Clark Lucy - Odrobina Szaleństwa

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 154

Lucy Clark

Odrobina szaleństwa
ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Zgoda – odezwał sie˛ Mitch, pocia˛gna˛ł duży łyk ze


szklanki i odstawił ja˛ na blat. – Niech wam be˛dzie.
Odpowiedział mu gromki śmiech zebranych wokół
me˛żczyzn. Kilku klepne˛ło go mocno po plecach, inni zaś
zacze˛li sie˛ z nim przekomarzać. Podeszła barmanka.
– Jeszcze jedna˛ lemoniade˛, Mitch? – zapytała.
– Dzie˛ki, Norah. Czytasz w moich myślach.
– Może dałbyś jej buziaka? – zagadna˛ł jeden z kumpli.
– Nieee – skrzywił sie˛ inny. – Mitch ma pocałować
pierwsza˛ laske˛, jaka tu wejdzie, durniu.
– Nie rozumiem, po co sie˛ tak wygłupiacie? – zganiła
ich Norah.
Mitch uśmiechna˛ł sie˛ do niej szeroko i odrzekł:
– Bo widzisz, Pierre mówi, że wyszedłem z wprawy
i już nie wiem, jak uwodzić kobiety. Mówi, że odka˛d
przyjechałem, a mina˛ł już ponad rok, z żadna˛ nie umówi-
łem sie˛ na randke˛ i zapomniałem, co to prawdziwy
pocałunek.
– I ty dajesz mu sie˛ tak podpuszczać? – zdziwiła sie˛
barmanka, stawiaja˛c przed nim szklanke˛ z lemoniada˛.
– A mam coś do stracenia?
– Wiecie co? Od tego siedzenia pod ziemia˛ zaczyna-
cie świrować – rzuciła Norah i odeszła.
Odprowadził ja˛ głośny rechot. Nagle drzwi sie˛ ot-
worzyły.
4 LUCY CLARK

– To Maude – stwierdził jeden z me˛żczyzn, a wszyscy


znowu wybuchne˛li śmiechem – wszyscy z wyja˛tkiem
Mitcha.
Rzeczywiście, w otwartych drzwiach pubu stane˛ła
Maude, lecz przed soba˛ przepuszczała niewysoka˛, długo-
noga˛ blondynke˛, idealnie w jego typie.
– No, chłopie, ale ci sie˛ trafiło – mrukne˛li koledzy.
Mitch ruszył w strone˛ nowo przybyłych, śmiałym
ruchem obja˛ł dziewczyne˛ i ustami wpił sie˛ w jej usta.
Zaskoczona nieznajoma nawet nie miała czasu sie˛ bronić.
Jej wargi smakowały wszechobecnym upałem. Nozd-
rza Mitcha uderzył niespodziewany, intryguja˛cy zapach
świeżości, który go odurzył i sprawił, iż zapragna˛ł cało-
wać ja˛ bez końca.
Elizabeth stała jak urzeczona. Z jakiegoś niezrozumia-
łego powodu nie wiedziała, co pocza˛ć. Usta me˛żczyzny
miały słodki smak i chociaż wcale nie wygla˛dał, jak
gdyby świeżo wyszedł spod prysznica, woń jego ciała,
w której wyczuwała zapach ziemi i potu, nie budziła
w niej obrzydzenia.
Niespodziewany pocałunek podziałał elektryzuja˛co na
jej zmysły i to właśnie owo dojmuja˛ce wrażenie dodało
jej sił. Uniosła re˛ke˛ i wymierzyła natre˛towi policzek.
– Jak śmiesz! – wykrzykne˛ła.
Mitch cofna˛ł sie˛ i automatycznie dotkna˛ł dłonia˛ twa-
rzy. Zda˛żył jeszcze zauważyć, że nieznajoma ma inten-
sywnie zielone oczy z niebieskimi plamkami.
Dota˛d wszystko działo sie˛ jak gdyby w zwolnionym
tempie, teraz zaś wypadki nabrały przyspieszenia. Maude
położyła dziewczynie re˛ke˛ na ramieniu, a Mitch dopiero
teraz spostrzegł, że nieznajoma drży.
– Zostaw moja˛ córke˛ w spokoju! – wykrzykne˛ła
ODROBINA SZALEŃSTWA 5

oburzona Maude, a zwracaja˛c sie˛ do dziewczyny, dodała:


