– Tragedia. Straszliwa tragedia. – Arcyostrze Xenocrates usiadł na
pluszowej kanapie we wspaniałej rezydencji. Do wczoraj budynek należał do zmarłego niedawno Sędziego Kosiarza Goddarda. Xenocrates wpatrywał się w praktykanta, który był nazbyt spokojny jak na młodego człowieka, który właśnie przeżył tak okropne rzeczy. – Na jutrzejszym konklawe z pewnością zostanie wydany zakaz używania ognia przez jakiegokolwiek midmerykańskiego kosiarza – skwitował starszy mężczyzna. – To stanowczo za późno – powiedział Rowan, zwracając się do niego nie jak praktykant, a jak ktoś równy rangą, co zirytowało Arcyostrze. Xenocrates przyjrzał się chłopakowi. – Miałeś wielkie szczęście, że udało ci się ujść stamtąd z życiem. Rowan popatrzył mu prosto w oczy. – Dostałem polecenie, by pilnować bramy – odparł. – Do czasu, gdy spostrzegłem, że ogień wymknął się spod kontroli, nic już nie mogłem zrobić; kosiarz Goddard i reszta znaleźli się w pułapce. To miejsce było labiryntem, nie mieli szans z niego uciec. – Umilkł, odwzajemniając intensywne spojrzenie Xenocratesa. – Wszyscy inni kosiarze muszą postrzegać mnie jako przynoszącego pecha. W jednym roku odeszło dwóch moich mentorów. Podejrzewam, że to unieważnia moją praktykę. – Nonsens. Zaszedłeś przecież tak daleko – powiedział Arcyostrze. – Z szacunku dla kosiarza Goddarda poddasz się dzisiejszemu sprawdzianowi. Nie mogę mówić w imieniu komisji przyznającej klejnoty, ale nie wątpię, że biorąc pod uwagę wszystko, co przeszedłeś, odpowiednio cię docenią. – A co z Citrą? – Jeśli zostaniesz zaprzysiężony, ufam, że zbierzesz pannę Terranovę i tym samym położysz kres temu niezbyt przyjemnemu rozdziałowi naszej historii.