Rodzina Monet Diament Tom 4 Częś 2 - Weronika Marczak

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 920

Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
Ilustracja i projekt okładki: Dixie Leota
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Karolina Mrozek, Maria Dobosiewicz

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,


ponieważ niektóre motywy i zachowania opisane w książce
mogą urazić uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność
podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postacie
przedstawione w powieści są fikcyjne.

Życzymy dobrej lektury,


Autorka i Wydawnictwo

© for the text by Weronika Anna Marczak


© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-2976-6

You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
SPIS TREŚCI

36 ZAKAPTURZONA
37 KAWIARNIA MONETÓW
38 PRZEWRÓCONE KRZESŁO
39 MINUTA
40 IDŹ DO DOMU
41 PEREŁKI
42 MASZ SPRAWĘ NIECIERPIĄCĄ ZWŁOKI DO HAILIE
MONET?
43 BRATERSKI OBOWIĄZEK
44 CIEKAWOSTKA
45 ZBYT SŁODKI I RÓŻOWY JAK NA MROCZNY GUST
46 WOLĘ, GDY MÓWISZ
47 SALA KINOWA
48 WAŻNE SŁOWA
49 BUNT GODNY ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI
50 KRAWAT WOKÓŁ SZYI
51 PIŁKARZYKI
52 JEDYNA OSOBA, KTÓRA TEJ NOCY SIĘ OŚMIESZYŁA
53 NIEZMIENNA POZYCJA
54 SZATAŃSKA PIECZEŃ
55 WYKWINTNIŚ
56 COTYGODNIOWE WYJŚCIE DO BARU
57 TRZĘSĄCE SIĘ GALARETKI
58 POPRAWNY UŚCISK DŁONI
59 KAMIEŃ SZLACHETNY
60 PODUSZKA
61 ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU
62 BARDZO WAŻNY KOT
63 NIŻSZY STATUS FINANSOWY
64 SCENA Z KRESKÓWKI
65 NA GŁOWIE DWA KUCYKI
66 ALE ŻE W BASENIE WILLA?
67 PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI WEDŁUG RODRICA RETTERA
68 OSIEMNASTU
69 MALI BRACIA MONET
70 SŁOWNICTWO, DYLAN
71 TROCHĘ PŁAKAĆ, TROCHĘ DENERWOWAĆ
72 NIC NIELOGICZNEGO
73 AKTOR
74 JUTRO W POŁUDNIE
75 NAJLEPSI KUMPLE
76 WODA Z MÓZGU
77 KAWA U DYREKTORA
78 UKŁUCIE W SERCU
79 GAPIENIE SIĘ W HOTELOWY SUFIT
80 MORDERCZY NASTRÓJ
81 WESELE MAFIOSÓW
82 WYIMAGINOWANY KONKURS WUJKA MONTY’EGO
83 TAK PUSTE, ŻE NIEMAL PRZEZROCZYSTE
84 WYSOKO
85 TO JAKIŚ KOSZMAR
86 NAJLEPSZY ADWOKAT POD SŁOŃCEM
87 CO TU ROBI PEREŁKA?
88 RADOŚNIE MACHAĆ NA POŻEGNANIE
89 WARTO GO ZAZNAĆ ZA MŁODU
PIĘKNA CHWILA
PODZIĘKOWANIA
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
36

ZAKAPTURZONA

Nowojorski apartament Vincenta przeszedł spore zmiany


przez ostatnie lata. Często się tu zatrzymywałam, bywając na
Manhattanie. Nie opłacało mi się niczego wynajmować –
mało który penthouse mógł się równać z tym przytulnym
gniazdkiem mojego najstarszego brata. No dobra, może na
początku nie było ono przytulne, ale stąd właśnie
wspomniane zmiany.
Większość z nich wprowadziłam ja, a Vincent dał do tego
wolną rękę.
Gołe ściany obwiesiłam tu i ówdzie obrazami, które wpadły
mi w oko podczas przechadzek po galeriach, a także szkicami
Tony’ego – tymi bardziej cenzuralnymi – które wybrałam
i oprawiłam niczym dumna mama. Do szaf powciskałam
ciepłe, puszyste koce, załatwiłam kilka lamp i świec
zapachowych, by wieczorami zadbać o należyty klimat,
a pustawe regały zapełniłam książkami.
W apartamencie było też mnóstwo roślin, które
zamówiłam jeszcze przed swoim przyjazdem. Miałam tutaj
spędzić całe lato, a nie potrafiłam wyobrazić sobie mieszkania
w przestrzeni, w której nie ma kwiatów.
Wkrótce po pogrzebie Egberta Santana wróciłam do
Barcelony, gdzie odchorowywałam przykrą sytuację, jaka
spotkała mnie w relacji z Adrienem. Nie zliczę, ile razy
miałam ochotę do niego zadzwonić lub przynajmniej napisać
wiadomość. Nie zrobiłam tego, powstrzymując się całą siłą
woli, ale niestety sama ciągle zerkałam na telefon. Miałam
nadzieję, że się odezwie, będzie przepraszał i naprawdę
dobrze się wytłumaczy.
Tak się jednak nie zdarzyło. Końcówkę roku akademickiego
spędziłam więc na tym, co wychodziło mi najlepiej, czyli na
nauce. Mądry był to wybór, bo na koniec semestru miałam
roboty dużo jak nigdy. Biegałam z wykładów do laboratorium,
i to przez bibliotekę. Poiłam się energetykami, bo kawa już
dawno przestała na mnie działać. Wstawałam rano
i chodziłam spać bardzo późno. Wolne momenty poświęcałam
na treningi i jeszcze więcej siedziałam w książkach. Tylko to
trzymało mnie z dala od myśli o Santanie.
Po drodze odtrąciłam też kilka razy Alexa. Widywaliśmy się
nadal, ale pojawił się między nami dystans. Bardzo nie
chciałam, żeby to wyglądało, jakbym się nim bawiła, dlatego
broniłam się przed ponownym wchodzeniem z nim w głębszą
relację. Wymagałoby to zbyt wielu poważnych rozmów, na
które nie byłam gotowa.
Obecnie bowiem byłam największą hejterką relacji
damsko-męskich. Ponownie wróciłam do romansowania
z książkami.
One nigdy nie powiedziały do mnie „nic”.
Rok zakończyłam z takimi wynikami, że nawet Vincent
z uznaniem kręcił głową. Znowu nie omieszkał wymienić
najlepszych uniwersytetów medycznych w Stanach, na
których nauka jego zdaniem miałaby większy sens, ale na
razie zdołałam udobruchać go zgodą na letnie praktyki
w Nowym Jorku.
Potrzebowałam odpocząć od Barcelony, wejść w nowy
świat, poznać nowych ludzi. A tutaj miałam w pobliżu Dylana,
no i przecież wystarczyło wsiąść w auto i w kilka godzin
mogłam dojechać do Rezydencji Monetów, żeby odwiedzić
najstarszego brata i swoich ukochanych bratanicę i bratanka.
Taki czas blisko rodziny miał mi dobrze zrobić.
Gdy tylko stanęłam w progu apartamentu, wypuściłam
Daktyla z transportera, a on ruszył na obchód swojego
nowego domu na najbliższe tygodnie. Znał to miejsce i lubił
je, bo zwykle znajdował tu to, czego potrzebował najbardziej,
czyli święty spokój. Dreptał sobie właśnie po salonie,
przechodząc obok wielkich, ciągnących się przez całą ścianę
okien, które wychodziły na Central Park. Kociak był
nieświadomy tego, jaki przywilej jest jego udziałem – mieć
apartament z tak oszałamiającym widokiem w sercu Nowego
Jorku to gratka nawet wśród najzamożniejszych.
– Piękne te rośliny – zachwyciła się sąsiadka, starsza pani
obwieszona złotem i zapewne diamentami. – Masz oko.
– Dziękuję – odparłam wesoło. Ostatnie z nich przyjechały
dopiero teraz, więc właśnie wnoszono je do apartamentu, a ja
stałam w drzwiach i pilnowałam, by panowie postawili je
w odpowiednich miejscach.
– Gdybyś potrzebowała kogoś, kto zajmie się nimi pod
twoją nieobecność, daj znać. – Kobieta puściła do mnie oko,
a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością. W Barcelonie nie
miałam tak uczynnych sąsiadów. Moich roślin doglądały tam
panie, którym płaciłam za to więcej pieniędzy, niż wypadało.
Cóż, przynajmniej gdy po pogrzebie Egberta Santana
wróciłam do Hiszpanii i zastałam na tarasie zwiędły już
bukiet stu białych róż, wciąż ukryty tam przed Shane’em
wśród innych krzaczków, nie musiałam siłować się z nim
sama i miałam kogo poprosić, by wyrzucono go za mnie.
Znowu posmutniałam i kiedy zamknęłam drzwi za
dostawcami roślin, zaczęłam przechadzać się po
apartamencie Vince’a, stawiając ciężkie kroki i nieco się
garbiąc, i oglądałam nowe nabytki bez należytego zachwytu.
Sporym plusem pomieszkiwania w Nowym Jorku była
obecność Martiny na wyciągnięcie ręki. Mieszkali z Dylanem
niedaleko, w tej samej okolicy – czyli tu, gdzie ceny
apartamentów kształtowały się na kompletnie abstrakcyjnym
poziomie. Ich lokum było chyba nawet nieco większe, ale za
to nie miało tak oszałamiającego widoku i dlatego kosztowało
mniej – z tego, co się orientowałam, „zaledwie” kilkadziesiąt
milionów, a nie ponad sto jak w przypadku mieszkanka
Vince’a.
– Fajnie będzie cię tutaj mieć przez całe lato – ucieszyła się
Martina, odstawiając filiżankę z kawą na kamienny blat,
o który się opierała.
– Też się cieszę – odparłam. – Już zapomniałam, jak
bardzo lubię Nowy Jork.
– Cudowne miasto. I tak się składa, że jest idealne do
uczczenia początku wakacji. To co, może niedługo jakaś
imprezka?
– Jasne – zgodziłam się chętnie. – A widziałaś, co Maya
wysłała na naszą dziewczyńską grupę?
– Tego sprośnego mema? Widziałam.
Zachichotałam na samo wspomnienie.
– Był zabawny, fakt, ale nie o nim mówię. Chodzi mi
o informację, że może wpadnie pod koniec lipca do Stanów.
Wtedy ściągniemy do Nowego Jorku też Anję i możemy
zaplanować taką wielką imprezę bez chłopaków.
– Anja pisała, że też wpadnie tu w któryś weekend. Może
ogarniemy sobie babski wyjazd do spa?
– Brzmi fantastycznie – westchnęłam rozmarzona, bo
czułam, że tego właśnie potrzebuję – trochę kobiecej energii
z moimi ulubionymi dziewczynami.
– Jest jeszcze jedna sprawa – zaczęła nieśmiało Martina,
opierając się teraz całym ciałem o kuchenną wysepkę. –
Chyba niedługo weźmiemy z Dylanem ślub.
– Co!? – Zakryłam usta dłonią, żeby stłumić okrzyk. – Co
to znaczy „niedługo”!?
Martina wzruszyła ramionami z figlarnym uśmiechem.
– Myślimy o końcówce wakacji.
– To przecież zaraz! – zdumiałam się.
– Wiesz, jaki jest Dylan, on chce wszystko szybko. Mówi, że
skoro są zaręczyny, to bez sensu czekać.
– Totalne przeciwieństwo Vincenta – mruknęłam do
siebie.
– No on chce wszystko na już. I obiecuje mi, że będzie
idealnie, a ja mu wierzę, bo serio jest zaangażowany. Już
nawet zrobił aferę jednemu pastorowi.
– Pastorowi?
– Braliśmy różne opcje pod uwagę. W ogóle jest trochę
problem, bo sporo fajnych miejsc jest już pozajmowanych, bo
wiesz, na ostatnią chwilę, to nie jest tak łatwo. No ale w końcu
zadecydowaliśmy, że weźmiemy ślub na Kanarach. W naszej
zatoczce, pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam.
To tam poznałam Martinę. Nawrzeszczała na mnie,
myśląc, że jestem nową dziewczyną Dylana, którą ten
sprowadził sobie do ich specjalnego miejsca.
– I to by pasowało, bo moją całą rodzinę trudno byłoby
ściągnąć do Stanów, a wasza jest przyzwyczajona do
wiecznych podróży, samolotów i tak dalej. No i wasza babcia
będzie mogła się zjawić. Więc chyba fajnie, co?
– Fajnie – przyznałam lekko oszołomiona.
Naturalnie pamiętałam, że Dylan oświadczył się Martinie,
ale świadomość, że już za chwilę drugi z moich braci stanie na
ślubnym kobiercu, niesamowicie mnie uderzała. Wszyscy
robiliśmy się tacy dorośli…
– Tak że widzisz, tego lata jeszcze dużo przed nami –
cieszyła się Martina. – Imprezki i śluby, no i przecież wiesz,
będę potrzebowała kawalerskiego.
– Panieńskiego.
– Tak, właśnie, o to słowo chodziło. Bez różnicy, wiesz,
o czym mówię.
– Nie mogę się tego wszystkiego doczekać.
Zasługiwałam na trochę rozrywki po tak intensywnej
końcówce semestru na uczelni.
– Lepiej mi powiedz – zaczęła Martina, gdy po kawie
przeniosłyśmy się na kanapę z kubeczkami lodów o smaku
mięty z czekoladą – jak się mają sprawy z Alexem.
Wyjątkowo długo oblizywałam łyżeczkę.
– Nie wiem, średnio się mają – mruknęłam wreszcie,
a potem uniosłam na nią podejrzliwe spojrzenie: – A co,
mówił ci coś?
– Ja chcę tylko tak sobie niewinnie podpytać. Nie skarżyć.
Otworzyłam oczy szerzej.
– Co on ci nagadał? – spytałam groźnie.
– Nic, nic złego nie mówił, na pewno nie na ciebie –
odparła prędko Martina, wyciągając ręce w obronnym geście.
Wciąż trzymała w nich lody i łyżeczkę, więc wyglądało to
komicznie, jakby chciała mnie nimi poczęstować.
– A na kogo? – dopytywałam ostro.
Wiedziałam, że Martina nie papla o moich prywatnych
sprawach Dylanowi, sama za dobrze go znała, by to robić, ale
mimo wszystko nie czułam się komfortowo na myśl, że osoba
tak bliska mojemu porywczemu bratu może mieć informacje
na temat moich schadzek z Adrienem Santanem. To było zbyt
niebezpieczne, zbyt śliskie.
– Psioczył na jakiegoś faceta, ale nic konkretnego o nim nie
mówił – powiedziała, ostrożnie mi się przyglądając. Dobrze
widziała, że jestem rozdrażniona. – Wyjaśniłam mu, że masz
prawo widywać się z innymi, skoro niczego sobie nie
obiecywaliście.
– Dokładnie.
– Tylko że on…
– Co on?
Martina przygryzła wargę.
– Myślę, że on się trochę w tę waszą relację wkręcił. Nie
przyznał się, ale to widać.
Mlasnęłam językiem, bo nagle lody w moich ustach nabrały
konsystencji smoły. Odstawiłam pojemnik na bok
i odchyliłam głowę, próbując pozbyć się nieprzyjemnego
poczucia winy, które umiejscowiło się w moim w brzuchu.
– Unikałam go przez całą końcówkę semestru –
przyznałam.
– Tak też mi powiedział.
– Miałam bałagan w głowie. Nie czułam się najlepiej.
– Każdy miewa taki czas.
– Jest mi źle z myślą, że być może go skrzywdziłam.
Tak jak i mnie ktoś skrzywdził.
Nie, nie, nie, Hailie, nie możesz o tym myśleć. Przestań. Bo
poryczysz się przy Martinie i dopiero będzie. Popłaczesz sobie, jak
zostaniesz sama, wieczorem. Wiesz, tak, jak zwykle, czyli przed
spaniem albo pod prysznicem. To już taka twoja mała tradycja,
hm? Więc trzymaj się jej i nie zdradź się teraz przed narzeczoną
Dylana, bo będą z tego tylko problemy…
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi apartamentu.
W pierwszej chwili się ucieszyłam, bo ten dźwięk wyrwał
mnie z rozpaczy, w którą powoli się osuwałam, ale zaraz
zmarszczyłam podejrzliwie brwi. Do tego budynku człowiek
nie mógł tak po prostu sobie swobodnie wejść, wjechać na
piętro i zapukać do drzwi. Portier nie wpuszczał tu
niezapowiedzianych gości. Chyba że to tamta sąsiadka… lub
ktoś, kto ma prawo tu przyjść, na przykład właściciel
apartamentu lub… jego żona?
Otworzyłam drzwi.
– Anja! – zawołałam zaskoczona, po czym natychmiast
porwałam ją w objęcia. Chciałam ucałować ją w policzek,
jednak miała kaptur naciągnięty tak bardzo, że ledwo w ogóle
ją rozpoznałam. Nie wspominając o wielkich okularach
przeciwsłonecznych, które zasłaniały jej pół twarzy.
Zorientowałam się, że to ona, tylko po ustach i wystających
spod bluzy blond włosach.
– Cześć – odezwała się zachrypniętym głosem.
Coś było nie tak, potrafiłam to ocenić na pierwszy rzut oka.
Wpuściłam ją do środka, patrząc, jak odkłada na bok torebkę
i zamiast zdjąć kaptur, naciąga go na twarz jeszcze mocniej.
Z salonu wychyliła się Martina i powitała Anję z typowym
dla siebie entuzjazmem, ale kiedy ta nie odpowiedziała jej
tym samym, na jej twarzy również pojawiło się
zdezorientowanie. Przylgnęła bokiem do ściany i zaczęła
bawić się swoim pierścionkiem zaręczynowym, obserwując,
jak Anja pochyla się, by zdjąć buty, a potem jednak zmienia
zdanie i prostuje się z powrotem. Jakby rozwiązanie
sznurówek kosztowało ją zbyt dużo zachodu.
Zawsze podobało mi się to, z jaką naturalnością Anja nosiła
się w swoim swobodnym stylu. Nie mogło to być łatwe, biorąc
pod uwagę, że jej mąż przez dziewięćdziesiąt dziewięć
procent czasu chodził w garniturach. Ona zaś często wkładała
sportowe buty i dżinsy bądź inne spodnie, na przykład takie
długie i luźne, z bardzo gniotących się materiałów. Była jedną
z nielicznych znanych mi osób, które lubiły prasować – do
tego stopnia, że często wyręczała w tej czynności Eugenie.
Zamykała się w pralni, puszczała muzykę i relaksowała się
nad deską do prasowania. Może i dziś przydałaby jej się taka
odprężająca sesja, bo wyglądała na mocno zestresowaną.
– Pada? – zagadała głupio Martina.
– Nie pada – odszepnęła Anja, zerkając gdzieś w dół i bok.
– Co się dzieje? – zapytałam.
Włoski na rękach i karku zaczynały stawać mi dęba. Smak
złego przeczucia, który niestety bardzo dobrze znałam, teraz
rozpłynął mi się w ustach jak lody, którymi jeszcze przed
chwilą się zajadałam.
– Nie powinnam była tu przychodzić – wydusiła z siebie
Anja i odwróciła się, jakby zamierzała wybiec przez drzwi,
jednak tego nie zrobiła, bo… cóż, były zamknięte, a ja stałam
jej na drodze, no i przecież to byłoby strasznie głupie.
– Nie no, dziewczyno, co jest? – zawołała Martina.
Przestała bawić się pierścionkiem, zacisnęła dłonie w pięści
i stanęła prosto. – Czegoś ty taka zakapturzona?
– Czemu chowasz twarz? – szepnęłam, czując, jak krew
w moich żyłach przyspiesza.
– O co chodzi z tym kapturem? – Martina zmrużyła oczy.
Bardzo złe przeczucie.
Obie z Martiną, tak samo przejęte, znowu chciałyśmy
w pośpiechu coś powiedzieć i weszłyśmy sobie w słowo, więc
ostatecznie zamilkłyśmy tak szybko, jak się odezwałyśmy,
a między nami trzema zapadła grobowa cisza.
Anja wreszcie się poruszyła. Sztywnymi, pełnymi napięcia
ruchami najpierw odwróciła głowę do nas, potem ściągnęła
z niej kaptur, a na koniec, z lekkim zawahaniem, zdjęła
okulary.
Aż zakręciło mi się w głowie, a Martina wydała z siebie
cichy okrzyk.
Anja przymknęła powieki, może żałując, że tak się przed
nami obnażyła, ale nie było już odwrotu. Spod jej oka aż po
skroń ciągnęło się spore, czerwone i wciąż ciemniejące
stłuczenie. Wyraźnie kontrastowało z jej jasną cerą
i podkreślało przygnębienie bijące z szarych oczu.
Błyskawicznie znalazłyśmy się z Martiną tuż obok niej.
Objęłyśmy ją z obu stron, starając się okazać jej możliwie
największe wsparcie.
– Co się stało?
– O Boże, Anja…
– Usiądź, usiądź w salonie, chodź…
Tak strasznie niedobrze mi się zrobiło… Nie ze względu na
widok samego stłuczenia, już się takich naoglądałam na
studiach. Zareagowałam w ten sposób przez to, że szpeciło
ono twarz bliskiej mi osoby. Rozważałam nawet, czy nie
pobiec do łazienki i nie zwymiotować, ale ostatecznie udało
mi się zapanować nad torsjami. To nie ja byłam tu
poszkodowana, musiałam wziąć się w garść. O Boże.
Anja musiała się spodziewać takiej reakcji, ale i tak łatwo
jej nie zniosła. Kiedy sadzałyśmy ją na sofie, głowę miała
spuszczoną, ciągle posępna, nieskora do udzielania nam
jakichkolwiek odpowiedzi.
– Co się stało?! – zawołałam znowu, nie wytrzymując
napięcia.
Nareszcie uniosła na mnie wzrok. Nadal chowała twarz za
włosami – nie odgarnęła ich ani razu, mimo że już
ujrzałyśmy, co pod nimi ukrywa. Szare oczy Anji, które
uważałam za tak ładne i niecodzienne, teraz zmatowiały
i wydawały się nieobecne. W końcu jednak zebrała w sobie siłę
woli i z desperacją wbiła we mnie ich spojrzenie, gdy się
odezwała:
– Vincent nie może się dowiedzieć.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
37

KAWIARNIA MONETÓW

Opuściłam luźno dłonie w geście bezradności i zerknęłam


przelotnie na Martinę. Na twarzy dziewczyny malowała się
taka sama zgroza, jak na mojej. Usiadłam obok Anji
i delikatnie, w kojącym geście położyłam dłoń na jej plecach.
– Kto to zrobił? – zapytałam łagodnie. A przynajmniej
miałam nadzieję, że ta szorstkość, którą czułam w sercu, nie
była wyczuwalna w moim głosie.
– Obiecasz, że pomożesz mi to przed nim ukryć? –
upewniła się Anja.
Rozchyliłam usta, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Ja…
– Anja, to jest… – Martinie zabrakło słów, więc zamachała
w bezsilności ręką. – To jest na twojej twarzy. Jak ty chcesz to
niby schować przed mężem?
Usta Anji zadrżały.
– Czekaj, czekaj… – Złapałam ją za dłonie. – Nie panikuj,
coś wymyślimy. Musisz nam tylko powiedzieć, co się stało,
żeby było łatwiej… coś… Na coś wpaść…
Anja milczała jeszcze trochę, ale w końcu, nadal
zachrypniętym głosem, zaczęła powoli mówić:
– Odwiedzałam dziś matkę – szepnęła i od razu urwała.
Zadrżała i pokręciła głową, szepcąc do siebie: – Boże, jak
dobrze, że poszłam do niej bez dzieci. Jak dobrze, że znowu
skarżyła się na tę zakichaną migrenę i nie chciała widzieć
wnuków… Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby to na ich oczach…
Och, jak dobrze.
– C o na ich oczach? Mów, proszę, dalej, to ważne –
ponaglałam ją, nachylając się w jej stronę.
– Pojawił się Brad – powiedziała cichutko.
– Brad? – Martina zmarszczyła brwi. Ona też przybliżyła
się do Anji, bo tylko tak dało się ją dosłyszeć. Moja bratowa
nawet na co dzień mówiła cicho – teraz jest szept był niemal
niedosłyszalny.
– To twój brat? – spytałam niepewnie.
Anja zaczęła głaskać się po przedramionach ze
zniesmaczoną miną.
– Jest bardzo nieprzyjemny – mruknęła.
– Czekaj, to brat cię tak urządził?! – wykrzyknęła Martina,
trochę się zapominając.
Posłałam jej ostrzegawcze spojrzenie, ale dziewczyna zbyt
się przejęła, by je zauważyć i nad sobą zapanować.
– Brat cię uderzył?!
– Zaczęliśmy się kłócić – przyznała z niechęcią Anja. –
Gdybym wiedziała, że będzie odwiedzał cholerną matkę
w tym samym czasie, tobym tam nie jechała. – Prychnęła pod
nosem z irytacją i ukryła twarz w dłoniach. – Jakby nie mogła
mnie uprzedzić…
– Uprzedzić? – zdziwiła się Martina, wybałuszając oczy. –
To nie z tym jest tutaj problem! Co z tym twoim bratem, ja się
pytam? Czy on naprawdę cię uderzył? W kłótni?
– Nie słynie z bycia dżentelmenem – mruknęła gorzko
Anja.
Przypomniałam sobie tego mężczyznę, jak pijany próbował
wedrzeć się na wesele Anji i Vincenta. Jak się rzucał, przy
okazji obrażając wszystkich wokoło, a na koniec dostał
w twarz od mojego zawsze opanowanego brata.
– Co z twoim ochroniarzem? – zapytałam.
– Nie zdążył zareagować, dopiero jak Brad już się
zamachnął…
– A powie Vincentowi, co się stało, tak czy siak? – Martina
uniosła brew.
– Mają tę samą umowę, co ja. Czyli ochroniarz pracuje dla
Anji, nie donosi Vincentowi – wyjaśniłam, po czym
z powrotem zwróciłam się do Anji: – Jak cię uderzył, upadłaś?
Boli cię głowa? Może powinnaś iść do lekarza?
– Uderzył mnie, zabolało, ale to tyle. Nic wielkiego. Po
prostu muszę jakoś ukryć ten ślad, bo jeśli Vincent się dowie…
– Anja nawet nie potrafiła na mnie spojrzeć.
Wiedziałam jednak, o co jej chodzi. Vincent rozszarpałby
tego człowieka gołymi rękami.
– Jest spory – zauważyła cicho Martina. – Nie jestem
pewna, czy da radę coś z nim zrobić…
– Hailie, ty wymyślisz, co z nim zrobić, prawda? – Teraz
Anja zwróciła się do mnie niemal z przerażeniem, że jej plan
może nie wypalić. – Studiujesz medycynę, musisz umieć takie
rzeczy.
– To będzie siniak, Anja – westchnęłam. – Brzydki siniak.
Nawet najlepsza maść nie sprawi, że ot tak zniknie.
– Wiem, wiem, ale może masz jakiś pomysł, cokolwiek…
Jako że dopiero się wprowadziłam, moja zamrażarka
świeciła pustkami i jedyne, co mogłam zaproponować
bratowej, to kolejne pudełko lodów, które na tym etapie
pewnie bardziej by jej pomogły, gdyby je zjadła, zamiast
okładać nimi stłuczenie, które już i tak zdążyło się rozlać pod
jej okiem.
Przygryzając wargę, poszłam po apteczkę. Miałam w niej
wszystko, różne maści także, jednak żadna nie była
czarodziejska.
– Ja to nie rozumiem, czemu ukrywać to przed Vincentem
– powiedziała z oburzeniem Martina. – Jeśli spierze twojego
brata, to bardzo dobrze. Damskiemu bokserowi się należy.
– Nie bronię Brada, niewiele mnie obchodzi i wiem, że
powinien dostać za swoje, ale… nie od Vincenta, na litość
boską. Cholera wie, co on z nim zrobi. Co, jeśli go zabije? Moja
matka mi tego nie wybaczy. Brad to jej zakichane złote
dziecko. Nie chcę mieć go na sumieniu i użerać się z jej
wyrzutami do końca życia. – Anja odetchnęła, wbijając
spojrzenie w sufit.
– Ale przecież kto mówi od razu o zabijaniu? – zdziwiła się
Martina. – Może Vincent pokaże mu, że z tobą się nie
zadziera, i tyle, nie trzeba mu od razu łamać kręgosłupa,
prawda?
Zagryzłam wargę, a Anja przeniosła na nią niedowierzające
spojrzenie.
– Nie obraź się, Martina, ale jak na wieloletnią dziewczynę,
a teraz już narzeczoną Dylana, gadasz bardzo naiwnie –
stwierdziła bez rozbawienia. – Jak myślisz, jak zareagowałby
Dylan, gdyby ktoś cię uderzył?
Martina patrzyła na nas przez chwilę, a potem spuściła
wzrok, na co Anja pokiwała głową.
– No właśnie – mruknęła.
Westchnęłam, pocierając skroń, żeby lepiej mi się myślało.
– Słuchaj, tak czy siak trzeba będzie powiedzieć
Vincentowi. Przykro mi, Anja, ale nie ukryjesz tej wielkiej
plamy na twarzy przed swoim mężem. Wiesz doskonale, że ci
się to nie uda. Wiedziałaś to, już zanim tu przyszłaś. –
Rzuciłam jej znaczące spojrzenie. – Nawet gdyby Vincent nie
był najbardziej spostrzegawczą osobą, jaką znam, to
przecież… nie jest ślepy.
Anja zaklęła pod nosem, a potem powtórzyła to jeszcze dwa
razy, o wiele bardziej nerwowo.
– Pewnego razu, kiedy byłam młodsza i mieszkałam
z braćmi, jeden facet, który nie wiedział, kim jestem, uderzył
mnie tak, że zostawił mi siniaka na kości policzkowej… –
zdradziłam, sięgając pamięcią do tego niewesołego
zdarzenia.
– Rany, naprawdę? – obruszyła się znowu Martina. – Co
jest nie tak z tymi ludźmi?
– Wiecie, jak długo udało mi się to ukrywać przed
chłopakami?
Unosiłam brew, spoglądając na dziewczyny. Słuchały mnie
z uwagą, widziałam, że Martina się zastanawia.
– Niecały dzień? – zgadła z lekkim uśmiechem.
Zaśmiałam się krótko i gorzko.
– Jakieś dwadzieścia sekund.
Martina gwizdnęła, a Anja pobladła jeszcze bardziej.
– Tak, Dylan szybciutko się zorientował, że coś jest nie tak.
– Co zrobili temu mężczyźnie? – spytała Anja, poprawiając
się i siadając prościej.
– Nie wiem, nic miłego, ale raczej go nie zabili.
– Widzisz? – Martina szturchnęła Anję w pokrzepiającym
geście. – To o swojego brata tym bardziej nie masz co się
martwić. Najwyżej dadzą mu nauczkę, ot co, przyda mu się.
– Nie rozumiecie – westchnęła Anja. Odłożyła pudełko
lodów na stół, sama chyba doszedłszy do wniosku, że ten
okład już na nic jej się nie zda. – Brad już dostał nauczkę.
Na chwilę zapadła cisza.
– Od Vincenta? – wyszeptałam.
– Nawet dwie – przytaknęła ponuro. – Trzeciej miało już
nie być.
Martina wypuściła powietrze z płuc, a ja wstałam
i zaczęłam przechadzać się po salonie, głaszcząc się po karku.
Powoli się ściemniało i już niedługo centrum Nowego Jorku
miało rozbłysnąć kolorowymi światłami, częstując nas tu
kolejnymi zapierającymi dech w piersiach miejskimi
widokami.
– Ja nie mogę! – wybuchła nagle Martina i sama zerwała
się na równe nogi. Przypominała mi w tamtej chwili Dylana
i nawet zapatrzyłam się na nią zaskoczona. – Co jest nie tak
z tym twoim bratem?! Zaraz sama do niego pójdę i wezmę go
za szmaty! Hailie, co ty na to?
Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że Martina chyba
mówi poważnie. Ostatnim, czego potrzebowałam, była teraz
afera z bratem Anji za plecami moich braci. Zresztą co my
niby we dwie mu zrobimy? Pobijemy go? Zastrzelimy?
– Może najpierw nam powiedz, o co chodzi z tymi dwoma
poprzednimi razami? – zagadnęłam Anję, licząc, że jak
zacznie opowiadać, to emocje trochę opadną. – Rozumiem, że
Vincent już interweniował w tej sprawie.
Anja opadła na oparcie i przetarła najpierw powieki,
krzywiąc się, gdy przejechała palcami zbyt blisko stłuczenia.
– Tak się poznaliśmy – wyznała wreszcie.
Uniosłyśmy z Martiną brwi.
– Czyli ta historia, którą znamy, jest nieprawdziwa? –
upewniłam się.
– Mocno okrojona – odparła wymijająco Anja.
Obie z Martiną, jednocześnie jak na rozkaz, z powrotem
przysiadłyśmy.
– Ale poznaliście się, gdy pracowałaś w naszej kawiarni? Ta
część jest prawdziwa? – pytałam, mając nadzieję, że Anja się
rozgada i trochę uda nam się zapanować nad tym nerwowym
stanem. Ona chyba rozumiała moje intencje, bo wzięła
głębszy wdech.
– Tak… – potwierdziła.
– Ja znam ten kawałek historii bardzo dobrze, ale może
zrobisz Martinie wprowadzenie ze szczegółami? –
zachęciłam ją łagodnie.
Anja wzruszyła ramionami, ale pokiwała wreszcie głową.
– Lubiłam tam pracować… – powiedziała cicho.
Westchnęła i ciągnęła dalej: – Lubiłam, bo kawiarnia była
mała i rzadko odwiedzana. Położona na uboczu, więc trafiali
do niej tylko ci, którzy o niej wiedzieli.
– Najwięcej klientów pojawiało się z samego rana, prawda?
– zagadywałam, zerkając kontrolnie na Martinę. Słuchała
z uwagą, gotowa pomóc w uspokajaniu Anji najlepiej, jak
potrafiła.
– Podjeżdżali w drodze do pracy po kawę na wynos
i czasem kanapkę – potwierdziła Anja, siląc się na
swobodniejszy ton. – Potem przez resztę dnia właściwie był
luz. Mogłam zakuwać do sesji, uczyć się włoskiego, jako że
miałam wtedy fazę na wyjazd do tego kraju po studiach, pić
herbatę, rozwiązywać krzyżówki i ćwiczyć robienie wzorków
ze spienionego mleka na kawie… W tym to akurat byłam
beznadziejna.
Uśmiechnęłyśmy się lekko z Martiną na tę anegdotkę,
a Anja kontynuowała, szybko pochmurniejąc:
– Po drugiej stronie tego samego miasteczka Brad
pracował w warsztacie samochodowym. A właściwie pracuje,
bo cały czas jest tam zatrudniony… Oboje mieszkaliśmy
jeszcze wtedy z matką, a że warsztat był w miarę niedaleko
kawiarni, to Brad wykorzystywał mnie jako swojego szofera.
W dni, w które miałam zmianę, zabierał się ze mną, szedł do
warsztatu, pracował, a potem upijał się ze swoimi kolegami
i wracał ze mną do domu. Taki sobie wymyślił schemat.
– On jest starszy, tak? – zapytała Martina, na co Anja
skinęła głową. – Długo mieszkał z matką?
– Ja wyprowadziłam się pierwsza, i to dzięki Vincentowi,
a Brad siedział u niej właściwie jeszcze do niedawna…
Wygodny jest. Przy matce mógł sporo oszczędzić. Na czynszu,
zakupach, wszystkim. Nawet na paliwo mu dawała. Pewnie
nadal daje.
– Co za maminsynek – mruknęła pod nosem Martina.
Pobladłą i zmęczoną twarz Anji rozświetlił mały uśmiech.
– Tamtego dnia jak zwykle siedziałam za ladą, lokal świecił
pustkami, ja próbowałam zapamiętać kilka włoskich słówek
i ciągle któreś wypadało mi z głowy, popijałam zimną już
latte, aż tu nagle drzwi się otwierają i wchodzi klient. – Anja
skrzywiła się lekko na samo wspomnienie. – Niewysoki,
siwiejący, owalna, zarośnięta twarz. Wyglądał trochę jak
jeden z tych podstarzałych kmiotków, z którymi mój brat
uchlewał się w warsztacie, ale tego faceta jednak coś od nich
różniło: widać było, że jest zamożny. Na sobie miał gruby,
dobrej jakości płaszcz, a na palcach złote sygnety, które
błysnęły, gdy na mnie pstryknął.
– Pstryknął na ciebie? – zawołałam oburzona.
– Zamówił podwójne espresso i nazwał mnie
„skarbeczkiem”.
Martina aż cała się zjeżyła.
– Puta, już ja bym mu dała „skarbeczka”…
– Wiem, chamówa. Bez słowa zabrałam się do szykowania
kawy, choć w wyobraźni wpychałam mu fusy z niej do gardła.
Nienawidzę takich typów, ale też nigdy nie szukałam z nimi
problemów. Byłam sama, w pustej kawiarni, wiecie… Nie
chciałam z nim zaczynać.
Pokiwałyśmy z Martiną głowami ze zrozumieniem.
– Facet miał zegarek, drogi zegarek, który utwierdził mnie
w przekonaniu, że gość jest dziany. Ciągle na niego zerkał,
więc zgadywałam, że z kimś się tu umówił. Przyniosłam mu
kawę, za którą nie podziękował, a ja, mimo że miałam gdzieś
jego wdzięczność, to w myślach mu to wytknęłam. Wróciłam
za ladę, licząc, że gość, na którego czeka, to będzie tylko jedna
osoba i przy dobrych wiatrach zamówi tylko jedną kawę.
Może nawet bez mleka, a wtedy nie będę musiała czyścić
spieniacza?
Tym razem zaśmiałyśmy się z Martiną już bardziej
otwarcie i nawet Anja się uśmiechnęła.
– Tak, byłam beznadziejną kelnerką – przyznała. –
Totalnie nie chciało mi się pracować. Ale słuchajcie, miałam
szczęście, bo tym kimś, na kogo czekał gbur od podwójnego
espresso, okazał się Vincent. A Vince, jak wiemy…
– Pija kawę bez mleka – zachichotałam, zadowolona, że
Anja nam się odrobinę rozchmurzyła.
– Wtedy rzecz jasna tego nie wiedziałam, ale jak
usłyszałam jego zamówienie, prawie zakręciłam piruet.
– To mi przypomina czasy, kiedy pracowałam jako
barmanka – wtrąciła Martina.
– Liczyłam, że nie zamówią nic więcej, szybko sobie pójdą
i będę miała spokój.
– A powiedz, bo to strasznie ciekawe, co pomyślałaś, gdy
pierwszy raz zobaczyłaś Vince’a, co? – Martina odgarnęła
włosy za ucho, a oczy jej rozbłysły niczym niewinnej
nastolatce, która nie pogardziłaby dobrą plotką.
Anja westchnęła i spuściła wzrok. Znowu uniosła kąciki
ust. Ta opowieść miała naprawdę dobrze jej zrobić. Trochę się
chyba zaczynała odprężać. Nie spinała już tak bardzo ramion,
momentami się uśmiechała i nawet chętnie przyjęła ode mnie
kubek gorącej herbaty.
– Vincent zrobił na mnie większe wrażenie niż ten
pierwszy facet. Naturalnie, od razu mi się spodobał. Tak,
uważam swojego męża za atrakcyjnego. Zaimponował mi nie
tylko wyglądem, ale i swoją chłodną uprzejmością. Nie
szczerzył się jak idiota, prosząc o americano, nie pstrykał na
mnie palcami, jak ten frajer przed chwilą…
– Uuu, wyczuwam mały flircik na dzień dobry… – Martina
zatarła ręce.
Parsknęłam, wyobrażając sobie Anję stojącą za ladą
i próbującą poderwać sztywnego Vince’a. Jednak choćby nie
wiem jak obrazowo mi to przedstawiła, miałabym trudność ze
zwizualizowaniem sobie tego.
– Przestańcie robić takie miny, nie flirtowałam z nim na
samym początku… Słowo – broniła się Anja. – Potraktował
mnie bardzo normalnie, poświęcając mi minimum uwagi,
bardziej skoncentrowany na mężczyźnie, z którym był
umówiony. Ja nawet nie próbowałam go poderwać. Żadna ze
mnie flirciara, to po pierwsze, a po drugie znałam swoje
miejsce. Vincent już na pierwszy rzut oka prezentuje się jak
miliarder, a ja byłam realistką. Tacy jak on nie lecą na
kelnerki. Nie chciałam się ośmieszać.
– Z tą różnicą, że on totalnie poleciał na tę kelnerkę –
zauważyła Martina, szczerząc się psotnie. Widziałam, że ona,
tak jak ja, próbuje ignorować poturbowaną twarz Anji. Było to
trudne, jako że patrzyłyśmy na nią z bliska, ale nie mogłyśmy
dawać po sobie za dużo poznać, by moja bratowa nie poczuła
się przy nas nieswojo.
– Jesteście jak dzieci – westchnęła Anja.
– Ale czekaj, ty wiedziałaś już wtedy, że to tak właściwie
jest twój szef? – zapytałam.
– Ja to w ogóle mało o tej kawiarni wiedziałam. Nie
interesowałam się zbytnio. Zmieniałam się z jedną kobietą,
która mnie zatrudniła i nazywała siebie menadżerką, i to jej
słuchałam. To jej podpis widniał na umowie, którą – z wielką
łaską zresztą – dała mi do podpisania. Znałam plotki, że to
kawiarnia Monetów, ale nigdy się w to nie zagłębiałam, bo nie
miałam takiej potrzeby, to po pierwsze, a po drugie wolałam
nie wiedzieć za dużo, bo moja matka i brat mają uczulenie na
rodziny połączone z Organizacją.
– Zaraz, twoja rodzina wie o Organizacji? Ty też
wiedziałaś, zanim się związałaś z Vincentem? – dopytywała
Martina, nachylając się w stronę Anji jeszcze bardziej.
Zdawała się mocno zaaferowana, a ja nie mogłam się dziwić.
Temat Organizacji wciąż był dla niej kompletną tajemnicą.
– Moja rodzina myśli, że wie wszystko, ale tak naprawdę
gówno rozumieją. Mój tato umarł jako przedstawiciel klasy
mocno średniej, zdeterminowany, by za wszelką cenę zarobić
duże pieniądze. Pisał dziennik, w którym wspominał
Monetów, Santanów, Retterów… Podziwiał te rodziny, chciał
być jak one. Po jego śmierci matka znalazła te zapiski i bez
głębszej analizy zrobiła z nich wszystkich swoich wrogów
publicznych numer jeden. A moja matka jest ciężka,
naprawdę, jak coś sobie wbije do głowy, to koniec.
– Zgaduję, że nie była zadowolona, kiedy zatrudniłaś się
w naszej kawiarni? – szepnęłam.
Zawsze odczuwałam dyskomfort, słysząc, że ktoś nie lubi
mojej rodziny w związku z jakimiś pogłoskami. Wiem, że moi
bracia może i nie świecili przykładem, ale mimo wszystko…
Z tego, co mówiła Anja, oni w żaden sposób nie podpadli jej
mamie, dlatego tę jej niechęć uważałam za krzywdzącą.
– Nie miała z tym problemu, bo mało kto wiedział, że to
lokal Monetów. Ja dowiedziałam się przypadkiem przy
podpisywaniu umowy i byłam zaskoczona, ale nawet się
ucieszyłam, bo pomyślałam, że to mój taki cichy bunt
przeciwko rodzinie. Gdyby Brad wtedy się dowiedział, dla
kogo tak naprawdę pracuję, to przyszedłby do tej kawiarni
z kijem bejsbolowym, i to nawet nie jest żart.
– Rozumiem, że poglądy miał takie same jak wasza mama?
– Ona wpoiła Bradowi swoją nienawiść. A Brad to
półgłówek, łyka wszystko, co mu się podsunie, byle tylko się
na czymś zafiksować. Wygodnie jest psioczyć na bogaczy,
więc to robi. Jakby matka mu powiedziała, że ziemia jest
płaska, to jeździłby bojkotować wszystkie pobliskie lotniska
za to, że piloci samolotów ukrywają przed ludźmi prawdę.
– Nie jest zbyt bystry – skwitowała Martina.
– Ale przez swoją obsesję wiedział mniej więcej, jak
wygląda Vincent Monet, dlatego gdy pewnego razu podpity
przyszedł do mnie do kawiarni, rozpoznał go. Strasznie się
zirytowałam, że akurat wtedy Brad zjawił się punktualnie
o godzinie zamknięcia, bo zwykle trochę to trwało, zanim
oderwał się od kumpli. A tego dnia, kiedy w kawiarni zjawił
się Vincent, Brad wyjątkowo chciał wrócić do domu o czasie.
Stał przy mnie przy ladzie, rzucał mężczyznom zirytowane
spojrzenia i podburzał mnie, żebym ich wyprosiła, bo
przecież nie będę robić po godzinach.
– Ty już wtedy wiedziałaś, że to Vincent Monet?
– Domyśliłam się, bo mimo że rozmawiali bardzo cicho, to
jedno czy dwa słowa do mnie doleciały. Trochę się
zestresowałam, gdy usłyszałam nazwisko „Monet”
i połączyłam kropki, a potem, kiedy przyszedł Brad, wręcz się
przeraziłam. Już wiedziałam, że to nie skończy się dobrze.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
38

PRZEWRÓCONE KRZESŁO

Brad stał cały spięty w swojej uwalanej czarnym smarem


jasnej koszulce. Było za zimno na sam T-shirt, ale miał to
gdzieś. Opierał się o ladę i obserwował, jak powoli dyskretnie
zbieram swoje rzeczy i jednocześnie co chwila sam rzucał
spojrzenie na gości.
– Już powinnaś zamknąć – powiedział.
– Muszę jeszcze umyć ekspres – skłamałam. Nie było opcji,
żebym odważyła się podejść do Vincenta Moneta i kazać mu
wyjść. Każdego innego gościa już dawno bym upomniała, ale
to był właściciel, do cholery.
– Ale tych gości można już chyba wyprosić, nie? – burczał
Brad, coraz bardziej strosząc swoje jasne brwi.
– Zaraz sami wyjdą, przed chwilą uścisnęli sobie dłonie –
mruknęłam.
Ekspres był już od dawna czysty, ale i tak udawałam przed
Bradem, że pucuję go szmatką, błagając w duchu, żeby
Vincent Monet sobie stąd poszedł i by obyło się bez afery. Nie
wiem, kogo okłamywałam. Oczywiście, że Brad nie
wytrzymał. Nietrudno jest znaleźć pretekst do zadymy, jeśli
się go szuka.
Mężczyzna, który zwrócił się do mnie wcześniej
„skarbeczku”, wstał wreszcie i skierował się do wyjścia. Nie
zapłacił, nie rzucił żadnego „do widzenia”, ale też nie nazwał
mnie żadnym więcej protekcjonalnym przezwiskiem, więc się
ucieszyłam, bo wiedziałam, że jednym słowem mógłby
uruchomić Brada. On tylko czekał na byle jaki powód. Już
z wystarczająco dużą uwagą przyjrzał się biżuterii
mężczyzny. Gdyby ten nie opuścił lokalu, Brad na pewno
w końcu skomentowałby ją na głos.
Wyjście Vincenta się niestety przedłużało. Siedział do nas
tyłem i sprawdzał telefon. Ostrożnie wszystko kalkulując,
podeszłam do się niego, by sprzątnąć filiżanki po kawie. Brad
oddychał głośno, ledwo się powstrzymując przed
odezwaniem się. I tak szło mu całkiem nieźle. Miałam
nadzieję, że gdy Vincent Monet mnie zobaczy, uświadomi
sobie, że kawiarnia jest już od jakiegoś czasu zamknięta,
może nawet przeprosi i wyjdzie równie szybko, co jego
towarzysz. Nie musi nawet płacić, naprawdę. Nie
upomniałabym się o żaden napiwek. Chciałam tylko, żeby już
poszedł.
Vincent znajdował się jednak w swoim świecie pracoholika
i nie interesowało go, co dzieje się poza nim. Normalnie
naprawdę nie miałabym nic przeciwko temu, żeby sobie tu
posiedział jeszcze jakiś czas, ale przy Bradzie każda taka
minuta to jak dodatkowa godzina.
– Idź do auta, bez sensu, żebyś tu sterczał – powiedziałam
do niego cicho i położyłam na blacie kluczyki. – Zaraz do
ciebie dojdę.
Brad zerknął na kluczyki, odchylił się do tyłu, uniósł
podbródek, wziął wdech i zmierzył plecy Vincenta
spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Potem zacisnął
pięść na kluczykach i już myślałam, że jakimś cudem
osiągnęłam sukces, bo Brad ruszył do drzwi, ale wtedy nagle
pobudził go jakiś niefortunny impuls. Zatrzymał się
i odwrócił.
– E, koleżko! – zawołał.
Vincent, zupełnie nieprzyzwyczajony do takich odzywek,
nawet przez ułamek sekundy nie pomyślał, że to do niego,
i w ogóle nie zareagował na tę zaczepkę. Brad zmarszczył
brwi, nieprzyzwyczajony do bycia ignorowanym.
Wypiął pierś i ruszył w stronę Moneta. Już z doświadczenia
wiedziałam, że taka poza nie wróży niczego dobrego.
– Ty, słyszysz?!
Vincent dopiero wtedy uniósł wzrok i spojrzał przez ramię,
zupełnie nieprzejęty tym, co się dzieje. Chyba lekko się
zdziwił na widok Brada, zrozumiawszy, że ten nabuzowany
typ ewidentnie zwraca się do niego.
– Tak? – zapytał.
To niezwykłe, jak potężniej jedno cicho i lodowato
wypowiedziane przez niego słowo rozbrzmiało w moich
uszach niż pseudogroźne pokrzykiwanie Brada.
– Zamknięte jest, umiesz czytać?!
Tabliczka z napisem „zamknięte”, na którą wskazywał
teraz Brad, została już odwrócona tak, by była widoczna
z zewnątrz. Vincent zerknął na nią, a potem na mnie. Zrobiło
mi się gorąco – tak bardzo było mi wstyd za Brada. Tak
bardzo żałowałam, że nie jestem tam sama! Wtedy na pewno
w końcu uprzejmie zagadnęłabym do Vincenta Moneta, że
czas zamykać, i znając jego kulturę osobistą, skończyłoby się
to w cywilizowany sposób – zapewne zapłaciłby za siebie,
doliczając jeszcze hojny napiwek, i wyszedł.
Niestety z Bradem nic nie było proste.
Vincent, któremu z całą pewnością nie spodobała się
postawa Brada, uniósł brwi. Następnie skinąwszy głową
zrobił to, czego mój brat nienawidzi najbardziej na świecie,
czyli go zlekceważył i powrócił do załatwiania swoich spraw
w telefonie.
Nerwowo przełknęłam ślinę.
– Idź do auta – nakazałam Bradowi prawie bezgłośnie, ale
wiedziałam, że nie istniała nawet najmniejsza szansa, żeby
mnie posłuchał.
Brad zmrużył oczy jeszcze bardziej, a na jego czole wyryły
się poziome krechy – tak ogromnie zadziwił i oburzył go brak
reakcji Vincenta na jego wielce niebezpieczną osobę. Łokcie
uniósł jeszcze wyżej, cały zelektryzowany, tak że wyglądał
wręcz śmiesznie, jak rasowy dryblas z komiksu. Podszedł do
Vincenta bliżej, nachylił nad nim głowę i znowu się odezwał:
– Przepraszam bardzo, szukasz problemów?
To była jedyna kombinacja słów, w których Brad potrafił
zastosować słowo „przepraszam”.
Wbiłam paznokcie w dłonie. Zerknęłam nerwowo w okno,
na parking. Ściemniało się, więc nie widziałam za dobrze, ale
mignął mi tam jakiś cień, a potem tuż przy oknie pojawił się
mężczyzna z przyszykowanym w dłoni pistoletem.
Oczywiście, że ktoś taki jak Vincent Monet nie pojawia się
w miejscach publicznych bez obstawy.
– Brad – syknęłam.
– Odejdź ode mnie, chłopcze – odezwał się Vincent, nadal
niewzruszony, ale teraz już chyba lekko zirytowany.
– Za kogo ty się… – zaczął Brad, ale wtedy go olśniło.
Najpierw zmrużył oczy jeszcze bardziej, aż dziw, że w ogóle
coś jeszcze przez nie widział, a potem wybałuszył je i cofnął
się nieco z niedowierzaniem. – Ty jesteś Monet!
Miałam ochotę kucnąć i schować się za ladą, oprzeć
plecami o zmywarkę i założyć słuchawki na uszy, żeby nie
musieć być świadkiem tego, co będzie dalej. Jakkolwiek
jednak nie przepadałam za Bradem, to czułam się
w obowiązku, by się za nim wstawić i chronić go przed jego
głupotą.
– Daj spokój, idź do auta – westchnęłam, wychodząc zza
baru.
W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Z nich dwóch to już
Vincent częściej na mnie zerkał.
– Ty myślisz, że możesz wszystko? – pruł się Brad.
Zrobił krok w jego stronę z wyciągniętą ręką, jakby chciał
szarpnąć za koszulę Vincenta, a ja wiedziałam, że celujący do
niego z pistoletu ochroniarz z zewnątrz zaraz mu tę łapę po
prostu odstrzeli, dlatego rzuciłam się w stronę brata, żeby go
powstrzymać.
Brad, jak na podręcznikowego przemocowca przystało, nie
docenił mojej chęci pomocy. Wzgardził nią wręcz, odpychając
mnie mocno na bok. Poleciałam na pobliski stolik,
przesuwając go z hałasem, upadło krzesło.
Upokorzenie, które mnie zalało, tylko napędzało
nienawiść, jaką darzyłam wtedy Brada. Poczułam, że jest mi
wszystko jedno. Zbierając się, pomyślałam, że niech tam,
niech go zabiją, przynajmniej będzie spokój. Bolał mnie bok,
więc przycisnęłam do niego dłoń, podczas gdy drugą ręką
opierałam się o stolik. Wreszcie podniosłam głowę
i zobaczyłam, że Vincent Monet wstał od stolika.
Stał teraz naprzeciwko Brada z pobladłą twarzą
i przeszywającym wzrokiem. Mimo że byli mniej więcej tego
samego wzrostu, to Vincent zdawał się górować nad moim
bratem. Na pewno wyglądał groźnie, pomimo schludnego
garnituru, płaszcza i zaczesanych włosów. Biła od niego aura
wszechmocy i gdyby Brad nie był idiotą, to dla własnego
dobra by przeprosił i się wycofał.
Ale Brad to Brad i wydawało mu się, że przywalenie się do
Vincenta to misja jego życia, najważniejsze zadanie w jego
karierze awanturnika. Ewidentnie za wiele nie myślał. Nie
zauważył chyba nawet, że gdy mnie popchnął, do kawiarni
wbiegł ochroniarz Vincenta, zaalarmowany pierwszym aktem
agresji.
– I co, będziesz się tak gapił? – szczeknął Brad do Moneta,
zaczepnie szarpnąwszy podbródkiem.
– Szacuję, czy potrafisz upaść jeszcze niżej – odparł
spokojnie Vincent, znowu zerkając na mnie.
Nienawidziłam Brada za ten wstyd, który przez niego
czułam. Klatkę piersiową rozrywała mi wściekłość,
próbowałam uspokoić oddech, by nikt nie pomyślał, że to
z bólu po upadku tak ciężko dyszę.
– Ha! Położę się na podłodze. Zniżę się do twojego
poziomu. Specjalnie dla ciebie – warknął Brad.
Vince uniósł brwi z pogardą.
– Dobrze. A więc zapraszam. Kładź się.
Przyglądałam się ich rozmowie z uwagą, ciągle trzymając
się stolika. Podziwiałam cierpliwość i opanowanie Vincenta.
Nikt nie potrafił rozmawiać z Bradem, kiedy znajdował się
w takim stanie, ja sama zwykle schodziłam mu wtedy z drogi.
To było najprostsze rozwiązanie, ale nie powinnam się chyba
dziwić, że Vincent nie wybierał najprostszych rozwiązań,
tylko te najskuteczniejsze.
Na twarzy Brada na moment zagościła dezorientacja.
– Kładź się – powtórzył Vincent dobitniej, po czym
spojrzał na swojego ochroniarza. – Pomóż mu, proszę.
Szczęka prawie opadła mi do podłogi, gdy w mgnieniu oka
ochroniarz Vincenta zaszedł Brada od tyłu. Jednym trafnym
kopniakiem w lędźwie sprawił, że mój brat wygiął się w łuk
i runął na posadzkę. Ochroniarz przyszpilił go do ziemi,
stawiając swój ciężki but na jego plecach, a gdy Brad
zaszamotał się, usiłując wstać, mężczyzna nachylił się
i podstawił mu pod nos pistolet.
Mój brat, wielki chojrak, potrafił jako tako używać swoich
pięści, jednak z bronią nie miał wielkiego doświadczenia,
toteż jej widok podziałał na niego obezwładniająco.
Tępo wpatrywałam się w przygwożdżonego do ziemi
Brada, którego nos teraz prawie stykał się z czubkami
eleganckich, lśniących butów Vincenta, nie wierząc, że
mógłby istnieć na świecie żałośniejszy obraz niż ten, który
aktualnie miałam przed oczami.
Vincent patrzył z niesmakiem w dół i byłam pewna, że
zaraz trąci policzek Brada butem. Chyba jednak za bardzo
dbał o to, czego dotyka, i o swoją garderobę, by to zrobić, bo
cofnął się zamyślony. Po chwili rzucił do swojego człowieka:
– Zadzwoń na policję. Pozwólmy im się wykazać.
– Pieprzyć policję! – wysyczał z podłogi Brad.
Miałam ochotę podejść do niego i trzepnąć go w ten pusty
łeb. Tak, za policją też nie przepadał. Brad przepadał za mało
kim i czym.
– Sam im to powiesz – zaproponował Vincent i z gracją
usiadł na wcześniej zajmowanym przez siebie miejscu.
Następnie uniósł wzrok na mnie. – Ty, powiedz mi, proszę,
kim on dla ciebie jest?
Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się, że to mnie
zadaje to pytanie, więc z jakiegoś powodu pokiwałam głową
i spróbowałam stanąć prosto, już bez podparcia.
– To mój brat – odparłam cicho, zawstydzona.
Cholera jasna, oczywiście, że byłam tym zawstydzona.
Vincent zacisnął szczękę, omiótł leżącą na podłodze postać
jeszcze jednym wzgardliwym spojrzeniem, a potem wrócił
nim do mnie.
– Poczekasz tu z nami, w porządku?
To nie brzmiało, jakby spodziewał się usłyszeć cokolwiek
innego niż odpowiedź wyrażającą aprobatę, więc ponownie
skinęłam głową.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytał, chłodnym wzrokiem
zerkając na mój bok, który ciągle od czasu do czasu
podtrzymywałam dłonią, a także stolik i przewrócone krzesło.
– Nie – odpowiedziałam, starając się mówić mocnym,
pewnym siebie głosem. – Nic mi nie jest.
Vincent patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, ale nie
powiedział nic więcej. Po chwili na powrót wyciągnął telefon
i wrócił do czynności, którą wykonywał, zanim mój brat tak
brzydko mu przerwał. Ochroniarz chował właśnie swoją
komórkę do kieszeni, drugiej, uzbrojonej ręki nie przestając
trzymać przy twarzy mojego brata. Nie zabrał też nogi z jego
pleców, więc wyglądało na to, że Brad miał sobie trochę
jeszcze poleżeć.
Niespiesznie, niezbornymi ruchami zaczęłam się ogarniać.
Ustawiłam prosto stół, zawiązałam mocniej kucyk, z którego
uwolniła się połowa włosów. Kiedy chciałam podnieść
krzesło, usłyszałam za plecami lodowaty głos:
– Zostaw to.
Nie zamierzałam dyskutować z Vincentem Monetem, nie
rwałam się też do sprzątania jego kawiarni po godzinach,
dlatego zgodnie z jego życzeniem posłusznie zignorowałam
leżący mebel i przeszłam za ladę. Nalałam sobie szklankę
wody i już się stamtąd nie ruszałam, mimo wszystko czując
się bezpieczniej oddzielona od reszty tym nędznym
kawałkiem blatu.
Vincent ani razu się więcej nie odezwał. Mimo dziwnych
okoliczności nie wyglądał, jakby miał trudności ze
skupieniem się na swojej pracy. W końcu przecież na ziemi
tuż obok niego leżał człowiek obezwładniony przez jego
ochroniarza. Zachowywał się, jakby był to dla niego chleb
powszedni.
Ja sama, nie wiedząc, co ze sobą począć, mechanicznymi
ruchami zaczęłam znowu wycierać ekspres. Nigdy nie
poświęciłam mu tyle uwagi. Nie widziałam jeszcze, żeby był
tak czysty.
Przyjazd policji nastąpił po jakichś piętnastu minutach i do
lokalu weszło dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy.
Trzymałam się z daleka od wszystkich, pragnąc po prostu
wrócić już do domu. Wiodłam proste życie i starałam się
unikać komplikacji – a wydarzenia tego dnia były tego
dokładnym zaprzeczeniem.
Vincent westchnął, jakby czekała go ciężka praca, schował
telefon, dostojnie podniósł się z miejsca i pofatygował do jed-
nego z policjantów. Widziałam, jak uścisnęli sobie dłonie
i zamienili kilka cichych słów. Drugi funkcjonariusz w tym
czasie podszedł do ochroniarza i Brada, po czym schylił się,
by zakuć mojego brata w kajdanki. Broni, którą trzymał
pracownik Moneta, nawet nie skomentował. Wręcz
przeciwnie, wyglądał na zadowolonego, że agresor jest już
obezwładniony i on nie musi się z nim szarpać.
Policjanci niczego nie kwestionowali, nie zadawali pytań,
czemu przyglądałam się z niedowierzaniem. Gdy dźwignęli
Brada na nogi, a ten zaczął się szamotać i wykrzykiwać obelgi,
poczułam, że to dla mnie już za dużo.
– Anja, powiedz im, do cholery! Pieprzone sprzedawczyki!
Miotanie się między funkcjonariuszami i toczenie piany
z ust to było jedyne, co pozostało zakutemu w kajdanki
Bradowi, a ja nie mogłam na niego patrzeć bez uczucia
żenady. Mimo to zareagowałam.
– Chwila, przepraszam… – Odłożyłam ścierkę i wyszłam
zza lady, żeby stanąć policjantom na drodze. – Dokąd
panowie go zabierają?
Funkcjonariusze wymienili spojrzenia, zadziwieni tym, że
się wtrącam.
– Do aresztu.
Westchnęłam. Nie żebym uważała, że nocka czy dwie w celi
miałyby jakoś bardzo Bradowi zaszkodzić, ale to ja będę
musiała przez kilka kolejnych dni wysłuchiwać lamentów
matki, a przy okazji zostać o całą tę sytuację przez nią
obwiniona.
– Wypuśćcie go – zażądałam, starając się, by mój głos
brzmiał stanowczo. – Nie zamierzam wnieść oskarżenia.
– Ale ja zamierzam – wtrącił się chłodno Vincent Monet.
Patrzył na mnie surowo i trochę jakby z niedowierzaniem
zza pleców policjantów. Im dłużej przebywałam z nim
w jednym pomieszczeniu, tym większe wrażenie na mnie
robił, bo odkrywałam, że ta jego maska elegancji, dostojności
i spokoju to nie powierzchowna kreacja, a jednak coś więcej –
prawdziwy sposób bycia.
– Przecież tobie nic nie zrobił – powiedziałam.
Twarz Vincenta była wyzuta z wszelkich emocji.
– Zdemolował mój lokal.
Spojrzałam na przewrócone krzesło i uniosłam brew.
– To jest dla ciebie zdemolowany lokal?
– To ustawka! Wrabiają mnie! – wrzeszczał Brad.
Vincent wzruszył ramionami, w ogóle nieprzejęty.
– Musimy przyjąć to zgłoszenie, przykro mi –
poinformował mnie jeden z policjantów bardzo
formalistycznym tonem.
Nie wiem, na ile ci funkcjonariusze wykonywali tylko swoją
pracę, działając zgodnie z przepisami, a na ile byli
podporządkowani rozkazom Vincenta Moneta. Wiedziałam,
że Monetowie, jak i kilka innych znanych mi
ustosunkowanych rodzin, mają duże wpływy. Brad nie
omieszkiwał im tego wytykać – często o tym mówił,
wygrażając pięścią na tę niesprawiedliwość. Nigdy za bardzo
się tym nie interesowałam, ale teraz widziałam na własne
oczy, jak policja zawinęła mojego brata pod dyktando
Vincenta Moneta.
Zostałam w lokalu, nie reagując więcej na krzyki Brada.
Patrzyłam, jak policja wywleka go z lokalu i prowadzi do
radiowozu. Odjechali, a ja uświadomiłam sobie, że nikt nie
zadał mi ani pół pytania. Zostałam w kawiarni sama
z Vincentem i jego ochroniarzem.
Złapałam się za nasadę nosa i wzięłam kilka głębszych
wdechów. Powoli docierała do mnie skala problemów, jakie
się dziś spiętrzyły. Wciąż trudno mi było popatrzeć
Vincentowi prosto w twarz, bo czułam się jak przegrana, ktoś
bez godności, kto staje w obronie człowieka zupełnie tej
obrony niewartego.
Brad popchnął mnie na jego oczach!
– Najwyższa pora zakończyć na dziś – odezwał się Vincent.
– Zamknij, proszę, lokal.
Rzuciłam mu szybkie, pełne niechęci spojrzenie.
– Tak jest, szefie – burknęłam.
Za długo trwałam w dyskomforcie, by ciągle silić się na
uprzejmość. Powoli robiło mi się wszystko jedno
i zastępowało ją zrezygnowanie.
Vincent nie skomentował mojej odzywki. Wręcz
przeciwnie, zaskoczył mnie, bo gdy przeszło mi przez myśl,
że zaraz wkurzy się i mnie zwolni, on wsunął plik banknotów
do słoiczka na napiwki, który stał przy kasie. Zdziwiłam się
tak, że prawie upuściłam torebkę, po którą właśnie sięgałam
za ladę. Wzięłam też do ręki klucze od kawiarni, a potem…
– O nie – jęknęłam, przymykając powieki.
Wypuściłam z rąk torebkę, która upadła na blat. Zaczęłam
ją przetrzepywać, by się upewnić, ale wiedziałam dobrze, że
nie znajdę tam kluczyków od auta.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
39

MINUTA

To już za wiele jak na jeden dzień. Powoli stawałam się


naprawdę bliska łez.
Vincent nadal nie wyszedł z kawiarni. Stał przy drzwiach
i z jakiegoś powodu czekał, aż się zbiorę. Usta miał zaciśnięte,
minę poważną i raczej wyglądał na kogoś, kto nadzoruje
pracę swojego personelu, niż na mężczyznę, który upewnia
się, że kobieta będzie mogła bezpiecznie wrócić do domu. Nie
zareagował na moje rozdrażnione westchnięcie, ale
przypatrywał się, jak grzebię z przejęciem w torebce.
– Dałam bratu kluczyki od auta – powiedziałam z irytacją.
Odgarnęłam z czoła włosy, które znowu zaczęły wychodzić mi
z kitki. – Muszę je odzyskać… Muszę po nie jechać do aresztu,
zawołać taksówkę… – Teraz naprawdę chciało mi się płakać
z wściekłości na samą myśl, ile jeszcze będę musiała zrobić
rzeczy, zanim wejdę do domu i zakończę ten długi dzień.
Wzdychając ciężko, zwróciłam się do Vincenta: – Wiesz, do
którego aresztu go zabrali?
Vincent ponownie wzruszył ramionami.
– Nie pytałem.
Potarłam twarz obiema dłońmi. Najchętniej poszłabym
spać tutaj. Położyłabym się na krzesłach złączonych
z tamtym fotelem w rogu. Napiłabym się herbatki albo nawet
zrobiła sobie kakao. A jutro na śniadanie zjadła świeżą
kanapkę. Jaka szkoda, że nie miałam ubrań na przebranie.
Chociaż bielizny…
– Zadzwoń po taksówkę – polecił Vincent swojemu
ochroniarzowi szeptem, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Poradzę sobie – powiedziałam szybko, siląc się, by
w tonie mojego głosu nie wybrzmiało zbytnio zrezygnowanie.
Ale pracownik Moneta już trzymał telefon przy uchu.
Odetchnęłam, czując się bardzo nieswojo, gdy tak w ciszy
czekałam, aż zostanie mi załatwiona podwózka. Vincent stał
wyprostowany, jakby przyzwyczajony do zgrywania posągu.
Nawet nie wyglądał na poirytowanego, że przez tę małą
sytuację ze mną marnuje się jego czas.
Grzebałam w telefonie, sama starając się znaleźć dla siebie
transport, ale uświadomiłam sobie, że jeżdżę taksówkami tak
rzadko, że nawet nie mam zainstalowanej w komórce żadnej
adekwatnej aplikacji. Zaczęłam szukać w internecie, a wtedy
ochroniarz przemówił:
– Będzie za pół godziny do czterdziestu minut. Zadzwonię
gdzieś jeszcze, może da radę szybciej.
I na powrót przytknął telefon do ucha. Ja przymknęłam
powieki. Wizja tak długiego oczekiwania na taksówkę mnie
nie zachwycała, ale niestety nie dziwiła. W tak małym
miasteczku jak to to i tak niezły czas. Ja po prostu chciałam
już być w domu. To był długi dzień.
– Odwołaj taksówkę – polecił nagle Vincent. – Sam ją
podwiozę.
Popatrzyłam na niego i zamrugałam.
– Ty?
Vincent westchnął i nie przesadzę, jeśli powiem, że to
westchnięcie brzmiało, jakby wcale nie miał ochoty tego
robić.
– Właśnie będę stąd odjeżdżał – powiedział, głową
wskazując na szybę, za którą na ciemnym parkingu stało
zapewne jego auto. – Mieszkasz w pobliżu?
– Dwadzieścia minut stąd.
Vince skinął głową. Najwyraźniej tyle był w stanie
wspaniałomyślnie mi poświęcić.
Już otwierałam usta, żeby mu podziękować za tę ofertę i jej
nie przyjąć, ale przypomniałam sobie, w jakiej sytuacji się
znalazłam. Byłam bez kluczyków do auta, z czekającą w domu
matką, która zrobi zaraz aferę na cały stan, a na taksówkę
musiałabym czekać długo i wydać na nią sporo pieniędzy. Na
dodatek to Vincent Monet wsadził Brada za kratki, więc po
części odpowiadał za to, w jakim położeniu się znalazłam. Ta
świadomość pomogła mi w podjęciu decyzji.
Zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam do wyjścia. Kiedy
mężczyźni wyszli, zgasiłam za nimi światło i zamknęłam
drzwi. Dziwnie mi będzie jutro tutaj wrócić.
O ile oczywiście Vincent w swoim samochodzie mnie nie
zwolni.
Jego ochroniarz podróżował osobnym autem, właściwie nie
mniej luksusowo wyglądającym od czarnej fury Moneta.
Dziwne, że Brad, mijając ją wcześniej na tym parkingu, od
razu jej nie zarysował. To byłoby w jego stylu.
Kiedy te dwa auta opuszczały parking (a ja w jednym
z nich), z żalem odprowadzałam spojrzeniem swoją białą
toyotkę, którą musiałam tu zostawić co najmniej do jutra. Nie
umknęło to Vincentowi, który zapytał:
– Masz w domu zapasowe kluczyki?
– Chyba tak.
– Rozsądniej z twojej strony byłoby obejść się bez
odwiedzania brata w areszcie.
– Najwyżej będę chodzić do pracy na piechotę.
Droga była ciemna, auto luksusowe, w lusterku odbijały się
światła samochodu ochroniarza, Vincent właśnie zamilkł na
dłuższą chwilę, a klimatyzacja ustawiona była jak dla mnie na
zbyt niską temperaturę. A może to dystyngowany sposób
bycia samego Moneta tak ochładzał atmosferę
w samochodzie?
Vincent Monet odwozi mnie do domu. Co za abstrakcja.
Objęłam się ramionami.
– Ile będą go tam trzymać? – zapytałam.
– A ile chciałabyś, żeby go tam trzymali?
Rozchyliłam usta i wbiłam w niego zadziwione spojrzenie.
– Ty żartujesz czy pytasz poważnie?
– Nigdy nie żartuję z nieznajomymi.
– Aha, ale wśród rodziny i przyjaciół to jesteś pierwszym
śmieszkiem, tak?
Zamilkł. Faktycznie nie rwał się pierwszy do śmiechu. Ja
sama może i nie byłam w odpowiednim nastroju do
dowcipkowania, ale też starałam się nie być sztywniaczką, no
rany…
Zagryzłam bok policzka, gotowa spoważnieć, a po chwili
odezwałam się znowu:
– Jeśliby udałoby ci się potrzymać go w tym areszcie tak do
końca moich studiów, byłoby idealnie.
Vincent spojrzał na mnie kątem oka.
– Tak, nie jesteśmy zżyci – mruknęłam kwaśno, a potem
coś sobie przypomniałam. – Ty też masz rodzeństwo,
prawda?
Skinął głową. Widziałam, z jaką uwagą to zrobił.
Zachowywał ostrożność w dzieleniu się informacjami o sobie
z obcymi. Ale istnienie jego licznego rodzeństwa to raczej
powszechnie znany fakt, a nie żadna tajemnica.
– Poznałam kilkoro z nich – powiedziałam, przywołując
w myślach sytuację, w której jedyny raz jak do tej pory
miałam kontakt z kimkolwiek z rodziny Monet.
Tym razem spojrzenie, które rzucił mi Vincent, było
dłuższe. Jeśli coś mogło go naprawdę zainteresować, to
właśnie wzmianka o jego rodzinie.
– Kiedy?
– Jakiś czas temu wpadli przejazdem na kawę i tosty. Twoi
bracia byli nieuprzejmi, nie chcieli za siebie zapłacić –
wspominałam. – Siostrę masz za to miłą.
Vincent zacisnął usta jeszcze mocniej.
– To musieli być oni – mruknął do siebie.
– Twoja siostra naprawdę wydawała się w porządku.
– Nie będziemy rozmawiać o mojej siostrze.
Zmarszczyłam brwi.
– Nie powiedziałam przecież nic złego.
– Nieistotne – uciął szorstko i bez ogródek.
– Okej – mruknęłam i odwróciłam wzrok do szyby.
Jednocześnie ciaśniej oplotłam się ramionami. Naprawdę
w tym aucie najzwyczajniej w świecie marzłam. Rozważałam,
czyby nie poprosić Vincenta, aby podwyższył temperaturę, ale
w końcu sama wyciągnęłam dłoń, by to zrobić.
Prawie się zaśmiałam, widząc podejrzliwe spojrzenie,
jakim Vincent obrzucił moje palce. Wszystko miał pod
kontrolą i nic nie umykało jego uwadze. Nijak nie
skomentował jednak tego, że tak się panoszę w jego
samochodzie.
Podczas jazdy odkrywałam kolejną cechę Vincenta Moneta.
Lubował się w milczeniu. Nie tak jak robią to zwykli ludzie –
Vincent pieścił ciszą swoje uszy, jednocześnie tworząc wkoło
napiętą atmosferę dla pozostałych. W rezultacie siedziałam
niepewna i trochę jak na szpilkach, podczas gdy on ze
spokojem prowadził samochód. Zdawało się, że robi to
celowo, jakby był prestidigitatorem i popisywał się swoim
trikiem.
Odchrząknęłam. Zwykle i ja przepadałam za milczeniem,
ale nie w takich okolicznościach. Musiałam je przerwać.
– Naprawdę powinnam wiedzieć, gdzie dokładnie zabrano
Brada.
– Tego nie wiem – odpowiedział lakonicznie Vincent.
Niezadowolona zagapiłam się na jego palce na kierownicy.
A dokładnie na sygnet, który tkwił na jednym z nich. Czyli to
prawda – członkowie Organizacji noszą coś takiego.
Sądziłam, że to kolejny bezmyślnie powtarzany przez Brada
dyrdymał.
– Z pewnością możesz to ustalić?
– Oczywiście, że mogę.
– Więc zrobisz to?
– Nie.
Opuściłam ręce na swoje uda z głośnym klaśnięciem.
– Dlaczego nie? – zirytowałam się.
– Ponieważ nie mam w tym żadnego interesu.
Vincent patrzył cierpliwie na drogę, w ogóle
niezaaferowany pierwszymi oznakami zniecierpliwienia,
jakie wykazywałam.
– To przez ciebie trafił do aresztu.
– Trafił tam z powodu swoich niefortunnych decyzji.
Odchyliłam głowę i przymknęłam powieki.
– Moja matka będzie o to pytać – odezwałam się, bo
inaczej znowu pogrążylibyśmy się w ciszy. Po dzisiejszym
dniu Vincent bowiem miał spore szanse na otrzymanie ode
mnie tytułu najmniej rozmownej osoby, jaką do tej pory
w swoim życiu poznałam. Nie powiem, było w tym
zachowaniu coś kojącego, ale nie teraz. Teraz potrzebowałam
informacji. – Nie będę wiedziała, co jej powiedzieć.
– To nie twoim zmartwieniem powinno być wyjaśnienie tej
sytuacji.
Prychnęłam markotnie.
– Ona będzie uważała inaczej.
Kiedy już myślałam, że znowu będziemy milczeć
w nieskończoność, Vincent się odezwał:
– Pierwsze, co zrobi w areszcie twój brat, to upomni się
o swoje prawo do jednego telefonu. Z pewnością zaraz do
ciebie zadzwoni.
Wyjęłam telefon z torebki, by sprawdzić, czy jeszcze tego
nie zrobił, ale minęło zbyt mało czasu. Poza tym…
– …to nie do mnie zadzwoni, a do matki – jęknęłam
i potarłam powieki. – Słuchaj, nie da rady go wypuścić?
Vincent po raz pierwszy spojrzał na mnie z tak wyraźnym
niedowierzaniem na twarzy.
– Dziewczyno, on zastosował wobec ciebie przemoc
fizyczną.
– Ja wiem, że to gnojek, i go nie bronię, naprawdę jestem
ostatnią osobą, która usprawiedliwiałaby przemoc wobec
kobiet – tłumaczyłam się, czując lekki wstyd. – Ja po prostu
potrzebuję spokoju. Znajduję najbezpieczniejsze
i najwygodniejsze dla siebie rozwiązania, by przetrwać,
skończyć studia i się wyprowadzić od niego i matki. To proste.
Mam misję.
Vince zmarszczył brwi.
– Mieszkasz z nimi?
– Tak…
– Dlaczego?
Zamrugałam wolno.
– Cóż, aktualnie ciśniemy się w jednej tylko willi, bo
pozostałe dziesięć właśnie się remontuje.
Vincent zignorował mój sarkazm.
– Dlaczego się nie wyprowadzisz?
– Bo studiuję w Nowym Jorku, a tam jest drogo.
– Pracujesz.
– Mało płacisz.
Dziwnej ciszy, która zaległa po tej wymianie zdań, nawet ja
już nie miałam ochoty przerywać. Odezwałam się, dopiero
gdy dojechaliśmy na miejsce.
– To tutaj – powiedziałam, z niewesołą miną kwitując to,
co oboje właśnie zobaczyliśmy.
Mały dom otoczony skrawkami trawnika, a za nim las.
Ogrodzenia brak. Na podjeździe stał samochód Brada, jego
życiowa duma. Nic, co zrobiłoby wrażenie na Vincencie. Nie
musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, że się zastanawia,
jak my się wszyscy mieścimy w takim jednym, niewielkim
budynku. Obiektywnie nie były to najgorsze warunki, ale
człowiek pochodzący z rodziny, która od dekad pławi się
w luksusach, może mieć nieco skrzywiony obraz
rzeczywistości.
W oknie na parterze, czyli w saloniku, gdzie starałam się
przebywać jak najmniej, jak zwykle o tej porze świeciło się
światło. Matka przesiadywała tam od późnego poranka do
wczesnego wieczora. Pozostały czas spędzała w łóżku, łykając
leki na sen.
Dziś jednak było inaczej i gdy tylko samochód Vincenta się
zatrzymał, drzwi frontowe się otworzyły i wybiegła przez nie
matka w kwiecistej podomce, już od progu machając rękoma.
Pewnie sterczała w oknie i tylko czekała na mój powrót,
szykując się na pokaz dramaturgii, ale zatrzymała się, kiedy
na podjeździe zobaczyła obce auto. Opatuliła się ciaśniej
szlafrokiem, zmarszczyła i tak wiecznie zmarszczone czoło
i zmrużonymi oczami próbowała dojrzeć kierowcę.
Westchnęłam.
– Dzięki za podwiezienie – powiedziałam, a potem
dodałam trochę cierpko: – Szefie.
Vincent wpatrywał się w moją matkę, ale gdy zaczęłam
wysiadać, odwrócił się do mnie i skinął sztywno głową.
Sądziłam, że nie istniał taki wymiar, w którym Vincent
Monet lub osoba jego pokroju mogła zaprosić mnie do
samochodu, a ja w tak małej przestrzeni nie zadusiłabym się
z poczucia niepokoju. Tego wieczora życie mnie zaskoczyło,
bo dziwnym trafem to właśnie na siedzeniu obok kierowcy,
którym był właśnie on, Vincent Monet, czułam się
bezpieczniej niż na własnym podwórku.
Matka, rozpoznawszy mnie wreszcie, natychmiast
przełączyła się w swój tryb panikary. Jej ręce wystrzeliły
w górę, a w rozszerzonych oczach widać było gorączkową
chęć, by przekazać mi straszliwe wieści.
– Aresztowano Brada! – zawołała.
Okrążyłam auto Vincenta, zaciskając mocniej dłoń na pasku
torebki, i podeszłam do drzwi, po drodze zmuszając się do
przywołania na usta kojącego uśmiechu.
– Wiem, nic mu nie będzie.
– Jest w więzieniu! – Matka prawie na mnie weszła,
jakbym miała w ten sposób lepiej ją usłyszeć. Poczułam od
niej dobrze mi znany zapach jej ulubionych landrynek.
– W areszcie – poprawiłam ją. – Za chwilę go wypuszczą.
– Musisz po niego jechać, teraz! – nalegała.
– Nie puszczą go na moją prośbę. Musimy poczekać.
– Nie! – jęknęła matka. Skrzywiła się i zamaszyście
machnęła ręką. – Żadnego czekania. Brad powiedział, że
należy wpłacić kaucję. Chcą pieniędzy za jego wolność, tak
działa ten zdradziecki system.
Byłam pewna, że to on jest autorem tych słów, a ona tylko
cytuje to, co usłyszała podczas ich telefonicznej rozmowy.
– Nie stać nas wpłacanie na niego kaucji – powiedziałam
sucho.
– Mam pieniądze odłożone na czarną godzinę.
– Aresztowanie Brada to nie jest czarna godzina.
Matka stała w wejściu do domu, a dłonie z podkurczonymi
palcami trzymała przed sobą, jakby próbowała mnie złapać,
ale jednocześnie nie za bardzo chciała mnie dotknąć.
Wolałam, żeby tak pozostało. I tak za bardzo mnie osaczała.
– To jest poważna sprawa, Anja! – Jej ton zmienił się na
taki, który dobrze znałam. Zarazem pełen wyrzutów,
wzbudzający winę i urażony. – Brad jest niewinny. Oskarżono
go o coś, czego nie zrobił. Wszystko mi powiedział. –
Zmrużyła oczy i wskazała na mnie palcem. – Powiedział, że
byłaś przy jego aresztowaniu i nic nie zrobiłaś.
Rozłożyłam ręce.
– A co ja niby miałam zrobić? Położyć się na drodze przed
radiowozem, żeby go nie wywieźli? – zirytowałam się. –
Kłócił się, nie chciał się uspokoić, to przyjechali i go zabrali.
Matka nachyliła się w moją stronę.
– To Vincent Monet go wrobił.
– Vincent Monet nawet na niego nie spojrzał, dopóki Brad
nie zaczął się do niego rzucać.
Kobieta przyłożyła dłoń do piersi i wydała z siebie
stłumiony okrzyk.
– Zastanów się, Anja, po czyjej stronie się opowiadasz!
– Tak, w porządku, zastanowię się, jak się przebiorę
i wezmę prysznic. Przepuść mnie.
– Jak możesz myśleć o prysznicu, kiedy Brad…
– Mogę – przerwałam jej ciut opryskliwie. – Spędziłam
cały dzień w pracy. Wiem, że nie wiesz, jak to jest, ale w takim
razie musisz uwierzyć mi na słowo. Potrzebuję wziąć
prysznic…
– Kto cię tu przywiózł?
Szpara pomiędzy kobietą a drzwiami, przez którą
planowałam czmychnąć do środka, zamknęła się, gdy matka
celowo się cofnęła. Wytężała wzrok, patrząc w stronę
samochodu, z którego wysiadłam. Odwróciłam się i zdziwiona
zobaczyłam, że czarny wóz wciąż tam stał.
– Brad zabrał moje kluczyki – odparłam. W ustach zrobiło
mi się sucho. Przełknęłam ślinę.
– Czyje jest to auto? Kto tam siedzi?
Nic nie potrafiła dojrzeć, miała za słaby wzrok. Powinna
wybrać się do okulisty, ale to okazuje się problemem dla
kogoś, kto praktycznie nie wychodzi z domu.
– Wejdźmy już do środka – nalegałam.
Jeśli Vincent Monet nadal znajdował się przy naszym
podjeździe i widział cały spektakl, który się tu odgrywał, to ja
bardzo chciałabym go przerwać i zniknąć z jego oczu.
Matka niestety miała inny plan. Opatuliła się podomką
jeszcze szczelniej, jakby na ramionach nie miała cienkiej,
przewiewnej tkaniny, a tarczę obronną. Zrobiła kilka
niepewnych kroków w stronę samochodu, ale zatrzymała się
w połowie drogi. Miała pełno lęków, więc albo się za bardzo
bała, albo osiągnęła maksimum odległości, na jaką mogła się
oddalić od domu.
– Kto tam jest? – zawołała drżącym głosem w stronę auta.
Dlaczego Vincent jeszcze nie odjechał?
– Wynoś się stąd! – krzyknęła, a potem machnęła dłonią
w powietrzu. – Sio!
Dlaczego moja rodzina jest taka żenująca?
Z żalem zerknęłam na otwarte na oścież drzwi do domu, do
którego nie mogłam jeszcze wejść, bo musiałam podejść do
matki i upewnić się, że przestanie przekraczać granicę żenady
pod nosem Vincenta Moneta.
– Możesz wrócić do domu? – zapytałam ją, a silenie się na
uprzejmy ton przychodziło mi coraz bardziej nieudolnie. –
Proszę?
Najchętniej po prostu wzięłabym ją za fraki, ale nie
zwykłam jej dotykać. Miałam przed tym opory, zupełnie jak
wcześniej ona. Nie pamiętam, kiedy ostatnio to robiłam.
Pewnie i tak by ode mnie odskoczyła.
– Boże – stęknęła nagle i pobladła. – To… Monet tam
siedzi…
Tak szybko, jak podeszła do auta, zaczęła się od niego
oddalać.
Gdyby miała pod ręką wodę święconą, to jestem pewna, że
prysnęłaby nią na samochód.
– Coś ty zrobiła?! – zawołała do mnie. Patrzyła na mnie,
jakbym przyprowadziła diabła do świątyni.
Chciałam rozłożyć ręce i wyjaśnić jej, że Brad zabrał moje
kluczyki do auta, a najlepiej to opowiedzieć, co się wydarzyło,
ale matka miała to do siebie, że nie słuchała.
Zamiast się produkować, przybrałam neutralny wyraz
twarzy i wyciszyłam w głowie jej rzucane bez namysłu
i oburzonym tonem oskarżenia. Nawet na nią nie patrzyłam.
Na szybko wytworzyłam w głowie rozwiązanie tej sytuacji.
Krok po kroku i będzie dobrze. To zawsze działa.
Krok pierwszy: pozbycie się stąd Vincenta.
Ignorując matkę, podeszłam do samochodu. Vincent wciąż
siedział na miejscu kierowcy i przyglądał się rozgrywającej się
scenie, jakby moje życie było dla niego lepsze od kina. Patrzył
na mnie, gdy się do niego zbliżałam, a lekko przyciemnioną
szybę opuścił, dopiero gdy w nią zapukałam.
– Przepraszam, ale czy możesz już stąd odjechać? –
zapytałam, siląc się na kulturalny ton.
– Anja! – wrzasnęła matka gdzieś za moimi plecami, tym
razem wyjątkowo piskliwie.
Vincent rzucił jej przeciągłe spojrzenie, a ja uśmiechnęłam
się gorzko.
– O to mi chodziło, gdy mówiłam, że aresztowanie Brada
skomplikuje mi życie, a nie wyświadczy mi przysługę –
powiedziałam. – Ale to nieważne, poradzę sobie, tylko twoje
auto musi zniknąć spod mojego domu, bo ona się inaczej nie
uspokoi.
Patrzył na nią i patrzył, a potem znowu przeniósł wzrok na
mnie. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jego oczy były
naprawdę ładne, miały w sobie ten rodzaj mądrości, który
podziwiałam. Mądrości, której raczej nie widziałam
w spojrzeniach osób, którzy na co dzień mnie otaczali.
Długo się nie odzywał. Rozmyślał nad czymś. Już miałam
skomentować, że wiem, iż lubi ciszę, ale teraz nie jest dobry
moment, by milczeć, gdy w końcu przemówił:
– Wsiadaj.
Zawiesiłam się na chwilę, odgarnęłam krótki blond kosmyk
z twarzy i nachyliłam się bardziej, pewna, że nie dosłyszałam.
– Słucham?
– Powiedziałem, żebyś wsiadła – powtórzył śmiertelnie
poważny.
– Ja… Ja nie…
Zakołysałam się lekko, mając wrażenie, że na moment
ogłuchłam. Ucichły nawet lamenty matki.
Spojrzenie Vincenta zrobiło się surowe i dobitne.
– Ruszam za minutę – oznajmił chłodno. – Decyzja należy
do ciebie.
Światła jego auta rozświetliły część podjazdu i ulicy, gdy
odpalił silnik.
Na tak niespodziewany zwrot wydarzeń zareagowałam
przerażeniem. Serce waliło mi w piersi, poczułam zalewającą
mnie falę gorąca. W swoim życiu zawsze unikałam
problemów, zamiatałam je pod dywan, ignorowałam,
szukałam wygody, by przetrwać.
Propozycja Vincenta Moneta zdawała się szaleństwem.
Ale on nie żartował.
Nigdy nie żartował z nieznajomymi.
Odzyskałam słuch, nieco się uspokoiłam. Wciąż czułam
ciarki na ciele, serce nadal waliło mi mocno. Ale znów
zaczęłam słyszeć.
I pierwsze, co doleciało do moich uszu, to biadolenie matki.
– Boże, moja biedna głowa, za jakie grzechy…
Obejrzałam się na nią. Rozcapierzonymi palcami jednej ręki
trzymała się za skroń, dramatycznie przymykając powieki.
Otworzyła je akurat w idealnym momencie, by nasze
spojrzenia się spotkały.
Nastąpiła we mnie zmiana, coś, co wychwyciła w ostatnim
momencie, bo nawet zdumiona rozchyliła usta. Powoli się
wyprostowałam.
Minuta mijała.
Byłam nie mniej przestraszona od matki. Ona pokręciła
lekko głową, jakby wysyłała mi niemy rozkaz. W mojej głowie
błądziło tyle myśli…
Miałam teraz wrócić do domu, wziąć prysznic z płaczącą
pod drzwiami łazienki matką. Jej naciski zmusiłyby mnie do
wycieczki do aresztu, w którym siedział Brad, tam
znosiłabym jego pokrzykiwania, wróciłabym do domu późno
w nocy, jeśli nie nad ranem, a zaraz musiałabym iść do
pracy… Cóż za fatalny dzień się szykował.
Albo mogłam zrobić coś innego.
Samochód za mną ruszył.
Drgnęłam.
Powoli odjeżdżał, wytaczał się z chodnika. Gdzieś w oddali,
idealnie zsynchronizowane, ruszyło auto ochroniarza.
Vincent nie rzucał słów na wiatr, nie dawał drugich szans.
Matka znieruchomiała i wybałuszyła oczy.
Tak, dobrze widziała – w moich pojawiła się determinacja.
– Czekaj! – zawołałam.
Vincent Monet zatrzymał się jeszcze na trzy sekundy –
wiedziałam, że więcej czasu już od niego nie dostanę. Tyle
jednak mi wystarczyło, by podbiec do drzwi od strony
pasażera i z powrotem wślizgnąć się na siedzenie.
I odjechaliśmy.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
40

IDŹ DO DOMU

Historia, którą nam opowiedzieliście, nie jest wcale


okrojona z prawdy – zawołałam. – Ona jest zupełnie inna!
Nam powiedzieliście, że poznaliście się w kawiarni,
zaczęliście rozmawiać i się spotykać.
– Część z Bradem i moją matką jest dla mnie zbyt żenująca,
by ją opowiadać – odparła Anja. – Na ogół wolę ją ignorować.
– Vincent mi zaimponował – wyznała Martina. Oczy miała
wielkie jak piłeczki do ping-ponga. – Zachował się bardzo po
rycersku.
– Przyznał, że to był pierwszy raz, kiedy ktoś na jego
oczach użył siły wobec obcej kobiety, nie był przyzwyczajony
do takich sytuacji.
– A mimo to zachował się bezbłędnie – oceniła Martina.
– Co było potem, gdy wsiadłaś do jego samochodu? –
zapytałam, sama całkiem dumna ze swojego brata.
– Zabrał mnie do tego apartamentu. – Anja pogłaskała
kanapę, na której siedziałyśmy. – Dał mi twój szlafrok, który
tu zostawiłaś – powiedziała, uśmiechając się do mnie
nieśmiało.
– Miałam tu jakiś szlafrok? – zdziwiłam się.
– Satynowy. Biały, w różowe kwiatki. Totalnie nie w moim
guście, ale pamiętam, że zmieniłam zdanie, gdy go
założyłam. Był nieziemsko wygodny.
– A, faktycznie… Miałam taki. Hm.
Nawet nie zauważyłam jego zniknięcia.
– Następnego dnia nie otworzyłam kawiarni. Vincent
zaproponował mi pracę w innym lokalu Monetów, w samym
Nowym Jorku.
– Mamy inną kawiarnię w Nowym Jorku? – zdziwiłam się.
– Niejedną.
– Hm.
– Miałam tam większy ruch, ale za to z dziesięć razy
grubszą wypłatę. Uwolniłam się od matki i Brada.
W międzyczasie zaczęłam spotykać się z Vincentem. I tak to
wyszło.
– Potem zaszłaś w ciążę – podsunęła Martina.
– Tak, długo w nowym miejscu nie zabawiłam. Gdy Vince
dowiedział się, że jestem w ciąży, kazał mi przestać pracować
fizycznie. Tym bardziej, że chodziło o jego dziecko.
Anja klasnęła lekko w ręce i rozłożyła je, a ja już chciałam
posłać jej uśmiech, ale wtedy znowu rzuciło mi się w oczy to
fatalne stłuczenie na jej twarzy i z uśmiechu wyszedł mi
grymas.
– Wspominałaś, że Brad wykorzystał już dwie szanse… –
przypomniało mi się. Zagryzałam wargę w obawie, że jestem
za mało subtelna, ale chyba nie uraziłam Anji swoją
dociekliwością.
Westchnęła.
– Niedługo po tym, jak wyprowadziłam się z domu,
zamieszkałam w wynajmowanym mieszkaniu tutaj,
w Nowym Jorku. Lubię ten apartament, ale nie chciałam tu
przebywać na łasce obcego mimo wszystko wtedy faceta.
Wystarczyło już, że załatwił mi inną pracę za większe
pieniądze. – Wywróciła oczami. – Brad zdobył mój nowy
adres i bez zapowiedzi do mnie przyjechał. Robił mi jakieś
chore wyrzuty, jak to on. Akurat był w podłym nastroju, a ja
przez naszą rozłąkę straciłam do niego cierpliwość i zrobiłam
się bardziej pyskata, no i stało się… – Anja wzięła łyk
wystygłej już herbaty. – Tego dnia Vincent wpadł do mnie
późnym wieczorem. Nie chciałam, by wchodził, ale jego
instynkt jest nieomylny. Czuł, że coś jest nie tak, więc nie
odpuścił. A to nie typ mężczyzny, którego można łatwo
odprawić. Gdy już otworzyłam drzwi i mnie zobaczył,
ogarnęła go furia. Nigdy nie widziałam, żeby tak się
zdenerwował. Prosiłam, by dał spokój, więc ostatecznie tylko
nasłał na Brada kogoś, kto miał mu dać nauczkę, ale
zastrzegł, że mój brat trzeciej szansy nie dostanie.
– I to będzie teraz – wyszeptała Martina. – Trzecia szansa.
– Której nie dostanie – dokończyłam równie
dramatycznym szeptem.
– Nie wiem, minęło sporo lat od tamtego zdarzenia, więc
może jednak Vincent odpuści… – westchnęła Anja bez
przekonania. Drobne rozrzewnienie, w które wpadła
z sentymentu podczas opowiadania historii swojej i Vincenta,
ustąpiło przygnębieniu, gdy przypomniała sobie swoją
aktualną sytuację.
– Musisz z nim porozmawiać – powiedziałam w końcu. –
Nie ukryjesz tego przed nim, więc nie masz wyjścia.
Anja pokiwała głową.
– Wiem – szepnęła. – Miałaś rację, Hailie, dobrze o tym
wiedziałam, jeszcze zanim tu przyszłam…
– Dobrze, że przyszłaś. Jeśli możemy cię jakoś wesprzeć…
– Rozłożyłam dłonie, nie bardzo wiedząc, co mogę jej
zaproponować. Bezsilność bardzo mi doskwierała.
Anja wstała.
– Nie, macie rację, muszę jak najszybciej zobaczyć się
z Vincentem. Będzie zły, jeśli się dowie, że próbowałam to
przed nim zataić. Potrzebowałam to od was usłyszeć… –
Uśmiechnęła się niepewnie, chyba nie do końca przekonana.
– Przynajmniej trochę sobie powspominałam.
Ja również się podniosłam.
– Co, wychodzisz już teraz? – zmartwiłam się. Jej buzia
przypominała mi ciągle, jak bardzo jest źle.
– Pójdę do łazienki. Chcę zerknąć na swoją twarz w lustrze,
może trochę się przypudrować. Mogę pożyczyć jakiś
kosmetyk?
– Bierz śmiało, co chcesz. – Machnęłam ręką, a kiedy tylko
Anja wyszła z salonu, zapatrzyłyśmy się na siebie z Martiną.
Choć miałyśmy obie zapewne dużo do powiedzenia, to nie
chciałyśmy jej obgadywać. To nasza dziewczyna, jedna z nas.
Znajdowała się tuż obok, byłoby to nieeleganckie, no i nie
zasługiwała na to. Zamiast tego więc Martina oblizała wargi,
widocznie zakłopotana, a ja westchnęłam ciężko. Nie
zdążyłam do końca wypuścić powietrza z płuc, a już
zadzwonił dzwonek.
Kolejny raz.
Skąd się biorą ci wszyscy goście?
Znieruchomiałam. Przestraszyłam się, że to Vincent albo
Dylan. Nie żeby nie byli tu mile widziani, po prostu to był
niedobry moment na odwiedziny ze względu na stan Anji.
Spojrzałyśmy na siebie z Martiną, próbowałam jej
bezgłośnie przekazać, by była czujna. Powoli zbliżyłam się do
drzwi i zerknęłam przez wizjer.
Znowu zamarłam.
Nie, nie, nie. Proszę nie. Nie teraz, nie dzisiaj.
W ogóle nigdy.
Pod drzwiami apartamentu stał Adrien Santan.
Odsunęłam się od drzwi jak oparzona. Déjà vu z czasów,
kiedy wpadał do mnie do Barcelony, było zbyt silne. Tylko
wtedy jeszcze miałam do niego stosunek raczej neutralny,
a teraz powiedzieć, że byłam do niego uprzedzona, to jak nic
nie powiedzieć.
Nie skłamię, jeśli przyznam, że po rozmowie z Vincentem
czekałam, aż się odezwie. Obiecałam bratu, że więcej do niego
nie zadzwonię, nie upomnę się o uwagę, choćby mnie
fizycznie bolało. A bolało, bo Adrien swoim zabieganiem
o mnie coś mi zrobił – przyzwyczaił mnie do siebie. Pokazał,
że ktoś faktycznie może dać mi szczęście, takie, o jakim
nawet nie wiedziałam, że tak bardzo go pragnę.
Samotne wieczory w Barcelonie wśród stosów książek
spędzałam, podskakując na każdy dźwięk dzwonka, choć ten
zwykle obwieszczał jedynie, że przyszło zamówione jedzenie.
Gdy wracałam do domu, wypatrywałam pod swoją kamienicą
mężczyzny w koszuli, który kryłby się przed wzrokiem
przechodniów przy murze, czekając tylko na mnie. Każde
nieodebrane połączenie lub powiadomienie o wiadomości,
jakie widziałam na ekranie telefonu, powodowały u mnie
palpitacje serca. Ale to nigdy nie był on.
Ja już naprawdę prawie się z tym pogodziłam.
Dlatego nie ma, cholera, prawa pojawiać się pod
apartamentem Vincenta w Nowym Jorku w dniu, w którym się
tu wprowadziłam.
Stłumiłam w sobie chęć, by dysząc ze złości, z całej siły
kopnąć w drzwi. Co on sobie wyobraża? Powoli jeszcze raz
zbliżyłam oko do wizjera, spodziewając się, że to może jednak
pomyłka, że mój mózg robi sobie ze mnie żarty i tak
naprawdę do mojego mieszkania dzwoni portier, żeby
poinformować o planowanej przerwie w dostawie prądu
w najbliższą środę. Coś mi mówiło, że nie tak odbywa się tutaj
przekazywanie takich informacji lokatorom, ale byłam
skłonna uwierzyć w każde kłamstwo.
Niestety, kiedy sprawdziłam, co dzieje się na korytarzu po
raz drugi, Adrien wciąż znajdował pod drzwiami. Zdawał się
świadomy tego, że na niego patrzę, bo stał w odpowiedniej
odległości, by zaprezentować mi całą swoją odzianą
w garnitur postać. Zerkał co i raz na wizjer, a gdy nie
otwierałam ani nawet się nie odezwałam, zapatrzył się na
niego na dłuższą chwilę, przez co aż ścisnęło mnie w żołądku.
Ponownie cofnęłam się o kilka kroków i przykryłam sobie
usta dłonią.
Mieszanka wspomnień – tych przyjemnych i tych mniej
sielankowych – rozlała się w mojej głowie. Pamiętne chwile
szczęścia i fascynacji przeplatały się w mojej głowie
z przepłakanymi wieczorami przez dźwięczące, kultowe już
„nic” Santana. Gdybym powiedziała, że o nim zapominałam,
byłoby to kłamstwo, ale powoli godziłam się z obecnym
stanem rzeczy, czyli z tym, że Adrien stracił mną
zainteresowanie.
A przynajmniej tak sobie wmawiałam – że jestem z tym
pogodzona. Minęło trochę czasu. Cierpiałam, ale coraz mniej.
Przecież nie byliśmy małżeństwem ani nawet parą z długim
stażem. Byliśmy sobie prawie obcy, prawda?
Nie był też całym moim światem – miałam rodzinę, studia,
marzenia o karierze i przyszłości. Jego zniknięcie z mojego
życia nie zburzyło go w stu procentach, a tylko na jednej
z płaszczyzn. Sporej i dla mnie ważnej, ale tylko jednej.
Adrien wspaniałomyślnie nie dobijał się do drzwi, ale
wiedziałam, że ciągle pod nimi sterczy i czeka na moją
reakcję. Musiałam coś z nim zrobić, bo możliwe, że Anja zaraz
i tak będzie wychodzić, a wtedy co? Wpadnie na Santana?
Należało go stąd przepędzić.
Nie chciałam też mówić podniesionym głosem przez drzwi,
bo nie życzyłam sobie, by Martina i potencjalnie sąsiedzi
również usłyszeli o moich melodramatach. To dlatego
wreszcie zadecydowałam, że została mi jedna, jedyna opcja.
Drżącymi rękami upewniłam się, że na drzwiach założone
jest zabezpieczenie, a wtedy pomału nacisnęłam na klamkę
i rozchyliłam je na tyle, na ile krótki łańcuch pozwolił.
Niewielka szpara wystarczyła, bym natychmiast została
zaatakowana spojrzeniem brązowych oczu Adriena, od
którego widoku aż zakręciło mi się w głowie. Pamiętałam, jak
nagle stały się dla mnie ważne – te oczy. Patrzyły na mnie
wtedy z uwielbieniem i skrycie podobało mi się to. Dziś były
trochę smutne, skruszone może nawet i, niestety, nie robiły
na mnie dobrego wrażenia.
Tęczówki ciemne niczym spalone tosty. Takie, wiadomo,
namoknięte od masła. Tak właśnie.
Przełknęłam ślinę, ale niewiele to pomogło i mój głos
zabrzmiał gorzko.
– Jak tu wszedłeś? – zapytałam.
– Dzień dobry, Hailie Monet – szepnął bardzo, bardzo
cicho.
O, nie. Nie zamierzałam kolejny raz dać się nabrać na to
jego „Hailie Monet”. Nie ma szans.
Naprawdę z trudem powstrzymałam pełne wzgardy
prychnięcie. Gdybym tego nie zrobiła, byłoby ono zapewne
tak silne, że buzia i koszula Santana oberwałyby drobinkami
mojej śliny.
– Czy już teraz mogę parsknąć ci w twarz? – zapytałam
stuprocentowo poważnie.
– Wolałbym, żebyś poczekała – odparł nadal ściszonym,
spokojnym głosem.
Obejrzałam się szybko za siebie, czy Martina czasem nie
wygląda z salonu.
– Idź stąd – fuknęłam na niego.
Musiałam z satysfakcją przyznać, że na twarzy Adriena
malowała się skrucha. Szkoda, że na tym etapie to już mnie
w ogóle nie interesowało. Targana nieprzyjemnymi
uczuciami, wpatrywałam się w swojego gościa z zaciśniętymi
ustami i wyrazem czystego politowania.
– Przyszedłem… – zaczął. Mówił ciągle tym
zachrypniętym, ledwo słyszalnym głosem.
– Przeprosić? – weszłam mu w słowo.
Adrien spuścił lekko głowę i odchrząknął cicho. Włosy miał
zmierzwione, tak jak zawsze mi się podobały, a jego
eleganckie ubranie było nie mniej schludne niż zazwyczaj,
z tym że bladość na twarzy, cienie pod oczami i mętne
spojrzenie zdradzały, że jednak nie wszystko jest w porządku.
Stłumiłam w sobie swoją dobrotliwą naturę, którą te
ostatnie oznaki gdzieś tam głęboko poruszyły. Nie miałam
żadnego, ale to żadnego powodu, by się nad nim litować.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
– Za kogo ty mnie uważasz, Adrienie? – zapytałam
szeptem. – Naprawdę masz o mnie tak niskie mniemanie?
Zapatrzył się na mnie, najwyraźniej zdumiony moimi
wnioskami.
– Należą ci się przeprosiny, Hailie Monet – odparł,
marszcząc brwi. – Jestem ci je winny.
– Nie – przerwałam mu znowu chłodno. – Jesteś mi winny
spokój.
Patrzył na mnie w milczeniu. Mam nadzieję, że nie
spodziewał się, iż przyjmę go tu z otwartymi ramionami,
zaproszę do środka, zaproponuję kawkę, a potem poplotkuję
o minionych tygodniach.
Nawet gdyby, to i tak nie miałabym o czym z nim mówić.
Przez spory kawał tego czasu myślałam o nim, jeśli się akurat
nie uczyłam. Rozpamiętywałam wspomnienie jego twarzy
i tych oczu. Błyszczały, kiedy obiecywał mi różne rzeczy.
Gwiazdki na niebie. Trudno było mi zdobyć się na niechęć, i to
tak ostentacyjną, skoro utożsamiałam tego człowieka
z tyloma miłymi uczuciami.
Cóż, na szczęście skrzywdził mnie też wystarczająco
mocno, bym sobie o tym przypomniała, odgoniła litość
i zastąpiła ją należną mu wrogością.
– Przeprosiny mają znaczenie, gdy dwie osoby zamierzają
kontynuować znajomość – rzekłam. – Lub jeśli szanują się
wystarczająco, by skończyć relację w zgodzie.
Oparł dłoń o ścianę korytarza przy moich drzwiach
i zacisnął ją w pięść.
– Hailie…
– Ty zakończyłeś naszą relację bez szacunku – wytknęłam
mu gorzko.
Wbijał we mnie świdrujące spojrzenie, ale najwyraźniej
brakowało mu słów. Dobrze, bo ja akurat wiedziałam
doskonale, co mówić.
– Dokonałeś wyboru.
Milczał. Jedyną oznaką, że słyszy moje słowa, była jego
unosząca się szybciej niż normalnie klatka piersiowa.
– Proszę, nie mąć mi więcej w głowie – szepnęłam, tym
razem głosem bez wyrzutu. Była to neutralna prośba, bardzo
uprzejma, trochę może podszyta błaganiem.
– Hailie Monet – przemówił wreszcie powoli – szanuję cię.
Przechyliłam głowę i spojrzałam z politowaniem.
– Jeśli tak jest, to dasz mi teraz spokój.
Nie spuszczał ze mnie wzroku, a ja nie pozostawałam mu
dłużna. Znajdowaliśmy się bardzo blisko siebie – musiałam
zadzierać głowę. Czułam zapach jego wody kolońskiej,
zapach, który dobrze znałam i lubiłam, teraz tylko mnie
drażnił. Utrudniał mi skupienie.
Oddzielał nas łańcuch blokady. Zastanawiałam się, na ile
jest wytrzymały. Vincent zamontował go w czasie, kiedy
pomieszkiwała tu Anja. Teraz rozumiałam dlaczego. Jej
okropny brat raczej nie miał szans zostać tu wpuszczonym
przez portiera, ale nigdy nie wiadomo, co takiemu
oszołomowi przyszłoby do głowy.
Nie przypuszczałam, by Adrien, choć niewątpliwie sprawny
fizycznie, miał w sobie tyle siły, żeby rozerwać łańcuch, ale na
pewno mógłby zniszczyć go jednym strzałem z pistoletu,
jeśliby zechciał. Nie żeby w ten sposób miał mi się
przypodobać, po prostu naszła mnie taka luźna myśl, że ten
kawałek metalu wcale nie jest dla nas realną przeszkodą.
Oj, Hailie, jakich nas, co to za myśli, błagam, nie
kompromituj się.
– Idź do domu, Adrienie – powiedziałam poważnie. – Nie
przychodź do mnie więcej.
Zapytałabym go, jak tu w ogóle się dostał, ale nie chciałam
dawać mu okazji do rzucania żarcików, nawet mimo iż
aktualnie nie wydawał się do nich skory. Poza tym to cholerny
Adrien Santan zapewne wpuszczono by go do każdego
miejsca na ziemi, do jakiego zachciałoby mu się wejść…
– Będę już szła, dzięki, dziewczyny – odezwała się Anja,
która wyszła właśnie z łazienki. Mówiła dużo głośniej
i bardziej zdecydowanie niż jeszcze przed chwilą. – Czeka
mnie długa rozmowa z Vincentem, lepiej mieć to jak
najszybciej z głowy.
Adrien uniósł wzrok i ponad moją głową zobaczył moją
bratową, jak wkracza do holu z okularami
przeciwsłonecznymi w ręku i chwyta za swoją torebkę.
Przypudrowała się, ale nijak nie udało jej się zamaskować
stłuczenia, które nadal szpeciło jej twarz.
– Och… – Anja zatrzymała się na widok gościa. Przeniosła
na mnie zaskoczone spojrzenie, a potem szybko włożyła na
nos okulary i odwróciła się bokiem do drzwi.
– Czyja to robota? – zainteresował się jawnie
zdegustowany Adrien. Marszczył brwi, a pięść, którą opierał
się o ścianę, zacisnął jeszcze mocniej.
Wbiłam w niego oburzone spojrzenie.
– To nie twoja sprawa – syknęłam, po czym łagodniejszym
tonem zwróciłam się do Anji: – Przepraszam cię, nie
spodziewałam się go.
Machnęła ręką, wcześniej rzuciwszy zrezygnowane
spojrzenie w stronę mojego gościa.
– Nieważne, Vince i tak się zaraz dowie. Teraz liczę tylko na
to, że zareaguje rozsądnie. Reszta mało mnie obchodzi.
– Najrozsądniejszą reakcją byłoby zabicie sprawcy –
stwierdził Adrien, chwilowo nie kajając się przede mną,
a rzeczowo dołączając do naszej dyskusji.
Anja nasunęła kaptur na głowę dużo gwałtowniej, niż było
trzeba.
– Idź już stąd – warknęłam na mężczyznę, a bratową
złapałam delikatnie za ramię. – Wszystko będzie dobrze,
Vincent to twój mąż, nie zrobiłby nic, co by cię zraniło.
Po ostatnich słowach kątem oka zerknęłam znacząco na
Adriena, który miał przynajmniej tyle przyzwoitości, by się
zakłopotać i odwrócić wzrok.
– Może potrzebujesz, żeby cię odwieźć? –
zaproponowałam jej.
Pokręciła głową.
– Na pewno? Ja mogę… Och. – Z salonu wyjrzała Martina
i zdębiała na widok uchylonych drzwi i Adriena stojącego tuż
za nimi.
Znałam Santana na tyle, że spodziewałam się, iż na usta
ciśnie mu się właśnie jakiś wielce zabawny, sarkastyczny
żarcik na temat babskich spotkań, i zarazem liczyłam na to,
że ma wystarczająco dużo taktu, by ugryźć się w język i go
przemilczeć. Nikt by go aktualnie nie docenił, a ja już
w szczególności.
Na szczęście tylko skinął Martinie głową. Była tak
zaskoczona, że odpowiedziała mu tym samym, a zaraz potem
wbiła pytający wzrok we mnie.
– Tylko nie mów Dylanowi – westchnęłam, przykładając
dłoń do czoła.
– Ale… wszystko gra?
– Tak.
Zapadła cisza. Adrien patrzył na nas z korytarza, Anja kryła
swoją twarz pod kapturem i okularami, a Martina usiłowała
wyczytywać z mojej, czy aby czasem dyskretnie nie wołam
o pomoc.
– Dziewczyny, naprawdę muszę lecieć – odezwała się
wreszcie Anja. – Nic mi nie jest, mogę prowadzić. Samotna
jazda dobrze mi zrobi. Muszę się przygotować na to, co będzie
w domu.
– Zejdę z tobą, co? – zaproponowała Martina, zezując to na
Adriena, to na mnie. – Chyba że Hailie woli, żebym została?
– Nie, spokojnie – odpowiedziałam stanowczo. – Planuję
iść wcześniej spać. To był długi dzień. Możecie pokazać
Adrienowi drogę do wyjścia z budynku.
Mężczyzna uprzejmie usunął się z przejścia na bok, by
przepuścić Martinę i Anję. Pożegnałyśmy się pocałunkami
w policzki, a dziewczyny ciągle rzucały mi ostrożne
spojrzenia.
Martina zdjęła blokadę i wyszła pierwsza, za nią podążyła
Anja. Natychmiast zatrzymały się za moimi drzwiami, niczym
rycerze w zbrojach, broniący wejścia do mojego apartamentu
przed Adrienem. On nawet się nie poruszył i popatrzył na nie
z niedowierzaniem, gdy Martina rzuciła:
– Zablokuj za nami drzwi, Hailie.
Łańcuch znowu zagrzechotał, gdy chętnie jej posłuchałam,
dumna z tego, że mam takie obrończynie.
– Wychodzimy – poinformowała Martina Santana.
Sięgała mu niżej niż do ramienia. Popatrzył na nią bez
cienia obawy lub przejęcia.
– Mhm, zaraz do was dołączę – skłamał.
– Hailie? – Martina dobrze wiedziała, że to nieprawda.
– Nieważne – odpowiedziałam jej. – Niech tu sterczy,
skoro mu tak wygodnie. Ja zamykam drzwi.
– Na pewno…?
– Na sto procent – ucięłam stanowczym i bojowym
głosem.
Dziewczyny pokiwały głowami. Na do widzenia Martina
omiotła Adriena groźnym wzrokiem, Anja zaś przyciągnęła
brodę do klatki piersiowej, by skryć przed obcymi oczami
swojego sińca na twarzy, mimo iż Adrien już przecież o nim
wiedział.
– Do widzenia – burknęłam oschle na Adriena, zamykając
przed nim drzwi.
– Poczekaj, proszę.
Wywróciłam oczami i z powrotem szarpnęłam drzwi,
rozwierając je najszerzej, jak się dało przy założonym
łańcuchu.
– Idź do domu, Adrien, mówię poważnie.
Znowu podszedł bliżej.
– Czy ty słyszysz, co mówię? – zirytowałam się.
– Przyszedłem się wytłumaczyć.
– Gdyby interesowały mnie twoje tłumaczenia, to dałabym
ci znać.
– Hailie, proszę…
– Wiesz, kiedy był na nie czas? – zawiesiłam głos tylko na
sekundę. – Kiedy wydzwaniałam do ciebie jak idiotka po
śmierci twojego taty. Lub na pogrzebie, gdy podeszłam do
ciebie z Vincentem.
– Nie zgadzam się – odpowiedział spokojnie. – To nie były
odpowiednie momenty na wyjaśnienia.
– Racja, oczywiście – poprawiłam się. – Widzisz, ja to
rozumiem i… gdybyś powiedział mi tak właśnie wtedy, to
zupełnie inaczej byśmy teraz rozmawiali.
Adrien nie odrywał ode mnie wzroku, widocznie strapiony.
– Tymczasem wybrałeś, żeby się mnie wyprzeć
i zignorować. – Ugryzłam się w policzek, żeby powstrzymać
pierwsze oznaki płaczu. W tym momencie chciałam pokazać
Adrienowi, że mam w sobie wyłącznie złość. – A skoro tak, to
ja nie zamierzam odpowiedzieć ci niczym innym.
– To nie był dla mnie łatwy okres, Hailie – powiedział
poważnie.
– Cóż, mnie też go skutecznie schrzaniłeś.
– Przepraszam, jeśli moja żałoba się na tobie odbiła.
Wytrzeszczyłam na niego oczy i szarpnęłam niechcący
drzwiami tak mocno, że jeszcze chwila, a sama zerwałabym
ten pożal się Boże łańcuch.
– Ty sobie żartujesz? – pisnęłam, a gdy echo mojego głosu
rozniosło się po pustym, eleganckim i surowo wykończonym
korytarzu, spróbowałam mówić nieco ciszej: – Ty myślisz, że
to zabawa?
– Absolutnie nie, Hailie Monet.
– Bo zachowujesz się, jakby moje uczucia były dla ciebie
jakąś głupią komputerową gierką!
– Uczucia? – Adrien uniósł brwi. – Bądź szczera, Hailie,
i zastanów się, o jakich uczuciach mówisz. Przerwałem naszą
relację, przyznam, niezbyt elegancko, ale jedynym, co
zraniłem, była twoja duma. Przyznaj, proszę, tylko szczerze,
czyż to nie prawda?
Cofnęłam się lekko i aż sapnęłam z oburzenia.
– Nie masz pojęcia, co czułam!
– Wiem, czego nie czułaś – powiedział i przybrał tę samą
pozę, co na początku, czyli oparł pięść o ścianę i nachylił się
blisko łańcucha. – Niczego wyjątkowego w stosunku do mnie,
jak to wiele razy zażarcie podkreślałaś.
– Wiele razy? – prychnęłam. – My się ledwo zdążyliśmy
spotkać kilka razy! Jakie wiele?
– Tym bardziej nie zdążyłem sprawić, być poczuła do mnie
coś więcej. Lepiej zatem było przerwać tę relację w sposób,
jaki ostatecznie wybrałem, czyli bezboleśnie.
Nastroszyłam brwi.
– Nie wierzę, że stoisz tu przede mną i mówisz do mnie
z taką pewnością na temat, o którym tak bardzo nie masz
pojęcia.
– Hailie, obiecałem ci wszystko, a nagle nie byłem w stanie
dać nic – westchnął. – W takiej sytuacji, na tak mało
zaawansowanym etapie znajomości nie było sensu robić
wielkiego pożegnalnego melodramatu.
– Dlaczego uważasz, że byłeś w stanie dać mi tyle co nic?
Znowu to cholerne „nic”.
Adrien zmarkotniał, ale ewidentnie starał się nie dać po
sobie poznać, jak bardzo.
– Byłem z tatą blisko. Dużo pracy musiałem włożyć
w pogodzenie się z jego śmiercią. Te ostatnie tygodnie to
okres, w którym pozbawiony byłem energii na wszystko inne.
Tym razem przybliżyłam się tak, że prawie wystawiłam
głowę na korytarz.
– To był moment, w którym mogłam wykazać się j a –
warknęłam, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – To jest
właściwa relacja. Kiedy jedna strona cierpi, druga daje jej
wsparcie. Ja ci je zaoferowałam, ty je odrzuciłeś… Gorzej! Ty
nawet nie rozważyłeś tego, by dać mi szansę, abym ci
pomogła poczuć się lepiej!
– Moje problemy nie mogą być twoimi problemami.
Wpatrywałam się w jego brązowe oczy i powoli zaczynałam
rozumieć.
Rozumiałam i smutniałam, bo nie tego się po nim
spodziewałam, a nagle wszystko zaczęło się zgadzać i ta
prawda była przygnębiająca.
– Dlatego właśnie nigdy się nie dogadamy – powiedziałam
gorzko. – Widzisz, ja nie potrzebuję w życiu kolejnego ojca
lub Vincenta, którzy choć kochani, to niańczą mnie jak
dziecko i chronią przed każdą krzywdą tego świata. –
Przełknęłam ślinę, kręcąc głową. – Nie. Od mężczyzny,
z którym się zwiążę, oczekuję partnerstwa. Szacunku,
zaufania i równości. Wzajemnego wsparcia.
Zbliżyłam twarz jeszcze bardziej do jego twarzy. Prawie
wspinałam się na palce, żeby zajrzeć mu przez oczy w duszę
najgłębiej, jak się da. Ignorując jego zapach, tak dobrze mi
znany, zapach, za którym moje ciało tak tęskniło, co właśnie
sobie uświadomiłam, kontynuowałam:
– Jeśli twoja wizja relacji, którą mi proponowałeś,
ogranicza się do kupowania mi kwiatków i zabierania na
kolacje, ale jednocześnie zatajania przede mną swoich
problemów, bo są zbyt poważne, by zawracać nimi moją
słodką małą główkę, to przepraszam, Adrienie, ale nie ma
szans, byśmy się dogadali. Nie szukam kolejnego starszego
braciszka, mam już takich pięciu. – Uniosłam brodę jeszcze
wyżej. – Chcę mężczyzny.
Adrien znieruchomiał, zaabsorbowany moimi słowami.
Rozchylał lekko usta, które aż się prosiły, by złożyć na nich
pocałunek, co, jeszcze zanim ten mężczyzna zaczął mnie
ignorować i robił to przez długie tygodnie, możliwe, że bym
zrobiła. Teraz tylko rzuciłam im przelotne, smutnawe
spojrzenie, odsuwając się od nich z powrotem najdalej, jak
wypadało, w głąb swojego mieszkania.
– Idź do domu, Adrienie.
Mężczyzna nie zrobił kroku w tył, ale oparł czoło na swojej
pięści, którą podtrzymywał się ściany. Odetchnął, przymknął
powieki, a następnie się wyprostował. Popatrzył na mnie, po
czym zaczął się odwracać i już myślałam, że nareszcie mnie
posłuchał, kiedy zamiast odejść, oparł się plecami o ścianę
i powoli zsunął się po niej aż do ziemi.
Ogłupiała obserwowałam, jak Adrien Santan siada pod
moimi drzwiami.
A przez chwilę bałam się nawet, że zamierza klęknąć.
Dobrze, że się do tego nie posunął. Tym razem nie udałoby
mu się zrobić na mnie wrażenia tak łatwo.
– Co ty wyprawiasz? – jęknęłam.
Nogi wyciągnął przed siebie, wzdłuż progu mojego
mieszkania, plecami opierał się o ścianę. Patrzył znużonym
wzrokiem przed siebie.
– Sądziłem, że tak będzie lepiej – mruknął jakby do siebie.
– Adrien, musisz stąd iść – westchnęłam.
– Sądziłem, że jeśli utnę naszą relację nagle, poczujesz się,
jakby nigdy nic się nie wydarzyło.
Rozejrzałam się po korytarzu. Jak dobrze, że był to raczej
dyskretny budynek i mało kto się tutaj kręcił. Mieszkańcami
byli albo biznesmeni, większość dnia spędzający poza
domem, albo w ogóle tacy, którzy na co dzień tu nie
przebywali i tylko wpadali raz na jakiś czas, jak na przykład
Vincent, albo były to sąsiadki, które rzadko wyściubiały nos
ze swoich czterech ścian, bo skupione wyłącznie na sobie,
cieszyły się po prostu bezproblemowym życiem w luksusie.
– Poczułam się inaczej, niż sądziłeś – zdradziłam
z westchnieniem, zerkając na niego z góry. – Ale to już
nieistotne.
Adrien nie odpowiedział.
Oblizałam wargi i zacisnęłam palce na klamce, po czym
zaraz je rozluźniłam. Siedzący praktycznie na mojej
wycieraczce Adrien to sytuacja, przed którą nikt mnie nigdy
nie ostrzegał, nikt mi nie powiedział, że kiedyś będę musiała
sobie z nią poradzić. Nie byłam na nią przygotowana, dlatego
czując się totalnie nieswojo, wypaliłam:
– Eee… pogniecie ci się garnitur…
Po prostu próbowałam zmusić go do jakiejś reakcji.
Cokolwiek.
Nic.
Słynne nic.
To słowo już serio nigdy nie będzie dla mnie takie samo.
Ponownie westchnęłam, po czym i ja zdecydowałam się
kucnąć. Oparłam skroń o otwarte drzwi i z przygnębieniem
wpatrywałam się w Adriena. Nie był w najlepszej formie, to
pewne. Kwitowałam ten widok z zakłopotaniem i pewnym
zmartwieniem, bo mimo iż sprawił mi przykrość, to
wiedziałam już, że nie zrobił tego złośliwie. Też miał jakieś
swoje problemy, powody i pokręcone myślenie.
– Dociera do mnie, że się pomyliłem – oznajmił smętnym
głosem, tylko potwierdzając moje domysły.
Wolno pokiwałam głową.
– Chyba rzeczywiście się pomyliłeś.
– Grałaś niedostępną lepiej, niż ci się wydawało, Hailie
Monet – rzekł ponuro.
– Możliwe… – przyznałam z wahaniem. – Ale to wciąż nie
jest dobra wymówka na to, jak mnie potraktowałeś.
– Nie – zgodził się. – Przepraszam. Naprawdę nie
sądziłem, że cię zranię. Nie wierzyłem, że chciałaś tej relacji
tak samo mocno jak ja.
– Żeby być fair, mało o tym rozmawialiśmy.
– Wszystko dookoła nagle utwierdzało mnie
w przekonaniu, że wciąganie cię w relację ze mną to zły
pomysł – powiedział zamyślony, tępo patrząc przed siebie. –
Śmierć mojego taty sprawiła, że czułem się przygnieciony
żałobą i obowiązkami. Był dla mnie ogromnym wsparciem
w radzeniu sobie ze sprawami Organizacji. Brak jego pomocy
odczułem już w pierwszej godzinie po tym, jak umarł.
Wiedziałem, że nie będę mógł dać ci tyle uwagi, ile ci się
należy, ile bym chciał. – Popatrzył na mnie uważnie. –
Dodatkowo mój ojciec bardzo stanowczo odradzał mi
wchodzenie z tobą w jakiekolwiek interakcje, Hailie Monet.
Milczałam, na razie decydując się nie mówić mu o tym, że
dobrze znałam stosunek Egberta do naszej „relacji”, bo,
kurczę, zadzwonił do mnie w tej sprawie chwilę przed swoim
odejściem.
– Uważał, że jeśli kiedykolwiek bym się z tobą związał,
mogłoby się to nie spodobać pewnym jednostkom
w Organizacji. Dla niego w tym przypadku uczucia powinny
zejść na drugi plan. Gdy umarł, jego słowa jeszcze głośniej
wybrzmiewały w mojej głowie. Nie mogłem przestać myśleć,
że nie oddaję mu należytego szacunku, tak po prostu
ignorując jego rady, za które zwykle byłem przecież
wdzięczny. W końcu w przeszłości nieraz uratowały mnie
przed porażką.
– Może w takim razie miał rację – zamyśliłam się. – Może
naprawdę nie ma co podpadać tym jednostkom w Organizacji?
Adrien odwrócił do mnie twarz.
– Tak pomyślałem – szepnął. – Ale, Hailie Monet, nie
potrafię trzymać się od ciebie z daleka.
Westchnęłam.
– Drugi raz już ci nie uwierzę. Głupia bym była, nie
uważasz?
– Nie przestałaś być dla mnie wyjątkowa. Wcale nie
chciałem cię od siebie odsuwać.
– Ale to zrobiłeś. Rozumiem, że śmierć twojego taty mocno
namieszała ci w głowie. Jednak… – Zacisnęłam na chwilę
powieki, krzywiąc się niemiłosiernie. – Nie mogę, Adrienie,
znowu cię do siebie dopuścić. Nawet za wiele się nie
pospotykaliśmy, a mnie już tak bardzo zabolało, że mnie
odrzuciłeś.
Zajrzałam mu w oczy.
– Co, jeśli kiedyś mnie w sobie rozkochasz, a potem znowu
coś się wydarzy i mnie odrzucisz?
Milczał, patrząc na mnie jakby w szoku, więc ciągnęłam
dalej:
– Nie zniosłabym tego. Już teraz było i jest mi trudno.
Płakałam przez ciebie.
Jego spojrzenie robiło się coraz bardziej intensywne,
a źrenice jakby coraz większe.
– Nie zamierzam się tego wstydzić. – Wzruszyłam
obojętnie ramionami. – W końcu to ty zrobiłeś mi złudną
nadzieję.
– Moją intencją nigdy nie było doprowadzenie cię do łez –
wyszeptał z przejęciem.
– Widziałeś je na pogrzebie.
Skinął głową.
– Dzięki nim w oczach Vincenta byłaś poszkodowana.
– Nie potrzebowałam robić z siebie ofiary przed Vincentem
– wytknęłam mu. – Potrzebowałam reakcji od ciebie. Każdej,
byle nie „nic”.
Spuścił głowę.
– Jak w ogóle Vince załatwił z tobą tę sprawę? – zapytałam.
– Mieliśmy małą dyskusję – przyznał Adrien.
Uniosłam brew.
– Małą? Naprawdę? On przy mnie był wściekły, gdy się
dowiadywał.
Adrien przytknął opuszki palca wskazującego i kciuka do
powiek.
– Nasza współpraca wisi na włosku – zdradził. – Kto wie,
czy już nie byłoby po niej, gdyby nie fakt, że Monetowie mają
u mnie dług wdzięczności. Sami popełnili wiele wpadek, na
które w przeszłości przymknąłem ostatecznie oko.
– Jakie niby wpadki?
Adrien spojrzał na mnie krzywo.
– Agresja Dylana pod klubem, zerwane zaręczyny Vincenta
z Grace, Monty Monet kradnący mi narzeczoną i wisienka na
torcie, Camden Monet powstający z martwych. Czy mam
wymieniać dalej?
Spuściłam wzrok na podłogę w swoim apartamencie.
Przybrudziła się od tej przeprowadzki. Muszę pamiętać, by ją
przed spaniem odkurzyć.
– Cieszę się, że się ostatecznie dogadaliście – mruknęłam.
– Było nieprzyjemnie – przyznał. – Będzie jeszcze gorzej,
jeśli Vincent dowie się, że tu przyszedłem.
Podniosłam prędko głowę.
– Dlaczego ryzykujesz? – Oburzyłam się. – Nawet jeśli ja
nie naskarżę Vince’owi, że tu byłeś, nie mogę ci obiecać, że
nie zrobi tego portier!
– Ponieważ, Hailie Monet… – Świdrował mnie
intensywnym, pełnym emocji wzrokiem. – Musiałem przyjść.
W milczeniu przełknęłam ślinę.
– Przepraszam, że cię zraniłem – dodał szczerze.
– Przykro mi, że straciłeś tatę – odparłam automatycznie.
– O, proszę, powiedziałam to. Udało się. Dobrze jest wreszcie
móc ci złożyć właściwe kondolencje.
Adrien patrzył teraz na swoje czarne garniturowe spodnie,
które wycierał na posadzce w korytarzu.
– Brakuje mi go.
Zagryzłam wargi, poważniejąc.
– Przykro mi, Adrien – powtórzyłam współczująco. –
Wiem, jaki to ból.
– Przykro mi, że wiesz, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko.
– Mam nadzieję, że miałeś przy sobie kogoś, kto pomógł ci
przetrwać najgorsze chwile – mówiłam. Czułam
nieprzyjemne łaskotanie w brzuchu na widok jego ponurej
postawy. – Wsparcie jest ważne.
Zapatrzył się w moje oczy i z pełną powagą powiedział:
– Nie powinienem był pozbawiać się twojego.
– Podjąłeś decyzję, którą w tamtym momencie uznałeś za
słuszną – odparłam delikatnie. – Nie ma sensu tego
roztrząsać.
– Była niewłaściwa.
Wzruszyłam ramionami.
– Czasami podejmuje się i takie.
– Nie powinienem takich podejmować. Nie na swoim
stanowisku. Nie powinienem nigdy wydawać tak błędnych
osądów.
Znowu się uśmiechnęłam, lekko i smutno.
– Czy należysz do tej wielkiej mi Organizacji, czy nie, wciąż
jesteś tylko człowiekiem.
– Jak ty się czujesz, Hailie Monet…?
Westchnęłam. Do tej pory ciągle kucałam, ale rozbolały
mnie już nogi od ciężaru tych wszystkich myśli, więc
kolanami dotknęłam podłogi i przysiadłam na piętach.
– Chyba tak samo… – rzuciłam tępo.
Adrien spuścił wzrok. Nie pamiętam, kiedy ostatnio
widziałam go tak poważnego przez tak długi czas. Brakowało
mi widoku figlarnych ogników w jego oczach i błąkającego się
po ustach kpiącego uśmiechu. Z drugiej strony dobrze, że się
ich nie dopatrzyłam, bo wtedy to już na pewno zmiękłabym
i kto wie, na co się zgodziła i ile mu wybaczyła. Tymczasem
mogłam unieść podbródek wyżej i postarać się
o zdecydowany ton, gdy rzekłam:
– Nie mogę dawać się wciągać w twoje gry, Adrienie.
Rozumiem, że twoje życie się trochę posypało, ale czego
potrzebowałam, to twojej wiary, że ja będę w nim tą stabilną
częścią.
Adrien uniósł wzrok.
– Naprawdę nie zamierzasz mi wybaczyć, prawda, Hailie
Monet?
– Nie – potwierdziłam z ciężkim sercem.
Skinął głową, a ja w jego twarzy zobaczyłam, jak bardzo
stara się nie pokazać po sobie zbyt wielu targających nim w tej
chwili emocji.
– Dziękuję zatem za rozmowę, Hailie Monet. Mimo
wszystko uważam ją za wartościową.
– Też ją za taką uważam. Zupełnie nie spodziewałam się, że
to ci dzisiaj powiem, ale dziękuję, że tu przyszedłeś. Nie
sądziłam, że uda ci się jeszcze zyskać w moich oczach,
a jednak.
– Ale to nie wystarczy – szepnął.
– Nie.
– Rozumiem. – Adrien się poruszył. – Mówiłaś, że
chciałabyś położyć się dziś do łóżka wcześniej, więc pójdę już.
Pokiwałam głową i sama zaczęłam się podnosić. Gdy teraz
spoglądaliśmy sobie prosto w oczy, znowu staliśmy na
nogach i dzielił nas łańcuch, o którym tam na dole
zapomniałam.
– Do zobaczenia, Hailie Monet.
– Żegnaj, Adrienie.
Zawód i smutek, które błysnęły w jego oczach, nie były
wcale wyraźniejsze od moich. Powoli odwrócił się i zaczął
odchodzić, po drodze niedbale strzepując z siebie kurz.
Patrzyłam za nim, dopóki nie zniknął mi z oczu, a wtedy
westchnęłam i zamknęłam drzwi.
Nienawidziłam tego poczucia nieprawidłowości. Relacja
z Adrienem Santanem to najbardziej skomplikowana
zagadka, jaka pojawiła się w moim życiu. Prędzej miałam
odkryć tajniki Organizacji, niż zrozumieć tego człowieka. Co
więcej, wydawało się, że dla niego też nie była prosta do
rozgryzienia.
Nie wierzę, że wcześniej miał mnie za tak chłodną. Przecież
przy każdym naszym spotkaniu podobał mi się coraz bardziej
i uważałam, że było to widać gołym okiem. Nawet czasem
czułam, że było to żenująco wręcz oczywiste.
Poruszałam się po mieszkaniu jak w transie. Daktyl patrzył
na mnie, gdy sypałam jedzenie do jego miski, jakby karmił go
robot. Sama miałam wrażenie, że nie zachowuję się jak
człowiek. Odkurzałam podłogę z przeprowadzkowego pyłu
mechanicznymi ruchami.
Mimo iż uwielbiałam łóżko w głównej sypialni w tym
apartamencie, to tej nocy nie mogłam się w nim ułożyć. Ciągle
coś mnie kłuło i uwierało, i to wcale nie w plecy – to z moją
głową był problem.
Jedno wiedziałam na pewno – nieważne, jak silna była
moja samokontrola, jak wyćwiczoną samodyscypliną mogłam
się pochwalić – dzisiejsza wizyta Adriena Santana nie mogła
mi pomóc w zdystansowaniu się do niego, nie mówiąc już
nawet o zapomnieniu o nim.
Ale byłam zdeterminowana, by to zrobić.
Przewróciłam się na bok i zacisnęłam powieki, by zebrane
pod nimi łzy spod nich nie trysnęły i nie zmoczyły poduszki.
Wystarczy tego płaczu.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
41

PEREŁKI

Co bardzo podobało mi się w Barcelonie i co zaważyło trochę


na decyzji o wyprowadzce z domu i podjęciu studiów na
innym kontynencie, to okazja do wkroczenia w nowe
środowisko, w którym nikt mnie nie znał. Moi wykładowcy
i koledzy z roku nie słyszeli nawet jednej plotki na temat braci
Monet. To była dla mnie ogromna odmiana po wyjeździe
z Pensylwanii, gdzie w każdym zakamarku krążyły pogłoski
na temat mojego rodzeństwa i w ogóle całej rodziny Monet,
Organizacji, mojego ojca i, siłą rzeczy, mnie samej.
Nikt mnie więc za bardzo na uniwersytecie nie
faworyzował; nie żebym ze swoimi wynikami akademickimi
tego potrzebowała. W nowojorskiej klinice sytuacja była
odrobinę inna – Vincent posiadał całą rozbudowaną sieć
ważnych kontaktów w różnych zakątkach kraju. Oczywiście,
że znał kogoś, kto znał osobę, która zarządzała kliniką, do
której dostałam się na praktyki.
Przed ich rozpoczęciem pan Bouchard nawet zaprosił mnie
do swojego gabinetu. Przycupnęłam na kanapie, podziwiając
jego dumnie porozwieszane na ścianach dyplomy, a jego
asystentka zapytała:
– Kawkę czarną czy z mlekiem? Mogę zaproponować
zwykłe lub kokosowe.
Nie muszę tłumaczyć, dlaczego spieprzyła mi mój pierwszy
dzień.
Ludzie tutaj też inaczej mnie traktowali. Niektórzy
kojarzyli moje nazwisko, a ci mniej zorientowani jakimś
cudem szybko zostali doinformowani przez innych, kim
prawdopodobnie jestem. Nie spotkały mnie z tego tytułu
żadne przykrości, wręcz przeciwnie, inni praktykanci byli dla
mnie bardzo mili, jednak nie mogłam przestać podawać ich
intencji w wątpliwość, przez co trudno mi było nawiązać
z nimi większą przyjaźń.
Byłam dobra. Niestety, w swojej grupie chyba nie najlepsza,
ale już wcześniej miałam okazję się przekonać, że podczas
gdy w teorii nie miałam sobie równych, tak praktyka była
stroną, nad którą musiałam popracować.
Tym bardziej cieszyłam się, że pozwalano nam tu nie tylko
na wypełnianie żmudnej dokumentacji medycznej (której
było tak niesamowicie dużo!), ale także na bezpośredni
kontakt z pacjentem. Mierzyłam ciśnienie, robiłam EKG,
osłuchiwałam ich, a także pobierałam krew. Już dawno
odkryłam, że nie mam z nią raczej problemu, o ile ta nie leje
się z ran członków mojej rodziny.
Ku głębokiemu zawodowi Martiny imprezowałam dużo
mniej niż na studiach, bo praca była bardzo absorbująca, a ja,
by nie przegapić za dużo, rzadko korzystałam z przywileju
pójścia na przerwę. W związku z tym do domu wracałam
wykończona, z odciskami na stopach i przegrzanym od nowo
zdobytej wiedzy mózgiem.
Jednakże podczas swoich wakacji w Stanach
Zjednoczonych miałam nie tylko skupić się na praktykach
w klinice; od początku planowałam poświęcić się bardziej
fundacji. Przebywając w Hiszpanii, musiałam kierować
niektórymi projektami zdalnie, łączyć się czasem na
spotkania online i większość swoich obowiązków
przekazałam Ruby. Teraz miałam okazję, by podziałać trochę
w tej sferze osobiście.
Ogłosiłam bankiet, czyli klasyczny krok. Byłam dobra
w organizacji takich wydarzeń, lubiłam to, no i były one
szalenie skuteczne, bo zamożni ludzie uwielbiali podlizywać
się mojej rodzinie, wpłacając wtedy na zbiórki góry pieniędzy.
Tak naprawdę takie bankiety umiejscawiane były
w kalendarzu z większym wyprzedzeniem, po prostu kiedy
zbliżała się ich data, omawiana była ich skala. Kiedy w kraju
pojawiałam się ja, bankiet zapowiadany był jako spore
wydarzenie. Z jakiegoś powodu mnóstwo osób chciało, bym
miała o nich dobre zdanie.
– W naszym świecie jesteś taką, można powiedzieć,
celebrytką – wyjaśnił mi Will ze śmiechem. – Każdy cię zna.
– Dlaczego? – dziwiłam się. Wiedziałam, że sporo ludzi ze
środowiska biznesowego moich braci mnie kojarzy, i to
bardzo dobrze, ale „celebrytka” to chyba zbyt mocne
określenie.
– Bo jesteś naszą małą siostrzyczką – odpowiedział mi
Dylan ze złośliwym uśmiechem. Uniósł łapę, żeby potargać
mi włosy, ale odepchnęłam ją, jeszcze zanim zdążył ją do
mnie zbliżyć. – Dookoła której non stop piętrzą się jakieś
kontrowersje.
– Porwania, ataki, tajemnice – wyliczał Shane ze
znudzeniem.
– Samo to, że przez czternaście lat nikt nie wiedział
o twoim istnieniu, już było wielkim wydarzeniem – ciągnął
Will.
– Cóż, jeśli moja sława oznacza, że ludzie będą dawali
więcej pieniędzy na cele charytatywne, to nie zamierzam na
nią narzekać – powiedziałam, wzruszając ramionami.
Bankiet miał się odbyć w sobotę na początku lipca, zaraz po
Święcie Niepodległości, które hucznie obchodziłam
z Dylanem, Martiną i bliźniakami. Pierwszy raz spędzałam je
w Nowym Jorku. Wielkie okna w apartamencie Vincenta
okazały się najgenialniejszym miejscem do oglądania
fajerwerków, które czwartego lipca rozbłysły nad miastem.
Następnego dnia zaś zabrałam się z Shane’em i Tonym do
Rezydencji Monetów, żeby przygotować się do imprezy
fundacji.
Gdy dotarliśmy na miejsce, postanowiłam dać odetchnąć
jednej z niań i zabrałam Michiego na dłuższą przechadzkę po
ogrodzie. Mały rósł w oczach, już chodził, więc wolnym
krokiem, trzymając go za rączkę, spacerowałam
i podziwiałam z nim kwiatki. Tak, wiem, znowu wychodziła
moja obsesja na punkcie roślin.
– Niedługo zamienię się dla ciebie w starą, samotną ciotkę
z kotem, której życiowym celem jest wyhodowanie dżungli
w swoim mieszkaniu – mruknęłam z przekąsem do chłopca.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to było kichnięcie, ale ja byłam
przekonana, że Michi parsknął śmiechem na moje słowa.
Tak naprawdę uwielbiałam przechadzać się po terenie
Rezydencji Monetów, bo pamiętam, jakby to było wczoraj, jak
po raz pierwszy przywiózł mnie tutaj Will. Wtedy poza trawą
i kilkoma krzaczkami w ogrodzie nie było nic. Potem, kiedy
poczułam się śmielej, zaczęłam bawić się w sadzenie
kwiatków, następnie Vincent zatrudnił ogrodnika, a teraz
potrzebni byli dwaj lub może już nawet trzej.
Dotarliśmy do basenu. Został już napełniony po zimie
i przygotowany na ciepłe, miejmy nadzieję, lato. Różnie to
z nim bywa tu, w Pensylwanii, ale w razie czego woda jest
podgrzewana. Michi pomoczył rączki, trochę się pośmiał
i popiszczał, ja mu w tym potowarzyszyłam, a potem
przekonałam go, byśmy spoczęli na chwilę na leżaku. Udało
mi się dyskretnie stworzyć mu idealne warunki do drzemki
i chłopiec bardzo szybko odpłynął w sen.
Tak zastał mnie Vincent – rozłożoną nad basenem, ze
śpiącym dzieckiem na rękach. Nie mogłam przestać myśleć
o tym, że Vince też kiedyś był takim słodkim bobasem.
Ciekawe, ile po nim odziedziczy Michi. Czy też będzie taki
chłodny? Poważny już często bywał. Mniej psocił niż Lissy,
choć był przecież jednak młodszy… Cieszyłam się, że mam te
dzieciaki w rodzinie i mogę się przyglądać, jak dorastają.
Przynosiły nam wszystkim naprawdę dużo szczęścia.
– Szukałem cię, Hailie – oznajmił mój brat. – Chciałbym
z tobą porozmawiać.
– Pewnie, mów, o co chodzi.
Popatrzył na syna, by upewnić się, że mały śpi i pozwoli
nam na spokojną rozmowę, a potem usiadł w poprzek
sąsiedniego leżaka i zwrócił twarz ku mnie.
– Jak ci idzie na praktykach? – zapytał bardzo oficjalnie.
– Dużo się dzieje, ale wszystko jest takie ciekawe…
Dodatkowo pan Bouchard jest dla mnie szalenie miły –
odparłam wesoło, a potem dodałam surowiej: – Mam
nadzieję, że szczerze.
– Cieszy mnie, że dobrze sobie radzisz – odparł, totalnie
ignorując moje ostatnie słowa.
Przechyliłam głowę z pełnym nagany spojrzeniem. Jako
jedna z niewielu osób na tym świecie miałam czelność czasem
takie Vincentowi posyłać. Oczywiście niezbyt go ruszały, ale
uprzejmie nic z nimi nie robił i mi na nie pozwalał.
– Przedmiotem naszej rozmowy będzie bankiet, który
organizujesz – zapowiedział.
– Hm? – Spuściłam oczy na głowę śpiącego Michiego,
przytuloną do mojej piersi. Pogłaskałam go po włosach, niby
to zaabsorbowana dzieckiem, choć w rzeczywistości
nadstawiałam ucha. Trochę domyślałam się, co Vincent
powie, i chyba nie chciałam tego za bardzo słyszeć.
– I goście, których na niego zapraszasz… – kontynuował,
a jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe.
– Lista gości jest cały czas ta sama – mruknęłam. – Bogaci
ludzie, którzy przekażą fundacji pieniądze…
– Szczególnie chciałbym się tutaj skupić na jednym,
konkretnym gościu.
Koncentrowałam się na przeczesywaniu ciemnych
włosków Michiego.
– Hailie, spójrz na mnie.
Jeszcze przez chwilę zwlekałam z wypełnieniem tego
polecenia, aż wreszcie pękłam i uniosłam wzrok.
– Tak? – zapytałam kulturalnie.
– Bardzo proszę, żebyś zachowała jak największy dystans,
jeśli Adrien Santan się pojawi.
Powstrzymałam przełknięcie śliny. Starałam się
zachowywać normalnie, co, znając życie, mi nie szło.
– Co, myślisz, że się pojawi? – zagadnęłam.
Powstrzymałam prześmiewcze parsknięcie, wiedząc, że i tak
nie wyszłoby mi ono wiarygodnie przy czujnym Vincencie.
– Nie wykluczam tego.
Nieświadomie objęłam Michiego ciaśniej.
– Jeśli przyjdzie, to i tak nie mamy sobie nic do
powiedzenia – rzekłam cicho.
– Dobrze, że o tym wiesz – odparł. – Mam nadzieję, że
Adrien też tak uważa, ale na wszelki wypadek należało cię
uprzedzić.
– Myślę, że prędzej zmyje się na twój widok. – Wysiliłam
się na krzywy uśmiech. – Z tego, co mówiłeś, wasza rozmowa
nie należała do najprzyjemniejszych.
Liczyłam na to, że Vince nie zauważył mojego potknięcia.
Szanse na to zwiększył Michi, który na moje szczęście akurat
odrobinę zmienił pozycję, dzięki czemu rozproszył uwagę
moją i Vince’a.
– Nie będzie mnie na bankiecie, Hailie – powiedział
z kamienną twarzą. – Wypadają mi dziś dwa spotkania,
których nie mogę przełożyć. Anja natomiast nadal nie czuje
się komfortowo z wychodzeniem na dwór.
Jego twarz stężała, gdy tylko wspomniał o żonie.
Wieść o zajściu między nią a Bradem Vincent przyjął
absolutnie fatalnie. Mądrze zrobiła, że mu powiedziała.
Oczywiście nie było za bardzo innej opcji. Z tego, co
opowiadała mnie i Martinie, kiedy zdzwoniłyśmy się
z kamerką, rozegrała to całkiem dobrze. Już w drodze do
domu zadzwoniła do swojego męża i przekazała mu, że ma
dla niego informację, która nieszczególnie mu się spodoba.
Dzięki temu Vincent był już przygotowany i spięty na dzień
dobry.
– Czy… – zawahałam się, nie wiedząc, jak ugryźć tę
sprawę. – Zrobiłeś coś z Bradem?
Nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Za długo milczał, ale
wreszcie się odezwał:
– Dyskutuję o jego sprawie z Organizacją.
To zabrzmiało wyjątkowo – nawet jak na niego – chłodno,
ale i tak mi ulżyło, bo jego odpowiedź jasno oznaczała, że
Vincent w takim razie nie popełnił żadnej głupoty ani w ogóle
nic, co skrzywdziłoby Anję. Jeszcze.
– Na bankiet wybierzesz się z Shane’em i Tonym –
poinformował mnie, skory do błyskawicznej zmiany tematu.
– Przekażę im, by cię przypilnowali.
– Mhm, okej.
Zamilkłam. Bliźniacy, których oddech będę czuła na karku,
to będzie uciążliwa sprawa. Vincent zapatrzył się na swojego
synka. Wreszcie uniósł na mnie głowę i dobitnie dodał:
– Tym razem naprawdę trzymaj się od niego z daleka,
Hailie.
– Po tym wszystkim nawet nie mam ochoty go oglądać –
mruknęłam.
Serce zabiło mi mocniej, gdy przypomniałam sobie, że
Vincent to przecież chodzący wykrywacz kłamstw. Ja, co
prawda, nie skłamałam, ale z jakiegoś powodu poczułam się,
jakbym to zrobiła. Z Adrienem wszystko było takie… takie
śliskie i niepewne.
– Mam nadzieję, że się nie pojawi – zakończyłam
stanowczo.
Vincent obserwował mnie przez dłuższy moment, ale nie
mógł dopatrzeć się w moich ostatnich słowach kłamstwa, bo
te akurat były jak najbardziej szczere. Jakkolwiek
oszukiwałam się co do swoich uczuć, jakie żywiłam do
Santana, to jego obecność na bankiecie była zbędna. Lepiej,
jeśli się nie zjawi. Bo i po co?
Mój brat wkrótce schował się do domu przed słońcem. Nie
miał nic więcej do dodania, nie czuł potrzeby wałkowania
ciągle tego samego. Jednocześnie mój stosunek do Adriena
chyba wciąż był dla niego wątpliwy. Trudno było mnie tu
jednak o cokolwiek oskarżyć.
Zostałam z Michim na dworze. Chłopiec drzemał zbyt
słodko, by ryzykować obudzenie go, a i mnie dobrze się leżało
na tarasowym leżaku. Oddałam dziecko dopiero Anji, gdy ta
wstała z własnej poobiedniej drzemki. Zbiegło się to w czasie
z powrotem Lissy i jej niani z zajęć artystycznych. Razem
oglądałyśmy nowe rysunki dziewczynki, chwaląc je
i ekscytując się nimi razem z nią.
– Naprawdę ma talent – powiedziałam do Anji, gdy Lissy
poleciała z nianią umyć ręce. – Od razu rozpoznałam, że ten
dryblas na obrazku to Dylan.
– Ostatnio ma fazę na rysowanie członków rodziny –
westchnęła Anja, unosząc brew, gdy oglądała dzieło córki.
Dylan uchwycony kredkami Lissy wyglądał, jakby nałykał się
kul do kręgli, tak bardzo dziewczynka chciała oddać jego
umięśnioną sylwetkę na swoim rysunku. – Muszę z nią
delikatnie porozmawiać o znaczeniu słowa „karykatura”.
– Och nie, nie ma co – mruknęłam, wyjmując jej rysunek
z dłoni. – Przecież to dziecko, Dylan na pewno się nie obrazi.
I ze złośliwym uśmiechem zrobiłam obrazkowi zdjęcie,
gotowa wysłać je bratu w najmniej oczekiwanym przez niego
momencie.
Nie zasiadłam do kolacji razem z Vincentem, Anją
i dziećmi, podobnie jak nie zrobili tego bliźniacy. Szliśmy
razem na wspomniany bankiet, gdzie zawsze podawano mój
ulubiony catering – to dlatego.
Sukienka, którą włożyłam, była koloru szmaragdu. Bez
ramiączek, trzymała się jedynie na moim biuście. Jej
delikatny, lejący materiał kończył się tuż przy ziemi, a nawet
kilka centymetrów wyżej, gdy założyłam szpilki.
Obejrzałam się w lustrze, zadowolona z wymówki, by
wskoczyć w elegancką kieckę. Do kliniki chodziłam
w uniformie praktykantki, którym wciąż nawet się
ekscytowałam, bo czułam się w nim tak profesjonalnie.
Harując zaś przy nauce do egzaminów, zwykle przewalałam
się po domu i bibliotekach w dresach. Na zajęcia też
chodziłam ubrana wygodnie; stroiłam się na wykłady tylko na
początku pierwszego semestru studiów. Teraz już
wiedziałam, że na tak trudnym kierunku komfort to jednak
podstawa szczęśliwego studenta.
Nie robiłam sobie wymyślnej fryzury, wyprostowałam
tylko włosy i zostawiłam rozpuszczone. Makijaż nałożyłam
sobie sama, przy toaletce, którą wybłagałam u Vincenta kilka
miesięcy po odejściu ze szkoły, kiedy szukałam pomysłów na
urozmaicenie swojego pokoju, w którym nagle zaczęłam
spędzać więcej czasu niż wcześniej. Vince, jak na zaborczego
brata przystało, z niechęcią reagował na koncepcję
wstawienia do mojej sypialni tego mebla. Wierzył, że
przyczyni się on do tego, iż zacznę nosić ciężki makijaż na co
dzień. Oczywiście w końcu mi uległ i odkrył, że wcale nie
zamieniłam się w wytapetowaną lalkę Barbie.
Zrobiłam naprawdę ogromną robotę w urabianiu Vincenta
jako opiekuna nastolatki i miałam nadzieję, że pewnego dnia
Lindsay się o tym dowie i mi za to podziękuje.
Nie bez powodu upewniłam się, że wyglądam perfekcyjnie
w każdym milimetrze. Rozmowa z Vincentem tylko
dodatkowo mnie do tego zachęciła. Nie obchodził mnie już
Adrien Santan, dałam sobie z nim spokój, ale jeśli istniał choć
ułamek prawdopodobieństwa, że pojawi się na tym bankiecie,
to chciałam zrobić mu na złość i prezentować się
olśniewająco.
Ciekawe, czy przyjdzie.
Pewnie nie, pewnie po naszej ostatniej rozmowie odpuścił.
Nie zrobiłam wtedy wrażenia otwartej na ciągnięcie naszej
znajomości.
A co, jeśli tak? Co, jeśli przyjdzie, stanie pod ścianą
w jednym z tych swoich garniaków i będzie obserwował mnie
przez cały wieczór?
Nie byłam nim zainteresowana. Już nie. Naprawdę. Ale
mnie zranił i mimo iż załagodził tamten niesmak, który
odczuwałam po pogrzebie, to nie potrafiłam wyzbyć się silnej
chęci zemsty. Zrobić coś, co by wytrąciło go równowagi. Co
sprawiłoby, że wnętrzności zwiną mu się w supeł z frustracji
i niemocy. Wysłać jakąś wiadomość, pokazać jakiś znak.
Oglądałam się w lustrze, przechylając głowę na bok.
Ciemna sukienka robiła niesamowity efekt. Moja skóra
zwykle była muśnięta słońcem – efekt mieszkania
w słonecznej Barcelonie. Często przesiadywałam na swoim
tarasie, chętnie też chodziłam na plażę. Ostatnimi czasy
jednak z tym słońcem miałam nie po drodze, głównie dlatego,
że gniłam nad książkami. Z tego powodu trochę zbladłam.
Choć wolałam być opalona, to musiałam przyznać, że moja
jasna skóra z tą sukienką prezentowała się fantastycznie.
Włosy… też były w porządku. Jedyne, czego mi brakowało,
to biżuteria.
Myśl, która przyszła do mnie następnie, sprawiła, że
przygryzłam lekko wargę i się wyprostowałam.
Musnęłam palcami swoją szyję, przejechałam nimi po
wystających obojczykach.
A gdyby tak…
Nie no, nie mogę tego zrobić. To byłoby zbyt
demonstracyjne. Vincent i Will by mnie zabili.
Ale Vincent i Will nie wybierali się na bankiet. Ten pierwszy
pracował, ten drugi siedział w Miami. Na imprezę wybierałam
się tylko z bliźniakami, a z tego, co się orientowałam, to nie
wiedzieli o moim prezencie od Santana. Nawet jeśli ktoś im
wspominał o nim lata temu, to na pewno zapomnieli. Nie
mieli dobrej pamięci do takich rzeczy.
Niepewnym krokiem weszłam do garderoby. Zebrałam
materiał sukni po bokach, by swobodnie w niej ukucnąć.
A potem zanurkowałam wśród półek i zaczęłam kopać
w ciuchach za pudełkiem, które ukryłam tu dawno temu.
Perełki były przepiękne. Kamień księżycowy błyszczał
nawet w świetle lampki. Najpierw przymierzyłam naszyjnik
przed lustrem. Poruszył się, gdy przełknęłam ślinę. Pasował
jak ulał do mojej kreacji. Dodawał jej uroku. Jednocześnie
czułam, że zakładając go dziś, niemal popełniam zbrodnię.
Te perełki miały na zawsze zostać schowane w czeluściach
mojej garderoby.
A jednak teraz trzymałam je w dłoniach, walcząc, by
drżącymi palcami trafić w zapięcie.
Udało się.
Niepewnie opuściłam ręce. Perełki zostały na miejscu.
Dumnie zdobiły moją szyję, ciążąc na niej dostojnie.
Wzięłam głęboki wdech – kamień księżycowy delikatnie się
zakołysał.
Nie, powinnam je zdjąć. Przecież nie mogę tak pójść na
bankiet. Muszę je zdjąć.
Z powrotem uniosłam dłonie.
– Hailie, jeśli nie chcesz się spóźnić na własny bankiet, to
musimy wyjść minutę temu. Nie zrobiliśmy tego, więc już
przynajmniej chodźmy teraz – rozległo się marudzenie
Shane’a. Na tym nie skończył, gadał coś dalej, ale ja
przestałam go słuchać.
Shane rzadko był osobą, która ponagla kogokolwiek do
wyjścia, więc teraz potraktowałam go serio. Nie chciałam
przyjść spóźniona, nie wypadało.
Zamiast więc gmerać znowu przy zapięciu perełek,
chwyciłam za kopertówkę i prędkim krokiem wyszłam
z sypialni, krzycząc:
– Idę!
Tony właśnie szedł do garażu, poprawiając mankiet
koszuli. Minę miał znudzoną i wyglądał, jakby wcale nie
chciał nigdzie wychodzić, ale ja wiedziałam, że to nieprawda.
Nikt go przecież nie zmuszał. Tony’ego zaczynały nużyć
powtarzalne wieczory. Takie, które spędzał przy piwie na
graniu w gry komputerowe czy szkicowaniu. Wolał, gdy coś
się działo, choć jednocześnie uważał, że większość wydarzeń
nie zasługuje na to, by się na nich pojawił. Dlatego bywał
tylko na naprawdę nielicznych eventach, takich jak na
przykład te organizowane przez jego młodszą siostrę.
Shane już czekał na nas w aucie. Dziś to on prowadził. O ile
Vincent przekonał się do tego, by zatrudniać profesjonalnych
szoferów, tak większość braci Monet wciąż wolała sama
siadać za kółkiem.
Nic się nie zmieniło – zostałam odesłana na tylne miejsce.
Tony, co prawda, przytrzymał dla mnie drzwi i cierpliwie
czekał, aż zbiorę swoją suknię, by móc wślizgnąć się do auta,
ale za to potem burknął na mnie, żebym zapięła pasy, choć
przecież nigdy o tym nie zapominałam.
Zgodnie z moimi przewidywaniami bliźniacy nie dostrzegli
perełek, które wisiały na mojej szyi. Shane jak zwykle jakoś
ładnie i uroczo mnie skomplementował, jak to on – miał
w sobie ten czar i z niego korzystał. Nie zająknął się jednak na
temat biżuterii.
Podczas jazdy moja dłoń non stop wędrowała do klatki
piersiowej i okolic obojczyków, jakbym musiała się utwierdzić
w tym, że perełki naprawdę tam są. Badałam gładkie kuleczki
opuszkami palców, pocierałam między nimi kamień
księżycowy, a kilka razy ścisnęłam go nawet mocno między
palcami, jakbym chciała zerwać naszyjnik.
To głupota, nie powinnam była go zakładać. Ładny był, ale
czułam, że w każdej chwili może zacisnąć się na mojej szyi
i mnie udusić. Jakby był przeklęty. Zanim jednak podjęłam
ostateczną decyzję, by go zdjąć, dałam sobie moment, by
dopuścić do swojej świadomości jeden ważny argument – nie
ma ryzyka, by cokolwiek się stało, bo Adrien przecież nie
pojawi się na tym bankiecie.
Nasza pseudorelacja się zakończyła, więc nie ma czego na
nim szukać. Vincent też został w domu – miał bardzo dużo
pracy. Skoro Vincent miał jej tyle, to Adrien chyba też,
prawda? Mogło to oznaczać, że mieli w tej swojej Organizacji
jakiś gorący okres, prawda? Adrien nie miał zapewne czasu na
kręcenie się po bankietach charytatywnych.
– Rany, jakie piękne perły – zachwyciła się Ruby.
Zanim podziękowałam, rozejrzałam się dookoła.
Przynajmniej ze cztery osoby usłyszały jej słowa i zerknęły na
moją szyję. W tym Tony. Nie skomentował ich, ale od teraz
mógł zauważyć, gdybym nagle się ich pozbyła.
Prawdopodobnie więc będę musiała nosić je przez cały
wieczór albo wymyślić dobrą wymówkę na pozbycie się ich.
Część mnie kategorycznie nie zgodziłaby się na oddanie bądź
wyrzucenie pereł, a jeśli miałabym wrzucić je do kopertówki,
bałabym się, że je zgubię. Tak więc na razie zdecydowałam, że
nie zrobię z nimi nic i będę nosić na szyi swoje błędy
dzisiejszego wieczora.
Witałam się z gośćmi, co chwilę wyciągając szyję, by
przekonać się, czy… nie przyszli jacyś inni goście. Ludzie
przybyli dość tłumnie, bo dawno w sumie niczego nie
organizowałam, a teraz zaczęło się lato i ci, którzy akurat nie
wyjechali, szukali okazji, by się rozerwać. Po obu moich
stronach stali bliźniacy, niczym najlepsza obstawa, ani na
krok nie opuszczał mnie także Danilo. W wystawnej sukience,
z taką eskortą, od razu rzucałam się w oczy. Ludzie schodzili
mi z drogi, kiwając z szacunkiem głowami.
Dużo się uśmiechałam i opowiadałam o swoich studiach
i wynikach akademickich z odpowiednią dozą skromności,
a także o ciężkiej, ale jakże fascynującej pracy w klinice. Kiedy
przyszedł odpowiedni moment, wspięłam się na scenę
i z Ruby u swojego boku w jedną rękę złapałam podkładkę
z klipsem, do której przyczepiono kartkę z planem mojej
przemowy, a w drugą mikrofon, by tradycyjnie podziękować
wszystkim za przyjście. Wyjaśniałam szczegóły obecnego
projektu, którego celem było dofinansowanie dla bardziej
potrzebujących rodzin na zajęcia dodatkowe dla dzieci.
– Chciałabym, żeby każde dziecko miało możliwość
rozwijać swoje pasje. Jak wszyscy wiemy, w tym kraju nie jest
to łatwe dla tych rodzin, które nie posiadają odpowiednich
środków. A przecież wszystkie dzieci zasługują na lekcje gry
na instrumentach, zajęcia sportowe i artystyczne czy kursy
języków obcych… – wymieniałam, patrząc z podwyższenia po
zebranych. Publiczne wystąpienia już nie stresowały mnie tak
jak dawniej, co uznawałam za swój prywatny sukces. –
Uważam, że to pię…
Zamarłam.
Głos uwiązał mi w gardle, bo moje oczy wypatrzyły właśnie
Adriena. Stał z boku, jak zawsze. Nigdy nie czuł potrzeby
mieszania się z tłumem. Potrafił być w centrum, nie będąc
w centrum. Taka umiejętność znana również Vincentowi.
W jednej dłoni trzymał jakiś napój, zapewne alkoholowy,
jak zawsze zapewne tylko po to, by zająć czymś ręce.
Intensywnym wzrokiem świdrował mój dekolt. Nie w taki
oburzający, świński wręcz sposób…
Patrzył, jakby powoli rozpoznawał perły, które go
przyozdabiały.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
42

MASZ SPRAWĘ NIECIERPIĄCĄ ZWŁOKI DO


HAILIE MONET?

Natychmiast uniosłam twardą podkładkę wyżej.