– Nie zwracaj na niego uwagi. Jest odrobine˛ szurnie˛ty.
Mitch odwrócił sie˛ i podszedł do baru, gdzie czekali na
niego kumple i nagroda – kupka drobniaków. Elizabeth
odprowadziła go wzrokiem. Miał ciemnobra˛zowe włosy
i najbardziej niebieskie oczy, jakie w życiu widziała. Był
wysoki, miał dobrze powyżej metr osiemdziesia˛t wzrostu,
a ich ciała tak dobrze do siebie pasowały...
Siła˛woli zmusiła sie˛ do odwrócenia wzroku i poda˛żyła
za matka˛. Przeszły do salki na tyłach, gdzie znajdowało
sie˛ kilka stolików, a pod sufitem kre˛ciły sie˛ wiatraki.
– Usia˛dź gdzieś tutaj, a ja przyniose˛ karte˛ dań.
Elizabeth posłusznie wykonała polecenie. Starała sie˛
nie zerkać w strone˛ baru, przy którym stał ten me˛żczyz-
na... Mitch? Tak zwróciła sie˛ do niego matka? Owszem,
Mitch. Kimkolwiek jesteś, Mitch, pomyślała, lepiej zo-
staw mnie w spokoju. Nie lubie˛ być... napastowana.
Usiadła prosto i przybrała wyniosła˛ i oboje˛tna˛ mine˛.
Matka najwyraźniej dobrze zna tego Mitcha, ale w tak
niewielkiej mieścinie, jaka˛ jest Coober Pedy, pewnie
wszyscy sie˛ znaja˛. Przynajmniej takie odniosła wrażenie
podczas kilkudniowego pobytu w tym dziwnym miejscu.
Nie była pewna, czy zdoła sie˛ do tego przyzwyczaić. Cóż,
okaże sie˛, pomyślała. Mam pół roku na sprawdzenie.
– Dobrze sie˛ czujesz? – spytała matka, wracaja˛c
i siadaja˛c przy stoliku.
– Oczywiście – zapewniła ja˛ Elizabeth. Jej brytyjski
akcent dziwnie nie pasował do tego otoczenia.
– Nie martw sie˛ – rzekła Maude. – Porozmawiam
z nim i cała˛ reszta˛, żeby zostawili cie˛ w spokoju.
– Ależ mamo, sama potrafie˛...
Maude uniosła re˛ke˛, nakazuja˛c jej milczenie.
6 LUCY CLARK

– Nie, moja droga. Nie chce˛, żebyś sie˛ wystraszyła


i wróciła do Anglii, bo kilku facetom zachciało sie˛
odreagować cie˛żki dzień w kopalni.
– Czyli to wszystko sa˛ kopacze, tak?
– Wie˛kszość tak, ale Mitch nie. – Maude urwała
i westchne˛ła. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale...
– Zawahała sie˛. – Mitch jest lekarzem – dokończyła
nagle. – Pracuje w szpitalu i jest, to znaczy be˛dzie twoim
szefem.
– Mitch?! Ten, który mnie pocałował?
– Zgadza sie˛.
– Cześć! – przerwała im Norah, przynosza˛c napoje
w wysokich oszronionych szklankach. – Nazywam sie˛
Norah i jestem właścicielka˛ tego baru – rzekła do Eliza-
beth. – Przepraszam za chłopaków, ale pewnie matka ci
wytłumaczyła, jak to jest...
– Tak – odparła Elizabeth i uśmiechne˛ła sie˛ zdaw-
kowo.
– Wybrałyście już coś? – zapytała Norah.
Elizabeth ledwo dostrzegała litery. Wpierw jakiś nie-
znajomy całuje ja˛, i to tak, że przyprawia ja˛ o zawrót
głowy, a potem okazuje sie˛, że to jej przyszły szef!
– Nie... nie jestem głodna – wyba˛kała. – Za to z che˛cia˛
napiłabym sie˛ jeszcze czegoś zimnego.
– Załatwione. Dopisze˛ Mitchowi do rachunku. W ra-
mach przeprosin za ten dzisiejszy wybryk. Jak on mógł...
Tym razem uśmiech Elizabeth był szczery, kiedy
odpowiadała:
– Dzie˛ki. Od razu poczułam sie˛ lepiej. A wobec tego,
że on płaci, poprosze˛ kieliszek szampana.
– To dla mnie też – wtra˛ciła Maude.
Wszystkie trzy wybuchne˛ły śmiechem.
ODROBINA SZALEŃSTWA 7

– Zaraz go poinformuje˛, że funduje wam ba˛belki


– rzuciła Norah na odchodnym.
Elizabeth ogarne˛ły wa˛tpliwości.
– Jesteś pewna, że nie przesadziłyśmy? – zwróciła sie˛
do matki. – Nie chciałabym już na samym pocza˛tku
popełnić jakiejś gafy.
– Nie martw sie˛ – uspokoiła ja˛ Maude. – Mitch
zasłużył na to, żeby mu troche˛ utrzeć nosa.
Elizabeth wycia˛gne˛ła obszyta˛ koronka˛ chusteczke˛
i otarła pot z czoła.
– Zawsze tu tak gora˛co?
– Teraz, w zimie, to jeszcze nic. Zobaczysz latem.
Wtedy dopiero jest upał. On nie be˛dzie miał nic przeciw-
ko temu, żebyśmy sie˛ napiły na jego rachunek – dodała,
widza˛c, że córka wcia˛ż ma niepewna˛ mine˛. – Wierz mi.
Znam Mitcha O’Neilla od roku. To przyzwoity facet.
– Ska˛d pochodzi?
– Nie jestem pewna. Chyba z Sydney.
– To daleko.
– I kto to mówi! – zawołała Maude. – Przyjechałaś aż
z drugiej półkuli. Ojciec wie? – spytała, poważnieja˛c
i ściszaja˛c głos.
– Że jestem w Coober Pedy? Oczywiście, że tak.
– A o tym, że jesteś u mnie?
Elizabeth spuściła wzrok i zacze˛ła przygla˛dać sie˛
swoim dłoniom. Dopiero po chwili podniosła głowe˛
i spojrzała matce prosto w oczy.
– Nie – odparła krótko.
– Tak też sa˛dziłam – odrzekła Maude. – Nie mam do
ciebie pretensji – dodała szybko. – A wie˛c on uważa, że
przyjechałaś tu na półroczny staż, tak?
– W zasadzie tak.
8 LUCY CLARK

– A co z Marcusem?
Elizabeth westchne˛ła i potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Nie chce˛ o nim rozmawiać, mamo.
– Zgoda, ale w jakimś momencie be˛dziesz musiała
przynajmniej o nim pomyśleć. Przecież to także przez
niego tu przyjechałaś. Chciałaś znaleźć sie˛ jak najdalej od
niego, żeby wszystko przemyśleć – przypomniała jej
Maude.
– Wiem, ale jeszcze nie teraz. Teraz chce˛ sie˛ nacie-
szyć moja˛ mama˛ – odparła Elizabeth z uśmiechem.
– Mitch prosił, żeby podać wam cała˛ butelke˛ – oznaj-
miła Norah, rozlewaja˛c szampana do kieliszków. – Na
powitanie w australijskim buszu.
– Widzisz? – rzekła Maude, gdy zostały same. –
Wcale sie˛ nie pogniewał. Tutaj wszyscy odnosza˛ sie˛ do
siebie bardzo bezpośrednio. Nie tak jak w Wielkiej
Brytanii.
– Ile czasu mine˛ło, zanim do tego przywykłaś?
Maude roześmiała sie˛ i potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Wcale nie aż tak długo, chociaż miałam silna˛
motywacje˛. – Elizabeth spostrzegła, że przy tych słowach
w oczach matki pojawił sie˛ cień smutku. – To już prawie
pie˛ć lat od śmierci Stu, a ja wcia˛ż budze˛ sie˛ w środku nocy
i wydaje mi sie˛, że leży przy mnie.
– Był nie tylko partnerem, ale i bratnia˛ dusza˛?
– Tak, moje dziecko – odrzekła Maude, wycia˛gne˛ła
re˛ke˛ i nakryła dłoń Elizabeth. – Żałuje˛, że zmuszono mnie
do poślubienia twojego ojca, ale nigdy nie żałowałam, że
urodziłam ciebie. Przez pierwszy rok naszego małżeńst-
wa byłaś dla mnie zbawieniem. Hołubiłam cie˛, miałam
kompletnego bzika na twoim punkcie. – Łzy napłyne˛ły jej
do oczu. – I wcia˛ż mam, chociaż wyrzucam sobie, że nie
ODROBINA SZALEŃSTWA 9