Przytknęłam ją do dekoltu, niby to w geście zachwytu
i ekscytacji. Swoje zawahanie zamaskowałam udawaną
potrzebą odkaszlnięcia, uśmiechnęłam się słodko
i przeprosiłam, po czym ciągnęłam dalej. Uciekłam
spojrzeniem jak najdalej od Santana i więcej do niego nie
wróciłam już do samego końca swojej przemowy. Patrzyłam
najwięcej na prawo, tam gdzie stali moi bracia. Liczyłam, że
ludzie pomyślą, że zerkam na nich w poszukiwaniu cichego
wsparcia.
Cudem nie poplątał mi się język. Chyba wypowiadałam się
w miarę sensownie, bo kiedy skończyłam, dostałam wielkie
brawa. Nikt nie wiedział, jak bardzo pod podkładką z klipsem
wali mi serce. Jak bardzo spociłam się w swojej sukni.
Zacisnął mi się też żołądek i żałowałam, że wybrałam dziś tak
obcisłą kieckę.
I że założyłam te perły, przecież to niesamowita głupota.
– Co ty, głodna jesteś? – zapytał po jakimś czasie Shane,
kiedy już zeszłam z podwyższenia.
– Hm? – zwróciłam się do niego z wyolbrzymionym
zainteresowaniem, bo wybił mnie z transu. – Nie, czemu?
– Cały czas głaszczesz się po brzuchu.
– Eee… sukienka mi się marszczy, więc ją wygładzam.
– Wcale się nie marszczy – zaoponował.
Miałam ochotę go walnąć.
– Marszczy.
Ściągnął brwi i nawet się schylił, żeby lepiej to ocenić.
– Nie widać.
– Bo ją wygładzam – warknęłam i cofnęłam się o krok.
– To jesteś głodna czy nie?
– Tak, Shane, przynieś mi coś, proszę – westchnęłam.
To chciał usłyszeć, bo od razu zniknął w tłumie.
Zostałam z Ruby i dwoma innymi dziewczynami z fundacji.
Tony stał przez chwilę obok mnie, ale że mój brat był raczej
gburem, spłoszyła go nadmierna ekscytacja Ruby i gdzieś się
rozpłynął.
Zezowałam na boki, kontrolując, czy gdzieś w pobliżu nie
pojawi się Adrien, ale na razie nigdzie go nie było. Bałam się
spojrzeć w miejsce, w którym mignął mi ostatnio. Unikałam
go i przez chwilę zestresowałam się faktem, że nie ma tu
Vincenta. Przy nim Adrien na pewno by się pilnował.
Nieobecności swojego najstarszego brata żałowałam
jednak tylko przez chwilę, bo szybko uświadomiłam sobie, że
po to przecież włożyłam perły. Żeby Adrien Santan przylazł tu
i je zobaczył.
Fatalnie czułabym się, gdybym je założyła, a one nie
spełniłyby swojej funkcji, czyli nie zepsułyby mu humoru.
Nagle bardzo tego zapragnęłam. Zwrócić na siebie jego
uwagę.
I oburzyć się na głos na jego bezczelność, jeśli mi wytknie,
że je założyłam.
– Przepraszam na chwilę – szepnęłam do dziewczyn,
z którymi rozmawiałam.
Wyminęłam je i dałam się złapać jednemu z kelnerów,
którzy krążyli po sali z tacami pełnymi drinków i koktajli.
Wzięłam kieliszek, mimo że nie miałam ochoty pić –
zamierzałam na wzór Adriena krążyć z nim w ręku, traktując
go jako rekwizyt.
Wybrałam się na obchód sali. To było jedno z moich
ulubionych miejsc do organizowania tego typu imprez.
Wybierałam je prawie zawsze, planując swoje bankiety.
Wysokie sufity nadawały tej jasnej sali elegancji, tak samo jak
wielkie okna w rzeźbionych ramach i mój osobisty faworyt:
lakierowany parkiet z egzotycznego drewna merbau.
Uśmiechałam się do gości, ale rzucałam im tylko przelotne
spojrzenia, by nikt nie miał czasu wciągnąć mnie w dyskusję.
Płynęłam spokojnie przez salę, ze dwa razy unosząc kieliszek
do ust. Tylko moczyłam je w alkoholu, tak dla picu. Nawet nie
wiedziałam, jak ten drink smakuje, i ciekawa tego w sumie nie
byłam.
Szukałam Adriena, ale go nie znajdywałam. Może wrócił do
domu? Może rozpoznał perły i to wyprowadziło go
z równowagi? Marszczyłam brwi, starając się nie wyciągać
szyi w zbyt oczywisty sposób, rozglądając się za nim.
Poszedł to poszedł, trudno.
Niedługo potem moje subtelne poszukiwania się
zakończyły, bo Shane złapał mnie z tacką przekąsek w ręku
i się zagadaliśmy, następnie poświęciłam chwilę świeżo
upieczonej żonie jakiegoś miliardera, która bardzo chciała
mnie poznać. Wyznała mi, że jestem dla niej inspiracją, więc
całkiem miło.
Potem pojawił się jakiś problem, który wymagał ode mnie
zejścia do lobby. Sportowe auto jednego z gości zostało
zarysowane i biedny parkingowy zarzekał się, że nic o tym nie
wie. Sytuacja została załagodzona, jeszcze zanim się
pojawiłam, więc na nic się zdałam tam na dole. Chciałam
wrócić na schody prowadzące do sali, ale wtedy ponownie
mnie zaczepiono.
Powinnam się przyzwyczaić – na takich wydarzeniach co
chwila ktoś czegoś ode mnie chciał.
– Panna Monet, witam.
Dużo ludzi mnie tu pozdrawiało, to fakt, ale ten głos
zabrzmiał wyjątkowo poważnie i chłodno. Za mało serdecznie
jak na taką imprezę.
Odwróciłam się zdezorientowana tym oschłym tonem.
Stojący przede mną mężczyzna był prawie mojego wzrostu,
ale przez to, że spoglądał na mnie z góry, wydawał się dużo
wyższy. Ubrany był w porządny garnitur, czarny, taki
klasyczny i bez żadnych ekstrawagancji. Miał ciemną i gęstą
bródkę, ale bez wąsów. Na szczupłej twarzy wyjątkowo
wyraziście odznaczały mu się bruzdy nosowo-wargowe, ale
poza nimi nie miał zbyt wielu mocno wyróżniających się
zmarszczek. Pewnie często przybierał tak wyzutą z emocji
minę, jaką raczył mnie teraz.
Zainteresował mnie grubawy łańcuszek z białego złota,
którego zawieszka dyndała mu na krawacie gdzieś na
wysokości mostka. Zawieszka była dziwna, ale skądś ją
kojarzyłam. Kilka uważnych spojrzeń później rozpoznałam
w niej sygnet – podobny do tego, który na przykład Vincent
i Adrien nosili na palcu. Dłoni mężczyzny nie zdobiła żadna
biżuteria, może więc za nią nie przepadał i dlatego symbol
swojej przynależności do Organizacji nosił na szyi?
Tknęło mnie, że najprawdopodobniej stoi przede mną
członek Organizacji. Przeniosłam wzrok z wiszącego sygnetu
na twarz mężczyzny.
– Dobry wieczór – przywitałam się, siląc się na przyjazny
i kulturalny, ale i odpowiednio stonowany głos.
– Twoje bankiety są tak słynne, że i ja wreszcie
postanowiłem skorzystać z zaproszenia – oznajmił.
Jego uważne spojrzenie i cichy ton głosu sprawiały, że
musiałam się powstrzymać, by nie zadrżeć.
– Miło mi – odparłam.
Powstrzymałam potrzebę rozejrzenia się za Danilo lub
braćmi. Nie chciałam, by nieznajomy widział, że szukam
wzrokiem wsparcia. Nie znalazłabym go tutaj zresztą – nie
licząc mojego biernego aktualnie ochroniarza, lobby było
puste. Nawet recepcjonistka zniknęła na zapleczu. Widziałam
wcześniej, że sytuacja na parkingu mocno ją zestresowała
i chyba musiała ochłonąć.
– Nie miałem jeszcze okazji przywitać się z Vincentem.
– Dziś nie dał rady się zjawić – odparłam z udawanym
smutkiem. – Ale przekażę mu pozdrowienia.
– Poproszę.
Jego świdrujące spojrzenie nie przestawało mnie płoszyć.
Prawie otworzyłam już usta, żeby się z nim pożegnać, gdy
mnie uprzedził, wyciągając do mnie rękę.
– Cóż, w takim razie nie zatrzymuję, panno Monet. Do
widzenia.
Zapatrzyłam się na sporą dłoń z dłuższymi, ale idealnie
czystymi i starannie opiłowanymi paznokciami.
Zdezorientowana uniosłam wzrok na rozmówcę i moja mina
zdradzała chyba tę odrobinę niepewności, która skłębiła się
w moim sercu.
Czy powinnam uścisnąć tę dłoń?
Nie znałam tego człowieka, ale to przecież na pewno był
członek Organizacji. Nie miał prawa mnie dotykać bez
pozwolenia. Tak samo jak ja nie miałam prawa dotykać jego.
Przecież powinien znać te durne zasady lepiej niż ja.
– Przepraszam, jak pan się nazywa? – zapytałam
najuprzejmiej, jak potrafiłam, chwilowo ignorując
wyciągniętą dłoń. – Żebym mogła powtórzyć Vincentowi.
– Rodric Retter – odparł. Na jego twarzy pojawił się cień
rozbawienia, ale wcale nie takiego dobrotliwego.
Znałam to nazwisko. Teraz miałam już pewność, że to
członek Organizacji.
– Ach tak, oczywiście…
Uśmiechnęłam się przymilnie, dyskretnie zerkając na dłoń,
którą cały czas do mnie wyciągał. Chyba tylko mi się
wydawało, że robię to dyskretnie, a w rzeczywistości Rodric
dobrze wiedział, że wprawia mnie w zakłopotanie, i ma z tego
powodu sporo satysfakcji.
– Niegrzecznie byłoby nie uścisnąć mi dłoni, nie sądzisz,
panno Monet? – zapytał z niebezpiecznym błyskiem w oku.
Miał rację, może i byłoby to nieuprzejme, ale umykał mu
fakt, że przede wszystkim w ogóle nie powinien był jej do
mnie wyciągać. Przecież był członkiem Organizacji, serio nie
miał prawa mnie dotykać. Wiedziałam o tym dobrze, bo
przecież przerabiałam to z Adrienem.
O co mu zatem chodzi?
Czy mogę mu odmówić? Czy to wypada? A jeśli uścisnę jego
dłoń, to czy może się to obrócić przeciwko mnie?
Dlaczego moje życie zawsze jest takie skomplikowane?
Twarz Rodrica coraz bardziej tężała, ja zaś panikowałam.
Nikt nigdy nie przygotował mnie na taką sytuację. Powinnam
odejść, ale czy to nie ściągnęłoby na mnie większych
kłopotów? Vince i Will zawsze mi powtarzali, żeby jeśli
spotkam na swojej drodze jakiegoś członka Organizacji, mam
zachować tak duży dystans, jak to tylko możliwe, ale
jednocześnie okazać mu tyle szacunku, ile tylko się da.
Wciąż się wahałam, nie wiedząc, czy mężczyzna w duszy
nadal ze mnie drwi, ale całe widoczne na jego twarzy
rozbawienie zniknęło. Rodric się niecierpliwił, ale trzymał
dłoń sztywno. Moje ramię drgnęło w końcu, bo musiałam coś
zrobić, a wtedy rozległ się głos:
– Hailie Monet.
Uniosłam głowę, a Rodric swoją odwrócił ku Adrienowi.
Pojawił się znikąd i właśnie przenosił chłodny wzrok
z wyciągniętej dłoni Rettera na mnie.
– Adrienie, wtrącasz się – upomniał go Rodric, z powrotem
odwracając się do mnie.
To, że nie opuszczał dłoni, zaczynało być już dziwne.
Trzymał ją twardo i swoim nieustępliwym spojrzeniem
zmuszał mnie wręcz, bym podała mu swoją. Znałam zasady
i wiedziałam, że to byłby błąd, dlatego ze wszystkich sił się
powstrzymywałam.
Wydawało mi się, że Adrien również uważa moją postawę
za słuszną, bo zerkał na mnie ostrzegawczo i jakby
z niepokojem. Miał na twarzy maskę, taką poważną, jaką
wyobrażałam sobie, że przybierał w okolicznościach
biznesowych.
– Wybacz, Rodricu, mam do panny Monet sprawę
niecierpiącą zwłoki – powiedział zimno.
– Ha, naprawdę Adrienie? – Rodric uniósł grubą brew
i zerknął na niego znacząco. – Masz sprawę niecierpiącą
zwłoki do Hailie Monet?
Adrien przymknął powieki, siląc się na cierpliwość.
– Nie łap mnie, proszę, za słowa.
– Sam się podkładasz, Adrienie – zadrwił Rodric.
– Przyszedłem po perły, Hailie Monet – odezwał się
głośniej Adrien. Wpatrywał się we mnie beznamiętnie, unosił
lekko brwi i wskazywał podbródkiem na mój naszyjnik. –
Sprezentowanie ci ich nie było z mojej strony mądre. Z twojej
zaś niemądre było ich zakładanie.
Na chwilę zapomniałam o Rodricu.
– Mam ci je zwrócić? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Tak byłoby najrozsądniej.
Już nie myślałam o ściskaniu dłoni Rodrica, bo moje ręce
zajęły się wędrówką w okolice karku, gdzie znajdowało się
zapięcie pereł. Serce mi waliło ze złości. Nienawidziłam tych
idiotycznych członków Organizacji, niech się palą w piekle.
Oprócz Vincenta.
Rodric z zainteresowaniem przyglądał się mojej pobladłej
buzi. Zaciśnięte zęby i wzrok wbity w podłogę, gdy walczyłam
z rozpięciem naszyjnika, jasno wskazywały na moje nerwy.
– Pospiesz się, proszę – ponaglił mnie Adrien.
Tak strasznie miałam ochotę rzucić mu tym wisiorkiem
w twarz, że przestałam mocować się z zapięciem i po prostu
zacisnęłam dłoń na sznurze pereł. Mocno pociągnęłam –
z taką złością, że naszyjnik puścił prawie od razu. Perły
posypały się po podłodze z cichym grzechotem niczym
zaklęte łzy.
Wzrok Adriena skierował się na parkiet w ślad za perłami.
Mężczyzna zacisnął szczękę jeszcze mocniej.
Rodric unosił brwi, zaskoczony teatrzykiem, jaki przed nim
zagraliśmy.
– Proszę bardzo – warknęłam wściekle. Świdrowałam
Adriena wzrokiem przez kilka ułamków sekundy, a potem
skinęłam niedbale Rodricowi i ruszyłam w swoją stronę
pospiesznym krokiem.
Nie wróciłam na schody i na salę, za to zboczyłam do
łazienki obok recepcji, bo tak duszno mi się zrobiło. Miałam
ochotę chlusnąć sobie chłodną wodą w twarz, ale przecież
rozmazałabym makijaż, więc zapatrzyłam się w swoją
zarumienioną z gniewu buzię i zaczęłam brać głębsze
wdechy, by się uspokoić. Dotknęłam dłonią zaczerwienienia
na swojej gładkiej szyi, które powstało, gdy z całej siły
pociągnęłam za naszyjnik.
I po co ja go zakładałam?
Oczywiście rozumiałam, że być może Adrien po prostu
ratował mnie przez Rodrikiem, dając mi pretekst, bym nie
musiała ściskać jego dłoni, ale upokorzenie, które poczułam,
i tak mocno zabolało.
W łazience nie było nikogo, ale gdybym została w niej
dłużej, to na pewno natknęłabym się na jakiegoś gościa
bankietu, szybko więc musiałam się pozbierać. Ostatnie,
czego potrzebowałam, to wzbudzenie czyichś podejrzeń.
Przykleiłam sobie do twarzy sztuczny uśmiech, a ustępujące
już zaczerwienienie na dziwnie nagiej teraz szyi zakryłam
włosami. Wyszłam do lobby, wcześniej biorąc ostatni głęboki
wdech.
Spodziewałam się, że uczestnicy zajścia sprzed chwili już
dawno się rozeszli, tymczasem rozeszli się tylko w połowie.
Rodric Retter na szczęście zniknął, jednak Adrien wciąż tam
był. Przysiadł na eleganckiej sofie z drewnianymi,
rzeźbionymi nogami i podłokietnikami w kolorze orzecha
włoskiego. Ze spuszczoną głową bawił się czymś, co trzymał
w ręku.
Przystanęłam, rozejrzawszy się najpierw dyskretnie.
Byliśmy w lobby sami, nie licząc kryjącego się nieopodal
Danilo. Najwidoczniej recepcjonistka zabarykadowała się na
zapleczu na dobre.
Zastanawiałam się, czy powinnam coś powiedzieć, czy
może pójść dalej. Zdecydowałam się na drugą opcję, ale stukot
moich obcasów na posadzce sprawił, że Adrien podniósł
wzrok.
Przystanęłam po raz drugi.
Patrzył na mnie inaczej niż jeszcze przed chwilą. Zdjął
maskę, którą wcześniej założył do konfrontacji przy Rodricu
Retterze. Teraz zdawał się bardziej bezbronny, jak podczas
naszej rozmowy przez drzwi apartamentu Vincenta w Nowym
Jorku.
Nie potrafiłam go zignorować.
– Nie sądziłam, że przyjdziesz – odezwałam się lekko
zachrypniętym głosem.
Adrien przestał bawić się dłońmi i jedną z nich, zaciśniętą
w garść, uniósł wyżej.
– I dlatego założyłaś perły?
Znieruchomiałam na chwilę, a następnie przełknęłam
ślinę, bo zrozumiałam, co trzyma w tej pięści, i rozejrzałam
się po podłodze lobby.
– Pozbierałeś je? – szepnęłam.
Adrien przesypał sobie perełki z jednej dłoni do drugiej.
– Nie sądzę, bym znalazł wszystkie – odpowiedział. – Ale
mam kamień księżycowy.
Spośród trzymanych w garści jednej ręki perełek wybrał
wspomnianą zawieszkę i podniósł ją.
Na ten widok ramiona mi opadły i odetchnęłam.
– Adrien…
– Rodric zaczyna podejrzewać, że się tobą
zainteresowałem – wyjaśnił ponuro. – Zaczyna być
przewrażliwiony na twoim punkcie, o czym przed chwilą
miałaś okazję się przekonać. Próbowałem wyprowadzić go
z błędu.
Adrien wybrał jedną z garstki trzymanych przez siebie
perełek i uniósł ją między palcami do swoich oczu,
przyglądając się im w zamyśleniu.
– O to mu chodziło z tą dłonią? – skrzywiłam się.
– Nie wiem, Hailie – westchnął, opuszczając z powrotem
perłę. – Jednak dobrze z tego wybrnęłaś. Rodric zachował się
niepokojąco. Wspomnij o tym, proszę, Vincentowi. Na wszelki
wypadek – poradził mi z powagą.
– Na pewno wspomnę – zapewniłam go, po czym się
zawahałam. – Adrien… przepraszam za te perełki.
– Dobrze wybrnęłaś – powtórzył.
– Nie chciałam ich niszczyć.
Wzruszył ramionami i wsypał perły do kieszeni swoich
garniturowych spodni.
– To tylko naszyjnik – mruknął, wbijając oczy w posadzkę.
Poczułam falę tak przemożnego smutku, że aż się
wzdrygnęłam i zadrżała mi broda.
– Niepotrzebnie tak nim szarpnęłam – dodałam
zdławionym głosem.
Słysząc go, Adrien uniósł głowę ze zdumieniem.
Zabroniłam sobie płakać, a już na pewno przy Santanie, ale
nic nie poradzę na to, że pewnie wyglądałam, jakbym zaraz
miała trysnąć łzami.
– Oddam go do jubilera, jeśli chcesz – zaproponował nagle
bardzo łagodnie.
Pokiwałam z przejęciem głową, ciągle walcząc ze łzami.
Tak mi było szkoda tych pereł!
Adrien wstał, teraz już totalnie zaskoczony moją reakcją.
Sama byłam nią zaskoczona.
Podszedł do mnie bliżej. Nie umknęło mojej rozchwianej
w tamtym momencie uwadze, że szybko się rozejrzał, zanim
wyciągnął do mnie dłoń, zatrzymawszy się o kilka kroków
przede mną. Nie zrobił tego tak nachalnie jak Rodric i też nie
w taki sposób, jakby się ze mną żegnał. Ta dłoń była raczej jak
koło ratunkowe na wzburzonym morzu i ja tak bardzo
potrzebowałam ją chwycić.
Ale poszłam o krok dalej.
Zignorowałam tę wyciągniętą rękę i po prostu weszłam mu
w ramiona.
Nie myślałam. Musiałam nie myśleć, musiałam wyłączyć
rozsądek, w przeciwnym razie nie umiałabym wyjaśnić, co we
mnie wstąpiło.
Przywarłam do jego silnego ciała. Choć byłam w szpilkach,
on nade mną górował, był o dobre pół głowy wyższy. Nie
przeszkadzało mi to, bo przynajmniej mogłam złożyć głowę
na jego ramieniu. Wdychając zapach wody toaletowej
Adriena, czułam jego twarde mięśnie pod koszulą i gładkość
drogiej marynarki.
Jeśli przed chwilą był zaskoczony, to teraz przeżywał szok.
Jego ramiona oplotły mnie ze sporym opóźnieniem, ale gdy to
zrobiły, zacisnęły się tak mocno, że może i na wieki.
W pierwszej chwili poczułam się niekomfortowo.
Przytulałam się do Adriena Santana, to nie było normalne.
Nie było też przemyślane. Zadziałał tu jakiś magnes, który
wywołał ten dziwny, spontaniczny odruch. Przecież ja sama
tak po prostu nie zdecydowałabym się paść Adrienowi
Santanowi w ramiona.
Zanim jednak moje ciało zdążyło całkiem zdrętwieć od tego
dyskomfortu, zanim zapadłam się pod ziemię,
uświadomiwszy sobie swoją bezmyślność, i umarłam
z zażenowania, zrozumiałam coś jeszcze.
Oprócz tego wszystkiego poczułam też spokój – spokój,
który dużo mi wynagrodził i który niewątpliwie wiązał się
z bliskością Santana.
Nigdy bym nie przypuszczała, że ten mężczyzna będzie
mógł mi dać tyle wsparcia. Przyjęłam tę myśl ze zdumieniem,
ale i rozmarzeniem.
Ja w jego ramionach to naprawdę abstrakcja.
Wiem, że powinnam się od niego odsunąć i wrócić po
rozum do głowy, a nie przymykać oczy, ale…
…przymknęłam je.
– Naprawię je dla ciebie, Hailie – szepnął mi we włosy.
Jedną dłonią gładził moje nagie ramię, drugą
zdecydowanym gestem trzymał na moich również na wpół
nagich plecach.
Mój mózg nie radził sobie z przyswojeniem wiadomości, że
nagle wkoło mnie jest tak dużo Adriena. Że mnie głaszcze
i trzyma. Do tej pory drżałam od samego muśnięcia jego
dłoni, teraz czułam się, jakbym zaraz miała zacząć się cała
trząść.
Uczucie niepokojące, a jednak uzależniające.
– Napraw – poprosiłam cicho i pociągnęłam nosem.
Część mnie czuła wyrzuty sumienia za moje fochy po
śmierci jego taty, jednocześnie nadal walczyłam
z przekonaniem, że nie dałam mu wystarczająco dużo
wsparcia po tej stracie. Nasz uścisk mógł mi się podobać też
z tej przyczyny – w swojej ocenie dawałam mu teraz to, czego
wcześniej nie chciał przyjąć.
Dobrze mi tak było, skrytej w jego ramionach, dlatego gdy
uścisk zelżał, poczułam wewnętrzny bunt. Oczywiście nie
mogłam oponować, bo Adrien przecież nie był mój, nie
miałam prawa do jego czułości, choć tak bardzo jej
potrzebowałam.
– Hailie – mruknął stanowczo w pewnym momencie, na co
ja uniosłam wzrok, by na niego spojrzeć. Był spięty, patrzył
gdzieś ponad moją głową.
W jednej chwili spoważniałam. Wyprostowałam się
i błyskawicznie odwróciłam.
Dobrze wiedząc, kogo ujrzę.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
43

BRATERSKI OBOWIĄZEK

Tony w zasadzie zawsze wyglądał tak, jakby chciał kogoś


uderzyć.
Teraz emanowała od niego właśnie taka aura. Stał na
schodach i wpatrywał się w nas jak zaklęty. Jego jasnobłękitne
oczy wychodziły z orbit, zaś zaczesane do góry, a mimo to
będące w nieładzie ciemne włosy kontrastowały ze
śnieżnobiałą koszulą.
Przechyliłam głowę, błagając go wzrokiem, by nad sobą
zapanował, żebym nie musiała przechodzić jeszcze raz tego
samego, co kiedyś. Dawniej Tony może i inaczej podszedłby
do mnie flirtującej ze zwykłym chłopakiem. Kiedyś by go
pobił, dziś mógłby nam tylko mocno podokuczać.
Jednak w przypadku Adriena sprawa wyglądała inaczej.
Adrien nie był zwykły.
Więc już po chwili Tony rzucił się w jego kierunku,
napędzany rozbudzoną agresją z dawnych lat. Zareagował tak
samo jak wtedy, gdy miałam siedemnaście lat i z torebki
wypadły mi prezerwatywy. Och, wspominałam tamto
wydarzenie z ciarkami na plecach i to bynajmniej nie dlatego,
że potem zaraz znikąd wyskoczył Ryder.
Dziś potrafiłam odpowiadać na reakcje swoich braci
szybciej. Gdy tylko Tony wystartował, oderwałam się od
Adriena i ruszyłam w jego kierunku. Zderzyliśmy się,
zakołysałam się w swoich szpilkach. Nie dałam się usunąć na
bok. Uwiesiłam się jego ramienia. Teraz ćwiczyłam więcej niż
kiedyś, i do tego regularnie, więc potrafiłam uczepić się
bicepsa Tony’ego jak małpka i nie puścić, choćby ściany
wkoło zaczęły się walić.
Tony zaklął, bo go zatrzymałam, szarpnął się, a potem
zaklął znowu, bo stałam tak blisko, że nogi zaplątały mu się
w moją sukienkę.
– Przestań! – wrzasnęłam. – Myśl!
Kątem oka dostrzegłam, że ochroniarz Santana już czai się
gdzieś tam z boku. Mój też był w pogotowiu, więc
przywołałam go ruchem głowy do siebie i kazałam zapanować
nad moim bratem. Z jego pomocą udało się Tony’ego
powstrzymać na tyle, że mogłam złapać go za brodę, spojrzeć
prosto w jego na szczęście niewytatuowane oczy i przemówić
mu do rozsądku.
– Uspokój się.
– Nie może cię dotykać – wycedził Tony, z mordem
w oczach wypatrując Santana.
– Może, jeśli mu na to pozwolę.
– Nie może, co jest? – warknął.
– To, że sama go przytuliłam!
Tony przestawał się rzucać, ale teraz to mnie świdrował
pełnym niedowierzania wzrokiem. Włosy potargały mu się
jeszcze bardziej i pojedyncze kosmyki opadły mu na czoło.
– Po chuj?
– Bo mi się zrobiło smutno.
Danilo szarpnął Tonym, by ten wziął się w garść, więc Tony
nie pozostał mu dłużny i też się szarpnął, żeby utrudnić
mojemu ochroniarzowi pracę.
– Przestań się wyrywać – fuknęłam na niego.
– A ty przestań gadać głupoty – odpowiedział z wyrzutem.
– Jak ci, kurwa, smutno, to kup sobie misia, a nie…
– Słuchaj, to nie twoja…
– To pieprzony członek Organizacji!
– To nie jest… Och, przestań! – zawołałam, tracąc
cierpliwość. – Tylko narobisz problemów. To ja go
dotknęłam! Chcesz go pobić, żebyśmy oboje mieli
przerąbane?
Nareszcie coś zaczęło do Tony’ego trafiać. Zastanowił się
na chwilę. Wciąż jeszcze dyszał, ale przestał się rzucać, więc
Danilo wreszcie uznał, że nie musi go już trzymać i gnieść mu
marynarki. Stopniowo zaczął rozluźniać swój chwyt i teraz
tylko asekurował mojego brata.
– Ej, co jest? – zapytał Shane. Zobaczył nas ze szczytu
schodów, po których natychmiast puścił się truchtem.
Nietrudno było się domyślić, że jesteśmy w centrum kłótni.
Wywróciłam oczami.
Nie no, tylko nie to.
– N i c nie jest – westchnęłam.
– Santan tknął Hailie – naskarżył Tony, spoglądając na
mnie spode łba.
– Co? – Shane szarpnął podbródkiem, rozglądając się.
Biedny Adrien stał nieopodal i wszystkiemu się przyglądał,
już nie pierwszy raz mając wątpliwą przyjemność
obserwowania mojego rodzeństwa w akcji. To było tak
żenujące, że jeśli po tym wszystkim on nadal będzie chciał tej
naszej „relacji”, to ja powinnam paść mu w ramiona, wziąć
z nim ślub, urodzić mu dzieci, zbudować dla niego dom
i przygarnąć psa, najlepiej ze schroniska.
Bo nigdzie indziej nie znajdę kogoś, kogo nie odstraszy
dziecinne zachowanie moich braci.
– To Hailie tknęła Santana – wyjaśniłam szybko, bo Shane
już się cały spiął i niewiele mu było trzeba, by wystartował do
Adriena z pięściami, a mnie i Danilo brakowało rąk, by
powstrzymać obydwu bliźniaków. Upominająco klepnęłam
Tony’ego w ramię. – Przestańże go prowokować.
– Czemu go tknęłaś? – zdziwił się Shane.
– Bo było jej smutno – prychnął Tony.
– Co? – parsknął Shane i wycelował we mnie palec. –
Następnym razem kup se czekoladę, a nie…
– Oczywiście, wy macie odpowiedź na wszystko.
– Nie możesz spoufalać się z członkiem Organizacji –
powiedział do mnie Tony. Nie podobał mi się jego
protekcjonalny ton.
– Dzięki za lekcję, Tony – prychnęłam buntowniczo.
– Co, jak to się spoufalać? – Shane nastroszył brwi.
Spojrzałam na Danilo.
– Pora wracać – oznajmiłam tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
Danilo przyjął moją decyzję do wiadomości, skinął głową
i umocnił swój uścisk po jednej stronie Tony’ego. Ja złapałam
go pod rękę z drugiej strony i machnęłam na Shane’a, żeby
stanął obok mnie, tak żebym i jego mogła złapać. Usłuchał,
a wtedy rzuciłam ostrożne spojrzenie przyglądającemu się
temu wszystkiemu Adrienowi. Widok mnie użerającej się
z rodzeństwem zdawał się go trochę bawić, chociaż
jednocześnie wciąż jeszcze chyba myślał o tej chwili, kiedy
staliśmy objęci.
Rozumiałam dlaczego. Było w niej coś dużego, coś
znaczącego i niebanalnego.
Nie mając teraz czasu ani przestrzeni na podobne
przemyślenia, jedynie skinęłam mu oficjalnie głową
i pociągnęłam obu swoich braci ku wyjściu.
Gdyby bliźniacy razem się zaparli, to niewiele bym
zdziałała, ale na szczęście mieli na tyle oleju w głowie, by
mnie posłuchać i wolniejszym, co prawda, niżbym chciała,
krokiem posłusznie skierowali się na dwór.
– Nie mówcie Vincentowi – powiedziałam do nich
w samochodzie, wiedząc, że na nic się zda moja prośba.
– Chyba żartujesz – prychnął Shane.
Tony też prychnął, choć się nie odezwał.
– Nic takiego się nie wydarzyło, nie musi wiedzieć.
– To członek Organizacji, dziewczynko, a nie jakiś losowy
chłoptaś, którego wyrwałaś na parkiecie.
Przez całą drogę do domu słuchałam wykładu bliźniaków
na temat mojego lekkomyślnego podejścia do kontaktów z tak
podejrzanymi osobnikami jak Adrien Santan. Nic nie wiedzieli
o moich relacjach z nim, dlatego trudniej przyswajało im się
to, co rzekomo widział Tony. Tak poruszyła ich ta sytuacja, że
wiedziałam, iż w tej sprawie nie mogę liczyć na ich dyskrecję.
W pewnym momencie westchnęłam więc, przestałam się
z nimi siłować na argumenty i spojrzałam w boczną szybę
w mrok.
– Ej, czy ty nie zgubiłaś naszyjnika? – zapytał nagle Shane.
To było jedyne normalne pytanie, jakie mi zadał w przerwie
od marudzenia na Adriena.
Dotknęłam palcami swojej nagiej szyi. W oknie
dostrzegałam słabe odbicie swojego dekoltu. Szmaragdowa
sukienka, która opinała moje piersi, jasna skóra, obojczyki…
Zadrżały mi wargi, gdy wyszeptałam bardzo cicho:
– Urwał się.

Vincent nie skakał z radości.


Kiedyś jako jedynaczka sądziłam, że każde rodzeństwo ma
między sobą niepisany, święty kontrakt, który zakłada, że nie
wolno na siebie skarżyć, choćby nie wiadomo co. Życie z moją
nową rodziną szybko nauczyło mnie, w jak wielkim błędzie
tkwiłam. Bracia Monet donosili na siebie na potęgę. Często
kalkulowali tylko, czy ewentualnie nie opłaca im się bardziej
zachować sobie na kogoś haka. To był już wyższy poziom
matematyki, naprawdę.
Nasz najstarszy brat wysłuchał bliźniaków, którzy,
przekonani o tym, że spełniają swój braterski obowiązek,
naskarżyli na mnie bez żadnych skrupułów. Na ich obronę
powiem, że w ich oczach to Adrien zawinił, a ja byłam tylko
małą, biedną i niewinną siostrą, która z jakiegoś powodu
została omamiona przez samego diabła.
Urocze to było, ale niestety nieskuteczne, bo Vincent
wiedział więcej niż chłopcy. Kiedy już wydusił od nich każdy
szczegół, których na szczęście nie znali za dużo, choć
wystarczająco, by wpakować mnie w kłopoty, Vince ich
odesłał, a zaprosił do biblioteki mnie.
– Mogę się chociaż przebrać? – zapytałam
zrezygnowanym głosem, unosząc materiał swojej sukienki po
bokach, żeby pokazać mu, że jest mi już w niej niewygodnie.
– Nie – odpowiedział krótko Vincent.
Nie wróżyło to nic dobrego, więc się z nim nie kłóciłam.
Weszłam do biblioteki i szurając suknią po dywanach,
skierowałam się do kanapy, bo w fotelu bym się w niej nie
zmieściła.
– O czym ja z tobą rozmawiałem? – zaczął od razu,
wwiercając we mnie te swoje przerażające jasne oczy. –
Dzisiaj po południu?
– Bliźniacy nie wiedzą wszystkiego – odparłam spokojnie.
Vincent usiadł w fotelu. Zegarek pokazywał, że zbliża się
północ, a on nadal ubrany był w garnitur, co było dla mnie nie
do pomyślenia. Ten człowiek wiecznie siedział w pracy.
– I całe szczęście, Hailie, że tak jest – odparł.
– Nie chodzi mi o moje kontakty z Adrienem, a o dzisiejszy
wieczór – wytłumaczyłam cierpliwie. – Podszedł do mnie
Rodric Retter.
Vincent uniósł podbródek i zmrużył oczy, natychmiast
zaalarmowany.
– Słucham?
– Rodric Retter. Poznałam, że to członek Organizacji. –
Zamachałam sobie palcem przy mostku. – Miał sygnet na
łańcuszku.
– A z jakiej to racji, droga siostro, on do ciebie podszedł?
To pytanie zabrzmiało złowrogo. Nie żeby wcześniej Vince
był wyluzowany, ale w tym momencie wyraźnie się spiął.
– Przedstawił się, był bardzo uprzejmy… – mówiłam, po
czym się zawahałam, zerkając na brata uważnie. – A zaraz
potem zaczął się ze mną żegnać i… wyciągnął do mnie dłoń.
Vincent uniósł brwi.
– Słucham?
Sama niepewnie wyciągnęłam dłoń, żeby mu pokazać, jak
to wyglądało.
– No tak, wiesz… chciał, żebym ją uścisnęła.
Spojrzenie Vince’a zmroził lód. Wziął głośny, przeciągły
wdech i przeniósł wzrok z mojej dłoni na twarz. Wiedziałam,
że się zagotował.
– I uścisnęłaś?
Pokręciłam głową.
– Adrien nam przeszkodził. Celowo powiedział coś, żebym
się zdenerwowała, a ja zrobiłam scenę i uciekłam do łazienki.
Vincent przyłożył dłoń do czoła i zaczął je sobie masować.
– Kiedy z niej wyszłam, Adrien siedział w lobby. Podeszłam
do niego i zagadałam… – Zagryzłam wargę. – Między nami
jest coś dziwnego, Vince. Zranił mnie, nie chcę go lubić, ale
nic nie potrafię poradzić na to, że no… lubię.
Patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem. Nie podobało
mu się to, co słyszy, niemniej jednak reagował na to
wyjątkowo spokojnie. Jak na siebie.
– Czy Rodric Retter jeszcze cię później gdzieś zaczepił?
– Nie, zaraz zlecieli się bliźniacy. Zrobili się nabuzowani,
więc zabrałam ich do domu.
– Dobrze. – Vince w zamyśleniu pokiwał głową.
– Dlaczego Rodric Retter chciał, żebym uścisnęła mu dłoń?
– zapytałam. – Czy to nie jest niezgodne z waszymi
zasadami?
– Jest – odpowiedział lakonicznie.
Zacisnęłam usta.
– Nie martw się nim, Hailie – powiedział. – Zajmę się tą
sprawą. Bądź ostrożna, ale się nie martw.
– Okej – szepnęłam.
– A teraz idź spać. – Vince machnął ręką w stronę drzwi. –
Już późno.
– To się tyczy i ciebie, też powinieneś iść spać –
powiedziałam, podnosząc się z fotela.
Nawet na mnie więcej nie spojrzał, więc zostawiłam go tak,
pogrążonego w intensywnych rozmyślaniach.
Ja jednak nie byłam zmęczona.
Dziwny rodzaj adrenaliny trzymał mnie na nogach do tego
stopnia, że nawet nie spojrzałam na łóżko, mimo iż zdjęłam
sukienkę, zrobiłam wieczorną pielęgnację i przebrałam się
w piżamę. Zarzuciłam na ramiona szlafrok i wyszłam na
balkon. Oparłszy się o barierkę, zagapiłam się na ciemny las,
biorąc głębokie wdechy i odnajdując w tej niczym
niezmąconej chwili dużo ukojenia.
To był rodzaj spokoju, jakiego nie zaznawałam nigdy
w Barcelonie ani w Nowym Jorku. Ta cisza i znajoma aura
rodzinnego domu naprawdę robiły robotę.
Spędziłam na balkonie sporo czasu, a kiedy schowałam się
wreszcie do środka, sięgnęłam po telefon, by na noc
podłączyć go do ładowarki. Planowałam coś poczytać, bo
nadal nie chciało mi się spać, ale te myśli natychmiast się
rozproszyły, gdy na ekranie zobaczyłam powiadomienie
o wiadomości od Adriena Santana.
Nie widziałam jego nazwiska na wyświetlaczu mojej
komórki od czasu, gdy umarł mu tata i czekałam, aż się do
mnie odezwie. Finalnie nigdy tego nie zrobił. Patrzyłam na
wiadomość, czując skurcz w żołądku, ale oczywiście, zaraz ją
otworzyłam.
„Spotkajmy się, Hailie Monet”.
Tak brzmiała.
Nawet w SMS-ie zwrócił się do mnie po imieniu i nazwisku.
Z telefonem w ręku wróciłam na balkon, bo potrzebowałam
to rozchodzić.
To głupota, ale czułam się jak podekscytowana
czternastolatka, której chłopak po raz pierwszy okazał
zainteresowanie. Siedząc w mroku, zastanawiałam się, co mu
odpisać. Jego wiadomość przyszła do mnie jakieś dwadzieścia
minut temu, więc nie wiadomo, czy zobaczy moją odpowiedź,
jeśli wyślę ją w tej chwili, ale czułam, że nie chcę czekać z tym
do rana.
„Teraz?” – napisałam.
Odłożyłam komórkę na bok i obgryzając paznokcie,
gapiłam się na ekran. W cztery minuty zdążyłam już pogodzić
się z tym, że Adrien już zasnął i mi nie odpisze, a wtedy
telefon zawibrował.
„Kiedy tylko zechcesz”.
Spojrzałam w czarne niebo i gwiazdy. Sceneria idealna na
spotkanie z Adrienem Santanem. Ekscytowałam się samą
myślą o tym. Chciałam tego.
Bo czemu nie?
Potrzebowałam rozmowy z nim. Wspomnienie tej
z Nowego Jorku mnie nie satysfakcjonowało. Dzisiejsza
potrzeba uścisku i różne dziwne emocje z nim związane tylko
to potwierdziły.
„Okej”.
„Gdzie?” – ta wiadomość przyszła natychmiast.
Zawahałam się, a potem wysłałam mu pinezkę z mapy.
Losowe miejsce na leśnej drodze, która o tej porze powinna
być raczej pusta. Przyszło mi ono do głowy nagle. Na poboczu
znajdował się charakterystyczny głaz, o którym, za każdym
razem, gdy mijałam go samochodem, zdawało mi się, że
nigdy za wiele nie myślałam.
Teraz to Adrien odpisał, że okej, dlatego wstałam
i pognałam do garderoby. Zarzuciłam na siebie czarny dres,
składający się z krótkiego topu, długich luźnych spodni
z wysokim stanem i luźnej, także cienkiej rozpinanej bluzy.
Włosy zebrałam w kucyk, zerknęłam w lustro, czy aby bez
makijażu nie prezentuję się czasem jak straszydło. Nie
wyglądałam zbyt pięknie ze zmęczoną po całym długim
wieczorze noszenia ciężkiego makijażu twarzą, ale
zdecydowałam, że nic z tym nie zrobię, bo jeśli taka nie będę
się Adrienowi podobała, to niech spada.
Wyszłam na korytarz i znieruchomiałam. Widok ciemnej,
pogrążonej w ciszy Rezydencji uzmysłowił mi, że mamy
przecież środek nocy. Wszyscy spali, a ja nie przypominałam
sobie, żebym kiedykolwiek miała odwagę i potrzebę
wychodzić bez braci z domu o tej porze. Bez braci i bez wiedzy
braci.
Właściwie to można by to nazwać wymknięciem się.
Jako nastolatka w życiu bym tego nie zrobiła, bo raz, że
byłam zbyt tchórzliwa, a dwa – opuszczenie Rezydencji bez
wiedzy Vincenta zdawało się niewykonalne. On też nigdy by
mi na to nie pozwolił, ale teraz jednak sytuacja prezentowała
się inaczej. Byłam dorosła i jeśli chciałam sobie wyjść, to
przecież mogłam. Nie uciekałam z domu, po prostu… miałam
coś do załatwienia.
Mimo wszystko po schodach zeszłam na paluszkach,
przyświecając sobie jedynie latarką w telefonie. Minęłam
zamknięte drzwi biblioteki, licząc na to, że Vincent już ją
opuścił i poszedł spać. Założyłam buty i podreptałam do
garażu. Tam zawiadomiłam telefonicznie jednego
z ochroniarzy, że gdzieś się wybieram i potrzebuję jego
towarzystwa. Mieliśmy takich zapasowych ludzi, którzy
czuwali nocą w Rezydencji. W końcu Danilo kiedyś musiał
spać i nie chciałam go budzić. Po ustaleniu, że ochroniarz
zejdzie tu do mnie i wybierze się na przejażdżkę swoim autem
tuż za mną, złapałam za kluczyki do mojego złotego porsche
i wsiadłam za kierownicę.
Czy Vince spuścił na noc psy? Nie słyszałam szczekania,
robił to też coraz rzadziej, nie wiem, czy już w ogóle nie
zaprzestał tej praktyki. Nigdy mnie to za bardzo nie
interesowało, bo i nigdy nie szlajałam się po nocach… Cóż,
i tak będę w aucie, więc raczej się do mnie nie dostaną.
A brama? Będąc już wystarczająco dorosłą
i odpowiedzialną, miałam dostęp do jednego z kilku
ekskluzywnych pilotów do obsługiwania jej. Odrzuciłam go na
siedzenie obok kierowcy, przelotnie zerkając na deskę
rozdzielczą. Dochodziła druga. Spotkam się na chwilę
z Adrienem i wrócę maksymalnie o trzeciej. Nikt nie zauważy,
nie zacznie nawet świtać.
Wyjechałam z garażu, a światła mojego samochodu
oświetliły mroczny podjazd Rezydencji Monetów. Jechałam
powoli, żeby nie hałasować, tak jakbym się tym autem
skradała za plecami braci. Do tego samego zmusiłam
ochroniarza, którego wóz toczył się za mną.
Zbliżywszy się do bramy, sięgnęłam po pilota i pewnie
nacisnęłam guzik, a potem znowu i jeszcze raz, bo ta głupia
kupa żelastwa ani drgnęła.
Zepsuła się?
Bateria w pilocie się rozładowała?
Czy została, cholera, zablokowana na noc?
– Och na Lorda – westchnęłam z frustracją, molestując
przycisk.
Zirytowana odrzuciłam go na bok i oparłam głowę
o zagłówek, a ręce położyłam na kierownicy. Co za idiotyzm.
Rezydencja Monetów nadal była dla mnie jak więzienie.
Siedziałam tak przez chwilę, szukając rozwiązania.
Spojrzałam na telefon. Nie chciałam odwoływać spotkania.
Podobało mi się, że miało być tak spontaniczne. No i znowu:
chciałam go.
Przeniosłam wzrok na lusterko, w którym zobaczyłam
jedynie przednie światła auta stojącego za mną. Wysiadłam,
przymknęłam cicho drzwi i zbliżyłam się do ochroniarza,
którego sobie na tę noc wypożyczałam. Facet, ubrany
w czarny polar, siedział z lekko naburmuszoną miną; chyba
nie był najszczęśliwszy, że musi gdzieś ze mną jechać.
Kojarzyłam go, często towarzyszył Anji jako dodatkowa
ochrona dla niej i dzieci.
Opuścił szybę, jeszcze zanim zdążyłam w nią zapukać.
– Wiesz, jak otworzyć bramę? – zapytałam.
– Trzeba mieć pilota – burknął.
– Mam pilota.
– To nie wiem.
Założyłam ręce na piersi, przy okazji opatulając się bluzą,
bo zrobiło mi się chłodno w nagi brzuch.
– Nie możesz się skontaktować z kimś, kto umie ją
otworzyć? Przecież jesteś ochroniarzem.
– Mogę powiadomić pana Moneta.
Dłoń mi drgnęła i musiałam się bardzo kontrolować, żeby
nie walnąć mężczyzny w twarz.
– A kogoś jeszcze? Jakiegoś, nie wiem, głównego
ochroniarza?
– Nie ma żadnego głównego ochroniarza – prychnął, jakby
nieco urażony.
Cóż, bardzo przepraszam, że nie znam waszych struktur.
– Dobrze. – Odetchnęłam i przymknęłam na sekundę
powieki. – A czy znasz inny sposób na otwarcie bramy?
– Ja znam.
Głos, który mi odpowiedział, dobiegał z oddali, był niski,
raczej cichy, lodowaty i chyba już wszyscy wiemy, że należał
do Vincenta.
Cofnęłam się od okna samochodu ochroniarza
i odwróciłam się, by stanąć na wprost zmierzającego ku nam
pana domu. Vince miał na sobie czarny szlafrok, który lekko
powiewał, gdy szedł szybkim krokiem. Miał zmarszczone
czoło, oczy wwiercał we mnie i wyglądał jak książę nocy,
który akurat tej nocy położył się do łóżka i ktoś miał czelność
go z niego wyciągnąć.
– O, hej, Vince – zaśmiałam się nerwowo.
Przystąpiłam z nogi na nogę, gdy on pokonywał rozległy
trawnik. Przyszło mi do głowy, by uciec. Rzucić się sprintem
w stronę domu i ominąć brata szerokim łukiem, wpaść do
swojej sypialni, zakopać się w łóżku i wmawiać mu potem, że
śnią mu się dziwne rzeczy. Ale to była tylko pierwsza myśl. To
nie byłoby mądre.
Drugą myślą było wyciągnięcie przed siebie rąk i udawanie,
że lunatykuję.
To jednak również nie miałoby zbyt dużego sensu.
– Hej, Hailie – odpowiedział, naśladując moje przywitanie
surowo i bez krzty rozbawienia.
Nawet nie wiedziałam, że „hej” istnieje w jego słowniku
i może mu przejść przez gardło.
Choć zabrzmiało to dość sztywno, nie da się ukryć.
– Ja właśnie…
Vincent omiótł spojrzeniem samochód ochroniarza,
mężczyznę w środku, moje porsche i bramę, a na koniec
z powrotem wbił wzrok we mnie.
Uniósł brwi.
– Wybierasz się gdzieś?
– Na przejażdżkę – mruknęłam i wzruszyłam ramionami.
– Nie mogłam spać.
– Czy przejażdżka w środku nocy to twój nowy sposób na
bezsenność?
Zaczęłam kopać czubkiem buta kępkę trawy.
– Eee… chodzi o to, że pomaga oczyścić głowę.
– Ach tak.
Wzrok Vincenta był tak intensywny, tak nieznośny, że
wreszcie oblizałam wargi, spojrzałam w bok i wypaliłam:
– Jadę się spotkać z Adrienem.
– Na litość boską, Hailie – warknął od razu Vincent,
zbliżając się do mnie. Zmarszczył przy tym brwi, a dłonie
zaplótł w pięści. – Skąd ten pomysł?
Wyrzuciłam ręce w powietrze.
– Nie wiem! Naprawdę nie mogłam spać, a on napisał i ja…
Zachciało mi się go zobaczyć.
Vince zaciskał usta w prostą kreskę. Zbladł, co wyglądało
przerażająco, zwłaszcza w świetle księżyca.
– Hailie, nie możesz się wymykać na potajemne spotkania
z członkiem Organizacji.
– Nie wymykam się – odparłam. – Jestem dorosła,
wychodzę. Wróciłabym, zanim byście się wszyscy
zorientowali.
– Porażająco dobry plan, Hailie, zwłaszcza że go
przejrzałem, jeszcze zanim udało ci się wyjechać z terenu
Rezydencji – zauważył chłodno.
– Wszystko dlatego, że nie wiem, o co chodzi z tą głupią
bramą! – zdenerwowałam się i wskazałam na auto za swoim
porsche. – Popatrz, nawet zadbałam o to, żeby wziąć ze sobą
ochroniarza.
Mężczyzna zerkał na mnie i wyglądał, jakby tylko marzył
o tym, żeby Vince kazał mi wracać do łóżka, a jemu
z powrotem na stanowisko.
– Nie pogratuluję ci zaradności, Hailie, jeśli na to liczysz.
– Chcę pojechać tylko na chwilę, proszę…
– Na spotkanie z każdą inną osobą przymknąłbym oko,
ponieważ, w rzeczy samej, jesteś już dorosła – powiedział
Vince. – Adrien Santan jest jednak wyjątkiem.
Zbliżyłam się do niego.
– Vince, proszę, on mnie nie skrzywdzi.
– Jak możesz być tego taka pewna?
Nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć, więc tylko zamilkłam
i wzruszyłam ramionami, ale oczy, którymi wpatrywałam się
w Vincenta, miałam wielkie i przejęte. Jak u szczeniaka. Jak
kiedyś, kiedy jeszcze byłam słodką nastoletnią Hailie. Wiem,
że Vince miał teraz jeszcze słodszą ode mnie córeczkę, ale
może mój stary czar gdzieś tam się jeszcze krył w moich
tęczówkach, bo w jego oczach dostrzegłam zawahanie.
– Hailie, to jest niewłaściwe – powiedział z uporem.
– Może, ale jestem dorosła. Daj mi, proszę, podejmować
moje własne decyzje. Proszę. – Dłonie złożyłam jak do
modlitwy.
Bił się z myślami. Widziałam to po jego skupionej minie.
Kiedyś nie poświęciłby nawet sekundy na to, by rozważyć tak
absurdalną prośbę, ale z czasem jednak trochę się zmienił.
Oboje trochę się zmieniliśmy.
– Poczekasz tu – zarządził chłodno. Złączył opuszki
kciuka, palca wskazującego oraz środkowego i wskazał nimi
na mnie, a jego sygnet błysnął w srebrnym świetle księżyca
i świateł samochodowych. – Ściągnę ci tu jeszcze jednego
ochroniarza.
– O-okej… – Pokiwałam głową, zaskoczona tym, co słyszę,
bo w moim umyśle brzmiało to jak zgoda, a to było
niemożliwe przecież, by Vincent się zgodził.
– Wyślij mi dokładną lokalizację miejsca, w którym
planujecie spotkanie – kontynuował. – Nie przemieszczaj się
nigdzie indziej, a jeśli jednak to zrobisz, zaktualizuj mi
miejsce swojego pobytu.
– Okej, ale przecież mam nadajnik – mruknęłam, jednak
potulnie wyjęłam komórkę, żeby wykonać jego polecenie.
– Nieistotne, chcę też dostawać informacje od ciebie.
– Wysłałam.
– Masz być ciągle pod telefonem – ciągnął. – Jeśli zbyt
długo będę czekał na odpowiedź od ciebie, wyślę za tobą cały
oddział antyterrorystyczny i nawet nie waż się myśleć, że to
żart.
– Będę odbierać – obiecałam szybko.
Vincent wyminął mnie i zbliżył się do ochroniarza
w samochodzie. Nachylił się i już myślałam, że prawi mu
jakieś kazanie na temat mojego bezpieczeństwa, ale
ochroniarz się zamotał i czegoś jakby szukał. Wyciągałam
szyję, ale widziałam niewiele. Tylko to, że mężczyzna sięga do
schowka samochodowego.
A gdy już znalazł, co trzeba, i przekazał to Vincentowi, mój
brat odwrócił się do mnie i wyciągnął w moją stronę pistolet.
Oczywiście nieodbezpieczony i niewycelowany we mnie.
Wybałuszyłam oczy.
– Dajesz mi go?
– Tylko do obrony własnej, tylko w kryzysowej sytuacji.
Tylko jeśli twoi ochroniarze z jakiegoś powodu będą
niedysponowani.
– Vince, to tylko małe spotkanie… Powiemy sobie kilka
słów i…
– Schowaj go, Hailie.
Ostrożnie przejęłam pistolet. Nieczęsto nosiłam przy sobie
broń. Zwykle nie było takiej potrzeby i nie lubiłam jej, bo tylko
wbijała mi się w bok. Vince wydawał się jednak poważny, a ja,
nie chcąc go denerwować i w obawie, by nie zmienił decyzji co
do mojego wyjścia, posłusznie wsunęłam broń w swoje dresy
i przykryłam ją bluzą.
– Nie wyjeżdżaj, dopóki nie dołączy do was drugi
ochroniarz – poinstruował mnie.
– Jak otworzyć bramę?
– Pilotem – odparł i wyłowił urządzenie z kieszeni
szlafroka.
– Nie działa.
Vince prawie się uśmiechnął, jednym kącikiem ust i tak
jakby z politowaniem.
– Mój zadziała.
Przejęłam od niego pilota, nic już nie mówiąc.
Vincent na koniec znowu wycelował we mnie palcami,
a twarz spoważniała mu jeszcze bardziej niż na początku.
– Bądź rozsądna – powiedział.
– Będę – odparłam, a gdy odwrócił się, żeby odejść,
dodałam: – Dziękuję.
Nie odpowiedział, ale to nieważne. Przynajmniej poznał
moją wdzięczność.
Poprawiłam schowany pistolet, zacisnęłam palce na
nowym pilocie i wróciłam do auta, niecierpliwie wyczekując
w nim na przybycie drugiego ochroniarza. Po jakichś pięciu
minutach dostrzegłam w lusterku światła kolejnego
samochodu. Gdy tylko dotoczył się do nas, otworzyłam
bramę.
Pilot Vincenta zadziałał bezbłędnie.
Sprawdziłam telefon. Ta mała scena kosztowała mnie
trochę czasu, ale Adrien się nie skarżył. Cóż, miałam nadzieję,
że będzie na mnie czekał, bo jeśli okaże się, że całe to starcie
z Vincentem było na nic, to zrobi mi się bardzo przykro.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
44

CIEKAWOSTKA

Droga była ciemna, ale pusta, więc sunęło mi się po niej


przyjemnie. Im bliżej miejsca spotkania się znajdowałam,
tym bardziej się stresowałam. Bardziej wytężałam wzrok,
mocniej zaciskałam palce na kierownicy, sztywniejszymi
stopami wciskałam pedały.
Kiedy już dojeżdżałam, z walącym sercem wyciągałam
szyję. Przestraszyłam się, że Adriena nie ma. Miał dłuższą
drogę do pokonania ze swojego domu, więc tak naprawdę nie
oznaczałoby to jeszcze nic złego, ale z uwagi na wysiłek, jaki
włożyłam w to, żeby tu przyjechać, oczekiwałam, że Santan
zjawi się pierwszy, jak na dżentelmena przystało.
Dopiero kiedy parkowałam, dostrzegłam, że się pomyliłam.
Już tu był. To tylko w ciemności trudno było go dostrzec, bo
auto miał czarne i wyłączył światła. Nie wyszedł
z samochodu, dopóki i ja nie zgasiłam silnika. Zaparkowałam
tuż za jego sportową furą i czekałam, aż zrobi pierwszy krok.
Teraz już nie panował tu kompletny mrok, bo nieco światła
dolatywało z samochodów moich ochroniarzy, którzy
zatrzymali się w rządku za nami. Na inne manewry nie było tu
miejsca, bo to dość ciasne pobocze przylegające do gęstej
ściany drzew.
Charakterystyczny głaz, o którym wspomniałam, sięgał mi
pasa. Dawno temu jeździłam tędy do szkoły, nierzadko też do
galerii handlowej, i wtedy go mijałam. I pomyśleć, że to ze
względu na ten niepozorny głaz wybrałam to miejsce.
Wreszcie drzwi auta Adriena się otworzyły i mężczyzna
z niego wysiadł. Wyprostował się, zatrzasnął drzwi i ruszył
w moją stronę.
Uwaga: miał na sobie bluzę.
Adrien nosił garnitur niemal tak często jak Vincent, więc
jego widok w czarnym, raczej dopasowanym dresie to była dla
mnie nowość. Zlewał się w nim z ciemnym otoczeniem,
podobnie jak i ja w moim czarnym komplecie – pod tym
względem się do siebie dobraliśmy.
Patrzyłam na jego oświetloną twarz, głównie w oczy, które
niemal łakomie wbijał we mnie. Kiedy znalazł się przy
drzwiach od strony kierowcy mojego porsche, wyciągnął
powoli dłoń i nacisnął na klamkę. Podał mi drugą rękę, a ja,
odczekawszy chwilę, równie niespiesznym ruchem oparłam
się na niej i wysiadłam z auta.
Dotyk dłoni Adriena jak zwykle budził we mnie milion
emocji naraz. Ekscytację, strach, podniecenie, niepokój,
zaintrygowanie.
Z żalem zabrałam rękę, gdy już stanęłam stabilnie
naprzeciwko niego.
– Dobry wieczór, Hailie Monet – przywitał się, wpatrzony
we mnie.
– Cześć.
– Pokaźna obstawa – skomentował.
Odwróciłam się w stronę aut swoich ochroniarzy, których
światła ciągle nas raziły, i wykonałam w ich kierunku gest
dłonią, taki, który sobie wymyśliłam na poczekaniu, a który
miał oznaczać, by zgasili te halogeny. O dziwo, odczytali go
bezbłędnie, bo już zaraz mnie i Adriena skąpała ciemność.
Nagle mężczyzna przede mną stał się jeszcze mroczniejszy.
– Twoja chowa się w lesie? – zapytałam, zerkając na
podejrzanie nieruchomą ścianę lasu.
Adrien nie odpowiedział, ale uśmiechnął się lekko.
– Jestem pod wrażeniem, że udało ci się wymknąć z domu
o tej porze.
– Nie bądź – mruknęłam. – Vincent mnie nakrył.
Uniósł brwi, poważniejąc.
– Powiedziałaś mu prawdę?
– Mhm.
– I nie miał nic przeciwko?
– Och, miał, i to dużo – prychnęłam. – Jestem obwieszona
nadajnikami, więc lepiej mnie nie porywaj.
– Akurat dziś nie snułem takich planów – odparł uprzejmie
i się zamyślił. – Nie powiem, to zaskakujące, że Vincent puścił
cię na spotkanie ze mną.
– Od kiedy go znam, Vincent jest zaskakujący.
Adrien jeszcze przez chwilę błądził gdzieś myślami,
przetrawiając nową rewelację, aż wreszcie się ocknął. Chyba
uświadomił sobie, że szkoda marnować na razie czas na
analizy, które można wykonać później, w samotności.
Z powrotem więc poświęcił mi uwagę i rozejrzał się.
– Ciekawe miejsce wybrałaś na schadzkę.
– Ten głaz to jedyna charakterystyczna rzecz w promieniu
wielu kilometrów od Rezydencji Monetów – odparłam,
wskazując na niego dłonią.
– Uroczy.
– Może usiądziemy? – zaproponowałam, podchodząc
w pobliże kamienia i wskazując na ściółkę.
– Na ziemi? – zdziwił się Adrien.
– Och, no tak, żebyś się tylko nie ubrudził – zadrwiłam.
Nie mogłam się powstrzymać.
Zaskoczyłam Adriena swoją śmiałością, ale się nie oburzył,
tylko poszedł za mną i posłusznie usiadł obok mnie, tak że
oboje opieraliśmy się plecami o kamień. Za nami znajdował
się las – przed nami również: droga i las. Powietrze było
rześkie i pachniało roślinami i glebą. Dla mnie to taka
kwintesencja Pensylwanii, mojego domu. W Hiszpanii nie
dało się znaleźć takich miejsc. W Nowym Jorku tym bardziej.
To znaczy, w Hiszpanii były oczywiście lasy i przecinające je
drogi, ale miały one zupełnie, zupełnie inny klimat.
Znajdowałam się bardzo blisko Adriena, choć nie
stykaliśmy się ze sobą. Jego ciało dziwnie mnie przyciągało.
Pamiętałam ciepło jego objęć z zeszłego wieczora i pragnęłam
znów się nim otulić. Powstrzymywałam się, bo to była dla
mnie nowa sytuacja.
– Oddałem perły do jubilera – oznajmił. – Zwrócę ci je jak
najszybciej.
– Już? – zdziwiłam się. – Kiedy zdążyłeś to zrobić?
– Mój jubiler bardzo sobie ceni naszą współpracę, toteż
przyjmuje ode mnie zgłoszenia o każdej porze dnia i nocy.
– Mogłeś dać mu się wyspać.
– Zapewniam cię, Hailie Monet, że ten człowiek nie ma nic
przeciwko, gdy budzę go w środku nocy, ponieważ wie, że
sowicie wynagrodzę mu jego fatygę.
– Przepraszam za te perły – powiedziałam zasmucona.
Moja dłoń powędrowała do nagiej teraz szyi.
– Czy poinformowałaś Vincenta o incydencie z Rodrikiem?
– zapytał Adrien, spoglądając na mnie uważnie.
– Tak. Chyba się wkurzył.
– Oczywiście, że się wkurzył – mruknął Adrien, teraz
spoglądając w dal.
– Ta wasza Organizacja to jeden wielki bałagan –
powiedziałam. – Nie wiadomo, komu ufać, a komu nie…
– Najlepiej nie ufać nikomu – stwierdził, znacząco
spoglądając mi w oczy, ale potem dodał: – Choć przyjemnie
się czasem z kimś zjednoczyć.
– Jasne, fajnie to brzmi – przyznałam. – Trzeba tylko
wierzyć, że druga osoba nie powie ci nagle ni z tego, ni
z owego: „nic”.
Adrien westchnął.
– Wiem, że zrobiłem ci wtedy krzywdę.
– Byłam dopiero na etapie przekonywania się do ciebie,
więc twoja nagła zmiana wszystko zaprzepaściła.
– Jedną z poważnych przyczyn, dla których podałem
w wątpliwość naszą znajomość, były prognozy mojego taty –
wyznał, ostrożnie na mnie zerkając. – Uważał, że nasza
relacja zaniepokoi niektórych członków Organizacji. I teraz,
patrząc na zachowanie Rodrica, myślę, że mógł mieć rację.
– Znałam stosunek twojego taty do naszych spotkań –
odpowiedziałam. – Dzwonił do mnie i mi go przedstawił.
Adrien zmarszczył brwi i wlepił we mnie bystre spojrzenie.
– Dzwonił do ciebie? Kiedy?
Spuściłam głowę i położyłam dłoń na chłodnej ziemi.
– Dzień przed swoją śmiercią – wyszeptałam, nagle
zawstydzona, że mówię mu o tym dopiero teraz. Bałam się, że
się na mnie zdenerwuje, dlatego dodałam: – Tego dnia, gdy
wróciliśmy z Francji. Chciałam ci powiedzieć, ale…
– Przestałem się odzywać – dokończył za mnie sztywno.
– Może mogłam napisać to w wiadomości albo…
– Co powiedział?
– Był bardzo miły – powiedziałam szybko, licząc, że to
osłodzi trochę tę gorzką informację. – Wyraził swój niepokój
w sprawie naszych spotkań i to tyle. Zachował się w porządku.
Adrien przejechał dłońmi po twarzy.
– Nie powinien był do ciebie dzwonić.
– Wybrał wyjątkowo niefortunny moment, bo gdy
następnego dnia dowiedziałam się, że umarł, poczułam się
okropnie.
– Tak – przyznał, kiwając głową. – Widzisz, Hailie Monet,
mój świat się rozpadł. Ojciec, który służył mi zawsze radą,
odszedł i świadomość, że więcej żadną się ze mną nie
podzieli, była nieznośna. Dlatego kurczowo chwyciłem się
tych, które mi po sobie pozostawił.
– Dlatego zacząłeś mnie ignorować – dodałam cicho.
– Zdaję sobie sprawę, że brzmi to kiepsko w porównaniu do
obietnic, które ci złożyłem.
– Wiem, jak śmierć bliskich może zmienić postrzeganie
wielu spraw.
– Sęk w tym, że mojego postrzegania nie zmieniła –
powiedział cicho. – Starałem się spełnić wolę taty, ale im
dłużej się męczę, tym trudniej mi uwierzyć, że ignorowanie
uczucia, które do ciebie żywię, jest właściwą ścieżką.
– Adrien – jęknęłam z niepokojem. – Ja bym chciała ci
wierzyć, ale boję się, że znowu zmienisz zdanie. Nie chcę
cierpieć. Ostatnie tygodnie były straszne.
– Wiem, Hailie, przepraszam, że naraziłem cię na taki ból
– szepnął i subtelnym ruchem uniósł rękę. – Mogę?
Oblizałam wargi, zerkając w stronę, gdzie stały auta moich
ochroniarzy. Było chłodno, cicho, ciemno. Tak bardzo
chciałam bliskości Adriena i tak bardzo nienawidziłam, że
dotychczas musiałam się przed nią tak zażarcie wzbraniać.
Miałam tego dosyć, więc westchnęłam i pokiwałam głową.
– Możesz – mruknęłam, pamiętając, że Adrien potrzebuje
werbalnej zgody.
A potem wydarzyło się coś pięknego, bo on objął mnie tą
ręką i przyciągnął delikatnie do siebie.
Sztywno i niezręcznie było tylko przez chwilę. Z początku
się spięłam, wpatrzyłam się gdzieś w punkt przed sobą
i zadałam sobie w głowie kilka pytań takich jak: „Co zrobić?” i
„Jak się zachować?”.
Ale szybko zaczęłam się odprężać. Pełna tajemniczej grozy
aura Adriena wcale mnie nie osaczyła. Potwierdziło się, że
chłód mężczyzny odczuwalny był tylko na dystans.
Paradoksalnie, im bliżej Adriena się znajdowałam, tym
większe ciepło od niego biło.
Kontrolowane, oczywiście, ale pozwoliło mi stopniowo się
wyluzować.
Na tyle, na ile to było możliwe, będąc otoczoną jego
ramieniem.
Czułam, jakby to, co się działo, było właściwą
i najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. A raczej pod
gwiazdami, bo to one świeciły jasno nad naszymi głowami. Za
to kochałam Pensylwanię ponad Nowy Jork. Tam nigdy nie
było szans na ujrzenie tak pięknego, romantycznego nieba.
Moja głowa sama w pewnym momencie opadła na jego
twarde ramię. Wpatrywałam się w jego twarz, zastanawiając
się, gdzie jest granica i kiedy ją przekroczę. Tymczasem, nie
wiedząc jak i kiedy, zdołałam perfekcyjnie wpasować się
w jego objęcia.
Od razu polubiłam dotyk jego ręki, to, jak obejmowała moje
plecy, dając mi wsparcie i podpierając mnie nie tylko
w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale również tak
duchowo. Podobnie czułam się wieczorem, gdy po zerwaniu
z szyi perełek Adrien mnie nie odrzucił. Tylko teraz było
jeszcze intensywniej, bo oboje już wiedzieliśmy, że ta bliskość
ma coś w sobie.
Od tego momentu miałam wyczekiwać jej z zapartym
tchem. Jak zaserwowania ulubionego dana w restauracji lub
spotkania z rodziną po długim czasie rozłąki.
Niełatwo było jednak mi zapomnieć o komplikacjach.
Przebywanie tak blisko Adriena budziło we mnie niesłabnące
wrażenie, że coś jest nie w porządku. Tak jak to bywa, gdy
robi się coś niewłaściwego. Jeszcze mnie nie atakowały, ale
z pewnością wyjątkowo nachalnie kłębiły się wokół mnie
wątpliwości.
– Vincent mnie przed tobą ostrzegał – wyznałam cicho.
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – odparł
równie spokojnym głosem.
Na powrót trochę zesztywniałam. Przytulać się do niego to
jedno, ale robić to, słysząc jego głos przy uchu, to jeszcze inna
bajka.
– Mówił, że jesteś starszy i bardziej doświadczony, więc
wiesz, jak mnie… urobić?
Chyba się zarumieniłam, więc świetnie się składało, że było
ciemno.
Nie widziałam jego twarzy, ale byłam pewna, że uniósł
brew.
– To jego słowa?
– Nie – przyznałam. – Ale… czy to prawda?
– Co takiego?
– No, że mnie urabiasz.
Poczułam, jak jego klatka piersiowa wibruje, gdy się krótko
i cicho zaśmiał.
– Nie urabiam cię – odpowiedział ze wciąż
pobrzmiewającym w głosie rozbawieniem. – Potrafię
oczarować kobietę, jeśli o to pytasz, ale nigdy nie
wykrzesałbym z siebie na to tyle energii, ile kosztuje mnie
walka o ciebie, gdybym nie czuł do ciebie czegoś więcej, Hailie
Monet. I gdybym nie wiedział, że moje uczucia są przez ciebie
odwzajemniane.
– A wiesz to? – zdziwiłam się.
– Czuję to.
– Rany… – westchnęłam, a dalsza część po prostu mi się
wymsknęła: – Zakładam, że mówisz szczerze, ale jeśli nie
i właśnie mnie urabiasz, to, o Lordzie, nie przestawaj.
Jeśli to, co mówiłam, było żenujące, to trudno.
On, słysząc to, tylko się zaśmiał cicho.
– Trzymać cię w ramionach, Hailie Monet, to od jakiegoś
czasu było moje pragnienie.
Przycisnęłam policzek do jego bluzy mocniej, jednocześnie
zaciskając na niej palce dłoni. Tak jakbym chciała dodatkowo
się upewnić, że nic mnie od niego nie oderwie.
– Czuję, jakbym igrała z ogniem, a jednocześnie robiła
wszystko, jak należy – wymruczałam. – Pierwszy raz mam
takie dziwne odczucia.
Adrien przykrył moją dłoń na swojej klatce piersiowej
swoją własną, dużo od mojej większą. Przycisnął ją do siebie
tak, że poczułam bicie jego serca, i było to tak niesamowicie
kojące uczucie, że błagałam w myślach wszechświat, by ta
chwila się nie kończyła.
Bo wiedziałam, że jeśli się skończy, to wrócę do
prawdziwego świata, w którym będę się zamartwiać
szczerością Adriena, tym, jakie nastawienie wobec nas ma
Organizacja, reakcją moich braci i wszystkim, wszystkim
innym.
A ten moment, ten moment był nasz.
Na poboczu jednej z pensylwańskich dróg, otoczeni lasem,
z którego w każdej chwili mógł wyjrzeć jakiś dziki zwierz (na
przykład niedźwiedź), obserwowani przez stado naszych
ochroniarzy, siedząc na ziemi, od której bił chłód, opierając
się o głaz, który znałam, a który nie sądziłam, że
kiedykolwiek przyjdzie mi dotknąć, mając nad głowami
czarne niebo rozświetlone miliardem gwiazd…
Oryginalność i ponadczasowość tej chwili przytłaczała
mnie tak, że tylko bliskość Adriena trzymała mnie przy
zdrowych zmysłach.
Spojrzałam dla odmiany w dół, na tę dłoń Adriena, która
ogrzewała teraz moją własną. To była ta dłoń, której jeden
z palców przyozdobiony był sygnetem, i uświadomiłam sobie,
że oto przed moim nosem znajduje się niepowtarzalna okazja
do przestudiowania tego tajemniczego pierścienia.
– Vincent ma trochę inny – mruknęłam.
Adrien podążył za moim spojrzeniem w dół.
– Każdy jest trochę inny – potwierdził.
– Po co je nosicie?
Wzruszył ramionami.
– Znak rozpoznawczy. Ponieważ dawno temu tak to
wymyślono. Ponieważ to symbol. Ponieważ wzbudza grozę
i respekt.
W rzeczy samej ciemny, potężny pierścień ze
skomplikowanym, nierozpoznawalnym dla mnie wzorem,
wzbudzał we mnie grozę i respekt. Oderwałam drugą dłoń od
ziemi i z zafascynowaniem musnęłam metal opuszkiem palca.
– Dlaczego Rodric Retter nosi swój na szyi?
– Nie mam pojęcia. Może ma za grube paluchy.
Parsknęłam śmiechem.
– Pytam poważnie!
– Niektórzy członkowie Organizacji mają to do siebie, że
bardzo zabiegają, by niektóre rzeczy robić inaczej niż reszta
z nas. Rodric walczy z wieloma kompleksami, co też może
wyjaśniać tę jego głupią zaczepkę na bankiecie. – Oczy
Adriena pociemniały.
– Powinnam się nim martwić? – zapytałam już z rosnącym
niepokojem w głosie.
– Nie – odpowiedział szybko i stanowczo.
Zamilkłam, niepocieszona, że znowu dowiedziałam się
o kimś, kto bez mojej winy za mną nie przepada. Po prostu
świetnie, może powinnam zacząć kolekcjonować takie osoby?
Pogrążona w rozmyślaniach, wodziłam palcami po
sygnecie Adriena. Dobrze mi się z nim rozmawiało, ale
milczało też genialnie. Nie czułam presji, by paplać bez sensu,
byle tylko zagłuszyć ciszę.
W pewnym momencie niechcący podważyłam sygnet, który
uniósł się delikatnie. Zerknęłam na Adriena, by sprawdzić
jego reakcję, ale on w spokoju obserwował taniec moich
palców, więc zachęcona poszłam o krok dalej i posunęłam
sygnet jeszcze wyżej. Na początku nie szło łatwo, ale nie
siłowałam się z nim, tylko dyskretnie nim bawiłam i w końcu
samo tak wyszło, że poluzował się na tyle, bym z łatwością
mogła zsunąć go z jego palca.
Gdy już trzymałam pierścień w dłoni, porzuciłam
zainteresowanie palcami Adriena i skupiłam się na nowej,
intrygującej biżuterii, która niespodziewanie znalazła się
w moim posiadaniu. Oderwałam nawet od bluzy Santana
drugą dłoń, strzepując przy okazji jego rękę, i poprawiłam się
lekko, by usiąść wygodniej. Z fascynacją obracałam pierścień
na wszystkie strony, oglądając każdy szczegół. Na obręczy
w środku widniało nazwisko Adriena, z zewnątrz zawierał też
o wiele więcej wygrawerowanych detali, niż widać było na
pierwszy rzut oka.
Moje oględziny trwały tak długo, że Adrien wreszcie
odchrząknął cicho.
Uniosłam na niego wzrok.
Patrzył na swoją nagą teraz dłoń i mruknął:
– Prawie nigdy go nie zdejmuję.
– Powinieneś go czyścić raz na jakiś czas – wytknęłam mu.
Rzucił mi spojrzenie z ukosa.
– Oczywiście, że go czyszczę, mądralo.
Z uśmiechem przygryzłam wargę i wsunęłam sobie słynny
sygnet na palec wskazujący. Wszedł z łatwością, bo miałam
dużo smuklejsze palce, i spoczął bardzo luźno, tak że
musiałam trzymać dłoń nieruchomo, by się nie zsunął.
Okręcałam go leciutko, bawiąc się nim i sprawdzając, jak się
u mnie prezentuje.
– W Organizacji mówi się, że jeśli ktoś odbierze członkowi
jego sygnet i śmie włożyć go na swój palec, wówczas należy
mu ten palec odciąć – powiedział Adrien.
Znieruchomiałam, po czym uniosłam na niego przerażone
spojrzenie.
– Nie utnę twojego. – Wywrócił oczami. – Powiedziałem ci
to w ramach ciekawostki.
Marszcząc brwi, zgorszona tą „ciekawostką”, zsunęłam
sygnet z palca wskazującego, po czym włożyłam go sobie na
środkowy i uniosłam w brzydkim geście prosto na
zaskoczonego Adriena.
– Wulgarnie i bardzo nieelegancko – ocenił i cmoknął
językiem trzy razy z dezaprobatą.
Zbliżył twarz do mojej dłoni i kiedy zaczęłam podejrzewać,
że zamiast uciąć mi palec, on go po prostu odgryzie, Adrien
przytknął do niego swoje usta i złożył na nim delikatny, acz
wyjątkowo namiętny pocałunek.
Zabrałam rękę jak oparzona, zaskoczona dotykiem jego
wilgotnych warg na swojej skórze. Zrobiłam to tak
gwałtownie, że pierścień zleciał gdzieś na ziemię, pomiędzy
nas.
– Och! – zawołałam ze zgrozą, że właśnie gubię bezcenny
dla niego sygnet.
Z przejęciem zaczęłam się za nim rozglądać, i kątem oka
zobaczyłam, jak Adrien, wciąż pełen tej samej dezaprobaty,
przymyka powieki.
– Jest, nic się nie stało – oznajmiłam.
Pierścień upadł na ziemię i leciutko się nią przybrudził,
więc dmuchnęłam na niego. Starałam się być dyskretna, ale
Adrien już otworzył oczy i patrzył na mnie z rozbawieniem
pomieszanym z politowaniem.
– Proszę. – Podałam mu jego własność, a on odebrał ją
i wcisnął na miejsce. Obserwując, jak to robi, wypaliłam: –
Organizacja mogłaby skupić się na ważniejszych rzeczach niż
biżuteria.
Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.
– Na przykład?
Momentalnie się ożywiłam.
– Na przykład na działalności charytatywnej. Moglibyście
razem robić tysiąc razy więcej, niż robię ja w fundacji. Ze
swoimi możliwościami moglibyście robić kampanie
w internecie, programy rozwojowe dla dzieci, młodzieży,
dorosłych… dla wszystkich!
– I jak miałyby wyglądać takie kampanie?
– Macie dużo władzy w mediach społecznościowych,
prawda? Ludzie zobaczą wszystko, co zechcecie im pokazać,
prawda?
– Vincent ci to powiedział?
– Bez szczegółów – odparłam szybko. – Tylko tłumaczył,
jak działa Organizacja.
– Członków Organizacji jest sporo. Przedstawienie
wszystkim trafnego pomysłu i planu działania w taki sposób,
żeby wydał im się atrakcyjny, graniczy z cudem.
– Ale nie jest niemożliwe?
– Oczywiście, że nie.
Oparłam się o Adriena jeszcze wygodniej, a wtedy on objął
mnie jeszcze mocniej. Szosą przemknęło jakieś auto. To było
dopiero drugie od momentu, jak tu usiedliśmy. W ogóle nie
było tu ruchu. Ciekawe, czy tamci kierowcy zastanawiali się,
co my tu wyprawiamy.
– Jeśli będziesz miała jakąś ciekawą i dopracowaną
propozycję, możesz pomyśleć w przyszłości, żeby wystąpić
z nią do Organizacji.
– Mogłabym to zrobić?
– Przez Vincenta lub… przeze mnie. – Adrien wzruszył
ramionami. – Jeśli miałabyś dobry plan, myślę, że masz już
dwie osoby, które wsparłyby cię na forum Organizacji. A to
dużo.
– Naprawdę też byś mnie wsparł? – Wpatrzyłam się
w niego przymilnie.
Adrien odwzajemnił moje spojrzenie, a potem złapał mnie
delikatnie za dłoń i ucałował ją delikatnie i z czcią.
– Zawsze, Hailie Monet.
Na początku zaświeciły mi się oczy i trochę się
rozmarzyłam, ale zaraz wyrwałam mu się gwałtownie.
– Dziękuję, Adrienie – powiedziałam nieco chłodniej. –
Jednak już słyszałam od ciebie kilka podobnych obietnic.
Potrzebuję czasu, by znowu w nie uwierzyć.
Adrien z powagą skinął głową.
– Oczywiście.
– I powinnam się już zbierać – dodałam.
Z bólem serca zarządzałam tę nagłą dyscyplinę. Dobrze mi
się tak z nim siedziało. Nie chciałam jeszcze wracać.
Pamiętałam jednak, że jest środek nocy, że są ze mną dwaj
ochroniarze Vincenta, że sam Vincent jest świadomy tego
spotkania i zapewne będzie doskonale wiedział, ile ono
trwało, no i naprawdę czułam, że jeśli zaraz nie przerwę tej
naszej bliskości, to stanie się między nami coś, na co nie
byłam gotowa.
Adrien mnie nie zatrzymywał. Kiedy tylko zaczęłam się
podnosić, on od razu wstał pierwszy, żeby podać mi rękę.
Może to już był pierwszy dowód na to wspomniane wsparcie.
Pozwoliłam sobie pomóc i otrzepałam się z ziemi; Adrien
zrobił to samo. Rzuciłam też ostatnie spojrzenie głazowi,
który niespodziewanie stał się ważny w moim życiu,
i stanęłam tak bez sensu. Nie chciałam jeszcze odchodzić, nie
chciałam też inicjować niczego innego. Naciągnęłam rękawy
bluzy na dłonie, które zacisnęłam w pięści.
– No to… – zaczęłam głupio, na szczęście Adrien był
odważnym mężczyzną, który nie bał się zrobić pierwszego
kroku. Dobrze się składało, naprawdę, bo z moimi
ułomnościami w przeżywaniu relacji prędzej byśmy się na
tym poboczu zestarzeli, niż jakoś ładnie pożegnali.
Adrien wyciągnął dłoń na wysokość mojej talii, tym razem
zdecydowanie nie po to, bym ją uścisnęła. Nie wiedząc
dokładnie, co ma na myśli, skinęłam lekko głową
i minimalnie się do niego zbliżyłam, na zachętę, choć tak
naprawdę sądzę, że to on przyciągnął mnie do siebie swoim
magnetyzującym spojrzeniem i ja nie miałam nic do gadania.
Gdy wyraziłam zgodę, prawa dłoń Adriena powędrowała do
mojej talii. Bluzę miałam rozpiętą, więc wślizgnęła się
sprytnie pod materiał i spoczęła na moim boku okrytym przez
krótki top. Dotyk jego chłodnej skóry na moim rozgrzanym
ciele natychmiast przyprawił mnie o ciarki. Drgnęłam
i w pierwszej chwili miałam ochotę wywinąć się i uciec od
tego dziwnego uczucia, ale poczułam, jak jego palce zamknęły
się na moim boku, jak tam się wpasowały i jak, w ogólnym
rozrachunku, zrobiło mi się przyjemnie.
Kiedy zobaczył, że mu na to pozwoliłam, śmielej
przyciągnął mnie do siebie. Jego lewa dłoń zaczęła wędrować
po drugiej stronie, ale zatrzymała się, gdy w pasie na coś się
natknęła, coś, o czym zdążyłam zapomnieć.
Adrien zdumiony uniósł brwi.
– Przyszłaś tu uzbrojona? – zapytał szeptem.
– Eee… – zawahałam się i zrobiłam głupią minę. – A ty nie?
– Och, Hailie Monet – zaśmiał się, ale szybko zignorował
pistolet i umieścił na mojej talii swoją drugą dłoń. Znowu gdy
poczułam jej chłód na swoim ciepłym ciele, wywołało to
u mnie miłą ekscytację.
Ja nie miałam odwagi włożyć mu rąk pod bluzę. W moim
odczuciu to byłoby dziwne i niewłaściwe, nie czułam się z nim
aż tak swobodnie – choć bezsprzecznie robiliśmy spore
postępy. Zamiast tego objęłam go tak, jak wieczorem na
bankiecie. Teraz ten uścisk zdawał się inny. Jego ciało pod
ubraniami było tak samo twarde i umięśnione, ale on miał na
sobie luźniejsze ciuchy, nad nami wisiały gwiazdy, wkoło było
ciemno. Było w tym wszystkim coś magicznego.
Czułam potrzebę potrwać tak z nim w uścisku, przekonać
się, że ten mężczyzna naprawdę potrafi mi go cierpliwie dać,
bezinteresownie, nie żądając nic w zamian. Jego dłoniom
podobało się chyba na mojej skórze, ale grzecznie nie
wędrowały nigdzie dalej i pozostały na mojej talii. Zaczęły
mnie delikatnie głaskać, ale nie miałam nic przeciwko temu.
Gdy znowu ułożyłam głowę na jego piersi, przez chwilę
gotowa byłam nawet przysnąć na stojąco. Sprzyjały temu
cisza i późna nocna pora.
Minęło nas kolejne, trzecie już auto i to był dla mnie
sygnał, by się wreszcie oderwać od Adriena. Powoli
wysunęłam się z jego ramion. Nie zatrzymywał mnie, choć
jego dłonie puściły mnie z drobnym ociąganiem.
– Dzięki za spotkanie – powiedziałam cicho. – Miłe było.
– Dziękuję, Hailie Monet – odparł, wpatrując się we mnie
z mocą.
Uśmiechnęłam się lekko i odwróciłam. Wsiadłam do
swojego porsche, rzucając wcześniej znaczące spojrzenie
ochroniarzom. Nie widziałam ich, ale oni mnie na pewno. Gdy
odpaliłam silnik i nasze pobocze znowu rozświetliły światła
aut, Adrien nadal stał w miejscu, w którym go zostawiłam.
Patrzył za mną z tajemniczą miną, kiedy wykręciłam
i odjechałam, konwojowana przez dwa inne samochody.
Sunęłam przez drogę lekko i w skowronkach i odniosłam
wrażenie, że do domu dojechałam w zaledwie kilka sekund.
Byłam pogrążona w rozmyślaniach, których nie potrafiłam
teraz nawet przywołać. Niczym upojona alkoholem, a jednak
trzeźwa, no bo przecież siedziałam za kółkiem.
Rezydencja Monetów przywitała mnie skąpana w czerni
i trochę jakby naburmuszona. Zachciało mi się śmiać, bo
nastrojem przypominała mi Tony’ego. Nie wiem, gdzie
wędrowały moje myśli, najwyraźniej po najdziwniejszych
miejscach, ale czy to ważne?
Ważne było to, że tym razem zasnęłam od razu. W sypialni,
przed lustrem, zanim przebrałam się w piżamę, zdjęłam bluzę
i przytknęłam palce do miejsc na swojej talii, na których
jeszcze niedawno spoczywały dłonie Adriena. Z jakiegoś
powodu mi ich tam brakowało.
I choć drogę z garażu do swojego pokoju pokonałam,
skradając się cicho jak mysz, by nikogo nie obudzić, to później
Vincent i tak wyznał mi, że tamtej nocy nie zmrużył oka.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
45

ZBYT SŁODKI I RÓŻOWY


JAK NA MROCZNY GUST

Najtrudniejsze w tym wszystkim było zmuszanie się do


zachowywania dystansu. Adrien bezapelacyjnie stawał się dla
mnie ważny – sama nie wiedziałam, jakim cudem to zrobiło
się tak oczywiste. Bardzo się pilnowałam, by nie wpuścić go
do swojego życia zbyt prędko i na zbyt wielkich obrotach.
Całkiem niedawno nadużył mojego zaufania i mimo że śmierć
jego taty niewątpliwie była ważną okolicznością łagodzącą, to
wciąż miałam się na baczności.
Wróciłam do Nowego Jorku, gdzie pracowałam przez
następne cztery dni. Piątego umówiłam się z Adrienem na
niezobowiązujące śniadanie. Mieliśmy je zjeść gdzieś na
Manhattanie, niedaleko apartamentu Vincenta.
Spodziewałam się, że będę przeżywać to nasze zaplanowane
spotkanie, a jednak odczuwałam dziwny spokój. Tak jakbym
osiągnęła z Adrienem pewien rodzaj bliskości, który pozwolił
mi cierpliwie wyczekiwać wspólnych planów bez
jakichkolwiek obaw.
Podobała mi się ta równowaga i byłam z niej dumna, bo
oprócz randkowania ważną częścią mojego życia była dla
mnie kariera, więc miło, że udało się nie naruszyć tej
płaszczyzny. Zwłaszcza że praktyki w klinice były ciężkie
i wymagały ode mnie nieustannego skupienia. Nie mogłam
wbijać się pacjentowi w żyłę, by pobrać krew, rozpamiętując
dotyk dłoni Adriena na swojej talii.
Robiłam postępy i coraz mniej stresowałam się
praktycznymi zadaniami. Kiedy lekarz prowadzący zadawał
jakieś pytanie, znałam każdą odpowiedź. Zdarzało się jednak,
że ktoś mnie uprzedzał i działał szybciej. Na początku się
denerwowałam, ale powoli oswajałam się z faktem, że nie
zawsze muszę być we wszystkim najlepsza.
Powoli.
Czwartego dnia pracy wróciłam do domu zmęczona
i rozdrażniona. To był trudny czwartek, raczej nudny pod
względem przypadków, z jakimi miałam do czynienia.
Powinnam się cieszyć, wiem, bo oznaczało to, że mało było
pacjentów, którzy zrobili sobie poważną krzywdę i których
trzeba było ratować. Jednak takie dni charakteryzowały się
tym, że dłużyły się w nieskończoność.
Był tam taki znielubiony przeze mnie lekarz. Znielubiony,
bo i on za mną nie przepadał, a to mój problem, który
przytaszczyłam ze sobą w dorosłe życie jeszcze z liceum – nie
radziłam sobie dobrze, kiedy mój nauczyciel, profesor, szef
albo jak w tym wypadku lekarz prowadzący mnie nie lubił.
Przecież robiłam wszystko, żeby być wystarczająco dobra.
Niestety czasem to nie wystarczało.
W każdym razie ten lekarz widział ze dwa razy, jak dyrektor
placówki odnosi się do mnie z większą uprzejmością, niż
wymagała tego sytuacja. Na pewno kojarzył też moje
nazwisko, no i uprzedził się do mnie już na samym początku.
Za każdym razem, gdy z nim pracowałam, kazał mi się
zajmować dokumentacją medyczną. Dziś przekopałam się
przez całe jej tony, podczas gdy inni praktykanci z mojej
grupy pomagali na oddziale ratunkowym. W najbardziej
spokojnych momentach robili sobie dłuższe niż zwykle
przerwy. Ja swój lunch musiałam zjeść nad papierami.
Po powrocie do domu, żeby ukoić w sobie to poczucie
niesprawiedliwości, wyściskałam za wszystkie czasy Daktyla.
Podlałam rośliny, odgrzałam resztki lazanii ze szpinakiem
i napiłam się pysznej herbatki z miodem. W tle przygrywała
mi muzyka filmowa i w pewnym momencie odetchnęłam
głęboko, przymknęłam powieki i prawie tak zasnęłam.
A potem otworzyłam jednak oczy, które natychmiast mi
rozbłysły, bo przypomniałam sobie, że jutro mam wolne, że
w rozdział o pracy mogę włożyć zakładkę i wrócić do niego
później, a tymczasem otworzyć i wczytać się w ten o życiu
towarzyskim.
Spotkanie z Adrienem to było coś, czego wyczekiwałam
i sama siebie zaskakiwałam tym, jak płynnie to wszystko się
zadziało. Jak z niepewności i nieufności przeszłam przez
zawód aż do zauroczenia. Wiedziałam, że Adrien dużo czasu
spędził na analizowaniu swoich uczuć, jednak ja
stwierdziłam, że wolę tego nie robić. I tak nic z nich nie
rozumiałam – one po prostu rządziły się swoimi prawami. To
nie medycyna, gdzie wszystko ma swoje wytłumaczenie.
Spałam krócej, niż mój organizm sobie życzył, ale celowo
zmusiłam się, by wstać wcześniej, żeby z rana, tylko o kawie,
wybrać się na siłownię. Trudno mi było ustalić, czy mięśnie
bolały mnie, bo brała mnie choroba, z przepracowania, czy
może przez zakwasy od ćwiczeń, ale trening minął mi dobrze.
Później nastąpiły: długi prysznic, staranne wysuszenie
włosów, wmasowanie w nie kilku olejków i wysmarowanie się
jedwabiście delikatnym kremem do ciała o zapachu róży,
kwiatu pomarańczy oraz tuberozy. Twarz dokładnie
wymyłam i odświeżyłam, a potem nałożyłam na nią delikatny
dzienny makijaż. Jako że wybierałam się na śniadanie, nie
chciałam wyglądać na wystrojoną, dlatego założyłam krótką
beżową spódniczkę, biały topik i jasne sandałki.
Czy wyglądałam i czułam się dobrze? Tak.
Czy robiłam to dla Adriena Santana? Nie.
Nie, ponieważ zawsze lubiłam o siebie dbać i to głównie dla
siebie samej spędzałam tyle czasu w łazience, a ewentualny
mężczyzna, z którym się akurat spotykałam, korzystał z tego
jedynie przy okazji.
Przed wyjściem odebrałam jeszcze telefon od Willa i chwilę
porozmawialiśmy. Sam był już po swoim porannym biegu
i pochwalił mnie, że i ja wstałam dziś wcześniej, by
potrenować. Nie wspominałam mu, z kim spotykam się dziś
na śniadaniu. Za to już by mnie nie pochwalił.
Świeciło słońce, a ulice Nowego Jorku pełne były turystów.
Już na pierwszy rzut oka dało się ich rozpoznać – zwykle
chodzili grupami, ekscytowali się wszystkim dookoła
i próbowali nadążyć za szybkim tempem, które narzucało to
miasto. Zdarzali się tacy, co na głowach dumnie nosili
czapeczki z napisem „Nowy Jork”, czy coś w tym stylu,
i przyznaję, że sama miałam do nich słabość – pamiętałam,
że nawet Shane raz kupił sobie jedną na straganie. Nosił ją
przez cały dzień, udając turystę i zajadając się ulicznymi hot
dogami. Chyba gdzieś ją ma do tej pory, bo to był naprawdę
świetny dzień, który wspominamy do teraz.
Tak spędziłam swój spacer do śniadaniowni – rozmyślając
o pozytywach. Rozpraszałam tym trochę znane mi uczucie
podekscytowania, które wcześniej mogłam od siebie odsunąć,
koncentrując się na innych sprawach. Teraz już, kiedy do
spotkania z Adrienem zostały minuty, musiałam je do siebie
dopuścić.
Ostatnio widziałam go na poboczu leśnej drogi i było to
dość pamiętne spotkanie, bo przytulałam się do niego
i bawiłam jego sygnetem niczym jego pełnoprawna
dziewczyna. Czułam, że dzisiejsza nasza – nazwijmy to –
randka ma być bardzo ważna i w sumie decydująca dla naszej
znajomości. Byłam zdeterminowana, by wreszcie dojść do
jakichś konstruktywnych wniosków.
Weszłam do lokalu, z zadowoleniem kwitując fakt, że jest
on klimatyzowany. Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne
i prawie od razu w oczy rzucił mi się Adrien. Siedział w kącie
na pudroworóżowym fotelu w otoczeniu zdjęć puchatych
kociąt i szczeniaczków, oprawionych w rzeźbione białe ramki
i wiszących na błękitnych ścianach wkoło. Jego zwykle
wyrazista, ciemna i groźnawa aura, o której za każdym razem
chętnie wspominam, została zarazem stłamszona przez
słodki wystrój lokalu, ale i dodatkowo przez kontrast z nim
uwypuklona.
Adrien wstał i chyba chciał mnie objąć na powitanie, ale
z jakiegoś powodu, może z przyzwyczajenia, zgasiłam jego
entuzjazm, wyciągając do niego oficjalnie dłoń. To i tak więcej
niż dotychczas – w przeszłości rzadko zgadzałam się na to,
by go dotknąć na dzień dobry.
Adrien grał według moich zasad. Uścisnął moją dłoń,
a uniesioną brwią skwitował łobuzerski uśmieszek, który
przemknął przez moje usta.
– Jak ci się podoba kawiarnia? – zagadnęłam, gdy już
usiadłam naprzeciwko niego.
– Milusia.
– Często bywam tu z braćmi. Tony uwielbia ich
marcepanową bezę, a Dylan jest fanem orzechowo-
jagodowych gofrów – poinformowałam go, biorąc menu do
rąk. – A Shane… Z nim to zawsze trudno powiedzieć, bo on zje
wszystko…
– A co ty polecasz? – zapytał Adrien, nawet nie zerknąwszy
w kartę.
Wolał patrzeć na mnie.
– Ja mam słabość do tych tacos – odparłam, wskazując
palcem odpowiednią pozycję, sama z kolei nieco uciekając
przed nim wzrokiem. – Są wypełnione jajecznicą lekką jak
chmurka, roztopionym serem, jest tam też pikantne chorizo,
a wszystko podane z frytkami domowej roboty.
– Lekką jak chmurka? – Adrien uniósł brew jeszcze wyżej.
Uniosłam głowę i ochoczo nią pokiwałam.
– Chyba zamówię to i dzisiaj.
– A do picia? – zapytał, kątem oka widząc, że zbliża się do
nas kelnerka.
– Świeżo wyciskany sok z grejpfrutów i kawę z mlekiem…
– Zagryzłam wargę. – …kokosowym.
Adrien rzucił mi lekko rozbawione spojrzenie, ale zaraz
spoważniał, by stonowanym i kulturalnym, acz
zdecydowanym głosem przekazać moje życzenia obsłudze.
– Dla mnie zaś… właściwie będzie to samo – dodał na
koniec.
Kelnerka podziękowała i odeszła, a ja dopisałam Santanowi
do wyimaginowanej rubryczki, którą prowadziłam w głowie,
co najmniej dziesięć solidnych punktów za to, że mężczyzna
bez zająknięcia i po dżentelmeńsku złożył za mnie
zamówienie, zapamiętawszy wszystko to, co sobie
zażyczyłam. Przy nim nie musiałam nawet kiwnąć palcem –
wszystko brał w swoje ręce. Podobało mi się to, szczególnie,
że wiedziałam, iż Adrien nie jest przy tym zaborczy – gdybym
chciała załatwić coś sama, nie wtrącałby się.
– Odgapiłeś ode mnie zamówienie – wytknęłam mu
i brakowało tylko, żebym pokazała mu język niczym
rozkapryszone dziecko.
– Żeby sprawdzić, czy twoje polecenia są rzetelne – odparł.
Bawiło mnie, że tuż nad jego głową wisi fotografia bardzo
naburmuszonego kota z komiczną muszką pod szyją.
Uniosłam dumnie brodę.
– Wątpisz w to?
– Daruję ci mały margines błędu – powiedział i się
rozejrzał. – Ten lokal nie wzbudza mojego zaufania.
– Jest zbyt słodki i różowy jak na twój mroczny gust?
– Nie jadam jedynie w mrocznych miejscach, ale zwykle
w rzeczy samej są one odrobinę… – Adrien popatrzył na
stojące na naszym stoliku solniczkę i pieprzniczkę w kształcie
siedzących na tylnych łapkach psa i kota. Pies miał nawet
obrożę i ogon, kot natomiast – spiczaste uszy i wąsy. – …
elegantsze.
Prychnęłam.
– Nie znasz życia.
– Ja nie znam życia? – zapytał zaskoczony.
– Nawet moi bracia nie są tak rozpieszczeni.
– Nazywasz mnie rozpieszczonym? – Adrien cmoknął
z udawanym niezadowoleniem. – Pozwalasz sobie, Hailie
Monet, na dużo.
– Sprawdzam, czy reagujesz na takie zaczepki humorem,
czy może jednak jesteś gburem – wyjaśniłam, a w mojej
mentalnej tabelce Adrien dostał kolejne siedem i pół punktu.
– O, czy to spotkanie odbywamy w celu testowym? –
zainteresował się.
Lubiłam to, jak nie odwracał ode mnie wzroku. Nie dawał
się rozproszyć nikomu i niczemu. Nawet gdy kelnerka
upuściła szklankę gdzieś za barem, a ta upadła z łoskotem,
Adrien zerknął na nią tylko na ułamek sekundy. Zapewne
sprawdzał jedynie, czy to wypadek, a nie, na przykład, próba
ataku bandziorów, z którymi też miał pewnie od czasu do
czasu do czynienia.
– Trochę tak jest – potwierdziłam.
– Czy zdaję? – zapytał, odchyliwszy się nieco do tyłu.
– Za wcześnie, by powiedzieć.
Adrien położył dłoń płasko na blacie stołu i oparł się
plecami o swój fotel.
– Jesteś wyjątkowo wymagająca, Hailie Monet.
– Nie randkuję z byle kim – odpowiedziałam, wzruszając
ramionami. – A ty już zaliczyłeś wtopę, więc jestem ostrożna.
– Potrafisz też być chłodna – dodał. – W tym tygodniu
sporo do ciebie pisałem. Ty rzadko odpisywałaś na moje
wiadomości.
– Nie wyobrażaj sobie, że celowo robię ci na złość.
Kosztowałoby mnie to zbyt dużo energii – prychnęłam. –
Dużo pracuję, nie noszę ze sobą wszędzie telefonu. Nie jesteś
pępkiem mojego świata, Adrienie.
– Ty zaś mojego owszem, zaczynasz być – powiedział.
Rumieniec spróbowałam ukryć, kręcąc z niedowierzaniem
głową. Im bardziej starałam się zaznaczyć, że moje
nastawienie do Adriena, mimo że aktualnie pozytywne,
jednak jest kontrolowane, tym mniejsze on miał opory, by
podkreślać, że przepadł totalnie.
– Daj spokój – mruknęłam.
Ale że nie połechtał mojego ego, to nie mogłam powiedzieć.
Wystarczyło, by odrobinę się poruszył, a już dostał moją
uwagę, co zauważył, oczywiście, i skwitował lekkim
uniesieniem kącika ust. Wyciągnął zaraz zza poły marynarki
rękę, która powędrowała tam w poszukiwaniu, jak się
okazało, niewielkiego płaskiego pudełka.
Wyjął je, położył na blacie i niespiesznie przesunął w moją
stronę.
Poznałam to pudełko, podobne leżało na dnie mojej szafy,
gdzie zostawiłam je po tym, jak wyjęłam z niego perły. Kiedy
Adrien zabrał dłoń, a pudełko pozostało na blacie tuż przed
moim nosem, dopiero wtedy otworzyłam je zesztywniałymi
palcami.
Nie potrafiłam powstrzymać delikatnego uśmiechu, który
wkradł się na moje usta na widok naprawionych pereł.
Powiodłam po nich palcem, a potem przyłożyłam dłoń płasko
do klatki piersiowej, jakby w zachwycie, ale i jednocześnie
upewniając się, że na mojej szyi jest dla nich miejsce.
Było.
Spojrzałam na Adriena.
– Dziękuję – szepnęłam.
Skinął głową, akceptując moją wdzięczność, a ja
zamknęłam pudełko i schowałam je do torebki. Była mała,
więc pudełko zmieściło się cudem, ale mimo to wepchnęłam
je tam, bo nie chciałam prosić Adriena o jego przechowanie.
Z jakiegoś powodu były dla mnie zbyt cenne, by oddać je zaraz
po tym, jak je odzyskałam.
Wkrótce kelnerka przyniosła nam nasze napoje, a niedługo
potem dania. Adrien na początku krzywo patrzył na talerze
w kształcie muszelek w pastelowych kolorach i słodkie
filiżanki w kształcie kocich łebków.
– Ależ to kiczowate – ocenił.
– Zabawne. Gdy wzięliśmy tu Vincenta, powiedział to
samo.
– Obawiam się, że łączy mnie wiele podobieństw z twoim
drogim bratem – szepnął jakby do siebie.
Zastygłam z taco w dłoniach.
– Jeju, nie mów tak – ostrzegłam go. – Bo przestaniesz mi
się podobać.
Adrien uniósł wzrok znad swojego talerza, a ja
wybałuszyłam oczy, bo zorientowałam się właśnie, co
powiedziałam.
– Dobrze wiedzieć, Hailie Monet – szepnął.
Odwróciłam od niego spojrzenie. Utkwiłam je w swoim
taco, potem w kawie i gdziekolwiek indziej, byle nie patrzeć
na niego, bo było dla mnie za wcześnie na takie wyznania i nie
wiem, dlaczego mi się ono wymsknęło.
Swobodniej poczułam się dopiero, kiedy zadzwonił jego
telefon. Przeprosiwszy mnie najpierw, skupił się wtedy na
nim, nie na mnie. Chrupałam frytki, z nieszczególnym
zainteresowaniem podsłuchując jego rozmowę. Wziął głębszy
wdech i przymknął powieki, pocierając je palcem
wskazującym i kciukiem jednej ręki.
– Tak, pamiętam, zrobię to – powiedział, a gdy jego
rozmówca nie odpuszczał, zmarszczył brwi, oderwał dłoń od
twarzy, otworzył oczy i zamienił się w nieznoszącego
sprzeciwu mężczyznę, przekazując do telefonu
chłodniejszym głosem: – Załatwię to dzisiaj.
I się rozłączył. Mało delikatnie odłożył telefon na stolik
i sięgnął po swoje taco.
– Wszystko w porządku? – zapytałam ostrożnie.
– Tak.
Zapadła cisza. Nie obraziłam się, ale możliwe, że Adrien tak
sobie pomyślał albo nie chciał może mnie tak zbywać, bo po
chwili pociągnął temat:
– Muszę się udać do domu rodzinnego. W gabinecie ojca
jest kilka rzeczy, które powinienem zabrać.
– Och… – Skinęłam ze zrozumieniem głową. – Chcesz to
zrobić dzisiaj?
– Zobaczymy.
– Nie masz ochoty tam jechać? – zagadnęłam go łagodnie,
swoje wnioski wyciągając po brzmieniu jego głosu.
Adrien upił łyk soku grejpfrutowego i skrzywił się
z niesmakiem.
– Naprawdę ci to smakuje?
Wzruszyłam ramionami.
– Lubię kwaśne.
– Mój rodzinny dom nie jest aktualnie moim ulubionym
miejscem do przebywania – wyznał, odstawiając szklankę
z sokiem dalej, niż stała wcześniej.
– Przez… tatę? – dopytałam bardzo delikatnie.
– Bez niego dom stoi pusty – potwierdził. – To irytująco
przygnębiające.
– Siostry nie mogą z tobą pojechać?
– Nie będę ich ciągnął ze sobą za każdym razem, kiedy
muszę wpaść do gabinetu ojca. Keira ma rodzinę i swoje
sprawy na głowie, a z Grace i tak nie miałbym pożytku.
– Ja mogę ci potowarzyszyć, jeśli chcesz –
zaproponowałam bezmyślnie.
Ugryzłam się w język, dopiero gdy skończyłam mówić.
Adrien spojrzał na mnie zaskoczony.
– Dziękuję, Hailie, to bardzo wspaniałomyślna propozycja.
Jednak nie zamierzam nadużywać twojej dobrodusznej
natury.
– Mam dziś wolne, niczego nie nadużywasz.
– Jeśli ktoś się dowie, że zabieram cię do swojego
rodzinnego domu…
– Byłam już na twojej plaży – przypomniałam mu. – Co to
za różnica?
– Myślę, że twoi bracia znaleźliby kilka.
– Od kiedy obchodzą cię moi bracia?
Adrien zamilkł na chwilę, upił tym razem łyk kawy i się
zamyślił. Jadłam w spokoju, czekając na wnioski, do jakich
dojdzie.
– Naprawdę chciałabyś ze mną pojechać? – zapytał
poważnie.
To było bardzo, bardzo dobre pytanie i sama je sobie
właśnie zadawałam. Odwiedziny w domu rodzinnym to
brzmiało wyjątkowo poważnie. Na przykład w rodzinie Monet
nigdy nie przyprowadzało się do Rezydencji przypadkowych
osób. One zawsze musiały mieć status tych ważnych, by
mogły zostać wpuszczone do naszego domu. Nie wiedziałam,
jakie zasady panują u Santanów, ale przypuszczałam, że może
to wyglądać trochę inaczej, zwłaszcza teraz, gdy rodzinny
dom Adriena stał pusty, jak sam zaznaczył.
Jeszcze niedawno wyrzuciłam mu, że nie pozwalał mi się
wspierać, mimo że chciałam to robić. Teraz miałam okazję
udowodnić, że z mojej strony ta chęć wsparcia jest aktualna,
dlatego szybko odpowiedziałam:
– Tak, chętnie, jeśli ci to pomoże.
– No dobrze, Hailie Monet… – powiedział, nie odrywając
ode mnie uważnego spojrzenia. – W takim razie zapraszam
cię na przejażdżkę do mojego rodzinnego domu.
Wyglądał, jakby sprawdzał, czy po cichu się nie rozmyślę,
ale jeśli coś było we mnie silne, to na pewno poczucie
obowiązku niesienia pomocy, zwłaszcza moim bliskim.
Adrien nie zaliczał się może do tego najbliższego grona, ale
zdecydowanie miał zadatki na bycie dla mnie kimś ważnym…
Może.
Kiedyś?
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
46

WOLĘ, GDY MÓWISZ

Adrien zarzekał się, że odwiezie mnie z powrotem do


Nowego Jorku, dlatego zgodziłam się wsiąść z nim do
samochodu. Danilo nie był zachwycony.
– Nie będę w stanie zapewnić pani odpowiedniej ochrony,
pani Monet – wytłumaczył mi, kiedy zabrał mnie na stronę.
– Usiądziesz z tyłu – zarządziłam na głos.
– Nie ma tyłu – wtrącił się Adrien. – Przyjechałem
sportowym samochodem, w którym są tylko dwa miejsca.
Przymknęłam powieki.
– No dobrze, w takim razie weźmiemy moje porsche.
– Na całym wschodnim wybrzeżu nie ma bardziej
rzucającego się w oczy auta od twojej bryłki złota – zauważył
Adrien z krzywą miną.
Wywróciłam oczami.
– Jeju, w takim razie pojedźmy SUV-em Danilo!
– Pojedziemy moim autem, a Danilo podąży za nami
swoim SUV-em, tak jak zrobi to mój ochroniarz – zarządził,
a gdy otworzyłam tylko usta, by się kłócić, dodał stanowczo:
– Nic ci przy mnie nie grozi, Hailie, będę trzymał ręce na
kierownicy.
I mrugnął, odchodząc.
Dyskusja zakończona.
Vincent, mimo że ostatnio popisał się niespotykaną u niego
wyrozumiałością, na pewno by mnie zabił, gdyby się
dowiedział, że wsiadam z Adrienem do jednego pojazdu bez
ochroniarza. Uciszyłam tę nikomu niepotrzebną,
nieprzyjemną myśl i dałam się Adrienowi przekonać. Tyle
razy już się widywaliśmy w tak różnych okolicznościach, że
ufałam, iż serio mnie nie skrzywdzi.
Sportowe auto Adriena było czarne. Znałam go już na tyle,
że miałam pewność, iż to jego ulubiony kolor. Było też
nowoczesne. Ostatnio podobne sprawił sobie Shane, jednak
Shane gustował w bardziej odblaskowych kolorach. Swoje
niebieskie lamborghini nadal trzymał w garażu, ale teraz
częściej jeździł limonkowym jaguarem. Mimo że rodzeństwo
Monet trochę rozproszyło się po świecie, garaż w Rezydencji
wciąż mieścił większość naszych aut i była to coraz większa
kolekcja. Chłopcy lubili kupować nowe, jednocześnie
zachowując sentyment do starych.
Spacerem udaliśmy się na podziemny parking, gdzie Adrien
miał swoje miejsce. Wymagało to przejścia kilku przecznic
i było dla mnie kolejnym ciekawym doświadczeniem –
przechadzka ramię w ramię z Santanem. On w tym swoim
garniturze wyglądał, jakby zabłądził tu z jakiegoś wysokiego
stanowiska na Wall Street, ja zaś prezentowałam się bardziej
jak ktoś, kto zamówi mrożoną kawę z bitą śmietaną na wynos
i pójdzie z nią relaksować się w Central Parku.
Pomysł ten brzmiał w rzeczywistości całkiem nieźle, ale
idący obok mnie mężczyzna przypomniał mi, że już na dziś
miałam inne plany.
– Jesteś pewna, że tak chcesz spędzić swój wolny dzień? –
zapytał kwaśno Adrien, otwierając dla mnie drzwi od strony
pasażera. Jakby czytał mi w myślach.
– Dla mnie to jak wycieczka – odparłam, szczerząc zęby
w uśmiechu, i wsiadłam.
Miałam już okazję jechać z Adrienem samochodem, ale nie
z nim jako kierowcą i nie sam na sam. Silnik jego smukłego,
luksusowego samochodu mruczał nisko, ale w swoim życiu
najeździłam się tyloma sportowymi furami, że nie robiło to
na mnie większego niż zwykle wrażenia. Bardziej niż na tym
najwyższej klasy samochodzie skupiałam się ma fakcie, że oto
zajmuję miejsce obok kierowcy, którym jest Adrien.
On zaś zdjął marynarkę i podwinął mankiety koszuli, żeby
prowadziło mu się wygodniej. W tej małej przestrzeni dobrze
czułam jego wodę toaletową, wyraźniej niż na ulicy lub
w kawiarni. Adrien przeczesał włosy i z wprawą zaczął
wykręcać ze swojego wyjątkowo szerokiego jak na
nowojorskie warunki miejsca parkingowego, które było
oznaczone plakietką „zarezerwowane” i jakimś numerem.
Znałam to, moi bracia też mieli powykupowanych dużo
miejsc parkingowych rozsianych po całym Nowym Jorku.
Zawsze skarżyli się, że parkowanie w tym mieście to koszmar
w najczystszej postaci.
Na początku nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, żebym
jechała z Adrienem, bo kiedy pierwsza ekscytacja opadła,
poczułam się odrobinę nieswojo. Jak żonka, która jedzie
z mężem do teściów. Nawet torebkę wcisnęłam w przestrzeń
między swoim udem a drzwiami.
Raczej rzadko podróżowałam w ten sposób – zazwyczaj
albo sama prowadziłam, albo korzystałam z taksówek lub
usług szoferów i siadałam wtedy z tyłu. Jedyne sytuacje, kiedy
zajmowałam miejsce obok kierowców, to te gdy
podróżowałam z braćmi, a i to nie zawsze, bo oni też często
wysyłali mnie do tyłu.
Może dla osób postronnych to głupie, ale dla mnie była to
pewna nowość w życiu i chwilę mi zajęło, zanim się z nią
oswoiłam. Dopiero wtedy poczułam się na tyle swobodnie, by
zacząć zagadywać Adriena. W tle naszych luźnych rozmów
leciała stonowana muzyka klasyczna, którą włączył, zanim
ruszyliśmy – bardzo klimatyczna i tak inna od tego, czym
zwykle częstowali mnie w aucie bliźniacy i Dylan.
– Uwielbiam te lasy – westchnęłam rozmarzona, kiedy
wydostaliśmy się wreszcie z metropolii i powoli wjeżdżaliśmy
w głąb mojego ukochanego stanu.
– Więc pewnie nie spodoba ci się, kiedy się przyznam, że
jako nastolatek życzyłem sobie, by je wszystkie wycięli –
odparł Adrien ze wzrokiem wbitym w przednią szybę.
– Dlaczego? – oburzyłam się.
– Denerwowało mnie, że mieszkam na odludziu. Chciałem,
żeby wybudowali mi tu drugi Nowy Jork – odparł. – Zrobiłem
nawet cały projekt i rozpisałem biznesplan, który następnie
przedstawiłem tacie. Podszedłem do sprawy bardzo
profesjonalnie.
Zaśmiałam się.
– Jak zareagował?
– Wysłuchał mnie uważnie, udało mu się nie wybuchnąć
śmiechem, a potem zadał mi kilka sensownych pytań
odnośnie do mojej prezentacji, pokazując mi delikatnie, że nie
jestem w stanie na nie sensownie odpowiedzieć.
Uśmiechnęłam się lekko.
– Przy tworzeniu tego planu pomagał mi Will – zdradził
Adrien, wiedząc, że mnie to zainteresuje.
Aż rozchyliłam usta.
– Jak to?
– Też wkurzały go te lasy.
– Ja go znam z zupełnie innej strony – powiedziałam
trochę z żalem, jaki dokuczał mi zawsze, gdy sobie
uświadamiałam, że przegapiłam tyle etapów życia swoich
braci. Może już mnie to nie dręczyło, ale nadal się z tym nie
pogodziłam.
– Nie wątpię – mruknął Adrien.
Zawsze gdy jechałam z Nowego Jorku do Pensylwanii,
lubiłam ten moment, w którym przekraczałam barierę
między murami i betonem a dziką aurą zieleni. Powietrze
pełne spalin zamieniało się w rześki zapach roślin.
– Ja od zawsze lubię te lasy – powiedziałam. – Kojarzą mi
się z domem. Są tajemnicze, zdystansowane, mroczne…
Trochę jak moja rodzina.
Bezwzględne… ten przymiotnik cisnął mi się na usta, kiedy
myślałam o Sonnym. Zawsze wtedy kręciłam przecząco
głową, by uciszyć te trudne i przykre wspomnienia. To
wydarzenia po zaręczynach Vincenta z Grace sprawiły, że
oprócz miłości do lasów czułam też nienawiść. Po prostu o tej
drugiej rzadziej mówiłam. Nie było takiej potrzeby – lasy
podziwiałam z zewnątrz, nie musiałam ich eksplorować.
– Nie można się nie zgodzić. – Adrien skinął głową znowu
z tym lekkim drwiącym uśmiechem.
Przez większą część drogi znałam trasę, bo sama często ją
przemierzałam, ale w pewnym momencie Adrien z niej
zboczył i to wtedy zaczęłam naprawdę czuć, że dziś nie
odwiedzałam Pensylwanii, żeby zobaczyć się z braćmi
w Rezydencji. Dziś byłam tu w innym celu.
– Kobiety, z którymi spotykałem się do tej pory, zawsze
narzekały na to, że jeżdżę za szybko – odezwał się ni stąd, ni
zowąd Adrien. – Jestem pod wrażeniem, że ty nie zająknęłaś
się na ten temat ani razu.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Po pierwsze – zaczęłam – jeździsz dobrze, masz
kontrolę nad autem, więc nie widzę powodu do narzekania. Po
drugie widać, że nie wiózł cię nigdy Tony ani Dylan. Twoja
jazda to przy nich pikuś.
Adrien się zaśmiał.
– Racja. Zapomniałem, że moją pasażerką jest Hailie
Monet.
Spojrzałam w boczną szybę, by ukryć uśmiech.
Wkrótce dojechaliśmy na miejsce. Zasada była podobna, co
w Rezydencji Monetów. Najpierw należało zjechać z głównej
szosy, potoczyć się chwilę leśną drogą aż do bramy, która
wyłoniła się jakby znikąd i otworzyła się przed nami. Różnicą
było to, że za bramą Santanów gęsto rosły drzewa, tak jakby
na terenie posesji posadzono osobny las. Chwilę przez niego
brnęliśmy, a ja zerkałam w lusterko, by sprawdzić, czy aby na
pewno wpuszczono za nami auto Danilo.
Przestałam się oglądać, gdy nareszcie ujrzałam mury willi
Santanów. Od razu zaczęłam porównywać ją do swojego
rodzinnego domu. Obie miały taki sam melancholijny klimat
i owiane były podobną aurą tajemnicy. Willa ojca Adriena
zdawała się jednak bardziej ścieśniona oraz wyższa, choć
akurat to wrażenie mogła stwarzać wieżyczka, która
górowała na dachu budynku. Dom zbudowany został
z pomarańczowej, bardzo wyblakłej cegły, przy drzwiach
i oknach postawiono na białe zdobienia, a dach był szary
i zlewał się w pochmurne dni z niebem, podobnie jak u nas.
Adrien zaparkował pod domem. W drodze dał znać
ochronie, że przybędziemy, dlatego jakiś mężczyzna
w ciemnym uniformie i ze słuchawką w uchu już na nas
czekał na podjeździe. Minę miał przejętą, co miało sens, bo
jeśli Adrien mówił prawdę i nikt do tej willi nie zaglądał od
czasu śmierci jej właściciela, to każde odwiedziny członka
rodziny Santanów musiały być tutaj wielkim wydarzeniem.
Nie czekałam, aż Adrien otworzy dla mnie drzwi – sama
wyszłam z auta i zadarłam głowę. Tak, ta willa była
zdecydowanie wyższa od Rezydencji Monetów.
Adrien i ochroniarz uścisnęli sobie dłonie, po czym Santan
szepnął coś do swojego pracownika i pokręcił głową. Wskazał
też na Danilo, który zaparkował tuż za nami i właśnie do nas
podchodził. Był tak samo blady, jak przed wyruszeniem w tę
trasę, kiedy tylko usłyszał, że jedziemy do domu zmarłego
członka Organizacji z innym członkiem Organizacji. Wiedział,
że w razie pojawienia się jakiegoś niebezpieczeństwa jest na
przegranej pozycji. Posłałam mu uśmiech, by go uspokoić, ale
z drugiej strony pomyślałam, że to dobrze, iż traktuje swoją
pracę serio.
– Hailie Monet, oto mój dom rodzinny – rzekł Adrien,
odwracając się do mnie. Oczy miał mętne, a twarz napiętą.
Poczułam jeszcze większą determinację, żeby ułatwić mu
powrót w te mury.
– Próbuję sobie ciebie wyobrazić jako małego chłopca,
który sobie tutaj biegał – powiedziałam, gdy puścił mnie
przodem i weszłam do pokaźnych rozmiarów holu. Nie
brakowało tu akcentów z ciemnego drewna, właściwie to ono
tu dominowało, sprawiając, że już na wejściu wnętrze
sprawiało wrażenie bardzo przytulnego.
– Mieliśmy zakaz biegania – wyznał. – Zacząłem się do
niego stosować, gdy złamałem rękę i wybiłem sobie dwa zęby
na schodach.
– Aż dwa? – Zerknęłam na niego uważnie, jakbym szukała
luk w jego uzębieniu, ale jego usta były zaciśnięte, a teraz na
dodatek wykrzywiły się w małym grymasie.
– To były mleczaki, Hailie.
– No tak. – Pokiwałam głową i wróciłam do rozglądania
się. – O, jaki piękny stół.
Adrien zwiesił nieco głowę, ale szybko wziął wdech i stanął
za mną na progu jadalni.
– Zawsze zasiadaliśmy wspólnie do kolacji. To była bardzo
ważna zasada.
– Podoba mi się ta zasada – powiedziałam zamyślona.
– Popularna. Vincent jej u was nie wprowadził?
– Wydaje mi się, że teraz powoli się tego uczy przy swojej
rodzinie, ale kiedy byłam młodsza i mieszkałam z braćmi, to
tak u nas nie działało. To znaczy owszem, jadaliśmy często
razem, ale nie codziennie. Vincent często był zapracowany,
bliźniacy i Dylan wychodzili wieczorami ze znajomymi…
– I jadałaś sama? – dziwił się.
– Chyba najczęściej z Willem – zastanowiłam się.
– A śniadania?
Spojrzałam na niego i cofnęłam się z progu jadalni.
– Nie wiem, też różnie, zależy, jak chłopcy się budzili –
mruknęłam. – U nas każdy trochę chodził swoimi ścieżkami.
Oczywiście, moich pilnował Vincent, ale tak… tak to mniej
więcej wyglądało. Nie wiem, jak było u nich wcześniej. Może
tata bardziej pilnował dyscypliny? Nie miałam okazji się
przekonać.
– Wybacz wścibskość, Hailie.
– Nie szkodzi, nic się nie dzieje. Już przywykłam do swojej
historii – powiedziałam, po czym nieco się ożywiłam. – Za to
z mamą i babcią jadałam codziennie każdy posiłek. Zawsze
o tej samej porze. Miałyśmy taki mały, okrągły stolik
pomiędzy kuchnią i salonem. Tak mały, że jak babcia coś
ugotowała, to musiała od razu rozdzielać nam porcje na
talerze, bo nie zmieściłyby się na nim żadne wazy czy
półmiski.
Adrien patrzył na mnie, jakbym przemawiała w innym
języku.
Przez lata do podobnych reakcji przyzwyczaili mnie już moi
bracia. Też byli tacy zdumieni, gdy wyskakiwałam
z podobnymi wspomnieniami.
Wyminęłam swobodnie Adriena i zajrzałam do kolejnego
pomieszczenia. Był to salon z – tak jak się spodziewałam –
wielkimi oknami wychodzącymi na zieleń, długą kanapą
i olbrzymim kominkiem… Dużo bardziej spokojny niż
u Monetów był ten pokój wypoczynkowy. U nas aktualnie
zasypany był zabawkami dzieci Vince’a, ale nawet wcześniej
w każdy jego zakamarek powciskane były gadżety tych trochę
większych chłopców. Jak konsola czy wielkie głośniki.
– Twój tata nie miał telewizora? – zainteresowałam się,
gdy poczułam, że Adrien znowu za mną staje.
– Miał, w sali kinowej. Tutaj wolał mieć spokój.
Rozbłysły mi oczy.
– Jest tu sala kinowa? Ale czad – podekscytowałam się. –
Mogę zobaczyć?
Adrien zacisnął szczękę i uciekł spojrzeniem w bok. Widząc
tę reakcję, rozkazałam się sobie uspokoić.
– Przepraszam – powiedziałam, poważniejąc. – Wiem, że
nie przyszedłeś tu oprowadzać mnie po pokojach. Masz coś do
załatwienia. Już nie będę nas zatrzymywać.
– Nie, Hailie. – Zreflektował się. – Nie o to chodzi. Chętnie
oprowadzę cię po domu.
Zbliżyłam się do niego, marszcząc ze zmartwieniem czoło.
– Na pewno? Wszystko w porządku? Posmutniałeś.
Nie cofnął się, ale wyciągnął sztywną dłoń, by złapać
i przytrzymać się framugi.
– Wszystko mi go tutaj przypomina.
Gdy to powiedział, wróciły do mnie wspomnienia tego, jak
jako niespełna piętnastoletnia dziewczyna stałam zagubiona
w mieszkaniu mamy i babci i patrzyłam, jak pracownica
opieki społecznej pomaga pakować nasze rzeczy.
– To straszne, wiem – szepnęłam i złapałam go obiema
dłońmi za wiszącą luźno rękę.
Spojrzał na mnie zagadkowo. Nadal trzymaliśmy dystans,
który jednak ostatnio dużo częściej się zamazywał. Adrien nie
miał chyba nic przeciwko temu. Masowałam wierzch jego
dłoni kciukami, obejmując ją z uczuciem. Chciałam przekazać
mu w ten sposób siłę i zrozumienie.
Dotykanie go nie przestawało być dla mnie egzotyczne
i dziwaczne, ale coraz bardziej oswajałam się z tymi
uczuciami. Przestawałam się ich bać, za to stawałam się
gotowa je eksplorować.
– Może pójdziemy najpierw do gabinetu twojego taty? –
zaproponowałam łagodnie. – Będziesz miał już swoją misję
z głowy i w każdej chwili będziemy mogli odjechać.
Adrien, milcząc, skinął głową. Przyglądał się mi
z zagadkowym wyrazem twarzy, jakby dopiero odkrywał, kim
jestem.
– Pokażesz mi drogę? – zapytałam cicho.
Znowu potaknął, po czym zerknął na swoją dłoń zamkniętą
w moim uścisku, a następnie odwrócił się w stronę korytarza.
– Tędy – szepnął zachrypniętym głosem i ruszył przodem.
Jego dłoń przestała poddawać się nieruchomo moim palcom,
odżyła i przejęła inicjatywę. Teraz to ona mnie ścisnęła tak, że
finalnie szłam za Adrienem, który swoją jedną ręką trzymał
obie moje dłonie. Ta bliskość wysyłała dreszcze od czubków
palców moich rąk aż po koniuszki tych u stóp.
Dom był bardzo cichy, jak można się było spodziewać. Raz
przemknął gdzieś jakiś ochroniarz, co wyłapałam kątem oka.
Za nami wiernie podążał też Danilo. Poza skrzypiącym od
czasu do czasu pod naszymi krokami parkietem nie słychać
było jednak nic.
Wiedziałam, że dostojne podwójne drzwi prowadzą do
gabinetu Egberta, jeszcze zanim Adrien się przed nimi
zatrzymał. Biła od nich energia podobna do tej, którą znałam
ze skrzydła pracowniczego w Rezydencji Monetów.
– Mogę poczekać na zewnątrz – zaproponowałam cicho.
Adrien zawahał się, nim nacisnął klamkę. Zanim to zrobił,
spojrzał mi w oczy.
– Wejdź ze mną, Hailie Monet.
Uniosłam delikatnie kąciki ust w pokrzepiającym uśmiechu
i pokiwałam na zgodę głową, a kiedy łapał już za klamkę,
dodatkowo wysłałam mu pozytywny impuls, ściskając
mocniej jego dłoń.
Drzwi się otworzyły i Adrien powoli wszedł do środka,
wprowadzając mnie za sobą. Znowu zaczęłam porównywać to
pomieszczenie do jedynego właściwego odpowiednika, jaki
znałam, czyli do biura Vincenta.
– Też zbierałeś tu ochrzany? – zażartowałam, by rozluźnić
atmosferę.
– Czasami. Ale nie było tu reguły, wszędzie je zbierałem. –
Adrien posłał mi bardzo lekki, ale bez dwóch zdań
rozbawiony uśmiech. – Czy pytasz o to, ponieważ sama masz
podobne doświadczenie?
– Vincent uwielbia w wywieraniu presji takie detale jak
otoczenie. Do tej pory się go boję, gdy woła mnie do swojego
gabinetu – parsknęłam.
– Brzmi okrutnie.
– Idzie się przyzwyczaić. – Wzruszyłam ramionami
i znowu się ożywiłam: – Ale takich bajerów u siebie nie ma!
Rany, muszę mu doradzić, żeby wstawił tam u siebie stół
bilardowy. Przecież to genialny pomysł. Grasz?
Nawet zabrałam od niego dłonie, by podejść bliżej do płyty
i dotknąć opuszkami palców jej miękkiego obicia.
– Kiedyś, z tatą, potem nigdy nie było na to czasu. – Adrien
stał nieruchomo i sztywno, obserwując mnie. – On to czasem
robił, by uporządkować myśli.
A po chwili dodał cicho:
– Jedna z rzeczy, których żałuję, to że przed jego śmiercią
nie zagraliśmy ostatniej partii.
Przełknęłam gorzką ślinę i się wyprostowałam.
– Jeśli wolisz, bym zamilkła, powiedz tylko, a więcej się nie
odezwę – obiecałam, zerkając na niego przepraszająco.
Nie odzywał się przez chwilę. Tutaj ciszę zakłócało głośne
tykanie zegara, które dodawało napięcia całej sytuacji.
– Wolę, gdy mówisz – odparł wreszcie.
Uśmiechnęłam się.
– Strasznie głośny ten zegar – stwierdziłam i obróciłam się
na pięcie, by do niego podejść. – Jak twój tata mógł się przy
nim skupić, to ja nie wiem… Och, tarcza jest zbita?
– To ja ją zbiłem – mruknął Adrien. – W przypływie…
frustracji.
Przymknęłam usta i spojrzałam na niego ze współczuciem.
– Czy mogę ci jakoś tu pomóc?
– Nie trzeba – westchnął i w końcu podszedł do wielkiego
biurka, które, tak jak u Vince’a, było dominującym meblem
w pomieszczeniu, a potem schylił się i otworzył jedną
z szafek.
Na początku się zbliżyłam, ale gdy zobaczyłam, że
w środku jest sejf, a Adrien właśnie wstukuje kod na
klawiaturze, natychmiast uciekłam wzrokiem w bok i się
cofnęłam.
– Nie musisz odwracać spojrzenia, Hailie – powiedział,
a pokrywa sejfu otworzyła się z cichym kliknięciem. – Już nie
znajdziesz tu żadnych tajemnic.
W takim razie zajrzałam do środka. Sejf nie był wielki,
dlatego Adrien szybko go opróżnił. Wyjął list, który był już
otwarty i najwyraźniej przeczytany wcześniej, po czym
wsunął go sobie do kieszeni. Wyciągnął też jakąś teczkę, ale
nie ruszył, jak zdołałam dojrzeć, leżących w środku kilku
sztabek złota, ani plików banknotów, jakby losowo tam
wrzuconych, by zapchać przestrzeń.
Znowu: znałam to z domu. Bracia Monet upychali
pieniądze w każdą lukę, jaka się w Rezydencji Monetów
napatoczyła. Nie raz wyciągałam pojedyncze banknoty
z rączek małej Lissy, która znajdywała je w przeróżnych,
najdziwniejszych miejscach. Pamiętam, jak zrobiłam to po
raz pierwszy – z walącym sercem pobiegłam do Vincenta,
żeby się upewnić, że nie ma absolutnie takiej szansy, by
dziewczynka dorwała w ręce coś innego i bardziej
niebezpiecznego… jak na przykład broń. W końcu pistolety też
walały się bez sensu po tym domu, a ja wiedziałam o tym
lepiej niż ktokolwiek inny. Vincent jednak stwierdził, że dom
został bardzo dokładnie przeszukany na grubo przed
pojawieniem się w nim małego dziecka.
Podobno został przeszukany też po tym, jak ja natknęłam
się na broń w bibliotece. Vincent wynajął specjalną ekipę,
która upewniła się, że więcej w moje ręce nie trafi żadna
niepożądana rzecz.
Zabawne, że to wszystko działo się bez mojej wiedzy. Tylu
spraw nie byłam świadoma i zapewne nadal nie jestem.
Uznałam to za niepokojące, ale i urocze jednocześnie.
Adrien zatrzasnął drzwiczki sejfu i wstał. Wziął do ręki
teczkę.
– Możemy już stąd wyjść – powiedział, a kiedy podniósł na
mnie oczy, zamarł.
Przechadzałam się właśnie obok stołu bilardowego.
Zatrzymałam się przy nim, podziwiając jego eleganckie
wykonanie. Lekko oparłam się o ramę stołu, wodząc
spojrzeniem po idealnie ułożonych bilach, a wtedy poczułam
na sobie wzrok mężczyzny i się uśmiechnęłam. Chciałam, by
uśmiech ten wyglądał na pokrzepiający, ale chyba nie wyszło,
bo Adrien podążał wzrokiem za każdym krokiem, jaki
postawiłam, i robił to tak natarczywie, że aż się speszyłam.
– Wszystko w porządku? – zapytałam wreszcie.
Spoważniałam i odsunęłam się od stołu, martwiąc się, że
może nie życzył sobie, bym go dotykała.
Wtedy się ocknął i pokręcił głową.
– Tracę tu rozum – mruknął do siebie tajemniczo. Wcisnął
sobie teczkę pod pachę i rzucił: – Wyjdźmy stąd.
Patrzyłam długo na jego dłoń, którą niewiele myśląc, jakby
automatycznie do mnie wyciągnął. Tak jakby było oczywiste,
że skoro przyszliśmy tu, trzymając się za ręce, to tak samo
powinniśmy stąd wyjść. Zdziwiła mnie ta swoboda Adriena,
ale po szybkim namyśle uznałam, że nie mam nic przeciwko.
Mogę znowu złapać go za rękę. Jeśli tego chce i potrzebuje,
jeśli tak mu będzie miło… to czemu nie?
Chyba zaczął się orientować, że jego gest był dla mnie
zaskakujący i może zbyt poufały, ale zanim zdążył się z niego
wycofać, ja wsunęłam swoją dłoń w jego i pozwoliłam mu
puścić się przodem. Drzwi do gabinetu Egberta zamknął za
nami nie bez cichego westchnienia, a kiedy zaszkliły mu się
oczy, nie miałam żadnych oporów, by się do niego przytulić.
W przeszłości trzymaliśmy się już za rękę i trochę zdążyliśmy
się naobejmować, dlatego taka bliskość przestawała robić na
mnie aż tak wielkie wrażenie jak na początku.
– Możesz płakać – szepnęłam do niego łagodnie, gładząc
jego zgarbione teraz plecy. Koszula, którą miał dziś na sobie,
była perfekcyjnie biała, więc powtarzałam sobie w głowie,
żeby się pilnować i samej się nie rozpłakać, bo wtedy
zabrudzę mu ją swoim makijażem.
– Nie – odparł zachrypniętym głosem. Był uparty
i nieszczery, bo przecież aż zadrżał, tak jakby jego ciało
błagało o ulgę i przyzwolenie na łzy.
– Dobrze, nie musisz – uspokoiłam go. – Tylko możesz,
jeśli tego potrzebujesz. Bo każdy czasem potrzebuje.
Pokręcił stanowczo głową.
– Potrzebuję być silny.
Już to kiedyś gdzieś słyszałam. I przerabiałam.
Najwidoczniej taka postawa to norma wśród członków
Organizacji. Czy wpajano im to od dziecka? Uczono tłumić
emocje i ukrywać łzy?
Uniosłam dłoń z jego ramienia i po raz pierwszy w życiu
zatopiłam rozcapierzone palce w jego włosach. Przeczesałam
je delikatnie, z walącym sercem badając te nowe dla moich
opuszków rewiry. Poczułam, jak Adrien drży.
– To jest okej. Ale też wiedz, że przy mnie możesz być sobą
– szepnęłam mu do ucha. – Choćby przez moment.
Staliśmy tak w bezruchu dobrą chwilę. Gładziłam Adriena
po włosach, a przy okazji udało mi się odkryć, że jest to dla
mnie przyjemne i relaksujące. Oglądałam biało-brązowe
ściany wkoło, cieszyłam oczy zielenią za oknami. Byłam
cierpliwa, dawałam mu czas. W pewnym momencie on też
mnie objął. Zaczynałam podejrzewać, że jestem na prostej
drodze do uzależnienia się od tych uścisków, i trochę mnie to
zaniepokoiło.
A kiedy Adrien zdecydował się przerwać tę chwilę
bezgłośnej czułości i powoli zaczął się ode mnie odrywać,
zamarłam na widok jego wilgotnych policzków. Odetchnęłam
cicho i ze zmartwieniem zapatrzyłam się w jego załzawione
oczy. Okazało się, że przez cały ten czas trwania w objęciach
łkał bezgłośnie, i totalnie mnie to rozbroiło. Ucieszyłam się,
że poczuł się przy mnie tak swobodnie, jednocześnie ten
widok łamał mi serce, bo wiedziałam, że tylko ogromny ból
mógł skłonić go do takiej reakcji.
Ciemne rzęsy miał posklejane, oczy błyszczały mu jak
płynna czekolada z brokatem, a mokre ślady łez na brodzie
i policzkach aż się prosiły o osuszenie. Uniosłam dłoń, którą
wcześniej błądziłam w jego włosach, i długo się wahałam,
zanim przyłożyłam mu ją do twarzy. Gest ten wydał mi się
niemożliwy, niewłaściwy. Tak intymny, że aż nieodpowiedni.
A jednak jednocześnie był niesamowicie naturalny. To
poczucie wygrało, więc wreszcie drżącymi palcami dotknęłam
jego skóry. Starłam te straszne i niepokojące łzy, uśmiechając
się do niego z dumą.
– Lepiej? – zapytałam cicho. W gardle stanęła mi gula na
dowód, że i dla mnie był to trudny i emocjonujący moment.
Skinął głową, nie przestając wwiercać się we mnie
spojrzeniem.
– Cieszę się. – Głos prawie mi się załamał. Mimo to
pogłaskałam go jeszcze po policzku, po czym wreszcie
cofnęłam rękę. Była ciężka, jakby dopiero co przejęła na siebie
część ogromu gęstych emocji towarzyszących Adrienowi. Nie
odsunęłam się jednak, wolałam, żeby powrót do
rzeczywistości nastąpił z jego inicjatywy. Ja tu dziś
przyjechałam dla niego, byłam tu dla niego, no i to jemu
zamierzałam dać sto procent swojej uwagi.
I faktycznie, gdy Adrien był gotowy, odsunął się ode mnie.
Robił to bardzo delikatnie, jakby nie chciał, bym poczuła, że
mnie odtrąca. Przetarł twarz dłonią, a potem przeprosił mnie
i zniknął w łazience. Słyszałam, jak puszcza wodę z kranu,
może nawet wydmuchał nos. Wrócił niebawem, nie
całkowicie odmieniony, ale z całą pewnością trochę bardziej
pozbierany.
Znowu wyciągnął do mnie dłoń.
– Pokażę ci salę kinową – szepnął z powagą.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
47

SALA KINOWA

Szłam u jego boku, szukając w tym domu jakichś ciekawych


detali. Nie rzuciło mi się w oczy jednak nic nad wyraz
niepokojącego czy dziwacznego. Przekonałam się już, że
rodzinny dom Santanów jest, mimo niezaprzeczalnie bijącej
z jego ścian zamożności, dość zwyczajny. Dziwnie się czułam
ze świadomością, że to tutaj Adrien dorastał. A wraz z nim
Grace.
Rany, zupełnie o niej zapomniałam. Ciekawe, czy jest tutaj
jej pokój.
Ciekawe, czy kiedyś spadła z tych schodów.
– Tutaj – szepnął Adrien. Wróciliśmy do głównego holu,
gdzie znajdowały się frontowe drzwi. Niedaleko schodów były
kolejne, zwykłe, ale dosyć masywne – te Adrien właśnie
otworzył. Za nimi ciągnęły się w dół eleganckie, wyłożone
niezwykle miękką wykładziną stopnie. Oświetlały je drobne,
pojedyncze światełka przy podłodze, które już od pierwszego
momentu przywodziły mi na myśl skojarzenie z kinem.
– O, świetnie, kino jest w piwnicy – mruknęłam, tracąc
entuzjazm.
Danilo też nie podobał się ten fakt. Chyba dawno nie
zafundowałam mu tak stresującego dnia. Zwykle się przy
mnie nudził.
Sala kinowa naprawdę robiła wrażenie. Panował tu
półmrok jak w prawdziwym kinie, a sam ekran był ogromny.
Może nie tak wielki jak normalnie, ale na pewno
wystarczająco duży, by wyświetlany na nim obraz był
genialny. Głośniki wbudowano w ściany, a dwie potężne
kanapy znajdowały się jedna za drugą na różnych
wysokościach. Obie przypominały raczej łoża, takie były
długie i szerokie. Już jedna by wystarczyła, żeby zmieścić
mnie i moje rodzeństwo, a może nawet partnerki moich braci
i dzieci Vincenta.
– Ale ekstra – podekscytowałam się. – Nie wierzę, że moi
bracia nigdy o czymś takim nie pomyśleli.
Podeszłam do białego ekranu, by przejechać po nim
palcami. Na jego tle czułam się naprawdę mała.
– Jest zbędna – mruknął Adrien.
– Tylko mi nie mów, że nie przychodziłeś tu oglądać
filmów. – Odwróciłam się do niego z wyzywająco uniesioną
brwią.
– Och, obejrzałem tu wiele filmów – przyznał niechętnie.
Opuściłam dłoń i odwróciłam się do Adriena, który na
powrót zesztywniał i nawet o krok nie ruszył się od podnóża
schodów.
– Coś jest nie tak z tym miejscem? – zapytałam.
Założył ręce na piersi i oparł się o ciemną ścianę, z którą
zlewały się jego spodnie, zaś kontrastowała koszula.
– Nie przepadam za nim.
– Dlaczego? – Zmarszczyłam brwi i cofnęłam się do niego.
Moja dziecinna radość ostygła i zrobiła miejsce ostrożności.
– Mam z nim kilka… nieprzyjemnych wspomnień.
Patrzył na mnie uważnie, jakby analizował, czy warto mi
mówić, o co chodzi, albo może czy jestem gotowa.
Odwzajemniłam jego spojrzenie z powagą, żeby udowodnić,
że tak. Zrobiliśmy już dziś tak ogromny postęp, że byłam
otwarta i chłonna na nowe rewelacje, nawet te trudne
i wymagające delikatnych reakcji.
– Nie chciałbym zabijać twojej uroczej ekscytacji –
powiedział.
Nagle w sali kinowej powiało chłodem.
– Właśnie to zrobiłeś – wyszeptałam. – Jestem tu dziś dla
ciebie, możesz mi powiedzieć.
Adrien wypuścił powietrze z ust.
– To pomieszczenie było dla mnie więzieniem przez długie
dwa tygodnie, kiedy byłem ośmioletnim chłopcem – wyznał,
rozglądając się z obrzydzeniem po ekskluzywnie
wyglądających ścianach.
Rozchyliłam buzię.
– Czekaj, ktoś cię tu zamknął na dwa tygodnie?
– Matka – wycedził przez zaciśnięte zęby, a po chwili
ciężkiej ciszy, dopowiedział: – Zamknęła się tu ze mną
i moimi siostrami.
– Ale… dlaczego?
Adrien podrapał się w tył głowy, a potem odetchnął po raz
kolejny i zapatrzył się na mnie znowu tym pełnym wahania
wzrokiem.
– Wydarzyło się coś, co nią wstrząsnęło.
Zwracał się znacząco w moją stronę, tak że poczułam
presję, by się domyślić, o co chodziło.
– Powinnam wiedzieć co? – zapytałam wreszcie
i w momencie, gdy to pytanie padło z moich ust, moja twarz
stężała. – O Boże.
Adrien skinął głową.
– Morderstwo Lindsay Monet było głośną sprawą.
Przycisnęłam dłoń do ust, ale szybko ją opuściłam.
Chciałam poznać wytłumaczenie, głębię tej historii. O śmierci
mamy moich braci nie rozmawiałam często – poza
pojedynczymi momentami szczerości Vincenta i taty nikt nie
chciał za bardzo poruszać ze mną tego tematu. A ja, starając
się być taktowna, nie naciskałam.
– Kiedy moja matka się dowiedziała, co przytrafiło się
żonie Camdena, spanikowała.
– Trudno się dziwić – szepnęłam do siebie, drżąc na same
wspomnienie tego aktu.
– Naturalnie, był to bestialski czyn, którego sprawca
słusznie został bezwzględnie ukarany.
– Jak dokładnie? – zapytałam, niepewna tak naprawdę, czy
chcę to wiedzieć.
Adrien pokręcił głową.
– Skoro bracia ci nie powiedzieli, to nie oczekuj, proszę, że
ja to zrobię – odrzekł. – Nie potrzebujesz tej wiedzy.
Nie kłóciłam się.
– Mój ojciec pomagał twojemu złapać sprawcę. Cała
Organizacja była w to bardzo zaangażowana. Przez ten okres
prawie nie bywał w domu – opowiadał, po czym
zniesmaczonym szeptem dodał: – Matka miała idealne
warunki do postradania rozumu.
– Chwila, zamknęła się tu z wami… ze strachu po tym, co
przytrafiło się mamie moich braci?
– Można tak powiedzieć.
– Hm… – zastanowiłam się, po czym ostrożnie rzekłam: –
Rozumiem, że źle wspominasz tamten czas, jednak myślę, że
trudno dziwić się twojej mamie, że po tak barbarzyńskim
zdarzeniu, które miało miejsce w waszej społeczności,
przestraszyła się i chciała chronić swoje dzieci.
– Popadła w paranoję – prychnął. – Nasza willa była
strzeżona, nie było i nie ma szans, by wdarł się do niej
szaleniec, który zaatakował Lindsay Monet. Kazała swoim
dzieciom siedzieć w cholernej sali kinowej i przez cały dzień
oglądać bajki.
– Dlaczego akurat tutaj?
– To miejsce w rzeczywistości jest schronem – wyjaśnił,
klepiąc ścianę, o którą się opierał. – Jest jak bunkier. Tam… –
Niedbale wskazał na przeciwległą ścianę. – Tam znajduje się
przejście do spiżarni.
– Na co wam w domu bunkier? – przeraziłam się, przez
zmrużone oczy starając się dostrzec ukryte drzwi w ścianie,
o której mówił.
– Bunkier to podstawowy środek bezpieczeństwa w domu
każdego członka Organizacji.
– W Rezydencji Monetów nie ma bunkra – prychnęłam.
– Oczywiście, że jest – prychnął i on.
Zamrugałam i zamknęłam usta.
Prawda była taka, że w Rezydencji Monetów wciąż były
zakamarki, których nie znałam. Zwłaszcza w skrzydle
pracowniczym, gdzie Vincent w dalszym ciągu nie przepadał,
gdy za bardzo myszkowałam.
– Matka porozstawiała przed drzwiami ochroniarzy
i zakazała nam stąd wychodzić. Przez cały czas była
podenerwowana, nie dało się z nią normalnie porozmawiać. –
Adrien pokręcił z niesmakiem głową. – Miałem dziewięć lat,
nie rozumiałem, co się dzieje i dlaczego nie możemy wyjść do
ogrodu.
Milczałam, przyglądając mu się ze współczuciem.
– Rolę matki dla mnie przejęła Keira, choć jest niewiele
starsza i sama potrzebowała wsparcia. – Adrien pokazał teraz
na dalszą kanapę. – Siedzieliśmy razem tam w rogu, ona
mnie obejmowała, włączała bajki i co chwila chodziła ze mną
do spiżarni po przekąski. A w tle rozbrzmiewała niekończąca
się kłótnia matki z Grace. Grace chciała wyjść, matka
wrzeszczała na nią, że skończy jak Lindsay Monet, jeśli to
zrobi.
– Jezu – szepnęłam.
– Mhm – zgodził się cierpko Adrien. – Dwa tygodnie takiej
tortury wystarczyło, byśmy po wydostaniu się stąd więcej nie
wrócili do tego pomieszczenia. Odechciało nam się seansów
filmowych.
– Mama pozwoliła wam wyjść, kiedy sprawca został
złapany? – domyśliłam się, a kiedy Adrien skinął głową,
dodałam: – Czy wtedy się uspokoiła?
– Nie nazwałbym tego uspokojeniem się – westchnął. – Na
matce mocno się to wszystko odbiło. Nie potrafiła wrócić do
normalności. Kilka dni później postanowiła odejść.
– Zostawiła was? – wyszeptałam, dobrze pamiętając
zasadę Organizacji: dzieci zostają przy członkach Organizacji.
– Chciała nas zabrać, ale ojciec, naturalnie, się nie zgodził.
– Więc odeszła bez was? – upewniłam się.
Adrien zapatrzył się gdzieś w bok i szepnął:
– Zgadza się.
Przełknęłam ślinę, czując się nagle wyjątkowo
niekomfortowo.
– Ale… mogłeś się z nią widywać?
– Tego ojciec nam nie bronił, jednak matka nie chciała
mieć już nic do czynienia z Organizacją.
– Czekaj, czyli co, nie chciała się z wami nawet spotykać? –
obruszyłam się i nawet zacisnęłam palce w pięści.
Adrien uśmiechnął się lekko na widok mojej złości.
– Spotykaliśmy się, ale bardzo rzadko – powiedział. – Nie
były to też wyczekiwane przeze mnie chwile. Za każdym
razem błagała nas, żebyśmy odeszli od ojca, gdy tylko
osiągniemy pełnoletność. Zamiast zadać swoim dzieciom
najbanalniejsze pytanie w rodzaju „Jak w szkole?”, jej szkliły
się oczy, gdy szeptała, że należy trzymać się z dala od
Organizacji.
– Zaraz, Keira się odcięła, prawda? – przypomniałam
sobie. – Czy zrobiła to pod wpływem słów waszej mamy?
– Tak, była z nią najbliżej. Matka naciskała też na nią
najbardziej – przyznał.
– Dlaczego?
– Bo wiedziała, że Keirę najprędzej przeciągnie na swoją
stronę. Ze mną, jedynym synem członka Organizacji, nie
miała szans. To oczywiste, że od urodzenia ustalono, iż
przejmę kiedyś rolę ojca. Ja sam od zawsze bardzo tego
pragnąłem, nie odwróciłbym się więc od taty. – Adrien
spojrzał w dół. – A Grace czuła się w tym świecie za dobrze, by
dobrowolnie z niego zrezygnować.
– No tak – mruknęłam z przekąsem.
– Aktualnie Keira najczęściej widuje się z matką.
– Czy i ty nadal się z nią spotykasz?
– Bardzo rzadko – przyznał. – Spisała mnie na straty,
odkąd wstąpiłem do Organizacji. Kiedy się spotykamy, zawsze
patrzy na mnie takimi smutnymi oczami… Przysięgam, Hailie
Monet, że jedyne, na co wtedy mam ochotę, to wstać i wyjść.
– Wierzę, że to musi być nieprzyjemne – skomentowałam
cicho i ze współczuciem. – Przykro mi, że masz z mamą tak
niestabilne stosunki.
– Przyzwyczaiłem się, że taka jest. – Zacisnął szczękę. –
To również z tego powodu śmierć ojca była dla mnie jeszcze
większym ciosem. Był dla mnie zdecydowanie tym
ważniejszym rodzicem.
– Czy twoja mama zjawiła się na pogrzebie? – zapytałam,
sięgając pamięcią do tamtego dnia. Nie przypominałam sobie
widoku żadnej ponurej, dojrzałej kobiety kręcącej się blisko
Adriena i jego rodzeństwa.
– Nie.
Poruszyłam się z zakłopotaniem, niepewna, jak
zareagować. Czy znowu go przytulić? Chciałam dać mu
przestrzeń, a nie wiecznie się do niego kleić. Bądź co bądź, nie
czułam się przy Adrienie jeszcze tak swobodnie, by dotykać
go i głaskać przy byle okazji. Nawet pomimo tak głębokich
rozmów, jakie dziś odbywaliśmy.
– Nie przejmuj się – powiedział głośniej i bardziej
zdecydowanie, jakby odczytując moje wahanie. – Jestem
oswojony ze swoją relacją z matką. Wytłumaczyłem ci ją,
żebyś znała powód mojej niechęci do sali kinowej i nie
myślała, że nie jestem normalny.
– Nie pomyślałam, że nie jesteś normalny –
zaprotestowałam od razu. – Ale dziękuję za to, że się
otworzyłeś. To… – Zagryzłam na chwilę wargę. – To wiele dla
mnie znaczy.
Adrien uniósł lekko kącik ust, ale za chwilę rozejrzał się
mimowolnie po tym prowokującym nieprzyjemne
wspomnienia pomieszczeniu i jego tęczówki ponownie się
zachmurzyły.
– Czy jesteś gotowa do wyjścia? – spytał. – Chyba że wolisz
zostać i obejrzeć film.
Ewidentnie próbował zażartować, ale ja, przejęta jego
historią, nie potrafiłam tego docenić, więc bardzo poważnie
odpowiedziałam:
– Wychodzimy.
Adrien puścił mnie przodem na schodach. Danilo szedł
obok mnie i zdawało mi się, że przyłapałam go na rzuceniu mi
spojrzenia podszytego wyrzutami. Mogłam się tylko
domyślać, że niezbyt przepadał za targaniem na swoich
umięśnionych barkach odpowiedzialności za mnie w bunkrze
w rodzinnym domu obcego członka Organizacji.
A tak przy okazji zrobiłam sobie mentalną notatkę, by
zapytać braci o istnienie schronu w Rezydencji Monetów.
Adrien pokazał mi jeszcze kilka pomieszczeń. Swój stary
pokój – bardzo klasyczny, z wielkim łożem i sporym tarasem.
Tak jak się spodziewałam, raczej urządzony w ciemnych
barwach. Mało miał z tego miejsca wspomnień, był jakby
z nich wyczyszczony.
– Nie jestem sentymentalny – tłumaczył, gdy o to
zapytałam. – Większość spersonalizowanych rzeczy, na
których mi zależało. zabrałem ze sobą, gdy wyprowadziłem
się do siebie.
– Gdzie ty tak właściwie mieszkasz?
– Czterdzieści minut stąd – odparł i dodał z ukrytą drwiną:
– Mogę cię tam zabrać jeszcze dziś, jeśli chcesz.
– Dzięki, wystarczy mi tych wycieczek jak na jeden dzień –
odparłam. Z jakiegoś powodu odwiedzenie prywatnej willi
Santana w mojej głowie jawiło się jako dużo większy
i poważniejszy krok w naszej znajomości.
– Może jesteś głodna? – zapytał, gdy schodziliśmy na dół.
Swoją dłoń trzymał lewitującą nad moim biodrem, tak jakby
mnie asekurował i chronił, jednocześnie nie chcąc mnie
dotykać.
– Trochę – przyznałam.
Adrien jak na rozkaz przeszedł od razu do kuchni
i połączonej z nią spiżarni.
– Mogę coś ugotować – zaproponował, szeleszcząc jakimiś
paczkami.
– Mmm – rozmarzyłam się ze śmiechem, przystając przy
lodówce. – Ty gotujesz?
Adrien wychylił się ze spiżarni specjalnie po to, żeby rzucić
mi twarde spojrzenie.
– Oczywiście.
Podobało mi się, jak promienie słońca wdzierały się przez
wysokie okna do kuchni i oświetlały to nieskazitelnie czyste
pomieszczenie. Adrien zrujnował tę panującą tu harmonię,
kiedy zaczął zastawiać blaty różnymi produktami. Wyciągał je
ze spiżarni i szafek, a niektóre także z lodówki, najpierw im
się przyglądając, jakby próbował się zorientować, co tu
właściwie ma.
– Hej, ale co ty robisz? – zdziwiłam się na widok coraz
większej liczby produktów. – Wystarczy mi, no wiesz…
kanapka…
– Pokazuję ci opcje, Hailie Monet – odparł poważnie
i zrobił ruch otwartą dłonią nad zapasami. – Mogę
zaproponować ci coś włoskiego: spaghetti lub risotto,
zapiekankę ze szpinakiem, makaron z łososiem, chili, steki
na grillu. Można z nich zrobić burgery…
– O! – podekscytowałam się.
– Burgery? – upewnił się.
– Nie, zareagowałam z opóźnieniem na propozycję
makaronu z łososiem.
Zareagował bardzo lekkim, ale i podszytym subtelną
drwiną uśmiechem.
– Tego sobie życzysz?
– Możemy też zjeść coś w drodze do Nowego Jorku –
mruknęłam nieśmiało. – Nie chcę, żebyś się fatygował…
– W takim razie makaron – potwierdził, ignorując moją
sugestię.
Patrzyłam z rozbawieniem, jak chowa niepotrzebne
produkty, a potem podwija rękawy koszuli. Tym samym
odsłonił swój zegarek, na który zerknął, zanim wziął się za
szorowanie dłoni nad zlewem.
– Będziesz gotował w koszuli? – zagadnęłam, przechylając
z zainteresowaniem głowę.
Adrien zerknął na mnie kątem oka.
– Czy to pierwszy raz, gdy mężczyzna będzie gotował dla
ciebie w koszuli?
Zastanowiłam się. Vincent kiedyś zrobił mi tosty francuskie
na śniadanie i na bank ubrany był wtedy w garnitur albo coś
podobnego, jak to on, ale raczej nie o to Adrienowi chodziło…
– Szczerze mówiąc… tak.
– W takim razie rozgość się, Hailie Monet.
Minitorebeczkę, którą cały czas trzymałam na ramieniu,
w końcu zdjęłam i odłożyłam na kanapę w salonie, rzucając
przelotny uśmiech Danilo. Mój ochroniarz chyba miał
nadzieję, że będziemy się już zbierać, i bez entuzjazmu
zareagował na wieść, że jednak zostajemy na obiad.
Unikałam jego spojrzenia.
– Pomóc ci? – zaproponowałam Adrienowi, sama gotowa
umyć ręce i wziąć się do roboty.
– O nie, nie – zaprotestował od razu. – Ty, Hailie Monet,
usiądziesz, a twoim jedynym zadaniem będzie dotrzymanie
mi towarzystwa.
Mówiąc to, złapał za krzesło i ustawił je tak, bym zająwszy
je, miała idealny widok na jego kuchenne czarowanie.
– Napijesz się czegoś? Mrożonej kawy?
Zagryzłam wargi, by za bardzo się nie wyszczerzyć. Adrien
ewidentnie się starał, tego odmówić mu nie mogłam.
Podobało mi się, że tak nade mną skacze, bo i komu by się coś
takiego nie podobało. Kawę zrobił dla mnie w ładnej,
eleganckiej szklance na nóżce. Pociągałam pyszny, chłodny
napój przez szklaną słomkę, przyglądając się plecom
mężczyzny. Napinały się, gdy pochylał się nad blatem. Po
kuchni przemieszczał się sprawnie i niespiesznie. Rybę kroił
wielkim nożem o błyszczącym ostrzu, którym pomachał
w górze, zanim go użył jakby celowo, by się ze mną
podroczyć.
Wtedy na chwilę się speszyłam i spuściłam wzrok.
Muszę przyznać, że posługiwał się nim z przerażającą
wręcz wprawą.
– Pachnie obłędnie – pochwaliłam go, gdy na patelni
bulgotał już gotowy kremowy sos z dodatkami, a Adrien wziął
się za odcedzenie makaronu.
– Będzie smakowało jeszcze lepiej – obiecał.
Uśmiechnęłam się, będąc pod wrażeniem jego pewności
siebie. Zawsze gdy ja coś dla kogoś gotowałam, martwiłam
się, że zdołałam spieprzyć któryś z kroków w przepisie. No
chyba że testerami moich dań byli Shane z Dylanem. Oni
nigdy nie marudzili na jedzenie, szczególnie ten pierwszy.
Will też był w porządku – on był zbyt miły, by skrytykować
moją kuchnię. Jedynie czasem wyrażał obawy co do wartości
odżywczych, ale w ostatnim czasie sama bardziej uważałam
na to, co jem, więc miał mniej okazji do robienia mi wykładów
na temat zdrowej żywności.
Korona dla najbardziej wybrednego królewicza należała się
bez dwóch zdań Tony’emu. Z całego mojego rodzeństwa to on
słynął z wiecznego wybrzydzania i wydłubywania z dań
znielubionych dodatków.
Adrien nie pozwolił mi nawet zanieść na stół dzbanka
z wodą. Kazał mi usiąść na dworze, tak jak sama sobie
zażyczyłam z uwagi na piękną pogodę, i podstawił mi
wszystko pod nos. Za każdym razem, kiedy wracał się do
domu po kolejną rzecz, śledziłam spojrzeniem jego pełne
gracji ruchy. Miał w sobie coś, co w moich oczach sprawiało,
że postrzegałam go jako coraz atrakcyjniejszego. Wcześniej
skupiałam się na wiecznym dogryzaniu mu, a przecież
musiałam przyznać, że traktował mnie bezbłędnie.
Kiedy znikał na chwilę, wodziłam wzrokiem po ogrodzie,
który prezentował się całkiem nieźle. Niewiele mieli tu
kwiatów, tak jak i brakowało ich kiedyś na terenie Rezydencji
Monetów, gdy mieszkali tam tylko moi bracia. Za to
znajdowało się tu więcej drzew. Rezydencję otaczał las,
podczas gdy tutaj dom znajdował się jakby w jego środku.
– Okej, jestem pod wrażeniem – wyznałam szczerze, kiedy
Adrien nareszcie zasiadł naprzeciwko mnie i mogłam już
przełknąć pierwszy kęs.
On uśmiechnął się lekko.
– Nie wydajesz się zaskoczona, Hailie Monet.
– Obserwowałam cię przez cały czas – odparłam. – Było
widać, że wiesz, co robisz.
– Gotowanie jest odprężające, z tego powodu staram się
czasem wygospodarować na nie czas. Natomiast jem zwykle
w pośpiechu.
– Dobrze, że dbasz o to, by mieć takie chwile relaksu.
– Dawno tego nie robiłem. Od pogrzebu ojca nie miałem
noża w ręku – mruknął, a potem dodał cicho: – Kuchennego.
Zapatrzyłam się na niego.
Adrien się zreflektował i uśmiechnął lekko, jakby próbując
załagodzić wydźwięk swych słów.
– Dobrze, że dziś się za to wziąłem – powiedział. –
Uznajmy, że to oznaki powrotu do normalności.
Westchnęłam ciężko i odłożyłam widelec.
– Hailie? – Zmarszczył brwi.
– Adrien… – zawahałam się, wbijając wzrok w talerz
mojego pysznego makaronu.
– Tak, Hailie?
– Czy uważasz, że jestem rozpieszczona? –
wymamrotałam. Palcem powiodłam po brzegu stołu. Drugą
dłoń położyłam na brzuchu, bo nagle coś mnie w nim zakłuło.
Zerknął na mnie z zaciekawieniem.
– Czy martwi cię to, że możesz być? – zapytał.
Poprawiłam się na krześle, szukając wygodnej pozycji.
Potem uniosłam głowę i pokiwałam nią nieśmiało.
– Wiesz, że kiedy czasem ci wytykam, że jesteś wyjątkowo
rozpieszczona, tylko się z tobą droczę, prawda? – upewnił się.
– A niewyjątkowo? Tak zwyczajnie? – podłapałam.
Wzruszył ramionami.
– Wszyscy jesteśmy rozpieszczeni – stwierdził. – Życiem
w luksusie chociażby. Ja, ty, moje siostry, twoi bracia.
– Z wami jest inaczej, jesteście bogaci od urodzenia, więc
uchodzi wam to na sucho.
Adrien zaśmiał się serdecznie.
– Też byłaś bogata od urodzenia, tylko że o tym nie
wiedziałaś.
– No właśnie. Nie byłam rozpieszczona. Czy teraz nagle
taka się stałam?
– Każdy by się stał. Ty i tak zachowujesz poprawny kontakt
z rzeczywistością. Inni już dawno by odlecieli.
– A czy stałam się samolubna?
Teraz również Adrien odłożył swoje sztućce.
– Nie, Hailie Monet, nie powiedziałbym, że stałaś się
samolubna. – Zamilkł na chwilę. Wsłuchiwaliśmy się
w delikatny szum wiatru, pogrążeni we własnych
rozmyślaniach. – Skąd te pytania?
– Znikąd – mruknęłam, ale po chwili dodałam: – Widzę,
jak cierpisz po śmierci taty, i mam wyrzuty sumienia, że się
na ciebie obraziłam.
Jego twarz złagodniała.
– Hailie…
Gwałtownie ukryłam twarz w dłoniach.
– Jestem taka niewrażliwa – syknęłam. – Dlaczego nie
byłam bardziej natrętna? Powinnam była się do ciebie dobijać,
aż byś odebrał.
Zaczął kręcić ze spokojem głową.
– Nie odebrałbym – powiedział stanowczo. – Zachowałaś
się właściwie, Hailie.
– Potrzebowałeś pomocy i cierpiałeś, a ja przejmowałam
się tylko tym głupim „nic”, które do mnie powiedziałeś pod
wpływem smutku…
Patrzył na mnie, chyba nieco zaniepokojony, próbując
rozgryźć, skąd ta zmiana nastroju.
– I co, przed chwilą rozmawialiśmy o tobie, a teraz nagle
przeze mnie rozmawiamy o mnie – uświadomiłam sobie,
jeszcze bardziej zgorszona. – Co jest ze mną nie tak?
Adrien się podniósł. Okrążył stół i stanął obok mnie.
Powoli, ale zdecydowanie wyciągnął do mnie rękę i złapał
mnie za dłoń, którą przykrywałam właśnie usta.
– Wstań, proszę – polecił mi chłodno, kiedy nie
zareagowałam na jego łagodne pociągnięcie.
Zrobiłam to niechętnie, zmotywowana wyłącznie
stanowczością w jego głosie.
– Co się dzieje? – zapytał łagodniej. Zaglądał mi w twarz,
zaciskając teraz palce na moich nadgarstkach. Onieśmielał
mnie tą bliskością, a jednocześnie mi się ona podobała.
– Vincent mówił, że powinnam być silna i się szanować,
a gdy to robię, mam wrażenie, że jestem za mało empatyczna
i robi się ze mnie egoistka – wyznałam. – Z kolei gdy byłam
dobra i empatyczna, każdy powtarzał, że powinnam stawiać
siebie na pierwszym miejscu i walczyć ze słabością.
– Siła i szacunek do samego siebie często są mylone
z egoizmem. Tak samo jak empatia jest mylona ze słabością –
szepnął. – Nie dogodzisz wszystkim, Hailie Monet. Ważne,
co myślą o tobie najbliżsi, których zdanie sobie cenisz.
– Moi najbliżsi to ludzie, którzy mają tak skrzywione
spojrzenie na świat, że nie wiem, czy ich zdanie w tej kwestii
jest wartościowe – mruknęłam, a na moją twarz przebił się
delikatny uśmiech na myśl o moich odklejonych od
rzeczywistości braciach.
– Zawsze jest – odparł Adrien.
Patrzyliśmy sobie w oczy. On podniósł dłoń, złapał między
palce zbłąkany kosmyk moich włosów i odłożył go za moje
ucho. Musnął je przy tym, na co drgnęłam.
– Nie wiem, na ile wartościowa jest dla ciebie moja opinia,
ale według mnie zachowujesz idealną równowagę między
byciem empatyczną a byciem silną i… – Nachylił się lekko tak,
że tym razem moje ucho nie załaskotał dotyk jego palców,
a ciepło jego oddechu, gdy wyszeptał: – …i zdradzę ci, Hailie
Monet, że jest to szalenie atrakcyjne.
Uśmiechnęłam się lekko i prawdopodobnie odrobinę
zarumieniona, automatycznie opuściłam głowę… jednak dłoń
Adriena nie pozwoliła jej do końca opaść. Najpierw
zobaczyłam przed oczyma jego palce, a następnie poczułam,
jak podtrzymują mój podbródek.
Ledwo przyzwyczajałam się do trzymania go za rękę – nie
byłam gotowa, by czuć opuszki jego palców na twarzy,
nieważne, jak delikatne. Ale nie wyrwałam się. Pozwoliłam
ciarkom rozbiec się po moim ciele. Były przyjemne – to
przyznać musiałam.
Chłodne, delikatne palce Adriena pomogły unieść mój
podbródek, tak że nawiązaliśmy kontakt wzrokowy.
Twierdzenie, że utonęłam w jego spojrzeniu, zabrzmiałoby
banalnie, jednakże trudno tu o lepszy opis tego, co się stało.
Po prostu Adrien stał blisko, dotykał mojej twarzy, w jego
tęczówkach nadal dopatrywałam się brokatu. Czułam jego
wodę toaletową, połączoną ze świeżym zapachem włoskich
przypraw, których jeszcze przed chwilą używał podczas
gotowania.
Już wtedy zakręcił mi w głowie. Odzyskać kontakt
z rzeczywistością nie pozwoliły mi też jego wargi, które
znacznie zbliżyły się do moich. Stało się to bardzo powoli,
więc mimo zachwiań świadomości miałam całkowitą kontrolę
nad tym, co się dzieje. Mogłam odskoczyć. Mogłam strzepnąć
jego dłoń ze swojej brody. Mogłam wybuchnąć śmiechem,
obrócić wszystko w żart i niby to ukradkiem wymsknąć się
i nieco oddalić. Mogłam zrobić to nawet kilka razy, ale ja
wybrałam, by znieruchomieć w oczekiwaniu na to, co się
wydarzy.
Ciekawość i pożądanie wygrywały.
Stężałam, gdy ładnie skrojone wargi Adriena znalazły się
już tuż przed moimi. W brzuchu nie szalały motyle – prędzej
rój pszczół, taki agresywny, który mógł dodatkowo
odpowiadać za szum w moich uszach. Na sam koniec tempo
ze ślimaczego zmieniło się w przyspieszone – i to do tego
stopnia, że nagle jedno mrugnięcie później usta mężczyzny
zetknęły się z moimi.
Lato, słońce, zielone drzewa i sielankowy spokój
w ogrodzie rodzinnego domu Santanów okazały się idealną
scenerią dla tego tak niewinnego całusa. Niewinnego,
a jednak niepozbawionego mocy. Zmroził mnie na dłużej,
okazał się przyjemnie ciepły i zatrważająco lodowaty
jednocześnie. W swojej delikatności przemycał też
stanowczość. Jakby usta Adriena dowodziły, że nie tylko
opuszczające je słowa potrafią być dominujące.
Nie całowałam w życiu wielu mężczyzn. A już na pewno od
niewielu dostałam kiedykolwiek tak krótkiego, a mimo to
czułego buziaka.
Kiedy już przestałam się nim rozkoszować, odsunęłam
odrobinę głowę. To nie tak, że nie chciałam więcej i dłużej, ale
nawet to proste zetknięcie naszych warg okazało się bardzo
intensywne, aż potrzebowałam wziąć wdech, a gdy to
zrobiłam, czar prysł i Adrien też się odsunął, uznawszy
najwyraźniej, że tyle mi wystarczy.
Doceniałam, że dorosły mężczyzna ma dla mnie tyle
cierpliwości, by grać ze mną w poprowadzone w tak
ślimaczym tempie podchody.
– Dziękuję – szepnęłam.
Już drugi raz dzisiaj mu za coś dziękowałam. Tym razem
bynajmniej nie były to podziękowania za pocałunek. To raczej
jego wsparcie i pełne otuchy słowa tak mnie poruszyły.
Obserwował mnie jeszcze przez chwilę z lekko
rozchylonymi i zwilżonymi wargami. Przez jeden moment nie
wyglądał wcale na tak cierpliwego, jak go przed sekundą
przedstawiałam. Spojrzenie miał głodne, niczym nienasycony
tą drobną czułością drapieżca.
Zapanował nad sobą wzorowo, i to w mig, bo szybko wrócił
do porządnej, opanowanej wersji siebie i odparł:
– Proszę. – Jeszcze bardziej się odsunął, dorzucając
głośniej: – A teraz, Hailie Monet, zapraszam na posiłek.
Doceń, proszę, mój wysiłek, bo jesteś pierwszą osobą, dla
której kiedykolwiek coś ugotowałem.
– Mówisz prawdę? – zdumiałam się, chętnie podłapując
zmianę tematu z chwilowego popocałunkowego dyskomfortu.
Skinął z powagą głową i odsunął dla mnie krzesło, bym
z powrotem zasiadła do stołu.
– Czuję się wyróżniona – powiedziałam szczerze, znowu
sięgając po widelec.
– I słusznie – mruknął ledwo słyszalnie, gdy wracał na
swoje miejsce.
Zajęłam się jedzeniem, naprawdę zdeterminowana, by
należycie docenić starania Adriena, a gdy tak przeżuwałam
i co chwilę mu się przyglądałam, naszła mnie myśl.
– Adrienie… – zaczęłam podniośle, a gdy kolejny raz
odłożyłam sztućce, było to już na pusty talerz po skończonym
posiłku.
On wycierał właśnie dłonie w serwetkę i uniósł na mnie
wzrok.
– Tak, Hailie Monet?
– Pojedźmy do Vincenta.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
48

WAŻNE SŁOWA

Na pewno chcesz w tym uczestniczyć?