dość skutecznie walczyłam o przyznanie mi opieki nad


toba˛. Czuje˛ sie˛ tak, jak gdybym cie˛ zawiodła.
Elizabeth ścisne˛ła ja˛ za re˛ke˛.
– Nie myśl tak. Nie zawiodłaś mnie. Przyjechałam,
prawda? Jesteśmy razem. Po tylu latach nareszcie razem.
– Tak.
– I oboje˛tnie, co powie ojciec, zawsze be˛dziemy
w kontakcie. Może kiedyś był w stanie zabronić mi cie˛
widywać i pisywać do ciebie, ale już dawno jestem
pełnoletnia i nie może mi niczego nakazać ani zakazać.
– Czego zakazać? – Pytanie zadane z silnym australij-
skim akcentem rozległo sie˛ za jej plecami. Elizabeth
wyprostowała plecy i powoli odwróciła głowe˛. – Dzień
dobry – dodał Mitch i przysuna˛ł sobie krzesło. – Jak leci?
– spytał, siadaja˛c.
– Nie pański interes, doktorze O’Neill – odparła.
– Wre˛cz przeciwnie, szczególnie że to ja stawiam
drinki.
– W takim razie zamówie˛ coś innego i sama zapłace˛
– odcie˛ła sie˛.
– Ostra sztuka z tej twojej córki, Maude – skomen-
tował Mitch ze śmiechem.
– Zostaw ja˛ w spokoju. – Maude wzie˛ła córke˛ w obro-
ne˛. – Elizabeth jest tutaj zaledwie od dwóch dni i wcia˛ż
odczuwa skutki zmiany czasu. Jeszcze ja˛ wystraszysz ta˛
swoja˛bezceremonialnościa˛ i zabierze sie˛ z powrotem, a ja
chciałabym chociaż pół roku mieć ja˛ dla siebie.
Po oczach widać było, że przemowa Maude go roz-
bawiła.
– Be˛dzie, jak sobie życzysz – zapewnił ja˛.
– Dzie˛ki.
– Chociaż – cia˛gna˛ł – wydaje mi sie˛, że twoja pie˛kna
10 LUCY CLARK

córka sama potrafi sie˛ obronić przed... – urwał i znacza˛-


cym gestem potarł policzek – przed natre˛tami.
– Moja krew – odparła Maude z duma˛.
Elizabeth zirytowała sie˛.
– Przestańcie rozmawiać o mnie, jakby mnie tu wcale
nie było, dobrze?
Mitch zaśmiał sie˛, a Maude zrobiła skruszona˛ mine˛.
– Przepraszam, kochanie.
Elizabeth spojrzała na Mitcha.
– Nie patrz tak na mnie – rzekł. – Nie mam za co
przepraszać. No, do zobaczenia w robocie, Lizzie – dodał
i wstał.
Zobaczył, że zielone oczy zabłysły złowrogim blas-
kiem.
– Mam na imie˛ Elizabeth – odparła z godnościa˛.
Nie lubi tego zdrobnienia? No, no, obiecuja˛ce, pomyś-
lał. Tymczasem od strony baru dobiegły ich podniesione
me˛skie głosy i słowa, do jakich Elizabeth na pewno nie
była przyzwyczajona.
– Chyba zaczniesz staż jeszcze przed poniedziałkiem
– mrukna˛ł Mitch. – Pierre wypił o jednego za dużo.
– Słucham?
– Chodź ze mna˛ – rzucił przez ramie˛, a potem krzyk-
na˛ł do Norah: – Apteczka!
Elizabeth wstała i nieśmiało podreptała za Mitchem.
Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że jeden z me˛żczyzn
bierze kolejno szklanki z baru i ciska nimi o podłoge˛,
przeklinaja˛c przy tym i wrzeszcza˛c do zebranych wokół
kumpli:
– Odpieprzcie sie˛! Jestem niewinny! Powiedziałem
glinom, jak było! Niczego na mnie nie maja˛.
– Wystarczy, Pierre – odezwał sie˛ Mitch za jego
ODROBINA SZALEŃSTWA 11