W drodze do Rezydencji Monetów dostrzegłam, że teraz
Adrien prowadzi w zupełnie innym stylu. Wcześniej trzymał
dłonie luźno na kierownicy i choć na pewno stresował go
powrót do rodzinnego domu, to starał się tego nie okazywać.
Teraz zaś prowadził z niezwykłym skupieniem, sztywne palce
zaciskał odrobinę za bardzo i ewidentnie napinał mocno
barki, jakby już teraz czekał na jakiś cios.
Jechał też zdecydowanie wolniej; nie wiem, czy już teraz
starał się przypodobać Vincentowi, tak jakby ten jakimś
sposobem mógł skontrolować prędkość, z jaką Adrien mnie
wiózł, czy po prostu próbował odwlec moment przyjazdu do
Rezydencji Monetów, ale tak czy inaczej bawiła mnie ta
zmiana.
– Tak będzie bezpieczniej – uznałam.
– Chyba nie jesteś przekonana.
– Nie jestem.
Kiedy zadzwoniłam do Vincenta z ogrodu w rodzinnym
domu Santana i zapytałam, czy miałby teraz czas, wydawał
się zaskoczony. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy
zaproponowałam, że wpadnę na chwilę do Rezydencji
z Adrienem, aby zamienić z nim słowo.
Vincent zawsze gotów był znaleźć dla mnie moment, jeśli
tego potrzebowałam. Przesunąłby dla mnie każde spotkanie
i wiedziałam o tym, bo nieraz już to udowodnił. Dziś było nie
inaczej, zwłaszcza że na wzmiankę o Adrienie prawie dostał
zawału.
Wjazd na teren Rezydencji Monetów w towarzystwie
Adriena Santana był bardzo dziwnym doświadczeniem.
Przede wszystkim poczułam się obco we własnym domu, gdy
już przy bramie stał ochroniarz, który skierował nas od razu
na tyły budynku. Wiedziałam, że znajduje się tam osobne
wejście dla gości biznesowych Vincenta, prowadzące prosto
do skrzydła pracowniczego.
Dziś skorzystałam z niego po raz pierwszy. Adrien
zaparkował na niewielkim podjeździe i puścił mnie przodem,
gdy inny ochroniarz skinął nam głową i dał znak, by iść za
nim. Nie tak wyglądały moje dotychczasowe rozmowy
z bratem, nawet te najpoważniejsze, dlatego chciałam już go
zobaczyć i upewnić się, że pamięta, że to przecież ja.
Jego kochana młodsza siostrzyczka.
Skrzydło pracownicze nie przestało być dla mnie
nieodkrytą, tajemniczą częścią domu Monetów, ale teraz,
podążając jednym z korytarzy za ochroniarzem, dojrzałam
drogę na strzelnicę. A potem zostaliśmy doprowadzeni pod
drzwi, które rozpoznałam, i domyśliłam się, że za nimi kryje
się stary, dobry gabinet Vince’a.
Ochroniarz zapukał do nich i docisnął do ucha słuchawkę.
– Tak jest, panie Monet – odezwał się sztywno, zapewne
otrzymawszy jakieś polecenie, i następnie nacisnął na
klamkę.
Puścił nas przodem.
– Vince – westchnęłam zadowolona, gdy wreszcie po tych
wszystkich ceregielach ujrzałam swojego brata.
Vincent siedział za biurkiem, gotowy na przyjęcie
niespodziewanych gości. Z powagą lustrował wszystkich ze
swojego miejsca, jak zawsze emanując nieograniczonym
autorytetem.
Ulżyło mi na jego widok, mimo iż jego mina nie wydawała
się przesadnie serdeczna. Znałam go jednak na tyle dobrze, że
wierzyłam, iż mnie nie odtrąci, gdy podejdę i się z nim
przywitam.
Tak zrobiłam: przeszłam obok biurka i zarzuciłam mu ręce
na szyję, schylając się do niego.
– Cześć – szepnęłam i ucałowałam go dodatkowo
w policzek. – Dziękuję, że znalazłeś chwilę.
– Dzień dobry – odparł z lekką zwłoką poważnym
i chłodnym głosem. Mogłabym się zmartwić, że jest w złym
nastroju, ale to był Vince – on zawsze robił takie wrażenie.
Poza tym tym razem miał dobry powód, by nie okazywać
radości.
– Dzień dobry, Vincencie – odezwał się Adrien.
Ramię, którym Vincent mnie objął na powitanie,
momentalnie zesztywniało, zaś spojrzenie, które posłał
swojemu gościowi, niejedną z relacji mogło zakończyć wojną.
Cóż, miałam nadzieję, że nie naszą.
Nie byłam pewna, czy zostać przy Vincencie, czy wrócić do
Adriena. To pierwszy raz, gdy poczułam się rozdarta między
rodziną a osobą spoza niej, i była to na razie sytuacja
niewielkiego kalibru, a mimo to już niezwykle dla mnie
niekomfortowa. W sukurs przyszedł mi Vincent, bo gdy
poruszyłam się niepewnie, wyczuł moje wahanie i złapał
mnie oraz przytrzymał przy sobie za nadgarstek.
Spoglądałam więc teraz na Adriena razem z Vince’em zza
jego biurka. Santan stanął za fotelami, splótłszy dłonie
z przodu. Podbródek trzymał wysoko i uprzejmie, choć bez
nadmiernej pokory odwzajemniał spojrzenie mojego brata. Za
nim stali trzej ochroniarze: dla każdego z nas po jednym.
Danilo miał dziś wyjątkowo stresujący dzień.
– Poprosiłam cię o spotkanie, Vince – zaczęłam, kiedy
cisza zaczynała mnie zbyt przytłaczać – w imieniu swoim
i Adriena.
– Dlaczego to Adrien nie poprosił o spotkanie? – zapytał
mój brat, świdrując go wzrokiem zza przymrużonych powiek.
Zaczyna się, pomyślałam ponuro.
– Ponieważ zależy nam na czasie, a wszyscy tu zdajemy
sobie sprawę, że dla umiłowanej siostry prędzej znajdziesz
wolną chwilę niż dla partnera w biznesie – odpowiedział
Adrien czysto i bez zająknięcia.
– Gdybyś z góry mi zdradził, że spotkanie ma dotyczyć jej,
nie czekałbyś długo.
– Kolejnym powodem jest to, że Hailie sama podjęła tę
decyzję – ciągnął Adrien.
Vincent uniósł pogardliwie brwi.
– Ach, mam więc rozumieć, że ty umyłeś ręce i zostawiłeś
wszystko na barkach mojej siostry?
Skrzywiłam się, ale nie zdążyłam się wtrącić, bo Adrien
odpowiedział:
– Twoja siostra to dorosła kobieta, która sama potrafi
decydować o tym, co jest dla niej najlepsze. Sama jednak nie
jest nigdy, ponieważ osobiście upewniam się, że nie tylko wie
o moim wsparciu, ale również je czuje.
Vincent pogładził się po szyi, trawiąc słowa Adriena, po
czym wzruszył ramionami.
– Jaki jest cel tego spotkania? – zapytał.
Zapadła cisza. Stojący z tyłu ochroniarze zdawali się
wstrzymywać oddech, by nie robić za dużo hałasu, który
zwróciłby na nich naszą uwagę. Miałam wrażenie, że ciemny
gabinet mojego najstarszego brata wyzywa nas do
popełnienia pomyłki. Mroczna atmosfera, jaka tu panowała,
zdawała się gotowa, by pożreć nas za każde niewłaściwe
słowo, każdy błędny gest.
Adrien stał wyprostowany, poważny i skupiony.
Podziwiałam go za tę postawę. Nie bał się Vincenta, nie
pozwalał się spłoszyć. Dawało o sobie znać jego
doświadczenie w podobnie stresujących rozmowach. Miał
misję, którą zamierzał doprowadzić do końca.
– Widuję się z twoją siostrą, Vincencie.
To wyznanie uderzyło mocniej, niż się spodziewałam.
Powietrze zgęstniało tak, że przez chwilę nie byłam w stanie
nim oddychać, i nawet rozwarłam wargi, by wziąć szybki
wdech. Ostrożnie obserwowałam Vincenta. Wyczekiwałam
jego reakcji.
Nie był, oczywiście, zaskoczony. Docierały do niego
strzępki informacji o naszej relacji, usłyszeć jednak coś
takiego oficjalnie, i to od swojego wspólnika, a nie od siostry,
należało do wieści raczej cięższego kalibru.
Vince odchylił się w fotelu, napiął się i wwiercał w Adriena
spojrzenie chłodne jak powietrze na biegunie północnym. Aż
dziw, że Santan nie zmienił się w kostkę lodu. Może dlatego
że w jego własnych oczach zabłysnął ogień.
– Zależy mi na niej – powiedział z pasją. Widoczna była
jedynie w tych jego tęczówkach i słyszalna w głosie, bo poza
tym Adrien trzymał fason przez cały czas. Jej moc jednak mną
wstrząsnęła i poczułam ciepło w sercu, bo żaden obcy
mężczyzna spoza rodziny jeszcze tak o mnie nie mówił, nie
z takim zaangażowaniem, uparciem i pewnością.
A już na pewno nie w obecności żadnego z moich braci.
– Odbyliśmy już rozmowy w przeszłości – odezwał się
Vincent cierpkim, pełnym niechęci, zimnym głosem. –
Mącisz mojej siostrze w głowie od dawna. Obiecałeś usunąć
się z jej życia. To oraz dług, jaki moja rodzina miała wobec
ciebie, są jedynymi powodami, dla których nadal robimy
razem interesy, Adrienie. Powiedz mi, proszę, dlaczego
miałbym teraz się z nich nie wycofać?
– Nie walczę o Hailie dla zabawy – powiedział cicho
Adrien. – Zdaję sobie sprawę, że ryzykuję, przychodząc dziś
do ciebie. Nie lubisz mnie, szczególnie odkąd doprowadziłem
ją do łez, nieprawdaż?
– Oczywiście, że cię nie lubię za doprowadzenie mojej
siostry do łez – potwierdził szorstko Vince. – Jak i za to, że
jeszcze za życia twego ojca kontaktowałeś się z nią bez mojej
wiedzy czy zgody.
– Żeby sprawdzić, czy uczucie, które do niej żywię, jest
prawdziwe – wyjaśnił. – Jakże mógłbym stanąć przed tobą
i przekonywać cię, że mi na niej zależy, kiedy jeszcze o tym do
końca nie wiedziałem? Wtedy, gdybym kłamał, przejrzałbyś
mnie. Gdybym mówił prawdę, byłaby ona dla ciebie
niezadowalająca. Czy się mylę?
Vincent milczał.
– Nie naruszyłem nietykalności Hailie bez jej wyraźnej,
świadomej zgody. Nigdy nie naraziłem jej na
niebezpieczeństwo.
– Czy aby nie skręciła przy tobie kostki?
Powstrzymałam się, by nie szturchnąć Vincenta.
Adrien zacisnął lekko szczękę, ale ciągnął dalej:
– Zawsze byłem dla niej wsparciem.
– Poza okresem, kiedy nim nie byłeś.
– Już to sobie wyjaśniliśmy – szepnęłam do niego, bo
sprawę na pogrzebie już sobie dawno przemyślałam,
wyciągnęłam z niej wnioski i nie chciałam do niej wracać. Nie
uważałam, by było to wydarzenie, o które można by mieć do
Adriena nieskończony żal.
– Mnie nie zostało nic wyjaśnione – odpowiedział chłodno
Vince, rzucając mi przelotne spojrzenie, dające mi do
zrozumienia, bym lepiej wtrącała się do dyskusji
z ostrożnością.
Zignorowałam je.
– To był pogrzeb jego taty, Vince – powiedziałam
z naciskiem. – Bardzo prywatna sprawa i bardzo prywatne
motywy, które zdążyliśmy przepracować. Nie żądaj od niego,
proszę, by się przed tobą otwierał. Zaufaj mi, że zrobił to
przede mną.
– Ależ ufam ci, drogie dziecko – westchnął Vincent na
ułamek sekundy łagodniejąc, po czym znowu się nasrożył,
podbródkiem wskazując na Adriena. – Jemu jednak nie.
Adrien się poruszył. Przeszedł do przodu, wymijając fotele.
Zrobił to powolnym, wymierzonym krokiem. Nadal nad sobą
panował. Połowa kandydatów zemdlałaby na jego miejscu,
a druga uciekła stąd hen daleko w pensylwański las.
Analizowałam to sobie w głowie z niemałym uznaniem.
– Nigdy nie narażałbym biznesu, który w wielkiej części
zbudował mój świętej pamięci ojciec, dla kobiety, której nie
traktuję poważnie – powiedział twardo.
– Zakładając, że twoje uczucie jest prawdziwe… – Vince
uniósł lekko brwi. – …skąd pewność, że będzie trwałe?
– Czy uczucie, które ty żywisz do swojej żony, jest trwałe?
– zapytał Adrien.
– Oczywiście.
– Czy byłeś gotów oddać głowę za jego trwałość już od
samego początku?
Vincent wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Lata temu rozstałeś się ze swoją kobietą, mamiony
wątpliwościami – mówił Adrien, nie przestając patrzeć
w oczy mojemu bratu nawet na ułamek sekundy. – Zraniłeś ją
i wróciłeś do niej, kiedy dowiedziałeś się, że nosi twoje
dziecko.
Zamrugałam zaskoczona, że Adrien ma wiedzę o takich
faktach, a na dodatek tak trafnie potrafi je przywoływać.
– To niezwykle bolesne uczucie. W chwili słabości podjęcie
tak fatalnej decyzji robiącej krzywdę osobie, na której nam
zależy. Znasz je, Vincencie, prawda? – szepnął Adrien.
Spojrzałam na brata, zmartwiona tym, jak te słowa się na
nim odcisną.
– Cóż, to obrzydliwy błąd, po którym wyrzuty sumienia
ciągną się długo – podsumował Santan. – Jednak chęć
wynagrodzenia go osobie zranionej jest niezwykle silna.
Znasz jej smak, wiesz doskonale, o czym mówię.
Vincent i Adrien walczyli na spojrzenia, a przestrzeń
między nimi zdawała się naelektryzowana od napięcia. Mój
brat już od dłuższej chwili nie trzymał mnie przy sobie za
nadgarstek, ale nadal czułam coś na kształt obowiązku, by
stać u jego boku.
Adrien oparł się dłońmi o blat biurka i nachylił nad nim
lekko… śmiałe posunięcie. Nie byłam pewna, czy Vincent je
docenia, czy może jest coraz bardziej wściekły. Obserwował
swojego gościa beznamiętnie, zupełnie niezmieszany jego
śmiałością. Adrien jednak nie planował nikogo tu straszyć –
jego ruchy nie były gwałtowne, a raczej wręcz przeciwnie –
niespieszne i starannie wykalkulowane.
Doskonale wiedział, jak rozmawiać z członkiem
Organizacji, bo sam nim był.
– Hailie będzie ze mną bezpieczna – powiedział wyraźnie
i ze śmiertelną wręcz powagą. – Dostanie moją ochronę.
Dostanie moją lojalność. I zrobię wszystko, Vincencie, by ją
uszczęśliwić.
Dla Vincenta musiały to być ważne słowa, bo uniósł
podbródek jeszcze odrobinę wyżej, głęboko zasłuchany
w wypowiedź Adriena.
– Dlatego proszę cię o twoją zgodę na naszą relację –
kontynuował. – Proszę cię jako swojego wspólnika, z którego
rodziną moja rodzina związana jest interesami od wieków.
Proszę cię jako rozsądnego człowieka, którego szanuję.
Proszę cię jako najstarszego brata oraz głowę rodziny kobiety,
która stała się dla mnie ważna, abyś dał mi szansę ją
pokochać.
Wpatrywałam się w Adriena, będąc pod wrażeniem
zaangażowania wybrzmiewającego w jego słowach. Zdawał
się przejęty, ale nie nazbyt podekscytowany, i jednocześnie
też nie zdesperowany. Nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić,
jak wygląda taka prośba o zgodę, nie miałam takiej wiedzy,
ale widząc, jak rozegrał to Adrien, byłam skłonna uwierzyć,
że zrobił to bez zarzutu.
– Sama troska braci, choć momentami urocza, nie wypełni
tej pustki w życiu. Ona chce i potrzebuje miłości mężczyzny –
dodał na koniec. – Wiem, że i ty szczerze pragniesz, żeby jej
zaznała.
– Fundamentalnym pytaniem jest, czy chcę, by to z tobą jej
zaznała – odezwał się Vince zachrypniętym głosem.
– Z całym szacunkiem, Vincencie, kontrolujesz wiele spraw
na tym świecie, ale uczucia twojej siostry do nich nie należą.
Uśmiechnęłam się ukradkiem, bo musiałam przyznać, że to
był dobry tekst do rzucenia w stronę Vincenta. Mój brat
namyślał się jeszcze przez chwilę z twarzą jakby wyciosaną
w kamieniu, aż wreszcie odetchnął cicho, wbił wzrok
w Adriena i rzekł:
– Wyjdź.
Zamarłam.
Adrien nadal opierał się o jego biurko i nie poruszył się ani
o milimetr.
– Adrienie, wyjdź, proszę – powtórzył Vincent,
poprawiając się w fotelu. Nie przestając się w niego
wpatrywać, wskazał otwartą dłonią na mnie. – Poczekaj na
zewnątrz. Chciałbym zamienić słowo na osobności z moją
siostrą.
Dopiero wtedy Santan wykonał polecenie. Wyprostował się,
rzucił mi ostatnie, poważne spojrzenie, po czym skinął mi
głową, odwrócił się i opuścił gabinet Vincenta w towarzystwie
swojego ochroniarza oraz tego pracującego dla Vince’a. Mój
brat machnął jeszcze na Danilo, aby i on wyszedł.
Najwyraźniej chciał zostać ze mną sam.
Kiedy drzwi za nimi wszystkimi się zamknęły, zwrócił się
do mnie.
– Czego ty pragniesz, Hailie?
Znowu wyciągnął do mnie rękę, bym się zbliżyła. Zrobiłam
to i oparłam się o biurko, stając tuż naprzeciwko niego,
siedzącego w fotelu. Vincent trzymał moją dłoń, jakby
potrzebował mieć ze mną jakieś połączenie, by być pewnym,
że to ja i że jestem przy nim, i nadążam za tym, co do mnie
mówi.
Błękitne tęczówki Vince’a nigdy nie przestały być lodowate.
To było coś, z czym się urodził i zapewne miał kiedyś umrzeć
– poważne, nieustraszone i bystre oczy, gotowe prześwietlić
rozmówcę, jeszcze zanim z jego ust padnie pierwsze słowo.
Nigdy nie przestał też być elegancki. Nawet z dziećmi w domu
potrafił utrzymać swoje koszule w czystości i śnieżnym
odcieniu bieli.
A kiedy tak gładził się znowu po brodzie, czekając na moją
odpowiedź, zagapiłam się na jego sygnet na palcu
i przypomniałam sobie, jak bawiłam się pierścieniem Adriena.
Potrząsnęłam głową.
– Pragnę… – zawahałam się, bo z jakiegoś powodu waliło
mi serce. Zupełnie jakby moje ciało lepiej wiedziało od mojego
umysłu, że powiem teraz coś ważnego. – Pragnę, żebyś się
zgodził.
Palce Vince’a zacisnęły się na mojej dłoni.
– Czy jesteś tego absolutnie pewna, Hailie?
– Chcę spróbować.
Jego oczy zabłysły.
– To członek Organizacji. Człowiek o ogromnej władzy,
który zajmuje równoległe ze mną stanowisko. Nie będę mógł
chronić cię przed nim tak skutecznie, jak przed każdym
innym mężczyzną.
– Nie będziesz musiał mnie przed nim chronić.
Vincent wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, jakby
rozważał, czy powiedzieć to, co chodziło mu po głowie, ale
widocznie uznał sprawę za wystarczająco poważną, więc
w końcu rzekł:
– Wybacz, Hailie, że przywołuję taki trudny i być może
dość abstrakcyjny w tym momencie przykład, ale to ważne,
żebyś mnie dobrze zrozumiała. – Zamilkł na chwilę, kolejny
raz upewniając się, że go słucham. – Jeśli kiedyś zdecydujesz
się założyć z nim rodzinę, a uczucie między wami zgaśnie, nie
wiem, czy będę potrafił wywalczyć dla ciebie opiekę nad
dziećmi, które być może będziecie wspólnie mieli.
Znieruchomiałam.
Vincent dawał mi czas, bym przetrawiła to, co powiedział.
– Ale ja… nie myślę o takich rzeczach – wyjąkałam
wreszcie. – Vince, to za wcześnie i w ogóle!
– Lepiej, żebyś była ich świadoma już teraz, niż gdy będzie
za późno.
– Ja jak na razie chcę z nim tylko porandkować, nie myślę
teraz o zakładaniu rodziny, nie jestem pewna nawet, czy chcę
dzieci…
– Ja mam nadzieję, Hailie, że nie myślisz teraz
o zakładaniu rodziny – powiedział surowo. – Jednak
w przyszłości może przyjść moment, kiedy takie pragnienie
się pojawi. Zależy mi, żebyś wiedziała, na co się piszesz. –
Patrzył mi głęboko w oczy, westchnął i dodał: – Pamiętasz,
jak Anja się na mnie zdenerwowała i przez chwilę chciała
uciec z naszymi dziećmi?
– Nie pozwoliłeś jej ich zabrać.
– Sądzę, że Adrien też by ci nie pozwolił.
Przez chwilę patrzyłam gdzieś w bok.
– Cóż, nie ma żadnych dzieci – powiedziałam wreszcie. –
I nie będzie, na pewno nie w najbliższej przyszłości. Dobrze,
że mi przypomniałeś o zasadach Organizacji, dziękuję, jednak
na ten moment nic one nie zmieniają. Chcę lepiej poznać
Adriena, ale nie chcę robić tego w ukryciu, dlatego
przyłączam się do jego prośby… – Wzięłam wdech. – Zgódź
się, proszę, na naszą relację.
Kolejne kilka chwil minęło w ciszy. Dawno nie spędziłam
tak dużo czasu, prześwietlana bystrym wzrokiem Vincenta.
Już prawie zapomniałam, jak to jest czuć ten dreszczyk
nerwów, kiedy bada mnie to jego intensywne spojrzenie.
Wreszcie puścił mój nadgarstek. Przestał też gładzić linię
szczęki. Podjął decyzję.
– Zgadzam się, Hailie.
Z emocji zadrżała mi broda.
– Dziękuję – szepnęłam. Moje oczy rozbłysły i rzuciłam mu
się na szyję.
– Nie ufam Adrienowi w stu procentach. Nie jestem
zadowolony z faktu, że na partnera upatrzyłaś sobie członka
Organizacji. Nie jestem przekonany, że moja decyzja jest
właściwa – wymieniał, a kiedy przestałam go ściskać,
podniósł się ze swojego fotela i tak stojąc, dotknął mojego
policzka. – Jednak nie odbiorę ci przywileju decydowania
o sobie. Nie kiedy jesteś już dorosłą, inteligentną kobietą.
Wierzę, że pozostaniesz ostrożna. I mam nadzieję, Hailie, że
nie zaznasz krzywdy. Jeśli tak się stanie, nie obiecuję, że
między rodziną naszą i Santana nie rozpęta się wojna.
Uśmiechnęłam się lekko, choć on, o zgrozo, zdawał się
poważny.
– Eee… Ja również mam nadzieję, że obejdzie się bez wojny
– odparłam. – Dziękuję, Vince. Cieszę się, że nie muszę się
przed tobą ukrywać.
– Mhm, a ja, że nie muszę udawać, iż robisz to dobrze.
Parsknęłam. Vincent nie okazał rozbawienia. Możliwe, że ta
sytuacja była dla niego zbyt trudna. Jednak poczułam, że
nareszcie zrobiło się między nami swobodniej, więc dobre
i to.
Ta swoboda nie potrwała jednak długo, bo zaraz Vince
zapowiedział:
– Trzeba będzie zaanonsować tę nowinę naszym braciom.
Mina mi zrzedła, zupełnie jakbym na chwilę zapomniała,
że mam jeszcze czterech braci.
Czterech zaborczych braci, którzy z automatu nienawidzą
każdego mojego partnera, i nie sądziłam, by coś w tej sprawie
się zmieniło od czasów, gdy byłam nastolatką.
– Muszą wiedzieć? – zapytałam niby to wymijająco.
– Oczywiście.
Wypuściłam głośno powietrze z ust, a potem jeszcze
jęknęłam.
– Jak im to przekażemy?
To miała być bodaj jedna z trudniejszych misji w całym
moim życiu.
Vincent spojrzał na mnie i po raz pierwszy dziś zobaczyłam
w jego oczach coś innego niż śmiertelną powagę.
– Powiem ci, Hailie, jak.
Otóż pojawiła się w nich drwina, bardzo zresztą wyraźna,
gdy dokończył:
– Zaprosimy Adriena na rodzinną kolację.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
49

BUNT GODNY
ROZKAPRYSZONEJ DWULATKI

Do wieczora.
Tak szybko wśród mojego rodzeństwa rozprzestrzeniła się
wieść o planie zorganizowania rodzinnej kolacji z udziałem
ich małej siostrzyczki i wielkiego, złego Adriena Santana.
Zastrzegłam Vincentowi, że nie zamierzam brać na siebie
zaproszenia na ową kolację Dylana czy bliźniaków. Ogromne
opory miałam też przed poinformowaniem o obecnej sytuacji
Willa. Normalnie zwróciłabym się do niego chyba z każdą
rzeczą, bo Will wiele razy dowiódł, że jest wystarczająco
opanowany, jednakże powoli odkrywałam, że istnieje jeden
wyjątek i było nim wszystko, co dotyczyło Adriena.
Tak więc to na barkach Vincenta spoczywało zadanie
powiadomienia moich braci o relacji mojej i Santana. Mój
najstarszy brat nie zamierzał bawić się w podchody. Zgodził
się przekazać chłopcom nowinę, ale zastrzegł sobie, że nie
stanie w mojej obronie i będzie odbijał piłeczkę tak długo, aż
zostanie ona rzucona prosto we mnie.
A moi bracia, cóż, uwielbiali rzucać we mnie piłką.
Wróciłam do Nowego Jorku i ledwo zdążyłam odetchnąć po
tym długim dniu, a już musiałam zrywać się na równe nogi,
bo ktoś zaczął rozwalać mój zamek w drzwiach.
Dobra, wyolbrzymiam, jak na panikarę przystało. Nikt nie
rozsadził mi zamka, ale stanowczo mało delikatnie wpychał
w niego klucz. Wbiegłam do przedpokoju, z początku
przerażona, że to włamanie. Daktyl stanął w kuchni i najeżył
się dziko. Normalnie by mnie ten widok rozbawił, bo wyglądał
jak spłoszony kocur z kreskówki. Teraz jednak nie było mi do
śmiechu, bo za drzwiami usłyszałam głosy braci.
Przekleństwa głównie, oczywiście.
– Przekręca się w prawo – pouczał kogoś Shane.
– No przecież nie kręcę w lewo, dzbanie – odburknął Tony.
– Musisz docisnąć.
– Ta.
– No tak, dociśnij.
– Mordę ci zaraz docisnę, chcesz?
– Jeśli zamkniesz swoją, to tak.
Żałowałam, że nie mam spadochronu, bo wtedy mogłabym
wyjść na taras i zeskoczyć w dół. Zrobiłabym to w pośpiechu,
bez upewniania się nawet wcześniej, czy działa.
Bliźniacy nie potrafili dostać się do środka, bo od
wewnętrznej strony zostawiłam w zamku klucz. Zawsze się
tak zabezpieczałam i do dzisiaj nie wiedziałam nawet, że
robię to między innymi dla ochrony przed braćmi. Nie
rzuciłam się im z pomocą – stałam w korytarzu i gapiłam się
tępo na drzwi, zastanawiając się, ile wytrzymają.
Może powinnam spróbować zastawić je jakimś meblem?
Wiedziałam, że jak wpuszczę tu bliźniaków, to rozpęta się
armagedon.
Niestety, i dobrze zdawałam sobie z tego sprawę, jeśli na
serio postanowiłabym nie zareagować, próba odwiedzenia
mnie przez bliźniaków zapewne skończyłaby się wyważonymi
drzwiami. Potem trzeba by było wszystko naprawiać i po nich
sprzątać – z tymi myślami i ciężko wzdychając, podjęłam
decyzję o wysunięciu klucza z zamka.
Zrobiłam to w momencie, gdy jeden z nich zaczął pukać –
a raczej dobijać się do drzwi, nawołując moje imię. Przez ten
hałas, który robili, prawie im umknęło ciche kliknięcie, kiedy
w końcu ich klucz zadziałał i proszę bardzo, wnętrze
apartamentu Vincenta stanęło przed nimi otworem.
Stałam tam owinięta swoim ulubionym szlafrokiem
i w puchatych kapciach, zerkając na nich z wysoko
uniesionymi brwiami.
Chłopcy zamarli, jakby zdziwieni, że drzwi mają taką
funkcję jak otwieranie się. Bliźniacy gapili się na nie jednak
tylko przez moment, bo najwidoczniej przypomnieli sobie
o swojej misji i ich twarze przybrały surowy wyraz. Obaj
jednocześnie schylili się po swoje torby i wyprostowali się,
zarzucając je sobie na ramię.
Zmrużyłam oczy, ale zanim zdążyłam im zadać
jakiekolwiek pytanie, bezceremonialnie się obok mnie
przecisnęli. Tony nawet trącił mnie lekko.
– Aua! – syknęłam odruchowo, choć nic mnie nie zabolało.
Jakoś tak miałam z Tonym, chyba z przyzwyczajenia, że
wystarczyło, by mnie dotknął, a ja już lamentowałam.
On się niestety do tego przyzwyczaił i mimo że go to
irytowało, to nauczył się mnie w takich sytuacjach ignorować.
Z głuchym hukiem zrzucił swoją torbę na podłogę
w przedpokoju, a następnie, nie zatrzymując się, ruszył do
mojej sypialni.
Shane ze swoją torbą powędrował aż do sypialni gościnnej
i to tam ją zostawił, przy okazji rozglądając się na boki, jakby
co najmniej wkroczył do mieszkania, w którym popełniono
zbrodnię, i teraz szukał śladów niczym światowej sławy
detektyw.
– Co wy, przepraszam bardzo, robicie? – zawołałam
i rozłożyłam ręce. Zostałam w przedpokoju, jako że i tak nie
mogłam się przecież rozdwoić i łazić za nimi obydwoma.
– Przepraszać to ty jeszcze będziesz – zapowiedział Shane,
poważny jak rzadko kiedy.
– Co proszę? – prychnęłam ze zdumieniem.
– Prosić, kurwa, też – dorzucił Tony, wyłoniwszy się
z powrotem z mojego pokoju.
Otworzyłam usta z oburzeniem, ale zanim zdążyłam zadać
kolejne pytanie, bliźniacy spotkali się ponownie
w przedpokoju i wymienili porozumiewawcze, bojowe
spojrzenia.
– Czysto – mruknął Shane.
– Tam też. – Tony szarpnął głową w kierunku, z którego
przyszedł.
Kusiło mnie, by odpowiedzieć suchym żartem, że „czego
się spodziewali, przecież sprzątam, he, he”, ale w takich
warunkach nie było mi do śmiechu.
– Możecie mi wyjaśnić, o co wam chodzi? – zapytałam, nie
kryjąc frustracji. Wskazałam na podłogę: – Po co wam te
torby?
– Wprowadzamy się, dziewczynko – odparł Shane, teraz
wychodząc z łazienki.
– Co? – sapnęłam. – Kto niby tak postanowił?
– Każdy, kto dowiedział się od Vince’a, że uderzyłaś się
w swoją pustą głowę – odburknął Tony. Przechodząc do
salonu, pstryknął mnie w skroń.
– Aua! – zawołałam, tym razem głośno. Zdążyłam
trzepnąć go w rękę, ale to mi nie wystarczyło i poleciałam za
nim. – Nie uderzyłam się w żadną głowę!
– To jedyne wytłumaczenie tego, co napisał Vincent na
naszej prywatnej grupie – powiedział Shane. Ten z kolei
przelazł do kuchni i teraz dobiegały stamtąd odgłosy
otwieranych szafek.
– A co napisał Vince na grupie? – warknęłam z irytacją.
– Że jesteśmy zaproszeni na kolację, na którą Hailie
przyprowadzi swojego gościa specjalnego, którym jest… –
zawiesił teatralnie głos Shane. – Kto?
– Jebany Santan – odpowiedział mu Tony.
– Tak po prostu to napisał? – jęknęłam z niedowierzaniem,
załamana podejściem naszego najstarszego brata. – Rany,
liczyłam, że zrobi jakieś wprowadzenie czy coś.
Tony popatrzył na mnie krzywo, a Shane pojawił się
w salonie z paczką minimarchewek i hummusem, które
musiał wygrzebać z lodówki. Walnął się z nimi na kanapie.
– Nie odzywaj się najlepiej – burknął na mnie.
Właśnie miałam się odezwać, tak na przekór, ale wtedy
podskoczyłam, bo rozległo się agresywne walenie do drzwi.
– HAILIE MONET, OTWIERAJ, ALE JUŻ!
Tym razem Daktyl nawet się nie najeżył. Mignął mi gdzieś,
chowając się, chyba pod szafką. Sama chętnie bym tam teraz
wpełzła. Nieważne, jak poirytowana byłam, znałam ten głos
aż za dobrze i wiedziałam, co mnie zaraz czeka.
Bliźniacy na widok mojego spanikowanego spojrzenia
wyszczerzyli się złośliwie.
– Słyszałaś, Hailie Monet – zadrwił Shane, gryząc
marchewkę.
Nie ruszyłam się, a z obecnych tutaj osób to Tony
najbardziej lubił, gdy mi się obrywało, i to tak bardzo, że
nawet poświęcił się i wstał, by otworzyć drzwi.
– Nie! – wyszeptałam gorączkowo. – Stój!
Nie usłuchał. Przekręcił klucz, nacisnął klamkę i usunął się
na bok, by zrobić Dylanowi przejście.
Mój wredny brat wpadł do środka, skanując wnętrze
apartamentu Vincenta wściekłym wzrokiem spode łba.
W koszulce bokserce, podkreślającej jego przerażające
mięśnie, o które nigdy nie przestał dbać, wyglądał jak
śmiercionośna maszyna, która szuka ofiary do zamordowania
– w tym przypadku byłam nią ja. Podminowanym
spojrzeniem oberwało się też Tony’emu, ale dziś to nie on był
na celowniku.
– Gdzie ona jest?! – warknął Dylan.
– W salonie – mruknął obojętnie Tony.
Przymknęłam powieki, a kiedy je otwierałam, Dylan
właśnie się przede mną zatrzymywał. Ciemne oczy ciskały
gromy, i to prosto we mnie. Spięłam się, gotowa na to
nieprzyjemne starcie.
Za plecami Dylana widziałam, jak Tony w drodze na kanapę
łapie Daktyla. Ułożył się z nim wygodnie i zaczął głaskać go
swoją wytatuowaną ręką. Shane zaś chrupał marchewki
głośniej, niż wypadałoby w tak dramatycznej sytuacji.
– Ty rozum postradałaś, dziewczynko?! – wydarł się Dylan.
– Nie życzę sobie, żebyś podnosił na mnie głos –
powiedziałam spokojnie, pamiętając, że nieważne, jak bardzo
stonowaną dyskusję starałam się z nim prowadzić, on
zawsze, ale to zawsze potrafił mnie tak umiejętnie
wyprowadzić z równowagi, iż kończyło się na tym, że i ja się
darłam.
– O, przepraszam. – Dylan posłał mi cierpki uśmiech
i ściszył głos. – Mam opierdalać cię szeptem?
Rozległy się śmiechy bliźniaków.
Zacisnęłam usta z dezaprobatą.
– W ogóle masz tego nie robić.
– Posłuchałbym cię tylko wtedy, gdybyś mi powiedziała, że
Santan cię do tego zmusił. – Dylan wpatrywał się we mnie
intensywnie. – Zmusił?
Przez chwilę dla świętego spokoju miałam ochotę
odpowiedzieć, że tak, ale wiem, że wtedy Dylan wyleciałby
z apartamentu jak z procy, by dorwać Adriena, i nie
zdążyłabym go dogonić, by cofnąć swoje słowa i wyprowadzić
go z błędu.
Westchnęłam ciężko.
– Nie.
Dylan nie przestawał wwiercać we mnie spojrzenia.
Wreszcie pokiwał lekko głową.
– No i tutaj, kurwa, mamy problem.
– Nie – westchnęłam znowu. – Nie mamy problemu. To ty,
Dylan, masz problem.
– Ja też mam w sumie problem – wtrącił się Shane,
przeżuwając marchewkę.
– I ja – dodał Tony burkliwie.
– Świetnie, ale nikt was nie pyta o zdanie – fuknęłam ze
złością, każdego z braci omiatając niezadowolonym
spojrzeniem.
– Nic nie kumasz, mała dziewczynko – warknął Dylan. –
Wyrosłem już ze ścigania każdego typa, który się za tobą
obejrzy…
– Aha – mruknęłam pod nosem.
– …ale Santan to inna liga.
– To członek Organizacji! – podkreślił Shane.
– O to chodzi! – podłapał głośno Dylan, wskazującym
paluchem celując w Shane’a.
– Dobrze, ale co w związku z tym? – zapytałam
z rozdrażnieniem. – Vincent też jest w Organizacji. Nasz
ojciec był w Organizacji. To żadna nowość.
Dylan aż sapnął z niedowierzaniem.
– Ty serio nie widzisz różnicy czy tylko udajesz?
Wzruszyłam ramionami, a wtedy on znowu podniósł głos.
– To niebezpieczny, starszy od ciebie typ, który ma
niewiele mniej władzy od Vincenta.
– Gdzieś mam, ile on ma władzy.
– I to jest dowód na to, jak wielu spraw jesteś nieświadoma.
Zmrużyłam oczy.
– Rozmawiałam z Vincentem i on się zgodził, a o ile się nie
mylę, to jego zdanie jest najistotniejsze.
– Zgodził się, bo nie chce prowokować cię do
kombinowania za jego plecami. Woli wiedzieć, co robisz, bo
Santan to jeden z niewielu gości na świecie, który ma
narzędzia do ukrycia przed nim czegokolwiek.
– Och, więc mówisz, że bracia Monet źle znoszą fakt, iż ich
siostra spotyka się z kimś, kogo nie będą mogli kontrolować?
– Chwila, chwila! – Rozległy się protesty bliźniaków,
a Dylanowi aż nabrzmiała żyła na czole.
– Nie s p o t y k a s z się z nim – wysyczał.
Pokręciłam głową, przykładając dłoń do czoła.
– Wierzcie sobie, w co chcecie.
Chciałam zmienić miejsce, bo teraz stałam w centralnym
punkcie salonu, mając przed sobą górującego nade mną
Dylana. Niestety on jeszcze nie skończył się nade mną pastwić
i złapał mnie za ramię.
Bezowocne próby wyrwania się mu skwitowałam
zirytowanym cmoknięciem.
– Przestań się szarpać, jeszcze nie skończyłem – burknął
Dylan.
Przez chwilę patrzył na mnie, zastanawiając się, w jaki
sposób na mnie teraz nakrzyczeć. Wreszcie podprowadził
mnie do kanapy, zmusił do zajęcia miejsca obok Shane’a
i stanął nade mną z założonymi rękami. A potem rozplątał je
i jedną dłonią przejechał sobie po włosach. Po czym odszedł
na bok, westchnął, wrócił znowu.
– Nie ma opcji, dziewczynko… – zaczął spokojniej, ale
wciąż z kryjącą się w jego głosie nutą agresji. – …żebyś
umawiała się z Adrienem Santanem.
Zmarszczyłam brwi.
– To się po prostu nie będzie działo, rozumiesz? –
kontynuował.
– Nie rozumiem – odpowiedziałam. – Zupełnie jak ty nie
rozumiesz, że jestem dorosła i to moja sprawa, z kim się
widuję.
– Po pierwsze, gówno, nie dorosła. Ile ty masz lat?
Pamiętam, jak nie tak dawno temu uchlaliśmy się w gabinecie
Vince’a na twoją osiemnastkę. Ty myślisz, że przekroczyłaś
wtedy jakąś magiczną granicę? – parsknął złośliwie. – Że co,
nagle jesteś duża, wiesz wszystko najlepiej, a twoja rodzina
będzie miała cię w dupie? To tak nie działa, mała Hailie.
Zacisnęłam zęby.
– Może tak się zachowuję, bo wkurzają mnie twoje
protekcjonalne słowa?
– Skoro twoją reakcją na nie jest bunt godny, kurwa,
rozkapryszonej dwulatki, to ja nie mam nic do dodania.
– Świetnie, w takim razie idę spać, a wy sobie tu siedźcie,
jeśli wam tak wygodnie, tylko proszę, nie nabałagańcie.
I spróbowałam się podnieść, ale Dylan mnie zablokował.
Stał przede mną jak cholerna ściana i to z powrotem zmusiło
mnie do klapnięcia na kanapę. Nawet Shane przytrzymał
mnie za ramię, kręcąc głową.
– Nie skończyłem – burknął mój wredny brat.
– Nie zachowuj się, z łaski swojej, jakbyś był moim ojcem!
W tle rozległo się głośne parsknięcie Tony’ego. Dylan też
rzucił mi złośliwy uśmieszek.
– Och, wiadomo, dziewczynko, że nim nie jestem. Ale
poczekaj. Poczekaj tylko, aż Cam się dowie. Wtedy zacznie się
jazda.
Toczyliśmy z Dylanem pojedynek na spojrzenia, ale gdy
wyobraziłam sobie reakcję taty, trochę się jednak
zmieszałam. Ta oznaka słabości sprawiła moim braciom dużo
satysfakcji.
– Nie no, do ojca nic nie dojdzie, bo Hailie przestanie
interesować się Santanem, więc sprawa załatwi się sama, nie?
– odezwał się Tony.
– Słuchajcie, dostaliście zaproszenie na kolację
zapoznawczą – wtrąciłam, starając się, by zabrzmiało to
oficjalnie i stanowczo. – Ale jeśli macie z tym jakiś problem,
to po prostu nie przychodźcie.
Dylan westchnął ciężko, jakbym to ja tutaj była trudnym
rozmówcą.
– Nie wiesz, w co się pakujesz.
– Ostrzegamy cię tylko, a ty nie słuchasz – mruknął Shane.
– A potem będzie płacz – dodał Tony.
Prychnęłam.
– Tak, bo wy wielce…
Rozległo się pukanie do drzwi.
Rzuciłam w ich kierunku podejrzliwe spojrzenie, bo nie
spodziewałam się kolejnych gości. Ruszyłam się następnie, by
wstać, ale Shane znowu złapał mnie za ramię, żeby mnie
przytrzymać w miejscu.
– Siedź – rozkazał mi Dylan, a sam przyczajonym,
powolnym krokiem zaczął iść w stronę drzwi. Tony poprawił
się, by siedzieć wyżej, wciąż ściskając Daktyla w objęciach.
Bracia Monet w jednej chwili przełączyli się na tryb
spoczynku w gotowości.
Nie ruszałam się, cała spięta. Intensywne spojrzenie
wwiercałam w tył głowy Dylana. Modliłam się, by za drzwiami
stał, nie wiem, kurier albo może sąsiadka? Ta miła pani
obwieszona złotem? Tylko proszę, nie Adrien. Odwiózł mnie
dziś do domu zgodnie z obietnicą i miał wrócić do
Pensylwanii, nie było w planach, by tu wracał tego wieczora,
ale miałam przeczucie, że to może być on, bo jeśli nie on, to
kto…?
Dylan otworzył drzwi.
A ja zbladłam.
Wypuściłam powietrze z ust i opadłam na poduszki.
To koniec. Po mnie.
Do nowojorskiego mieszkania Vincenta wkroczył Will.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
50

KRAWAT WOKÓŁ SZYI

Will ledwo zauważalnie skinął Dylanowi, wcale


niezaskoczony na jego widok. Jego zazwyczaj łagodne
błękitne oczy patrzyły chłodno, prawie jakby wypożyczył je
od naszego najstarszego brata. Nawet koszulka polo, którą
miał na sobie, była w jakimś takim dziwnie nietypowym dla
niego ciemnym kolorze. Jedną dłoń miał zaciśniętą na rączce
walizki, którą ciągnął za sobą. Zostawił ją w przedpokoju i do
salonu wszedł już bez niej. Głowę trzymał uniesioną wysoko,
a między brwiami tworzyła mu się delikatna zmarszczka,
kiedy szukał mnie wzrokiem.
Bliźniacy wyszczerzyli się jeszcze szerzej i bardziej
złośliwie niż wtedy, gdy w mieszkaniu zjawił się Dylan. Ja zaś
się zmieszałam z pewnej prostej przyczyny – Dylan często się
na mnie denerwował i byłam przyzwyczajona do pyskówek
z nim, jednak relację z Willem miałam uporządkowaną
i harmonijną i nie chciałam, by był na mnie zły.
A teraz, cóż, tak właśnie wyglądał.
Odwróciłam wzrok, by nie widzieć wyrzutu malującego się
w jego surowym spojrzeniu, kiedy do mnie podchodził. Will
i Vince to byli ci dwaj najstarsi bracia, którzy wzbudzali we
mnie odrobinę więcej szacunku niż święta trójca, dlatego gdy
chociaż jeden z nich odnosił się do mnie z dezaprobatą,
czułam lekki wstyd.
Will przysiadł przy moim boku, niczym dorosły, który
szykuje się do rozmowy ze swoim niesfornym dzieckiem na
temat uwagi w dzienniczku. Nie poświęcił nawet sekundy, by
przywitać się z bliźniakami.
– Hailie, spójrz na mnie – poprosił. Jego głos brzmiał dużo
spokojniej, niż można się było spodziewać po jego wylądzie.
Will i Vince to byli też ci bracia, którzy nadal potrafili
sprawić, że czułam się jak mała, nastoletnia Hailie, która coś
przeskrobała i miała zgarnąć za to ochrzan.
Z frustracją odchyliłam głowę i przymknęłam powieki, ale
Will był cierpliwy. Czekał i czekał, aż wreszcie nie miałam
wyjścia i na niego spojrzałam.
– No co? – zapytałam.
W jego tęczówkach dostrzegłam zmartwienie i niepokój.
– Co się dzieje?
– Właśnie też chciałabym to wiedzieć – odszepnęłam, przy
okazji obrzucając spojrzeniem resztę braci. Wszyscy patrzyli
na mnie. Tony smyrał kota, Shane już zjadł wszystkie
marchewki i głaskał się po cudem chyba nadal płaskim
brzuchu, a Dylan stał na środku pomieszczenia ze znowu
założonymi na piersi ramionami.
– Vincent nam oznajmił, że chciałabyś przyprowadzić na
kolację Adriena Santana. Czy to prawda?
– Chciałam, to prawda, ale już mi się chyba odechciało.
Will aż poprawił pozycję, by usiąść wygodniej. Jedną rękę
trzymał na oparciu, tuż obok mojej głowy, przez co czułam się
nieco osaczona.
– Hailie, co się między wami wydarzyło?
– Stał się dla mnie ważny, Will – odpowiedziałam po chwili
milczenia. Zerknęłam na niego przepraszająco.
Palce ręki, którą trzymał na oparciu, zacisnął w pięść.
– Kiedy?
Bardzo się pilnował, by zachować spokój.
– Jakiś czas temu. Kilka tygodni – odparłam drżącym
głosem.
W Willu wszystko buzowało. Nie poznawałam go, to nie
było do niego podobne. Zaciskał usta, pobladł, ale nie stracił
nad sobą kontroli. W pewnym momencie odwrócił głowę i po
raz pierwszy zwrócił uwagę na resztę naszego rodzeństwa.
– Wiedzieliście o tym?
– Jasne, że nie! – prychnął natychmiast Dylan.
Shane i Tony wymienili najpierw ze sobą te swoje
bliźniacze porozumiewawcze spojrzenia.
– My też w sumie nie – zaczął Shane, z zakłopotaniem
drapiąc się po głowie. – Tony coś tam tylko zobaczył, ale…
– Co zobaczyłeś? – zapytał ostro Will.
Tony westchnął niechętnie, niezadowolony, że musi brać
czynny udział w rozmowie.
– No jak się do niego tuliła na bankiecie charytatywnym
czy coś.
– Co?! – sapnął Dylan, klasycznie napinając mięśnie. –
Widziałeś, że ją dotknął?
Pięść Willa nie leżała już na oparciu, a prawie się w nie
wgniatała.
– I co z tym zrobiłeś? – zapytał grobowym tonem.
– Jezu, nie wiem, chciałem go walnąć, ale młoda zaczęła
jęczeć, uwiesiła się na mnie, wyskoczył ochroniarz jeden
z drugim, zrobiła się afera…
– Złamał zasadę Organizacji, walić jego ochroniarza! –
huknął Dylan.
– Powiedziała, że dotknęła go pierwsza, więc nie
wiedziałem, czy mam mu przywalić, czy nie – odparł Tony
z irytacją.
– No to ja ci mówię, że było przywalić!
– Ty to zawsze jesteś mądry – prychnął z pogardą Tony. –
Pod Operą, jak się na niego rzuciłeś jak debil i prawie cię
zastrzelił, to dopiero zabłysłeś.
– Uspokójcie się! – Will podniósł głos. – To akurat dobrze,
że nie wyskoczyliście od razu na Santana z pięściami.
Interesuje mnie, co zrobiliście potem.
Shane rozłożył ręce.
– No, wróciliśmy z Hailie do domu, zrobiliśmy jej wykład
w samochodzie, ale generalnie to zostawiliśmy wszystko
w rękach Vince’a.
– Przekazaliście mu informacje o tym, co widzieliście? –
upewnił się Will.
– No jasne.
– Jak zareagował?
Tony wzruszył ramionami, a Shane zrobił obojętną minę.
– Nie wiem, jak to on. Trochę jakby, wiesz, zmroczniał.
– Gadał z młodą już bez nas – dodał Tony.
Will jak na zawołanie przeniósł wreszcie wzrok na mnie.
– Co ci powiedział Vincent?
– Skupił się bardziej na kwestii tego całego Rodrica –
odparłam i opowiedziałam, jak to Rodric Retter wyciągnął do
mnie dłoń i Adrien przybył mi z pomocą.
Słysząc to, Will, jeśli to w ogóle możliwe, napiął się jeszcze
bardziej.
– Jak to się dzieje, że w ogóle ciągle lądujesz w takich
sytuacjach? – zapytał, ale nie z wyrzutem, a raczej
z rezygnacją.
– Przyciąga kłopoty jak magnes, jak to Hailie – zarechotał
Shane, trącając mnie lekko.
– Cóż, ten jeden magnes należy odczepić, i to jak
najszybciej – zadecydował surowo Will, a reszta braci
pokiwała głowami.
– To nie jest wasza sprawa – powtórzyłam zdecydowanie.
Nawet odepchnęłam się rękami od kanapy, by wstać, ale
Shane ponownie mnie przytrzymał, zaś Will położył mi dłoń
na klatce piersiowej.
– Nie tak szybko, malutka.
Mimo że użył zdrobnienia, które zwykle w jego ustach
wybrzmiewało uroczo, tym razem jego głos pozostał niski
i ostry.
– Po co mam tu siedzieć? – prychnęłam z irytacją, ale
oparłam się z powrotem. Wokół znajdowało się zbyt wielu
moich braci, by udało mi się stąd przed nimi czmychnąć.
Z wiekiem zrobiłam się naprawdę dobra w ocenie tego typu
sytuacji. – Nie dogadamy się, jeśli nie zmienicie podejścia.
A znam was już zbyt długo, by wiedzieć, że prędzej dacie się
pokroić, niż odpuścicie.
– Właśnie tak, mała dziewczynko – zgodził się Dylan,
znowu wymachując tym swoim paluchem. – Dlatego
oficjalnie odwołujemy tę kolację.
– Tak, to po pierwsze – przytaknął mu Will.
– Kto by chciał siedzieć przy jednym stole z Santanem? To
jakiś żart – prychnął Shane.
Tony kiwał głową, miętoląc futerko zrezygnowanego
Daktyla.
– Wy nie macie prawa niczego odwoływać! – zawołałam,
sfrustrowana świdrując wzrokiem Willa, bo jego jedynego
traktowałam tutaj wystarczająco poważnie.
– Nie wiem, co wstąpiło w Vincenta, że wyraził na to zgodę,
ale jedno jest pewne: trzeba to znowu przegadać – ciągnął,
wytrwale znosząc moje spojrzenie.
– Dlatego tu jesteśmy, nie? – mruknął Shane. –
Przyjechaliśmy z Tonym, gdy tylko się dowiedzieliśmy.
– Ja też, przyleciałem tu, kurwa, zaraz po robocie. Z pianą
w ustach – burknął Dylan. – Jak tylko przeczytałem
wiadomość, po spotkaniu. Biegłem przez pół Manhattanu.
– Dzwoniłeś do Vince’a?
– Nie odebrał.
– W domu też go akurat nie było – dodał Shane.
– Cwaniak, wiedział, żeby przed nami spierdolić –
prychnął Tony.
– Ode mnie też nie odbierał, a dzwoniłem sporo razy –
powiedział Will cierpko. – Przed startem i po lądowaniu,
i nic.
– Przyleciałeś tu z Miami? – westchnęłam
z niedowierzaniem.
Will popatrzył na mnie z powagą.
– Oczywiście.
– Co więcej, nasza mała siostra też nie odbierała. – Dylan
posłał mi kwaśne spojrzenie.
– Byłam pod prysznicem, miałam wyciszony… –
przerwałam tłumaczenia na widok min chłopców.
– Dobra, to jaki mamy plan? – zagaił Shane.
– No ja mam taki, że zostaję tu tak długo, aż mała Hailie
zrozumie, że szukanie sobie sympatii wśród członków
Organizacji to zły pomysł – powiedział Dylan.
Ależ miałam ochotę go walnąć.
– Mieliśmy z Tonym podobny plan – zapowiedział Shane.
– Tylko będziemy się zmieniać. Mamy więcej wolnego czasu
niż ty.
– Tak, ale czy będziecie potrafili ją upilnować? –
odwarknął Dylan. – Bo z wami to ten, nigdy nie wiadomo.
– Nieważne, bo ja też zatrzymam się tu na jakiś czas –
oznajmił Will.
Gapiłam się na nich wszystkich wielkimi oczami.
– Wy sobie żartujecie?! – zawołałam, a kiedy nikt nawet na
mnie nie spojrzał, spróbowałam wstać.
Ponownie zostałam przytrzymana przez dłonie Shane’a
i Willa, a nawet gdyby oni nie zareagowali, to w gotowości
stał Dylan. Tony też wyglądał dziś na wyjątkowo skorego do
ruszenia się z kanapy.
– To jakaś paranoja. – Wzięłam wdech, żeby się uspokoić.
– Czy Adrien przyjeżdża tu do ciebie? – zapytał mnie Will.
– Do Nowego Jorku, do domu?
– No… nie – skłamałam.
– Czyli przyjeżdża – skwitował Dylan, a Will pokręcił
z niezadowoleniem głową. – Ktoś musi być zawsze
w mieszkaniu.
Tony podniósł rękę.
– Ja mogę.
– W klinice też cię nachodzi? – dopytywał Will.
– Nie! – zaprotestowałam.
– Dobrze by było porozmawiać z dyrektorem, by miał oczy
szeroko otwarte…
– No ja sobie chętnie porozmawiam z szanownym
dyrektorem – zapowiedział Dylan, wtulając pięść w otwartą
dłoń.
– Gdzie jeszcze się pojawia? – To nawet nie było pytanie,
a już na pewno nie było skierowane do mnie. Will głośno się
zastanawiał.
– Ustalmy może najpierw, na jakim etapie znajduje się ich
to całe wielce spotykanie się – zaproponował rzeczowo
Shane, jak nie on.
– No co, pewnie lata za nią, więc mu się w końcu dała
podejść – prychnął Dylan.
Dotarło do mnie coś niezwykłego – Dylan, mimo swojej
porywczości i łatwości w wyciąganiu pochopnych wniosków,
wcale mnie nie obwiniał o zaistniałą sytuację. W jego oczach
byłam jego niewinną siostrzyczką złapaną w sidła przez
drania, którego należy wyeliminować. Powiedziałabym, że to
urocze, ale chyba wyrosłam już z rozpływania się nad
nadopiekuńczością swoich braci. A przynajmniej
w momentach takich jak ten.
– Chodzi o to, wiesz, jak często się spotykają i co, wiesz,
ekhm, robią… – Shane zaczął wyjątkowo zamaszyście
poruszać rękoma, by zobrazować swoją myśl.
Dylan zawiesił się na chwilę ze zmarszczonymi brwiami.
– Co niby mają robić?
– No nie wiem, to co się zwykle robi…? Nie wiem, Chryste,
daj mi spokój.
– C o się zwykle robi? – drążył Dylan, jeżąc się coraz
bardziej. – O czym ty gadasz, typie?
– Chodzi mu o seks – mruknął Tony, sam paskudnie się
krzywiąc. Z pewnością nie zniesmaczyło go samo słowo,
którym przecież z całą pewnością w swoich relacjach się
często posługiwał. Wiedziałam, że to zestawienie go w tej
konkretnej rozmowie w tych konkretnych warunkach go
kłopotało.
Gdyby Dylan był kotem, to zasyczałby teraz i odskoczył
gdzieś pod mebel, jak to Daktyl zrobił wcześniej. Zamiast tego
Dylan pobladł i odwrócił się do Tony’ego, sprawiając
wrażenie, jakby ledwo się powstrzymywał przed
zawleczeniem go za ciuchy prosto na ring.
– Powaliło cię?! – zagrzmiał.
– No co?
Tony, który słynął ze swojej luzackiej natury, zdziwił się
lekko tą tak agresywną reakcją Dylana. Poczułam, jak Will
obok mnie się poprawia, jakby miał w każdej chwili zerwać się
na równe nogi, by rozdzielić chłopców. Co by nie było, miał
w tym już doświadczenie.
– Po cholerę gadasz takie rzeczy? Przy niej?! – Dylan, nie
odwracając się, machnął na mnie ręką. – Ty masz mózg?
– Powiedziałem tylko „seks”, idioto, nic nie sugeruję,
ogarnij dupę – burknął Tony, sam się nadymając. Komu jak
komu, ale jemu też do wszczęcia bójki dużo nie trzeba było.
– Nie gadaj przy niej takich rzeczy, nie dawaj jej, kurwa,
głupich pomysłów. To jeszcze nie czas – sapnął Dylan.
Bardzo dobrze, że taki był przejęty swoją wypowiedzią,
ponieważ to czyniło go ślepym na reakcje pozostałych na nią.
Shane i Tony wpatrywali się w niego oniemiali, nie
dowierzając, że ich brat może być w tej kwestii tak oderwany
od rzeczywistości. Co prawda, to na oczach bliźniaków lata
temu po odwiedzinach u Leo z torebki wyleciały mi
prezerwatywy, więc siłą rzeczy byli bardziej świadomi, ale,
no, byłam dorosła, to nic zaskakującego, że pewne
doświadczenia miałam już za sobą, i trudno mi było uwierzyć,
że Dylan tak zatwardziale to wypiera.
Nawet Will, który z całego mojego rodzeństwa
w najbardziej naturalny i pozbawiony kpiny sposób okazywał
wobec mnie swoją nadopiekuńczość, zdawał sobie sprawę, że
w tym wieku już najprawdopodobniej zasmakowałam życia
na różne sposoby – te, o których wolał za wiele nie myśleć,
również.
Will również wpatrywał się w Dylana z konsternacją, ale
żaden z moich braci nie odważył się spróbować wyprowadzić
go z błędu, a i ja się do tego nie rwałam. Niech Dylan żyje
sobie beztrosko w swojej własnej urojonej krainie kucyków.
Poza tym jak by nie było, moja relacja z Adrienem nie
weszła jeszcze na ten poziom i sama myśl, że kiedyś mogłaby
wejść, przyprawiała mnie o dreszcze.
Potrząsnęłam głową, bo to nie był dobry moment, by
zajmować się tą kwestią. Zamiast tego odchrząknęłam,
gotowa, by to wyjaśnić.
– Traktuję relację z Adrienem na tyle poważnie, że
postanowiłam poinformować o niej Vincenta i zgodziłam się
na kolację z wami, pamiętając, jak podobna okazja wyglądała
ostatnim razem, gdy chciałam przedstawić wam chłopaka,
z którym się spotykałam.
Chłopcy skierowali na mnie uwagę i mnie wysłuchali,
a potem zaczęli wywracać oczami i kręcić głowami.
– Tamto to była głupia zabawa – prychnął Shane.
– Dziecinada – dodał Tony.
– Jak dla kogo. Ja traktowałam wtedy Leo bardzo serio, to
wy nawaliliście – wytknęłam im. Długo czułam żal do braci
po tamtej kolacji. Oczywiście na przestrzeni lat to uczucie
wyblakło, ale obiektywnie nadal nie pochwalałam ich
ówczesnego zachowania.
– Spełniliśmy swój obowiązek wtedy, spełnimy go i teraz –
odgrażał się Dylan, a na ustach majaczył mu złośliwy
uśmieszek.
Zmrużyłam oczy.
– Nie, niczego nie zrobimy, ponieważ ta kolacja się nie
odbędzie – przemówił Will.
– Właśnie, że się odbędzie. Możliwe tylko, że lista gości
zostanie zmodyfikowana – powiedziałam chłodno.
Will wziął oddech, starając się uspokoić nerwy.
– Hailie, nie chcesz wchodzić w bagno zwane Organizacją,
bycie partnerką jej członka byłoby dla ciebie niepotrzebną
komplikacją.
– Co za różnica, połowa mojej rodziny ma powiązania
z Organizacją.
– Naprawdę lepiej byłoby dla ciebie, gdyby twoja druga
połówka nie miała z nią żadnego związku.
Bombardowaliśmy się z Willem spojrzeniami i choć
wreszcie spuściłam głowę, to mój duch wciąż był waleczny.
– Ja… – zaczęłam, ale przerwałam, westchnęłam i dopiero
wtedy kontynuowałam: – To nie jest widzimisię czy jakaś
próba buntu. Zbliżyłam się do Adriena, sama nie wiem, jak to
się stało, ale się stało. Nie chcę się przed wami z tym kryć,
stąd ta kolacja. Nie możecie… otworzyć trochę umysłów?
– A ty nie możesz się od niego… odbliżyć? – zasugerował
Shane.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – sapnął z kolei Dylan. Nawet
przeszedł się po salonie w tę i z powrotem, jakby naprawdę
próbował przemyśleć sprawę. – Że będziemy sobie grillować
z Santanem? Jeść miodowe skrzydełka, grać na konsoli,
imprezować, ścigać się na drodze i wspólnie trenować?
– I nawzajem wiązać sobie krawaty – prychnął Tony.
– Już ja bym mu, kurwa, zawiązał krawat wokół szyi.
– Jezus, przestańcie – warknęłam, po czym dodałam
przemądrzałym głosem: – Adrien sam potrafi zawiązać sobie
krawat.
– Nie w tym rzecz, chłopcy mają rację – wtrącił Will. Nadal
się starał, by jego głos brzmiał rzeczowo. – Trudno nam
będzie wpuścić kogoś takiego jak Adrien do rodziny.
– Gdybym miała szukać sobie partnera, którego moja
rodzina polubi i do siebie dopuści, to po prostu już teraz
wstąpiłabym do zakonu. Nie istnieje bardziej hermetyczna
rodzina od naszej.
– Nieprawda, kiedyś byliśmy wredni dla tych pizdusiów,
z którymi kręciłaś, po prostu po bratersku, no i dla zasady –
tłumaczył Shane, rozkładając ręce. – Teraz byłoby inaczej.
– Jakbyś przyprowadziła kogoś normalnego, a nie, kurwa,
drugiego Vince’a – prychnął Tony.
– No właśnie – podłapał drugi bliźniak. – Ty w ogóle masz
oczy, dziewczynko? Co ty w nim widzisz?
Skrzywiłam się z niesmakiem.
– Adrien to nie jest drugi Vincent – warknęłam zaczepnie,
słysząc to absurdalne porównanie. – Jest wrażliwy i zupełnie
inny, wy go nie znacie, a oceniacie.
Will zapatrzył się na mnie z pochmurnym wyrazem twarzy
i mocno zaciśniętymi ustami. Odwzajemniłam butnie to
spojrzenie.
– No co, ty sam powinieneś wiedzieć. W końcu podobno się
kumplowaliście.
Wolno skinął głową.
– Tak, Hailie, i dlatego nie uważam, żeby był dla ciebie
odpowiedni. Już nawet abstrahując od jego przynależności do
Organizacji, co samo w sobie jest ogromną komplikacją, znam
go i co wiem na pewno, to że ten mężczyzna nie jest
wymarzonym kandydatem na partnera dla mojej młodszej
siostry.
– Ale twoje marzenia nie mają tu nic do rzeczy! –
zdenerwowałam się. – No i co takiego Adrien zrobił, że jesteś
tak strasznie do niego uprzedzony?
– Zdążyłem poznać jego podejście do kobiet i związków –
powiedział surowo Will.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
51

PIŁKARZYKI

Siedemnastoletni Will Monet westchnął ciężko, gdy prawie


dostał piłeczką od stołowych piłkarzyków w twarz. Próbował,
naprawdę próbował spędzić miło czas ze swoimi młodszymi
braćmi. Czuwał, by mecz, który rozgrywali na nowej zabawce,
przebiegał we w miarę cywilizowany sposób.
Nie szło to dobrze. Siedzący naprzeciwko niego Tony
szczerzył się złośliwie. To on rąbnął w pręt z figurkami do gry
tak mocno, że piłeczka odbiła się od ściany i poturlała się
gdzieś w kąt. Shane i Dylan zareagowali wybuchem śmiechu
tak gwałtownym, że aż się prawie obaj zapluli.
Głupie dzieciaki.
– Jest tylko dziesięć piłeczek w zestawie – poinformował
ich Will. – Zgubiliście już jedną, zaraz posiejecie drugą…
– Jedną zjadł Shane! – zawołał Dylan, szturchając brata
w ramię.
– Nie zjadłem – odparł oskarżony, chichocąc
nieprzerwanie.
– Jest pod kanapą – odparł Tony.
– To dlaczego nie podejdziesz i jej stamtąd nie
wyciągniesz? – zapytał Will.
Tony w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.
Nie ruszył się ani o milimetr, mimo że Will świdrował go
przez dłuższą chwilę wzrokiem.
– Nie weźmiecie nowej piłeczki, dopóki nie znajdziecie
tych starych – zarządził w końcu, starając się, by jego głos
brzmiał zdecydowanie. Z jego autorytetem u młodszych braci
bywało różnie. Czasami się go słuchali, czasami nie. Gdy
spędzał z nimi za dużo czasu na zabawie, trochę się
rozbestwiali.
Ale istniała na szczęście osoba, u której chłopcy nie chcieli
mieć nieprzyjemności za żadne skarby. Will wstał, zabierając
ze sobą pudełko z piłeczkami i zmierzył braci znaczącym
spojrzeniem.
– Jeśli za chwilę nie zobaczę tutaj dwóch brakujących
piłeczek, to opowiem tacie, jak szanujecie prezenty od niego.
Will pilnował, by nie zdradzić się uśmiechem, choć ten
cisnął mu się na usta sam na widok reakcji chłopców. Cała
trójka spoważniała. Shane i Dylan wstali, mrucząc pod nosem
„No dobra, już”, a po drodze szturchnęli Tony’ego, by i ten
się ruszył, co zrobił tym razem bez dłuższego ociągania.
Przez następne kilka minut Will obserwował, jak chłopcy
plączą się po salonie, drapią po głowach i ustalają, gdzie
mogą być zaginione piłki. To wtedy zadzwonił do niego
telefon.
– Adrien? – zapytał, zobaczywszy na wyświetlaczu imię
przyjaciela.
Napiął się trochę, bo ten telefon przypomniał mu
o aktualnej sytuacji i dzisiejszej kłótni z ojcem. Zabronił mu
wyjść na imprezę, i to w ostatniej chwili, ponieważ jedna
z opiekunek chłopców się rozchorowała. Jedna, a ta trójka
małych terrorystów potrzebuje przynajmniej dwóch. Ojciec
musiał pilnie wyjść i koniec końców oddelegował Willa do
wsparcia przy pilnowaniu młodszego rodzeństwa.
Tak że w ten sobotni wieczór Will zamiast bawić się ze
swoimi rówieśnikami, uważał, by jego bracia nie weszli
biednej opiekunce na głowę. Był pewien, że Adrien dzwoni mu
podokuczać. Zerknął na zegarek. Dopiero dochodziła dziesiąta
wieczorem. To już w zasadzie czas, by wysłać dzieciaki do
łóżek. Will nawiązał kontakt wzrokowy z nianią, która
właśnie pojawiła się w progu salonu, zapewne z tym właśnie
zamiarem.
– Co jest? – zapytał do słuchawki, nie kryjąc frustracji.
– Potrzebuję pomocy.
Will spodziewał się, że głos w telefonie będzie brzmiał
drwiąco, jednak natychmiast zmienił nastawienie, gdy ten
okazał się lekko spanikowany. Odwrócił się i przeszedł do
kuchni, a komórkę przycisnął mocniej do ucha, by lepiej
słyszeć Adriena, a słabiej Shane’a, wykłócającego się
z Tonym, który z nich ma się wczołgać pod kanapę.
– Co się stało?
– Nie wiem, coś dziwnego.
– Jesteś u Luke’a?
– Nie…
W słuchawce ciągle coś szeleściło.
– Miałeś być u Luke’a – rzucił Will, z trudem próbując
uciszyć w sobie uczucie zazdrości. Wszyscy mieli być na
imprezie u Luke’a, tylko nie on.
– Wpadłem na chwilę, ale… Nie wiem, co robić…
Połączenie też było kiepskie.
– Najpierw powiedz, o co chodzi. Wpadłeś do Luke’a,
a potem co? – Will zmarszczył brwi i nawet przysiadł przy
stole, ledwo to rejestrując. Adrien nie zwykł panikować bez
powodu.
– Była tam u niego taka dziewczyna…
Will zacisnął usta.
– Tak?
– Kuzynka z Francji, tak ją przedstawił.
– No i co z nią?
– Ja z nią. Pojechałem.
Will musiał wytężać słuch, by rozróżnić głos kumpla
pośród trzasków w telefonie, spowodowanych
prawdopodobnie złym zasięgiem lub zbyt gwałtownymi
ruchami osoby po drugiej stronie.
– …dokąd?
– Do domku ojca, tego… – Adrien odetchnął. – Tego wiesz
którego.
– Tej waszej małej willi w środku lasu? – Will potarł czoło.
– Jak usłyszała o podgrzewanym jacuzzi i szklanej altance,
to chciała ją zobaczyć.
– Wyszedłeś z nią z imprezy i zabrałeś do willi w lesie? –
podsumował Will z rezygnacją.
– To kuzynka z Francji.
– Co z Tammy?
Nastąpiła chwila ciszy.
– To kuzynka z Francji – powtórzył Adrien. W jego głosie
może i pobrzmiewało poczucie winy, ale i tak – jak na gust
Willa – zbyt lekkie, by podejrzewać go o prawdziwe wyrzuty
sumienia.
– Jesteś idiotą – warknął Will. – Po co do mnie dzwonisz?
Mam ci pogratulować? Chyba tylko głupoty.
– Nie, potrzebuję pomocy, mówiłem. Sprawa jest pilna.
– Kuzynka z Francji jednak nie jest zainteresowana?
– Daruj sobie kpiny.
Willowi, rzeczywiście, trudno było powstrzymać złośliwość
i wiedział o tym, dlatego wziął głęboki wdech i zapytał:
– W czym potrzebujesz pomocy?
– W znalezieniu jej.
Nastąpiła chwila ciszy. Dylan akurat wykrzyczał jakąś
obelgę pod adresem Tony’ego, a potem rozległ się trzask,
śmiech Shane’a i głos opiekunki, która wkroczyła do akcji.
Will to wszystko zignorował, skupiony na przyswajaniu
słów Adriena.
– Zgubiłeś ją?
Adrien przełknął ślinę.
– Ją… i Tammy.
– Tammy? Tammy też? Zgubiłeś dwie dziewczyny? Co to
w ogóle znaczy? – Will wstał i przeszedł się po kuchni,
przeczesując nerwowo włosy.
– Nie wiem, jedna przyłapała drugą i… opowiem ci, jak
przyjedziesz, okej? Albo w samochodzie, zadzwoń do mnie
z auta. Tylko zacznij już tu jechać. Proszę.
Tak, Adrien naprawdę rzadko wydawał się tak
zdesperowany.
– Adrien… – Will się zawahał. Do jego uszu dolatywał z
salonu głos opiekunki, który stawał się coraz głośniejszy.
Traciła cierpliwość. – Nie mogę, jestem dzisiaj niańką,
pamiętasz?
– Proszę, Will.
Will przymknął oczy, odetchnął. Ścisnął lekko nasadę nosa,
tak jak robił to ojciec, gdy podejmował trudną decyzję.
– Dobra – powiedział w końcu. – Zadzwonię z samochodu.
– Będę czekać – odparł z wyraźną ulgą w głosie Adrien.
Will wsunął telefon do kieszeni i przygryzając wargę,
wkroczył do salonu. Przez cały czas tej rozmowy chłopcy
zdążyli wyłowić piłki, wrócić z nimi do stołu z piłkarzykami,
rozegrać kolejną partię w trójkę i ponownie je zgubić.
– Jutro wrócicie do gry – obiecała im opiekunka, kobieta
ledwo po trzydziestce, dla której nawet z odpowiednim
wykształceniem i latami doświadczenia zajmowanie się
braćmi Monet było największym wyzwaniem jej życia. I tak
nieźle się trzymała. Spokojnym głosem tłumaczyła, ignorując
kpiny dzieci: – Teraz jest już późno, czas iść do łóżek.
– Nie – odpowiedział Tony.
– Przecież mamy turniej – dodał Shane.
– Turniej został przełożony na rano – westchnęła
opiekunka, z całych sił starając się, by sprawiać wrażenie
zdeterminowanej.
– Nieprawda – odparł Dylan. – Turniej jest zawsze
wieczorem.
Will podszedł do kobiety, która otwierała usta, by coś
odpowiedzieć. Zanim ją zagadnął, podrapał się niezręcznie
w ramię.
– Słuchaj, jest sprawa… Muszę na chwilę wyjść.
Nie był zaskoczony, widząc, że wytrzeszcza na niego oczy.
Zaczęła też wolno kręcić głową.
– Nie, nie możesz – powiedziała.
– To nagła, pilna sytuacja.
– Masz tu być i mnie wspierać, tak obiecał mi twój ojciec.
– Tak, wiem, ale to naprawdę wyjąt…
– Nie obchodzi mnie to, Will – ucięła ostro, ale jej twarz
nie wyrażała nic poza paniką. – Nie możesz zostawić mnie
z nimi samej. Nie z całą trójką. Mam to w umowie. Nie zostaję
sama z więcej niż dwójką z dzieci.
– Idą już spać, będą grzeczni… – jęknął Will, a potem
kątem oka złapał złośliwe spojrzenia bliźniaków i Dylana,
których ewidentnie bawił strach opiekunki.
Kobieta nadal kręciła głową.
– Jeśli stąd wyjdziesz, dzwonię do twojego taty albo na
policję i również wychodzę. Mówię poważnie.
Will wypuścił powietrze z płuc, zirytowany swoimi
niesfornymi braćmi, którzy odstraszali wszystkie sensowne
opiekunki już na dzień dobry. Uniósł dłoń w uspokajającym
geście.
– Dobrze, okej.
Opiekunka przestała wreszcie kręcić głową, za to ciągle
wpatrywała się w niego intensywnie, jakby chciała go
przekonać, że co jak co, ale ona naprawdę nie żartuje i nie da
się w nic wrobić. Telefon w kieszeni Willa zaczął mu ciążyć.
Wiedział, że Adrien na niego czeka i że czeka, aż Will
zadzwoni do niego z drogi. Denerwował się na przyjaciela za
to, że postawił go w tak nieznośnej sytuacji. To miał być pełen
frustracji, nudny, ale i pozbawiony stresu wieczór,
tymczasem Santan zamienił go dla Willa w czas trudnych
dylematów.
Will przez dłuższą chwilę, główkował, co robić. Niania nie
rwała się do tego, by sama położyć chłopców spać. Czekała, aż
on pierwszy się do nich zwróci. Will zawzięcie szukał
rozwiązania, zerkając na twarze braci. Mógłby szybko pomóc
położyć ich do łóżek, a potem się wymknąć i liczyć, że noc
minie bezproblemowo i opiekunka nigdy się nie dowie, że
została sama.
Ale to raczej nie przejdzie. Ułożenie dzieciaków do snu to
cały długi proces żmudnego użerania się z nimi przy każdej
najmniejszej czynności. Zanim wreszcie zamkną oczy, miną
wieki. Opiekunka zaś była teraz przewrażliwiona i ze
zdwojoną czujnością będzie sprawdzać, czy Will na pewno
jest w domu. Jeśli odkryje, że ją wystawił, bez skrupułów na
niego naskarży ojcu i kto wie, czy faktycznie nie wezwie
policji.
Will rozumiał, że opieka nad jego braćmi jest aż nadto
wymagająca. Czasami nie szło zapanować nad aż trójką z nich
naraz. Dużo psocili i wiecznie przychodziły im do głowy
idiotyczne pomysły. Ta niania wiele z nimi przeszła i nie bez
powodu Cam zgodził się dawać jej do opieki tylko dwójkę
swoich synów, gdy była z nimi sam na sam. A ona, cóż, bardzo
zawzięcie walczyła o przestrzeganie tej zasady.
– Dylan.
Chłopiec uniósł głowę na starszego brata.
– Zakładaj buty, idziesz ze mną – zarządził Will.
Dzieci spojrzały na niego zaskoczone, a niania uniosła
brwi.
– Ale dokąd? – zdziwił się Dylan.
– Zakładaj buty – powtórzył Will.
– Ej, to nie fair, ja też chcę iść – zbuntował się Shane.
– Ja też – dodał Tony.
Will skupił się na chwilę, by przybrać najsurowszy wyraz
twarzy, jaki tylko mógł. Kucnął przed trójką braci i zajrzał
w oczy każdemu z nich, zanim przemówił:
– Shane i Tony, pójdziecie na górę, umyjecie zęby,
przebierzecie się w piżamy i położycie się do łóżek. Zrobicie
wszystko, co pani Teller każe, bez gadania, a jeśli dowiem się,
że byliście niegrzeczni i sprawialiście jakiekolwiek trudności,
to obiecuję wam, że osobiście poskarżę się na was tacie
i zrobię to bardzo szczegółowo, wymieniając wasze
przewinienia, również takie z przeszłości. Rozumiecie mnie?
Bliźniacy spoważnieli. Ich natura skłaniała ich do dyskusji,
ale na szczęście przestraszyli się wystarczająco, by znaleźć
w sobie siłę do stłamszenia jej. Pokiwali głowami. Wiedzieli,
że ojciec zawsze brał ich na pogadanki, gdy dostawał skargi
od niań, ale nad wyraz poważnie traktował te od swoich
najstarszych synów. Nigdy nie lekceważył tego, co zgłaszali
mu Will i Vincent. Traktował to wyjątkowo wręcz poważnie,
bo zdawał sobie sprawę, że starsi bracia donoszą na
rodzeństwo tylko w absolutnie krytycznych przypadkach.
– A ty, Dylan, pojedziesz ze mną i będziesz się mnie
słuchał. To sytuacja awaryjna, więc oczekuję od ciebie
dojrzałości, okej?
Dylan, wyróżniony swoją misją, pokiwał głową, marszcząc
lekko brwi.
– Świetnie – rzucił Will, poklepał go w ramię, a następnie
pchnął delikatnie ku korytarzowi. – Chodź.
– Jesteś pewien? – zapytała niania. Przystanęła przy
schodach i obserwowała, jak się szykują. Już się trochę
rozluźniła. – Dylan powinien być zaraz w łóżku, takie są
wytyczne od waszego taty.
– Prześpi się w aucie – burknął Will. Odechciało mu się
z nią gadać.
Dylan natychmiast przybrał minę buntownika. Jasne było,
że nie zamierza spać w żadnym aucie. Był niezwykle głodnym
przygód jedenastolatkiem.
– Dobranoc – pożegnał się Will, w pośpiechu cmokając
Shane’a i Tony’ego gdzieś w czubek głowy. – Bądźcie
grzeczni.
Niani skinął tylko sztywno, po czym złapał Dylana za rękę
i wyszedł.
Najpierw zawiadomił ochroniarza, bo jeśli coś było pewne,
to to, że bez obstawy nigdzie nie pojedzie. Ojciec może być
zły, że wyszedł z Dylanem bez pozwolenia, ale to nic
w porównaniu z kłopotami, w jakich by się znalazł, gdyby
Cam dowiedział się, że nie miał wystarczająco oleju w głowie,
by wziąć ze sobą ochroniarza.
Wybrał jedno z szybszych, sportowych aut z kolekcji
Monetów i już to podekscytowało małego Dylana, który nie
miewał wielu okazji, by takimi podróżować. Nie miał jeszcze
trzynastu lat, został więc odesłany na tyły. Bardzo czekał na
moment, aż będzie mógł jeździć z przodu, dziś jednak nie
marudził. Zapiął pas, zwyczajnie przejęty byciem
zaangażowanym w plan starszego brata.
– Dokąd jedziemy? – pytał.
– Muszę załatwić jedną rzecz – odparł Will, skupiony na
wyjeździe z terenu Rezydencji Monetów.
– Na imprezę?
Will rzucił mu spojrzenie w lusterku wstecznym.
– Na jaką znowu imprezę?
– No… słyszałem, jak mówiłeś tacie, że masz dzisiaj
imprezę – odpowiedział Dylan, skubiąc pas i machając
nogami. – A on ci powiedział, że na nią nie pójdziesz. Bo nie
ma kto z nami zostać. – Zamilkł na chwilę, a potem dodał: –
Bo w panią Karlsson wjechała ciężarówka.
– Co? – Will się skrzywił. – Jaka ciężarówka?
– Tony mówił, że słyszał…
– Tony zmyśla – westchnął. – Nie słuchaj go. Wasza druga
opiekunka ma grypę, a my nie jedziemy na żadną imprezę.
Jedziemy do mojego znajomego, muszę z nim o czymś
pogadać.
– O czym? – zapytał natychmiast Dylan.
– Nie interesuj się.
– Tata będzie zły, jak się dowie, że zabrałeś mnie o tej
porze na przejażdżkę – rzucił obojętnie Dylan, a głowę
przekręcił tak, że patrzył teraz przez szybę.
– Tata będzie też zły, jak się dowie, że byłeś niegrzeczny.
– Nie byłem niegrzeczny, byłem taki jak zawsze.
– Czyli niegrzeczny.
Usta Dylana rozciągnęły się w przymilnym uśmieszku.
– A gdzie jest tata?
– W Nowym Jorku, ma spotkania – odparł Will. Chciał już
zaraz dzwonić do Adriena, ale nie miał serca tak
bezceremonialnie uciszać brata, więc czekał na dobry
moment, by ten przestał na chwilę trajkotać.
– A Vince?
– Też.
– Vince jest z tatą?
– Mhm.
Dylan zmarszczył brwi. Zabawnie to wyglądało, gdy tak
bardzo wyrażał swoją dziecięcą twarzą, że coś mu nie pasuje.
– To czemu nie wzięli nas ze sobą?
– Oni nie są na wakacjach – odparł Will łagodnie. –
Pracują. Nudziłbyś się.
– Nie nudziłbym – stwierdził Dylan pewnie. – Ja też chcę
prowadzić biznesy, jak tata.
– Nie burz się. Jesteś za młody, wiesz to.
– A ty nie jesteś zły, Will? – zagadnął. – Że tata wziął
Vince’a, a ciebie nie?
Will milczał przez chwilę, jednak pilnował, by nie trwała
ona zbyt długo i nie wydała się podejrzana. Dylan był dobry
w czepianiu się, wyciąganiu i wałkowaniu takich małych
potknięć.
– Vince skończył dwadzieścia jeden lat – odpowiedział. –
To normalne, że teraz będzie częściej towarzyszył tacie
w pracy.
Dylan pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Też chcę być jak Vince, gdy dorosnę – rzucił.
Will nie odparł na to nic. Prowadził w ciszy, od czasu do
czasu zerkając w lusterko na eskortujące ich auto
ochroniarza, i myślał sobie o swoim najstarszym bracie. Jemu
wszystko układało się tak jakoś gładko. Nie musiał dziś
siedzieć z młodszym rodzeństwem, bo ojciec zabrał go na
wyjazd służbowy ze sobą. Trochę więc pracował, studiował,
posiadał nienaganne życie towarzyskie, a przy okazji cały
czas komuś imponował. Ojciec był z niego dumny
i zadowolony, młodsi bracia o wiele przy nim posłuszniejsi.
Gdyby to Vince siedział z dziećmi przy piłkarzykach, zapewne
nie rzucaliby piłeczkami po całym pokoju. Gdyby to Vince
chciał wyjść, udałoby mu się przekonać nianię, by została
z trójką chłopców, i nie ciągnąłby ze sobą Dylana.
Na przestrzeni lat Will zdążył się przyzwyczaić do
świetności swojego starszego brata, a podobne myśli
i porównania stale gościły w jego głowie, dlatego już się nimi
nawet tak bardzo nie przejmował. Teraz też szybko się ocknął
z zamyślenia i uświadomił, że wreszcie Dylan na chwilę
zamilkł, nastał więc dobry moment, by zadzwonić.
Telefon połączył się z głośnikiem w aucie automatycznie
i już zaraz rozległ się dźwięk sygnału, który od razu
przyciągnął uwagę Dylana.
– Will – odezwał się Adrien. Oddychał szybko, jak po
treningu. – Jedziesz?
– Jadę.
Rozległo się westchnięcie pełne ulgi, ale gdy wypowiedział
kolejne słowa, zabrzmiała w nich panika.
– Will, nie mogę ich znaleźć.
– Obydwu?
– Wziąłem kuzynkę z Francji do leśnej willi, a Tammy się
dowiedziała i nas tu zaskoczyła… w łóżku, akurat gdy…
– Stój, przestań – warknął szybko Will. – Bez szczegółów.
Jadę z Dylanem, a ty jesteś na głośniku.
– Cześć, Dylan – przywitał się Adrien i mimo stresującej
sytuacji wręcz słychać było jego chwilowe rozbawienie.
– Hejka! – odparł ochoczo chłopiec.
Uwielbiał, gdy zwracano na niego uwagę.
– Co zrobiła Tammy, gdy złapała cię z inną? – zapytał Will.
– Krzyczała, Will, to zrobiła. A potem wybiegła. I wsiadła
z powrotem w swoje auto.
– A ty co zrobiłeś?
– Poszedłem za nią. Przyznaję, głupio wyszło, więc
chciałem ją uspokoić – wyznał, a Will wywrócił oczami. –
Była bardzo zdenerwowana, nie powinna wsiadać za
kierownicę.
– Czyli zostawiłeś Francuzkę i wybiegłeś z domu za
Tammy? – podsumował Will.
– Tammy zdążyła wsiąść do samochodu i nawet odjechać,
a ja zostałem na drodze, patrzyłem, jak jej auto znika za
zakrętem i kombinowałem, co zrobić. Wsiąść w swoje i jechać
za nią? – Will musiał wytężać słuch, bo połączenie było
bardzo słabe. Znaczenia niektórych słów musiał się domyślać.
– Ale wtedy musiałbym zostawić kuzynkę z Francji, a laska
była strasznie pijana.
– Co zrobiłeś?
– Nie zdążyłem podjąć decyzji, bo prawie od razu
usłyszałem huk.
– Ze środka willi? – przeraził się Will. Z niepokojem
zerknął na Dylana w lusterku, który wyglądał na wyjątkowo
zafascynowanego historią na dobranoc.
– Nie, z drogi. To auto Tammy się rozbiło.
– Co takiego?! – Will ze zgrozą spojrzał na swoją komórkę.
– Nic poważnego, chyba nie jechała szybko. Zjechała
z drogi i łupnęła w drzewo, ale cóż, gdy dobiegłem do
samochodu, jej w nim już nie było.
– Zostawiła auto i uciekła? – Will marszczył brwi coraz
mocniej.
– Przód wgnieciony, drzwi otwarte, kluczyki w stacyjce…
Pewnie wiedziała, że ją dogonię, a… Cóż, wyjątkowo nie miała
ochoty ze mną rozmawiać.
– Wbiegła w las?! Przecież jest środek nocy! I co z nią?! –
denerwował się Will. Ta historia zaczęła przybierać naprawdę
niebezpieczny obrót.
– Szukałem jej, krzyczałem za nią przez dobre pół godziny.
Ona się tam na pewno zgubiła w tym lesie. Sam bym się
zgubił, dlatego wreszcie zmądrzałem i wróciłem się do domu
po telefon.
Zmądrzał, pomyślał Will ze wzgardą.
– A kuzynka z Francji?
– Cóż, ona… No właśnie… zniknęła.
Gdyby nie silna potrzeba, by jak najszybciej dotrzeć do
leśnej willi Santanów i walnąć Adriena w pustą głowę, to Will
poważnie rozważyłby zjechanie na pobocze i wzięcie
głębokiego wdechu.
– Co masz na myśli, mówiąc, że zniknęła? – wycedził.
– Była pijana, mówiłem. Poiła się drinkami z Lukiem
jeszcze na długo przed rozpoczęciem imprezy. Dopiero gdy
zabrałem ją do siebie, zobaczyłem, w jak fatalnym jest
stanie…
Will się skrzywił.
– I nie przeszkadzało ci to wziąć jej do łóżka?
– Była bardzo chętna, nawet kiedy jeszcze się trzymała… –
bronił się Adrien, ale Will przerwał mu pogardliwym
prychnięciem.
– Daruj sobie.
– Bardzo się spłoszyła, gdy Tammy wleciała do willi
i zaczęła nas przeklinać. Widziałem, że się przejęła, ale nie
sądziłem, że aż tak… Wróciłem do środka, a jej nie było.
– Gdzie jesteś teraz? Co robisz? – dopytywał Will. Musiał
się pilnować, by nie dociskać pedału gazu. Starał się być
odpowiedzialny: było ciemno, no i wiózł młodszego brata.
– Kręcę się po lesie, ale nie za daleko od domu. Na
wypadek, gdyby któraś z nich wróciła. Najlepiej obie. –
W głośniku rozległo się sfrustrowane westchnięcie. –
Potrzebuję cię tutaj.
– Jadę – mruknął Will przez zaciśnięte zęby i się rozłączył.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
52

JEDYNA OSOBA, KTÓRA


TEJ NOCY SIĘ OŚMIESZYŁA

Złość wyrażał przez zaciskanie palców na kierownicy.


Denerwowało go wszystko. Jego własna natura, która nie
pozwoliła mu olać prośby przyjaciela. Opiekunka, której upór
zmusił go do ciągnięcia ze sobą w drogę młodszego brata.
Dziewczyny Adriena, które bezmyślnie się pogubiły. No i sam
Adrien, który tego wieczora podjął tak głupie decyzje.
Zwykle wygadany Dylan tym razem milczał. W momentach
pełnych stresu albo których do końca nie rozumiał,
zachowywał powagę i wykazywał się większą niż normalnie
dojrzałością. To było w nim dość urocze i zawsze sprawiało,
że Willowi miękło serce.
Powinien właśnie zasypiać w swojej sypialni, a nie tułać się
gdzieś po nocy.
– Będziemy szukać tych dziewczyn po lesie? – zapytał
Dylan, kiedy wśród gęstych drzew zamajaczyła willa. Był to
niewielki drewniany budynek ze spadzistym dachem
i drobnymi lampeczkami, które swoim światłem sprawiały, że
miejscami przybierał ciepły kolor ciemnej pomarańczy. Las
wkoło jakby dla kontrastu straszył swoim mrokiem
i przytłaczał ze wszystkich stron biedny, przytulny domek.
– Ty zostaniesz w aucie – odparł Will, kiedy już
zaparkował, a sylwetka Adriena jak na zawołanie zaczęła
wyłaniać się spośród ciemnych drzew. Jego biała koszulka
wyróżniała się na tle panującej czerni. Maszerował w ich
stronę, nerwowym ruchem przeczesując włosy i łypiąc
czujnie na boki. Twarz miał pobladłą. Wyglądał, jakby marzył,
by ta noc się skończyła.
– Nie chcę tu zostawać – zaoponował cicho Dylan.
Normalnie Will nie pozwoliłby mu dyskutować, ale głos
Dylana nie brzmiał prawdziwie buntowniczo, a przede
wszystkim zadrżał lekko, co oznaczało, że chłopiec się boi.
Nie ma się co dziwić, sceneria pasowała do horroru,
a i wydarzenia za bardzo od niego nie odbiegały. Will sam
poczuł, jak włosy na rękach stają mu dęba.
– Okej, coś wymyślimy.
Dylanowi to wystarczyło, bo nie kłócił się dalej. Nie
wyskoczył też z samochodu, tylko czekał, aż Will przywita się
szybkim, przyjacielskim uściskiem z Adrienem (już na
wejściu świdrując przyjaciela pełnym dezaprobaty wzrokiem)
i sam podejdzie, by go z niego wypuścić. Spokorniał, co
rzadko mu się zdarzało.
Adrien tym razem nie zwrócił uwagi na chłopca. Zdawał się
jeszcze bardziej przerażony niż przez telefon.
– Tammy się znalazła – oznajmił od razu.
Will przymknął z ulgą powieki, łapiąc Dylana za rękę, kiedy
ten wysiadał. Chłopiec dyskretnie nie dał się puścić, nawet
gdy stał już na trawie.
– Wróciła?
– Natknąłem się na nią w lesie. Ochłonęła i zawróciła, na
szczęście mniej więcej wybrała dobry kierunek. Wpadła na
moich ludzi.
– Twoich ludzi?
– Wysłałem w las kilka ekip. Jacyś ludzie, do których mam
namiary od ojca. Ściągnąłem ich tutaj.
– Twój tata wie, co się dzieje?
– Chyba jeszcze nie, ale pewnie się dowie. – Adrien się
skrzywił. – Zawsze się o wszystkim dowiadują, nieprawdaż?
Nasi ojcowie.
Will pokiwał głową. Co jak co, ale to była prawda.
– Jak się czuje Tammy?
Adrien pocierał kark sfrustrowany, ale przede wszystkim
zawstydzony tym, co się wydarzyło.
– Nienawidzi mnie, ale jest cała i zdrowa.
– A Francuzka?
Adrien rozłożył ręce.
– Przepadła. Szukają jej.
– Skoro masz ludzi, którzy przeczesują dla ciebie las
w poszukiwaniu dziewczyny, to do czego ja ci jestem
potrzebny? – zapytał Will.
Popatrzyli sobie w oczy. Adrien na chwilę jakby zastygł,
a potem drgnął i przełknął ślinę. Codziennie w szkole Will
widywał go pewnego siebie i skłonnego do drwin, dlatego
dziwnie patrzyło się na tę zmianę, która dzisiaj w nim zaszła.
– Do powiedzenia mi, że jestem idiotą – odpowiedział
wreszcie cicho. – Żaden z wynajętych ludzi tego nie zrobi.
Will milczał przez moment, ale na koniec skinął głową.
– Dobrze, z przyjemnością. – Wpatrywał się w niego
z mocą, gdy wyraźnie wycedził: – Jesteś idiotą.
Teraz to Adrien skinął, ni to potakując, ni dziękując.
Dylan zadzierał głowę, spoglądając na brata i jego kumpla,
próbując połapać się, o co chodzi.
– Pokręcicie się tu z brzegu? Chodzi o to, żeby ją złapać,
jeśli jest w pobliżu lub zawróci, jak Tammy. Ja pójdę dalej. –
Adrien zerknął na chłopca. – Dasz radę, Dylan?
Dylan zazwyczaj ochoczo podchodził do takich misji, ale
tym razem nawet on nie był przekonany do tego pomysłu –
patrzył w ciemny, straszny las okrągłymi jak monety oczyma.
Nie pozwoliłby sobie jednak na okazanie słabości przed kimś
spoza rodziny, więc pokiwał głową.
W Willu nadal się gotowało. Był prawie pewny, że gdyby nie
chodziło o zdrowie i bezpieczeństwo niewinnych dziewczyn,
dałby sobie spokój i pozwolił Adrienowi samodzielnie wypić
piwo, którego sobie nawarzył. Nadal był też nieprzekonany,
czy kręcenie się w lesie, nawet przy samej willi to dobry
pomysł, zważywszy na obecność Dylana. Cóż, przynajmniej
uspokajała go obecność ochroniarza. Martwił się o chłopca,
tym, że serwuje mu trudny wieczór, że nie spisuje się za
dobrze jako jego starszy brat. Nie powinien narażać dzieciaka
na taki dyskomfort.
Ciekawe, co zrobiłby w tej sytuacji Vincent.
Pewnie coś wspaniałomyślnego, co jemu nawet nie
przyszło do głowy.
Nie puszczając dłoni brata, ruszył z Adrienem w stronę
lasu.
– Nie możesz się do niej dodzwonić?
– Nie mam jej numeru.
Will rzucił mu spojrzenie pełne niedowierzania, a Adrien
uniósł dłonie w obronnym geście.
– Przed chwilą się poznaliśmy.
– Tak czy siak trzymaj telefon przy sobie, musimy być
w kontakcie – rzucił. Ze wszystkich sił powstrzymywał
zirytowane westchnięcie. Też znalazł sobie kumpla.
– Dzięki, Will – powiedział Adrien, kiedy doszli do linii
drzew i stanęli.
– Jak ta dziewczyna się nazywa?
Adrien uciekł spojrzeniem w bok i potarł szczękę.
– Nie wiem.
– Gnojek z ciebie – burknął Will, wymijając przyjaciela,
żeby wejść w las. Czuł, jak Dylan ściska jego dłoń mocniej. –
Idź już, nie ma czasu do stracenia.
Adrien nie zaprzeczył. Nie bronił się też już, no bo ileż
można. Zresztą nie miał dobrych argumentów. Will odszedł
od niego, a Adrien pewnym krokiem puścił się w las, ściskając
w dłoni gotowy do użycia telefon. Pensylwańskie lasy nie
słyną z dobrego zasięgu, jednak synowie członków
Organizacji oraz wielu zatrudnianych przez nich ochroniarzy
mogli pochwalić się naprawdę najlepszym sprzętem.
Zaczął nawoływać. Will spacerował w okolicy lasu, pilnując,
by cały czas mieć w zasięgu wzroku pomarańczowe światła
leśnej willi. Celowo energicznie stawiał kroki, by gałązki pod
podeszwami jego butów łamały się głośno. Hałas dodawał
Dylanowi otuchy. Dodatkowo wędrował za nimi ochroniarz,
więc raczej nic im nie groziło. Chłopiec też doszedł do takich
wniosków, bo szybko odważnie dołączył do aktywnego
nawoływania dziewczyny.
– Will? – zagaił Dylan. – Ty jesteś zły na Adriena?
– Tak.
– To dlaczego tu przyjechaliśmy?
– Bo jest głupi i miał rację, gdy twierdził, że nikt inny nie
powie mu tego w twarz – odparł, nie przestając czujnie się
rozglądać.
– Ale przecież jak ostatnio powiedziałem na Tony’ego, że
jest głupi, to tata się zdenerwował.
No dobra, Willowi zadrżał kącik ust.
– To, że Tony zjadł ostatni jogurt z lodówki, nie oznacza,
że jest głupi. Adrien sprawił przykrość dwóm osobom. Nie
wolno tak robić.
– Ej, ale jak Tony zeżarł jogurt, też zrobił mi przykrość.
– Tony miał prawo zajrzeć do lodówki i zjeść jogurt. Adrien
nie miał prawa wykorzystywać tych dziewczyn.
– A co to znaczy „wykorzystywać dziewczyn”? – zapytał
z ciekawością jedenastolatka Dylan.
Will odchrząknął.
– To znaczy… najpierw dać buziaka jednej i obiecać, że jest
wyjątkowa, a potem jednak dać buziaka drugiej.
– Fuj.
Tym razem Will się zaśmiał.
– Powinniśmy jeszcze trochę pokrzyczeć, co? Dasz radę? –
zapytał Will, chętny do zmiany tematu.
Trudno tak było jej szukać, nie znając jej imienia, ale mimo
to poradzili sobie całkiem nieźle, bo wreszcie się znalazła.
Okej, to nie oni ją znaleźli. To jacyś goście z ekipy
skrzykniętej przez Santana.
– Nie patrz – rozkazał Will Dylanowi, natychmiast
poważniejąc, bo zobaczył, że jeden z mężczyzn niesie
dziewczynę w ramionach. Jej blond włosy falowały w rytm
jego kroków. Na początku serce zabiło Willowi mocniej, bo
jakkolwiek groźna zdawała się ta sytuacja, tak w głębi duszy
nie spodziewał się, by jej finał okazał się tragiczny, ale przez
moment wyglądało to na całkiem możliwe rozwiązanie.
– Żyje, jest pijana – krzyknął do niego drugi mężczyzna
jeszcze z daleka.
Will odetchnął z ulgą. Dylan chyba też.
– Znaleźliśmy ją leżącą pod jednym z drzew. Niezbyt
mądrze wystawiać się tak niedźwiedziom – poinformował
wybawiciel dziewczyny, gdy już zbliżył się do Willa.
– Poinformowaliście Adriena?
– Tak, już wraca. Wszyscy wracają.
– Miejmy nadzieję, że ta druga laleczka siedzi grzecznie
w willi i nie postanowiła zwiać jeszcze raz, bo nigdy nie
wrócimy do domu – zażartował jeden z nich. Inni mu
przytaknęli, któryś z nich ziewnął głośno.
– Uważaj na słowa – warknął Will, nagle ogarnięty przez
chwilową, ale bardzo palącą wściekłość. – To żadna laleczka,
trochę szacunku.
Mężczyźni spoważnieli i nie odpowiedzieli, choć wyglądali,
jakby mnóstwo niecenzuralnych wypowiedzi cisnęło im się na
usta. Na szczęście dla Willa znali jego nazwisko i pozycję i nie
pozwoliliby sobie pyskować synowi członka Organizacji,
nawet tak młodemu i w miejscu, gdzie nikt więcej by tego nie
usłyszał. Will lubił tę władzę, którą czasami udawało mu się
poczuć. Zwykle całą śmietankę spijał ojciec, wiadomo, lub
Vince, ale czasem niespodziewanie i on dostawał swój
kawałek ciastka.
– Na pewno nic jej nie jest? – spytał szeptem Dylan, kiedy
mężczyźni przeszli obok nich tak blisko, że włosy dziewczyny
prawie połaskotały go w policzek.
Will zmierzył tyły ich głów wrogim spojrzeniem, ale jeśli
nie mieli tam oczu, to zapewne tego nie zauważyli.
Zrezygnował z pouczania ich. Wolał, by jak najszybciej wrócili
do willi, by dziewczyna mogła się ogrzać.
– Wygląda na to, że po prostu zasnęła. Na pewno wezwano
karetkę, oni się upewnią, że wydobrzeje.
– Zasnęła w nocy w lesie? – zdziwił się Dylan. – Jak to?
– Piła alkohol, tak to. Dlatego tata się tak denerwuje, gdy
sobie żartujesz, że chcesz wina do kolacji.
Dylan zamilkł, przetrawiając swoim młodym umysłem
wszystko to, co się działo.
W leśnej willi ojca Adriena naprawdę było przytulnie.
Lampki świeciły tutaj jeszcze cieplejszym odcieniem
pomarańczy niż na zewnątrz, co kojarzyło się z buchającym
płomieniem w kominku. Choć takowy też się tu znajdował, to
Adrien nie zadał sobie trudu, by w nim rozpalić, choćby dla
samego nastroju. Tammy siedziała na brązowej kanapie, na
wpół przykryta pluszowym brązowym kocem. W jednej ręce
trzymała telefon, a w drugiej pustawy już kubek po jakimś
rozgrzewającym napoju. Nos miała czerwony, policzki lekko
zaróżowione. W swoje sięgające ramion czarne włosy
wsuwała zawsze spinki po obu stronach, by odkryć czoło, dziś
jednak zdążyła się już mocno rozczochrać, więc jedna z nich
wisiała jej przy uchu, a druga w ogóle zniknęła.
Dziewczyna pustym wzrokiem obserwowała, jak mężczyźni
kładą nieprzytomną Francuzkę na puszystym łaciatym
dywanie. Will puścił dłoń Dylana, by z szafy wyjąć kolejny koc
– znał tę willę w miarę dobrze. Pomógł opatulić nim drżącą
Francuzkę, która nieźle przemarzła. Noc była dość ciepła, ale
ona zasnęła przecież na ziemi w środku lasu. We włosach
miała liście i gałązki. Jedna nawet odbiła jej się na skroni.
– Cześć, Tammy – przywitał się z nią Will. – Jak się
czujesz?
– A jak mogę się czuć? – prychnęła i pokręciła głową,
zerkając gdzieś w bok. Palce zacisnęła na kubku tak mocno, aż
jej zbielały. – Chcę wreszcie wrócić do domu.
– Co z twoim autem?
– Coś się spieprzyło, gdy walnęłam nim w drzewo. –
Tammy starała się nie pokazywać emocji, ale niezbyt jej się to
udawało. Zadrżały jej wargi. – Jestem taka głupia!
Willowi zrobiło się żal dziewczyny. Znał ją ze szkoły,
ostatnio nawet często z nią rozmawiał, gdy zaczęła spotykać
się z Adrienem. Nie zasługiwała na taki finał związku. Gdy
zobaczył łzy na jej policzkach, pomyślał sobie, że zarówno
ona, jak i Francuzka powinny się nawodnić, dlatego ruszył do
kuchni, gdzie w szafce schowane były zgrzewki wody.
Zdarzało mu się leczyć kaca w tej chatce.
Zdumiał się, gdy dosłyszał cichy głos Dylana.
– Nie jesteś głupia – powiedział delikatnie, zbliżywszy się
do Tammy. – Nikogo przecież nie wykorzystałaś.
Tammy podniosła głowę skrzywiona, ale kiedy zobaczyła,
że to mały, uroczy chłopiec przed nią stoi, jej rysy
natychmiast złagodniały. Will podał jej butelkę wody,
a następnie pogłaskał Dylana po włosach i zwrócił się do
dziewczyny:
– Odwieziemy cię do domu, co ty na to?
– Dziękuję – odpowiedziała z ulgą.
Pomógł jej nawet odrzucić koc i wstać. Tymczasem
Francuzka zaczęła się przebudzać, zaraz też do domu wpadł
Adrien. Skruszony popatrywał na dwie dziewczyny, które tego
wieczoru wpadły przez niego w kłopoty. Tammy rzuciła mu
tylko jedno, pogardliwe spojrzenie, potem już go ignorowała.
Żeby nie stać bez sensu i nie obserwować tylko, jak inni
sprzątają jego bałagan, pomógł cucić Francuzkę.
– Dziękuję, Will – powiedział jeszcze cicho i szczerze.
– Zabieram Tammy – oznajmił sucho Will. – A ty, gdy już
się zajmiesz tą drugą dziewczyną, weź zastanów się nad tym,
co tu zaszło. To nie jest normalne, Adrien.
Adrien skinął głową. Will miał nadzieję, że przyjaciel
weźmie sobie jego słowa do serca. Nie pożegnał się z nim
w żaden inny sposób. Złapał Dylana za rękę i puścił Tammy
przodem, a potem otworzył dla niej drzwi w swoim aucie.
Zapiął pas brata, który usiadł z tyłu. Następnie popatrzył
w czarne, gwieździste niebo i westchnął zmęczony, zanim
sam zajął miejsce za kierownicą.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał. Ruszyli już, drogi były puste,
a ciążąca w aucie cisza grobowa.
Tammy, która siedziała otępiała, zapatrzona
w przesuwający się za szybą las, spojrzała na chłopaka.
– Że Adrien przygruchał sobie jakąś inną dziewczynę?
Will skinął głową.
– Ktoś, kto był na imprezie i wszystko widział, zadzwonił
do mnie i mi powiedział…
– Kto?
Tammy milczała przez chwilę, ale wreszcie odparła:
– Maya.
Will ledwo powściągnął uśmiech. To miało tak dużo sensu.
– Powinnam była zachować zimną krew, a zamiast tego się
ośmieszyłam – westchnęła dziewczyna. Odchyliła głowę na
zagłówek i przymknęła powieki.
– Jedyna osoba, która tej nocy się ośmieszyła, to Adrien
Santan.
Teraz to na ustach Tammy zawitał malutki uśmiech.
– Dzięki, Will, ty jesteś w porządku.
– Jak coś, to moim zdaniem jesteś ładniejsza od tamtej
dziewczyny – odezwał się chłopiec z tylnego siedzenia.
– Dylan – upomniał go cicho Will, ale chyba nie było to
potrzebne, bo jego młodszy brat ewidentnie tą wypowiedzią
poprawił humor Tammy.
– Dzięki, mały – zachichotała.
Dylan wzruszył ramionami, niby to obojętnie.
Znowu zapadła cisza. Tammy zobaczyła swoje odbicie
w szybie i zaczęła majstrować przy wypadających wsuwkach.
Jedną z nich przytrzymywała sobie w ustach, a gdy ją wyjęła,
powiedziała:
– Słuchaj, wiem, że jesteś jego kumplem. Ale przez wzgląd
na dzisiejsze wydarzenia dobrze by było, gdybyś czuwał
czasem, by żadna niewinna dziewczyna nie wylądowała
w jego sidłach. To straszny dupek.
– Wiem, Tammy – westchnął Will zapatrzony na drogę,
a potem nagle z nadnaturalnym wręcz przypływem
determinacji dorzucił szeptem: – Zrobię, co będzie w mojej
mocy.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
53

NIEZMIENNA POZYCJA

PAMIĘTAM TO!
Dylan podskoczył, wybałuszył oczy i dziobał powietrze
palcem wskazującym.
– Te piłkarzyki były genialne, co się z nimi stało? – zapytał
Shane.
– Wyjebaliśmy je do piwnicy? – zasugerował Tony.
– Wieki tam nie byłem.
– No.
Tylko jednym uchem wyłapywałam wymianę zdań
bliźniaków, bardziej skupiona na wwiercaniu spojrzenia
w Willa, no i sporadycznie w Dylana.
– Po co… Co… Dlaczego niby mi to opowiedziałeś? –
spytałam z wyrzutem.
– Żebyś zrozumiała moją niechęć do Adriena i wizji mojej
młodszej siostry u jego boku.
– Ale… Ale on miał wtedy siedemnaście lat! To było wieki
temu…
– Długo trzymaliśmy się razem, podobnych sytuacji
zdarzyło się kilka.
– Ja go znam z zupełnie innej strony. Stara się już od
dawna – broniłam go, a policzki zapłonęły mi ze złości.
– Możliwe, a raczej, zważając na krótki staż waszej
znajomości, z pewnością nie jest tak, że znasz go z każdej
strony – zauważył Will.
– A oni? – warknęłam z wyrzutem, machnąwszy ręką
w stronę bliźniaków. – Oni też są straszni, ich też spisujesz na
straty?
Shane i Tony unieśli brwi.
– Różnica jest taka, mała Hailie, że my nie pchamy się
w związki.
– Zabawne, bo z tego, co pamiętam, Shane ostatnio chciał
się w jeden wepchnąć.
– Ej, szybko się z niego wypchnąłem – zaprotestował
zainteresowany.
– A Dylan? – ciągnęłam wściekle. – Kiedyś nie zawsze był
w porządku w stosunku do Martiny. Teraz jest inaczej,
prawda? – Spojrzałam na swojego wrednego brata. – To co,
jednak można się zmienić, czy jak to jest?
– To co innego…
Prychnęłam głośno, żeby pogarda, którą czułam,
wybrzmiała porządnie.
– Kiedy o was chodzi, to zawsze jest co innego. Nie, drogi
Dylanie, to jest to samo. I skończyłam tę rozmowę.
Wstałam.
– Will – zwróciłam się do ulubionego brata, który podnosił
na mnie wzrok – początek twojej historii był przesłodki,
uwielbiam słuchać o waszym dzieciństwie. Daj znać, kiedy
dorośniesz, przestaniesz chować starą urazę i zaczniesz
szanować moje decyzje, a wtedy chętnie spędzę z tobą czas
i poproszę, byś opowiedział coś jeszcze.
Odwróciłam się na pięcie i sprytnie udało mi się przemknąć
obok Dylana. Podeszłam do Tony’ego i wyciągnęłam ręce po
Daktyla.
– Oddaj mi go – warknęłam złowrogo, kiedy z początku nie
chciał mi podać kota.
Nie szarpał się ze mną, więc ostatecznie przejęłam
biednego Daktyla. Przytulając go do piersi, wyszłam z salonu.
Straciłam czujność w przedpokoju i potknęłam się o torbę
któregoś z braci. Nie upadłam na szczęście. Zamknęłam się
w swojej sypialni, zadowolona, że wieczorną toaletę odbyłam
jeszcze przed ich najazdem.
Inaczej nazwać tego nie mogłam – to był istny najazd.
Wpadli tu jeden po drugim, narobili rabanu, porozrzucali
swoje rzeczy, wyjadali jedzenie z lodówki…
Dylan jako jedyny nie przyniósł swoich rzeczy. Przyleciał tu
gnany gorącymi emocjami, nie myślał więc trzeźwo. Za to
przytargał je następnego dnia. Bracia Monet stwierdzili, że
muszą mnie pilnować, i jakkolwiek ich kochałam, tak niczego
bardziej nie pragnęłam, niż wykopać ich z apartamentu
Vincenta.
– Mają takie samo prawo tam przebywać jak i ty, droga
siostro – przemówił Vincent, gdy zadzwoniłam do niego na
skargę.
W ten oto sposób moja oaza przestała być oazą, teraz na
blatach w kuchni wiecznie walały się okruchy, po łazience
zostały porozstawiane męskie kosmetyki, a w salonie
piętrzyły się dziesiątki skarpet. Serio, dziesiątki, a nawet nie
minęło tak dużo dni.
Bracia Monet mieli swoje obowiązki, ale nikt im w nich nie
szefował, były więc na tyle elastyczne, by mogli nauczyć się
prowadzić spokojne życie w apartamencie Vince’a. Przewijali
się przez mieszkanie, wpadali do niego i z niego wypadali
w sposób dość chaotyczny, ale musieli mieć między sobą
jakąś umowę, bo nigdy nie zostawałam sama. Szczęśliwie
naprawdę wiele godzin spędzałam w klinice, dlatego nie
musiałam znosić ich non stop. Nawet Tony mruknął
z podziwem, że „dużo pracuję”. Dylan, wyobrażając sobie, że
wymieniam wiadomości z Adrienem podczas praktyk,
regularnie próbował zabrać mi telefon, każąc go sobie
odblokować, czego oczywiście nigdy nie zrobiłam.
Najbardziej milczący był Will. Odnosiliśmy się do siebie
bardzo uprzejmie, ale wyczuć się dało w naszych interakcjach
opór przed naturalnością, która zawsze panowała między
nami. Rano, kiedy szykowałam się na praktyki i mijałam go
w kuchni, rzucałam mu wymuszony uśmiech. A on mrugał do
mnie porozumiewawczo, jednak jego oczy nie były wesołe jak
zawsze, gdy to robił, a przygaszone i pełne trwogi.
Will wytrzymał trwanie w tak chłodnej relacji ze mną przez
jakieś trzy dni, aż wreszcie pewnego razu, kiedy byłam
jeszcze w pracy, dostałam od niego wiadomość, że odbierze
mnie i pojedziemy wspólnie na kolację. Nie miałam czasu
siedzieć w telefonie, więc tylko potwierdziłam godzinę,
o której skończę, nie przewidując, że w drugiej połowie dnia
trafię pod skrzydła doktora Jestem Uprzedzony Do Twojego
Nazwiska, Monet. Tak go po cichu nazywałam, pozwoliło mi
to zachować spokój w momentach, kiedy najbardziej mi się
naprzykrzał. Wiedziałam bowiem, że to on ma problem ze
mną, a nie że ze mną jest jakiś problem.
Zaciskałam zęby nad dokumentacją medyczną, czyli
ulubionym żmudnym zadaniem, które przydzielał mi ten
zawistny lekarz. Ostrzegłam Willa, że skończę później – nie
mogło być inaczej, bo formularze mnożyły się na pulpicie, a ja
wzdychałam tylko, pojąc się raz kawą, raz herbatą.
Moje nadgodziny przekroczyły wreszcie jakąś ustaloną
przez Willa granicę rozsądku i skłoniły go do opuszczenia
samochodu i wejścia do kliniki.
Ubrany był w jasną koszulkę polo i takież spodnie, a jego
oczy przysłaniały markowe okulary przeciwsłoneczne, które
zdjął, dopiero gdy mnie zobaczył, czyli na długo po tym, jak
zachodzące nad budynkiem kliniki słońce przestało go razić.
Ktoś go do mnie doprowadził. Minęła chwila, zanim uniosłam
głowę znad monitora i zorientowałam się, że stoi w drzwiach.
– Jeszcze tylko moment, przysięgam – westchnęłam
i potarłam zmęczone od patrzenia w ekran oczy.
– Jesteś praktykantką, Hailie, nie powinnaś zostawać po
godzinach – zauważył Will. Patrzył na mnie dobrotliwie i ze
zmartwieniem.
– Praca lekarza to czasem zostawanie po godzinach,
a praktyki mają przygotować mnie do pracy lekarza, więc
wszystko się zgadza – odpowiedziałam automatycznie.
– Panno Monet, wszystko już zapisane? – zapytał doktor
Jestem Uprzedzony, pojawiając się nagle obok Willa. Nie
umknęło mi, że zmierzył go zniesmaczonym spojrzeniem.
– Tak, już prawie – odparłam, prostując się.
– Czyli nie.
– Została mi ostatnia pacjentka.
Doktor uniósł brwi.
– Upewnij się, że nie zrobiłaś żadnych błędów. Będziesz za
nie odpowiedzialna.
Ugryzłam się w policzek.
– Tak jest.
Mężczyzna nie miał do czego się więcej przyczepić, więc
obrzucił Willa ostatnim spojrzeniem, marszcząc czoło, i sobie
poszedł.
Odetchnęłam cicho, niezadowolona z czepialstwa
przełożonego równie mocno, co z obecności Willa przy całej
tej krótkiej wymianie zdań. Celowo unikałam patrzenia na
niego, ale usłyszałam, że zbliżył się do mnie, więc
z wahaniem podniosłam głowę.
Wzrok mojego brata nie był wściekły czy nawet świdrujący,
jak się spodziewałam. Sądziłam, że Will się zagotuje, widząc
takie traktowanie, tak jak zagotowałby się Dylan, który jak nic
zrobiłby dym na całą klinikę, a mój przełożony wylądowałby
w izbie przyjęć dla odmiany nie jako lekarz, a jako pacjent.
Zaskoczyło mnie, jak opanowane i zimne były oczy Willa.
Gdyby nie to, że odcień błękitu jego tęczówek był z natury
odrobinę cieplejszy niż oczu Vincenta, mogłabym teraz
pomylić ich mrożące krew w żyłach spojrzenia.
Rozchylałam w zdumieniu usta, gdy Will nachylił się nad
moim monitorem i powiedział cicho:
– Powiedz tylko słowo.
Dyskretnie przełknęłam ślinę, a zaraz potem zaczęłam
kręcić głową. Will nie przestawał wpatrywać się we mnie
intensywnie, więc powiedziałam:
– Nic nie rób, Will.
Upewniał się jeszcze przez chwilę, czy aby na pewno to jest
moja ostateczna decyzja, po czym się wyprostował i wycofał
w stronę drzwi.
– Będę czekał na zewnątrz.
Nie potrafiłam się skupić, bo cały czas w głowie widziałam
twarz swojego ulubionego brata, jak czai się na doktora
Jestem Uprzedzony. Moja wizja nie uwzględniała dokładnie
tego, co Will miałby mu zrobić, bo tak daleko moja
wyobraźnia nie sięgała, nie w przypadku tego konkretnego
brata. No ale jak to z każdym z braci Monet bywało – to nie
byłoby nic dobrego.
Gdy skończyłam, z ulgą dołączyłam do Willa, który siedział
grzecznie w poczekalni. Wstał, objął mnie ramieniem i razem
poszliśmy na parking. W aucie ziewałam i tarłam powieki,
a mój brat wyłapywał to kątem oka i zaciskał usta.
– Jeśli chcesz, możemy jechać do domu i tam zamówić coś
na wynos.
– Chciałeś pogadać – przypomniałam mu.
– Pogadamy w domu. Zaraz mi tu zaśniesz.
– Nie zasnę, zamówię kawę – odparłam, wyciągając się na
tyle, na ile starczyło mi miejsca w aucie. – W domu, przy
chłopakach, nie będzie jak pogadać.
Możliwe, że w duchu potrzebowałam chwili sam na sam
z Willem.
Zamyślił się, jakby rozważał, by zignorować moją wolę
i zaciągnąć mnie z powrotem do apartamentu siłą, ale
ostatecznie skinął głową.
– Chciałbym porozmawiać z tym lekarzem – oznajmił.
Serce zabiło mi mocniej.
– Nie, Will – jęknęłam. – To tylko gbur, jakich wielu. Nie
ma sensu, byś się wtrącał.
– Sprawdziłem go. Zdaje się, że ma jakieś znikome
informacje na temat Organizacji i jest mocno uprzedzony do
jej członków – powiedział szorstko. – To oznacza, że
wykorzystuje swoją pozycję, aby uprzykrzyć ci pracę z uwagi
na twoją rodzinę.
– Sprawdziłeś go? Serio? – Przewróciłam oczami.
– A to z kolei oznacza – kontynuował dosadnie Will – że
twoja rodzina powinna nauczyć go właściwego traktowania
swojej podopiecznej.
– Nie, nie, nie – zaprotestowałam szybko. – Pokręciłeś to.
Moja rodzina musi się nauczyć, żeby nie wtryniać się w moje
relacje z innymi.
Will zerknął na mnie kątem oka, znacząco, zrozumiawszy
tę podwójną aluzję, która wyszła mi przypadkowo, acz
bezbłędnie.
Zabrał mnie do włoskiej restauracji na Brooklynie.
Epicentrum mojego życia w Nowym Jorku był zdecydowanie
Manhattan, dlatego była to dla mnie miła odmiana. Nie
znałam miejsca, w którym zrobił nam rezerwację,
i ucieszyłam się, gdy okazało się bardzo mało formalne.
Wszyscy siedzieli tu w T-shirtach i casualowych koszulach,
dlatego jako styrana po pracy praktykantka w całodniowym
makijażu, nie czułam się nieswojo.
W naszych dłoniach natychmiast wylądowały karty dań
i win, kelner przyniósł nam też wodę. Skupiona na wybieraniu
makaronu, drgnęłam, gdy do naszego stolika zbliżył się niski
mężczyzna w opiętej, ciemnej koszuli. Wszystko miał zresztą
ciemne: skromnego wąsa pod nosem, grube brwi i włosy na
głowie.
– Pan Monet, witamy, witamy – przemówił. Jego donośny
głos potęgował wyraźny włoski akcent. – Miło, że pan do nas
zajrzał. – Zerknął na mnie, jakimś cudem chyba mnie
rozpoznał, bo dosłownie się przede mną ukłonił. – Panno
Monet, to zaszczyt panią tu gościć.
Uśmiechnęłam się miło, speszona tak przesadną kurtuazją.
Natomiast Will był z niej wyraźnie zadowolony.
– Dziękuję, Renzo.
– Napijecie się wina? Przyniosę wam swoje najlepsze.
I zamawiajcie, co chcecie, na koszt restauracji.
– Nie trzeba, Renzo – odpowiedział mu kulturalnie Will.
– Ależ proszę, panie Monet, ja zapraszam, to będzie dla
mnie przyjemność.
I odszedł, a ja odprowadziłam go zaintrygowanym
spojrzeniem, po czym wbiłam je w Willa.
– O co chodzi? Czy to znowu jakaś nasza restauracja? –
zgadywałam.
Mój brat zaśmiał się serdecznie.
– Tym razem nie do końca. – Wskazał głową na Renza,
który odszedł już za bar i tam przekazywał obsłudze jakieś
polecenia. – To właściciel…
– Domyśliłam się…
– Pamiętasz, jak Shane uczył się włoskiego przed
wyjazdem na studia do Bolonii?
Skinęłam głową. Chodził wtedy po całym domu,
wymachiwał wiecznie złączonymi opuszkami wszystkich
palców prawej dłoni i z przesadnym akcentem wypowiadał
losowe słowa po włosku takie jak „pizza”, „cannelloni” czy
„frutti di mare”.
To był trudny okres.
– Żona tego mężczyzny to nauczycielka, u której pobierał
prywatne lekcje. Shane bardzo ją polubił. Któregoś dnia
dowiedział się, że jej mąż, Renzo, został zwolniony. Pracował
na kuchni dla jakiegoś cwaniaka. Marzył o otwarciu własnej
restauracji, ale przez problemy finansowe jego plany się
oddaliły.
– I Shane im pomógł? – ucieszyłam się.
– Poszedł do Vincenta i poprosił, by zainwestował
w pomysł Renza.
– Jak cudownie, że Vince się zgodził.
– Nie było łatwo, jak to z Vincentem, ale ostatecznie Renzo
zasłużył na pomoc, oddał pieniądze z nawiązką i nawet teraz
potrafi okazać wdzięczność.
Jakby na potwierdzenie tych słów Renzo pojawił się
z powrotem przy naszym stoliku, tym razem z elegancką
butelką czerwonego wina w dłoniach. Niemalże z czcią podał
ją Willowi, który zerknął na etykietę, z uznaniem pokiwał
głową, a następnie pełnymi wprawy, profesjonalnymi
ruchami otworzył butelkę. Obserwowałam, jak Will najpierw
powoli próbuje wina, potem je akceptuje i dostaje go do
kieliszka więcej. Ten krótki rytuał bardzo mnie bawił, bo jako
studentce wciąż zdarzało mi się, że piłam wino na plaży,
przed imprezą, prosto z butelki. Zderzenie tych dwóch
światów w moim życiu było doprawdy elektryzujące.
– Dawno nie byliśmy razem na kolacji – zauważył Will, gdy
Renzo napełnił mój kieliszek i odszedł.
– Rzeczywiście. – Zastanowiłam się, upijając łyk. –
Widzisz? Dopiero gdy w twoich oczach nabroiłam,
odwiedziłeś mnie, żeby mnie upomnieć. Jesteś bardziej
podobny do Vince’a, niż nam wszystkim się wydaje.
Will zmarszczył brwi.
– Czy to jest to, co robisz? Spotykasz się z Adrienem, by
zwrócić na siebie uwagę?
– Nie, jeju… – westchnęłam. – To był tylko żart.
– Szukam wytłumaczenia, Hailie.
– Ono jest bardzo proste i sterczy tuż przed twoim nosem,
Will.
Mierzyliśmy się spojrzeniami – jego wzrok jednak nie był
oskarżycielski, jak podczas naszej ostatniej konfrontacji
w obecności reszty braci w salonie. Starał się mnie
rozszyfrować jak zagadkę, ale zarazem wiedziałam, jak
bardzo mu zależy na moim samopoczuciu, i to ta jego szczera,
niewymuszona troska tak mnie zawsze kupowała.
Na chwilę zajęliśmy się kosztowaniem naszych
makaronów. Zamówiłam sobie taki z zielonym pesto
i pistacjami, podczas gdy Will poszedł w coś bardziej
pomidorowo-mięsnego.
– Harrison nie jest zły, że tak nagle opuściłeś Miami? –
zagadnęłam.
– Wie i akceptuje, że mam w swoim życiu pewną jedną,
najważniejszą kobietę…
Will zawsze wiedział, jak mnie rozbroić.
– I właśnie dlatego pozostali bracia nie mają z tobą szans!
– zaśmiałam się radośnie.
– Dobrze to słyszeć, że po tylu latach moja pozycja jest
niezagrożona.
– Jest nie do ruszenia, choć czasem mnie denerwujesz.
Will uśmiechnął się smutno, a odbijający się w jego
tęczówkach płomień świeczki ustawionej na naszym stoliku
nadał mu melancholijny wygląd.
– Wiem, że to czas, by pozwolić ci podejmować własne
decyzje, wiem to doskonale, Hailie – powiedział cicho. –
Tylko dlaczego ze wszystkich mężczyzn na tym świecie padło
akurat na Adriena Santana?
Pocierałam palcami nóżkę kieliszka, zapatrzona
w czerwień wina, zastanawiając się, jaką odpowiedź mogę dać
Willowi. Obawiałam się, że dobra odpowiedź na jego pytanie
nie istnieje, więc spojrzałam na niego i wreszcie tylko
wzruszyłam ramionami.
– Nie potrafię ci tego wyjaśnić – wyznałam szczerze. – Nie
robię tego na złość.
– Wiem, malutka – westchnął.
Uśmiechnęłam się na to pamiętne zdrobnienie. Było takie
willowe, tak bardzo kojarzyło mi się z nim i jego troską…
– Pamiętasz tę kolację, na którą przyprowadziłaś Leonarda
Hardy’ego? – zapytał znienacka.
– Bardzo dobrze ją pamiętam – wyszeptałam i napiłam się
wina, bo w ustach poczułam gorzki posmak żalu.
– Wiem, że pozwoliłem sobie wtedy na zbyt dużo, i było ci
przykro, że cię nie wsparłem przed Vincentem i resztą.
Nie zaprzeczyłam.
– Obiecałem sobie, że podczas następnej takiej kolacji,
zrobię wszystko, by ci ją ułatwić. – Will odetchnął. – Teraz ja
po prostu nie wiem, jak dotrzymać słowa…
– Nie musisz od razu uwielbiać Adriena, nie zamierzam cię
do tego zmuszać – powiedziałam szybko. – Jeśli potrzebujesz
czasu, to w porządku. Tylko… spróbuj go chociaż tolerować.
Will popatrzył na mnie ponuro.
– To będzie jeden z trudniejszych wieczorów w moim
życiu.
– Jeśli go przetrwamy, jeszcze w tym miesiącu odwiedzę
cię w Miami i będę twoją najsłodszą siostrą.
– Moja ulubiona wersja Hailie – zaśmiał się, a ja
pokazałam zęby w szerokim uśmiechu. – Jest o co walczyć.
Pod koniec właściciel przyniósł nam do stolika po porcji
tiramisu, podanego w połówce kawiarki. Choć
podziękowaliśmy za deser, wymawiając się pełnymi
żołądkami, Renzo prawie ubłagał nas, byśmy chociaż
spróbowali. Ostatecznie było warto, choć deser był dla mnie
gwoździem do trumny, bo przejedzona i doprawiona winem,
zrobiłam się senna.
– Hailie, jeszcze jedna rzecz, dobrze? – mruknął mi do
ucha Will, kiedy wstawaliśmy od stolika.
Pokiwałam głową, walcząc z ziewnięciem. Panujący
w knajpie półmrok też nie pomagał na moje klejące się
powieki.
– Jeśli Adrien Santan kiedykolwiek zrobi coś, co cię
skrzywdzi, powiesz mi o tym, okej? Chcę wiedzieć, jeżeli
będzie ci źle.
Zamrugałam, a wtedy zorientowałam się, że Will wpatruje
się we mnie z powagą, więc pokiwałam głową.
– Wszystko ci powiem, obiecuję.
Wróciliśmy do domu spacerem przez most Brookliński. Pod
ciemnym niebem ściana oświetlonych wieżowców
Manhattanu robiła wrażenie, a my zbliżaliśmy się do niej
powolnym krokiem, podziwiając ten widok. Trzymałam Willa
pod rękę, myśląc o tym, że ostatnio zapomniałam, jak wiele
wsparcia mój ulubiony brat potrafi mi dać.
I poczułam determinację, by rozwikłać konflikt między nim
a Adrienem.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
54

SZATAŃSKA PIECZEŃ

Przypomnijmy, że tylko raz oficjalnie przedstawiłam


braciom swojego chłopaka.
I pamiętam z tego tyle, że od razu tego pożałowałam.
Po Leo co prawda nie weszłam w żaden oficjalny związek,
nie miałam więc za bardzo kogo przeprowadzać przez
wątpliwą przyjemność poznania mojego rodzeństwa.
W swojej głowie nie przewidywałam zresztą takiej operacji
przez następne lata. Za dobrze znałam swoich braci.
Sądziłam, że nawet jeśli kogoś sobie znajdę, będę trzymała go
w ukryciu, dopóki chłopcy się nie zestarzeją i, na przykład,
nie popsuje im się wzrok.
Nie przewidziałam jednak, że zechcę wejść w oficjalny
związek z Adrienem Santanem, wspólnikiem Vincenta
i członkiem Organizacji, z którym trwanie w relacji miało być
mocno skomplikowane już od pierwszych chwil.
Irytowała mnie też ta konieczność, by się określić. Czułam
się za dorosła, by nazywać Adriena swoim „chłopakiem”,
jednocześnie niegotowa też mówić o nim jako o „partnerze”,
z którym jestem „w związku”. Nie zostało to powiedziane
zresztą na głos i nie chciałabym, żeby było. Wolałam
powtarzać po prostu, że jesteśmy w relacji. To wydawało się
wystarczająco mało konkretne.
Adrien przyjął zaproszenie na kolację bez strachu, zresztą
po naszej rozmowie z Vincentem zrozumiałam, że jest obyty
w niekomfortowych starciach, jednak wciąż martwiłam się,
że nie do końca zdaje sobie sprawę, na co się pisze.
To dlatego, już na długo przed zaplanowaną kolacją
z moimi braćmi w komplecie, starałam się przygotować
Adriena na najgorsze.
– Odwiedziny Leo w naszym domu to jedno z moich
fatalniejszych wspomnień – tłumaczyłam mu przez telefon,
kiedy stałam pod kliniką po skończonej pracy. Celowo
odbywałam tę rozmowę przed powrotem do domu, gdzie
czekała na mnie gromada mojego rodzeństwa. – Moi bracia
zachowali się beznadziejnie, byłam na nich wściekła.
– Zrobili mu długi i wstydliwy wywiad? – zadrwił Adrien.
Zaśmiałam się krótko i bez humoru.
– Żeby tylko – mruknęłam złowrogo. – Dosłownie grozili
mu nożami.
W telefonie rozległa się na kilka sekund głucha cisza.
– Co, proszę?
– Tony wyjął spod stołu wielki nóż i machał mu nim przed
twarzą – opisałam, sama przymykając powieki na
wspomnienie głupoty moich braci. – Dylan natomiast poszedł
o krok dalej i wyskoczył z tasakiem.
Adrien parsknął.
– Cóż za idiotyzm.
– Właśnie tak bym to nazwała.
– Mówisz, że to było dawno temu, prawda?
– Chodziłam jeszcze do szkoły.
– W takim razie pozostaje nam liczyć na to, że twoi bracia
zmądrzeli od tamtego czasu.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale zabrakło mi właściwych
słów, więc po prostu uśmiechnęłam się sztucznie. Wiem, że
nie widzi mojej twarzy, ale i tak potrzebowałam
zakamuflować jakoś pełen politowania wyraz, który się na
niej pojawił. On chyba nie zdawał sobie sprawy, przez co ja
przechodziłam przez ostatnie dni.
Moi bracia dosłownie wprowadzili się do mnie do
mieszkania, by powstrzymać Adriena przed odwiedzaniem
mnie w nim.
– Mhm, na pewno zmądrzeli.

W drodze do Rezydencji Monetów puściłam sobie audiobook.


Celowo, bo słuchawki na uszach uratowały mnie od wielu
niekomfortowych starć z bliźniakami, którzy wieźli mnie
w aucie. Przez to, że ostatnio kręcili się wiecznie po
mieszkaniu Vince’a, nie czułam potrzeby, by teraz koniecznie
prowadzić z nimi rozmowę. Zwłaszcza że w obecnej sytuacji
oscylowałaby ona wokół tematu nadchodzącej kolacji.
A nie chciałam się denerwować jeszcze na długie godziny
przed jej rozpoczęciem.
Przyjechaliśmy do domu o na tyle sensownej jeszcze porze,
że udało nam się spędzić trochę czasu z Lissy i Michim. W ten
weekend Anja w ramach dochodzenia do siebie po
nieprzyjemnym incydencie ze swoim bratem pojechała
odwiedzić przyjaciółkę w Atlancie. Z tego, co wiedziałam,
celowo tak to zaplanowała. Nie potrafiłam zdecydować, czy to
źle, że nie będzie jej na kolacji. Niewątpliwie mogłaby w razie
potrzeby ustawić Vince’a do pionu. Mogłaby okazać się dla
mnie wsparciem. Z drugiej strony po co ją traumatyzować?
Jeśli dojdzie do jakichś żenujących zdarzeń, to może lepiej, by
nikt poza mną, Adrienem i moimi braćmi tego nie widział.
Bawiłam się z dziećmi drewnianymi klockami. Lissy dosyć
ładnie współpracowała ze swoim małym bratem,
sporadycznie tylko denerwowała się, gdy swoimi bardziej
niezdarnymi ruchami coś burzył, ale udawało mi się panować
nad sytuacją, by nie wynikła z niej żadna większa kłótnia.
Z coraz większym zaciekawieniem obserwowałam
Michiego. Jego spokój fascynował. Bardzo chciałam wiedzieć,
czy w przyszłości będzie taki jak Vince – na pewno chłopczyk
miał ku temu potencjał. Nawet za bardzo nie marudził, gdy
zjawiła się opiekunka i wzięła go w ramiona, tłumacząc, że to
czas na spanie. Dostrzegłam za to, że Lissy się spięła.
Układała klocki, zignorowawszy pojawienie się niani
i wzmiankę o spaniu, a rozluźniła się, dopiero gdy zostałyśmy
same. Kładziono ją do łóżka nieco później niż jej brata, ale jej
pora snu też zbliżała się wielkimi krokami i przeczuwałam, że
może być z tym problem.
Kątem oka zerkałam na zegarek, akurat nie po to, by
przerwać zabawę bratanicy, po prostu kontrolowałam czas,
bo wiedziałam, że wraz z nadejściem wieczoru zbliża się pora
kolacji, i niezwykle mnie to stresowało. Świadomość, że już
niedługo przyjedzie tu Adrien, wejdzie do tego domu
i usiądzie przy stole, mnie przerażała.
Cóż, wskazówki na tarczy zegara w salonie Monetów
nieubłagalnie się przesuwały. Wreszcie nadszedł moment,
w którym zjawiła się opiekunka Lissy z już na wejściu
zakłopotaną miną. Wiedziała, że nie będzie łatwo.
– Lissy, mówię do ciebie, musimy się zbierać na górę, okej?
– zaświergotała, pochylając się nad dziewczynką, która
twardo ją ignorowała.
– Patrz, ciociu Hailie! – zawołała i tak machnęła dłonią
zaciśniętą na drewnianym klocku, że prawie rąbnęła nim
kobietę w twarz.
– Lissy, ostrożnie – upomniałam ją, ale obejrzałam też
wieżę i skomentowałam: – Piękna i jaka wysoka!
– Jest wyższa od Michiego – pochwaliła się dziewczynka.
– Widzę, niesamowite. – Zerknęłam na zagryzającą wargi
opiekunkę i postanowiłam jej pomóc. – Może dokończymy
jutro rano?
– Och! – Bratanica odwróciła się do mnie. – A zostaniesz
do jutra?
– Jeśli nie pokłócę się z twoim tatą i wujkami – mruknęłam
pod nosem.
Prawdopodobnie nawet jeśli doszłoby do awantury, moi
bracia nie puściliby mnie samej późnym wieczorem w trasę
do Nowego Jorku. A tym bardziej nie wypuściliby mnie
z domu w towarzystwie Adriena. Choćby kolacja przebiegła
wzorowo, to byłoby dla nich zbyt dużo.
A wzorowo nie przebiegnie, nie ma takiej opcji.
– A zbudujemy jeszcze jedną wieżę? – zagadnęła Lissy.
– Rano?
– Teraz, ciociu Hailie.
– Jest już za późno, kochanie – powiedziałam ze smutnym
uśmiechem i pogłaskałam ją po ramieniu, żeby się
rozchmurzyła, bo na jej buzi pojawił się wyraz zdruzgotania.
– Nie chcę jutro, chcę teraz – załkała.
Opiekunka westchnęła na widok pierwszej łzy na policzku
dziewczynki. Lissy potrafiła rozpłakać się szybciej niż ja, a to
wyczyn.
– Chodź, poczytamy książkę – zaproponowała kobieta. –
Pamiętasz, w którym miejscu skończyła wczoraj czytać ci
mama?
Gdy zamilkła, przymknęłam powieki, bo wiedziałam już, że
to niefortunne pytanie tylko pogorszy sprawę. Opiekunka też
się opamiętała, bo pod koniec zadrżał jej głos, no ale było już
za późno.
– Mama… – zawyła Lissy.
Teraz nawet ja nie dawałam rady jej uspokoić. Byłam
superciocią, ale mamie nie dorastałam do pięt. Zwłaszcza
w momentach, kiedy Lissy była zmęczona, zrozpaczona
i marudna.
– Mamusia pojechała odpocząć, pamiętasz? Wróci jutro –
powtarzała jej niania, ale lamentująca dziewczynka zapewne
nawet nie słyszała tych obietnic.
– Co się dzieje?
Odwróciłam głowę w stronę, z której doleciało do moich
uszu to ciche pytanie.
Do salonu zaglądał Vincent. Przenosił właśnie wzrok ze
swojej zapłakanej córki i pocieszającej ją niani na mnie. Jego
zimne oczy były dziś wyjątkowo bystre, być może dlatego, że
Vince przygotowywał się już psychicznie na zbliżającą się
kolację z Santanem. Włosy miał schludnie ułożone do tyłu, ale
trudno powiedzieć, czy wyszykował się już na spotkanie, czy
dopiero miał to w planach.
– Lissy nie jest gotowa, by iść do łóżka – odparłam
łagodnie, by nie robić dramatu z zachowania mojej bratanicy.
Vincent nie przyjmował jednak usprawiedliwień. Od razu
zmrużył powieki i wkroczył do salonu.
– Pyta o mamę – dodałam szybko, próbując wykrzesać
z niego choć trochę zrozumienia i współczucia do jego
dziecka.
Lissy w międzyczasie zdążyła się zorientować, że w salonie
pojawił się jej tata, i zaczęła płakać jeszcze mocniej, również
licząc na jego wyrozumiałość.
Niania miała wyjątkowo niepocieszoną minę. Kiedyś
piłyśmy razem kawę na tarasie i opowiadała mi, jak bardzo
utrudniają jej pracę sytuacje, w których musi położyć Lissy do
spania, zaserwować obiad lub zabrać do kąpieli w momencie,
kiedy dziewczynka jest w chwiejnym nastroju i pojawia się
przy tym któreś z jej rodziców.
Logiczne, że żadna opiekunka nie ma szans z autorytetem
Anji, a co dopiero Vincenta.
– Co się dzieje? – zapytał Vince, tym razem bezpośrednio
swoją córkę.
– Mama – powtórzyła zalana łzami.
– Nie ma jej.
Lissy zawyła jeszcze głośniej. Do salonu zajrzała
zaalarmowana Eugenie, ale kiedy zobaczyła, że płaczącym
dzieckiem zajmuje się już troje odpowiedzialnych dorosłych,
cofnęła się do kuchni.
– Dziś jej nie ma, ale już jutro przytuli cię na dobranoc –
dorzuciłam pospiesznie, wznosząc oczy do sufitu na ten brak
delikatności Vincenta.
– Mama… tata, proszę – zaszlochała.
– Tata? – podłapałam. – Tata jest tutaj, widzisz?
Lissy pociągnęła nosem i po raz pierwszy spojrzała
trzeźwiej na Vince’a. W tym całym jej nawoływaniu
ewidentnie nie chodziło jej o tego rodzica, ale ostatecznie
musiała stwierdzić, że uwaga ojca i tak jest niezłą opcją, więc
wyciągnęła do niego ramiona.
Vince przez kilka sekund kalkulował chyba, czy powinien
być chłodnym, surowym rodzicem, który o dyscyplinę dba
w domu ponad wszystko, czy jednak może pozwolić sobie na
mały moment pobłażliwości ze swoją córką. Wystarczyło, by
wziął ją w ramiona, a podjął decyzję.
– Położę ją do łóżka – zwrócił się do niani. – Przypilnuję,
by zasnęła, a ty będziesz czuwać przy niej później, podczas
kolacji.
Ścisnęło mnie w żołądku na wspomnienie naszych
wieczornych planów.
– Oczywiście, panie Monet – odparła kobieta.
– Dobranoc, Lissy – pożegnałam bratanicę.
Ukryła zaczerwienioną twarz na ramieniu Vincenta,
a drobną piąstkę zacisnęła na jego koszuli, gdy ten wychodził
z nią z salonu. Wiem, co zrobił dalej. Widziałam, jak potrafi
obchodzić się ze swoim dzieckiem.
Zapewne posadził ją na jej łóżku, przeczesał palcami jej
poplątane blond włoski, kciukiem starł łzy z policzków. Lissy
uspokajała się, wodząc wzrokiem za jego ruchami,
i posłusznie pozwalała mu przygotować się do snu. Przebrać
się w piżamę, co Vince robił nad wyraz delikatnie. Delikatniej
niż mama czy nianie, bo Vince każdą czynność wykonywał
z charakterystycznym dla siebie spokojem, a już na pewno
każdą, która dotyczyła jego dzieci.
Potem pomógł wysmarkać jej nos, zaniósł do łazienki,
gdzie nie odpuścił mycia zębów i przemył małej buzię. Na
koniec zaprowadził córkę z powrotem do łóżka, do którego
położył się razem z nią, pozwolił jej się wtulić w swój bok
i zaczął czytać bajkę na dobranoc od miejsca, w którym
skończyła Anja. Czytał cichym, czystym, jednostajnym, ale
przyjemnym dla ucha głosem. Vince to nie był ojciec, który
wczuwał się w bohaterów, wymyślał im różne głosy i grał ich
role, zmieniając intonację.
Ale to nie szkodzi.
Lindsay bynajmniej nie miała nic przeciwko. Uspokojona
i zasłuchana w historię, wodziła rączką po koszuli taty. Jej
dłoń przesuwała się coraz wolniej i wolniej, aż zastygła
w miejscu. Vincent kontynuował jeszcze przez chwilę, by mieć
pewność, że dziewczynka już śpi, a potem odłożył książkę,
przejechał jeszcze raz palcem po jej policzku i subtelnie
wydostał się z jej objęć. Zgasił następnie światło, wyszedł,
przymykając cicho drzwi i ruszył szykować się do o wiele
większego wyzwania niż ułożenie marudnej córki do snu.
Tymczasem ja pomagałam niani posprzątać klocki i nagle
coś mnie tknęło. Rozejrzałam się podejrzliwie.
– Widziałaś gdzieś bliźniaków? – zapytałam kobietę,
a kiedy ona pokręciła przecząco głową, wrzuciłam ostatni
drewniany bloczek do skrzyni i wstałam.
Wynurzyłam się z salonu, nasłuchując. Miałam wrażenie,
że słyszę gdzieś ich bardzo przytłumione głosy. A może mi się
wydawało? Moi bracia często nawiedzali mnie w mojej głowie.
Wiedziona intuicją, skradałam się w kierunku drzwi
wejściowych. Po drodze zajrzałam do kuchni i przyłożyłam
ucho do drzwi biblioteki, a potem tych prowadzących do
garażu. Ale to właśnie pociągnięcie za klamkę drzwi
frontowych okazało się strzałem w dziesiątkę.
Chłopcy stali przed domem, ucinając sobie pogawędkę. Gdy
jednak mnie zobaczyli, zamilkli. Złapałam tu nie tylko
bliźniaków – Will i Dylan też zdążyli już przyjechać. Święta
trójca spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami, a Will
uśmiechnął się sztucznie.
Zbliżała się dziewiąta, co oznacza, że słońce już zaszło i na
dworze się ściemniło, więc moi bracia mieli fantastyczne
warunki do spiskowania. Nie licząc ich głosów, idealną ciszę
mąciło tylko grzechotanie kluczyków od auta, które Shane
leniwie podrzucał w dłoni. Tony opierał się o kolumnę, leniwy
jak to on, Will miał ręce w kieszeni, a Dylan trzymał swoje
założone na piersi.
– Hej, malutka.
– Czego tu szukasz? – zapytał Dylan w tym samym
momencie.
– W a s szukam – odpowiedziałam i z dłońmi
spoczywającymi na biodrach weszłam w ich małą gromadkę.
– Co wy tu robicie?
– Rozmawiamy sobie. – Will mrugnął, jak gdyby nigdy nic.
– Namawiamy się na to, jak najlepiej przyjąć twojego
gościa.
Zmrużyłam oczy, wpatrując się w Dylana.
– Nie waż się nic kombinować – ostrzegłam go ostro, po
czym spojrzałam znacząco na Willa. – Macie się zachowywać.
– Mhm, będziemy aniołkami – prychnął Dylan i niedbale
namalował sobie palcem aureolę nad głową, po czym ruszył
do domu, po drodze mnie szturchając: – Przesuń się, mała
Hailie.
Zakołysałam się, a potem odwróciłam za nim i w odwecie
naparłam na niego z całej siły. Byłam silniejsza niż kiedyś, ale
wielki Dylan też nie tracił formy, więc w sumie mój atak nie
zrobił mu wiele krzywdy, a tylko, jak zawsze, dodatkowo
rozjuszył. Napiął się i obrócił na pięcie, gotów do starcia,
którego bym pożałowała, gdyby nie obecność Willa w pobliżu.
– Zostaw ją.
– Popchnęła mnie.
– On też mnie popchnął – syknęłam, patrząc mu prosto
w oczy.
– Zostaw ją – powtórzył dobitnie Will.
Nie pozostawił pola do dyskusji, a że na Dylana taka
stanowczość zwykle działała najlepiej, wreszcie powoli
oderwał ode mnie wzrok i się wycofał. Miałam ochotę
popchnąć go jeszcze raz, ale wiem, że wtedy puściłyby mu
hamulce i rzuciłby się na mnie z powrotem w tak zawrotnym
tempie, że nawet ostry głos Willa nic by tu nie wskórał,
dlatego pozwoliłam sobie wyłącznie na triumfalny uśmiech.
– Nie szczerz się – burknął na mnie Tony.
– Kolacja tuż-tuż – dodał złośliwie Shane.
Po czym obaj schowali się do domu za naszym wrednym
bratem. Will uśmiechał się kwaśno, gdy objął mnie
sztywniejszym niż zwykle ramieniem, i też zaprowadził do
środka.
Cóż, nadszedł czas, żeby zacząć się szykować.

Kiedy brama się otworzyła, a samochód Adriena wtoczył się


na teren Rezydencji, poczułam się jeszcze bardziej spięta. Nie
widziałam go od czasu rozmowy z Vince’em; moi bracia już
o to zadbali. Zaczęłam się zastanawiać, czym mnie odurzono,
że zgodziłam się na tę kolację. Nie przypominałam sobie
momentu, w którym pomyślałabym, że to dobry pomysł.
Zmanipulowano mnie. Wkręcono.
Obserwując odprawiającą w kuchni swoje czary Eugenie,
zagryzałam wargi i zerkałam w telefon. Już zaraz miał tu być.
Na blatach stały już garnki i przygotowane półmiski.
Dostrzegłam purée ziemniaczane i stłumiłam żałosne
jęknięcie.
Purée przypomniało mi o głupotach, które wymyślał Dylan
przed kolacją z Leo. Te wszystkie kreatywne kombinacje,
z których tak wtedy rechotał, typu „purée alla rycerzyk” lub
„rycerzyk w sosie własnym”. Tym razem też dał upust
wyobraźni. Tak oto powstała „szatańska pieczeń”, ale nawet
sam Dylan przyznał, że to średnio zabawne, i tylko kilka razy
nawiązał do tej nazwy na naszej grupie, całe szczęście
ostatecznie porzucając ten żart.
Wygładziłam swoją prostą czarną sukienkę na
ramiączkach, która podkreślała moją talię i rozszerzała się
lekko na dole. Przy dekolcie i na wysokości kolan, gdzie się
kończyła, przyozdabiało ją wąskie pasmo białej falbany.
Włosy zostawiłam proste, makijaż nałożyłam lekki. Na ten
wieczór wybrałam perełki od Adriena. Uznałam, że trudno
o lepszą okazję na wyeksponowanie ich na mojej szyi niż
dzisiejszy wieczór zapoznawczy.
Tym razem Adrienowi zezwolono na zaparkowanie na
podjeździe przed frontowymi drzwiami do domu.
Pamiętałam, że gdy przyjechał Leo, stały na nim różne
sportowe fury braci. Tym razem pod domem było pusto.
Chłopcy wiedzieli, że nie ma potrzeby chwalić się swoimi
zabawkami przed tym konkretnym gościem. Ani go nie
speszą, ani mu nimi nie zaimponują.
Gdzieś z boku stało jedynie auto Eugenie, od lat
niezmiennie to samo, w kolorze buraczkowym.
Proponowaliśmy z braćmi, że kupimy jej nowy wóz, ale
odmówiła, twierdząc, że najbezpieczniej czuje się, prowadząc
właśnie ten, dobrze już jej znany samochód.
– Adrien, mam złe przeczucia – zaczęłam, kiedy zbliżyłam
się do niego z walącym sercem. Na dworze było już
granatowo. Przed wyjściem celowo zgasiłam światła pod
domem, żeby utrudnić swoim braciom na przykład celowanie
w Adriena z karabinu z okna.
Wzięłam wdech. To tylko moje głupie myśli.
Uspokój się, Hailie.
Wzięłam drugi.
– Dobry wieczór, Hailie Monet – przywitał się szarmancko,
zatrzaskując za sobą niedbale drzwi do samochodu. Następnie
go obszedł, by od strony pasażera wyjąć kwiaty. Ogromny
bukiet różowych stokrotek przemieszanych z różami w tym
samym kolorze.
Uśmiechnęłam się. Tego wieczoru moje perły na szyi miały
być nie jedynym ukłonem w stronę naszej przeszłości.
Zatrzymałam się na chwilę, by docenić, jak dobrze
prezentuje się w czarnej koszuli i uszytym na miarę czarnym
garniturze. Postawił, jak to on, na klasyczny strój, ale ja
wiedziałam, że nigdy nie przestanę się zachwycać tym
pięknem w prostocie, które tak mu pasowało.
Zresztą ta prostota warta była pewnie dziesiątki tysięcy
dolarów, więc o czym ja w ogóle mówię.
I te kwiaty w jego rękach – mało co dodałoby mu więcej
męskości. Z zachwytem je od niego przejęłam. Trudniej
byłoby mu znaleźć bardziej trafiający w mój gust bukiet. Dla
mnie dorównywał stu białym różom.
– Dziękuję.
– Pięknie wyglądasz – skomplementował mnie.
Uśmiechnęłam się.
– Ty też niczego sobie.
Zdawał się opanowany i zupełnie nieprzejęty tym, co go
czekało. Kiedy podniosłam twarz znad bukietu, uniósł dłoń, tę
z sygnetem, i położył ją na niej delikatnie. Zadrżałam pod jego
dotykiem. Przestał już pytać o pozwolenie, bo jasne było, że je
otrzymał, i podobało mi się, jak bardzo wciąż przeżywałam
dotyk jego skóry na swojej.
Jeszcze bardziej przeżywałam zetknięcie naszych ust
i prawie się zachłysnęłam, gdy poczułam smak jego ciepłych
warg. Przytknął je delikatnie i tylko na chwilę, ale to był
dopiero drugi raz w moim życiu, gdy jego twarz znalazła się
tak blisko mojej, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, bym
kiedykolwiek potrafiła przejść nad jego buziakami do
porządku dziennego. Były takie słodkie, ale nie
w przesadzony sposób. To nie wata cukrowa ani czekolada
mleczna – prędzej wino deserowe lub idealnie
skomponowane tiramisu, jak w tej włoskiej knajpie, w której
byłam ostatnio z Willem…
Tknęło mnie i gwałtownie oderwałam się od Adriena,
zanim zdążyłam zatracić się w tych wszystkich smakach
i zapachach, które mnie do niego przyciągały.
Will! I reszta braci! Odwróciłam się i przeskanowałam
Rezydencję Monetów bystrym spojrzeniem.
– Coś nie tak? – zapytał Adrien, obserwując mnie
z zaciekawieniem. Nawet na moment się nie spłoszył i nie
rozejrzał.
– Ostatnio Dylan sterczał w tamtym oknie – szepnęłam,
mrużąc oczy.
– Aha. – Adrien skinął głową, rozumiejąc, o co mi chodzi. –
Jeszcze trochę i poczuję się urażony, że mnie tak nie
wypatruje.
– Jest też cicho – mamrotałam do siebie. – Podejrzanie
cicho.
Uniósł z rozbawieniem brwi.
– Wszystko w porządku, Hailie Monet?
– Miej się na baczności – rzuciłam tylko i powoli ruszyłam
do środka.
W istocie było cicho, ale nie wiem, czy to takie podejrzane
– w końcu wokół mojego rodzinnego domu zawsze
rozbrzmiewała głucha, złowieszcza cisza. Wcześniej, gdy
przyłapałam na dworze chłopców, też przecież zwróciła moją
uwagę. A piaskowy kolor cegły budynku w połączeniu
z ciemną zielenią wokół przywodził na myśl spokój. Nie było
potrzeby się denerwować.
Adrien podążał za mną niespiesznie, czekając cierpliwie, aż
odkryję pułapkę, której szukałam.
Jakiś krzak zaszumiał na wietrze, a ja zacisnęłam palce na
bukiecie i błyskawicznie szarpnęłam głową w tamtą stronę.
– Popadasz w paranoję – szepnął Adrien bardzo łagodnie,
jakby nie chciał mnie przestraszyć.
– Nie rozumiesz – burknęłam, ale przestałam się
rozglądać. Podwinęłam sukienkę, kiedy robiłam krok, by
wejść do Rezydencji. Adrien wszedł tuż za mną, zamknął za
nami drzwi i omiótł spojrzeniem wnętrze domowej części
budynku, które widział po raz pierwszy w życiu.
– Hej, jesteśmy! – zawołałam. W moim głosie niestety
zabrakło luzu, a znalazło się za dużo pisku. Nerwy wychodziły
mi uszami.
Przez chwilę odpowiadała mi wyłącznie grobowa cisza,
jeszcze bardziej nienaturalna niż ta, która panowała
w rodzinnym domu Santanów. Przyszło mi do głowy, by się
wycofać. To zły pomysł. Bracia Monet nie są gotowi nawet na
poznanie mojej koleżanki, co dopiero mężczyzny, z którym
się przytulam i chodzę na randki.
Odwróciłam się do Adriena, by przekazać mu ściszonym
głosem, że szkoda, że tak wyszło, ale musi się wynosić,
najlepiej teraz, dopóki nikt nie zauważył, że już się tu zjawił.
Na końcu języka miałam zaproponowanie mu jakiejkolwiek
innej atrakcji. Na przykład wyjścia do zoo czy coś.
A potem przypomniałam sobie, że przecież i tak nie ma
lepszego zoo niż to w Rezydencji Monetów.
– Och, witamy! – zachwyciła się Eugenie.
Wyjrzała z kuchni, jak zawsze rozmiękczając moje serce
swoją serdecznością. Obrzuciła Adriena fachowym
spojrzeniem i wyszczerzyła się do mnie nawet jeszcze
bardziej.
Zdobyłam się, by odpowiedzieć jej podobną dawką
ekscytacji, wiedząc dobrze, że to jedyna osoba w tym domu,
która tak pozytywnie zareaguje na odwiedziny Adriena
Santana.
– Piękny bukiet. Czy mogę? Wstawię go do wody –
zaoferowała.
Z uśmiechem przekazałam jej kwiaty i zajrzałam do
kuchni, ostatecznie dostrzegając plusy tego, że braci jeszcze
w niej nie ma. Przynajmniej mogliśmy wybrać sobie miejsca,
które zajmiemy. Tak myślałam, tyle że w rzeczywistości przy
stole siedzieli już bliźniacy. Najwyraźniej zmaterializowali się
tutaj, kiedy wyszłam na dwór, i po prostu nie raczyli
odburknąć ani słowa na powitanie.
– O. – Zatrzymałam się i powoli rozłożyłam ręce,
wwiercając w nich wzrok. – Hej?
– Cześć – odparł cierpko Shane.
Tony nie powiedział nic.
Mhm, więc tak to będzie wyglądało.
Nie mogłam pozwolić, by ci dwaj zaczęli rujnować tę
kolację jeszcze przed jej rozpoczęciem. Obejrzałam się na
Santana, by posłać mu bardzo ważne, znaczące spojrzenie.
Bardzo ważne, bo prezentowane właśnie przez bliźniaków
zachowanie było wyjątkowo dosadnym dowodem. Dowodem,
który potwierdzał, że moje ostrzeżenia przed tą kolacją nie
wzięły się znikąd.
Adrien nie wydawał się jednak specjalnie poruszony.
Wszedł do kuchni za mną i powiedziałabym, że był teraz dla
mnie niczym cień, ale nikt z tak dominującą aurą nie
zasługiwał na takie porównanie. Roztaczał wokół siebie silną
aurę i aż trudno było uwierzyć, że jest tu tylko gościem.
Nie cieszyłam się jednak zbyt prędko – pan tego domu
bowiem również mógł się pochwalić podobną cechą i raczej
wolałabym nie doświadczać zderzenia energii tych dwóch
mężczyzn. To byłoby zbyt intensywne. Nawet jak na
standardy rodziny Monet.
Odgoniłam od siebie te myśli i wróciłam do czasu
rzeczywistego.
– Halo, czy możemy liczyć na odrobinę kultury? –
zagadnęłam wesoło, opierając się o blat.
Shane i Tony w tym samym czasie powiedli spojrzeniami za
bukietem, który Eugenie wniosła do kuchni i przygotowywała
do ułożenia w wazonie, po czym zerknęli na Adriena.
Obydwoje nastroszyli brwi w identycznie wrogi sposób. Ubrali
się też podobnie – tak samo luźno i niezobowiązująco. Shane
miał na sobie jasny T-shirt, Tony zaś koszulkę bokserkę,
która odsłaniała jego artystyczne tatuaże. Sprawiali wrażenie,
jakby planowali zaraz rozwalić się na kanapie i odpalić
konsolę. Ktoś mógłby to nazwać ich stylem, ale ja wiedziałam,
że w ich garderobach nie brakowało im koszul i dobór ich
stroju był pierwszą oznaką ich buntu wobec tej kolacji.
Powtórka z rozrywki, z Leo wyglądało to w końcu bardzo
podobnie.
– Odezwała się ta kulturalna – odburknął Shane.
– O co ci chodzi? – warknęłam zaczepnie. – Nie możesz po
prostu ładnie się przywitać i zaprosić nas do dołączenia do
was przy stole?
– „Nas” – prychnął przesadnie pogardliwie.
– No tak, „nas”. – Pokiwałam głową. – Jestem tu z naszym
gościem, we dwójkę, więc zaimek powinien być w liczbie
mnogiej, normalna sprawa, uczą o tym w podstawówce.
– Przestań się mądrzyć – mruknął Shane, a Tony na
potwierdzenie przewrócił oczami.
Zacisnęłam palce jeszcze mocniej na blacie.
– To wy zacznijcie się zachowywać.
– PROSZĘ, PROSZĘ, PROSZĘ – zadudnił nagle czyjś głos
zza naszych pleców.
Przymknęłam powieki.
– Proszę, proszę, proszę, proszę… – ciągnął Dylan,
okrążając mnie i Adriena niczym drapieżne zwierzę. – Kogo
my tu mamy?
Kątem oka dostrzegłam, że Adrien zagryza wargi, jakby
starał się z całych sił zachować należytą powagę i się nie
zaśmiać.
Cóż, cieszyłam się, że na razie odgrywająca się tutaj szopka
go bawi, bo ja, na przykład, już zdążyłam się wkurzyć.
– Cześć, Dylan – wycedziłam, a potem ponownie
rozłożyłam ręce. – Halo, czy ktoś tutaj może odpowiedzieć
normalnie na pozdrowienie?
– Ależ witamy – zamruczał Dylan. Czasem brzmiał
podobnie, gdy przemawiał do swojego jedzenia, zanim się
w nie wgryzł. – Witamy i pozdrawiamy, mała siostrzyczko.
Poddałam się.
– Usiądźmy – westchnęłam do Adriena.
Podeszłam do jednego z krzeseł stojących po stronie
naprzeciwko bliźniaków. Adrien się poruszył, by podążyć za
mną, ale został zatrzymany przez Dylana, który wyrósł przed
nim jakby znikąd.
– Może zechcesz usiąść obok mnie, hm? – zagadnął
fałszywie przyjacielskim tonem.
Ramię mu drgnęło, jakby chciał złapać Adriena za łokieć
i użyć wobec niego siły, na przykład popychając go
w odpowiednim kierunku, lub przynajmniej naruszyć jego
nietykalność, ale tutaj Adrien był na wygranej pozycji.
Prawie się uśmiechnęłam. Jeśli istniał jakiś plus tego, że
Adrien był członkiem Organizacji, to taki, że Dylan musiał się
pilnować, żeby trzymać łapy przy sobie.
A więc szach.
– Usiądę obok Hailie – odparł Adrien uprzejmie.
– Wolałbym, żebyś usiadł obok mnie – naciskał Dylan.
Podszedł bliżej, żeby odebrać Adrienowi wszelką prywatną
przestrzeń bez dotykania go. – Lepiej się poznamy i w ogóle.
– Czy chcesz, żebym pod stołem trzymał cię za kolano? –
zapytał Adrien z bardzo sprytnie ukrytą drwiną.
Parsknęłam, ale że żaden z moich braci nie docenił tego
żartu, szybko się rozkaszlałam.
– Nie chcę, żebyś trzymał za nie moją siostrę –
odpowiedział Dylan już mniej słodko.
Nastroszyłam brwi.
– Wybacz, Dylanie, ale wystarczy mi, że ona będzie tego
chciała.
Teraz i Dylan zmarszczył brwi i otworzył usta, ale Adrien
już się od niego odwrócił. Spokojnym ruchem odsunął
krzesło, przy którym stanęłam i którego jeszcze nie zajęłam
tylko dlatego, że zaabsorbowała mnie tocząca się między nimi
wymiana zdań. Dłoń ani trochę mu nie drżała, gdy gestem
wskazał, bym na nim usiadła teraz, a ja chętnie się na to
zgodziłam z lekkim, zadowolonym uśmiechem.
Adrien jak powiedział, tak zrobił – usiadł z niesłabnącą
gracją tuż obok mnie i bardzo neutralnie odwzajemniał
spojrzenie Dylana, który cały czas stał w tym samym miejscu
jak wryty. Bliźniacy łypali na niego czujnie i bałam się,
naprawdę się bałam, że wydarzy się coś niedobrego.
– A to co za badyle? – zapytał nagle Dylan, gdy się ocknął
i przypadkowo zobaczył, nad czym pracuje nasza gosposia.
Zagotowałam się, bo bukiet był piękny, a mój głupi brat nie
miał prawa go obrażać. Otwierałam usta, by stanąć w obronie
kwiatów i powiedzieć coś w stylu „sam jesteś badylem”, ale
akurat do kuchni wszedł Will. Umilkłam, od razu czując, że
atmosfera trochę się rozrzedziła.
Przynajmniej na trzy sekundy, bo mniej więc tyle czasu
musiało upłynąć, by jego wzrok padł na Adriena i zlodowaciał.
To było tak jak ostatnio, gdy mało brakowało, a zamieniłby
się tęczówkami z Vincentem. Nigdy nie widziałam w oczach
Willa takiej złości i niechęci jednocześnie i szybko się
zorientowałam, że jeśli po naszym wypadzie do włoskiej
knajpy liczyłam na wsparcie w osobie mojego ulubionego
brata, to miałam się gorzko rozczarować.
– Świetnie, że już jesteś, Will – zawołałam miło mimo to.
Napędzały mnie resztki nadziei, że Will jednak zmięknie,
kiedy, nie wiem, usłyszy mój głos?
On jednak zerknął na mnie, nic nie mówiąc. Skinął tylko
głową i szybko z powrotem skupił uwagę na Adrienie. Miałam
ochotę walnąć czołem o stół.
Ta kolacja miała być pomyłką, i to dużo większą, niż się
spodziewałam.
– Witaj, Williamie. – Adrien nie przestawał zaskakiwać
swoją elokwencją. Nie zważał na – delikatnie mówiąc –
chłodne przyjęcie, jakie go spotkało ze strony braci Monet.
Siedział wyprostowany, dobrze ubrany, pewny siebie
i jednocześnie wystarczająco rozluźniony, by odchylić się
lekko na oparcie. Nie wiem, czy to była jedynie poza, ale jeśli
tak, to grał bezbłędnie.
– Witaj, Adrienie – odpowiedział sztywno mój ulubiony
brat, do którego obecnie miałam zawiły stosunek. Nawet
odwróciłam od niego głowę, gdy usiadł przy moim boku.
To nie było przyjemne, rodzinne posiedzenie przy stole.
Cztery obecne przy nim osoby wyjątkowo nie przepadały za
piątą, a szósta, czyli ja, miała ochotę zamordować cztery
pierwsze. Nie pomogło też pojawienie się siódmej, czyli
Vincenta. Wszedł do kuchni jako ostatni i byłam przekonana,
że nie był to przypadek. Chociaż, jakbym się tak dłużej nad
tym zastanowiła, Vincent miał również wrodzony talent do
zupełnie przypadkowego generowania takich okazji do
zwrócenia na siebie uwagi.
On jako jedyny miał prawo uścisnąć Adrienowi dłoń
i skorzystał z niego zapewne jedynie dlatego, że jako jego
wspólnikowi nie wypadało mu zrobić inaczej. To był chyba
bardzo mocny uścisk. Przed naszymi oczami mignęły obie
dłonie z sygnetami, jeden większy i okazalszy od drugiego.
Z kolacji, w której uczestniczył Leo, pamiętałam, że
Vincent nie okazał się wcale o wiele dojrzalszy od reszty
moich braci, jednak liczyłam, że w przypadku Adriena okaże
się choć trochę bardziej na poziomie, dlatego poczułam
maleńkie ukłucie ulgi na jego widok.
I tym razem tylko on i Will zadali sobie trud, by założyć
koszule.
Zapowiadał się długi wieczór.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
55

WYKWINTNIŚ

Kolacja rozpoczęła się w milczeniu. Nikt nie miał ochoty


zaczynać rozmowy – a już na pewno nie ja. Adrien też się do
tego nie wyrywał. Eugenie mruczała coś czasem pod nosem,
roznosząc przystawki, ale to było oczywiście za mało, by
rozkręcić jakąkolwiek dyskusję.
Od czasu do czasu zerkałam dyskretnie na Adriena, by
upewnić się, że jeszcze nie umarł z żenady wobec takiego
braku kultury, jaki prezentowali moi bracia, ale on uspokajał
mnie łagodnym spojrzeniem swoich brązowych oczu.
Z drugiej strony na coś takiego go przygotowałam, więc
logiczne, że nie był zaskoczony.
Dylanowi najwyraźniej nie spodobało się, że na siebie
spoglądamy, bo prychnął głośno.
Zwróciłam twarz w jego stronę z bardzo uprzejmym
zainteresowaniem. Na stole pojawiły się już pierwsze
przystawki: owoce z dipem z serka śmietankowego, klopsiki
z sosem chili, pałeczki z mozzarelli, krewetki zawijane
w boczek i mocno chrupiące krążki cebulowe z dipem również
z cebuli, tylko że karmelizowanej.
Nasze talerze pozostawały puste; nikt nie rzucił się na
jedzenie, nawet Shane. Atmosfera była zbyt sztywna, by
swobodnie przełknąć ślinę, a co dopiero klopsika wołowego.
– Chcesz coś powiedzieć, Dylanie? – zapytałam, celowo
odmieniając jego imię.
– Tak, mała dziewczynko – odparł impertynenckim tonem.
– Właściwie to chcę powiedzieć dużo rzeczy.
Zacisnęłam szczękę.
– Słuchamy.
Jak na zawołanie wycelował nad stołem palec w Adriena.
– To musi być jakaś kpina – wycedził.
Adrien uniósł brwi.
– Rozumiem troskę o siostrę, Dylanie, ale nie zapominaj
się, proszę – powiedział dość surowo.
– Nie patronizuj mnie, gościu. – Dylan opuścił palec, ale
jednocześnie skrzywił się z pogardą. – Dzisiaj nie jesteś
członkiem Organizacji. Jesteś, kurwa, jakimś typkiem,
którego moja siostra przyprowadziła na kolację, i mam prawo
pokazać, że mi się to nie podoba.
– Tak nie działa prawo, Dylan – westchnęłam z frustracją.
– Przeciwnie, Dylanie, jestem dzisiaj zarazem członkiem
Organizacji, jak i gościem twojej siostry, i to są dwa dobre
powody, byś okazał mi szacunek. – Głos Adriena zdawał się
coraz chłodniejszy, jakby mężczyzna subtelnie prezentował,
że on też potrafi brzmieć groźnie.
– Gościem mojej siostry! – parsknął prześmiewczo mój
brat. – Upatrzyłeś ją sobie, a teraz wykorzystujesz
i spodziewasz się, że co, że przybiję ci piątkę? Stuknę się
z tobą kieliszkiem?
– Nie stukniemy się kieliszkami, ponieważ nie będę dziś
pił. Nie przybijemy też piątki, ponieważ przestrzegamy
zasady nietykalności.
– Jakoś zasada nietykalności mało cię obchodziła, kiedy
chodziło o Hailie – burknął Shane.
Tony i Dylan przytaknęli. Will nie był w tym tak
ostentacyjny jak święta trójca, ale też wyczuwałam, że zgadza
się z ich buntem.
– A wasza siostra ma swój rozum i wcale nie tak łatwo
byłoby ją wykorzystywać – kontynuował Santan, ignorując
ich dygresje. – Nie, panowie, jesteśmy tu, bo zależy jej na
tym, by oficjalnie poinformować was o naszej relacji.
Shane tak się oburzył, że aż sięgnął wreszcie po pałeczkę
z mozzarelli i wcisnął ją sobie do ust. Tony skrzywił się
niemiłosiernie, a Dylan uniósł brwi tak wysoko, że prawie
zniknęły mu gdzieś we włosach.
– Wasza relacja to żart!
– Nie, to wasza reakcja na nią jest żartem – warknęłam,
zaciskając palce na brzegu stołu.
Eugenie przyniosła właśnie wino, ale zanim zdążyła je
komukolwiek zaproponować, Vincent pokręcił głową i coś do
niej szepnął, na co zabrała je z powrotem.
O tak, zdecydowanie zgadzałam się, że tego wieczora może
być tu za gorąco na alkohol.
– Jesteś dorosłym typem! – zawołał na niego Dylan. On też
zaciskał palce, tylko że w pięści.
– A ona jest dorosłą kobietą – odparł Adrien spokojnie.
– To dziecko, ledwo wyszła z liceum!
– Sam jesteś dziecko! – fuknęłam wściekle.
– Hailie nie jest dzieckiem – zgodził się ze mną Will,
marszcząc z przejęciem czoło. – Ale jest młodziutka, dopiero
wkroczyła w dorosłość. Ty zaś – zwrócił się do Adriena,
obrzucając go spojrzeniem pełnym niechęci – żyjesz innym
życiem, znajdujesz się na innym etapie.
– Za przeproszeniem, Will, to, że trzymaliśmy się blisko
w szkole średniej, kiedy obaj byliśmy dzieciakami, nie daje ci
licencji na to, żebyś teraz mnie oceniał – wytknął mu Adrien,
łypiąc na niego mrocznie. – Niewiele wiesz o obecnym etapie
mojego życia.
– Znam cię – syknął Will, a mnie zaskoczyło to, jak bardzo
poczerwieniał na twarzy. Rzadko zdarza mu się być tak
wyprowadzonym z równowagi. – Ludzie nie zmieniają się tak
diametralnie. Nie dziw się, że jestem negatywnie nastawiony,
wiedząc, że ktoś taki jak ty robi nadzieje mojej siostrze.
– Jest słodka i wrażliwa – wtrącił Shane i machnął na
Adriena ze zdegustowaniem. – A ty podejrzany i chłodny jak,
kurwa, marmur na podłodze w naszym przedpokoju.
– A ty od kiedy masz problem z marmurową podłogą
w naszym przedpokoju?! – zapiszczałam.
– Akurat może mam, no i co?
– To, że nawet w tym porównaniu winna jest nie podłoga,
a ty! – syknęłam. – Bo nie nosisz kapci!
Obaj bliźniacy unieśli brwi, ale ja kontynuowałam, za
bardzo już rozgrzana. Cóż, dużo nie było trzeba, żeby mnie
sprowokować, nakręciłam się jeszcze na długo przed
rozpoczęciem tej kolacji.
– Wy nie macie pojęcia, jaki dla mnie jest, kiedy jesteśmy
sami! – ciągnęłam, ignorując ich reakcje, i szybko
pomyślałam, że lepiej, żebym się jednak nie odzywała.
Ostatnie, o czym moi bracia chcieli myśleć, to ja i Adrien sam
na sam. Wszyscy się skrzywili. Nawet Vince spojrzał na mnie
z błyskiem dezaprobaty w oczach.
– No powiedz, jaki dla ciebie wtedy jest? Na pewno wszyscy
chcą o tym posłuchać – prychnął Dylan.
Tony pokręcił głową, a Shane włożył do ust kolejną
pałeczkę z mozzarelli, tym razem wcześniej zanurzywszy ją
w cebulowym dipie.
– Właśnie tu jest z wami problem – odpowiedziałam. – Nie
chcecie słuchać. Myślicie, że wszystko wiecie najlepiej,
a wasze osądy są bezbłędne.
– A czego się spodziewasz, jak przyprowadzasz nam tu
członka cholernej Organizacji?! – Dylan aż się nachylił nad
stołem.
– Tego może, że skoro już go przyprowadzam, znając
wasze porąbane charaktery, oznacza to, że jest to dla mnie
ktoś ważny i zależy mi, żebyście go poznali i dali mu szansę?
Hm? Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje?
Jak zauważyłam, do braci Monet mówiło się trochę jak do
ściany, jeśli chodziło o temat mojego życia miłosnego. Teraz
właśnie się to potwierdzało, bo chłopcy patrzyli na mnie bez
krzty zrozumienia. Dylan szarpnął głową w stronę Vincenta.
– I ty to akceptujesz?
Jego pytanie podszyte było tak wielkim wyrzutem, jakby co
najmniej Vincent godził się, bym od czasu do czasu, tak o, dla
zabicia nudy, zażyła dawkę heroiny.
– Rozumiem, skąd się bierze sceptycyzm naszych braci.
Sam mam mieszane uczucia w stosunku do tej… relacji.
Jednak… – zwrócił się do wszystkich czterech chłopaków – …
jeśli nasza siostra ma widywać się z członkiem Organizacji
w tajemnicy przed nami, uważam, że rozsądniej jest pozwolić
jej na podejmowanie własnych decyzji i pilnowanie jedynie,
na ile to możliwe, by nie stała jej się krzywda.
– Tak myślałem, że jeśli któryś z twoich braci powie coś
z sensem, najprędzej będzie to Vincent – powiedział do mnie
cicho Adrien, oczywiście na tyle głośno, że i tak wszyscy go
usłyszeli.
– Zachęcam do częstowania się przystawkami –
powiedział sztywno Vince, ignorując komentarz Adriena. –
Wkrótce zostanie podane danie główne.
Shane’owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucił
się na kilka półmisków naraz, zapełniając nimi swój talerz.
Zachowywał się, jakby musiał odreagować tę stresującą
rozmowę, jedząc, i całkiem prawdopodobne, że tak właśnie
było.
Tony upatrzył sobie klopsiki i nawet Dylan zaczął coś
skubać od niechcenia.
Sięgałam właśnie po drugi krążek cebulowy, choć ani
trochę nie czułam głodu, ale zatrzymałam widelec w połowie
drogi i nagle odłożyłam go z brzdękiem na talerz.
– Nie możecie po prostu… go zaakceptować? – zapytałam,
jakby do głowy nagle przyszło mi proste rozwiązanie, na
które nikt wcześniej nie wpadł.
Chłopcy przeżuwali i każdy ze świętej trójcy rzucił mi
zainteresowane spojrzenie, jakbym właśnie przedstawiła
nieznane im wcześniej rozwiązanie. Will zerkał na mnie
ostrożnie i chyba bolało go, że tak zawzięcie starałam się
unikać jego wzroku. Vincent zaś był skupiony na popijaniu
wody z cytryną i chyba nie miał zamiaru w żaden sposób
zareagować na moje pytanie.
Pokręciłam z niechęcią głową i powoli wróciłam do
jedzenia. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że Adrien tak
swobodnie konsumuje zawartość swojego talerza. Gdy tak mu
się przyglądałam, przyłapał mnie na tym i nawet do mnie
mrugnął.
Zrobiło mi się raźniej. Łatwiej było mi znosić uprzykrzone
zachowanie braci Monet, kiedy wiedziałam, że nie ruszają one
Adriena.
Ale ja też miałam swoje granice.
Wystarczyło, by Eugenie postawiła na stół tamto purée
ziemniaczane i sałatki, żebym połączyła kropki i się
domyśliła, co zostało zaplanowane jako danie główne na dziś.
Potwierdziły to złośliwe uśmiechy bliźniaków i Dylana.
Trójca święta to były już dorosłe chłopy, a zachowywali się
nadal jak wredne dzieciaki. Czasem patrzyłam na nich – na
to, ile bliźniacy podróżowali i jak Dylan zaczął aktywnie
pomagać Vincentowi w biznesie oraz to, że oświadczył się
Martinie – myśląc sobie, że tak dojrzeli, a potem po
mistrzowsku udawało im się zniwelować to wrażenie podczas
jednej kolacji.
– Nasz szanowny gość powinien mieć pierwszeństwo –
zagruchał z fałszywą słodyczą Dylan i zwrócił się do Adriena,
wymachując widelcem nad talerzem pełnym mięsa: –
Spróbujesz steka? Są zajebiste.
Adrien zdawał sobie sprawę, że Dylan wcale nie sili się na
uprzejmość, a wręcz przeciwnie – w jego wykonaniu na
pewno musiała ona być podszyta szyderstwem. Nie dał się
jednak speszyć i odważnie wystawił swój talerz.
– Ależ chętnie, dziękuję.
Dylan patrzył mu prosto w oczy, jego uśmiech teraz już
wyraźnie był wymuszony.
– Są bardzo krwiste.
Adrien uniósł talerz wyżej i odwzajemniał to spojrzenie bez
mrugnięcia.
– Moje ulubione.
– Świetnie. – Dylan zmrużył powieki. – Na pewno chcesz
wiedzieć, z czego są te steki.
– Mam déjà vu, Dylan – wtrąciłam się ze znudzeniem. –
Wciąż ten sam repertuar.
Nawet po tylu latach pamiętałam, jak mój brat zamęczał
Leo podobnymi, jeśli nie identycznymi tekstami.
– Stawiałbym na wołowinę, Dylanie – zgadł Adrien,
ukroiwszy i spróbowawszy pierwszy kęs. Trudno mi było
odwrócić spojrzenie od sztućców w jego smukłych dłoniach
i elegancji, z jaką się nimi posługiwał.
– I byłego chłopaka Hailie.
– Och. – Adrien przechylił głowę ze szczerym i grzecznym
zainteresowaniem. – Wybornie, w takim razie następnym
razem zgłaszam się do pomocy w kuchni.
I ukroił sobie kolejny, spory kawał czerwonego mięsa.
Oblizałam usta, ledwo powstrzymując się od rozciągnięcia
ich w triumfalnym uśmiechu. Adrien po mistrzowsku odbijał
wszystkie strzały.
Zastanawiałam się, czy naprawdę mu smakuje i czy
faktycznie lubi takie co najwyżej średnio wysmażone steki,
czy tylko udaje, by nie okazać słabości przed braćmi Monet.
Jeśli to drugie, to uznałam, że muszę mu ponownie przyznać
sporą pulę punktów za fantastyczną grę aktorską.
Zanim bracia złapali za sztućce, wymienili kilka wyjątkowo
jędzowatych spojrzeń. Nie umknęły mi, jednak najpierw
byłam zdeterminowana, by je zignorować. Miałam nadzieję,
że jeśli na moich braci nie będzie się zwracać uwagi, to
przestaną się popisywać. Z niesfornymi dziećmi to działało,
testowałam na Lissy i Flynnie.
Moi bracia grali jednak w o kilka poziomów bardziej
zaawansowaną rozgrywkę. To nie po prostu radzenie sobie
z maluchami. Szybko przekonałam się, że ich głupota nie zna
granic. Wiedziałam, że przebieg tej uczty jest łudząco
podobny do scenariusza kolacji z Leo, ale kiedy Tony zaczął
się schylać, myślałam, że padnę i nie wstanę.
– Nawet się nie waż! – ostrzegłam go, a on sekundę
później wyjął spod stołu wielki nóż.
Opadłam na oparcie krzesła, totalnie wycieńczona.
Tony zacisnął swoje wytatuowane palce na rękojeści,
uniósł narzędzie i z niepotrzebnym hałasem wbił ostrze
w gruby stek, leżący na półmisku wśród innych, podobnie
mięsistych. Udało mu się nadziać upatrzony kawałek
i ostrożnie przeniósł go na swój talerz, w pełni skupiony na
tej czynności. Ignorował nasze spojrzenia, zupełnie jakby nie
widział nic dziwnego lub… no nie wiem, kretyńskiego
w swoim zachowaniu.
Zerknęłam zrezygnowana na Adriena. Obserwował
Tony’ego, mrugając zaskoczony. Opowiadałam mu o nożach
i tasakach, ale widocznie nie spodziewał się, że moi bracia
wciąż jeszcze nie wyrośli z przynoszenia swoich zabawek do
kuchni i chowania ich pod stołem podczas przyjmowania
gości.
Drgnęłam na tę myśl i prędko nawiązałam kontakt
wzrokowy z Dylanem… Otworzyłam szerzej oczy.
A potem błyskawicznie schyliłam się pod stół. Zrobiłam to
w tym samym momencie co on, dlatego zdążyłam tylko
zawołać: „stój!”, kiedy zobaczyłam, jak chwyta za leżący
obok jego nóg tasak.
Nie wierzę, że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po wejściu
do kuchni, nie było zajrzenie pod ten cholerny stół.
Adrien gapił się z niemal rozchylonymi ustami, jak Dylan
prostuje się z wielkim rzeźnickim tasakiem w dłoniach.
Gdybym nie była taka wściekła, zapytałabym go, czy to ten
sam, którym straszył biednego Leo.
Will i Vincent wydawali się odrobinę zażenowani, to
musiałam przyznać. Ewidentnie nie znali planów świętej
trójcy. Nie byli też jakoś specjalnie zaskoczeni, co to, to nie.
Jednak Will odłożył swoje sztućce, oparł łokieć o blat, a czoło
o dłoń i zastygł w takiej pozycji, natomiast Vince przymknął
powieki, mrucząc pod nosem jakieś niedosłyszalne dla mnie
słowo. Niewykluczone, że przekleństwo.
Przynajmniej Shane się dobrze bawił. Mimo że talerz miał
wyładowany stekiem i dodatkami, sięgnął jeszcze po krążek
cebulowy z misy z przystawkami. Zaczął go obgryzać,
przyglądając się z zadowoleniem swoim braciom, którzy
robili nam tu pokaz komediowy na żywo.
Mnie jednak ta komedia nie bawiła, zwłaszcza gdy Adrien
wstał. Przestał już wodzić wzrokiem od tasaka do noża
i kręcąc głową, odsunął krzesło i wyszedł zza stołu.
– Proszę wybaczyć – powiedział cicho i beznamiętnie.
Wbijałam wzrok w miejsce, gdzie w wyjściu z kuchni
zniknęły plecy Adriena. Zapadła cisza, więc słychać było, jak
otwierają się drzwi frontowe. Kroki Adriena ucichły.
Nóż stołowy wypadł z mojej zesztywniałej ręki i brzdąknął
o talerz. Powoli przeniosłam pełen furii wzrok na braci.
– Co jest z wami nie tak?! – Chciałam wykrzyczeć te słowa,
ale zdołałam jedynie wyszeptać je wściekle. Gardło trochę mi
się zacisnęło, to dlatego. Jakby zbierało mi się na płacz. Nie
zamierzałam jednak ryczeć, jeszcze nie teraz. Teraz
wygrywała złość. – Noże, tasaki? Serio? Czy wy się
zatrzymaliście w rozwoju? Wydaje się wam, że jesteście
zabawni?
– Co on, wyszedł?
Dylan wykrzywiał twarz w zdezorientowaniu pomieszanym
z oburzeniem, jak gdyby to jego właśnie urażono. Tony
machnął nożem, który teraz trzymał ostrzem do góry. Trochę
to wyglądało, jakby też nie nadążał za tym, co się wydarzyło,
i aby sobie pomóc w domysłach, chciał podrapać się nim po
włosach. Shane zaprzestał obgryzania swojego krążka.
Will marszczył brwi, również wpatrzony w przejście
z przedpokoju do kuchni, i nawet Vincent się odwrócił, by
sprawdzić, gdzie przepadł Adrien.
Gotowałam się z wściekłości. W głowie już układałam plan,
co mu powiedzieć, żeby przeprosić za chłopaków. Najpierw
zamierzałam jednak wyrwać Dylanowi tasak z ręki i odrąbać
nim bratu język, żeby już na zawsze się zamknął.
Wstałam.
Zmierzyłam wszystkich spojrzeniem z góry. W oczach
Willa i Shane’a pojawiła się może nawet jakaś mała drobina
skruchy, jednak Tony i Dylan woleli wyglądać Adriena. Dziwili
się, że wyszedł już teraz, któryś nawet prychnął z pogardą, ale
raczej nie śmieli na mnie spojrzeć. Vincent też wyglądał na
zdezorientowanego, i może nawet delikatnie
zaniepokojonego.
– Zadowoleni jesteście? – wycedziłam, czerwona ze złości.
– Co za plastuś – zadrwił Dylan, ale zabrzmiało to dość
niepewnie.
– Wykwintniś – rzucił Shane, a Tony mruknął niemal
niezrozumiale:
– Kija ma.
Nachyliłam się.
– Może po prostu jest dojrzalszy od was?
I wyprostowałam się, gotowa wyjść, śmiertelnie obrazić się
na swoją rodzinę i w ogóle zakończyć tę kolację.
Rozległo się szuranie.
Wystarczająco głośne, by zwróciło uwagę każdego z nas.
Nasze głowy zwróciły się w stronę źródła dźwięku, czyli
korytarza. Przez chwilę nic się nie działo, ale odgłosy
przybierały na sile, aż wreszcie w wejściu pojawił się Adrien.
Och, jak mi ulżyło, że wrócił.
A potem zobaczyłam dopiero, co trzyma w rękach,
i rozdziawiłam usta.
Adrien stanął w progu kuchni z prawdziwą piłą
mechaniczną.
Minę miał grobową, podbródek dumnie uniesiony,
a morderczy wzrok wwiercał w Dylana i Tony’ego. W idealnie
skrojonym, drogim garniturze i z pilarką spalinową w rękach
wyglądał tak komicznie, że odebrało mi mowę.
W ciszy i powolutku z powrotem opadłam na krzesło.
Adrien sztywnymi ruchami pociągnął kilka razy za linkę
zwisającą z obudowy narzędzia, aż wreszcie piła odpaliła.
Wszyscy drgnęliśmy i skrzywiliśmy się na jej nagły,
agresywny jazgot. Adrien napinał mięśnie pod marynarką, by
trzymać ją stabilnie. Na dłonie zdążył też założyć szare,
krótkie rękawiczki, by nie obsługiwać jej bez ochrony.
Stał tak przez dłuższą chwilę, pozwalając, by warkot
wypełnił nasze uszy. Nie wiedziałam, co się dzieje. Złość
opuściła mnie w jednej chwili. Tony zbierał szczękę z podłogi,
Shane’owi krążek cebulowy wypadł z palców gdzieś na
podłogę, Dylan mrugał powiekami w szoku, jakby ktoś mu
właśnie zdradził, że jest adoptowany. Will zawiesił się
podobnie jak Shane, a największe chyba zaskoczenie
malowało się na twarzy Vincenta – nie mógł uwierzyć, że ten
człowiek, jego wspólnik, z którym robi poważne interesy,
uruchomił właśnie w jego kuchni piłę mechaniczną.
– Nigdy się z nią nie rozstaję – powiedział Adrien, gdy
wyłączył piłę i nasze uszy wypełniła nagła, kojąca cisza.
Santan zabezpieczył porządnie sprzęt i odłożył go na
podłogę, po czym spokojnie i z nienaganną kulturą wrócił na
swoje miejsce. Piła leżała teraz obok nóg jego krzesła niczym
grzeczny piesek.
Nadal nie mogłam wydusić słowa, zresztą chyba nikt nie
mógł.
Adrien złapał za moją zwisającą dłoń, podniósł ją z czcią do
swoich ust, złożył na niej delikatny pocałunek, patrząc mi
głęboko w oczy, a potem odłożył ją na moje udo i z powrotem
złapał w dłonie swoje sztućce. Wsadzając sobie do ust kawałek
krwistego steka, posłał Dylanowi kolejne wyzywające
spojrzenie, tym razem prosto ponad stołem.
I stało się niemożliwe.
Dylan, śmiertelnie poważny, nawet odrobinę pobladły,
przełknął w końcu ślinę, a potem z uznaniem wolno pokiwał
głową.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
56