plecami. Jego donośny głos przebił sie˛ przez pijackie


wrzaski.
Pierre obrócił sie˛ na pie˛cie i zmierzył lekarza dzikim
wzrokiem. Oczy miał nabiegłe krwia˛. Elizabeth poczuła
sie˛ nieswojo. Co mam robić, zastanawiała sie˛. Jestem
lekarzem, a nie wykidajła˛.
– Jeśli nie przestaniesz, Norah da ci szlaban na co
najmniej tydzień – tłumaczył Mitch.
– Właśnie – wtra˛ciła barmanka. – Pamie˛tasz, już raz
tak było. Przypomnij sobie.
– Odpieprz sie˛! – wrzasna˛ł Pierre i chwycił naste˛p-
na˛ szklanke˛.
– Dość! – krzykna˛ł Mitch i wyrwał mu ja˛ z re˛ki. Piwo
chlusne˛ło dookoła. – Przestań, albo wezwe˛ Steve-o i spe˛-
dzisz noc w areszcie. – Groźba wreszcie dotarła do
zamroczonego alkoholem me˛żczyzny. – Pokaż re˛ke˛ – po-
lecił Mitch. – Skaleczyłeś sie˛. – Pierre niczym posłuszny
psiak wycia˛gna˛ł dłoń. – No, no – mrukna˛ł Mitch. – Trzeba
be˛dzie założyć kilka szwów. Możesz podejść, Lizzie
– odwrócił sie˛ do Elizabeth. – Już sie˛ uspokoił.
Na sztywnych nogach, ostrożnie omijaja˛c odłamki
szkła, zbliżyła sie˛ do baru. Uznała, że najlepiej sie˛ nie
odzywać. Otworzyła przyniesiona˛ przez Norah apteczke˛
i poszukała tamponu z gazy. Potem podała Mitchowi pare˛
lateksowych re˛kawiczek, dla siebie wycia˛gne˛ła druga˛.
Starała sie˛ nie myśleć o wszechobecnych zarazkach
i skoncentrować sie˛ na asystowaniu Mitchowi.
Nagle spostrzegła, że Pierre blednie.
– On zaraz zemdleje! – krzykne˛ła ostrzegawczo.
Mitch zda˛żył podtrzymać Pierre’a, zanim ten osuna˛ł
sie˛ bezwładnie na podłoge˛. Z pomoca˛ innych przeniósł
rannego w miejsce, gdzie nie było potłuczonego szkła.
12 LUCY CLARK

Elizabeth cały czas przytrzymywała skaleczona˛ re˛ke˛


w górze.
– Norah, dzwoń po karetke˛. Niech ktoś podstawi mu
krzesło pod nogi. Elizabeth, zabandażuj re˛ke˛, żeby zata-
mować krwawienie – polecił Mitch, po czym otwarta˛
dłonia˛ uderzył Pierre’a w policzek, potem w drugi.
– Obudź sie˛, stary!
Uniósł mu powieki, zajrzał w źrenice. I gdy już
zamierzał ponownie trzepna˛ć go po twarzy, Pierre sie˛
ockna˛ł.
– Co jest? – spytał i usiadł.
Mitch pchna˛ł go z powrotem na podłoge˛.
– Wszystko w porza˛dku – uspokajał. – Nie lubisz
widoku krwi, co? To odpre˛ż sie˛, zamknij oczy i pozwól,
żeby ta ślicznotka zabandażowała ci re˛ke˛. – Elizabeth
z mina˛ pełna˛ dezaprobaty wyde˛ła wargi, lecz milczała.
Mitch puścił do niej oko. – Przynajmniej nie be˛dzie sie˛
wyrywał.
Gdy skończyła bandażowanie, drzwi baru otworzyły
sie˛ i ukazał sie˛ w nich me˛żczyzna w kombinezonie
piele˛gniarza.
– Dzie˛ki, Ryan, że już jesteś – powitał go Mitch.
Pomógł mu przynieść nosze. Razem ułożyli na nich
Pierre’a. – Nie musisz z nami jechać – zwrócił sie˛ do
Elizabeth. – Zostań z matka˛. I smacznego.
– Dzie˛kuje˛, to bardzo uprzejmie z pańskiej strony,
doktorze O’Neill – odparła.
– Mitch – poprawił ja˛ nowy szef. – Tutaj wszyscy
mówia˛ sobie po imieniu, Lizzie. No, to do poniedziałku.
Elizabeth z wściekłości zazgrzytała ze˛bami.
– On zawsze jest taki... taki...?
– Arogancki? – podpowiedziała Maude. – Apodyk-
ODROBINA SZALEŃSTWA 13