COTYGODNIOWE
WYJŚCIE DO BARU

Dobre to było, to z tą piłą…


Tak brzmiał komentarz Shane’a po kolacji.
Adrienowi Santanowi udało się ją nie tylko przetrwać, ale
nawet zostać na deser.
Moim braciom daleko było do przełamania się
i prowadzenia wspólnych pogaduszek czy śmiechów
z naszym gościem, ale najważniejsze dla mnie było to, że
chłopcy go nie spłoszyli. Kiedy odprowadzałam Adriena do
samochodu, powiedział nawet, że kolacja mu się podobała
i z niecierpliwością będzie wyczekiwał zaproszenia na
kolejną.
Wyśmiałam jego słowa i pożegnałam pełnym wdzięczności
przytulasem. A potem kolejnym czułym cmoknięciem w usta.
Nigdy nie sądziłam, że po wspólnej kolacji z moimi braćmi
i mężczyzną, z którym weszłam w relację, będę potrafiła się
śmiać. Chyba że przez łzy.
A śmiałam się dużo, nawet jeszcze podczas posiłku. Za
każdym razem jak kątem oka dostrzegałam piłę mechaniczną
na podłodze, nie mogłam powstrzymać parsknięcia.
Tego wieczora patrzyłam na odjeżdżające z podjazdu
Monetów sportowe auto Adriena ze szczerym, szerokim
uśmiechem na ustach. A kiedy wróciłam do Rezydencji, nawet
miałam ochotę jeszcze pobyć w salonie ze swoją rodziną.
Dylan siedział rozwalony na fotelu i bawił się swoim
tasakiem. Shane i Tony grali na konsoli w jakąś mało
angażującą, głupawą gierkę, a Vincent wisiał na telefonie ze
swoją żoną. Przed chwilą zszedł z góry, gdzie sprawdzał, czy
u dzieci wszystko okej. Niania twierdziła, że Lissy przebudziła
się na dźwięk piły mechanicznej, ale udało się z powrotem
ukołysać ją do snu.
Will siedział na podwójnej kanapie i gapił się gdzieś przed
siebie. To do niego podeszłam. Będąc w wyjątkowo dobrym
humorze, wręcz triumfując, złapałam go za ramię i uniosłam
je, by się pod nie wślizgnąć. Natychmiast mnie do siebie
przyjął, przycisnął mocniej do swojego boku i ucałował
w czubek głowy. Jeśli chodzi o moich braci, to u niego
mogłam liczyć na największą dawkę czułości i chętnie z niej
korzystałam, nawet jeśli akurat mnie denerwował.
Czekałam, aż któryś z chłopców zacznie temat i cieszyłam
oko upiększającym wystrój salonu bukietem od Adriena.
Eugenie postawiła go tu w szklanym wazonie, a żaden
z moich braci nie zirytował się jego widokiem na tyle, by go
przenieść gdzieś indziej. To pierwszy dobry znak.
Drugim było, gdy po chwili Shane mrukliwie pochwalił
pomysł z piłą mechaniczną.
– Zjadł też steki – odezwał się Dylan, opuszkiem palca
głaszcząc płaską stronę ostrza tasaka. – Ze smakiem.
– I łapał humor – dodał Tony.
Tak, rozumienie żartów moich braci i ich podłapywanie to
dość duże osiągnięcie i nie mogłam się z tym nie zgodzić.
– Świadczy to tylko tyle, że się przygotował – prychnął
lekceważąco Will.
Uniosłam na niego głowę, niezadowolona, że ma czelność
krytykować mojego gościa, jednocześnie obejmując mnie
ramieniem.
– To nie jest nastolatek, którego wystraszycie gadką
o przecinaniu mięśni nożem – dodał.
Tony i Dylan wydali z siebie głośny, chóralny okrzyk
zawodu.
– Przecinanie mięśni… – westchnął Tony z żalem.
– W ogóle zapomniałem o tym tekście – zasmucił się
Dylan.
– Jesteście idiotami – mruknęłam z rozbawieniem.
– To ty się prawie popłakałaś, jak Santan wyszedł –
zarechotał Shane.
– Hej, nie popłakałam się.
– Przecież powiedział, że „prawie” – mruknął Tony.
– Zirytował mnie wasz brak dojrzałości – wyjaśniłam
rzeczowo.
– Ale jak taki sam brak dojrzałości okazał Adrien, to już nie
miałaś nic przeciwko? – Will uniósł brew, a bliźniacy pokiwali
głowami, mrucząc pod nosem coś w stylu „właśnie”.
Odrobinę się od niego odsunęłam.
– Zniżył się do ich poziomu, by przetrwać – odparłam. –
I ja to szanuję.
Will chciał coś odpowiedzieć, pewnie znowu zanegować
moje słowa, ale akurat dołączył do nas Vincent. Z telefonem
po zakończonej rozmowie wciąż w jednej dłoni, drugą
przeczesywał włosy do tyłu. Zaciskał mocno szczękę, a w jego
oczach błyszczała złość. Byłam przekonana, że tuż po wyjściu
Adriena jeszcze się w nich nie zagnieździła, dlatego coś
musiało wydarzyć się teraz.
Może usłyszał jakąś nieciekawą nowinę od Anji?
– Wszystko okej? – zapytałam, jako że chyba pierwsza
zauważyłam, iż coś jest nie tak. Chłopcy zaczęli wyciągać
szyje, by przekonać się, do kogo mówię.
Vincent nie wyglądał na zadowolonego, że jego obojętna
maska ześlizgnęła się mu z twarzy, ale skupił się na tym, co
ważne. Spojrzał na Willa i Dylana, którzy natychmiast
spoważnieli.
– Co jest? – zapytał Dylan, prostując się w pełnej
gotowości. Nawet odłożył na bok tasak.
– Rodric Retter objął ochroną brata Anji – powiedział
Vince. Rękawy swojej śnieżnobiałej koszuli miał podwinięte,
z rękami założonymi na piersi podszedł do okna. Stanął do
nas tyłem i wpatrywał się w ciemny ogród, podczas gdy my
wszyscy obserwowaliśmy jego plecy.
Przewróciło mi się w żołądku na wzmiankę o Rodricu
Retterze. Zbyt często ostatnimi czasy słyszałam to imię i ani
razu nie padło w pozytywnym kontekście.
– Co zrobił? – obruszył się Will. Dylan nastroszył brwi,
a bliźniacy zastopowali grę.
Wyglądało na to, że tradycyjnie tylko ja nie rozumiem, o co
im chodzi. To znaczy, domyślałam się, ale nie znałam slangu
Organizacji tak dobrze jak oni.
– Ej, ale czemu niby? – zdziwił się Shane.
– Jako powód podaje, że partnerka Brada jest córką
pracownika jednej z fabryk Rodrica – wyjaśnił szorstko Vince.
– Córka pracownika jednej z… Co? – prychnął Dylan.
– Co za debil – skwitował Tony.
– I Organizacja uznała to za wystarczający powód?
– Wystarczy, że na razie nie uznała go za zły. – Nie
widzieliśmy twarzy Vincenta, bo nadal zwracał ją do okna, ale
słychać było, jak mocno zaciska szczękę.
– Rodric ma od zarąbania fabryk – zdenerwował się Dylan.
– Co, mamy niby wierzyć, że tak strasznie się przejmuje
rodzinami partnerów każdego ze swoich pracowników?
– Oczywiście, że nie. – Vincent się odwrócił. – Retter robi
to na złość.
– Zaczyna przesadzać – stwierdził Will pełnym napięcia
głosem.
Zapadła cisza. Nie odzywałam się, ale z powrotem
przylgnęłam do swojego ulubionego brata. Nie lubiłam, gdy
pojawiał się jakiś problem, a moje rodzeństwo go tak
grupowo analizowało. Czułam wtedy widmo zagrożenia
i każdy taki najmniejszy sygnał rodził u mnie obawy.
– Kiedy Adrien oficjalnie ogłosi w Organizacji, że
rozmawiał ze mną w sprawie Hailie, jego domysły się
potwierdzą i spanikuje jeszcze bardziej. – Spojrzenie Vincenta
spoczęło na mnie.
– Da radę jakoś to załagodzić…? – zapytałam cicho,
niezadowolona i zmartwiona, że z mojego powodu kłopot
z Rodrikiem może stać się poważniejszy.
– Będę z nim rozmawiał – zapowiedział.
Pokiwałam głową. Ufałam, że Vince się wszystkim zajmie,
ale i tak dodałam:
– Mam nadzieję, że to wystarczy. I że mimo wszystko
przyjmie tę wiadomość neutralnie.
– Ty się nie zamartwiaj Rodrikiem, Hailie – odpowiedział
mi, trochę się otrząsając z chwilowego transu. – Jeśli
miałbym ci coś doradzić, na twoim miejscu skupiłbym się na
załagodzeniu reakcji innej osoby.
– Czyjej? – zdziwiłam się, patrząc po twarzach braci
i kończąc na Willu. W oczach wszystkich, nawet jego,
zamigotała drwina.
Vincent z kamienną twarzą i nie mrugnąwszy nawet okiem,
odpowiedział:
– Nie możesz spotykać się z członkiem Organizacji, chcieć
oficjalnie to ogłosić i liczyć, że ta nowina nie dotrze do ojca.
Odrzuciłam roztrzepany po całym dniu pracy warkocz za
plecy. Wyszłam właśnie z kliniki, zmierzałam w kierunku
metra i grzebałam w torbie, by wyłowić z niej telefon. Kiedy
już trzymałam go w dłoniach, musiałam się powstrzymać, by
z powrotem go z nich nie wypuścić. Na ekranie rozbłysły
powiadomienia od Dylana.
Jedno połączenie – zapewne zadzwonił z przyzwyczajenia,
zapomniawszy jak zwykle, że w pracy i tak nie odbiorę.
Dylanowi trudno było przyjąć do wiadomości, że ktoś w ciągu
dnia może mieć inne zajęcia niż siedzenie i wgapianie się
w swoją komórkę w oczekiwaniu na telefon od niego.
Wspaniałomyślnie jednak zostawił też kilka wiadomości.
Z westchnieniem zaczęłam czytać je od początku.
W pierwszej pytał „Co tam”.
W drugiej zapowiadał wyjście do baru z bliźniakami.
W trzeciej zapraszał, bym dołączyła.
W czwartej wysłał lokalizację knajpy.
W piątej dodał, że wie, iż pracuję, więc będą na mnie
czekać, i żebym wpadła od razu, jak skończę.
Szykowałam już palce, by wystukać mu na czacie, że dzięki,
ale jestem zmęczona i dziś nie mam siły na żadne bary, ale
wtedy przeczytałam szóstą wiadomość.
„Santan jest z nami jak coś”.
Gwałtownie się zatrzymałam na środku chodnika. Gdyby
Danilo szedł za mną bliżej, niechybnie by na mnie wpadł.
„Jest z nami”?
„Jak coś”?!
Prawie zachłysnęłam się powietrzem. Przez chwilę nie
mogłam nawet otworzyć aplikacji z mapami, tak trzęsły mi
się palce. Lordzie, muszę się przecież tam jak najszybciej
dostać!
W panice rozważałam wzięcie taksówki, ale
przypomniałam sobie, że o tej porze szybciej dostanę się do
centrum metrem. Wciąż drżały mi dłonie, gdy szukałam
w torbie tym razem karty na komunikację miejską. Tak, tak
się składało, że nie jeździłam na praktyki swoim złotym
porsche. To byłaby przesada, doktor Jestem Uprzedzony nie
potrzebował więcej argumentów do gnębienia mnie, a ja
nienawidziłam nowojorskich korków oraz wąskich ulic.
Wskoczyłam do pociągu, który właśnie podjechał. Ściśnięta
w tłumie ludzi, próbowałam dodzwonić się do Dylana, ale
w podziemiach szybko straciłam zasięg, więc jedyne, co mi
pozostało, to rozglądanie się wkoło ze zniecierpliwieniem.
Dylan pisał do mnie jakiś czas temu i jeśli to prawda, że już
wtedy Santan towarzyszył moim braciom, to na pewno bar
zdążył zmienić się w pole bitwy. Na stacji metra
przepychałam się bezlitośnie, przekonana, że oto biegnę
zapobiec katastrofie na miarę końca świata.
Zatrzymałam się dopiero tuż przed knajpą wskazaną przez
Dylana, zaskoczona, że jeszcze stoi. Przyciemnione szyby nie
pozwoliły mi zobaczyć, co dzieje się w środku, ale z zewnątrz
wyglądała normalnie. Żadnego potłuczonego szkła, płomieni
ani wyjących ludzi wybiegających z wnętrza.
Oblizałam nerwowo wargi i wkroczyłam do pomieszczenia.
Nie zdążyłam sprawdzić tego baru, ale wnioskując po jego
centralnej lokalizacji oraz ekskluzywnym wystroju, musiał
być jednym z tych luksusowych. W środku panował półmrok,
subtelnie rozświetlany białymi i błękitnymi ledami tu
i ówdzie. Kanapy też były błękitne, zamszowe, a stoliki czarne
jak podłogi, ściany i wysokie sufity. Jeden z pracowników
szedł w moją stronę z uśmiechem, by obsłużyć mnie na
miejscu, ale uciekłam przed nim, zbyt zaabsorbowana misją,
by znaleźć znajome twarze.
Najpierw dostrzegłam Tony’ego. Siedział najbliżej błękitnej
lampy, która rozświetlała jego twarz. Powiedziałabym, że
zdawał się niezadowolony – jej twarz była naburmuszona,
jednak jako siostra tego człowieka wiedziałam, że on tak po
prostu ma. Tatuaże na jego szyi i ręce, którą unosił właśnie
kufel piwa, wpasowywały się do zagadkowo chmurnego
nastroju, który panował w całej knajpie.
Kiedy dostrzegł mnie, rzucającą się w jego stronę, jego usta
wygięły się na sekundę w drwiącym uśmiechu, zanim
przytknął do nich szklankę.
Stanęłam jak wryta przy ich stoliku, bo spodziewałam się
wszystkiego. Wszystkiego – od zagłady świata, walki w klatce
między Adrienem a Dylanem, nieprzyjemnej pyskówki,
gróźb, szantażów… wszystkiego.
Ale na pewno nie tego, że natknę się tu na Adriena
siedzącego na luzie wśród moich braci.
Trzy pary oczu przeniosły się na mnie, na początku
uważne, by zobaczyć, któż to miał czelność podejść do ich
szanownego stolika, a potem szybko zmieniły się
w rozbawione, widząc, że to, cóż, no ja.
Moi bracia pili piwo, tylko przed Adrienem stał kieliszek
białego wina. Nie wyglądał na zestresowanego czy
osaczonego, a siedział pomiędzy Dylanem a Shane’em. Mówił
coś – nie wiem co, bo na mój widok przerwał. Uśmiechnął się.
A ja zbierałam szczękę z podłogi.
– O, cześć, mała Hailie – przywitał się Shane, unosząc
porozumiewawczo kufel.
– Co wy tu… – urwałam, bo głos miałam tak słaby, że nie
potrafiłam skończyć nawet prostego pytania.
– Miło, że dołączyłaś – dodał Dylan, mrugając radośnie.
Widziałam, że moje zaskoczenie przyniosło mu nie lada
satysfakcję.
– Myślałam, że… – znowu urwałam.
Lepiej nie opowiadać im, co myślałam.
– Co myślałaś? – droczył się Shane.
– Siadaj, a nie – burknął na mnie Tony.
Zamrugałam. Mój warkocz znowu zmaterializował się
z przodu, więc zapatrzona na chłopców, odsunęłam go za
plecy. Serce powoli mi się uspokajało, przestawało już tak
walić. Rozejrzałam się.
Danilo stanął niedaleko ochroniarza Adriena,
a i najwyraźniej chłopcy wyjątkowo przywlekli ze sobą
jednego. Wyjątkowo, bo zwykle nie chodzili z ochroną. Nie
kojarzyłam go, ale to dlatego, że nauczyłam się ignorować
obstawę. To byli ludzie, wynajęci i opłaceni, koniec kropka.
Przysięgłam sobie, że nie nawiążę więzi na kształt przyjaźni
z żadnym z ochroniarzy po tym, co spotkało mojego drogiego
Sonny’ego.
Przełknęłam ślinę, nagle bardzo spragniona. Wspomnienie
tego człowieka oraz widok braci Monet i Adriena przy jednym
stoliku to przepis na ból głowy.
– Zamówię sobie coś – wymamrotałam do nich, zerkając
z zazdrością na ich napoje.
Poza tym, że chciało mi się pić, nie było opcji, bym dała
radę znieść to spotkanie na trzeźwo.
– Przy tym stole siedzi czterech mężczyzn, Hailie Monet –
przemówił Adrien. Wbijał we mnie magnetyczne spojrzenie,
ale nie zdołał w nim ukryć, że bawi go moje
zdezorientowanie. – Nie ma mowy, żebyś sama fatygowała
się do baru. Usiądź, proszę.
Odjęło mi z lekka mowę. Ton Adriena był tak zdecydowany,
cichy, ale i silny, że bez głębszego zastanowienia zajęłam
wolne miejsce na kanapie obok Dylana. Adrien skwitował to
błyskiem zadowolenia w tęczówkach. Siedział zablokowany
z obu stron moimi braćmi, a i tak zachowywał się, jakby
wybrał sobie to miejsce celowo i rozdawał na nim karty.
Shane szturchnął Tony’ego.
– Idź ty, jesteś na wylocie.
Tony nie rwał się do wstawania na własną rękę, ale gdy
został wytypowany do obsłużenia mnie, nie miał z tym
większego problemu. Poprosiłam o piwo, pragnąc ugasić jak
najszybciej pragnienie czymś rześkim.
Łypałam podejrzliwie na wszystkich obecnych przy stole,
szukając jakiejś nieprawidłowości. To nie jest normalne, że
moi bracia siedzą spokojnie w jednym barze z Adrienem
Santanem. Obok siebie! Z w miarę neutralnymi wyrazami
twarzy!
– Twoi bracia zaprosili mnie na swoje słynne cotygodniowe
wyjście do baru – oznajmił Adrien, litując się na widok
mojego zdezorientowania.
– Ale… oni nie mają żadnego cotygodniowego wyjścia do
baru…
– W tym tygodniu zaczęliśmy. – Dylan machnął na mnie
ręką.
– Aha. – Siedziałam sztywno, wyprostowana i niezdolna do
tego, by choćby odchylić się na oparcie. – I co takiego robicie
podczas tych swoich wyjść?
– Różne rzeczy – odpowiedział Shane. – Na przykład
gramy w gry.
Uniosłam brwi.
– Tak, dzisiaj, na przykład, gramy w grę pod tytułem
„Zadaj pytanie” – dodał Dylan.
– Na zmianę jedna osoba zadaje pytanie, a druga
odpowiada – wyjaśnił Shane.
– Twoi bracia zaproponowali zmodyfikowaną wersję –
wtrącił Adrien z tą samą spokojną drwiną w glosie. – W której
tylko oni zadają pytania oraz tylko ja na nie odpowiadam.
– Adrien, nie musisz tu siedzieć – powiedziałam łagodnie.
Dylan oczywiście od razu się najeżył.
– Oczywiście, że musi.
– Chce umawiać się z naszą młodszą siostrą? W takim razie
musi zdać test – zapowiedział Shane.
Zmęczona potarłam powiekę.
– Jaki znowu test?
– Test, jaki każdy starszy brat robi kandydatowi na
chłopaka swojej młodszej siostry – wprowadził mnie Dylan,
wczuwając się w swoją rolę aż nadto, niczym profesor
wygłaszający cytat życia. Brakowało mu tylko sali wykładowej
i wpatrzonej w niego grupy zafascynowanych studentów.
Popatrzyłam na swoje rodzeństwo z dezaprobatą. Oni tylko
wzruszyli ramionami. Tony w tym czasie wrócił i postawił
przede mną piwo, po które od razu sięgnęłam, a potem,
orzeźwiona, prychnęłam z rozbawieniem:
– Nieprawda, nie każdy. Nikt nie ma tak powalonych braci
jak ja.
Chłopcy popatrzyli na mnie nieurażeni, ale tak jakby
poprzechylali lekko głowy z pobłażliwością.
– Ci powaleni bracia ustrzegą cię przed złamanym sercem
i morzem łez, mała dziewczynko.
Mówiąc to, Dylan trącił mnie w nos, a ja z opóźnieniem
machnęłam ręką, by odgonić jego dłoń jak natrętną muchę.
– Za to nabawię się dzięki nim innych problemów –
mruknęłam pod nosem.
– P-przepraszam?
Wszyscy podnieśliśmy głowy na młodego chłopaka, który
z widocznym zakłopotaniem podszedł do naszego stolika.
Mógł być w moim wieku lub niewiele starszy, miał jasne
włosy i prawdopodobnie uroczy uśmiech, który trochę teraz
się deformował ze względu na napięte z nerwów wargi. Jedną
dłonią głaskał się po karku, ale zaraz przestał, jakby
w myślach sam siebie upomniał, by tak nie robić.
– Tak? – zapytałam, wiedząc, że jeśli ktoś w tym gronie
miło mu odpowie, to będę to tylko ja.
Biedny chłopak, nie wie, do czyjego stolika podszedł.
Przecież tu siedzą same oszołomy. Musi stąd jak najszybciej
odejść.
Niestety, on zrobił coś zupełnie przeciwnego, coś
głupszego, niż mogłam sobie wyobrazić.
– Mam taką sprawę… Właściwie to właśnie do ciebie.
Patrzył na mnie, więc się spięłam. Wszyscy towarzyszący
mi mężczyźni uważnie przyglądali i przysłuchiwali się
nieznajomemu.
– Co to za sprawa? – Starałam się, by mój głos nadal
brzmiał przyjacielsko, ale bałam się, z czym wyskoczy.
Oczywiście nie o siebie się bałam, a o niego.
Miał koszulę tak błękitną, jak te światła ledowe. Twarz też
niczego sobie, ale może jednak był trochę starszy, tylko
natura akurat obdarowała go twarzą o młodzieńczych rysach?
Trudno było stwierdzić w tym świetle.
– Zechcesz podać mi swój numer? – spytał niespodziewane
lekko, a potem dodał: – Spodobałaś mi się.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
57

TRZĘSĄCE SIĘ GALARETKI

Znieruchomiałam.
Kątem oka zerknęłam kontrolnie na braci. Nigdy nie
wiadomo, jakiej reakcji można się po nich spodziewać. Dylan
obok mnie poruszył się, ale nie zerwał, by zwyzywać
nieznajomego. Tony łypał na niego spode łba, a Shane rzucił
krótkie spojrzenie Santanowi, zanim sam zaczął świdrować
morderczo stojącego chłopaka.
Sama z zaciekawieniem zatrzymałam się na Adrienie. Nie
spuszczał wzroku z nowo przybyłego, dopóki nie wyczuł
próby nawiązania kontaktu z mojej strony, więc go
odwzajemnił. Wyglądał na uprzejmie zainteresowanego.
– Ja… – wymamrotałam i zamilkłam na chwilę, żeby zebrać
myśli. Powodem mojego zawahania nie było
niezdecydowanie. Jasne dla mnie było, że przecież ten
chłopak, mimo że w pewnym sensie słodki, to na poznanie
mojego numeru nie ma co liczyć. Tak bardzo się dziwiłam, że
w ogóle miał odwagę, by podejść do jedynej kobiety siedzącej
w gronie czterech mężczyzn.
Dylan ze swoją muskulaturą wyglądał jak zawodowy
kulturysta, Tony z tatuażami jak bandzior. Adrien
w garniturze i z surową miną jak diabeł, Shane z bojowym
spojrzeniem jak jego adwokat.
Czy ten chłopak nie ma oczu? Dlaczego spojrzał w moją
stronę, zobaczył moje towarzystwo i nadal stwierdził, że to
dobry pomysł, żeby przy nich do mnie podejść i zagadać?
Samobójca.
– Bardzo mi miło i dziękuję za komplement. Niestety… –
Skrzywiłam się nieśmiało. – Nie ma sensu, żebym podawała
ci swój numer telefonu.
– Och, okej. – Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem.
Chyba speszył się trochę, ale próbował udawać, że wszystko
jest w najlepszym porządku. – Masz chłopaka, tak?
Zerknął na Dylana, ale szybko przeniósł spojrzenie
z powrotem na mnie. Nie zamierzałam mu teraz tłumaczyć,
że trzej na czterech mężczyzn przy tym stole to moi bracia,
a ten jeden pozostały to w sumie na ten moment trudno
stwierdzić.
Dlatego przygryzłam głupio wargę i wzruszyłam
ramionami.
Mijała już jakaś minuta, odkąd chłopak podszedł, i żaden
z moich braci jeszcze nie rzucił mu się do gardła, dziwne.
– No w każdym razie sorry, że przeszkodziłem – mruknął,
machnął dziwacznie ręką i ostatni raz zerknął na Dylana, tym
razem chwilę dłużej, a potem jeszcze przelotnie na Tony’ego,
i odszedł.
Zażenowana nie odwracałam się do braci i Adriena.
Patrzyłam gdzieś w stronę baru na poustawiane za plecami
barmanów kolorowe alkohole. Napiłam się swojego napoju,
błagając wszechświat w myślach, by ten maleńki incydent nie
był teraz wałkowany w nieskończoność przez chłopców.
Cóż, bez echa przejść nie mógł.
– Niezbyt się przejąłeś, co?
Słysząc tę pełną wyrzutu uwagę Dylana, rozmyśliłam się
w sprawie uciekania wzrokiem. Płynnie przeniosłam
spojrzenie na swojego brata, wręcz je w niego wwierciłam.
Dylan na pewno to czuł, ale nie widział, bo on z kolei oczy
wbijał w Adriena.
– Czym miałem się przejąć, Dylanie?
Dłoń Dylana wystrzeliła gdzieś w powietrze.
– Tym, że jakiś gościu się do niej przyczepił?
Przez chwilę uwierzyłam, że Dylan zmądrzał i przestał
robić aferę z takich błahostek, dumna byłam, że nawet nie
rzucił chamskiej uwagi w stronę chłopaka. Teraz jednak
nadrabiał swoim atakiem w stronę Adriena.
– Dylan – westchnęłam.
– Poprosił ją o numer telefonu – odparł cierpliwie Santan.
– Nie masz problemu z tym, że ktoś podrywa dziewczynę,
na której rzekomo tak bardzo ci zależy?
– Zamknij się, Dylan – burknęłam z niechęcią, trącając go
w bok.
– Podszedł, powiedział jej komplement, a przy tym był
uprzejmy i nienachalny – wyjaśnił Adrien. – Hailie
natomiast… – tu spojrzał na mnie tak przenikliwie, że zaschło
mi w ustach – …bardzo ładnie odmówiła.
Bracia Monet patrzyli na niego, mrużąc lekko oczy.
– Niesamowite – zawołałam piskliwie, głośniej, niż
planowałam. – A więc można załatwiać takie sprawy
w sposób cywilizowany! Co za odkrycie.
– Typ chciał ci odbić kobietę, którą się rzekomo
interesujesz, a ty masz to gdzieś – prychnął Dylan
z rosnącym oburzeniem.
– Kobieta, którą się interesuję, jest tak atrakcyjna, że
jestem świadomy, iż zwraca uwagę wielu innych mężczyzn –
wytłumaczył mu Adrien ciągle tym samym, spokojnym
głosem, a jego ciemne oczy wpatrzone we mnie przyprawiały
mnie o gęsią skórkę. – Ufam, że sama potrafi ich spławiać.
– Co, jeśli byłby natrętny? – Brwi Dylana się nastroszyły,
a jego ręka prawie przewróciła kufel, tak ekspresyjnie
przeżywał tę odpowiedź.
Spojrzenie Adriena się wyostrzyło.
– Ten nie był.
Coś w jego sztywnym głosie zadźwięczało, coś grobowego
i niepokojącego, co zmotywowało mnie do odwrócenia
spojrzenia.
Znowu obserwowałam bar. Jeden z barmanów przyrządzał
właśnie skomplikowanego drinka, a coraz więcej osób
ustawiało się w kolejce do zamówienia. Bar z każdą chwilą
zapełniał się coraz bardziej – kiedy tu weszłam, było prawie
pusto. Taka to pewnie pora, że niektórzy dopiero kończą
pracę i wpadają tu, by rozluźnić się po długim dniu.
Zazdrościłam im, bo w moim przypadku nie było opcji, by
się zrelaksować. Nie w tak dobranym towarzystwie.
Przy barze stał też chłopak w błękitnej koszuli. Ten, który
przed chwileczką mnie zaczepił. Znalazłam go wzrokiem
przypadkiem i bardzo się zdziwiłam, że znowu patrzy
w stronę mojego stolika. Jednak to nie mnie wypatrywał.
Z zawahaniem, w pytający sposób uniósł kciuk w górę,
trochę też przygryzając wargę. Powiodłam spojrzeniem po
swojej ekipie, żeby wyłapać osobę, z którą nawiązywał
właśnie kontakt. Wszystko trwało w ułamki sekund. Dylan
właśnie odpowiadał Adrienowi kolejnym już prychnięciem,
Shane zaglądał do swojego kufla z piwem. To Tony ledwo
zauważalnie skinął głową nieznajomemu, niedbale
odwracając od niego wzrok, jakby wcale właśnie nie
porozumiał się z nim na odległość.
Cudem to wypatrzyłam.
Zmarszczyłam brwi, gorączkowo analizując tę sytuację.
Nieznajomy zauważył moją reakcję i szybko się ulotnił. To
tylko potwierdziło moje przypuszczenia.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk.
– Ustawiliście to!
Chłopcy spojrzeli na mnie zaskoczeni.
– Hm? – mruknął Tony.
– Co ty tam znowu sobie wymyśliłaś, dziewczynko? –
westchnął Dylan, ale widziałam, że jest lekko spięty.
– Ten chłopak, który poprosił mnie o numer –
wycedziłam, bombardując braci spojrzeniem spode łba. –
Kazaliście mu to zrobić.
– Po co mielibyśmy kazać jakiemuś typkowi podrywać
własną siostrę? – Shane przewrócił oczami.
– Żeby przetestować moją reakcję – odparł Adrien.
Uśmiechał się do mnie z lekkim politowaniem, które jednak
skierowane było wyraźnie do moich braci.
– Wy jesteście nienormalni – warknęłam.
– Udowodniliśmy, że twój wybranek ma uśpiony instynkt
obronny – oznajmił Dylan, stukając się palcem wskazującym
w skroń.
– Rozleniwił się – mruknął Tony.
– Taki efekt, jeśli chodzi się wszędzie z ochroniarzem –
dorzucił Shane.
Adrien znosił te zarzuty z najświętszym spokojem.
– Racja, my, członkowie Organizacji, zupełnie nie
potrafimy rozpoznać prawdziwego zagrożenia – przyznał
z czającą się w głosie kpiną. – Jak dobrze, że istnieją bracia
Monet, którzy zawsze na wszelki wypadek są gotowi
zastosować przemoc.
– Mnie także akurat się to podoba, że nie reaguje
automatycznie agresją na przypadkowych i nieszkodliwych
ludzi, ale co ja się tam znam – szepnęłam pod nosem.
– Jego pamiętna bójka z kelnerem sugeruje co innego –
parsknął Dylan.
Tony z zadowoleniem pokiwał głową na to wspomnienie.
– Jakie to było dobre – przyznał.
– Gdzie się podział tamten Adrien? – zapytał z żalem
Shane.
Mina Santana zmieniła się ze spokojnej z cieniem drwiny
w – po raz pierwszy, odkąd pojawiłam się w barze – pełną
niedowierzania.
– Jaka bójka z kelnerem? – zapytałam ostrożnie.
– Adrien rzucił się na kelnera na jednym z bankietów –
zdradził mi Shane. – Podobno prawie wydłubał mu oko.
Drgnęłam.
– Miałem wtedy piętnaście lat – zaznaczył od razu Adrien,
teraz widocznie niezadowolony, że bracia poruszyli ten
temat. Poprawił krawat. – A sytuacja z okiem to plotka.
– To był najnudniejszy bankiet w historii nudnych
bankietów – oznajmił Dylan. Bliźniacy unieśli kufle w tym
samym czasie, kiwając zgodnie głowami. – Dopóki Adrien
Santan nie dostarczył nam wszystkim rozrywki.
– Kelnerem był nastolatek, który dorabiał sobie na takich
eventach – wyjaśnił mężczyzna, wzdychając. Niechętnie brał
się za tę opowieść, ale wiedział, że zainteresowałam się nią na
tyle, że teraz powinien ją przytoczyć. A gdyby on sam tego nie
zrobił, bracia Monet by go wyręczyli.
Czego nie chciał.
– Rzeczywiście, z moich ust padło niepotrzebnie kilka
słów, które sprowokowały kelnera do odpowiedzi. Ta z kolei
nie spodobała się mnie i wynikło z tego nieporozumienie.
Shane zachichotał i nachylił się ku mnie lekko ponad
stołem.
– Tak nim rzucił, że typ poleciał na stół.
– Z galaretkami – dodał Dylan.
– Kurwa, jak one się trzęsły… – przypomniał sobie Tony,
kryjąc twarz w dłoniach. – Nagle wszystkie naraz.
– Tarzaliśmy się ze śmiechu – parsknął Dylan.
Podczas gdy moi bracia kiwali do siebie głowami
z rozbawieniem, próbując pohamować drżące ramiona przed
kolejnym atakiem głupawki, ja zerknęłam na Adriena.
Zachowywał powagę.
– Nie jestem z tego dumny, jak i z wielu innych swoich
zachowań z przeszłości – powiedział znacząco.
Z delikatnym, łagodnym uśmiechem skinęłam głową.
Znałam swoich braci i doskonale zdawałam sobie sprawę, że
celowo prowadzą tę rozmowę tak, żeby przedstawić Adriena
w jak najgorszym świetle. Na szczęście on potrafił zachować
zimną krew.
– Doceniam, że przyznajesz się do błędu – powiedziałam.
Dylan uśmiechnął się do Adriena wrednie.
– Ostatecznie kelner dostał od twojego ojca ładną sumkę
w ramach zadośćuczynienia, co?
– Podobno wybudował za to dwa domy – oznajmił Shane.
– Co prawda w Ohio – dodał Tony.
– Ale zawsze coś – dokończył Shane.
– Domy to kolejna plotka, zadośćuczynienie wynosiło
grosze – odpowiedział cierpko Adrien. – Jednak prawdą jest,
że je otrzymał, jako że wina bez wątpienia leżała po mojej
stronie.
Patrzył ciągle na mnie, jakby to mnie wszystko tłumaczył,
bo zależało mu najbardziej na tym, bym to ja go dobrze
zrozumiała.
Moi bracia przecież i tak słyszą i widzą to, co sami chcą.
Pojawiło się jeszcze kilka okazji, kiedy to święta trójca
próbowała sprowokować Adriena, ale on trzymał się za
dobrze. Chyba wiedział, że imponuje mi jego opanowanie, i to
motywowało go do tego, by je zachować. A Dylan nie zwalniał.
Jeśli zastanawiałam się na początku, jakim cudem oni tutaj
tak spokojnie razem siedzą, to już teraz przestałam. To był
tylko kolejny podstęp ze strony moich braci.
Choć, to musiałam przyznać, była to jedna
z kulturalniejszych zasadzek w ich wykonaniu. Przestrzegali
zasady nietykalności, nie byli też opryskliwi. Może przesadnie
drwiący, ale w tej kategorii Adrien też nie pozostawał im
dłużny.
Niestety, temu posiedzeniu nadal daleko było do
relaksującego i z chwili na chwilę wycieńczało mnie coraz
bardziej. Miałam dziś aktywny dzień, więc teraz
potrzebowałam szybkiego prysznica i wygodnego łóżka, a nie
zadania polegającego na przejściu przez pole minowe,
zaprojektowane przez braci Monet.
– Wystarczy już – odezwałam się wreszcie, gdy Dylan
zadał Adrienowi jakieś kolejne absurdalne pytanie. –
Zbierajmy się.
– Jeszcze chwila.
– Mówiłeś to samo chwilę temu – jęknęłam i wstałam. –
Jestem zmęczona, wrócę sama.
– Nie wrócisz sama – zaoponował Dylan, i to w taki
prześmiewczy sposób, jakbym wpadła na jakiś wyjątkowo
idiotyczny pomysł.
– Ciemno jest – zauważył Tony.
– Apartament jest trzy przecznice stąd, a ze mną jest
Danilo – przypomniałam mu przez zaciśnięte zęby.
– No ale jaki to problem, żebyśmy wrócili razem? I tak
idziemy w to samo miejsce – powiedział Shane i zamachał
kuflem z resztką piwa. – Dokończymy to i zaraz się zbieramy,
wyluzuj.
Tak, bliźniacy nadal pomieszkiwali w apartamencie
Vince’a. Spodobało im się przesiadywanie w Nowym Jorku,
poza tym chyba nadal pilnowali, żeby przypadkiem nie
zadomowił się u mnie Adrien. Za to Dylan wrócił do Martiny
zaraz po kolacji w Rezydencji. Uznał, że skoro bliźniacy mają
na mnie oko, to on jednak nie musi się aż tak angażować.
Martina także przysięgała, że zrobiła mu ochrzan na temat
szanowania mojej swobody, za co byłam jej wdzięczna.
– W takim razie przyniosę sobie jeszcze wody –
westchnęłam zrezygnowana.
Wyślizgnęłam się zza stolika i podeszłam do baru, zanim
ktoś znowu zechciał mnie wyręczyć. Potrzebowałam na
chwilę wydostać się z tej mgły testosteronu, która nad nim
wisiała i powoli mnie podduszała. Akurat się przerzedziło. To
znaczy przy samej ladzie, bo ogólnie pomieszczenie
zapełniało się ludźmi. Chyba wszystkie stoliki były już
pozajmowane. Spore przestrzenie w lokalu sugerowały, że
w niedalekiej przyszłości ludzie mogą zacząć tu tańczyć.
Oparłam się o blat i obserwowałam, jak barman kończy
właśnie przygotowywać gin z tonikiem dla jakiejś
dziewczyny. Drink podany był w ładnej, pękatej szklance na
nóżce i prawie bym go przewróciła, gdybym w porę nie
przytrzymała się stołka barowego, gdy ktoś mnie popchnął.
– Hej! – zawołałam ze złością, odwracając się.
Jakiś podpity facet stracił równowagę.
– Sorry! – Uniósł dłonie, jednak, gdy mnie zobaczył, wyraz
jego nietrzeźwych oczu się zmienił. Nadal zachodziły mgłą,
ale też rozbłysły i skrzywiłam się, gdy poczułam jego palce na
ramionach. Pomacał mnie jak eksponat w muzeum.
Szarpnięciem wyswobodziłam się od jego dotyku
i posłałam mu poirytowane spojrzenie akurat w momencie,
gdy zza pleców złapał go i unieruchomił Danilo.
– Co jest? – zdziwił się facet. Bełkotał trochę, tłustawe
włosy miał lekko roztrzepane, a koszulkę wyciągniętą, jakby
już dziś wcześniej zdążył się z kimś zetrzeć. – Spokojnie, co?
Danilo nie znał litości. Trzymał obcego tak, że ten nawet
nie mógł poruszyć ramionami. Były zdecydowanie chudsze
niż ręce mojego ochroniarza. A na pewno próżno porównywać
je z wielkim bicepsem Dylana, który w następnym momencie
stał już obok.
– O co chodzi?! – zapytał swoim doniosłym i żądnym
natychmiastowych wyjaśnień głosem, którego zawsze
używał, gdy wtrącał się w podobne aferki.
– Dotykał panią Monet – odparł Danilo.
– Dotknął cię? – syknął do mnie brat.
Oho, już powoli się uruchamiał.
– Tylko w ramię – wyjaśniłam lekceważąco. – Wpadł na
mnie, jest pijany.
– No właśnie, wpadłem i niechcący dotknąłem…
– Zostawcie go – westchnęłam, pewna, że nie trzeba robić
dramatu z tego małego wypadku. Dylan nawet dał się
przekonać i Danilo powoli rozluźnił swój uścisk. Nieznajomy
nie popisał się inteligencją, bo ledwo poczuł swobodę,
a z głupim uśmieszkiem mruknął:
– Szkoda, że nie udało się złapać za tyłek, bo ma niezły, he,
he…
Zdążył popatrzeć na mój tył poniżej pasa, to pewne, ale
raczej nie nasycił się tym widokiem. Ledwo skończył się
śmiać, a Adrien zrobił krok do przodu.
Wyprzedził nawet Dylana, całego napiętego w gotowości.
Santan wyrósł znikąd. Musiał tu podejść zaraz za moim
bratem. Wzrok miał skupiony i chłodny. Najpierw podwinął
rękawy swojej ciemnej koszuli, potem złapał za przód
wymiętej już koszulki chłopaka. Napiął mięśnie i prawie
wyrwał go z rąk Danilo.
Mój ochroniarz nie oponował, choć zanim pozwolił odebrać
sobie ofiarę, sprawdził kontrolnie z Dylanem, by upewnić się,
że to będzie dobry ruch. Nawet nie ze mną, choć to dla mnie
pracował. Prawdopodobnie sprawdzał, czy Dylan się nie
obrazi, jeśli odbierze mu przyjemność rozprawienia się
z nieznajomym.
Mój wredny brat zawahał się, jakby rzeczywiście sam
pragnął sprać tego głąba i trochę mu było przykro, że taka
okazja przejdzie mu koło nosa. Ostatecznie jednak,
obrzuciwszy Adriena spojrzeniem, uznał, że może zrobić mu
ten mały prezent. Chyba spodobała mu się jego postawa
zimnego, bezlitosnego i… cóż, wściekłego członka
Organizacji. Dlatego właśnie powstrzymał się przed
wkroczeniem do akcji i z przyzwoleniem skinął Danilo głową.
Ochroniarz cofnął od faceta ręce i przesunął się trochę
bliżej mnie, żeby w razie czego skuteczniej mnie chronić.
Ludzie dookoła zaczynali interesować się tym, co się dzieje.
Niektórzy już wcześniej zerkali z ciekawością na moją
zniesmaczoną minę. Również fakt, że w mojej obronie stanął
ktoś, kto wyglądał jak zatrudniony na pełen etat ochroniarz,
nie pozostał niezauważony. Niektórzy teraz pewnie
zastanawiali się, czy jestem jakąś celebrytką lub może córką
prezydenta.
Teraz jeszcze więcej osób zwróciło na nas uwagę, bo Adrien
rąbnął mężczyzną o bar. Kilka czekających w kolejce osób
musiało odskoczyć na boki. Bar był wyższy od typowego
stołu, ale Adrien nie potrzebował wygodnie rozkładać na nim
swojej ofiary. Wystarczyło mu, że ustawił ją sobie tak, by na
lepkim od rozlanego alkoholu blacie umieścić jej głowę.
Reszta tułowia chłopaka zwisła bezwładnie ku dołowi. Jedną
stopą podtrzymywał się ziemi, drugą machał, bo nie mógł jej
wyprostować. Trącił stołek, ale zwojował tym tylko tyle, że
ten się przewrócił. Ręce też odmówiły mu posłuszeństwa –
w obecnej pozycji nie potrafił zrobić z nich pożytku.
Świadkowie tego incydentu z barmanami włącznie
zapatrzyli się na scenę wytrzeszczonymi oczami. Niektórzy
mieli też rozchylone usta. Nikt jednak nie rzucał się na
pomoc, a już zwłaszcza po następnych słowach Adriena.
– Nie będę dotykał kobiet bez ich pozwolenia ani traktował
ich przedmiotowo – wycedził wystarczająco ostro, by przebić
się przez muzykę i zostać perfekcyjnie usłyszanym przez
głównego zainteresowanego, a także znajdujących się
najbliżej osób. Szarpnął nim i dodał: – Powtórz.
Chłopak mrużył w męce oczy i nie popisał się uporem, bo
od razu zaczął coś chrypieć pod nosem. Nie wiem, niewiele
dosłyszałam. Adrien chyba też nie, bo pokręcił głową
i z surową miną znowu nim szarpnął.
– Głośniej – polecił mu chłodno, a jego sygnet błysnął
jakby ostrzegawczo, wyjątkowo dobrze widoczny na tle jasnej
koszulki pijanego faceta.
Ten tym razem faktycznie chrypiał trochę głośniej, jednak
jak dla mnie wciąż równie niezrozumiale. Adrien raczej nie
miał ochoty znęcać się nad nim do rana, dlatego gdy ten
jeszcze był w połowie wypowiadanego zdania, przeszedł do
kolejnej fazy swoich małych tortur.
Złapał stojącego tuż obok na ladzie świeżo przygotowanego
drinka i chlusnął nim mężczyźnie w twarz.
To była ta porządna szklanka ginu z tonikiem, na którą
zwróciłam uwagę wcześniej. Dziewczyna miała właśnie za nią
zapłacić, ale zamarła z kartą kredytową w dłoni na widok
spektaklu.
Kostki lodu odbiły się od wykrzywionej twarzy chłopaka.
Większość z nich spadła na ziemię, jedna najpierw ześlizgnęła
się po jego szyi, na co wyjątkowo mocno się zatelepał. Na jego
policzku wylądował gruby plaster cytryny.
Chłopak zakrztusił się, bo w momencie, kiedy próbował
powtórzyć słowa Adriena, dostał w twarz chlust alkoholu, ale
pokaszlał chwilę i chyba mu przeszło. Mrugał też powiekami
i mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo szczypały go oczy.
Wzdrygnął się znowu, gdy Adrien odstawił pustą szklankę
z wyjątkowo głośnym stukotem tuż obok ucha zboczeńca.
– A teraz przeproś ją – polecił mu Adrien zimnym
i wyzutym z emocji głosem.
Stałam z boku i milczałam, nie wychylając się. Byłam na
wpół zasłonięta przez Danilo, na wpół przed Dylana. Obaj
oglądali przedstawienie, coraz mniej czekając na możliwość
wkroczenia do akcji i odegrania w niej własnej roli. Widzieli
doskonale, że Adrien fenomenalnie sobie radzi.
Niedaleko dostrzegłam też bliźniaków. Przyglądali się
poczynaniom Santana z założonymi rękami i skupieniem na
twarzach, trochę zbyt spokojni jak na to, czego przecież byli
świadkami. Sprawiali wrażenie, jakby oglądali, nie wiem, grę
w pokera. Angażującą, ale niebrutalną.
Facet, wystękując jakieś marne przeprosiny, spróbował
unieść się lekko i chyba przez chwilę szukał mnie wzrokiem,
próbując unieść przymrużone z wysiłkiem powieki, ale Adrien
pchnął jego głowę z powrotem na blat, a plaster cytryny,
który odkleił od jego policzka, wcisnął mu prosto w oko.
– Bez patrzenia – warknął. – Nie wolno ci na nią patrzeć,
zrozumiano?
Jego głos rzadko brzmiał tak lodowato, przynajmniej przy
mnie.
Bardzo przypominał Vincenta.
Skrzywiłam się na głośny, podchodzący niemal pod krzyk
odgłos, który wydobył się z ust mężczyzny.
Kiedy już miałam tego dość i szykowałam się, by wkroczyć
do akcji i ją zakończyć, Adrien sam uznał, że wystarczy.
Niedelikatnie wepchnął wyciśnięty już z soku plaster cytryny
do ust faceta, wytarł dłonie o jego koszulkę i go puścił.
W rezultacie pozbawione nagle podparcia bezwładne ciało od
razu spłynęło na podłogę.
Adrien nawet nie spojrzał za nim w dół. Rozejrzał się
zamiast tego po tłumie wokół, ale nie po to, by szukać
poklasku. Jak się okazało, szukał mnie. Wyprostowawszy
sobie przekrzywiony krawat, zbliżył się, a Danilo nawet zrobił
dla niego miejsce u mojego boku.
– Wszystko w porządku? – upewnił się, od razu
łagodniejąc.
Rękawy koszuli wciąż miał podwinięte, gdy delikatnie objął
mnie ramieniem. Drgnęłam pod jego dotykiem, ale nie
dlatego, że go nie chciałam. Po prostu widziałam, co przed
chwilą te ręce zrobiły, i mimo iż byłam świadkiem gorszych
rzeczy, to jednak potrzebowałam chwili, by się po tym
otrząsnąć. Przede wszystkim z szoku.
Dlatego też w odpowiedzi skinęłam tylko głową.
Dylan stanął nad leżącym mężczyzną, tak że but mojego
brata znajdował się teraz obok głowy nieznajomego.
Przyglądał mu się przez chwilę. Wiedziałam, że podejmuje
decyzję, czy dorzucić swoje trzy grosze, czy może jednak facet
dostał już za swoje i można mu odpuścić.
Bliźniacy też wyszli przed szereg. Niczym najpoważniejszy
skład jury w milczeniu i na szybko oceniali robotę Adriena, ale
nie mieli zastrzeżeń.
Przełknęłam ślinę, by upomnieć Dylana, by też nic już
z tym człowiekiem nie robił i byśmy najlepiej wyszli stąd jak
najszybciej. Na szczęście on sam, zanim się odezwałam,
doszedł do takiego wniosku.
Opuściliśmy bar wszyscy razem – moi bracia, ochroniarze
oraz ja, wciąż obejmowana przez Adriena.
I Dylan to przemilczał.
A szedł tuż za nami.
– Vincent dorwał manhattański apartament z genialną
lokalizacją – odezwał się Adrien, rozglądając się po okolicy
z nutą szczerej zazdrości.
To była pierwsza normalna rzecz, jaką powiedział, po
incydencie w barze. Oczywiście zaraz po tym, jak zapytał, czy
wszystko u mnie w porządku.
– Nie możesz sobie kupić podobnego, skoro ci zależy? –
zapytałam, unosząc brwi. Nie byłam pewna, czy ochłonęłam
na tyle, by rozmawiać teraz o rzeczach tak przyziemnych jak
stan rynku mieszkań w centrum Manhattanu.
– Nie tak łatwo o dobry apartament w Nowym Jorku –
odparł. Zadzierał teraz głowę, oglądając drapacz chmur,
który mijaliśmy. – Te najlepsze są już zajęte. Mógłbym
ewentualnie zmusić jakiegoś właściciela do sprzedania mi
swojego. Może któregoś z twoich sąsiadów?
– Nie znam zbyt wielu sąsiadów. Jest jedna pani, bardzo
miła.
– Tym łatwiejsza do zastraszenia.
– Adrien – mruknęłam ostrzegawczo.
– Tylko żartuję.
Zmrużyłam powieki i wwierciłam w niego wzrok.
– Z tym facetem w barze też tylko żartowałeś?
Odpowiedział mi przeciągłym spojrzeniem, takim bez krzty
wyrzutów sumienia.
– Zasłużył.
– Zachował się jak świnia, ja wiem, ale twoja reakcja…
– …była łagodna – dokończył dobitnie.
Spięłam się, pełna protestu, co obejmujący mnie ciągle
Adrien na pewno wyczuł.
– Prawie złamałeś mu kręgosłup.
Zatrzymał się nagle i wymusił to też na mnie.
– Hailie – powiedział poważnie, nie przestając patrzeć mi
w oczy nawet przez moment. – Co najwyżej trysnąłem mu
sokiem z cytryny w oko.
– To… – zawahałam się, ale uniosłam palec i dokończyłam:
– …musiało być nieprzyjemne.
Uśmiechnął się lekko, mrocznie i cierpko.
– Ja mam nadzieję.
Westchnęłam. Wskazałam wcześniej różnice między
Adrienem a moimi braćmi. Tutaj zaś mieliśmy jawny przykład
podobieństwa. Może i nie zawsze reagował porywczo, ale gdy
już to robił, potrafił uparcie bronić swoich pobudek.
Tak naprawdę w tej konkretnej sytuacji nie miałam mu
tego bardzo za złe. Jego reakcja mogła być zaskakująca, ale
w gruncie rzeczy nie zrobił nic, czemu byłabym prawdziwie
przeciwna, więc przestałam ciągnąć temat. Nie opuściłam też
jego boku, przy którym mimo wszystko czułam się
bezpiecznie, dopóki nie odezwał się Dylan.
– Odprowadzę was – zadeklarował po kilku minutach, gdy
docieraliśmy powoli do skrzyżowania, na którym miał się
z nami rozdzielić.
– Martina na ciebie czeka – przypomniałam mu.
Dylan to uparciuch i z jakiegoś powodu bardzo mu zależało
na tym, żeby zajść z nami do apartamentu Vincenta i dopiero
potem wrócić do siebie. Prawdopodobnie zachowywał się tak
ze względu na Adriena.
Cóż, mnie też zależało na jego bezpieczeństwie i komforcie,
dlatego wymsknęłam się spod ramienia Adriena i podeszłam
do idącego nieopodal, pogrążonego w świecie własnych
rozmyślań brata. Przylgnęłam do jego ramienia, a on zerknął
na mnie i uśmiechnął się lekko.
– Co tam, dziewczynko? – mruknął i tym razem zostałam
przez niego objęta.
Szliśmy całą ekipą, rozproszeni po manhattańskim
chodniku. Był późny wieczór, ale Nowy Jork, rzecz jasna nie
spał – na ulicach roiło się od ludzi, jeździło też sporo
taksówek, a multum różnych źródeł światła nie pozwoliło
miastu pogrążyć się w mroku.
– Dzięki – szepnęłam.
Dylan miał momenty, w których potrafił zachować się
właściwie, i tego wieczora trafił nam się jeden z nich.
Wszelkie dokuczanie i złośliwości utrzymywał w naciąganych
wprawdzie, ale jednak wciąż akceptowalnych dla mnie
ryzach, nie potraktował też zbytnio żenująco Adriena.
Pomijając tę wpadkę z gościem, którego moi bracia wynajęli
do wzbudzenia w nim zazdrości (?). No ale to tylko jeden
idiotyzm, a znając moje rodzeństwo, mogło ich być więcej.
– Za co?
– Za to, że dajesz mu szansę.
Zamilkł na chwilę, jakby zdziwiony, że tak to odbieram, ale
wreszcie odetchnął głęboko i popatrzył przed siebie. Bliźniacy
sporo nas wyprzedzili. Tony szedł z rękoma w kieszeniach,
a Shane coś mu pokazywał w oddali. Adrien zaś odbił trochę
w bok, by dać mnie i Dylanowi trochę prywatności. Nawet
zdawało się, że zagadał coś do swojego ochroniarza.
– Nie wiem, Hailie – wyznał. – Nie wiem, czy daję.
– Inaczej nie zaprosiłbyś go na… – uniosłam brew – …na
wasze cotygodniowe wyjście do baru.
– Obserwuję go i czekam na ten moment, kiedy się potknie
– poinformował mnie ponuro.
– Jeśli się nie mylę, w twoim słowniku to oznacza danie
komuś szansy. – Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej
i szturchnęłam go w bok, do którego teraz przylegałam.
– Może. Nie wiem. To trudne jakieś.
– Wiem, dlatego dziękuję, że się starasz – powiedziałam,
a potem przytuliłam się do niego jeszcze mocniej. – Kocham
cię.
Dylan spiął się na sekundę, jak zwykle w pierwszej
kolejności reagując na uczucie samoobroną, ale zaraz
wyluzował się i potarł moje ramię.
– Dobrze wiem, co próbujesz zrobić, podstępna, mała
siostrzyczko.
– Co takiego? – zapytałam z niewinnym rozbawieniem.
– Zmiękczyć mnie, wiadomo.
– Działa?
Westchnął.
– Jak zawsze – mruknął jakby do siebie, a potem uniósł
dłoń i potargał mi włosy, dodając cicho, by nikt inny nie
usłyszał: – Też cię kocham, dziewczynko.
Pisnęłam i wyrwałam się mu z objęć. Oddaliłam się
i uklepałam niedbale włosy w akompaniamencie złośliwego
śmiechu Dylana.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
58

POPRAWNY UŚCISK DŁONI

Śpicie osobno – zapowiedział Cam.


Vincent nie kłamał i naprawdę spotkanie z ojcem zostało
zaaranżowane szybciej, niż wszyscy byśmy się spodziewali.
Cam, jak za starych czasów, przyjął nas na prywatnej wyspie.
Po fiasku w Meksyku powrócił w azjatyckie strony. Tym
razem wybrał okolice Filipin.
Trochę się podekscytowałam wizją wycieczki do nowego
państwa, ale szybko się przekonałam, że niewiele miałam
zwiedzić – w ukrywaniu się ojciec był jeszcze ostrożniejszy
niż ostatnio, a moje odwiedziny zaplanowane były na bardzo
krótki okres. Nie mogłam przeginać ze wczasami – nie kiedy
zadeklarowałam, że będę pracować w klinice. Czy tak wygląda
dorosłe życie? A i tak podejrzewałam, że dzięki znajomościom
mogłam dostać więcej urlopu, niż normalnie byłoby mi dane.
Shane i Tony, nadal wiszący w swojej erze podróżników,
wolnych duchów i nieco zagubionych dzieciaków, chętnie
zgodzili się dołączyć do wycieczki. Vincentowi zależało,
żebym nie leciała z Adrienem sama. Will zgłosił się na
ochotnika, by nam towarzyszyć, ale z jakiegoś powodu jego
kandydatura została odrzucona. Może to i lepiej, bo nie wiem,
czy wytrzymałby w jednym samolocie z Adrienem bez
rzucenia mu się do gardła.
Dylan też odpadł, bo mimo iż wydawało się, że powolutku,
powoluteńku zaczął przekonywać się do Adriena, to nadal był
nieprzewidywalny i zbyt narwany, by puszczać go z nim
w podróż. Vincent wolał zachować ostrożność i nie kusić losu.
Zwłaszcza że Dylan i tak stąpał po cienkim lodzie – Adrien nie
potrzebował kolejnych powodów, by za nim nie przepadać.
I vice versa.
Bliźniacy zdali zaś egzamin już na bankiecie. Wyrwali się
do bronienia mnie, kiedy zobaczyli, że Adrien mnie dotyka,
ale dało się ich pohamować, nim zrobili jakąś głupotę. Na
dodatek wszystko ładnie opowiedzieli Vincentowi, więc
zarobili u niego plusa. Teraz chętnie nakazał im towarzyszyć
mi w roli mojej obstawy i już faktycznie musiałam przyznać,
że ze wszystkich moich braci oni byli najlepszym wyborem.
Polecieliśmy prywatnym odrzutowcem Monetów. Adrien
zjawił się na lotnisku w koszuli, z walizką i ochroniarzem. Ja,
Shane i Tony, ubrani w dresy, gotowi poplamić je
przekąskami i swobodnie wyciągnąć się w nich na siedzeniach
podczas niezliczonych drzemek i grania na konsoli,
wymieniliśmy znaczące spojrzenia.
Zauważyłam, że bliźniacy, mimo udanego wieczoru
w barze, a wcześniej kolacji, która wypadła nie najgorzej,
nadal zachowują się dość dziko przy Adrienie. Napinają się
i patrzą na mnie czasem, jakby nie dowierzali, że przy ich
młodszej siostrzyczce kręci się członek Organizacji. Adrien
wspaniałomyślnie nie drażnił ich niepotrzebnymi gestami
w kierunku mojej osoby.
W samolocie zajął fotel obok mnie. Z rozbawieniem patrzył,
jak walczę z Shane’em o pada od konsoli, ale sam rozluźnił
się, dopiero kiedy minęła tak z jedna trzecia podróży.
Postanowiłam sobie, że nie będę go niańczyć. Miałam
nadzieję, że po tej wycieczce nie odechce mu się widywania
z młodszą siostrą braci Monet.
Na razie znosił dziwactwa bliźniaków całkiem dobrze.
Praktycznie w ogóle ze sobą nie rozmawiali – no ale też się
nie pobili.
Przesiadka do helikoptera, którym mieliśmy dostać się na
wyspę ojca, dowiodła, że przez długie godziny w samolocie
trochę się wszyscy ze sobą jednak oswoiliśmy. Bliźniacy
zrobili progres, bo nawet się nie naburmuszyli, gdy Adrien
pomógł mi wsiąść na pokład w wyjątkowo czuły sposób.
No dobra, może tylko trochę zdębiali, bo podał mi rękę, ale
zanim zdążyłam się na niej podeprzeć, on najpierw ucałował
wierzch mojej dłoni.
Przez cały lot potrafił stronić od nadmiernego dotyku, by
potem nadrobić wszystko jednym, wyjątkowym gestem.
A kiedy w głośnym helikopterze unosiliśmy się nad
turkusową wodą i bliźniakom zebrało się na rozmowy o tym,
co by było, gdyby nasz pilot zasłabł i zaczęlibyśmy spadać,
Adrienowi udało się zaimponować nam wszystkim.
– Lata temu zrobiłem bardzo podstawowy kurs
pilotowania helikoptera, dla zabawy – zdradził obojętnie. –
Pewnie wyszedłem z wprawy, ponieważ dawno nie
siedziałem za sterami, ale gdyby padł nam tu pilot, to
wiedziałbym, co robić.
Pilot zdawał się rozumieć angielski i wyglądał na
niespecjalnie zadowolonego z tworzonych przez nas
scenariuszy, z których każdy zakładał, że coś mu się stanie.
Adrienowi udało się zadziwić nie tylko mnie, ale i moich
braci.
– Ej, zróbmy se też taki – szepnął z podnieceniem Shane.
– Ojciec kiedyś coś takiego proponował, nie? – mruknął
Tony.
– Kiedy niby?
– Nie wiem, kiedyś. – Tony wzruszył ramionami. – Sam
był zajarany tematem.
– Tata też potrafi pilotować helikopter? – zdumiałam się.
– On to, kurwa, wszystko potrafi – prychnął Tony.
Shane zarechotał, a i Adrien cicho parsknął.
Im bardziej zbliżaliśmy się do siedziby ojca, tym większe
motyle w brzuchu czułam. Martwiłam się tym spotkaniem.
Częściej zerkałam nerwowo na Adriena, a on to widział
i zachowywał dobrą minę, jakby chciał mi pokazać, że nie ma
czego się obawiać. Ciekawa byłam, czy w duchu też się
stresuje. Miałam nadzieję, że bierze to spotkanie na serio, bo
wiedziałam, że tacie trudno będzie zaimponować.
Tu nie wystarczy wyskoczyć z piłą mechaniczną.
Shane i Tony, którzy zdawali się już w miarę z Adrienem
oswojeni, teraz, kiedy już za chwilę mieliśmy stanąć twarzą
w twarz z Camem, na powrót zmienili się w dwa
zdystansowane gbury. Zdenerwowana coraz bardziej, nawet
nie umiałam cieszyć się pięknym, rajskim wręcz odcieniem
czystej wody i białymi plażami, czyli widokami, które na ogół
chłonęłam z największą ekscytacją.
Najchętniej krążyłabym w tym helikopterze nad wyspą ojca
w nieskończoność. Albo przynajmniej do wyczerpania
zapasów paliwa. Tymczasem, kiedy zaczęliśmy się zniżać,
cała się spięłam.
Cam, jak za dawnych czasów, stał na jasnozielonej, gęstej
trawie w miejscu, gdzie palmy akurat się mocno przerzedzały,
i tradycyjnie oczekiwał nas w oddali. Biała koszula powiewała
mu na wietrze. To samo tyczyło się przeplatanych siwizną
dłuższych włosów zebranych z tyłu w kitkę, z której część
kosmyków próbowała wyślizgnąć się na wolność. Cam mrużył
oczy, jakby nas wypatrywał, ale kiedy znaleźliśmy się
wystarczająco blisko, wciąż patrzył z dystansem.
Wwiercał spojrzenie głównie w Adriena i miałam
nieprzyjemne wrażenie, że bierzemy tu udział w jakimś
pojedynku i tata zaraz wyciągnie pistolet i po prostu strzeli do
mojego towarzysza.
Nauczyłam się już, że istniała jakaś osoba, która mogła
załagodzić jego surowość. Byłam to ja, dlatego odważnie
wyszłam przed szereg i nie zatrzymując się, wpadłam mu
w ramiona.
– Cześć, tato – szepnęłam mu do ucha i uśmiechnęłam się,
gdy mnie objął.
– Cześć, moja piękna królewno.
Ostatnio, gdy go spotkałam, wyglądał gorzej. Niby dobrze
go było wtedy widzieć na wolności, ale cały stres związany
z ucieczką odcisnął na nim piętno. Dziś prezentował się dużo
lepiej. Widać było, że wypoczął, no i tym razem nałożył maskę
potrzebną w jego opinii do konfrontacji z członkiem
Organizacji.
Ucieszyłam się z faktu, że cokolwiek by się nie działo,
z pewnością nie złościł się na mnie. Mogłam się tego
spodziewać. W końcu rzadko kiedy obwiniał mnie
o cokolwiek.
Odsunęłam się od niego na chwilę, by mógł wymienić
uściski również ze swoimi synami, ale potem natychmiast
przyległam do jego boku znowu, bo właśnie podejść miał do
niego Adrien.
– Nie musisz mnie trzymać, Hailie, to jeszcze nie ten
moment, w którym rzucam mu się do gardła – uspokoił mnie
tata.
A raczej spróbował mnie uspokoić. Z marnym skutkiem.
Bo nic w postawie Cama nie sugerowało łagodności.
Świdrował Adriena wzrokiem, a ten odwzajemniał to
spojrzenie. Stał przed trudnym zadaniem, bo musiał wyważyć
swoją mimikę twarzy, tak by sprawiać wrażenie pewnego
siebie, ale jednocześnie pokornego. Śmiałego, ale
i stonowanego. Wyzywającego, ale też spokojnego. Na
potrzeby spotkania z moim ojcem musiał wypełnić się
sprzecznościami.
A potem nagle tata zaskoczył wszystkich, bo jego twarz
nabrała serdeczności. Zmiana była tak nagła, że nie byłam
w stanie stwierdzić, na ile szczera. Wokół oczu pojawiły mu
się łagodne zmarszczki, a białe zęby błysnęły w słońcu, kiedy
się uśmiechnął.
– Witaj, Adrienie – przywitał się, zaraz poważniejszym
dużo głosem dodając: – Przyjmij moje głębokie wyrazy
współczucia. Egbert był porządnym człowiekiem, tacy
odchodzą zbyt szybko.
– Dziękuję – odpowiedział. Zgadywałam, że stara się ukryć
zdziwienie, jednak docenił te słowa. – Dobrze pana widzieć,
panie Monet.
Wciąż patrząc Camowi w oczy, Adrien sztywno skinął
głową. Nawet dla mnie, nieobytej w etykiecie Organizacji,
dość widocznie była to forma szacunku oddana mojemu tacie.
Nastąpiła chwila milczenia, które zawisło nad nami
w postaci wyimaginowanej, ciężkiej chmury. Nie pasowała do
scenerii: te palmy o chudych, wysokich pniach i gęstych
czuprynach na górze, ta rozciągająca się, jasna plaża, woda
o przynajmniej trzech odcieniach niebieskiego – wszystkie
tak samo bajeczne…
Wiatr powiewał lekko, jakby próbował przepędzić tę
niezręczność, ale z kolei słońce na przykład dusiło nas swoją
intensywnością, dolewając oliwy do ognia.
Chyba wszyscy mieli już dość tego żaru, nawet tata, bo
zrobił kolejny krok. Wyciągnął do Adriena dłoń. Ich uścisk był
bardzo poprawny. Taki twardy, męski, pełen ostrzeżeń,
zapewnień i innych takich. Czasami cieszyłam się, że nikt nie
oczekuje takiego wymownego potrzęsienia dłonią ode mnie.
Wydawało mi się to bardzo stresujące.
Adrien, na szczęście, wydawał się do takich powitań
przyzwyczajony. Doskonale radził sobie z poddaniem się
narracji mojego ojca, nie tracąc przy tym twarzy. Potrafił
sprawiać wrażenie zebranego, skoncentrowanego
i poważnego nawet w tak absurdalnych warunkach jak rajska
wyspa. Nie pasował mi tutaj w tych eleganckich ubraniach
i ściągniętej twarzy. W tym wydaniu bardziej nadawałby się
do sali konferencyjnej w jakiejś wielkiej korporacji.
– Schowajmy się do środka – zaproponował Cam, zerkając
na mnie i bliźniaków. Kiedy odrywał od Adriena wzrok, od
razu stawał się naturalniejszy. – Przylecieliście w największy
skwar.
Bliźniacy z kolei w obecności taty zupełnie się wyluzowali.
Obaj z zadowoleniem przykryli drwiące spojrzenia okularami
przeciwsłonecznymi. Shane na dodatek włożył czapkę
z daszkiem, która zjechała mu nisko na tył głowy. Nie trzeba
też było długo czekać, aż pozbędą się koszulek. Na nagie plecy
założyli plecaki, jeden z nich trzymał też moją walizkę
podróżną. Zdecydowanie ucieszyli się na komendę ojca. Zbyt
długie przebywanie w tak palącym słońcu groziło im
nierówną opalenizną, zwłaszcza przez te plecaki, a i pewnie
niecierpliwili się, by zacząć wczasować, choćby przez tę
krótką chwilę, którą mieliśmy tu spędzić. No i już w samolocie
mruczeli o swoich oczekiwaniach co do jedzenia, którego
miało tu nie braknąć, szczególnie na powitanie.
Domek, w którym zatrzymał się ojciec, na pierwszy rzut
oka robił wrażenie swojskiej, przyjemnej dla oka,
dwupiętrowej chałupki z białej cegły i z niskim, ciemnym
dachem oraz z łatwym dostępem do morza, plaży i zieleni.
Budynek był dużo mniejszy niż te w przeszłości proponowane
przez tatę, jednak wcale nie gorszy.
W środku było dużo drewna i zasłon. Serio, na każdym
kroku coś powiewało, a to w oknie, obowiązkowo
zabezpieczonym moskitierą, a to w przejściu między salonem
i kuchnią, a to w szafie, robiąc za jej drzwi. Spokojne brązy
i beże przełamywały pomarańczowe wstawki, momentami
zbyt agresywne, by nazwać je można było gustownymi,
jednak wszystko tu było idealnie wkomponowane i pasowało
do definicji wnętrza domku na bezludnej wyspie gdzieś
w archipelagu Filipin.
– Mały – szepnął zawiedziony Shane do swojego bliźniaka,
który zgodził się skinieniem głowy.
Skomentowali tak basen w kolorze głębokiego granatu,
który wyłonił się dopiero gdzieś za oknem, gdy podążyliśmy
za tatą w głąb posiadłości. Deski pod naszymi podeszwami
trzeszczały głośno, dużo hałasu robiła też klimatyzacja, która
hulała, mimo że niektóre okna były otwarte.
Co jakiś czas odwracałam się, by odnaleźć spojrzeniem
Adriena, bo ciągle tak bardzo abstrakcyjne było dla mnie, że
tu z nami przyleciał. Spodziewałam się, iż w pewnym
momencie po prostu rozpłynie się powietrzu i okaże się, że to
wszystko sobie wymyśliłam.
– Proponuję, żebyście najpierw rozgościli się
w sypialniach, i wtedy akurat jedzenie będzie gotowe, więc
spotkamy się wszyscy przy stole – powiedział tata,
machnąwszy ręką w stronę kuchni. Nie zajrzeliśmy do niej,
ale słyszałam dobiegające z niej odgłosy, mogące oznaczać, że
Cam jak zawsze zatrudnił sobie kucharza.
Wszyscy mruknęliśmy, że się zgadzamy. Adrien podążał za
nami w milczeniu, wcale nie sprawiając wrażenia
zagubionego czy przestraszonego. Jego twarz wyrażała,
powiedziałabym, uprzejmą ciekawość. Jakby uczestniczył
w wycieczce krajoznawczej.
Kiedy jednak padły kolejne słowa ojca – na jego obliczu
pojawiło się lekkie rozbawienie.
– Wy śpicie osobno.
Cam patrzył na mnie i na Adriena z powagą, jakby wyzywał
nas, żebyśmy zaprotestowali. Adrien milczał, a ja
automatycznie otworzyłam usta, by się postawić, jednak
szybko się powstrzymałam. Przecież jeszcze nigdy nie
spędziłam nocy z Adrienem w jednym pomieszczeniu, a co
dopiero w tym samym łóżku. Najbliżej siebie spaliśmy,
nocując w jednym hotelu, w osobnych pokojach.
Czy powinnam zatem wykłócać się o to, by móc spać z nim
w jednej sypialni? Nie potrafiłam, przez gardło nie mógł mi
przejść ani jeden argument. Nie w obecności ojca, braci
i Adriena, z którym nawet nie zdążyłam tego przegadać.
Cam czekał na dyskusję, która się nie wywiązała. Z wciąż
poważną miną skinął głową, gdzieś tam w środku
zadowolony z naszej uległości, jednak się nie powstrzymał
i powiedział do Adriena całkiem na serio:
– Nie będziesz mi się tu pod moim nosem dobierał do
mojego dziecka.
– Gdzieżbym śmiał, panie Monet – odpowiedział Adrien
jak na przykładnego kawalera przystało.
Gdzieś w tle rozległy się śmiechy bliźniaków.
– Hailie zajmie sypialnię obok mojej – zarządził Cam. –
A ty… tamtą.
Ojciec wskazał gdzieś w głąb korytarza.
Gdzieś… daleko.
Rany, tak mi się zrobiło wstyd przed Adrienem. To, co Cam
insynuował między wierszami, to grube wyolbrzymienie.
– Tato, to przecież… – jęknęłam, ale przerwał mi
stanowczo:
– Powiedziałem.
Westchnęłam z frustracją. Chciałam złapać za swój bagaż
i jak najszybciej skierować się do pokoju. Czułam naprawdę
silną potrzebę ulotnienia się stamtąd, ale tata mnie
powstrzymał, łapiąc moją dłoń. Skinął następnie na
Tony’ego, który bez dyskusji sięgnął po moją walizkę
i burknął do mnie:
– Chodź.
Obejrzałam się na Adriena; patrzył na mnie ze spokojem.
Da sobie radę, pomyślałam, a jego oczy zdawały się to
potwierdzać. Odwróciłam się więc i oddaliłam z Tonym,
targającym mój bagaż.
Odświeżyłam się w łazience po długiej podróży. Lato
w Nowym Jorku było upalne, ale rajska wyspa na Filipinach to
inny poziom gorąca. Dodatkowo spociłam się z nerwów przy
spotkaniu taty i Adriena, więc prysznic naprawdę mi się
przydał.
Wypsikałam się jedną z ulubionych mgiełek o zapachu figi,
rozczesałam włosy i zostawiłam je wilgotne, by przyjemnie
mnie chłodziły, choć w domu i tak temperatura była
uregulowana, więc nie mogłam narzekać na żaden
dyskomfort. Ubrałam się w przewiewną koszulę bez rękawów,
żeby podkreślić odświętność obiadu, ale jednocześnie
zachować przy nim pewien luz. Ubrania trochę się pogniotły
w walizce, dlatego zarówno koszulę, jak i spódniczkę
z muślinu musiałam lekko przeprasować, ale nie ma tego
złego, ponieważ każda wymówka, która pozwalała mi odwlec
wyjście z sypialni, była dobra.
Zerkałam na telefon, jednak Adrien nic nie pisał.
Nasłuchiwałam też pod drzwiami, próbując się zorientować,
czy coś się dzieje na korytarzu, ale panowała tam grobowa
cisza. Cienkie ściany nie stłumiłyby żadnych okrzyków, więc
chyba mogłam założyć, że nikt nie zdążył się tam z nikim
pokłócić. Miałam nadzieję, że to jednak nie żaden zły znak. Że
po prostu wszyscy rozeszli się w zgodzie do siebie, żeby
przygotować się do wspólnego posiłku.
A nie że na przykład w ciszy się pozabijali.
Znalazłam moment, by przysiąść na brzegu łóżka i się
uśmiechnąć. Przyjechałam na wakacje do taty. Tak jak kiedyś.
Co prawda, na krócej i bez Dylana, ale za to z Adrienem. Ale
i tak ten pobyt bardziej przypominał stare spotkania z ojcem
niż to, co było w Meksyku. Na samo wspomnienie zrzedła mi
mina. Co to był za porąbany wyjazd.
Powinnam się upewnić, że z ramieniem ojca wszystko
w porządku.
Wstałam i przed wyjściem przejrzałam się w lustrze.
Zebrałam wierzchnią partię włosów i zaplotłam je w warkocz,
pozostałe zostawiłam rozpuszczone. Upewniłam się też, że
kolczyki serduszka są odpowiednio wyeksponowane, kręcąc
głową najpierw w prawo, a potem w lewo. Wiedziałam, że tatę
zawsze cieszył ich widok.
A potem wzięłam głęboki wdech i udałam się na obiad.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
59

KAMIEŃ SZLACHETNY

Zasłony w kolorze wyblakłej pomarańczy były zaciągnięte,


dzięki czemu w jadalni panował przyjemny cień i chłód. Stołu
z brązowego drewna nie przykryto obrusem, za to znajdowało
się na nim sporo bambusowych mat, na których stały już
różne potrawy, znoszone z kuchni. Obsługa nie mówiła po
angielsku i unikała moich spojrzeń, tylko jedna kobieta
odważyła się odwzajemnić mój uśmiech, ale zaraz potem
wstydliwie spuściła głowę.
Przy stole siedział już Shane i rozmawiał z ojcem,
opowiadał mu coś o planach na życie, o jakimś biznesie i nie
wiem, o czym jeszcze, bo gdy się pojawiłam, zamilkli.
– Usiądź obok mnie, królewno – poprosił tata, a ja
naturalnie posłuchałam. – Jak ci się tu podoba?
– Jeszcze się dokładnie nie rozejrzałam, ale jest ładnie –
odparłam. – Przytulnie i luksusowo.
– Tak jak lubię najbardziej. – Mrugnął, a ja się
uśmiechnęłam.
– Szkoda, że przyjechaliśmy na tak krótko.
– Ja też tęsknię za czasami, gdy wpadałaś mi
potowarzyszyć na połowę wakacji – zaśmiał się i założył mi
kosmyk włosów za ucho. Patrzył na mnie z adoracją i było to
tak szczere i niewymuszone, że zawsze mnie w nim
rozbrajało. – Teraz masz poważne obowiązki, prawda? Jak
twoje praktyki?
– Wymagające, ale ciekawe. Potrafię już wbić się w każdą
żyłę – odparłam, a potem usłyszałam, jak to zabrzmiało,
i doprecyzowałam: – By pobrać krew.
Shane się wzdrygnął i zapytał:
– Czy to nie jest zadanie dla pielęgniarek?
– Przecież nie wyślą praktykantów do przeprowadzenia
operacji. Na razie uczymy się takich podstawowych
umiejętności, oswajamy ze środowiskiem kliniki i tak dalej…
A właśnie, tato, a jak twoje ramię? – Zerknęłam na nie, ale
było ukryte pod lnianą koszulą.
– Już zupełnie zdrowe – odparł, a w jego oczach
dostrzegłam dumę, gdy dodał: – Szwy zdejmował mi znajomy
lekarz i bardzo chwalił twoją robotę.
– Naprawdę? – ucieszyłam się.
– Oczywiście. I wcale nie próbował się mi podlizać.
Gdyby tylko doktor Jestem Uprzedzony o tym usłyszał.
Serdeczność, która pojawiła się na twarzy taty, kiedy tak
sobie rozmawialiśmy, prędko znikła, gdy dołączył do nas
Adrien. Zaraz potem ukazała się znowu, tym razem jednak
było w niej coś sztucznego. Ojciec udawał i nie miałam co do
tego żadnych wątpliwości.
Adrien też zdążył wziąć prysznic i nie wysuszył włosów.
Zmienił koszulę na lżejszą, ale nie mniej elegancką. Na
szczęście miał wyczucie i nie założył krawatu. To byłoby
przegięcie.
Wyczuwał pułapkę w przyjacielskim zachowaniu Cama i nie
był na tyle głupi, by się w nią wpakować, więc żeby nie
drażnić go niepotrzebnie, nie zajął miejsca obok mnie.
Usiadł za to naprzeciwko.
– Wszystko w porządku z twoją sypialnią, Adrienie? –
zagaił wesoło ojciec.
Santanowi cisnęło się mnóstwo kpiarskich komentarzy na
usta. Po prostu to po nim widziałam. Przy moim tacie starał
się jednak zachowywać nienagannie i za to także byłam
wdzięczna.
– W najlepszym, panie Monet.
– Zwykle udawało mi się zorganizować większe lokum, ale
że wasz przyjazd został zaplanowany z tak krótkim
wyprzedzeniem… – Cam rozłożył ręce. – Cóż, musimy sobie
radzić w takim warunkach, jakie mamy.
– Nie będzie z tym problemu.
Ojca zadowoliła ta odpowiedź. Pokiwał głową, a potem
skinął nią jeszcze raz, gdy jedna z osób z obsługi gestem
zapytała, czy zacząć podawać jedzenie.
– Jesteśmy wszyscy? – Cam rozejrzał się po naszych
twarzach. – Gdzie jest Tony?
Zachowywał się jak wzorowy gospodarz i z jednej strony
uważałam to za miłą odmianę, bo żaden inny członek mojej
rodziny nie zaskoczył mnie taką pozytywną reakcją na
przyprowadzenie Adriena, z drugiej jednak dobrze znałam
ojca, w żyłach moich złośliwych braci płynęła jego krew i jego
zachowanie było dla mnie co najmniej podejrzane.
– Jestem – mruknął wywołany bliźniak. Akurat pojawił się
przy nas i rozejrzał nieprzytomnie za wolnym miejscem.
– Siadaj już – polecił mu ojciec, wskazując miejsce obok
Adriena.
Wyglądało to tak, jakby machnął dłonią na losowe krzesło,
ale byłam prawie pewna, że Cam miał tu wszystko
rozplanowane. Gdyby Tony usiadł obok mnie, liczba osób po
tej stronie stołu byłaby większa niż tych po przeciwnej
i równowaga zostałaby zachwiana. Po trwającym ułamek
sekundy zawahaniu mój brat klapnął obok Santana.
Zabawnie ze sobą kontrastowali. Adrien był starszy
i odrobinę mocniejszej budowy. Ciemne włosy współgrały
z bystrymi brązowymi oczami, a elegancki był nie tylko jego
ubiór, ale i styl bycia. Siedział wyprostowany, z zagadkowym
wyrazem twarzy, trudno było więc wyczytać po jego minie, co
naprawdę sądzi o siedzeniu przy stole nie tylko z bliźniakami
Monet, ale i z seniorem tej rodziny. Seniorem, któremu
zapewne wciąż pamiętał, że sfingował swoją śmierć, potem
cudownie zmartwychwstał, trafił do więzienia, a następnie
z niego uciekł.
Tony natomiast… Tony zjawił się przebrany i odpicowany,
ale w innym znaczeniu tego słowa. Jego koszulka była
wyciągnięta, co jednak nie świadczyło o niechlujności,
a raczej o specyficznym stylu mojego brata. Tony znany był ze
swojej artystycznej natury, toteż nie bał się takich drobnych
eksperymentów. Ten luzacki styl pasował do jego pokrytej
tatuażami skóry, szopy na głowie oraz zimnych
i wyzywających błękitnych oczu, których blask świadczył
o niczym niezachwianej pewności siebie chłopaka.
– Przyznam, że nie spodziewałem się gości, dlatego to
niezwykle miła niespodzianka – oświadczył Cam przesadnie
oficjalnym głosem. Nigdy się tak nie zachowywał, kiedy
w przeszłości odwiedzałam go z braćmi. Obrzucił spojrzeniem
nasze kieliszki. – Czy wszyscy mają wino?
Nie wiem, kiedy mój kieliszek został napełniony, ale wina
zdecydowanie w nim nie brakowało. Złapałam za jego nóżkę
z myślą, że odrobina alkoholu powinna mi pomóc
w strawieniu nie tylko posiłku, ale i podejrzanej słodyczy,
która wylewała się z ust taty.
– Świetnie. – Cam podrapał się po gęstej brodzie i uniósł
swój kieliszek. – Chciałbym zatem wznieść toast. Taki mały,
na dobry początek.
Bliźniacy od czasu do czasu rzucali ojcu zagadkowe
spojrzenia, niepewni jego zamiarów. Dziwiła ich serdeczność
i otwarcie Cama, które okazywał Adrienowi, i ciągle czekali na
zwrot akcji, który na razie jednak nie nadchodził. Z braku laku
złapali za swoje kieliszki i unieśli je w niedbałym toaście.
– Przede wszystkim chciałbym wyróżnić swoją piękną
córkę, która jest dla nas wszystkich tutaj taka ważna, o którą
dbamy i którą chronimy za wszelką cenę.
Spojrzenie Cama, choć na pozór nadal łaskawe, wbiło się
wyjątkowo nachalnie w Adriena. Santan zrozumiał aluzję.
Odwzajemniał je twardo i z najwyższą kulturą, a przy tym
chętnie się napił.
– Doceniam też, Adrienie, że poświęciłeś swój czas, by
przylecieć tutaj i oficjalnie się ze mną spotkać – kontynuował
ojciec. – Nawet pomimo lekko burzliwej historii relacji
naszych rodzin. Jako ojciec kobiety, która stała się dla ciebie
ważna, bardzo to szanuję.
– Cieszę się, że dostrzega pan ten gest, panie Monet.
– Oczywiście, nie jestem ślepy. – Na ustach Cama pojawił
się wyreżyserowany uśmiech. – Słyszałem też, że znalazłeś
wspólny język z moimi synami, to prawda?
Shane i Tony nie rwali się do przytakiwania.
– Poznajemy się – odparł Adrien. – Wziąłem udział
w kolacji ze wszystkimi braćmi Hailie.
W oku Cama coś błysnęło.
– Słyszałem, że odpaliłeś piłę mechaniczną w mojej
kuchni.
– To był bardzo sympatyczny wieczór.
– Dylan, Shane i Tony zaprosili go też na wspólne wyjście
do baru – podsunęłam pospiesznie, by zmienić temat.
Wspomniani bliźniacy nagle zamienili się w pieprzonych
koneserów wina, którego smakowaniu poświęcili sto procent
swojej uwagi.
– Ach, poszliście do baru? – Cam zmrużył lekko oczy,
patrząc na Adriena. – Cieszę się, że chłopcy są tacy otwarci
i próbują się z tobą zintegrować.
Adrien głaskał opuszkami palca nóżkę lampki od wina i za
każdym razem, gdy na mnie zerkał, czułam ciarki na plecach.
Pilnował, by się nie uśmiechać, miałam wrażenie, że stara się
zachować ostrożność w obliczu tej podejrzanej
przyjacielskości Cama. Wiedział, że jeśli stanie się zbyt pewny
siebie, straci czujność i zacznie żartować z moim ojcem
niczym jego stary znajomy, ustawi się na prostej drodze do
wejścia w pułapkę. Spoufalanie się z moją rodziną bywało
bowiem niebezpieczne. Z ulgą przyjęłam fakt, że Adrien jest
tego tak świadomy.
– Tak, bardzo doceniłem tę propozycję.
– Zmiótł typa, który zaczepił Hailie – zdradził Shane.
– Upomniał go – poprawiłam brata.
– Jakiego typa? – warknął Cam, tężejąc w jednej chwili. Od
razu pomyślałam o Dylanie, który w podobnych sytuacjach
reaguje identycznie. Widać niedaleko pada jabłko od jabłoni.
– Taki tam, cherlawy… Zaczepił ją, dotknął… – wyjaśnił
Tony, wzruszając ramionami.
– Nic takiego – przemówiłam łagodnie.
Ojciec zerknął na mnie i pogłaskał mnie po głowie. Moje
włosy przewinęły mu się przez palce. Gest niezwykle czuły,
tylko on tak potrafił. Zostawił swoją dłoń na moim ramieniu,
gdzie przyjemnie mi ciążyła.
– Zawsze się znajdzie jakieś menelstwo – burknął pod
nosem, a potem przypomniał sobie o tym, kto mnie uratował,
i przeniósł spojrzenie na Adriena. – To dla mnie ważne, że
potrafisz walczyć o bezpieczeństwo mojej córki.
– Oczywiście, że potrafię – odparł Santan, co zabrzmiało
jak prychnięcie.
Wtedy na chwilę zapadła cisza, Cam wyglądał, jakby nad
czymś rozmyślał, a potem okazja do kontynuowania tej
rozmowy zniknęła pod górą ryżu, który dostaliśmy na obiad
jako dodatek do dyni duszonej w mleku kokosowym.
Ojciec przedstawił nam to danie, a ja parsknęłam, gdy
usłyszałam nazwę tego ostatniego składnika, i musiałam
udawać, że się zakrztusiłam.
Nie wiem, jak Adrien mógł jeść z takim spokojem. Niczego
nie rozlewał, nie trzęsła mu się ręka, nie było opcji, by
poplamił swoją koszulę ani żeby choćby zbyt głośno stuknął
łyżką o talerz. Później powiedział mi, że poparzył sobie lekko
język, ale wydawało mi się, że celowo to wyolbrzymił, bym
przestała się tak bardzo dziwić. Podczas obiadu nie było widać
po nim nic, co by mogło to potwierdzić – nawet nie drgnął ani
się nie skrzywił.
A patrzyłam na niego właściwie bez przerwy.
Zresztą na kogo innego miałam patrzeć? Tony i Shane
szuflowali swoje jedzenie niezainteresowani otoczeniem,
a Cam zerkał na nas tak podejrzliwie, że wolałam nie
nawiązywać kontaktu wzrokowego.
– A więc, Adrienie, opowiedz nam, proszę, kiedy to moja
córka oczarowała się po raz pierwszy – zapytał podniośle,
kiedy już wszyscy kończyli, a on sam przytykał serwetkę do
ust i brody.
Adrien spojrzał na mnie przelotnie.
– Na weselu Vincenta.
– Aha. – Cam pokiwał głową w zamyśleniu. – Wyglądała
zachwycająco, nic dziwnego.
– W rzeczy samej.
– Wesele odbyło się pod koniec zeszłego roku – zauważył
ojciec, niby to właśnie w tym momencie wszystko sobie
obliczając. – Dziś mamy lipiec. Rozumiem, że przez te
wszystkie miesiące ukrywałeś swoje uczucia przed Vincentem
i Organizacją?
– Moje uczucia długo były dla mnie nieoczywiste.
Ojciec napił się wina.
– Mhm, one to lubią być podstępne.
– Lepiej, że najpierw porozmawiał o nich ze mną niż
z Vincentem czy całą Organizacją – zauważyłam. – To
prawidłowa kolejność.
Dłoń ojca, spoczywająca na moim ramieniu, znowu ożyła
i lekko mnie po nim pogłaskała.
– Oczywiście, moja Hailie – zwrócił się do mnie
delikatnym głosem. – Ty jesteś główną zainteresowaną… –
zawahał się. – Organizacja jednak nie lubi być pomijana
w sprawach, które jej dotyczą, a związek pomiędzy rodzinami
Monet i Santan, niestety… jest właśnie taką sprawą.
– Czy Organizacja wtrącała się też do związku Vincenta
i Grace?
– Mniej nachalnie, ale tak.
– Świetnie, dlaczego więc w moim przypadku są bardziej
nachalni? – wycedziłam przez zaciśnięte w poczuciu
niesprawiedliwości zęby.
– Więzy krwi. Ty jesteś moją córką i siostrą Vincenta. Grace
jest siostrą Adriena, ale nie od strony Egberta, czyli ojca
i byłego członka Organizacji, a matki. Siłą rzeczy jesteś wyżej
niż ona – wyjaśnił Cam. – Poza tym czas ucieka i ci, którym
nie udało się złączyć z żadną rodziną, powoli zaczynają czuć
się zagrożeni, bo uświadamiają sobie, że zostają bez
sojuszników.
– Oni, czyli Rodric Retter?
– Tak, rzeczywiście, chodzi głównie o niego. Charles też
nie jest zachwycony połączeniem naszych rodzin. Liczył, że
jego jedyna córka, Maya, wyjdzie za Adriena, ale ona
zlekceważyła jego wolę i związała się z Montym, który według
Charlesa nie jest wystarczająco wysoko w hierarchii.
Adrien nie skomentował tej wzmianki. W milczeniu
przysłuchiwał się pytaniom, które zadawałam.
– A ten ostatni? – Zmrużyłam oczy, pamiętając, że
członków Organizacji na naszym kontynencie było pięciu. –
Sanchez?
– Ricardo Sanchez – potwierdził Cam. – On nie zamierza
wyznaczać po sobie następcy, nie zależy mu więc na
sojuszach aż tak bardzo. Podjął świadomą decyzję
nieposiadania dzieci.
– Przecież wszyscy trąbią, że ma ich pełno na boku –
prychnął Shane.
Kącik ust Adriena zadrżał. To musiał być znany w ich
kręgach żart.
Cam wzruszył ramionami.
– Ważne, że oficjalnie nie ma żadnych.
– Nie chce mieć nikogo na swoje miejsce? – zdziwiłam się.
– Zadecydował, że nie przedłuży swojego rodu i nie skaże
nikogo na wstąpienie do Organizacji – wyjaśnił ojciec.
– Podobno jest świrnięty – dorzucił Shane.
Prychnęłam.
– Mówicie tak o wszystkich członkach Organizacji.
– Bo żeby do niej należeć, trzeba mieć coś z głową, proste –
mruknął Tony.
– To, niestety, prawda – potwierdził Cam, który wiedział
coś na ten temat bardzo dobrze.
Wszyscy przenieśliśmy wzrok na Adriena, który uniósł
tylko brwi.
– Z moją głową wszystko w porządku, dziękuję –
powiedział cierpko.
– Vince też się trzyma – zauważyłam szybko.
– Ale że jest całkowicie normalny to powiedzieć nie można,
nie? – Twarz Shane’a rozświetlił złośliwy uśmiech.
Otworzyłam usta tylko po to, by szybko je zamknąć.
– Rodric też nie ma dzieci, nie? – rzucił Tony, mrużąc
powieki. Bawił się pustym już kieliszkiem i marnie udawał, że
rozmowa go wcale nie interesuje.
– Ma syna – odparł od razu Adrien.
– Serio?
– To jakiś maluch – oznajmił Cam, wolną dłonią pocierając
czoło. – Ile on może mieć lat, z sześć?
– Uuu – zabuczał Shane z udawanym smutkiem. –
Słabiutka karta przetargowa.
– Dlatego Retter jest wkurwiony.
– Jest debilem – prychnął Tony.
– Totalnym – przytaknął Shane. – Mógł przewidzieć, że
jeśli nie zacznie czegoś w porę planować, to zostanie
wykluczony. Teraz wszyscy się poustawiali, a on wielce
zaskoczony.
– Trzeba przyznać, że w ostatnich latach dużo się
wydarzyło. Moja śmierć i zmartwychwstanie, choroba świętej
pamięci Egberta, zerwane zaręczyny Mayi, jej ucieczka
z Montym, pojawienie się Hailie, zaręczyny Vince’a i Grace,
separacja Keiry. – Cam spojrzał na Adriena. – …Sprawy
przybrały nieoczekiwany obrót.
– Odejście Keiry było dużym tematem? – zainteresowałam
się, zerkając to na tatę, to na Santana.
– Dzieci członków Organizacji nieczęsto oddzielają się od
rodziny – odpowiedział mi Adrien.
– I są bardzo wartościowe – dodał Cam. Przy tym rzucił mi
też dłuższe spojrzenie, jakby chciał mi przekazać, że między
innymi mnie ma na myśli.
– Niczym najprawdziwszy skarb – zarechotał Shane. –
Sama wiesz najlepiej, o co chodzi. W końcu to dlatego
wybuchł taki skandal, gdy się znalazłaś.
– I okrzyknięto cię perełką Monetów – dorzucił Tony.
Ojciec się skrzywił i wycelował w niego palcem.
– Nie wyjeżdżaj teraz z tą perełką, co? – warknął, a jego
ręka ześlizgnęła się z mojego ramienia i mnie objęła. – Nie
słuchaj ich, królewno.
Shane rozłożył ręce, a Adrien głośno odchrząknął.
Wlepiłam oczy w mężczyznę, który siedział przy tym stole
z mojego powodu. Dłoń z sygnetem ześlizgnęła mu się już
z kieliszka. Trzymał ją płasko na blacie, odchylony na krześle,
gdy zaczął mówić:
– Hailie może być dla swojego rodzeństwa skarbem. Dla
pana, panie Monet – tutaj spojrzał na mojego ojca z powagą –
może być królewną. Dla obcych, perełką. Jednak żadne z tych
określeń nie oddaje mojego stosunku do niej. – Adrien
przeniósł wzrok z Cama na mnie. – Jest jak… – zrobił krótką
pauzę, wwiercając we mnie hipnotyzujące spojrzenie – …
diament. Ukryty dawno temu, rzadki kamień szlachetny. Od
początku zbyt cenny, wzbudzający niechciane
zainteresowanie, pożądany przez wielu. Diament, który
został odnaleziony, oszlifowany, a teraz zwraca wzmożoną
uwagę, ponieważ zachwyca swoim blaskiem.
Znieruchomiałam. Spojrzenie ciemnych tęczówek Adriena
paliło mnie tak intensywnie, że na pewno poróżowiałam na
twarzy. Czułam, jak sztywne zrobiło się ramię, którym ojciec
mnie obejmował.
– Czy właśnie tak widzisz moją córkę? – zapytał cicho. –
Jako cenny diament, który chcesz mieć w swojej kolekcji?
Adrien uśmiechnął się i pokręcił lekko głową.
– Nie kolekcjonuję diamentów, panie Monet.
Ojciec wpatrywał się w naszego gościa przez kilka długich
chwil. Zrzucił maskę wzorowego gospodarza. Zapewne jego
policzki były wdzięczne, że przestał się tak szeroko
uśmiechać. Wstał wreszcie od stołu, ale tylko po to, by sięgnąć
po wino, które obsługa zostawiła na szafce obok. Dolał go
sobie bezceremonialnie do kieliszka, nie interesując się tym,
czy pozostali przy stole też nie potrzebują dolewki. Odstawił
butelkę na bok z cichym stukotem.
– Kiedy na mnie patrzy, chcę odwzajemniać jej spojrzenie
– odezwał się szeptem Adrien. – Kiedy mówi, chcę słuchać. –
Poprawił się na krześle. – Kiedy dotyka, chcę czuć.
Shane i Tony skrzywili się śmiesznie na tę ostatnią
wzmiankę. Zachichotałabym, gdyby mnie samej ona nie
oczarowała.
– To więcej niż zauroczenie błyskotką – dokończył Adrien
z naciskiem, zwracając się do mojego ojca.
Surowe rysy twarzy Cama nie łagodniały. Niczym
zaawansowany wykrywacz kłamstw skanował Adriena.
Szukał nieszczerości, ale jej nie znajdywał, nie tak oczywistej
do wytknięcia.
Wreszcie uniósł kieliszek i wziął spory łyk, a potem jakby
otrzeźwiał i rozejrzał się wkoło.
– Macie wino?
Nie mieliśmy.
Cam wychylił się do przodu, żeby zajrzeć w stronę przejścia
do kuchni.
– Halo, przepraszam! – zawołał i odchrząknął, a gdy zza
pomarańczowej kotary wyjrzała jedna z pracownic, uniósł
butelkę i zamachał nią. – Czy możemy prosić więcej wina?
Kątem oka zerknął na Adriena i dodał pod nosem:
– Będziemy go potrzebować.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
60

PODUSZKA

Trzy lampki wina później miałam już wszystko w nosie.


Wyluzowałam się i przestałam zamartwiać samopoczuciem
Adriena, samokontrolą ojca czy kulturą bliźniaków. Niestety,
był to też moment, w którym osiągnęłam swoją granicę
senności. W samolocie spałam za mało i za płytko, zbyt
przejęta obecnością Santana na pokładzie, i teraz to miało
swoje skutki. Co więcej, bliźniacy też nie tracili przy Adrienie
czujności podczas podróży i także zaczęli odczuwać
zmęczenie.
Tak przynajmniej wnioskowałam po ich opadających
powiekach.
Obiad na filipińskiej wysepce u naszego ojca się przeciągnął
i nastał wczesny wieczór. Z żalem musiałam przyznać, że dało
się odczuć różnicę między naszymi rodzinnymi spotkaniami
a takimi, do których dołączał ktoś spoza Monetów. Moja
rodzina po prostu charakteryzowała się nieufnością. Nie
powinno mnie dziwić, że byli sceptyczni wobec Adriena, ale
i tak zasmucało mnie, że trudno nam było o prawdziwą
swobodę.
– Idziemy do łóżek? – zaproponowałam w końcu, wiedząc
dobrze, że zebrani tu mężczyźni grają w durną grę
nieokazywania słabości na żadnym polu, nawet jeśli miałoby
to oznaczać, że zasną z głowami na stole.
– Co, zmęczona? – zachichotał Shane.
– Sam ledwo kontaktujesz.
– Mała Hailie chce już… – ziewnął przeciągle – …spać.
Przeciągnął się, a Tony zarechotał.
– Tak, chcę spać – westchnęłam, nie mając nastroju na
przepychanki słowne. Wstałam. – Jeśli ty wolisz zostać, to
sobie tu siedź.
– No dobra, ja też pójdę – zdecydował i się podniósł. –
Skoro już wprowadzasz taką senną atmosferę.
– Mhm, wprowadzam – ucięłam. – A wy?
Musiałam przytrzymać się krzesła, bo od wypitego
alkoholu zakręciło mi się w głowie. Kiedy zawroty ustały,
uniosłam ją na ojca i Adriena. Siedzieli twardo na swoich
miejscach.
– Wszystko w porządku, królewno? – zapytał z troską
ojciec. Jakby martwił się, że jestem chora, a przecież znał
dobrze przyczynę mojej dekoncentracji. Sam dolewał mi wina.
– Potrzebuję snu.
– Eee, Shane, Tony. – Ojciec natychmiast kiwnął na
chłopców. – Zaprowadźcie ją, żeby mi tu nie upadła.
– Bez przesady, nic mi nie… – przerwałam, bo Tony stanął
mną, złapał mnie mocno za łokieć i naparł na mnie lekko,
bym ruszyła się do przodu. Z przyzwyczajenia i dla
podtrzymania swojej żelaznej zasady jęknęłam: – Auć!
– Tony – syknął ojciec.
Mój brat przewrócił oczami.
– Przesadza, ledwo ją dotknąłem.
– Chwila. – Zatrzymałam się i znacznie bardziej
skupionym spojrzeniem omiotłam ojca i Adriena. Ten ostatni
przyglądał się ceremonii wyjścia mojego i bliźniaków
z nieskrywanym rozbawieniem. – A wy co? Zostajecie?
– Mamy do porozmawiania na osobności – odparł ojciec.
Co prawda, mrugnął do mnie wesoło, ale nie odwróciło to
mojej uwagi od napięcia w jego głosie.
Tony znowu spróbował pchnąć mnie delikatnie w stronę
sypialni, ale się zaparłam.
– Nie, nie rozmawiajcie na osobności…
– Na spokojnie, królewno, przecież się nie pozabijamy.
Cam się zaśmiał, ale ja nie podzielałam jego rozbawienia.
Adrien trochę tak, bo unosił brew i drżały mu kąciki
ust. Przyglądał się, jak bliźniacy kierują mnie ku wyjściu, a ja
wreszcie poddałam się im, ufając, że Santan sobie poradzi.
Na stromych schodach próbowałam wydostać się z uścisku
Tony’ego, ale przykleił się do mnie jak rzep i puścił dopiero,
gdy wprowadził mnie do mojej sypialni. Razem z Shane’em
obserwowali mnie przez chwilę, żeby sprawdzić, czy
poruszam się po pomieszczeniu odpowiednio sprawnie.
– Czuję się dobrze, nie musicie tu sterczeć – powiedziałam
do nich wreszcie. – Wcześniej zakręciło mi się w głowie, bo
zbyt szybko wstałam.
Bliźniacy ewidentnie pragnęli walnąć się do łóżka
dosłownie w tej sekundzie. Odpowiedzialnie jednak spełniali
swój obowiązek nadopiekuńczych starszych braci, aż
wreszcie westchnęłam i zanim zamknęłam się w łazience,
podeszłam do nich i obydwóch ucałowałam na dobranoc.
Shane’a w policzek, a Tony’ego gdzieś w ucho, bo jak tylko
zobaczył, co zamierzam, odwrócił głowę.
– Dobranoc – pożegnałam się i zamknęłam za sobą drzwi
do łazienki.
Kiedy je otworzyłam przebrana w długą, przewiewną białą
koszulę nocną oraz przygotowana do snu – z nakremowaną
twarzą, nabalsamowanym ciałem i zębami umytymi
starannie miętową pastą – pokój był pusty. Bliźniacy
zniknęli, a ja tylko w pierwszej chwili odetchnęłam
z zadowoleniem. Patrzyłam na łóżko i marzyłam o miłych
snach, wiedząc, że tata na pewno zadbał, by materac był
wygodny, a moja pościel świeża i pachnąca.
No a potem przypomniałam sobie, że na dole Adrien Santan
rozmawia właśnie sam na sam z Camem, i do mojego
spokojnego, pięknego świata wdarł się sztorm. Pobyt
w łazience rozbudził mnie na tyle, bym przestała zasypiać na
stojąco, a świadomość, że Adrien jest pozostawiony na pastwę
mojego ojca, odebrała mi spokój.
Nacisnęłam na klamkę i po cichu podreptałam do schodów.
Już w korytarzu słyszałam odgłosy cicho prowadzonej
rozmowy, ale nie potrafiłam wyodrębnić żadnych słów.
Ucieszyłam się tylko, że nie słychać strzałów.
Wiem, słabe te żarty, ale nie tak zupełnie nieadekwatne.
Ojciec na pewno zdążył wypchać kąty tego lichego domku
bronią.
Wino wcale nie szumiało mi tak w głowie, dlatego nad
wyraz sprawnie udało mi się zejść po schodach. Ominęłam
nawet jeden stopień, który zapamiętałam, że trzeszczy.
Zadowolona ze swojego sprytu, wlazłam prawie
w ochroniarza Adriena.
Zorientował się wcześniej, że idę w jego stronę, jak
dobremu ochroniarzowi wypadało, i odsunął się, bym go nie
szturchnęła.
O Lordzie, ale wstyd. Zastygłam, by sprawdzić, czy
podniesie larum, ale on tylko w ciszy mi się przyglądał.
W luźnej ciemnej koszuli, czarnych spodniach, z ciemnymi
włosami i ciemną karnacją wcale niełatwo było go dostrzec,
więc poniekąd tę głupią wpadkę dało się usprawiedliwić.
By nie wzbudzić w ochroniarzu podejrzeń, bardzo powoli
uniosłam palec, po czym przytknęłam go do ust, żeby
przekazać mu, by milczał, gdy ja będę podsłuchiwać rozmowę
jego pracodawcy z Camdenem Monetem.
Raczej mnie nie bagatelizował, bo ciągle mnie obserwował,
ale też nie mogłam powiedzieć, że wyczuł we mnie jakieś
wielkie zagrożenie. W ciszy przyglądał się, jak odwracam się
do niego plecami i zbliżam się do cienkiej ściany, która
dzieliła nas od Santana i mojego taty.
– …jak biegałeś przy ojcu. O, tyle o miałeś wzrostu – mówił
Cam. – No, zresztą przecież ty jesteś w wieku mojego Willa.
Nie wiem, ile Adrien miał wtedy wzrostu, bo nie widziałam
ich ani tego, co pokazywał tata, ale słyszałam bezbłędnie,
więc zastygłam w swojej pozycji. Dłonią podparłam się
o ścianę dla stabilizacji.
– Też pana pamiętam, panie Monet – odezwał się Adrien.
– Uważałem pana za groźnego.
Rozległ się śmiech Cama.
– Teraz przestałeś mnie za takiego uważać?
– Dorosłem.
– Ach, guzik prawda, nadal jesteś dzieciakiem.
Zapadła chwila ciszy.
– Co, nie podoba ci się to, co mówię? – zadrwił Cam.
– Nie wiem – odparł cicho Adrien. – To coś… co zwykłem
słyszeć od swojego ojca.
Rozległo się głębokie westchnięcie Cama.
– Przykro mi, że odszedł. Nie powinieneś być
pozostawiony sam sobie tak wcześnie. Nie na stanowisku,
jakie zajmujesz.
Adrien milczał.
– Kiedy mój ojciec umarł i musiałem go zastąpić,
myślałem, że to najbardziej przerąbany okres mojego życia.
Ten ciężar, który niespodziewanie kopnął mnie w brzuch…
Fatalne uczucie – kontynuował Cam. – Potem los się popisał
i pokazał, że to był pikuś, bo przyszły, kurwa, dużo gorsze
czasy, no ale ja nie o tym teraz. Sęk w tym, Adrienie, że
rozumiem twoją stratę i moment, w którym się znajdujesz.
– I zapewne uważa pan, że jest to nieodpowiedni czas, bym
związał się z pańską córką – wychrypiał Adrien z wyczuwalną
niechęcią.
– Mało kogo, co i kiedy uznałbym za odpowiednie do
wiązania się z moją córką. To oczywiste. Gadka o diamencie
była bardzo poruszająca, ale dla mnie moja mała Hailie to
królewna i na zawsze tak zostanie. Zawsze będę się, kurwa,
spinał, jak spojrzysz na nią tym swoim… spojrzeniem.
– Które spojrzenie się panu nie podoba, panie Monet?
– Ty się lepiej pilnuj, jasne? Jestem mężczyzną i mam
pięciu synów, więc wiem, o czym mówię, jasne?
– Jasne, panie Monet.
Uśmiechnęłam się, bo w głosie Adriena pobrzmiewało teraz
lekkie rozbawienie.
Znowu na chwilę zapadła cisza. Przynajmniej jeden
kieliszek stuknął cicho o blat stołu, więc pewnie jeden z nich
się napił. Niedługo jednak trzeba było czekać na podjęcie
wcześniejszego wątku.
– Twój ojciec odszedł, Adrienie, i wybacz, że to powiem, ale
czuję się zobligowany wejść w jego buty, żeby uświadomić cię,
na co się piszesz – oznajmił Cam. – To trudny czas
w Organizacji. Czas, w którym potencjalni wrogowie szukają
słabych punktów. Co będzie wspólnym słabym punktem
twoim i Vincenta?
Po dłuższej chwili rozległ się cichy głos Adriena:
– Hailie.
– A kto będzie niebezpiecznie potężny, mając brata
i partnera, może w przyszłości męża, w Organizacji?
– Ochronię ją.
– Wszyscy będziemy ją chronić. Chcę tylko wiedzieć, że
jesteś świadom tego, na co się piszesz.
– Sugerujesz, że lepiej by było dla Hailie, żebym zostawił ją
w spokoju?
Serce zabiło mi mocniej. Z zaciśniętymi ustami, pobladłą
twarzą i zlęknionym spojrzeniem obejrzałam się nawet na
ochroniarza Adriena, jakby szukając w nim sojusznika do
przeżywania tej rozmowy. On jednak nie reagował na nią
wystarczająco, jak na moje potrzeby, emocjonalnie.
– Nie wiem – przyznał Cam z zastanowieniem. – Szczerze
mówiąc, Adrienie, nie wiem. Niby oczywistą odpowiedzią
wydaje się, że tak. – Zamilkł, ale tylko na chwilę. – Jednak
jakby się nad tym zastanowić, jeśli na twoje miejsce
przyszedłby jakiś chuchrowaty szczeniak z uniwerku, ktoś,
kto nie zna prawdziwego świata i prosił o zgodę na związek
z Hailie, byłbym nie mniej sceptyczny. Może nawet bardziej?
Cholera, jak miałbym temu komuś ufać, że zajmie się
odpowiednio moją córką? – Ojciec prychnął z pogardą. – To
paranoja. Nie sądzę, by ktoś był dla niej wystarczająco dobry…
– Jeszcze wina? – zaproponowała mi kobieta, która nam
kelnerowała przy kolacji.
Podskoczyłam. Przystanęła tuż obok mnie, przy progu.
Starsza i drobna, ze spiętymi, czarnymi włosami
przetykanymi siwymi pasmami oraz wyłupiastymi oczami,
które z Adriena i ojca niepewnie przeniosła na mnie.
Nie patrz na mnie! – wykrzyczałam panicznie w myślach,
ale kobieta nie była tak dyskretna jak ochroniarz i zacisnęła
na butelce palce, by unieść ją wyżej. W moją stronę.
– Kto tam jest? – zapytał głośno ojciec. Ton jego głosu
zmienił się, podniósł i wyostrzył. Wychylił się też, by wyjrzeć.
W pierwszej chwili zrobiłam krok do tyłu, ale z racji tego,
że nie posiadałam daru rozpływania się w powietrzu, to i tak
było tylko kwestią czasu, zanim zorientowano by się, że to ja
się tu czaję. To dlatego odetchnęłam, rzuciłam zrezygnowane
spojrzenie kobiecie, która mnie wydała, i wyszłam z ukrycia.
Adrien parsknął cicho na mój widok. Unikałam jego
wzroku, choć spojrzenie ojca wcale nie było łagodniejsze. Cam
nie wyglądał na zachwyconego moim wścibstwem.
Z powrotem już odchylił się na krześle, ale pokręcił też
z dezaprobatą głową.
– Hailie – upomniał mnie surowo. Samo brzmienie mojego
imienia w jego ustach wystarczyło, bym przygryzła wargę.
Jak zawsze w podobnych momentach obudziła się we mnie
silna potrzeba usprawiedliwienia się przed gniewem taty,
dlatego rozłożyłam ręce i przyznałam:
– Tak, zgadza się, podsłuchiwałam.
– To nie jest rozmowa przeznaczona dla twoich uszu.
– Wystarczy mi, że mnie dotyczy.
Cam westchnął, chyba nie w nastroju albo bez siły, by się ze
mną teraz sprzeczać. Pusty kieliszek odstawił gdzieś na bok,
żeby zakomunikować, że więcej wina pić tego wieczoru nie
będzie, a następnie podniósł się i spojrzał na Adriena z góry.
Kobieta z obsługi przycisnęła butelkę do piersi i powoli się
oddaliła, zrozumiawszy aluzję.
Cam wyciągnął powoli rękę.
– Najwyraźniej to wszystko na dziś – powiedział. –
Dobranoc, Adrienie.
– Dziękuję za rozmowę, panie Monet.
Uścisk, w porównaniu do tego wcześniejszego, był tym
razem sympatyczniejszy. Wciąż twardy i nieufny, ale mniej
ostrzegawczy i demonstracyjny.
Przeciskając się obok mnie, tata ścisnął pokrzepiająco moje
ramię.
A potem jego spojrzenie prześlizgnęło się po mojej
sylwetce i jego oczy spochmurniały. Zawahał się, jakby chciał
coś powiedzieć, ale sobie odpuścił. To w nim lubiłam, potrafił
powstrzymywać się przed niechcianymi komentarzami; nie to
co moi bracia.
– Wychodzisz na dwór? – zdziwiłam się. Patrzyłam na jego
plecy. Minął schody.
– Na mały spacer – odparł i zamachał cygarem, które
właśnie wyjął w kieszeni. – Dobranoc, królewno.
Kiedy drzwi frontowe się za nim zamknęły,
przypomniałam sobie, że w takim razie zostałam sam na sam
z Santanem. No i z jego ochroniarzem.
Drgnęłam, gdy odwróciłam się w jego stronę i okazało się,
że zdążył już wstać i się do mnie zbliżyć. Poczułam zapach
jego wody kolońskiej i przełknęłam dyskretnie ślinę na widok
jego lekko pociemniałych od wina warg. Zaciskał je właśnie
i świdrował ciemnym, przenikliwym spojrzeniem swojego
pracownika.
– Czy ty masz problemy ze wzrokiem? – zapytał go
w końcu.
– Panna Monet tylko tu stała – bronił się mężczyzna. – Nie
sądziłem, że powinienem reagować…
Uśmiechnęłam się niewinnie. Na szczęście dla ochroniarza
Adrien wolał skupić się na mnie niż na ochrzanianiu go.
Przeniósł spojrzenie na mnie, uniósł brew i założył ręce na
piersi.
– Powiedz, Hailie Monet, usłyszałaś coś interesującego?
Wzruszyłam ramionami.
– Sprawdzałam tylko, czy nie zaczęliście jakiejś walki na
śmierć i życie.
– Było blisko.
Dotarło do mnie, że znaczące spojrzenie ojca sprzed paru
chwil nie wzięło się znikąd i ja naprawdę stałam przed
Adrienem w samej koszuli nocnej. Co prawda ładnej koszuli,
zupełnie prostej, przyjemnej w dotyku i o sensownej długości,
jednak wciąż było to tylko cienka bawełniana koszula. Co
wydawało się niestosowne zwłaszcza przy Adrienie, ubranym
w tę swoją koszulę i garniturowe spodnie.
– Ja… – zawahałam się – …chyba powinnam wrócić do
sypialni.
Spojrzenie Adriena zmieniało się, gdy tak wodził nim po
mojej sylwetce. W pewnym momencie aż przeszły mnie
ciarki, ale nie przestraszyłam się, raczej poczułam
zafascynowanie. Adrien opuścił ręce luźno wzdłuż tułowia,
jakby miał ochotę zrobić z nich inny użytek niż trzymanie ich
założonych na piersi.
Obsługa hałasująca w kuchni i nieodstępujący nas
ochroniarz zatrzymali nas przed wkroczeniem na
niebezpieczną drogę do zatracenia. Rozejrzałam się. Kobieta,
która wcześniej proponowała nam wino, przemknęła obok, by
posprzątać ze stołu, ochroniarz Adriena spróbował się cofnąć,
by tak nas nie osaczać, ale wciąż sterczał zbyt blisko, w oddali
majaczyły drzwi wejściowe, które w każdej chwili mogły się
otworzyć i mógł się w nich ukazać wracający z dworu Cam,
istniała też możliwość, że ze schodów nagle stoczy się tu
któryś z bliźniaków.
To stanowczo nie był dobry moment na przeżywanie
romantycznej chwili z Adrienem.
Na pewno nie tutaj.
– Dobranoc – szepnęłam.
Zanim odwróciłam się na pięcie, upewniłam się, by posłać
mu bardzo długie spojrzenie.
Odeszłam spokojnym krokiem, ale kiedy zniknęłam
z zasięgu jego wzroku, potuptałam prędko do pokoju, by jak
najszybciej znaleźć się w jego bezpiecznych czterech
ścianach.
Wciąż rozemocjonowana położyłam się do łóżka. Adrien
działał na mnie zadziwiająco, a fakt, że ojciec nie protestował
przeciwko naszemu związkowi tak energicznie i stanowczo,
jak się obawiałam, tym bardziej skłaniał mnie do wejścia w tę
relację bardziej zdecydowanym krokiem.
Z głową przyciśniętą do poduszki i przykryta kołdrą od razu
zaczęłam nasłuchiwać. Adrien bowiem nie stał
w nieskończoność tam, gdzie go zostawiłam, tylko również
się ruszył. Zatrzeszczał schodek. Słyszałam, jak szeptem
wydaje jakieś instrukcje swojemu ochroniarzowi.
Czekałam.
Wkrótce zrobiło się cicho. Zacisnęłam ramiona wokół
poduszki jeszcze mocniej. Moje ciało się poddawało, bo
ułożyłam się wygodnie, a powieki opadały mi ciężko, jednak
umysł to była inna sprawa. Umysł gnał przed siebie na
najwyższych obrotach.
Czekałam.
Nie potrafiłam tak łatwo zasnąć na tej filipińskiej wyspie,
i to bynajmniej nie z powodu zmiany klimatu czy jet lagu.
Kilka pokoi dalej do łóżka miał właśnie położyć się Adrien
Santan.
Odepchnęłam na bok uczucie zawodu. Może moje
spojrzenie było za mało znaczące, za mało konkretne. Może
mogłam wykonać dodatkowo jakiś gest. Albo szepnąć słowo.
Teoretycznie, jeśli uznajemy naszą znajomość za
partnerstwo, to nie powinnam się krępować, by wprost
zaprosić go do swojego łóżka. Po co te podchody?
Z drugiej strony moja relacja z Adrienem nie przypominała
zwykłego związku między dwoma normalnymi osobami.
A filipińska wyspa należała do mojego taty. Kręcił się tutaj,
zabronił nam dzielenia sypialni. Może Adrien wziął to sobie
do serca i nie chce go podminować.
No właśnie, co ja sobie wyobrażałam. Przecież ledwo
nauczyliśmy się podawać sobie rękę bez pytania o zgodę na
dotyk.
Rany, jakby się tak zastanowić, to myśmy przecież żyli jak
w średniowieczu.
Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej
porąbane mi się to wydawało, no ale tak to już w mojej
rzeczywistości bywa.
Miękkie kroki.
Poruszyłam się.
Do moich uszu dobiegł odgłos miękkich kroków.
Stężałam, otwierając szeroko powieki.
Czy to ojciec wrócił ze spaceru?
W mojej sypialni panował mrok. Leżałam na boku,
zwrócona w stronę drzwi. W domu zwykłam zasypiać na
środku materaca, jak prawdziwa królowa – tak śmiali się ze
mnie bracia. Teraz jednak kuliłam się na jego brzegu.
Czekałam.
Rozległo się ciche kliknięcie, a drzwi do mojego pokoju się
otworzyły w tym samym momencie, w którym ja celowo
zamknęłam oczy.
– Wiem, że udajesz, że już śpisz – powiedział Adrien
zachrypniętym głosem.
Jednak je otworzyłam.
Doczekałam się.
Stał w drzwiach w białej koszulce i szarych dresowych
spodniach. Był boso, włosy miał rozczochrane, a twarz
odświeżoną po myciu. Zerkał na mnie uważnie, z powagą.
Oparł się nawet o futrynę ramieniem, a ręce założył na klatce
piersiowej.
Jeszcze nie widziałam go w tak luźnym wydaniu. Peszyło
mnie ono, ale i intrygowało, bo miałam wrażenie, że Adrien
odkrywa przede mną swoją nową twarz. A najlepsze było to,
że na takim etapie, na jakim się znajdowaliśmy, mogłam
spokojnie ją poznawać.
– Niczego nie udaję, próbuję zasnąć – odpowiedziałam. –
Ty też chyba miałeś się położyć.
– Tak? – mruknął, nawet nie drgnąwszy.
I ciągle na mnie patrzył.
– Masz swoje łóżko, swoją sypialnię…
– Mam wrócić do siebie, Hailie Monet?
Wzruszyłam ramionami.
– Tata z pewnością przygotował ci wygodny pokój.
– Z pewnością – powtórzył po mnie Adrien, jakby
smakując to słowo. Wyprostował się. – Tylko brakuje mi
poduszki. Wezmę sobie jedną od ciebie, jeśli pozwolisz.
Wtuliłam się w kołdrę, gdy ruszył w moją stronę. Gdy
bezdźwięcznie zamknął za sobą drzwi, pokój znowu pogrążył
się w ciemnościach, a ja zdusiłam w sobie cichy pisk. Miałam
ochotę go z siebie wydać z powodu lęku i ekscytacji razem
wziętych. Niewiele widziałam, więc zdałam się na inne
zmysły.
Czułam bliskość Adriena w tym pogrążonym w ciemności
pomieszczeniu. Rozpoznawałam jego ciemną sylwetkę.
Kątem oka dostrzegłam, że obszedł łóżko, i że zapadł się
materac, gdy podparł się na nim, by sięgnąć po jedną z wielu
poduch. Uwielbiałam spać z całą ich górą. W moim domu
zawsze boleśnie odczuwałam dzień prania, kiedy trzeba było
zdejmować z nich poszewki i potem oblekać je z powrotem.
Była to robota na co najmniej pół godziny.
Co prawda, nie zawsze ja sama ją wykonywałam, ale
wiedziałam, że jest to męczące.
Znieruchomiałam, intensywnie świadoma, że Adrien jest
za mną, w moim łóżku. Dlaczego przeszedł tak naokoło? Co to
miało na celu? O kilka ciągnących się w nieskończoność
sekund zbyt długo wybierał idealną poduszkę. Możliwe, że
wpatrywał się przy tym w tył mojej głowy, ale uparcie
tkwiłam nieruchomo, odwrócona do niego plecami.
A potem zrozumiałam. W ten sposób daje mi szansę na
zatrzymanie go.
Zareagowałam, bo przecież nie chciałam, żeby sobie
poszedł, a znając Adriena, za bardzo szanował moją
przestrzeń, by zignorować moje życzenie i wpakować się
bezceremonialnie pod moją kołdrę.
– Skoro już tu przyszedłeś, to zostań, jeśli chcesz –
rzuciłam niby to obojętnie, lekko odwracając ku niemu
głowę.
– Och, jak łaskawie, Hailie Monet – skomentował
z przekąsem, ale niemal od razu przystał na moją propozycję.
– Mogę zmienić zdanie.
Adrien już się tym nie przejmował. Potrzebował tylko
mojego zaproszenia, a że je dostał, nie dbał o nic innego.
Wybrana przez niego poduszka zaszeleściła cicho, gdy
odłożył ją na miejsce. Podparł się dłonią o materac, tym
razem tuż za moimi plecami. Znieruchomiałam, znowu
wpatrując się w pustkę i ciemność przed sobą. Nasłuchiwałam
i czekałam na to, co wydarzy się dalej.
– Tylko podłączę ładowarkę – szepnął tuż nad moim
uchem.
Drgnęłam zaskoczona, bo jego ciepły oddech w kontakcie
z moją skórą przyprawił mnie o gęsią skórkę. Wcisnęłam
policzek jeszcze głębiej w poduszkę.
– Wziąłeś ją ze sobą? – pisnęłam zdziwiona i totalnie
zdekoncentrowana.
– Mhm, mam ją w kieszeni.
– P-po drugiej stronie łóżka też jest gniazdko… –
wymamrotałam, kiedy zorientowałam się, że sięga nade
mną.
– Ach tak? – mruknął niezainteresowany, skupiony na
trafieniu do kontaktu. – Nie zauważyłem.
Zerknęłam ukradkiem do góry, akurat by ujrzeć jego opiętą
białą koszulką, umięśnioną klatkę piersiowej. Znajdowała się
tuż nad moją twarzą. Mogłabym szarpnąć tę koszulkę zębami,
gdybym chciała. Nie chciałam. Bo po co miałabym to robić?
Przełknęłam ślinę.
Gdyby materac pode mną się otworzył i zechciał wessać
mnie do środka, nie zapierałabym się.
Adrienowi udało się podłączyć telefon, który wydał cichy,
charakterystyczny dźwięk. Odłożył go tuż obok mojego, na
szafkę nocną. Wracając nade mną do swojej poprzedniej
pozycji, zatrzymał się na chwilę i powiedział szeptem:
– Dobranoc, Hailie Monet.
Znowu ten jego oddech.
Sama zaczerpnęłam głęboko powietrza i odwróciłam głowę
tak szybko, że gdyby swoją trzymał kilka milimetrów niżej,
chybabym go uderzyła. Przeturlałam się teraz na plecy,
a Adrien nadal nade mną wisiał. Moją zmianę pozycji
skwitował uśmiechem.
– Co, jeśli mój tata się zorientuje? – zapytałam na
wydechu.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowuję się jak
nastolatka, która w tajemnicy przed rodzicami zaprosiła do
swojego pokoju chłopaka. Takiego, który wspiął się do niej
przez okno i będzie musiał z niego wyskoczyć, jeśli rozlegnie
się nagłe pukanie do drzwi.
Ale moim ojcem był Camden Monet. Jeśli będzie trzeba,
będę chować przed nim swoich mężczyzn aż do śmierci.
– Nie zorientuje się.
Nie wiem, czy w tych ciemnościach zobaczył moją
sceptyczną minę, więc mruknęłam:
– Aha.
– Hailie – dodał cicho, lecz dobitnie Adrien. – On nie chce
się zorientować.
Jego oczy hipnotyzowały mnie emanującą z nich pewnością
siebie nawet w ciemności.
Poddałam się i odparłam słabo:
– Aha.
Wpatrywałam się w jego twarz. Rzadko znajdowała się tak
blisko mojej. Jeszcze nigdy w łóżku.
Zadrżałam, gdy nagle jedna z jego dłoni wbiła się
w materac bliżej mojej talii.
Adrien, nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął przybliżać
swoje usta do moich. Robił to bardzo powoli, a ja znałam go
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że daje mi czas na
ucieczkę. Szukał też protestu w moich oczach, ale na próżno.
Bo i przed czym miałabym protestować?
Czułam od niego zapach miętowej pasty do zębów i kremu.
Miałam nadzieję, że i ja ładnie pachnę. Zęby umyłam, ale
może mogłam użyć więcej tego balsamu do ciała o zapachu
kwiatów i miodu? Lub dodatkowo psiknąć się mgiełką
aromatyzowaną promiennym słońcem i morskimi falami?
Nie no, nigdy nie psikałam się mgiełką przed pójściem do
łóżka.
Cóż, mój zapach na pewno Adrienowi nie przeszkadzał, bo
nie cofnął się, a wręcz przeciwnie – z zadowoleniem
przywitał brak oporu i przytknął swoje wargi do moich.
Te ciepłe, wilgotne usta wbiły mnie w łóżko jeszcze
bardziej. Najpierw otworzyłam oczy szerzej, a potem
przymknęłam je z lubością, rozkoszując się smakiem Adriena,
którego do tej pory dane mi było zaznać, niestety, zaledwie
kilka razy.
Jeśli to był rodzaj buziaków, które miał mi dawać zawsze na
dobranoc, to byłam gotowa zaproponować mu wspólne
mieszkanie już teraz.
Poczułam się otulona przyjemną chmurką bezpieczeństwa,
słodyczy i ciepła. Gotowa iść w ten pocałunek dalej,
rozwarłam leciutko wargi, ale wtedy Adrien delikatnie się od
nich oderwał, zajrzał mi z uśmiechem w oczy, by upewnić się,
że mi się spodobało, a potem cmoknął mnie jeszcze w czubek
nosa i szybko się ode mnie odepchnął.
Podążyłam za nim zdezorientowanym spojrzeniem, głodna
kolejnej porcji tego typu czułości, ale Adrien już przekręcał się
na drugi bok. Prawie się podniosłam do pozycji siedzącej, gdy
z oburzeniem wyciągałam za nim szyję. Przeniósł się na
drugą połowę łóżka i teraz widziałam tylko tył jego głowy
i szerokie plecy.
Zacisnęłam usta ze złości.
Robi to specjalnie. Wiedziałam o tym doskonale.
Wyrywaliśmy sobie pałeczkę z napisem „kontrola” jak
kłótliwe dzieciaki. Kiedy myślałam, że to ja jestem górą,
Adrien robił coś, czym totalnie wyprowadzał mnie
z równowagi. Jak teraz, z tym pocałunkiem.
Wypuściłam z płuc drżący oddech, by pozwolić uwolnić się
frustracji, a zanim z powrotem wygodnie ułożyłam się do
spania, rzuciłam w tył głowy Adriena poduszką.
I zasnęłam w akompaniamencie jego cichego śmiechu.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
61

ŻARTY O ROZSTRZELIWANIU

Nie obudził mnie trzask otwieranych z impetem drzwi. Ani


żaden przepełniony pretensją krzyk.
Nad ranem spokojnie otworzyłam oczy. Do sypialni
wdzierały się promienie słoneczne, dodatkowo zabarwione na
pomarańczowo przez zasłony w tym kolorze. Pierwsze, co
zobaczyłam, to drzwi. Zamknięte. Prawie od razu
przypomniałam sobie, jak zeszłego wieczora się otworzyły
i wpuściły tu Adriena.
A potem zesztywniałam. Kołdra zaszeleściła, gdy bardzo,
bardzo powoli się odwróciłam.
Mężczyzna leżał za mną, niewystarczająco blisko, by mnie
osaczać, ale dosyć, bym widziała, że jest prawdziwy, a nie
urojony w mojej głowie. Adrien Santan w zwykłym wydaniu,
bez garnituru i świdrującego spojrzenia, bez drwiny na ustach
drzemie sobie w moim łóżku. Powieki miał zamknięte, rysy
twarzy łagodne i po tym wywnioskowałam, że jest jeszcze
pogrążony we śnie, dlatego zdziwiłam się, gdy nagle
przemówił:
– Dzień dobry, Hailie Monet.
Wybałuszyłam oczy, a wtedy on otworzył swoje i na dzień
dobry już powitał mnie drwiącym uśmiechem, tym dokładnie,
o którym wspominałam przed chwilą.
– Dzień dobry – wyszeptałam. Głos miałam zachrypnięty,
a gardło suche i pilnie potrzebowałam zwilżyć je wodą, nie
ruszyłam się jednak.
– Twoja zaskoczona twarz to miły widok tuż po
przebudzeniu.
Spróbowałam się uspokoić i przybrać normalniejszą minę.
– Zapomniałam, że nie śpię sama.
– Zdążyłem się zorientować już w nocy – przyznał. –
Zawsze zajmujesz większość materaca?
Nabijał się ze mnie, jego kpiarska mina nie pozostawiała co
do tego żadnych wątpliwości. Zapragnęłam się odgryźć.
– Tylko kiedy śpię z mężczyznami.
Tak jak przewidywałam, mały, złośliwy uśmieszek zniknął
z jego ust.
Satysfakcja z rana była wspaniałym uczuciem. Wzięłam
głęboki oddech, by się jej nawdychać na zaś, i po chwili
podniosłam się do pozycji siedzącej.
No i to właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
– Hailie, halo, wstałaś? – wołał Shane.
Mój nastrój zmienił się błyskawicznie. Wydałam zduszony
okrzyk. Panika zalała mnie w jednej sekundzie, tak że kiedy
mój brat szarpnął za klamkę, ja zrzuciłam z siebie kołdrę
prosto na Adriena.
– Chcemy iść na plażę, to ci mówię, żeby zaraz nie było,
że…
Zamarł.
Stał na progu mojej sypialni z rozczochranymi włosami,
bez koszulki, za to w luźnych, czerwonych kąpielówkach.
Przez szyję przewiesił sobie ręcznik, a w dłoni trzymał
otwartą i do już połowy opróżnioną butelkę lemoniady.
– Chę… Chętnie dołączę – wyjąkałam.
Mrugając nienaturalnie szybko, siedziałam na łóżku
sztywna jak kołek i ani razu nawet nie zerknęłam na bok,
gdzie pod kołdrą wiedziałam, że leży Adrien.
Shane też wiedział, że on tam leży.
Tak, wiem, to mój brat, ale serio nie był głupi.
Patrzył w tamtą stronę z zakłopotaniem, lękiem może
nawet. Przestąpił z nogi na nogę, jakby chciał podejść
i oficjalnie zdemaskować Santana, ale tego nie zrobił. Nie
wszedł do mojej sypialni, wolał zostać poza nią.
Kolejne spojrzenie, które mi rzucił, było inne niż
dotychczas. Znosiłam je w milczeniu.
Shane uczył się bowiem, że jego młodsza siostra nie ma już
piętnastu lat. Właśnie takie momenty jak ten, choć nie było
ich dużo (właściwie wcale), oswajały go z moim wiekiem
i etapem życia, w który wkroczyłam.
Widziałam jego wewnętrzną rozterkę – z jednej strony
chciał wpaść do pokoju, wskoczyć na łóżko i skopać
mężczyznę ukrytego pod pościelą. Z drugiej, jego obecność
tutaj w gruncie rzeczy wcale go nie dziwiła, a po dłuższym
zastanowieniu może uznał nawet, że jest wręcz do
zaakceptowania. W końcu nie targałam Adriena na kolację do
Rezydencji Monetów oraz na Filipiny dla zabawy. Nie bez
powodu oswajałam z nim swoje rodzeństwo.
To był moment, w którym do Shane’a oficjalnie docierało,
że jego mała siostrzyczka ma partnera.
– To spotkamy się na dole – wychrypiał, nagle
zmarkotniały.
Ostatni raz zerknął na górkę pod kołdrą i sobie poszedł.
Odetchnęłam ciężko, a potem spojrzałam na Adriena
i ledwo się powstrzymałam przed rąbnięciem się w czoło.
Odrzuciłam na niego kołdrę tak niechlujnie, że wystawała mu
spod niej jedna noga i kawałek ręki.
Cóż, śmiałam wierzyć, że każdy, kto dorastałby z braćmi
Monet, miałby na moim miejscu podobne odruchy, wręcz
dałabym sobie rękę uciąć. Poruszyłam się, a potem
zacisnęłam palce na kołdrze i ją odkryłam. Przy okazji
dostrzegłam, że Adrien nawet nie starał się ze mną
współpracować – górka, którą tworzył, unosiła się zgodnie
z jego miarowym oddechem. Nawet nie próbował go
wstrzymać.
– Spanikowałam – wyjaśniłam, kiedy kołdra wylądowała
na boku i spojrzałam w pełne dezaprobaty oczy Adriena, który
wciąż leżał na swoim miejscu.
– Spędzam czas z twoją rodziną, Hailie, między innymi
dlatego, żeby byli oswojeni z moją obecnością w twoim łóżku
– powiedział powoli.
– Najpierw to muszę się z tym oswoić ja sama –
mruknęłam, a potem otworzyłam oczy szerzej, bo poczułam
dłoń Adriena – jak wślizga się na mój brzuch, pełza po nim,
a potem owija się i łapie za biodro.
Żałowałam, że nie znajduję się już pod żadnym
przykryciem, ponieważ działania Adriena wydały mi się na
tyle nieprzyzwoite, że powinno się je schować głęboko pod tą
kołdrą.
– Będziemy nad tym pracować.
Wypowiedział te słowa prosto do mojego ucha, ale ledwo je
usłyszałam. Zagłuszył je pisk, który wyrwał się z moich ust,
gdy pociągnął mnie do tyłu. Z powrotem wylądowałam na
plecach, a za to Adrien się podniósł. Wtuliłam się w materac,
onieśmielona tą pozycją. Wczoraj zastygliśmy w podobnej,
z tym że było ciemno, a moje zmysły delikatnie wyciszyło
wino, teraz zaś doświadczałam wszystkiego zupełnie trzeźwa
i bardzo świadoma tego, co się działo.
Dłoń Adriena wędrowała teraz po moim nagim udzie, a gdy
wspięła się wyżej, podwinęła moją koszulę nocną. A że
wspięła się serio wysoko, to koszula podeszła mi pod same
żebra. Absolutnie nie protestowałam, raczej starałam się
tłumić pełne przyjemności westchnienia.
– Masz tatuaż?
Pytanie przywróciło mnie do rzeczywistości. Podniosłam
się lekko na łokciach, by zobaczyć, jak Adrien wpatruje się
w mój bok.
– Tony… – odchrząknęłam, bo głos odmówił mi
posłuszeństwa. – Tony mi go zaprojektował.
– Kucyk z… pistoletem? – Adrien oderwał wzrok od mojego
ciała i wbił go w moją twarz ze szczerym zainteresowaniem.
Wzruszyłam ramionami.
– Coś nie tak?
– Ależ nie. Nie spodziewałem się.
– Zaprojektował go dla mnie, bym mogła nim przykryć
bliznę, jeślibym chciała – mówiąc to, powiodłam palcami po
zdeformowanym miejscu na brzuchu, które było śladem po
ugodzeniu mnie nożem przez Clarissę. – Ale postanowiłam
wytatuować go obok.
Palce Adriena dotknęły moich. Zadrżałam, gdy następnie
przejechał nimi po bliźnie. Jeszcze bardziej, gdy zniżył twarz,
najpierw przytknął do niej nos, a potem złożył na niej
pocałunek.
Nie chciałam o tym teraz myśleć, ale do tej pory nikt inny
nie miał wystarczająco dużo odwagi, by to zrobić, i coś się we
mnie poruszyło.
– Też mam jedną – szepnął, gdy z powrotem spojrzał mi
w oczy. – Od noża.
Mimowolnie rozchyliłam usta. Nie, nie przytaczał właśnie
wydarzenia sprzed lat, tego, gdy…
Nagle jego usta rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu.
Szarpnął ramieniem. Usiadł nade mną na łóżku, gdy przestał
się podtrzymywać dłonią o materac, by sięgnąć nią do rękawa.
Podwinął go i zagryzłam wargi na widok maleńkiego, ledwo
widocznego draśnięcia.
– Chyba pozostanie ze mną na wieki – powiedział
z udawanym niepokojem.
– Nic tam nie ma – prychnęłam.
Adrien pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Bardzo mało empatyczne zachowanie, Hailie Monet.
O szorstkości jego gładko ogolonej szczęki przekonałam
się, gdy pochylił się i powiódł miękkimi dla kontrastu
wargami po mojej nagiej szyi.
Z prawej strony.
Automatycznie wyciągnęłam ją, pragnąc więcej tej czułości.
Adrien, zobaczywszy, że współpracuję z nim nad wyraz
chętnie, roześmiał się cicho. Ciepły oddech buchnął z jego ust
i połaskotał mnie w skórę.
– Zapamiętam – obiecał szeptem.
I posłusznie ucałował mnie w moje ulubione miejsce, które
właśnie odkrył.
Zacisnęłam powieki, tył głowy wbiłam w poduszkę,
a dłońmi najpierw po omacku przejechałam po jego
umięśnionych plecach, by finalnie zapleść je na jego karku.
Było mi tak przyjemnie, że coś po prostu musiało mi to
zepsuć.
Ktoś zapukał do drzwi.
Prawie krzyknęłam: „Idź sobie!”, ale gdybym zrobiła to
głośno i na bezdechu, wiedziałam, że słowa te doczekałyby się
reakcji przeciwnej do ich przekazu. Zamiast tego więc
powędrowałam dłonią do policzka Adriena, by go
przystopować, a kiedy byłam już w stanie pozbierać na szybko
myśli, zawołałam:
– Tak?
– Eee…
To był Tony.
Tylko Tony potrafił się tak zamotać. Zanim się wysłowił,
zdążyłam już ułożyć sobie w głowie cały scenariusz, w którym
Shane polazł do niego, naskarżył mu, że ich młodsza siostra
trzyma w swojej sypialni mężczyznę pod kołdrą, i go
zbuntował, by tu przyszedł.
– Tak? – powtórzyłam mniej cierpliwie. Otworzyłam też
oczy.
Sufit nade mną wciąż wirował.
– Na plażę idziemy.
Westchnęłam krótko i z frustracją.
– Tak, wiem, zaraz d…
– Co, Hailie jeszcze śpi? – To rozległ się głos taty. Bardzo
zwyczajny, spokojny i niewinnie zainteresowany.
Serce mi stanęło.
A klamka się poruszyła.
Prawie dostałam zawału. Naprawdę, aż zakłuło mnie
w klatce piersiowej. Wyrwałam się spod Adriena
i wyskoczyłam z łóżka w jednej, błyskawicznej chwili. Przez
nagły zryw ledwo złapałam równowagę, kiedy postawiłam
gołe stopy na podłodze. Włosy rozczochrały mi się na
wszystkie strony, twarz poczerwieniała, a z oczu wyzierał
strach tak wyraźny, że Tony, stanąwszy w progu
i nawiązawszy ze mną kontakt wzrokowy, sam chyba zaczął
się bać.
– Nie śpię! – odparłam piskliwie.
Tony też był bez koszulki. Wytatuowane na jego skórze
stwory gapiły się z drwiną na to, jak próbuję stanąć prościej
i sprawiać wrażenie, jakby Tony przyłapał mnie właśnie co
najwyżej na pokonywaniu drogi do łazienki.
Jeszcze gorzej się stało, gdy obok mojego brata stanął nasz
ojciec. Niczego nie podejrzewał, a zobaczywszy mnie,
mrugnął do mnie najpierw, sympatycznie, tak jak zawsze się
do mnie odnosił. Odpowiedziałam nerwowym uśmiechem
w tym samym momencie, w którym on przeniósł wzrok na
moje łóżko.
Wspomniana serdeczność wyparowała.
Z łóżka właśnie podnosił się Adrien, a mimo że ja już tam
mu nie towarzyszyłam, to materac niemal wciąż jakby miał
wgłębienie w miejscu, w którym leżałam. Które dodatkowo
zapewne jeszcze było ciepłe od mojego rozgrzanego ciała.
Och, co ja mówię, łóżko musiało wrzeć. Bałam się odwrócić,
by nie ujrzeć unoszącej się nad nim pary.
– Idę wziąć prysznic – zapowiedziałam pospiesznie
ściszonym głosem i pognałam do łazienki, zanim ktokolwiek
zdążył mrugnąć.
Zamknęłam się, świadoma, że zostawiłam Adriena na
pożarcie, ale on w końcu już dowiódł, że potrafi sobie radzić
w fatalnych sytuacjach. Przytknęłam ucho do drzwi, by
słyszeć, co dzieje się w sypialni.
– Przyszedłem po ładowarkę – wyjaśnił ze spokojem
Adrien. Rozległ się cichy klik, gdy wyciągnął ją z kontaktu,
a potem znowu rozległ się jego, niestety, wyraźnie nasączony
drwiną głos: – Tutaj się schowała.
Było to tak słabe wytłumaczenie, że nikomu nawet nie
chciało się marnować śliny na udowadnianie jego
bezsensowności. Na pewno nie mojemu ojcu.
Adrien chyba wyszedł. Nikt nic nie powiedział. Może tata
tylko coś burknął pod nosem, ale zupełnie nie wiem, co to
było. Kiedy zbyt długo nie słyszałam nawet szelestu,
wyjrzałam ostrożnie zza drzwi. Mój pokój opustoszał. Zniknął
Adrien z ładowarką, zostawił po sobie tylko rozkopane łóżko.
Zniknęli mój ojciec i Tony.
Z powrotem zamknęłam się w łazience, oparłam się
plecami o drzwi i wzięłam głęboki, spokojny oddech.
A więc zrobiłam to.
Wywalczyłam sobie w swojej rodzinie należny mi status
osoby dorosłej.
Ależ dziwne to było uczucie. Nawet zerknęłam w lustro, by
zobaczyć, czy z tego pospiesznego dojrzewania na mojej
twarzy nie zaczęły pojawiać się pierwsze zmarszczki.
Zdawało się, że na razie jestem bezpieczna.
Śniadanie mieliśmy zjeść na plaży. Przylecieliśmy tutaj na
tak krótko, że trzeba było korzystać z całego dnia od jego
początku do końca. Dlatego gdy zeszłam na dół, wszyscy już
na mnie czekali. Bliźniacy zdążyli orzeźwić się w basenie,
ojciec właśnie coś tam do nich mówił. Adriena dostrzegłam
dopiero po chwili. Oddalony od nas spacerował gdzieś pod
palmą z telefonem przy uchu. Założył lekką białą koszulę
i pomyślałam sobie, że wybiera coraz to przewiewniejsze.
– Hej, królewno – powitał mnie Cam, tak jakbyśmy jeszcze
się dziś nie widzieli. Od razu wyciągnął do mnie ramię, żeby
mnie nim objąć.
– Zaraz mnie zgnieciesz – zażartowałam, ale
z przyjemnością pozwoliłam mu przytulić się mocno do jego
klatki piersiowej.
– Chcę cię trzymać blisko siebie, moja Hailie – odparł.
Spochmurniał, gdy dodawał: – Trudno mi dopuścić do siebie
myśl, że tu niedaleko kręci się facet, który jest na prostej
drodze, by mi cię odebrać.
Przekrzywiłam głowę i przyłożyłam dłoń do jego piersi.
– Nikt ci nikogo nie odbierze, tato – odszepnęłam. –
Przyrzekam.
Oboje zapatrzyliśmy się na Santana. Kawałek za nim
rozpościerało się morze, błękitne niebo i biały piasek. Nie
mogłam się doczekać, by stanąć na nim bosą stopą, a potem
zanurzyć ją w ciepłej wodzie. Ojciec przytulił mnie jeszcze
raz, po czym, ponaglany przez zniecierpliwionych
bliźniaków, zarządził rozpoczęcie naszej małej wycieczki.
Santan łypnął na nas, gdy przechodziliśmy obok niego, ale
zbyt skupiony na telefonie gestem pokazał, że wkrótce do nas
dołączy. Na niego Cam nie miał ochoty czekać z taką
wyrozumiałością jak na mnie, więc nie przerwał marszu. On
i bliźniacy nieśli kosze i torby z kocami, jedzeniem, a nawet
piłką. Monetowie zawsze traktowali plażowanie bardzo
poważnie.
– Wolę to niż las w Meksyku – oznajmiłam, gdy ułożyłam
się na miękkiej narzucie i zapatrzyłam na bajeczny horyzont.
– Meksyk jest zajebisty – uciął Tony. Mrużył oczy, bo
czapkę miał założoną daszkiem do tyłu, ale uparcie zamiast ją
odwrócić, siedział w okularach przeciwsłonecznych na nosie.
– Miałaś po prostu pecha, bo trafiłaś na wycieczkę
z pobliską wioską oszołomów w gratisie. – Shane rozłożył na
chwilę ręce, jednak już po chwili nurkował nimi w koszu
z jedzeniem.
– Powiedzieć o tamtym pobycie „porażka” to jak nie
powiedzieć nic – burknął Cam. Brwi mu się nastroszyły. – Nie
wracajmy do tego, to był niewypał.
Porozkładaliśmy śniadanie na kocach. Zostały złączone,
żebyśmy byli blisko siebie, ale jednocześnie miały ogromne
rozmiary, żeby każdy miał wystarczająco dużo miejsca. Do
tego w końcu rodzina Monet była przyzwyczajona. Do
przestrzeni.
Obstawiałabym, że Adrien też za nią przepada, a jednak gdy
do nas dołączył, usiadł bardzo blisko mnie. Moi bracia i ojciec
skwitowali to piorunującymi spojrzeniami.
– Mało masz miejsca, co? – zagadnął ojciec, podrzucając
mu niechętnie zestaw sztućców.
– Hailie, czy wolałabyś, żebym się przesunął? – zapytał
mnie Adrien.
– Nie.
Skinął głową, a ojciec prawie przyłożył mu talerzem, który
podał mu jako następny.
Filipińskie śniadanie, jakie nam tu zaserwowano, już na
pierwszy rzut oka charakteryzowało się obfitością. Nie
zwykłam jadać tak dużo z rana, ale koniecznie chciałam
spróbować wszystkiego. Najbardziej polubiłam się z omletem
wypełnionym mielonym mięsem i warzywami. Okazał się
trochę zbyt pikantny jak dla mnie, więc dołożyłam sobie ryżu,
by zrównoważyć smak. Absolutnym hitem, do którego
podeszłam bardzo nieufnie, był też keczup bananowy.
Spróbowałam potem fasoli z pomidorami i jakimś gorzkim
zielskiem, ale nie wcisnęłam tego już za dużo. Oddałam swoją
porcję Shane’owi i z pełnym brzuchem rozłożyłam się leniwie
na kocu, sącząc sok ze świeżego kokosa. Obsługa przywiozła
nam dziś ich mnóstwo z lądu, z jakiegoś miejskiego targu.
Cam, gdy zbliżał się koniec pory śniadaniowej, jadł coraz
wolniej i ostrożnie zaczął wchodzić w sferę rozmów. Zagadnął
najpierw o wrażenia ze śniadania wszystkich, nawet Adriena,
a potem na nim się zatrzymał i poważniejszym tonem
oznajmił:
– To trzeba będzie sensownie przedstawić Organizacji. –
Spojrzał przelotnie i na mnie. – Tę waszą relację. Trzeba to
zgłosić, delikatnie, i uważać, żeby Retter nie zrobił z tego
zadymy. Z tych wszystkich przyjemniaczków to po nim
spodziewałbym się największej paniki.
– Nie po Charlesie? – zdziwił się Shane. Sam już przeszedł
do pociągania przez słomkę soku z kokosa. Trzymał go
w jednej ręce, rozwalony i widocznie uszczęśliwiony sycącym
posiłkiem.
– Charles też jest nieprzewidywalny, to się zgadza –
przytaknął ojciec. – Trochę się jednak ogarnął, widuje się
z Mayą, zaakceptował wnuka. Nie jest to człowiek
zrównoważony, ale niekoniecznie musi zapałać chęcią
wyeliminowania całej naszej rodziny ze względu na swoje
pokrętne koneksje z nią. Retter nie będzie zaś miał takich
oporów.
Otworzyłam szeroko oczy i prawie oplułam się sokiem.
– Wyeliminować całą naszą rodzinę?! – powtórzyłam.
Cam uniósł dłoń w uspokajającym geście.
– Użyłem skrótu myślowego.
Teraz na dodatek rozdziawiłam usta.
– To był skrót myślowy? Od czego?
– Od… – Cam podrapał się po brwi. – Nie wiem, królewno,
rozróby jakiejś.
– Nie będzie żadnego konfliktu – odezwał się mocnym
i zdecydowanym głosem Adrien. – Nie ma takiej możliwości.
Rozmawialiśmy z Vincentem. Ogłosimy to w ostrożny,
przemyślany sposób.
Shane i Tony, mając tylko niewiele więcej wspólnego
z Organizacją niż ja, wodzili wzrokiem od Cama do Adriena.
Raczej nie wykazywali potrzeby wtrącenia się do dyskusji.
Spięli się tylko lekko na wzmiankę o eliminacji rodziny. Ojciec
niefortunnie dobrał słowa.
– Aha, tylko niczego mi tu nie bagatelizujcie. – Cam ledwo
się powstrzymał, by nie pogrozić Adrienowi palcem. Nawet
drgnęła mu dłoń, widziałam. Uznałam to za dobry znak, bo
tata zachowywał się podobnie zwykle głównie w stosunku do
swoich synów. Wiadomo, że nie uważał Santana za jednego
z nich, jednak zaczynał traktować go z ciut większą swobodą
niż na samym początku, i to już wzięłam za dobry znak. Może
za trzydzieści lat będzie nawet gotów, by z nim pożartować.
– Oczywiście, że nie.
Adrien ledwo się powstrzymał, by nie prychnąć. Byłam
pewna, że gdyby to nie mój ojciec rzucił mu tę uwagę,
zareagowałby w o wiele chłodniejszy sposób. Na przykład
wytknąłby, że członków Organizacji się nie poucza.
Cam jednak nie dość, że sam mógł pochwalić się statusem
byłego członka Organizacji (z czym w końcu wiązał się
ogromny autorytet), to jeszcze tak się złożyło, że był ojcem
kobiety, o którą Adrien się starał.
Santan schował więc dumę i skinął polubownie głową,
dlatego nie zrozumiałam w pierwszej chwili, dlaczego ojciec
wyjął właśnie pistolet.
Zamarłam ze zgrozą, a kokos wypadł mi z rąk na koc.
– CO TY…?! – wrzasnęłam. Następnie zerwałam się do
pozycji siedzącej.
Shane i Tony też się zerwali. Lubili żartować
o rozstrzeliwaniu moich potencjalnych chłopaków, jednak
nawet oni nie byli na tyle porąbani, by ot tak, tuż po
śniadaniu, zagrozić im bronią.
Adrien błyskawicznie wbił w pistolet czujne spojrzenie,
rzucone spod przymrużonych powiek, a nagły szelest za
naszymi plecami mógł oznaczać, że i jego ochroniarz zdążył
już zareagować.
Huk, który się rozległ, gdy ojciec strzelił, zmroził mi krew
w żyłach. Zapach morza, słońce, piękna plaża i namiastka
sielanki, której wszyscy tu dziś od rana doświadczaliśmy,
zostały zakłócone. Prawie zachłysnęłam się własnym
krzykiem, dlatego został zduszony. Tuż za moim uchem
kliknęła odblokowana broń. Ochroniarz Adriena gotów był
oddać temu, kto skrzywdziłby jego pracodawcę.
Jednak na szczęście nikt tego nie zrobił. Już po chwili byłam
w stanie choćby pobieżnie ogarnąć swoim umysłem to, co się
stało. Ojciec strzelił gdzieś ponad naszymi głowami, w górę,
w niebo. Tam też teraz spoglądał, a na jego czole i wokół oczu
pojawiły się zmarszczki, tak mocno skupiał wzrok na swoim
celu.
Odwróciłam się tylko ułamek sekundy później niż Adrien.
Biała plaża i morze tak leniwe, że w tym momencie
przypominało jezioro, były tak samo spokojnym
krajobrazem, jak przed chwilą. Nie dostrzegłam żadnego
zagrażającego nam człowieka, któremu należałaby się kulka,
a który teraz leżałby na piachu i konał po celnym strzale taty.
Ochroniarz Adriena faktycznie czuwał tuż za nami. W tym
momencie omiatał spojrzeniem całą scenę, a jego umysł
działał na najwyższych obrotach, gdy dodawał dwa do dwóch.
Zrozumiał, o co chodziło, dużo wcześniej niż ja.
Obejrzałam się z powrotem na ojca. Wodziłam za nim
zdezorientowanym wzrokiem, gdy wstał i poszedł w stronę
morza. Bliźniacy też się podnieśli, następnie zrobił to Adrien.
Z głową pełną pytań zorientowałam się nagle, że jako ostatnia
zostałam na kocu.
Podniosłam się i ruszyłam za nimi. Zdawało mi się, że
wszyscy już wiedzą, o co chodzi, poza mną, i było to
niezwykle irytujące, a przede wszystkim przerażające
uczucie.
Ojciec wchodził właśnie do wody. Bezlitośnie rozbryzgiwał
ją na boki. Jego zamiarem nie było ochłodzenie się – miał
inną misję, co zdradzał jego pewny, stanowczy krok. Tuż za
nim podążał Tony, tak samo zdecydowanie. Shane zatrzymał
się przy samym brzegu. Mrużył oczy i marszczył czoło, ale
sądziłam, że to nie przez słońce, a raczej ze względu na
powagę sytuacji.
Adrien stał na piasku, odrobinę dalej od wody, i czekał na
rozwój sytuacji, przy okazji od czasu do czasu unosząc
uważne spojrzenie na niebo lub rzucając je na boki.
Woda sięgała ojcu do pasa, gdy się zatrzymał. Jego koszulka
przemokła zupełnie, kiedy się schylił. Tony patrzył przez
chwilę w dół, a potem zrobił to samo.
Wyciągali coś z dna.
Zmarszczyłam brwi.
Co jest?
Tony zanurzył się głębiej i podał to coś Camowi pod wodą.
Ten przejął obiekt, obejrzał go i przed powrotem do nas
jeszcze rozejrzał się wkoło.
– Czy to dron? – zapytałam cicho Shane’a. Stanęłam blisko
niego i tak jak on wgapiałam się w naszego ojca, który niósł to
ustrojstwo.
– Na to wygląda – odparł ze słyszalnym napięciem
w głosie.
Zrobiliśmy dla nich miejsce, gdy dotarli do brzegu. Wszyscy
skupiliśmy się wokół urządzenia, które ojciec trzymał
w rękach. To w istocie był dron. Szary, smukły
i z uszkodzonym przez kulę śmigłem. Nie wyglądało na to, by
wciąż działał, ale na wszelki wypadek ojciec odłożył go na
piasku do góry nogami i podkopał lekko jego śmigła.
– Odsunąć się – warknął na nas wszystkich, tłoczących się
wokół niego. Widząc, że wrócił na koc i ponownie w jego ręku
spoczęła broń, wykonaliśmy jego polecenie bez dyskusji.
Cam, polegając na swoim bezbłędnym celu, przymknął
jedno oko i strzelił prosto w kamerkę. Mimo iż przywykłam
do huku generowanego przez pistolety, to i tak się
wzdrygnęłam. Podwijałam z nerwów palce u stóp. Uczucie
piasku pod nimi trochę mnie uspokajało.
Adrien kucnął przy uszkodzonym dronie, Cam się nad nim
pochylił. Oglądali go ponurym wzrokiem i napięciem
w twarzach.
– Skąd to się wzięło? – zapytałam wreszcie.
– Właśnie o to chodzi, że nic nie wiadomo – odmruknął do
mnie Shane.
– Coś wiadomo – burknął ojciec. – Tyle że to nic dobrego.
Zagryzłam wargę.
– Ktoś nas szpieguje?
– Najwyraźniej – szepnął w skupieniu Adrien.
– Pojebane – mruknął Tony.
– Co, jeśli to tylko turysta? – zasugerowałam.
– Albo ktoś, kto kręci program? Nie wiem, o najbardziej
zajebistych plażach na świecie czy coś? – podłapał Shane.
– Niewykluczone – mruknął Cam, nadal oglądając ze
wszystkich stron drona.
– Nie wydajesz się przekonany, tato – szepnęłam.
Na chwilę uniósł na mnie wzrok.
– Bo to byłby porąbany zbieg okoliczności, królewno.
– Ale kogo aż tak obchodzi, że tu jesteśmy? – prychnął
Shane. – Na tyle, żeby nas kamerować?
– I kto jest aż takim debilem, że nie przewidział, że nie
zorientujemy się, iż nad głowami lata nam jebany dron? –
Tony uniósł brwi.
Nawiązałam kontakt wzrokowy z Adrienem.
Nie umknęło to ojcu, który skinął głową i odgarniając
z twarzy włosy, które wydostały się z jego kucyka na wietrze,
rzekł:
– Mam kilka typów.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
62

BARDZO WAŻNY KOT

Pobytu na wyspie ojca na Filipinach nie nazwałabym


wakacjami.
Wakacje według mnie powinny być relaksujące. Wycieczki
do taty tak bym nie określiła. Stresowałam się towarzystwem
Adriena, reakcją na niego taty, samymi własnymi
interakcjami z Santanem, a potem na deser pojawił się
cholerny dron.
Obudził czujność nas wszystkich i do końca pobytu co
chwilę łapałam siebie lub kogoś na czujnym zerkaniu w niebo.
Nic więcej nas nieprzyjemnie nie zaskoczyło, ale i tak byliśmy
spięci do końca naszej krótkiej wycieczki.
Krótkiej, bo zaraz już wracaliśmy. Ojciec poznał Adriena,
poznał go jako mojego partnera, wyraził też pośrednio swoją
akceptację. O to chodziło. Bliźniacy wahali się, czy by nie
zostać z tatą dłużej, ale ich rycerska natura wygrała i uparli
się, że nie puszczą mnie w tak długą podróż z Adrienem sam
na sam. Oni po prostu jeszcze nie byli na to gotowi. Oswajali
się z nową sytuacją małymi kroczkami i postanowiłam to
uszanować.
Do apartamentu Vincenta w Nowym Jorku zwalili się
wszyscy trzej. Bliźniacy u mnie nocowali, Adrien zaś wszedł
z nami na górę, by zanieść moje bagaże. Choć nasza podróż
należała do krótkich, to i tak trochę ich ze sobą miałam.
Shane i Tony nie oponowali przed tym, by Adrien
odprowadził mnie aż pod same drzwi mieszkania, bo sami ze
wszystkim by się nie zabrali, poza tym woleli, by moje torby
taszczył on, nie ja.
– To nie jest problem, Hailie – zapewniał mnie cierpliwie,
gdy marudziłam, że jest to bezsensowne i niepotrzebne. Po
tak długiej podróży na pewno był zmęczony.
– Tylko wiesz, że nie zostajesz na noc, nie? – rzucił Shane.
Zabawne, bo nie silił się na groźny lub opryskliwy ton, jak
to bracia Monet mieli w zwyczaju, gdy odzywali się do
jakiegoś kręcącego się przy mnie chłopaka. Mówił raczej
neutralnie, jakby próbował coś ustalić i sprawdzał, czy
wszystkie strony się rozumieją.
Chciałam już odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, bo jeśli
Adrien będzie chciał zostać, to może, ale wtedy wyszliśmy
z windy i zobaczyłam, że drzwi do apartamentu Vincenta są
otwarte.
Tony zmarszczył brwi. Szedł jako pierwszy i w połowie
korytarza puścił torby, by wejść do środka z wolnymi rękami.
Za nim podążył Shane, również pozbywszy się bagażu.
Czułam, że idący obok mnie Adrien napina się i odwraca do
swojego ochroniarza.
Ja tylko chciałam wrócić do domu i odpocząć, dlaczego
moje życie musi być jednym wielkim filmem akcji?
Zlękłam się, że ktoś włamał się do mojego mieszkania
i grzebał w moich rzeczach, ale wtedy usłyszałam głosy
bliźniaków, już nie podminowane, ale uspokojone. Dołączył
do nich szept Dylana i wtedy już w ogóle się uspokoiłam.
Skoro jest tu Dylan, to pewnie wszystko jest w porządku.
– To tylko Dylan – przekazałam Adrienowi. – Wpadał tu,
żeby zająć się Daktylem. Pewnie właśnie wychodził.
Adrien przyjął do wiadomości moje wytłumaczenie, ale nie
przestał być na baczności. Faktycznie w mieszkaniu
spotkałam Dylana – stał w przedpokoju i z rozłożonymi
rękami naprędce tłumaczył coś bliźniakom, jednak na mój
widok zamilkł.
– Hej – przywitałam się wesoło, ale w połowie mój głos się
zapadł. Przeraziłam się na widok strachu w oczach mojego
starszego, narwanego i wydawałoby się, że nieustraszonego
brata.
Bliźniacy unikali mojego spojrzenia, najwyraźniej już
zaznajomieni z sytuacją. Dylan przygryzł wargę.
– Coś się stało? – zapytałam z walącym mi nagle sercem.
Tylko chwila spokoju bez dramatów, tylko o to prosiłam.
Dylan pokiwał głową.
Włosy miał zebrane do tyłu, jakby od wiecznego
nerwowego zaczesywania ich. Na jego czole widniały drobne
krople potu, jakby odbył minitrening, ale nie miał na sobie
sportowych ciuchów. Pocierał skroń i uciekał ode mnie
wzrokiem.
– Dylan, mów – podniosłam głos. Z nerwów zrobił się
piskliwy, dłonie zaczęły mi się pocić, a oczy prawie wyszły mi
z orbit, tak je wytrzeszczałam.
– Nie… – zaczął, a potem wziął głęboki wdech i przyznał
cicho: – Nie wiem, gdzie jest Daktyl.
Zaczęłam marszczyć delikatnie brwi, bo na początku jego
słowa do mnie nie dotarły. Po chwili jednak zrozumiałam ich
znaczenie, a jak tylko to się stało, zapowietrzyłam się. Klatka
piersiowa boleśnie mi zadrżała, a w oczach natychmiast
stanęły łzy.
– Jak to nie wiesz? – wyszeptałam, bo zacisnęło mi się
gardło. – Musi być gdzieś tutaj, w mieszkaniu, no bo gdzie?
Dylan patrzył na mnie z powagą i skruchą. Przez chwilę
odwzajemniałam to spojrzenie, a potem je odwróciłam
i wydarłam się:
– Daktyl! – Przeszłam do salonu. – Daktyl! – Potem do
kuchni. Zaglądałam wszędzie. W jego ulubione miejsca. Do
swojej sypialni.
Kiedyś skrył się w szafie. Z jakiegoś powodu lubił też
siedzieć w koszu na pranie. Zajrzałam nawet do pralki, coraz
bardziej panicznie nawołując jego imię. W tle słyszałam
szepty braci i Adriena, który zapoznawał się z sytuacją. Potem
gdzieś katem oka zobaczyłam, jak z niepokojem śledzi moje
ruchy. To mnie zirytowało.
Zatrzymałam się.
– Możecie łaskawie pomóc mi go szukać? – Rzadko kiedy
odzywałam się tak opryskliwie do kogokolwiek, zwłaszcza do
swoich najbliższych.
Mężczyźni posłusznie rozproszyli się po mieszkaniu. Żaden
z nich nie śmiał do mnie przemówić. Z zacięciem wołałam
imię swojego kotka, gotowa rozwalić wszystko, co stałoby na
mojej drodze do znalezienia go. Rozwalałam ubrania w szafie,
by lepiej widzieć jej zawartość, wywalałam zalegające
kartony, sprzęty domowe, rzuciłam nawet mikserem tak, że
możliwe, iż coś się uszkodziło, ale nie mogło mnie to mniej
obchodzić.
– I jak? – zapytał Dylan, podnosząc telefon do ucha. Miał
ściśnięty, pełen winy głos i nie chciałam się za bardzo do
niego odzywać, bo bałam się, że powiedziałabym coś, co by go
już w ogóle załamało.
Tłumaczył komuś, że wróciliśmy i wszyscy razem jeszcze
raz przeszukujemy mieszkanie.
– Martina rozgląda się po piętrach – wyjaśnił, gdy
zakończył połączenie.
Wyprostowałam się znad kanapy, gdzie szukałam Daktyla
nawet pod poduszkami.
– Po piętrach? Jakim cudem Daktyl miałby znaleźć się poza
mieszkaniem?
– Skoro tutaj go nie widać, to trzeba założyć, że mógł wyjść
na zewnątrz…
– Jak?! – zawołałam. – On nie może być na zewnątrz! On
musi być w mieszkaniu, inaczej się wystraszy, zgubi! – Do
oczu znów napłynęły mi łzy i tym razem nie potrafiłam się ich
pozbyć dzięki mruganiu. – Jeśli jest na zewnątrz, to on się
pewnie teraz boi! Kuli się i płacze, jest na pewno przerażony.
Gdzie on jest?!
Bliźniacy przerwali swoje poszukiwania i zajrzeli do
salonu, przywołani moimi histerycznymi krzykami, Dylan
stał z telefonem w ręce i patrzył na mnie znieruchomiały,
a Adrien podszedł do mnie, otoczył ramieniem i przytulił.
– Znajdziemy go, Hailie – przemówił aksamitnym,
łagodnym głosem.
– A jeśli nie?! – zapiszczałam i na samą myśl, że to
mogłaby być prawda, przycisnęłam czoło do jego koszuli
i załkałam w nią głośno.
– Nie ma opcji, że go nie znajdziemy – odezwał się Shane.
– Będziemy szukać do skutku, okej?
– Gdzieś tu musi być – dodał Tony, też nad wyraz
delikatnie jak na swój burkliwy zawsze głos. – Zapodział się.
Całe moje ciało drżało. W życiu nie spodziewałabym się, że
po powrocie z wycieczki spotka mnie w domu taki koszmar.
– Kiedy zauważyłeś jego zniknięcie? – zapytał Adrien
Dylana.
Pociągnęłam nosem, żeby pohamować trochę płacz
i usłyszeć odpowiedź swojego brata.
– Byłem tu ze trzy godziny temu, akurat wychodziła
pokojówka. Trochę się tu zakrzątnęliśmy, więc mogło być tak,
że drzwi wejściowe były uchylone na jakąś dłuższą chwilę. Nie
wiem, kurwa, nie mogę sobie przypomnieć.
Dylan pochylił głowę i złapał się za nią.
– Dlaczego wróciłeś?
– Zostawiłem klucze – odpowiedział, wzdychając ciężko. –
Wpadłem tu po spotkaniu, na szybko, kupiłem Daktylowi
jakiegoś, kurwa, kociego smaczka i jak wyciągałem to gówno
z kieszeni, to miałem ją załadowaną innym gównem, więc
pamiętam, że wyjąłem między innymi tamte klucze
i położyłem je na blacie. – Dylan mówił szybko, ale ze
skupieniem wpatrywał się w podłogę, intensywnie starając się
przypomnieć sobie każdy szczegół. – A potem ich nie
schowałem. Ogarnąłem to niedawno, więc tu przyszedłem
i chuj, kota nie ma.
Ledwo świadomie zacisnęłam pięści na koszuli Adriena.
– To znaczy, że on może gdzieś się tułać od trzech godzin?!
– zaskomlałam, a on uspokajająco pogłaskał mnie po plecach.
– A balkon? – szepnął Tony i syknął, gdy Shane mocno
trącił go w brzuch.
Wszyscy mężczyźni w pokoju rzucili mu mordercze
spojrzenie. Ja wybałuszyłam oczy i chyba zbladłam.
Oderwałam się od Adriena i rzuciłam w stronę szklanych
drzwi.
– Nie przypominam sobie, żeby był otwierany –
odpowiedział szybko Dylan.
– Pokojówka mogła tu wychodzić – odparłam w pośpiechu.
Tak szarpnęłam klamką, że prawie ją urwałam. Na zewnątrz
było cieplej niż w schłodzonym klimatyzacją, odświeżonym
specjalnie na mój powrót mieszkaniu. Do moich uszu
natychmiast wdarł się szum wielkiego miasta. Ściemniało się,
ale Nowy Jork mienił się kolorowo jak zawsze. Dopadłam do
barierki i wychyliłam się w dół, na ile mogłam, tak że od razu
zaatakowały mnie zawroty głowy.
Ulica w dole była maleńka i wąska, auta poznawałam tylko
po kolorach, bo przez załzawione oczy nie potrafiłam
rozróżnić żadnych kształtów. Absolutnie nie było szans, by
cokolwiek, co wyleciało z tej wysokości, zdołało przetrwać. Na
samą taką myśl zacisnęłam mocniej palce na barierce
i wychyliłam się jeszcze bardziej.
– Ej! – rozległ się gdzieś w tle krzyk Shane’a.
– Hailie!
Silne ręce złapały mnie za ramiona i pociągnęły w tył.
Próbowałam się im wyrwać, by z powrotem dobiec do barierki
i coś może dostrzec, jakąś wskazówkę, cokolwiek. Nawet
spróbowałam użyć triku z samoobrony przeciwko blokującej
mnie osobie, ale mężczyzna sam znał te sztuczki zbyt dobrze,
bym zdołała go teraz nimi zaskoczyć. Zwłaszcza że wszystkie
moje ruchy były nieprzekalkulowane i niedbałe.
– Zostaw, Hailie – upomniał mnie Adrien ze spokojem. To
on mnie trzymał. – Wychylanie się nic ci nie da.
– Ty mnie zostaw, puszczaj! – warknęłam na niego,
szarpiąc się nawet mocniej. Gdzieś mignęła mi twarz Dylana,
gdzieś indziej Tony’ego, ale tylko patrzyli. Żaden z nich nie
rzucił się, by uwolnić mnie od Santana. Świetnie, kiedy ich
interwencja była mi potrzebna, oni akurat postanawiali stać
bezczynnie.
Adrien wreszcie złapał mnie tak, że jednym stanowczym
ruchem mnie odwrócił i teraz nie opierałam się o niego
plecami, a stanęłam twarzą twarz. Schylił głowę, by zajrzeć
mi w twarz swoimi poważnymi i spokojnymi oczami.
– Trzeba go szukać z głową – pouczył mnie łagodnie. –
Pomogę ci, ale musisz wziąć głęboki wdech i zachować zimną
krew. Możesz to dla mnie zrobić, Hailie Monet?
Oddychałam szybko. Ze zniecierpliwieniem i paniką
wgapiałam się w te starające się przynieść mi ukojenie ciemne
tęczówki. Wiedziałam w głębi serca, że to, co mówi, ma sens,
że on ma rację, trudno mi jednak było podążać za jego
wskazówkami. Co próbowałam wziąć głębszy wdech, to
przypominałam sobie, że mój kochany kotek drży gdzieś
teraz ze strachu, i to w najlepszym wypadku, a wtedy od nowa
przechodziły mnie dreszcze i łapały skurcze klatki piersiowej.
Adrien pogłaskał mnie po głowie, przy okazji chowając
kosmyk moich włosów za ucho.
– Zajmę się tym, dobrze? – powiedział. – Tylko muszę
mieć pewność, że jesteś opanowana i bezpieczna.
Przełknęłam ślinę przez ściśnięte gardło i pokiwałam
gwałtownie głową.
– Jestem, będę, jestem.
Adrien wpatrywał się w moje oczy jeszcze przez dłuższą
chwilę, jakby szukał w nich potwierdzenia i zapewnień,
a potem skinął i się odsunął. Zabrał też ode mnie dłonie.
– Skontaktujcie się z pokojówką – rozkazał moim braciom.
– Najlepiej ściągnijcie ją tu w tej chwili.
Dylan dla odmiany nie dyskutował z Adrienem.
Automatycznie uniósł komórkę do twarzy, wybierając już
odpowiedni numer.
– Ja będę dalej szukał w mieszkaniu – zaoferował Shane
i ruszył do salonu.
– Ja też, może jednak gdzieś tu siedzi, co nie – mruknął
Tony i wycofał się za bratem.
Obaj rzucili mi ostatnie, kontrolne spojrzenia, by się
upewnić, że nie zamierzam, nie wiem, skakać. Nie wiem, czy
ufali mojemu stanowi psychicznemu, ale w miarę uwierzyli,
że Adrien w razie czego nie dopuści, bym zrobiła jakąś
głupotę. Faktycznie, stał przy mnie i czekał, aż wezmę się
w garść. Opuścił balkon dopiero za mną, gdy sama
zdecydowałam się to zrobić.
Rozejrzałam się ze zrezygnowaniem i ciężką gulą w klatce
piersiowej po salonie. Tak trudno było mi zebrać myśli.
Pomogło, gdy Adrien wyciągnął do mnie dłoń.
– Przejdźmy się do portiera – zaoferował, a gdy
zmarszczyłam pytająco brwi, wytłumaczył: – Obejrzymy
nagrania z kamer w korytarzu.
Zawahałam się na moment, a następnie niepewnie
splotłam swoje palce z jego. Trzymanie go za rękę w tej chwili
nie było dla mnie priorytetem, ale uznałam jego pomysł za
wystarczająco dobry, by pozwolić mu się poprowadzić.
Okazało się to fantastycznym ruchem, bo jego mocna, ciepła
dłoń dała mi dużo siły i oparcia. Poczułam w sobie przypływ
energii i determinacji do walki o swojego kota.
Na korytarzu wyminęliśmy nasze bagaże, które wszyscy tu
zostawili. W windzie spotkaliśmy zaś Martinę. Włosy miała
związane w kitkę, a na twarzy wypisane zmęczenie. Na nasz
widok jednak trochę odżyła i szybko wybałuszyła swoje
czarne oczy, gdy dostrzegły nasze splecione dłonie.
– Hailie – powiedziała tylko, zbyt zaskoczona, by wydusić
z siebie coś więcej.
– Idziemy na recepcję obejrzeć nagrania z kamer –
oświadczyłam konkretnie i ze zdecydowaniem, którego
jeszcze przed paroma chwilami w ogóle w sobie nie miałam.
Darowałam sobie też powitania.
– O, o, to dobry pomysł. – Dziewczyna pokiwała
energicznie głową. – Ja sprawdzam piętra. Nie wiem, czy to
ma sens, ale próbuję coś… Nie wiem…
Zbliżyłam się do niej i przejechałam dłonią po jej ramieniu.
– Dziękuję – szepnęłam.
Uśmiechnęła się smutno.
– Znajdziemy go, Hailie.
Odwróciłam od niej wzrok, bo znowu nabrałam ochoty, by
się rozpłakać.
– Pytaliście sąsiadów, czy go widzieli? – zapytał Adrien.
Martina spoważniała.
– Dzwonię po mieszkaniach, na razie nikt nic nie wie. Mało
kto mi w ogóle otwiera.
– Dużo apartamentów stoi pustych – westchnęłam.
– Pytaj, proszę, dalej – polecił jej Adrien. – Nagrania
z kamer powinny rozwiązać sprawę.
Winda zatrzymała się dwa piętra niżej i Martina, pokazując
nam kciuk w górę, wyszła z windy, skupiona na swojej misji.
Ależ ogromną wdzięczność czułam dla niej.
Na parter zjechaliśmy już windą bez jej towarzystwa.
Byliśmy tu sami, z milczącym ochroniarzem Santana. Stałam
sztywno i gapiłam się w zmieniający się licznik pięter
z frustracją, że tak się guzdrze. Wprowadzałam bardzo
napiętą atmosferę, ale Adrien mi tego nie wytykał.
Wyrozumiale pozwalał, by moje gorące emocje zderzały się
z jego chłodnym spokojem.
Wystrzeliłam z windy, gdy tylko drzwi się rozsunęły.
Pociągnęłam za sobą Adriena i prawie mu się wyrwałam, ale
trzymał mnie mocno i mi na to nie pozwolił. Nie spowalniał
mnie też jednak i dlatego błyskawicznie dopadliśmy do lady
portiera.
Starszy pan aż podskoczył, ale jego twarz szybko przybrała
uprzejmy wyraz, gdy mnie rozpoznał.
– Panno Monet, ponownie dobry wieczór. W czymś mog…
– Potrzebuję nagrania z kamer – wypaliłam.
Portier nadstawił ucho i zamarł w tej pozycji, jakby nie
dosłyszał.
– Nagranie z korytarzy, z mojego piętra, potrzebuję je
zobaczyć…
– Zaginął kot – wyjaśnił Adrien dobitnym tonem. Wolną
dłoń położył płasko na kamiennym blacie, a wzrok wbił
prosto w starszego pana. – Proszę pokazać nam nagrania
spod apartamentu pana Vincenta Moneta.
Oczy portiera zwęziły się, a usta rozchyliły, jakby
szykowały się do zaprotestowania, jednak w międzyczasie
spojrzenie Adriena wyostrzyło się i stało jeszcze bardziej
intensywne.
– To bardzo ważny kot.
Wystarczyło, by oczy starszego pana przesunęły się w dół,
na monitor, który stał na jego biurku, aby Adrien skinął
z zadowoleniem głową. Wciąż trzymając moją dłoń, uniósł ją
z szacunkiem i poprowadził mnie za ladę.
Stanęłam obok portiera, który razem z Adrienem nachylił
się nad monitorem. Santan puścił moją dłoń, ale zamiast tego
objął mnie w talii. Patrzyłam ze zmartwieniem, jak mężczyźni
ustalają, który folder z nagraniem otworzyć, gdzie przewinąć.
Zerkałam też na eleganckie, szklane drzwi wejściowe do
apartamentowca. Przygryzłam wargę. Ściemniało się coraz
bardziej, po ulicy jeździły samochody…
– Co, jeśli jest na dworze? – zapytałam szeptem.
Adrien uniósł wzrok.
– Musi być w budynku.
Zgadzałam się, że to mało prawdopodobne, by Daktyl
wylądował na ulicy. To byłoby bardzo dziwne, gdyby udało
mu się zjechać windą na sam dół i wyjść z lobby
niezauważonym. Co innego, gdyby spadł z balkonu, ale o tym
myśleć nie chciałam. Nie miałby szans tego przeżyć.
Zadrżałam. Musiałam, przecież musiałam się choćby
przejść pod apartamentowcem. Poruszyłam się.
– Zerknę na dwór – oznajmiłam Adrienowi. – Na wszelki
wypadek.
Nie puścił mnie. Spojrzałam na niego pytająco
i z zaskoczeniem.
– Ty idź – polecił swojemu ochroniarzowi, który zatrzymał
się obok windy i tak tam posłusznie stał. – Rozejrzyj się,
proszę.
Ochroniarz skinął głową i opuścił lobby. Biedny, wyglądał
na zmęczonego. Miał zaraz skończyć pracę, a zamiast tego
przyszło mu uczestniczyć w misji poszukiwawczej kota.
Obserwowałam, jak rozgląda się na zewnątrz, a potem już
zniknął mi z oczu. Nie przestawałam nerwowo obgryzać
ust. Uświadomiłam sobie, dlaczego Adrien powstrzymał mnie
przed wyjściem na dwór i wysłał tam swojego pracownika.
Bał się tego, co mogłam tam znaleźć.
Zrobiło mi się słabo i trochę się zakołysałam, więc ramię
Adriena automatycznie zacisnęło się na mojej talii jeszcze
mocniej.
– Stop – polecił, gdy na ekranie wyświetlił się odpowiedni
film.
Dzisiejsze nagranie sprzed trzech godzin. Pojawiła się na
nim pani sprzątająca, niedługo potem Dylan. Na początku
oboje pilnowali, by zamykać drzwi do apartamentu. Potem
ona wyniosła śmieci. Dylan wyminął ją i wyszedł pospiesznie,
z telefon przyklejonym do ucha. Nie dotarł do połowy
korytarza i obrócił się na pięcie. W tym momencie jego twarz
była tak dobrze widoczna, że dało się dostrzec w jego oczach
rozkojarzenie, a po ruchu warg poznać, że zaklął. Zniknął
ponownie w mieszkaniu. Spotkał się w drzwiach z pokojówką.
Wyminął ją. Wyszedł na korytarz. Kręcili się tam tak
bezsensownie, że prawie przegapiłam moment, w którym
w zasięgu kamery pojawił się pyszczek Daktyla.
Wstrzymałam oddech. Zabolało mnie serce. Mój mały
kotek.
Wysunął nosek, a wielkimi ślepiami powiódł po korytarzu.
Zrobił krok, bardzo dla niego odważny. Nie zwykł wychodzić
z mieszkania sam. Widać było po jego niepewnych ruchach, że
nie jest przekonany, czy robi dobrze.
– Pewnie pani szukał, panno Monet – odezwał się portier.
– Nie było pani tyle dni, to tęsknił…
Wpatrując się w Daktyla na ekranie, przytknęłam dłoń do
drżących ust, a na policzki trysnęły mi łzy.
– Proszę milczeć – wycedził Adrien wyjątkowo ostro. Też
oglądał z uwagą nagranie, ale komentarz mężczyzny
ogromnie go zirytował, wnioskując po tym, jak twardo
zacisnął szczękę.
Portier speszył się i chyba chciał przeprosić, jednak
ostatecznie wypełnił polecenie Adriena i nie wypowiedział już
ani słowa.
Ledwo stłumiłam piśnięcie, gdy Daktyl nagle puścił się
panicznym biegiem przez korytarz. Musieliśmy przełączyć się
na obraz z innej kamery, by za nim nadążyć.
Po chwili zwolnił, odwrócił się czujnie, ale wciąż poruszał
się do przodu. Zmienił przy okazji kurs i wpadł niezdarnie na
ścianę, czego przestraszył się tak, że aż podskoczył. Moje
biedne maleństwo było takie zagubione.
– Przecież on się tak boi! – zapłakałam na tyle poważnie,
że Adrien nawet wyprostował się i objął mnie również drugą
ręką, a następnie przytulił do swojej piersi.
Niestety, nieważne, jak kojące były jego ramiona, nie
zdołały ukoić mojego bólu. Z przejęciem śledziłam każdy
kolejny krok mojego zestresowanego kota. Byłam tak
skupiona na jego wielkich, przerażonych oczętach, że dopiero
po chwili zorientowałam się, iż w kadrze pojawiła się dłoń.
Dłoń człowieka, oczywiście, bo kogo innego.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
63