tyczny? – Urwała, jakby zastanawiała sie˛ nad odpowie-


dzia˛. – Tak, chyba tak – rzekła. – Ale nie przejmuj sie˛.
Przywykniesz.
– Mam nadzieje˛, że nie! – zaperzyła sie˛ Elizabeth.
– To troglodyta!
– Nie – odparła Maude z westchnieniem. – Mitch jest
po prostu facetem. Uczciwym, cie˛żko pracuja˛cym, ogól-
nie szanowanym. Kiedy go lepiej poznasz, zmienisz
o nim zdanie.
– Wa˛tpie˛, ale ze wzgle˛du na ciebie postaram sie˛
ułożyć sobie z nim dobre stosunki.
– Dzie˛kuje˛. – Maude uśmiechne˛ła sie˛ do córki, potem
nagle zachichotała. – Lizzie? Dziwie˛ sie˛, że nie rozszar-
pałaś go na strze˛py.
– Ćwicze˛ charakter.
– Twój ojciec dostałby chyba ataku szału, gdyby to
usłyszał. Żadna Liz ani Lizzie. Ona ma na imie˛ Eliza-
beth! – Maude zacze˛ła naśladować niski głos byłego
me˛ża, a potrza˛saja˛c głowa˛, dodała: – Nigdy tego nie
zapomne˛.
– Dlaczego? – zdziwiła sie˛ Elizabeth.
– Dla mnie zawsze byłaś Liz. Moja mała Lizzie.
Kiedy twój ojciec słyszał, że cie˛ tak nazywam, gwałtow-
nie protestował. Na chrzcie dostałaś imie˛ Elizabeth
i wszyscy mieli cie˛ tak nazywać. Twierdził, że zdrob-
nienia sa˛ pospolite.
Elizabeth wzniosła oczy do góry i westchne˛ła. Po-
trafiła sobie wyobrazić te˛ scene˛.
– Wie˛c kiedy byłam mała, nazywałaś mnie Liz albo
Lizzie, tak?
– Cały czas, kochanie. I w moim sercu tak zostało.
– Wie˛c teraz też mnie tak nazywaj – poprosiła
14 LUCY CLARK

Elizabeth. – Dla ciebie, ale tylko dla ciebie, be˛de˛ Liz. Dla
tego uprzykrzonego gbura i dla wszystkich jestem Eliza-
beth.
Maude parskne˛ła urywanym śmiechem.
– Powodzenia.
ROZDZIAŁ DRUGI

Otulona kocem Elizabeth, z kubkiem ciepłego mleka


w re˛ce, siedziała przed wejściem do wydra˛żonego w zie-
mi mieszkania matki. Dobrze, że przyjechałam zima˛,
pomyślała, chociaż to oznacza, że nie be˛de˛ mogła nacie-
szyć sie˛ angielskim latem. Szkoda. Po czym doszła do
wniosku, że zima w Coober Pedy nie różni sie˛ tak bardzo
od lata w Anglii – rano temperatura wynosi tu 5 stopni, ale
gdy tylko słońce wzniesie sie˛ na niebie, natychmiast robi
sie˛ gora˛co. Tak, tylko że tu nie ma ani kropli deszczu.
Uśmiechne˛ła sie˛ do własnych myśli. Wszystko tu jest
takie inne niż w domu. Tyle otwartej przestrzeni... i do-
okoła pustynny krajobraz tylko z hałdami ziemi wykopa-
nej z szybów i podziemnymi mieszkaniami.
Przypomniała sobie, że gdy po raz pierwszy usłyszała
od Maude, że mieszka pod ziemia˛, uznała to za żart.
Dopiero po przyjeździe zrozumiała, dlaczego jest to
konieczne. Latem, gdy upał staje sie˛ nie do wytrzymania,
w jaskiniach panuje przyjemny chłód. Mieszkanie matki
urza˛dzone było z gustem, miało nawet swoisty urok.
Niemniej pierwszej nocy Elizabeth prawie oka nie zmru-
żyła ze strachu, że ściany sie˛ osuna˛ i ja˛ przysypia˛.
Inna˛ rzecza˛, która zwróciła jej uwage˛, był zupełny
brak jakichkolwiek odgłosów z zewna˛trz, szczególnie
rano. Tylko dzwonek budzika informował, że czas wsta-
wać. Światło wschodza˛cego słońca nie wpadało do
16 LUCY CLARK

pozbawionego okien pokoju, nie słychać było świergotu


ptaków. Panowały kompletna ciemność i cisza.
Po czterech dniach wcia˛ż miała kłopoty ze snem.
Ostatniej nocy nie były one jednak spowodowane zupeł-
nie nowym otoczeniem, lecz trema˛ przed pierwszym
dniem pracy w szpitalu oraz ponownym spotkaniem
z Mitchellem O’Neillem.
Na samo wspomnienie tego me˛żczyzny dostała ge˛-
siej skórki. To jego kołysanie biodrami przy każdym
kroku... Pewnie sobie wyobraża, że każda kobieta na
niego leci. Cóż, pomyślała, wkrótce dowie sie˛, że ist-
nieja˛ wyja˛tki.
Najbardziej irytowało ja˛, że ilekroć pomyślała o Mit-
chu, natre˛tnie powracało wspomnienie jego ust. A gdyby
chciała być wobec siebie całkiem szczera, musiałaby
przyznać, że był to najbardziej emocjonuja˛cy pocałunek
w całym jej życiu. Wargi Mitcha idealnie pasowały do jej
warg, ich dotyk budził intymne doznania gdzieś głe˛boko
w trzewiach, a przecież pocałunek nie trwał nawet minu-
ty. Elizabeth przymkne˛ła powieki.
– Liz? – Na dźwie˛k głosu matki podskoczyła na
równe nogi, wypuszczaja˛c z re˛ki kubek, który rozbił sie˛
na kawałki. – Przepraszam, kochanie, nie chciałam cie˛
przestraszyć...
– To ja przepraszam. Och, taki śliczny kubek... – Eli-
zabeth spodobał sie˛ niezwykły niebieskozielony odcień
polewy. Przypominał jej opale, które widziała w sklepach
z pamia˛tkami. – Jaka szkoda!
– Nic sie˛ nie stało – uspokajała ja˛ Maude. – Ludzie,
którzy wyrabiaja˛ te kubki, to moi dobrzy znajomi. Jak ich
poprosze˛, zrobia˛mi taki sam. Zostaw – dodała, widza˛c, że
córka pochyla sie˛ i zaczyna zbierać skorupy. – Przyniose˛
ODROBINA SZALEŃSTWA 17

miotłe˛. Jeszcze sie˛ skaleczysz, a dziś twój pierwszy dzień


w pracy.
– Nie przypominaj mi o tym.
– Denerwujesz sie˛? – spytała Maude córke˛, wracaja˛c
z miotła˛.
– Tak.
– Z powodów zawodowych czy osobistych?
– Zdecydowanie z tych drugich. Niezbyt łatwo zawie-
ram znajomości. Jestem raczej zamknie˛ta w sobie.
– Nieśmiała?
– Nie, to nie to. Po prostu wole˛ utrzymywać dystans.
– To wina twojego ojca. Całe życie byłaś przez niego
tłamszona, nie dał ci szansy nawia˛zać normalnych kon-
taktów z ludźmi, niekiedy nawet sie˛ sparzyć.
– Z toba˛ było tak samo?
Maude odstawiła miotłe˛ i usiadła w fotelu obok córki.
– Tak – odrzekła. Wzie˛ła od Elizabeth koc, rozłożyła
i okryła nim swoje i jej kolana. – Nie przejmuj sie˛ zbytnio
dzisiejszym dniem. Przyjechałaś tu tylko na sześć miesie˛-
cy. Wierz mi, czas minie jak z bicza trzasł. Wykorzystaj
okazje˛, że wyrwałaś sie˛ spod kurateli ojca. Ma˛drze
wykorzystaj. Ten przyjazd kosztował cie˛ wiele wysiłku
i zabiegów. Byłabyś głupia, gdybyś zmarnowała taka˛
szanse˛.
– Szanse˛ dowiedzieć sie˛, kim właściwie jestem, tak?
– Tak.
– Tak było z toba˛? Przyjazd do Coober Pedy pomógł
ci odnaleźć siebie?
– Nikt nie przyjeżdża tu bez powodu, kochanie. Każ-
dy dźwiga bagaż doświadczeń, ale nikt nikogo o nic nie
wypytuje. Ludzie szanuja˛ prawo innych do prywatności.
– A Mitch?
18 LUCY CLARK

– On też ma swoja˛ historie˛.