NIŻSZY STATUS FINANSOWY

Wstrzymałam oddech i zdezorientowana zmarszczyłam


brwi. Nawet lekko odsunęłam się od Adriena, by przybliżyć
twarz do ekranu.
Dłoń pogłaskała Daktyla po łebku, a potem powiodła po
jego grzbiecie. Wtedy widoczne już były nie tylko
pomalowane paznokcie, ale i liczne bransoletki na
nadgarstku. Instynkt obronny mojego kochanego kota został
chyba w apartamencie Vincenta, bo zwierzak nie popisał się
ani zwinnością, ani bojowością. Zdawało się, że nawet nie
syknął wściekle, gdy obce ręce podniosły go z podłogi.
Portier musiał przełączyć na poprzednią kamerę, byśmy na
własne oczy zobaczyli, jak kobieta zamyka się w swoim
mieszkaniu z Daktylem przytulonym do piersi. Nie widziałam
jej twarzy, ale wystarczył mi tył jej głowy, a dokładniej włosy
przystrojone dużą klamrą z kamieniami, luźna narzuta na
ramionach przeplatana połyskującą nitką czy te cholerne
bransoletki, które wbijały się mojemu kotu w brzuch, gdy go
niosła.
– Och – wydusił z siebie zaskoczony portier. Mrużył oczy,
jakby nie dowierzał.
– Znasz ją? – zapytał mnie Adrien.
– Kojarzę – odszepnęłam zapatrzona w zamknięte drzwi
jej apartamentu na zastopowanym nagraniu. A potem nagle
pod wpływem impulsu wyskoczyłam zza lady i pognałam
w stronę windy. Adrien na szczęście też był szybki, bo
wskoczył do niej tuż za mną. Stałam przodem do wyjścia,
kciukami pocierałam niecierpliwie wnętrze dłoni. Adrien nie
odzywał się do mnie, co doceniałam, bo nie chciałam się
dekoncentrować. Cała buzowałam i on to chyba wyczuwał,
a nawet usprawiedliwiał.
Na naszym piętrze wciąż leżały porozwalane torby, drzwi
od apartamentu Vince’a stały otwarte na oścież, a w środku
mignął mi przechadzający się po nim Shane. Czujnym
wzrokiem nieprzerwanie lustrował każdy kąt,
a w wyciągniętej dłoni trzymał kabanosa, by zwabić Daktyla.
– Ta, Hailie z Adrienem już tam poszli. Będą oglądać.
Zobaczymy, czy… – Z mieszkania akurat wyszedł Dylan
z telefonem przy uchu. Przerwał na mój widok, a jego
spojrzenie trochę spokorniało, jakby lękał się mnie trochę.
Wnioskowałam, że była to reakcja towarzysząca jego
poczuciu winy. – Czekaj, Vince, właśnie wrócili na górę.
Byłam gotowa wejść do domu sąsiadki bez pukania, ale
Adrien mnie uprzedził, stanął pod jej drzwiami i kilka razy
długo i nachalnie nacisnął na dzwonek.
– Jest tam? – zapytał cicho Dylan, podchodząc do nas
bliżej.
Skinęłam głową, maksymalnie skupiona na czekającej
mnie konfrontacji z sąsiadką.
Ale nikt nie otwierał.
– Martina też dzwoniła tu bez skutku – wyjawił Dylan. –
Myśleliśmy, że nikogo nie ma.
– Może gdzieś wyszła? – zasugerował Shane. Razem
z Tonym dołączyli do nas na korytarzu, zapewne usłyszawszy
stąd nasze głosy i poruszenie.
– Prędzej udaje – prychnął Tony.
– Jasne, że udaje, że jej nie ma – przytaknęłam mu
z bardzo dużym ładunkiem pogardy. Normalnie poczułabym
się niekomfortowo z tak silnie negatywnym uczuciem
w sobie, jednak osoba, która ukradła mojego kota,
zasługiwała na każdą kroplę mojej nienawiści. Nią właśnie
wiedziona, uniosłam pięść i zadudniłam do drzwi. – Proszę
otworzyć, w tej chwili!
Kiedy kilka momentów później na nic zdały się moje
nawoływania, uniosłam obie pięści, gotowa rozwalić te drzwi
gołymi rękami, jeśli byłoby trzeba.
Na szczęście towarzyszyło mi jeszcze czterech silnych
mężczyzn. Przed szereg wyszedł oczywiście Dylan. Poza
potrzebą odpokutowania swojej nieuwagi on po prostu lubił
takie akcje jak wjeżdżanie komuś do mieszkania. A jeszcze
gdy miał ku temu dobry powód, to już w ogóle była sytuacja
idealna.
Odsunęłam się i nawet Adrien nie wchodził mojemu
wrednemu bratu w drogę. Shane podszedł tylko do drzwi,
stanął do nich bokiem, jakby je obejrzał, a następnie
przyłożył do nich płasko dłoń, nachylił się i wyszeptał:
– Ej, Daktyl, jeśli tam stoisz, to lepiej się cofnij.
I sam zrobił kilka kroków do tyłu, a wtedy Dylan poruszył
nadgarstkami, na jego twarzy zagościło skupienie, odsunął
się, napiął i ruszył na przeszkodę. Jednym, przerażająco
mocnym kopniakiem rąbnął w drzwi, a te wyleciały z hukiem
z zawiasów i uderzyły o przeciwległą ścianę.
Skrzywiłam się na hałas, ale nawet nie zatkałam uszu. Nie
było czasu, by tu stać i użalać się nad dzwonieniem w czaszce.
Wpadłam do cudzego mieszkania zaraz za Dylanem i Tonym.
Shane i Adrien podążyli za mną, gotowi mnie ratować w razie
niebezpieczeństwa, ale prawda była taka, że ogarniała mnie
tak potężna wściekłość, że bez problemu obroniłabym się
sama, jeśli byłoby trzeba. Same kroki, które stawiałam, były
tak stanowcze, że gdy przechodziłam przez leżące drzwi,
jeszcze trochę i złamałabym je na pół samą podeszwą.
– Boże! – zawył kobiecy głos.
W salonie, tuż przy oknie, stała moja sąsiadka, miła starsza
pani gustująca w drogiej biżuterii. Trzymała się za pierś, która
unosiła się wysoko i opadała. Za jej plecami rozciągał się
widok na miasto, nie mniej imponujący niż ten z drugiej
strony, z apartamentu Vincenta. Jedyna różnica była taka, że
okna tutaj przyozdabiały długie, grube złote kotary
w tłoczony różany wzór. W ogóle pachniało tu intensywnie
cytryną i o ile lubiłam zapach cytrusów, tak tutaj był on
stanowczo zbyt mocny. Zmarszczyłam nos.
Wybałuszone oczy kobiety były tak spanikowane, że kiedy
na moment zamarłam, poczułam wyrzuty sumienia, że tak
bezceremonialnie wdarliśmy się jej do domu.
No ale po chwili sobie przypomniałam, że gdzieś tu musi
być mój kot, a to podłe babsko nawet nie raczyło nam
otworzyć, słysząc przecież, że ktoś dobija się do jej drzwi.
Moje spojrzenie się wyostrzyło. Rzadko kiedy pozwalałam
sobie patrzeć na kogokolwiek w tak nieprzyjemny sposób. Od
świdrowania okropnej sąsiadki wzrokiem miałam jednak
ważniejsze zadanie. Zaczęłam rozglądać się po jej
pstrokatym, lecz niezaprzeczalnie luksusowym mieszkaniu.
– Daktyl?! – zawołałam.
– Gdzie jest kot? – warknął Dylan, robiąc dosyć agresywny
krok w kierunku sąsiadki.
Irytowało mnie, że cały czas sapie tak ciężko.
Potrzebowaliśmy odpowiedzi, a ona zdawała się je tylko
odwlekać. Dylan i Shane zbliżyli się do niej, gotowi po
mistrzowsku ją osaczyć. Bracia Monet potrafili zastraszać
innych jak mało kto.
Tony i Adrien rozeszli się po mieszkaniu. Słyszałam jak bez
ogródek szarpią za klamki do drzwi do innych pomieszczeń.
– Daktyl! – wrzasnęłam znowu, bezsilna i przebodźcowana
tym, co się działo. Nie wiedziałam, gdzie iść, czy w prawo, czy
w lewo, czy za Adrienem, czy za Tonym, a może w swoją
stronę. Może powinnam podejść do sąsiadki, zacisnąć palce
na jej farbowanych kudłach i wyszeptać jej do ucha parę
gróźb? Byłam w stanie to zrobić, do takiego stanu
doprowadziło mnie zniknięcie mojego ukochanego kota.
– Hailie.
Odwróciłam się w stronę Tony’ego, który szedł do mnie
z puchatą, szarą kulką w wytatuowanych rękach.
Przez moje ciało przeszły tak silne dreszcze, że aż się
zatelepałam, zanim rzuciłam się na brata i prawie wyrwałam
mu kota z rąk. Prawie, bo Daktyl był tak zestresowany, że
wczepił się pazurkami w jego koszulkę i Tony najpierw
ostrożnie pomógł mu się uwolnić. W międzyczasie zwierzak
wyciągnął pyszczek w moją stronę i wtedy spojrzałam w te
jego piękne ślepia.
Znowu się oczywiście poryczałam. Przeciągłe, pełne skargi
i żałości miauknięcie Daktyla zostało stłumione, gdy
przytuliłam go do siebie z całej siły. Nie wyrywał się, nie
protestował. Zalała mnie ulga, gdy poczułam jego ciepło,
szczupłe ciało pod puszystym futerkiem i walące serce. Ruszał
się, oddychał, wszystko było z nim dobrze.
Adrien stanął obok mnie, ale nie przeszkadzał mi w mojej
osobistej chwili pojednania z Daktylem. Patrzył tylko na nas
ze spokojem i także ulgą. A potem jego spojrzenie
pociemniało, gdy przeniósł je na sąsiadkę.
Konfrontowana właśnie przez Dylana i Shane’a, opierała
się o szybę i nadal nie przestawała trzymać się za pierś. Drugą
ręką zaczęła się wachlować i te przeklęte, brzydkie zresztą, bo
przesadnie ozdobione kamieniami bransoletki grzechotały
niczym wór z monetami.
– Ukradłaś kota mojej siostry? – szczeknął z pretensją
Dylan.
– No wiesz ty co? – oburzyła się. – Kocisko błąkało się po
korytarzu, to je przygarnęłam. Twoja siostra powinna być mi
wdzięczna.
Przycisnęłam Daktyla do siebie jeszcze mocniej.
– To nie ulica, a apartamentowiec! – zawołałam z jadem
w głosie. – Jeśli po korytarzu przechadza się zadbany kot, to
wiadomo, że ma właściciela!
– Chyba co najwyżej takiego, który się nim nie interesuje,
skoro zwierzę zostawione było samo sobie.
Gdybym nie trzymała na rękach Daktyla, właśnie w tym
momencie rzuciłabym się na tę zakłamaną kobietę, by
wydłubać jej oczy. Jej pełen zadowolenia uśmieszek był nie do
zniesienia.
– Na pewno słyszałaś, że kręcimy się po korytarzu i go
szukamy – burknął na nią Shane.
– Wiadomo, że tak – odpowiedział mu z irytacją Dylan. –
Celowo też siedziała cicho i nam nie otwierała.
Tony mruknął wyszukaną obelgę, wyjątkowo wulgarną
i zbyt nieprzyjemną, by ją powtarzać. Sąsiadka wytrzeszczyła
z oburzeniem oczy.
– Jak ty, gówniarzu, śmiesz się tak do mnie zwracać?
– Dobra, cicho. – Shane machnął na nią dłonią i zwrócił się
do nas: – Co z nią robimy?
Ja przytulałam Daktyla i to on był dla mnie w tej chwili
najważniejszy. Tony trzymał ręce w kieszeni i szczerzył się
zachwycony, że kobieta zareagowała na jego odzywkę. Dylan
stał obok niej, gotowy rozszarpać ją na strzępy, gdyby
pojawiła się taka potrzeba, a Adrien czuwał tuż przy mnie,
milczący i skupiony.
– To wariatka, najlepiej już stąd wyjdźmy –
zaproponowałam, bardzo chętna, by zapomnieć o tej fatalnej
i nikomu niepotrzebnej komplikacji dnia.
Kobieta mrużyła oczy i zaciskała pomalowane wyrazistą,
szkarłatną szminką usta, tak że ledwo usłyszałam syk, który
je opuścił:
– Rozpieszczona dziewucha.
Nie dałam się sprowokować. Przytuliłam do siebie Daktylka
jeszcze mocniej i ucałowałam go w czubek głowy, rzucając
niewinne spojrzenia na otaczających mnie mężczyzn,
o których wiedziałam, że w razie potrzeby zawsze staną
w mojej obronie.
Moi bracia patrzyli po sobie, w niektórych tych
spojrzeniach uczestniczył nawet Adrien.
– Nie no, ludzie, przecież Hailie nie może mieszkać obok
złodziejki – odezwał się Shane.
– Tym bardziej złodziejki kotów, co nie? – zaznaczył Tony.
– Ta baba jest dziwna – ocenił Dylan, ignorując uniesione
brwi kobiety. – Też uważam, że Hailie nie powinna mieć
takich sąsiadów. Nie chcę się, kurwa, wiecznie zastanawiać,
czy ktoś jej tu nie nachodzi.
– Dajcie spokój, nigdzie się na razie nie wyprowadzam –
wtrąciłam się zdecydowanie, by wiedzieli, że nie ma na tym
polu dyskusji.
– Ty nie – zgodził się Dylan, a Shane dodał:
– Twoja sąsiadka tak.
– To bardzo dobry pomysł – pochwalił ich Adrien.
Kobieta prychnęła z niedowierzaniem. Nadal wbijała swoje
paznokcie w skórę na klatce piersiowej, tam gdzie odkrywał ją
głębszy dekolt.
– Też wymyśliliście. – Przewróciła teatralnie oczami. –
Nigdzie się nie wyprowadzam.
Adrien spojrzał na mnie z powagą.
– Hailie, czy przeszkadza ci sąsiadowanie z kobietą, która
ukradła twojego kota?
Ucałowałam łepek Daktyla po raz enty w ciągu ostatnich
kilku minut.
– Właściwie to tak – odparłam cicho.
– Przykro mi, wyprowadzasz się – powiedział do niej od
razu. Jego głos brzmiał chłodno, formalistycznie i wcale nie
tak, jakby jego właściciel odczuwał choćby najmniejszy
smutek.
– Źle trafiłaś – rzucił do niej lekceważąco Tony.
Dylan rozłożył ręce, by pokazać, że nie ma tu absolutnie
innego wyjścia.
– Musisz się wyprowadzić.
– Żartujecie sobie – żachnęła się, ale na jej twarzy odbił się
pierwszy ślad prawdziwego przejęcia. – To moje mieszkanie!
– Które możesz sprzedać i w jego zamian kupić inne.
– Nie zamierzam niczego sprzedawać. – Wreszcie
oderwała dłoń od serca i tym odkryła pojawiające się na jej
skórze wypieki. – Jak wy to sobie wyobrażacie? Kto to teraz
kupi?
To było niefortunne pytanie, bo chętny na kupno znalazł
się niespodziewanie w mgnieniu oka.
– Ja.
Wszyscy spojrzeliśmy zaskoczeni na Adriena.
– Nie, stary, tylko nie ty – westchnął Shane, a twarz
przykrył sobie dłonią.
– Nie możesz mieszkać tak blisko niej – zaprotestował
Tony.
– Nie muszę tu mieszkać. – Adrien wzruszył ramionami. –
Na razie mieszkanie może stać puste.
– Adrien? – Uniosłam brew.
– Prawda jest taka, że od dawna planowałem zainwestować
w dobry apartament na Manhattanie. Nigdy nie było okazji się
za takim rozejrzeć.
– Może ja go kupię – rzucił Dylan.
– Ty już masz jeden w okolicy – przystopował go Shane. –
Ja go kupię.
– I, kurwa, będziesz mieszkać drzwi w drzwi z Vincentem?
– parsknął Tony.
– Vince to zajebisty sąsiad, nigdy go tu nie ma.
– No prawda.
– Może się zrzucimy?
Kobieta obserwowała z niedowierzaniem, jak moi bracia
dyskutują o kupnie jej apartamentu, choć ona nawet nie
wyraziła chęci sprzedania go. Dla mnie też ich przepychanki
stawały się coraz bardziej abstrakcyjne.
– Może zorganizujemy licytację? – zasugerował uprzejmie
Adrien. – Kto zapłaci więcej?
Bracia Monet skrzywili się, a ja wzniosłam oczy do sufitu.
– Proszę, nie. W ten sposób będziecie się licytować bez
końca, a ja chcę już iść odpocząć.
– Niezupełnie. – Adrien uśmiechnął się lekko, lecz
znacząco. – Obrzydliwe fortuny twoich braci nie dorównują
tej należącej do członka Organizacji. Czy nie tak to wygląda,
panowie?
Bliźniacy i Dylan nastroszyli z irytacją brwi. Nie byli
przyzwyczajeni do tego, by ktoś wytykał im niższy status
finansowy.
– Ale za to dorównuje jej inna obrzydliwa fortuna innego
członka Organizacji, czy nie tak to wygląda? – burknął Dylan.
– Zgadza się – przyznał Adrien. – Jednak czy Vincent
Monet zgodzi się wyrzucać pieniądze na tak bezsensowne
kaprysy swoich braci?
– Jeśli dowie się, że akurat ty chcesz kupić to mieszkanie
i zostać wesołym sąsiadem Hailie, to tak, myślę, że chętnie
wyrzuci na nie dużo pieniędzy.
– Cóż, w takim…
Wyszłam.
Zostawiłam Adriena z moimi braćmi w pachnącym cytryną,
kiczowatym mieszkaniu kobiety, która ukradła mi kota.
Nie miałam po prostu siły sterczeć tam i wysłuchiwać
nonsensów. Ktokolwiek z nich kupi to mieszkanie, będzie
lepszym sąsiadem od złodziejki. Po cichu liczyłam, że Adrien
wygra, z drugiej strony nie miałabym nic przeciwko
bliźniakom tuż obok. Przynajmniej wyprowadziliby się
z apartamentu Vincenta, więc w gruncie rzeczy miałabym
więcej swobody.
Tuląc Daktyla, wróciłam do siebie. Najpierw przeszłam po
wyważonych drzwiach, które jęknęły cicho, gdy postawiłam
na nich stopę. Potem minęłam torby, które wciąż kwitły
w korytarzu. Nikt nic z nich nie ukradł, bo jedyny złodziej na
tym piętrze był właśnie konfrontowany przez moich braci
i Adriena.
Odetchnęłam, gdy weszłam do siebie. Zamknęłam drzwi,
ale nadal nie wypuszczałam Daktyla z ramion. Nalałam mu
wody do miski, nasypałam świeżej suchej karmy, dałam mu
też tej mokrej, a i nawet wziął mnie na litość, tak że
poczęstowałam go przysmakiem w ramach nagrody za bycie
tak dzielnym.
Nawet gdy wreszcie odstawiłam go na podłogę, biedactwo
wciąż trzymało się blisko mnie. Wróciłam na korytarz tylko
na moment, by wyjąć ze swojej torby kosmetyczkę, z której to
produktów następnie użyłam do wieczornej pielęgnacji.
Wszystko to robiłam w ekspresowym tempie, dlatego już za
chwilę leżałam w swoim łóżku z Daktylem przy sobie.
– Jutro wstaniemy, podziękujemy chłopcom i Adrienowi za
ich interwencję, a także dowiemy się, który z nich wygrał
walkę o apartament – zapowiedziałam Daktylowi sennym
głosem.
Nie wniósł żadnego sprzeciwu, więc przymknęłam oczy
i od razu odpłynęłam.

Nie wróciłem do Pensylwanii.


Po wieczornej akcji poszukiwania kota Hailie Monet
pojechałem do hotelu. Przed zaśnięciem zasiadłem w fotelu
i gapiłem się na ścianę w pokoju oświetlonym jedynie nikłym
światłem hotelowej lampki.
Popijałem kieliszek wytrawnego wina, które znalazłem
w barku. Uznałem, że to dobry sposób, by uczcić zakup nowego
apartamentu na Manhattanie.
Sąsiadował z mieszkaniem, w którym przebywała aktualnie
Hailie Monet, więc uznałem to za wyjątkowo udaną transakcję.
Mimo zmęczenia powrotem z dalekiej podróży na łóżko
zerkałem z niechęcią. Wiedziałem dobrze, co mnie od niego
odstręcza.
W odwiedzinach u Camdena Moneta miałem przyjemność po
raz pierwszy ułożyć się do spania przy Hailie Monet i trudno mi
teraz było przekonać się do zaśnięcia w łóżku, w którym jej
brakowało.
A była tak blisko, w apartamentowcu zaledwie kilka przecznic
dalej.
Jedynie dwa argumenty przekonywały mnie, by nie pójść teraz
do niej i nie wprosić się do jej sypialni. Zwłaszcza że na tym etapie
byłem już świadomy, iż ona wcale nie miałaby nic przeciwko.
Ale była noc, ona spała i nieelegancko byłoby ją budzić. Poza
tym jeszcze dziś zatrzymywali się u niej bracia.
Dlatego odwiedziłem ją następnego wieczora.
Jako wymówkę na swoje ponowne pojawienie się pod
drzwiami do apartamentu Vincenta Moneta, której w ogóle nie
potrzebowałem, przygotowałem sobie fakt, że właśnie
wynegocjowałem nieruchomość w tymże budynku.
– Chciałem sprawdzić, czy wszystko przebiega zgodnie
z planem – wyjaśniałem Hailie Monet, stojąc przed drzwiami do
jej mieszkania.
Patrzyła na mnie zaskoczona.
– A więc naprawdę je kupujesz?
– To pożądana lokalizacja, więc traktuję je jako dobrze
rokującą inwestycję – wyjaśniłem.
– Nie słyszałam, żeby ktokolwiek tu się dzisiaj kręcił, sąsiadka
się chyba jeszcze nie wyprowadziła – poinformowała mnie
Hailie, zerkając na drzwi apartamentu obok.
Ja w ogóle nie byłem zainteresowany patrzeniem w tamtą
stronę. Odparłem tylko bez mrugnięcia:
– Ma trzy dni na opróżnienie mieszkania.
Hailie Monet uniosła brwi.
Czekałem, aż się zorientuje, że nic nie obchodzi mnie w tej
chwili: ani mieszkanie, ani sąsiedztwo. Stałem w korytarzu,
wpatrywałem się hipnotyzująco w kobietę przede sobą, a dłonie
trzymałem splecione z tyłu, bo inaczej nie mógłbym poręczyć za
to, do czego by się wyrwały.
Hailie nie zajęło długo, by zrozumieć, dlaczego przyszedłem.
Jej policzki delikatnie się zaróżowiły, ale tylko na chwilę.
– Może masz ochotę na kawę? – zapytała. – Wejdź, proszę.
Patrzyłem na nią jeszcze z kilka sekund dłużej, zanim zrobiłem
krok.
– Tak się składa, Hailie Monet, że umieram z pragnienia.
Mijając ją, usłyszałem, jak przełyka ślinę.
Hailie przeszła do kuchni nastawić ekspres, ale nigdy nie
wypiłem tej obiecanej kawy.
W zamian dostałem coś lepszego.
Bardziej pobudzającego od kofeiny.
Trudno mi się obserwowało, jak kobieta, która doprowadzała
mnie do szaleństwa, kręci się po swoim mieszkaniu. Wyciąga
filiżankę z szafki, schyla się, by pogłaskać kota, czy szuka
ciasteczek.
– Przysięgam, że tu były – mruczała pod nosem. – Przeklęty
Shane.
Oparłem się o szafki, nie odwracając od niej wzroku nawet na
moment.
– Bracia już pojechali? – zapytałem.
– Tak, dzisiaj rano.
Kolejne zielone światło.
Schowałem ręce do kieszeni, gdy Hailie stanęła na palcach, by
wyciągnąć paczkę kawy. Musiała dosypać ziaren do ekspresu.
Bluzka jej się podwinęła i odsłoniła brzuch, który opaliło jej
filipińskie słońce.
Przechyliłem głowę.
Hailie Monet zerknęła na mnie kątem oka i nie wiem, co
dokładnie zobaczyła na mojej twarzy, ale mocno ją to speszyło,
bo teraz już całkowicie się zaczerwieniła.
Uśmiechnąłem się lekko.
Może jednak wiem, co zobaczyła.
Pożądanie.
Nie naciskałem, czekałem na jej ruch.
– Miło, że przyszedłeś – powiedziała zmienionym głosem,
jakby pragnęła za wszelką cenę zagłuszyć ciszę.
– Mhm – mruknąłem, ale zaraz dodałem: – Wpadłem na
moment, jednak za chwilę będę musiał wracać do Pensylwanii.
Spojrzała na mnie szybko.
– Dlaczego?
– Obowiązki.
– Och – szepnęła i spuściła wzrok na blat, gdzie szykowała
talerzyk i podstawkę. – No trudno…
Podniosłem podbródek zaintrygowany jej reakcją.
– Co trudno, Hailie Monet?
Zerknęła na mnie niby to niewinnie, spod rzęs, i wzruszyła
ramionami.
– Myślałam, że zostaniesz na dłużej.
Palce w kieszeniach zacisnąłem w pięść.
– Tego sobie życzysz?
Znowu wzruszyła ramionami.
– Skoro jesteś taki zajęty, to nieważne.
I nacisnęła przycisk na ekspresie, który uruchomił młynek.
W kuchni rozległ się hałas mielonych ziaren.
Koniuszkiem języka powiodłem po dolnej wardze, wpatrując
się w to, jak porusza biodrami. Schyliła się, by wsadzić coś do
zmywarki.
Nie wytrzymałem. Odepchnąłem się od szafek i stanąłem tuż
za nią. Miałem ochotę jej dotknąć, ale ściana dystansu
zbudowana między nami od początku naszej znajomości była tak
trwała, że skutecznie mnie powstrzymała.
Znałem mężczyzn, którzy mogliby tu skonać z niecierpliwości
i frustracji, ale ja lubiłem ten nasz mur. Należał tylko do mnie i do
Hailie Monet, razem stawialiśmy te cegły i teraz razem mieliśmy
je zburzyć, jedna po drugiej.
A burzenie murów może być dobrą zabawą.
Hailie się wyprostowała, odwróciła i drgnęła zaskoczona, że
nagle znalazłem się tak blisko. Zakołysała się, ale nie cofnęła.
Uniosła głowę i śmiało nawiązała ze mną kontakt wzrokowy.
Lubiłem w jej spojrzeniu to, że tylko na pozór wyrażało
niewinność. W rzeczywistości Hailie Monet znała swoje wdzięki.
Nie zawsze korzystała z nich świadomie, ale była zaznajomiona
z podstawami.
Wiedziała, że jeśli przygryzie teraz swoją dolną wargę, to
zwróci na nią moją uwagę. Wiedziała, że zacisnę szczękę, czując
nagle nieodpartą chęć pocałowania jej. Wiedziała, że jeśli teraz
uśmiechnie się słodko, pokaże tym, że się ze mną drażni.
Wiedziała, że sprowokuje mnie to do wyciągnięcia ręki i…
– Hailie Monet, czy mo…
Energicznym ruchem złapała mnie za nadgarstek i przyłożyła
moją dłoń do swojego biodra.
– Tak, możesz.
Więcej zachęty nie potrzebowałem.
Zacisnąłem palce na jej boku i natychmiast powiodłem dłonią
odrobinę wyżej, tam gdzie z ubrania przeszedłem na ciepłą
skórę. Zadrżała, a potem znowu, gdy dołożyłem drugą rękę.
Obiema błądziłem po jej ciele, aż wreszcie dotknąłem ją w kilka
takich miejsc, że w odpowiedzi zaskoczyła mnie
niespodziewanym, agresywnym wręcz pociągnięciem za krawat.
Automatycznie sprawiło to, że moje dłonie się zatrzymały i też
ścisnęły jej skórę mocniej. Zapatrzyliśmy się na siebie. Im dłużej
wędrowałem wzrokiem po głębi jej brązowych oczu, tym więcej
widziałem. Niewinność zniknęła, zastąpiła ją figlarność.
Hailie Monet nadal miała w sobie coś z nieśmiałości
i dziewczęcej delikatności, jednocześnie nie brakowało jej
zmysłowości i powabu.
Podobał mi się sposób, w jaki zaciskała palce na moim
krawacie.
Nie mógłbym dostać jaśniejszego sygnału, że chce tego
samego, co ja.
– Kawa gotowa – szepnęła.
Jej usta milimetry od moich.
Pokręciłem głową.
– Najpierw deser.
Zrobiła smutną minę.
– Nie ma ciasteczek.
Ledwo to powiedziała, a już zajęła się moimi ustami, które
wreszcie przytknąłem do jej warg. Z początku jej uścisk na moim
krawacie się nasilił. Pociągnęła mnie jeszcze mocniej, jakby
chciała, bym znalazł się jeszcze bliżej, co fizycznie nie było już
możliwe. W zamian całowałem ją z większą zachłannością,
jednocześnie zrobiłem krok w kierunku przejęcia kontroli.
Wiedziałem, że Hailie to kobieta, która lubi ją zwykle
zachowywać, ale silnikiem napędowym naszej relacji było
wymienianie się dominacją i teraz przyszła pora na postawienie
poprzeczki jeszcze wyżej.
Wpiłem palce w talię Hailie jeszcze mocniej, a gdy mój uścisk
był już stabilny, nie przerywając pocałunku, zacząłem delikatnie
popychać ją w stronę wejścia do sypialni. Zerkałem ponad jej
głową w poszukiwaniu drzwi. Hailie zaufała mi i nie stawiała
oporów. Możliwe, że nawet nie zauważyła, gdy je otworzyłem, bo
rozejrzała się zdezorientowana miękkim lądowaniem, gdy
rzuciłem ją na łóżko.
Całowałem ją po szyi, z prawej strony, jak zapamiętałem, że
lubiła. To, jak przymykała powieki i rozchylała usta, gdy to
robiłem, było dla mnie najlepszą nagrodą. Czasami wymsknęło
jej się rozmarzone westchnienie i z takim akompaniamentem
mógłbym kontynuować w nieskończoność, jednakże ona
niespodziewanie otworzyła oczy.
Dostrzegłem w nich strach, dlatego oderwałem od niej usta
i zawisłem nad nią, uważnie zaglądając jej w twarz.
– Co się dzieje? – zapytałem lekko zachrypniętym głosem,
odchrząknąłem.
– Zamknąłeś drzwi?
Mrugnąłem, a potem odchyliłem się lekko, by obejrzeć się za
siebie.
– Są przymknięte.
– Muszą być zamknięte.
Uniosłem brew.
– Jesteśmy tu sami.
Hailie podniosła się na łokciach.
– A Daktyl?
Oszołomiony znowu się odwróciłem.
– Jego też tu nie ma.
– Co, jeśli przyjdzie? – zapytała z przejęciem.
– Myślę, że skoro został w kuchni, to nie ma ochoty oglądać
tego, co tu robimy – odparłem, a Hailie wyciągała właśnie szyję,
by zerknąć na drzwi; tak ją wyeksponowała, że ponownie
złożyłem na niej kilka pocałunków.
Ale poczułem jej dłoń na policzku.
– Nie, czekaj, mówię serio – ciągnęła. – Nie będę się czuła
komfortowo, jeśli tu wejdzie.
Widząc realne zmartwienie w jej oczach, oblizałem wilgotne
wargi i uspokajająco przyłożyłem dłoń do jej ramienia.
– W porządku, Hailie, zamknę je.
Podniosłem się, wróciłem do drzwi, po czym upewniłem się
dwa razy, że żaden kot ich nie otworzy. Hailie obserwowała mnie
z łóżka, a kiedy z powrotem nad nią stanąłem, obdarzyła mnie
pełnym wdzięczności spojrzeniem.
– Dziękuję.
Pogłaskałem ją po policzku.
– Proszę.
I znowu pchnąłem ją na łóżko. Pozwoliła mi ponownie obsypać
się pocałunkami.
Kiedy ponownie się wyprostowałem, zrobiłem to po to, by
rozwiązać sobie krawat. Obserwowała mnie z nikłym
uśmiechem, który się poszerzył, gdy jego końcówką musnąłem
ją po policzku.
Odłożyłem go jednak, ponieważ uznałem, że tym razem nie
potrzebujemy takich akcesoriów. Poza tym Hailie podwinęła
kokieteryjnie bluzkę i znowu pokazała brzuch. Patrzyła przy tym
na mnie z zaciekawieniem, jakby sprawdzała, co z tym faktem
zrobię.
Oczywiście schyliłem się, by przytulić do niego wargi.
Szczególnie czule ucałowałem jej bliznę, jakby z czcią, która
należała się tej kobiecie za jej odwagę. Zadrżał mi też kącik ust na
widok tatuażu jednorożca z pistoletem.
Nadal nie mogłem się nadziwić, że tak słodka i delikatna
dziewczyna jak Hailie Monet skrywała na swoim ciele takie
szalone tajemnice.
Wyjątkowe uczucie rozbudzały we mnie jej palce w moich
włosach. Miała dłuższe paznokcie, które przy jej pieszczotach
łaskotały mnie po skórze i powodowały dreszcze. By się jej
odwdzięczyć za tę przyjemność, zacząłem ustami schodzić coraz
niż…
– Adrienie?
– Hm? – mruknąłem, zatrzymawszy się na pasku jej dresów.
– Urazi cię, jeśli się spytam, z iloma partnerkami byłeś?
Brodą musnąłem jej podbrzusze, gdy uniosłem głowę. Ten
ruch spowodował, że dłoń Hailie się z niej ześlizgnęła.
Znowu się lekko podniosła i wpatrywała się we mnie
z zagadkowym wyrazem twarzy.
– Dlaczego pytasz?
Wzruszyła ramionami, a wtedy zerknąłem przypadkiem w dół,
przypomniałem sobie, że jej gładka, pachnąca owocowym
balsamem skóra jest wyeksponowana zaledwie centymetry od
moich ust, i znowu ją ucałowałem.
– Tak po prostu.
Ponownie uniosłem głowę i tym razem dobitnie wwiercałem
spojrzenie prosto w jej oczy, gdy poruszyłem wilgotnymi
wargami:
– A ty, Hailie Monet?
Zawahała się.
– Ja…
Może nawet speszyła.
Jeden z łokci, na których się opierała o materac, oderwała na
moment, by założyć sobie włosy za ucho.
– Ja nie sypiam z kobietami.
Uszczypnąłem ją w udo, a ona pisnęła i wierzgnęła nogą.
– To bolało!
Położyłem dłoń na jej udzie raz jeszcze, a ona, w obawie, że
zamierzam to powtórzyć, spróbowała się wywinąć. Popełniła
głupi błąd, bo odwróciła się na brzuch, a wtedy przyszpiliłem ją
do materaca i pochyliłem się, by wyszeptać do jej ucha:
– Z iloma mężczyznami spałaś, Hailie Monet?
Jej ciało drżało od tłumionego śmiechu. Droczyła się ze mną,
więc złapałem jej skórę między palce znowu, tym razem
w okolicy pośladka.
– Nie! – wyrwał jej się protest.
Pochyliłem się jeszcze niżej. Jej włosy załaskotały mnie
w twarz.
– Z iloma?
Milczała, a ja bardzo delikatnie pociągnąłem.
– Dobrze już! – zawołała, kryjąc twarz w pościeli. – Z dwoma!
Położyłem dłoń płasko i zacząłem delikatnie masować tamtą
część ciała w nagrodę za odpowiedź. Kiedy odwróciła głowę, by
na mnie spojrzeć, buzię miała czerwoną z chowania jej, wciskania
w łóżko i tłumienia chichotu. Trąciła mnie też mocno w ramię, bo
zdążyła dostrzec na moich ustach uśmiech zabarwiony
triumfem, jeszcze zanim zdążyłem go przed nią ukryć.
Odgarnąłem jej włosy na bok, by pocałować ją w kark. Każda
część jej ciała kusiła, by ją musnąć ustami.
– Teraz twoja kolej – powiedziała.
Powiodłem dłońmi wzdłuż jej tułowia, po bokach, do góry,
a potem pomasowałem jej ramiona i kark. Zadrżała, gdy wzdłuż
kręgosłupa przeszedł ją dreszcz.
– Odpowiedz – nalegała. – Ja spytałam pierwsza.
Zaśmiałem się na ten dziecinny argument, ale Hailie powoli
przestawała żartować. Zaczęła się spode mnie wyślizgiwać.
Chciałem ją powstrzymać, całując ją w brzuch i ramię, ale
delikatnie acz stanowczo odepchnęła moją głowę.
Wtedy pocałowałem ją w dłoń, którą to zrobiła.
Szybko ją zabrała.
– Przestań.
Spojrzałem na nią, by się upewnić, że wygląda na tak poważną,
jak brzmi.
Brwi miała lekko zmarszczone, a usta zaciśnięte. Wpatrywała
się we mnie nieco naburmuszona.
Westchnąłem.
– Co się dzieje, Hailie Monet?
– Zadałam ci pytanie.
Założyła sobie nawet ręce na piersi. Biorąc pod uwagę, że
leżała pode mną, wciąż plecami na materacu, musiałem
przyznać, że wyglądało to dosyć komicznie.
Musiałem jednak zachować powagę, bo wszelkie oznaki
rozbawienia z mojej strony teraz tylko dodatkowo by ją
rozjuszyły.
– Dlaczego to jest dla ciebie istotne? – zapytałem.
– Może nie jest, ale ja ci powiedziałam, to sama też chcę
wiedzieć, jak to u ciebie wygląda.
Patrzyłem prosto w jej surowe oczy.
– Nie wiem.
Ściągnęła brwi i zmrużyła powieki. Jej ciemne włosy
rozpływały się wkoło niej na białej pościeli.
Wyglądała jak nadąsany anioł.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię – odpowiedziałem spokojnie. – Nie wiem, nigdy
nie liczyłem.
Hailie Monet skrzywiła się i rozplątała ramiona.
– Czyli co, było ich aż tak dużo?
– Nie wiem, ile ich było – powtórzyłem, ciągle pilnując
swojego opanowania. Z doświadczenia wiedziałem, że
odpowiednio zaanonsowane mogło przelać się na rozmówcę. –
Jednakże na pewno więcej niż dwie.
– Więcej niż pięć?
– Tak.
– Więcej niż dziesięć?
Pokiwałem głową.
– Piętnaście?
Otworzyłem usta, ale po chwili je zamknąłem.
– Nie jestem pewien…
– To niepokojące – stwierdziła pretensjonalnym głosem.
– Uważam, że niepokojące byłoby, gdybym znał dokładną
liczbę – odparłem. – Nie uzupełniam listy kobiet, z którymi
chodzę do łóżka.
Uniosłem dłoń, by czule przesunąć dłonią od czubka jej głowy
wzdłuż boku, jednak Hailie odwróciła ją, ewidentnie nie życząc
sobie mojego dotyku.
Westchnąłem.
Nadal leżała właściwie pode mną, ale niewiele brakowało, by
kazała mi z siebie zejść. Widziałem gołym okiem, jak trybiki w jej
mózgu się nakręcają.
– Hailie – upomniałem ją, zanim wbije sobie do głowy coś, co
ciężko potem będzie z niej wybić. – Jestem od ciebie starszy. To
normalne, że miałem więcej partnerek.
– Moglibyśmy ustalić, czy to normalne, jeśli znalibyśmy
chociaż ich przybliżoną liczbę.
Przekrzywiłem głowę.
– Hailie.
Rozłożyła ręce.
– Wiesz, że Will mi opowiadał historię o tym, jak mieliście po
siedemnaście lat i dwie dziewczyny uciekły ci do lasu?
Zapatrzyłem się na nią.
Tego się nie spodziewałem. Czułem, jak moja twarz tężeje.
Williamie Monecie, gdy następnym razem się zobaczymy,
przysięgam, dostaniesz w twarz.
Przymknąłem powieki, odetchnąłem i podniosłem się nieco,
by spocząć obok Hailie. Wiedziałem, że tutaj potrzebna będzie
dłuższa chwila na rozmowę.
– Robiłem dużo głupich rzeczy, gdy byłem młodszy –
przyznałem.
– Jak dużo? – zapytała szybko Hailie, również się podnosząc.
Rzuciłem jej spojrzenie.
– Nie spotykałem się z kobietami w celu utworzenia związku –
wyjaśniłem. – Od czasów historii, którą twój drogi brat raczył ci
opowiedzieć, zawsze szczerze i klarownie każdą kobietę o tym
z góry informowałem.
– Hm.
Nadal patrzyła w bok.
– Wierzysz mi, Hailie Monet?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiedziałem, że jesteś taka obrażalska – zadrwiłem cicho
i chciałem złapać ją psotnie za brodę, ale widząc moją dłoń,
odsunęła się.
Przymknąłem powieki.
No dobrze.
Mlasnąłem językiem i się podniosłem. Dopiero wtedy Hailie
Monet z powrotem zaczęła wodzić za mną wzrokiem. Stanąłem
nad łóżkiem, na którym teraz siedziała. Nogi trzymała
spuszczone z jego brzegu, ale nie dotykały dywanu. Podpierała
się z tyłu rękoma. Bluzkę nadal miała podciągniętą, a włosy
rozwichrzone. Obok, na idealnie białej pościeli, leżał mój krawat.
Patrzyłem na nią z góry i widziałem w jej oczach niepewność.
Zastanawiała się, czy się zirytowałem. Nie odpuszczała jednak,
ciągle obstając przy swoim. Jej oczy zaczęły dopiero się
rozszerzać, gdy z grobową miną obniżyłem się przed nią na
kolana.
Tak, padłem na kolana przed Hailie Monet.
Znowu.
Zrobiłem to z tą samą pewnością siebie, gracją
i przekonaniem, co wcześniej. A może nawet i większym, bo
wiedziałem już, że to nie zwykłe przeczucie i Hailie Monet
naprawdę jest wyjątkowa.
I skoro od czasu do czasu będzie wymagała, bym jej o tym
przypominał, to będę dla niej to robił.
Wyciągnąłem do niej dłoń, ale nie podała mi swojej, dlatego
sam po nią sięgnąłem. Powoli, by miała czas się wycofać, choć
szczerze liczyłem, że tego nie zrobi.
Nie zrobiła.
Zdobywszy ją, przybliżyłem ją do swojej twarzy. To wymagało,
by Hailie usiadła prościej i sama odrobinę się do mnie
przysunęła. Niespiesznie przytknąłem usta do wierzchu jej dłoni,
nie odwracając od niej wzroku.
– Jesteś, Hailie…
Pocałowałem jej palec. Jeden, drugi, trzeci…
– …dla mnie wyjątkową kobietą…
Kolejny i kolejny. A potem złożyłem pocałunek we wnętrzu jej
dłoni. Skórę miała tak delikatną, gładką, a jej dłoń zupełnie mi
się poddawała.
– …na której mi zależy…
Poszedłem ustami dalej: do nadgarstka i wzdłuż ręki.
– …z którą chcę iść do łóżka i…
Podniosłem się i powoli wracaliśmy do poprzedniej pozycji.
Hailie położyła się na plecach, słuchając mnie w oszołomieniu.
– … z którą chcę uprawiać seks pełen szacunku, czci…
Wdychałem jej słodki zapach, łaskocząc swoim oddechem jej
szyję z prawej strony.
– …i przyjemności – dokończyłem szeptem.
Zadrżała.
Całowałem jej szyję, więc poczułem, gdy akurat przełykała
ślinę w reakcji na moje słowa.
– Powiedz mi, Hailie Monet… – Spojrzałem jej prosto w oczy,
nasze twarze milimetry od siebie. – …Czy ty również tego
chcesz?
Przez moment wpatrywała się we mnie, wbita w materac,
oddychając prędko. Zaraz potem pozbierała myśli, a w rezultacie
zaczęła wolno kiwać głową.
– Powiedz to na głos – zażądałem łagodnie, acz stanowczo.
– Też tego chcę – odparła zachrypniętym głosem.
Jeszcze przez chwilę błądziłem w jej oczach, po czym
odparłem krótko:
– Dziękuję.
I wróciłem do poprzedniej czynności, ale zanim zdążyłem
przypomnieć sobie smak rozkoszy, usłyszałem:
– Czekaj!
Zatrzymałem się, po czym nie wytrzymałem i parsknąłem
cicho prosto w jej brzuch. Pocałowałem go jeszcze przelotnie,
zanim uniosłem podbródek, by z powrotem na nią spojrzeć.
– Tak, Hailie Monet? – zapytałem cierpliwie.
Przygryzała wargę, ewidentnie się z czymś czając.
Przewróciłem oczami.
– Powiedz.
– Czy ty… zawsze się zabezpieczałeś?
Uśmiechnąłem się do siebie w myślach. Bardzo dobrze, to jest
moja odpowiedzialna Hailie.
– Oczywiście – odparłem z powagą, by wiedziała, że co jak co,
ale takie sprawy również traktuję z należytą im uwagą. – Unikam
nieplanowanych ciąż oraz chorób.
– Zawsze? – upewniła się z widoczną ulgą.
– Zawsze.
Pokiwała głową.
– Okej.
– Co więcej – zapowiedziałem – teraz też się zabezpieczymy.
Pokiwała głową jeszcze energiczniej.
– O, tak, świetnie – skwitowała z zadowoleniem i ponownie
się położyła, mrucząc jeszcze do samej siebie: – Żadnych ciąż.
Cicho się śmiejąc, wsunąłem delikatnie palce pod podwiniętą
nadal bluzkę Hailie i pomogłem jej zdjąć ją przez głowę. Potem
odpinałem guziki koszuli, obserwując ją, jak sama rozkoszuje się
tym momentem.
Następnie ja rozkoszowałem się, gdy czułem jej delikatne
opuszki palców na swoich mięśniach brzucha. Tych samych
palców, których paznokcie chwilę później zostawiały podłużne
szramy na moich plecach.
Któraś część naszej garderoby zsunęła się z łóżka na podłogę.
Spadła na leżące tam opakowanie po prezerwatywie. Pasek od
moich spodni znalazł się obok krawata. Włosy Hailie znowu
rozsypały się na białej pościeli, z każdą chwilą coraz bardziej
rozkopanej. Szarpnąłem raz kołdrą, gdy zacisnąłem na niej pięść.
Konstrukcja z poduszek, ułożona u szczytu łóżka, trochę się
rozburzyła.
Smukłe nogi Hailie oplatały mnie w pasie. Czasami
przejechałem dłonią po jej gładkim udzie lub łydce. Czasami
pociągnąłem za kosmyk włosów, który wcześniej opiekuńczo
chowałem jej za ucho. Często ją całowałem w każdą dostępną
w tej pozycji część ciała.
Ona najwięcej drapała mnie po plecach, ale też przykładała
nieraz dłonie do mojej klatki piersiowej lub składała je z tyłu
głowy, by naprzeć na nią i przycisnąć ją do swoich piersi, twarzy
lub prawej strony szyi.
Hailie Monet czarowała mnie swoją łagodną kobiecością,
w której kryła się pewna figlarność. Nie była tak niewinna, jaką
potrafiła grać. Potrafiła uwodzić, potrafiła zadbać, bym w tej
chwili był bliski postradania zmysłów.
Przewracała mi w głowie swoim zapachem, ciałem, ruchami,
samym nawet westchnięciem, które niby to przypadkiem co
jakiś czas opuszczało jej usta. Powieki czasem zaciskała,
a czasem otwierała, by spojrzeć prosto w moje oczy.
A wtedy przekazywaliśmy sobie nawzajem tę jedną, tak ważną
dla nas, że aż palącą informację:
Że chcemy więcej i więcej.
I jeszcze więcej.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
64

SCENA Z KRESKÓWKI

Will.
Kolejna osoba, którą bardzo chciałam wpisać na listę
bliskich mi ludzi, znajdujących się na prostej drodze do
zaakceptowania Adriena.
Z Willem sprawa była bardziej skomplikowana o tyle, że
w przeszłości zdążył się do niego poważnie uprzedzić.
Zabawne, bo jeszcze niedawno sądziłam, że najtrudniej
będzie mi przedstawić swojego partnera Dylanowi lub
Vincentowi. Nigdy nie przypuszczałabym, że to ze swoim
ulubionym bratem będę miała taki problem.
– Cieszę się, że przyjechałaś, malutka – powiedział na
powitanie. Ścisnął mnie mocno, jakby nigdy nie zamierzał
puszczać, i wyobrażałam sobie, że rzucił stojącemu za mną
Adrienowi poirytowane spojrzenie, które wyrażało dobitnie,
iż tylko moje odwiedziny sprawiają mu radość.
– Obiecałam – przypomniałam mu i uśmiechnęłam się
przymilnie. – Posiedzimy razem raczej dopiero jutro, co?
Puścił mnie i pogłaskał opiekuńczo po ramieniu.
– Tak będzie lepiej, jest już bardzo późno – zgodził się. –
Mówiłem, że dobrze by było, gdybyś przyleciała wcześniej.
– A ja mówiłam, że mam praktyki do wieczora –
przypomniałam mu. – Nie mogę brać wolnego, którego nie
mam. Niedawno byłam przecież u taty. Jeszcze trochę i reszta
grupy mnie znienawidzi.
Will słuchał mnie całym sobą, więc ledwo zerknął łaskawie
na Adriena, by skinąć mu głową i zasygnalizować, że jest
świadom jego obecności.
– Twoje życie to nie ich sprawa – mruknął lekceważąco
Will, na powrót otaczając mnie ramieniem. – Po co latać tak
po nocach, hm?
– Gadasz jak babcia Blanche – zaśmiałam się.
Will poprowadził mnie w głąb swojego domu. Większość
ścian pomalowano tu na biało, ale zdobiły je ciekawe,
nowoczesne obrazy. Wiele z nich to po prostu równie białe
płótna, wymazane kolorowymi farbami i nie do końca był to
mój ulubiony rodzaj sztuki, ale szanowałam to, że Will
dostrzega w nich głębię. Zresztą kiedyś sam Tony powiedział,
że coś w sobie mają.
– Widzisz? – Will się uśmiechnął. – Ona myśli tak samo,
a wiesz, że zwykle ma rację.
– Latanie po nocach okazuje się bezproblemowe, gdy
odbywa się w prywatnym odrzutowcu, a z lotniska odbiera cię
szofer. Przy okazji, dzięki za tę bezbłędną organizację.
Mrugnął do mnie.
– Dla ciebie wszystko, malutka.
Odwróciłam się, by upewnić się, że Adrien i ochroniarze
podążają za nami. Weszliśmy na kręte schody. U ich podnóża
minęliśmy wielką czarną poduchę, na której wylegiwał się
buldog francuski. Pies miał zerowy instynkt obronny, bo
totalnie ignorował obcych w domu. Zerkał na nas bez
zainteresowania i jakby z nadzieją, że nikt nie zacznie go
zaczepiać.
– Pinot jak zawsze w formie – skomentowałam
z rozbawieniem. Adrien pochylił się, by przywitać psa
i pogłaskać go za uchem. Czym mnie zaskoczył i jednocześnie
rozczulił.
– Woli obserwować niż działać. Trochę jak Harrison –
odparł Will.
– Przynajmniej nie będzie zaczepiał Daktyla.
– Widziałem, że z nim przyjechałaś.
– Wzięłam go, bo po tym, co spotkało mnie po powrocie od
taty, nie mogłam się przemóc, by znowu go zostawić –
wyjaśniłam, oglądając się za siebie na Danilo, który w domu
mojego brata zmienił stanowisko z ochroniarza na tragarza
kociego transportera.
– Zupełnie zrozumiałe – powiedział, ponownie głaszcząc
mnie po plecach. Weszliśmy już na piętro i teraz podążaliśmy
równie jasnym, co na dole, korytarzem. Rezydencja Willa
miała to do siebie, że mimo iż nie wybudowano w niej
dziesiątek sypialni, to była tak bardzo rozległa, że na
spokojnie można tu było robić całkiem długie spacery. – Czy
chłopcy dali nauczkę twojej sąsiadce?
– Eee… No tak jakby – zawahałam się, bo wchodziliśmy na
niebezpieczny temat. – Zrobili tak, że nie jest już moją
sąsiadką.
– Bardzo dobrze. – Will uśmiechnął się z zadowoleniem. –
Jeśli trzeba, potrafią być skuteczni.
– Zdecydowanie.
– No, Hailie, w takim razie życzę ci, żeby nowy sąsiad był
w porządku. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
Zmusiłam kąciki ust do uniesienia się.
– Ja będę nowym sąsiadem.
Niestety, samoistnie opadły.
Zatrzymaliśmy się właśnie przed drzwiami do sypialni, do
której prowadził nas Will. Z ręką na klamce spojrzał na
Adriena.
– Ty?
– Ach, jeszcze nie wiadomo, jak to będzie – powiedziałam
szybko i machnęłam ręką, chichocąc nerwowo.
– Podpisałem już wszystkie papiery.
– Będziesz mieszkał obok Hailie? – zapytał Will
przerażająco cicho. Zawsze porządny i stonowany, takiego go
znałam. Przy Adrienie ujawniał swoje inne oblicze. Robił się
pełen pretensji, podminowany, i teraz, na przykład,
poczerwieniał na twarzy.
– Raczej z Hailie – odparł po prostu Adrien. – Przewiduję,
że jeden z naszych apartamentów będzie na ogół stał pusty.
Rzuciłam mu mroźne spojrzenie.
– Przestań go drażnić.
Will sztywnym ruchem otworzył drzwi. Znałam sypialnię,
którą mi proponował – zawsze ją zajmowałam, gdy go
odwiedzałam. Lubiłam to, że jest jasna i przestronna, a mój
brat, oczywiście, zadbał, by została dla mnie dobrze
przygotowana. Klimatyzację ustawił tak, że było tu cieplej niż
w pozostałych pomieszczeniach w domu, jednak nadal
chłodniej niż na dworze, gdzie w lipcu panował niebywały
skwar.
– Rozgość się, malutka – powiedział miło, ale
i z wyczuwalnym napięciem.
– Dzięki, Will.
Sytuacja, która nastąpiła dalej, stała się dość niezręczna, bo
stanęliśmy wszyscy w pokoju i patrzyliśmy po sobie. Ja
głaskałam się jedną ręką po wyprostowanym łokciu drugiej,
nieśmiało się uśmiechając. Adrien z marnym efektem starał
się ukryć rozbawiony, lekko kpiący uśmiech, zaś Will walczył
ze sobą i siłą swojej gościnności.
Wiedziałam, o czym Will teraz myśli, i było to dla mnie
szalenie niekomfortowe.
– Przygotowałem drugą sypialnię w razie…
Adrien się uśmiechnął, ale nie wtrącił, tylko zerknął na
mnie.
– Eee… – Założyłam włosy za uszy. – Nie… Nie trzeba, ta
nam wystarczy, wiesz…
Usta Willa zacisnęły się w prostą linię, ale nie dyskutował
ze mną, tylko skinął głową.
– W takim razie… oboje się rozgośćcie.
Jego głos zabrzmiał szorstko i nieprzyjemnie. Adrienowi to
nie przeszkadzało, bo już zdążył znaleźć sobie odpowiednie
miejsce do odłożenia swojej walizki. Ja patrzyłam na brata
z małym zmartwieniem, wreszcie po prostu podchodząc do
niego i przytulając się do niego z wdzięcznością.
– Dobranoc, Will.
– Dobranoc, Hailie.
Nie potrafił nie oddać mi uścisku. Niezbyt interesowało go
nawiązanie kontaktu wzrokowego z Adrienem i nawet gdy
wychodził, tylko coś do niego burknął. Doceniałam to, że na
siłę nie starał się wyrzucić go do innej sypialni. To byłoby
upokarzające i niepotrzebne. I tylko w wykonaniu ojca miało
w sobie jakiś urok.
Adrien ewidentnie polubił dzielenie ze mną łóżka i nie
mogłam powiedzieć, że moje odczucia w tej kwestii były inne.
Po prysznicu się położyłam, ale nie zasnęłam, bo nie chciałam
przegapić momentu, w którym Adrien, odświeżony, przyjdzie
pod kołdrę. Wiedziałam, co robię, tak na niego czekając.
Te ciarki ekscytacji, które rozbiegły się po moim ciele, gdy
materac z jego strony się zapadł, były nie do podrobienia.
A moment, w którym poczułam jego dłoń na swoim udzie? Aż
drgnęłam i z przymkniętymi powiekami oraz uśmiechem
doświadczałam całą sobą tego zwykłego ruchu, jakim było
powiedzenie palcami Adriena aż do mojej talii i wyżej. To, jak
jego ręka owinęła się wokół mojego brzucha. A potem
z zadziwiającą łatwością odwrócił mnie w swoją stronę.
– Źle się czuję, bo Will jest w pobliżu – zdążyłam pisnąć,
zanim Adrien ucałował moją szyję.
– Ja z tego powodu czuję się wyśmienicie – odparł
w przerwie od pocałunków.
– Jesteś wredny!
Przekrzywił głowę.
– Tylko odrobinę złośliwy.
Następnie poczułam jego wargi na dekolcie, a dłoń niżej
i już wiedziałam, że szybko nie zasnę.

Niezwykle trudno było mi zapanować nad kolorem swoich


policzków z rana, gdy przywitałam się z Willem.
Zastanawiałam się, czy coś słyszał wczoraj wieczorem.
Wątpiłam, bo ściany były grube, a ja starałam się być cicho,
ale mimo wszystko wstyd został.
Do śniadania zasiedliśmy na tarasie. Rezydencja Willa
usytuowana była nad zatoką w Miami Beach, co oznaczało, że
poza oceanem zaraz po drugiej stronie widoczna była ściana
wieżowców z centrum miasta. Największe wrażenie robiły
wieczorem, gdy dookoła robiło się czarno, a budynki Miami
świeciły się imponująco. Poranki na tarasie też miały jednak
swój urok. Wody oceanu były spokojne, słońce przyjemne,
a wieżowce w tle jakby sobie spały.
Ugoszczono nas naleśnikami. Półmisek z nimi stał na stole
i co chwila donoszono nowe, jeszcze ciepłe. Świeże owoce
wysypywały się z patery, a z dzbanków lały się różne sosy
i syropy. Obowiązkowo każdy z nas dostał po kubku kawy,
poza Harrisonem, który z rana wolał delektować się swoją
z filiżanki, takiej z drobnym uszkiem i podstawką.
Daktyl przycupnął na leżaku przy basenie, a nieopodal
siedział Pinot, buldog Harrisona, z którym obserwowali się
wzajemnie. Oba zwierzaki nie były wystarczająco
konfliktowe, by się atakować, ale i nie powiedziałabym, że
jakoś wielce się zakolegowały.
Ciągle wydawało mi się, że się rumienię na wspomnienie
poprzedniej nocy, dlatego non stop podnosiłam do ust kubek
gorącej kawy, by ukryć za nim połowę twarzy. Na szczęście na
dworze też robiło się duszno już od samego rana, dlatego
w ostateczności mogłabym zrzucić powód zaczerwienienia
skóry na temperaturę powietrza.
Will nie pomagał, bo zadawał pytania typu:
– Wygodnie ci się spało?
A ja wtedy musiałam uważać, by się nie zakrztusić.
– Na obiad możemy zjeść sushi – planował Harrison.
Siedział w błękitnej, rozpiętej do połowy torsu koszuli,
a ciemne okulary chroniły jego oczy przed słońcem, gdy
wpatrywał się w niebo i wymachiwał swoją filiżanką.
W pewnym momencie wskazał nią na mnie: – Daj mi tylko
znać, czy zamówić dodatkową rolkę dla twojego kota.
– Jeszcze to z nim ustalę – odparłam z rozbawieniem.
Przy okazji zerknęłam na niego, a gdy się okazało, że
zniknął nagle z leżaka, natychmiast zmarszczyłam brwi.
– Gdzie on jest? – zapytałam ostrzej, niż planowałam.
Momentalnie odłożyłam sztućce i wstałam.
– Wydaje mi się, że wchodził do środka – odparł Harrison.
Jego domysły nie były dla mnie wystarczająco
przekonujące. Pod wpływem ostatnich wydarzeń zrobiłam się
przewrażliwiona. Ulżyło mi, gdy faktycznie w salonie Willa
namierzyłam Daktyla. Maleństwo podeszło sobie do miski, by
napić się wody. Poczekałam, aż pochlipał jej trochę, a potem
wzięłam go na ręce, niczym nadopiekuńcza kocia mama,
i wróciłam na taras.
Cóż, gdyby nie to, że Daktyl wczepił się w moją koszulkę
pazurami, tobym go upuściła.
Bo okazało się, że w ciągu tych niecałych dwóch minut, na
które zniknęłam, Adrien i Will zdążyli się pobić.
Na początku nie dowierzałam temu, co widzę. Dwaj
mężczyźni przepychali się na terakocie. Jeden wisiał nad
drugim, ale zaraz ten drugi się zawziął i sytuacja zmieniła się
o sto osiemdziesiąt stopni. I na odwrót. I na odwrót.
Ochroniarz Adriena ruszył na Willa, Harrison próbował
odciągnąć Santana. Zrobiło się zamieszanie. Przed oczami
zlewały mi się tylko jasne koszule wszystkich mężczyzn.
Pinot nie pakował się w środek walki, ale stanął na
baczność na swojej poduszce i od czasu do czasu wydawał
z siebie pojedynczy, niski, zachrypnięty szczek.
Jedynie Danilo zachowywał fason. Nie miał interesu
w uczestniczeniu w tej bójce i sądząc po wyrazie jego twarzy,
był za to bardzo wdzięczny. Stał z boku, ręce trzymał
splecione z przodu i błagał mnie wzrokiem, bym nie robiła
nic, co będzie wymagało od niego wkroczenia do tej porąbanej
akcji.
– Przestańcie!!! – zawołałam.
Stanęłam nad nimi, ale nie bardzo wiedziałam, jak
zareagować. To było jak scena z kreskówki, brakowało tylko
gęstej chmury pyłu. Biegałam dookoła nich jak idiotka,
szukając sposobu, by bezpiecznie wedrzeć się między nich
i zatrzymać ten cyrk.
Odskoczyłam, gdy noga ochroniarza Adriena prawie
rąbnęła mnie w łydkę. A potem aż się zachłysnęłam
powietrzem, gdy pięść Willa uderzyła Adriena w twarz.
Otwierałam usta, by wydrzeć się na swojego w tej chwili nie
tak ulubionego brata, jednak Adrien nie pozostał mu dłużny
i błyskawicznie odwzajemnił się podobnym ciosem.
– Kretyni! – zawołałam, niestety na marne, bo pewna
byłam, że w tym transie, w którym się znajdowali, nie
docierały do nich żadne odgłosy z zewnątrz.
Zamaszystym krokiem pomaszerowałam do leżaka, na
który odstawiłam zdezorientowanego Daktyla, a następnie
podeszłam do stołu. Jedną ręką złapałam za dzban lemoniady,
drugą – syropu klonowego. Wróciłam do kotłujących się
mężczyzn i chlusnęłam na nich płynami. Ochroniarz Adriena
dostał cytryną po oczach, Adrien zatelepał się od zimnego
lodu, Will splunął syropem klonowym, który wleciał mu do
ust, a Harrison wyskoczył ze strefy bójki, oglądając
z przejęciem swoją koszulę. Nie czułam się źle, bo to nie ja ją
zrujnowałam. Zanim ją zabrudziłam, zdążyła zostać
poszarpana i rozciągnięta.
Nastała chwila spokoju, więc natychmiast zaczęłam się na
nich wydzierać, żeby czasem nie zdążyli machnąć ręką na
szkody i wrócić do okładania się pięściami.
– Porąbało was?! – Odstawiłam naczynia na bok, mniej
delikatnie, niż powinnam, i podparłam się pod boki. – Co się
stało?!
Adrien przeczesał włosy i usiadł na posadzce z jedną nogą
zgiętą, a drugą wyprostowaną, zaś wolną dłonią podpierając
się podłogi. Wyglądał, jakby chciał sprawiać wrażenie, że on
nic nie robił, po prostu sobie tak usiadł. Will pierwszy zaczął
się podnosić, wygładzając swoje poplamione ubranie.
– Pokłócili się, wiesz, jak to mężczyźni – odparł pogodnie
Harrison. Dał sobie spokój z koszulą i poprawiał właśnie
zegarek na nadgarstku.
Wbiłam w niego wściekłe spojrzenie.
– Zostawiłam was samych na dwie minuty!
Harrison wzruszył ramionami.
– Wystarczyło.
– Nie wierzę, że nie mogę nawet na chwilę odejść na bok,
żebyście nie zaczęli się bić! Ile wy macie lat?! Jesteście dorośli,
no na Lorda!
Panowie powoli i w milczeniu doprowadzali się do
porządku. Wszyscy unikali mojego wzroku.
– Kto zaczął? – zapytałam ostro.
Milczenie.
– Will? Adrien? – ponagliłam ich.
Nic.
Adrien skupiał się na zapięciu guzika koszuli, Will całą
uwagę poświęcał muskaniu palcem rozciętej wargi
i sprawdzaniem, czy leci mu z niej krew.
– Jak dzieci – wycedziłam i spojrzałam na jedyną w tym
momencie osobę, na którą mogłam liczyć: – Danilo, kto
zaczął bójkę?
– Pan Santan, panno Monet – odpowiedział.
Cmoknęłam z niezadowoleniem, ale i skinęłam głową.
Przynajmniej Will nie zostanie oskarżony o naruszenie
nietykalności Adriena.
– Świetnie, dziękuję.
Adrien wtedy westchnął i uniósł dłonie, a także wreszcie
podniósł się z podłogi.
– Przyznaję się, że trochę mnie poniosło i sprowokowałem
twojego brata w mało elegancki sposób.
– Masz zaczerwienienie na skroni – warknęłam na niego.
– Przyłóż sobie lód, inaczej zostanie ślad i wstyd się będzie
gdzieś z tobą pokazać.
Adrien nie dyskutował, tylko westchnął, a jego dłoń
powędrowała do skroni. Skrzywił się, bo pewnie poczuł ból,
ale posłusznie ruszył do wnętrza domu w poszukiwaniu
zamrażarki. Jego ochroniarz towarzyszył mu jak cień.
– Ty też nie wyglądasz lepiej – wytknęłam Willowi, mając
na myśli głównie ranę jego na ustach.
– To nic takiego, malu…
– Nawet nie waż mi się teraz malutkować – przerwałam
mu ostro. – Przyjechał jako mój gość, a ty lejesz się z nim,
jakbyście nadal byli w liceum.
Odwróciłam się, wzięłam Daktyla na ręce, w wolną dłoń
porwałam miskę truskawek i wzburzonym krokiem zeszłam
na taras piętro niżej. Tak, Will i Harrison mieszkali
w rezydencji z piętrowym tarasem, ten na dole też był niczego
sobie. Padało tam więcej cienia i znajdowało się sporo roślin.
Usiadłam na sporej huśtawce, starając się uspokoić. Do buzi
pakowałam sobie truskawkę za truskawką i szukałam
powodu, dla którego mogłabym zaprzeczyć, że przyjazd tutaj
okazał się klapą.
Will, tak jak się spodziewałam, przyszedł do mnie jakieś
dziesięć minut później. Zmienił wymiętoloną koszulę na
nową, przemył posklejane syropem klonowym włosy
i opatrzył sobie wargę. Szedł w moją stronę, pocierając
z zakłopotaniem ręce, a ja czułam satysfakcję, że mu głupio.
Powinno być.
– Jeśli znowu zamierzasz mówić mi, że ci przykro
i będziesz się starał bardziej, to możesz sobie darować –
przemówiłam znudzonym głosem. – Mam po dziurki w nosie
twoich zapewnień.
– Ja…
– Jesteś trudniejszy od Dylana, ty sobie to wyobrażasz? –
prychnęłam, wymachując truskawką. – Nie mieści mi się to
w głowie.
Daktyl leżał obok mnie ze zmarnowaną miną. Znał mnie na
tyle, by wiedzieć, że w takim stanie jestem najgorsza, bo
i najmniej przewidywalna.
– Wiem… – Will wyciągnął dłoń. – Wiem, że nie po to
przyjechałaś tu z Adrienem, by…
– Ach, nie no, coś ty – przerwałam mu złośliwie. – Właśnie
po to go tu zabrałam, żeby dostał w twarz od mojego
kochanego braciszka. Dobra robota, Will, no to mu
pokazaliśmy!
Westchnął i pozwolił sobie usiąść po drugiej stronie
huśtawki. Zmierzyłam go bojowym spojrzeniem, dając mu do
zrozumienia, że nie zamierzam dać mu się ot tak ugłaskać.
– Naprawdę – zaczął ostrożnie – nie lubię Adriena.
– To już wszyscy wiemy.
– Przyjaźniliśmy się w liceum, potem nasze ścieżki zaczęły
się rozchodzić – wyznał. – Nie po drodze mi było z jego
stylem życia, a potem, gdy coraz poważniej traktowano jego
funkcję przyszłego członka Organizacji, zrobił się dla mnie
nieznośny…
– Bo byłeś zazdrosny – odezwał się Adrien.
Nie zszedł tu schodami z góry, a wyszedł z domu, dlatego
nas zaskoczył. On też się już przebrał, a przy skroni trzymał
paczkę z kostkami lodu. Poważne spojrzenie wwiercał
w mojego brata.
Will je odwzajemnił.
– Byłem – przyznał.
– Byłeś zazdrosny o pozycję Adriena? – powtórzyłam.
Wciąż ogarniała mnie niechęć, ale ciekawość wygrywała.
– Ja… – Will spuścił głowę. – Trudno o tym mówić przy
tobie, Hailie, a co dopiero przy tobie i Adrienie.
Odstawiłam miskę z truskawkami na bok i poprawiłam się,
by siedzieć wyżej. Kolana podwinęłam pod brodę, żeby
w razie czego zrobić na huśtawce miejsce dla Adriena, ale on
zdecydowanie wolał stać.
– Rozumiem, ale może w końcu nadeszła pora, żeby coś tu
sobie wyjaśnić – powiedziałam cicho.
Zbierał przez chwilę myśli z widoczną trudnością. Widząc
tę szczerą walkę, złagodniałam. Nawet Adrien milczał i dawał
mu czas.
– Zazdrościłem Vincentowi nie tylko jego charakteru, ale
i przeznaczenia – oznajmił w końcu. – A potem nadszedł
moment, w którym uświadomiłem sobie, że mój przyjaciel też
ma to przeznaczenie. – Will uniósł wzrok na Adriena. – Mój
przyjaciel będzie uczestniczył w spotkaniach Organizacji
razem z moim starszym bratem. Zyska w ten sposób szacunek
jego i innych członków. Będzie znał Organizację od
podszewki. Będzie trzymał jej sekrety. Będzie kimś
znaczącym.
– Nie romantyzuj mojej roli – odezwał się cicho Adrien. –
Dobrze wiesz, że nie miałem łatwo.
– Nie twierdzę, że miałeś. Wychowywałem się
z Vincentem, znam dobrze mroczne strony dziedziczenia
pozycji w Organizacji. Mówię tylko, że te pozytywne
podsycały we mnie zawiść.
– Cholerny strach – syknął Adrien. – O to byłeś zazdrosny,
bo nic innego nie czułem, wstępując do Organizacji. Nie wiem,
jak to wyglądało u Vincenta, możliwe, że inaczej, bo facet jest
stworzony do członkostwa w najbardziej popieprzonym
zarządzie świata, ale z mojej perspektywy nie było słodko,
Will. Wiedziałbyś to, gdybyś zupełnie się ode mnie nie
odsunął.
Torba z lodem gruchnęła o stolik, gdy Adrien odrzucił ją
z irytacją na bok.
– Nie zwalaj utraty kontaktu w całości na mnie –
odpowiedział Will. Dłonie zacisnął w pięści, ale starał się
zachować spokój. – Byłeś nieznośny, imprezowałeś
i buntowałeś się przeciwko przyszłości, jaką ci zbudowano,
nie było tak? Nie chciałeś brać ślubu z Mayą, więc spotykałeś
się z innymi kobietami…
Adrien parsknął kpiąco.
– Przypominam, że to ty, Williamie, złamałeś naszej
drogiej przyjaciółce Mayi serce.
– Zaraz, co? – sapnęłam.
Spojrzenie mojego brata pociemniało.
Adrien mi odpowiedział, nie odwracając od Willa wzroku
zamglonego od ich wspólnych wspomnień.
– Szczeniacka miłość z liceum. Maya wiedziała, że
w przyszłości będzie musiała wyjść za mąż za mnie, jednak to
nie mną była prawdziwie zainteresowana. – Jego usta
rozciągnęły się w cierpkim uśmiechu. – Spotykaliście się
przez chwilę, nieprawdaż?
– Nie pasowaliśmy do siebie i Maya również to czuła. Nikt
nikogo nie zranił, zachowaliśmy się dojrzale jak na dzieciaki
ze szkoły średniej – odparł Will, a jego głos przybrał mroczny
ton. – Przywoływanie jej w tej rozmowie nie jest
sprawiedliwe, Adrienie.
– Dobierałeś się do mojej wówczas przyszłej żony, Will.
Z której strony to ja jestem niesprawiedliwy wobec ciebie?
– Pomijasz fakt, że sam nie traktowałeś jej jak swojej
przyszłej żony. Wolałeś oglądać się za innymi. Nawet nie
próbujesz temu zaprzeczać, bo wiesz, że tak było. Co więcej,
wiedziałeś, że masz zapewnioną posadkę w Organizacji, więc
nie stresowałeś się studiami – mówił Will, a potem rozłożył
ręce. – Moje życie w pewnym momencie zaczęło wyglądać
inaczej i to dlatego nasze drogi się rozeszły.
– Nie rób z siebie męczennika. To, że nie było pisane ci
zostać członkiem Organizacji, nie oznacza, że nie miałeś
zabezpieczonej przyszłości. Wszyscy wiemy, że Vincent nie
dałby ci zrobić krzywdy. – Adrien parsknął. – I ty mi mówisz,
że byłeś zazdrosny? Co za ironia. Sam mogłeś cieszyć się
wszystkimi korzyściami życia we wpływowej rodzinie bez tak
naprawdę żadnych obowiązków. Z gromadką rodzeństwa,
które zawsze stanie za tobą murem. Ze starszym bratem,
który zawsze ci pomoże, i młodszymi, od których masz nie
mniej wsparcia. – Rysy jego twarzy stężały. – Jedyne, czego ja
ci nie zazdroszczę, Williamie, to, że Hailie jest twoją młodszą
siostrą.
Will zamilkł, mierząc się z Adrienem na spojrzenia, aż
wreszcie odchrząknął.
– I akurat ze wszystkich kobiet na świecie… – zaczął
zachrypniętym głosem.
Adrien zbliżył się do mnie, stanął obok i dłoń zacisnął
stanowczo na moim zgiętym kolanie, tak że jego sygnet
sterczał mi teraz przed nosem.
– Wybrałem ją – dokończył.
Zapadła cisza.
– Ostatnio mówiłeś, że chcesz, żebym ci zawsze mówiła,
Will, jeśli będę się czuła źle – powiedziałam szeptem. – A co,
jeśli czuję się wspaniale? Czy wtedy też cię to interesuje?
Błękitne oczy Willa złagodniały.
– Oczywiście.
Uśmiechnęłam się delikatnie i położyłam swoją dłoń na
dłoni Adriena.
– Więc wiedz, Will, że jest pięknie.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
65

NA GŁOWIE DWA KUCYKI

Nie wiem, czy kiedykolwiek z powrotem się polubimy –


zapowiedział Will.
Spędził z Adrienem prawie godzinę na tarasie. Tyle zajęła
im poważna rozmowa, którą obiecali mi, że przeprowadzą
między sobą, by wyjaśnić wszelkie niedopowiedzenia.
Zaufałam, że więcej nie dojdzie między nimi do rękoczynów,
więc sama wybrałam się na plażę. Spacerowałam w słońcu
brzegiem oceanu i chłodziłam sobie nogi w wodzie. Zerkałam
co chwilę na telefon, a wnętrzności wyżerał mi stres.
Tak bardzo mi zależało, by się dogadali.
Gdy wróciłam do domu, marzyłam, że natknę się na
Adriena z Willem śmiejących się radośnie, stukających się
butelkami piwa i klepiących się nawzajem wesoło po
ramionach.
Nie było tak.
Ale też się nie pozabijali, czego dowodem było to, że teraz
siedziałam z Willem na krótkim molo przy jego rezydencji.
Mówił do mnie, a w jego głosie pobrzmiewała skrucha. Moje
stopy wisiały tuż nad wodą, on jedną swoją nogę trzymał
wyprostowaną, drugą zgiętą w kolanie. Jego koszula i włosy
powiewały, ciemne okulary chroniły oczy przed florydzkim
słońcem. Ja zabezpieczyłam się czapką z daszkiem, włosy
spięłam zaś w kucyk.
Przeżywaliśmy właśnie ciepłą, bratersko-siostrzaną chwilę
sam na sam. Harrison robił sobie trening na prywatnej
siłowni, do której zaprosił również Adriena. Obaj wiedzieli, że
potrzebujemy z Willem momentu prywatności.
– Ale przepraszam cię za tę szarpaninę – powiedział Will
po raz setny dzisiejszego dnia. – Bo tak czy siak, mało to było
eleganckie wobec gościa, którego przyprowadziłaś do mojego
domu.
– Zgadza się – przyznałam. – Jednak biorę na to poprawkę,
skoro to on pierwszy się na ciebie rzucił.
– Wychodzi na to, że mamy między sobą sporo
niewyjaśnionych spraw – westchnął. – Będę się starał z nim
to rozpracować, zobaczymy, co z tego wyjdzie.
– Cieszę się, że zamierzasz próbować.
– Robię to, bo wiem, że ci na tym zależy.
Patrzył w dal, na wieżowce Miami, ale gdy na chwilę
zerknął na mnie, złapał moje spojrzenie i odwzajemnił nikły
uśmiech.
– Dobrze, że nie jesteś na mnie aż taka zła, malutka.
– Trochę jestem – odparłam poważniej. – Ale nie chodzi
mi o to, by się na ciebie gniewać i obrażać. Chcę, żeby relacja
między tobą a Adrienem się wyprostowała.
Will pogłaskał mnie po dłoni, którą trzymałam płasko na
deskach molo.
– Jesteś z nas wszystkich najdojrzalsza.
Uniosłam brodę wyżej, do słońca.
– Och, wiem o tym doskonale.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Mimo że błękitne oczy,
którymi się we mnie wpatrywał, były przysłonięte okularami,
to znałam je tak dobrze, iż wiedziałam, że są jak mieszanka
koloru otaczającej nas wody i bezchmurnego nieba.
– Teraz powiedz mi, jak to się stało, że spotykałeś się
z Mayą – poprosiłam go nagle.
Nadal nie mieściło mi się to w głowie.
– Miałem z nią bardzo dobry kontakt, uwielbialiśmy się.
Nadal mam do niej sentyment. – Will uśmiechnął się do
siebie.
– Wiedziałam, że się lubicie, ale nie przypuszczałam, że
macie na koncie wspólną historię miłosną!
Will się zaśmiał.
– Historia miłosna to za dużo powiedziane. Bardziej krótka
opowieść o związku dwóch kompletnie różnych charakterów.
Nie wytrzymaliśmy razem zbyt długo, ale to miłe
doświadczenie w naszych życiach. W porównaniu do tego
z Adrienem, ono jest bardziej skomplikowane i trudne do
przetrawienia…
– Przykre to – skomentowałam po momencie ciszy. – Że
tak się z nim trzymałeś, a potem wasza przyjaźń się
skończyła.
– To… – Will się zawahał. – Racja, to jest przykre. Było
bardzo bolesne na tamtym etapie życia. Samotność po utracie
bliskiej osoby jest nieznośna.
– Samotność? – Spojrzałam na brata uważniej. – Czułeś się
samotny? Nawet z chłopakami wokół?
Mój brat podrapał się po głowie, odchylił nieco, a potem
owinął dłonie wokół swojego zgiętego kolana.
– Wiesz, Hailie, teraz jesteśmy wszyscy dorośli, więc jest
inaczej, ale postaraj się wyobrazić sobie moją relację
z naszym rodzeństwem w przeszłości. Kiedy miałem, na
przykład, około osiemnastu lat. – Uniósł na mnie brew
z rozbawieniem. – Wiem, abstrakcja. A Dylan i bliźniacy?
Wtedy to były dzieciaki. I jasne, od zawsze byliśmy blisko,
jednak to nie był rodzaj relacji, jaką można mieć
z przyjacielem. Nie mogłem z nimi o wszystkim
porozmawiać, na wiele, jeśli nie większość tematów byli za
młodzi.
Pokiwałam w zamyśleniu głową.
– No tak, rozumiem, ma to sens… A… a Vincent?
Uśmiech Willa zrobił się kwaśny.
– Vincent był z kolei o wiele starszy. Ta różnica czterech lat
była kiedyś mocno odczuwalna. Zwłaszcza gdy skończył
szkołę i poszedł na studia, a ojciec zaczął wprowadzać go
w sprawy Organizacji. I pewnie, mogłem na niego liczyć
w razie poważnych kłopotów, jednak nie był z niego dobry
doradca w bardziej błahych, lecz wciąż dla mnie ważnych
sprawach. Możesz sobie wyobrazić, że problemy szkolne czy
miłosne nie robiły na nim wrażenia.
– O tak, to cały Vincent.
– Tak naprawdę nie był zły, w końcu wszyscy mieliśmy coś
za uszami. – Will wzruszył ramionami. – Poza tym miał
swoje momenty.
– Jak w tamtej sytuacji, co to opowiadałeś o niej na weselu?
Z rozbitym samochodem?
– To dobry przykład…
– Co jest? – Przekrzywiłam głowę. – Skąd to wahanie?
Will zapatrzył się na ocean. Przecięła go właśnie
motorówka z bandą nastolatków na pokładzie. Głośno wyli
i się śmiali, ale zaraz zostało po nich tylko echo, bo wypłynęli
na otwartą wodę. Z prawej strony, kilka domów dalej od
rezydencji Willa (domów równie pokaźnych), zaczynał się
most, który łączył Miami South Beach z centrum miasta.
Większość ludzi pokonywała go autem, ale kręciło się po nim
też sporo biegaczy. Podziwiałam, że potrafią uprawiać sport
w takim upale, ja ledwo wytrzymywałam na tym molo, i to
tylko dlatego, że od czasu do czasu zawiał lekki, przyjemny
wietrzyk.
– Mam jeszcze jeden pasujący na myśli… – wyjaśnił.
– Zachowujesz się, jakbyś nie chciał go wcale przytaczać.
– Martwię się, że to niedobry pomysł.
– Niestety, za późno. – Niecierpliwie zamachałam nogami
na wodą. – No weź, zacząłeś, więc musisz skończyć.
Will zaśmiał się, ale odrobinę nerwowo.
– To dotyczy ciebie.
Znieruchomiałam, ale tylko na sekundę.
– Wiesz… teraz to tym bardziej musisz mi powiedzieć.
Automatycznie się zdystansowałam, bo z doświadczenia
wiedziałam, że mogę zaraz usłyszeć wszystko. Moja rodzina
charakteryzowała się tak ogromną tajemniczością, iż co rusz
dowiadywałam się o niej czegoś nowego. Były to bardziej lub
mniej wstrząsające informacje, no ale nigdy nie wiadomo
było, co się trafi.
– Wymazałem to z głowy, bo to była głupota.
– Jeny, Will, mów – ponagliłam go, teraz wwiercając
w niego wzrok. Chwilowo nie interesowało mnie już nic
wokół.
– Wiesz, że dowiedzieliśmy się z Vince’em o tobie przed
resztą naszych braci, prawda?
Serce zabiło mi mocniej.
– No, Tony opowiadał… W sumie to… Eee… Jak to
wyglądało? Zawsze byłam ciekawa, jak zareagowaliście, ale
jakoś nie wiem… Może trochę wstydziłam się zapytać?
– Zanim ojciec sfingował swoją śmierć, zawołał nas do
siebie. To był chaotyczny czas. On był zestresowany, my też.
Koszmarny okres, zwłaszcza dla Vincenta. Ojciec przekazywał
mu wszystko, co związane z biznesem. – Will przerwał na
chwilę i spojrzał na mnie czule. – Aż w końcu została jedna,
osobna i bardzo ważna kwestia.
– W sensie, że moje istnienie? – zapytałam cicho.
Skinął głową.
– Tak jest, Hailie.
– Zastanawiałam się kiedyś, jak to przyjęliście –
wyznałam.
– Inaczej.
Uniosłam brew.
– Ja przyjąłem to inaczej niż Vince – wyjaśnił i przygryzł
wargę. – Cholera, nie jestem pewien, czy powinienem o tym
mówić. Jeśli Vince się dowie, że ci to wypaplałem…
– Nic nie zrobi – przerwałam mu. – Minęły lata, tak
naprawdę nie ma to już znaczenia. Ale chcę wiedzieć.
Will zaczesał roztrzepane przez wiatr włosy do tyłu.
– Ojciec zawołał nas do gabinetu. Mnie i Vincenta.
Powiedział, żebyśmy usiedli, widać było, że się stresuje. Był
tuż przed wcieleniem w życie planu swojej upozorowanej
śmierci, więc na początku sądziłem, że to jest wyłącznym
powodem jego zdenerwowania. Czekałem na to, co nam
powie. Najwięcej informacji przekazywał Vincentowi, więc
cieszyłem się, że wreszcie i mnie zechciał w coś zaangażować.
Patrzył na nas długo zza biurka przekrwionymi od braku snu
oczami, a potem zaczął machać na nas palcem wskazującym.
– Szczegółowo to zapamiętałeś – wyszeptałem.
Byłam pewna, że pod okularami Will mruży oczy.
– To był dla mnie niesamowicie ważny moment.
Powiedział nam, że ma z inną kobietą dwunastoletnią córkę,
która mieszka w Anglii i nie ma pojęcia o naszym istnieniu.
Zapadła cisza.
Oboje wpatrywaliśmy się w wodę.
– W wieku dwunastu lat zapisałam się na akrobatykę,
z której zrezygnowałam po czterech zajęciach –
wyszeptałam, sięgając pamięcią do wspomnień o sobie w tym
wieku. – Wolałam chodzić w tym czasie do biblioteki. Babcia
mnie do niej prowadziła, siadywała na krześle i rozmawiała
ze znajomą panią bibliotekarką, a ja buszowałam między
regałami. Czasami dołączała do mnie Roxane, moja
przyjaciółka. Polecałyśmy sobie nawzajem różne tytuły.
– Dwunastoletnia Hailie już miała fioła na punkcie
czytania? – zaśmiał się Will.
– Wtedy jeszcze nie byłam aktywna w mediach
społecznościowych, ale czytałam non stop.
Mój brat uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem
posmutniał lekko.
– Bardzo żałuję, że cię wtedy nie znałem.
– Może bym cię denerwowała? – zasugerowałam, psotnie
unosząc kąciki ust. – Gdyby rozchorowała się niania, miałbyś
o jedno dziecko więcej do zajmowania się.
– Tobą mógłbym się opiekować – odparł z przekonaniem.
– Jestem pewien, że byłaś grzeczną i słodką dziewczynką.
– Aha. Gdybym wychowywała się z Dylanem i bliźniakami,
nie byłabym taka słodka i grzeczna.
Will rzucił mi mały uśmiech.
– Sądzę, że mimo wszystko byś była – powiedział łagodnie.
– Zresztą bardzo chciałem się przekonać. Kiedy ojciec
poinformował nas o twoim istnieniu, nie mogłem przestać
o tobie myśleć.
Uniosłam na niego wzrok z rozczuleniem.
– Tak, Hailie… – Pokiwał głową. – Wyszliśmy z Vincentem
z gabinetu ojca całkowicie zszokowani. Vince jednak szybko
odrzucił tę wieść na drugi plan.
– Dobrze wiedzieć – mruknęłam z udawaną obrazą.
– Miał dużo na głowie w związku z odejściem ojca. Bardzo
ściśle stosował się do jego instrukcji, a instrukcją taty był
bezwzględny zakaz kontaktowania się z tobą.
– Chcieliście się ze mną skontaktować? – zapytałam
z nadzieją.
– Eee… – Will się zamotał. – Vince, jak mówiłem, miał
dużo nowych obowiązków. To był dla niego okres pełen
wyzwań i raczej nie chciał sobie dokładać trudów.
– Czyli jego nie obeszło to, że ma siostrę, rozumiem. –
Podwinęłam dolną wargę i uniosłam brwi z teatralną urazą.
– Wiesz, że Vince potrafi chłodno kalkulować. Od razu
wyliczył, że tata ma rację i poznanie cię w tamtym momencie
wprowadziłoby niepożądane komplikacje i w twoim życiu,
i w naszych. Ja natomiast… działałem bardziej emocjonalnie.
– Chciałeś mnie poznać? – ucieszyłam się.
– Kilka razy wróciłem się do taty i wypytywałem go
o rzeczy, które mi umknęły. Z kim mieszkasz, gdzie, w jakich
warunkach… Tata odpowiadał niechętnie, zerkał na mnie
podejrzliwie, aż wreszcie kazał mi spadać ze swojego
gabinetu i nie wracać z kolejnymi pytaniami o siostrę.
– Nie chciał opowiadać ci o mnie szczegółów?
– Nieważne, bo wiedziałem wystarczająco dużo, by po
jakichś dwóch tygodniach rozmyślań, wsiąść w samolot
i polecieć do Anglii.
– Do mnie?! – zdumiałam się.
Skinął ze spokojem głową.
– Do ciebie.
– Mówiłeś, że na lotnisku w Stanach widziałeś mnie po raz
pierwszy!
– Bo to prawda. Ale faktycznie doszło do tego, że stałem
pod twoją szkołą i czekałem, aż skończysz lekcje.
– Pod moją podstawówką?! Tą zieloną?
– Tak, była zielona.
– To jakiś obłęd. – Usiadłam wygodniej. Choć drewniane
deski zaczynały wbijać mi się w pośladki, całą sobą byłam
teraz zaabsorbowana tą historią, więc mi to nie
przeszkadzało. – Dlaczego finalnie się nie spotkaliśmy?
Milczał przez chwilę, która dłużyła mi się
w nieskończoność. W ciemnych szkłach jego okularów
widziałam odbicie mojej coraz bardziej zniecierpliwionej
twarzy.
– Vince mnie powstrzymał.
Rozdziawiłam buzię.
– Czekaj, zadzwonił?
– Przyleciał za mną do Anglii. – Will odchylił głowę.

Stałem przy ogrodzeniu i czekałem, aż w twojej szkole


rozbrzmi dzwonek. Zrobiłem swoje dochodzenie, wiedziałem
więc, o której miałaś skończyć lekcje tego dnia.
Niecierpliwiłem się, by cię wypatrzyć. Drżące dłonie
trzymałem w kieszeniach. To był chłodny dzień, ale to nie
z zimna się trząsłem.
Nagle poczułem, że ktoś za mną staje. Cicho, niczym cień.
Oczywiście, że wiedziałem, że to Vincent. Znałem jego chód
i osaczającą aurę. Żal ścisnął mi serce, bo od razu domyśliłem
się, że przyleciał za mną pokrzyżować mi plany.
– Zamierzasz ją porwać? – zapytał. W jego głosie
pobrzmiewał ten jego dobrze nam wszystkim znanym chłód.
Teraz niewiele się zmienił, może z roku na rok jest tylko
odrobinę mroźniejszy.
– Chcę ją tylko zobaczyć – odpowiedziałem cicho i twardo.
Byłem zdeterminowany, by pokazać przed Vincentem, że
jestem pewien siebie i swoich decyzji, tak jak on zawsze
pewien był tych podejmowanych przez siebie.
– I co ci po tym?
Odwróciłem się z irytacją. Vincent stał w rozpiętym
płaszczu, spod którego wystawał garnitur. Już wtedy często je
nosił, a twarz, choć młodziutką, miał też surową, dlatego już
na pierwszy rzut oka wzbudzał zwykle respekt.
– No nie wiem, Vince, będę wiedział, jak wygląda nasza
siostra? – rzekłem z frustracją.
– Skoro nie wiesz, jak wygląda, jak zamierzasz wypatrzeć
ją wśród chmary innych dzieciaków?
Zacisnąłem usta.
– To córka naszego ojca, ma jego geny. Rozpoznam ją –
wycedziłem.
– Mhm.
Przymknąłem powieki.
– Co ty tutaj robisz? Po co za mną przyleciałeś?
– Aby się upewnić, że nie porwiesz żadnej dwunastolatki.
– Nikogo nie będę porywał, do cholery.
W oczach Vincenta zamajaczyła na chwilę kpina.
– No dobrze, Will – odezwał się znowu, gdy już
spoważniał. – Sprawa prezentuje się tak, że nie powinno cię
tutaj być. Jesteś dorosłym mężczyzną, a dorosły mężczyzna
kręcący się bez celu pod szkołą podstawową to podejrzane
połączenie.
– Stoję na ulicy, mogę to robić. Nikogo tym nie krzywdzę.
– Will, ojciec nie chce, żebyśmy kontaktowali się z tą
dziewczynką – przypomniał mi Vince dosadnie. Jego
spojrzenie stało się intensywne i gdybym nie znał go całe
życie, to pomyślałbym, że wyćwiczył je sobie tuż przed
dołączeniem do Organizacji, by móc pokazywać, że jest
groźny, i mieć tam poważanie.
Dłonie w kieszeniach zacisnąłem w pięści.
– Nie odezwę się do niej ani słowem. Chcę ją tylko
zobaczyć. – Spojrzałem na niego. – Ciebie nie ciekawi, jak ona
wygląda?
Vincent nawet nie mrugnął.
– Nie.
– Nic? Czy jest zadbana, czy jest szczęśliwa?
– Mieszka z matką.
– Dobrą matką?
Vincent wzniósł oczy do nieba.
– To nie jest nasza rola, Will – przemówił z opanowaniem.
– Należy ufać ojcu, że mała jest w dobrych rękach. My nie
jesteśmy jej rodzicami czy opiekunami. Ta dziewczynka ma
matkę, chodzi do szkoły, pewnie ma na głowie dwa kucyki,
a w plecaku piórnik z księżniczką.
– Nie czujesz potrzeby, by samemu się przekonać, czy tak
jest naprawdę? – zapytałem z niedowierzaniem, a potem
machnąłem dłonią w kierunku zielonego budynku. – Spójrz
na tę szkołę! Jest publiczna.
– To nie nasza sprawa, William – odpowiedział Vince
nawet jeszcze bardziej szorstko. Chyba zobaczył, że zwiesiłem
lekko głowę, przytłamszony tymi argumentami, bo szepnął
do mnie ciszej: – Mogę ci pokazać jej zdjęcie, jeśli chcesz.
– Masz jej zdjęcie? – zdziwiłem się.
– Tak.
– Powiedziałeś, że nie interesuje cię, jak wygląda.
– Zgadza się, ponieważ widziałem ją na zdjęciu.
Patrzyliśmy przez kilka sekund na siebie – Vincent
poważny, ja niedowierzający.
– Jesteś trudny, Vince.
Wzruszył ramionami.
Westchnąłem i obejrzałem się na szkołę. Zaczynało mżyć
i złapałem się na myśli, czy masz parasolkę i czy nie
zmokniesz w drodze do domu. Nawet wtedy wiedziałem, że to
z mojej strony przesada. Próbowałem sobie wbić do głowy, że
co by nie było, jesteś jednak dla mnie obcym dzieckiem.
Tak, wtedy dotarło do mnie, że nie mam prawa tam stać
i podglądać cię bez twojej wiedzy.
– Myślisz, że kiedyś ją poznamy? – zapytałem z wahaniem.
– Zależy, czy ojciec podejmie decyzję, by nam ją
przedstawić.
Nienawidziłem tego, że Vince potrafi na wszystko
odpowiedzieć w tak opanowany, a w gruncie rzeczy
i sensowny sposób.
Pokiwałem wolno głową, ostatni raz obejrzałem się na
szkołę, a potem oblizałem wargi.
– Dobra, chodźmy stąd.
– Proponuję obiad.
Odszedłem ramię w ramię z Vincentem. Głowę trzymałem
nisko, trochę z zawodu, a trochę, bo deszcz zacinał coraz
mocniej. Nagle zamiast mokrego chodnika przed moimi
oczami pojawił się telefon naszego brata.
A na nim roześmiana dwunastolatka w dwóch kucykach na
głowie.
Zatrzymałem się i złapałem komórkę obiema dłońmi.
– To ona – szepnąłem. To miało być pytanie, ale nie
potrzebowałem go zadawać, bo od razu rozpoznałem, że to ty.
Nie mogłem się mniej mylić, gdy wyobrażałem sobie, że
otrzymałaś geny ojca.
– Z informacji na stronie szkoły wynika, że dobrze się uczy
i nie lubi brokułów – oświadczył Vince grobowym tonem.
Uniosłem brew.
– Nie lubi brokułów?
– Próbowali być zabawni. – Vincent mlasnął lekceważąco,
ewidentnie nierozbawiony staraniami szkoły.
– Szkoda, brokuły to samo zdrowie – mruknąłem
i zaczęliśmy iść dalej, ja ciągle wgapiony w telefon. – Czy ty
widzisz to samo, co ja? Kogo twoim zdaniem najbardziej
przypomina?
Vincent zaciskał przez moment szczękę i usta, jakby
odmawiał odpowiedzi, ale w końcu się złamał.
– Dylana, oczywiście.
Oczarowany tą zbieżnością, pokiwałem głową.
– Dylana jak nic – zgodziłem się.
I obaj parsknęliśmy głośno. Tak, obaj, ja i wiecznie
poważny Vincent.
Oddalaliśmy się od zielonego budynku w akompaniamencie
naszego śmiechu i dźwięku dzwonka szkolnego.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
66

ALE ŻE W BASENIE WILLA?

Miałam piórnik z wróżką, nie księżniczką.


Will wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I faktycznie jako dziecko nie lubiłam też brokułów –
ciągnęłam z namysłem. – Potem mi przeszło.
– Przed twoim przyjazdem do Rezydencji Monetów
zakazałem Eugenie gotować czegokolwiek, co zawiera
brokuły – wyznał.
– To urocze, Will.
– Potem okazało się, że wcale już nie masz z nimi
problemu.
– Polubiłam je jakoś w wieku trzynastu lat.
Zaśmialiśmy się z tej głupotki, ale nagle ja spoważniałam,
bo przypomniało mi się, że zamierzałam się trochę na Willa
pozłościć. Na moją twarz natychmiast wstąpił grymas.
Zaczęłam wstawać.
– Hej, dokąd idziesz? – zapytał, oglądając się za mną.
– Nie wiem, daleko – odmruknęłam, ale stanęłam
w miejscu nad Willem i podparłam się pod boki. – Ile jeszcze
takich historii przede mną ukrywasz? Przecież zaraz się
dowiem, że byłeś przebrany za drzewo na moim pasowaniu
na przedszkolaka.
Will ledwo zdusił chichot.
– Ta była jedyna, słowo.
– Przez te wszystkie lata nie mogłeś mi jej opowiedzieć?
– Nie chciałem cię wystraszyć. Potem było mi głupio. No
i koniec końców cię nie zobaczyłem, więc nie było o czym
mówić.
– Wkurzające to jest.
Chciałam odejść, ale Will się odchylił, wyciągnął do tyłu
i złapał mnie za kostkę.
– No daj spokój, Hailie, nie gniewaj się – prosił, ciągle
starając się tłumić śmiech.
Nie potrafiłam się wyswobodzić na stojąco, a na dodatek
straciłam równowagę, więc padłam na molo na czworaka i tak
próbowałam mu się wyrwać.
– Puszczaj, Will! – wydusiłam z siebie również ze
śmiechem, bo zaczął łaskotać mnie po stopie. Próbowałam go
kopnąć, ale mi się nie udało i wyciągnęłam się na deskach jak
wąż. Brakowało mi tlenu i rechotałam wniebogłosy. Wreszcie
udało mi się rąbnąć go w nadgarstek i się uwolniłam, ale nie
uciekałam już.
Leżałam na plecach i gapiłam się w błękitne niebo.
Ładne było.
– Gorąco – westchnęłam w końcu, uspokajając oddech.
– Dookoła masz mnóstwo wody, żeby się schłodzić –
odparł Will i zamaszyście powiódł dłonią w powietrzu. Oparł
się na łokciu niedaleko mnie.
– Zaraz skorzystam, ale jeszcze chcę chwilę poleżeć. To
takie słodkie lenistwo… – rozmarzyłam się, przymykając
oczy.
– W porządku, nie spieszy nam się.
– Fajnie, że tu mieszkasz. Lubię tu przyjeżdżać –
wyznałam.
– Cieszy mnie, że to mówisz – odparł. – Bo nigdy nie
zapomnę twojej miny, gdy ci powiedziałem, że wyprowadzam
się do Miami.
Rozwarłam szeroko powieki.
– Jakiej miny?
Will westchnął.
– To, jak zadrżała ci broda i zaszkliły się oczy.
Podniosłam się na łokciach, z przejęciem wpatrując się
w Willa.
– To nie tak, że nie cieszyłam się twoim szczęściem –
wytłumaczyłam się szybko. – Po prostu dużo się działo, Anja
się wprowadzała do Rezydencji, niedługo na świecie miała
pojawić się Lissy, Dylan wyjeżdżał na studia za granicę… No
i na dokładkę ty oznajmiłeś nagle, że też cię nie będzie…
– Wiem, wiem – uspokoił mnie. – Wiem, że sobie to
wszystko przepracowałaś, jednak mówię o tej twojej
pierwszej, najszczerszej reakcji na mój wyjazd. Prawie
dostałem zawału, gdy zobaczyłem ten smutek i zawód na
twojej buzi.
Przekrzywił głowę z troską.
– Trudno pogodzić się z tak wielkimi zmianami, jednak
ostatecznie uważam, że zamieszkanie w Miami to był dla
ciebie strzał w dziesiątkę. Poznałeś Harrisona, spełniasz się
zawodowo, a i przestałeś się tak porównywać do Vincenta,
mam rację?
Will zaśmiał się nieśmiało.
– No masz, malutka, masz.
– No właśnie. – Uśmiechnęłam się zadowolona i ponownie
wystawiłam się do słońca. – Może mi coś jeszcze opowiesz? –
zapytałam, ziewając i mrużąc oczy. Promienie tak przyjemnie
mnie w nie raziły. Podobał mi się też subtelny plusk wody pod
deskami mola. – Jak chowałeś się za kwiatkiem, gdy w wieku
dziesięciu lat występowałam w przedstawieniu na
zakończenie roku szkolnego, na przykład.
– Dlatego ci nie opowiadałem tamtej historii – powiedział
ze śmiechem. – Wiedziałem, że będziesz ze mnie drwić.
– Drwię, bo opowiedziałeś mi ją tak późno.
– Mówiłaś niedawno, że z chęcią posłuchałabyś kilku
anegdot z dzieciństwa naszego rodzeństwa. Chciałabyś
poznać jakieś teraz?
Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
– Z przyjemnością, Will.
Dwa razy nie trzeba mu było powtarzać.
Śmiałam się, krzywiłam, wytrzeszczałam oczy. W pewnym
momencie nawet usiadłam prosto. Moi bracia byli porąbani,
co tu dużo mówić, a ich dzieciństwo, choć wiedziałam, że
musiało być intensywne i chaotyczne, jawiło się z tych
opowieści jako jarmark. Taki ze światełkami, harmidrem
i różnymi dziwnymi atrakcjami.
Ten obraz zakorzenił się w mojej głowie tak wyraźnie, że
szybko miał do mnie wrócić.
I to w nowej, ulepszonej wersji.
Na razie, to gdy skończyłam ładować siostrzano-braterskie
baterie z Willem, on musiał wyrwać się na jakieś spotkanie.
Nie mówił o nim za dużo, a już zwłaszcza nieskory był do tego
w towarzystwie Santana.
– Zapewne biznes – rzucił Adrien luźno, kiedy siedzieliśmy
razem przy basenie. Nie dało się ukryć, że mimo wszystko
zerkał ciekawsko za moim bratem, dopóki ten nie zniknął.
Sami jednak nie planowaliśmy na razie ruszać się z domu.
Nie mieliśmy ciśnienia, by zwiedzać Miami. Znałam to miasto
całkiem nieźle, a Adrien chyba jeszcze lepiej.
– Miałem tu kiedyś apartament, ale jestem prawie pewien,
że oddałem go Keirze – zdradził. – Muszę to sprawdzić.
Wykorzystałam moment, w którym się zamyślił, i się
zatrzymałam. Do tej pory pływałam sobie wkoło, rozkoszując
się bajecznymi warunkami i przyjemnym chłodem, a Adrien
siedział rozłożony na brzegu i mnie obserwował. Nogi miał
wyciągnięte, a jedną ze stóp moczył od czasu do czasu
w basenie.
– Sprawdzaj sobie, ja zostaję tutaj – rzuciłam niby to
obojętnie. Weszłam na schodki, wynurzyłam się z basenu
i padłam na zacumowany obok gruby materac. Pod wpływem
ciężaru mojego ciała posunął się i zaczął dryfować po
powierzchni basenu, ze mną skąpaną w słońcu na pokładzie.
Adrien poprawił się odrobinę, by lepiej mnie widzieć, co nie
umknęło mojej uwadze.
– O nie, nigdzie się nie ruszam – mruknął pod nosem, co
cudem usłyszałam.
Oczywiście, że celowo wyciągałam nogi i rozkładałam się
na materacu tak, by utrzymać zainteresowanie Adriena, choć
przecież wcale o nie walczyć nie musiałam. Postanowiłam
zobaczyć, co się stanie, jeśli dla odmiany zamknę powieki
i udam, że zasypiam.
Słonce grzało tak przyjemnie! Sam fakt, że otaczała mnie
woda, perfekcyjnie równoważył wszechobecny upał.
Rozległ się plusk.
Błyskawicznie otworzyłam oczy.
Nie zostałam ochlapana, może poczułam na sobie tylko
kilka nic nieznaczących kropel, ale i tak się rozejrzałam.
Miejsce, w którym przed chwilą relaksował się Adrien, było
puste. Jego samego też nie widziałam nigdzie dookoła.
Uniosłam się i spróbowałam wychylić lekko, by zajrzeć pod
wodę, a wtedy materac zawirował. A ja wraz z nim.
Z ust wyrwał mi się pisk. Złapałam się mocniej brzegu
materaca, by z niego nie zlecieć. Zatrzymałam się, dopiero
gdy Adrien miał mnie naprzeciwko siebie. Znajdował się
w basenie, teraz już mokry, wpatrzony we mnie intensywnie.
W takim wydaniu przerażał mnie i fascynował zarazem. W tej
jego powadze zawsze szukałam śladu drwiny. Teraz też jej się
dopatrywałam i byłam prawie pewna, że gdzieś tam mignęła
mi w jego ciemnych oczach.
Koniuszki moich palców u stóp dotknęły jego klatki
piersiowej, gdy się zbliżył. Podwinęłam je, ale to na nic, bo
Adrien bezceremonialnie wyciągnął ręce i złapał mnie pod
zgięcia w kolanach.
Wybałuszyłam oczy.
– Nie!
Pociągnął.
I ściągnął mnie z materaca, tak że do pasa zamoczyłam się
w wodzie. Tylko do połowy, ponieważ w porę mnie złapał.
Przylgnęłam do niego wyjątkowo desperacko, by uniknąć
wpadnięcia taką nagrzaną do basenu. Jego palce zacisnęły się
teraz na spodzie moich ud, które mocno zacisnęłam na jego
talii. Rękami oplotłam jego barki, a twarz ukryłam w piersi.
Nie było mowy, bym go puściła.
– Nie, nie, nie – piszczałam, jednocześnie chcąc krzyczeć
„tak”, gdy pocałował mnie w szyję.
I w policzek, w skroń, a potem w ramię. Tam, gdzie tylko
dał radę dosięgnąć.
Na przemian zaciskałam i luzowałam palce na jego mokrej,
lecz ciepłej skórze. W pewnym momencie jedna z moich dłoni
powędrowała nawet do jego włosów. Lubił, gdy błądziłam
wśród nich palcami.
Przejęta pieszczotami, nawet nie zorientowałam się, że
Adrien przeszedł przez pół basenu, by odstawić mnie na
brzeg. Posadził mnie tak, że moje nogi wciąż znajdywały się
pod wodą. Delikatnie rozchylił moje uda, by wsunąć się
między nie. Dłonie położył na moich biodrach i wwiercił we
mnie tak ostre spojrzenie, że gdybym nie podparła się o kafle
za sobą, runęłabym na nie plecami.
– Ale że w basenie Willa? – jęknęłam.
Chciałam odwrócić głowę w stronę drzwi tarasowych, by
się upewnić, że poza biednymi ochroniarzami nie mamy
żadnego towarzystwa, Adrien mnie powstrzymał
pocałunkiem w usta.
– Nie ma go – uciął w przerwie pomiędzy pocałunkami.
Planowałam poruszyć temat kamer, ale nie mogły mnie
mniej obchodzić, gdy pocałunki mężczyzny stały się
poważniejsze. Z jakiegoś powodu rzadko puszczały nam
hamulce. Zupełnie nie rozumiem czemu, przecież te
momenty były tak przyjemne…
Całowaliśmy się długo i namiętnie. Zapomniałam już
o wodzie i słońcu. Adrien trzymał jedną rękę na mojej talii,
drugą nadal na biodrze. Ja zaplotłam nogi wokół jego tułowia.
Cóż za fantastyczny pomysł na spędzenie popołudnia! A ja
chciałam drzemać na materacu, kretynka.
Kiedy wreszcie przerwaliśmy, Adrien nie potrzebował
długiego odpoczynku. Kontynuował, wodząc ustami po mojej
skórze w okolicy szyi, a potem odsunął się i nachylił, by
zjechać nimi do piersi i w dół, tam gdzie miałam bliznę
i tatuaż. Byłam w raju, głaskałam jego włosy, kiedy on
całował wnętrze mojego uda.
Wreszcie znudziła mu się ta pozycja. Złapał mnie wtedy
pod uda, uniósł i lekko przeniósł do tyłu, by mieć miejsce na
podparcie się o brzeg basenu i wyjście z niego. Wtedy mnie
uniósł i przetransportował na leżak, gdzie spędziliśmy razem
kolejne słodkie chwile.
Straciłam poczucie czasu. Adrien leżał nade mną i mnie
całował, a ja nie pozostawałam mu dłużna. Trwało to
wystarczająco długo, byśmy zdążyli wyschnąć na słońcu,
a mniej więcej wtedy Adriena znowu znudziło nasze
położenie. Wziął mnie na ręce, tak jak wcześniej w basenie,
i nie przestając obsypywać buziakami w brodę, nos, kości
policzkowe i usta, wszedł ze mną do rezydencji Willa, pokonał
tak schody i zaniósł do naszej sypialni.
– Trzymajcie się z daleka – burknął do ochroniarzy
i rozległo się kliknięcie, gdy zamknął im drzwi przed nosem.
Z cichym okrzykiem radości wylądowałam plecami na
miękkim łóżku i od razu chętnie przywitałam nad sobą
Adriena. Tym razem jednak miałam inny plan. Objęłam go
rękami i nogami, a potem użyłam całej siły, by przeturlać go
tak, że nagle to ja siedziałam na nim.
Wyglądał na zaskoczonego tylko przez chwilę. Absolutnie
nie narzekał, a nawet mignął mi jego uśmiech, kiedy
schylałam się, by tym razem sama obsypać go pocałunkami.
Po szorstkiej żuchwie, po brodzie, szyi, obojczykach,
ramieniu, umięśnionej piersi. Błądziłam dłońmi po jego
twardym, wyrzeźbionym brzuchu, a on nie pozostawał mi
dłużny, bo czułam jego ręce na plecach i pośladkach.
Odpłynęłam z nim po całości i to dobrze, bo jeśli nie
straciłabym przy nim rozumu, to ciągle pamiętałabym, że
znajdujemy się pod dachem Willa, który dopiero co zdawał się
przetrawiać informację o naszym związku. A tak to w mojej
głowie pojawiło się tylko jedno pytanie, i to na początku: czy
robię coś, co krzywdzi mojego ulubionego brata?
Nie.
Świetnie – brzmiała odpowiedź mojej podświadomości –
a więc kontynuujmy.
Dobrze, że byłam przyzwyczajona do posiadania
ochroniarza i nie za bardzo interesowało mnie, co sobie
myśli, bo inaczej już nigdy nie byłabym w stanie spojrzeć mu
w oczy po tych wszystkich odgłosach, które musiały docierać
do jego biednych uszu zza drzwi.
Raczej się nimi nie przejmował.
Odgłosy, którymi mój ochroniarz się przejmował, to był, na
przykład, huk wystrzału, który rozległ się w salonie Willa
później, jeszcze tego samego dnia.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
67

PRZYSZŁOŚĆ ORGANIZACJI
WEDŁUG RODRICA RETTERA

Drogi Lordzie, oficjalnie to był najlepszy… sen, jaki miałam


w życiu.
Obudziłam się wypoczęta i rozanielona. Na moich żebrach
leżała ręka Adriena. Spał na brzuchu, a twarz zwróconą miał
ku mnie. Nawet podczas drzemki zdawał się poważny.
Lubiłam to w nim bardzo, że wystarczyło, by otworzył oczy
i na mnie spojrzał, a tę powagę przełamywał głęboko czający
się w nich humor, którego bez wątpienia mu nie brakowało.
Było mi tak przytulnie, że nie chciałam się ruszać, jednak
nadchodziła późnopopołudniowa pora, więc wypadałoby
wstać, ogarnąć się i może zejść na dół? Poruszyłam się, by
zerknąć na telefon, który, jak się okazało, zostawiłam
przecież nad basenem.
Tym wierceniem się obudziłam Adriena. Zupełnie
niespodziewanie otworzył oczy i nie wyglądał na tak
zdezorientowanego jak ja. Spoglądaliśmy na siebie przez
chwilę, a następnie on zaczął się do mnie przybliżać…
Odskoczyłam.
– Nie – zaprotestowałam stanowczo, przytykając palce
lekko do jego ust. – Musimy zejść na dół.
– To tylko pocałunek na rozbudzenie, Hailie Monet.
– Twoje pocałunki na rozbudzenie odbierają mi kontakt
z rzeczywistością i nagle kończą się pocałunkami na dobranoc
– wyjaśniłam. – Nie mogę teraz odlecieć, musimy zejść na
dół.
Trwając w tym postanowieniu, wygramoliłam się z łóżka
i rozpoczęłam akcję doprowadzania się do porządku. Nie
rozczesałam wilgotnych po kąpieli włosów przed spaniem,
więc jedyne, co mogłam z nimi w tej chwili zrobić, to upięcie
ich w splątanego koka. Narzuciłam na siebie różową sukienkę,
przemyłam twarz, popsikałam się perfumami i rzuciłam do
Adriena, że schodzę na dół i by zaraz do mnie dołączył.
Sprawdzał akurat coś w telefonie. Marszczył brwi
i wiedziałam, że wpadł w chwilę skupienia na sprawach
zawodowych. Czasem mu się to zdarzało, choć i tak dużo
rzadziej niż Vince’owi.
– To zajmie tylko chwilę – obiecał.
Ziewałam, schodząc na dół. Nawet się przeciągnęłam.
Spodziewałam się ujrzeć Willa ślęczącego nad laptopem
z mrożoną herbatą obok. Salon w tym domu uchodził za jego
serce. Moim najbardziej ulubionym meblem tutaj był wielki
narożnik, taki jakby zaprojektowany dla olbrzyma. Choć
w pomieszczeniu tym najczęściej przesiadywały jedynie dwie
osoby, wygodnie zmieściłoby się tu co najmniej z piętnaście.
Kanapa była w kolorze jasnej zieleni i stała na jasnych
deskach. Tuż ponad jej oparciem, na ścianie, znajdował się
jeden z tych minimalistycznych obrazów sztuki nowoczesnej,
a oblegały ją ze trzy lampy – jedna zwisała z sufitu na długiej,
czarnej lince, druga sterczała ze ściany, a trzecia stała na
podłodze i wychylała się zza oparcia.
Na kanapie nie zobaczyłam wyciągniętego Willa. Zamiast
niego, nienaturalnie prosto siedział na niej Harrison. Przed
nim zaś nie stała żadna mrożona herbata, tylko lampka
czerwonego wina, z której chyba nie upił za wiele.
– Hejka – przywitałam się wesoło. – Czy sushi już dotarło?
Najpierw nie zrozumiałam gwałtownego zrywu Danilo.
A potem zaraz przestałam się uśmiechać na widok osoby,
która stała plecami do ogromnego, szerokiego regału
z książkami. Lubiłam je, bo wprowadzały nieco staromodnego
ducha do tej nowoczesnej chawiry. Tym razem jednak
patrzyłam w ich stronę nie z uwielbieniem,
ale zdezorientowaniem.
– Witam pannę Monet – powitał mnie mężczyzna, którego
rozpoznałam w kilka sekund.
Zajęło mi to aż kilka sekund, bo przez moje życie przewijało
się zbyt wielu facetów w garniturach. Wystarczyło wybrać się
na pierwszy lepszy bankiet i już poznawałam z piętnastu
takich. Tego jednak zapamiętałam. Niski, z gęstą brodą,
przekonaniem o swojej wyższości w błyszczących,
świdrujących mnie właśnie oczach oraz z sygnetem dumnie
dyndającym na długim łańcuchu na szyi.
A w opuszczonej na razie dłoni trzymał pistolet, co
wyjaśniało bierność i spięcie Harrisona.
– Pan Retter – szepnęłam.
Na tym etapie byłam już ukryta za plecami swojego
ochroniarza.
Mężczyzna skinął z zadowoleniem, że pamiętam jego imię.
Zerknęłam kątem oka na Harrisona. Zwykle
charakteryzował się luzacką postawą. Jego życie polegało na
smakowaniu win, zajmowaniu się swoim psem i kupowaniu
kolejnych obrazów. Nic dziwnego, że wybrał z Willem tak
przestronną rezydencję do zamieszkania. Potrzebował
mnóstwo przestrzeni i ścian do kolekcjonowania sztuki.
Teraz siedział sztywno na kanapie, na której normalnie
sadowił się wygodnie z Pinotem obok. Książka, której nie miał
szans dziś otworzyć, leżała na stoliku obok kieliszka.
Harrison nawet nie drgnął, odwzajemnił tylko moje
spojrzenie, spoglądając mi czujnie w oczy.
Pinot siedział przy nim równie sztywny, niczym wypchany
pluszak. Nie był urodzonym obrońcą, ale co minutę
wydobywał z siebie ciche warknięcie, starając się
przynajmniej stwarzać pozory. Chowający się za nim Daktyl
miauknął głośno, gdy mnie zobaczył, i podejmując ogromne
w swoim wyobrażeniu ryzyko, wyskoczył zza kanapy i wpadł
prosto w moje ramiona, które do niego natychmiast
wyciągnęłam.
– Dobrze, że do nas zeszłaś, panno Monet, bo miałem się
właśnie za tobą rozejrzeć – powiedział Rodric. Pogładził
swoją brodę i zrobił krok do przodu. – Gospodarz nie jest zbyt
rozmowny.
– Wpuściłeś go tutaj? – zapytałam Harrisona, nie dbając
o niekulturalny wydźwięk mojej wypowiedzi.
Harrison pokręcił przecząco głową.
– Wszedłem z kurierem, który przywiózł wam jedzenie –
wyjaśnił Rodric i rozejrzał się teatralnie po podłodze. – Ach,
widzicie, torba z zamówieniem musiała zostać pod domem.
No cóż, mam nadzieję, że nie pomrzemy z głodu, zanim nie
dojdziemy do porozumienia.
Uśmiechnął się sztucznie.
– Od kiedy mamy jakieś nieporozumienie? – zapytałam
ostrożnie.
Moim zdaniem to było dobre pytanie, niestety Rodric
najwidoczniej uważał inaczej, bo je zignorował.
Dyskretnie zezowałam na schody. Zastanawiałam się, jak
dać Adrienowi znać o tym, że w salonie czeka na niego
niemiła niespodzianka, bez drażnienia tejże niespodzianki.
Pilnowałam się, by w zbyt oczywisty sposób się nie odwracać,
choć martwiłam się, co się stanie, gdy Adrien nagle pojawi się
na dole.
– Jak długo tu jest? – znowu spytałam Harrisona,
podnosząc trochę głos. Może nas usłyszy? Nie mogłam jednak
krzyczeć, bo byłoby to jeszcze bardziej zdradliwe.
– Kilka minut – odparł cicho. – Dostawca jedzenia
zadzwonił do bramy i to jego zobaczyłem na kamerze. A gdy
otworzyłem dla niego drzwi, stał przed nimi ten mężczyzna.
– Tak, musiałem się wprosić – potwierdził ze spokojem
Rodric. – Miałem wątpliwości, czy w innym razie zostałbym
wpuszczony.
– Po co przyszedłeś? – zapytałam, wychylając się zza
Danilo. Starałam się mówić na tyle stanowczym głosem, bym
została potraktowana poważnie.
– Na małe, powiedzmy, pogaduchy, panno Monet.
Za każdym razem, gdy zwracał się do mnie tak jak mój
zmarły ochroniarz, skręcało mnie w środku.
– A na jaki temat? – ciągnęłam, cały czas siląc się na pewny
siebie ton.
– Przyszłości Organizacji.
Jego spojrzenie stało się tak lodowate, że musiałam
przełknąć ślinę.
– Tutaj chcesz o tym rozmawiać? – parsknęłam, by ukryć
drżenie głosu. – W Miami, w willi mojego brata, i to tego,
który nawet nie jest członkiem Organizacji?
– Jak mniemam, pod tym dachem aktualnie znajduje się
inny jej członek.
Mierzyliśmy się spojrzeniami. Jego oczy były złośliwe
i złowróżbne, dlatego poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce
piersiowej. On doskonale wiedział, kto aktualnie znajduje się
w tych ścianach.
Sekundę po tym, jak ucisk zelżał, przytuliłam Daktyla
mocniej do siebie i wydarłam się:
– Adrien!!!
Rozległ się śmiech Rettera.
– Bardzo dobrze, panno Monet, bardzo dobrze.
Natychmiast rozległo się dudnienie, gdy Adrien rzucił się
na schody.
– Hailie?
Przyspieszył, kiedy tylko jego oczom ukazała się
rozgrywająca się w salonie scena. W kilku krokach znalazł się
przy mnie i gdy upewnił się, że jestem cała i zdrowa, stanął
przed Danilo, wcześniej tylko przelotnie ścisnąwszy moją
dłoń.
Ciągle jednak patrzył przed siebie. Zdążył założyć czarną
koszulę, jednak nie zapiął wszystkich guzików. Zgadywałam,
że to mój krzyk przerwał mu tę czynność.
Przystanął naprzeciwko nieproszonego gościa i rozłożył
ręce, mrugając z niedowierzaniem. Jego uwadze nie umknął
pistolet w dłoni mężczyzny, skierowany na razie lufą do dołu.
– Rodricu Retter, co… do cholery?
Z tyłu widziałam, że cały jest spięty.
– Tak myślałem, że cię tutaj znajdę, Adrienie. – Szeroki
uśmiech Rodrica jeszcze bardziej optycznie zwężał jego
wąską brodę.
– Co robisz w rezydencji Williama Moneta?
Rodric pokręcił powoli głową.
– Właściwie pytanie, Adrienie, to co t y robisz w rezydencji
Williama Moneta.
– Oficjalnie przedstawiłem swoje stanowisko wobec Hailie
Monet – oświadczył chłodno Santan. – Vincent Monet mnie
poparł. Słyszałeś to, byłeś na spotkaniu.
– Ty również na nim byłeś, Adrienie, a mimo to umknął ci
moment, w którym wniosłem sprzeciw?
– Ależ nie umknął mi, tak jak i nie umknęło mi, że został
on odrzucony.
Retter zmrużył powieki.
– Sprzeciw mógł zostać odrzucony, ale nadal twoje
stanowisko, jak to ładnie nazwałeś, wobec Hailie Monet nie
zostało również przez Organizację zaakceptowane.
– Co nie oznacza, że nie mogę jej widywać.
– Na neutralnym terenie! – Rodric poczerwieniał
i agresywnie dziabnął powietrze palcem wskazującym wolnej
ręki. – Nie w willi Monetów, do cholery! Nieprzestrzeganie
zasad może cię sporo kosztować.
– Znam zasady. – Ton Adriena robił się coraz
mroczniejszy. – Willa należy do Williama Moneta, który nie
jest członkiem Organizacji.
– Ale nie jest neutralnym terenem! – Rodric zdawał się
bardzo bliski zamachnięcia się pobielałą pięścią.
Harrison odchrząknął cicho.
– Tak właściwie to jest zapisana jako moja własność.
Adrien spojrzał na niego przelotnie. Spodobały mu się jego
słowa, bo kiedy na chwilę odwracał głowę, dostrzegłam, że
w jego ciemnych oczach błysnęło zadowolenie.
– Tym bardziej nie przysługuje ci prawo do stawiania mi na
tym polu zarzutów, Rodricu.
– Nazwisko właściciela jest nieistotne! – kłócił się. –
Wszyscy wiemy, że od lat mieszka tu William Monet, członek
rodziny Monet!
– Po co ta zwłoka? – syknął w końcu Adrien. Jeszcze
bardziej rozłożył ramiona. – Zdajesz sobie sprawę, że nie ma
takiej mocy, by powstrzymać mnie przed związaniem się
z Hailie Monet. Po co mącić?
– Żeby ci, Adrienie Santanie, przypomnieć, iż twoje czyny
mają swoje konsekwencje dla całej Organizacji – odparł
chłodno Rodric. Zbliżył się jeszcze bardziej, a ja ledwo się
powstrzymywałam przed tym, by podbiec do Adriena
i szarpnąć go za łokieć. Chciałam, żeby się cofnął
w bezpieczne miejsce, z dala od tego człowieka trzymającego
broń. – Nie tylko ja jestem niezadowolony z tego, jak układają
się w tej chwili sprawy.
– Cóż, widzę tu tylko ciebie.
– Mam poparcie Ricarda i Charlesa.
– Bzdura, córka Charlesa nosi nazwisko Monet, weszła do
rodziny. Charles może mówić, co chce, ale w rzeczywistości
wszyscy wiemy, że nie ma powodu czuć niechęci do Monetów.
– Weszła do rodziny nie od tej strony, od której by chciał,
więc owszem, ma powód, i to nie tylko do niechęci, ale może
i do wściekłości.
– Tak czy inaczej, są to sprawy, które w trójkę powinniście
wnieść na następnym spotkaniu Organizacji. Jakim prawem
nachodzisz nas tutaj?
Rodric miał prawdziwy talent do niezauważalnego
posuwania się do przodu. Oglądałam kiedyś program
przyrodniczy, w którym jakieś zawierzę robiło tak samo przed
atakiem.
– Uznałem, że należy poruszyć ten problem na szerszym
forum. A przy okazji zależało mi na tym, żeby dowiedziała się
o nim, było nie było, główna zainteresowana. – Oczy Rodrica
zaiskrzyły się niebezpiecznie, gdy je we mnie wbił.
– Nie masz pozwolenia na kontaktowanie się z siostrą
Vincenta Moneta – zauważył chłodno Adrien. Też się
poruszył i jestem pewna, że zrobił to, by odwrócić ode mnie
uwagę Rettera. – Wścieknie się, gdy się dowie, że nachodzisz
ją w domu ich brata.
Rodric zaśmiał się złowrogo, jak na prawdziwy czarny
charakter przystało.
– A gdybym ci powiedział, że trochę mi o tę wściekłość
Vincenta chodzi?
Zapadła krótka cisza, która zaraz zostałaby zapewne przez
Adriena przerwana, gdyby nie trzaśnięcie drzwiami od
garażu.
– Cześć! – zawołał Will. – Przywieźli już sushi?
Pojawił się w salonie. Zdjął marynarkę i chciał odłożyć ją na
kanciasty, szeroki puf obok, ale zatrzymał się w połowie tego
ruchu. Zobaczył mnie osłanianą przez Danilo, Adriena
w bojowym nastroju na środku pomieszczenia,
obserwowanego przez swojego czujnego ochroniarza,
speszonego Harrisona na kanapie i Rodrica, który właśnie
potarł ręce z szerokim uśmiechem, jakby pojawienie się Willa
było dla niego nie lada gratką. A wciąż trzymał w jednej z nich
broń! Zapewne nieprzypadkowo jeszcze bardziej ją
wyeksponował.
Dopiero wtedy zauważyłam też, że Rodric również
przyszedł ze swoim ochroniarzem. Było to całkiem sensowne
i w ogóle niezaskakujące, ale w pierwszej chwili nie
dostrzegłam tego człowieka. Chował się za winklem
i przesunął bliżej swojego pracodawcy, gdy dołączył do nas
mój brat.
– Na spokojnie, Williamie – odpowiedział mu pogodnie
Rodric. – Przywieźli. Czekaliśmy z ucztą na ciebie.
Umknął mi moment, w którym Will się przestraszył. Zbyt
dobrze to zamaskował, choć wiedziałam, że na pewno poczuł
lęk. Za to błyskawicznie pokazał swoją złość. Byle jak rzucił
marynarkę, kluczyki od auta przełożył z jednej dłoni do
drugiej i nie spuszczając wzroku z nieproszonego gościa,
powolnym krokiem podszedł do mnie.
Nadal na mnie nie patrząc, musnął moje ramię.
– Wszystko w porządku?
– Mhm.
– Harrison, nic ci nie jest? – zapytał teraz Will nieco
donośniejszym głosem.
Harrison pokręcił głową i uniósł dłonie w uspokajającym
geście.
Wtedy Will z podwójną mocą wbił spojrzenie w Rodrica.
– Co pan robi w moim domu, panie Retter?
– Biorę sprawy w swoje ręce, Williamie.
– Takie najścia są niezgodne z zasadami Organizacji –
zauważył chłodno Will.
– Nie jesteś członkiem Organizacji, więc możesz nie
wiedzieć, ale panuje w niej o wiele więcej zasad niż tylko te,
które ci odpowiadają. Wiele z nich rodzina Monet zdążyła
złamać. Niektóre z nich ostatnimi czasy złamała też rodzina
Santan. Skoro wszystkim przychodzi to tak łatwo i czują się
bezkarni, to pozwól, proszę, że i ja złamię kilka zasad. Nie
chciałbym być gorszy.
– Wszyscy wiemy, że nie chcesz być gorszy – skomentował
Adrien. Pozwolił sobie też na delikatną prześmiewczość
w głosie. – I nie byłeś, dopóki nie zacząłeś się za takiego
uważać.
Rodricowi się to nie spodobało, bo zmrużył oczy jeszcze
bardziej.
– Byłem naiwny, wierząc w waszą uczciwość – powiedział
wolno. – Ale zrozumiałem, że należy odpowiedzieć wam tym
samym.
Następnie zrobił coś, do czego nikt z nas nie spodziewał
się, że się posunie.
Podniósł broń i wycelował nią w Adriena.
– Nie! – zawołałam piskliwie. Rzuciłam się w jego stronę,
ale na mojej drodze stał Danilo, doskonale przygotowany na
moje spontaniczne zrywy, a zaraz przed nim Will, gotowy
zablokować mnie, gdyby mojemu pracownikowi się to nie
udało.
Adrien na szczęście miał swojego ochroniarza, który też
znał się na rzeczy. Mężczyzna uniósł swój pistolet. Wtedy
jednak do zabawy dołączył facet z obstawy Rodrica, ten, który
do tej pory krył się w cieniu. Teraz z niego wyszedł, a lufa jego
broni skierowania była prosto w ochroniarza Adriena.
To wszystko działo się zbyt szybko, by sensownie to
przetworzyć. Po prostu nagle w salonie Willa zostało wyjętych
zbyt dużo pistoletów.
– Powiedz, panno Hailie Monet – zaczął Rodric
złowróżbnym głosem, zanim ktokolwiek inny zdążył się
odezwać. – Utrata kogo zabolałaby cię mocniej?
Pełnym kontroli i opanowania ruchem przesunął pistolet
z Adriena na Willa.
Serce podeszło mi do gardła i tam się zacisnęło.
– Stój! – wydusiłam.
W takiej chwili nikt nie był w stanie mnie zatrzymać, a na
pewno nie Danilo, któremu zdołałam się wyrwać i dopadłam
do boku Willa. Mój brat, oczywiście, nie pozwolił mi stanąć na
linii ognia, więc, przekładając Daktyla tylko do jednej ręki,
drugą łapałam się jego ramienia, na wpół przez niego
zasłonięta.
– Jeśli zastrzelisz członka Organizacji lub kogoś
z najbliższej rodziny członka Organizacji, rozpętasz wojnę –
przemówił lodowato Adrien. – Co ty robisz, Rodricu
Retterze?
– Udowadniam niedowiarkom, że straciłem cierpliwość –
odparł równie zimnym głosem. – Nie pozwolę się
lekceważyć.
– To nie jest dobry sposób na uzyskanie atencji – ciągnął
Adrien. Słyszałam napięcie w jego głosie. Denerwował się.
Rodric Retter okazał się bardziej nieprzewidywalny, niż
ktokolwiek sądził.
– A ja myślę, Adrienie, że to dobry sposób na pokazanie, jak
daleko leży moja granica. – Ponownie przeniósł wzrok na
mnie. – To jak, panno Monet? Który?
Znowu skierował pistolet na Adriena.
– Żaden! – zawołałam panicznie.
– Postrzelenie któregokolwiek z nas byłoby głupotą,
Rodricu – przemówił Adrien, siląc się na spokój.
– Zgadzam się, że to ostateczność. – Mężczyzna kiwnął
głową. – Więc może na początek, żeby pokazać, że nie
żartuję, postrzelę jego?
Płynnie przesunął lufę pistoletu od Adriena, minął Willa
i wycelował prosto w Harrisona.
Mężczyzna znieruchomiał przerażony, nawet Pinot zdawał
się zastygnąć w miejscu.
– Nie rób tego – wycedził Will, poruszywszy się
niespokojnie. Zacisnęłam palce na jego ramieniu, by
powstrzymać go przed jakimś pochopnym ruchem.
– Czego ty tak właściwie chcesz? – zapytał Adrien,
obróciwszy się wcześniej, by upewnić się, że nadal stoję tam,
gdzie stałam, czyli z dala od linii strzału.
– Nareszcie zadałeś właściwe pytanie, Adrienie.
– Zamieniamy się wszyscy w słuch. – O ile to możliwe, ton
Adriena stał się jeszcze bardziej lodowaty.
Faktycznie zapadła cisza, i to tak gęsta, że pomyślałam, iż
gdyby Rodric naprawdę chciał strzelił teraz do Harrisona,
kula by się przez nią nie przebiła. Oczywiście to były tylko
moje głupie wyobrażenia, które zwykle zalewały mój mózg
właśnie w tak poważnych sytuacjach jak ta. W rzeczywistości
modliłam się całą sobą, by nic nikomu się nie stało.
– Dzwońcie do Vincenta – polecił Rodric.
Spojrzeliśmy po sobie – ja, Will oraz Adrien. Ani jeden, ani
drugi nie chciał angażować w to mnie, więc szybko
przestałam być brana pod uwagę, choć wszyscy wiedzieliśmy,
że to telefon ode mnie Vincent odebrałby najszybciej.
Aktualnie również Adrien mógł się spodziewać, że w miarę
sprawnie dodzwoniłby się do Vince’a, ale koniec końców
zdecydowali, że zadzwoni Will, i to on wyciągnął telefon
z kieszeni.
Odchrząknął, wybrał numer, przerzucił połączenie na
głośnik i czekaliśmy w napięciu.
Jeden sygnał, drugi i trzeci.
Pinot, przytłoczony najwidoczniej napiętą atmosferą
panującą w pomieszczeniu, zaskomlał nerwowo i Harrison
pogłaskał go przelotnie, by uspokoić psiaka. Daktylowi
udzielił się chyba ten sam niepokój, bo poczułam, jak zaczyna
drżeć. Przytuliłam go delikatnie do siebie, żeby dodać mu
otuchy.
– Tak?
Vincent w końcu odebrał.
Mój najstarszy brat od zawsze uchodził w moich oczach za
osobę, która rozwiąże każdy konflikt. Nigdy nie przestałam
w to wierzyć.
– Vince, dzwonię, bo… – Will się zawahał, ale zaraz
z pomocą przybył mu Adrien.
– Vincencie, dzień dobry, jesteś na głośniku – wtrącił się
pewnym siebie, zdecydowanym głosem. – Jesteśmy tu
wszyscy, w tym Rodric Retter, który złożył nam tutaj w Miami
małą wizytę.
Vincent w milczeniu przetwarzał przekazane mu tak nagle
informacje.
– Witaj, Rodricu – odezwał się w końcu zmienionym,
formalnym tonem.
– Dobrze cię słyszeć, Vincencie – odparł Retter, wyraźnie
zadowolony, że wszystko idzie po jego myśli. Wykonał nawet
nieznaczny ruch ręką, jakby rozważał, czy nie przestać
celować do Harrisona, ale ostatecznie tego nie zrobił.
– Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego odwiedzasz
dom mojego brata bez mojej wiedzy, Rodricu?
Vincent aż gotował się ze złości. Wiedziałam to, mimo że
jego głos tchnął spokojem. Zbyt dobrze go znałam.
– Ptaszki wyćwierkały, że znajdę tu potwierdzenie swoich
domysłów. – Rodric wbił we mnie spojrzenie. – Nie
pomyliłem się. Twoja siostra i Adrien Santan są tu z nami.
Powiedz, jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie.
Vincent westchnął.
– Nie zrobili tego za moimi plecami – przyznał. – Jestem
świadomy, że pojechali razem na Florydę.
– Nie powstrzymałeś ich, nawet wiedząc, że jeszcze nie
mają prawa, by tak zrobić?
– Rodricu, to żadna tajemnica, że jest tylko kwestią czasu,
by moja siostra i Adrien Santan mogli się związać. Nie róbmy
z tego ceregieli, proszę.
– Ceregiele są to dla was, bo wydaje wam się, że jesteście
na wygranej pozycji. Ja widzę to inaczej i żądam
rekompensaty.
– Opuść broń – przemówił względnie spokojnie Will,
widząc, że zdenerwowany mężczyzna potrząsa nią coraz
bardziej nieuważnie.
– Celuje w Harrisona – powiedziałam prędko do telefonu,
by Vincent wiedział, co się dzieje.
– Rodricu, opuść, proszę, broń. – Głos Vincenta zabrzmiał
wyjątkowo groźnie, co dowodziło, że i w jego przekonaniu
żarty się skończyły. – Postrzelenie niewinnego mężczyzny
nie rozwiąże twoich problemów.
– Owszem, ponieważ to ty je rozwiążesz, Vincencie.
Retter, po raz pierwszy od dłuższej chwili, znowu zaczął się
uśmiechać.
Vincent milczał.
– Zastanawiałem się, jak odpłacić wam za te wszystkie
wasze zagrywki…
To nie może być nic dobrego.
– …Camden Monet ma się dobrze, nieprawdaż? – zagadnął.
Z cierpkim uśmiechem pokiwał głową. – Tak, to kolejna
sprawa. Facet sobie drwi z całej Organizacji, dziwne, Adrienie,
że przestało ci to przeszkadzać. Monetowie latają sobie do
niego co chwilę, jak gdyby mieli nas wszystkich za idiotów.
A Organizacja co, udaje, że ślepa?
– Ty jako jedyny buntowałeś się przeciwko wsadzeniu
Camdena Moneta do więzienia – szepnął Adrien
z konsternacją.
Retter nawet nie mrugnął.
– Za takie numery kara powinna być tylko jedna.
– Tata miał rację – powiedziałam, zanim ugryzłam się
w język. – Ktoś naprawdę czyhał na jego życie w więzieniu.
Rodric spojrzał na mnie z zainteresowaniem, że się
odzywam, ale i pogardą – dla słów, które opuściły moje usta.
– Camden Monet to numerant, jakich mało – prychnął. –
Umiera, potem zmartwychwstaje. Daje się złapać, potem
ucieka. Jeśli nie chcemy robić z Organizacji żartu, takie
zachowania należy odpowiednio traktować.
– Decyzja w tej sprawie powinna zostać podjęta przez
członków Organizacji na odpowiednim spotkaniu, nie tutaj
przez ciebie samego – zauważył Adrien.
– Organizacja jest wygodna – odwarknął Retter i machnął
ręką zaciśniętą w pięść. – Nikt tam nie chce kłopotu, dla
wszystkich liczy się tylko ich biznes, a zabicie Camdena
równałoby się z wojną z Monetami, której za bardzo się
obawiacie. Tak, Adrienie, mówię to do ciebie.
– Tak cię dziwi, że nikt w Organizacji nie chce wojny? –
prychnął Adrien, ale w jego głosie słychać było napięcie.
– Dziwi mnie, że nikt nie ma za grosz przyzwoitości! –
zawołał. – FBI znalazło Camdena, a Organizacja co najwyżej
pogroziła Monetom palcem i wsadziła go do więzienia.
Komedia!
– Camden sam oddał się w ręce FBI – przypomniał mu
Vincent, również szorstkim tonem. – FBI, które, jak
mniemam, to właśnie ty czynnie wspierałeś w jego
poszukiwaniach.
– Cóż, reszta Organizacji coś nie była tym zainteresowana.
– Może dlatego, że rolą Organizacji nie jest zemsta?! –
warknął Will, nie wytrzymawszy.
– Camden powinien był zapłacić za swoje czyny –
podsumował z rozdrażnieniem Rodric.
– Nie możesz wydawać własnych wyroków.
– Dron należał do ciebie – powiedziałam szeptem.
– Zobaczyłem tam, że sytuacja między Adrienem
Santanem i tobą, panno Monet, zdaje się poważniejsza, niż
sądziłem – przyznał, na co spojrzałam mu w oczy
wyzywająco. – Robicie, co chcecie, bez refleksji. Co więcej, nie
zapowiadało się, by Camden Monet dostał wreszcie po dupie.
Nic się go nie ima, bo facet jest niezniszczalny. A przecież… –
zrobił krótką pauzę – …to dopiero początek samowolki, skoro
Monetowie połączą się teraz Santanami. Co wtedy, jeszcze
więcej będzie wam uchodziło na sucho? – Zaśmiał się bez
cienia wesołości w głosie. – Ach, nie, nie, postanowiłem
zmienić taktykę i dołączyć do waszej małej zabawy.
– Słucham, Rodricu. – W głosie Vince’a dźwięczała
irytacja.
– Skoro układacie się ze sobą między rodzinami jak
cholerne puzzle – prychnął Retter. – To teraz i ja chcę
dołączyć do gry. Igracie z ogniem i uważacie, że wszystko
wam się upiecze, bo Organizacja boi się wojny? No to
wiedzcie, że ja przestałem się jej bać. Przyszedł czas, bym
wziął udział w aranżacjach.
– Aranżacjach? – Skrzywiłam się.
– W Organizacji na naszym kontynencie nie znajdziesz
kobiety, która by się tobą zainteresowała, jeśli o tym mówisz
– zauważył Adrien. – Może ewentualnie Grace, jednak ona
kręci się ostatnio przy…
– Sanchezie. – Rodric mlasnął z niezadowoleniem. – Tak,
wiem.
Uniosłam zaskoczona brwi, ale nie skomentowałam tego
na głos – nie miałam zresztą jak się odezwać, bo Rodric od
razu ciągnął dalej:
– Znalazłem inną odpowiednią osobę.
Głos Rodrica zmroczniał.
Wszyscy czekali w napięciu, by się dowiedzieć, co ten
mężczyzna wymyślił.
– Lindsay Monet.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
68

OSIEMNASTU

Zapadła cisza.
W pierwszej chwili pomyślałam, że Retter ma na myśli
matkę moich braci, i zdziwiłam się, że komuś takiemu
umknęło, iż kobieta przecież od lat nie żyje.
A potem przypomniałam sobie o istnieniu swojej bratanicy.
I natychmiast wykrzywiłam z obrzydzeniem twarz.
– Chryste – wyszeptał ze wstrętem Adrien.
– To przecież dziecko, co z tobą?! – huknął Will.
Odniosłam wrażenie, że nawet Danilo przez sekundę miał
odruch wymiotny.
Vincent milczał – zapewne nawet on nie był w stanie
znaleźć odpowiedniego komentarza.
– Zacznijcie myśleć – prychnął Rodric, przewróciwszy
oczami. Zrobił też kolejny krok w stronę Willa i nawet lekko
pochylił twarz w stronę wyciągniętego telefonu, gdy
powiedział: – Twoja córka, Vincencie, zwiąże się z moim
synem.
Zalała mnie fala gorąca.
– Ona ma cztery lata – wycedziłam. – Nie możesz
planować tego, z kim się zwiąże za dwie dekady!
– Kiedyś aranżowanie małżeństw było powszechne
i sprawdzało się bardzo dobrze – odparł Rodric. – Mają sens
we wpływowych rodzinach z wyższych sfer, a nasze takie są.
Toteż uważam, że córka Vincenta powinna zostać obiecana
Cornellowi. Między nimi nie ma nawet dużej różnicy wieku, to
raptem dwa, trzy lata.
– Samo planowanie związku tak małych dzieci jest
odrażające – syknął Will.
– Ty, Williamie, niczego nie będziesz planował, to nie
twoje dzieci. Nie jesteś też w Organizacji, żeby twoje słowa
cokolwiek tu znaczyły.
Rodric rozłożył ręce, Will za to zagryzł zęby.
– Ale to pod moim dachem pada ta propozycja. Dlaczego
nie na spotkaniu Organizacji?
– Bo z Harrisonem na muszce łatwiej mu wywalczyć swoje
– szepnął Adrien ze skupieniem.
– Wiem, w jaką to idzie stronę – powiedział Rodric,
widocznie starając się zachować spokój. – Zrozumiałem, że
nie mam dużo do stracenia. I że zostanę potraktowany
poważnie, dopiero gdy zawalczę o swoje. A więc proszę:
składam ofertę nie do odrzucenia.
Zerknęłam na Willa, Will ze zmartwieniem spojrzał na
Harrisona, Harrison patrzył to na wycelowaną w siebie broń,
to na telefon, na który zezował też Adrien. Wszyscy trwaliśmy
w nieznośnym napięciu.
– Nie będę odbierał swojej czteroletniej córce wolności
wyboru, Rodricu Retterze – wycedził wreszcie Vincent bardzo
wolno, spokojnie i lodowato.
Rodric wykrzywił usta w skwaśniałym uśmiechu
i pociągnął za spust.
Wydarłam się i natychmiast przykryłam usta dłonią.
Użyłabym do tego obydwu, gdyby nie to, że wciąż trzymałam
na rękach Daktyla. Prawie go zmiażdżyłam, bo instynktownie
spróbował mi się wyrwać na dźwięk nieznośnego huku
wystrzału. Przerażony mocno mnie zadrapał, ale go nie
puściłam.
Adrien i Will zastygli, ochroniarze poruszyli się nerwowo
z bronią wciąż trzymaną w gotowości.
Harrison odchylił się tak gwałtownie, że padł na oparcie za
sobą, Pinot skoczył gdzieś w bok, a potem zaczął
niekontrolowanie szczekać.
Przez jedną okropną chwilę nie wiedzieliśmy, jakie
wystrzał miał skutki.
– Harrison! – Will rzucił się w stronę kanapy, po drodze
telefon z Vincentem na linii wciskając pośpiesznie Adrienowi
w dłonie. Komórka prawie upadła, ale w ostatniej chwili
mężczyzna zdołał ją przejąć.
Ja zerwałam się tuż za bratem.
– Pani Monet! – zawołał Danilo.
– Hailie – warknął Adrien.
Nie pokonałam nawet pół metra, bo ochroniarz zatrzymał
mnie i osłonił, zaś Adrien posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.
Widziałam, że usiłuje zachować trzeźwość umysłu w tej
chaotycznej sytuacji. Palce mu zbielały – tak mocno zaciskał
je na telefonie Willa. Z jednej strony obserwował Rodrica,
z drugiej martwił się stanem Harrisona, z trzeciej próbował
zadbać o to, bym ja była bezpieczna i nie zrobiła jakiejś
głupoty.
A wszystkiemu temu towarzyszył nieprzerwany,
zachrypnięty szczek buldoga francuskiego.
– Co tam się dzieje?! – zapytał Vincent wyjątkowo jak na
siebie impulsywnie. Wyobrażałam sobie, że musi być
cholernie trudno słuchać tego wszystkiego przez telefon i nie
móc nic zrobić.
Choć minęły tylko ułamki sekund, to wystarczyło, byśmy
się zorientowali, co się wydarzyło. Zobaczyłam na przykład,
że kula zrobiła dziurę w oparciu drogiego, ściągniętego
z Włoch narożnika. Trochę w lewo i trafiłaby Harrisona
w ramię, jeszcze bardziej w lewo – w serce.
Odrobinę w dół i Pinot oberwałby w swoje sterczące ucho.
– Dostała kanapa – przemówił spokojnie Adrien do
komórki.
– Tym razem – odparł Rodric niewzruszony chaosem,
który sam spowodował. – Vincencie, mam jeszcze sporo
amunicji. Raz, dwa…
Wbiłam w niego pełne niedowierzania spojrzenie. Sama
miałam ochotę wyjąć pistolet i do niego strzelić. To nie mogło
być przeciw zasadom, prawda?
– Zgoda.
Wstrzymałam oddech. Chyba wszyscy w pomieszczeniu to
zrobiliśmy. Nawet Pinot na moment ucichł.
Zobaczyłam, jak w oczach Rodrica błysnął triumf.
– Rozwiń to, Vincencie, prosimy – zachęcił mojego brata,
poprawiając chwyt na pistolecie wciąż skierowanym w stronę
Harrisona i teraz też Willa. Dźgnęłam Danilo, by ruszył
chronić mojego brata, ale nawet nie próbował udawać, że
rozważa wykonanie mojego polecenia.
– Zgadzam się na zawarcie umowy między nami. Gdy moja
córka osiągnie wiek dwudziestu czterech lat, jej ręka zostanie
oddana twojemu synowi – przemówił beznamiętnie Vince.
Aż zadrżało mi serce, a na usta cisnął się protest.
– Osiemnastu – poprawił go cicho Rodric.
– Słucham?
Oczyma wyobraźni widziałam, jak Vince marszczy brwi.
– Jej ręka zostanie oddana mojemu synowi, gdy
dziewczyna ukończy osiemnaście lat. Nie ma na co czekać.
Każdy mięsień w moim ciele napinał się i buntował
przeciwko wymysłom Rodrica. Moja słodka, mała Lissy nie
zasługiwała na taki los, nie zasługiwała na to, by dziad, który
stał w salonie Willa i wymachiwał bronią, stawiał warunki
dotyczące jej zamążpójścia. To było tak niewłaściwe!
Niemal słyszałam, jak Vincent z wściekłości zgrzyta
zębami, gdy odpowiedział:
– Zgadzam się na osiemnaście lat.
Do oczu napłynęły mi łzy. To się tak nie skończy, nie było
takiej opcji.
Uśmiech Rodrica zrobił się jeszcze bardziej obrzydliwy.
Miałam ochotę napluć mu w twarz.
– Nasze porozumienie to wspaniałe wieści, Vincencie –
oświadczył z zadowoleniem. Nie opuścił jeszcze broni, ale
poczuł się swobodniej, bo wolną dłonią zaczął bawić się
długim łańcuszkiem, na którym wisiał ten jego cholerny
sygnet. – To dobre rozwiązanie, myślę, że z czasem sam to
dostrzeżesz.
– Coś jeszcze? – uciął Vincent.
Tylko ja i może jeszcze Will potrafiliśmy wyczuć
zmęczenie, a może nawet ból w jego głosie. Doskonale
maskował te uczucia pod lodowatym chłodem.
– Będę potrzebował tego na piśmie, wiesz o tym dobrze,
prawda, Vincencie?
– Wręczę ci je na następnym spotkaniu Organizacji.
– W takim razie będę naciskał, by zwołać je jak najprędzej
– odparł Rodric, z trudem kamuflując to, jak wielka radość go
rozpierała wobec faktu, że jego plan się powiódł.
– Czy mogę prosić cię w tej chwili o opuszczenie terenu
rezydencji mojego brata?
– Ależ już się zbieram, Vincencie.
Rodric przestał bawić się swoją biżuterią i powoli opuścił
broń. Zerknął przelotnie na Willa i Harrisona, którzy właśnie
cofali się w bezpieczne miejsce, uwolnieni z linii ognia.
Mrugnął też do mnie, na co miałam ochotę pokazać mu
środkowy palec.
– Z tobą, Adrienie, również zobaczę się wkrótce. Pamiętaj,
żeby się zjawić – zastrzegł. – Jesteś ważnym świadkiem słów,
które tu padły.
Adrien sztywno skinął głową.
– No to żegnam wszystkich – powiedział na koniec
podniośle. – Proszę wybaczyć, że opóźniłem waszą kolację,
jednakże sami wszyscy rozumiecie, że dość się naczekałem na
uwagę i dlatego w końcu musiałem o nią zawalczyć.
Nikt w tym pomieszczeniu nie rozumiał jego pobudek,
jednak byliśmy wszyscy tak udręczeni jego obecnością, że
tylko czekaliśmy, aż w końcu stąd wyjdzie. Tak się nareszcie
stało – Rodric nie miał nic więcej do powiedzenia i zaczął się
wycofywać. Jego ochroniarz nie przestał do nas celować, aż
obaj zniknęli za ścianą.
– Wasze zamówienie gotuje się na tym słońcu, chyba lepiej
wstawić je do lodówki, hm? – zawołał jeszcze na odchodne.
Zanim zamknęły się za nim drzwi frontowe, zaszeleściła
torba z sushi, gdy przełożył ją z gorącego dworu do chłodnego
wnętrza domu.
Nikt nie zainteresował się jedzeniem.
Will poruszył się jako pierwszy. Natychmiast podbiegł do
telewizora i wyświetlił na nim widok z kamer na dworze.
Dzięki temu odprowadziliśmy wzrokiem Rodrica do wyjścia
i obserwowaliśmy nawet, jak wsiada do podstawionego pod
bramę auta. Kiedy już upewniliśmy się, że mamy gościa
z głowy, mogliśmy się rozluźnić.
Tak naprawdę to oczywiście nadal byliśmy spięci,
zniesmaczeni i przerażeni całą sytuacją. Poczuliśmy jednak
ulgę, że już nikt nie celuje do nikogo z nas z broni. Danilo oraz
ochroniarz Adriena też pochowali już swoje pistolety. Teraz
już nikt mnie nie przytrzymywał i mogłam swobodnie się
przemieścić, ale też przestało mi na tym zależeć, więc tylko
schyliłam się, by dać złapać oddech zduszonemu przeze mnie
Daktylowi. Kiedy go odstawiałam na podłogę, dostrzegłam, że
ze stresu poharatał mi pazurkami całą dłoń. Stanął na
podłodze i chyba nie za bardzo wiedział, gdzie się ruszyć.
Odszedł wreszcie na bok, tam gdzie stał nadal zaalarmowany
Pinot. Pies sprawiał wrażenie, jakby znów miał zacząć
szczekać, ale na razie był cicho.
Nadal pilnował wiernie Harrisona, który stał teraz oparty
o ścianę i przeczesywał włosy. Brał głębokie wdechy, aż
wreszcie się uspokoił na tyle, by odepchnąć się od ściany,
podejść do kanapy i porwać w dłoń kieliszek czerwonego
wina, które sobie nalał, by w miłym towarzystwie spędzić
spokojny wieczór. Jako że wieczór wcale spokojny się nie
okazał, zamiast jak zwykle powoli degustować swój trunek,
przechylił kieliszek i wypił go na jeden raz.
– Vincencie, jesteś tam? – zapytał Adrien,
odchrząknąwszy.
Zbliżył się do mnie i objął mnie w talii wolnym ramieniem,
a mnie od razu zrobiło się raźniej, gdy poczułam jego
wsparcie.
– Poszedł? – odpowiedział pytaniem Vince.
– Tak.
– Czy wszyscy są cali?
– Też.
Zapadła chwila ciszy, którą z przyjemnością przerwałam ja.
– Co to było!? Czy członek Organizacji może ot tak
wparować do domu brata innego członka Organizacji i mu
grozić?
– Oczywiście, że nie może – odparł sztywno Vincent.
– Więc dlaczego on sobie na to pozwolił?! – zawołałam
zdenerwowana, wskazując ręką dziurę po kuli w oparciu
narożnika. – On nas tu sterroryzował!
– Jest tak zdesperowany, że właśnie postawił wszystko na
jedną szalę – powiedział cicho Adrien.
– Czyli co, do wyboru mieliśmy albo zgodzić się na jego
warunki, albo doprowadzić tutaj do strzelaniny? –
wyszeptałam.
– Dokładnie tak – potwierdził Vincent. Cały czas
przemawiał tym nieobecnym, wyzutym z emocji głosem.
– Czy on naprawdę był gotów tutaj zginąć, gdyby sprawy
potoczyły się inaczej? – zdumiał się Will, odwracając się od
ekranu telewizora, na którym wyświetlały się obrazy z kamer.
On też wydawał się zdruzgotany i totalnie zaskoczony, i chyba
jeszcze do końca nie przetrawił tego, co się wydarzyło.
Z trwogą zerknął na mnie, a potem na Harrisona.
– Założył, słusznie zresztą, że nie odważymy się otworzyć
ognia w obawie, że umrze lub zostanie ranny ktoś poza nim
i jego ochroniarzem.
– Ale i tak ryzykował – zauważyłam.
Adrien spojrzał mi w oczy.
– Najwyraźniej na tak nikłe ryzyko był gotów.
Przygryzłam wargę, a potem spuściłam wzrok na telefon
Willa, trzymany teraz nadal przez Adriena.
– On nie może tak postępować – powiedziałam do
mikrofonu. – Prawda, Vince? Musicie jakoś ukrócić
w Organizacji takie zachowania, przecież on nie może
bezkarnie grozić nam wszystkim i wymuszać zawarcia tak
ważnej umowy!
– To członek Organizacji, może zrobić wiele rzeczy –
szepnął w napięciu Will.
– Nawet innym członkom Organizacji?! – jęknęłam
z wyrzutem.
Dlaczego zasady w niej panujące są tak porąbane,
niedopowiedziane, niejasne i w ogóle idiotyczne?!
– Jeśli jeden z członków Organizacji złamie jej zasady
wobec innego lub innych członków, wówczas istnieje tylko
jeden sposób, by go ukarać – rzekł ostrożnie Adrien.
– Świetnie, w takim razie dalej, ukażcie go – powiedziałam
z determinacją w głosie, szarpiąc podbródkiem.
Poważne spojrzenie Adriena, zaciśnięte ze zmartwieniem
usta Willa oraz milczenie w słuchawce po stronie Vincenta nie
mogłyby być wymowniejsze.
– Co… Co to za sposób? – zapytałam, ściszając głos.
– Wojna, Hailie – odpowiedział mi Adrien.
Serce zabiło mi mocniej, zrobiło mi się też niedobrze.
Zamilkłam.
– Myślę, iż musiał ustalić wcześniej, że po jego stronie
opowie się Ricardo Sanchez – odezwał się Vincent.
– I Charles, nieprawdaż? – wtrącił się Will, zbliżając się do
mnie, Adriena i telefonu.
– Z Charlesem nie wiadomo – stwierdził Santan. – Z nim
nigdy nic nie wiadomo.
– A co z resztą świata? – rzuciłam. – Organizacja jest
przecież dużo większa.
– Inne kontynenty nigdy się w to nie wtrącą.
– Jak to: nigdy? – Uniosłam brwi.
– Będą czekać na rozwiązanie konfliktu, nawet jeśli okaże
się, że wcześniej wszyscy się wybijemy – wyjaśnił Adrien.
Drgnęłam, a Will pokiwał ponuro głową.
– Na tym to polega, każdy kontynent pilnuje porządku na
swoim podwórku. W przeciwnym razie mogłoby dojść do
wojny na cały świat, a to zakończyłoby się totalną destrukcją.
Rozchyliłam usta i chwilę nimi poruszałam, niezdolna, by
wydusić z siebie choćby słowo.
– Vince? – pisnęłam do telefonu, gdy wreszcie odzyskałam
głos. – Nie można ulec Rodricowi. Lissy nie zasługuje na taki
los.
– Będę nad tym pracował – odpowiedział jeszcze bardziej
szorstko.
– Poszukamy rozwiązania – rzekł Adrien zdecydowanym
głosem. – Vincencie, w mojej opinii dobrze zrobiłeś. Twoja
decyzja podarowała nam potrzebny czas.
Objęłam się ramionami.
– Ile dokładnie mamy tego czasu?
– Dopóki Vincent nie dostarczy Rodricowi pisemnego
potwierdzenia ich umowy – wytłumaczył Adrien.
– Czyli?
– Czyli – odpowiedział Vincent – będę zwlekał tak długo,
jak okaże się to możliwe.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
69

MALI BRACIA MONET

Przytulałam się do boku Adriena, apatycznie wpatrzona


w chmury.
Nie ruszaliśmy się – jedynie on bardzo delikatnie gładził
kciukiem moją obolałą dłoń. Miałam na niej szramy od
pazurów Daktyla. Mój biedny, przerażony kotek…
Wszyscy byliśmy przerażeni.
Jedyne, czego oczekiwałam po swojej wycieczce do Miami,
to powrót z niej z poczuciem, że moja misja ugłaskania Willa
się powiodła. Chciałam, żeby zaczął dogadywać się
z Adrienem, jednak nie chodziło mi o osiągnięcie tego w taki
sposób, w takich okolicznościach!
Tamtego wieczora wszystko już było nie tak. Sushi okazało
się paskudne. Nie wiem, czy to dlatego, że po prostu
ugotowało się na tym słońcu, czy zwyczajnie żadne z nas nie
miało ochoty się nim delektować.
Każdy z nas myślał o naszej kochanej małej Lissy oraz
widmie wojny, które nad nami zawisło.
– Nie pozwolę, by jakiś wariat z Organizacji decydował
o życiu mojej czteroletniej bratanicy – wyszeptałam. Od
wczoraj powtarzałam to co jakiś czas tak samo bojowym
tonem.
Adrien, zawsze gdy był w pobliżu, reagował na te słowa
wzmożoną dawką czułości. Teraz przyłożył wargi do czubka
mojej głowy. Jakby mnie zapewniał, że wspiera mnie w tym
postanowieniu.
– Vincent też na to nie pozwoli – kontynuowałam. –
Prawda?
Adrien miał to do siebie, że nie mówił tylko po to, by
mówić. Wolałby milczeć niż wciskać mi głupoty. Odchrząknął
cicho i dokładnie ważył słowa, gdy się powiedział:
– Sądzę, że Vincent zrobi wszystko, by temu zapobiec.
– Niedobrze mi – wyszeptałam.
Dłoń Adriena powędrowała do mojego policzka po
przeciwnej stronie i naparła na niego, by moja głowa jeszcze
ciaśniej przytuliła się do jego piersi.
– Prześpij się, Hailie – poradził mi cicho. – Spróbuj
pomyśleć o czymś miłym.
Wciąż się do niego przytulając, zerknęłam w górę.
– O nas?
Adrien się uśmiechnął.
– Może o czymś bardziej niewinnym i uspokajającym? –
zasugerował z łobuzerską miną.
Parsknęłam i jeszcze mocniej się przytuliłam, jakby
w obawie, że ktoś zaraz mi go zabierze. Im więcej
przeciwności pojawiało się na mojej wspólnej z Adrienem
drodze do szczęścia, tym bardziej desperacko pragnęłam mieć
tego mężczyznę przy sobie. To niesamowite, jak bardzo się do
siebie zbliżaliśmy. Z każdą sytuacją, słowem, podróżą.
Lot powrotny z Miami do Nowego Jorku był w istocie
bardzo smętny. Panowała napięta atmosfera, której nawet
swoboda zbudowana pomiędzy mną i Adrienem w tych
okolicznościach nie zdołała rozładować. Widok chmur za
oknem mnie nudził, powietrze na pokładzie dusiło, a kanapa
była niewygodna i nie wierciłam się na niej tylko dlatego, że
miałam obok siebie mężczyznę, który zapewniał mi
wystarczający komfort.
Skorzystałam z porady Adriena i przymknęłam powieki.
Lissy będzie wolna, Vincent coś wymyśli, a Rodric spali się
w piekle.
Odpierałam od siebie myśli, że to moja wina, iż
przyszłością mojej bratanicy rozporządza jakiś staruch.
Ostrzegano mnie i Adriena przed wiązaniem się. Każdy
dookoła martwił się, że może się to źle skończyć. Czy to jest
właśnie to złe zakończenie?
Jeśli tak, to byłam przerażona. Sądziłam bowiem, że to ja
będę musiała płacić za swoje wybory, a nie córeczka mojego
najstarszego brata.
Myśl o czymś niewinnym i uspokajającym – rozkazałam
sobie rozpaczliwie, by przez zamknięte powieki nie zaczęły
przedostawać mi się łzy. Nie chciałam, by Adrien dostrzegł, że
płaczę. Zacisnęłam palce lekko na jego udzie, z cichą
wdzięcznością powitałam koc, którym w pewnym momencie
mnie przykrył, wykonując przy tym minimum ruchów, żeby
mnie nie zbudzić.
Coś niewinnego i uspokajającego.
Moja świadomość niespodziewanie odpłynęła do opowieści
Willa.
Westchnęłam cicho, gdy przed oczyma mojej wyobraźni
pojawił się pierwszy obraz małych braci Monet.
I niespodziewanie mój mózg zaczął tworzyć wizje.
Co by było, gdyby…

Czwórka dzieci siedziała na podłodze w pokoju zabaw. Mała


dziewczynka w luźnej niebieskiej sukieneczce i ze spinkami
w kształcie kokardek we włosach. Pomagała starszym
braciom budować fortecę z klocków, ale od dłuższego czasu
trzymała w drobnych rękach jeden i ten sam bloczek.
W pewnym momencie ziewnęła. Wyślizgnął jej się
z palców, gdy podniosła piąstkę, by potrzeć powiekę.
Jeden z chłopców zauważył to i się zatrzymał. Stał w środku
imponującej budowli, imponującej jak na dzieło paru
kilkuletnich dzieci, powstałej bez pomocy dorosłego.
– Hailie jest zmęczona – oznajmił. Ze zmarszczonymi
brwiami wpatrywał się w siostrę, która nawet nie dała rady
zaprzeczyć.
Inny chłopiec, jeden z bliźniaków, podszedł do niej
i pomachał swoją małą dłonią przed jej zmęczoną twarzą.
– Halo, śpisz?
– Ej, chyba jest późno – zauważył Tony, który wynurzył się
akurat z pudła z klockami.
– Która godzina? – zapytał Shane, podrapawszy się po
głowie. Miał na niej niebieską czapkę z Kaczorem Donaldem,
którą przywlókł ze sobą z Disneylandu i upierał się, by nosić
ją całymi dniami, nawet po domu.
Wszyscy chłopcy zerknęli na zegar. Wisiał obok drzwi
w pokoju zabaw i był to zegar ze wskazówkami, więc nawet
pięcioletni Dylan miał problem, by poprawnie odczytać
z niego czas.
– Powinniśmy ją obudzić? – zapytał Tony. Wyszedł z pudła
z klockami i stanął obok śpiącej na bujanym fotelu niani.
Odchylała głowę i miała otwarte usta. Wystarczyło słowo jego
braci, a gotów był zatkać jej nos lub złośliwie uszczypnąć
gdzieś w bok.
– Nie – zadecydował natychmiast Dylan. – Przecież sami
możemy położyć się do łóżka. To nie jest trudne.
– A Hailie?
Chłopcy spojrzeli na spokojnie siedzącą sobie słodką
dziewczynkę, której oczy same już się zamykały. Nie płakała
ani nie marudziła, jakby cierpliwie dając swoim braciom czas
na podjęcie decyzji.
– Ją też. – Dylan wzruszył ramionami i zaczął
wygrzebywać się z fortecy, tak żeby jej nie zburzyć. –
Pójdźmy spać do sypialni taty, tam jest duże łóżko i wszyscy
się zmieścimy.
– Ekstra – ucieszył się Shane, zacierając dłonie.
Dylan podszedł do dziewczynki i z wysiłkiem podniósł ją
z ziemi. Dziecko nie protestowało. Mimo senności Hailie
z zainteresowaniem przypatrywała się poczynaniom braci.
Dylan chętnie przejął rolę przywódcy, jak zawsze w takich
sytuacjach.
– Ja zaniosę Hailie do sypialni taty, a wy przynieście tam
nasze piżamy i kocyk dla małej – rozkazał bliźniakom, którzy
bez gadania zabrali się do roboty.
W Rezydencji Monetów rozległ się stłumiony tupot
dziecięcych stóp, gdy każde z nich udało się wypełnić swoją
misję. Dylan chwilę się natrudził, by otworzyć drzwi do
pokoju ojca, jednocześnie nie odstawiając siostry na podłogę.
Wypuścił ją z ramion dopiero na łóżku, na które dziewczynka
padła zadowolona z faktu, że znalazła się na miękkim
materacu.
Dylan zapalił lampkę nocną i zaczął ściągać narzutę
z posłania, cały czas zerkając na siostrę i pilnując, by czasem
nie spadła. Pamiętał, że kiedyś spadła i strasznie wtedy
płakała. A on chciał dowieść, że potrafił się nią dobrze zająć,
i to bez niańki.
Dekoracyjne poduchy ustawiał wokół łóżka.
– Jak się sturlamy, to będzie miękko – wyjaśnił, kiedy
Shane i Tony do niego dołączyli.
– Dobre – mruknął z uznaniem Shane.
Tony pokiwał głową.
Następnie dzieci rozpoczęły proces przebierania się
w piżamy, co zajęło im niemożliwie dużo czasu. Chłopcy
potrafili się sami ubierać, wykonywali tę czynność na co
dzień, ale pod okiem opiekunów nie było to takie zabawne jak
teraz, gdy robili to kompletnie sami, i to w tajemnicy przed
śpiącą nianią czy nieobecnym ojcem.
– A z Hailie co?
– Nie marudzi ani nic, więc wystarczy też przebrać ją
w piżamę i tyle – stwierdził Dylan i odważnie pierwszy zabrał
się do pomocy swojej siostrze.
Dziewczynka jęknęła płaczliwie, niezadowolona, że nie
chcą jej zostawić w spokoju.
– Ciii, przecież dobrze wiesz, że śpi się w piżamie –
uspokajał ją Dylan.
Shane i Tony w międzyczasie delikatnie powyciągali jej
spinki z włosów.
– Hailie powinna leżeć gdzieś pośrodku – zadecydował
najstarszy z chłopców.
– To może zrobimy tak, że będziesz ty, Hailie, ja, a potem
Tony – zasugerował Shane, z przejęciem wyliczając
wszystkich na palcach.
– A gasimy światło? – zapytał Tony z palcami już na
włączniku lampki.
Mnóstwo ustaleń później chłopcy załadowali się pod
kołdrę, dbając, by wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
Dziewczynka już ledwo kontaktowała, ale z chęcią
uczestniczyła z braćmi w całej operacji. Była za mała, by się
w nią aktywnie włączyć, ale za to mogła pomóc swojemu
rodzeństwu, nie protestując, nie płacząc i nie krzycząc.
Raz tylko jęknęła, gdy jeden z chłopców przycisnął jej
ramieniem włosy do materaca.
– To było niechcący! – wyszeptał Shane i prędko zabrał
rękę.
Dała im się ululać do snu jak istny aniołek, a Dylan nie
mógłby być z siebie bardziej dumny, że podołał tak
poważnemu zadaniu jak ułożenie małego dziecka do snu.
Niedługo należało czekać, by zasnęli wszyscy.
Nie obudzili się nawet, gdy Camden Monet szarpnął
gwałtownie za klamkę i otworzył drzwi na oścież.
– …kpina nie opiekunka, skoro zgubiła moje dzieci w do…
Urwał w połowie słowa.
Jego wzburzenie momentalnie wyparowało.
Oto stanął w swojej sypialni i patrzył na łóżko, w którym
zamierzał spędzić resztkę tej nocy, która mu została. Taki
miał plan, zaraz po tym, jak odnajdzie swoje dzieci i zwolni
nianię. Otwierał drzwi do wszystkich pomieszczeń po kolei
i nie spodziewał się, że jego zguby skryły się akurat tutaj.
Jeszcze bardziej nie przypuszczał, że cała czwórka od
dawna grzecznie sobie śpi.
Camden przetarł oczy ze zdumienia.
Nawet Hailie tam z nimi była. Leżała na plecach i jedną
z piąstek zaciskała na bluzce Shane’a.
Uśmiechnął się.
A potem zobaczył armię poduszek ustawioną dookoła łóżka
i parsknął jeszcze głośniej.
Pokręcił głową.
– Alarm odwołany – przemówił już kompletnie innym,
dużo spokojniejszym tonem do jednego ze ściągniętych przez
siebie ochroniarzy, wycofując się do holu. – Już nieważne. Tej
nocy kimnę się w gościnnym.
I zamknął drzwi, z rozczuleniem rzucając swoim dzieciom
ostatnie spojrzenie.

– Jak Hailie? – zapytał ze zmartwieniem Will.


Ojciec szykował się do weekendowego wyjazdu. Zakładał
marynarkę, przy jego boku czekała już spakowana walizka.
Minę miał taką, że gdyby Willowi nie zależało na
samopoczuciu jego młodszej siostry, w życiu by się do niego
nie zbliżył i nie zagadał.
– Płacze – burknął, mierząc syna srogim spojrzeniem
ciemnych oczu.
– Wyjaśniłeś jej, co zrobiła źle? – upewnił się nieśmiało
Will.
Bardzo chciał pomóc, ale nawet takie niewinne pytanie
zadziałało na Cama niczym płachta na byka.
– Przecież nie darłbym się na nią bez przyczyny! –
warknął. – Oczywiście, że wyjaśniłem, dlaczego mnie
rozgniewała. Prawie jebane czterdzieści minut jej to
wyjaśniałem.
– To dlaczego nadal płacze? – zapytał ostrożnie Will.
– Bo jest wrażliwa i się przejmuje. – Cam przetarł twarz
z irytacją. – A ja muszę zgrywać twardego starego, który
ostatnią rzecz, jaką zrobi dla jednego ze swoich dzieci tuż
przed kilkudniowym wyjazdem, jest jakiś durny wykład.
– Zaraz się uspokoi – przemówił łagodnie Will.
– Dostała szlaban na oglądanie bajek i każdego dnia pod
moją nieobecność ma być w łóżku przed ósmą.
Will przygryzł wargę. Pora kładzenia się do łóżka była
czymś, w czym jego młodsze rodzeństwo zawzięcie
rywalizowało. Ich siostra i tak była przewrażliwiona na tym
punkcie, bo często kazano jej iść spać najwcześniej z całej
gromadki. Teraz, kiedy była coraz starsza, te różnice się
zacierały, no chyba że miała miejsce sytuacja taka jak teraz.
Z jakiegoś powodu ten rodzaj kary to był dla nich prawdziwy
koszmar.
– Surowo – skomentował.
Cam wypuścił powietrze z ust.
– Muszę być czasem surowy i bezwzględny, bo mi się te
dzieciaki do reszty rozbestwią.
– Ale jednocześnie jesteś za to na siebie zły.
– Trudno być sensownym rodzicem. Nie mam, kurwa,
najmniejszej ochoty doprowadzać swojej córki do łez –
wycedził, cały się spinając. Złapał ze złością za uchwyt
walizki. – Idź do niej, Will. Zrób coś, żeby się, nie wiem,
uśmiechnęła. Zabierz ją gdzieś, na lody czy tam basen.
Cokolwiek, tylko żeby była w łóżku przed ósmą, jasne?
Will uśmiechnął się łagodnie.
– Jasne, tato.
– No – burknął Cam, a potem, zanim wyszedł, objął syna
jednym ramieniem i pogładził jego plecy. – Dzięki. Widzimy
się za trzy dni. Miej tu na wszystko oko, dobra?
Will skinął głową, a kiedy drzwi od garażu zamknęły się za
Camdenem, westchnął cicho i wszedł na schody.
Jego ośmioletnia siostra siedziała w swojej kolorowej
sypialni i nie zanosiła się płaczem, jak może się spodziewał,
ale chlipała cicho przy biurku. Siedziała tam zgarbiona i coś
rysowała. Wszystkie kredki leżały ułożone równo kolorami.
Will uśmiechnął się na widok kolejnego z wielu dowodów na
perfekcjonizm dziewczynki.
– Czy to śpiąca królewna? – zagaił, zerkając jej przez ramię
na kartkę.
Pokiwała głową i pociągnęła nosem.
– Serio sama tak namalowałaś?
– Narysowałam – poprawiła go burknięciem. – Maluje się
farbami.
Will, upewniwszy się, że jego siostra tego nie widzi,
przewrócił oczami.
– Bardzo ładnie – pochwalił ją. – Hej, a chciałabyś ze mną
porozmawiać?
– O czym? – mruknęła, nadal nadąsana.
– O tym, dlaczego jesteś smutna.
– Nie jestem.
Will przekrzywił głowę.
– Na pewno? – Jego palce delikatnie musnęły jej wilgotny
policzek i odkleiły od niego cienki kosmyk włosów.
Ten mały gest czułości wystarczył, by dziewczynka
rozkleiła się na nowo. Odrzuciła kredkę i zaczęła płakać,
a wtedy Will podniósł ją, wślizgnął się na krzesło, na jej
miejsce, i posadził ją sobie na kolanach, przytulając jej głowę
do piersi.
Dziewczynka nie protestowała.
– Wiesz, że tata nie jest wcale na ciebie zły? – przemówił
Will kojącym głosem.
– Był zły, jak ze mną rozmawiał – wydukała.
– Upomniał cię, bo tak należało, bo zachowałaś się
nieładnie i odpuszczenie ci byłoby nie fair wobec Tony’ego.
– Tony się ze mnie naśmiewał – pisnęła ze złością.
– To nie powód, by wysypywać mu miskę popcornu
i rzucać w niego puszką coli. Wiesz, że tata bardzo nie lubi
takiego zachowania.
Dziewczynka, wiedząc dobrze, że Will ma rację, łkała
w milczeniu.
– Wiesz dobrze, że nie wolno wyładowywać złości w ten
sposób. W końcu masz już osiem lat, dobrze pamiętam? –
zagaił ją Will z uśmiechem.
Pokiwała głową.
– Jeśli Tony lub ktokolwiek ci dokucza, rozwiązaniem jest
zawiadomienie dorosłego. Mnie, Vince’a, taty lub kogoś
z pracowników, tak?
– Wtedy chłopcy mnie wyzywają, że skarżę! – westchnęła
z frustracją.
Will złapał jej podbródek i uniósł go, by spojrzeć w jej
spuchnięte, ciemne oczy, takie same jak oczy ich ojca.
– Hailie, jesteś ich młodszą siostrą – zaśmiał się. – Skarż
na nich do woli i nic się absolutnie nie przejmuj.
Dziewczynka zamrugała, totalnie zaskoczona tą radą.
Will uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Mówię ci, to twój przywilej młodszej siostry. A teraz
słuchaj, bo jest taka sprawa, że wybieram się do centrum
sportowego na basen i bardzo bym chciał, żebyś do mnie
dołączyła. Co powiesz? Zrobimy sobie zawody w nurkowaniu?
Oczy dziewczynki rozbłysły, tym razem nie od łez,
a ekscytacji, i Will już wiedział, że po raz kolejny udało mu się
ją rozweselić. W rodzinie mówiło się, że ma ku temu
magiczne predyspozycje.
– No to dawaj, spakuj strój i koniecznie okulary do wody.
Nie minęła sekunda, a dziewczynka już w podskokach
znikała w swojej garderobie.

Nie! – zawołała pięciolatka i wytrąciła niani widelec z dłoni.


Sztuciec wraz z nabitym nań kawałkiem mięsa upadł
najpierw na koc, którym dziewczynka się przykrywała.
Wystarczyło, by w ramach swojego protestu dwa razy fiknęła
nogami, by upadł na podłogę.
Niania westchnęła ciężko i schyliła się po zmarnowane
jedzenie, myślami uciekając w miłe miejsce, czyli każde,
w którym była już po pracy, bez żadnych dzieci wkoło.
Dzisiejszy dzień należał do bardzo trudnych. Jej podopieczna
lekko się przeziębiła i choć zdawało się, że już czuje się lepiej,
jej ojciec pozwolił jej spędzić dzień na kanapie przed
telewizorem.
Dziecko wzięło to sobie do serca – nie ruszyła się stąd od
samego poranka. Śniadanie jej odpuszczono ze względu na
słabe samopoczucie, lunch tylko trochę podzióbała, a kolacją
aktualnie rzucała po salonie.
– Na ogół bardzo cię lubię, Hailie, ale dziś przechodzisz
samą siebie – burknęła pod nosem niania. Telewizor grał
głośno, a dziewczynka akurat donośnym i przeciągłym
piskiem odmawiała jedzenia, więc raczej tego nie usłyszała.
Kobiecie dosłownie dzwoniło w uszach. Nie pragnęła
niczego, tylko powrotu do domu. To jeden z tych dni, kiedy
rozważała rzucenie pracy przy dzieciach. To było zbyt wiele.
Nawet na ogół urocza Hailie Monet dziś ją wykańczała.
Kobieta poszła do kuchni po świeży kawałek mięsa,
główkując, jak wcisnąć je marudnemu dziecku, tak żeby
później jej pracodawca nie zarzucił jej, że głodzi mu córkę.
Ukucnęła przy kanapie z widelcem, robiąc kolejne już
podejście.
– Hailie, rzadko kiedy masz pozwolenie, żeby jeść na
kanapie, nie chcesz z niego skorzystać? Weź gryza i zobacz,
jak jest fajnie. Możesz jeść i oglądać tele…
Przerwała, bo widelec wyleciał w powietrze, a dziewczynka
wrzasnęła jeszcze głośniej niż wcześniej.
Niania wstała sztywno, będąc już zupełnie na skraju.
Ruszyła w kierunku widelca, ale zanim do niego dotarła,
wzięła głęboki wdech i oparła się o ścianę. Sama źle się czuła.
Jej głowę przeszywał krzyk dziecka. Nie potrafiła znaleźć
w sobie cierpliwości, nie tego dnia. Potrzebowała wolnego.
To bardzo źle, że miała tak fatalny dzień akurat w tym
samym czasie, co jej podopieczna.
Drzwi garażowe trzasnęły cicho.
Ktoś przyszedł.
Niania poderwała głowę z nadzieją.
A potem zaraz jęknęła w duchu.
To wrócił do domu najstarszy z synów jej pracodawcy.
Chłopak był już dorosły, miał skończoną osiemnastkę
i kobieta znała go najsłabiej z całego rodzeństwa Monet.
Najrzadziej ze wszystkich spędzał czas z Hailie, nie liczyła
więc na jego pomoc.
Co innego, gdyby to William wrócił do domu. Och, dałaby
się za to pociąć, on to jest takim kochanym bratem dla małej…
Zawsze wie, jak ją podejść.
Vincent jednakże zaskoczył nianię już od progu, bo
zatrzymał się w wejściu do salonu, a jego but prawie zetknął
się z odrzuconym na ziemię widelcem. Możliwe, że zwabiły go
tu krzyki siostry.
Kobieta natychmiast odepchnęła się od ściany, widząc, jak
skanuje on pomieszczenie swoimi chłodnymi błękitnymi
oczami. Ten chłopak zawsze ją z jakiegoś powodu przerażał,
nigdy nie wiedziała, co on tam sobie myśli, a zdawał się
szalenie inteligentny. Nie chciała, by pomyślał, że nie daje
sobie rady.
Musiał tu przyjść akurat teraz? Czy nie mógł się zjawić
wtedy, gdy się ładnie z Hailie bawiły? Wcześniej układały
puzzle i dziewczynka była stosunkowo grzeczna.
– Nie chce jeść – mruknęła niania niby do siebie, a tak
naprawdę do chłopaka, choć to akurat było jasne, gdy po raz
kolejny podnosiła z podłogi widelec.
Zadrżała, gdy bladoniebieskie oczy spojrzały prosto na nią.
To tylko dzieciak, a i tak udało mu się wprawić ją
w dyskomfort.
– Dlaczego nie je kolacji przy stole, w kuchni? – zapytał
cichym aksamitnym głosem.
– Rano źle się czuła. Teraz jest już dobrze, ale taryfa
ulgowa została. – Niania wzruszyła ramionami ze
zmęczonym uśmiechem.
Vincent nie odezwał się więcej.
Kobieta wymieniła kawałek mięsa na świeży
z przekonaniem, że to ostatni raz, kiedy podejdzie do tego
dziecka z jedzeniem. Jeśli teraz to nie wyjdzie, to…
Nie zdążyła nawet otworzyć ust. Miała zaplanowane, że
tym razem zachęci ją do jedzenia poprzez przywołanie jej
brata, który wciąż stał i patrzył na nieświadomą tego
dziewczynkę, jednak zabrakło jej refleksu.
Dziecko zapłakało, tym razem bardzo rozpaczliwie,
i ukryło się pod kocem, tak wymachując przy tym nogami, że
kobieta dostała w udo. Syknęła z bólu i odsunęła się na bok.
Od razu wiedziała, że będzie z tego siniak.
Wtedy odpuściła. Niech dziewczynka głoduje. Trudno.
To był moment, w którym do akcji wkroczył Vincent.
Wszedł do salonu powolnym krokiem. Akurat w samą porę,
by jego siostra przestała odstawiać szopki i znowu zaczęła się
uspokajać. Wyjrzała już spod koca i przestała piszczeć,
zadowolona, że niania odpuściła.
A potem dostrzegła swojego najstarszego brata i zastygła.
Choć zwykle była grzeczna, to jeśli pozwalała sobie na
psoty, było to raczej w towarzystwie pracowników, a nie ojca
lub najstarszych braci. To dlatego na widok Vincenta
natychmiast spokorniała. Wiedziała, że nie zachowała się
dobrze i zastanawiała się właśnie, ile z tych wyczynów widział
jej brat.
Vincent wpatrywał się w nią z powagą i wyzwaniem
w oczach.
Dziewczynka ani myślała go podejmować. Skuliła się
w sobie i spuściła wzrok na koc. Żałowała, że nie zjadła choć
kęsa, bo teraz mogłaby tego użyć jako argumentu obrony,
a tak to nie miała podstaw do dobrego wytłumaczenia się.
Vincent był tego wszystkiego świadom. I choć spędził cały
dzień w szkole, a potem popołudnie w leśnej willi Santanów,
gdzie ostatnio lubił umawiać się z Grace na małe spotkania,
nie zostawił tej biednej niani samej ze swoją młodszą, dziś
wyjątkowo niesforną siostrą.
Wyciągnął do niej dłoń. Prosty, czytelny gest, nawet dla
pięcioletniego dziecka.
Dziewczynka odczytała go i jedynie przez chwilę się
zawahała, zanim podała mu swoją. Pozwoliła mu wyciągnąć
się z kanapy. Wygrzebała się z koca i w milczeniu stanęła na
podłodze.
– Kapcie – polecił jej sucho Vince.
Posłusznie zebrała swoje zostawione w nieładzie pod
kanapą kapcie, a następnie wsunęła w nie nagie stopy.
Niania obserwowała tę scenę z szeroko rozwartą buzią.
Vincent zaprowadził siostrę do kuchni i dopiero tam
zdobyła się ona na pierwszy bunt.
– Nie – jęknęła na widok jedzenia, stołu, krzeseł i całej
reszty.
– Czas na kolację – zapowiedział krótko Vince.
Odsunął krzesło, by ją na nim usadzić, ale dziewczynka
spróbowała się z niego ześlizgnąć.
– Hailie – upomniał ją złowrogo.
Przestała się wiercić, ale popatrzyła na niego tak
udręczonym spojrzeniem, że nawet w nim coś się ruszyło.
Jakaś taka wyrozumiałość i cierpliwość dla zmęczonego,
humorzastego dziecka. W końcu każdy miewa trudne dni.
Westchnął, podniósł ją z krzesła i usadził sobie na
kolanach.
Dziewczynka przez chwilę rozglądała się w szoku,
zaskoczona tą zmianą pozycji. Tym bardziej że Vincent
nieczęsto brał ją na ręce, a co dopiero pozwalał siadać sobie
na kolanach. Zaskakująco dobrze się przy nim czuła i nawet
jej się spodobało, dlatego przestała protestować. Nawet gdy
Vincent nadział kawałek kurczaka na nowy widelec i podsunął
go jej do ust.
– Otwórz – rozkazał, a ona posłuchała.
A potem znowu posłuchała i jeszcze raz.
Vincent nie poganiał jej, pozwalał wszystko pogryźć i się
nie denerwował. Satysfakcjonowało go to, że w ogóle
cokolwiek je.
W pewnym momencie dziewczynka poczuła się tak
komfortowo, że oparła się o klatkę piersiową brata, a on, ku
zdumieniu nawet siebie samego… położył podbródek na
czubku jej głowy.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
70

SŁOWNICTWO, DYLAN

Jesteś zmartwiona.
Bliźniacy ulotnili się już z nowojorskiego apartamentu
Vince’a, dlatego ani przez chwilę nie rozważałam innej opcji
jak powrót tam razem z Adrienem. Potrzebowałam
towarzystwa, ale nie jakiegoś przypadkowego – miałam
potrzebę być konkretnie z nim, z Adrienem. Przytulona do
jego boku pokonałam odległość z podziemnego parkingu
prosto do góry, na wysokie piętro, na którym mieściło się
mieszkanie.
Wzięłam po podróży prysznic, przebrałam się w dres
i wcisnęłam w kąt kanapy. Wyciągnęłam tylko nogi w poprzek
i przykryłam się cienkim kocem, który wisiał na oparciu.
Adrien przyniósł mi herbatę, usiadł po drugiej stronie, tak że
położył sobie moje stopy na swoich kolanach, i uważnie mi się
przyglądał.
Pokiwałam twierdząco głową.
– Oczywiście, że jestem zmartwiona.
Adrien zaczął wodzić dłońmi po moich nogach, głaskać
pieszczotliwie stopy. Westchnęłam, bo było to bardzo
przyjemne. Jeszcze mocniej wtuliłam się w oparcie i ciaśniej
oplotłam ręce wokół kubka z gorącym napojem.
– Przed najściem Rodrica miałam z Willem taką chwilę,
gdy opowiadał mi o dzieciństwie chłopaków. Kilka wybranych
historyjek – zaczęłam, zamyślona gapiąc się w okno, za
którym niezmiennie rozciągał się powalający widok
wieczornego, rozświetlonego centrum Manhattanu. –
W samolocie śniłam o ich alternatywnej wersji, w której i ja
się z nimi wychowywałam. – Zmarszczyłam brwi. – To był
tak dziwny sen…
– Poznanie swojej rodziny po czternastu latach życia
musiało być trudnym doświadczeniem – skomentował cicho
Adrien.
Nikła poświata lampki tworzyła w salonie nastrojową
atmosferę, ale pomieszczenie rozjaśniały też nieco nocne
światła miasta, migoczące za oknem. Salony w podobnych
apartamentowcach nigdy nie są pogrążone w kompletnej
ciemności.
– Cały czas jakby od nowa uświadamiam sobie jak bardzo –
przytaknęłam zamyślona.
Upiłam łyk herbaty, rozkoszując się kojącym dotykiem
dłoni Adriena przesuwającej się po mojej gładkiej łydce.
– Czy kiedykolwiek to przepracowałaś? – zapytał
z powagą.
Spojrzałam na niego.
– Ze specjalistą?
– Na terapii.
– Chodziłam na terapię – potwierdziłam. – Pracowałam
nad przetrawieniem nagłej zmiany, stratą, żałobą… Tylko…
Adrien słuchał mnie uważnie, masował i milczał.
Oblizałam wargi.
– Tylko potem zaczęło się tyle dziać, że trudno mi było
przerobić wszystkie tematy. Wiesz, w jednej chwili
opowiadałam o utracie mamy, a potem zaraz miałam… eee…
mały problem z jedzeniem…
– Jaki problem z jedzeniem? – zapytał cicho.
– Nie jakiś wielki, tylko w pewnym momencie bardzo
intensywny. – Zamyśliłam się na chwilę, bo niełatwo było mi
wracać do tamtych czasów. – Ze stresu i tego wszystkiego
odechciało mi się jeść. Chłopcy szybko się kapnęli.
– Jak zareagowali?
Spojrzałam na niego znacząco.
– A jak byś się spodziewał, że zareagują?
– Ten porywczy zaczął się rzucać, miły się zmartwił,
a apodyktyczny szantażował?
– Nieźle – pochwaliłam go.
– To nie było trudne. – Adrien wzruszył ramionami. –
Mam nadzieję, że ostatecznie się opamiętali i ci pomogli?
– Adrienie, moi bracia nigdy nie reagują podręcznikowo
i właściwie na cokolwiek – parsknęłam, ale zaraz
spoważniałam. – Trochę mnie pilnowali i się mnie czepiali, co
było wkurzające, ale ostatecznie dostałam od nich dwa bardzo
ważne narzędzia do leczenia, czyli pomoc specjalisty
i wsparcie… od nich. – Przygryzłam wargę. – Kiedyś jadłam
lody tak długo, że się roztopiły, a Shane siedział ze mną
wyluzowany i żartował, że to szejk. Takich sytuacji było
mnóstwo.
Adrien skwitował moje słowa ze spokojnym zadowoleniem.
Miarowo głaskał moje nogi, zaczął też trochę mocniej
naciskać na stopy i było to tak przyjemnie relaksujące, że
upiwszy jeszcze łyk herbaty, odchyliłam głowę.
– Zranił mnie pierwszy chłopak, brat mojej przyjaciółki
próbował mnie naćpać, zaatakowano mnie i Tony’ego, gdy
jechaliśmy jego motocyklem… Potem poznałam ojca, znowu
próbowano mnie porwać, zaczęłam miewać ataki paniki…
Dużo się działo. Zabrakłoby mi życia, żeby to wszystko
przerobić we właściwy sposób.
– Jesteś bardzo dzielna, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko, wdzięczna za jego delikatność.
– Jedna sprawa mi nie daje spokoju… – wyszeptałam,
szybko pochmurniejąc.
– Słucham cię – zapewnił.
– Za każdym razem, kiedy myślę o tym, że wychowywałam
się bez braci, czuję niechęć do swojej mamy.
Wyznałam to bardzo cicho, trochę zawstydzona. Dłonie
zacisnęłam jeszcze mocniej wokół kubka. Adrien uniósł na
mnie twarz i zmrużył lekko powieki, jakby zastanawiał się, co
mi odrzec.
– Nie chcę się tak czuć – ciągnęłam jękliwie. – To moja
mama, kochałam ją tak bardzo. A mimo to cały czas
zastanawiam się, co by było gdyby…
– Jaka była twoja mama? – zapytał.
– Dużo się uśmiechała. – Zamyśliłam się. – Pracowała
w przedszkolu, miała genialne podejście do dzieci, więc
bardzo na tym korzystałam. Znała mnóstwo gier i zawsze
potrafiła wynaleźć mi jakąś ciekawą zabawę, gdy byłam mała.
Dużo się o mnie martwiła, zawsze do mnie wydzwaniała, gdy
gdzieś wychodziłam. Byłam dzieckiem, więc może to nic
dziwnego, ale teraz, gdy jestem starsza, rozumiem, że jej
nadopiekuńczość mogła mieć też inne przyczyny.
– Podejrzewasz, że obawiała się, aby nikt cię nie porwał?
– Tak, zwłaszcza ojciec, który sam mi się wygadał, że raz to
zrobił. – Uniosłam brew z dezaprobatą.
– Twoja mama musiała być bardzo silną kobietą, skoro
potrafiła postawić się członkowi Organizacji.
– Tak, tylko czasami zastanawiam się, czy nie wolałabym,
żeby tego nie zrobiła…
– Nie mnie oceniać jej wybory, Hailie… – Adrien się
zawahał. – Jednakże w tak nieoczywistym świecie jak nasz
każdy z nich ostatecznie stanie się kontrowersyjny. Wierzę, że
skoro była dla ciebie dobra, zależało jej na twoim dobrostanie,
pragnęła cię chronić za wszelką cenę i to motywowało ją do
podjęcia decyzji o trzymaniu cię w ukryciu.
Pokiwałam lekko głową, znowu zapatrzona w szybę.
– Tak naprawdę się na nią nie złoszczę… Zwłaszcza teraz,
gdy myślę o sytuacji z Lissy. Mała wychowuje się w trudnej
rodzinie. Stary dziad z Organizacji stawia warunki co do jej
przyszłości. Może właśnie tego chciała uniknąć mama? –
westchnęłam. – Czuję tylko taki ucisk w żołądku… Dziwne
to…
– Odwiedzasz czasem jej grób? – zagadnął łagodnie.
– Tak, od kiedy mieszkam w Europie, bywam na nim ze
dwa razy do roku. Plus każdego roku latam tam z Vincentem
latem. To już taka mała tradycja. Ach, no właśnie… Już lipiec.
Muszę do niego zagadać, czy i w tym roku się ze mną
wybierze. Chociaż teraz ma chyba inne zmartwienia…
Znowu zrobiło mi się niedobrze na myśl o sytuacji z Lissy.
– Zadzwoń do niego – poradził mi Adrien. – Jeśli będzie
zajęty, zawsze ja mogę z tobą polecieć. Nie dam ci takiego
wsparcia jak Vincent, ale na pewno zrobię, co będę mógł, i po
prostu będę obok.
Uśmiechnęłam się i przechyliłam głowę, tak że wcisnęłam
ją w oparcie kanapy. Z rozrzewnieniem wpatrywałam się
w tego mężczyznę, który niespodziewanie stał się dla mnie
tak wielką opoką.
– Masz rację, zadzwonię. Dziękuję, Adrienie.
– Proszę, Hailie.
Schylił się, by ucałować moją łydkę.
Drgnęłam nagle i prawie upuściłam kubek z herbatą, gdy
nieoczekiwanie zamiast jego miękkich warg poczułam na niej
zęby.
– Co robisz?! – pisnęłam ze śmiechem, bo jego szorstka
szczęka załaskotała mnie o skórę. – Przestań!
Nie przestał. Gryzł, całował, głaskał i w kilka minut zdołał
przebyć swoimi wargami drogę od nogi aż do mojej szyi.
No i co ja mogę powiedzieć?
Rano miałam do posprzątania rozlaną herbatę.

Całe szczęście, że w środę po południu doktor Jestem


Uprzedzony nie miał zmiany w klinice.
W innym wypadku wpadłby na niego rozdrażniony Dylan.
Przyszedł do mnie do pracy w podłym nastroju i gdyby tylko
stał się świadkiem sytuacji, w której ktoś źle mnie traktuje,
wybuchłby. Zamiast tego siedział w poczekalni i tykał niczym
bomba. Zestresował mnie i przez ostatnie dwie godziny pracy
trudno mi było skupić się na obowiązkach.
Dylan nigdy nie przychodził do kliniki, dlatego wiedziałam,
że coś się wydarzyło. Musiał zapewnić mnie, że z Lissy
wszystko w porządku, inaczej gotowa byłabym wyjść z pracy
wcześniej.
Kilka minut po skończonej zmianie stałam już w gotowości
przy Dylanie, marszcząc z niepokojem brwi.
– Powiesz mi teraz, co się dzieje?
– Jest tu jakieś miejsce, gdzie można usiąść i napić się
jakiejś, nie wiem, jebanej kawy?
Pocierał dłonie, a noga drgała mu nerwowo.
– Tak, chodź – szepnęłam łagodnie, zmartwiona jego
stanem.
Wstał, a ja złapałam go pod rękę, drugą dłoń zaciskając na
pasku torebki. Poprowadziłam go do kawiarenki, do której
w większości zaglądali ci sprawniejsi pacjenci lub ich
odwiedzający. Skryliśmy się gdzieś w kącie i zamówiliśmy
sobie po dużej kawie, mimo prawie już wieczornej pory.
– Martina ma wątpliwości – wyrzucił z siebie, gdy tylko
usadowiliśmy się przy stoliku.
Zamarłam.
– Co do ślubu?
– Nie, kurwa, lotu na paralotni.
– Nie bądź wredny, bo ja też zacznę być – zganiłam go
najpierw surowo, ale potem złagodniałam. – Jakie konkretnie
wątpliwości?
– Nie wiem, miała chyba jakieś pieprzone rozterki już
wcześniej, tłamsiła je. Ostatnio byliśmy w Rezydencji
u Vince’a, no i akurat trafiliśmy na moment, w którym Anja
krzyczała, że „spieprzyliśmy naszemu dziecku życie”.
Przymknęłam powieki palcami.
– Spodziewałam się, że atmosfera w Rezydencji jest gorąca
– przyznałam.
– Ona tam wrze i paruje jak w łaźni.
– Wiadomo, że Anja jest zmartwiona. Wszyscy jesteśmy.
– Pewnie, że jesteśmy, bo nasza bratanica stała się ofiarą
cholernego dziada z Organizacji – warknął Dylan. – Chodzi
o to, że Martina tego wszystkiego doświadczyła i zaczęła to
rozkminiać.
– Przestraszyła się? – westchnęłam ze zrozumieniem.
– Kurwa, ona jest przerażona!
– Ciszej, Dylan, wyrażaj się – uspokoiłam go. – Jesteśmy
w klinice.
– Jak mam być ciszej, skoro moja narzeczona płacze mi
w domu, że ona to chyba boi się mieć ze mną dzieci!
Przygryzłam wargę i sięgnęłam przez stół po jego dłoń, by
choć spróbować przelać na niego odrobinę swojego spokoju
i wsparcia.
– Twoim dzieciom raczej nie grożą takie umowy, prawda?
– zapytałam szeptem.
– Powiedziałbym, że nie, ale ręki sobie uciąć nie dam, co
dokładnie by im groziło, a co nie. Dla Martiny za to sprawa
jest prosta – wie, że pracuję z Vincentem, który jest
w Organizacji i którego dziecko jest teraz wplątane w jakąś
posraną akcję. Nie trzeba być wróżką, żeby ogarnąć, że dzieci
w rodzinie Monet nie są bezpieczne. Dodatkowo
przypomniała sobie o tym, że i ciebie matka ukrywała.
– Z jej perspektywy naprawdę nie wygląda to dobrze –
przyznałam.
– Hailie, prawda jest taka, że z każdej perspektywy
wygląda to jak gówno.
Założyłam niesforne kosmyki włosów za uszy
i westchnęłam cicho, a Dylan nagle uniósł brodę i zajrzał mi
w oczy. Te jego ciemne tęczówki zawsze miały w moim
odczuciu wyjątkową moc, bo kojarzyły mi się z oczami
naszego taty. W końcu w całej rodzinie tylko oczy naszej trójki
łączył ten tajemniczy odcień brązu.
– Wiązanie się z kimś spoza naszego świata jest trudne –
powiedział cicho.
Jego spojrzenie zrobiło się znaczące.
– Może dobrze to sobie przemyślałaś, dziewczynko.
Coś mnie ukłuło. Wypuściłam powietrze z ust.
– Dylan…
– Kurwa, mam nadzieję, że wyjdzie ci to na dobre
i dostaniesz to jebane zrozumienie…
– Dylan, przestań przeklinać – wysyczałam przez zęby,
zezując panicznie na boki. Nachyliłam się do niego, by mógł
mówić ciszej, jednocześnie poruszona jego wyznaniem.
A potem zobaczyłam w jego oczach łzy i już się nie czaiłam,
tylko wstałam, obeszłam nasz mały stolik i od razu
wcisnęłam się na kanapę obok niego. Objęłam jego wielką jak
góra sylwetkę obiema rękami i przytuliłam się do niego całą
sobą.
– To jest trudne – przyznałam. – Dla wszystkich, dla
Vincenta też. Pamiętasz, że nawet on miał podobne rozterki?
Pamiętasz to?
Dylan pokiwał głową, osłaniając dłonią twarz, by ukryć łzy.
– Teraz są z Anją szczęśliwi. Razem obronią Lissy i uda im
się to, a wiesz czemu? Bo i my za nimi staniemy. Wszyscy, bo
my, w tej rodzinie, się nawzajem wspieramy. Nigdy nie
będziesz z Martiną pozostawiony sam. Nigdy nie będziecie
musieli drżeć o przyszłość waszego dziecka, bo będzie nad nią
czuwał też Vincent, Will, Shane, Tony, ja, a może nawet, kto
wie, Adrien?
Dylan przestał się zasłaniać i spojrzał na mnie.
Pogłaskałam go po plecach, a w oczach miałam pasję, która
wybrzmiewała też w moich kolejnych słowach.
– Pójdź do Martiny, powiedz jej, jak bardzo ją kochasz,
pokaż jej to i uświadom, że jej wejście do naszej rodziny wiąże
się nie tylko z niebezpieczeństwem, ale i pokręconą miłością
oraz dożywotnim wsparciem.
– Kurwa – sapnął Dylan i zwiesił głowę pod ciężarem
prawdy, którą ode mnie usłyszał.
– Bardzo dobrze, że ma wątpliwości – ciągnęłam. – To
oznacza, że podejmuje świadomą decyzję. To sprawi tylko, że
wasz związek będzie silniejszy.
– Chyba że się rozmyśli.
– Nie rozmyśli się, jeśli podzielisz się z nią tym, co przed
chwilą mówiłam.
Dylan podniósł głowę. Z ulgą zarejestrowałam, że nie było
na niej żadnych nowych łez.
– Możesz… – Przełknął z trudem ślinę, a ja, z drobnym,
współczującym uśmiechem poklepałam go po plecach, zanim
podjął: – …Możesz… mi to powiedzieć jeszcze raz? Nie
powtórzę tego tak ładnie i w ogóle.
– Nie musi być ładnie i w ogóle. – Machnęłam ręką. – To
mają być twoje słowa, szczere słowa, tylko musisz w nie
najpierw uwierzyć. Wierzysz w nie, Dylan?
Zapatrzył się na mnie, uniósł dłoń i przejechał nią po
twarzy, ścierając wszystkie łzy.
– Tak, kurwa.
Dźgnęłam go palcem w bok.
– Słownictwo, Dylan.
Chciał mi oddać, ale wstałam szybko i wróciłam na miejsce,
więc nie zdążył mnie nawet dotknąć.
– Wkurzająca jesteś, że tak na wszystko masz odpowiedź,
mała Hailie – burknął na mnie, w międzyczasie chwytając
o wiele za dużo serwetek z dyspensera na stoliku.
– A mimo to nadal przychodzisz do mnie po rady –
uśmiechnęłam się.
– Bo są najsensowniejsze – odparł, hałaśliwie
wydmuchawszy nos. – Tak to, wiesz, Tony sugerował, żebym
się z nią przespał w płatkach róż, a Shane – żebym zabrał ją
na Bahamy i tam się z nią przespał w płatkach róż.
– O co chodzi z płatkami róż?
– Nie wiem, podobno są romantyczne czy coś.
– Aha.
Dylan zwinął zużyte serwetki w kulkę i odrzucił ją na stolik,
obok filiżanki swojej nietkniętej kawy.
– Myślałem, żeby wrócić na terapię – wyznał nagle.
Uniosłam zaskoczona brwi.
– Naprawdę?
– No. Po tamtych… wiesz, wydarzeniach, to była w sumie
ulga, gdy tak mogłem do kogoś pójść i popierdolić.
– Mam takie samo zdanie.
– Jak sobie to przerobiłem, to nawet rozważałem, żeby
zostać, bo w sumie to mam w głowie dużo innych pierdół,
które mógłbym porozkminiać.
– Wierz lub nie, ale ostatnio też o tym myślałam –
wyznałam. – Wtedy tak się ucieszyłam, że przepracowałam
dźgnięcie nożem i umieranie na twoich kolanach, że
uznałam, iż nie potrzebuję więcej sesji.
– Miałem to samo – prychnął, ale i podrapał się po czole
w reakcji na dyskomfort, w jakim się znalazł na moje
wspomnienie naszych dramatycznych przejść. – Ale to było
pojebane.
– Mhm, takie właśnie było – westchnęłam, nie zważając
tym razem na wulgaryzm. Akurat tutaj pasował bezbłędnie.
– Hailie, ja na początku… – zaczął, ale urwał.
Ostrożnie nadstawiłam ucho. Dylan bywał uroczy, gdy miał
takie momenty szczerości, ale też nigdy nie było wiadomo, co
się od niego wtedy usłyszy.
– Tak?
Wziął wdech i odważnie odwzajemnił moje spojrzenie. Jego
oczy błyszczały i lekko poczerwieniały, dlatego robiły na mnie
jeszcze większe wrażenie. Bezbronny Dylan rozbrajał mnie
jak mało co i kto.
– Nie mogłem, kurwa, zdzierżyć, że Santan się do ciebie
dobiera.
Westchnęłam, zmęczona wałkowaniem tego tematu.
– Dylan…
– Daj mi skończyć. – Przerwał mi. – Widziałem w nim
wroga i kogoś, przed kim trzeba cię chronić. Bo takich
gagatków nie brakuje, wiesz? Co to lecą pierwsi do
wykorzystania ładnej dziewczyny z dobrej rodziny. I tak się
na niego nakręcałem i nakręcałem… Kurwa, raz to się
porzygałem z tych wszystkich emocji, ze strachu…
– Dylan, to jest zbyt poważne, żebyś radził sobie z tym sam
– szepnęłam współczująco.
– Wiem. Albo nie wiem. Ale już się ogarnąłem, wiesz? –
Porwał z powrotem w dłonie kulkę serwetek i zaczął ją
skubać. – Zwłaszcza teraz, po tej spinie z Martiną. Wydaje mi
się, że jeśli naprawdę dogadasz się z Santanem, to może być
dla ciebie zbawienny związek. Taki, w którym nigdy nie
będziesz musiała mu tłumaczyć, dlaczego jakiś dziad
z Organizacji miesza lub dlaczego ochroniarz patrzy, jak
dajecie sobie buzi.
– To z ochroniarzem to strzał w dziesiątkę – zaśmiałam się
łagodnie, a potem umilkłam, ale nie przestałam się
uśmiechać wyrozumiale, bo Dylan zrobił coś niesamowicie
zaskakującego. – Czy ja śnię, czy mój najwredniejszy brat
właśnie dał mi błogosławieństwo na związek z Adrienem
Santanem?
– Nie wiem, to ja chyba śnię – burknął, a zaraz spoważniał,
oblizał wargi i dodał: – Vincent powiedział mi, że to dzięki
tobie Adrien odblokował zakaz mojego uczestnictwa
w biznesie.
Spuściłam wzrok na kawę, orientując się właśnie, że i ja
swojej nie napiłam się ani razu.
– Nie byłaś z nim wtedy blisko, a mimo to poświęciłaś się
i zrobiłaś jedną z wielu głupot, spotykając się z nim i ustalając
warunki mojego powrotu do biznesu.
Czułam, jak jego oczy się we mnie wwiercają.
– Tak zrobiłam? – rzuciłam lekko, przygryzając znowu
wargę.
– Coś ty sobie wtedy myślała, Hailie?
Podniosłam głowę, by zobaczyć, jak on swoją kręci
z niedowierzaniem.
– Wróciłeś do biznesu, udało się – szepnęłam.
Patrzył we mnie długo i milczał jeszcze dłużej, aż wreszcie
powiedział:
– Dziękuję.
Rozchyliłam w zdumieniu wargi, a te Dylana rozciągnęły
się w złośliwym uśmiechu.
– Wiem, szok. Normalnie prędzej ochrzaniłbym cię za
pakowanie się w takie niebezpieczeństwo, jakim jest
organizowanie spotkania z członkiem Organizacji na własną
rękę, ale w takich okolicznościach, jakie mamy teraz, to już
chyba chuj z tym.
Zamrugałam, wciąż zadziwiona jego reakcją.
– Chyba tak – przyznałam szeptem.
Dylan znowu spuścił wzrok. Odrzucił resztki porwanych
serwetek na blat, a palce teraz zacisnął na uchu filiżanki.
Uniósł ją, popatrzył na czarną kawę z niesmakiem i odstawił
ją z powrotem na talerzyk.
Odetchnął, przetarł znowu twarz, pokręcił głową, jakby
sam nie dowierzając swojemu zachowaniu, i na koniec
zerknął na mnie, rzucając:
– Ty wiesz co, może jednak chodźmy na piwo?
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
71

TROCHĘ PŁAKAĆ,
TROCHĘ DENERWOWAĆ

Rozmowa z Dylanem, a wcześniej z Adrienem, moje sny oraz


opowieści Willa to było za dużo na moją głowę do
udźwignięcia na raz w tak krótkim czasie.
Naprawdę czułam, że potrzebuję odwiedzić grób mamy
i uwolnić się od ciężaru, który zakotwiczył się gdzieś w moim
sercu. Trudny to był czas dla mojej rodziny, a mimo wszystko
Vincent z chęcią przystał na moją propozycję krótkiego
wypadu do Anglii.
On też potrzebował przerwy. Co więcej, zapragnął wyrwać
swoją córkę choć na moment z Rezydencji omotanej napiętą
atmosferą. Anja zgodziła się na to niechętnie, bo od kiedy
Rodric zażyczył sobie zeswatać Lissy z jego synem, lubiła ją
trzymać przy sobie, ale ostatecznie przyznała, że małej
wyjazd dobrze zrobi.
Vince się do tego nie przyznał, ale ja wierzyłam (zresztą
moje obserwacje to potwierdzały), że on sam chciał mieć ją
bez przerwy na oku.
No ale kto mógłby w obecnej sytuacji się im dziwić?
– Ale że bez niani? – zaśmiałam się, gdy wśród wszystkich
pracowników naszej rodziny obecnych na pokładzie samolotu
nie doszukałam się nikogo, kto skakałby nad małą Lissy.
– Nie potrzebuję niani, by zająć się własnym dzieckiem –
odparł Vincent lekceważąco. – Korzystam z jej wsparcia,
kiedy mi wygodnie.
– Teraz ci niewygodnie? – zadrwiłam delikatnie.
Vincent uniósł brew.
– To wyjazd, podczas którego jestem gotowy poświęcić
maksimum uwagi zarówno jej, jak i tobie, droga siostro.
– Tak się tylko droczę, Vince.
– Ciociu Hailie, muszę powiedzieć ci coś ważnego –
nalegała Lindsay, ciągnąc mnie za rąbek spódniczki
sportowej, którą założyłam na dzisiejszy lot.
– Tak, kochanie? – zapytałam, natychmiast się do niej
pochylając, by spojrzeć w jej słodką buźkę i by wiedziała, że
ma moją całą uwagę.
– Tata powiedział, że będę mogła grać na konsoli podczas
lotu. Będziesz grać ze mną? Proszę, proszę!
Oczywiście, że z nią zagrałam. Kiedy tak siedziałyśmy
razem i ekscytowałyśmy się naszą rozgrywką, Vincent zaszył
się gdzieś z boku z laptopem na kolanach. Miałam ochotę mu
dogryźć, coś w stylu, że „och, a więc to jest twoje poświęcenie
maksimum uwagi mnie i twojej córce”, ale dałam sobie
spokój. Wiedziałam, że nic złego nie miał na myśli, jego
pracoholizm po prostu wymagał od niego wlepienia oczu
w ten mały monitor od czasu do czasu.
Lissy zasnęła, wcale nie tak długo po starcie. Przebudzała
się tylko momentami, gdy wsiadaliśmy do zamówionego auta
z szoferem oraz gdy meldowaliśmy się w hotelu.
To ten stary hotel, w którym zatrzymywaliśmy się zawsze,
ten sam apartament z widokiem na moje rodzinne
miasteczko. Rozpakowawszy się, stanęłam w wielkim oknie
w salonie i patrzyłam na nie przez naprawdę długie minuty,
podczas których Vincent zniknął na chwilę w jednej
z sypialni, by przebrać Lissy, która nagle się rozbudziła
i poczuła ekscytację nowym miejscem, i w rezultacie
zachęcenie jej do ponownego ułożenia się do snu wymagało
odrobinę więcej energii.
– Podróże do innych stref czasowych z dziećmi chyba tak
właśnie wyglądają – zaśmiałam się, gdy Lindsay podbiegła do
mnie w piżamie, czmychnąwszy Vince’owi z sypialni. Mój
brat wyszedł powoli za nią, widocznie powstrzymując się
przed przewróceniem oczami.
Tymczasem ja wzięłam dziewczynkę na ręce i podzieliłam
się z nią widokiem, który podziwiałam.
– Miasto – skomentowała z chichotem, chłonąc miejski
krajobraz.
Już teraz wiedziałam, że jej obecność na naszym wyjeździe
naprawdę nam go ubarwi.
– Apartament z widokiem na miasto – potwierdziłam na
głos. – Trochę jak w Nowym Jorku, co?
Lissy pokiwała głową.
– Nowojorski widok robi znacznie większe wrażenie –
stwierdził krytycznie wobec mojego komentarza Vincent.
– Zgadzam się – przyznałam i westchnęłam, zapatrzona
w małe budynki świecące w oddali. Nie dorastały
manhattańskim wieżowcom do fundamentów. – To zabawne,
że kiedyś czułam tak wielkie przywiązanie do tego
miasteczka, a teraz jest mi ono tak obojętne.
– Dorastasz. Poza cmentarzem już niewiele cię z nim łączy.
Słowa Vincenta brzmiały bezlitośnie, ale przyjęłam je ze
spokojem. Miał w końcu rację. Może najwyższy czas, by
dojrzeć do tego i sobie to uświadomić. Wszystko przemija.
Patrzyłam, jak Lissy, oczarowana światełkami na
zewnątrz, dotyka palcami szyby. Kiedy rozmawiałam sobie
z nią o tym, co tak dokładnie tam widzimy, Vincent zajął się
bardziej praktycznymi czynnościami, jak zamówienie nam
jedzenia.
Nie czekaliśmy na nie długo. W międzyczasie zdążyłam się
zgrzać, bo Lissy znudziło się wiszenie na moim boku i wolała
poganiać wesoło po nowym miejscu. Vincent nawet dwa razy
zwrócił jej uwagę, by tak nie szalała, i sam zerkał na nią
zaskoczony, że nie słucha go tak grzecznie jak zawsze.
– Pewnie reaguje tak na jet lag, no i wyspała się
w samolocie – domyśliłam się, odgarniając mokre od potu
włosy do tyłu. Ledwo za nią nadążałam.
Przestało być zabawnie, gdy przybył zamówiony room
service, a ja jak dobra ciocia, spróbowałam subtelnie
zakończyć brykanie bratanicy i namówić ją do jedzenia.
– No dalej, daj mi rączkę, zobaczymy, co tam tata zamówił,
hm? – zagadywałam ją łagodnie, ale Lissy kręciła głową tak
energicznie, że jej blond warkocz całkiem się już rozburzył.
Zapierała się piętami i ciągle próbowała mi uciec.
– Nie chcę jeść – rzuciła tylko.
Oczywiście taki stan rzeczy nie potrwał długo. Nie wiem,
czy zapomniała, że przecież jej ojciec jest z nami w tym
samym pomieszczeniu, czy po prostu to przeoczyła, ale nie
było mowy, by Vincent akceptował takie zachowanie u swojej
córki.
Dziewczynka znieruchomiała, gdy podszedł do niej
i najpierw na długo, szczególnie jak dla tak małego dziecka,
nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Lissy ani drgnęła, zupełnie
jakby ją zaczarował. Kiedy wyciągnął do niej dłoń, chwyciła ją
bez dyskusji i pozwoliła, by ojciec usadził ją na krześle.
Zamarłam.
Vincent podwinął rękawy koszuli. Jej odważnie biały kolor
ostrzegał Lissy, by jadła ładnie i schludnie, zwłaszcza że mój
brat usiadł tuż obok niej, by pierwszymi kęsami ją nakarmić.
Dopiero potem oddał jej widelec i pozwolił kontynuować
samodzielnie, co dziewczynka bez protestów zrobiła.
A ja dalej stałam i wgapiałam się w nich z niedowierzaniem.
To naprawdę obrazek niemal jak wyciągnięty z mojego snu.
Pomyślałam sobie wtedy, że moja mała Lissy ma coś, czego
nie miałam ja, i poczułam przeszywające ukłucie zazdrości.
Było tak silne, że prawie rozdarło mi klatkę piersiową i sama
się sobie zdziwiłam. Uczucie to bowiem nie było płytkie. Nie
zazdrościłam bratanicy uwagi Vincenta, nie byłam
bezsensownie zawistna.
Zazdrościłam jej dzieciństwa, kontaktu z ojcem może?
Wychowania się z bratem, z Michim? Tego, że jej matka mimo
chwil słabości walczyła, by stworzyć z ojcem swoich dzieci
pełnoprawną rodzinę?
Zamroczyła mnie ta niezbadana nienawiść, trwająca
raptem kilka sekund, lecz takich bardzo intensywnych.
– Hailie?
Zamrugałam.
Vincent patrzył na mnie z uniesionymi brwiami.
– Czy ciebie też mam przyprowadzić do stołu i nakarmić?
Policzki Lissy się zaróżowiły i niedużo brakowało, by i moje
zmieniły kolor.
– Zamyśliłam się – mruknęłam z urazą, że po tylu latach
on nadal potrafi rzucić do mnie taki tekst. Zasiadłam do stołu,
jednak w głowie nadal kotłowało mi się mnóstwo myśli
i zastanawiałam się, jak przedstawić je jutro swojej mamie
przy grobie.
Po posiłku wzięłam długi prysznic, żeby zmyć z siebie ślady
podróży międzykontynentalnej. Ostatnio odbywałam sporo
lotów i zaczynało mnie to męczyć. Potrzebowałam osiąść
gdzieś na dłużej. Z drugiej strony wszystkie te wyjazdy miały
swoje funkcje, były mi potrzebne.
Stałam pod deszczownicą, woda spływała mi po głowie
i ramionach w terapeutycznym rytmie. Rozmyślałam nad
intensywnością swojego życia. O miasteczku rodzinnym, do
którego właśnie przyjechałam i do którego nie odczuwałam
w tej chwili tak silnego sentymentu, jak bym się spodziewała.
O swoim dzieciństwie, z którego wspomnienia wymykały mi
się między palcami. O mojej mamie, do której ciągle miałam
tyle pytań i niestety, jak się okazywało, pretensji.
O swojej nowej rodzinie, która przecież wcale nie była już
dla mnie taka nowa…
Przez ścianę słyszałam głos Lissy, która nie przestawała
mówić do Vincenta. Dużo się śmiała, jeszcze więcej zadawała
pytań. Odpowiedzi jej ojca do mnie nie docierały, zapewne
wypowiadane typowym dla niego ściszonym tonem.
Wyszłam spod prysznica, dopiero gdy w pokoju obok
zapadła cisza, która mogła świadczyć o tym, że moją drogą
bratanicę wreszcie udało się uśpić. Wielbiłam ją, naprawdę,
ale tego wieczora miałam ze sobą jakiś problem, który
musiałam rozgryźć, żeby przypadkiem nie wyżyć się na
niewinnym dziecku.
Samej mi chciało się trochę płakać, trochę podenerwować.
Na dodatek niespodziewanie zatęskniłam za Adrienem.
Trochę mnie to przeraziło. Nigdy nie tęskniłam za nikim
spoza swojej rodziny, a i ta tęsknota była mimo wszystko
inna. Jakaś taka bardziej cielesna – brakowało mi przytulenia
się do Adriena, który pogłaskałby mnie po policzku lub
ucałował czule w usta.
Moja relacja z nim gnała jak szalona. Jeszcze jakiś czas
temu wyśmiałabym takie uczucia, a teraz samoistnie
i żałośnie wyginałam usta w podkówkę w potrzebie zetknięcia
ich z jego ustami…
– Podejdź tu do mnie, Hailie – zaczepił mnie Vincent,
kiedy nareszcie opuściłam łazienkę.
Podskoczyłam, zdziwiona jego obecnością w salonie.
Siedział na kanapie w półmroku. Oczywiście przed oczami
majaczył mu zapalony ekran laptopa, ale kiedy tylko drzwi
łazienki kliknęły, odłożył go na bok i odwrócił się w moją
stronę.
– Hm? – mruknęłam jak gdyby nigdy nic. Wilgotne włosy
odrzuciłam do tyłu i okryłam się szczelniej szlafrokiem, kiedy
do niego podchodziłam.
– Co się dzieje?
Mrużył oczy, próbując odczytać emocje z mojej twarzy.
Speszyłam się i spuściłam głowę, ale nie uciekłam.
Przysiadłam na oparciu kanapy i wzruszyłam ramionami.
– Myślałam, że im będę starsza, tym przyjazdy tu będą
prostsze.
– Nie jest tak?
Kąciki moich ust powędrowały nisko w dół.
– Jest fatalnie, Vince – westchnęłam. – Mam wrażenie, że
mój mózg szuka sobie ciągle nowych problemów.
– Nieprzepracowane w całości, wracają.
– Ile można pracować nad tym, że wychowywałam się
z mamą i babcią, bez taty i rodzeństwa?
Vincent patrzył na mnie nawet jakby trochę współczująco.
– Myślę, że można to robić bardzo długo – szepnął.
– Patrzyłam przed chwilą na Lissy i wręcz zazdrościłam jej
waszej relacji – wyznałam szczerze. – W Miami Will
opowiadał mi trochę o waszym dzieciństwie, a ja potem
wyśniłam sobie alternatywną rzeczywistość, w której od
małego mieszkałam w Rezydencji Monetów. To się robi chore.
– Ciągle dorastasz, Hailie – powiedział cicho. – Kiedy
mieszkaliśmy wszyscy razem, może się nad tym nie
zastanawiałaś, ale teraz, widując się z naszymi braćmi tylko
od czasu do czasu, odczuwasz zapewne ten niedosyt, który
prawdopodobnie byłby mniejszy, gdybyśmy żyli razem od
zawsze.
– I to jest ten moment, w którym nie mogę przestać
obwiniać mamy. – Spuściłam głowę niemal ze wstydu.
– Skoro czujesz się źle, naturalnie poszukujesz winnego.
– Nie chcę się na nią gniewać.
– W takim razie przyjazd tutaj był ci bardziej niż
potrzebny, Hailie – uznał łagodnie. – Powiesz jej to jutro.
Milczeliśmy przez chwilę.
– Tęsknię też za… – bąknęłam nagle, ale urwałam,
niezdolna do wypowiedzenia jego imienia przy Vincencie,
który od razu się zorientował, o kim mowa, i westchnął.
– Bardzo normalne uczucie – odparł. – Ja również
aktualnie tęsknię za swoją żoną.
– W kontekście Lissy i umowy z Rodrikiem… – szepnęłam
nieśmiało. – Jeśli chciałabym zakończyć relację z Adrienem,
to byłoby dla mnie trudne. Nie wiem, co robić. Tak bardzo
pragnę ocalić ją przed takim losem…
– Lindsay ma cztery lata, cokolwiek się stanie, mam dużo
czasu, by zagwarantować jej wolność wyboru – powiedział. –
Tę samą wolność, której życzę tobie. Tak, Hailie, zasługujecie
na nią i ty, i moja córka. Dlatego nie poprosiłem i nie poproszę
cię o to, żebyś rozstała się z Adrienem Santanem. – Zacisnął
z niezadowoleniem usta. – Nieważne, jak abstrakcyjnie to
brzmi, gdy wypowiadam te słowa.
Uśmiechnęłam się smutno.
– Dziękuję, Vince.
Skinął głową, a ja kontynuowałam:
– Jeśli jednak uznasz, że sytuacja będzie na tyle zła, że
cofasz te słowa, obiecujesz, że mnie o tym poinformujesz?
– Hailie – upomniał mnie Vincent.
– Wiem, że nie lubisz, gdy wymuszam na tobie obietnice,
ale to wyjątkowa sytuacja – uznałam. – Rodric…
– Poradzimy sobie z Rodrikiem. – Głos Vincenta zrobił się
surowszy.
– A czy… – Z wahaniem wcisnęłam dłonie w kieszenie
białego puchatego szlafroka, by się nimi nie bawić. – Czy
dałeś mu już swą zgodę na papierze?
– Nie – odrzekł. – Jednakże czasu jest coraz mniej, Rodric
coraz intensywniej dopomina się o swoje. – Vince przymknął
powieki. Widziałam, że jest niezwykle wycieńczony tą
sytuacją.
Tym razem to ja okazałam mu swoje współczucie,
marszcząc ze zmartwieniem brwi.
– Niepokoisz się, że zrobi coś głupiego?
– Udowodnił już, że jest nieobliczalny.
Och, i już wkrótce miał pokazać znowu, na co go stać.
Zacisnęłam na chwilę powieki i westchnęłam z frustracją
oraz skrywanym głęboko żalem.
– Dlaczego nigdy nie może być po prostu miło i łatwo?
Vincent nie odpowiedział.
On również odetchnął, ale bardziej pokazując swoją
gotowość do działania. Podniósł się, poluzował krawat,
a przechodząc obok mnie, dotknął mojego ramienia:
przelotnie, lecz mimo to pokrzepiająco.
– Idź spać, Hailie – polecił cicho. – Wypocznij przed
jutrem.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że bycie wypoczętą nie
wystarczy, by poradzić sobie z informacją, jaką mieliśmy
otrzymać następnego dnia.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
72

NIC NIELOGICZNEGO

Vincent i Lissy prezentowali się jak miliard dolarów.


Nie żebym przy nich jakoś bardzo odstawała, po prostu
oceniałam ich jako osoba przyglądająca się im z boku.
Może i Lindsay nie mogła zasnąć poprzedniego dnia, ale
gdy już jej się to udało, to ogromnym problemem okazało się
wyciągnięcie jej rano z łóżka. Nikt nie mógł mieć do niej o to
pretensji, bo były to typowe koszmarki znane z długich
podróży – ja z Vincentem sami zmagaliśmy się z podobną
trudnością. O wiele bardziej zdyscyplinowani od dziecka,
wygrzebaliśmy się jednak z łóżek o podobnie wczesnej porze,
zrobiliśmy sobie po porządnym kubku kawy i zajęliśmy się
czymś produktywnym.
Ja rozprawiałam się z zaległymi sprawami fundacji, dla
której miałam ostatnio nawet mniej czasu niż podczas
studiów, bo tyle się działo, a Vincent, klasycznie, telefonował
i przewracał oczyma nad mailami. Kiedy przyszedł
odpowiedni moment, poszedł obudzić Lissy.
To nie była łatwa misja, bo dziewczynka dość aktywnie
protestowała, jednak Vincent to ostatni rodzic, który dałby się
pokonać swojemu dziecku. W końcu po prostu wyciągnął ją
spod kołdry, przyniósł do salonu i zrobił sobie drugą kawę,
espresso tym razem, nie dbając ani trochę o zachowanie ciszy.
Tym samym nie dał Lindsay szans, choć na początku
dziewczynka z marudnym jęczeniem ukryła twarz w jego
koszuli. Z czasem zaczęła coraz przytomniej przyglądać się
jego poczynaniom, aż doszło do tego, że pozwoliła wreszcie
odstawić się na podłogę i nawet podeszła do mnie, by
zobaczyć, co porabiam.
Vincent, nawet z dzieckiem, potrafił wyrobić się na czas,
więc na śniadanie poszliśmy bez żadnej obsuwy. To wtedy
zachwycałam się w myślach tym, jak wygląda z Lindsay. Ubrał
ją w prostą, luźną sukienkę w kolorze spranego błękitu, taką
rozkloszowaną i z krótkimi, szerokimi rękawkami
przyozdobionymi falbaną. By oszczędzić sobie zabawy
z zaplataniem jej blond włosów, założył jej na głowę po
prostu białą opaskę, która szybko się w nich zgubiła.
On natomiast bez niespodzianek, ubrał się w garnitur, więc
prezentował się jak prawdziwy elegancki tatusiek
z przesłodką córeczką u boku. Trzymał Lissy za rękę w drodze
do hotelowej restauracji i nawet na tak krótkim odcinku
towarzyszyli nam dwaj ochroniarze. Nie wliczając w to
Danilo, którego, oczywiście, również nie mogło zabraknąć.
– Czy to konieczne, żeby każdy z nas miał osobnego
ochroniarza? – zapytałam Vincenta, przygryzając wargę na
tak liczną w sumie obstawę.
– Jeden jest dla Lindsay, drugi dla ciebie, trzeci dla was –
odparł obojętnie.
Potarłam wolno rękę, bo od razu pojawiła mi się na niej
gęsia skórka.
– Trzeba mieć ochroniarza, żeby być bezpiecznym –
oznajmiła mi Lissy swoim dziecięcym, pełnym przekonania
głosikiem.
– Masz rację – odpowiedziałam, choć w głębi duszy
poczułam pewien rodzaj smutku, uświadomiwszy sobie, że to
są słowa, które moja bratanica, jako jedno z niewielu dzieci na
świecie, słyszy od rodziców na co dzień.
Podczas śniadania zaczęłam się stresować odwiedzinami
na grobie mamy. Wiedziałam, że mam jej do powiedzenia
dużo rzeczy, i trochę się obawiałam tego, jakie emocje wezmą
nade mną górę. Trudno mi było coś przełknąć, ale Vince po
tylu latach nie zrezygnował ze swojej posady strażnika
zjedzonych posiłków, więc zarówno ja, jak i Lissy ostatecznie
zostawiłyśmy po sobie puste talerze.
Jakkolwiek nie skończył się nasz wyjazd, dobrze było
spędzić z nimi trochę czasu. Przy Vincencie mogłam poczuć
się jak drugie, obok Lissy, dziecko, bo tak mnie zresztą
momentami traktował. Trudno było mu zapomnieć o swojej
roli mojego prawnego opiekuna. Zaś mnie przy Lissy
udzielała się dziecięca radość i pogoda ducha.
Vincent nie bawił się już w taksówki, nauczył się załatwiać
sobie wszędzie szoferów. Jeden z nich zawiózł nas na
cmentarz. Tam Lissy wybrała, by z kolei trzymać za rękę
mnie. Rozglądała się z niepokojem po nagrobkach, a nasze
sukienki powiewały na lekkim wietrze. Moja była jasna
i grzecznie sięgała do kolan, ale z drugiej strony dyskretnie
podkreślała dekolt i talię.
Zatrzymałam się przed właściwym nagrobkiem, jak zawsze
w tej chwili czując, że serce mi puchnie i podchodzi do gardła.
Lindsay udzieliła się powaga, bo nawet ścisnęła moją dłoń
mocniej i z konsternacją odwróciła się, by spojrzeć na minę
swojego ojca.
Nie wiem, co jej to dało, bo Vincent zawsze przecież miał
podobny wyraz twarzy – czyli raczej beznamiętny i obojętny.
– To tutaj jest twoja mama? – wyszeptała z nieskrywanym
przerażeniem Lissy, wskazując na kamienny grób, który
upiększały teraz złożone przez nas kwiaty.
Uśmiechnęłam się do niej łagodnie i pocieszająco
pogłaskałam ją po głowie.
– Właściwie to jest tam – odparłam i z kolei wyciągnęłam
palec gdzieś do góry, w niebo.
Lindsay uniosła wysoko podbródek i zmrużyła przed
słońcem oczy.
– Ale… jak?
– Czasami tak się w życiu dzieje, kochanie – szepnęłam do
niej łagodnie. Jej przejęcie i powaga rozczulały mnie. – Że
bliscy odchodzą i trudniej jest z nimi porozmawiać.
– Czy jak zaczniesz tu mówić, twoja mama ci odpowie? –
dopytywała.
– Do tej pory zawsze odpowiadała – odparłam i dotknęłam
ją palcem w pierś po lewej stronie, tam gdzie biło jej małe,
a jednak wielkie serce. – O, tutaj.
Dziewczynka przytknęła do tego miejsca rączkę.
Vincent pozwolił jej na chwilę doświadczyć tego, co
powiedziałam, a następnie wyciągnął do niej rękę.
– Chodź, Lindsay, przejdziemy się – powiedział cicho
i posłał mi znaczące spojrzenie.
Dziewczynka przyjęła jego propozycję i wciąż widocznie
zamyślona oddaliła się z nim powoli, a wtedy ja otrzymałam
chwilę sam na sam ze swoimi bliskimi.
Odchrząknęłam, wygładziłam sukienkę i przyklęknęłam
przy nagrobku.
Przywitałam się i z mamą, i z babcią. Rozmowę zaczęłam
od tradycyjnych pogaduszek na temat spraw bieżących.
Opowiadałam o pracy w klinice, prężnych działaniach
w fundacji, o tym, jak ostatnio dużo się dzieje, no i nie
mogłam przegapić tematu Adriena Santana.
Mówiłam o nim zaskakująco długo. O żadnym mężczyźnie
nigdy tak się nie rozgadałam.
Następnie dużo energii poświęciłam na jak najbardziej
klarowne wyjaśnienie swojego aktualnego problemu
rodzinnego. Postawiłam na szczerość i dawno nie wygadałam
się tak jak dziś, mimo że dla osoby postronnej wyglądało to
w gruncie rzeczy, jakbym z zapałem mówiła do kamiennej
płyty wbitej w ziemię.
Aż w końcu wypowiedziałam te najtrudniejsze słowa,
o których prawdziwości nie byłam do końca jeszcze
przekonana, ale wiedziałam, że muszą one dziś paść, bym
poczuła się ze sobą lepiej i zaczęła proces odzyskiwania
swojego spokoju.
Głaskałam się po zgiętych w kolanach i podciągniętych pod
brodę nogach, szepcąc:
– Wiem, że chciałaś dobrze. Wiem, że dałaś mi wszystko,
co mogłaś, i co było twoim zdaniem najlepsze. I nawet jeśli
nie wszystko rozumiem, to chciałabym ci wybaczyć, mamuś…
Zawiał wiatr, zadrżałam.
To było jakieś takie wyzwalające. Powinnam była przyjść tu
i pogadać z duchami już dawno temu. Trwałam tak
z przymkniętymi powiekami, kucając przed grobem. Oczami
wyobraźni widziałam małą siebie oraz swoich braci ze snu.
Uczyłam się właśnie oglądać tę wizję bez bólu. Byłam gotowa
przyznać, że to działa, nie wiedziałam tylko, czy nie
krótkotrwale… Na wszelki wypadek nie wybudzałam się
z transu. Czekałam na odpowiedni moment…
– Hailie.
Drgnęłam. To na pewno nie miało być jeszcze teraz.
Uniosłam głowę na Vincenta, który nagle stanął nade mną.
Ostatnio gdy na niego zerkałam, chodził za Lindsay i pilnował
jej, gdy zrywała kwiatki na łące nieopodal. Teraz trzymał
dziewczynkę na rękach, wtuloną w swoją koszulę.
Na początku myślałam, że coś jej się stało. Vince nigdy
bowiem nie przerywał mi odwiedzin na cmentarzu. Zawsze
dawał mi tyle czasu, ile potrzebowałam.
Tylko raz, ale to ze względu na pogodę, zabrał mnie stąd
siłą.
Nie wyglądało jednak na to, by Lissy płakała lub zrobiła
sobie jakąś krzywdę. Trzymała w dłoni zebrany bukiet
i w milczeniu mnie obserwowała. Ewidentnie udzieliła jej się
powaga taty.
– Coś się wydarzyło – oświadczył bardzo sztywnym
głosem Vincent.
Mój brat nie należał do osób, które panikują bez powodu
lub dają się ponieść emocjom, więc oczywiste było, że tak,
owszem, coś się wydarzyło.
Zerwałam się z miejsca. Niedbale otrzepywałam się z trawy
i ziemi, wpatrując się w niego wielkimi oczami.
– Co? – ponaglałam go, jako że, jak to on, nie spieszył się
z odpowiedzią.
– Wsiądź do auta – polecił mi najpierw.
Lissy trzymał na jednej ręce, a dłoń drugiej ułożył na moich
plecach, byśmy się jak najszybciej przetransportowali do
czekającego na nas wielkiego czarnego samochodu
z szoferem za kierownicą w pełnej gotowości. Trzej
ochroniarze nie odstępowali nas na krok i wszystko to razem
miało tak gorzką otoczkę, że w mgnieniu oka zrobiło mi się
niedobrze.
Obejrzałam się na nagrobek i w myślach rzuciłam do mamy
i babci szybkie, zabarwione przeprosinami pożegnanie.
– Powiedz mi, co jest! – zawołałam, teraz akurat już nie
dbając o to, by mówić spokojniej. – Czy wszyscy są cali?
– Idźmy do samochodu – odmruknął, oglądając się wkoło
czujnie. Jego dłoń na moich plecach napierała na nie coraz
bardziej stanowczo, a Lissy coraz mocniej kuliła się przy jego
boku.
– Chłopcy są cali? Anja, Michi też? Tata? – wymieniałam
w panice wszystkich najważniejszych w moim życiu ludzi.
Gula pojawiła się w moim gardle, gdy szeptałam imię tego
ostatniego: – Adrien?
– Wsiadaj – rozkazał mi, bo właśnie dotarliśmy do
samochodu. Rozsunął dla mnie drzwi i nie miałam wyjścia,
musiałam zrobić, jak chciał, by uzyskać wyczekiwane
informacje.
– No, powiedz mi! – wydarłam się wreszcie, kiedy
patrzyłam, jak zapina Lissy w foteliku.
Ileż można było trzymać mnie w niepewności? Nawet nie
pożałowałam swojego wybuchu, mimo że moja bratanica
w reakcji na niego aż podskoczyła przestraszona, a Vincent
podniósł na mnie groźne, mające postawić mnie do pionu
spojrzenie.
– Wszystkie osoby, które wymieniłaś, są bezpieczne –
odpowiedział w końcu, gdy sam zajął swoje miejsce z tyłu
auta obok mnie. To był wielki wóz z trzema rzędami siedzeń
i mnóstwem przestrzeni w środku, a mimo to trudno mi było
złapać oddech, jakby brakowało w nim tlenu.
Jeden z ochroniarzy zasunął dla nas z zewnątrz drzwi, inny
wpakował się za nami na jedno z wolnych siedzeń.
Jeśli mi ulżyło, to tak tylko na drobną chwilę, bo kogoś
ewidentnie w swoim zestawieniu pominęłam, skoro twarz
Vincenta nadal była tak śmiertelnie blada. Nawet jakby
zlękniona przed podzieleniem się ze mną informacjami.
– To kto nie jest?! – naciskałam. Nawet z przejęcia
zapomniałam zapiąć pas, Vincent musiał mnie upomnieć.
Rozkojarzona, niedbale starając się trafić w zapięcie,
przerażone oczy ciągle wwiercałam w swojego brata. Głos mi
drżał, gdy wymieniałam: – Maya, Monty, Flynn, Blanche…?
Cholera, kto jeszcze?
Aż wreszcie Vincent łaskawie się odezwał, a to, co
powiedział, wbiło mnie w fotel.
– Rodric porwał Leę.
Zmroziło mnie.
Totalnie nie potrafiłam się ruszyć, nawet drgnąć, nawet
mrugnąć powieką.
– C-co? – wystękałam zduszonym szeptem.
Drżącymi palcami zaczęłam szukać telefonu. Najpierw
dopadłam paska torebki, potem walczyłam z zamkiem.
Wymsknęło mi się przy tym przekleństwo. Za każdym razem,
gdy ktoś z rodziny użył wulgarnego słowa w towarzystwie
dzieci Vince’a, Lissy lubiła to radośnie wytykać, jednak teraz
nawet ona czuła, że sytuacja jest zbyt stresująca na takie
czepialstwo.
Kiedy wreszcie dorwałam komórkę, odblokowałam ją
i sprawdziłam powiadomienia, które na czas pobytu na
cmentarzu bezwzględnie wyciszyłam.
– Matka Lei ma do mnie numer, miała zawsze dzwonić,
jeśli coś… – urwałam, widząc rząd nieodebranych połączeń od
kobiety, która nie kontaktowała się ze mną nigdy.
Przeklęłam znowu.
– Skąd wiesz, że ją porwano? – pytałam brata,
jednocześnie wybierając numer matki dziecka mojego byłego
ochroniarza.
Tego, któremu obiecałam zaopiekować się jego córką.
Którą właśnie porwano.
Z nerwów przed oczami zamajaczyły mi mroczki.
– Hailie, weź głęboki wdech – pouczył mnie Vincent, król
opanowania.
– Porwano Leę!!!
Szarpnęłam dłonią, by odsunąć telefon od ucha, gdy
z głośnika powitał mnie przeszywający wrzask kobiety.
No dobrze, posłuchałam starszego, doświadczonego brata
i wzięłam ten głupi wdech. Wyszedł bardzo głęboki,
w międzyczasie matka Lei kontynuowała darcie się na mnie
przez telefon.
Vincent wyciągnął do mnie dłoń, i chłodnym spojrzeniem
zadał nieme pytanie. Coś w stylu: „Czy życzysz sobie, żebym
przejął tę rozmowę?”.
Możliwe, że na koniec dorzucił też „drogie dziecko”.
Naprawdę, na tym etapie potrafiłam już wyczytać z jego
bladoniebieskich oczu, gdy tak się do mnie zwracał.
Trochę miałam ochotę oddać mu ten telefon i pozwolić
rozwiązać problem, bo na pewno zrobiłby to bezbłędnie,
jednak czułam pod skórą, że to moje zadanie. To mnie Sonny
oddelegował do wspierania swojej córki. To ja zostawiłam jej
matce swój numer telefonu. To bezpośrednio z mojego konta
szły przelewy na fundusz powierniczy dziewczynki, pokrycie
jej czesnego w prywatnej szkole, lekcje gry na skrzypcach
oraz dodatkowe zajęcia z francuskiego.
– Przestań, proszę, krzyczeć, inaczej trudno mi będzie ci
pomóc – przemówiłam do niej wyraźnie, podniesionym lekko
głosem, wybrawszy losowy moment, by przerwać jej lament.
– Nic nie rozumiem.
Nie umknął mi błysk aprobaty w oku Vince’a.
Kobieta w słuchawce rzeczywiście nieco się uspokoiła.
Nadal nie każde słowo wypowiadała wyraźnie i składnie, ale
ostatecznie dało się posklejać z jej wypowiedzi sens.
– Rano prowadziłam Leę do szkoły. Podjechały czarne
auta, wyszli z nich jacyś ludzie i zabrali mi dziecko, do
cholery jasnej!
Pojawiły się też dużo wulgarniejsze wstawki niż „cholera
jasna”.
– Zajmiemy się tym – powiedziałam z pełnym
przekonaniem i determinacją. – Ja się tym zajmę.
– Moja córka została porwana…!
– Wróci cała i zdrowa.
Rozumiem, że kobietą targały różne odczucia: od strachu
przez bezsilność aż po wściekłość, ale aż przeszły mnie ciarki,
gdy na chwilę się uciszyła, a następnie warknęła jadowicie:
– Lepiej, żeby tak było. Inaczej, słowo, kurwa, daję,
zdemaskuję tę waszą mafię!
– Odezwę się niedługo – odpowiedziałam, powstrzymując
westchnienie w obawie, że zabrzmi zbyt ostentacyjnie, i czym
prędzej się rozłączyłam.
Potrzebowałam zadzwonić i zapewnić mamę Lei, że ma
moje wsparcie, jednakże nie należała ona do moich
ulubionych ludzi na tym świecie, dlatego z przyjemnością
zakończyłam to połączenie.
Ściskając telefon w jednej dłoni, klasnęłam i wychyliłam się
lekko do przodu, pokazując swoją gotowość.
– Co robimy? – zapytałam Vincenta.
Sprawiałam wrażenie, jakbym była gotowa wyjść przed nim
z jakimś bardzo sensownym pomysłem, a w rzeczywistości
czekałam, aż to on coś zaproponuje.
– Wrócimy teraz do Stanów i spotkamy się z Rodrikiem –
odpowiedział.
– To zajmie dużo czasu! – jęknęłam.
– Jedziemy prosto na lotnisko, kazałem spakować dla nas
nasze rzeczy w hotelu…
– To wciąż zajmie zbyt dużo czasu! – weszłam mu w słowo.
– Nie przerywaj mi – upomniał mnie chłodno.
Kiedyś robił tak, żeby mnie wychować, teraz zaś hamował
moje nerwy. Swoim dosadnym spojrzeniem uciszył mnie
i przypomniał, że należy zachować zimną krew.
To okazało się dla mnie niezwykle trudnym zadaniem, ale
usiadłam w fotelu wygodniej i postarałam się je wykonać. Do
mojej świadomości przebijały się komendy, które wprost
informowały, że Vincent ma zawsze rację i mam się
natychmiast zamknąć i ogarnąć, bo trzeba go słuchać.
– Tata… – Rozległo się płaczliwe piśnięcie Lissy.
Dziewczynka siedziała w foteliku w drugim rzędzie, gdzie
siedzenia były tylko dwa. Ja z Vincentem zajmowaliśmy całą
tylną kanapę, jeden z towarzyszących nam ochroniarzy
znajdował się zaś z przodu razem z kierowcą.
Vincent przeniósł spojrzenie ze mnie na wyciągającą do nas
szyję córkę. Wcale ono nie złagodniało tak bardzo, jak według
mnie powinno.
– Tak, Lindsay? – zapytał szorstko.
Dziecko spróbowało wyciągnąć do niego ramiona,
sfrustrowane swoją pozycją i krępującymi ją pasami.
– Na ręce – poprosiła. Nawet ona nie wydawała się
przekonana, wiedziała bowiem, że nikt nie spełni takiej
prośby podczas jazdy samochodem.
– Nie, musisz pozostać przypięta – odparł Vince tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Lissy zapłakała nieszczęśliwie.
– Vince, ona się przestraszyła – powiedziałam do niego
cicho, ze współczuciem zezując w stronę dziewczynki. –
Usiądź obok niej.
Mój brat przez ciągnącą się chwilę badał mnie wzrokiem.
– Czy mogę ufać, że się uspokoiłaś?
– Tak, nie zrobię przecież z auta i na odległość nic
głupiego.
Dodatkowo przewróciłam oczami i choć Vincent zdawał się
nieprzekonany w stu procentach, odpiął się, podniósł i zgięty
wpół przeszedł do przodu. Ze swojego poziomu widziałam,
jak wyciąga z marynarki swoją czarną haftowaną chustkę
i podaje ją córce, by wydmuchała nos.
Tymczasem ja nie marnowałam ani chwili. Ponownie
uniosłam dłoń z telefonem do ucha, wybrawszy sekundę
wcześniej odpowiedni numer.
– W porządku, Hailie Monet?
To był głos, który potrzebowałam usłyszeć. Rozsiadłam się
wygodniej w siedzeniu, obniżyłam się na nim trochę
i przylgnęłam do oparcia, niewidzącym wzrokiem wpatrując
się teraz w drogę widoczną przez boczne, przyciemniane
okno samochodu.
Mijaliśmy właśnie ten park, do którego chodziłam kiedyś
z mamą.
Nie ścisnęło mnie w sercu. Wpatrywałam się w te drzewa
bez zbędnego bólu. Tak, mieszkałam nieopodal
i przychodziłam tutaj na spacery z babcią i na szalone zabawy
z mamą. To było wspomnienie głęboko schowane do szufladki
z napisem „ważne”, jednak nie rozklejało mnie tak jak kiedyś.
Może dlatego, że miałam w tym momencie lepsze powody
do płaczu.
– Słyszałeś o…? – Głos mi się załamał.
– Pracujemy nad tym – powiedział, natychmiast
przybierając opanowany, formalny ton. – Rodric oczekuje
spotkania z Vincentem, ale naciskam na niego i ja.
– Porwał Leę… – jęknęłam, przygryzając wargę, by
powstrzymać łzy.
– Nie skrzywdzi jej – zapewnił mnie. – Dopuścił się tego,
by zmotywować Vincenta do działania.
Paznokcie wolnej dłoni wbiłam w jej środek tak mocno, że
miały mi na niej zostać po nich ślady na bardzo długie
godziny.
– Co, jeśli…
– Wbrew pozorom jego działania są wytłumaczalne. Nie
zrobi nic nielogicznego, jeśli dostanie to, czego żąda, a w tym
momencie wracasz z Vincentem do Stanów po to, by mu to
dać.
– Chodzi o ten cholerny papier? – wyszeptałam ponuro.
Zerkałam z tylnego siedzenia na głowę Vincenta, pochylającą
się do Lissy.
– Vincent wciąż mu go, naturalnie, nie dostarczył, a Rodric
jest bardzo niecierpliwy.
– To jest jakiś koszmar, dlaczego ten człowiek tak miesza?
– mamrotałam. Gotowałam się z nienawiści i poczucia
niesprawiedliwości.
Przecież było tak pięknie, wszystko wręcz idealnie.
Dlaczego nie może być tak chociaż przez jedną, gównianą
chwilę?!
– Dołączę do was na lotnisku – przemówił łagodnie
Adrien, a potem dodał jeszcze ciszej i spokojniej: – Hailie,
czekam na ciebie tu, w Pensylwanii, dobrze?
Pociągnęłam nosem i zaczęłam kiwać głową. Zapewnienie
Santana napełniło mnie siłą, może i niewielką jej dawką, ale
zawsze to było coś.
– Dobrze.
– Świetnie – pochwalił mnie. – Jesteś z Vincentem?
– W aucie.
– A więc jesteś bezpieczna. Zobaczymy się za kilka godzin.
– Mhm. – Oblizałam wargi. – Tak, do zobaczenia za kilka
godzin.
Przez kilka długich sekund milczeliśmy na linii, a potem
drżącym ciągle palcem zakończyłam połączenie.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
73

AKTOR

Wpadłam Adrienowi w ramiona.


Tak, była to totalnie ckliwa scena, można ją sobie łatwo
wyobrazić, bo przewija się w wielu dennych romansach. Nic
nie poradzę, że lot z Anglii do Stanów minął mi koszmarnie.
Obgryzałam wargi ze stresu, tak że teraz całe były poranione
i nawet pocałunek Adriena sprawił mi pewien ból. Przyniósł
mi też jednak ulgę, podobnie jak jego ramiona, w których
mnie zamknął, dlatego trwałam tak przez dłuższy czas.
Nie dbałam nawet, że wszystko to odbywa się na oczach
Vincenta, który wyniósł właśnie śpiącą Lissy z samolotu i na
moment zamarł na schodkach, ujrzawszy nasze czułości.
Adrien wyczuł to i przerwał wreszcie nasz pocałunek, choć
zrobił to wyjątkowo niespiesznie. Nie pożałował mi, na
przykład, dodatkowego całusa w czoło. Następnie zajrzał
prosto w moje oczy; jego mroczne źrenice skrywały ciemną
otchłań pełną gwiazd, taki mały wszechświat.
Zahipnotyzował mnie tym spojrzeniem i na chwilę
zapomniałam, że znajduję się na małym, prywatnym lotnisku
w Pensylwanii.
Palcem wskazującym musnął lekko moje spierzchnięte
wargi. Tę samą dłoń położył na moim ramieniu i dopiero
wtedy podniósł wzrok na Vincenta, który już zdążył odzyskać
rezon. Poprawił sobie Lissy na rękach i zbliżył się do nas.
Chyba tylko oczy go zdradzały: były nieco podejrzliwie
przymrużone i wpatrywały w Adriena z dystansem.
– Dzień dobry, Vincencie – przywitał się Santan,
skinąwszy mu głową. – Czy zostało już ustalone, gdzie
spotkasz się z Retterem?
– U siebie – odparł krótko mój brat.
Obaj założyli profesjonalne maski poważnych
biznesmenów, co najmniej jakby wspomniane spotkanie
właśnie się zaczęło. Liczyłam, że w przyszłości zdobędą się na
większy luz w swojej obecności.
– Nie lepiej zrobić to na bardziej neutralnym terenie? –
zapytałam.
– Rodric tak wybrał.
Zaczęliśmy iść pospiesznym krokiem w stronę
zaparkowanych aut – jedno było własnością Adriena, drugie
zostało zamówione przez Vincenta, trzecie należało do
ochroniarza Santana, czwarte zaś przyjechało po ochroniarzy
Vince’a i mojego Danilo. Wszystkie były duże i każde, rzecz
jasna, miało kierowcę.
Do auta przeznaczonego dla Vince’a ktoś właśnie
pospiesznie przeładowywał nasze bagaże z samolotu. Ktoś
inny zajmował się nakierowywaniem pilotów przy
wprowadzaniu odrzutowca Monetów do hangaru. Dużo się
działo, poza tym zaczęło trochę wiać i poczułam, że lekko
drżę z zimna.
– Czy Rodric przyprowadzi do nas Leę? – zapytałam,
obejmując się ramionami.
– Nie sądzę – odparł Vincent.
Lissy miała zamknięte oczy, rozchylone usta i włosy
w nieładzie. Głowę przyciskała do ramienia swojego ojca, a ja
patrzyłam na to z ukłuciem bólu w sercu. Dziewczynka była
bowiem bezpieczna i otoczona opieką, czego nie można było
powiedzieć o córce Sonny’ego. Nie wiadomo, gdzie oraz
w jakich warunkach przetrzymywał ją właśnie Rodric. Czy jest
dla niej miły? Ona na pewno tak strasznie się boi…!
Wsunęłam palce we włosy i z nerwów zaczęłam je lekko
szarpać.
– Obiecałam Sonny’emu, że się nią zajmę, a tymczasem
została porwana. Porwana!
Lissy poruszyła się niespokojnie przez sen, ale Vincent
skoncentrowany był teraz na mnie.
– Przecież nikt nie mógł przypuszczać, że Rodric wpadnie
na tak abstrakcyjny pomysł – powiedział.
– To niczyja wina – dodał Adrien. Śmiało objął mnie
ramieniem i ucałował w skroń.
Wszystko pod nosem Vincenta.
Adrien nie żałował mi czułości i widziałam, że Vince jest
tym trochę zaskoczony. Tym, że jesteśmy tak swobodni
w gestach, że na tyle sobie pozwalamy. Nie komentował tego
jednak. I bardzo dobrze. Adrien zachowywał się wobec mnie
bardzo szarmancko, poza tym nic, co robił, nie było
wymuszone lub nieszczere.
– Skąd on w ogóle wiedział o Lei? – zapytałam z żałością.
Przylgnęłam do boku Adriena i poddałam się kojącym,
okrężnym ruchom jego dłoni, którą masował mi łopatki.
– Porwanie ciebie i Dylana przez Clarissę oraz wszystkie
jego skutki, łącznie ze śmiercią Sonny’ego, zostały dokładnie
przeanalizowane na forum Organizacji – wyjaśnił Vincent.
Adrien potwierdził to skinięciem głową.
– Organizacja potraktowała te wydarzenia bardzo
poważnie, bardzo skrupulatnie je przebadała.
– A teraz Rodric wykorzystuje to przeciwko nam –
burknęłam ponuro.
– Panie Monet, wszystko gotowe – zawołał jeden
z pracowników tuż po tym, jak z trzaskiem zamknął bagażnik.
– Czy chciałabyś pojechać ze mną moim samochodem? –
zapytał Adrien.
Z zawahaniem zerknęłam na Vincenta, żeby sprawdzić, co
on na taką propozycję. Nie sprawiał wrażenia oburzonego,
więc zapytałam go cicho:
– Zobaczymy się w Rezydencji?
Odetchnął, popatrzył w oczy Adrienowi, który wytrzymał to
spojrzenie, i skinął głową.
– Pojedziecie tuż za nami – rzucił i odszedł, by wsiąść do
swojego auta, najpierw posadziwszy w nim swoją śpiącą
córeczkę.
Adrien puścił moje ramię, ale tylko po to, by spleść swoje
palce z moimi. Pociągnął mnie lekko, ale stanowczo w stronę
swojego vana, machnąwszy nieco nonszalancko na kierowcę,
który natychmiast odpalił silnik.
Takie akcje mnie stresowały. Masa aut, ochroniarzy, ludzi
dookoła, którzy pracowali dla członków mojej rodziny,
a w tym konkretnym wypadku i dla Adriena. Na dodatek
prywatne lotnisko na pensylwańskim odludziu. Już po chwili
w ustalonym naprędce szyku samochody wróciły na drogę,
a ja przymknęłam na moment oczy.
Poczułam, jak palce Adriena unoszą moją dłoń, a potem jej
wierzch rozgrzały jego ciepłe wargi. Uśmiechnęłam się,
pozwoliłam temu słodkiemu uczuciu przyjemności mnie
okryć jak miły kocyk i dopiero wtedy zmusiłam się, by
odwzajemnić spojrzenie mężczyzny.
– Mam nadzieję, Hailie Monet, że za mną tęskniłaś –
odezwał się zachrypniętym głosem, całując mnie znowu, tym
razem w kciuk, a zaraz potem odwrócił moją dłoń i przytknął
usta do wewnętrznej strony moich palców. Przy tym nie
odwracał wzroku ode mnie.
Pozwalałam mu, by robił z moją dłonią, co chciał,
oczarowana tym, z jaką czcią się z nią obchodzi.
– Naprawdę tęskniłam – odparłam szczerze.
– Powiedziałaś to, jakbyś była tym zaskoczona.
– Nigdy wcześniej się tak nie czułam.
– Nie tęskniłaś?
– Nie w ten sposób.
Wpatrywał się we mnie rozpłomieniającymi oczami. Tak
zniewalającymi, że niemożliwe było, by odwrócić od nich
wzrok.
– W takim razie jest to dla mnie zaszczyt.
I nie przestając patrzeć mi w oczy, pochylił się ku mnie
i pocałował znowu – tym razem koniuszki palców.
– Czy i ty za mną tęskniłeś?
Na tyle, na ile dobrze zdążyłam już samą siebie poznać,
wiedziałam, że nie jestem typem dziewczyny, która prosi
mężczyzn o wieczne zapewnienia o uczuciu, jednak przy
Adrienie trochę mi się zmieniało. On był inny niż wszyscy moi
dotychczasowi partnerzy. Nie żeby było ich tak wielu do
porównania…
Adrien wwiercał we mnie spojrzenie i z pełną powagą
odparł:
– Myślałem o tobie, Hailie, bez przerwy.
Uśmiechnęłam się. To mi wystarczyło.
Nie wystarczył mi za to buziak w dłoń, którym Adrien
znowu mnie uraczył. Potrzebowałam czegoś więcej, by nabrać
sił na stawienie czoła Rodricowi. Spróbowałam pochylić się
w stronę Adriena, ale powstrzymał mnie pas. Palcami wolnej
ręki powędrowałam więc do zapięcia, by się od niego uwolnić.
Ale Adrien mnie powstrzymał.
– Nie odpinaj się – polecił mi surowo.
Moja dłoń opadła bezwładnie, a usta wygięły w podkówkę,
bo nie dość, że mój plan miał zostać niezrealizowany, to
jeszcze dostałam od Adriena sztywne upomnienie niczym
dzieciak od dorosłego.
Jednak zapomniałam, że Adrien też nie lubi odpuszczać
pieszczot. Powstrzymał mnie przed odpięciem pasa tylko po
to, by samemu z niego zrezygnować. Rozległo się kliknięcie
i Adrien błyskawicznie się do mnie zbliżył, zdominował mnie
tak, że wciśnięta w kąt pomiędzy drzwiami a oparciem
swojego siedzenia miałam go całego do swojej dyspozycji.
Pocałował mnie w usta, długo, a potem w policzek.
Odgarnął moje włosy, by następnie dać mi całusa w ucho,
a potem zjechał do mojej szyi. Zadbał przy tym, by trzymać
się prawej strony.
Ale nagle mu przerwałam.
– Czekaj! Lea…
– Jedziemy ją ocalić – przypomniał mi Adrien
wyrozumiale.
– Ale ona…
– Nie skrzywdzi jej.
Automatycznie objęłam go ciaśniej, jakbym chciała
przyciągnąć do siebie jego pocieszenie. Tak bardzo
martwiłam się o tę dziewczynkę. Bliskość z Adrienem
łagodziła moje nerwy. Ze łzami w oczach wbitymi gdzieś
w szybę samochodu przyjmowałam jego pieszczoty,
z rezygnacją błądząc palcami po jego plecach.
Gdybym tylko mogła się dowiedzieć, gdzie ten oblech ją
przetrzymuje…
Pojechałabym tam teraz, w tej chwili.
Rozsunęłam też nogi, by zrobić Adrienowi więcej miejsca.
Kilka razy cmoknęłam zirytowana, jak bardzo moje ruchy
ograniczał pas bezpieczeństwa.
Pod Rezydencją Monetów wyszliśmy z samochodu jak
gdyby nigdy nic. Dwaj różni ochroniarze równocześnie
rozsunęli drzwi po obu naszych stronach, więc stanęliśmy na
podjeździe pod moim rodzinnym domem w tym samym
czasie.
Vincent też już wysiadł. Jego powitanie z Anją było krótsze
niż moje z Adrienem, bo tylko przytulił ją i pocałował czule
w usta. Byłam pewna, że to nie dlatego, że nie mieli ochoty na
więcej. Po prostu goniły ich obowiązki, jak to w małżeństwie
z pewnym już stażem bywa – Vincent miał właśnie spotkać
się z Retterem, a Anja zajęła się przetransportowaniem
śpiącej córeczki do sypialni. Przy okazji ucałowała jej czoło,
przycisnęła do niego swój policzek i rzuciła mi przelotny,
powitalny uśmiech, kiedy mnie dostrzegła w drodze
powrotnej do Rezydencji.
Ujarzmiałam właśnie swoje włosy i poprawiałam ubranie,
zastanawiając się, czy nie jestem zbyt czerwona na twarzy lub
czy na tym miejscu na uchu, w które Adrien mnie ugryzł, nie
pozostał widoczny ślad po jego zębach.
Adrien też przeczesał palcami włosy, wygładził koszulę
i jak nigdy omijał świdrujące spojrzenie Vincenta, którym
nam obojgu się oberwało.
– Wejdźmy do domu – wycedził Vince przez zaciśnięte
zęby.
Z idiotycznie niewinną miną pokiwałam prędko głową
niczym mała, grzeczna siostra. Jeszcze więcej energii w swoją
grę aktorską musiałam włożyć, gdy pojawił się Dylan.
Wyszedł z kuchni, skubiąc bagietkę, i na mój widok bez słowa
otworzył dla mnie ramiona.
– Ej, co ty masz takie czerwone ucho? – zapytał, gdy już
miałam się odsunąć.
– Eee… To jakiś wyprysk… Głupia rozdrapałam go.
Dylan uniósł brwi.
– Tak na uchu?
– Też się zdziwiłam.
– Rodric będzie tu za dwadzieścia minut – oznajmił
Vincent.
Wszedł do kuchni z Adrienem, a za nimi dołączyła do nas
zaraz z powrotem Anja, już bez Lissy na rękach.
– Czy dobrze zrozumiałam, że dlatego, iż nie wyraziłeś
zgody na spieprzenie naszemu dziecku przyszłości, jakieś
inne dziecko zostało porwane? – zaczęła wzburzona.
– Tym dzieckiem jest córka mojego byłego ochroniarza –
wyjaśniłam. Chwila sam na sam w aucie z Adrienem
przyniosła mi trochę ukojenia, ale teraz wracałam już do
fatalnej rzeczywistości. – Umierając na moich oczach, prosił,
bym się nią zaopiekowała.
– Pamiętam… – przyznała szeptem Anja. Przechyliła też
współczująco głowę, gdy dodawała: – Pamiętam, jak się
skarżyłaś, że nie możesz się z nią widywać.
– Dobrze pamiętasz.
– Dlaczego nie mogłaś się z nią widywać? – zapytał Adrien.
Stał z rękami założonymi na piersi, biodrami opierając się
o nasz stół.
– Na początku miałam w głowie romantyczną wizję, jak
staję się dla Lei kimś na kształt starszej siostry – zaczęłam,
zapatrzona w podłogę. – Jednak mama Lei miała inne
wyobrażenie dotyczące charakteru naszej relacji i tego, jak
mogę się wywiązać z obietnicy danej Sonny’emu.
– Czyli krótko mówiąc: ciągnie od Hailie pieniądze –
prychnął Dylan.
Już wiele razy sprzeczałam się z nim na ten temat.
– Zabezpieczam je finansowo, chociaż tyle mogę zrobić. –
Wzruszyłam ramionami.
– To powinna pozwolić ci spotkać się z tym dzieckiem,
skoro masz na to ochotę.
– Nie powinnam naciskać, skoro ona jej nie ma.
– Wystarczy – przerwał nam Vincent. – Na ten moment
forma wsparcia, jakie Hailie zapewnia córce Sonny’ego, nie
jest istotna.
– Ważne jest, by Rodric oddał Leę całą i zdrową –
zgodziłam się.
– Ale nie odda, jeśli nie dostanie tego, czego chce –
zauważył Dylan.
– Mhm, a chce z kolei mojej córki. – Anja uniosła brwi
i założyła ręce na piersi.
Aż się napuszyłam z tych emocji.
– Lissy też nie dostanie!
– Coś trzeba mu dać – stwierdził Adrien.
– Ja mogę dać mu to – zaoferował Dylan, po czym uniósł
i zaprezentował nam wszystkim środkowy palec.
– Dziękujemy, Dylanie, za tę ofertę – mruknął lekceważąco
Vincent. – Adrien ma rację. Rodric oczekuje pisemnej umowy
między naszymi rodzinami. Umowy, którą bardzo nie na rękę
jest mi podpisywać.
– Czeka na nią od czasu wydarzeń w Miami – oznajmiła
Anja. – Zniecierpliwił się.
– Dlaczego to trwa tyle czasu? – zapytałam Vince’a, a on
odchrząknął.
– Staram się nakłonić Charlesa i Sancheza do wzięcia
naszej strony, ale to nie jest proces, który zajmie kilka dni.
– Dlaczego Charles nie stoi po naszej stronie już teraz? –
oburzyłam się. – Kiedy miałam szesnaście lat, sam
zaproponował, byśmy pobrali się z Adrienem. Co mu się nagle
przestało podobać?
– Nie spodziewałbym się po Charlesie konsekwencji –
odparł Vincent. – Lubi działać po swojemu. Spodziewam się,
że obecnie nie ma nic przeciwko związkowi rodziny Santanów
z Monetami i dodatkowo wręcz na rękę mu będzie, jeśli nasza
rodzina połączy się z Retterami. Rodric musiał go przekonać,
że to korzystne połączenie dla wszystkich. Jutro Charles może
zmienić zdanie.
– No a Maya nie może z nim porozmawiać? – zapytał
Dylan.
– To nie jest typ człowieka, który potraktuje radę córki na
poważnie.
– A kogoś innego? – zapytała Anja. Zbliżyła się do Vincenta
i złapała go za łokieć. – Może postaraj się być bardziej
przekonujący.
– Pracuję nad tym – odrzekł przez zaciśniętą szczękę.
– Komunikacja z zarządem Organizacji nie jest prosta –
powiedział Adrien w obronie Vince’a.
– Jest pokręcona jak cholerny motek włóczki – prychnął
Dylan.
– Czyli potrzebujesz po prostu więcej czasu? – upewniłam
się.
Vincent przeniósł spojrzenie bladoniebieskich oczu na
mnie.
– Nie jestem w stanie niczego zagwarantować, jednak
dodatkowy czas z pewnością by nie zaszkodził.
Zerknęłam na Adriena. Sprawdzałam, czy dochodzi właśnie
do takich samych wniosków jak ja. Chyba tak, chyba
potrafiłam to stwierdzić mimo jego na pozór niewzruszonej
miny.
Ja nie dbałam o kamuflaż. Między moimi brwiami pojawiła
się pionowa zmarszczka, gdy ze zmartwieniem
przyjmowałam do wiadomości, że chwilowym rozwiązaniem
naszego problemu będzie jedna, śliska opcja.
– A co, jeśli udamy z Adrienem, że się rozstaliśmy? –
zapytałam odrobinę zdławionym szeptem.
Wszyscy bez wyjątku spojrzeli na mnie.
– Och, Hailie… – westchnęła Anja z przygnębieniem.
– Że zerwanie? – zdumiał się Dylan.
Nie rozumiał, jak po takich przebojach i walce o tę relację
miałabym ją tak nagle zakończyć.
– Nie chcę tego robić – zaznaczyłam. – Ale jeśli to miałoby
potrwać tylko chwilę, do czasu, aż Vince przekona innych, to
może warto…
Moja dłoń powędrowała do karku. Masowałam się po
skórze, niepewna żadnego ze słów, które w tej chwili
opuszczały moje usta.
Vincent wpatrywał się we mnie w ciszy, dobrze wiedząc, ile
kosztowało mnie wyjście z tym pomysłem.
– Proponujesz, byśmy udawali przed Rodrikiem, że
zrezygnowaliśmy z naszego związku? – upewnił się Adrien.
Jego cichy, grobowy głos wywołał we mnie ciarki.
– Tylko dopóki Vincent nie wymyśli, jak ocalić Lissy –
wyjaśniłam błagalnie. – Albo dopóki Rodric nie pójdzie po
rozum do głowy.
– Na to drugie to nie ma co liczyć – mruknął Dylan.
Adrien patrzył na mnie ponuro i spode łba, jednak nie
zdawał się kierować do mnie żadnych wyrzutów, ale tylko
analizował moje racje.
– Skoro powodem żądań Rodrica jest relacja moja
i Adriena, to jej oficjalne zakończenie odbierze mu dobry
argument, co sprawi, że spadnie na przegraną pozycję –
tłumaczyłam. – A Adrien może udawać, że ma coś przeciwko
waszej umowie, czyli połączeniu rodzin Vincenta i Rodrica
Retttera, skoro sam ostatecznie z nikim się jednak nie
połączy.
– To nie jest rozwiązanie długoterminowe – zauważył
Vince.
– Nie ma takiego, które byłoby długoterminowe i dobre.
Jeśli dzięki naszemu tymczasowemu rozstaniu nie będziesz
dziś musiał skazywać Lissy na małżeństwo wbrew jej woli,
a Lea zostanie bezpiecznie odesłana do swojej matki, to jest to
coś, czego możemy się podjąć… prawda, Adrienie? –
zapytałam, na koniec rzucając Santanowi wcale nie tak
bardzo zdeterminowane spojrzenie.
Nie odpowiedział.
– Ukrywanie się przed Rodrikiem będzie ryzykowne i,
według mnie, niemożliwe – oznajmił Vincent, spoglądając
z uwagą to na mnie, to na Adriena. – Musielibyście zupełnie
urwać kontakt.
Przełknęłam ślinę.
– Ale tylko na trochę, prawda?
Vincent zamilkł na moment, a wraz z nim wszyscy
pogrążyli się w ciszy. Zrobiło się nieprzyjemnie, zupełnie
jakby w Rezydencji stopniowo zaczynało brakować tlenu.
Zaczęłam rozważać, czyby nie podejść do okna, nie otworzyć
go i nie wpuścić tu trochę świeżego powietrza.
– Ej, to już – rzucił nagle Dylan.
Patrzył na zegar w kuchni. Zerknął potem jeszcze na
telefon, by się upewnić, że wskazywana na nim godzina jest
prawidłowa.
Wszyscy zebrani ożyli.
Vincent skinął głową, sprawdził z kolei czas na tarczy
swojego zegarka na ręku, a potem ruszył w stronę schodów.
Zanim wyszedł, przelotnie ścisnął ramię swojej żony, jakby
w geście wsparcia.
Anja nie została w tyle, udała się do skrzydła
pracowniczego za nim. Dylan chciał na mnie poczekać, ale
przekazałam mu spojrzeniem, że dołączę za moment. Mój
wredny brat zacisnął szczękę i wyszedł, a ja podeszłam do
Adriena.
Doceniłam to: Dylan powstrzymujący się od swoich
złośliwych komentarzy to Dylan, z którego byłam najbardziej
dumna.
Nie miałam jednak czasu na ocieranie łez wzruszenia. Do
oczu cisnęły mi się inne łzy, takie, które zdecydowanie
bardziej raniły mi serce. Stanęłam przed Adrienem
z nieszczęśliwą miną.
– Jesteś zły, że to zaproponowałam?
Adrien z początku stał w zamkniętej pozycji: ręce nadal
trzymał skrzyżowane na piersi, minę miał poważną, brwi
zmarszczone. Jednak na dźwięk mojego pytania złagodniał.
Wyciągnął do mnie dłonie, palce zacisnął tuż ponad moimi
łokciami.
– To sensowna sugestia – powiedział. Wyczułam niechęć
w jego głosie.
– Dasz radę wejść w tę rolę? – zapytałam niepewnie.
Uśmiechnął się kwaśno z uwagi na okoliczności.
– Dla ciebie, Hailie Monet, mogę zostać nawet aktorem.
– Nie chcę dystansu – jęknęłam. Przyłożyłam czoło do jego
ramienia i od razu poczułam jego ręce na swoich plecach. –
Dopiero co udało się nam go przełamać i jest świetnie, nie
chcę wracać do punktu wyjścia.
– Oczywiście, że oboje tego nie chcemy, Hailie – szepnął,
przytykając wargi do czubka mojej głowy.
– Po prostu ciężko mi ze świadomością, że przez nasze
pocałunki córka Sonny’ego została porwana, a córka Vincenta
zostaje skazana na aranżowane małżeństwo. To są tylko
dzieci…
– Jeśli nasza rozłąka na jakiś czas miałaby zapewnić tym
dziewczynkom bezpieczeństwo, to jakoś ją przeżyję.
Pocałowałam go w usta, a on oddał mi pocałunek.
Tym razem to Adrien przystopował. Oderwał się wreszcie
ode mnie i stanął prosto, delikatnie mnie od siebie odsuwając.
– Rodric Retter myśli, że jest górą – oznajmił i wskazał na
zegar na ścianie. – Nie będzie czekał.
Zacisnęłam usta z frustracją.
Ten cały Retter poważnie zaszedł mi za skórę.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
74

JUTRO W POŁUDNIE

Zaprowadziłam Adriena do skrzydła pracowniczego. Nie


odwiedzał go nigdy z prywatnej części domu, dlatego nie znał
drogi. Idąc, rozglądał się po Rezydencji z zainteresowaniem.
Jej wnętrze odrobinę się zmieniło, odkąd zostali tu tylko
Vincent z Anją i dziećmi. Znad schodów zniknął na przykład
obraz z kolorową zmorą, który kiedyś tak mnie przerażał.
Potem się do niego przyzwyczaiłam, a obraz z czasem znalazł
sobie nową ofiarę i zaczął doprowadzać do płaczu małą Lissy
za każdym razem, gdy dziewczynka na niego spojrzała.
W zakazanym korytarzu kręcił się już mały tłumek
niezwykle poważnych ochroniarzy. Ktoś od Rodrica miał na
głowie kapelusz i już od wejścia straszył postawą
prawdziwego mafiosa. Gdyby nie to, że na tym etapie już
wiedziałam, iż moja rodzina do żadnej mafii nie należy,
a Organizacja jest czymś znacznie bardziej tajemniczym
i potężnym, to teraz zaczęłabym mieć wątpliwości.
Minęłam kanapę, za którą kiedyś ukrywałam się jako
piętnastolatka, co zostało uwiecznione na kamerach i za co
potem dostałam ochrzan. Dość upokarzające wspomnienie
z nastoletnich lat. Z chęcią opowiedziałabym o nim
Adrienowi, ale właśnie wśród tłumu wkraczającego do
gabinetu Vincenta dostrzegłam Rodrica Rettera i wiedziałam,
że to jest ten moment, kiedy powinniśmy zacząć zachowywać
dystans.
Na mój widok tłoczący się w korytarzu ochroniarze szybko
rozstąpili się na boki. Ścieśnili się pod ścianami jeszcze
mocniej, kiedy dojrzeli, że idzie za mną Adrien Santan.
Adrien już się nie rozglądał. Przybrał tę swoją minę,
idealnie skupioną i obojętną, a przez to wręcz nieludzką
i przerażającą. Jego czarny garnitur i najwyższej jakości
koszula podkreślały jego ciemne oczy. Pragnęłam się do niego
przytulić, by mieć pewność, że to ciągle on i że nic się nie
zmieniło, ale nie mogłam tego zrobić.
Vincent, Rodric i nawet Dylan – wszyscy byli
w garniturach. O ochroniarzach nie wspominając. Naprawdę,
aktualnie w gabinecie mojego najstarszego brata można by
urządzić cholerny bankiet z tymi wymuskanymi
mężczyznami.
Dobrze, że wciąż miałam na sobie sukienkę, którą
założyłam na cmentarz, bo mimo iż trochę zdążyła się już
wygnieść, to nie odstawałam od towarzystwa.
Na wystającym lekko, opiętym szarą koszulą brzuchu
Rodrica spoczywał sygnet na łańcuszku, gdy ten wyszedł
przed szereg, by zasiąść na fotelu naprzeciwko biurka Vince’a.
Ten sam fotel często zajmowała niegdyś młodsza Hailie, gdy
zbierała ochrzan od najstarszego brata.
Na drugim fotelu z dystynkcją ulokował się Adrien. Mijając
mnie, rzucił mi spojrzenie tak mroczne, że wiedziałam już, iż
właśnie wszedł w swoją rolę obojętnego członka Organizacji.
Normalnie przecież puściłby mnie przodem, dałby usiąść
mnie i wiernie stanąłby przy moim boku – poznałam go
wystarczająco dobrze, by mieć pewność, że tak właśnie by
zrobił. Jednak dziś musieliśmy przekonać Rodrica, że to nasze
wzajemne oddanie dziwnym trafem wyparowało.
Stanęłam z boku biurka obok Dylana i starałam się zbyt
nachalnie nie wwiercać w Rodrica wściekłego spojrzenia. Nie
chciałabym dać mu satysfakcji.
– Czy nadszedł wreszcie ten czas, że dojrzałeś do
podpisania umowy, którą wcześniej zawarliśmy? – zapytał
Rodric podniośle.
Rozsiadł się na fotelu, ewidentnie bardzo pewny swojej
pozycji.
– Ta umowa jest do renegocjacji – oświadczył lodowato
Vincent.
Nie miałam do tej pory wielu okazji do obserwowania
sposobu, w jaki komunikował z pozostałymi członkami
Organizacji. Czasem bywałam świadkiem wymiany kurtuazji
pomiędzy nimi na bankietach, ale nigdy jeszcze nie
uczestniczyłam w takim oficjalnym spotkaniu.
Czułam, jak po moim kręgosłupie wędrują ciarki, gdy
patrzyłam na te kamienne, pełne śmiertelnej powagi twarze.
W oczach Rodrica błysnęła irytacja.
– Nie ma mowy o żadnych renegocjacjach, nie zmienię
swojego stanowiska.
– W porządku, Rodricu, ponieważ to ja zmieniam swoje –
oświadczył Adrien. Obie ręce trzymał na podłokietnikach
fotela i leniwie gładził je opuszkami palców. – Rezygnuję ze
swojej relacji z panną Monet.
Rodric gwałtownie odwrócił się w jego stronę.
– Słucham?
– Nasze uczucie podszyte jest próżnością – przemówiłam
pewnym siebie głosem. – Nie ma w nim autentyczności
i szczerości, o które warto walczyć, dlatego i ja się wycofuję.
Przy żadnym wypowiedzianym przeze mnie w życiu
kłamstwie moja ślina nie smakowała tak gorzko.
Rodric prychnął głośno. Po raz pierwszy zobaczyłam na
jego twarzy niepewność. Szybko jednak zabrał ją ode mnie
i zwrócił z powrotem ku Adrienowi.
– Jeszcze niedawno przekonywałeś nas w Organizacji, że
wasze uczucie jest szczere i zbyt silne, by je przerwać.
Zakłuło mnie w sercu. Niezwykle trudnym zadaniem było
udawanie, że to, co powiedział Rodric, nie ma na mnie
żadnego wpływu.
Adrien teraz złączył ze sobą dłonie, tworząc z nich
niechlujny trójkąt przed swoją piersią, i zrobił obojętną minę.
– Oczywiste jest, że powiedziałbym wtedy wszystko, by
czerpać korzyści ze związku z Hailie Monet.
Rodric potarł dłonie i odchylił głowę na oparcie fotela.
Zapatrzył się gdzieś na ścianę z wykrzywionymi w wyraźnym
niezadowoleniu ustami.
– Nie wiem – rzekł po chwili milczenia – czy to w tej
sytuacji cokolwiek zmienia.
– Zmienia bardzo dużo – upierał się Adrien. – Rodzina
Santan nie połączy się z rodziną Monet. Nie będzie żadnych
więcej związków między rodzinami członków Organizacji.
Tylko w ten sposób możemy zachować równowagę.
– Jeśli nasze trzy rodziny by się połączyły, Charles
i Sanchez szybko przestaliby być zadowoleni – zauważył
Vincent.
– To nieprawda – żachnął się Retter. – Rozmawiałem
z nimi. Wolą, by…
– Ja też z nimi rozmawiałem.
– Mój związek z Hailie Monet został zaproponowany zbyt
pochopnie – powiedział Adrien. – Identycznie jak zbyt
pochopnie została zaproponowana aranżacja małżeństwa
niewinnych dzieci.
– Nie przedstawiaj tego tak, jakby działa im się krzywda –
prychnął lekceważąco Rodric.
– Uważamy z Adrienem, że lepiej będzie, jeśli
zaprzestaniemy podobnych praktyk – kontynuował Vincent.
– Rodziny członków Organizacji nie powinny się łączyć.
Oczy Rodrica zwęziły się w cienkie szparki.
– Problem widzę taki, Vincencie, że mnie tam się
spodobała wizja połączenia naszych rodzin.
– Niosłoby ono ze sobą niebezpieczeństwa. Pomyśl
o Sanchezie i Charlesie. Jeśli za jakiś czas do głowy przyjdzie
im myśl podobna do twojej teraz, to będziemy mieli kolejnego
lub kolejnych dwóch niezadowolonych członków Organizacji.
Czy nie lepiej uniknąć takich komplikacji?
– Wtedy to będą tylko oni dwaj kontra…
– Trzej – wtrącił Santan.
Rodric spojrzał na niego wielkimi oczami.
– Co?
– Jeśli moja rodzina nie zostanie z nikim połączona,
również będę się czuł wykluczony – odparł spokojnie Adrien.
– Więc ją połącz, do cholery! – warknął ze złością Retter
i machnął na mnie dłonią. – Ożeńże się z nią!
Na ułamek sekundy spojrzeliśmy sobie z Adrienem w oczy.
Nigdy nie wspominaliśmy o małżeństwie, to była totalnie
odległa wizja, a mimo to wzmianka o nim wywołała
łaskotanie w moim żołądku i byłam pewna, że Adrien poczuł
się podobnie.
– Jak już powiedziałem, nie mam zamiaru się z nią żenić –
przemówił Adrien, odchrząknąwszy, znowu spoglądając na
Rodrica. – Nikt nie będzie się z nikim żenił. Organizacja
powinna być ponad to.
– Co za idiotyzm – prychnął znowu Retter, czerwieniejąc
na twarzy. – To nie jest temat, w którym możesz zmieniać
zdanie jak rękawiczki.
– To moja przyszłość i kieruję nią, jak uważam za słuszne.
– Nasza propozycja jest taka, Rodricu – odezwał się cicho
Vincent – abyśmy odpuścili usilną próbę jednoczenia się.
– A córka Charlesa i Montgomery Monet? – warknął
z udawaną drwiną w odpowiedzi. – Rozwiodą się?
– Żadne z nich nie należy bezpośrednio do Organizacji.
– Tak? I co, jeśli Charles umrze, jego córka go nie zastąpi?
Uniosłam brwi. Maya należąca do Organizacji to ciekawa
wizja.
– Maya nie została wskazana jako następczyni Charlesa.
Nie jest i nie była szkolona. Buntuje się przeciwko
Organizacji, toteż nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek
miała zastąpić Charlesa – zauważył Vincent.
– A Charles to stary twardziel, miną jeszcze wieki, zanim
umrze – dodał Dylan.
Niby jego głos był wyluzowany jak zawsze, ale że stał obok
mnie, to nie umknęło mojej uwadze, że przestąpił z nogi na
nogę. Okazywało się, że w tak poważnych, niezamkniętych
wyłącznie w kręgu naszej rodziny rozmowach stawał się
odrobinę pokorniejszy. Rzadko kiedy widziałam, by tak
usilnie starał się nad sobą panować.
Rodric pokręcił głową z irytacją.
– To nie jest dla mnie zamknięta sprawa, Vincencie –
powiedział w końcu. – Uważam, że zaplanowanie
małżeństwa naszych dzieci to wspaniały pomysł, owocny dla
biznesu i naszych relacji. Nie zrezygnuję z niego tak łatwo.
Vince skinął ze spokojem głową.
– Rozumiem i szanuję twoje stanowisko, Rodricu, jednak ja
nadal będę optować za tym, by wprowadzić zakaz łączenia
rodzin Organizacji.
– Należy przedstawić tę sugestię na następnym spotkaniu
Organizacji. Inni także powinni się wypowiedzieć – zauważył
Adrien.
Rodric cmoknął językiem ze złością. Kiedy wstał
z impetem, fotel zaszurał głośno.
– W porządku więc – syknął. Patrzył rozwścieczonym
wzrokiem przede wszystkim na Adriena i Vince’a, na mnie
ledwie zerknął. Byłam widocznie w jego oczach niezbyt
istotnym graczem i nie zamierzałam z tego powodu
rozpaczać. – W przyszłym tygodniu przedstawisz swój
pomysł w Organizacji, a ostateczną decyzję podejmiemy… –
Rodric powiódł wzrokiem po twarzach nas wszystkich.
Zatrzymał się na Dylanie. – U ciebie.
Dylan uniósł brew.
– Co? W domu? – zdziwił się i zerknął na Vince’a, jakby
z prośbą o pomoc w tłumaczeniu języka członka Organizacji.
– Na weselu – sprecyzował Rodric. – Bierzesz ślub, czyż
nie?
Dylan znieruchomiał. Sztywno skinął głową.
– Dylan nie jest w Organizacji, nie ma potrzeby, by
zapraszał wszystkich na swój ślub – zaoponował Vincent.
Głos miał mroczny, był gotów bronić swojego brata.
– Ależ to będzie wspaniała okazja. Niektórzy będą mogli się
wykazać i udowodnić brak uczucia. – Uśmiech Rodrica po raz
pierwszy dzisiaj był tak szeroki i zadowolony z siebie, gdy
zerknął właśnie na mnie, a potem na Dylana: – Z pewnością
bez problemu nas wszystkich ugościsz, prawda?
– Was wszystkich…? – Dylan przełknął ślinę.
– Członków Organizacji.
Vincent już otwierał usta, by coś powiedzieć swoim
lodowatym zapewne głosem, na to wskazywało przynajmniej
jego mordercze spojrzenie.
– Dobra – prychnął wreszcie Dylan. – Chcesz być
zaproszony, to będziesz zaproszony.
– Świetnie – ucieszył się Rodric. Nadal stał, splatając teraz
dłonie z przodu. – A zatem od teraz na powrót jesteście dla
siebie nietykalni – podsumował, zwracając się do mnie
i Adriena.
Zrobiło mi się niedobrze.
– Chwila! – zawołałam, widząc, że Rodric zbiera się do
burzliwego opuszczenia gabinetu. Kiedy się do mnie odwrócił,
a uwaga wszystkich skupiła się na mnie, zrobiło mi się głupio
i ściszyłam głos: – Panie Retter, co z Leą?
Zmarszczył brwi.
– Hm?
– Co z porwanym dzieckiem?
Prychnął obojętnie.
– Nic jej nie jest. – Uśmiechnął się. – Zwyczajnie prościej ją
było porwać od córki członka Organizacji.
– Niech pan zwróci ją jak najszybciej matce – zażądałam
i dodałam po chwili: – Proszę.
Retter patrzył na mnie, a potem przeniósł wzrok na
Adriena i odparł obojętnie:
– Jutro w południe.
– Dlaczego nie teraz? – zdenerwowałam się.
Rodric teatralne zerknął w dół, jakby miał dość użerania się
z osobnikami o niskiej inteligencji, i obrócił się najpierw
w prawo, a potem w lewo.
– Czy widzisz tu gdzieś jakieś dziecko? – zapytał złośliwie.
Zacisnęłam szczękę.
– Tak, panno Monet, jak możesz zauważyć, nie ma jej
tutaj, co oznacza, że potrzebuję czasu, by ściągnąć ją do
Pensylwanii z powrotem.
– Gdzie pan ją wywiózł? – szepnęłam z nienawiścią.
Rodric uśmiechnął się nieszczerze.
– Na wszelki wypadek daleko, panno Monet.
Spięłam się cała, bliska rzucenia się Retterowi do gardła.
Wtedy poczułam na nadgarstku delikatnie muśnięcie palców
Dylana i to przywróciło mnie do rzeczywistości. Skoro
dochodzi do tego, że hamuje mnie najbardziej porywczy
z moich braci, to musi być ze mną naprawdę źle.
– Zatem również dopiero jutro w południe – odezwał się
Adrien lodowato – zacznie obowiązywać nakaz nietykalności
między mną a Hailie Monet.
Retter nastroszył brwi.
– Dlaczego?
– Żebyśmy mogli… – Adrien obrzucił mnie od stóp do głów
mało eleganckim spojrzeniem – …ostatni raz podsumować
sobie naszą relację.
Wypowiedź ta zabrzmiała tak dwuznacznie, że stojący obok
mnie Dylan sapnął cicho z oburzenia, choć przecież wiedział,
iż Adrien tylko udaje prostaka. Również Vincent nie był
zachwycony, słysząc taką prymitywną odzywkę rzuconą
w kontekście swojej siostry.
– Tak będzie sprawiedliwie – dodał Adrien.
Nie protestowałam. Milczałam w nadziei, że Rodrick uzna
jego słowa za wiarygodne.
Naprawdę miałam ochotę zwymiotować.
Nagle ta decyzja wydała mi się bardzo zła.
Retter powiódł po nas pogardliwym spojrzeniem i w końcu
burknął:
– Niech będzie.
I wyszedł.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
75

NAJLEPSI KUMPLE

Jezdnia tonęła w mroku, tak samo jak las, rozciągający się po


obu jej stronach. Na granatowym niebie pojawiło się sporo
gwiazd, ale nie był to moment, w którym miałabym głowę do
podziwiania romantycznych widoków.
Czułam się podle. Przeżywałam, że w moim życiu zawsze
coś idzie nie tak. Gdy tylko udało mi się dokonać
niemożliwego i przekonać braci, a nawet ojca do
zaakceptowania Adriena jako mojego partnera, pojawiła się
nowa przeszkoda.
I co z tego, że zabiera mnie teraz do siebie, co z tego, że
Vincent i Dylan nawet nie zaprotestowali? Skoro jutro
w południe musi mnie odwieźć i nie wiadomo, kiedy
spotkamy się znowu? Rodric będzie nas obserwował, nie
umknęłyby mu nasze schadzki.
– I tak nie widujemy się codziennie – odezwał się Adrien.
Co jakiś czas odrywał wzrok od drogi, by na mnie zerknąć. –
Będziesz odbywała praktyki w Nowym Jorku, ja zostanę
w Pensylwanii jak dotychczas. Możliwe, że nawet nie
odczujemy tej rozłąki.
– Nie będziemy mogli do siebie zadzwonić ani się spotkać
– odparłam. – I to teraz, gdy zaczynałam się do tych spotkań
przyzwyczajać i nawet moja rodzina właściwie już nie stoi
nam na drodze.
– Życie składa się z komplikacji – skwitował ze spokojem,
którego mu zazdrościłam. – Nie jestem zachwycony obrotem
spraw, jednak kto sobie poradzi, jeśli nie my, Hailie Monet?
Spojrzał na mnie jeszcze raz, a pomiędzy naszymi fotelami
położył dłoń, wnętrzem do góry. Nie wiem, czy naprawdę to
nie było dla niego nic takiego, czy tylko grał, ale zdecydowane
z nas dwóch to on wcielał się w rolę osoby, która lepiej radzi
sobie obecną sytuacją.
Zmusiłam się do krzywego uśmiechu, ale jednak położyłam
rękę na wystawionej przez Adriena dłoni. Gdy zacisnął na niej
palce, to był dla mnie impuls, który napełnił mnie nadzieją.
– Szkoda mi Dylana. Z jakiej racji ma spraszać na wesele
niechcianych gości? To ma być jego dzień. – Westchnęłam. –
I tak miał mały kryzys z Martiną. Już zażegnany, jak ostatnio
twierdził, ale nie wiem, jak on jej to powie.
– Rodric nie ma skrupułów. Zależy mu tylko na własnym
interesie – rzekł Adrien ponuro. – Poza tym chce nam zrobić
na złość.
– No to mu się udaje – mruknęłam.
– Na razie proponuję, żebyśmy skupili się na tym, na co
mamy wpływ.
Odetchnęłam głęboko, zdeterminowana, by tak właśnie do
tego podejść.
Przechyliłam głowę.
– Zabierasz mnie do swojego domu? – zapytałam.
– To skandal, że do tej pory nie miałaś okazji mnie
odwiedzić.
– Z chęcią zobaczę, jak mieszkasz.
– Ostatnio, gdy cię do niego zaprosiłem, mówiłaś inaczej. –
Uniósł kącik ust. – Zabawne, jak wszystko się zmienia.
Wzruszyłam ramionami.
– Zmienia się – potwierdziłam.
– Myślę – kontynuował, wpatrując się w słabo oświetloną
światłami samochodu szosę przed nami – że to dobry
moment, byś lepiej poznała moją rodzinę.
Minął jeden długi moment, zanim dotarły do mnie jego
słowa.
– Ale… teraz? – Zamrugałam.
Adrien skinął tylko głową i włączył kierunkowskaz, by już
za chwilę zjechać z głównej drogi.
– Adrien, jestem w dresie – powiedziałam z narastającą
w sercu paniką. Przebrałam się w najwygodniejsze ciuchy tuż
po tym, jak Rodric Retter opuścił Rezydencję Monetów.
Kciuk Adriena pogłaskał mnie po zewnętrznej stronie
dłoni, którą trzymał.
– Wyglądasz pięknie, Hailie Monet.
– Serio, Adrien, nie sądzę, by to był dobry moment –
nalegałam. – Nie miałam czasu się przygotować.
– Nie ma do czego – odparł.
– Ktoś jest teraz w twoim domu?
– Ktoś zawsze w nim jest.
– Kto? – jęknęłam, sfrustrowana dodatkowo faktem, że
Adriena zdecydowanie bawił mój dyskomfort. – Twoje
siostry?
Zacisnął mi się żołądek na myśl, że miałabym za chwilę
stanąć twarzą w twarz z Grace. Nawet na spotkanie Keiry,
choć wspominałam ją dobrze, ochoty po tym całym
stresującym dniu nie miałam.
Adrien nie odpowiedział na moje pytanie. Skupiał się na
bezpiecznym prowadzeniu samochodu przez leśną drogę,
a jego twarz pozostała tajemnicza.
Coś mi się tu nie zgadzało. Co niby Keira miałaby robić
w jego willi? A Grace? Z tego, co zdążyłam się zorientować,
Adrien nie był z siostrami aż tak blisko jak na przykład ja ze
swoim rodzeństwem. Nie na tyle, by wpadać do siebie bez
zapowiedzi, jak to bracia Monet często mieli w zwyczaju.
Adrien mieszkał w prawdziwej, nowoczesnej willi, na której
widok opadła mi szczęka. Dużo naoglądałam się w życiu
pięknych dworków, sama Rezydencja Monetów taki
przypominała. Rodzinny dom Adriena, do którego zabrał
mnie po śmierci ojca, też miał klimat wiekowej budowli. Willa
Santana jednak różniła się od nich. W swej wyjątkowości
prześcigała nawet chatę Willa w Miami.
Stojący wśród drzew budynek, który widziałam przed
nami, otulał mrok. Dach o nieregularnych kształtach
podpierały przeszklone w wielu punktach ściany,
w pozostałych miejscach zbudowane z ciemnej kostki. Może
nawet czarnej. O tym miałam się przekonać rano, gdy fasadę
budynku oświetli słońce. Wtedy będzie też możliwość, by
w całej okazałości podziwiać basen – teraz o przezroczystej,
idealnie gładkiej i nietkniętej tafli, w której odbijały się
gwiazdy i światła kilku zapalonych lamp, dzięki którym
budynek nie ginął w totalnej czerni.
– Nie spodziewałam się, że będzie tak… nowocześnie –
powiedziałam, gdy drzwi od garażu się podniosły i Adrien
wjechał do środka. Zaparkował obok kilku innych
samochodów. Ładnych, ale nierobiących na mnie
olbrzymiego wrażenia: nie było tu nic, czego bym już
wcześniej nie widziała w garażu Monetów.
– Kazałem go zbudować stosunkowo niedawno – odparł.
– Widzę, że masz dużo aut – skomentowałam, rozglądając
się po rozległym pomieszczeniu.
– Któreś szczególnie przyciąga twoją uwagę?
Odwróciłam się do Adriena, przygryzając w uśmiechu
wargę.
– Chyba nie, takie same stoją w garażu moich braci.
– Kolejny dowód na to, że Hailie Monet trudno jest
zaimponować. – Adrien niedbale odwiesił kluczyki do
skrzynki na ścianie i ruszył powoli w moją stronę, ciągle we
mnie wpatrzony.
Uśmiechnęłam się szerzej.
– Zgadza się, ładne samochody nie robią na mnie
wrażenia…
– Może poznanie moich bliskich zrobi?
Mina mi zrzedła.
– Adrien… – jęknęłam przeciągle. – Weź, jakich bliskich?
Zbliżył się do mnie z drwiną w oczach.
– Otwórz – polecił, brodą wskazując na drzwi tuż za mną.
Albo mi się wydawało, ale usłyszałam za nimi jakieś
chrobotanie.
– Nikogo tam nie ma – powiedziałam niepewnie. – Proszę,
powiedz, że nikogo tam nie ma…
Zamiast skierować się do drzwi, zbliżyłam się do Adriena.
Palcami złapałam jego marynarkę. Z zainteresowaniem
przyglądał się moim poczynaniom.
Z niewinnym uśmiechem wspięłam się na palce, by
dosięgnąć jego ust. Jego ciepły oddech przyjemnie musnął
mnie w nos, gdy zaśmiał się cicho.
Zza drzwi znowu doleciały dziwne odgłosy.
Chyba ktoś się niecierpliwił.
Ostrożnie zerknęłam za ramię, a Adrien się zaśmiał.
– Tak bardzo obawiasz się mojej rodziny? – kpił. – Ja
z twoją sobie poradziłem.
– Po prostu nie wzięłam ze sobą piły mechanicznej.
Uśmiechając się do siebie, znowu się pocałowaliśmy.
– Poza tym chcę wyciągnąć z tej nocy najwięcej jak się da –
dodałam, tym razem wędrując palcami po jego koszuli
opinającej umięśniony brzuch.
Adrien lubił, gdy tak robiłam. Obserwował mnie z góry,
bardzo chętnie poddając się mojemu dotykowi. Uniósł dłoń
i złapał mnie pod brodę. Opuszką palca musnął moje usta.
Wpatrywał się w nie z pożądaniem, po czym znowu je
ucałował i wtedy stwierdził chyba, że nie możemy spędzić
całego wieczoru w garażu, bo ścisnął moją rękę i zaprowadził
mnie do drzwi, za którymi ewidentnie coś co się kotłowało,
zniecierpliwione coraz bardziej…
Odetchnęłam głęboko i posłusznie ruszyłam za nim, a gdy
je otworzył, zamarłam…
…bo wystrzeliły zza nich dwa wielkie psy.
– Francis, Hamlet, poznajcie… – Adrien popatrzył na mnie
z blaskiem w oczach. – …Hailie Monet.
– O Lordzie! – zawołałam, kiedy psy okrążyły już radośnie
swojego pana i teraz zainteresowały się mną. – Jakie one są
duże! Hej, nie skacz! Albo dobrze, skacz, co mi tam…
Nie minęła minuta, a już tuliłam się z psami Adriena jak
z najlepszymi kumplami. Oba były sporych rozmiarów i miały
sierść w podobnym odcieniu biszkoptu z czarnymi
wstawkami. Jeden z nich miał jasne oczy, takie koloru błota,
wesołe i ciekawskie. Ślepia drugiego poruszały mnie swoim
ciemnym odcieniem – może pokusiłabym się o stwierdzenie,
że zdawały się podobne do tęczówek Adriena, tylko te psie
były bardziej niewinne i radosne.
W takich okolicznościach nie przeszkadzało mi nawet, że
jeden ze zwierzaków zostawił mi na udzie plamę ze śliny.
– Czujecie Daktylka? – pytałam ich jako rasowa kocia
mama. Spojrzałam na Adriena do góry. – Chyba go
wyczuwają.
– Podoba im się, że mogą cię wreszcie poznać – oznajmił.
Stał nad nami, spokojny, mroczny, ale i zadowolony z tak
dobrze przebiegającego zapoznania. – Nasłuchały się o tobie.
– Mówiłeś im o mnie? – zapytałam ze śmiechem.
– Skarżyłem im się, gdy grałaś niedostępną.
Śmiałam się, bo psy mnie polubiły i kręciły się wkoło mnie,
konkurując o to, który z nich dostanie ode mnie więcej
czułości. Po trudnej rozmowie i ustaleniach z Rodrikiem
Retterem dobrze było się trochę rozweselić i poprzebywać
w tak beztroskim towarzystwie.
– Jak dobrze, że to nie Grace tu na mnie czekała –
westchnęłam z ulgą.
Adrien zrobił krzywą minę.
– Mhm… Nie zrobiłbym ci tego.
Sam przywitał się ze swoimi psami. Wytarmosił ich
mordki, poklepał po grzbietach i pozwolił jednemu z nich
oblizać sobie nadgarstek.
– Nie są rasowe, prawda? – zapytałam, gdy już się
wyprostował, szarmancko położył dłoń na moich plecach, by
mnie pokierować w głąb domu.
– To kundelki – potwierdził, zapalając po drodze światła.
Rozglądałam się z zachwytem po ciemnym, ale mimo to
przytulnym wnętrzu domu Adriena. Brakowało tu tego, co
lubiłam najbardziej, czyli kwiatów. Niezbyt wiele miał też
sztuki. Mało miałam okazji do dokładnego studiowania
wystroju, bo podążające za nami wesoło pieski ciągle
dopominały się naszego zainteresowania. Jeden z nich
zaczepnie trącił mnie nosem, a gdy nawiązałam z nim
kontakt wzrokowy, prawie się roztopiłam tuż przy Adrienie.
– Są przesłodkie – skomentowałam. – Długo są z tobą?
– Od dwóch lat.
– Cudowności. – Zachwycałam się, ponownie klękając przy
zwierzakach. Dawałam im się obwąchiwać i nie żałowałam im
swoich paznokci – drapałam za uchem to jednego, to
drugiego psa.
– Miałem kiedyś jednego, długo – wyznał, obserwując, jak
bawię się z jego bliskimi, którymi jeszcze przed chwilą tak
mnie nastraszył. – Niestety odszedł, a wtedy obiecałem sobie,
że nie będę więcej brał pod swój dach zwierząt.
– Bo tęskniłeś?
Skinął głową.
– Wiem, jakie to uczucie – powiedziałam. – Sama prawie
oszalałam, gdy Daktyl zniknął.
– Dlatego i ja cię wtedy rozumiałem.
Uśmiechnęłam się lekko. Czasem, kiedy w rozmowie
z Adrienem wychodziły takie małe rzeczy, które budowały
podstawę naszego porozumienia, nie mogłam powstrzymać
wewnętrznej radości.
– Więc co cię skłoniło do przygarnięcia tych psiaków? –
zapytałam, teraz drapiąc Hamleta po szyi. Daktyl nie
przepadał za byciem pieszczonym akurat w tym miejscu,
a szkoda, bo bawiło mnie, jak pies wyciągał pyszczek, niemo
błagając, bym nie przestawała.
Adrien kucnął przy mnie. Wyciągnął rękę, by pogłaskać
chwilowo poszkodowanego brakiem uwagi Francisa. Pies
zamachał z radością ogonem, a Adrien popatrzył się na niego,
zaciskając szczękę.
– Byłem świadkiem krzywdy Francisa – oznajmił
szorstkim tonem. – Właściciel lał go smyczą podczas spaceru
w wyjątkowo obskurnej dzielnicy.
– Och… – Spojrzałam na pieski znowu, tym razem ze
smutkiem i współczuciem.
– Już w porządku – dodał szybko, a jego twarz
pociemniała, gdy rzucił: – Nie skrzywdzi już nikogo.
To zabrzmiało wyjątkowo mrocznie. Spuściłam wzrok na
Hamleta, by nie musieć wyobrażać sobie, co się stało z jego
poprzednim właścicielem.
– Zabrałem je do weterynarza, potem do siebie. – Adrien
uniósł brew. – I tak już tutaj zostały.
Przestałam na chwilę zajmować się psami, by wyciągnąć
się i sięgnąć do Adriena. Pocałowałam go w usta.
– Masz takie dobre serce.
– Po prostu mam słabość do psów. – Adrien wzruszył
ramionami, ale chętnie ukradł mi jeszcze ze dwa całusy.
Och, trudno było nam się podnieść. Moja samokontrola na
ogół miała się nieźle, jednak przy Adrienie zaczynała nieco
kuleć. On też musiał naprawdę się wysilić, by nie zacząć się ze
mną tarzać po podłodze, jakkolwiek to brzmi.
Podniósł się i wyciągnął do mnie dłoń, by pomóc mi wstać.
Zaprowadził mnie do salonu, pogrążonego teraz w ciemności.
Gdybym miała powiedzieć, jak wyobrażałam sobie dom
zamożnego kawalera, opisałabym go jako właśnie coś w tym
stylu. Nowoczesne meble i sprzęty, minimalizm oraz
utrzymanie wystroju w gamie barw wahającej się między
czernią i szarościami.
– Jesteś głodna, Hailie Monet? – zapytał, dłoń kładąc na
metalicznych drzwiach lodówki.
Pokręciłam głową z wkradającym się na twarz
uśmieszkiem.
– Spragniona?
Tym razem wskazał jedną ręką na filtr z wodą, a drugą
w stronę barku z winami.
Oblizałam usta, które rozciągnęły mi się jeszcze bardziej.
– Nie.
Adrien zbliżył się do mnie powoli z ciemnymi,
hipnotyzującymi oczami wbitymi prosto we mnie.
– Zmęczona.
Przekrzywiłam głowę.
– Tak.
Podszedł tak blisko, że mogłabym z łatwością się na niego
rzucić i zacząć go całować, i nie robiłam tego tylko dlatego, że
nie chciałam psuć naszej uroczej gry.
– W takim razie lepiej zaprowadzę cię do sypialni –
szepnął.
Z moich ust wyrwał się cichy śmiech, gdy Adrien złapał
mnie w pasie, obrócił i zaczął prowadzić do innego
pomieszczenia. Poruszaliśmy się do przodu, ja oparta o niego
plecami i ze wzrokiem wpatrzonym półprzytomnie w sufit.
Odpływałam z przyjemności, bo Adrien wpijał się w moją
szyję, trzymając dłonie na moich biodrach. Ufałam, że kieruje
mną tak, bym nie wpadła na żadną przeszkodę. Gdzieś
pomiędzy naszymi coraz głębszymi oddechami fuknął na psy,
by nie wchodziły nam pod nogi.
Gdy weszliśmy do sypialni, zapalił przyciemnione światło.
Było idealnie przytłumione – mogliśmy się widzieć, ale nas
nie raziło. A umówmy się – miałam na co patrzeć. Adrien
w koszuli chyba nigdy miał mi się nie znudzić. Lepszy od tego
widoku był tylko Adrien bez koszuli, więc zaczęłam coraz
bardziej zdecydowanie szarpać jego krawat.
Łóżko Santana, tak jak można było się spodziewać, było
ogromne i wyglądało na wygodne, tylko tyle zdążyłam
zarejestrować. Zresztą tylko tyle mnie interesowało, gdy
padłam na nie plecami. Adrien zamknął za sobą drzwi,
żegnając się na moment ze swoimi psiakami, i przyszedł do
mnie. W drodze pociągnął za rozplątany już krawat. Porzucił
go na łóżku, tuż przy mojej głowie, tak że jego końcówka
załaskotała mnie w policzek. Pochylił się nade mną i wtedy
wykorzystałam tę idealną okazję, by rozpiąć guziki jego
koszuli.
Adrien cichym, krótkim śmiechem skomentował moją
zachłanność, jednak cierpliwie dawał mi czas. Obserwował
moją twarz, co jakiś czas komplikując mi zadanie, bo poruszał
się, by się pochylić i pocałować mnie w brew, nos lub brodę.
Raz nawet dwoma palcami – wskazującym i środkowym –
pozbył się zachodzącego mi na wargę kosmyka moich
włosów, a następnie schylił się, by delikatnie szarpnąć mnie
za nią swoimi zębami.
– Auć! – syknęłam.
Wcale mnie to nie zabolało, ale do naszej pikanterii
zachciało mi się dodać łyżeczkę dramatyzmu. Adrien, by mnie
udobruchać, ucałował z szacunkiem moje usta, tym razem
miękko i delikatnie, jakby chciał udowodnić, że potrafi też być
łagodny, jeśli chce.
By nie pozostać gorszą, pokazałam mu, że i ja potrafię
gryźć. Kiedy tylko rozpięłam wystarczająco dużo guzików, by
dostać się do jego nagiego torsu, z przyjemnością zbadałam
palcami jego umięśniony brzuch.
Mężczyzn, z którymi do tej pory miałam okazję się
spotykać i robić podobne rzeczy, było naprawdę niewielu, ich
liczby chyba nawet nie mogłabym określić zaimkiem „kilku”.
Jednak w swoim doświadczeniu zawsze miałam do czynienia
z partnerami, którzy dbali o siebie i o swoje ciało – byli
wysportowani.
Cóż, no to jeśli o to chodzi, Adrien przewyższał ich
wszystkich. Podejrzewałam, że była to kwestia dyscypliny,
która cechowała członków Organizacji. W końcu nawet Vince
ćwiczył po nocach w naszej domowej siłowni.
Drasnęłam zębami pierś Adriena. Drgnął, zaśmiał się cicho
i przesunął opuszkiem wskazującego palca po moich dolnych
zębach. Powinien uważać, gdzie go wkłada, bo tylko mnie tym
sprowokował, bym ugryzła go raz jeszcze.
– To będzie trudna rozłąka, Hailie Monet – wyszeptał
w moją skórę.
– Do ślubu Dylana i Martiny pozostał miesiąc… Damy
sobie… radę… – Pauzy w mojej wypowiedzi wymuszało
błogie, obezwładniające uczucie, gdy ciepłe usta Adriena
błądziły po mojej szyi, a jego dłoń w okolicach talii.
A kiedy jego kolano utorowało sobie drogę pomiędzy moje
nogi, aż zarysowałam mu skórę na plecach paznokciami.
– W takim razie będzie lepiej, jeśli tej nocy nasycimy się
sobą na zapas, na cały ten miesiąc, hm?
Następne, co poczułam, to jego zęby, tym razem
zaciskające się na mojej bieliźnie.
Odchyliłam głowę i zamknęłam oczy.
Tak, Adrienie, tak będzie lepiej.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
76

WODA Z MÓZGU

Mamy cztery godziny do dwunastej.


Dzieliłam się z Adrienem śniadaniowymi goframi.
W momencie, gdy on przeżuwał, ja brałam gryza i na odwrót.
Siedziałam na nim na kanapie w salonie, u której podnóża
sterczeli wiernie Hamlet z Francisem, obserwując każdy ruch
mojej dłoni, w której trzymałam jedzenie. Karmiłam nim
Adriena, bo jego dłonie zajęte były czym innym. Jedna z nich,
na przykład, spoczywała na tylnej stronie uda, gdzie leniwie
mnie po nim masowała.
– Jakim cudem tak szybko to minęło? – westchnęłam
z zawodem.
– Właśnie sobie uświadamiam, Hailie Monet, że ten
miesiąc rozłąki jednak może okazać się dla nas ogromnym
wyrzeczeniem.
Odchyliłam głowę, która spoczywała na jego piersi, by
zerknąć do góry na jego twarz. Zapatrzył się w szklaną ścianę,
przez którą teraz, w świetle dnia, widać było błękitny basen
i zieleń wokoło. Uspokajał mnie ten obrazek i żałowałam, że
faktycznie przez następny miesiąc nie będę mogła tu
przyjeżdżać.
– Czy jeśli Vince nie dojdzie do porozumienia z resztą
Organizacji, naprawdę rozpęta się wojna?
Adrien zerknął na mnie, a jego ramię objęło mnie mocniej.
– Coś wymyślimy, żeby jej uniknąć.
– Myślisz, że jeśli to się nie uda, to powinniśmy w ogóle
odpuścić naszą relację? Żeby nie dopuścić do tej… tej wojny.
Wpatrywaliśmy się sobie w oczy z taką mocą, że aż
z napięcia zaczynała boleć mnie głowa.
– Potrafiłabyś to zrobić, Hailie Monet? – zapytał szeptem.
Przygryzłam wargę.
– Po tej nocy…?
I nieśmiało pokręciłam głową.
Adrien zaśmiał się cicho, bo najwyraźniej spodobała mu się
moja odpowiedź. Pocałował mnie w czoło. Lubiłam to, jak
obdarowywał mnie całusami w losowe części ciała.
Zachowywał się, jakbym była bóstwem, czymś, co czcił ponad
wszystko. Cała czułam się dla niego ważna.
Nikt nigdy jeszcze nie obudził we mnie takiego poczucia.
Było ono uzależniające i tak obezwładniające, iż nie
potrafiłam sobie wyobrazić, że je utracę.
– To ostatnie godziny, gdy możemy się pojawić razem
w miejscu publicznym. Masz ochotę gdzieś pojechać? –
zapytał, głaszcząc mnie tym razem po włosach.
– Martwię się o Leę.
– Możemy się rozstać już teraz, jednak Rodric nie zwróci
dziewczynki wcześniej – odparł. – Nie skrzywdzi jej, ale
będzie ją trzymał u siebie do samego końca.
– Równo do dwunastej? – westchnęłam.
Cudownie było spędzić czas z Adrienem, jednak porwanie
Lei, za każdym razem, gdy sobie o nim przypominałam, psuło
mi nastrój.
– I ani minuty krócej – potwierdził ponuro, automatycznie
gładząc mnie po nodze jeszcze mocniej, jakby podświadomie
chciał mnie w ten sposób uspokoić.
– No to… nie wiem… może coś zróbmy… –
odpowiedziałam. Pełna trwogi przytuliłam policzek do jego
piersi i uniosłam dłoń, by podać mu do ugryzienia kolejnego
gofra. – Masz jakiś pomysł?
– Zawsze mam kilka, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się lekko.
– No dobrze, zróbmy więc coś, co sprawi, że czas
oczekiwania na Leę minie nam szybciej, no i… że zapomnimy
o naszym przykrym losie… – poprosiłam dramatycznie.
– Jak sobie życzysz. – Tym razem sam się pochylił, by
ugryźć resztkę gofra, którą trzymałam w dłoni, a potem
cmoknął mnie w policzek i poklepał w tylną część uda, którą
wcześniej głaskał. – W takim razie musimy się zbierać.
Pisnęłam, wrzuciłam sobie ostatni kawałek gofra do ust
i wyciągnęłam do Adriena ręce, by pomógł mi podnieść się
z kanapy. Poszliśmy do jego sypialni w towarzystwie dwóch
reagujących szczęściem i radością na nasz śmiech piesków.

Żadna kobieta w nawet najbardziej strojnej sukni nie


pociągała mnie tak bardzo jak Hailie Monet w dresie.
W drodze do centrum sportowego pogrążyliśmy się
w rozmowie o szermierce. Starałem się przekazać jej jak
najwięcej informacji na temat tego sportu, by ułatwić jej wejście
na salę i postawienie pierwszych kroków na szermierczej planszy.
Gdy pokonywaliśmy odcinek z parkingu do budynku centrum,
złapałem się na bacznym skanowaniu otoczenia. Nie
powinienem musieć tego robić – od tego miałem drepczącego
mi po piętach ochroniarza, zresztą tak jak i Hailie. Nie mogłem
jednak zagłuszyć swoich instynktów, a przede wszystkim tego,
który kazał mi bronić swojej kobiety.
Wiedziałem, że ludzie Rodrica mogą nas właśnie obserwować.
Tylko czekali, byśmy już na samym początku złamali nasze
postanowienie.
Ale mieliśmy jeszcze czas do dwunastej i zamierzałem
spożytkować go co do minuty.
Położyłem dłoń na plecach Hailie, by nie szła tak przede mną
sama, by pokazać jej swoje wsparcie, które miała dostawać ode
mnie zawsze i wszędzie. Odwróciła głowę i rzuciła mi uroczy
uśmiech.
Taki, który będzie mi się śnił codziennie przez cały cholerny
miesiąc naszej rozłąki.
Wczoraj jeszcze uznawałem to za dobry pomysł. Choć Hailie
bez wątpienia była dla mnie ważna, wierzyłem w swoją siłę, w to,
że jest na tyle duża, iż dam radę przetrwać niecałe cztery
tygodnie bez towarzystwa dziewczyny, której jeszcze do
niedawna praktycznie w ogóle w moim życiu nie było.
Teraz już uważałem inaczej. Wystarczyło, że zaprosiłem ją do
swojego domu, bym zaczął wyobrażać sobie, że już tam ze mną
mieszka. Naznosiłaby mi tam roślin. Zdążyła już wytknąć, że ich
u mnie brakuje.
Cóż, pozwoliłbym jej zasadzić i najprawdziwsze drzewo
w swojej sypialni, jeśli miałaby taką chęć.
– Proszę salę do szermierki, prywatnie – poleciłem
recepcjoniście.
– Tak jest, panie Santan – odparł grzecznie.
– I Monet – wtrąciła szybko Hailie, uśmiechając się miło.
Recepcjonista wybałuszył oczy i pokiwał prędko głową. Znał
mnie, często tu bywałem. Wiedział też, że jestem
współwłaścicielem tego miejsca. Jednak obsługiwanie dwóch
współwłaścicieli w tym samym czasie widocznie było dla niego
czymś nowym.
– Pamiętasz, że kiedyś się tu spotkaliśmy? – zagadnęła mnie
Hailie i poklepała blat, na którym obsługujący nas chłopak
właśnie położył wejściówki. – Dokładnie tutaj, przy tej ladzie.
– Flirtowałaś z recepcjonistą – przypomniałem sobie.
Nie, wcale nie poczułem ukłucia zazdrości, bo lata temu
kobieta, z którą jestem dziś w relacji, stała tu i rozmawiała
z jakimś blond chłoptasiem ze swojego liceum.
– A ty byłeś nieuprzejmy.
– Czasem rzeczywiście taki bywam, Hailie Monet –
mruknąłem, po czym zgarnąłem wejściówki i ją objąłem. –
Wybacz.
A kiedy odchodziliśmy, rzuciłem recepcjoniście ostrzegawcze
spojrzenie. Zupełnie bez powodu i niesłusznie. Biedak nie
wiedział, o co mi chodziło, a ja zganiłem się w myślach za tak
idiotyczne zachowanie.
Hailie Monet robiła mi wodę z mózgu.
Później, dręczony drobnymi wyrzutami sumienia,
przypilnowałem, żeby recepcjonista dostał premię.
– Możesz na razie ćwiczyć w dresie. Jednak, jeśli sobie życzysz,
znajdę dla ciebie strój w twoim rozmiarze, a także maskę
i rękawice.
– Chcę się przebrać – odparła, a jej przygaszone lekko
niepokojem o małą Leę oczy odrobinę rozbłysły. – Chcę być
profesjonalna.
Oczywiście. Uśmiechnąłem się i zniknąłem tylko na chwilę.
Jeśli chodziło o zaopatrzenie do treningu szermierki, znałem
zasoby tego centrum sportowego jak własną kieszeń.
Wiedziałem, gdzie znaleźć strój dla Hailie Monet, i to, zdawało
się, jeszcze nieużywany.
Pomogłem jej się ubrać, nie powstrzymując się od niby to
przypadkowego dotykania jej skóry przy każdej nadarzającej się
okazji. Hailie nie protestowała. Pozwalała mi na dużo, sama
czerpiąc z naszych interakcji zdaje się nie mniej przyjemności.
Stanąłem za nią i odgarnąłem jej włosy z karku, składając przy
okazji na nim pocałunek. Jej skóra była tak gładka, a szyja
pachniała jak radość i brzoskwinie.
Skrzywiłem się. To brzmiało tak kretyńsko, że gdyby ktoś
wszedł mi do głowy, zasiadłbym naprzeciwko tej osoby, by odbyć
z nią poważną i złowrogą rozmowę na temat dyskrecji. Dobrze, że
Hailie nie słyszała moich myśli, a także że nie widziała mojej
kwaśnej miny.
– Co to? – zapytała, wskazując na resztę rzeczy, które
przyniosłem.
– To lamówka i sznur do ciała – wyjaśniłem. – Chciałem ci je
pokazać, ale nie będziesz ich na razie potrzebować. Służą do
rejestrowania ciosów, gdy walczy się na punkty. My dziś
zajmiemy się podstawami.
– Jesteś serio wkręcony w tę szermierkę, co? – skomentowała.
Powiodłem ustami po jej policzku i zatrzymałem się przy uchu:
– Lubię ten sport – szepnąłem, a jeszcze ciszej dodałem: –
Jest bardzo seksowny.
Hailie zadrżała i się napięła.
– A powinnam już założyć maskę? – zapytała, z przejęciem
wpatrując się we mnie swoimi pięknymi, mądrymi oczami.
Odgarnąłem jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
– Jeszcze nie ma takiej potrzeby, Hailie Monet.
– Podoba mi się, jak wyglądamy w tych strojach – wyznała,
przejrzawszy się w lustrze, gdy obok niego przechodziliśmy.
– Ty wyglądasz w nim niezwykle atrakcyjnie.
Z trudem powstrzymałem się przed przejechaniem dłońmi po
jej smukłej talii, teraz dodatkowo podkreślonej przez biały strój
szermierczy.
Hailie Monet pociągała mnie nawet w dresie, ale cóż, Hailie
Monet w stroju szermierczym to był kolejny poziom seksapilu,
z którym powoli przestawałem sobie radzić.
Ta kobieta doprowadzała mnie do szaleństwa.
– Ty za to prezentujesz się przystojnie – oddała mi
komplement, a jej dłoń, którą powiodła po moim torsie,
pozostawiła po sobie ślad dreszczy na mojej skórze.
Jeśli chodzi o centrum sportowe, to najbardziej pilnowałem,
by dbano o nowoczesność sali szermierczej, ona mnie tu
obchodziła najwięcej, toteż wiecznie biło od niej świeżością.
Biele łączyły się tu z brązami, a nawet, co Hailie zdążyła
zauważyć, pojawił się motyw roślinny: pod sufitem w kilku
miejscach wił się bluszcz.
Troska o Leę nie opuściła Hailie Monet nawet na chwilę, więc
mimo iż ekscytowała się poznawaniem nowej umiejętności,
gdzieś tam towarzyszyło jej napięcie. Chcąc zadbać jak najlepiej
o jej spokój i komfort, zwróciłem jej uwagę na to, gdzie wisi
zegar, i obiecałem, że nawet na sali będziemy trzymać telefony
w pogotowiu, byśmy nie przegapili, gdy zadzwonią.
Widziałem po jej minie, jak moje zapewnienia i troska budzą
uśmiech wdzięczności na jej twarzy. Dzięki temu podczas lekcji
szermierki, którą następnie zacząłem dla niej prowadzić, była
w stanie choć odrobinę się skupić.
– Najpierw praca nóg, potem wymachiwanie szpadą –
pouczyłem ją.
Podwinęła wargę z niezadowoleniem, kiedy musiała odłożyć
broń, ale posłuchała się.
– Pokaż, Hailie Monet, jak zwinna jesteś – zachęciłem ją. –
Szermierka wymaga płynnego poruszania się do przodu i do
tyłu. Tylko stój stabilnie, na piętach. Przednia stopa tutaj, zgadza
się. A tylna prostopadle, mhm.
Stałem obok niej, ledwo się powstrzymując, by nie skończyć
tego treningu, jeszcze zanim na dobre się zaczął, i nie rzucić się
na Hailie tutaj i teraz. Ten biały kostium, jej praca nóg…
Dotykałem ją i korygowałem każdy błąd częściej, niż była
potrzeba, ale nie mogłem utrzymać dłoni przy sobie. Jej włosy
zebrane w kucyk podskakiwały, brwi marszczyły się ze
skupieniem.
Zawsze kiedy traciła równowagę, chętnie oferowałem jej
pomoc. Kilka razy nie powstrzymałem się przed nagrodzeniem
jej pocałunkiem w policzek, usta lub szyję. Wdychałem jej
delikatny, naturalnie słodki zapach zmieszany z męskim żelem
pod prysznic, którego użyła rano w mojej łazience.
– Tak niczego się nie nauczę – poskarżyła się, gdy ssałem jej
skórę na szyi.
Z trudem oderwałem się od niej, tłumiąc śmiech.
– Masz rację, Hailie Monet, wybacz.
– Co powinnam teraz zrobić?
– Ciągle ćwiczyć, przede wszystkim równowagę. Trenujesz na
siłowni, prawda? Robisz czasem wykroki?
Pokiwała głową.
– Spróbuj wykonać ten ruch szybko, a potem utrzymać
pozycję na dole. Nie tak, Hailie Monet – zganiłem ją. – Za to
odjęliby ci punkty.
Wyprostowała się i popatrzyła na mnie spode łba.
– Za takie spojrzenie również by ci je odjęli.
Już unosiła dłoń i przewidziałem, że zapewne po to, by
pokazać mi wulgarny gest, dlatego zdążyłem się do niej zbliżyć
i ją powstrzymać. Kręcąc głową, cmoknąłem trzy razy
z dezaprobatą.
– Za to, Hailie Monet, zostałabyś zdyskwalifikowana.
– Zostałabym zdyskwalifikowana za to, że mój przeciwnik jest
irytujący?
– W szermierce ważna jest etykieta. To sport pełen gracji –
opowiadałem. – Uczy ciężkiej pracy, motywacji oraz zaznajamia
z zasadami etycznymi.
– O, w takim razie powinniście trenować szermierkę całą ekipą
z Organizacji.
Skinąłem głową, bo miała rację.
– Kilka razy trenowałem z Vincentem.
– Serio? – zdziwiła się.
– Przychodził tu czasem z Grace.
Nie uszło mojej uwadze, jak słysząc imię mojej siostry, Hailie
wykrzywia twarz w grymasie.
– Ona też ćwiczy?
– Nie intensywnie, ale tak, przepada za szermierką.
– Serio trenowałeś z Vincentem? Dlaczego nic o tym nie
wiedziałam?
Uśmiechnąłem się drwiąco.
– Tylko kilka razy. Gdybym miał zgadywać, to nie wiesz o tym,
bo przegrywał.
Otworzyła usta.
– Naprawdę?
– Jest dobry – przyznałem i przejechałem palcem po dolnej
wardze Hailie. – Ale ja jestem lepszy. – Odwróciłem się. – Teraz
powtórz tamten ruch, ale ze skupieniem. I nie zapominaj
o oddychaniu.
Hailie ćwiczyła, a ja czerpałem przyjemność z czuwania nad
nią. Nie szczędziłem jej komplementów, ale i krytyki.
Podejrzewałem to już od jakiegoś czasu, ale dzisiaj utwierdziłem
się w przekonaniu, co było jej słabą stroną.
– Nie denerwuj się, Hailie Monet – upomniałem ją. – Pierwszy
raz masz szpadę w ręce, daj sobie przyzwolenie na popełnianie
błędów.
Uważnie obserwowałem, jak marszczy brwi i się najeża.
– Nie mów, żebym się nie denerwowała – burknęła. – To
denerwujące.
– Widzę twoje miny – odparłem. – Nie mówię tego złośliwie,
a po to, żeby ułatwić ci życie. Nie sama perfekcja jest
przyjemnością, tylko droga do niej.
– Chodzi o to, że to ćwiczenie robię na siłowni, więc wiem, że
potrafię wykonać je lepiej – powiedziała, robiąc krok i pochylając
się do przodu. Prawie tupnęła nogą ze złości, gdy znowu się
zachybotała.
– Tak, jednak na siłowni nie masz szpady w ręku –
zauważyłem.
Zbyła mnie, a potem westchnęła z frustracją, gdy znowu nie
poszło jej idealnie. Przyglądałem się w milczeniu, jak odkłada
szpadę i idzie się napić. Dopiero po chwili do niej podszedłem, ale
nadal nic nie mówiłem.
Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie. Na początku wydawała się
skłonna do dyskusji i nie zamierzałem się z nią kłócić, jednak
chyba przemyślała sprawę, bo po minucie odstawiła butelkę
wody na podłogę i odezwała się cicho:
– Czasem tak mam, że czuję, że muszę być najlepsza.
Skinąłem głową.
– Mając w sobie tak duże ambicje, Hailie Monet, należy zadbać
o przestrzeń w głowie do akceptowania porażek.
Wpatrywała się we mnie wielkimi oczami.
– Ja… – zawahała się – mogę mieć z tym problem.
Zbliżyłem się do niej i pochyliłem, by pocałować ją w czoło.
– Dobrze, że jesteś go świadoma, w ten sposób łatwiej ci
będzie nad nim pracować, hm?
– Chyba tak – mruknęła.
Widząc, jak teraz z kolei błądzi wzrokiem gdzieś w dole, po
macie, musnąłem ją palcami w podbródek.
– Nie myślisz teraz wcale o szermierce, prawda?
– Myślę o sobie – przyznała, wzdychając. – O swoim życiu,
o chęci pomocy w fundacji, o potrzebie spełnienia, o tym, czy
lubię w ogóle pracę w klinice, oraz o tym, że musimy czekać do
dwunastej, by upewnić się, że Lea na pewno jest bezpieczna. –
Na koniec spojrzała na zegar.
– Twoja pomoc w fundacji jest bezcenna, a twoje praktyki
w klinice są właśnie po to, byś zdecydowała, czy lubisz taką
pracę. Jeśli nie, twój kierunek oferuje tak szeroki wachlarz
możliwości pracy po studiach, że na pewno znajdziesz coś dla
siebie – powiedziałem jej. Nie mogłem wpatrywać się w jej oczy
bez czułości. Była taka urocza w tym swoim zamartwianiu się
przyszłością. Nie ujmowałem powadze tych rozmyślań,
wiedziałem, jak to jest. Wiedziałem też jednak, że wszystko,
każdy problem lub niepewność, prędzej czy później się
rozwiązuje. – A Lea lada chwila wróci do swojej matki cała
i zdrowa.
Hailie starała się uśmiechnąć, słysząc moje wcześniejsze
słowa, jednak na wzmiankę o córce jej ochroniarza z powrotem
się nachmurzyła.
– A my będziemy musieli się rozstać – szepnęła ponuro.
– Tylko na chwilę, Hailie. Przewiduję, że taka rozłąka tylko nas
do siebie zbliży.
W moim głosie było więcej pewności niż we mnie samym. Nie
wątpiłem w siłę relacji mojej i Hailie Monet, jednak nie rwałem
się do robienia sobie przerw. Sam nie wiedziałem, jak zdołam
wytrwać bez całowania tych miękkich warg, wodzenia dłonią
w długich włosach czy głaskania jej ciepłej skóry.
To miał być istny koszmar.
Uśmiechnęła się smutno, jednakże szybko spoważniała, bo do
głowy wpadło jej pytanie, którego wolałbym, żeby nie zadawała.
– A co, jeśli Vincentowi się nie uda i wybuchnie wojna
w Organizacji?
Wtedy przekonałbym się nawet do współpracy z twoimi
braćmi, byle tylko zapewnić ci bezpieczeństwo.
Pogłaskałem ją po włosach, zaglądając głęboko w jej bystre
oczy.
Jak ta kobieta mogła stać się dla mnie tak cenna w tak krótkim
czasie?
– Wtedy ją wygramy.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
77

KAWA U DYREKTORA

Spadajcie stąd.
Matka Lei stała w drzwiach swojego domu
i gimnastykowała się, by zakryć przed naszymi oczami jego
wnętrze.
– Przyjechaliśmy upewnić się, że wszystko jest w porządku
– powiedziałam, a potem szturchnęłam lekko Shane’a, by
pokazał paczkę, którą trzymał w dłoniach. – Mam też prezent
dla Lei za to, że była taka dzielna.
– Została straumatyzowana, nie potrzebuje więcej wrażeń
– prychnęła kobieta. Nadal nie rezygnowała z gęstych
i długich doczepek do rzęs, ale włosy zaczęła farbować na
rudo, nie na czarno, jak zapamiętałam. – Nikt nie chce was tu
oglądać, wynoście się z mojego ogródka.
– Wiem, że spotkała was wielka krzywda – tłumaczyłam
cierpliwie. – Rozumiem, że się wystraszyłaś. Jednak pozwól
mi, proszę, tylko zajrzeć do Lei i upewnić się, że wszystko
z nią w porządku…
– Jeśli chcesz jej pomóc, to trzymaj się od niej z daleka, co
najwyżej do miesięcznych przelewów możesz doliczyć kwotę,
którą będę od teraz wywalać na psychologa dziecięcego dla
małej za tę całą powaloną akcję z porwaniem – syknęła
kobieta. Kolczyki w kształcie ogromnych kół dyndały na boki,
gdy kręciła wściekle głową.
Potaknęłam.
– Oczywiście, opłacę wsparcie specjalisty dla niej…
Matka Lei zacisnęła usta.
– Nic więcej od ciebie nie chcę, na pewno nie twojego
towarzystwa.
Czułam, jak towarzyszący mi jako obstawa Dylan
i bliźniacy niecierpliwią się za moimi plecami. Przestępują
z nogi na nogę, prostują ręce, powstrzymują prychnięcia. Nie
musiałam się odwracać, by wiedzieć, że Tony na pewno
mruży oczy, Shane zaciska palce na trzymanej paczce,
a Dylan zaczyna powoli w typowy dla siebie sposób napinać
mięśnie. Nie podobał im się sposób, w jaki kobieta prowadziła
ze mną tę rozmowę. Gdyby była to osoba zupełnie obca,
z pewnością już by się wtrącili, jednak tutaj dostawali ode
mnie punkt, bo wiedzieli i szanowali fakt, że relacja z byłą
partnerką Sonny’ego jest dla mnie wyjątkowo ważna
i zarazem delikatna.
Stałam tak na jej wycieraczce i pozwalałam uczuciu zawodu
rozlać się po swoim ciele. Nie pierwszy raz tak się działo. Od
samego początku, gdy kobieta tylko zaczęła utrudniać mi
kontakt z Leą, czułam tę okropną bezsilność.
Pamiętałam, jak Vincent wtedy wziął mnie do swojego
gabinetu i przez bite dwie godziny tłumaczył, że być może
moja relacja z córką Sonny’ego nie będzie mogła wyglądać
tak, jak sobie wymarzyłam. Zaoferował mi, że jeśli bardzo mi
zależy, on może wymusić na mamie Lei moje spotkania
z dzieckiem, jednak jednocześnie uświadomił mi, że to wcale
nie jest to, czego pragnę. Nie, nie chciałam rozwalać życia
rodziny przez swoje samolubne pobudki.
– Kiedyś Lea dorośnie – powiedziałam cicho. – I decyzja,
czy chce się ze mną widywać, przestanie należeć do ciebie.
– Wtedy opowiem jej, jak to przez ciebie straciła ojca –
odparła kobieta z cierpkim uśmiechem. – Zobaczymy, czy
będzie się chciała z tobą kumplować.
Aż rozchyliłam usta, tak wielki ból poczułam. To był cios
poniżej pasa i równocześnie przekroczenie granicy moich
braci. Poruszyli się wszyscy w tym samym momencie. Dylan
objął mnie ramieniem i odwrócił od mamy Lei, na co mu
pozwoliłam bez protestu, bo tak zaskoczyły mnie mocne
słowa, które od niej usłyszałam.
Rozległ się głuchy łoskot, gdy Shane odłożył na
wycieraczkę paczkę z prezentem dla Lei, nie żałując sobie
i posyłając matce dziewczynki pogardliwe spojrzenie.
Podobne rzucił jej również Tony.
– Robisz, co możesz – pocieszali mnie, gdy zrezygnowana
wsiadłam do auta.
– Ona ma rację – mruknęłam. – Lea mnie znienawidzi, gdy
będzie starsza i zrozumie, że to prze…
– Ta, tyle że to nie przez ciebie – przerwał mi Shane.
– Bulisz taką kasę na jej edukację w prywatnej szkole, że
powinna być na tyle ogarnięta, by w przyszłości rozumieć, że
śmierć jej ojca to był wypadek – dorzucił Dylan, ze złością
wciąż malującą się na twarzy wpatrując się w dom, spod
którego właśnie odeszliśmy.
– Na razie spadamy – mruknął Tony, już manewrując
kierownicą.
– Jak sobie jaśnie pani zażyczyła – dodał pogardliwie
Shane. Nawet wyciągnął środkowy palec w stronę budynku.
– Ale prezent z wycieraczki wzięła, pazerna… – prychnął
Dylan, używając niezbyt eleganckiej obelgi, którą
postanowiłam puścić mimo uszu. Też nie lubiłam mamy Lei,
jednak czułam do tej kobiety dziwną słabość ze względu na
Sonny’ego, więc miałam opory przed obrażaniem jej.
– Chcesz coś porobić? – zapytał Shane, odwracając się do
mnie z przedniego siedzenia. – Gdzieś pojechać, zaszaleć?
Hm?
Posłałam mu słaby uśmiech.
– To słodkie, że próbujesz mnie rozweselić, Shane,
dziękuję – szepnęłam.
Wzruszył ramionami.
– Wiemy, że ci przykro, mała Hailie.
Westchnęłam.
– Chyba za dużo się dzieje – wyznałam. – Potrzebuję
wrócić do domu. Jutro pracuję i jakoś tak nie mam ochoty na
zabawę.
– Luz, Hailie.
Faktycznie był luz. Chłopcy nie naciskali na nic, nawet nie
marudzili, że dużo dłużej zajęła nam podróż do Chicago
i z powrotem niż stanie pod drzwiami domu Lei i jej mamy.
Nikt się nie zająknął, że nasza wycieczka była bezowocna, że
trzeba było ją sobie darować, bo i tak można było się
spodziewać, że tak będzie.
To tylko ja miałam takie myśli. Biczowałam się nimi
niczym największa masochistka.
Wszystko było nie tak – Lissy chwilowo przestało grozić
aranżowane małżeństwo tylko dlatego, że oficjalnie
rozstałam się z Adrienem. Jednak ja wcale tego nie zrobiłam,
chciałam z nim być, ale nie mogłam, i to bolało. Na deser
córka Sonny’ego, kolejna ważna w moim życiu osoba, została
porwana pośrednio przeze mnie, a teraz, choć była już
bezpieczna, to i tak dręczyło mnie przekonanie, że to ja
jestem powodem, dla którego zginął jej tata.
Do apartamentu Vince’a wróciłam sama, przekonawszy
chłopców, że chcę pobyć sama i przemyśleć sobie kilka spraw.
Potrzebowałam wziąć prysznic, zapalić świeczkę zapachową,
podlać kwiaty i posmyrać Daktyla za uchem
w akompaniamencie spokojnej muzyki.
Mijając na korytarzu drzwi do apartamentu byłej sąsiadki,
która ukradła mi kota, poczułam, jak skręcają mi się
wnętrzności. Teraz mieszkanie należało do Adriena. Tak
pięknie by było, gdyby teraz tam był, w środku, gdybyśmy
mogli spotkać się u jednego z nas i się pocałować, dotknąć lub
chociaż zamienić słowo…
Nie minął jeszcze dzień naszej rozłąki, a ja już
nienawidziłam tego pomysłu i tylko myśl o bezpieczeństwie
Lei oraz przyszłości Lissy dawały mi siłę, by wytrwać w tej
decyzji.
Tylko narzucenie sobie wysokiej samodyscypliny
pozwalało mi przetrwać ten straszny miesiąc. Wstawałam
rano, trenowałam na siłowni, chodziłam do pracy, której
poświęcałam dziewięćdziesiąt dziewięć procent uwagi,
a potem spędzałam wieczór na masażu w spa, u Dylana
i Martiny, pomagając im planować wesele, bądź samotnie
w domu z kubkiem herbaty i tymi świeczkami zapachowymi,
o których wspominałam wcześniej.
Pracowałam też dla fundacji, nawet zorganizowałam
bankiet w sierpniu, jednak nie wzięłam w nim udziału.
Wiedziałam, że Adrien dla bezpieczeństwa też by się na niego
nie wybrał, ale trudno by mi było tam wytrzymać ze
świadomością, że mógłby tam być i mogłoby być tak
cudownie, pięknie i kolorowo, ale nie jest.
Trochę się też uczyłam i zaczynałam odkrywać, co
chciałabym robić w przyszłości. Praca w klinice z pacjentami
to bezcenne doświadczenie, ale też ogromne wyzwanie
i zastanawiałam się, czy to na pewno moja bajka. Po głowie
zaczynały chodzić mi różne myśli.
Byłam wdzięczna za swoją pracę nad karierą, bo inaczej nie
przetrwałabym tego miesiąca.
– Panno Monet – zaczepił mnie doktor Jestem Uprzedzony
pewnego dnia na korytarzu. Szłam z plikiem dokumentów
przyciśniętym do piersi i silną potrzebą wypicia drugiej kawy
tego dnia.
Słysząc jego głos, natychmiast się jednak rozbudziłam.
– Tak, panie doktorze?
– Potrzebuję cię – burknął i przeszedł obok mnie, nawet
się nie zatrzymując.
– Jasne, tylko odłożę te papie…
– Teraz – rzucił przez ramię i wmaszerował do windy.
Zagryzłam zęby, a palce zacisnęłam mocniej na
dokumentacji, jednak się nie odezwałam, tylko posłusznie
ruszyłam przyspieszonym krokiem za nim. Winda zaczęła się
zamykać, a on nawet nie przytrzymał mi drzwi, sama
w ostatniej chwili wcisnęłam pomiędzy nie palce, nim się
zasunęły.
Doktor Jestem Uprzedzony wlepiał wzrok w ekran tabletu,
nawet na mnie nie zerknąwszy.
– Mam dla ciebie zadanie – oznajmił znudzonym głosem.
Lubił rzucać mi takie ogólnikowe informacje i dopiero
stopniowo odkrywać przede mną tajemnicę, a te jego zadania
zwykle były nudne lub po prostu… obrzydliwe. Cóż, w końcu
pracowaliśmy w klinice, zawsze znalazło się tu coś
nieprzyjemnego do roboty.
– Oczywiście, panie doktorze – odparłam.
Nikt nigdy w życiu nie dawał mi tak twardej lekcji
cierpliwości i pokory jak on. Dorastając w rodzinie Monet,
potrzebowałam zwłaszcza tego drugiego, dlatego zbyt usilnie
się przed tym nie buntowałam.
Milczał, więc i ja milczałam. Głupota, że stałam tutaj tak
z tymi papierzyskami. Powinnam była je odłożyć, ale wtedy
ten doktor znowu zarzuciłby mi, że… Ech, może za dużo się
nad tym zastanawiałam, może…
Coś nami szarpnęło.
– Och! – wydałam z siebie zduszony okrzyk. Podparłam się
dłońmi ścian windy, a dokumenty, które wcześniej
trzymałam, rozsypały się po podłodze.
Doktor Jestem Uprzedzony nie upuścił swojego tabletu, ale
rąbnął nim głośno o lustro, gdy odruchowo próbował się
przytrzymać.
Winda stanęła.
Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała, a mężczyzna
stojący obok mnie rozejrzał się ze zmarszczonymi brwiami.
Zacięliśmy się.
Gdybym miała wybrać jedną, jedyną osobę z pracy, z którą
najbardziej nie chciałabym się zaciąć w windzie, byłby to
właśnie ten facet.
– Świetnie – mruknęłam pod nosem.
Spojrzał na mnie, tak w ogóle to chyba po raz pierwszy od
kilku tygodni. Przesunął po mnie wzrokiem, który sam miał
chyba ochotę unieść do sufitu, ale powstrzymał się przed
takimi demonstracjami i zbliżył się do panelu z przyciskami.
Nie działał ani jeden.
– Czy to oznacza, że nie ma prądu? – zapytałam szeptem.
– Nie wiemy, co to oznacza – odburknął nieuprzejmie.
Powstrzymałam chęć wbicia paznokci w jego biały,
uprasowany kitel i wytarmoszenia go tak, by się pogniótł,
a może nawet i porwał.
– Pozbieraj to – rozkazał mi, kiedy przypatrując się
przyciskom, prawie nadepnął przypadkowo na jedną z kartek
na ziemi.
Kucnęłam. Założyłam kosmyk włosów za ucho, a potem
zaczęłam porządkować papiery, załamana tym, że tak się
potasowały i teraz miałam dodatkowe zadanie, by ułożyć je
w odpowiedniej kolejności. Z drugiej strony przynajmniej
miałam czym się zająć w oczekiwaniu na to, aż winda ruszy.
Doktor Jestem Uprzedzony prychnął kilka razy z frustracją.
Naciskał guziki windy, a kiedy to nie przyniosło żadnych
efektów, wyjął telefon. Ja swój miałam obowiązek zostawiać
w szafce, toteż w kwestii skontaktowania się ze światem
zewnętrznym byłam raczej bezużyteczna i musiałam liczyć na
niego.
W końcu udało mu się z kimś połączyć, jednak informacja
zwrotna była niezbyt pomocna. Klinika wiedziała, że
zacięliśmy się w windzie. Zdarzyła się jakaś awaria, nad którą
pracowali. Ucieszyli się, że nie ma z nami żadnego pacjenta,
i obiecali, że już za chwilę usterka powinna zostać
naprawiona.
Westchnęłam cicho, pochylona nad papierami. Nawet sobie
przysiadłam. Teraz cieszyłam się, że mi upadły, bo
przynajmniej miałam czym się zająć. Nie spodobało się to
towarzyszącemu mi doktorowi. Na początku sądziłam, że
przesadzam i mi się wydaje, bo sama nie darzyłam go
sympatią, ale kiedy prychnął wyjątkowo nieprzyjemnie, a na
dodatek pokręcił głową ze wzrokiem ukrytym w ekranie
tabletu, nie wytrzymałam.
– Coś nie tak, panie doktorze? – zapytałam.
Zawsze starałam się go unikać, dlatego też potrafiłam nie
dać się sprowokować, jednak tu, w windzie, panowały inne
zasady. Widać, że zaskoczyło go moje pytanie, bo zerknął na
mnie w dół z uniesionymi brwiami.
– Słucham?
– Sprawia pan wrażenie, jakby chciał mi pan coś
powiedzieć, więc pytam – odparłam, pilnując, by nie zadrżał
mi głos.
Z jakiegoś powodu będąc z nim sam na sam, czułam się
pewniej niż zwykle.
– Widzę, że podoba ci się, że możesz zajmować się
błahostkami, panno Monet.
Dlaczego za każdym razem, gdy ktoś używa zwrotu „panno
Monet”, czuję, jakby blizna po dźgnięciu nożem przez
Clarissę mi się otwierała? To nie do zniesienia. Zwłaszcza gdy
te dwa słowa wypowiada osoba, za którą nie przepadam.
Musiałam powstrzymać swoje palce, żeby nie zacisnęły się
w pięść, bo inaczej groziło to pognieceniem ważnych
dokumentów.
– Na jakiej podstawie pan tak uważa?
– Takiej, że się pani tak wygodnie tu rozsiadła.
– Zacięliśmy się w windzie, to nie tak, że mogę stąd teraz
wyjść i zrobić coś produktywniejszego – zauważyłam, a przez
zaciśnięte zęby dodałam ciszej: – Niestety.
– Jeśli ma pani problem z produktywnością, na pewno
znajdę pani kilka zajęć – obiecał, na powrót opuszczając
wzrok na ekran urządzenia.
– Przecież wcale nie powiedziałam, że… – zawiesiłam głos.
Przymknęłam oczy, by oswoić się z frustracją, której potężna
fala właśnie mnie zalała. – O co panu chodzi?
To pytanie zadałam tak bezpośrednio, że ponownie
skierował na mnie uwagę.
– Co proszę? – zdziwił się.
Z papierami w ręku podniosłam się z podłogi. W lustrze
kątem oka widziałam swój profil. Mimo zmęczenia i gorszego
ostatnio nastroju, które odbijały się na mojej twarzy pod
postacią na przykład worków pod oczami, sytuację ratował
fakt, że ostatnio byłam w kilku ciepłych miejscach i udało mi
się trochę opalić. Włosy miałam spięte w kucyk, a jasny strój
praktykantki idealnie dopasowany.
– Jest pan wobec mnie nieuprzejmy, nie pierwszy raz
zresztą, i zastanawiam się dlaczego.
– Panno Monet, jest pani praktykantką, nie łączy nas
relacja towarzyska, proszę więc znać swoje miejsce –
przemówił do mnie niemal protekcjonalnie, na dodatek
bardzo marszcząc czoło.
– Racja, to nie relacja towarzyska, ale zdrową zawodową
relacją też nazwać jej nie można.
– Co nazwałaby pani zdrową zawodową relacją? –
zainteresował się z kpiną błądzącą mu gdzieś po twarzy. Nie
był to rodzaj kpiny, którą znałam u Adriena czy nawet braci,
czyli taka tylko odrobinę złośliwa. Ta była wredna – facet
traktował mnie z góry i naprawdę miałam już tego dość.
– Wzajemnie uprzejmy stosunek, pełen szacunku i kultury.
Pokręcił głową z udawanym rozbawieniem, ale takim
bardzo lekkim, no i nadal podszytym niechęcią.
– Na szacunek, panno Monet, należy sobie zapracować.
– Na brak szacunku również – zauważyłam. – Czym ja
sobie na niego zasłużyłam? Proszę powiedzieć, chciałabym
wiedzieć na przyszłość.
Mężczyzna palcem wskazującym podsunął sobie wyżej
okulary, które miał na nosie, opuścił też wzdłuż tułowia dłoń,
którą wcześniej obsługiwał tablet, co oznacza, że znowu
skierował na mnie maksimum swojej uwagi.
– Musi pani zrozumieć, że w pewnych miejscach nie jest
pani nikim ważnym – powiedział powoli. – Przyzwyczajano
panią do przywilejów, jednak w środowisku medycznym pani
nazwisko na razie znaczy tyle, co zawartość basenów
sanitarnych.
Zamrugałam, zaskoczona tak ostrymi słowami.
– Ja… – zamotałam się. – Ja przecież wcale nie oczekuję,
że… że… Nie chcę żadnego specjalnego traktowania.
W jego oczach pojawiła się niechęć.
– Kawa u dyrektora smakuje?
Rozłożyłam ręce, czując, że zaczynam się czerwienić.
– To mój pracodawca, oczywiście, że przyjmuję
zaproszenie, jeśli wychodzi do mnie z taką propozycją,
przecież…
Doktor Jestem Uprzedzony skinął głową.
– A więc smakuje.
Kartki zaszeleściły, gdy zacisnęłam palce w pięści.
– Studiuję, uczę się nocami i ciężko pracuję. Nikt nie
załatwił mi przyjęcia na medycynę.
– Nigdy nie odebrałem pani osiągnięć akademickich.
Uważam, że tutaj, w klinice, jak i generalnie w życiu, ma pani
łatwiej od co poniektórych, toteż upewniam się, że będzie
pani gotowa podjąć tak stresującą i odpowiedzialną pracę jak
ta przy ratowaniu ludzkiego życia. Panno Monet – ostatnie
dwa słowa wypowiedział wolno i z naciskiem.
– Nie chce pan, żeby traktowano mnie z przywilejami,
dlatego postanowił pan odpowiedzieć traktowaniem mnie
niesprawiedliwie?
– Proszę mi powiedzieć, jak wielka dzieje się pani krzywda,
gdy krzywo na panią spojrzę lub każę zostać chwilę po
godzinach? Zawala się pani cały uroczy, idealny świat?
Spóźnia się pani na kolację do najlepszej restauracji czy na
prywatny samolot do Honolulu?
– Wiele miałam domysłów na temat powodów pańskiego
zachowania, ale w życiu nie pomyślałabym, że to zawiść.
– Ha – prychnął. – Panno Monet, właśnie próbką takiego
myślenia dowodzi pani, że jest nikim innym jak tylko
rozpieszczoną dziewczynką, której wszystko się należy. Nie
szukałem powodu, by panią gardzić, jednak dziś mi go pani
dostarczyła.
Z powrotem podniósł do twarzy tablet, ale ja jeszcze nie
skończyłam.
– Jak inaczej mam interpretować pana teksty o idealnym
świecie i najlepszej restauracji?
Ignorował mnie.
Winda się poruszyła. Gdzieś w oddali słychać było stukanie.
A ja dawno nie czułam się tak przejęta.
– Nic pan nie wie o mnie i moim życiu!
Nie odpowiedział.
– Ani o mojej rodzinie – wycedziłam.
Podniósł wzrok.
– Czy pani rodzina nie należy do Organizacji?
Zamarłam.
Nikt obcy nigdy wcześniej nie wspominał przy mnie
o Organizacji. Nawet mimo iż Will wspominał mi, że doktor
Jestem Uprzedzony coś tam podobno o niej wie, poczułam się
szalenie niekomfortowo. Mężczyzna skwitował moje
zdziwienie tą samą wyniosłą miną, którą częstował mnie
niemal od początku tej rozmowy.
– Co za różnica, do czego należy moja rodzina? –
zapytałam zdławionym głosem.
– Czy nie pławicie się w miliardach i nie ustawiacie sobie
świata pod swoje widzimisię?
– Nie wiem, co robi moja rodzina, z kim i gdzie – ucięłam.
Doktor prawie się uśmiechnął.
– Proszę powiedzieć, panno Monet, czy wygodnie jest pani
odwracać wzrok?
Nastroszyłam brwi.
– Proszę mi powiedzieć, co pan sugeruje, że powinnam
zrobić, bo widzę, że zna pan odpowiedź na każde pytanie.
– Z władzą i pieniędzmi, jakie posiadają rodziny
członkowskie w Organizacji, można robić wiele dobrego,
panno Monet. Gdyby była pani tak mądra, jak mówią,
działałaby pani na korzyść świata, nie swoją.
– Ja nie należę do żadnej Organizacji!
– Ostatnio nie była pani obecna w pracy. Chorowała pani
czy poleciała na kolejną wycieczkę? – Przekrzywił głowę.
– Wyraźnie nie wie pan, jak działa Organizacja, skoro
myśli, że mogę im tam wszystkim rozkazywać i patrzeć, jak
robią, co każę – burknęłam.
– Próbowała pani?
Ależ miał tupet! Jeszcze się uśmiechał tak wrednie, jakby
przekonany o tym, że ma rację i właśnie niszczy mnie swoimi
genialnymi argumentami. Naprawdę potrzebowałam
ochłonąć.
– Wbić się na tajne spotkanie i postawić swoje warunki?
Nie, jeszcze nie – syknęłam. – To śmieszne, jak zdobył pan
skrawek informacji, a w rzeczywistości nadal nic nie wie, ale
jest pan gotów zatruwać mi życie, bo wydaje się panu, że
rozwiązał pan całą zagadkę.
– Skoro to śmieszne, panno Monet, to proszę się śmiać do
woli – powiedział i w tym właśnie momencie winda ruszyła.
– O.
Rozejrzeliśmy się w milczeniu. Już się przyzwyczaiłam, że
w niej utknęliśmy i prowadzimy tę totalnie niespodziewaną
rozmowę, dlatego poczułam się dziwnie, tak nagle będąc
zmuszona do powrotu do realnego świata.
– Proszę pozbierać te dokumenty, odłożyć je w bezpieczne
miejsce, a dopiero potem mnie znaleźć. Mam dla pani kilka
zadań – rzucił, wskazując na podłogę. – Proszę się
przygotować na nadgodziny, jedno z nich jest wyjątkowo
mozolne.
I akurat rozsunęły się drzwi, więc wyszedł, zostawiając
mnie, kucającą na ziemi i w pośpiechu sprzątającą
papierzyska.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
78

UKŁUCIE W SERCU

Komunikacja to klucz do sukcesu – tak mówią.


Cóż, moja próba komunikacji skończyła się fiaskiem.
Tamtego dnia, gdy zacięłam się w windzie z doktorem Jestem
Uprzedzony, wyszłam z kliniki o godzinie dwudziestej
drugiej.
Dwudziestej drugiej.
Nigdy nie musiałam tak długo zostać w pracy. Zdawałam
sobie oczywiście sprawę, że lekarze pracują o różnych porach,
jednak praktykanci w tej klinice mieli ustalany plan tygodnia
na innych warunkach. Teoretycznie mogłabym to gdzieś
zgłosić lub zbuntować się przeciw takiemu bezprawnemu
przedłużeniu godzin pracy, jednak po tak nieprzyjemnej
rozmowie z jednym z moich przełożonych nie chciałam
wszczynać dodatkowych alarmów, które tylko potwierdziłyby
jego zarzuty wobec mnie.
Że jestem uprzywilejowana i rozpieszczona.
Zresztą szczerze mówiąc – praca do późna wcale mi aż tak
bardzo nie przeszkadzała. To prawda, że odbierała mi energię
i niszczyła cerę, jednak równocześnie mogłam zapomnieć
o bolączkach swego życia.
Nie musiałam na przykład zadręczać się tęsknotą za
Adrienem.
Pracowałam i pracowałam, a na dodatek zaczęły pojawiać
się polecane lektury na kolejny rok studiów, które już
zdążyłam sobie spisać, a część z nich nawet kupić.
Sierpień mijał mi więc monotonnie, to dlatego tak się
ucieszyłam, gdy pewnego dnia przyjechali do mnie Vincent
z Anją i dziećmi.
– Chciałam odwiedzić matkę – tłumaczyła Anja, kiedy
podałam jej filiżankę kawy. Usiadła na kanapie, a na podłodze
rozłożyły się dzieci ze swoimi zabawkami, które zabrały
w podróż. – No a Vincent ma obiekcje, bym jeździła tam sama
od czasu incydentu z… Wiesz.
– Rozumiem. – Pokiwałam głową.
Vincent rozglądał się po swoim apartamencie, zapewne
rejestrując zmiany, jakie w nim zaszły. Stał właśnie przy
oknie, ale nie podziwiał rozpościerającego się za nim widoku,
tylko zerkał na ogromną roślinę stojącą w donicy obok. Jedną
z wielu, które mu tu naznosiłam.
– Czy Brad nadal jest pod ochroną Rodrica? – zapytałam,
przypominając sobie o kolejnym dobrym powodzie, by
nienawidzić tego konkretnego członka Organizacji.
– Nie – odparł krótko Vince.
– Vince jest zły, że mimo to nie pozwoliłam mu rozerwać
go na strzępy – wyjaśniła Anja, unosząc brew.
Mój brat milczał i nawet nie próbował zaprzeczyć. Spojrzał
na swoje odrobinę zbyt głośne w jego mniemaniu dzieci, ale
nie upomniał ich. Możliwe, że był zbyt zajęty zaciskaniem
szczęki na myśl o żałosnym bracie swojej żony.
– Ale – kontynuowała Anja, starając się, by jej głos brzmiał
ciut optymistyczniej – doszliśmy do porozumienia. Będę
jeździła do matki, tylko kiedy to konieczne, i to z dwoma
ochroniarzami.
– Zakładam, że nie jest zachwycona, iż tylu obcych będzie
kręciło się po jej domu, tak? – domyśliłam się, przysiadając
na podłodze przy Lissy i gładząc jej warkocz.
– Fakt, nie lubi gościć na swoim terytorium nieznajomych.
Nie lubi nawet za bardzo, gdy jej bliscy ją odwiedzają. No
właśnie… – Anja uniosła brew. – Dziś Vincent nalegał, by
pojechać do niej ze mną i dziećmi. Jak to, kochanie, nazwałeś?
Skryłam uśmiech. Anja potrafiła zwracać się do Vincenta
z ogromną swobodą, a „kochanie” w jej ustach skierowane do
niego brzmiało doprawdy wybornie.
– Wizyta rodzinna – odparł sztywno Vince.
– Mhm, taaa – potwierdziła. – Wizyta rodzinna. Problem
z moją matką jest taki, że ona jest uczulona na wizyty
rodzinne, więc nigdy ich nie praktykujemy. Nie lubi swoich
wnuków, a i za mną nie przepada.
– Co jest z nią nie tak?
– Vince chciał po dżentelmeńsku wyjaśnić jej, dlaczego jej
córka będzie odwiedzała ją od teraz z większą ochroną,
a także delikatnie zwrócić uwagę, że Brad to toksyczny śmieć,
jednak matka jest pod zbyt dużym wpływem mojego brata.
Nie dała sobie nic powiedzieć. – Anja potarła swoje czoło
z jawną dezaprobatą. – Zaczęła się drzeć, potem skomleć, jak
to ma w zwyczaju, aż dzieci się wystraszyły, to się stamtąd
zabraliśmy, a że byliśmy w pobliżu, po prostu wpadliśmy
tutaj.
– Babcia zrobiła się czerwona jak pomidor i spadł jej wałek
– wtrąciła Lissy z chichotem.
Po grobowej minie Vincenta i kwaśnej Anji mogłam śmiało
stwierdzić, że nie byli zachwyceni, iż ich dzieci były
świadkami takich scen.
– A… – zawahałam się, ale zaraz kontynuowałam
nieśmiało: – A, Vince, powiedz, czy… Mam na myśli, czy…
– Jeszcze nie, Hailie – odparł.
Spuściłam głowę.
– To długotrwały proces bez gwarancji sukcesu –
kontynuował. Ze srogiej głębi jego bladoniebieskich oczu
wyzierały ślady może nawet współczucia. – Wiesz o tym.
– A czy może Maya mogłaby jakoś pomóc? W przekonaniu
Charlesa? – zapytałam z nadzieją.
– Maya chce pomóc. Charles się jej jednak nie posłucha.
– Wręcz przeciwnie – wtrąciła Anja, krzywiąc się. –
Opowiadała, że Charles dosłownie lubi robić jej na przekór.
To dla niego chora zabawa.
Westchnęłam z frustracją.
– Co więcej, nie przewiduję, byśmy zawarli zgodę do czasu
wesela – zaznaczył Vince, przypatrując mi się uważnie. Jego
niebieskie oczy pasowały do błękitnego nieba rozciągającego
się za jego plecami.
Przykryłam czoło dłonią.
– Niedobrze – posmutniałam. – Tak w ogóle to jakie jest
prawdopodobieństwo, że spieprzymy Dylanowi ślub przez te
wszystkie kombinacje?
– Sam mus goszczenia niechcianych osób to chamówa –
stwierdziła Anja. – Wiem coś o tym, na moje wesele
członkowie Organizacji też się wprosili.
– Dlatego trzeba się upewnić, że na samej ceremonii nie
wynikną żadne komplikacje – oświadczył Vince. –
Rozważałem, jak im zapobiec, i uznałem, że dla zachowania
pozorów oraz aby uśpić czujność Rodrica Rettera, należy
zrobić szopkę zadedykowaną specjalnie jemu. Wiem, że nie
spodoba ci się to, co zaproponuję, ale uważam, że bezpiecznie
by było, gdybyście oboje pojawili się na weselu z partnerami.
– Ja i Adrien? – zdumiałam się. – Mamy przyjść z innymi
ludźmi?
W tle rozległ się chichot małej Lissy i naśladującego jej
śmiech Michiego. Zazdrościłam dzieciakom tej beztroski, bo
to, co właśnie usłyszałam, wydało mi się tak oderwane od
rzeczywistości, że aż przez chwilę niemożliwe do
przetworzenia.
– Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybyście zabrali
kogoś, z kim się znacie, najlepiej trochę dłużej, aby to wyszło
autentycznie i naturalnie. – Vincent obserwował mnie
uważnie, by nie przegapić mojej reakcji.
Mrugałam, wciąż siedząc na podłodze. Czułam się przez to
jak psiak, który nie do końca rozumie, co mówi do niego
człowiek, ale nerwowo macha ogonem i udaje, że wszystko
jest super.
– Czekaj, sugerujesz, że mam przyjść z jakimś swoim
poprzednim partnerem…? – zawiesiłam głos. Samo mówienie
o tym głośno wprawiało mnie w dyskomfort.
Czy to nie byłaby jakaś, nie wiem, zdrada?
– Zaś w przypadku Adriena najlepiej by było, gdyby
przyprowadził którąś ze swoich byłych partnerek.
To było jeszcze gorsze.
Coś ukłuło mnie w sercu, jeszcze tylko nie wiedziałam co.
Coś silnego w każdym razie.
– On… On wie? – zagadnęłam, a moje palce powędrowały
do łańcuszka na szyi. Ciągnęłam go dla zabawy, z zadartym
podbródkiem wpatrzona w brata.
– Rozmawiałem z nim o tym.
– I c-co powiedział?
– Zgodził się, że to potrzebna zagrywka – odparł powoli
Vince.
Spuściłam wzrok.
– Hailie.
Nie podnosiłam go.
– Hailie – powtórzył Vincent odrobinę łagodniej. – Nie był
zachwycony.
Uniosłam brodę, wzięłam głębszy wdech i skinęłam głową.
– Ja też nie jestem.
– Czy masz pomysł, kogo chciałabyś ze sobą wziąć?
Pamiętaj, że powinna to być osoba, z którą masz lub miałaś
bliższą relację.
Zamyśliłam się. Poza Adrienem ostatnimi czasy w mojej
głowie nie było miejsca dla żadnych innych mężczyzn spoza
rodziny. A wcześniej, jeszcze przed Santanem…
Zarumieniłam się.
– Ja nie miałam… za bardzo… To znaczy… Eee…
Vincent przymknął powieki.
– Nie ma czasu na twoją marną grę aktorską, drogie
dziecko – powiedział surowo. – Jeśli za bardzo żenuje cię ta
sytuacja, sam nie mam oporów, by pomóc. Proponuję, żebyś
skontaktowała się z kuzynem panny młodej.
Zamarłam.
– Z kim takim? – pisnęłam.
– Sugeruję, by pominąć moment, w którym dociera do
ciebie, iż byłem świadom twojej relacji z tym chłopakiem. –
Uniósł lekko brwi. – Zadzwoń do niego i zaproponuj mu
wspólne pójście na wesele. To nie powinien być problem,
ponieważ i tak się na nim zjawi jako rodzina panny młodej,
czyż nie?
– Skąd ty…
– Hailie, słyszysz, co mówię?
Odetchnęłam.
– Dobrze, zadzwonię do niego.
– Świetnie.
Vincent skierował się do okna, by rzucić jeszcze jedno
badawcze spojrzenie na miasto, ale odwrócił się znowu na
moje kolejne, wypowiedziane cichutkim głosem pytanie.
– A… Adrien z kim przyjdzie?
– Z byłą partnerką.
Ukłucie w sercu odezwało się ze zdwojoną siłą.
– Z kim?
– Zazdrość na bok, droga siostro – zganił mnie. – Rodric
Retter nie może jej zobaczyć.
Po raz kolejny spuściłam wzrok, myśląc sobie, że to będzie
jedno z trudniejszych zadań w moim życiu. Anja się nie
odzywała, ale przysłuchiwała się naszej rozmowie ze
współczuciem. Kierowała je, oczywiście, w moją stronę. Sama
mogła sobie wyobrazić palącą zazdrość, którą by czuła, gdyby
musiała oglądać na imprezie swojego męża z inną kobietą
u boku. I jeszcze udawać, że jej to nie rusza.
Koszmar.
– Jutro rano zadzwonię do Alexa – postanowiłam
z głębokim westchnięciem. – Teraz w Hiszpanii jest już późna
godzina. Pewnie śpi albo imprezuje.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
79

GAPIENIE SIĘ
W HOTELOWY SUFIT

Prywatny samolot Monetów wylądował na hiszpańskiej


wyspie wieczorem, w dniu poprzedzającym wesele Dylana
i Martiny.
Wysiadłam z niego ja i bliźniacy. Will i Harrison
podróżowali na własną rękę prosto z Miami, Vince ze swoją
rodziną przyleciał zaś trochę wcześniej. Chciał mieć więcej
czasu na przyzwyczajenie dzieci do nowej strefy czasowej, by
nie marudziły na ceremonii. Obliczył, o której godzinie
najlepiej było mu wylądować, by położyć je spać, aby
następnego dnia wstały wypoczęte.
Szczerze, byłam pełna podziwu dla tych rodzicielskich
kalkulacji.
– Spoko pomysł w sumie – mruknął Tony, gdy jechaliśmy
samochodem przez wyspę skąpaną w promieniach
przepięknie zachodzącego słońca. Tony oglądał ją przez
przednią szybę z fotela kierowcy w aucie, które podstawiono
dla nas na lotnisko. – Z tym weselem na Kanarach.
– Fest spoko – potwierdził Shane. – Widzieliście w ogóle te
zdjęcia plaży, zatoki i tak dalej? Te, co Dylan wysyłał i pisał,
że jutro od świtu ekipa będzie wszystko tam rozkładać…
Tony pokiwał głową.
– Hailie? – zapytał Shane, wyginając się na tyły
z przedniego siedzenia, by dostrzec wyraz mojej twarzy.
Odwróciłam melancholijny wzrok od zachwycającego,
wściekle pomarańczowego nieba.
– Hm?
– Widziałaś?
– Co?
– No te zdjęcia.
– A, tak… – Pokiwałam głową i zamachałam telefonem, na
którym zaciskałam bez sensu palce. Bez sensu, bo
wiedziałam, że osoba, z którą chciałabym pogadać, aktualnie
nie zadzwoni. – Widziałam zdjęcia. Na grupie. Fajnie wygląda
to wszystko. Pięknie wręcz.
– Co z tobą? – Shane uniósł brew.
Odchyliłam głowę z głębokim westchnieniem.
– Nic.
– Chodzi ci o Santana? – zapytał Tony z niechęcią, jakby
wkurzało go, że myśli o jakimś tam mężczyźnie psują nastrój
jego siostrze i przy okazji jemu. Akurat patrzył na drogę, nie
na mnie, ale ja za to zagapiłam się na jego wytatuowane
dłonie, manewrujące w tym momencie kierownicą.
– Nie o niego – mruknęłam.
– O tego typa, z którym idziesz na wesele? – drążył Shane.
– Którego typa? – Tony zmarszczył brwi.
– Kuzyna Martiny. Kojarzysz go przecież. Rex się nazywa.
– Alex – poprawiłam go.
– O niego chodzi? – Tony odwrócił się do mnie na sekundę,
by zaprezentować swoją wykrzywioną niechęcią minę.
– Nie – sapnęłam z irytacją. Automatycznie zebrałam
włosy na jedno ramię, chyba podświadomie próbując w ten
sposób się odgrodzić od świata zewnętrznego – w tym
przypadku od swoich braci.
– To o kogo?
Bliźniacy gotowi byli zgadywać do północy, więc w sumie
mi ulżyło, gdy Tony niespodziewanie ruszył prawdziwe
podłoże mojego złego samopoczucia.
– O tę laskę, z którą przyjdzie Santan?
Wbiłam w niego wielkie oczy, a on już wiedział, że tym
samym potwierdziłam, iż jego domysły są prawdziwe. Uniósł
wzrok do sufitu samochodu.
– Jeny, serio, Hailie? – jęknął Shane, załamany moim
tokiem myślenia.
– Miej wyjebane – doradził Tony.
– Nie każdy jest w tym takim mistrzem jak ty –
warknęłam. – W ogóle wy obaj nigdy niczym się nie
przejmujecie, to co wy możecie wiedzieć?
– Hej, to nieprawda – zaprotestował Shane. – Po prostu
przez ostatnie tygodnie Santan stawał na głowie, żeby
udowodnić, że mu na tobie zależy, i co, teraz ty tak po prostu
masz się czuć zagrożona jakąś tam obcą typiarą?
Miałam nadzieję, że przeszyłam go spojrzeniem, które było
tak ostre, jak sobie wyobrażałam.
– Nie czuję się przez nikogo zagrożona – syknęłam z pasją
i aż poprawiłam się w fotelu, by wygiąć tułów w stronę
bliźniaków. – Wkurza mnie, że przy moim mężczyźnie będzie
się kręciła jakaś baba, to chyba proste, prawda?
Moi bracia zawiesili się, zaskoczeni moją agresją.
– Ale… – wymamrotał Shane – ale to przecież na niby
tylko…
– Gdzieś mam, czy to jest na niby! – Starłam spod oka
błąkającą się łzę czystej złości. – Będzie go, cholera, trzymać
pod rękę i chichotać przy jego uchu jak jakaś idiotka.
– Nigdy nie widziałem, żeby Hailie była taka zazdrosna –
szepnął Shane do Tony’ego.
Pomimo że nawet nachylił się w jego stronę, by móc
wystarczająco mocno zniżyć głos, ja i tak go usłyszałam.
Zdenerwowana rąbnęłam o fotel przed sobą, który to właśnie
Shane zajmował. Nie zrobiłam tym krzywdy jemu, ale sobie
i na koniec jeszcze bardziej wkurzona pocierałam pięść,
dodatkowo irytowana przez bliźniaków. A raczej przez ich
pełne politowania spojrzenia, którymi mnie mierzyli. Shane
w lusterku bocznym, Tony we wstecznym.
Nie kontynuowałam tej rozmowy, żeby jeszcze bardziej nie
rozchwiać się emocjonalnie. Zamiast tego zaciskałam zęby.
Piękny zachód minął i słońce zniknęło. Była to piękna
metafora mojego aktualnego samopoczucia. Brak słońca.
Jedyne, czym mogłam się pocieszać, to że już niedługo
wyjdzie ono znowu. Prawda?
Po raz pierwszy nocowaliśmy na Kanarach w hotelu, a nie
u Blanche. Zostało to tak zorganizowane dla naszej wygody –
tutaj miały przyjechać po nas auta, a sama zatoczka
znajdowała się bardzo blisko. No i zatrzymała się tu
większość gości.
Dostałam zakaz wypytywania o tego jednego, który
interesował mnie najbardziej, dlatego tym bardziej się
denerwowałam. Nie wiedziałam nic – gdzie jest, z kim, kiedy
go zobaczę?
Już w lobby rzuciło mi się w oczy kilku Hiszpanów, którzy
witali się nawzajem i ze strzępków rozmów, jakie do mnie
doleciały, mogłam wywnioskować, że to weselni goście od
strony Martiny. Jakieś dwie kobiety opisywały sobie sukienki,
które włożą jutro, pewien mężczyzna śmiał się i klepał po
plecach młodszego chłopaka, przewidując, że „on będzie
następny”.
Stałam przy recepcji z Danilo, pozwalając, by Shane i Tony
nas zameldowali, a sama rozglądałam się w nadziei, że
dostrzegę coś, a raczej kogoś, kto mnie zainteresuje. Czy
Adrien nocuje w tym hotelu? Czy już tu jest?
Nowe pytanie zostało odblokowane, gdy weszłam do
swojego pokoju.
Boy hotelowy podążał z nami i wózkiem wypchanym
naszymi walizkami. Bliźniacy mieli pokoje na tym samym
piętrze, Shane nawet naprzeciwko mnie. To dobrze, bo miał
mnie kto złapać, gdy prawie upadłam, kiedy użyłam karty
i otworzyłam drzwi do siebie.
W przydzielonym mi pokoju, tuż na wprost, na łóżku, leżał
Alex.
Zerwał się do pozycji siedzącej i odwzajemnił spojrzenie
moje, Danilo i bliźniaków, którzy natychmiast zajrzeli do
środka, zaalarmowani moją podejrzaną reakcją.
– Co ty tu… – zaczęłam z pretensją w głosie, ale Shane
dźgnął mnie w plecy, a Tony w bok. W tym samym czasie.
– Pozory – szepnął mi bardzo cicho do ucha Shane, zezując
na boya hotelowego.
Moje usta rozciągnęły się w sztucznym uśmiechu.
– …tutaj robisz przede mną? – dokończyłam, chichocząc
sztucznie. – Alex, mieliśmy spotkać się w lobby!
Alex, siedzący na łóżku i podejrzliwie się nam wszystkim
przyglądający, uniósł brwi.
– Mieliśmy? – zdziwił się.
– Tak jak się umawialiśmy – przytaknęłam. – Cóż, nie
szkodzi. – Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do swojej
obstawy, by przejąć walizki od boya hotelowego. – Danilo,
dzięki za eskortę. Shane, Tony, zobaczymy się później,
dobrze?
Mój ochroniarz skinął głową i wycofał się z pokoju, a za
nim podążyli bliźniacy i obsługa.
– Jak coś, to wołaj, mała Hailie, będę naprzeciwko –
mruknął na odchodne Shane.
Drzwi się za nimi zamknęły, a ja zwolniłam uścisk na
uchwycie walizki. Zostawiłam ją w przedpokoju i zrobiłam
kilka kroków do przodu. Zatrzymałam się tuż naprzeciwko
Alexa. Pokój był schludny, nie jakiś bardzo luksusowy, ale
ładny i przestronny. Nie zdążyłam się jeszcze zbyt dokładnie
po nim rozejrzeć, bo skupiłam się na mężczyźnie przede mną.
Zanim weszliśmy do pokoju, Alex czytał, bo na podwójnym
łożu leżała otwarta książka. Otworzył też sobie hotelową
wodę i ustawił klimatyzację tak, jak lubił. W kącie znajdowała
się jego walizka, a kątem oka dostrzegłam przez uchylone
drzwi do łazienki, że przy umywalce już swoje miejsce
znalazła pasta do zębów i chyba jakiś odświeżacz do ust.
– To twój pokój? – zapytałam.
– Powiedziano mi, że nasz.
W ciągu ostatniej minuty zdążyłam się domyślić, że tak to
niestety zostało tu rozwiązane. Zacisnęłam
z niezadowoleniem usta, skanując wzrokiem łóżko
małżeńskie.
– Mamy razem spać?
– To ty chcesz udawać parę – prychnął Alex.
Przyjrzałam mu się. Przez telefon wydawał się obojętny, ale
na żywo wyglądał na bardziej zirytowanego.
Trochę przypakował – chyba że to ta jasna koszulka, którą
dziś założył, była przymała i bardziej uwydatniała jego
mięśnie. Poza tym niewiele się zmienił. Może jeszcze opalił
się bardziej, ale w końcu spędzał lato w Barcelonie, więc to
chyba nic dziwnego.
– Mówiłeś, że nie masz nic przeciwko – zauważyłam
ostrożnie.
– Co miałem ci powiedzieć?
– Cóż, jeśli masz coś przeciwko, to należało powiedzieć mi,
że masz coś przeciwko.
– Zdesperowanym głosem poprosiłaś mnie o pomoc. –
Alex rozłożył ręce. – To pomagam.
Wypuściłam powietrze z ust, by się trochę wyluzować. To
nie na niego jestem zła i nie mogę się na nim wyżywać.
– Wiem, jestem ci wdzięczna – zapewniłam go. – Nie
spodziewałam się tylko, że wsadzą nas razem do pokoju.
Alex w milczeniu przyjął moją skruchę. Przez chwilę
rozglądałam się po pomieszczeniu, zastanawiając się, jak się
w nim rozgościć, by czuć się tu swobodnie, skoro będę w nim
mieszkać z innym mężczyzną. Mężczyzną, z którym
w przeszłości łączyła mnie pewna całkiem bliska relacja.
– Po co to wszystko? – zapytał cicho.
– Masz na myśli udawany związek? – Również zniżyłam
głos.
– Kiedy zadzwoniłaś z tą ofertą, na początku sądziłem, że
to żart.
– Nie dziwię się, tak to brzmi.
Oparłam się biodrami o biurko. Założyłam ręce na piersi
i postanowiłam poświęcić tę chwilę uwagi Alexowi, bo
chłopakowi bez dwóch zdań się to należało.
– Doceniam, że nie próbowałaś mnie wykorzystać, tylko
jasno postawiłaś sprawę.
Coś we mnie drgnęło. Zmarszczyłam brwi i opuściłam ręce.
Nawet przez chwilę miałam ochotę jednak podejść do Alexa
bliżej, ale się powstrzymałam. Podświadomie czułam, że
mam potrzebę jednak pilnować między nami dystansu.
– Nigdy bym cię tak nie wykorzystała…
Poczułam się głupio, że coś takiego w ogóle przyszło mu do
głowy.
– Nasza znajomość trochę ostatnio odeszła w niepamięć –
zauważył. – Nie dziw się, że mam różne myśli.
– Szanuję cię, Alex. Przestaliśmy się spotykać, ale nie
zrobiłabym umyślnie nic, co by cię skrzywdziło.
– Umyślnie – powtórzył powoli.
– Alex, proszę, nie, nie wywołuj we mnie poczucia winy… –
Błagalnie przekrzywiłam głowę. – Jeśli aktorstwo na ślubie
Dylana i Martiny to dla ciebie za wiele, wystarczyło szczerze
to przyznać i wymyśliłabym coś innego…
– Dlaczego w ogóle musisz cokolwiek udawać? O co tu
chodzi?
– Widzisz, no, sprawa jest taka, że nie mogę ci powiedzieć.
Wypuścił powietrze z ust, ewidentnie zirytowany moimi
tłumaczeniami, a raczej ich brakiem.
– Spotykałaś się z kimś, prawda? – zagadnął znowu.
Cała spięta, uważając, by odpowiednio zareagować, jeśli
znowu zapyta o coś, na co nie będę mogła odpowiedzieć,
skinęłam głową.
– Co się stało z tym związkiem?
– Nie ma go – szepnęłam.
Ależ miałam suche gardło.
– Został zakończony?
Wzruszyłam ramionami.
– Jest jakakolwiek szansa, że możemy wrócić do naszego
starego układu? – zapytał z jawnym wahaniem, a zaraz dodał
szybko: – Albo stworzyć nowy.
Spuściłam głowę. Alexa walczącego o związek ze mną nie
było w moim wakacyjnym bingo. To kolejna komplikacja
mojego życia. Chciałam dać mu jasno do zrozumienia, że po
naszej relacji zostały okruchy, których nie zamierzałam
nawet zbierać, ale jednocześnie nie chciałam go ranić –
potrzebowałam wyrazić się w o wiele elokwentniejszy
i bardziej empatyczny sposób.
– Alexie, nie będzie między nami już żadnych układów –
przemówiłam wreszcie łagodnym, wyraźnym głosem.
Spojrzałam mu przy tym w oczy, by pokazać mu, że nadal jest
dla mnie ważny, tylko już po prostu w inny sposób.
– Okej – odparł cicho.
I krótko.
No i z bólem.
– Słuchaj, jeśli chcesz się wycofać z tej gierki, to powiedz,
coś wymyślę… – zapewniłam go, nerwowo bawiąc się
palcami. Absolutnie nie wiem, co bym miała tu wymyślić, ale
nie mogłam być aż tak wielką egoistką, by wykazywać się tak
olbrzymią ślepotą na krzywdę Alexa. On nic złego mi nie
zrobił. Wręcz przeciwnie – miałam z nim same dobre
wspomnienia…
Po prostu pojawił się ktoś, kto je bardzo mocno przyćmił.
– Nie, Hailie, w porządku – odparł sucho. –
Zadeklarowałem się, więc to zrobię. Nie mam nic przeciwko.
Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę, trochę szukając
kłamstwa w jego oczach, ale założył maskę, która je zasłoniła,
więc jedyne, czego się dopatrzyłam, to pustka.
– Dziękuję.
Alex wstał, przeciągnął się, potem przełożył swoją książkę
z łóżka na stolik nocny.
– Wychodzisz? – zapytał mnie, sięgnąwszy do swojej
walizki. Wyjął z niej jakiś inny T-shirt niż ten, który miał na
sobie, i zaczął się przebierać.
Odwróciłam wzrok na widok jego klatki piersiowej. Kiedyś
wodziłam po niej palcami i ta myśl była dla mnie bardzo
niekomfortowa.
– Co, serio, Hailie, czerwienisz się? – prychnął
z niedowierzaniem.
– Nie czerwienię! – warknęłam. Zerwałam się z miejsca
i sama poszłam po swoją walizkę. Nie zamierzałam się
oczywiście przy nim przebierać, ale chciałam się czymś zająć
i rozpakowanie swoich rzeczy wydawało się dobrym
pomysłem. – I nigdzie nie wychodzę. Jest późno, a jutro rano
mamy wesele.
– Z którego okazji zjechała się tu połowa mojej rodziny.
Chcę się z nimi zobaczyć.
– W takim razie do później – rzuciłam przez ramię.
W ciszy rozpakowywałam swoje złożone w zbite kostki
ubrania. Shane się ze mnie śmiał, że potrafię składać ciuchy
precyzyjniej, niż robiłaby to maszyna. Kiedyś prosił mnie,
bym i jemu pomagała w pakowaniu, ale sytuacja w jego
walizce i tak zawsze jakimś cudem kończyła się chaosem.
Czułam na sobie sporadyczne spojrzenia Alexa. Kręcił się
po pokoju, potem umył zęby, psiknął się wodą kolońską,
zmierzwił włosy, używając do tego jakiegoś dziwnie
pachnącego specyfiku. Przez cały ten czas milczeliśmy.
Aż wreszcie mruknął jakieś pożegnanie i drzwi się za nim
zamknęły z cichym kliknięciem.
Wtedy dopiero odsunęłam się od walizki, w której na koniec
już tylko bez sensu przekładałam rzeczy, i odetchnęłam.
Ależ to była dziwna sytuacja.
Totalnie nie fair w stosunku do Adriena, przecież
mieszkanie w jednym pokoju z innym mę…
Zamarłam.
A potem uderzyły mnie mdłości.
Czy to oznacza, że Adrien dostał pokój z inną kobietą?
Aż się zakołysałam na kolanach i usiadłam.
Patrzyłam gdzieś w punkt na podłodze. Czułam, jak serce
mi przyspiesza, jak zaczynają mi drżeć wnętrzności.
Naprawdę rozważyłam pomysł, by przejść do łazienki
i zwymiotować.
Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam widzieć wszystko
w czarnych barwach. Z wściekłości szarpnęłam nawet za
jedną z ładnie złożonych bluzek w walizce i rzuciłam nią
przed siebie. Dzieci Vince’a robiły tak ze swoimi zabawkami,
kiedy coś im się nie podobało. To znaczy Michi tak jeszcze
robił, bo był mały, Lissy natomiast już się nauczyła, że to nie
jest dobry sposób na radzenie sobie z negatywnymi
emocjami. Tak że można powiedzieć, że byłam mniej stabilna
psychicznie niż moja czteroletnia bratanica.
W tej chwili nie mogłam mniej o to dbać.
Wstałam, przeszłam się. Wciąż unoszący się zapach wody
kolońskiej Alexa przypominał mi, że w pokoju Adriena jakaś
obca dziewczyna mogła rozpylać właśnie słodkie perfumy.
Kwiatowe lub z nutką cholernych truskawek.
Zabolał mnie brzuch i przykładałam do niego dłoń, gdy
oczyma wyobraźni oglądałam scenę, jak ta sama dziewczyna
przebiera się przy Adrienie, jak Alex przy mnie. Paraduje
przed nim w staniku, a co, jeśli nawet i bez niego?
Prawie się poryczałam ze złości i bezsilności.
Miałam ochotę wybiec z pokoju, znaleźć Rodrica Rettera,
ukatrupić go gołymi rękami, a potem z rozpędu trzepnąć też
kobietę, która możliwe, że właśnie dobierała mi się do
Adriena.
Och, nędzny był to dla mnie wieczór. Zdecydowałam, że
spędzę go w pokoju. Shane i Tony podobno gdzieś wyszli, bo
i mnie proponowali mały spacer, ewentualnie wyjście na
drinka, ale odmówiłam.
Może nie powinnam? Może gdybym zrobiła coś innego niż
leżenie w łóżku i gapienie się w hotelowy sufit, to pomogłoby
mi rozproszyć negatywne myśli?
Prawdopodobnie nie, pewnie byłabym przygnębiona i tylko
popsuła bliźniakom nastroje swoim ponuractwem.
Dlatego zostałam, przewracałam się w łóżku,
denerwowałam.
Odłożyłam telefon na biurko, bo gdy leżał pod poduszką lub
na stoliku nocnym, wiecznie po niego sięgałam. Liczyłam, że
może dostałabym jakąś wiadomość od Adriena, ale ustalone
zostało, że nie wolno nam się kontaktować, i on skrupulatnie,
niestety, przestrzegał tej zasady.
Był zajęty nowym towarzystwem.
Skrzywiłam się na tę odważną, okrutną myśl. Sama sobie
wkręcałam idiotyczne przekonania. Przecież ufałam
Adrienowi, nigdy nie zrobiłby mi czegoś takiego. Nie rzuciłby
się na pierwszą lepszą kobietę. Może męczył się teraz tak
samo jak ja?
Choć byłam gotowa do snu, nie zmrużyłam oka nawet na
moment. Wierciłam się pod kołdrą, wbijając palce
w poduszkę. Minęło tak kilka godzin, które przetrwałam
w takim stresie, że jestem pewna, iż zdążyłam schudnąć,
i sukienka, którą mieli mi jutro dostarczyć, okaże się za duża.
Doczekałam się nawet powrotu Alexa, a wtedy już w ogóle
niemożliwe było, żebym zasnęła. Wciskałam jedno ucho
w poduszkę, drugim nasłuchując każdego dźwięku. Zamknął
się w łazience, przygotował do snu. Potem przyszedł do łóżka
i jestem pewna, że gapił się przez chwilę na tył mojej głowy,
zanim zgasił światło i wślizgnął się pod narzutę.
Powstrzymałam skrzywienie na swojej twarzy, gdy
poczułam, jak materac porusza się pod jego ciężarem. To nie
był mężczyzna, z którym chciałam być właśnie w łóżku. Mimo
naszej historii powodowało to u mnie dyskomfort, dlatego
wytrzymałam tak tylko przez krótki moment.
– Alex? – zagadnęłam, podnosząc się do pozycji siedzącej.
Odwróciłam się w jego stronę. On też ułożył się do mnie
plecami.
– Hm?
– Ja tak nie mogę.
– Czego nie możesz? – Gdzieś w jego głosie słyszałam
westchnięcie, jakby miał już trochę dość moich dramatów.
Absolutnie go za to nie oceniałam, sama miałam siebie
dość.
Alex wrócił ze spotkania z rodziną i przyjaciółmi. Otaczała
go nawet subtelna mgiełka zapachu wina i morza. Gotów był
właśnie wygodnie zasnąć, by cieszyć się jutrzejszym dniem,
a ja jak zwykle musiałam coś skomplikować.
– Nie zasnę w jednym łóżku, przepraszam – szepnęłam.
Alex się napiął, widziałam to po jego plecach. Zgadza się,
nie założył koszulki do snu. Tym bardziej byłoby to dla mnie
dziwne – leżeć z nim pod tą samą kołdrą.
A następnie odetchnął i się wyluzował. Może policzył
w głowie do dziesięciu.
– Spoko, możesz się położyć na kanapie.
Zagryzłam wargi. Kanapa znajdowała się tuż przy oknie
i była bardzo gustowna, jednak zdecydowanie nie nadawała
się do wygodnego spania. Była przede wszystkim za krótka,
by się na niej wyciągnąć. Mimo to spróbowałam.
W ciemnościach położyłam się na niej z własną poduszką.
Kiedyś Alex potrafił stanąć na głowie, żebym była
zadowolona i żeby zaspokoić moje potrzeby. Gdybym kilka
miesięcy temu powiedziała mu, że nie chcę z nim spać, sam
przeniósłby się chociażby na podłogę. Ale w obecnej sytuacji
nie dbał o mnie już tak bardzo i zdecydowanie nie miałam o to
pretensji. Nie zasługiwałam na jego wyrozumiałość, nie było
potrzeby, by nade mną skakał.
Wystarczyło mi, że robił to tylko jeden mężczyzna.
Nadal nie mogłam zasnąć. Kanapa jeszcze mniej sprzyjała
spędzeniu tu miłej nocy i wytrzymałam na niej niecałą
godzinę. Nawet Alex zdążył zasnąć, co rozpoznałam po jego
miarowym oddechu.
A ja, nudna, nadal tkwiłam myślami w pokoju hotelowym
Adriena Santana. Czy i on miał opory, by spać z inną kobietą?
Czy jeśli nie, to chociaż się od niej odwrócił? A co, jeśli ona się
do niego zbliży, a co…
Wstałam.
W pośpiechu i bez zapalania lampki, narzuciłam na siebie
hotelowy szlafrok. Wymknęłam się z pokoju, na stopy
wsunąwszy sobie również hotelowe kapcie. Hol był jasny,
długi i pusty, trochę jak w horrorach, ale nie szkodzi, bo nie
zamierzałam zapuszczać się nigdzie daleko. Zapukałam do
drzwi naprzeciwko.
Shane otworzył mi dopiero po kilku dłuższych chwilach.
Mrużył oczy, włosy sterczały mu na wszystkie strony
i w ogóle nawet nie pomyślał, by narzucić na siebie coś więcej
niż bokserki, w których spał.
– Mogę? – zapytałam cicho.
Ziewając, usunął się z wejścia, by mnie wpuścić.
– Jest noc – zauważył zmęczonym głosem.
– Nie mogę zasnąć – szepnęłam. – Wylądowałam w łóżku
z Alexem.
– No to dawaj do mnie, mała Hailie – mruknął i walnął się
na swój materac, nie zwracając na mnie więcej uwagi.
Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem i wysiliłam swoje
pokłady wewnętrznego spokoju, by bałagan, jaki panował
w pokoju mojego brata, nie wyprowadził mnie z równowagi.
Nawet w mroku widziałam te ciuchy na ziemi i jakiś papier na
stoliku nocnym po stronie łóżka, którą zajęłam.
Dlaczego on nie wyrzucił tego papieru przed pójściem
spać?
Dlaczego go tu zostawił?
Nie miałam siły teraz mu tu sprzątać, więc
z westchnieniem zgarnęłam śmieć na podłogę, obiecując
sobie, że będę o nim pamiętała i nie wdepnę w niego rano
nagą stopą, gdy już będę wstawać.
Spanie obok mojego brata Shane’a znajdowało się w mojej
głowie w tej samej kategorii, co spanie z dodatkową
poduszką. Komfort, zwykle niepotrzebny, ale podczas
pewnych nocy przydatny.
Dziś, na przykład, bardzo mi się przydał, bo to tutaj
wreszcie znalazłam spokój, przestałam torturować się
głupimi wizjami i zasnęłam, gotowa na to, co przyniesie jutro.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
80

MORDERCZY NASTRÓJ

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam rano, było wdepnięcie


w papier przy łóżku Shane’a.
Następnie opuściłam pokój, upewniwszy się, że wcześniej
obudziłam brata i zawiadomiłam go, że zobaczymy się zaraz
na śniadaniu.
Wróciłam do siebie, gdzie Alex akurat wyłączał swój budzik
i przecierał oczy. Nie skomentował mojej nieobecności, nie
był też nią zaskoczony.
– Powinniśmy zejść do restauracji razem – oznajmiłam,
wskakując na szybko w dres.
– Za piętnaście minut będę gotowy – mruknął tylko.
Dwadzieścia minut później wyszliśmy ramię w ramię
z windy do lobby. Całą drogę na śniadanie rozglądałam się
niby to obojętnie. Szukałam wzrokiem Adriena, jednocześnie
błagając wszechświat, by na niego nie wpaść. Zwłaszcza jeśli
miał zjawić się w towarzystwie jakiejś kobiety. Nie mogłam
obiecać, że wtedy nie wylałabym na nią przypadkowo kawy
i cały nasz misterny plan poszedłby do kosza, tak jak
ostatecznie trafił tam papier spod łóżka Shane’a.
Rozweseliłam się trochę, gdy zasiadłam do stołu, przy
którym zbierała się powoli moja rodzina. Wszyscy zatrzymali
się w tym hotelu i obecni na śniadaniu byli już punktualnie
Vincent z Anją i dziećmi oraz Will i Harrison.
Anja trzymała Michiego na kolanach i proponowała mu
różne owoce, a Vince, wzdychając, wyciągał właśnie z rączek
zawiedzionej Lissy kostki cukru, których dziewczynka
nabrała za dużo i planowała wrzucić je sobie wszystkie naraz
do herbaty.
Harrison popijał swoją herbatę z nie mniejszą gracją niż
wino wieczorami i ukrył rozbawiony uśmiech, gdy dostrzegł,
że spojrzenie Willa zrobiło się czujne na widok Alexa
u mojego boku.
Vincent też nie powitał nas z wielką serdecznością, ale
wiadomo, on nigdy przecież nie uchodził za serdecznego.
Jednocześnie pomyślałam sobie, że zachowanie moich braci
to komedia – żaden mój chłopak nigdy nie miał szans im ot
tak przypasować. Zabawne, że kiedy względnie zaakceptowali
Adriena, teraz na powrót stroszyli brwi na mojego nowego,
niechby i na niby partnera.
Usiadłam przodem do wielkiej szyby, z której rozpościerał
się widok na błękitne, połyskujące morze, a tyłem do wejścia,
żeby nie skupiać się ciągle na tym, kto wchodzi do restauracji
i z niej wychodzi, jednak poskutkowało to tylko tym, że
częściej się odwracałam. Wreszcie Vincent rzucił mi znaczące,
bardzo ostrzegawcze spojrzenie i wtedy utkwiłam wzrok
w swoim talerzu na dłużej.
Alex co chwilę witał się z kimś na sali. Czasem do kogoś
machnął, ktoś do niego coś zawołał lub nawet rzucił przez pół
pomieszczenia jakimś żartem i trochę miałam wyrzuty
sumienia, że trzymam go ze swoją nudną osobą przy stoliku
z moją rodziną, z którą niezbyt swobodnie mógł sobie
porozmawiać, skoro mógłby usiąść ze swoimi krewnymi i tam
milej spędzić ten poranek.
Sytuację ratował Will, który, choć sztywno, próbował go
zagadywać, aż w końcu do ich rozmowy włączył się Harrison
i jako tako kilka tematów udało im się poruszyć nawet w nie
najgorszym tonie.
Później przyszedł do nas Shane, a zaraz potem na ramieniu
moim i Alexa spoczęły dłonie Dylana.
Zaszedł nas od tyłu i mój pochmurny nastrój natychmiast
zderzył się z jego rozradowaną aurą. Widać było od razu, że to
ważna dla niego okazja – pojawił się tu w koszuli i nawet
szelkach, nie w dresie, jak można było się spodziewać, no
a w oczach błyszczało podniecenie.
– Witam swoją piękną rodzinkę – zawołał, po czym
nachylił się do Alexa i mruknął odrobinę ciszej: – I ciebie,
ziomeczku, również.
Dłoń Dylana z całą pewnością zaciskała się dużo mocniej na
ramieniu Alexa niż na moim. Nie wiedział do tej pory o tym,
że razem mieliśmy jakąkolwiek historię
romantycznopodobną. To musiał być dla niego szok i byłam
pewna, że tak ładnie sobie z nim radził tylko dlatego, że zaraz
miał brać ślub i głowę zaprzątały mu inne rzeczy.
– Widzę, że się nie stresujesz – skomentowałam
z rozbawieniem, podejmując poważną próbę rozpogodzenia
się w tak ważnym dla mojego wrednego brata dniu.
– A czym tu się stresować? – prychnął.
– Żeby ci panna młoda nie zwiała sprzed ołtarza, na
przykład – zadrwił Shane.
– Mhm, ta, żebym ja, kurwa, nie zwiał.
Parsknęliśmy wszyscy.
Oprócz Vincenta, u którego boku Lissy szczerzyła się zbyt
szeroko. Wyciągnęła drobną rękę do wujków i zamachała
palcami.
– Musicie zapłacić.
Dylan spojrzał na jej rękę i udał najbardziej teatralny szok,
jaki kiedykolwiek widziałam w życiu. Taki z przesadnie
uniesionymi brwiami i ustami ułożonymi w kształcie literki
„O”.
– Za co?
Dziewczynka zachichotała.
– Za brzydkie słowo.
– Które?
– No… k…
– Lindsay – upomniał ją surowo Vince.
Shane i Dylan roześmiali się złośliwie.
– Dobra, młoda, trzymaj – mruknął Dylan. Z kieszeni
dresów wyciągnął zgnieciony banknot studolarowy i wsunął
go w dłoń naszej bratanicy.
Lissy przytuliła pieniądz, zadowolona ze swojej
interwencji, czego Vincent więcej nie skomentował, a tylko
uniósł wzrok do sufitu.
Wydawało się, że już mi się polepszyło. Szczerze się
zaśmiałam, coś przekąsiłam, więc naturalnie zaraz mój
względny spokój musiał zostać naruszony. Tak się stało
bardzo szybko: nagle kątem oka zobaczyłam to, czego
zobaczyć tak bardzo się bałam.
Adrien, zupełnie jak Vincent i Dylan, przyszedł na
śniadanie w koszuli. Jego przystojna twarz wyglądała na
wypoczętą, ale znudzoną. Rozejrzał się po restauracji,
odrobinę dłużej prześlizgując się wzrokiem po kąciku
Monetów, który moja rodzina tu sobie utworzyła. Trudno było
go nie zauważyć, zaczynaliśmy robić spore zamieszanie.
Można by współczuć pozostałym gościom hotelowym, ale
na pierwszy rzut oka i tak się wydawało, że większość
z korzystających z restauracji osób przyjechało tu na wesele,
a więc raczej były bardziej wyrozumiałe. Szczególnie widząc,
że to wokół pana młodego robi się takie zamieszanie.
Zapamiętałam dobrze moment, w którym Adrien dojrzał
Alexa. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale zdawał się
w ogóle nie zareagować, tylko od razu przeniósł oczy na mnie
i nawiązaliśmy sekundowy kontakt wzrokowy.
No i się odwrócił.
Tyle.
Serce mi zadrżało ze smutku, ale było to nic w porównaniu
z prądem, który przez nie przeszedł, gdy mój wzrok padł na
kobietę obok Adriena.
Prawie się zapowietrzyłam. Dziewczyna rozglądała się na
początku po restauracji razem z Adrienem, po czym ruszyła
w ślad za nim. Nie uszło mojej uwadze, że miała na sobie
obcisłą miniówkę i koszulkę na ramiączkach. W uszach
kolczyki, a na twarzy widoczny makijaż.
I co, ona się tak umalowała na śniadanie?
– Hailie.
Odwróciłam się do swojego stolika. Vincent, siedzący
naprzeciwko mnie, wpatrywał się we mnie ostrzegawczo.
– Dyskrecja – przypomniał mi.
Nabiłam na widelec kilka kawałków owoców na raz,
powstrzymując łzy. Alex, który był mniej więcej świadom
tego, co się właśnie działo, skwitował to milczeniem.
Odwrócenie się byłoby zbyt oczywiste, za bardzo dla mnie
bolesne i w ogóle nie miało sensu, a na pewno nie pomogłoby
mojemu aktorstwu. Kilka razy drgnęłam i błądziłam
spojrzeniem, jakbym szykowała się, by to zrobić, ale Vincent
ciągle czuwał.
– Rodric Retter tu jest – rzucił w pewnym momencie do
mnie cicho przez stół.
Zacisnęłam zęby.
Za moimi plecami rozległ się kobiecy śmiech. Głośny, nie
wiedziałam czyj, ale wyobraziłam sobie, że to ta dziewczyna,
która przyszła na śniadanie z Adrienem, tak hałasuje,
i spięłam się jeszcze bardziej.
Moi bracia sobie żartowali i mieli raczej dobre humory, ale
każdy z nich wiedział, dlaczego ja nie uczestniczę w tych
porannych wesołościach całą sobą. Czemu się tak garbię
i zaciskam usta.
– To nie ona się tak śmieje – szepnął do mnie Shane.
Kochany, dobrze wiedział, o co mi chodzi. Uniosłam na
niego pełne nadziei spojrzenie.
– Ona tylko siedzi, pije kawę i patrzy w okno. W ogóle ze
sobą nie gadają – zrelacjonował mi, a kiedy już tak nachylał
się do mnie, by mi to powiedzieć, skubnął mi swoim widelcem
kilka owoców z talerza.
– Dzięki – mruknęłam i posłałam mu mały, wdzięczny
uśmiech.
Ktoś zaczął głośno klaskać.
– A wy co się tak zbiliście w tym kącie, hę? – ryknął wujek
Monty, wesoło krocząc w naszą stronę.
Kiedy weszłam do hotelowej restauracji, było tu całkiem
spokojnie, ale teraz sala powoli zapełniała się Monetami,
a zbyt duże zagęszczenie Monetów w jednym miejscu zawsze
skutkowało niczym innym jak wielkim chaosem.
– A oto i on, cały na biało – zawołał Dylan, chętny na
robienie hałasu. To był jego dzień i nie zamierzał chować się
przed światłem reflektorów. Wręcz przeciwnie, wcinał się
w nie bardzo chętnie.
Wujek Monty faktycznie przyszedł ubrany na biało.
Koszulka i kuse spodnie kontrastowały z jego muśniętą
francuskim słońcem skórą.
– Poczekaj, aż zobaczysz mój gajer, będę konkurencją dla
panny młodej – zaśmiał się Monty, po kolei podając rękę
każdej osobie z naszej ekipy. Zmrużył oczy na widok Alexa, bo
go nie poznawał, ale nie skomentował jego obecności, bo
zaraz ukłonił się nisko Anji, ucałował rączkę Lissy, a potem
stanął za mną, poklepał mnie od tyłu po policzku i ucałował
w bok głowy. – Cześć, gwiazdo.
– Hej, Monty. – Uśmiechnęłam się do niego.
– Lepiej sobie uważaj – ostrzegł go Dylan z kpiną. –
Martina jest dziś w morderczym nastroju.
– Skąd wiesz?
– Bo u niej byłem? – prychnął Dylan.
Wszyscy zabuczeliśmy głośno.
– Gościu, co ty – jęknął Monty. – Nie wolno oglądać panny
młodej w dniu ślubu.
– Nie wolno to rezygnować z porannego seksu w dniu
ślubu.
– Z czego? – zapytała Lissy.
– Rany, zamknijcie się – westchnęłam, kręcąc głową ze
śmiechem i dezaprobatą naraz.
– Lissy, zjedz coś jeszcze, to będzie długi poranek –
zaproponowała szybko Anja, bo dziewczynka już otwierała
usta, by drążyć temat.
Spokój morza za oknami hotelowej restauracji nijak się
miał do tego, co panowało w środku, gdy zebrali się tu
wszyscy członkowie rodziny Monet. Moja rodzina
rozpanoszyła się wszędzie, ewidentnie zdominowała
pomieszczenie. Zaraz zszedł do nas zaspany, rozczochrany
Tony i trzeba było dołączyć kolejny stolik, bo zaczynało się
robić ciasno.
Panowie głośno wspominali wieczór kawalerski. Dylan
wcinał banana, a w jego nawet donioślejszym niż zwykle
śmiechu dźwięczało podekscytowanie wielkim dniem.
– …więc zachowuj się, bo ja nie zamierzam świecić za
ciebie oczami. – Rozległ się gorączkowy szept Mayi.
Pochylała się nad Flynnem, którego prowadziła za rękę, ale
kiedy już do nas dotarli, wyprostowała się, a na jej twarzy
pojawił się uśmiech.
Miłe to było, że wszyscy tak tryskają dziś szczęściem.
Bardzo żałowałam, że nie mogę w stu procentach dzielić tego
nastroju. Mimo to starałam się nie być smutaską, pomogło mi
w tym zwłaszcza pojawienie się Mayi.
– Hej, kochana! – przywitała się najpierw ze mną ciasnym
uściskiem. – Zdaje się, że twoja suknia przyjechała.
– Och, to chyba czas, żebym powoli zaczynała
przygotowania – odparłam z ulgą, że będę mogła zaraz
zniknąć z restauracji i nie tracić całej energii na nieoglądanie
się na Adriena i jego partnerkę. – Byłaś u Martiny?
– Są z nią mama i siostra, robi się na bóstwo. Ja też
powinnam zacząć. Muszę sobie przykleić płatki pod oczy.
Monty, przypilnuj, żeby Flynn coś zjadł. Monty, słyszysz?
– Możesz usiąść na moim miejscu, Flynn, ja się zbieram –
zaproponowałam i wstałam od stołu.
– W takim razie ja też będę szedł – zadeklarował Alex
i wstał, łapiąc za filiżankę ze swoją niedokończoną kawą.
Wskazał nią na dalszą część sali. – Pójdę się jeszcze przywitać
z paroma osobami, zobaczymy się w pokoju.
– Jasne – odparłam, ale nawet nie zdążyłam nic dodać
i Alex już się ulotnił.
Wiedziałam dlaczego. Jeśli nie należysz do rodziny Monet,
nigdy nie poczujesz się tu swobodnie. To dlatego Adrien był
wyjątkowy. On potrafił wczuć się w ten klimat. Potrafił być
dojrzały i poważny w rozmowie z Vincentem, a jednocześnie
wyjść na bliźniaków i Dylana z piłą mechaniczną, jeśli było
trzeba.
Alex nie czuł się w stu procentach dobrze w takim
towarzystwie, a ja nie starałam się ułatwić mu zadania.
Byłam najgorszą partnerką na niby.
Opuszczając restaurację, ledwo się powstrzymywałam, by
nie zerknąć niby to przypadkiem ostatni raz na Adriena.
Pomógł mi w tym Rodric Retter, na którego prawie bym
wpadła, idąc do wyjścia, gdyby Maya nie przytrzymała mnie
za łokieć.
Zatrzymaliśmy się naprzeciwko siebie.
– Witam, panno Monet – przemówił powoli, skinąwszy mi
głową. Na wysokości jego opiętego koszulą brzucha jak
zwykle dyndał sygnet. Przypominał o władzy tego człowieka
i powodzie, dla którego musiałam odgrywać całą tę szopkę.
Czułam nienawiść, ale musiałam ją ukrywać, bo on świdrował
mnie spojrzeniem, jakby próbował przeanalizować moje
wszystkie myśli, plany i motywy.
– Dzień dobry, panie Retter – odpowiedziałam z nadzieją,
że w moim głosie wybrzmi odpowiednia doza pewności
siebie.
– Rozstanie z panem Santanem zdaje się nie wzbudzać
w tobie większych emocji, czyż nie, panno Monet?
– Widać nie zależało mi tak bardzo – stwierdziłam
grobowo.
– Jemu też najwyraźniej nie.
Nie odpowiedziałam.
Retter bardzo demonstracyjnie omiótł salę spojrzeniem
i zatrzymał wzrok dłużej na plecach Alexa, który stanął sobie
przy czyimś stoliku, pogrążony w small talku. Uśmiechał się
i nadrabiał teraz te wszystkie smętne interakcje, które
wcześniej odbył z moją rodziną.
– Do zobaczenia na ceremonii – szepnął mężczyzna
i wyminął mnie z zagadkowym wyrazem twarzy.
Z lobby do windy weszłam, zaciskając usta. Maya nie
opuszczała mojego boku i odezwała się, dopiero gdy drzwi się
zasunęły i dostałyśmy namiastkę prywatności.
– Już niedługo zetrzesz mu tę demonstracyjną wyższość
z mordy – obiecała mi, pocierając moje ramię.
Uśmiechnęłam się.
– Dobrze cię widzieć, Maya.
– Wiadomo – odparła. – Jak się czujesz?
Spojrzałam na siebie w lustrze w tej eleganckiej, wyłożonej
jasnym marmurem windzie. W swoim dresie i ze związanymi
włosami nie pasowałam do tego wnętrza, ale jeszcze bardziej
nie pasowała do niego Maya z wałkami w swoich blond
włosach, dlatego nie czułam się wcale źle.
Normalka przyjść na śniadanie bez makijażu i w luźnych
ubraniach, a nie to co poniektórzy.
– Trzęsę się na myśl o innej kobiecie u jego boku –
wyznałam, sama dostrzegając w lustrze, jak w moich oczach
przebłyskuje nienawiść.
– Ależ Hailie, nic dziwnego, ja na twoim miejscu
rozerwałabym ją na strzępy.
Zamrugałam.
– Maya, nie możesz mi tak mówić.
– Wydłubałabym szmacie oczy.
– Maya! – jęknęłam. – Muszę zacisnąć zęby i to przetrwać.
Ciocia Maya wzruszyła ramionami.
– Cóż, jeśli cię to pocieszy, to Adrien wyglądał na
kompletnie niezainteresowanego jej towarzystwem.
– Powinien chociaż udawać, żeby być wiarygodnym –
westchnęłam, ale nic nie potrafiłam poradzić na uczucie
satysfakcji, które pojawiło się w moim sercu.
– Skoro tak, to i ty mogłabyś robić lepszą robotę –
zauważyła. – Wyglądasz, jakbyś siedziała przy Alexie za karę.
– S i e d z ę przy nim za karę.
– I Retter może to widzieć.
Winda zatrzymała się na moim piętrze.
– Wiem – westchnęłam, ostatni raz zerkając na swoją
przybitą twarz w lustrze. – To będzie trudny dzień.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
81

WESELE MAFIOSÓW

Suknia leżała przygotowana na łóżku, z którego tej nocy


uciekłam przed Alexem.
Wesele odbywało się na plaży, na Wyspach Kanaryjskich,
latem, w pogodny dzień…
…ale kreacja, którą wybrałam, kłóciła się z tą sielankową,
beztroską scenerią. Była długa i czarna. Szalenie elegancka
i wystarczająco mroczna, by podkreślić mój melancholijny
nastrój. Nagie plecy obwiązywały mi sznureczki, talię
podkreślało wcięcie. Spod rozporka wystawał kawałek
smukłej nogi, którą wysmarowałam pachnącym masłem do
ciała i którą wydłużała czarna, prosta szpilka.
Popijałam wino musujące z kieliszka, gdy makijażystka
pracowała nad moją twarzą, a fryzjerka prostowała mi włosy.
Z jakiegoś powodu zależało mi jak nigdy, by zrobić się na
bóstwo.
Alex wrócił do pokoju pół godziny później, ale
zamieniliśmy bardzo mało słów. Może dlatego, że
przymykałam powieki i wyglądałam, jakbym spała.
Tymczasem ja tylko wyciszałam się przed trudną misją.
W pokoju odwiedził mnie jeszcze Dylan, żeby oficjalnie
podziękować za każdą słodką radę, jaką się z nim podzieliłam.
Przyszedł też Tony i skubnął mi maseczkę do twarzy. Pojawił
się Shane i zabrał z mojej lodówki dodatkowo płatną colę.
Vincent zjawił się, by się upewnić, że nadal mam
wystarczająco dużo siły, by grać przed Retterem, a Will wpadł
na chwilę, powiedział mi komplement, pokręcił się trochę
i zadbał, by dolano mi wina.
Komplement usłyszałam też od Alexa, kiedy przed
wyjściem z pokoju zobaczył mnie w pełnej krasie.
– Wyglądasz pięknie, Hailie – powiedział szczerze
ściszonym głosem.
Uśmiechnęłam się do niego miło.
– Dziękuję, Alex. Ty też.
Prezentował się naprawdę przystojnie. Był dobrze
zbudowany, garnitur podkreślał jego muskularną sylwetkę,
włosy sobie ładnie roztrzepał, a błysk pożądania w jego
ciemnych oczach, choć nie na miejscu, dodawał mu uroku.
– Szkoda, że nie jesteś moja.
Szepnął to do siebie pod nosem, bardzo cicho, tak cicho, że
szelest mojej sukienki, gdy akurat przechodziłam przez
pokój, prawie to zagłuszył, ale usłyszałam to.
Zatrzymałam się i odwróciłam. Wwiercając w niego nagle
ostrzegawcze spojrzenie, uniosłam wysoko brodę.
– Jestem niczyja.
Co to w ogóle za zwyczaj, że trzeba być czyjąś? Prychnęłam.
Jeśli wprawiłam Alexa w zakłopotanie, to szybko się
pozbierał, bo wyszedł z pokoju razem ze mną, sprawiając
wrażenie, iż jest w pełnej gotowości, by mi towarzyszyć.
Widziałam to po nim, gdy wpatrywałam się w nasze odbicia
w lustrze w windzie. W ogóle to naprawdę dobrze razem
wyglądaliśmy, ale nie poświęciłam tej myśli dłuższej chwili.
Goście weselni gromadzili się w lobby. Pomieszczenie, choć
przestronne, dość szczelnie wypełniali zbici w grupki ludzie,
wśród których trzeba było się nalawirować, aby dotrzeć do
celu. Wynikało to zapewne z faktu, że każdy chciał do
ostatniej chwili przed ceremonią poczekać w chłodnym,
klimatyzowanym hotelu. Zapowiadano wprawdzie, że dziś
nad morzem ma wiać lekki wiatr, więc upał nie powinien
zbytnio dawać się we znaki, jednak mimo wszystko zaczęłam
się zastanawiać, czy pomysł ze ślubem na plaży na pewno był
trafiony.
Gdzieś pod ścianą wypatrzyłam Shane’a i Tony’ego.
Trzymając ręce w kieszeniach swoich garniturowych spodni,
rozmawiali z wujkiem Montym. Ten tak jak obiecał, ubrał się
w biały garnitur i teraz prawie zlewał się z białą kanapą, na
której siedział. Obok niego stali Flynn i Lissy, prezentując się
razem przesłodko. Flynn miał na sobie miniaturowy garnitur,
Lissy zaś rozkloszowaną sukienkę w kolorze brzoskwini.
Dzieci trzymały w rękach jakieś karty i z zapałem na ich temat
rozprawiały, a czuwała przy nich niania.
Ruszyłam w stronę swojej rodziny z Alexem u boku.
Uśmiechnęłam się na ich widok, bo cokolwiek by się nie
działo, oni zawsze dodawali mi siły. Pragnęłam już znaleźć się
przy nich i odetchnąć.
Lissy akurat pokręciła głową, nie zgadzając się w czymś
z Flynnem, dzięki czemu dostrzegła, że idę w ich stronę i się
rozpromieniła.
– Ciocia Hailie! Jesteś jak królowa! – zawołała z ekscytacją.
Kilka przypadkowych osób spojrzało w moją stronę,
zapewne Hiszpanie z rodziny panny młodej, którzy
w większości wyróżniali się ciemną oprawą oczu i niemal
czarnymi, gęstymi włosami. Bliźniacy i wujek Monty też
przerwali rozmowę, by na mnie zerknąć, wcale
niezaskoczeni, że ich młodsza siostra i bratanica robi wejście.
Nawet niania się zapatrzyła.
Odwrócił się ku mnie też mężczyzna, którego miałam
właśnie wyminąć. Musiałam trochę odchylić się w bok, by
niechcący go nie szturchnąć. Już w momencie, w którym się
poruszył, wiedziałam, że to Adrien. Poznałam go po
kosztownej marynarce, po włosach, które uwielbiałam
przeczesywać palcami, po sylwetce, po samym, cholera,
zapachu.
Spojrzenie ciemnych oczu Adriena zabłąkało się na moją
twarz, omiotło czarną sukienkę; odwzajemniłam je, usiłując
zachować chłodną obojętność. Trudne to było zadanie,
poczułam bolesny ucisk w klatce piersiowej, z drżeniem
wypuściłam powietrze z płuc. Ten ułamek sekundy
wystarczył, by roztrzaskać moją pewność siebie na drobne
kawałki.
Na ten krótki moment czas zwolnił, spoglądaliśmy sobie
w oczy jak zahipnotyzowani i nagle drgnęłam zaskoczona,
gdy poczułam dotyk jego dłoni, której grzbiet musnął
przelotnie moją rękę.
To było zaledwie mgnienie, jednak wystarczyło, by przez
moje ciało przeszedł prąd. Na krótką chwilę moja obojętna
maska opadła, utonęłam w jego oczach, a ludzie wokoło
zniknęli.
Zaraz jednak go wyminęłam i czar prysł. Znowu
znajdowałam się w lobby pełnym gości weselnych. Dotarłam
do swoich bliskich, uśmiechając się wesoło do Lissy
i Michiego. Na skórze nadal czułam ciarki, które nie
pozwalały mi zapomnieć o Adrienie, o jego oczach i dotyku.
Rozmawiałam z braćmi i wujkiem, rozciągając usta
w nienaturalnie szerokim uśmiechu. Walczyłam ze sobą, by
się nie odwrócić i nie szukać spojrzeniem mężczyzny, który
wywoływał we mnie tak wiele emocji.
Moja rodzina musiała coś zauważyć, jednak
wspaniałomyślnie nikt niczego nie komentował.
Gości na plażę dowiozły wielkie czarne samochody
z przyciemnionymi szybami. Każdy miał okulary
przeciwsłoneczne, niektórzy także kapelusz. Anja do
kremowej sukienki bez ramiączek dobrała słomiany kapelusz
o szerokim rondzie, przepasany jasną wstążką. Wyglądała
elegancko, ale zarazem bezpretensjonalnie. Maya wskoczyła
w krótką, połyskującą suknię w kolorze bursztynu. Ja w swojej
czarnej kreacji prezentowałam się przy nich jak tajna
agentka, zwłaszcza że także założyłam ciemne okulary.
Większość mężczyzn postawiła na klasyczny garnitur, poza
wujkiem Montym, który cały na biało przypominał trochę
Kena z bajki, zwłaszcza z tymi swoimi potraktowanymi sporą
ilością żelu włosami oraz firmowym, wybielonym
uśmiechem. Właściwie to było całkiem trafne porównanie, bo
z kolei Maya u jego boku mogłaby robić za fantastyczną
Barbie.
Musieliśmy jeszcze przedrzeć się przez krzewy i skały do
zatoczki, w której miała się odbyć uroczystość. Okazało się, że
młoda para pomyślała o wszystkim i na trasie nawet
rozłożono dywany, które ułatwiały przejście kobietom na
obcasach.
Alex zachowywał się nienagannie: puszczał mnie przodem,
podawał mi rękę, gdy wychodziłam z auta, czasem też jego
dłoń po prostu spoczywała na mojej talii. Ten akurat gest był
w moim odczuciu zbędny, jednak nie protestowałam, by nie
zwrócić czasem czyjejś uwagi.
Na przykład Rodrica Rettera, który nieustannie gapił się to
na mnie, to na kogoś innego z naszej rodziny. Nie dało się
ukryć, że wesele Dylana miało być dla nas ogromnym testem
samokontroli, nawet dla kogoś takiego jak Vincent, który miał
ją opanowaną do perfekcji. Ciągle powtarzał Lindsay, żeby się
pilnowała i trzymała się blisko niego, w pewnym momencie
nawet warknął na nią i złapał ją za rękę, by nie odchodziła za
daleko. Dziewczynka miała oczywiście ochronę, ale wcale nie
dziwiłam się Vince’owi, że jest tak przewrażliwiony.
– Przyszedł bez żony – szepnął do mnie Shane, gdy
zajmowaliśmy miejsca w pierwszym rzędzie po stronie
przeznaczonej dla rodziny pana młodego. Krzesła ustawiono
na zbudowanej dziś o świcie drewnianej platformie.
Altanka ślubna ustawiona na plaży była przepiękna. Jej
ścianki stanowiły płachty materiału w kolorze białym, tak
delikatnego, że był niemal przezroczysty. W niektórych
miejscach związano go kokardami. Altankę przystrojono
również świeżymi kwiatami, których zapach unosił się
i mieszał z morską bryzą. Wiatr wiejący od oceanu nie był
o dziwo uciążliwy. Może to kwestia szczęścia, a może tego, że
znajdowaliśmy się przecież w zatoczce. W każdym razie nie
zapowiadało się, by ocean miał utrudniać przebieg ceremonii,
wręcz przeciwnie – stanowił dla niej magiczne tło i był to
chyba jeden z piękniejszych widoków, jakie dane mi było
w życiu oglądać.
– Na jej miejscu też nie chciałabym z nim przychodzić –
mruknęłam, zerkając kątem oka na Rettera, który właśnie
siadał gdzieś z tyłu.
– No ale jakaś laska z nim jest – rzucił Tony obojętnie.
– Jego kochanka – poinformował nas Will, nachylając się
w naszą stronę.
– To wyjaśnia, dlaczego był gotów zginąć lub rozpętać
wojnę – burknęłam pod nosem. – Niezbyt zależy mu na
rodzinie.
– Na pewno mniej niż na swojej pozycji w Organizacji.
– Dobrze, że nie przyprowadził syna.
– To byłoby słabe.
– N…
– To nie jest miejsce na takie rozmowy – przerwał nam
Vincent.
Jego surowe spojrzenie patrzyło karcąco to na mnie, to na
bliźniaków. Oberwało się przy okazji nawet Bogu ducha
winnemu Alexowi, który milczał i chyba nawet za bardzo nas
nie słuchał. Ciągle się odwracał i zerkał na swoich, i na tym
etapie byłam już pewna, że trochę zepsułam mu zabawę na
tym weselu.
Will przestał się do nas nachylać, Tony również się
wyprostował, jednak jego drwiący uśmiech dowodził, że nie
wziął upomnienia Vincenta na poważnie. Ja za to
potraktowałam je serio i od razu ściągnęłam barki, wzięłam
głęboki wdech i obiecałam sobie, że zdam ten test najlepiej,
jak potrafię, i nie zrujnuję wesela swojego brata.
Okazało się, że zrujnował je sobie trochę jakby sam, ale
o tym za chwilę.
Rozglądając się po twarzach gości, pilnowałam się, żeby nie
zerkać zbyt często na Adriena i Adę. Siedzieli blisko Sancheza,
głupiej, naburmuszonej jak zawsze Grace, która podobno
zjawiła się jako jego osoba towarzysząca, oraz Rettera.
Z jednej strony cieszyło mnie, że mam ich wszystkich
w jednym miejscu, ale z drugiej stresowałam się ze względu
na Adriena, który, siedząc tak blisko Rettera, na pewno
musiał jeszcze bardziej się pilnować, by wiarygodnie odegrać
rolę partnera Ady.
Miałam nadzieję, że nie trzyma jej za rękę albo w talii. To
byłoby przecież zupełnie niepotrzebne.
Och, Hailie, skup się na ceremonii.
Urzędnik, który miał udzielić ślubu młodej parze, czekał
już na podwyższeniu, plecami do oceanu. W jednej dłoni
trzymał mikrofon, a w drugiej jakieś kartki. Obok niego stał
ktoś od Martiny i coś mu tłumaczył. Szepty
podekscytowanych gości mieszały się z delikatnym szumem
fal. Czasami ponad te odgłosy wybijały się ciche śmiechy,
przeważnie należące do dzieci. Oprócz Lissy, Flynna
i Michiego było jeszcze sporo maluchów z rodziny panny
młodej. Wszyscy się niecierpliwili, by ujrzeć ją w końcu
w długiej sukni i w welonie.
Ja pierwsza zadałam na głos pytanie, które dość szybko
pojawiło się w naszych głowach.
– Gdzie jest Dylan?
Urzędnik wydawał się gotowy, stał wyprostowany
i skupiony, by już za chwilę poprowadzić tę najważniejszą
w czyimś życiu ceremonię i połączyć węzłem małżeńskim
kolejną młodą parę. W tle przygrywała muzyka klasyczna,
bardzo spokojna i ładnie komponująca się z szumem morza.
Goście odwracali głowy, wypatrując pana młodego.
Tony też się odwrócił, a za nim Will. Ja założyłam kosmyk
włosów za ucho, po czym sięgnęłam do swojej kopertówki.
– Zadzwonię do Shane’a.
Vincent patrzył bez słowa na to, jak przykładam telefon do
ucha. Will zaczął się rozglądać już trochę nerwowo,
marszcząc brwi. Zza Vince’a wychyliła się Anja.
– Hailie? – odezwał się mój brat w telefonie.
– Shane, jak tam? – zapytałam, błyskawicznie skupiając
całą uwagę na rozmowie. – Jesteście już w drodze?
– Eee, no tak jakby.
Wahanie w jego głosie natychmiast mnie zaalarmowało.
– Tak czy nie?
– W sensie, ja jestem w hotelu.
Nic z tego nie rozumiałam.
– A Dylan?
– Dylan też był, a teraz… nie wiem…
– Shane, do cholery, co się dzieje?
Chwila ciszy.
– Zwiał.
Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch.
– Co takiego?!
Teraz przytrzymywałam telefon obiema rękami. Vincent
wpatrywał się we mnie uważnie, z całą pewnością próbując
wyczytać z mojej twarzy, co się dzieje. Również Will, Tony,
Harrison i Alex patrzyli na mnie wyczekująco.
– Nie mogę go znaleźć – mruknął Shane.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś?!
– Właśnie miałem dzwonić.
Rozejrzałam się z nadzieją, że Dylan może właśnie idzie
w stronę ołtarza z uśmiechem na ustach, a Shane po prostu
się z nim nie dogadał, w wyniku czego powstało jakieś
dziwne, ale totalnie niegroźne nieporozumienie.
Ale Dylana nigdzie nie było widać, goście nadal się
rozglądali, niektórzy już przestali żartować, zbyt
zniecierpliwieni. Coraz więcej osób wyciągało szyje, obracało
się lub wzdychało głęboko.
Zbliżyłam usta do mikrofonu i osłoniłam je dłonią, by nikt
nie usłyszał, jak szepcę:
– Znajdź go!
– Szukam.
– Dzwoniłeś do niego?
– Nie ma ze sobą komórki.
Usilnie starałam się unikać kontaktu wzrokowego ze swoją
rodziną, bo doprawdy nie wiedziałam, jak przekazać im te
nowiny. Nagle zrobiło mi się bardzo gorąco i zapragnęłam
odejść gdzieś na bok, żeby ochłonąć, ale w tych szpilkach nie
miałam na to szans.
– Mówił coś? – dociekałam. – Ja długo go nie ma?
– Chwilę, nie mówił. – Shane namyślił się i dodał zaraz: –
Mówił może tylko, że zaczyna się stresować.
– Co mu odpowiedziałeś?
– No, to, co zwykle się odpowiada, nie? Że ja też bym się
stresował i tak…
– Shane!
– Hailie – zawołał do mnie ściszonym głosem Will. – Co
się dzieje?
Zerknęłam na braci, ale szybko się odwróciłam, by nie
widzieć ich pełnych napięcia spojrzeń.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytałam go.
– No nie pogardziłbym, trochę nie wiem, co mam robić…
Odsunęłam telefon od ucha i podeszłam do braci. Wszyscy
skupili się wokół mnie, czekając na informacje. Gdy
przekazałam im niewesołe wieści, Vincent zacisnął szczękę;
ewidentnie nie był pod wrażeniem zachowania Dylana. Will
przymknął powieki, a Tony powstrzymał parsknięcie.
– Trzeba go znaleźć – szepnął Will. Rzucił coś cicho do
Harrisona i w pośpiechu zaczął wysuwać się z rzędu krzeseł.
Przyłożył dłoń do guzika marynarki, kiedy opuszczał alejką
plażę. Przed gośćmi starał się zachowywać swobodny wyraz
twarzy, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo. W ślad za
nim podążył Tony.
– Idę z wami – zdecydowałam i chciałam wstać, ale Vince
złapał mnie za nadgarstek niczym psocące dziecko.
– Ty zostań, Hailie.
W moich oczach błysnął bunt.
– Jeśli znajdą Dylana i trzeba będzie z nim porozmawiać, to
ja…
– Poradzą sobie – uciął Vincent, a potem jeszcze dodał: –
Masz zostać przy mnie.
Kiedy już się upewnił, że go posłuchałam, odwrócił się do
swojej żony, by szeptem wyjaśnić jej, co się dzieje. Monty
i Maya, którzy zostali usadzeni w drugim rzędzie, nachylili się
ciekawsko, próbując coś dosłyszeć. Wymieniłam z ciotką
zmartwione spojrzenia.
– Nie mów, że pan młody się rozmyślił – powiedział do
mnie cicho Alex.
Zajmowałam się wszystkimi i wszystkim tylko nie nim
i prawie zapomniałam o jego obecności. Tolerował moje
rozkojarzenie do czasu, teraz jednak wyczuwał, że dzieje się
coś poważnego. W jego oczach błysnęła irytacja, zaciśnięta
szczęka też nie wróżyła niczego dobrego.
– Nic się nie dzieje – skłamałam mu.
– Jeśli twój brat zostawi moją kuzynkę przed ołtarzem…
– Nic. Się. Nie. Dzieje – powtórzyłam dobitnie i z taką samą
złością, jaka pobrzmiewała w jego głosie.
– Gdzie on jest? – syknął Alex.
– A gdzie jest Martina?
Zamilkł.
Poczułam satysfakcję, że go uciszyłam, jednak ona nie
trwała długo, bo do moich uszu docierało coraz więcej coraz
bardziej donośnych szeptów. Podniosłą atmosferę, która
panowała tu jeszcze przed chwilą, coraz bardziej wypierało
zamieszanie i chaos. Nawet urzędnik zaczął się rozglądać
i zerkać na zegarek. Anja z Mayą przestały zmuszać dzieci do
siedzenia w miejscu; Lissy i Flynn przechadzali się teraz
w okolicy altanki pod okiem niań i ochroniarzy.
A ochroniarzy było tu naprawdę wielu. Vincent zadbał o to,
by obstawić całą ceremonię. Kilku pracowników ochrony było
wmieszanych w tłum gości, mnóstwo stało też po bokach.
Słyszałam, jak wielu gości pyta, o co chodzi, ale moja rodzina
milczała.
– Martina wchodzi w rodzinę mafiosów – szepnęła jakaś
piękna ciemnowłosa dziewczynka, chyba siostrzenica panny
młodej, o ile dobrze kojarzyłam.
Skrzywiłam się, słysząc ten tekst. Moja rodzina nie miała
wiele wspólnego z prawdziwą mafią, ale rozumiałam, skąd się
wzięło to porównanie. Osobie postronnej na pewno dziwnie
było patrzeć na tych wszystkich mężczyzn ze słuchawkami
w uszach, krążących wśród gości pana młodego. Poza tym
każdy członek jego rodziny wyglądał zamożnie, każde
dziecko miało swoją nianię. Sama oprawa ślubu na plaży też
robiła wrażenie, a na jego dalszą część zaplanowano
wystawne przyjęcie z najdroższym szampanem
i snobistycznym menu.
Jednak wkrótce określenie „wesele mafiosów” nabrało
jeszcze innego znaczenia.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
82

WYIMAGINOWANY KONKURS
WUJKA MONTY’EGO

Dylan zniknął.
Przestaliśmy udawać, że nic się nie dzieje. Nie było już
sensu, minęło za dużo czasu. Martina powinna była wkroczyć
na plażę w swojej sukni już pół godziny temu. Na szczęście
obyło się bez upokorzenia panny młodej na oczach
wszystkich gości, ponieważ…
Martina również zniknęła.
– Nie ma jej, telefon zostawiła w pokoju i po prostu
przepadła – tłumaczyła jej siostra najpierw ich rodzicom,
potem dziadkom, następnie chyba jakimś ciotkom, a potem
mnie. Przy okazji żwawo gestykulowała, podobnie zresztą jak
to w zwyczaju miała Martina.
– Trzeba ich znaleźć. Co, jeśli jedno się rozmyśliło, a drugie
wpadło w rozpacz? – trapiła się matka Martiny.
Rodzina Monet była przyzwyczajona do różnych
porąbanych scenariuszy, dlatego z większym spokojem
znosiliśmy zaistniałą sytuację. Mniej hałasowaliśmy, mniej
panikowaliśmy. Co nie oznacza, że się nie martwiliśmy.
– Nie ma też wiedźmy – zauważyła Maya, wskazując na
puste siedzenia obok Monty’ego.
– Blanche skarżyła się na złe samopoczucie – oznajmił
wujek.
– Czy wszystko z nią w porządku? – zatroskałam się.
– Ostatnio często ma jakieś dziwne bóle – skrzywił się
Monty, wzruszając ramionami. – Uprzedzała, że może pojawi
się spóźniona lub w ogóle spotka się z młodymi dopiero po
ślubie.
– Blanche to Blanche, wszystko będzie z nią okej – dodała
Maya.
Vincent miał inne zdanie, bo przysłuchiwał się ich
rozmowie, jednocześnie wisząc na telefonie. Stawiał na nogi
mnóstwo osób, które miały pomóc nam w poszukiwaniach
młodej pary. Wiedziałam, że mniej obawia się tego, że któreś
z nich zmieniło zdanie. Oczywiście byłoby to przykre i tego
Dylanowi by nie życzył, jednak Vince był pragmatyczny
i zapewne bardziej obawiał się o jego bezpieczeństwo niż na
przykład o załamanie nerwowe, które dopada czasami
człowieka tuż przed ślubem.
– W sumie to lepiej zwiać teraz niż po latach, kiedy już
pojawią się dzieci i pies – zauważył luźno wujek Monty.
Miałam ochotę go ukatrupić, tak głośno to powiedział.
Część krewnych Martiny to usłyszała, a ja nawet nie mogłam
się od nich odwrócić i udawać, że nie wiem, o co chodzi, bo
akurat stałam przy nich razem z Alexem.
Musiałam, bo Alex zaczął się buntować i wolał podejść do
swoich, a ja, czując na sobie palące, spojrzenie Rodrica
Rettera, udawałam, że prowadzę bardzo absorbujące
pogaduszki z bliskimi swojego partnera.
Spojrzenie Adriena też czułam na sobie. Mniej nachalne, za
to bardzo intensywne. Nie zerkałam w jego stronę, nie
chciałam się denerwować widokiem tamtej kobiety obok
niego.
Anja stała niedaleko dzieci, obejmując się ramionami,
i wymieniała uwagi z Mayą. Nawet dla mojej cioci taka akcja
to było sporo do przetworzenia. Marszczyła brwi, wypatrując
kogoś, kto przyniósłby tu na plażę jakieś nowiny. Co jakiś czas
konsultowały też coś z nianiami.
Jedna spacerowała z Michim na rękach, bo chłopczyk był
absolutnie zauroczony oceanem i wyrywał się do wody, druga
zaś wyjęła z torby zestaw kredek i kartek. Lissy, Flynn, a także
kilkoro dzieci z rodziny Martiny zebrały się w altance, usiadły
na ziemi i zaczęły wybierać swoje ulubione kolory.
– Tylko co mam narysować? – głowił się Flynn.
– Może jakąś sportową furkę, hę? – zaproponował mu
wujek Monty, który przechadzał się to tu, to tam.
W poszukiwaniu rozrywki, tym razem przystanął obok syna.
– To nudne – mruknął chłopiec.
– Pannę młodą? – zaproponowała jakaś dziewczynka od
Hiszpanów.
– Nawet nie wiadomo, jak wygląda, nie ma jej –
przypomniała wszystkim gorzko Lissy.
– Czy to prawda, że uciekła? – ożywił się Flynn.
Wujek Monty, by nie pozwolić, aby rozmowa dzieci zeszła
na złe tory i żeby rozluźnić atmosferę, klasnął w ręce.
– Mam dla was wyzwanie – zapowiedział im zagadkowo. –
Namalujcie miłość. Ten, kto zrobi to najlepiej, dostanie
nagrodę.
Byłam pewna, że nie ma jeszcze zielonego pojęcia, co
będzie tą nagrodą, ale taka obietnica podziałała, bo dzieci
rozejrzały się po sobie z zaintrygowanymi uśmiechami. Nie
trafiała do nich powaga sytuacji, były zadowolone, że mają
jakieś zajęcie, i to całkiem ciekawe. Padło z ich strony jeszcze
kilka pytań o zadany temat, jednak Monty sam nie wiedział,
co im powiedzieć, więc ostatecznie zachęcił je po prostu, by
puściły wodze fantazji.
Patrząc na tę scenę, pomyślałam, że sama chciałabym tak
sobie usiąść i beztrosko porysować. Tymczasem musiałam
wcielać się w swoją rolę i odsunęłam się od Alexa, dopiero gdy
zaczęto robić zdjęcia i zachęcać nas do zapozowania.
Udałam, że to dlatego, że mam coś do zrobienia. Przy okazji
zadzwoniłam po obsługę i poprosiłam, by przyniesiono
gościom wody. Niby przesadny upał nam tu nie dokuczał,
jednak przebywaliśmy w słońcu, więc nie zaszkodziło zadbać
o nawodnienie. Zakończywszy rozmowę, spróbowałam
jeszcze raz zadzwonić do Dylana. Oczywiście nie odebrał,
zamiast tego więc wybrałam numer do Willa.
– Jeszcze go nie znaleźliśmy. – Tymi słowami mnie
przywitał.
Zawahałam się z otwartymi ustami, bo właśnie o to
chciałam zapytać. Westchnęłam i zamiast tego spytałam o co
innego.
– Wiecie coś nowego? Cokolwiek?
– Nie, raczej nie…
– Will?
Westchnął.
– Szukamy też Blanche i Benny’ego.
Natychmiast odszukałam wzrokiem puste siedzenia
w drugim rzędzie, przygotowane dla naszej babci i jej
partnera.
– Ktoś ją dzisiaj w ogóle widział? – zapytałam, zakładając
włosy za ucho i rozglądając się, jakbym liczyła na to, że sama
ją gdzieś zaraz dostrzegę. – Podobno źle się czuła.
– Nie, malutka, coś tu się nie zgadza – westchnął. –
Zadzwonię, jak będziemy coś mieć.
– Czekaj, nie rozłączaj się – zawołałam z przejęciem. –
Mogę wam pomóc. Po co mam tu sterczeć bezczynnie? Tylko
zawołam Danilo i zaraz…
– Nie – przerwał mi stanowczo Will. – Zostań tam, gdzie
jesteś. Nie oddalaj się od Vincenta, dopóki nie dojdziemy do
tego, co się dzieje. To wszystko jest… dziwne.
Zadrżałam, słysząc złowieszczy ton, którym wypowiedział
ostatnie słowa.
– Dobrze – szepnęłam przez ściśnięte gardło.
Rozłączyłam się, czując coraz większy niepokój, i wtedy
zobaczyłam, że w moją stronę zmierza Rodric Retter. Widząc
to, od razu przysunęłam się do Vincenta, który recytował
właśnie komuś jakieś instrukcje do telefonu. Non stop gdzieś
dzwonił, między innymi wisiał na linii z Willem. Teraz jednak
opuścił dłoń, w której trzymał komórkę, i zwrócił się ku
nadchodzącemu Retterowi.
Kątem oka upewniłam się, że Danilo jest w pobliżu.
– W czymś mogę ci pomóc, Rodricu? – zapytał mój brat.
– Aj, to się porobiło, Vincencie… Przybywam podpytać, czy
wiadomo coś nowego. – Rodric uśmiechnął się złośliwie,
jakby zniknięcie Dylana go bawiło. Czoło błyszczało mu od
potu.
Chyba jednak nie każdy dobrze znosił kanaryjskie słońce.
– O wszystkim informujemy gości na bieżąco – wtrąciłam
się nieuprzejmym tonem.
Vincent położył mi dłoń na ramieniu, dając mi do
zrozumienia, żebym się nie odzywała. Błysnął na niej sygnet,
podobny do tego, który Rodric nosił na łańcuszku. Te ich
cholerne artefakty członków Organizacji.
– Dziękuję, panno Monet. – Rodric skinął mi głową, a jego
wredny uśmiech się poszerzył. – Przy okazji dodam, iż jestem
zszokowany kruchością relacji twojej i pana Santana. Był
naprawdę przekonujący na spotkaniach Organizacji, gdy
opowiadał o waszym uczuciu. Kto by się spodziewał, że
człowiek potrafi tak udawać…
– Nasza relacja to był biznes, który przestał się kalkulować
– odparłam zimno. Siły dodawała mi dłoń Vincenta, która
nadal spoczywała na moim ramieniu.
– Widać, że jesteś siostrą Vincenta, panno Monet – zaśmiał
się Rodric.
Zmusiłam się do kwaśnego uśmiechu.
– Twój nowy partner zaś podobno wcale nie jest taki nowy,
hm? – Rodric wyciągnął szyję, by popatrzeć na stojącego
gdzieś dalej Alexa, i machnął na niego, kiedy ten niefortunnie
wychwycił jego spojrzenie. – Niech no tu podejdzie.
Bardzo chciałam zaprzeczyć, jednak obawiałam się, że
wydałoby się to nienaturalne, więc zacisnęłam tylko usta, gdy
u mojego boku stanął Alex. Vincent cofnął dłoń, którą trzymał
na moim ramieniu, za to teraz poczułam na sobie rękę
swojego rzekomego partnera.
– Jestem ci potrzebny? – zapytał, gotów odgrywać rolę
mojego chłopaka. Zerkał to na mnie, to na Rodrica.
Nie, miałam ochotę odpowiedzieć.
– Rozmawialiśmy właśnie z panem Retterem o tym, jak ty
i ja odnowiliśmy naszą relację. Pan Retter słusznie zauważył,
że spotykaliśmy się już wcześniej.
– Fakt, nasze zerwanie było nieoczekiwane. – Alex spojrzał
na mnie, dając mi do zrozumienia, że to stwierdzenie akurat
nie jest elementem gry aktorskiej. – Jak dobrze, że tylko
chwilowe.
– Proszę, proszę – zaśmiał się Rodric. – W takim razie
można powiedzieć, że nawet lepiej się stało, żeśmy się tak
posprzeczali o przyszłość, hm?
– Mhm. – Uśmiechnęłam się cierpko.
Vincent nie odpowiedział.
– To zdecydowanie na plus dla mnie – zaśmiał się nieco
sztucznie Alex, obejmując mnie jeszcze mocniej.
Chyba całkiem dobrze się bawił.
– Adrien natomiast wrócił do kobiety, z którą już wcześniej
pokazywał się publicznie, i też wyglądają na szczęśliwych. Jak
ona się nazywa, Vincencie? Alma?
Rodric też bawił się niezgorzej.
Znowu to nieprzyjemne uczucie w żołądku. Bardzo dużo
energii wkładałam w to, by wyraz mojej twarzy się nie
zmienił.
– Adrien na pewno ci przypomni, jeśli go zapytasz, Rodricu
– rzekł Vince. Zerknął na mnie mimochodem. Dobrze
wiedział, jaki bałagan panuje teraz w mojej głowie.
– Nazywa się Ada – powiedział cicho Adrien, dołączając
nagle do naszego wianuszka.
Santan przenosił właśnie spojrzenie z obejmującej mnie
dłoni Alexa na Rettera i dodał:
– Miło, że o nią pytasz, Rodricu.
– Niesamowite, że tak to się wszystko rozwiązało –
stwierdził Rodric.
Trudno było wyczuć jego faktyczne nastawienie do tego
wszystkiego. Czy nam uwierzył, czy podejrzewa jakiś
przekręt? Jeśli uwierzył, to czy się cieszy, że tak się sprawy
ułożyły, czy wolałby jednak dopiąć umowę o zaaranżowaniu
małżeństwa swojego syna i córki Vince’a? Trudno było
cokolwiek wyczytać z tych jego świńskich oczu
i nieodgadnionej twarzy.
– A gdzie ona się podziewa? – zagaił, wychylając się nieco.
– Może ją tu zawołaj? Co ma siedzieć taka samotna?
– Słabo jej – odparł sztywno Adrien, nawet się za siebie nie
odwracając. – Niech siedzi.
– Jesteś bardzo opiekuńczy, Adrienie.
Pilnowałam, by nie zacisnąć dłoni w pięści. Takie gadki
prowokowały we mnie bardzo negatywne uczucia.
– Mam nadzieję, że i ty… – zwrócił się do Alexa Rodric – …
że i ty tak dbasz o pannę Monet.
Adrien nawet nie mrugnął.
– Oczywiście. – Alex pogłaskał mnie po plecach.
– Jesteś dla niej bardzo czuły – ocenił Retter. – Dobrze się
na to patrzy, prawda, Adrienie?
Teraz byłam już pewna, że podejrzenia Vincenta się
sprawdziły i Rodric dobrze wie, że udajemy. Musi wiedzieć,
inaczej nie marnowałby energii na droczenie się z nami.
W ciemnych tęczówkach Santana krył się ogień i tylko on
wiedział, ile determinacji kosztuje go, by nie wybuchnąć.
Skinął jednak głową i poczułam nagle coś, co dodało mi mocy.
Zupełnie inne uczucie niż zazdrość, złość i gorycz, które
towarzyszyły mi, kiedy myślałam o tej durnowatej umowie
obowiązującej dziś mnie i Adriena. To, że musieliśmy tutaj
stać naprzeciwko siebie i udawać, że cieszymy się szczęściem
tego drugiego z innym partnerem.
Poczułam porozumienie i siłę. Ja i Adrien jesteśmy ponad
to. Oboje przeżywamy zakaz kontaktu. Oboje tęsknimy za
swoimi dłońmi, pocałunkami, dotykiem. On wcale nie chce
dostać tego wszystkiego od Ady, czy jak ona się tam nazywa.
Nie pragnie jej dotykać ani zaglądać jej w oczy. Tak samo jak
mnie nie sprawia przyjemności bliskość Alexa. Jego dłoń na
moich plecach wręcz mnie irytuje. Strzepnęłabym ją już teraz,
gdyby nikt nie patrzył.
Ja i Adrien naprawdę jesteśmy ponad to. Chcemy tylko
siebie i oczywiste dla mnie się stało, że to dlatego, iż tego, co
my dajemy sobie nawzajem, nie będzie w stanie dać nam nikt
inny.
I wiedziałam już, że bez problemu mogę dziś grać
partnerkę Alexa.
Vincent też dostrzegł tę subtelną zmianę w naszych
postawach. Nie dał po sobie nic poznać, ale byłam pewna, że
mu ulżyło. Chociaż jeden problem z głowy. Teraz wystarczy
znaleźć Dylana i Martinę, a także upewnić się, że jutro nie
wybuchnie wojna w Organizacji, gdy okres testowy narzucony
przez Rodrica się skończy.
– To jest ciocia Hailie!
Akurat zapadła cisza, a do naszych uszu dobiegł wyraźny
śmiech Lissy. Dzieci prezentowały właśnie swoje prace przed
wujkiem Montym, który wcielał się w jury. Głaskał się po
brodzie i robił poważne miny, studiując wszystkie rysunki.
– To jest ciocia Hailie? – zastanawiał się na głos, udając
nieprzekonanego.
Lissy złapała za swój rysunek i zdeterminowana, by
dowieść swoich racji, podbiegła do mnie. Nie dbała o to, że
przeszkodziła właśnie dorosłym w ważnej zapewne
rozmowie. Najważniejsze było dla niej przekonanie wujka
Monty’ego i zwycięstwo w jego zaimprowizowanym
konkursie.
Dziewczynka stanęła obok mnie i zaprezentowała
wszystkim swoje dzieło, skupiając się głównie na naszym
wujku. Wyjaśniając, kto jest na obrazku, wskazała moją
sukienkę.
– Widzisz? Też jest długa i czarna, to ciocia Hailie. A obok
niej jest ten pan.
Lissy powiodła spojrzeniem po otaczających ją dorosłych,
aż zatrzymała się na Adrienie i pokazała go palcem.
– Trzymają się za ręce, zupełnie jak dzisiaj w hotelu –
tłumaczyła, ciągle zwracając się do wujka Monty’ego. –
Widziałam! Nie wymyśliłam tego przecież.
Cóż, może i zależało jej wyłącznie na przekonaniu jury,
jednak nagle słuchali jej wszyscy wokoło.
Na obrazku, który dziewczynka trzymała przed sobą,
widniała kobieta w czarnej sukience, a jej dłoń stykała się
z dłonią mężczyzny w garniturze. Choć rysunek Lissy
namalowany został ręką czterolatki, pewne znajdujące się na
nim elementy były niepodważalne.
Takie jak złączone wierzchem dłonie czy spojrzenie,
w którym tonęło tych dwoje.
Lub te cholerne serduszka, które Lissy na dokładkę
dorysowała wokoło.
Znieruchomiałam, czując, jak oblewa mnie zimny pot.
Twarz Adriena też stężała, Vincent zapatrzył się na swoją
córkę, a skołowany Alex zabrał dłoń z moich pleców.
Wujek Monty zapatrzył się na rysunek Lissy i przełknął
ślinę.
Cóż, chyba go przekonała.
Ta gorzka myśl była ostatnią, jaka przeszła mi przez głowę,
bo zaraz uwagę wszystkich skupił na sobie Rodric Retter.
Parsknął najpierw, niezwykle ubawiony.
– Pokaż no, dziecko, ten obrazek, niech mu się przyjrzę…
Niepostrzeżenie przysunął się do mnie i Lissy i nachylił się
nad małą. Moja bratanica czuła, że coś jest nie w porządku,
więc lekko zdezorientowana uniosła wzrok na Vincenta,
szukając u niego wsparcia.
Gdyby Retter ruszał się jak mucha w smole, to wszyscy
zdążylibyśmy zareagować odpowiednio szybko, niestety,
facet, mimo swojej sylwetki i wieku potrafił działać niezwykle
zwinnie.
Nim się obejrzeliśmy, złapał dziewczynkę, cofnął się z nią
o kilka kroków, unieruchomił, po czym przystawił jej pistolet
do głowy.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
83

TAK PUSTE, ŻE NIEMAL PRZEZROCZYSTE

Bestia nie człowiek – to pierwsze, co mi się nasunęło.


Jak można grozić dziecku?
Lissy na szczęście nie widziała do końca, co się dzieje, bo
Rodric trzymał broń poza polem jej widzenia.
Jej rysunek upadł na ziemię. Zdeptałam go, robiąc paniczny
krok w jej stronę, ale zaraz się zatrzymałam. Nie wiedząc, co
robić, rozejrzałam się dookoła; Vincent był blady jak ściana –
wyglądał jak duch. Naprawdę nigdy nie widziałam, by jego
twarz przybrała aż tak trupi odcień. Adrien marszczył brwi,
kompletnie zaskoczony tym, że Retterowi udało się tak
błyskawicznie wykonać ten zatrważający manewr.
Alex już w ogóle nie rozumiał, jak ten dziwny starszy facet
przeszedł od swoich słabych żartów do grożenia czterolatce.
Cofnął się przerażony, wpadając na jakieś krzesło. Chyba je
przewrócił, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Rozległ się szczęk odbezpieczanej przez Danilo i całą armię
ochroniarzy broni. Niestety Retter też zjawił się tutaj z liczną
obstawą i gdyby ktoś zdecydował się pociągnąć za spust,
rozpętałby krwawą strzelaninę z masą ofiar.
– Puszczaj ją! – wydarła się Anja, kiedy tylko zorientowała
się, co się dzieje.
Rzuciła się naprzód i sprowokowała Rodrica do poruszenia
bronią, co w obecnej sytuacji już samo w sobie było
przerażające. Na szczęście szybko złapał ją i przytrzymał
ochroniarz; również wujek Monty chwycił ją za rękę.
– Zostawcie mnie, odpierdolcie się! – wrzeszczała, a potem
jej wzrok z twarzy jej niewinnej córeczki przeniósł się na
męża. – Vincent, zrób coś!!!
Dziewczynka też spojrzała na ojca. Wystraszonymi oczami
szukała u niego wsparcia, które dotychczas zawsze jej dawał.
– Nie ruszaj się, Lindsay – rozkazał jej lodowato.
Anja zalała się łzami, załamana tą beznadziejną reakcją.
Lindsay chyba również spodziewała się więcej empatii od
swojego taty w tak przerażającej sytuacji, bo warga jej
zadrżała, a oczy się zaszkliły. Jednak według Vincenta to nie
był odpowiedni moment na pocieszanie małej. Zależało mu,
by rozumiała powagę sytuacji i wykonywała polecenia.
Wiedziałam, że on też jest przerażony.
Pozostali goście, zwłaszcza ci od strony panny młodej,
powoli zaczynali dostrzegać, że dzieje się coś złego.
Pokazywali sobie nawzajem naszą gromadkę, ustawioną
w krzywym okręgu i skupioną na mężczyźnie, który groził
małej dziewczynce. Z początku szeptali i wydawali
zaskoczone okrzyki, przesuwali krzesła, przykrywali usta
dłońmi lub zdzierali sobie okulary przeciwsłoneczne z oczu,
myśląc, że może coś im się przewidziało. Niedługo trzeba było
czekać na pierwszy głośny krzyk. Potem zaczęło się wzywanie
Boga i rzucanie przekleństw, a także gróźb wezwania policji.
Zaczął tworzyć się zamęt i na znak Rodrica któryś z jego
ludzi strzelił w niebo. Huk, który się rozległ, był nieznośny
dla uszu, ale dzięki niemu na plaży na chwilę zapanował
spokój, bo goście zastygli przerażeni.
– Wszyscy zostają na swoich miejscach! – zawołał
człowiek Rettera, jeden z tych, którzy stali nieopodal altany.
Wystąpił naprzód, na środek, tam gdzie Martina i Dylan
powinni sobie właśnie składać przysięgę. Broń ciągle jeszcze
trzymał w górze. To był jeden z tych mężczyzn w kapeluszu
na głowie, o których wspominałam wcześniej.
– Nikt się stąd nie rusza, wyjście z plaży jest obstawione.
Ludzie rozglądali się wokół zdezorientowani i przerażeni.
Byliśmy otoczeni przez ochroniarzy Rettera, którzy pilnowali,
byśmy pozostali na platformie. Wśród gości zapanowała
panika. Ktoś zemdlał, ktoś inny zaczął się głośno modlić,
rodzice natychmiast dopadli do swoich dzieci.
– Widzisz, Vincencie, ja też się przygotowałem – pochwalił
się Retter. – Nie tylko ty przyprowadziłeś tu swoich
snajperów.
Rzeczywiście, dopiero teraz dojrzałam laserowe kropki,
które wędrowały nie tylko po Rodricu, ale i kilku innych
osobach. Lissy miała taką na brodzie, Monty na ramieniu, a ja
na dekolcie, zupełnie jak wtedy, gdy… Na samo wspomnienie
mój oddech przyspieszył.
– Retter, co jest? – warknął jakiś mężczyzna, przeciskając
się przez tłum znieruchomiałych ludzi. Kiedy wyciągnął rękę,
by kogoś odepchnąć na bok, dostrzegłam, że i na jego palcu
znajduje się sygnet. To u boku tego faceta widziałam
wcześniej Grace, a więc mogłam przypuszczać, że to właśnie
jest ów słynny Sanchez.
Zbliżył się teraz do nas, wyglądając na wkurzonego, jednak
obawiałam się, że to bynajmniej nie sposób, w jaki Retter
potraktował Lissy, tak go oburzył.
– Była umowa, jest zawieszenie broni, po cholerę
wszczynać burdę na weselu? – warknął wściekłym,
zachrypniętym głosem. Jako jeden z niewielu obecnych na
plaży gości nie krył oczu za okularami, za to mocno je mrużył,
co nadawało jego twarzy jeszcze bardziej złowieszczy wyraz.
– Monetom wymsknęło się kolejne kłamstwo – odparł
Rodric. – O jedno za dużo, mili państwo.
Kątem oka dostrzegłam Grace – stała wyprostowana
i milcząca i nie wyglądała na specjalnie przejętą. Obok niej
z jakiegoś powodu znalazła się Ada, która z kolei zdawała się
kompletnie wytrącona z równowagi: drżała, a po jej
policzkach spływały łzy. Miałam wrażenie, że irytuje tym
zachowującą stoicki spokój Grace.
– Puść dziecko – syknął Adrien do Rettera. Widziałam, jak
bardzo jest wściekły.
– Żeby mnie rozstrzelali? – prychnął Rodric. – Żarty się
skończyły. Potrzebuję karty przetargowej, a lepszej tu chyba
nie znajdę. – Szarpnął lekko Lissy, która zapłakała.
Anja, widząc to, zaszamotała się jak wściekła lwica, a Vince
zacisnął dłonie w pięści.
– Wiem, że Vincent Monet rozmawia z tobą i z Charlesem
za moimi plecami – rzekł Rodric z pogardą w głosie. – Nie
zaprzeczysz chyba, Sanchezie?
Sanchez długo milczał, ale w końcu skinął głową.
– Charlesie?
Był ubrany w pstrokaty garnitur, dzięki czemu szybko
odnalazłam go wzrokiem. Ręce trzymał splecione przed sobą,
brodę unosił wysoko i beznamiętnie przyglądał się
rozgrywającym się na plaży scenom.
– Owszem, komunikujemy się – przyznał równie
obojętnie.
Retter wykrzywił cierpko usta i pokiwał głową, wracając
spojrzeniem do Vincenta.
– Nie tak się umawialiśmy.
Gdzieś w tle rozległ się płacz Michiego. Niania, z którą do
tej pory spacerował po plaży, stanęła i przerażona przycisnęła
go do siebie, co zirytowało malucha.
Retter spojrzał na Adriena.
– Panowie, teraz zrobimy w stu procentach po mojemu.
Skończyły się pertraktacje…
– Wypuść moje dziecko! – zażądała płaczliwie Anja, znowu
próbując się wyrwać tym, którzy ją przytrzymywali. Już
dawno zgubiła kapelusz, a jej staranny kok się rozsypał.
Sprawiała wrażenie oszalałej i kompletnie roztrzęsionej –
wyglądała dokładnie tak, jak wyglądałaby każda matka na jej
miejscu. – Weź mnie zamiast niej!
Rodric uniósł brwi.
– Też mi wymiana. W tej sytuacji dziecko jest cenniejsze.
Wciąż unieruchamiając Lissy swoją wielką łapą,
obrzydliwym ruchem kciuka potarł policzek dziewczynki.
Mała skrzywiła się, próbując zabrać głowę, ale nie była
w stanie się odsunąć i jej bezradność i niewinność po prostu
łamały mi serce.
– Mnie weź.
Rodric zerknął na mnie z nagłym zainteresowaniem.
– Hailie… – syknął pobladły Alex.
Oczywiście go zignorowałam. Uniosłam dłonie i stawiając
ostrożne kroki na swoich nagle bardzo niestabilnych
obcasach, stanęłam przed Rodrikiem.
– Ja jestem cenniejsza od Lindsay Monet.
Rodric przechylił głowę, mrużąc oczy.
– Jak już wiesz, rozpad mojej relacji z Adrienem był
kłamstwem – ciągnęłam twardo, zaskoczona, że głos nawet
mi nie zadrży. – Co oznacza, że nadal mu na mnie zależy. Tak
jak zależy na mnie Vincentowi. – Dla lepszego efektu
zrobiłam krótką pauzę. – Jestem więc lepszą kartą
przetargową od Lindsay, bo jestem ważna dla nich obu.
Lissy spoglądała na mnie z dołu wciąż tak samo
przerażona. Łzy spływały jej po policzkach, po żuchwie
i drobnym nosku. Pragnęłam wyrwać ją z rąk tego potwora jak
najszybciej i nie myślałam zbyt wiele o tym, że zaraz sama
w nie trafię.
– Hailie… – zaoponował cicho Adrien.
Spojrzałam na Rettera znacząco, bo tym samym Santan
tylko potwierdził moje słowa.
– Widzisz?
Rodric się zamyślił.
– Jeden fałszywy ruch i strzelę do dziecka ja albo któryś
z moich ludzi – ostrzegł mnie w końcu.
– Nie zrobię nic głupiego – obiecałam, ciągle trzymając
ręce w górze.
Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegały tak silne dreszcze,
że ledwo stałam na nogach.
– Pani Monet – szepnął Danilo. Włosy miał mokre od potu,
marszczył czoło i kurczowo ściskał broń. Nie ułatwiałam mu
dziś jego pracy.
– Nie waż się, Danilo – syknęłam do niego twardo. – To
mój wybór. Ty… masz wolne na resztę dnia.
Danilo zastygł w miejscu.
Kiedy odwracałam się plecami do Rettera, by zająć miejsce
Lissy i pozwolić mu sobie zagrozić bronią, napotkałam
spojrzenie Vincenta.
Tak puste, że niemal przezroczyste.
– Dzięki, mała, możesz już odejść – mruknął Retter
i pchnął nogą Lissy, jednocześnie przejmując mnie.
Nie kopnął jej mocno, ale mała była tak wyczerpana
przeżyciami, że nawet najlżejsze szturchnięcie mogło
sprawić, iż przewróciłaby się do przodu. Patrzyłam z bólem,
jak Lissy ze łzami spływającymi jej po czerwonych policzkach
trudzi się, by wstać. Nie ułatwiała jej tego sukienka z gęstego
tiulu, który bardzo się teraz pogniótł i trochę nawet porwał.
Twarda metalowa lufa dotknęła mojej głowy. Przeszły mnie
ciarki, jednak niestety nie było to dla mnie nowe uczucie – już
nieraz grożono mi bronią. Cieszyłam się, że udało mi się
wyrwać z takiego położenia swoją bratanicę.
Patrzyłam, jak Anja się oswobadza i podbiega do córki.
Prawie się potyka, niemal łamie obcas. Rzuca się na Lissy,
łapie ją i podnosi z ziemi. Bierze na ręce, oplata ramionami.
Dziewczynka schowała twarz na piersi matki, ramiona jej
drżały, gdy płakała. Anji też leciały łzy, ale po jej dziwnie
nieruchomej twarzy można było poznać, że jest
rozwścieczona. Zanim wycofała się z córką, spojrzała mi
w oczy. Dawno nie widziałam w czyimś spojrzeniu takiej
wdzięczności.
Vincent dał znak swoim ludziom i Anję oraz Lissy
momentalnie otoczyło kilka osób. On sam został z przodu,
ramię w ramię z Adrienem. Mój najstarszy brat jeszcze nie
mógł odetchnąć z ulgą. Na jego stężałej twarzy wciąż
malowało się ogromne napięcie.
– Zrób coś! – wrzasnęła Maya.
Zerknęłam w jej stronę.
Kobieta była zwrócona w stronę ojca. Wytrzeszczała oczy,
dygocząc cała. Jej cekinowa sukienka mieniła się oślepiająco
w słońcu.
Charles nawet na nią nie spojrzał.
– Słyszysz mnie?! Zrób coś!!!
– Montgomery, uspokój swoją żonę – odezwał się
spokojnie Charles – bo jeśli ja będę musiał to zrobić, to…
– TO CO?! – ryknął wujek Monty, wychodząc nagle z tłumu
z jakąś kobietą. Popychał ją przed sobą, blokując jej ręce
z tyłu.
Okazało się, że gdy Anja się wyrwała, by podbiec po Lissy,
Monty wpadł na pomysł zaszantażowania Rodrica.
Charles zamilkł, oglądając z zainteresowaniem, co się
dzieje. Maya się wyprostowała. Monty odwzajemniał długo
groźne spojrzenie swojego teścia, a następnie przeniósł je na
Rodrica.
– Żądam wymiany! – warknął. – Hailie za twoją babę.
Jazda!
Nad moich uchem rozległo się parsknięcie Rodrica, tak
głośne, aż poczułam drobinki jego śliny na skórze.
– Odmawiam.
Monty uniósł brwi i szarpnął kobietę, która jęknęła cicho.
Głowę trzymała spuszczoną, a jej twarz zakrywały potargane
włosy.
– Musisz się wymienić, w przeciwnym razie… – Monty
zawiesił teatralnie głos, po czym z kieszeni swoich białych
spodni wyjął pistolet i przyłożył go partnerce Rodrica do
policzka.
Vincent i Adrien nie wyglądali na zadowolonych z poczynań
Monty’ego. W rosnącym napięciu wpatrywali się to w niego,
to w Rodrica. Vincent próbował ściągnął mojego wujka
wzrokiem, ale spojrzenie Monty’ego było zbyt rozbiegane.
– Nic nie muszę. – Poczułam, jak pistolet Rettera jeszcze
mocniej wciska mi się w czaszkę. – Nie zależy mi na niej, ona
nic dla mnie nie znaczy. Moja żona jest bezpieczna.
– Nie pozostanie bezpieczna, jeśli skrzywdzisz kogoś, na
kim zależy mnie lub Vincentowi – zauważył cicho
i złowieszczo Adrien.
– O tym porozmawiamy kiedy indziej – zbył go Rodric. –
Na razie należy ostudzić emocje. Zabiorę sobie pannę Monet
i będziemy w kontakcie, hm?
– Żadne „hm”! – wrzasnęła Maya.
Monty, zrezygnowany, że jego plan nie wypalił, puścił
kochankę Rodrica, która zapłakana czmychnęła gdzieś na
bok. Aż nabrzmiała mu żyła na czole, gdy bezradnie zawołał:
– Zostaw naszą Hailie!
– Rodricu, zamierzasz porwać moją siostrę, i to na oczach
całej Organizacji, proszę, przemyśl, czy konsekwencje takiego
czynu będą dla ciebie opłacalne – odezwał się Vincent.
Widziałam, że pomału traci panowanie nad sobą, choć
próbował kurczowo się go trzymać.
– Rozmawiać możemy bez Hailie Monet na muszce,
posłuchamy chętnie – syknął Adrien.
– Niczego nie próbujcie, panowie, a wszystko będzie cacy,
tak? – powiedział Retter z fałszywym uśmiechem na ustach,
głuchy na ich słowa.
Zachwiałam się, gdy Rodric zaczął się wycofywać, ciągnąc
mnie ze sobą.
– Stój! – zawołał Adrien, ruszając w naszą stronę. Miał
włosy w nieładzie i krople potu na czole.
– Wypuść moją siostrę! – Vincent również podniósł głos,
w którym pobrzmiewała teraz panika.
Było źle.
Retter zszedł ze mną z platformy i tak się powoli
wycofywaliśmy spod altany ślubnej Martiny i Dylana.
Stawiałam pokraczne kroki, bo moje obcasy nie nadawały się
do chodzenia po plaży i skałach. Chciałam poprosić swojego
porywacza, by przestał ciągnąć mnie choć na moment, bym
mogła zdjąć buty, ale powstrzymywał mnie przed tym zimny
dotyk metalowej lufy na mojej głowie.
Goście z przerażeniem obserwowali, jak jestem
wyprowadzana przez szaleńca z bronią. Nie przyglądałam im
się, ale w pewnym momencie moje spojrzenie przelotnie
przesunęło się po twarzy Grace. Jej oczy zasłaniały ciemne
okulary, za to jej czerwone usta układały się w lekki uśmiech,
jakby była z czegoś zadowolona. Sanchez, z którym tu
przyszła, stał obok, gładząc się po brodzie i nie mogąc
sprawiać wrażenia bardziej obojętnego.
Charles też patrzył niespecjalnie poruszony, jak jestem
wleczona w kierunku wyjścia z zatoczki. Wykrzywiał twarz
w irytacji, ale to ze względu na Mayę, która wywrzaskiwała
mu właśnie obelgi do ucha, wyrzucając mu bierność. Flynn
wiedział dobrze, że jego matka ma gorący temperament,
jednak w takich okolicznościach i on był roztrzęsiony.
Znajdował się teraz w pobliżu Anji, która nadal trzymała Lissy
na rękach, nie zamierzając jej puścić już chyba nigdy.
Otoczona ochroniarzami, również nianiom kazała stanąć przy
sobie. Dwie z nich próbowały teraz zapanować nad płaczącym
Michim.
Alex chyba nie dowierzał, że zagrał dziś nie tylko rolę
mojego partnera na niby, niczym w podrzędnej komedii
romantycznej, ale i wcielił się w statystę w filmie akcji. To
wyluzowany chłopak, który lubił czerpać przyjemność
z życia, ale nigdy nie musiał go sobie wzbogacać taką dawką
adrenaliny. Gapił się na broń z taką powagą i lękiem, jakby
pierwszy raz widział podobną rzecz na oczy.
Na pewno pierwszy raz widział ją na oczy wycelowaną
w kogoś znajomego.
Chciał dołączyć do Vincenta, Adriena i Monty’ego, którzy
ruszyli za mną i Retterem. Nie zdołał nawet opuścić
platformy, kiedy kilka osób z rodziny Martiny wyciągnęło ku
niemu ręce. Ktoś złapał go za ramię, ktoś inny za łokieć, jego
matka zawołała za nim, by się natychmiast zatrzymał.
Posłuchał.
Oczywiście, że posłuchał, bo to, czego goście weselni byli
właśnie świadkami, dotyczyło rodziny pana młodego. Krewni
Martiny starali trzymać się od tego z dala. Oni nie rozumieli,
że to podstawy Organizacji właśnie sypią się na naszych
oczach. Nie wiedzieli, co to takiego. Nie mieściło im się
w głowach, po jaką cholerę ktoś miałby przynieść broń na
wesele. I po co wśród weselników miałaby się znaleźć armia
ochroniarzy.
Którzy i tak guzik mogli zrobić w momencie, gdy Retter
jednym pociągnięciem za spust mógł zakończyć moje życie.
– Rodricu Retterze…
– Hailie Monet jest pod ochroną rodziny Monet…
– …i Santan…
– …córka Camdena Moneta…
– …natychmiast wzywam cię…
– …puść ją…
Vincent, Adrien oraz Monty coraz bardziej podnosili głos.
Mówili jeden przez drugiego, co dowodziło, że powoli tracą
grunt pod nogami. Szli ramię w ramię, stawiając długie kroki.
Wszyscy trzej w garniturach – dwóch z nich w klasycznej
czerni i Monty wyróżniający się przybrudzoną teraz już nieco
bielą.
Gdyby była to scena z filmu, to naprawdę doceniłabym, jak
świetnie się prezentują, niczym trzech agentów specjalnych.
Ja zaś mogłabym poczuć się jak dziewczyna Bonda w opałach.
Żałowałam, że nie mamy tu kamer i reżysera, bo wtedy może
byłoby śmiesznie, a nie tragicznie.
Widziałam, że Retter jest niezwykle zadowolony
z przeprowadzonej transakcji. Poruszyła aż trzech ważnych
mężczyzn, w tym dwóch członków Organizacji. Cieszył się, że
za nami podążają, co mnie ogromnie martwiło, bo oznaczało,
że musi mieć przygotowany jakiś plan, żeby się ich pozbyć.
Dotarliśmy do krańca plaży i zaczęłam szurać obcasami po
twardym skalistym podłożu. Prawie skręciłam kostkę, gdy
w którymś momencie jedna ze stóp boleśnie mi się wygięła.
Była to ta sama, którą uszkodziłam sobie podczas naszej
małej randki z Adrienem na jego plaży we Francji. Jakże wtedy
było pięknie. Żałowałam, że nie mogę tam wrócić – tylko bez
wściekłego członka Organizacji, sapiącego mi nad uchem.
Co z tego, że przy wyjściu z zatoczki znajdowali się
zarówno ludzie Rodrica, jak i Vincenta, skoro ci drudzy,
widząc mnie trzymaną na muszce, i tak bali się reagować?
Przeszło mi przez myśl, że na cholerę zatrudniać aż tylu
ludzi, skoro w momentach takich jak ten nie ma z nich
żadnego pożytku.
Kiedy wychodziliśmy z plaży, obejrzałam się za siebie.
Spokój oceanu kontrastował z moim przerażeniem, altanka
ślubna i platforma z dalszej perspektywy wyglądały wręcz
bajkowo, wcale nie jak scena, na której rozegrały się tak
bardzo dramatyczne chwile. Wtedy oślepiło mnie piękne
słońce, a następnie Rodric szarpnął mną, bym się ruszyła,
i plaża zniknęła.
Gdy tak szliśmy, moja sukienka wciąż zaczepiała się o ostre
krzewy, które drapały mnie też po nagich łydkach
i ramionach. Coraz bardziej tracąc siły, zagryzałam zęby,
dając się Rodricowi wlec niemal jak przedmiot.
Nie poczułam ulgi, gdy wreszcie się zatrzymaliśmy. Przy
drodze czekały na nas samochody, a ja zrozumiałam, że to
wszystko zostało perfekcyjnie zaplanowane. Rodric nawet na
moment nie stracił panowania nad sobą – cały czas zdawał
się skoncentrowany i zadowolony z rozwoju sytuacji, co
oczywiście źle wróżyło mnie i mojej rodzinie.
Tutaj brakowało już przyjemnej oceanicznej bryzy
i momentalnie zrobiło mi się gorąco. Byłam zgrzana już
wcześniej, ale teraz, w pełnym słońcu, w czarnej sukience
i rozpuszczonych włosach, przyciśnięta do klatki piersiowej
i sterczącego brzucha obcego, odrażającego mężczyzny,
myślałam, że zaraz po prostu zemdleję.
Zaczęłam brać paniczne oddechy, chcąc się dotlenić i w ten
sposób nieco sobie ulżyć, jednak niewiele mi to pomogło.
Szarpnęłam się, by zmienić pozycję i aby ręka porywacza
przestała mi tak uciskać na klatkę piersiową. Na nic się to
jednak zdało i Retter oplótł mnie ramieniem jeszcze mocniej.
Pomyślałam, że mógłby darować sobie ten pistolet, bo
zaraz i tak padnę trupem, kiedy on zwyczajnie mnie udusi.
Chciałam mu to powiedzieć, ale nawet na to, by poruszyć
ustami, nie wystarczyło mi sił.
Do moich uszu dotarł charakterystyczny dźwięk
rozsuwanych drzwi. Jeden z ludzi Rettera już czekał na nas
w busie. Wtedy wreszcie Retter mnie puścił, jednak ulga nie
trwała długo. Od razu bezceremonialnie wrzucono mnie do
auta. Zamroczona, nie mogłam złapać równowagi i chwilę mi
zajęło, by odzyskać świadomość tego, co się działo.
W aucie była włączona klimatyzacja, ale na tym kończyły
się przyjemności. Gdy wpychano mnie do środka, uderzyłam
się o fotel w brzuch i nogę, a czyjeś brudne łapy zacisnęły się
na moich ramionach. Pociągnęły mnie do siebie, bym zrobiła
miejsce dla Rodrica, który wskoczył do busa tuż za mną,
depcząc przy tym moje palce u stóp. Szpilki, które miałam na
sobie, je odkrywały, dlatego jęknęłam, czując nieznośny ból.
Retter w ogóle się tym nie przejął. To była ważna chwila,
mimo iż trwała zaledwie ułamek sekundy, bo Rodric odsunął
w końcu lufę pistoletu od mojej głowy.
A Vincent Monet był mistrzem w wykorzystywaniu takich
chwil.
Retter chciał zasunąć za sobą drzwi, jednak wtedy
znienacka pojawił się Adrien, który je przyblokował, a także
mój najstarszy brat, który wskoczył do środka.
Dawno nie widziałam go w tak pomiętej koszuli, w tak
niechlujnie narzuconej marynarce. Jego włosy były
w nieładzie, a oczy mrużył w skupieniu. Znalazł się tak blisko
mnie, że gdybym się odwróciła i wyciągnęła dłoń, mogłabym
złapać go za ubranie.
Wiedział, że ryzykuje. Mimo to wyciągnął pistolet,
zdeterminowany, by odebrać życie temu, kto zagroził jego
rodzinie. Ryzyko jednak ma to do siebie, że bywa realne,
czego dowiódł Retter, gdy na powrót zapanował nad swoją
bronią.
Moje powieki otworzyły się szeroko na huk wystrzału.
Zamarłam, pewna, że to ja oberwałam.
Spojrzenia moje i Vincenta się spotkały. Zadziwiło mnie, że
jego oczy nagle znowu stały się tak puste, że niemal
przezroczyste.
Rozejrzałam się panicznie wokół i dostrzegłam, że pistolet
Rettera teraz wycelowany był nie we mnie, a w mojego brata.
Zamrugałam, gdy dotarło do mnie, co właśnie się
wydarzyło.
Zawsze zachwycałam się tym, jak nieskazitelnie białe
koszule nosił Vincent.
A jednak dzisiaj koszula Vincenta nie miała pozostać bez
skazy.
Przypomniałam sobie krew Sonny’ego, która barwiła na
czerwono biały śnieg wokół.
Przypomniałam sobie, jak prędko z oczu Sonny’ego uszło
życie.
Przez moje ciało przeszedł prąd tak silny, jakby wstąpił we
mnie demon.
– NIE! – wrzasnęłam.
Na oślep wyciągnęłam ręce do brata, ale ktoś wciągnął
mnie jeszcze dalej w głąb auta.
Vincent, cały spięty, co widziałam po jego szyi, szczęce
i ramionach, jeszcze przez moment trzymał w ręce pistolet.
Nie zdołał go jednak już użyć, druga dłoń ześlizgnęła mu się
z ościeżnicy drzwi busa.
I osunął się na bok. Złapał go jakiś mężczyzna w garniturze.
Nie widziałam jego twarzy, ale poznałam go po dłoniach. Na
jednym z palców tego mężczyzny zobaczyłam sygnet.
– Adrien – jęknęłam rozpaczliwie zachrypniętym głosem.
Wychylił się, a wtedy nasze spojrzenia na ułamek sekundy
się spotkały. Nie powiedział ani słowa, ale w jego ciemnych
oczach zobaczyłam ostry nakaz, bym była silna, bym się nie
poddawała.
Bym na niego czekała, bo już za chwilę mnie odbije…
Zaczęłam kręcić głową.
– Nie, nie, ratuj JEGO! – zawołałam w panice, że mnie nie
usłucha i zacznie uganiać się za Retterem, zamiast udzielić
pomocy mojemu bratu, który być może właśnie konał.
Nie widziałam już Vincenta; musiałam go zobaczyć,
upewnić się, że nic mu nie jest, że tylko opadł z sił.
Wyciągnęłam szyję i wtedy znowu dostrzegłam skrawek dłoni
Adriena i to, że zdążył ubrudzić się krwią.
Zaczęłam płakać.
Retter zasunął drzwi z potężnym łoskotem i teraz nie
widziałam już nic.
Usłyszałam, że ktoś coś krzyczy na zewnątrz, chyba wujek
Monty.
Wtedy sama zaczęłam wrzeszczeć. Poczułam, że kierowca
uruchomił silnik i że ruszamy, i wtedy gotowa byłam zrobić
absolutnie wszystko, abyśmy znowu stanęli. Vincent
potrzebował pomocy!
Nie obchodziło mnie, że wbiłam komuś pazury w udo. Nie
obchodziło mnie, jak mocno czyjaś dłoń zaciskała się na
moim ramieniu. Nie obchodziło mnie, jak ogromnego krwiaka
będę miała przez to, że szarpiąc się, z całej siły uderzyłam
udem o podłokietnik. Że suknia mi się porwała, że ktoś
pociągnął mnie za włosy tak mocno, iż wyrwał mi ich całą
garść.
Byłam gotowa gołymi rękami wydrapać dziurę w karoserii
samochodu, aby się z niego wydostać, i Retter o tym wiedział.
Nie zostawiłam mu wyjścia.
Kolba pistoletu uderzyła w tył mojej czaszki tak mocno, że
w pierwszej sekundzie po prostu znieruchomiałam. Nie
czułam nic prócz bólu i szoku.
A potem przestałam czuć cokolwiek.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
84

WYSOKO

To nie była jedna z tych uroczych historii z happy endem,


w których dziewczyna traci przytomność, a potem w szpitalu
otwiera oczy cała i zdrowa, choć odrobinę poobijana.
Nie obudziłam się też ocalała w ramionach ukochanego.
Nie, ja musiałam być nieprzytomna jakieś góra pięć lub
dziesięć minut, podczas których nic się nie zmieniło.
Najpierw poczułam ból głowy.
Niestety, Rodric nie uderzył mnie wystarczająco mocno,
bym straciła pamięć, dlatego pierwszą emocją, która
przeszyła mnie do szpiku kości, było przerażenie.
Leżałam na tyłach busa, poobijana, obolała, z pulsującą
bólem czaszką. Poplątane włosy lepiły mi się do szyi, obcisła
sukienka krępowała mi ruchy. Poruszywszy rękoma,
zorientowałam się, że ktoś unieruchomił mi je z przodu
jakimś kawałkiem plastiku. Trytką bodajże. Skwitowałabym
to prychnięciem, gdybym miała siłę.
Retter wiedział, że się obudziłam. Widziałam, jak zerknął
w tył i przewrócił oczami. Wolał pewnie, gdy byłam
nieprzytomna, ale nie zamierzał mnie znowu ogłuszać.
Przynajmniej nikt nie musiał mnie nieść, gdy auto się
zatrzymało i kazano mi wyjść.
Pracownik Rettera w mało delikatny sposób pomógł mi się
podnieść i prawie wyrzucił mnie z samochodu. Zahuczało mi
w głowie i zachwiałam się w swoich niewygodnych butach.
Prawie poleciałam na ziemię. Retter złapał mnie za ramię
i przytrzymał, ale nie był to bynajmniej gest godny
dżentelmena. Mężczyzna wbił palce w moją skórę i mną
potrząsnął. Miałam już dość traktowania mnie jak szmacianą
lalkę, ale wszelkie protesty więzły w moim zaschniętym
gardle.
– Zdejmij jej te buty – burknął Rodric do swojego
pracownika. – Byle szybciej.
Ktoś kucnął przede mną. Kolejna szorstka łapa złapała tym
razem za moją odsłoniętą łydkę. Gruby palec wcisnął się
w pasek przylegający do mojej nagiej stopy, inne zacisnęły się
na podeszwie szpilki i jęknęłam cicho, gdy delikatny but
został brutalnie zerwany z mojej nogi.
Retter podtrzymywał mnie jeszcze mocniej. Niezbyt się
przejął tym, że skazał mnie na kolejną porcję cierpienia, tym
razem dlatego, że zmusił mnie do stania na nagrzanym
betonie bosymi stopami. Wciąż osaczona i zdezorientowana,
za słaba, by zawalczyć o to, by traktowano mnie lepiej,
podnosiłam i opuszczałam stopy na zmianę, kuląc się przy
Rodricu. Nawet teraz, gdy zdjęłam szpilki, był ode mnie
niższy.
– Idziemy, już – rozkazał, nie dając mi czasu na złapanie
oddechu. Chciałam zaprotestować, ale cóż mogłam zrobić ze
związanymi dłońmi, poparzonymi stopami i zaćmionym
bólem umysłem.
Dopiero kiedy Retter pociągnął mnie za sobą,
zorientowałam się, jaki jest następny punkt jego planu,
i naprawdę poczułam, że zaraz zwymiotuję.
Auto wysadziło nas na wylanym betonem placu, gdzieś na
jakiejś górze, a przynajmniej wzniesieniu, z którego rozciągał
się widok na błękitny ocean. Krajobraz zapewne zapierał dech
w piersiach, ale obecnie nie mogłam być bardziej obojętna na
takie uroki. Mój umysł skupił się na przetrawianiu informacji,
że w tej pięknej scenerii czekał na nas helikopter.
Więc to jego śmigła tak szumiały! A ja byłam pewna, że
szumi mi w głowie po uderzeniu. Rodric dobrze się
przygotował. Chciał mnie wywieźć z tej wyspy i wszystko
wskazywało na to, że miało mu się to udać.
– Już dojeżdżają – oznajmił Retterowi jeden
z pracowników.
– Nie zdążą – odburknął Rodric, ale przyspieszył kroku,
przez co i ja musiałam człapać szybciej.
Spróbowałam się zaprzeć przed wejściem do helikoptera,
zwłaszcza gdy usłyszałam, że moi bliscy są tuż za nami
i pędzą, by mnie odbić, jednak Retter chyba nawet nie
zauważył mojego oporu. Złapał mnie za tył sukienki, prawie ją
rozdzierając, gdy podniósł mnie i wrzucił do środka.
Szmaciana lalka, tym dla niego byłam.
– Zróbcie barykadę – polecił Retter swoim ludziom przez
ramię.
Ktoś zatrzasnął drzwi helikoptera, pilot siedział już
w gotowości przy sterach. Na znak Rettera rozgrzana już
maszyna uniosła się, a ja poczułam przegraną tak silnie, że aż
przymknęłam powieki.
Bardzo bolała mnie głowa. Przypominała mi o mojej
bezradności, o tym, że zapewne gdy tylko ból ustanie, zacznę
rozmyślać o rzeczach, które mogłabym teraz zrobić, by nie
dać się uprowadzić.
Przecież chłopcy będą mnie szukać, będą się narażać…
Vincent…
Otworzyłam oczy.
Nie wiadomo, co z Vincentem.
Skrzywiłam się, gdy Retter niedbale zapiął mój pas
i wcisnął mi na głowę słuchawki. Oczywiście przycisnął je do
miejsca, w które mnie uderzył, więc z moich ust wyrwał się
zduszony okrzyk bólu.
– Spokój! – warknął na mnie.
Wciąż miałam związane ręce, więc niezdarnie gmerałam
nimi przy słuchawkach, próbując poprawnie je założyć,
a wtedy helikopter akurat stracił na moment wysokość
i zatrząsnął się lekko. Retter rzucił poirytowane spojrzenie
pilotowi, ja zaś w tym czasie mogłam się wyprostować
i wreszcie poprawić słuchawki.
Wciąż szumiało mi w uszach, wciąż cierpiałam, a nawet
zamykały mi się oczy, co trochę mnie niepokoiło. Nie mogę
przecież spać, muszę się uwolnić albo przynajmniej zagadać
Rodrica. Zrobić coś, nie być bierną!
W moich oczach pojawiły się łzy. Przez okno
obserwowałam ocean i kawałek wyspy, nad którym się
wznosiliśmy. Koniec, jeśli on mnie stąd zabierze, chłopcy
będą mnie szukali jak igły w stogu siana. A nie powinni
skupiać się na poszukiwaniach, kiedy nie wiadomo nawet, co
z Vincentem i czy on…
Teraz zabolało mnie również serce.
Poruszyłam dłońmi, zmuszając się, by zmienić pozycję
i rozejrzeć się za czymś, co mogłoby posłużyć mi jako broń.
Niestety nic takiego nie było w zasięgu mojego wzroku.
Retter pochylał się nad telefonem i wystukiwał na jego
klawiaturze jakieś pochłaniające całą jego uwagę wiadomości.
Gdybym tak zdołała go rozbroić, potem postrzelić… Ciekawe,
ile ma amunicji. Starczyłoby na pilota?
Tak, świetnie, Hailie, postrzel pilota. Co zrobisz, gdy helikopter
zacznie spadać? Sama siądziesz za stery?
Gdzie Retter ma tę swoją broń? Nie trzymał jej już na
widoku. Nie sądził, by była mu potrzebna przy tak osłabionym
przeciwniku jak ja. Jakkolwiek fatalnie się z tym nie czułam,
musiałam mu przyznać rację. Nie miałam siły kręcić głową,
a co dopiero się na niego rzucić.
Retter jakby czytał mi w myślach – w pewnej chwili uniósł
na mnie wzrok znad telefonu i uśmiechnął się wrednie.
A następnie wytrzeszczył oczy.
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona nagłą zmianą jego
mimiki. Nie trwała to długo, bo nieoczekiwanie Retter padł.
Dosłownie opuścił głowę i byłby się osunął, gdyby nie
podtrzymujący go pas.
Podskoczyłam.
On właśnie czymś oberwał!
Zerwałam się, by odsunąć się od niego jak najdalej, na tyle,
na ile pozwalała mi mała przestrzeń i krępujące mnie
zapięcie. Jeszcze przez kilka sekund do mnie nie docierało, co
się stało, ale finał był taki, że głowa Rodrica Rettera wisiała
bezwładnie tak jak ręce, z których wysunął się telefon.
Wylądował gdzieś na podłodze. Powiodłam za nim
spojrzeniem, a kiedy nagle je uniosłam… zrozumiałam.
Helikopterem szarpnęło niebezpiecznie, więc pilot odrzucił
na sąsiednie siedzenie pałkę teleskopową, by z powrotem
obiema rękami złapać za ster i ustabilizować maszynę.
Okej, skończyło się. Mogłam być osłabiona, otępiała
i obolała, ale natężenie tak intensywnych wydarzeń w tak
krótkim czasie po prostu musiało mną trząchnąć. Adrenalina
wyostrzyła mój umysł, zapomniałam na chwilę
o dyskomforcie. Miałam za to zapłacić, ale to dopiero później.
Pilot właśnie rąbnął Rettera pałką teleskopową w głowę,
a teraz ta leżała na siedzeniu obok i mężczyzna mógł jej zaraz
użyć przeciwko mnie. To dlatego prędko powiodłam dłońmi
do zapięcia swojego pasa, próbując się z niego uwolnić.
Przeklinałam w myślach swoje skrępowane cholernym
plastikiem ręce.
– Wszystko w porządku?
Zamrugałam, słysząc ten ledwo słyszalny przez trzaski
w słuchawkach, ale zaskakująco czuły głos, który rozbrzmiał
w moich uszach. Spojrzałam do przodu, na tył głowy pilota.
Czy to naprawdę on do mnie przemówił?
– To ja, królewno.
Ciarki.
Po moich plecach rozbiegły się zimne, intensywne ciarki.
Nie wierzyłam w to, co usłyszałam, ale nadzieja była tak
wielka, że zapytałam cichym, zachrypniętym głosem:
– Tata?
– Dobrze mnie słyszysz?
W moich oczach stanęły łzy, tym razem były to łzy ulgi
i szczęścia. Odpowiedziałam z opóźnieniem, bo ucisk w gardle
na chwilę odebrał mi mowę.
– T-tak.
– Już spokojnie, moja królewno, wszystko jest dobrze.
– Nie jest dobrze – zapłakałam. – Retter postrzelił
Vincenta! Nie wiem, co z nim, nie wiem nic, ja nie wiem nic…
Camden zamilkł na moment i nie byłam pewna, czy to moje
słowa go przeraziły i ile on sam w ogóle wie. Na pewno jakieś
pojęcie o zaistniałej sytuacji mieć musiał, skoro był w stanie
pojawić się w helikopterze Rodrica i udawać w nim pilota.
Przyjrzałam mu się. Miał na sobie wielkie słuchawki,
kamizelkę z kapturem zaciągniętym na głowę, okulary
przeciwsłoneczne. Od tyłu był nie do rozpoznania nawet dla
mnie, jego własnej córki.
– Hailie… – odezwał się w końcu. Ból w jego głosie był nie
do zniesienia, ale pojawiła się też determinacja. Znałam ją.
Tak jak kiedyś tata mi powiedział: my, Moneci, mamy ją we
krwi. Dlatego mimo wszystkich przeciwności jego głos
brzmiał pewnie i mocno, gdy powiedział: – Musimy się teraz
skupić. Czy masz siłę, by to zrobić?
Normalnie odpowiedziałabym, że nie, ale dla ojca byłabym
gotowa wejść teraz w ogień, więc przełknęłam gęstą ślinę
i odpowiedziałam przez chrypę:
– Oczywiście.
– Odpięłaś się?
– Tak.
– Nie da rady zbyt długo sterować tym gównem jedną ręką,
więc musimy zrobić szybką akcję, moja Hailie – zapowiedział.
– Spróbuj uwolnić się od tego plastiku. Tylko ostrożnie, nie
pokalecz się.
Cam znowu oderwał dłoń od sterów, tym razem by
wystawić nóż. Trzymał go pionowo, wykręcając napięte ramię
do tyłu, bym miała go jak najbliżej siebie. Nachyliłam się,
żeby wsunął się między moje nadgarstki, a potem zaczęłam
piłować trytkę o ostrze, wykonując gorączkowe, szybkie
ruchy.
– Spróbuj mocniej – poradził mi Cam. W jego głosie
pobrzmiewał stres, gdy jedną ręką starał się opanować stery.
– Raz a porządnie, królewno, dalej.
Zrobiłam, jak kazał. Przez mój szybki, silny ruch,
pociągnęłam go za rękę, a w rezultacie cały helikopter
niebezpiecznie się zatrząsł, kiedy na moment ojciec stracił
równowagę. Opłaciło się jednak wykonać tak niebezpieczny
manewr, bo w końcu udało mi się uwolnić, a ojciec zabrał nóż
i już za chwilę ponownie chwycił za stery stabilnie, obiema
dłońmi.
– Pięknie – pochwalił mnie. – Teraz to.
Nie zdążyłam nacieszyć się wolnością ani nawet potrzeć
obolałych nadgarstków, w które plastik zdążył mi się werżnąć
i zostawić brzydkie ślady, bo Cam znowu odważył się puścić
ster. Podał mi kajdanki. Zabrzęczały, gdy wylądowały na
moich kolanach.
– Załóż mu je. – Brzmiało polecenie.
To nie lada wyzwanie dla kogoś, komu drętwiały palce,
jednak już zaraz unosiłam ciężkie ręce Rettera, by na jego
grubych, owłosionych nadgarstkach zatrzasnąć metalowe
obręcze. Na jednym miał skórzaną bransoletę z jakimś
grawerem, ale zdecydowanie bardziej przerażająca biżuteria
wisiała na jego szyi. Przyglądałam się tajemniczemu
sygnetowi, gdy składałam mu dłonie na udach.
Nawet złapałam ten pierścień w palce i obejrzałam go
z bliska. Prawdopodobnie zrobiony z białego złota, miał jakiś
dziwny, czarny kamień na środku. Wyglądał trochę jak oko
kamery, jakby Retter za pomocą tej błyskotki cały czas coś
obserwował. W środku grubej obrączki znajdował się grawer
z nazwiskiem właściciela.
Pociągnęłam za niego lekko, trochę z intencją
wypróbowania wytrzymałości łańcuszka.
– Nie zrywaj go – ostrzegł mnie Cam. – Sygnet musi przy
nim zostać.
Mężczyzna i tak właśnie się poruszył, więc odsunęłam się
od niego jak oparzona.
– Tato… czy on może się obudzić?
Retter pokręcił głową, powieki wciąż miał przymknięte, ale
wziął głębszy oddech i drgnął kilka razy.
Cam szepnął pod nosem przekleństwo, które wyjątkowo
dobrze usłyszałam w swoich słuchawkach.
– Masz, trzepnij go, królewno. Tylko lekko. Lekko
wystarczy.
Zamarłam, ale wtedy Retter zamrugał i tak się przeraziłam,
że prędko rzuciłam się do przodu, by przejąć pałkę od ojca.
Zacisnęłam na niej obie dłonie i ustawiłam się tak, by dobrze
Rodrica widzieć. Akurat otworzył oczy i zobaczyłam w nich
ten moment, kiedy zdezorientowanie zmienia się
w zrozumienie. Pojawiło się też trochę złości i może strach,
ale zanim zdołał na dobre jakoś mi zagrozić, zamachnęłam
się i rąbnęłam go w czoło.
Nie użyłam wiele siły, ale pałka użyczyła mi swojej, dlatego
głowa Rodrica ponownie opadła. Okropne to było uczucie, tak
kogoś bezwzględnie uderzyć. Co, jeśli spowodowałabym
u niego wstrząśnienie mózgu lub rozcięłabym mu skórę
i zaczęła lecieć krew?
A wtedy przypomniałam sobie, że ten facet strzelił do
Vincenta.
Poczułam, jak twarz mi tężeje. Wzięłam głębszy wdech.
Zacisnęłam mocniej palce na pałce. Odchyliłam ręce jeszcze
bardziej, bardzo, bardzo powoli, by wziąć większy zamach…
Przychodziło mi to z trudem w ciasnym wnętrzu helikoptera,
ale nie było niemożliwe.
– Hailie.
Głos ojca zadźwięczał w słuchawkach.
Wypuściłam powietrze z ust, świdrując Rettera wzrokiem
pełnym nienawiści.
– Wystarczy raz – powiedział poważnie.
Nie widziałam jego miny, byłam w ogóle od niego
odwrócona, ale on pewnie zerkał na mnie w jakimś lusterku.
– Groził Lissy – wydusiłam.
– Odłóż to – poprosił cicho, zapewne widząc, jak robię
coraz większy zamach pałką.
– Postrzelił Vincenta.
– Hailie, nie chcesz mieć tego człowieka na sumieniu.
Znał możliwości narzędzia, które ściskałam w obydwu
dłoniach. Wiedział, co potrafi, użyte z odpowiednią siłą.
– On postrzelił Vincenta, tato – warknęłam, a do oczu
naleciały mi gorące łzy.
Helikopter znowu zaczął się lekko kiwać, co sugerowało, że
Cam nie poświęcał stu procent swojej uwagi sterom. Z czystą
nienawiścią gapiłam się w okropną twarz Rettera. Tę
paskudną brodę, rozchylone, wąskie wargi, wory pod oczami
i krzaczaste brwi.
– Ja się z nim policzę, królewno, obiecuję – przekonywał
mnie ojciec z coraz większą powagą w głosie. – Ja, nie ty,
dobrze?
Zaciskałam zęby, tak trudno było mi się obejść bez zemsty.
Zwłaszcza gdy miałam ją na wyciągnięcie ręki. Jeśli jednak
miał do mnie przemówić czyjś głos rozsądku, to był ten
należący do mojego ojca. Z żalem, ale posłusznie opuściłam
pałkę.
– Podaj mi ją tu, do przodu – polecił mi z wyraźną ulgą
w głosie.
Odrzuciłam broń na wolny fotel. Odetchnęłam, cała mokra,
jakby nienawiść to była taka toksyna, którą moje ciało
wydalało z siebie przez skórę niczym pot.
– Co z nim zrobisz? – wycedziłam.
Przyznaję, zabrzmiało to niezbyt grzecznie, więc i ojciec
nie silił się na uprzejmości.
– To, co zrobić należy.
– Co ja mam zrobić? – zapytałam już grzeczniej
i spokojniej.
– Moja Hailie, ty… – Również jego głos zabrzmiał
łagodniej. Nie dawał sobie wejść na głowę, a mimo to dla
swoich dzieci zawsze miał w zanadrzu łagodność, szczególnie
dla jedynej córki. – Ty będziesz skakać.
Wydawało mi się, że nie dosłyszałam. Oderwałam wzrok od
nieprzytomnego Rodrica i przycisnęłam słuchawki do uszu,
by nie umknął mi sens słów taty, gdy poproszę go, aby
powtórzył.
– Co takiego?
– Skoczysz, królewno.
Przełknęłam ślinę, natychmiast zerkając przez okno.
– Tato, jest… wysoko.
– Obniżymy się.
– Dlaczego nie możesz po prostu wylądować?!
Kręciłam się na siedzeniu, by jednocześnie łapać odbicie
twarzy ojca gdzieś w lusterku, ale i zerkać kontrolnie na
Rodrica.
– Śmierć Rettera musi wyglądać na wypadek – odparł. –
Nie mogę wylądować, a potem wznieść się w powietrze raz
jeszcze, to zbyt ryzykowne.
– Walić pozory! – Zdawałam sobie sprawę, że mówię jak
Shane lub Tony, ale przez nerwy niezbyt panowałam nad
słownictwem. – Ten człowiek strzelił do Vincenta!
– Nie wiadomo, jak sprawy się potoczą – tłumaczył
spokojnie ojciec. – Zabójstwo członka Organizacji lepiej
zaplanować z głową. Dlatego, Hailie, musisz skoczyć.
Spanikowana przygryzłam wargę i znowu spojrzałam na
ocean. Błyszczał, ale już wcale nie ładnie i zachęcająco,
a groźnie i złowieszczo.
– Dasz radę, moja córeczko.
– Tato… – jęknęłam. Woda naprawdę wyglądała pięknie,
ale tu, z góry, bezpiecznie zza okna. Nie miałam najmniejszej
ochoty rzucać się do niej z lecącego helikoptera. – Tato,
proszę cię…
– Kiedy będziemy wystarczająco nisko, otworzysz drzwi
i skoczysz do wody – instruował mnie. – Kiedy się
wynurzysz, weźmiesz wdech i się rozejrzysz. Wyrzucę cię
niedaleko molo, podpłyniesz w tamtą stronę, a tam ktoś cię
zgarnie.
– K t o mnie zgarnie?! Jak daleko będzie to „niedaleko”? –
pytałam. Dłonie trzymałam przyklejone do szyby i szukałam
wzrokiem mola, o którym mówił ojciec. Lecieliśmy jednak
jakoś tak krzywo, niewiele widziałam, a już zdecydowanie
mało lądu.
– Spokojnie, Hailie, zaufaj mi – powiedział, w istocie,
bardzo opanowanym głosem. – Nie kazałbym ci robić niczego
ponad twoje siły.
Moje siły były aktualnie poważnie nadwyrężone, ale nie
chciałam mówić o tym na głos. Rozumiałam, że ojciec ma
plan, i nie zamierzałam mu go krzyżować, choć skok do wody
z helikoptera to jedna z ostatnich rzeczy, na jakie miałam dziś
ochotę.
Stresowałam się. Znowu zaczęłam się pocić. Moja biedna
sukienka, na początku tak elegancka, teraz nadawała się na
szmatę do podłogi. Kąpiel w słonej wodzie też jej nie pomoże.
Poprawiłam słuchawki na głowie, które już zdążyły wplątać
mi się we włosy. Ten ruch przypomniał mi, jak głowa bardzo
mnie boli, i skrzywiłam się na myśl, że zamiast położyć się
w miłym łóżku i odpocząć, mam teraz walczyć o przetrwanie
w wodach oceanu, a potem, już na lądzie, ta sama głowa ma
mi pęknąć ze zmartwienia. No bo w końcu porwanie przez
Rettera to nie koniec traumatycznych wydarzeń. Jest jeszcze
jedno, o którego skutkach nawet bałam się teraz snuć
domysły.
Będzie dobrze, powiedziałam sobie bez przekonania.
Starłam też łzy. No przecież nie mogę tu siedzieć i ryczeć,
trzeba działać. Ojciec chce, żebym skakała, więc dobrze.
Skoczę.
Pewnie przy okazji się zabiję, bo nie wierzę, że nie, ale co
mi tam.
– Na wszelki wypadek… broń – powiedział Cam.
Oderwałam tępy wzrok od okna i docisnęłam słuchawki do
uszu.
– Nie usłyszałam.
– Zabierz jego broń, królewno.
Zerknęłam z obrzydzeniem na Rettera. Ostatnie, czego
teraz pragnęłam, to grzebanie w ubraniach tego dziada, ale
fakt, istniało niebezpieczeństwo, że nagle się obudzi i nawet
ze skutymi rękami sięgnie po swój pistolet.
Znalazłam go szybko. Wiedziałam, gdzie mężczyźni lubią
trzymać broń. W końcu ci wszyscy mi najbliżsi często chodzili
uzbrojeni. Przeszedł mnie dreszcz wstrętu, gdy niechcący
dotknęłam wierzchem dłoni jego nagiego, obwisłego brzucha.
– Mam.
Pistolet ciążył mi w rękach. Zrobiło mi się nieprzyjemnie,
gdy uderzyła mnie świadomość, że to najprawdopodobniej
z tej broni Retter postrzelił mojego brata.
Vincent…
Zacisnęłam palce na chwycie, ale szybko je rozluźniłam, bo
czułam, że niewiele mi było trzeba, bym wycelowała
w Rettera i nacisnęła na spust. A już przecież ustaliłam
z ojcem, że nie powinnam nikogo zabijać.
– Masz gdzie ją schować?
Nie miałam, ale zaczęłam kombinować przy bieliźnie
i udało mi się jakoś przymocować ją do majtek. Może i nie
składało się na nie wiele materiału, ale były bardzo fikuśne.
Sterczała przy nich falbanka, jakiś dodatkowy paseczek i to
wystarczyło, bym dała radę wplątać w nie broń i w miarę
stabilnie przytwierdzić ją do swojego boku. Przykryłam ją
następnie sukienką i od razu stwierdziłam, że nie było to
najwygodniejsze rozwiązanie, ale cóż, komfort spadał dziś
zdecydowanie na dalszy plan.
– Tak.
– Świetnie, a więc zniżam się, Hailie – oznajmił Cam. –
Podążaj za moimi instrukcjami, dobrze?
– Tak, tato.
Zdusiłam w sobie chęć krzyknięcia: „Nie!!!”. W coraz
większym napięciu, obserwowałam ocean z okna. Im bardziej
się zniżaliśmy, tym realniej wyglądał i tym mniej miałam
ochotę się w nim znaleźć.
– Co, jeśli się utopię? – wymsknęło mi się.
– Umiesz nieźle pływać, sam widziałem. Nie daj sobie
wmówić, że jest inaczej – ostrzegł mnie ojciec. – Klucz to
zachować spokój. Jeśli poczujesz, że nie dajesz rady, odpręż
się, połóż na plecach i pozwól sobie odpocząć.
Przygryzłam wargę.
– Aha.
– Dokąd będziesz płynęła?
– Do jakiegoś molo.
Skinął głową.
– Zgadza się. Jesteśmy już nisko, odblokowałem drzwi.
Otwórz je.
– Co, jeśli Retter znowu się obudzi? – zapytałam, zerkając
na niego niepewnie. Wyglądało na to, że nieźle go łupnęłam,
bo nawet za bardzo się nie ruszał, ale i tak zmartwiłam się
nagle, że odzyska przytomność, kiedy ojciec będzie zbyt
skupiony na sterach, by zareagować.
– To go walnę raz jeszcze – odparł lekceważąco. – Ma
związane ręce, nie przejmuj się nim. Skup się na własnym
zadaniu, królewno, tak? Otwórz drzwi. Tylko trzymaj się
mocno, skocz wtedy, gdy będziesz gotowa.
Nigdy nie będę na coś takiego gotowa, do cholery!
Szarpałam się chwilę z drzwiami, bo one wcale nie tak łatwo
się rozsuwały, gdy helikopter wisiał w powietrzu nad wodą.
– Użyj więcej siły – doradzał tata.
Miałam ochotę mu odwarknąć, że jej nie mam, bo
większość straciłam, szarpiąc się podczas porwania lub gdy
uderzono mnie w głowę, ale kiedy już chciałam się odezwać,
drzwi faktycznie puściły. Musiałam przytrzymać się
kurczowo fotela pilota przed sobą, by nie wylecieć.
– O to chodzi – ucieszył się Cam.
– Nie ma mowy, żebym skoczyła – zapowiedziałam.
Brak drzwi z mojej strony był teraz dla mnie koszmarnie
odczuwalny, bo oto sterczałam nad przepaścią. Dosłownie –
jeden ruch i można było spaść w pustkę, polecieć w dół. Wiało
tak strasznie, że moje włosy fruwały wszędzie, niczym
u bogini wichrów. Nigdy nie leciałam helikopterem bez drzwi.
Wiem, że bliźniacy robili coś takiego turystycznie i bardzo
sobie chwalili to doświadczenie, ale im nikt nie kazał wtedy
skakać.
– Tato, nie – protestowałam dalej, trzymając się fotela tak
mocno, że być może właśnie robiłam w nim dziury. – Za
wysoko.
– Niżej nie będzie, królewno.
– Zabiję się!
Wiatr, woda, trzaski w słuchawkach, a za moimi plecami
nieprzytomny członek Organizacji, który zaraz miał się z tego
wszystkiego ocknąć – to był jakiś koszmar.
– Nie mogę zejść niżej, bo wiatr generowany przez śmigło
wzburzy wodę i to wtedy, moja królewno, może dopiero dojść
do tragedii – tłumaczył wolno, ale jednak głośno i wyraźnie
ojciec.
Przymknęłam oczy, nie wierząc w to, co się właśnie
wyprawia.
– Jesteśmy niżej, niż się wydaje z twojej perspektywy.
Tak, jasne.
– Wiem, że to trudne, moja Hailie, ale m o ż e s z to zrobić
– przekonywał mnie.
– Mhm! – pisnęłam.
Woda wyglądała strasznie. Nie lubiłam wskakiwać do
basenu, będąc na jego brzegu, a co dopiero rzucać się w tak
ekstremalne warunki.
Ale byłam Monet, a do skoku namawiał mnie mój ojciec,
któremu ufałam.
– Dobra! – burknęłam zrezygnowana.
– Sukienka wygodna? Nigdzie nie krępuje ci ruchów? Jeśli
przeszkadza, podrzyj ją – zasugerował.
Poruszałam tułowiem, ciągle zapatrzona z determinacją
w groźną wodę.
– Wygodna, cała jest już podarta.
– Buty?
– Jestem boso.
– To zdejmij słuchawki.
Wyszarpnęłam je z głowy jedną ręką, przy okazji zapewne
wyrywając sobie mnóstwo włosów, ale już mnie to nie
obchodziło.
– Do zobaczenia niebawem, królewno – zawołał bardzo
głośno Camden, bym usłyszałam go bez sprzętu.
Jego głos ledwo się przebił przez hałas helikoptera, ale
dotarł do moich uszu i zdał się dla mnie świetnym sygnałem
do skoku.
Nie przemyślałam tej decyzji, a po prostu chciałam mieć
już to z głowy, więc wyskoczyłam z helikoptera wprost
w niebieską otchłań.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
85

TO JAKIŚ KOSZMAR

Pożałowałam tego od razu. Uczucie bezwładnego spadania


wcale nie było przyjemne lub wyzwalające. Było zatrważające,
fatalne i przykre. Spróbowałam zbić się w kulę, ale okazało się
to bardzo trudne w powietrzu, gdy działał na mnie jego opór.
Zacisnęłam powieki, przerażona nadchodzącym
momentem zderzenia się z taflą wody. Spadałam chwilę
dłużej, niż oczekiwałam, co tylko utwierdziło mnie
w przekonaniu, że skoczyłam z jakiejś chorej wysokości.
W rzeczywistości trochę to wyolbrzymiałam, ale cóż,
miałam do tego prawo.
Zetknięcie z wodą określiłabym jako bolesne. Aż zapiekła
mnie skóra. Zamotałam się pod powierzchnią. Głębia na
chwilę mnie pochłonęła i nie chciała wypuścić. Nie bez
wysiłku więc wypłynęłam na górę. Zakrztusiłam się po
drodze, ale kiedy już się wynurzyłam, ogarnął mnie
zaskakujący spokój.
Buczenie helikoptera oddalało się i zastępowała je cisza.
Moje uszy nie wierzyły, że ona istnieje, tylu hałasów się
w ostatnim czasie nasłuchały. Mrugałam, kaszląc i plując na
boki. Ocean był idealnie zrównoważony, relaksujący nawet.
Jedyne fale to były te, które utworzyły się po tym, jak
wpadłam do wody, ale już na powrót jej powierzchnia zrobiła
się płaska. Śmigło helikoptera jej nie wzburzyło – ojciec
dobrze to wykalkulował.
Rozejrzałam się.
Helikopter na powrót się wznosił, odlatując w nieznanym
mi kierunku. Gdzieś daleko majaczył horyzont
i przestraszyłam się, że będę musiała płynąć do lądu, nawet
go jeszcze nie widząc, ale gdy się odwróciłam dostrzegłam
molo, o którym mówił Cam.
A przynajmniej miałam nadzieję, że jest to molo, inaczej
właśnie zaczęłam płynąć w złym kierunku. Sukienka to nie był
najwygodniejszy kostium kąpielowy, ale jedwab, nawet
przemoczony, był na tyle delikatny, że nie ściągała mnie na
dno, a to na ten moment mi wystarczyło.
Dzięki ładnej pogodzie i ciepłej wodzie moja przymusowa
lekcja pływania nie była tak niekomfortowa, jak mogłaby być,
gdyby było zimno i ciemno. Płynęłam, oddychając miarowo.
Woda koiła moje obolałe ciało. Na początku mogłabym rzec,
że było nawet przyjemne, jednak z czasem zaczęłam się
męczyć.
Rozważałam nawet, by położyć się na wodzie i odpocząć
tak, jak radził mi ojciec. Dobrze, że byłam zbyt niecierpliwa,
aby jak najprędzej znaleźć się na brzegu, inaczej gdybym się
odchyliła, przymknęła powieki oraz rozłożyła ręce i nogi, a na
koniec zamoczyła uszy, mogłabym nie usłyszeć wołania.
– Hailie!
Oczy miałam podrażnione od soli, ale i tak wbiłam je
błagalnie przed siebie, licząc, że dostrzegę tam kogoś
bliskiego, kto mi pomoże. Zdążyłam podpłynąć na tyle blisko,
że potrafiłam już rozróżnić, iż na molo wbiegało właśnie co
najmniej czterech mężczyzn. W największym z nich od razu
rozpoznałam Dylana.
O, pan młody się znalazł.
To była luźna myśl, ale ucieszyła mnie, bo oznaczało to, że
przynajmniej jeden z moich braci jest cały i zdrowy.
Will też miał się dobrze. Poznałam go po włosach. Zjaśniały
mu, od kiedy zamieszkał w Miami, zapewne od słońca. To
kanaryjskie na pewno też tak na nie działało.
Mój ulubiony brat biegł ramię w ramię z Adrienem. Potem
stanął i został na molo, podczas gdy Dylan i Adrien, wcześniej
w ruchu niedbale pozbywając się czarnych marynarek, wsko-
czyli do wody. Jeden po drugim, bez zastanowienia. Rozległy
się pluski.
Płynęli w moją stronę i chciałam krzyknąć, by tego nie
robili, bo to bez sensu. Gdybym jednak otworzyła usta, tylko
naleciałoby mi do nich słonej wody i musiałabym się
zatrzymać, by ją odkaszlnąć. Absolutnie nie było na to czasu.
Dylan bezwzględnie rozbryzgiwał wodę na boki. Płynął
kraulem i dotarł do mnie pierwszy, a kiedy tak się stało,
jednak się ucieszyłam. Pozwolił mi uwiesić się sobie na
ramieniu, co okazało się niezastąpionym wsparciem dla
mojego przemęczonego ciała.
Tuż za nim dopłynął do nas Adrien. Zbliżył swoją twarz do
mojej, rękę przycisnął do boku mojej głowy, ucha i policzka.
Z przejęciem zaglądał mi w oczy. Z włosów spływała mu po
twarzy woda, ale nie przejmował się sobą. Wolną dłoń uniósł,
by odgarnąć mokry kosmyk przylepiony do mojego czoła.
– Nic ci nie jest?! – zapytał podniesionym głosem.
Powiódł wzrokiem po mojej szyi i dekolcie, ale że reszty
mojego ciała, które było pod wodą, dobrze nie widział, wrócił
do mojej twarzy.
Pokręciłam głową w odpowiedzi, a wtedy przytknął swoje
usta do moich, bardzo mocno i czule.
Już przestaliśmy bawić się w udawane zerwanie.
Buziak był krótki, ale i tak przerwał go Dylan, który zaczął
ciągnąć mnie w kierunku molo. Nikt nie protestował, bo
przecież i ja chciałam jak najszybciej znaleźć się na lądzie –
Adrien też mi tego życzył. Nawet Dylan zaś w takich
warunkach nie czepiałby się głupich czułości i odstawił swoją
zaborczość na bok. Zależało mu wyłącznie na moim
bezpieczeństwie i ja to wiedziałam.
Obecność obydwu mężczyzn w wodzie okazała się
niezastąpiona, gdy musiałam z niej wyjść. Molo było dla mnie
zbyt wysokie, bym zdołała wspiąć się na nie bez pomocy.
Dylan zanurkował, by podsadzić mnie na swoich ramionach.
Adrien podał mi dłoń, drugą mnie podtrzymując, bym mogła
powoli stanąć.
Kawałek mojej sukienki majdał się Dylanowi po twarzy, ale
on dryfował w miejscu wytrwale i czekał, aż pozostali
wciągną mnie na ląd. Will nie marnował ani chwili. Wyciągnął
do mnie ręce, a wujek Monty wsparł mnie jeszcze, obejmując
mnie ramieniem w talii, i takim oto cudem wylądowałam na
deskach molo.
Słońce przygrzewało i gdybym poleżała tak dłużej, w mig
by mnie wysuszyło, jednak ja nie miałam czasu do stracenia.
Natychmiast zaczęłam się podnosić.
– Vincent. – To było moje pierwsze słowo.
– Już, już… – Will próbował pomóc mi wstać, ale jego ruchy
były dla mnie zbyt powolne, więc zaszamotałam się
niecierpliwie. Prawie się poślizgnęłam, ale żadna to była dla
mnie nauczka. Nadal gotowa byłam go ponaglać, by biegł ze
mną tam, gdziekolwiek znajdował się teraz nasz najstarszy
brat.
– Co z Vincentem?! – zawołałam.
Adrien i Dylan, pomagając sobie nawzajem niczym najlepsi
kumple, wydostali się z wody. Dylan przeczesał swoje włosy
i patrzył, jak Adrien dopada do mojego boku. Otacza mnie
ramieniem i sięga po swoją drogą marynarkę, którą wcześniej
zrzucił tu obok, by użyć jej jak ręcznika.
I jemu się wyrwałam.
Dlaczego oni nie rozumieją, że to nie jest dobry moment na
takie ceregiele?
– Odpowiedzcie mi!
– Zabrano go do szpitala. – Will podniósł głos, żeby
przebić się przez mój krzyk.
– Jest tam sam?! – Machnęłam ręką na otaczających mnie
mężczyzn. – Po co was tutaj tylu przyjechało?! Dlaczego on
jest tam sam?!
– Shane i Tony pojechali za nim – powiedział Dylan.
– Maya z Anją też tam są – dodał Monty.
– Trzeba tam jechać, trzeba go wesprzeć! – panikowałam.
– Nie ma czasu!
Poruszałam się coraz szybciej w stronę brzegu.
Zostawiałam mokre ślady stóp na drewnianych, suchych
deskach, dużo wody kapało mi też z włosów i sukienki.
Grupka mężczyzn, którzy przybyli, by mnie ratować, ruszyła
szybkim krokiem i po chwili zrównała się ze mną.
Widziałam, że na brzegu stoją jakieś wielkie czarne auta,
i spodziewałam się, że należą one do nas. Jeśli miało być
inaczej, gotowa byłam nawet je ukraść. Wszystko, byle jak
najszybciej znaleźć się przy Vincencie.
Nie było tu ładnej plaży. Tylko molo, zabetonowany brzeg,
a nieopodal niewielki port z prywatnymi łódkami
i motorówkami. To dobrze, przynajmniej nie widziałam, by
kręcili się tutaj ludzie, dzięki czemu ominęły nas krzywe
spojrzenia. Lub przerażone – jeśli ktoś miałby przyjemność
oglądać cały teatrzyk od początku, łącznie z moim skokiem
z helikoptera.
A właśnie, helikopter.
Niewiele rzeczy byłoby teraz w stanie zmusić mnie do
przystanięcia, ale soczyste przekleństwo, które właśnie
opuściło usta Dylana, do nich należało.
– Co jest… – dodał zachrypniętym głosem.
Zatrzymał się i patrzył w totalnie przeciwną stronę, od tej,
w którą biegliśmy. Na horyzont. Ponad moją głową, na
błękitne niebo, w stronę wody, z której przed chwilą mnie
wyciągnął.
Obejrzałam się przez ramię.
Zatrzymałam się i opadła mi szczęka.
Wszyscy już teraz gapiliśmy się na helikopter, z którego
jeszcze niedawno wyskoczyłam. Z naszej perspektywy był
mniejszy od pestki winogrona, tak daleko się znajdował.
Leciał bardzo nisko nad oceanem. Właściwie to spadał
i zdecydowanie nie robił tego w kontrolowany sposób,
odbywało się to dziwnie, jakby po ukosie. Trwało to krótko.
Zakręcił się wokół własnej osi tuż na wodą, a potem łupnął
o nią z impetem, oczywiście rozbryzgując ją wkoło.
Bardzo krótko utrzymywał się jeszcze na powierzchni.
Z każdą chwilą woda pochłaniała maszynę coraz
bezwzględniej. Zrobiłam kilka bezmyślnych kroków do
przodu. Adrien i Will natychmiast stanęli po obu moich
stronach, by w razie czego zareagować, jeśli postanowię
zrobić coś głupiego.
Tak, wiem, bywałam zdolna do robienia głupich rzeczy,
jednak tym razem nawet ja nie miałam pomysłu, jak
zareagować w takiej sytuacji.
– Czy… Czy tata zdążył wyskoczyć?! – pytałam. – Czy ktoś
widział?
– Na pewno wiedział, co robi… – powiedział Will
z powątpiewaniem. Przykładał dłoń do czoła, by osłonić oczy
przed słońcem i lepiej widzieć.
– Idiota – warknął Monty, kręcąc głową. – Cholerny debil.
– Rozmawialiście z nim? – pytałam, z przerażeniem
rozglądając się po twarzach swoich bliskich. – Miał jakiś plan,
prawda?
– Ojciec zawsze ma plan, nie? – odparł Dylan. Powiedział
to jak naiwny chłopiec, który bezgranicznie wierzy w swojego
rodzica.
– Tylko nie zawsze jest on, kurwa, mądry – warknął Monty
i zaczął się wycofywać. – Płynę tam!
– Czym?! Monty, czekaj! – Will wołał za nim, rozkładając
ręce.
Wujek Monty nie czekał, tylko biegł. Jego biały garnitur
dużo przeszedł i teraz, od tyłu, zamiast elegancko, wyglądał
jak sfatygowany dres.
– Motorówka! – wydarł się na koniec.
– Pewnie chce skubnąć jakąś z portu – mruknął Dylan. –
Idę z nim. Trzeba się upewnić, że ojciec nie potrzebuje
pomocy.
– Już by się wynurzył – mruczał Will, maksymalnie
wytężając wzrok.
– A Retter? – Dylan wykrzywił usta, gdy wspomniał
o moim porywaczu. – Dobrze zrozumiałem, że też był
w helikopterze?
– Retter jest zapięty, skuty kajdankami i nieprzytomny,
więc miejmy nadzieję, że nie, nie wynurzy się –
odpowiedziałam mu, przygryzając wargę.
Dylan wpatrywał się we mnie z niepokojem. Rzadko
zachowywał się tak poważnie, co niezbyt dobrze świadczyło
o sytuacji.
– Z tobą wszystko dobrze, dziewczynko? – zapytał
szeptem.
Musiałam wyglądać nie najlepiej.
I tak się też czułam. Przemoczona, zmęczona i przede
wszystkim przerażona na śmierć.
– Tak, Dylan, biegnij za Montym, przydasz mu się –
ponagliłam go, a następnie zwróciłam się do Willa: – A my
jedźmy już do Vince’a, proszę!
Głos na koniec mi zadrżał. Tyle spraw należało załatwić!
Will i Dylan wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po
czym nasz wredny brat rzucił się w pogoń za Montym. Wujek
zmienił się już w oddali w białą plamę, która gnała brzegiem
w stronę portu. Ja z Willem nie zostaliśmy w tyle. Też
zaczęliśmy truchtać, choć moje pokaleczone stopy i obolałe
mięśnie protestowały. Kazałam im siedzieć cicho. Dużo
wsparcia dała mi obecność Adriena. Trwał przy moim boku,
nawet w pewnym momencie złapał mnie za rękę. Siła, jaką mi
w ten sposób przekazywał, była mi niesamowicie potrzebna.
Przy aucie stali dwaj ochroniarze, w tym Danilo. Patrzył na
mnie z przejęciem, skruchą może nawet, ale jakąkolwiek winę
roił sobie w głowie, zbyłam ją natychmiast jednym
wymownym spojrzeniem, które mu posłałam. Jasno dawało
do zrozumienia, że to wszystko to koszmarny wypadek i że
mamy teraz ważniejsze rzeczy do roboty niż rozpaczanie czy
wyssane z palca wyrzuty sumienia.
– Pani Monet…
– Zabierzcie nas do szpitala – ucięłam.
Naprawdę nie miałam do niego żalu, sama się podstawiłam
Retterowi, nie było czasu na roztrząsanie tego.
Will podał kierowcy dokładny adres, Danilo otworzył dla
mnie drzwi, a Adrien podał mi rękę, by wygodniej mi było
wejść do środka, po czym usiadł przy mnie. Skrzywiłam się,
gdy moja mokra sukienka przylepiła się do skórzanego
siedzenia.
Ruszyliśmy.
Will zadzwonił do Shane’a lub Tony’ego, nawet nie
wiedziałam dokładnie do którego. Wymieniali się
informacjami na temat mojego stanu zdrowia oraz na temat
Vincenta. Ja i Adrien odwracaliśmy w tym czasie głowy,
wypatrując Dylana i wujka Monty’ego. Niestety, niewiele
widzieliśmy. Helikopter już zatonął, a żadna łódka jeszcze nie
zdążyła się zbliżyć do miejsca, w którym przed chwilą
dryfował. To musiała być kwestia czasu, ponieważ z całą
pewnością więcej par oczu zwróciło uwagę na ten
spektakularny wypadek.
– Jest operowany – wyjawił Will, kiedy zakończył
połączenie.
Głowę trzymał nisko, usta zaciskał, a w błękitnych oczach
błyszczały mu łzy. Pod moimi powiekami też się pojawiły.
– Wiadomo coś więcej? Wszystko… pójdzie dobrze,
prawda? – Zadawanie pytań utrudniała mi gula w gardle.
Adrien ściskał moją dłoń i kojąco wodził po jej wierzchu
swoim kciukiem. Niełatwo było jednak uśmierzyć moją
rozpacz, nie kiedy drżałam o życie kogoś tak bliskiego.
– Wszystko… się okaże – odparł Will.
Ile bym dała, by powiedział mi coś optymistycznego, a na
koniec dodał „malutka”.
Tymczasem ton jego głosu brzmiał grobowo i przeszywał
moje serce niepokojem. Przechyliłam ciężką głowę na ramię
Adriena, opięte przemoczoną koszulą. Nadal nie miał
marynarki. Zostawił ją na molo.
Widząc, jak Will próbuje patrzeć w drugą stronę, by ukryć
przed nami strach i rozpacz na twarzy, wyciągnęłam do niego
rękę i położyłam ją na jego dłoni. Wiedziałam po sobie, że
niewiele to pomaga, ale w sytuacji takiej jak ta każde, nawet
najmniejsze wsparcie jest wartościowe.
– Co się stało w helikopterze?
– Leciałam z Retterem, aż nagle pilot walnął go pałką
teleskopową w głowę, po czym okazało się, że to tata.
Adrien spojrzał na mnie uważanie. Nawet Will się odwrócił.
– Nie rozpoznałaś go?
Wzruszyłam ramionami.
– Wiesz… byłam zaaferowana porwaniem i jakoś tak…
Will odchylił głowę i przymknął powieki.
– To jakiś koszmar – wyszeptał.
Nie zaprzeczyłam.
– Skąd dowiedzieliście się o tym, że tata jest ze mną
w helikopterze?
Will otworzył oczy.
– Skontaktował się z nami – westchnął ciężko, bo nadal nie
dowierzał, w jaką stronę to wszystko się potoczyło. – Przybył
na wyspę, ponieważ chciał być na ślubie Dylana. Choćby tylko
obejrzeć ceremonię z dalekiego klifu, w ukryciu przed
członkami Organizacji. Widząc, co się dzieje, zaczął działać.
Przechytrzył Rettera, wiedział, że będzie chciał jak
najszybciej opuścić wyspę, najpewniej helikopterem.
– I przekazał wam, byście przyjechali akurat tutaj?
– Wysłał lokalizację. – Will zerknął na mnie ze smutnym
uśmiechem i uścisnął moją dłoń. – Jak dobrze, że mamy cię
z powrotem.
Adrien pocałował mnie gdzieś we włosy, jakby podpisując
się pod tymi słowami. Will odwrócił wzrok z powrotem na
boczną szybę, ale nie skomentował tej czułości.
Ja zaś się skrzywiłam, bo głowa mi pękała i dotyk, nawet
miękkich warg Adriena, nie pomagał. Nie uszło to jego
uwadze.
– Uderzyłaś się? – zainteresował się, marszcząc brwi.
Spięłam się. To nie może tak wyglądać, że jak zwykle
wszyscy zaczną przejmować się mną i głupim guzem na mojej
głowie, podczas gdy Vincent może walczy o życie. Zadrżałam.
– Nie, pęka mi głowa, bo dużo się dzieje.
Adrien objął mnie delikatnie i pogłaskał po ramieniu, a gdy
jego dłoń zsunęła się niżej, natrafił na pistolet, niedbale
schowany pod strzępkami sukienki. Nadal był zaplątany
w moją bieliznę i chyba cudem nie zgubiłam go w wodzie.
Adrien delikatnie wyplątał go z falban przy moich majtkach
i odłożył na bok. Nie protestowałam.
Will zerknął na nas kątem oka, ale nadal powstrzymywał
się od komentarza i szybko odwrócił wzrok.
Kiedy byłam młodsza, to on był tą osobą, u której zwykle
szukałam czułości i pocieszenia. Jego uściski lubiłam
najbardziej, przy nim czułam się dobrze. Nadal miałam
sentyment do naszych kojących przytulasów, jednak mogłam
chyba uczciwie przyznać, że przegrywały one ze wsparciem
Adriena.
Adrien miał po prostu w sobie coś więcej. Dawał mi coś,
czego żaden z moich braci nigdy nie mógłby mi dać – każdy
jego gest doprawiony był namiastką romantyczności.
Błękitne niebo i palmy kojarzyły mi się z wakacjami,
dlatego trudno mi było znieść fakt, że w tak rajską scenerię
wkomponował się budynek równie paskudny jak szpital. To
znaczy, paskudny w przenośni, bo sam w sobie był bardzo
ładny, zdawał się w miarę nowoczesny i liczyłam, że taki był,
a i że lekarze w nim pracujący byli dobrze wykwalifikowani.
To był ten dzień, kiedy przekonałam się, że dużo mniej
bolesne jest być osobą poturbowaną i operowaną, niż tą, która
oczekuje na wieści w poczekalni. Kiedy ja leżałam na stole
operacyjnym, spałam sobie, a nie umierałam z nerwów.
Dzisiaj po raz pierwszy doświadczałam tego uczucia z drugiej
strony i to była najgorsza godzina w moim życiu. Naprawdę
najgorsza.
Shane siedział w garniturze na plastikowym krzesełku
w poczekalni. Pochylał się do przodu, ręce trzymał złożone
i wpatrywał się w jakiś punkt na podłodze. Uniósł wzrok tylko
raz, gdy się przywitałam. Podniósł się wtedy cały, przytulił
mnie, a w jego oczach błysnęły łzy tak wyraźnie, że potem
usiadł z powrotem i schował przed wszystkimi twarz.
Anja i Maya stykały się ramionami, obie wodząc
zamglonym wzrokiem zza wilgotnych powiek po tym nijakim
pomieszczeniu. Na mój widok zmusiły się do tego, by choć
smutno się uśmiechnąć. Anja nawet podeszła do mnie,
złapała mnie za nadgarstki, a jej zmęczona twarz zalała się
nowymi łzami, gdy powiedziała:
– Nigdy nie zapomnę ci tego, co zrobiłaś dla Lissy.
W zamian mocno uścisnęłam jej dłonie.
– To moja mała bratanica – odrzekłam szorstko. –
Poszłabym za nią w ogień.
Anja oblizała wargi, przytuliła mnie do siebie mocno, a gdy
zajęła z powrotem krzesło, zaczęła grzebać w torebce
w poszukiwaniu chusteczek.
– Gdzie Monty i Dylan? – zapytała szeptem Maya.
– Sprawdzają, co z ojcem – odparł Will, jednocześnie
gestem proponując mi, by spoczęła obok niej. – A gdzie
Harrison i Martina?
– Zaproponowali, że przyniosą kawę.
– A Tony?
– Tony… pali – mruknął Shane. Unikał mojego spojrzenia,
bo wiedział, że najmocniej kibicowałam naszemu bratu
w rzuceniu nałogu. W końcu mu się to udało i pewnie Shane
obawiał się teraz, że zrobi mi się przykro.
Cóż, obecnie nie mogłabym się tym mniej przejmować. Kto
wie, może i sama bym zapaliła, gdyby tylko to pomogło na
nerwy i stres… Ale nie pomagało.
Westchnęłam i dopiero gdy Adrien podprowadził mnie do
krzesła wcześniej wskazanego mi przez Willa, zdecydowałam
się usiąść.
– Gdzie zgubiłaś buty? – zapytała po chwili Maya
w zamyśleniu.
Spojrzałam na swoje nagie, poranione stopy. Zdążyłam je
sobie pokaleczyć, poharatać, poparzyć, no i pobrudzić, więc
wyglądałam, jakbym się urwała z programu survivalowego.
Nie wspominając o oblepiającej moje ciało mokrej sukience,
która zrobiła się zimna i nieprzyjemna, zwłaszcza tutaj,
w klimatyzowanym pomieszczeniu. Na mojej skórze pojawiła
się gęsia skórka.
– Nie… – zmarszczyłam brwi – nie pamiętam.
Adrien, który siedział po mojej drugiej stronie, objął mnie
mocniej. Widziałam, jak się rozgląda. Nie tylko on był jednak
tutaj dżentelmenem. Will i Shane zdjęli swoje marynarki
w tym samym czasie. Przyjęłam tę Willa, bo stał bliżej, więc
Shane odrzucił swoją gdzieś na bok.
– Powinnaś się przebrać – powiedział Will. – I założyć
buty…
Przerwał, gdy zobaczył moją minę.
Nie było opcji, by wyciągnąć mnie z tego szpitala. Nie
zamierzałam go opuszczać, dopóki nie usłyszę, że
z Vincentem wszystko już w porządku.
Później wróciła Martina z Harrisonem. Zdziwiłam się,
widząc, że dziewczyna jest w białej sukni ślubnej. Każdy, kogo
mijała z tacą papierowych kubków w rękach, obracał się za
nią w szoku. Wyglądała pięknie, to na pewno, ale
zdecydowanie też niecodziennym obrazkiem była panna
młoda krocząca przez szpitalny korytarz.
Suknię miała prostą, podkreślającą jej ładną,
wysportowaną sylwetkę. Włosy upięto jej w koka, który już się
trochę rozburzył. Możliwe, że w pośpiechu i niezbyt
delikatnie wyszarpnęła z niego welon. Buty zmieniła na
sportowe i pozazdrościłam jej, że ma coś wygodnego na
nogach.
– Hailie, jesteś cała… – westchnęła z ulgą na mój widok. –
Gdzie Dylan?
– Już wracają – odparł Will.
– Och, jak dobrze…
Zamknęła usta, kątem oka zerkając na wymizerowaną Anję.
Nic nie było dobrze.
Martina podała jej kawę, którą ta apatycznie przyjęła. Anja
potrzebowała w tej chwili pozytywnych informacji na temat
stanu zdrowia swojego męża, nie kofeiny. Ja nawet nie
spojrzałam na tę, którą zaproponował mi Harrison. Można by
pomyśleć, że dobrze by mi zrobiła – może trochę rozgrzała?
Ale w rzeczywistości to byłoby jak leczenie rany postrzałowej
plasterkiem.
Takiej rany, jaką na przykład operowano teraz u Vince’a.
Adrien za to przyjął kawę za mnie, ale bynajmniej nie
zamierzał pić jej sam. Trzymał ją w gotowości, gdybym to ja
zmieniła zdanie. Gładził mnie ciągle po ramieniu, pozwalał
wtulać się w swoją mokrą koszulę, co jakiś czas obdarowywał
mnie buziakiem w czubek głowy.
Dla Willa i Shane’a było to coś nowego. Przyzwyczaili się do
otaczania mnie opieką na każdym kroku. Dziwnie im się
patrzyło na mężczyznę spoza naszej rodziny, który wykonuje
ten obowiązek za nich. Jeszcze dziwniejsze dla nich było to, że
ten mężczyzna robił to dobrze i że nie mieli się do czego
przyczepić.
A jeśli chodziło o mój dobrobyt, to bracia Monet potrafili
być bardzo czepialscy.
Mimo tego wsparcia to była najgorsza godzina w moim
życiu. Nikt nie miał ochoty rozmawiać. Nie obchodziło mnie,
co tu robi Martina w białej sukni i dlaczego nie pojawiła się
przed ołtarzem. Nie obchodziło mnie, dlaczego Tony tak
długo nie wraca i ile w związku z tym wypalił papierosów.
Czekałam tylko na informację od lekarza lub ewentualnie
na telefon od Monty’ego czy Dylana z wiadomością, co
z ojcem.
Nastraszyłam samą siebie, że istnieje niebezpieczeństwo,
że tego dnia stracę kogoś bliskiego, i ta okropna myśl nie
mogła się ode mnie odczepić. Była tak nieznośna i tak mi
zawadzała, że wreszcie po prostu zerwałam się
z plastikowego krzesełka na równe nogi.
Ściągnęłam tym na siebie spojrzenia wszystkich, każde
z nich tak samo otępiałe.
– Potrzebuję świeżego powietrza – wydusiłam tylko
i pobiegłam korytarzem, którym tu przyszliśmy.
Moje bose stopy miały już dość, ale nie mniej niż płuca,
które naprawdę wołały o porządny oddech. Szturchnęłam po
drodze kogoś w białym kitlu, lekarza, który zawołał coś za
mną ostrym głosem.
Wybiegłam przez rozsuwane drzwi na zewnątrz
i przytrzymałam się murka nieopodal. Przed moimi oczami
znowu rosły palmy. Niebo jednak zaszło chmurami.
Skąd? Jak?
– Było błękitne! Jeszcze godzinę temu było błękitne! –
szeptałam gorączkowo.
Zadrżałam, automatycznie uznając to za zły znak.
– Proszę, nie – zapłakałam.
Szare chmurzyska kłębiły się groźnie na niebie, bezlitośnie
zapowiadając coś niedobrego.
– Błagam, nie – zawyłam znowu.
Pod szpitalem stało kilka osób i każda chyba patrzyła teraz
na mnie – na szaloną dziewczynę, która wyglądała, jakby
uciekła z wariatkowa.
Och, jak bardzo nie obchodziło mnie, co oni teraz sobie
o mnie myślą.
– Przestań padać! – wrzasnęłam, kiedy na chodnik
poleciały pierwsze krople deszczu.
Z jakiegoś powodu byłam przekonana, że to naprawdę
zwiastun czegoś strasznego.
Wybiegłam spod zadaszenia na przybierającą na sile ulewę.
Przecież i tak było mi wszystko jedno. I tak byłam
przemoczona. Te krople przynajmniej były w miarę ciepłe,
zupełnie jak łzy cieknące ciurkiem po moich policzkach.
Wystawiałam twarz ku niebu, ale nikt mnie tam na górze
nie słuchał. Drżały mi usta i podbródek. Nie wiem kiedy, ale
osunęłam się na wylany betonem placyk pod szpitalem.
Pewnie podrapałam sobie nogi, ale teraz było mokro, więc
miałam to sprawdzić później.
Jeśli Vincent przeżyje, opatrzę je sobie i pokręcę głową nad
swoją nieostrożnością.
Jeśli nie, to nie byłam pewna, czy cokolwiek jeszcze na tym
świecie będzie mnie obchodziło.
Utrata mamy i babci to był ogromny cios, po którym
pozbierałam się tylko dzięki możliwości rozpoczęcia nowego
życia. Ekstremalnego, które wymagało ode mnie aktywnej
walki o swój dobrostan.
Utrata Sonny’ego to koszmar, po którym również
otrząsnęłam się tylko i wyłącznie dzięki diametralnym
zmianom, takim jak założenie rodziny przez mojego
najstarszego brata czy rzucenie przeze mnie szkoły.
Utraty Vincenta miałam już po prostu nie przeżyć.
Człowiek może poradzić sobie tylko z ograniczoną liczbą
strat bliskich osób w tak młodym wieku.
Nagle moje szczupłe ciało oplotły czyjeś silne ramiona.
Zapłakałam, wracając do rzeczywistości.
Adrien kucnął za mną, objął mnie od tyłu i pocałował
w kark, gdzieś przez splątane włosy.
– Schowajmy się pod dach, Hailie – szepnął bardzo
łagodnym, współczującym głosem.
Poczułam, jak delikatnie próbuje sprawić, bym dźwignęła
się na nogi. Nie chciał jednak mnie nieść, zachęcał, bym sama
się podniosła.
– Nie chcę wstawać – wymamrotałam z frustracją. Klatka
piersiowa drżała mi z każdym słowem, które ją opuszczało.
– Wiem, że to trudne – mruknął.
Czułam za plecami jego twardy brzuch. Jego wodę
kolońską, ledwie wyczuwalną po tym długim dniu,
zdominował zapach ulewy. Mokry policzek przyciskał mi
teraz do ucha. Na mojej klatce piersiowej zaciskały się jego
muskularne ramiona. Rękawy białej, ponownie przemoczonej
do suchej nitki koszuli podwinął sobie już wcześniej i tak je
zostawił. Patrzyłam na jego skórę, po której spływały krople
deszczu. Na niczym nie potrafiłam się aktualnie tak skupić,
jak na tej obserwacji.
– Zabrano mi już mamę i babcię, nie dam rady oddać też
Vincenta.
– Wiem – szepnął i objął mnie mocniej.
Przykro mi było, że nie usłyszałam od niego zapewnień, że
będzie dobrze, a przecież i tak bym w żadne nie uwierzyła.
Doskonale zdawałam sobie sprawę z sytuacji. Adrien miał
wpływ na ogrom spraw, jednak życie mojego najstarszego
brata do nich nie należało.
– Nie potrafię wstać – wyznałam tępo.
– Oczywiście, że potrafisz.
– Nie mogę.
– W porządku, ja ci pomogę – odpowiedział cichym, ale
wyraźnym głosem. – O to chodzi, Hailie Monet, że zawsze
będę w pobliżu, żeby pomóc ci wstać.
Te słowa odbiły mi się echem w uszach i zanim się
zorientowałam, ramiona Adriena pociągnęły mnie w górę.
Wciąż delikatnie, choć odrobinę bardziej stanowczo. Nie
walczyłam z nim.
Faktycznie, z jego wsparciem powrót na górę był
łatwiejszy.
Chwiałam się i nadal płakałam, ale on już nie pozwolił mi
upaść. Odwrócił mnie do siebie, tak bym stała naprzeciwko
niego. Schylił głowę i zajrzał mi głęboko w oczy. Twarz miał
mokrą, z koniuszków włosów spływała mu woda. Kropla
deszczu zbierała mu się na czubku nosa, dwie inne skapywały
z rzęs.
Nie przejmował się tym wcale. Całą uwagę poświęcał mnie,
sprawdzał, czy mam przytomny wzrok, czy rozumiem, że nie
rzuca słów na wiatr, że jest tu ze mną i naprawdę mnie
wspiera.
Zachciało mi się jeszcze bardziej ryczeć. Dłonie położyłam
płasko na jego klatce piersiowej, on swoje zacisnął na moich
ramionach. Zbliżył usta do moich i mnie pocałował.
To nie był zwykły pocałunek.
To było namiętne przypieczętowanie naszej bliskości i tych
wszystkich zapewnień, które od niego usłyszałam. Dawał mi
siłę i chęć przetrwania. Usta Adriena wiedziały, co robić. Nie
wymuszały nic na mnie, ale subtelnie dominowały.
Kiedy wyobrażałam sobie czasami romantyczny pocałunek
w deszczu, nie do końca o to mi chodziło. Nie chodziło mi, by
działo się to pod szpitalem, w którym bliska mi osoba właśnie
walczyła o życie, a ja byłam rozbita emocjonalnie i w fatalnym
stanie również pod względem fizycznym.
W tym naszym pocałunku było jednak coś tragicznie
pięknego i dlatego nie przerywałam go długo, długo,
ignorując ulewę i gapiów, których na pewno wokół nas nie
brakowało.
A potem poczułam ostry ból w głowie. Cały czas mnie ćmiła
i mi dokuczała, jednak ten ból, który przeszył ją w tamtej
chwili, sprawił, że z moich ust wydobył się jęk. Oderwałam się
od Adriena, ale tak minimalnie, że wciąż stykaliśmy się
nosami. Nawiązałam z nim kontakt wzrokowy i chyba widział
po moich oczach, że coś jest nie tak, ale zanim zdążył zadać
pytanie, straciłam przytomność.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
86

NAJLEPSZY ADWOKAT
POD SŁOŃCEM

Podobno osunęłam się bezwładnie.


Podobno Adrien błyskawicznie mnie złapał, zanim runęłam
na mokry beton.
Podobno ostrym tonem przywołał do nas pół personelu
szpitala.
Podobno ze mną w ramionach schował się pod dach
i oczekując na pomoc, próbował mnie ocucić.
Podobno od razu podbiegł do nas Danilo i… Tony.
Okazało się, że krył się niedaleko za winklem i palił,
obserwując nas już wcześniej.
Obudziłam się w łóżku szpitalnym.
Podobno Maya przyniosła dla mnie wygodne ubrania
i pomogła mnie przebrać, gdy spałam. Rozczesała mi też
włosy, a nawet nałożyła nawilżający krem na twarz oraz
balsam na usta.
Podobno w tym czasie Adrien delikatnie przemywał mi
ciało nasączonym ciepłą wodą ręcznikiem.
Ból głowy nadal utrudniał mi skupienie, ale jej nie
oszczędzałam. Natychmiast wysiliłam się na maksa, by jak
najszybciej przypomnieć sobie, dlaczego tu leżę. Czułam od
razu, że coś mnie omija, coś ważnego.
Naprzeciwko mojego łóżka stał Will. Obok niego siedział
Adrien.
Mój ulubiony brat drgnął, kiedy zobaczył, że się obudziłam.
Położył dłonie na ramie łóżka w jego nogach, nachylił się
i wiedziałam, jakie pytania zada, jeszcze zanim to zrobił.
– Jak się cz…
– Vincent?
Przełknęłam ślinę, bo gardło miałam tak zaschnięte, że
trudno mi było wydobyć z siebie więcej niż jedno słowo.
– Żyje.
Gdyby moja głowa nie spoczywała na poduszce,
odchyliłabym ją w tył z ulgą. W obecnej pozycji mogłam tylko
wcisnąć ją głębiej w miękki materiał. Zabolało i siłą rzeczy się
skrzywiłam.
– Jak się czujesz? – Tym razem zapytał Adrien.
– Jak się czuje Vince? – odparłam bez ceregieli. Mój głos
był zachrypnięty i bardzo słaby, nie brzmiał tak pewnie, jak
bym chciała, ale najważniejsze, że mogłam się w miarę jasno
komunikować.
A komunikat był taki, że chciałam jak najszybciej wiedzieć,
co z moim najstarszym bratem.
– Jest… słaby – przyznał Will ostrożnie.
Vincent nigdy nie był słaby.
– Ale rozmawiałeś z nim? Obudził się? Operacja poszła
dobrze? – Każde kolejne pytanie bezlitośnie haratało mi
gardło, ale i tak wciąż najbardziej bolała mnie głowa.
– Przebudził się po narkozie, w sali pooperacyjnej. Nie czuł
się dobrze, nie był też w pełni przytomny, więc nie udało mi
się z nim porozmawiać – zrelacjonował Will. – Anja twierdzi,
że zapytał ją, czy wszyscy są cali, zanim znowu stracił
świadomość.
Przymknęłam powieki.
– Och, Vince.
A potem od razu je otworzyłam.
– Chcę do niego iść.
Poruszyłam się i poczułam, jak bardzo obolała jestem.
Skrzywiłam się mocno. Już nie tylko głowa dawała mi się we
znaki, ale i całe ciało. Nawet moje stopy mrowiły
nieprzyjemnie.
Will odepchnął się od ramy łóżka i stanął prosto, w pełnej
gotowości, by mnie powstrzymać od opuszczenia łóżka. Obyło
się jednak bez jego interwencji, bo obok siedział Adrien,
któremu równie mocno zależało na moim samopoczuciu.
Nachylił się do mnie i przyłożył mi dłoń do ramienia.
Delikatnie, ale stanowczo.
– Powinnaś odpoczywać, Hailie.
Spojrzałam na niego jak na ufoludka. Wciąż ubrany był w tę
samą koszulę, mocno już sfatygowaną przez tyle
niezapowiedzianych kąpieli. Nadal do końca nie wyschła.
Musiało to być niełatwe w klimatyzowanym pomieszczeniu,
choć jego włosom się udało.
– Kiedy spałam po operacji, Vincent siedział przy mnie
dzień i noc.
– U ciebie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu.
Uniosłam brwi z zaskoczeniem, ale nie zainteresowałam
się szczegółami.
– No i? Vincent siedziałby przy mnie, choćby urąbali mu
rękę. – Spojrzałam na Willa. – A ja mam go zostawić, bo boli
mnie główka?
– To poważne, Hailie – powiedział mi z powagą brat. –
Zemdlałaś.
– Nie pierwszy raz.
Nie umknęło mi, jak Will i Adrien wymienili
porozumiewawcze spojrzenia.
Nastroszyłam brwi.
– Co jest, teraz zmawiacie się przeciwko mnie? Nagle
z powrotem jesteście wielkimi kumplami?
Adrien westchnął, a Will odwrócił się w stronę drzwi, które
właśnie się otworzyły.
Wszedł przez nie Dylan, cały spięty, nadal w garniturze
pana młodego. Na mój widok wzniósł oczy do sufitu
i odetchnął z ulgą.
– Co nic nie dałeś znać, że się obudziła? – warknął na Willa.
– Dopiero otworzyła oczy – wytłumaczył się zapytany, po
czym podniósł telefon i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze.
Dylan zbliżył się do mnie, obejrzał uważnie moją twarz,
chwilę dłużej przyglądał się dłoni Adriena nadal leżącej na
moim ramieniu, a następnie palcami musnął mój podbródek.
– Zemdlało ci się, mała Hailie? – mruknął.
– Nic nowego.
Wycelował we mnie palcem, niemal oskarżycielsko.
– Wstrząśnienie mózgu! – burknął.
– Niezbyt poważne.
Nie, nie znałam szczegółów diagnozy, ale w końcu miałam
doświadczenie z pobytem w szpitalu po odniesieniu naprawdę
niebezpiecznych obrażeń i mogłam śmiało stwierdzić, że tym
razem to nie było to. W sali, w której leżałam, brakowało
poważnej, wydającej różne irytujące dźwięki aparatury, a oczy
moich braci i Adriena wpatrywały się we mnie jedynie
z umiarkowanym zmartwieniem. Nikt tu nie drżał o moje
życie, nic strasznego mi się nie działo.
– To od uderzenia Rettera? – zapytał cicho Adrien.
Teraz zabrał rękę z mojego ramienia, by odgarnąć nią
włosy z mojego czoła. Jego ruch ze stanowczego płynnie
zmienił się w opiekuńczy. Nieczęsto to doceniałam, ale Adrien
obchodził się ze mną z idealną równowagą surowości oraz
łagodności.
– Chyba tak – potwierdziłam cicho.
Dylan podwinął jeszcze bardziej swoje i tak podwinięte już
za łokcie rękawy koszuli.
– Dobrze, że śmieć nie żyje, bo sam bym go…
– Nie żyje? – zainteresowałam się. – To potwierdzone?
A potem drgnęłam, uświadamiając sobie, że moje
wstrząśnienie mózgu najwyraźniej odpowiedzialne były za
bardzo poważną lukę w mojej głowie.
– A tata?! – zapytałam natychmiast. – Znaleźliście tatę?!
Dłoń Adriena na powrót twardo spoczęła na moim
ramieniu. Nawet się nie zorientowałam, jak mocno się
spięłam, gotowa, by znowu spróbować się zerwać na nogi.
– Żyje i ma się dobrze, królewno – powiedział ojciec we
własnej osobie, materializując się w drzwiach. Skinął do Willa
głową i wyminął Dylana, zbliżając się do mojego łóżka. –
Dzięki za cynk, że się obudziła. – Przekrzywił głowę i złapał
mnie za dłoń, głaszcząc ją swoim kciukiem. – Przepraszam,
że nie byłem przy tobie. Rozmawiałem akurat z lekarzem
o stanie Vincenta. – Ojciec westchnął, a oczy mu pociemniały.
– Latanie po szpitalu od jednego swojego dziecka do drugiego
i z powrotem to jest, kurwa, największy koszmar.
– Co z Vincentem? – zapytałam, jeszcze zanim skończył
mówić.
Tata uśmiechnął się do mnie opiekuńczo.
– To może trochę potrwać, zanim dojdzie do siebie. Mocno
go drasnęło. Ale będzie dobrze – dodał szybko, widząc moją
minę. – A jak ty się czujesz, moja królewno?
– Przestańcie się mną przejmować, to tylko głupi ból głowy
– jęknęłam z frustracją.
– Wstrząśnienie mózgu! – przypomniał Dylan z wyrzutem.
– Jak dla mnie to brzmi poważnie.
Spoczął na sąsiednim łóżku. To nie była prywatna sala,
tylko taka dla dwóch pacjentów, na szczęście akurat tak się
złożyło (albo ktoś wymusił, by tak się złożyło), że nie
musiałam jej z nikim dzielić.
– Dużo przeszłaś, jeszcze ten skok… – Cam pokręcił głową.
Nie byłam pewna, ale chyba też miał na sobie te same
ubrania, co w helikopterze. Tylko kamizelkę ściągnął, więc
został w samej koszulce. Dzisiaj najwyraźniej nikt nie
przejmował się zmianą garderoby. – Nie pomyślałem, że
wcześniej mogłaś doznać tak poważnego urazu, a pozwoliłem
ci skakać do wody. Co, gdybyś zemdlała w oceanie? Stary
jestem, a nieodpowiedzialny, że szkoda gadać… – W głosie
ojca pobrzmiewała złość.
– Wyluzuj, od razu przecież po nią wskoczyliśmy –
odpowiedział mu Dylan. – Nie miałaby szans się utopić,
choćby chciała.
– Ale, kurwa, nie powinienem był narażać jej na dodatkowy
stres! – warknął Cam.
– To nie tak, że bez tego nie byłam zestresowana –
zauważyłam, porozumiewawczo ściskając dłoń taty. – Daj
spokój, nic mi się nie stało. Sam powiedziałeś, że nie mogłeś
wylądować.
– Teraz bym na to nie patrzył.
– To ty zawsze powtarzasz, że nie ma co roztrząsać
przeszłości – wytknęłam mu. – Powiedz lepiej, co
z Retterem? Macie pewność, że nie żyje?
– Mamy jego martwe ciało – odparł z powagą Cam.
Skrzywiłam się z obrzydzeniem.
– Mamy je tylko w teorii, wyłowili je ratownicy, teraz jest
w kostnicy. Nasi ludzie je po prostu zidentyfikowali, abyśmy
mieli pewność – pospieszył z wyjaśnieniami Will.
– Czyli on naprawdę nie żyje? – wyszeptałam, a w środku
poczułam ulgę. Normalnie źle by mi było ze świadomością, że
odczuwam ulgę z powodu czyjejś śmierci, ale to była
wyjątkowa sytuacja.
– Jeden pojeb z głowy, królewno.
– A… – zawahałam się i zmierzyłam ojca wzrokiem. – A ty
możesz tu… być? Tak po prostu? Nikt cię nie ściga?
Dylan podrapał się po głowie, Will spuścił wzrok, Adrien
też zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. Ojciec pogładził sobie
brodę, drugiej ręki nie zabierając ani na moment z mojego
uścisku.
– Widzisz, moja słodka Hailie, mamy tutaj małą
rozpierduchę.
Uniosłam brwi.
– Co takiego mamy?
– Zginął członek Organizacji. Dla picu zrobiłem tak, by
wyglądało to na wypadek, ale nikt nie jest aż takim idiotą.
Wszyscy wiedzą, że wypadek to to nie był. Teraz do
pozostałych członków Organizacji należy decyzja, czy
wejdziemy w stan wojny, czy nie. Czy będą udawać, że tak,
biedny Retter zginął w nieszczęśliwym wypadku, czy oskarżą
naszą rodzinę o zabicie jednego z członków Organizacji,
poczują się jeszcze bardziej zagrożeni i będą chcieli nas wybić
w odwecie.
Z przerażenia otworzyłam usta.
Z przerażenia i oburzenia.
– Retter postrzelił i niemal zabił Vincenta! – zawołałam, aż
zahuczało mi w głowie. Zignorowałam ten dyskomfort, choć
na pewno wystarczyłoby słowo, bym otrzymała leki
przeciwbólowe. – Czy to nic nie znaczy dla członków
Organizacji? Groził też mnie oraz córce członka Organizacji.
– To wszystko są tylko argumenty. Sama śmierć Rodrica
również jest jednym z nich – wytłumaczył mi ze spokojem
Will.
– Zobaczymy, co pozostali z tym zrobią.
– Kiedy się tego dowiemy? – zapytałam z niechęcią, że
znowu bezpieczeństwo mojej rodziny zależy od czyjejś
decyzji.
– Dziś wieczorem – szepnął Adrien.
Spojrzałam na jego zadumaną, ponurą twarz.
– Odbędzie się spotkanie Organizacji. Zostało umówione
przed chwilą i jest nadzwyczajne, zwołane z powodu sytuacji
kryzysowej – wyjaśnił ojciec.
– Idziesz na nie? – zapytałam Adriena.
– Oczywiście.
– Santan głosuje przeciw wojnie – powiedział ojciec. – Ale
to dla nikogo nie będzie zaskoczeniem. Zobaczymy, co
powiedzą Sanchez z Charlesem.
– Kto idzie w imieniu Vincenta? – zapytałam.
– Ja pójdę, Will też się zabierze – wymieniał ojciec. Will
skinął głową, potwierdzając swój udział. – To może być
bardzo owocne spotkanie, zapowiadające ogromne zmiany
w Organizacji albo… wyjątkowo nieprzyjemne.
Usłyszałam tylko pierwszą część, tę z wielkimi zmianami.
Z jakiegoś powodu przypomniał mi się wtedy doktor Jestem
Uprzedzony i jego oskarżenia o moją bierność.
Jak to jest, że zawsze ląduję w centrum każdego dziwnego
ataku, a mimo to nie mam żadnego dostępu do Organizacji?
– Ja też chciałabym pójść – zadeklarowałam
z determinacją.
Ojciec przymknął oczy, Will zacisnął usta, a Dylan aż wstał
z łóżka.
– Nie ma opcji, dziewczynko.
– Hailie, nie ma takiej potrzeby – przekonywał mnie
ojciec, siląc się na opanowanie.
– Musisz zostać w łóżku i odpoczywać – przypomniał mi
Will.
– Nic mi nie jest i skoro tak jak twierdzisz, jest stan
wyjątkowy, można jeszcze raz nagiąć zasady – stwierdziłam
i dodałam stanowczo: – Ja też się wybieram.
– Wybierasz się najdalej na prześwietlenie głowy –
warknął na mnie Dylan, gotowy jak zawsze do afery.
– Może ty sobie swoją prześwietlisz, bo najlepiej z nią też
chyba nie jest – syknęłam, a ojciec musiał szarpnąć Dylana za
koszulę, bo ten ruszył na mnie, pewnie żeby stanąć nade mną
i kontynuować tę bezsensowną kłótnię.
– Masz wstrząś…
– Wstrząśnienie mózgu, tak, słyszałam! I wiem, co to jest
– warknęłam. – Nic mi nie jest, żyję, poboli mnie głowa
i przestanie. A odpocznę dopiero wtedy, gdy usłyszę, że idioci
z Organizacji dadzą nam spokój.
– Malutka, to nie jest dobry pomysł…
– Nie interesuje mnie, co uważacie, że jest dobrym
pomysłem. Idę na spotkanie Organizacji.
– Mhm, osobiście się upewnię, że nawet nosa nie
wyściubisz z tej salki – prychnął Dylan.
Ależ podniósł mi ciśnienie. Poczerwieniałam.
– A ja osobiście się upewnię, że Hailie dotrze z nami na
spotkanie.
Zapadła cisza.
Ojciec oraz bracia wpatrywali się w Adriena
z zaskoczeniem.
Adrien nachylał się ku mnie, siedząc przy moim boku. Jego
dłoń nie ciążyła już na moim ramieniu, aby powstrzymać
mnie przed nagłym zrywem. Ona leżała teraz jakby wyżej,
w jawnym geście wsparcia. Mężczyzna odwzajemniał
spojrzenia mojej rodziny, patrząc na jej członków
wyzywająco. Oczy miał pociemniałe i poważne, brwi lekko
zmarszczone, szczękę napiętą.
Samej trudno mi było wyjść z szoku, że ktoś wziął moją
stronę, ale powoli odwróciłam od niego wzrok na tatę i braci.
A na mojej twarzy zagościł triumf.
– Adrien – warknął ostrzegawczo ojciec.
– Co, porąbało cię? – wściekł się Dylan.
Will tylko kręcił z niedowierzaniem głową.
– Uważam, że skoro Hailie chce wziąć udział w spotkaniu,
to powinna móc to zrobić.
– Z tobą wszystko dobrze?! – gorączkował się Dylan. – Ona
przed chwilą zemdlała, do cholery!
– Pamiętam – odparł chłodno Adrien. – Sam ją łapałem.
– To nie przez złośliwość powstrzymujemy cię przed
pójściem – zawrócił się do mnie Will. – Powinnaś
odpoczywać. Co, jeśli ze stresu ci się pogorszy?
– Jeśli każesz Hailie zostać wbrew jej woli, wcale nie będzie
spokojniejsza – zauważył Adrien.
Will zacisnął usta.
Uśmiechnęłam się lekko. To jak być na sali sądowej
w towarzystwie najlepszego adwokata pod słońcem.
– Dziękuję – powiedziałam do Adriena.
Przeniósł na mnie poważne spojrzenie. Jego dłoń zacisnęła
się na moim ramieniu.
– Będziesz się trzymała blisko mnie – zastrzegł surowo.
Ruchem gałek ocznych dałam mu do zrozumienia, że się
zgadzam. Nie chciałam kiwać głową, bo ciągle bolała.
– Nic nie zrobisz? – zdenerwował się Dylan. Mówił do
naszego ojca, bezradnie rozkładając ręce.
– A co mam, kurwa, przywiązać ją do ramy łóżka? –
odwarknął mu Cam, wcale nie mniej poirytowany.
Dylan wyglądał, jakby przez chwilę to rozważał.
– Idę zobaczyć, co z Vincentem – mruknął ojciec,
przecierając ze zmęczeniem twarz. Dorobił się ostatnio
nowych zmarszczek i dzisiejsze wydarzenia na pewno nie
sprawiły, że wyglądał młodziej. Na odchodne rzucił mi jeszcze
tylko pokonane spojrzenie. – Jeszcze tu do ciebie zajrzę,
królewno.
I wyszedł.
– A ja idę po lekarza – groźnie zapowiedział od razu Dylan.
– Przyjdzie i zobaczymy, co powie. I czy wtedy twój wielce
opiekuńczy chłopak tak chętnie zignoruje jego zalecenia…
– Dylan – zatrzymałam go.
– Co?! – warknął ze zdenerwowaniem.
– Co się wydarzyło między tobą i Martiną? – zapytałam
łagodnie.
Tyle się działo, że nawet nie miałam czasu poświęcić mu
należytej uwagi. Ale teraz już wiedziałam, że Vincent żyje,
ojciec również. Chciałam wiedzieć, co pokrzyżowało mojemu
bratu plany.
– Wzięliśmy ślub – burknął, bo nadal w nim buzowało.
Uniósł też dłoń i dopiero wtedy przekonałam się, że
faktycznie, błyszczy na niej obrączka.
– Kiedy? Wszyscy twierdzili, że uciekliście przed sobą.
Opuścił dłoń z westchnieniem. Powoli, powoli się
uspokajał, na dodatek chyba czuł, że mam prawo wiedzieć, co
się dzieje z jego małżeństwem, bo odparł:
– No uciekliśmy, bo zrobiło się, nie wiem, jakoś tak
nieprzyjemnie. Ta Organizacja na naszym weselu, te
zastrzeżenia Rettera, no kurwa. Wkurzyliśmy się. Martina
panikowała, ja nie chciałem robić tego w ten sposób.
Pokiwałabym ze współczuciem głową, gdyby tak bardzo mi
ona nie pękała.
– Rozumiem – szepnęłam.
– No i to nasze miejsce… Fajnie miało być się tam pobrać,
ale jak się okazało, że zwaliło się tam tyle osób, to przestało to
mieć ten, wiesz, urok. – Dylan wzruszył ramionami. –
Uciekliśmy, ja do Blanche, ona do przyjaciółki.
– Dlatego Blanche nie pojawiła się na weselu? Monty
mówił, że nie czuła się najlepiej.
– Miewa dziwne bóle, ale gdy do niej przyjechałem,
nałykała się czegoś, co jej trochę pomogło. Długo
rozmawialiśmy. Równa z niej babka. Mam nadzieję, że pożyje
jeszcze kupę czasu. Wygląda, jakby miała ze sto lat.
Uśmiechnęłam się, a w tle rozległo się parsknięcie Willa.
– Powiedziała kilka mądrych rzeczy, po których
pojechałem szukać Martiny. Jak ją znalazłem, to poszliśmy na
hamburgery…
– Martina poszła z tobą na hamburgery? W sukni ślubnej?
– Uwalała welon sosem, to go potem zdjęła i wyrzuciła. Bo
jednak jak pogadaliśmy, szczerze, to okazało się, że no…
jednak chcemy tego ślubu.
Adrien wpatrywał się w niego spod uniesionych brwi,
totalnie oniemiały.
Nawet mnie, przyzwyczajonej do idiotycznych zachowań
moich braci, trudno było to wszystko przyswoić.
– Kto wam go udzielił?
– Jakiś goguś z portu. Szukaliśmy kapitana, który miałby
uprawnienia, ale podobno jest z tym jakieś zagadnienie.
Nieważne, i tak pójdziemy do urzędu, gdy tylko…
– Sprawy z Organizacją się wyjaśnią? – dokończyłam
cicho.
– Jak będzie wojna, to będziemy mieli całe szambo do
sprzątania.
Zapatrzyliśmy się na siebie.
– Gratulacje, Dylan – szepnęłam.
– Dzięki, dziewczynko – odparł równie cicho, ale na koniec
zmarszczył brwi i dodał: – Tylko nie myśl sobie, że mnie
zagadałaś i nie pójdę po tego lekarza. Masz zostać i się
wyleczyć, a nie łazić po spotkaniach…
Pogroził mi jeszcze palcem, po czym opuścił salę.
Will kiwał głową, najwyraźniej nadal w pełni się z Dylanem
zgadzając.
– Przemyśl to jeszcze, malutka – poprosił, kładąc lekko
dłoń na kołdrze w miejscu, gdzie przykrywała moją kostkę. –
Tu chodzi o twoje zdrowie.
Wiedziałam, że on po prostu się martwi. Oni wszyscy
zawsze tak bardzo się o mnie martwili. Cieszyłam się, że oto
nastał moment, gdy mimo to mogłam wyrwać się z ich
nadopiekuńczych macek i sama o sobie zadecydować.
– Wiem, Will, dziękuję – szepnęłam.
Delikatnie uniósł kąciki ust, a potem wycofał się i wyszedł,
nie rzuciwszy Adrienowi nawet najbardziej przelotnego
spojrzenia.
Drzwi się zamknęły i zostałam z Adrienem sam na sam.
Zwróciłam ku niemu buzię, wreszcie mogąc mu poświęcić
całą uwagę.
– On ma rację, Hailie – przyznał, głaszcząc mnie delikatnie
po ramieniu płynnymi, okrężnymi ruchami. Dostawałam od
nich przyjemnych dreszczy. – Potrzebujesz odpoczynku.
Spróbuj się chociaż zdrzemnąć przed spotkaniem. Obudzę cię.
– Nie – odparłam.
Uniósł brwi.
– Nie ufasz mi, że to zrobię?
Wyciągnęłam do niego dłoń i zapatrzona w jego magiczne,
ciemne oczy, pogłaskałam go czule po szorstkim policzku.
– Ufam, Adrienie, ale teraz jest czas, abym odwiedziła
Vincenta.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
87

CO TU ROBI PEREŁKA?

Spotkanie Organizacji odbywało się w hotelu niecałe


czterdzieści minut autem od szpitala.
Konkretnie w hotelowej sali konferencyjnej.
Opuszczając szpital, czułam się, jakbym wyruszała na
ważną misję. Vincent był nieprzytomny, nie wiedział więc, co
się dzieje. Nadal zamartwiałam się stanem jego zdrowia,
jednocześnie dobrze wiedziałam, że gdyby usłyszał, iż jego
młodsza siostra wybiera się na spotkanie Organizacji,
prawdopodobnie nie byłby zachwycony.
A może jednak stanąłby po mojej stronie? Trudno mi było
zgadnąć, Vincent słynął z nieprzewidywalności, a i nieraz
udało mu się mnie zaskoczyć.
Spał jednak cały czas i nikt, oczywiście, nie próbował go
budzić, żeby dokładać mu trosk. Anja siedziała przy nim non
stop i posłała mi smutny uśmiech, taki podszyty niepokojem,
kiedy oznajmiłam, że to już czas się zbierać.
– Powodzenia – szepnęła.
Cieszyłam się, że do towarzystwa ma Martinę, z którą
łączyło ją mnóstwo tematów, teraz, gdy dziewczyna weszła
do rodziny Monet. Martina mogła już dowiedzieć się czegoś
więcej o Organizacji. Dylan zdążył znaleźć chwilę w tym
szalonym dniu i opowiedzieć jej pobieżnie kilka rzeczy. Był jej
to winny, skoro to ich wspólne wesele zamieniło się w taki
cyrk właśnie przez członka Organizacji.
Chętnie bym z Anją i Martiną pogawędziła, ale wiedziałam,
że dzisiaj ja do nich nie pasuję. One potrzebowały rozmowy
z perspektywy żon braci Monet. Nie powinnam się w nią
wcinać jako siostra Monet.
Zresztą miałam co innego do zrobienia.
Miałam nadzieję, że nie spotkam się z nimi następnym
razem, uciekając przed wojną Organizacji.
W aucie jechałam sama z Adrienem, siedzieliśmy razem
z tyłu. Adrien zmienił już koszulę, tym razem na czarną. Cały
garnitur miał czarny. Oprócz tego, że dobrze leżał
i bezsprzecznie dodawał mężczyźnie atrakcyjności, kojarzył
mi się trochę z żałobą, ale nie chciałam mówić o tym na głos.
Ja zaś z dresów, które nie wiadomo skąd wytrzasnęła dla
mnie ciocia Maya, wskoczyłam w prostą białą koszulę i krótką
brązową spódniczkę. Kazałam je kupić sobie na szybko
w okolicznym butiku. Adrien zadzwonił po człowieka, który
załatwił to w mniej niż pół godziny. Nie wiem, skąd się bierze
takie osoby, ale z doświadczenia wiedziałam, że zarówno on,
jak i moi bracia potrafili zorganizować podobnych asystentów
w mgnieniu oka w każdym zakątku świata.
Biała koszula i spódniczka to nie odkrycie Ameryki, ale
strój był zaskakująco ładny w swojej prostocie i dobrze leżał,
więc byłam mile zaskoczona.
– Gdybyś poszła na spotkanie Organizacji w dresie, nikt nie
odważyłby się nic powiedzieć. Jesteś Hailie Monet i możesz
robić, co chcesz – stwierdził Santan z nikłym uśmiechem.
– Z szacunku dla pozostałych członków chciałam wyglądać
schludnie – odparłam.
– Jeśli będą szukali argumentów do rozpętania wojny,
zawsze je znajdą i twój strój nic tutaj nie zmieni.
– W takim razie chcę po prostu ładnie wyglądać.
Nawet nie musiał otwierać ust, by mi na to odpowiedzieć.
Wystarczyło, by Adrien spojrzał na mnie z pożądaniem
w oczach, i było to najlepsze zapewnienie z jego strony, że
zawsze ładnie wyglądam. Dodatkowo położył dłoń na
wewnętrznej stronie mojego nagiego uda. Spódniczka była
naprawdę krótka. To jej jedyna wada.
Lub zaleta, jak kto woli.
– Adrienie – zawahałam się.
– Tak?
Przygryzłam wargę.
– Naprawdę nie chcę o to pytać, ale muszę wiedzieć.
Jego ciemne oczy wpatrywały się we mnie wyczekująco.
– Więc zapytaj, Hailie Monet.
– Czy… poprzednią noc spędziłeś w jednym pokoju z Adą?
Zamrugał, a ja wykręcałam palce z zażenowania.
– Bo wsadzili mnie do jednego pokoju z Alexem
i zastanawiałam się, czy ty też dzieliłeś łóżko ze swoją
udawaną partnerką…
Aż mi się zrobiło gorąco.
Spojrzenie Adriana złagodniało.
– Hailie…
– Bo ja, na przykład, nie mogłam zasnąć z Alexem, w końcu
poszłam do Shane’a. Zastanawiałam się, czy też miałeś opory,
wiesz…
– Nie miałem oporów, Hailie.
– Och, nie? – Przełknęłam ślinę. – Okej, spoko w takim
razie…
– Nie miałem oporów, bo odebrałem Adę z lotniska dziś
rano. Spędziłem noc sam.
Nie jestem w stanie opisać uczucia ulgi, które się we mnie
rozlało.
– Naprawdę?!
– Spędziłem noc sam, Hailie Monet… – kontynuował,
a jego dłoń zacisnęła się mocniej na mojej skórze – … dręcząc
się myślą o tobie i innym mężczyźnie w jednym pokoju.
– Uciekłam do Shane’a.
– Dziękuję, Hailie Monet.
Uśmiechnęłam się do niego, co on odwzajemnił, jednak
tylko na chwilę. Powoli dojeżdżaliśmy na miejsce, a wtedy
Adrien wziął wdech i spoważniał.
– Jeśli źle się poczujesz, od razu mnie o tym poinformuj –
polecił mi.
Pokiwałam głową, ale i przygryzłam wargę, bo inne
zmartwienie mi po niej chodziło.
– Adrienie, a co, jeśli Charles i Sanchez zechcą wojny?
Twarz Santana stężała. Przeniósł wzrok ze mnie na przód
auta, na przednią szybę, za którą widniała jezdnia i znowu
bezchmurne niebo. Nadchodził wieczór, ale było jeszcze
przed zachodem słońca.
– Wtedy opuścimy salę konferencyjną i uciekniemy.
– Nie zostawię Vincenta w szpitalu – odparłam szeptem.
Palce Adriena na moim udzie zesztywniały.
– A więc lepiej by było, żebyśmy wszyscy doszli do
porozumienia.
Wypuściłam z płuc drżący oddech.
Fakt, że tak niedaleka przyszłość była tak niepewna,
napawał mnie okropnym strachem. Cała moja rodzina była na
tej wyspie. Jak w razie zagrożenia mieliśmy ją opuścić i to
jeszcze tak, by wymknąć się członkom Organizacji? Z mocno
osłabionym Vincentem, wszystkimi dziećmi… Blanche, dla
której Kanary to przecież dom, którego nigdy nie opuszcza!
No i jest przecież rodzina Martiny, co z rodziną Martiny? Czy
ktokolwiek jest w stanie zapewnić im bezpieczeństwo? Czy,
nie wiem, na przykład z Alexem będzie wszystko w porządku?
Niestety, spodziewałam się, że na niewiele z tych pytań
Adrien Santan znał odpowiedź. Nie chciałam dobijać ani jego,
ani siebie, więc nie zadałam ich na głos.
Lepiej po prostu zrobić wszystko, żebyśmy doszli do
porozumienia.
– Weź to – szepnął Adrien tuż przed tym, jak nasze auto się
zatrzymało.
Z niepewną miną zmierzyłam wzrokiem pistolet, który
wyciągał do mnie w dłoni. Przełknęłam ślinę i spojrzałam
Adrienowi w oczy. Wpatrywały się we mnie z powagą
i ufnością. Motywowana jego wiarą złapałam za broń.
Schowałam ją sekundę przed tym, jak ojciec, którego auto
przyjechało chwilę wcześniej, otworzył dla mnie drzwi. Przy
nim stał Will.
Hotel, w którym umówiono spotkanie, był sporym,
luksusowym budynkiem. Lobby utrzymane było w ciemnych
kolorach, co pasowało mi do Organizacji. W końcu oni
wszyscy zdawali się tam lubić mrok. Vincent trochę też,
o Adrienie nie wspominając.
Ojciec i Adrien dostali gdzieś karty hotelowe, których teraz
użyli w windach, by zabrały nas na siódme piętro, czyli tam,
gdzie znajdowała się sala konferencyjna. Hotel był tylko dla
osób pełnoletnich, więc nie dostrzegłam tu na szczęście
nigdzie niewinnych rodzin z dziećmi, ale i tak miałam ochotę
krzyknąć do dorosłych, eleganckich gości, aby się
ewakuowali, bo w tym budynku ma się właśnie odbyć
najbardziej pokręcone spotkanie najbardziej pokręconych
ludzi na świecie.
Recepcjoniści rzucili nam długie spojrzenia, ale nikt nie
czuł potrzeby, by nas do siebie przywołać i zapytać o cel
wizyty. Kroczyliśmy zbyt pewnym krokiem, byliśmy zbyt
obyci z luksusem, by wzbudzać ich podejrzliwość.
Ucisk w żołądku spowodował u mnie uczucie nudności już
w aucie, w windzie przybrało ono na sile. Najgorzej było, gdy
szliśmy już korytarzem. Szary dywan tłumił nasze kroki.
Mimo wygodnych skarpetek wciąż odczuwałam dyskomfort
przez podrażnione stopy i zapragnęłam zdjąć buty, by przejść
się po miękkiej wykładzinie bez nich. Sufit w korytarzu był
lustrzany, ale nie przyglądałam się mu zbytnio, bo bałam się,
że zobaczę w nim, iż moja twarz jest śmiertelnie blada
z przerażenia oraz że za bardzo rozboli mnie głowa, gdy
zacznę nią tak wymachiwać.
Adrien i Cam prowadzili. Ja szłam tuż za nimi, bo finalnie
obaj kazali mi trzymać się blisko siebie, ale jako że byli też
przedstawicielami rodzin Santan i Monet, musieli stać na
przodzie, a nie chcieli, bym i ja znajdowała się w pierwszej
linii.
Ja też tego nie potrzebowałam. Wystarczyło mi, że mogę
uczestniczyć w spotkaniu, nie zabiegałam o miejsce
w pierwszym rzędzie.
Niezwykle się zdumiałam, gdy okazało się, iż Will również
nie uczestniczył nigdy w spotkaniu Organizacji. To znaczy,
wiedziałam, że były one ekskluzywne i zarezerwowane
jedynie dla prawdziwych członków Organizacji, a nie także
ich zastępców, ale i tak dziwna była dla mnie myśl, że nie
tylko dla mnie jest to pierwszy raz.
Dużo ochrony. Im bardziej zbliżaliśmy się do sali
konferencyjnej na siódmym piętrze, tym więcej poważnych
mężczyzn w czarnych strojach mijaliśmy.
– Niektórzy pracują dla Charlesa, inni dla Sancheza… Nigdy
nie wiadomo, którzy to którzy – rzucił do mnie Will. Zapewne
tą ciekawostką chciał mnie trochę rozluźnić.
– Czy są tu jacyś nasi? – zapytałam, niepewnie wodząc
wzrokiem po grobowych minach tych przerażających facetów.
– Na szczęście całkiem sporo – mruknął Will.
Zrobiło mi się trochę raźniej.
Tylko trochę.
Ojciec i Adrien zatrzymali się przed drzwiami. Wraz z nimi
zatrzymało się też moje serce i ruszyło, dopiero gdy tata
wpisał kod na minitablecie, który wisiał na ścianie blisko
klamki. Odblokowała się, kiedy kod okazał się poprawny.
Zapamiętałam neutralne wyrazy twarzy Adriena i taty,
kątem oka widziałam, że Will też bardzo spoważniał. Odsunął
się ode mnie trochę, jakby z zamysłem pilnowania tyłów.
Zapewne celowo trzymano mnie w samym środku. Znając
opiekuńczość wszystkich towarzyszących mi mężczyzn,
podejrzewałam, że liczą na to, iż w razie czego tak łatwiej
zdołają mnie obronić.
Na początku niewiele widziałam. Światło lamp
oświetlających salę miało ciepły odcień, ale nie było zbyt
jasne. Utrzymywały wnętrze na idealnym poziomie
tajemniczości, zupełnie jak bym sobie wyobrażała, że
członkowie sekretnej Organizacji preferują.
Kroki nadal stawiało nam się miękko, bo wykładzina była
tu taka sama jak w holu. Wysoki sufit mienił się lekko złotem,
a ciemnobrązowe ściany błyszczały, przecinane eleganckimi
pasami. W kątach poustawiano podłużne, szare wazony
z białymi kwiatami, a gdzieś z boku stał większy stolik
z ekspresem do kawy, różnymi dodatkami do niej, dzbankami
oraz szklankami i filiżankami. Wśród tego wszystkiego
kręciło się tu jeszcze więcej ochroniarzy.
Zupełnie nie widziałam sensu w gromadzeniu tak wielkiej
armii, przecież tu nie chodziło o to, żeby się nawzajem
powystrzelać, jednak wyobrażałam sobie, iż żaden
z członków Organizacji nie chciał tutaj przyjść bez swojej
obstawy, wiedząc, że pozostali przyprowadzą jej sporo.
Dwaj pozostali członkowie Organizacji siedzieli przy
podłużnym, bardzo szerokim stole o grubym blacie z szarego
kamienia. Miał w sobie coś ze stołu sekcyjnego i od razu
skarciłam się za to fatalne skojarzenie – naprawdę nie
potrzebowałam jeszcze większej dawki grozy.
Krzeseł wkoło było wiele i Charles z Sanchezem chętnie się
tu rozgościli – każdy z nich wybrał sobie takie oddalone od
siebie, i to jeszcze po różnych stronach stołu. Po raz pierwszy
poczułam odrobinę optymizmu. Skoro nie zajęli
sąsiadujących miejsc, to może oznacza, że wcale się nie
zjednoczyli przeciwko rodzinie Monet?
– O, proszę – szepnął Adrien.
Odezwał się jako pierwszy; nikt nie kwapił się do powitań.
Już po chwili zrozumiałam, o co mu chodziło.
Sanchez nie był sam. Krzesło obok niego zajmowała…
Grace.
Od razu zrobiło mi się lepiej z myślą, że nie ja jedyna
przyszłam tu tak od czapy. Z tego, co się orientowałam, Grace
nie piastowała żadnej ważnej funkcji w szeregach Organizacji.
Zastanowiłam się, co ona tak właściwie tutaj robi. Na
pewno nie zależy jej na zapobiegnięciu wojnie, prędzej
Sanchez przyprowadził ją, by wkurzyć Adriena.
Nie przepadałam za nią, to wiedzieli wszyscy, jednak
musiałam jej oddać, że wyglądała olśniewająco, jak zawsze.
Odświeżyła makijaż i zmieniła sukienkę. Na klasyczną małą
czarną ze sporym dekoltem – czyli taki fason, jak
zapamiętałam, że lubi najbardziej. Pod stołem widziałam jej
średniowysokie szpilki, nogę trzymała założoną na nogę. Nie
ruszała się, uniosła jedynie nieco wyżej podbródek, gdy
zobaczyła swojego brata. Oczy zmrużyła nieprzyjemnie, gdy
jej spojrzenie padło na mnie.
Grace zupełnie nie pasowała do Sancheza pod względem
wizualnym. Była zbyt ładna i elegancka, on zaś to kolejny
zdziadziały mężczyzna, któremu z nadmiaru pieniędzy
odechciało się o siebie dbać. Cóż, może inaczej – jego szary
garnitur na pewno był z najwyższej półki, tak jak i czarna
koszula oraz złota bransoleta na jego nadgarstku. Ale oprócz
tego miał też lekką nadwagę i niezdrową cerę, no i był od niej
dużo starszy. Spotykanie się z takim mężczyzną nie tak długo
po tym, jak widywała się z Vincentem, to jednak dosyć
zauważalne zaniżenie standardów.
Normalnie nie snułabym tak nieprzyjemnych rozmyślań na
temat czyjegoś wyglądu, jednak możliwe, że Sanchez siedział
tu z planem wymordowania mojej rodziny, byłam więc mniej
wyrozumiała.
Adrien odsunął dla mnie jedno z obrotowych skórzanych
krzeseł. Starałam się nie pokazać po sobie wahania, choć
szczerze mówiąc, wolałabym nie dołączać do tej wesołej ekipy
snobów przy stole. Wszyscy wwiercali we mnie spojrzenia,
jakby celowo próbowali sprawić, bym poczuła się
niekomfortowo. Udało im się. Jedynie odrobinę pomogło to,
gdy Adrien usiadł obok mnie, a jednocześnie naprzeciwko
swojej siostry.
Cam wybrał sobie zaś miejsce jakieś dwa krzesła dalej,
u szczytu stołu, co było zabawną demonstracją, ale i czymś,
czego bym się po swoim ojcu spodziewała. To na nim kolejno
pozostali członkowie Organizacji zawiesili spojrzenia.
Charles wręcz świdrował go wzrokiem. Zaciągał się właśnie
cygarem, które palił bez refleksji, że znajduje się przecież
w pomieszczeniu. Ciekawa byłam, czy celowo kazał komuś
wyłączyć alarm przeciwpożarowy. Musiał przecież tu taki być.
Patrzyłam, jak dym z jego cygara ucieka do sufitu. Charles
bardzo pasował do niego kolorystycznie – miał mocno
przerzedzone blond włosy i złotawy garnitur w ciemniejsze
pręgi.
– Dobrze znów zasiąść przy stole na spotkaniu z wami,
panowie – powiedział do nich ojciec. Dyskretnie wskazał
dłonią krzesło po swojej prawej, sugerując Willowi, by usiadł
właśnie tam.
– Syn marnotrawny – skomentował Charles.
– Czujesz powiew starych czasów, Cam? – spytał Sanchez,
unosząc brew.
– Jestem tu dlatego, że Vincent jest niedysponowany –
wyjaśnił tata.
– A ona? – Sanchez wskazał na mnie tłustym paluchem. –
Co tu robi Perełka, hę?
– Ty również zabrałeś ze sobą towarzystwo – zauważył
Adrien. – Mało tu komukolwiek przydatne, jeśli mogę dodać.
Grace pokazała mu środkowy palec, nie zmieniając
obojętnego wyrazu twarzy.
– Wyrazy współczucia ze względu na stan Vincenta, Retter
zachował się niepoważnie i nie popieram takiego zachowania
ani ja, ani… Charlesie, myślę, że mogę powiedzieć to i za
ciebie… – Sanchez zerknął przez stół na wspólnika.
Charles, który znów zaciągał się cygarem, wzruszył powoli
ramionami.
– Nie popieramy też mordowania członków naszego
skromnego zarządu.
– Vincent mógł stracić życie przez Rodrica.
Tę uwagę rzucił chłodno Adrien, na co ja podwójnie
zadrżałam – trochę na samą myśl, że mój brat naprawdę był
dziś bliski śmierci, a trochę z uwagi na ton Santana.
Wiedziałam, że potrafił być formalny, poważny, groźny
nawet. Ale tutaj, w tej sali, przy stole z tym towarzystwem,
Adrien nałożył maskę, której nigdy wcześniej u niego nie
widziałam.
– Ogólny rozrachunek jest taki, że Monet żyje, a Retter nie,
i to jest najistotniejsze.
– Retter groził córce Vincenta Moneta, porwał również jego
siostrę – kontynuował Adrien.
– Ha, czyli wojna już się zaczęła – stwierdził Charles.
Cygarem wskazał na ojca i Adriena. – Retter wykonał ruch,
a wy na niego odpowiedzieliście, mordując go.
– To nie pierwszy raz, gdy Retter zalazł nam za skórę –
przypomniał ojciec, niedbale odchylając się na swoim
krześle. Jedną rękę trzymał opartą na blacie, drugą położył na
swoim udzie, gotów, by nią gestykulować w razie potrzeby.
– Tak samo jak nie pierwszy to raz, gdy rodzina Monet
zalazła za skórę nam – prychnął Sanchez swoim głębokim
głosem i machnął na mojego ojca. – Jak zaświaty, Camdenie?
– Zimne i oślizgłe, w sam raz dla Rettera – odparł. –
Słuchajcie, nie będę ściemniał, że mi przykro z powodu jego
śmierci. Śmieć zasłużył na nią i basta. Odegrałem, specjalnie
dla panów – tu zamaszystym ruchem wskazał na Charlesa
i Sancheza, pochylając ku nim lekko głowę – teatrzyk i teraz
to od was zależy, jak postanowicie go zinterpretować.
– Chciałbyś, Camdenie, żebyśmy zgodzili się uznać śmierć
Rodrica za tragiczny wypadek? – Sanchez uniósł brew,
a Charles się uśmiechnął.
– Ja przynajmniej zwykle wybieram opcje, które nie
zakładają zbędnego mordowania się. – Cam wzruszył
ramionami.
– Problem w tym, że nie można ci ufać, Camdenie. Ani
tobie ani twojej rodzinie. Co, jeśli ci się odwidzi? Mam się
zastanawiać, czy w razie wystąpienia różnicy zdań między
nami ty nie postanowisz mnie zabić? – Sanchez uniósł brwi.
– Bo nagle sobie uznasz, że mordowanie jest niezbędne?
– Przecież i tak nikt z nas sobie nawzajem nie ufa –
prychnął Cam.
– Ufamy sobie, że jako członkowie Organizacji, nie
powybijamy się nawzajem – zaoponował ze spokojem
Charles.
– W takim razie to Rodric Retter pierwszy zadał Vincentowi
ranę, która mogła być śmiertelna – wtrąciłam z jadem.
Jeszcze przed sekundą obiecałam sobie, że będę tu tylko
grzecznie siedziała i słuchała, ale za szybko podniesiono mi
ciśnienie.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Ojciec kątem oka, Adrien
ostrożnie, Charles z rozbawieniem, Grace z obojętnością,
a Sanchez z niechęcią i z takim też wydźwiękiem przemówił:
– Nikt tu z tobą, panno Monet, nie będzie rozmawiał. Nie
jesteś członkinią Organizacji, jedynie pojawiłaś się na tym
wyjątkowo z jakiegoś powodu otwartym dla postronnych
spotkaniu.
– Poruszanie spraw Organizacji z osobami spoza
Organizacji, które nie znają naszych praw, jest męczące
i niestety bezowocne – dodał Charles.
– Podobno układacie sobie swoje prawa, jak chcecie –
wytknęłam im.
Pilnowałam mowy ciała. By nie okazać nią dyskomfortu, by
nie obdrapywać skórek przy kciukach, by nie machać dziwnie
nogą czy nie okręcać się na krześle.
– Kto wie, czy za chwilę nie ułożymy ich tak, by wykopać
z pomieszczenia wszystkich niepotrzebnych ludzi.
Zacznijmy od Grace, chciałam dopowiedzieć, ale ugryzłam
się w język. Nie było sensu szerzyć tu nienawiści, i tak kłębiło
jej się w tych ścianach zbyt dużo.
– Nawet jeśli przyjęlibyśmy, że Retter zmarł w wypadku
helikopterowym, to co z jego rodziną?
– Rodzina Rettera zostanie permanentnie usunięta z grona
rodzin Organizacji – uznał Cam.
Sanchez posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania i kpiny.
– Mam tu na myśli jego syna.
– Sugerujesz, by go załatwić, by wszystko się zgadzało? –
zagadnął Charles ze złośliwym uśmiechem.
– Czy to aby nie jest dziecko? – przeraziłam się.
Znowu mi się wymsknęło.
– Ma siedem lat, tak? – dodał Will. Marszczył z podobnym
oburzeniem brwi.
– Nie jest zagrożeniem – zgodził się z nami ojciec.
Sanchez prychnął.
– Trzeba być naiwnym, by nie wiedzieć, że w takich
sytuacjach nie zostawia się małych chłopców przy życiu, bo
gdy dorosną, staną się silnymi, sprytnymi i głodnymi zemsty
młodzieńcami. Miną lata, więc my zdziadziejemy, a wtedy
może się dla nas zrobić niebezpiecznie.
– Ty to chyba już zdziadziałeś – burknął pod jego adresem
Cam. – Nie będziemy zabijali żadnych dzieci na wszelki
wypadek, nieważne, jak porąbanych rodziców mają.
– Należy porozmawiać z żoną Rettera i wyjaśnić, że
najlepiej dla wszystkich będzie, a dla niej i jej syna już
w szczególności, jeśli wychowa swoje dziecko bez wzmianki
o Organizacji – zasugerował Adrien.
– Nie zgadzam się, dosyć tworzenia podobnego ryzyka –
oburzył się Sanchez. – Jeśli nie zaczniemy walczyć o swoją
pozycję i neutralizować zagrożenia, to będzie kwestia czasu,
zanim Organizacja się po prostu rozsypie, o.
Na koniec machnął gwałtownie ręką, dosyć blisko twarzy
Grace. Bardzo podziwiałam to, że nie drgnął jej na niej nawet
mięsień.
– Z całym szacunkiem, Ricardo, ale umniejszasz nam
wszystkim. Czy naprawdę sądzisz, że Organizacja jest aż tak
krucha? – odezwał się Adrien.
– Jesteś młodszy, Adrienie, więc nie dostrzegasz pewnych
rzeczy – odparł Sanchez lekceważąco.
– E, od kiedy tak swobodnie wytykamy wiek innym
członkom? – warknął Cam. – Czy w Organizacji nie chodzi
również o to, by członkowie się nim różnili, a zatem wnosili
na spotkania różne punkty widzenia? Po cholerę te
złośliwości?
– To prawda, jestem młodszy, więc niełatwo mnie
zastraszyć siedmioletnim dzieckiem, tak jak to się ma
w twoim przypadku – odrzekł Santan chłodno. – Wygląda na
to, że rzeczywiście zdziadziałeś, Ricardo.
Może i Sanchez w miarę panował nad gestami, ale
zaczerwienione końcówki jego uszu wyraźnie zdradzały, że
się zagotował.
– Wiesz, dlaczego również uważam, że Organizacja robi się
coraz słabsza? – zapytał jadowitym szeptem.
– Czekam na twoją teorię. – Adrien nadstawił ucha
w przesadnie kulturalnej manierze.
– Tutaj Retter miał rację, obawiam się. Łączenie się w parki
między rodzinami członków Organizacji na skalę taką, jaką
uprawiają to Moneci, to już przesada. Zwłaszcza z ich
ciągotami do łamania zasad.
– Mówisz to z Grace Janderau, czyli siostrą Adriena
Santana u swego boku? – Camden uniósł brwi.
Sanchez uniósł palec w górę.
– A właśnie, jak bardzo słusznie zauważyłeś, noszą inne
nazwiska. Poza tym Grace mi towarzyszy, ale to nie znaczy,
że hajtniemy się za tydzień.
– Przecież tak naprawdę jesteśmy kwita – powiedział Will,
a dłoń na blacie zaciskał w pięść. Jego błękitne oczy mieniły
się groźnie. – Vincent został postrzelony, Retter groził
dziecku oraz porwał naszą siostrę, więc został zabity… Czy nie
najrozsądniej byłoby zawrzeć nowe porozumienie
i zapomnieć o przeszłości?
Charles demonstracyjnie zaciągnął się cygarem, a Sanchez
zacisnął szczękę. Widać po nim było, że myśli teraz na
najwyższych obrotach.
Wpatrywaliśmy się nienachalnie, a jednak
z niecierpliwością w twarze obydwu mężczyzn, czekając na
ich werdykt.
Pytanie Willa było dobre, bezpośrednie i robiło sporą
nadzieję na pozytywną odpowiedź.
Szkoda, że brzmiała ona inaczej, niż się spodziewaliśmy.
Rozległ się dźwięk odbezpieczonego pistoletu.
– Poprawka – zachrypiał beznamiętnie Ricardo Sanchez. –
Będziemy kwita, gdy zginie jedyna osoba, przez którą
ostatnimi czasy wiecznie tworzy się bajzel.
I wycelował we mnie.
– Zresztą dla kobiet i tak nie ma miejsca na spotkaniach
Organizacji – dorzucił.
Nie, no litości, proszę.
Znowu?
Miałam ochotę jęknąć z frustracji.
Oczywiście, będąc na linii strzału, zesztywniałam, chociaż
biorąc przykład z Grace, starałam się tego nie pokazać. Chyba
nawet mi to wyszło, no ale nic dziwnego, skoro co chwilę ktoś
groził mi bronią.
Idzie się przyzwyczaić.
Naprawdę, jeszcze trochę i w takich sytuacjach zacznę
wywracać oczami.
Adrien, Will i ojciec nie podzielali mojego spokoju. To też
powinno dać mi do myślenia. Tata łupnął otwartą dłonią
w blat i wstał, Will także zerwał się na równe nogi, a Adrien
sięgnął przede mną ramieniem, by osłonić mnie na tyle, na ile
potrafił.
Cóż, Sanchez nadal prawdopodobnie mógłby oddać czysty
strzał i zabić mnie na miejscu, ale nie zrobił tego, bo ktoś
w tym samym czasie przystawił mu lufę do skroni.
Czas na moment się zatrzymał.
W zbyt dużym niebezpieczeństwie się znajdowałam, by
Adrien sobie teraz żartował, ale w innej sytuacji byłam
pewna, że choćby uniósł kącik ust. Mój ojciec i brat
zaniemówili.
Charles odsunął cygaro od ust i uniósł brwi
z najszczerszym zainteresowaniem.
Na spuście broni wycelowanej w Ricarda Sancheza
znajdował się palec z pomalowanym na czerwono
paznokciem.
– Wolisz odszczeknąć te słowa czy się nimi zakrztusić? –
zapytała wyraźnym, jadowitym szeptem Grace, a lufą
pistoletu powiodła od jego skroni aż do gardła, tak mocno ją
przyciskając do jego skóry, że aż zostawiła na niej podłużny,
zaróżowiony ślad.
Sanchez odchrząknął agresywnie i napiął się zaskoczony.
Starał się udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku
i wcale nie zmartwiło go jego nagłe położenie, ale w jego
oczach widać było stres. Chyba nieczęsto ktoś odważył się
trzymać go na muszce.
I kto by pomyślał, że to ja mogłabym dać mu z tego
korepetycje?
– Ciebie nie miałem na myśli, Gracie – wycharczał.
– Mhm, a w czym przeszkadza ci młoda Monet, poza tym,
że jest wkurwiająca?
Zmrużyłam oczy, ale się nie odezwałam.
– Możesz od razu przyznać, że jesteś po ich stronie –
wydusił Sanchez z nieskrywaną złością.
– Nie mam alternatywy – warknęła Grace. – Obie strony są
porąbane.
– Więc wybierasz po prostu rodzinę? – zgadł Sanchez. –
Przeuroczo.
Zaskomlał cicho, gdy kobieta przycisnęła mu lufę do szyi
jeszcze mocniej.
– Tak jest.
Camden odchrząknął. Patrzył daleko, przez stół, na
Charlesa. W jego ciemnych oczach majaczył strach, po
kontroli nie zostało nic – tracił tu zmysły.
– Możesz to zakończyć – powiedział do niego. –
Wystarczy, że ty również opowiesz się po stronie Adriena
oraz Vincenta, którego dziś reprezentuję ja i William.
Ojciec, Adrien, Will – oni celowo nie podnosili pistoletów,
mimo tego, że bardzo chcieli mnie bronić. Wykonując
dyskretne ruchy gałkami ocznymi, bez kręcenia szyją lub
głową, dostrzegłam, że wszyscy trzymają dłonie na broni
w gotowości. Wiedzieli, że jej wyciągnięcie to ostateczność.
Dlatego wszystkich trzech mężczyzn, z którymi tu
przyszłam, zalewał w tej chwili pot.
Charles gładził się po brodzie dłonią, w której nie trzymał
cygara. Powoli już mu się wypalało. Namyślał się głęboko, aż
wreszcie zabrał dłoń od twarzy, opuścił ją, a potem…
…wyciągnął spod stołu swoją broń i wycelował ją w Grace.
Ojciec przymknął oczy. Adrien się napiął jeszcze bardziej.
– Jak wcześniej już zaznaczałem, nie popieram
mordowania członków Organizacji – przemówił Charles.
Grace nie opuściła swojego pistoletu, Sanchez również się
nie poruszył. Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Miałam już
dość znajdowania się na muszce. I jeszcze na dodatek byłam
częścią tak chorego łańcuszka, a nawet gorzej – znajdowałam
się na jego początku.
Widziałam, że ramię Adriena drży. Chciał bronić i mnie,
i siostrę, jednak rozumiałam jego rozterkę. To mógł być
jeszcze niedobry moment.
– Panowie… i panie, wszyscy jesteśmy tu uzbrojeni, nie ma
potrzeby chwalić się pistoletami – odezwał się Cam, łypiąc na
wszystkich ostrożnie. Unosił dłonie, które lekko mu się
trzęsły, jakby chciał wyciszyć emocje. Co chwilę zerkał
nerwowo na pistolet Sancheza wycelowany we mnie. – Ja,
Adrien, William i Hailie nie chcielibyśmy być zmuszeni do
wyciągnięcia swoich.
Ale widać było, że niesamowicie go kusi, by to zrobić.
Pewnie w końcu by do tego doszło, a skutki mogłyby być
opłakane, gdyby nie to, że…
Drzwi do sali konferencyjnej się otworzyły.
Nagle, bez zapowiedzi i z hukiem, przez co wszyscy lekko
drgnęli. Nie najlepsza sytuacja z racji tego, że życie kilku osób
wisiało tu na włosku i zależało od jednego pociągnięcia za
spust.
Do pokoju wkroczyła niska blondwłosa kobietka
w szpilkach i krótkiej białej sukience.
Ciocia Maya.
Mogłaby uchodzić za naprawdę słodką, gdyby nie fakt, że
sama wmaszerowała tu ze swoją bronią i uniosła ją
w kierunku swojego ojca. Oczy mrużyła wściekle, a policzki
czerwieniały jej od furii.
– Zabieraj broń od tej zołzy, tato! – wrzasnęła.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
88

RADOŚNIE MACHAĆ
NA POŻEGNANIE

Po raz pierwszy dziś zobaczyłam jakąś emocję na twarzy


Grace, która delikatnie uniosła brwi.
No dobrze, to był również moment, gdy kącik ust Adriena
zadrżał. Ojciec zmarszczył czoło, Will rozchylił ze
zdumieniem usta, a ja jako jedyna nawet nie walczyłam
z uśmiechem na widok ulubionej cioci. Na chwilę
zapomniałam nawet o wymierzonym we mnie pistolecie.
Skupiłam się na tym, który twardo unosiła ciocia Maya.
Charles przymknął powieki na widok swojej córki, w której
oczach buchał ogień determinacji.
– Dość tej zabawy, bądźże człowiekiem – warknęła na
niego. – Jak masz trudność z wybraniem strony, to ja ci,
kurwa, pomogę.
– No już, Mayeczko, słucham cię najuważniej – mruknął
Charles z przebijającą się w jego wyrazie twarzy drwiną.
– Weźmiesz m o j ą stronę! – krzyknęła na niego. Jej złote
loki trzęsły się wściekle razem z nią, a dywan tłumił kroki
w wysokich szpilkach, na których imponująco stabilnie się
trzymała. – A że moim mężem jest Montgomery Monet, to na
koniec weźmiesz cholerną stronę rodziny Monet!
– Dobrze, a jeśli powiem ci, że twoje wrzaski mnie nie
ruszają? Co wtedy? – Charles wpatrywał się w nią
z zaciekawieniem.
Broda Mayi zadrżała, ale bez ogródek wymówiła kolejne
słowa:
– Wtedy cię zastrzelę i jako twoja córka zajmę twoje
miejsce w Organizacji. W imieniu naszej rodziny opowiem się
po stronie Monetów. Sanchez – tu zerknęła na mężczyznę
kątem oka – zostanie przegłosowany, wykopany i wszyscy
będziemy mu radośnie machać na pożegnanie w drodze na
twój pogrzeb.
Nigdy nie widziałam, by Charles miał aż tak zszokowaną
minę. A na ile zdążyłam go poznać, to wiedziałam, że
zszokowanie Charlesa było niemal niemożliwe.
Cygaro skurczyło mu się do takich rozmiarów, że w końcu
oparzyło go w opuszki palców. Drgnął, gdy tak się stało, po
czym odrzucił je na stół.
– Dziecko – mruknął, krzywiąc się i strzepując popiół ze
swoich zadbanych palców. – Nie zastąpisz mnie, nigdy cię do
tego nie przygotowałem. Nigdy tego nie chciałaś. Zmieniłaś
nazwisko.
– Zmieniłam też zdanie – warknęła Maya. – Zajmę twoje
miejsce w Organizacji, bo uświadomiłam sobie, że powodem,
dla którego dzieją się w niej tak popieprzone rzeczy, może być
to, że wśród jej członków brakuje jakiejkolwiek kobiety, która
by ten burdel ogarnęła.
Sanchez prychnął, Charles przewrócił oczami.
– Tak, Maya – wycedził. – To na pewno to.
– Wrócę do panieńskiego nazwiska. Będę słuchała twoich
rad, jeśli okażą się wartościowe. A wiem, że wśród tych
bredni, które lubisz głosić, takie też się znajdą.
Maya zbliżała się pewnie do ojca, aż znalazła się przy nim
na wyciągnięcie ręki.
– Wejdę do Organizacji.
Charles pokręcił głową.
– Pogodziłem się już dawno z tym, że tak się nie wydarzy.
– Tłumaczę ci, że może być inaczej – przekonywała go
cierpliwie Maya, teraz już odrobinę spokojniej.
– Dziecko, a co, jeśli ci się znowu odwidzi? Dobrze cię
znam, córko, łatwo cię znudzić. Dostaniesz kilka zadań, które
cię wymęczą, i odpuścisz, bo jesteś wygodna – wytknął jej
Charles.
– Dzięki za tę przepowiednię – szepnęła Maya gorzko. –
Jest, kurwa, dla mnie najlepszą motywacją, bym zrobiła ci na
złość i postarała się, aby się nie spełniła.
Charles uśmiechnął się drwiąco.
– To jest moja mała Maya.
Ciotka zniecierpliwiła się i potrząsnęła pistoletem.
– Zgadzasz się?
Wszyscy w napięciu przyglądaliśmy się, jak Charles gładzi
się po podbródku. Zamyślony spoglądał w sufit, ale wciąż
pilnował, by z broni celować w Grace.
– Charlesie, nie daj się zmanipulować – zagrzmiał
Sanchez. – Użerasz się z córką od lat. Nagle myślisz, że
doznała olśnienia i będzie grzecznie wykonywać twoje
polecenia?
Maya skwitowała to ponurym parsknięciem.
– Idioto, naprawdę nie rozumiesz, dlaczego użera się ze
mną od lat?
Teraz stała już tak blisko Charlesa, że lufa jej pistoletu
dotykała klapy jego fikuśnej marynarki. Mimo że zwracała się
do Sancheza, nie odrywała od ojca wzroku.
Charles był na tyle pokręconą postacią, że wyczyny Mai
niespecjalne zdawały mu się przeszkadzać. Co tam, że
trzymała go na muszce. Zaczął się szczerzyć, bo dobrze się
bawił. Lubił porąbane gierki, a kiedy rozgrywał je ze swoją
własną krwią, czerpał z nich jeszcze więcej frajdy.
Maya też się uśmiechała. Jako że Sanchez nie rwał się do
odpowiedzi, sama jej sobie udzieliła:
– Bo to mój tatuś, który nadal mnie kocha. Prawda?
Jeżeli czegoś nie można było odmówić Mai, to na pewno
czaru. Potrafiła się przymilić, jeśli chciała i mogłam sobie
tylko wyobrazić, że Charles przeżywał teraz déjà vu z czasów,
gdy jego córka była młodsza i ją rozpieszczał. Uniósł brwi,
możliwe, że nawet lekko zażenowany, ale na pewno nie
oburzony czy zły.
– Prawda – westchnął wreszcie, jakby wcale mu się to nie
podobało, no ale nie wiedział, co z tym zrobić. – Czego ty
chcesz, Mayu?
– Chcę, żeby Ricardo Sanchez przestał grozić mojej
przyjaciółce Hailie Monet – odparła niewinnie.
W jednej chwili Charles bardzo płynnym ruchem przeniósł
pistolet z Grace na Sancheza.
Ten jeden jego mały czyn zmienił w obecnej sytuacji bardzo
dużo.
Maya z triumfem w oczach błyskawicznie się wyprostowała
i skopiowała ten ruch. Grace pozwoliła sobie delikatnie się
zgarbić. Nie sądziłam, że ta dziewczyna potrafi czuć, ale jeśli
się myliłam, to zapewne zalewała ją właśnie ulga, że ktoś
zabrał od niej broń.
Adrien szarpnął moim krzesłem do tyłu, a gdy odsunęło się
lekko, zerwał się ze swojego i stanął między mną a stołem.
Zasłonił mnie w ten sposób w pełni i wyciągnął pistolet.
Ojciec i Will jak na zawołanie obaj zerwali się i unieśli
swoje.
Ja wyszarpnęłam zza spódniczki broń, którą dostałam od
Adriena.
I chyba nie muszę wspominać, jak zszokowanym
spojrzeniem oberwało mi się od taty i brata.
Skończyło się na tym, że w pomieszczeniu nie znajdowała
się ani jedna osoba, która nie celowałaby do Sancheza. Nic
dziwnego, że gdy wychyliłam się zza Adriena, dostrzegłam na
czole mężczyzny krople potu.
Przełknął też głośno ślinę.
– Opuść broń, Ricardo – odezwał się cicho mój ojciec. – To
już koniec.
Sanchez wahał się tak długo, że z niepokojem wyglądałam
zza Adriena, uczepiona jego ramienia. Bałam się, że
mężczyzna, tak przyparty do muru, wykręci jakiś ostatni,
niebezpieczny numer. Kolejnego postrzału bliskiej mi osoby
bym nie przeżyła.
Ale Sanchez od konsekwencji bardziej bał się śmierci, która
z pewnością by na niego czekała, gdyby postanowił
kogokolwiek w tej sali skrzywdzić. I to dlatego zdecydował się
posłusznie unieść broń i wypuścić ją z rąk.
Pistolet niemal bezgłośnie upadł na miękką podłogę.
Grace kopnęła go swoją szpilką pod nogi Adriena, który
natychmiast przydusił przedmiot butem.
– Dobrze już, jestem gotowy, by założyć, że Rodric Retter
zginął w wypadku swojego prywatnego helikoptera. Co za
strata, czuję żal w sercu – powiedział Sanchez, jego głos był
jeszcze bardziej zachrypnięty niż wcześniej. Stracił trochę
swojej głębi poprzez narastającą w nim panikę.
Cam parsknął bez rozbawienia.
– To nie przejdzie, Sanchez.
– Miałeś swoją szansę – powiedział z cichą nienawiścią
w głosie Will.
– Nikt tutaj nie wyraża chęci na podjęcie ryzyka dalszej
współpracy z tobą – rzekł Adrien.
– Żeby tylko czekać, aż rozżalony i wściekły zamienisz się
w kolejnego Rodrica Rettera, któremu do głowy przyjdą
niebezpieczne pomysły – przemówiłam i ja.
– Nikomu nie marzy się powtórka z rozrywki – warknęła
Maya.
– Co zrobicie, zabijecie mnie?! – prychnął Sanchez,
rozkładając ręce, ale głos mu zadrżał. Rozglądał się z coraz
większym niepokojem i przejęciem. Wcześniej wyglądał
ciągle na znudzonego.
Zabawna ta zmiana.
– Nie, zerwiemy naszą współpracę w humanitarny sposób
– zarządził Cam. – Pójdziesz do więzienia.
Sanchez uniósł brwi. Nie dowierzał. Ojciec zrobił krok
w jego stronę i mrugnął do niego przyjaźnie.
– W razie czego chętnie podzielę się z tobą kilkoma radami
prosto z ciupy. – A następnie spoważniał, wyprostował się
i warknął rozkazująco: – A teraz odwołaj swoich ludzi. Ty,
Will, zawołaj naszych.
Mój ulubiony brat potrzebował chwili, by się poruszyć.
Jeśli kiedykolwiek wcześniej twierdziłam, że Will jest
podobny do Vincenta, to nijak się to miało do tego, jak
obecnie się prezentował. W garniturze już dosyć mocno go
przypominał, a co dopiero, gdy jego spojrzenie skuł lód i gdy
zacisnął szczękę, a twarz mu zbielała ze złości. Jedynie
jaśniejsze włosy odróżniały go od naszego najstarszego brata.
Zrobił w tył zwrot i pomaszerował do drzwi, a po chwili
wrócił w obstawie kilku mężczyzn z korytarza. Wszyscy byli
postawni i wyprostowani, niczym żołnierze poruszali się
w ciszy, profesjonalni i dyskretni.
Przybliżyłam się do Adriena, który automatycznie objął
mnie ramieniem. Ojciec wycofał się na moment z telefonem
przy uchu, już uruchamiając swoje kontakty. Charles odpalił
sobie drugie cygaro. Rozłożył się na krześle, wyciągnął nogi,
a dłoń z bronią odłożył luźno na kolana. Maya stanęła przy
moim boku – ona również obserwowała scenę zatrzymania
Sancheza. Dyskretnie podałam jej dłoń, którą uścisnęła.
Sanchez wydał z siebie jęk, gdy mężczyźni sprawnie
założyli mu kajdanki, skuli nawet jego kostki. Grace odsunęła
się, by zrobić miejsce ludziom Monetów. Wstała, uniosła
dumnie głowę, jak to ona, wygładziła sukienkę i obeszła stół,
aby znaleźć się bliżej swojego brata, a przy okazji niestety
i mnie.
Popatrzyła na mnie dumnie, ale i wyczekująco. Wyglądała
jakby chciała coś powiedzieć, więc wysłałam jej pytające
spojrzenie. Wtedy zbliżyła się do mnie i, zanim ktokolwiek
zdążył zauważyć, bardzo dyskretnie szepnęła mi ucha:
– Witaj w rodzinie, Perełko.
Po czym się odsunęła.
Opadła mi szczęka, ale nie zdążyłam inaczej zareagować,
bo właśnie z ust Sancheza znowu wydobyło się coś na kształt
jęku, tym razem głośniejszego i bardziej zrezygnowanego.
Mężczyznę dźwignięto do pozycji stojącej, a wtedy zachwiał
się, próbując złapać równowagę. Jego zamglone oczy trochę
jakby trzeźwiały. Uświadamiał sobie, co się teraz wydarzy. Że
jego słodkie, wygodne życie pana świata dobiega końca, bo się
zagalopował. Bo uważał, że może wszystko, bo nie chciał
ugody.
No i dlatego, że mi zagroził.
Zapewne to szok, który właśnie przeżywał, zdusił w jego
gardle wszelkie protesty.
To Will nie wytrzymał. Dłoń mu drgnęła. Zacisnął ją.
Obserwowałam z objęć Adriena, jak mina mu tężeje, jak nie
wytrzymuje i robi krok do przodu. Jak każe ochroniarzom się
zatrzymać, zrobić dla siebie miejsce. Z furią w zimnych
oczach patrzy na Ricarda Sancheza i podnosi na niego rękę.
Gwałtownie odwróciłam głowę. Naoglądałam się dziś za
dużo przemocy i wcale nie robiłam się na nią odporniejsza.
Gdy Adrien zobaczył, że chowam przed czymś wzrok,
wtulając się w niego, spojrzał tam, gdzie ja patrzeć nie
chciałam. W sali rozlegały się odgłosy głuchych, miarowych
uderzeń.
Ręka Adriena przycisnęła mnie do niego mocniej, gdy
szepnął:
– Will.
Było to stanowczo za mało, by go zatrzymać, dlatego
wyswobodziłam się z objęć Adriena i podbiegłam do swojego
brata. Złapałam go za łokieć, powstrzymując przed kolejnym
uderzeniem.
– Will, przestań – poprosiłam.
Celowo unikałam patrzenia na twarz Sancheza, którą
znajdowała się teraz tak blisko. Wystarczyło mi, że
dostrzegłam, iż dłoń Willa cała jest w jego krwi.
Will w pierwszym odruchu spróbował mi się wyrwać, ale na
dźwięk mojego głosu zawahał się i spojrzał na mnie.
Przeraziłoby mnie jego pociemniałe spojrzenie, gdyby nie
ślady dobra i człowieczeństwa, które w nich widziałam. Zbyt
dobrze znałam swojego ulubionego brata, by je przegapić.
– On tobie groził – szepnął ledwo słyszalnie.
Zacisnęłam palce na jego łokciu mocniej, bo poczułam, jak
napina mu się ramię.
– To nie twoje dłonie powinny wymierzać mu za to karę,
Will – przemówił ojciec zza moich pleców.
Widząc, co się dzieje, podszedł do nas. Telefon odchylał
teraz od ucha i położył nawet dłoń na moim ramieniu, ale
wzrok wbijał w swojego syna, przemawiając mu do rozsądku.
– Hailie jest już bezpieczna. Wszyscy są – dodał. – To
koniec.
Jego słowa trafiły przez uszy do mojego mózgu i rozlały się
w moim ciele niczym fala ulgi. Mój oddech przestał być
drżący, serce już tak nie waliło, mięśnie się nie spinały. Nagle
poczułam błogi spokój.
Na Willa także to podziałało. Rozluźnił i opuścił wreszcie
dłoń. Zerknął na obitą twarz Sancheza oszołomiony, jakby był
zaskoczony, że to on go tak urządził. Odsunął się nawet od
niego. Ja też zrobiłam krok do tyłu, przełykając ślinę. Ojciec
cofnął rękę z mojego ramienia.
Rozejrzałam się.
Wszyscy poza Charlesem stali rozproszeni po sali. Sekundę
temu wpatrywali się w mojego brata, ale teraz już każdy
skupił się na czym innym. Przez chwilę sprawialiśmy
wrażenie ludzi wyrwanych z jakiejś innej rzeczywistości.
Awatarów z gry, które nagle odzyskały władzę nad swoimi
ciałami. Brakowało jeszcze, abyśmy zaczęli unosić do twarzy
i oglądać swoje dłonie z zaskoczeniem, że mamy nad nimi
kontrolę.
Dziwnie to brzmiało i zdawałam sobie z tego sprawę, ale
naprawdę słowa ojca miały ogromną moc.
To był naprawdę koniec.
– P-powinniśmy wrócić do Vincenta – odezwałam się.
Will oddychał głęboko. Uniósł z powrotem rękę, którą
okładał Sancheza, nieskutecznie próbując ukryć obrzydzenie
na widok krwi. Pokiwał głową, żeby pokazać, że się ze mną
zgadza, ale zaraz odszedł w stronę kącika kawowego, gdzie
opłukał sobie brudną dłoń wodą, mocząc nią wykładzinę.
– Powinniśmy ustalić, co teraz – zauważył Charles.
Ojciec skinął głową. Chyba zakończył już połączenie, bo
telefonem wskazał na Sancheza.
– Najpierw ten błazen wyjdzie – zarządził.
Ochroniarzom nie trzeba było dwa razy powtarzać.
Wyprowadzili Sancheza z sali i dopiero gdy znaleźli się na
korytarzu, ten musiał odzyskać głos, bo usłyszeliśmy jego
protesty. Niezbyt donośne, ale bardzo wulgarne. Szybko
zdołano go uciszyć.
Sytuacja była dziwaczna. Nikt nie wiedział, co począć, jak
zacząć.
Adrien pierwszy rozłożył ręce, a raczej rękę, bo drugą
obejmował mnie w talii.
– Może na początek usiądźmy.
– Tak, może przy kawie? – Maya rozejrzała się po twarzach
wszystkich obecnych. Nikt nie protestował, ale i nie kwapił się
do nadskakiwania innym. Maya też nie, dlatego żwawszym,
niż można by się spodziewać po wysokości jej szpilek,
krokiem ruszyła do drzwi, wychyliła głowę na korytarz i coś
zawołała.
Skryłam uśmiech, kiedy jeden z ochroniarzy wszedł do sali
konferencyjnej i z grobową miną podszedł do ekspresu. Maya
nie miała wstydu, dla niej nie istniały misje niemożliwe.
Usiadła krzesło dalej od Charlesa, krzywiąc się na dym
z jego cygara. Ja z Adrienem krzywiłam się na ten z cygaretki
Grace. Ojciec na powrót zajął miejsce u szczytu stołu, Will,
wyraźnie przygnębiony, spoczął po jego prawej stronie. Dłoń
miał już czystszą, ale nadal starał się chować ją pod blatem.
– Czyli do naszej Organizacji od dzisiaj będzie należało
tylko… trzech członków? – zapytał Charles, unosząc brwi, gdy
to do niego dotarło.
– Rodzina Monet, Santan i twoja, Charlesie, a więc tak,
tylko trzy – potwierdził ojciec.
– Jak to będzie wyglądało na arenie międzynarodowej? –
zapytał Will sztywno.
– Nie najlepiej zapewne… – mruknął Adrien.
– Trzyosobowe spotkania to byłaby bajka, nie sądzicie? –
powiedział na zachętę ojciec. – Zawsze uważałem, że te
zebrania są zbyt tłoczne.
– To akurat prawda – mruknął Charles.
– Uważam, że zastępcy członków Organizacji też powinni
mieć coś do powiedzenia – oświadczyła Maya.
– Nie każdy ma zastępcę – zauważył Adrien.
– Vincent ma Willa – powiedział Cam.
– Charles ma mnie – dorzuciła Maya.
Charles nie oponował.
Ojciec spojrzał na Santana.
– Adrienie?
Santan zerkał na Grace. Widziałam pewną walkę na jego
twarzy i aby mu ją ułatwić, nachyliłam się, by położyć mu
dłoń na udzie.
– Zrób, jak czujesz – szepnęłam cichutko. Grace mogła być
jędzą, jednak była też jego siostrą, zdawała się w miarę
lojalna, co udowodniła zwłaszcza dzisiaj.
Adrien zapatrzył się na mnie. Przez dłuższą chwilę
patrzyliśmy sobie w oczy, aż wreszcie przemówił. Cicho
i wyraźnie.
– Hailie Monet.
Ojciec wybałuszył oczy, Will wyrwał się ze swojego
marazmu. Grace zaciągnęła się spokojnie cygaretką, jako
jedyna chyba niezaskoczona. Charles przechylił głowę, dosyć
zaintrygowany, natomiast Maya klasnęła w dłonie.
– Matko, przecież to idealnie! – zawołała z podnieceniem
i wychyliła się z siedzenia, żeby na mnie spojrzeć. – Ale ich
poustawiamy, ha!
Trudno mi było przetworzyć jej ekscytację, gdy sama ledwo
rozumiałam, co się dzieje.
– Adrienie, to nie ma żadnych podstaw… – zaprotestował
ojciec. Bardzo się starał, by nie brzmieć zbyt negatywnie, ale
po jego kwaśnej minie można było łatwo wywnioskować, że
nie tryska radością.
Adrien wzruszył ramionami.
– Nic, co dzisiaj się tutaj wydarzyło, nie ma podstaw. –
Zdjął moją dłoń ze swojego uda, by ucałować jej wierzch.
Nachylił się do mnie i patrząc mi prosto w oczy śmiertelnie
poważnym wzrokiem, szepnął: – Jeśli tylko chcesz, Hailie,
zapraszam cię na to stanowisko.
– To nie środowisko, którego bym dla ciebie pragnął –
mówił z przejęciem mój ojciec. – Zastanów się dobrze,
królewno, czy tego chcesz.
– Organizacja może wyglądać inaczej, jeśli lepiej ją
zaprojektujemy – zauważyła Maya. – A mamy teraz taką
możliwość. Możemy zacząć od… początku.
– Łatwiej ci będzie nakłonić Organizację do zmiany świata,
gdy sama będziesz trzymała stery – zauważył Adrien, czule
odgarniając mi włosy za uszy.
Wpatrywałam się w niego niczym w hipnozie. Co się
właśnie działo?
– Ja… Ja muszę to przemyśleć – szepenęłam, zapatrzona w
leżący na stole sygnet na łańcuszku – czyli ostatnią
pozostałość po Rodricu Retterze.
Adrien pocałował mnie w rękę.
– Poczekamy, Hailie Monet.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
89

WARTO GO ZAZNAĆ
ZA MŁODU

Zdzwaniałam się z Ruby. Projekt dotyczyłby na razie całego


stanu, na dalszych etapach kraju, a potem już może i świata.
Siedziałam przy hotelowym łóżku Vincenta, który właśnie
wyszedł ze szpitala po aż trzytygodniowym pobycie. Wciąż
był słaby, ale bardzo nalegał na wypis, no a z Vincentem nikt
nie dyskutuje i to wiadomo od dawna.
Może z wyjątkiem Anji, jednak nawet ona w pewnym
momencie się nad nim ulitowała i zgodziła się, by powoli
zaczął wracać do normalności. Jednak zgodnie z zaleceniami
lekarza nadal miał leżeć i odpoczywać, więc zastrzegła sobie,
że jeśli nie posłucha i za szybko wejdzie na zbyt wysokie
obroty, to będzie miał do czynienia z wściekłą, obrażoną
i złośliwą żoną.
A tego by nie chciał.
Na szczęście główną potrzebą Vincenta była praca, więc
aktualnie kompromis między nimi polegał na tym, że spędzał
czas w łóżku, ale w pozycji siedzącej i z laptopem na
kolanach. Tak właśnie słuchał mojej relacji.
Wyglądał już lepiej, jednak postrzał, walka o życie, operacja
– to wszystko zostawiło na nim swój ślad. Jego skóra nadal
była o ton bledsza niż zwykle, włosy nie tak perfekcyjne jak
zawsze, choć nadal zaczesane do tyłu. Cieszyłam się, że jego
oczy odzyskały blask – ale taki niczym lodowiec w słońcu,
więc w jego tęczówkach wciąż czaił się mróz.
Vince jak to Vince – był nieśmiertelny.
– Zamierzamy poszerzyć działania fundacji – ciągnęłam. –
Chcemy, żeby się rozrosła, aby Organizacja mogła naprawdę
zaangażować się w jej działania. Maya dużo mi pomaga; co by
nie mówić, ma spore doświadczenie. Twierdzi, że Charles nie
będzie bojkotował projektów charytatywnych, nie
spodziewam się również, by robił to Adrien, Will lub ty, więc
wygląda na to, że to wszystko się dzieje!
Klasnęłam w dłonie, szczęśliwa i dumna z tego, co do tej
pory udało się zdziałać.
Vincent na koniec nie wytrzymał i jego poważną maskę
stopił lekki uśmiech. To zabawne, że mój najstarszy brat, za
każdym razem wysłuchując moich planów dotyczących zmian
w Organizacji, przybierał ten sam, surowy wyraz twarzy,
jakby ostrzegał mnie na wejściu, że nie pozwoli mi na
realizację żadnych niedopracowanych pomysłów. Później
właśnie się tak uroczo rozpromieniał w swoim subtelnym
stylu, kiedy stwierdzał jednak, że nie ma się do czego
przyczepić.
– No dobrze, Hailie, cieszy mnie to, że się spełniasz –
powiedział. – Tylko pamiętaj, to będzie trudny projekt,
wymagający od ciebie mnóstwa czasu i zaangażowania. Mam
nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę i zdołasz pogodzić to
ze swoimi studiami, zwłaszcza że spodziewam się, iż zmiana
uczelni oraz miasta nie będzie dla ciebie łatwa.
Oczy mi rozbłysły. Moje akurat nie lodem, a niebem, takim
może o zachodzie słońca?
– Będzie idealnie – stwierdziłam z pełnym przekonaniem.
– Wszystko mam już zaplanowane. – Założyłam włosy za
uszy i wyprostowałam się, a kolorowe notatki, które zrobiłam
po rozmowie z Ruby, odłożyłam na bok. – Przez większość
czasu będę w Filadelfii, oczywiście. Znalazłam już
apartament, zresztą przecież wysyłałam zdjęcia na grupę…
A właśnie, widziałeś je? Nic mi nie odpisałeś… – Uniosłam
podejrzliwie brew.
Vincent skinął głową bez słowa.
Westchnęłam.
– Nadal się boczysz o to, że nie idę na Harvard?
Nie był pod wrażeniem mojego niepoważnego doboru słów,
ale zignorował je, odpowiadając po prostu na pytanie.
– Harvard ma najlepszy program medyczny na świecie.
– Uniwersytet w Pensylwanii jest w najlepszej trójce
w Stanach. To chyba też nieźle? Sam mi go kiedyś
sugerowałeś.
Vince wzruszył lekko ramionami i ukrył grymas. Nie
przyzwyczaił się nadal, że jest obolały i nie powinien tak
robić.
– Zgadza się, ponieważ wtedy zależało mi, żebyś w ogóle
wróciła do Stanów. Teraz, kiedy się to dzieje, myślę, że
najrozsądniej byłoby wybrać najlepszą uczelnię, zwłaszcza
z twoimi zdolnościami.
– Vince, jesteś najbardziej wymagającym człowiekiem na
świecie. Będę z tobą nad tym pracować, żeby uchronić Lissy
i Michi’ego przed byciem dziećmi rodzica ze zbyt wysokimi
oczekiwaniami – oznajmiłam mu przemądrzale. –
A uniwersytet w Pensylwanii jest najlepszy i pozwól mi
wyjaśnić dlaczego. Otóż… będę blisko domu, więc będę mogła
wpadać do ciebie, do dzieci… Będę blisko fundacji…
– I blisko Adriena Santana? – dokończył Vincent.
– Hej no, dlaczego zawsze wypowiadasz jego imię tak
sztywnym tonem?
– Robię tak, od kiedy wciągnął moją młodszą siostrę do
Organizacji.
– Przecież mówiłeś, iż cieszysz się, że się spełniam –
zaprotestowałam. – Widziałam twój uśmiech, więc nie
kłamałeś.
Vincent odłożył swojego laptopa i dźwignął się odrobinę, by
usiąść wyżej. Znowu się skrzywił, kiedy poczuł, jak ciągnie go
rana, tym razem bardziej ewidentnie, ale nie skomentowałam
tego. Wiedziałam, że nie lubi, gdy inni dostrzegają jego
słabość. Pewne rzeczy się nie zmieniają…
– Tak, cieszę się twoim szczęściem, Hailie – odparł. – Ale
nie oznacza to, iż popieram decyzje Santana.
Spuściłam wzrok. Wodziłam palcami po fikuśnym wzorku
na swojej krótkiej spódniczce.
Usłyszałam kolejne westchnięcie swojego najstarszego
brata.
– Nie bocz się – przemówił. Użył tego samego słowa,
którego ja użyłam wcześniej, i nie jest to sposób, w jaki
zwykle się wypowiadał, więc w jego skrzywionym
postrzeganiu poczucia humoru, pewnie zrobił to, by mnie
rozweselić. – Wiesz, że go akceptuję. Wprawdzie trochę mnie
irytuje, ale jakkolwiek przykro mi to mówić, droga Hailie,
wiedz, że nie masz ani jednego brata, którego twój nowy
partner by nie drażnił.
– Jesteście wszyscy siebie warci – burknęłam.
Vince ze spokojem skinął głową.
– Hailie – szepnął po chwili.
Podniosłam na niego naburmuszone spojrzenie.
– Dobrze będzie mieć cię blisko.
Jak to jest, że nie chciałam się uśmiechnąć, a mimo to
kąciki moich ust same powędrowały do góry?
– Muszę się zbierać – odparłam równie cicho. – Kierowca
czeka.
Znowu skinął głową.
– Idź.
Wstałam, złapałam za notatki i torebkę, a potem jeszcze
nachyliłam się, by ucałować go w policzek.
– Nie forsuj się – rzuciłam na odchodne.
– A ty, droga siostro, pamiętaj, że w przyszłym tygodniu
widzimy się na obiedzie.
Trzymałam już rękę na klamce, ale wymsknęło mi się
parsknięcie.
– Nie przegapię niedzielnego obiadku u Vincenta, nie ma
opcji – zaśmiałam się.
Później okazało się, że od wspomnianego obiadu
rozpoczęła się cotygodniowa tradycja, którą kiedyś
przepowiedział Tony. Vincent naprawdę spraszał nas co
niedzielę do Rezydencji. Mało tego: trzeba było mieć
naprawdę dobrą wymówkę, by usprawiedliwić swoją
nieobecność. Taką jak na przykład daleka podróż.
Inaczej Vincent potrafił się obrazić.
Naprawdę, wiem, że był jeszcze młody, ale czasem miałam
ochotę mu powiedzieć, że na starość robi się strasznie trudny.
No ale… w sumie to co się dziwić, skoro zawsze taki był?
W holu hotelowym biegiem minęli mnie Lissy oraz
niezdarnie goniący ją Michi.
– Cześć, ciocia! – wrzasnęła roześmiana dziewczynka.
Michi po swojemu powtórzył po siostrze powitanie, a ja
mrugnęłam do niego wesoło.
Mhm, Vincent jeszcze nie wie, że czeka go armagedon za
trzy… dwa… jeden…
Lissy kartą otworzyła drzwi do ich apartamentu i wpadła
tam z piskiem.
Kawałek dalej szła zmachana Anja z torbami jedzenia na
wynos i krótkimi, mocno rozwichrzonymi blond włosami.
Miała na sobie sportową sukienkę i zazdrościłam jej
opalenizny. Cóż, w końcu spędziła na Kanarach masę czasu,
a gdy tylko Vincentowi się polepszyło, zaczęła codziennie
zabierać dzieci na plażę, by się wyszalały.
– O, już wyjeżdżasz? – zapytała.
– Lecę do Barcelony uporządkować swoje rzeczy –
odparłam. – Jutro zdaję apartament.
– Och, trochę go szkoda, co?
– Bardzo szkoda – przyznałam, jednak dziś nic nie było
w stanie na długo zagłuszyć mojej radości. – Ale to nic, bo
czeka mnie kolejny piękny etap w życiu, i jestem na niego
gotowa.
– Kocham twój optymizm, potrzebuję spędzać z tobą
więcej czasu – westchnęła żartobliwie. – Słuchaj, teraz gdy
będziesz studiowała w Pensylwanii, możesz częściej wpadać
do Rezydencji, nie?
Wyszczerzyłam się.
– Jasne, widzimy się w niedzielę na obiedzie.
Pod hotelem czekały na mnie dwa samochody – jeden dla
mnie, drugi po to, by jechał w nim za mną mój ochroniarz.
Niewiele się w tej kwestii zmieniło. Rzuciłam ostatnie
spojrzenie na hotel i po raz setny się uśmiechnęłam. Tym
razem z ulgą, że już go opuszczam, a za jakieś dwa dni opuści
go też Vincent ze swoją rodziną i raz na zawsze będziemy
mogli zamknąć rozdział postrzału na weselu Dylana
i Martiny.
W drodze na lotnisko to właśnie oni do mnie zadzwonili.
Tyle się działo, iż nie wiedziałam, w co włożyć ręce. Życie
kręciło się na intensywnych obrotach, a nawet nie zaczęłam
jeszcze roku akademickiego. Plany, wydarzenia, zaproszenia,
telefony, propozycje. Czy tak wygląda pełnia życia?
Chyba tak.
– Dziewczynkooo – zawył mi Dylan do głośnika.
Włączył też kamerkę i widziałam jego opaloną o stokroć
bardziej niż Anji twarz. Na oczach miał okulary
przeciwsłoneczne, a jego włosy były mokre zapewne od
pływania w bajecznym oceanie lub bajecznym basenie. Nie
wiem, cokolwiek to było, na pewno było właśnie bajeczne.
– Jak tam? Fajnie macie na tym Bora Bora? – zagadnęłam,
chichocąc, gdy Dylan wzniósł toast do kamerki swoim
kolorowym, zwariowanym drinkiem z palemką, a za jego
plecami pojawiła się jeszcze nawet mocniej opalona Martina.
A może tak tylko mi się wydawało przez to, że założyła biały
strój kąpielowy? W każdym razie zamachała do mnie
radośnie.
Jak miło było widzieć ich tak rozweselonych. Fiasko ich
wesela mocno popsuło im humor na długi czas. Uważałam to
za smutne, bo zamiast cieszyć się sobą jako świeżo upieczone
małżeństwo, oni sterczeli w szpitalach, głowili się nad
kłamstwami, które mogliby wcisnąć rodzinie od strony
młodej, i przyjaciołom na temat wydarzeń z ceremonii
własnych zaślubin oraz na dodatek musieli przerobić
wspólnie fakt, że oboje uciekli przed sobą nawzajem sprzed
ołtarza.
No i przecież do tej pory razem zgadzali się w tym, że na co
dzień są zbyt zajęci, by pozwolić sobie na wyjazdy. Sądząc po
ich błogich minach, od teraz miało się to zmienić.
– Cud, miód i fistaszki, mała Hailie – odparł.
– I orzeszki – poprawiłam go.
– To to samo.
– Ale mówi się „orzeszki”.
– Zaraz się rozłączę.
– Już dobrze – poddałam się. – Powiedz, jak tam?
– Mam małą prośbę.
– Oho.
– Nie pękaj, to nic takiego – zarechotał, a ja uniosłam brew
na ten słaby tekst. – Słuchaj, zdajesz ten apartament
w Barcelonie, nie?
– Jutro.
– Ta, a co, gdybyś go zostawiła jeszcze na trochę?
Chcielibyśmy tam wpaść z Martiną.
– Kiedy?
– Nie wiem jeszcze, odezwę się.
– Aha, znając życie, będzie stał pusty przez rok. Nie będę
wywalać pieniędzy w błoto za wynajem; jeśli chcesz, to sam
go sobie opłacaj.
Dylan się skrzywił.
– Żałujesz mi?
– Wiem, jak to z tobą jest – odparłam. – W ogóle to
najlepiej wynajmij sobie hotel. Apartament będzie prawie
pusty, dziś jadę spakować rzeczy.
Mój wredny brat zamyślił się, po czym chyba uznał, że to za
dużo wysiłku jak na jego słodki urlop, więc wzruszył obojętnie
ramionami.
– Sama będziesz się pakować? Mam nadzieję, że
wynajmiesz sobie kogoś do pomocy. I że to nie będzie Alex.
– Alex ma mnie chyba dosyć – westchnęłam przeciągle. –
O, i proszę, najlepszym potwierdzeniem jest brak
zaprzeczenia ze strony Martiny.
– Co cię będę kłamać, Hailie, tak mi dokładnie powiedział,
wiesz, że „ma cię dosyć”. – Martina zrobiła głupią minę.
– Co to ma niby znaczyć, o co mu chodzi? Co on, nie potrafi
się normalnie komunikować czy… – oburzył się Dylan, co było
słodkie, bo w jego głowie nikt nie miał prawa twierdzić
podobnych rzeczy na temat jego kochanej młodszej
siostrzyczki. Choć musiałam przyznać, że nawet w jego
oczach wydoroślałam, gdy przeskoczyłam go w hierarchii
Organizacji. To kolejna rzecz, którą Dylan po cichu sobie
przepracowywał.
– Nieważne – przerwałam mu. – To serio nieważne,
faktycznie rozmawiałam z Alexem. Musiałam po tym, co
wydarzyło się na weselu… Wyjaśniliśmy sobie, co trzeba. Że
się lubimy i szanujemy, że mieliśmy fajną znajomość, ale na
tym się skończyło…
Czoło Dylana się zmarszczyło.
– Jaką niby wy znajomość mieliście?
– Och, ludzie, dajże spokój – warknęła na niego Martina.
Trzepnęła go w nagie ramię. – Czy ty musisz wszystko
wiedzieć? Nie musisz.
Dylan zamilkł niezadowolony, a ja odrobinę zmieszana.
Rzeczywiście to nie były szczegóły przeznaczone dla uszu
mojego wrednego brata.
Stwierdziłam, że lepiej już będzie zmienić ten wątek,
a najlepiej mogłam to zrobić, odwracając jego uwagę tematem
innego mężczyzny.
– W każdym razie na spokojnie. W Barcelonie już czeka na
mnie Adrien.
I ledwo powstrzymałam niecny uśmiech. Bardzo współgrał
on z moim dobrym humorem.
Dylan za to wykrzywił usta i to bynajmniej nie była próba
radosnego uśmiechu.
– Super, no to jestem spokojny.
Posłałam mu łagodne, wyrozumiałe spojrzenie.
Vincent miał rację, mój partner drażnił wszystkich moich
braci i długo miało się to nie zmienić.
Ale… akceptowali go. Dylan nie wyszedł z siebie. Nawet się
nie zaczerwienił. Ani nie stłukł szklanki z drinkiem.
Panie i panowie, mamy progres.
Dylan jak to Dylan, podroczył się jeszcze ze mną przez
telefon, po czym odpuścił, życzył mi szybkiego lotu
w chmurach i obiecał, że się odezwie w najmniej
oczekiwanym przeze mnie momencie.
To o locie się spełniło – czas mi zleciał prędko jak
mrugnięcie okiem. Zdołałam dokończyć książkę, którą
ostatnio zaczęłam czytać tuż po tym, jak Vincent został
przetransferowany ze szpitala do hotelu. Kiedyś łykałam takie
nawet w dwa, może trzy dni, ale wtedy moimi jedynymi
obowiązkami było chodzenie do szkoły lub uciekanie przed
mrocznymi braćmi wałęsającymi się po Rezydencji Monetów.
Czasy się zmieniły.
Przez to nie mogłam być już tak aktywna na swoich
książkowych mediach społecznościowych jak kiedyś.
Zaangażowanie na moim koncie spadło już dawno, ale to nie
szkodzi. I tak prowadziłam je dla siebie. Cóż mogłam
poradzić, że teraz po prostu czytałam więcej książek na
studia? A nikt z moich obserwujących nie chciał widzieć
u mnie recenzji atlasu anatomii przecież.
Chciałam zacząć pisać post w samochodzie, zanim jeszcze
dotrę z lotniska do apartamentu, ale Adrien Santan
pokrzyżował moje plany.
Czekał na mnie w podstawionym na płytę lotniska aucie
i aż wydałam cichy okrzyk radości na jego widok. Jeszcze
chętniej wsiadłam do środka, zatrzasnęłam za sobą drzwi
i nic mnie już więcej nie interesowało. Rzuciłam się na niego,
choć nie widzieliśmy się tylko kilka dni.
Adrien zawsze subtelnie dawał mi znać, że cieszy się na
mój widok. Miał taki błysk w tych swoich ciemnych oczach,
który, jak dumnie mogłam stwierdzić, zarezerwowany był
tylko dla mnie. Czasami nawet nie musiał się uśmiechać.
– Mam chęć, ale tego nie robię – wyjaśnił, gdy go o to
zapytałam.
– Dlaczego nie?
– Traktuję twoje wdzięki bardzo poważnie, Hailie Monet.
Zachichotałam, trochę na to, co powiedział, a trochę, bo
załaskotał mnie, gdy dobrał się do mojej szyi. Odchyliłam się,
a skórzane siedzenie zatrzeszczało.
– Musisz zapiąć pasy – szepnęłam do niego, choć ostatnią
rzeczą, której chciałam, to żeby przestał całować mnie pod
uchem, tam, z prawej strony.
– Stoimy w korku – odparł i ugryzł mnie psotnie, jakby za
karę, bym siedziała cicho i nie wymyślała.
Odpłaciłam mu się wbiciem paznokci w jego klatkę
piersiową. Byłam pewna, że zostawiłam mu na skórze ślad,
choć nie mogłam tego na razie zweryfikować, bo nie
posunęłam się do tego, by mu zdjąć koszulę w samochodzie.
Zrobiłam to dopiero w apartamencie. Była to zresztą
pierwsza czynność, którą wykonałam po przekroczeniu jego
progu.
– Nie widzieliśmy się zbyt długo – zauważyłam w przerwie
od pocałunków, choć on był ostatnią osobą, której
musiałabym to tłumaczyć. – Nie wiem, jak przetrwamy
okresy rozłąki, gdy zacznie się rok akademicki.
Adrien posadził mnie na blacie kuchennym, gdzie całował
mnie po szyi i dekolcie, ale zaraz przeniósł mnie jednak na
łóżko. Poddawałam mu się, bo dobrze się znałam
i wiedziałam, że w jakiejkolwiek pozycji postanowi mnie
całować, mnie będzie to obojętne, dopóki będzie pamiętał, by
robić to po prawej stronie mojej szyi.
A musiałam przyznać, że Adrien wykuł wiedzę o moich
preferencjach na szóstkę z plusem.
– Chyba zacznę robić więcej interesów w Filadelfii –
powiedział.
– Nie! – zaprotestowałam prędko. – Skończy się to tak, że
nigdy na niczym się nie skupię i obleję rok.
– Hailie Monet nie obleje roku.
– Podoba mi się pewność, z jaką to mówisz – przyznałam.
– Twoje ambicje są tak samo atrakcyjne, jak twoje ciało
w tej spódniczce – stwierdził i wsunął mi ręce pod ubranie.
Podsunął je o wiele za wysoko, ale gdzie bym tam
protestowała…
– Adrien… – jęknęłam wreszcie, przymykając powieki. –
Musimy zrobić to, po co tu przyjechaliśmy, przejrzeć rzeczy
w mieszkaniu, moje ubrania…
– Właśnie przeglądam twoje ubrania – odparł i pociągnął
za ramiączko mojej bluzki, a ja w odwecie rozerwałam guzik
jego koszuli.
– Gdyby usłyszał nas ktoś postronny, spaliłby się z żenady
– zachichotałam.
– Dobrze, że nikt nie słyszy – szepnął, drapiąc mi policzek
swoją szczęką.
No i co, skończyło się na tym, że przez następne godziny
docenialiśmy swoją wzajemną bliskość. Miałam nadzieję, że
serio nikt tego nie słyszał.
Później wstałam z intencją rozejrzenia się wreszcie po
apartamencie. Sto razy lepiej zrobił to już Daktyl, który zdążył
skontrolować tu chyba każdy kąt.
Czy wszystko stoi na swoim miejscu? Czy wiem już, od
czego zacznę pakowanie? Czy wyrobię się do jutra?
Odpowiedzi na te pytania nadal nie poznałam, ponieważ nim
się obejrzałam, wylądowałam z Adrienem tym razem na
tarasie.
Spędziliśmy tam kolejne dwie godziny. Wyszłam tu, żeby
sprawdzić co i jak, a skończyło się na tym, że siedziałam
przytulona do niego, podziwiając panoramę Barcelony. Nad
naszymi głowami rozpościerało się granatowe już niebo,
zapalone lampki stworzyły nam tu więc cudowny klimat.
Po tylu mrożących krew w żyłach wydarzeniach siedzenie
z Adrienem Santanem na moim tarasie w mieście, które
uwielbiałam, było niezwykle kojące.
Moja wyprowadzka z Barcelony to jasny znak, że coś się
właśnie kończyło.
– Dobrze jednak, że coś nowego się też zaczyna –
zaznaczyłam, wodząc opuszkami palców po jego nagiej
klatce piersiowej.
Adrien często nosił koszule, ale gdy już byliśmy sam na
sam i udało mi się go ich pozbawić, niechętnie zakładał je
znowu.
– Tak wygląda życie, Hailie – rzekł zamyślony.
Powiedziałabym, że podziwia widok miasta, tak się na nie
zapatrzył, jednak większy zachwyt w jego oczach widywałam,
gdy przenosił je na mnie. Teraz wyrażały raczej nudę,
beznamiętność nawet. – Składa się z etapów.
– Ten był wyjątkowy – stwierdziłam. – Mogłam poczuć się
niezależna, w obcym kraju, poznać smak zabawy
i samodzielności…
– To ważny etap – zgodził się Adrien. – Warto go zaznać za
młodu. Cieszę, że ci się to udało przed naszym… związkiem.
Pokiwałam głową i ziewnęłam, po czym przytuliłam
policzek do jego ciepłej piersi.
– Jutro czeka nas dużo pracy – zapowiedziałam. – Musimy
zrobić wszystko to, co mieliśmy zrobić dzisiaj, i jeszcze będę
chciała spotkać się ze znajomymi ze studiów, żeby oficjalnie
się pożegnać.
– Znajomi ze studiów… – powtórzył Adrien, mrużąc lekko
oczy.
– Nie mówię o Alexie – zaznaczyłam dosadnie, by mi się tu
czasem niepotrzebnie nie nakręcał. Był na niego cięty od
czasu wesela. – Z nim już wszystko wyjaśniłam. Mówię o tych
ludziach, którzy sprawili, że ten konkretny etap w moim
życiu był udany. No wiesz, ci, z którymi imprezowałam
i wymieniałam się notatkami.
– Ach, ci.
– Nie jesteśmy blisko – ciągnęłam. – Nie odzywaliśmy się
do siebie za dużo, gdy wyjechałam do Nowego Jorku. Żadne
głębsze znajomości.
– Rozumiem.
– To mi przypomniało, że miałam odezwać się do Mony –
myślałam na głos.
– Do kogo?
– Moja przyjaciółka jeszcze z liceum – odparłam. – Drogi
nam się rozeszły, ale dalej czuję do niej sympatię. Miałam do
niej zadzwonić… Nie wiem, czemu tego nie zrobiłam. Wiesz
co? Zadzwonię jutro. Będę szukała pomocy przy nowych
projektach charytatywnych, a ona ma chyba całkiem niezłe
pojęcie o marketingu. Może będzie zainteresowana
współpracą? Mogłabym też zagadać Jasona, fotograf też by
nam się przydał…
– Kim jest Jason? – zapytał Adrien.
– Też chodziliśmy razem do liceum…
Zmieszałam się, co Adrien od razu wyczuł.
– Spotykaliście się?
– W liceum – podkreśliłam. – Przez jakieś kilka tygodni,
potem mnie znienawidził, bo moi bracia zrzucili go ze
schodów.
Adrien uniósł brwi.
– Tak, wiem, poniosło ich – westchnęłam. – I to nie raz,
dlatego teraz chcę pomóc im odpokutować grzechy. Zrobimy
z Organizacją takie rzeczy, że nawet doktorowi Jestem
Uprzedzony opadnie szczęka.
Adrien pochylił się, by opiekuńczo pocałować mnie
w skroń.
– Komu, Hailie?
Dobrze czułam się z tym, że mogę być przy nim tak
swobodna, a on się nie zraża, wręcz przeciwnie, zdaje się
pielęgnować we mnie te dziwactwa.
– Jeden z przełożonych w klinice. Opowiadałam ci. Nie
mówiłam, że nazywam go „Jestem Uprzedzony”?
– Nie.
– Ach, no, robię tak, bo wiesz, jest do mnie uprzedzony.
Jestem pewna, że to przez niego mam te problemy
z zaliczeniem praktyk. Cóż, no dobrze, przez niego i przez
nieobecności…
– Mhm.
– Myślę też, Adrienie, że koniecznie musimy zapoznać
Daktyla z twoimi psami.
Poczułam pod policzkiem, jak jego klatka piersiowa
zawibrowała od śmiechu.
– Koniecznie.
Klepnęłam go lekko w brzuch.
– Nabijasz się ze mnie? – zapytałam z udawanym
oburzeniem.
– Nie, Hailie Monet. Widzę, że masz dużo planów. –
Pogłaskał mnie łagodnie. Chyba mu się podobało, że tak na
nim leżę. Mnie też było wygodnie. Palcem obrysowywałam
jeden z wydatniejszych mięśni jego brzucha, gdy wymruczał:
– Dobrze mi się tego słucha.
Trochę się rozweseliłam.
– Całą masę.
I zapadła chwila ciszy. Ledwo to wyłapałam,
zaabsorbowana rozmyślaniem o swoich postanowieniach,
marzeniach. Wydawało mi się to na miejscu, że robię to
przylepiona do Adriena – w końcu on w moich oczach był
ogromną częścią mojej przyszłości…
Pamiętam, że to właśnie w tamtym momencie
zastanowiłam się, jaki on ma do tego stosunek. I kiedy
zaatakowały mnie wątpliwości, czy Adrien traktuje mnie tak
poważnie, jak ja jego…
…wtedy mi to wyznał.
– Myślę, że się w tobie zakochuję, Hailie Monet.
Nie dopatrzyłam się ani śladu drwiny na jego twarzy,
a uniosłam na niego wzrok tuż po tym, jak te słowa opuściły
jego usta. Padły wyważone i przemyślane, wypowiedziane
wolno i z mocą. Jego oczy wyrażały zainteresowanie i podziw,
jak zawsze, gdy się we mnie wpatrywały.
– Myślę, że ja w tobie też – odparłam cicho.
Drgnął mu kącik ust.
– To będzie ciekawe.
Nie wytrzymałam i parsknęłam, wznosząc wzrok do
ciemnego, intrygującego swoją nieskończonością nieba.
– Już jest.

Trzy rzeczy, którymi zaskoczyły mnie obiady u Vincenta


Moneta.
Pierwsza: nigdy więcej nie musiałem skorzystać z piły
mechanicznej, choć woziłem ją w bagażniku na wszelki wypadek
jeszcze przez długie miesiące.
Druga: cała rodzina Monet traktowała wspomniane obiady
bardzo poważnie. Bez dobrej wymówki nikt nie śmiał ich opuścić.
I trzecia, najbardziej nieprawdopodobna: polubiłem je.
Rodzina Monet miała w sobie coś takiego, że mimo swojej
dysfunkcyjności potrafiła zapewnić jej członkom poczucie
wsparcia, bezpieczeństwa i miłości. Widoczne to było nawet dla
obserwatora takiego jak ja. Ta ich wypielęgnowana bliskość, to,
jak lgnęli do siebie, wkurzali się, obrażali na siebie, a potem
razem sobie z siebie żartowali.
Dla osoby takiej jak ja, z którą matka właściwie urwała
kontakt, której ojciec umarł, od której obie siostry dystansowały
się na dwa różne sposoby, to było niesamowicie interesujące
zjawisko.
To nie była grupa, do której łatwo się dostać, i zdawałem sobie
z tego sprawę. Spotykanie się z Hailie Monet tego nie
gwarantowało. Hiszpanka Martina, żona Dylana Moneta, dopiero
od niedawna stała się pełnoprawną członkinią rodziny.
Postanowiłem sam nie przyśpieszać tego procesu. Nie miałem
parcia, by do nich dołączyć; wolałem zachować dystans
i najpierw trochę im się poprzyglądać.
A zdecydowanie było czemu.
To był ostatni weekend września. Zjawili się wszyscy
członkowie rodziny Monet poza ich upiorną babcią z Kanarów.
– Cała rodzina powinna wiedzieć, że dziś do uczczenia mamy
ważną okazję – zapowiedział Camden Monet, podnosząc się ze
swojego miejsca.
Po zaintrygowanej minie Hailie wywnioskowałem, że nie wie,
o co chodzi.
Nikt nie wiedział, bo wszyscy ucichli, nawet dzieci.
– Podejdź tu, proszę, kochana. – Camden machnął na kogoś,
kto wchodził właśnie do altany.
Kuchnia Monetów okazała się za mała, by zmieścić tak
gwałtownie rozrastającą się rodzinę, dlatego Vincent kazał
ustawić prowizoryczną jadalnię w ogrodzie. Była ogrzewana,
jednak noszenie posiłków z domu na dwór bywało
problematyczne. Z tego, co się orientowałem, projekt
przebudowy kuchni zarządzony przez Moneta już został
przekazany budowlańcom.
Wszyscy wyciągnęli szyje, by zobaczyć, do kogo ojciec
Monetów zwraca się w ten sposób. Nawet ja wyglądałem, nie
powiem, z zaciekawieniem.
Do altany weszła starsza pani, widocznie speszona. Miała na
sobie fartuch i kilka minut wcześniej podawała mi talerz
z szaszłykami.
– Moi drodzy, chciałbym was poinformować, że nasza droga
Eugenie odchodzi na emeryturę.
Hailie wydała z siebie głuchy okrzyk, a gdy na nią spojrzałem,
zasłaniała usta dłonią, którą następnie się powachlowała.
– Co? – zdziwił się Shane. – Nie…
Drugi bliźniak trącił go w bok.
– To znaczy… gratulacje – wymamrotał Shane, widocznie
zmartwiony.
William zaczął bić brawo.
– To wspaniała wiadomość, gratulacje.
– Eugenie, jak cudownie! – zawołała Hailie. – Tak bardzo,
bardzo ci za wszystko dziękujemy.
W oczach miała łzy, więc pod stołem położyłem jej dłoń na
udzie. Znałem już ją na tyle, że wiedziałem, iż bardzo docenia
takie drobne gesty wsparcia.
Vincent, oczywiście, o wszystkim musiał wiedzieć już
wcześniej, bo niemal automatycznie podniósł się, podszedł do
kobiety i uścisnął jej dłoń. Przekazał jej też kilka słów, które
przeznaczone były tylko dla jej uszu. Gosposia uśmiechnęła się
do niego, położyła mu dłoń na ramieniu i coś odpowiedziała.
Przytulili się.
– Siadaj z nami, Eugenie – zaproponował Dylan.
– O nie, nie – zaprotestowała, nagle bardzo ożywiona. – Mam
jeszcze deser, poczekajcie, aż zobaczycie deser!
Skinęła głową na Vincenta, który wrócił już na miejsce, i cała
oszołomiona oraz podniecona sytuacją opuściła w biegu altanę.
– Nie powinna dziś pracować – stwierdziła Hailie.
– To jej ostatni dzień, chciała go spędzić w ten sposób –
odparł Camden. – Dlatego na wtorek zarezerwowałem
restaurację, by tam na spokojnie jej podziękować za te wszystkie
lata. Pamiętajcie wszyscy, wtorek wieczór. Vincencie, dopilnuj,
proszę, by na jej konto trafił odpowiedni przelew. Ma być tak
duży, by do śmierci nie była w stanie wydać tych pieniędzy.
Vincent skinął głową.
– A czy to musi być wtorek? – zapytał Dylan.
– A co ci się, kurwa, nie podoba we wtorku? Masz lepsze plany
czy co jest? – zaatakował go Camden i musiałem naprawdę
mocno się hamować, by nie parsknąć na głos śmiechem.
Ojciec Monetów czasem naprawdę był zabawny.
– Tak tylko pytam, Chryste – mruknął Dylan.
– Musi być wtorek, deklu, bo przecież w środę wyjeżdżamy –
odpowiedział mu Shane.
Poczułem, jak noga Hailie się napina.
Ona cała się zresztą napięła i nie umknęło to uwadze jej
rodziny.
– I kto tu jest deklem? – burknął na niego Dylan.
– Gdzie znowu wyjeżdżacie? – zapytała ostro.
Tony odchylił się luzacko na krześle, ręce składając sobie za
głową.
– Ameryka Południowa.
– A ja zabieram się z nimi – dodał ostrożnie ich ojciec.
– Czekaj, co? – zdziwiła się Hailie.
Głaskałem ją po udzie, ale nie sądziłem, by w obecnej sytuacji
przynosiło to jej wielkie ukojenie.
– Tylko na początku, potem się rozdzielimy. Oni w swoją
stronę, ja w swoją…
– Wy o tym wiecie? – spytała Hailie ze złością resztę swoich
braci.
Gdybym miał zgadywać po ich minach, to tak, większość
z nich wiedziała.
– Tato, co jest? Nie chcesz zostać w Pensylwanii? Przy
rodzinie? Po raz pierwszy od dawna jesteś wolny, nikt nie chce cię
wsadzić do więzienia ani zabić, dlaczego nie zostaniesz?
– Królewno… – Cam westchnął. – Ty wiesz, że ja nie jestem
typem faceta, który zmieni się w dziadziusia, kupi domek obok
swoich dzieci i będzie hodował warzywa w ogrodzie.
Rozległ się chichot Monty’ego.
– Nie – przyznała gorzko Hailie. – Ty wolisz strzelanki, skoki
z helikoptera, egzotyczne wyspy i ucieczki z więzienia?
– Ale super! – skomentował synek Mai i Monty’ego, a oczy mu
rozbłysły.
Hailie przymknęła usta.
– Wolę podążać swoimi ścieżkami, królewno – odpowiedział
ojciec Monetów łagodnie, przez chwilę szukając odpowiednich
słów. – Nie będzie tak źle, moja Hailie, słowo. Będziemy
w kontakcie, nieograniczonym. Będę przyjeżdżał, wszystkich
was odwiedzał, od czasu do czasu wtykał nos w wasze sprawy jak
wzorowy rodzic, obiecuję.
W oczach Hailie pojawiły się łzy. Zabrałem wtedy dłoń z jej uda
i złapałem ją za rękę. Uniosłem ją do ust. Spojrzała na mnie
i wzięła wdech.
– A wy? Znowu będziecie szwendać się po świecie? – zapytała
bliźniaków z irytacją.
– Gadasz jak Vince – westchnął Shane.
Vincent Monet uniósł brew.
Tony za to wzruszył ramionami.
– Czas na kolejną przygodę.
– A wy wracacie do Francji, tak? – zapytała odrobinę zbyt
piskliwie, zerkając na Mayę i Monty’ego.
Maya pokiwała lekko głową, robiąc głupią minę.
Moja dziewczyna zacisnęła usta.
– Hailie – szepnąłem do niej. Przy stole panowała cisza. –
Życie idzie do przodu.
Spojrzała na mnie.
Ucałowałem jej dłoń raz jeszcze.
– To są pozytywne zmiany – powiedziałem cicho.
Wiedziałem, że wszyscy nas słyszą, ale dbałem tylko o to, by to
do niej trafiły moje słowa.
– Jasne, że tak – potwierdził łagodnie Shane. – Wiesz, że
chcieliśmy z Tonym odbyć tę podróż, w sumie odkąd wróciliśmy
z Azji. Będzie fajnie. Będziemy wysyłać ci różne dziwne zdjęcia,
a ty będziesz panikować, jak przez jeden dzień nie damy znaku
życia.
Mimo smutnych, załzawionych oczu kąciki ust Hailie zadrżały.
– A Tony ma już projekt tatuażu na nogę, który chce, by zrobił
mu artysta z Rio.
– Jest dojebany, potem ci pokażę – mruknął Tony.
– Ja chciałbym się odwdzięczyć paru osobom, które
w ostatnich latach pomagały mi podczas ucieczki – wyznał
Camden Monet. – Powrót w tamte strony jako wolny człowiek to
będzie dla mnie wielka sprawa, królewno. Zobaczymy, co
wydarzy się dalej. Życie zaskakuje, a ja chcę, by było
niespodzianką.
– My wracamy do Paryża, ale nie zapominaj, że będę się z tobą
spotykać na zebraniach Organizacji – powiedziała Maya. – Już
zacieram ręce, by zacząć ścierać się z moim ojcem.
– W razie czego pamiętaj, że zawsze jesteś też mile widziana
we Francji, gwiazdko – przypomniał jej Monty.
– I w Miami – dodał Will, uśmiechając się do niej
z rozczuleniem. – Czekam na kolejne odwiedziny.
– Tym razem może uda się zamówić i zjeść wreszcie sushi –
rzucił Harrison. – Naprawdę szkoda, że ostatnio nie dane wam
było go spróbować.
– No a jeśli o mnie chodzi, dziewczynko, to możesz być pewna,
że będę cię nawiedzał dzień i noc. – Dylan mrugnął do niej
psotnie. – Zwłaszcza skoro on – tutaj zerknął na mnie – będzie
się teraz przy tobie kręcił jeszcze częściej.
Uniosłem kącik ust.
Dylan też, w gruncie rzeczy, był zabawny.
– Nie wspominając, droga Hailie, że będę oczekiwał twoich
regularnych wizyt w Rezydencji – dorzucił Vincent.
Lindsay zeskoczyła ze swojego krzesła i okrążyła stół, by
podejść do Hailie i się do niej przytulić.
– Tak, proszę, ciociu, przyjeżdżaj często – błagała.
Hailie zaśmiała się, otarła łzę z policzka i objęła dziewczynkę.
Zabrałem dłoń z uda Hailie, by przypadkiem nie dotknąć córki
członka Organizacji, i zamarłem, gdy ona sama niechcący
odepchnęła się dłonią od mojej nogi, by być bliżej swojej
ulubionej cioci.
Natychmiast spojrzałem na Vincenta, który już na mnie
patrzył, wiedząc dobrze, co się właśnie wydarzyło.
Sekundę – tyle trwał nasz kontakt wzrokowy, podczas którego
oboje zdążyliśmy dojść do porozumienia, że zasada nietykalności
równie dobrze może przestać obowiązywać.
Któryś z nas miał to wnieść na następnym spotkaniu
Organizacji.
– Opowiedz nam, Hailie, o swoich planach – zaproponował
Cam Monet.
– Studia w Filadelfii, to już wiecie – odparła od razu,
pociągając nosem, uśmiechając się i ciągle tuląc do siebie
bratanicę. – Po doświadczeniu z kliniki i tym, że oficjalnie ledwo
mi zaliczono te praktyki, stwierdzam, że może lepiej
odnalazłabym się w karierze naukowej… Chciałabym
w przyszłości prowadzić badania. Z zasobami Organizacji
sfinansowanie ich nie powinno być problemem, prawda?
– Jeśli tylko posłużysz się odpowiednimi argumentami, to nie,
nie widzę przeciwwskazań – odparł Vincent z powagą.
– Och, wszystkie argumenty już od dawna mam rozpisane –
oznajmiła. Szybko zdołała odzyskać swoją pewność siebie. –
Teraz czekam tylko na odpowiedni moment, by je przedstawić.
Nie tylko ja się uśmiechnąłem.
To była nasza Hailie – porządna, błyskotliwa, dobra,
przemądrzała i zorganizowana.
Wszyscy przy stole wpatrywali się w nią z… miłością.
Ojcowską, braterską, przyjacielską.
Patrzyłem w oszołomieniu i z dumą, jak wiele osób darzy moją
partnerkę sympatią. Jak potwierdza to jej empatię i dobroć.
Tak bardzo na to zasługiwała.
A ja czułem się jak największy szczęściarz.
Tak bardzo warto było o nią walczyć.
Bo Hailie Monet była niezwykłą kobietą.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
PIĘKNA CHWILa

Kieliszek wina musującego dla panny młodej!


Wyciągnęłam łapczywie dłonie.
– Dzięki, Martina.
– Tylko się nie spij, bo się potkniesz i zamiast
romantycznego wesela na klifie skończy się na tragicznej
śmierci na nim – ostrzegła mnie Maya, kręcąc się z dwoma
innymi kobietami wokół mnie. Stałam na środku pokoju,
a one doglądały aranżację tiulu mojej sukni, sprawdzały, czy
świeże kwiaty z welonem są właściwie wetknięte w ułożone
z moich włosów fale, oraz kontrolowały perfekcyjność
makijażu.
Upiłam spory łyk wina, posyłając cioci krzywe spojrzenie.
Rozłożona na fotelu Anja machnęła lekceważąco ręką.
– Niech pije. Widziałam się przed chwilą z Vincentem.
Bracia Monet chleją z panem młodym brandy w garderobie.
Wybałuszyłam oczy.
– Ale pan młody nie przegina, mam nadzieję?
Rozległy się chichoty dziewczyn.
– To był żart – uspokoiła mnie Anja. – Po prostu wznosili
toast.
– Mało im alkoholu po tym ich porąbanym kawalerskim?
– Och, kochana – westchnęła Maya i niezwykle delikatnie
poklepała mnie po nagim ramieniu. – Nie mogę się doczekać,
by obserwować, jak stopniowo stajesz się marudną żonką.
Wzruszyłam ramionami.
– Byłam już marudną dziewczyną i marudną narzeczoną,
więc to nic, czego Adrien by nie znał, a i tak wygląda na to, że
mnie chce.
– Miejmy w takim razie nadzieję, że to on nie stanie się
marudą – wtrąciła Martina. – Dylan na przykład z roku na
rok jest coraz tragiczniejszy.
– To samo z Montym.
– O Vincencie nie wspomnę. – Anja przewróciła oczami.
– Adrien, wbrew pozorom, także jest większą marudą niż ja
– zachichotałam.
– W takim razie wypijmy toast za to, abyście oboje stawali
się marudami w podobnym tempie!
Przez rozpiętość mojej sukni, dziewczyny musiały do mnie
podejść i się nachylić, byśmy stuknęły się kieliszkami, dlatego
gdy ojciec zapukał do drzwi i wszedł do środka, zastał nas
skupione w centrum pokoju. One wszystkie odsunęły się, by
mógł mnie zobaczyć w całej okazałości.
Zamarł, ale zaraz się poruszył. Odgarnął sobie siwe pasmo
z pooranego zmarszczkami czoła i podszedł do mnie powoli,
rozkładając ręce, jakby chciał mnie przytulić.
– Bez dotykania, roztrzepiesz sobie tiul – ostrzegła mnie
Maya.
Zatrzymał się tuż przede mną.
– Och, kogo obchodzi głupi tiul – prychnęłam i rzuciłam
się tacie na szyję, a on, zadowolony, objął mnie mocno.
– Wyglądasz przepięknie, królewno – szepnął mi do ucha.
Skoro moja suknia tak cudownie współgrała z jego
garniturem, to nie mogłam się doczekać, aż stanę obok
swojego przyszłego męża.
Męża.
Jej.
– Przyszedłem sprawdzić na ostatnią chwilę, czy
potrzebujesz może wsparcia przy ucieczce – powiedział Cam.
– W razie czego służę pomocą.
Tylko w połowie żartował.
– Już pytałyśmy – mruknęła Anja.
– Zdaje się, że Hailie naprawdę chce wziąć ten ślub –
dorzuciła Martina i podniosła swoją dłoń, by obrączka na jej
placu była widoczna. – Chyba już nie ma dla niej ratunku.
– Jesteście niemożliwe – westchnęłam, ale nie
powstrzymałam też śmiechu. – Dzięki za propozycję, tato, ale
wolałabym, żebyś, tak jak planowaliśmy, poprowadził mnie
do ołtarza.
Wzruszył ramionami.
– Skoro tak, moja królewno, to powiem ci tylko, że już czas.
Spojrzałam na wiszący na ścianie pokoju wynajętej willi
zegar.
– Naprawdę już czas! – zawołałam i zerwałam się
z miejsca.
– Czekaj! Ostatnie poprawki! – zawołała Maya. Stanęła
przede mną z rękoma gotowymi do działania, ale po kilku
sekundach zamrugała i opuściła je. – Które nie są ci
potrzebne. – Zadrżała jej broda. – Hailie, wyglądasz
wspaniale…
I wpadła mi w ramiona.
Zaśmiałam się i przytuliłam ją z całej siły.
– To dzięki tobie, Maya. Zadbałaś o każdy szczegół,
dziękuję – wyznałam cicho.
– Zasługujesz na najlepsze, a ja potrafię zorganizować
wszystko, co najlepsze. Ej, tylko czekaj, nie porycz mi się tu
zaraz. Jeny, Hailie, nie wolno. – Oderwała się ode mnie. –
Dobra, słuchajcie, trzeba się zbierać, bo ona zaraz zrobi się
czerwona, rozmaże się i w ogóle szkoda…
W dokończeniu zdania przeszkodziło jej pukanie do drzwi,
które było tak nachalne, że od razu wiadomo, kto za nimi
właśnie stoi.
– STO LAT! – wrzasnęło kilku z moich braci, którzy
właśnie całym stadem wprosili do pokoju.
Wszyscy zdrowi, elegancko ubrani, zadbani i w przednich
humorach.
Z rozkoszą obserwowałam, jak oczy każdego z nich robią
się okrągłe na mój widok. Tony nawet wlazł na szafkę. Prawie
się wywrócił, bo nie wyjął na czas rąk z kieszeni marynarki.
Will go przytrzymał.
Dylan gwizdnął, w tęczówkach Willa błysnęły zachwyt
i duma. Vincent pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Wyglądasz totalnie jak księżniczka, mała Hailie –
stwierdził Shane.
– Welon długi w chuj – mruknął Tony.
Vincent, zachowując śmiertelnie poważny wyraz twarzy,
wychylił się nieznacznie, by samemu to ocenić.
Na moment zapadła cisza, którą przerwał nagły ryk Dylana:
– DZIEWCZYNKA WYCHODZI ZA MĄŻ!!!
Chłopcy roześmiali się, dziewczyny do nich dołączyły.
Zrobił się hałas, prawie każdy chciał coś powiedzieć, ktoś
gwizdnął, ktoś klasnął.
– Ależ robicie raban! – zawołałam w pewnym momencie,
przytykając dłonie do uszu. Nawet Daktyl, wylegujący się na
łóżku, szarpnął łebkiem i wytrzeszczył oczy na ten nagły
hałas. Uśmiechałam się, bo oczywiście tak naprawdę
cieszyłam się, że mnie odwiedzili, po prostu zaczynał
następować niekontrolowany chaos i nie byłam pewna, czy
nie powinno mnie to przerażać.
Rany, zaraz biorę ślub!
Przeszedł mnie tak mocny dreszcz ekscytacji, że aż się
zatrzęsłam.
– No co? Musieliśmy do ciebie zajrzeć przed twoim ślubem
przecież – wyjaśnił Shane i wyciągnął dłoń, jakby chciał mnie
psotnie szturchnąć, ale ją schował.
– Mhm, słyszałam, że byliście już u pana młodego –
wytknęłam im, udając niezadowolenie.
– Należało go skontrolować.
– Czy nie uciekł, na przykład – rzucił Dylan.
Gdzieś za moimi plecami rozległo się prychnięcie Martiny.
– Albo czy nie wygląda jak debil.
Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, że bracia Monet
będą tak swobodnie sobie żartowali ze mną tuż przed moim
ślubem, nie uwierzyłabym.
– Ta, Monty próbował namówić go na srebrny garnitur.
Teraz to Maya prychnęła, a Tony odchylił głowę i zaśmiał
się krótko, ale głośno.
– No i przede wszystkim, należało się upewnić, czy chłop
żyje i funkcjonuje po kawalerskim… – zaśmiał się Will.
– O nie – przerwałam mu stanowczo. Nawet wyciągnęłam
przed siebie dłoń. – Nie, nie, nie. Nie chcę słuchać o waszym
kawalerskim. To ma być miły, spokojny dzień. Nie będę się
denerwować.
– Bardzo mądrze, królewno – pochwalił mnie tata, który
do tej pory opierał się o ścianę i z lekkim rozbawieniem
przysłuchiwał się naszym dyskusjom.
Vincent również się ze mną zgodził, bo skinął głową.
– Lepiej mi powiedzcie, czy Adrien mówił coś ważnego –
zażądałam, udając, że wcale mnie to tak bardzo nie obchodzi.
– U f… no nie wiem, że powinniśmy powtórzyć tamtego
grilla? – odezwał się Shane, drapiąc się po głowie. –
Skrzydełka miodowe do dziś śnią mu się po nocach.
Tony pokiwał głową.
– Zajebiste były.
– Nie wytrzymam z wami – westchnęłam.
– Pani Monet.
Danilo stanął w drzwiach. Ubrany skromnie, ale elegancko,
w ręku trzymał moją komórkę.
– Telefon do pani.
Przejęłam go od niego, zerknęłam przelotnie na ekran
i uśmiechnęłam się.
– Cześć, Lea!
– Hej! – w głośniku rozległ się cieniutki, cichy i nieśmiały,
bardzo dziewczęcy głosik. – Dzwonię tylko, by jeszcze raz
życzyć ci powodzenia, tym razem już w dniu ślubu.
– Dziękuję!
– Czy wyślesz mi swoje zdjęcie w białej sukni? Proszę!
– Oczywiście, tak jak obiecałam. I tak jak obiecałam,
odezwę się i umówimy się na lunch, gdy wrócę z podróży
poślubnej, dobrze?
– Tak! – Ton jej głosu wyrażał teraz ekscytację. – Będę
czekała.
Miałam tak kolosalną słabość do tej dziewczynki, że
uśmiechałam się jeszcze przez chwilę po pożegnaniu się
i zakończeniu połączenia.
Dopóki Danilo nie pospieszył z kolejnym komunikatem.
– Helikoptery już czekają.
– Dobra, zbieramy się – zarządził ojciec.
Wybuchł popłoch. Zbyt wiele osób znajdowało się w tym
jednym, wcale nie tak dużym pokoju. Poleciałam pożegnać się
z Daktylem, ostrożnie, bo ze zbyt dużym zainteresowaniem
przyglądał się mojej sukni. Nie zwykł atakować firanek, ale
kto wie, czy teraz coś by mu nie strzeliło do tej małej główki.
Dylan i Martina złapali się za ręce, Anja pojawiła się przy
Vincencie. Shane, Tony, Will oraz Harrison wyszli jako
pierwsi, torując dla mnie drogę, a do mnie dodatkowo
pomocną dłoń wyciągnął ojciec. Maya zabezpieczała moje
tyły, by upewnić się, że welon dobrze wygląda w ruchu.
Tiul sukienki rozpływał się w palcach za każdym razem,
gdy go dotykałam, taki był delikatny. Starałam się tego nie
robić. Bałam się, że zabrudzę jego idealną biel, choć dłonie
miałam czyste, bo od rana nikt nie pozwolił mi nic zrobić.
Miałam ludzi od wszystkiego.
Wejście do helikoptera było wyzwaniem, ale ojciec
i rodzeństwo rzucili mi się na pomoc. Jeśli kiedyś ktoś by się
zastanawiał, po co mu piątka braci, to podpowiadam:
naprawdę przydają się w takich momentach jak pomoc
w zapakowaniu się do helikoptera w śnieżnobiałej sukni
ślubnej, i to z długim welonem.
Każdy mi usługiwał, każdy coś za mną niósł, każdy był na
moje skinienie.
Wszystko zostało tak przemyślane, abym ja doleciała na
ceremonię jako ostatnia, dlatego tata, Vincent i Anja pomagali
mi wysiąść, podczas gdy reszta już stała na upatrzonym sobie
przeze mnie dawno temu klifie.
Wiało trochę bardziej, niżbym chciała, ale piękny zachód
słońca zbliżał się wielkimi krokami. Kilka miesięcy temu
podziwiałam go właśnie tutaj na wycieczce z Adrienem
i wtedy na moim palcu po raz pierwszy zabłysnął diament.
Oczywiste się dla mnie stało, że to nie mógł być ostatni raz,
gdy odwiedziłam to miejsce.
No i nie był.
Teraz na kamiennym klifie stała moja rodzina. Bez żadnych
ozdób, bez krzeseł, bez czerwonego dywanu. Tylko oni oraz
ocean w tle. Fale hałasowały, rozbijając się o skały. Niebo
powoli robiło się różowopomarańczowe.
Wpatrywałam się w tę bajeczną wizytówkę, nie wierząc, że
to wszystko wygląda tak, jak sobie wymyśliłam.
– Hailie, tutaj masz kwiaty – powiedziała Anja, która zajęła
się ich transportem.
Bukiet składał się głównie z dużych, różowych stokrotek,
przyozdabiało go kilka mniejszych, białych. Obwiązany był
bladoróżową wstążką.
– Róż pasuje do twoich policzków, biel zaś do sukienki –
twierdziła Maya.
Przycisnęłam go do piersi.
– Wygląda i pachnie wspaniale.
– Świeżo i delikatnie – zgodziła się ciocia i mrugnęła do
mnie.
Jedyną osobą spoza grona moich najbliższych był muzyk.
Kiedy po wyjściu z helikoptera dziewczyny na powrót
wyprostowały i wygładziły moją suknię, a także upewniły się,
że z włosami wszystko w porządku, stanęłam gotowa, by
zbliżyć się do braci i… pana młodego. Jeszcze go nie
widziałam. Wielki Dylan celowo go zasłaniał. Szczerzył się
złośliwie, zresztą reszta mojego rodzeństwa też wyglądała,
jakby coś knuła.
Odchrząknęłam i skoncentrowałam się na sobie. Zaraz
miałam tam podejść i go zobaczyć. Zadrżałam. Przymknęłam
powieki, wsłuchana w szum fal i bicie własnego serca…
a wtedy do moich uszu dotarły pierwsze dźwięki skrzypiec.
Nie wybijały się na pierwszy plan wśród odgłosów natury, ale
nie szkodzi, bo dzięki temu instrument zdawał się tworzyć
z oceanem orkiestrę i aż otworzyłam na powrót oczy,
oczarowana tą subtelną magią.
Anja potarła moje ramię i uśmiechnęła się do mnie, zanim
odeszła, by dołączyć do rodziny.
Maya ścisnęła mi rękę. Nasze porozumiewawcze spojrzenia
wyrażały więcej niż niejedna litania, dlatego na koniec przez
ściśnięte gardło szepnęła tylko:
– Powodzenia.
Wcześniej zganiła mnie za łzy w oczach, a teraz sama miała
ich pod powiekami tyle, że truchtając na swoje miejsce
w rodzinnym szeregu, musiała unieść do nich chusteczkę.
A ceremonia nawet się jeszcze nie zaczęła!
Ktoś stanął obok mnie. Ojciec.
Zaoferował mi swoje ramię. Chętnie objęłam je prawą ręką,
w lewej ściskając bukiet.
Jeśli ktoś powiedziałby czternastoletniej Hailie, że kiedyś,
w dniu jej ślubu, jej tata zaprowadzi ją do ołtarza, nie
uwierzyłaby.
Nie uwierzyłaby też, że pobierze się w otoczeniu swojej
licznej rodziny, że przyleci na ceremonię helikopterem ani że
wyjdzie za mąż za mężczyznę, z którym połączyła ją tak
wielka miłość.
– Hailie.
Skierowałam wzrok na Vincenta, który stanął przede mną.
Wyprostowany, poważny. Zimne oczy, w których kryło się
ciepło. Garnitur, którego wykwintność zdoła zapewne przebić
tu jedynie strój pana młodego.
Vincent, mój najstarszy brat.
Uśmiechnęłam się do niego delikatnie.
– Powiedz, Hailie, czy jesteś szczęśliwa? – zapytał cicho.
Marszczył lekko czoło, jakby moja odpowiedź była dla
niego niezwykle istotna.
Mój uśmiech się poszerzył. Nie chciałabym go zmartwić,
zaprzeczając, dlatego cieszyłam się, że szczerze mogę mu
powiedzieć:
– Bardzo, Vince.
Kiedy wpatrywał się we mnie wystarczająco długo, by się
upewnić, że w moich słowach nie ma ani krztyny fałszu,
pozwolił sobie na uniesienie kącika ust.
– Więc obyś była taka na zawsze.
Odwrócił się i zaczął powoli odchodzić w stronę
pozostałych gości. Teraz to już serio walczyłam ze łzami. Nie
mogłam znieść widoku jego oddalającej się sylwetki, mimo że
wiedziałam, iż zmierzamy w tę samą stronę.
Coś mnie ukłuło, tak porządnie.
Nie przestawało ugniatać.
Przełknęłam ślinę i wyślizgnęłam rękę spod ramienia ojca.
– Vince, poczekaj! – zawołałam za nim.
Zatrzymał się, odwrócił i natychmiast do mnie zawrócił,
wiedząc, że jeśli szybko ktoś się obok mnie nie znajdzie, to
potknę się o skałkę lub ten cholerny tiul i się wywrócę.
– Co się dzieje? – zapytał szybko i rzeczowo.
Podtrzymał mnie za ramię i natychmiast zajrzał mi
głęboko w oczy. W jego spojrzeniu zauważyłam błysk
zmartwienia. Wspomniany chłód to kolejna wersja maski,
jaką zakładał, gdy się bał.
Tym razem bał się, że jednak skłamałam.
Złapałam za jego nadgarstek i pociągnęłam go z powrotem
tam, gdzie został tata. Patrzył na nas ze zmarszczonymi
brwiami. Rodzina też szeptała między sobą, zastanawiając
się, co ja wyrabiam i dlaczego tak wszystko przedłużam. Nikt
mnie jednak nie ponaglał, bo to wesele, doprawdy, nie mogło
się odbywać w luźniejszej atmosferze. Na moich zasadach, tak
właśnie.
Przeniosłam wzrok z taty na Vincenta.
– Chciałabym, żebyście obydwaj poprowadzili mnie do
ołtarza – oświadczyłam z powagą.
Stopniowo na twarzy ojca zaczął pojawiać się uśmiech.
Oblicze Vince’a pozostało jak wykute z kamienia, choć byłam
pewna, że w jego oczach coś zaczęło się dziać.
– Jak sobie życzysz, królewno – przemówił tata łagodnie
i ponownie zaoferował mi swoje ramię. Wsunęłam pod nie
rękę, a drugą trzymałam w gotowości.
Vincent zawiesił się lekko, ale już wracał do rzeczywistości.
Nie zaprotestował.
Byłam panną młodą i dziś nikt nie śmiał mi się sprzeciwić.
Vincenta złapałam pod ramię z większą ostrożnością,
dbając o to, by nie uszkodzić bukietu.
– Gotowa? – szepnął tata.
– Teraz tak – odpowiedziałam, ściskając ramiona obydwu
tak ważnych w moich życiu mężczyzn.
– To jazda.
I ruszyliśmy.
Moja rodzina, widząc, że nadchodzimy, rozproszyła się.
– No wreszcie – skomentował Dylan.
Rozległy się śmiechy.
Ja sama też się zaśmiałam. Co z tego, że znowu zachciało
mi się płakać ze wzruszenia. Jak mogłoby być inaczej, skoro
zaraz miałam wejść pomiędzy najbliższych mi ludzi pod
słońcem, członków mojej rodziny, i wprowadzić do niej kogoś
nowego, tak bardzo mi drogiego?
Drogę do przejścia miałam krótką, toteż gdy Dylan odsłonił
mi nareszcie widok na pana młodego, zobaczyłam go tak
wyraźnie, że prawie się zatrzymałam.
Naprawdę tu był!
Dobrze się złożyło, że mój wredny brat na początku
zbudował między nami ścianę, bo inaczej już wcześniej
straciłabym kontakt z rzeczywistością, a tak stało się to
dopiero teraz.
Adrien Santan mnie zahipnotyzował.
Stał w bezpiecznej odległości od brzegu klifu, odwrócony
w moją stronę. Dłonie luźno opadały mu wzdłuż tułowia,
podbródek trzymał wysoko, a ciemne oczy wwiercał we mnie
z pożądaniem.
Och, Lordzie, jak dobrze, że Vincent z ojcem mnie trzymali,
bo inaczej chyba wyrwałabym w jego stronę niczym strzała. Ci
dwaj jednak pilnowali, by kroki, które stawiałam, były
powolne, i to nie tylko ze względu na ostrożność, ale
i dlatego, by przedłużyć tę piękną chwilę.
Muzyka skrzypiec pomieszana z szumem oceanu. Zapach
soli i świeżych kwiatów. Granatowe wody oceanu
w zestawieniu z pomarańczowym niebem. Uśmiechy moich
bliskich, których właśnie mijałam. Ciche piski zachwytu
dzieci.
I mój przyszły mąż, wpatrzony we mnie jak w dzieło sztuki.
Uśmiechnęłam się, gdy jego wzrok prześlizgnął się po
mojej szyi, po perłach z zawieszką z kamienia księżycowego,
które tak dobrze znał.
Im bliżej znajdowałam się miejsca przewodniczenia, tym
bardziej rozszalałe stawały się motylki w moim brzuchu.
Drżałam, dostałam gęsiej skórki. Taki chyba smak ma euforia,
szczęście i ekscytacja w najlepszym wydaniu.
Adrien zachwycał mnie, ja zachwycałam jego. Cudowne to
było uczucie, że mimo iż włożyłam dziś specjalnie dla mnie
zaprojektowaną suknię, a do makijażu i włosów zatrudniłam
profesjonalistów z najwyższej półki, to wiedziałam, że Adrien
poślubiłby mnie nawet niepomalowaną, rozczochraną
i w worku na ziemniaki.
Wtedy też powiedziałby, że wyglądam nieziemsko.
– Wyglądasz nieziemsko.
Tym samym cichym, aksamitnym głosem.
Na moich ustach pojawił się uśmieszek.
– Ty również, Adrienie.
Do zapachu soli i kwiatów dołączyła woń jego wody
kolońskiej.
Ojciec uwolnił moją prawą rękę, ale nie dał mi jej opuścić.
Delikatnie i niemal z czcią przekazał ją Adrienowi. Marszczył
brwi, gdy mówił przy tym szorstko:
– Oddaję ci kogoś bezcennego, Adrienie. Lepiej, żebyś o nią
dbał.
– Bardziej niż o własne życie – obiecał pan młody bez
zająknięcia i z powagą. – Dziękuję.
Zadrżałam ponownie, gdy palce Adriena dotknęły mojej
dłoni. On od razu pocałował jej wierzch, spoglądając mi
głęboko w oczy.
Ojciec z Vincentem wycofali się, więc na przedzie
zostaliśmy tylko ja, Adrien i… wujek Monty.
Odchrząknął, poprawił okulary przeciwsłoneczne na nosie
i odblokował tablet, który trzymał w rękach.
– Panie i panowie – zaczął podniosłym tonem. –
Zebraliśmy się tutaj, by uczcić… fakt, że zrobiłem sobie przez
internet uprawnienia do udzielania ślubów na gorącą prośbę
mojej kochanej bratanicy.
Rozległy się śmiechy, ja też nie wytrzymałam. Adrien
uśmiechał się bardzo, bardzo subtelnie.
– Ale to nie jedyna ważna przyczyna. Jest jeszcze jedna
taka… – kontynuował, a nagle moc jego głosu spotężniała: –
że zebraliśmy się tu wszyscy, by połączyć węzłem
małżeńskim tę uroczą parę: Hailie Monet oraz Adriena
Santana.
Monty opuścił mocno podbródek, by posłać nam uważne
spojrzenie znad szkieł okularów.
Trzymaliśmy się z Adrienem za ręce. Czułam jego aurę. Ten
słynny mrok, delikatne ponuractwo przeplatane z kpiącym
stosunkiem do świata. Tę inteligencję, błyskotliwość,
a zarazem nienachalność. Szarmanckość, grację.
Napawałam się tymi wszystkimi cechami, jednocześnie
słuchając każdego słowa, które padało z ust Monty’ego.
Wyuczył się wielu formułek, a co mu nie pasowało, to sobie
pozmieniał. W razie potrzeby wspomagał się notatkami
z tabletu.
Był wyluzowany, zadowolony, żartobliwy, no i wiedziałam,
że szczerze życzy nam udanego małżeństwa, dlatego od razu
podczas planowania ślubu uznałam, że nikt nie poprowadzi
tej ceremonii lepiej niż on.
Kazałam mu tylko wykreślić pytanie o sprzeciw.
Pozbawiłam tym samym swoich braci możliwości
uskutecznienia bardzo zabawnego w ich mniemaniu żartu,
ale jakoś to przełknęli.
– Adrienie Santanie. – Wujek Monty zrobił długą pauzę. –
Czy bierzesz sobie Hailie Monet za żonę i przysięgasz jej
miłość, troskę, oddanie i szacunek? A także ochronę,
wierność, wsparcie, trwałość uczucia w chorobie, w zdrowiu,
w gniewie i radości…
Uniosłam na Monty’ego brew. Umawialiśmy się na bardzo
proste przysięgi. Nie wiem, skąd wziął tę drugą część.
Wujek przerwał i spojrzał wyczekująco na Adriena, na
którego twarzy po raz pierwszy od rozpoczęcia ceremonii
pojawiła się namiastka lekkiej kpiny. Oczy jednak pozostały
poważne, gdy mówił:
– Tak, przysięgam.
Cała byłam rozedrgana. Po raz kolejny musiałam hamować
łzy, by nie trysnęły mi z oczu. Wypowiedziana jego
aksamitnym, cichym, ale wyraźnym głosem przysięga to był
totalnie inny wymiar mocy uczuć. Uderzył mnie prosto
w klatkę piersiową i zaparł dech. Jakby tego było mało,
skrzypek wiedział, kiedy podkład powinien przybrać na sile,
i wybrał odpowiedni moment, by muzyka rozbrzmiała
głośniej oraz uroczyściej, przyprawiając o gęsią skórkę nie
tylko mnie czy Adriena, ale i wszystkich gości.
– Czy ty, Hailie Monet, bierzesz sobie Adriena Santana za
męża? Przysięgasz mu miłość, troskę, oddanie i szacunek?
Cisza.
Już nie słyszałam muzyki.
Zamiast niej moje uszy wypełniła głucha cisza.
Och, bo cóż to za piękna była chwila.
Delektowałam się nią przez kilka sekund.
Nawet moi bracia wiedzieli, by sobie nie żartować, by
siedzieć cicho i mi ją oddać na wyłączność.
Monty czekał.
Pan młody wpatrywał się we mnie, cierpliwie
i nienachalnie, ale z pewnym wyczekiwaniem.
Przepraszam, Adrienie, jeszcze sekunda, pomyślałam.
Przymknęłam powieki, wzięłam głęboki wdech…
Ależ miałam ciarki.
– Tak – szepnęłam, otwarłszy oczy. – Przysięgam.
Już bez instrukcji wujka Monty’ego wiedzieliśmy, co robić.
Adrien wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki obrączki.
Wsunął moją na mój palec, złapawszy moją dłoń z powrotem.
Po jego niespiesznych ruchach wnioskowałam, że delektuje
się każdym momentem.
Obrączki wybieraliśmy razem, więc nie byłam zaskoczona
jej widokiem. Złota, z bardzo dyskretnie wygrawerowanymi
kwiatowymi wzorami. Przyjrzałam się jej z niemym
podziwem, gdy spoczęła na moim palcu.
Obrączka Adriena niewiele różniła się od tej mojej. Była
tylko większa i bez pojedynczych, drobnych diamentów
osadzonych tu i ówdzie. Bukiet przytrzymałam pod pachą, by
obiema swoimi drobnymi dłońmi złapać jego rękę.
Uśmiechnął się, gdy udało mi się włożyć mu na palec
serdeczny obrączkę.
Dobrze, że miał nosić ją na lewej dłoni, bo żaden sygnet nie
powinien odwracać od niej uwagi, pomyślałam.
Spojrzenia, które właśnie wymieniłam z Adrienem, nigdy
nie były tak porozumiewawcze. To po prostu inny poziom
zjednoczenia i bliskości. Niesamowite, że tak szybko to
poczułam.
Nie mogłam się doczekać, by zbadać z Adrienem tę nową,
jeszcze nawet silniejszą więź.
Mój wydech był powolny i drżący, bardzo ostrożny, jakbym
nagle zmieniła się w inną osobę i delikatnie przyswajała tę
transformację.
– Dobrze, mili państwo, w takim razie nie pozostaje mi nic
innego, jak… – Monty znowu teatralnie zawiesił głos. –
Ogłosić was małżeństwem. Żoną i mężem. – Opuścił tablet,
rozłożył ręce i wyszczerzył się do nas wesoło. – Cóż, nie ma
już odwrotu, przykro mi, więc pozostaje wam się tylko
pocałować.
Po tym, jak Adrien złapał mnie w talii, przyciągnął do siebie
i wpił się w moje usta, zanim ja sama choćby przetworzyłam,
co wujek Monty powiedział, mogłam rzec, że mój mąż czekał
przez całą ceremonię, by to zrobić.
Nie żebym pozostała mu dłużna. Położyłam dłonie na jego
ramionach. Moja obrączka błyszczała w zachodzącym słońcu
nie gorzej niż diament na pierścionku zaręczynowym.
Nie sądziłam, że moi bracia zniosą w spokoju tak długi
i namiętny pocałunek w wykonaniu moim i Adriena, a jednak
miło mnie zaskoczyli.
Dali mi się porozkoszować moim mężem.
Jego zapachem, miękkimi ustami, szorstką szczęką,
ciepłem oraz męskością.
To nie do pomyślenia, że akurat z tym mężczyzną
wymieniłam się obrączkami.
Wreszcie się od siebie oderwaliśmy, chyba tylko po to, by
zaczerpnąć powietrza, i wtedy uderzyła nas rzeczywistość –
faktycznie nie byliśmy tu sami.
Dotarły do nas huczne oklaski, gwizdy, wykrzykiwane
gratulacje.
Monty odrzucił gdzieś tablet i sam zaczął bić brawo. Maya
przyleciała do niego, uczepiła się jego boku i cała zaryczana
wydusiła swoje gratulacje.
Anja, Martina i Harrison wyściskali mnie, zachwycając się
pięknem tej prostej ceremonii.
Lissy, Michi i Flynn podbiegli, przekrzykując się
w wyrażaniu gorących gratulacji przeplatanych z pełnymi
adoracji uwagami na temat mojego wyglądu.
Vincent także nam gratulował, poważny, ale z błyskiem
zadowolenia w bladoniebieskich tęczówkach. Wiedziałam, że
poczuł się wyróżniony, gdy poprosiłam go o wsparcie mnie
w drodze do ołtarza. Utwierdził mnie w przekonaniu, że nie
tylko ja go potrzebuję – on mnie również.
Shane i Tony sami ucałowali mnie jak nigdy. Tak, nawet
Tony, a zwykle przecież jako pierwszy uciekał przed moją
wylewnością.
Dylan ściskał mnie tak długo, że Adrien trącił go
w muskularne ramię i upomniał, że zgniata mu żonę.
Will z zaszklonymi oczami nachylił się, by ucałować mnie
we włosy, jak pamiętam, że robił to najczęściej, gdy byłam
jeszcze nastolatką.
Ojciec głaskał mnie opiekuńczo po plecach, gdy składał mi
życzenia.
Wszystko to działo się pod przepięknym niebem. Teraz
mieszało się na nim jeszcze więcej barw – nigdy nie
widziałam tak wyjątkowego zachodu słońca. Wiedziałam,
dlaczego takie jest. Domyślałam się.
Dzisiaj zebrali się tam na górze wszyscy ci, którzy nie mogli
stanąć fizycznie wśród nas…
Moja kochana mama symbolizowała miłość.
Babcia Bonnie troskę.
Sonny oddanie.
A babcia Blanche szacunek.
Poczułam, jak dłoń Adriena obejmuje mnie w talii
i przyciąga do siebie. Odwrócił mnie tak, bym spojrzała mu
prosto w oczy. Pochylił się, by znowu sięgnąć moich
ust. A potem jeszcze raz i jeszcze.
Obsypał mnie słodkimi pocałunkami i mimo że wcale się
nimi nie nasycił, to przerwał je, by zapytać cicho:
– Czy teraz mogę do ciebie mówić „Hailie Santan”?
Uśmiechnęłam się, musnęłam palcami jego policzek
i pozwoliłam mu utonąć w swoich oczach, gdy odszepnęłam:
– Teraz, Adrienie, mów do mnie „Hailie Monet-Santan”.
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
PODZIĘKOWANIA

Niezmiennie dziękuję moim bliskim: Asi K., za to, że mogę Ci


wszystko powiedzieć i robisz mi najpiękniejsze makijaże.
Dominice M., za to, że mamy piękną, długą i ciągle silną więź.
Basi A., za pozytywną energię i to, jak zawsze wzajemnie się
motywujemy. Sylwii W., Nikoli M., Nikoli G., Karolinie K.
i Zuzi P., za to, że mi kibicujecie, za nasze spotkania, za
swobodę, jaką mamy, za wszystkie wspomnienia i Wasze
szczere uśmiechy. Dziękuję.
Dziękuję Mamie i Tacie za Waszą miłość i za to, że zawsze
mogę na Was liczyć.
Dziękuję mojej Rodzinie, w szczególności mojej kochanej
Babci Krysi, która robi dla mnie najlepszy marketing.
Dziękuję mojemu Wydawnictwu, które tchnęło życie
w Rodzinę Monet i każdej osobie, która miała swój udział
w pracy nad sukcesem tej serii.
Szczególnie podziękowania dla Ani Wyżykowskiej, bo bez
Ciebie nie przetrwałabym żadnych targów ani spotkań
autorskich. Dziękuję za wymianę tony maili, za to, że zrobiłaś
dla Monetów tyle dobrego i sprawiasz, że rzeczy niemożliwe
stają się możliwe. Ania, jesteś najlepsza!
Dziękuję Kasi i Ninie za magię i budujące słowa. Nina,
jestem wdzięczna, że czytałaś Monetów jeszcze na Watpadzie
i uparłaś się, by Wydawnictwo zwróciło na nich uwagę. Twoje
wsparcie jest niezwykłe, a nasze wspólne kawki przepyszne.
Przede wszystkim dziękuję moim Czytelniczkom
i Czytelnikom. Zrobiliście dla mnie tak dużo, że czasem patrzę
i nie dowierzam. Dajecie mi siłę do pisania, sprawiacie, że się
uśmiecham, motywujecie i wspieracie. Chcę, żebyście
wiedzieli, że nigdy Wam tego nie zapomnę.
Dziękuję za to, że daliście szansę Rodzinie Monet
i pokochaliście tych bohaterów tak mocno, jak ja. Będę to
miała w sercu na zawsze.
Do zobaczenia w kolejnych książkach.

Werka
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775


e-mail: info@muza.com.pl
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
===Lx4tFCMVIBdkV2ZQZFJlDzkPPww0VTAFNQA2AGVQNlA2ADACNwBlVw==

You might also like