– Opowiedział ci ja˛?
– Cze˛ściowo. – Maude wzdrygne˛ła sie˛. – Jeśli zechce,
opowie mi wie˛cej. Jesteśmy z Mitchem przyjaciółmi, ale
to nie oznacza, że musze˛ wszystko o nim wiedzieć.
Czasami ktoś przyjeżdża tutaj, bo szuka odmiany. Pragnie
albo tylko zmienić otoczenie, albo zacza˛ć przebudowy-
wać swoje wne˛trze. Ludzie nie chca˛, żeby ich osa˛dzać
przez pryzmat błe˛dów, jakie popełnili. Zaczynaja˛ nowy
rozdział.
– Nowy rozdział – jak echo powtórzyła Elizabeth.
– Spójrz. – Maude wskazała słońce pojawiaja˛ce sie˛ na
widnokre˛gu.
Nagle, jak gdyby za naciśnie˛ciem guzika, świat zacza˛ł
nabierać nowych barw. W promieniach wschodza˛cego
słońca czerwienie, oranże, nawet bra˛zy stały sie˛ inten-
sywniejsze.
– Przepie˛kne – szepne˛ła Elizabeth.
Zaczynał sie˛ nowy dzień.

Maude podwiozła córke˛ do szpitala. Kiedy sie˛ pożeg-


nały, Elizabeth odprowadziła samochód wzrokiem i ze
zdumieniem potrza˛sne˛ła głowa˛. Jej matka, kobieta z wyż-
szych sfer, żona jednego z najbardziej wpływowych
me˛żczyzn w Anglii, jest teraz poszukiwaczka˛ opali,
pracuje jak zwykły kopacz i, o ile w tak krótkim czasie
można stwierdzić, jest ogromnie szcze˛śliwa.
Odwróciła sie˛ i skierowała do wejścia. Wyprostowała
plecy, podniosła głowe˛, przybrała chłodny wyraz twarzy.
Nie, postanowiła, Mitchowi O’Neillowi nie uda sie˛ dzi-
siaj wytra˛cić mnie z równowagi.
– Oto ona! – usłyszała znany już me˛ski głos, na
ODROBINA SZALEŃSTWA 19

dźwie˛k którego poczuła mrowienie w całym ciele. – Jes-


teś jak promyk angielskiego słońca na pustyni – mówił
Mitch, zbliżaja˛c sie˛ do niej z wycia˛gnie˛ta˛ na powitanie
re˛ka˛.
Elizabeth uścisne˛ ła podana˛ dłoń, puściła ja˛ i szyb-
ko cofne˛ ła sie˛ o krok. Ka˛tem oka spostrzegła, że z re-
cepcji przygla˛daja˛ sie˛ tej scenie trzy pary ciekawych
oczu.
– Żadnych pocałunków tym razem, doktorze? – zapy-
tała, maja˛c nadzieje˛, że wyniosły ton ostudzi zapały tego
impertynenta.
– Nie w pracy, Lizzie, ale kiedy skończe˛ szychte˛,
jestem do usług. Może nie wiesz, ale uważaja˛ mnie za
najlepsza˛ partie˛ w mieście – oznajmił z błyskiem
w oczach.
Za jego plecami rozległ sie˛ gromki śmiech.
– Pańska impertynencja przechodzi wszelkie grani-
ce, doktorze – odparła Elizabeth. Jeszcze wyżej zadarła
brode˛ i zmusiła sie˛ do podejścia do okienka. – Dzień
dobry. Jestem Elizabeth Blakeny-Smith – przedstawi-
ła sie˛.
– Imogen – odparła pierwsza z piele˛gniarek. – Prosze˛
dać mi torebke˛, to zamkne˛ ja˛ tu w szafce.
– Tina – przedstawiła sie˛ jej koleżanka.
– Ryan – odezwał sie˛ piele˛gniarz. – Widzieliśmy sie˛
już w pubie. Przyjechałem po Pierre’a.
– Mam nadzieje˛, że obyło sie˛ bez komplikacji.
– Jeśli nie liczyć pote˛żnego kaca, to bez żadnych.
– No dobrze – wtra˛cił Mitch i zacieraja˛c re˛ce, za-
proponował: – Skoro formalnościom towarzyskim stało
sie˛ zadość, oprowadze˛ cie˛ po naszym skromnym szpitali-
ku. – Ida˛c korytarzem, wskazywał na prawo i lewo:
20 LUCY CLARK

– Rentgen, kuchnia, tam dalej sala operacyjna. Wsze˛dzie


łatwo trafić. Nasz szpital na pewno nie przypomina
tych ogromnych kombinatów, do których przywykłaś.
Mamy umowy z kilkoma specjalistami, którzy zazwy-
czaj odwiedzaja˛ nas raz w miesia˛cu, i wówczas przyj-
muja˛ w szumnie zwanym domu kultury dwa kroki sta˛d.
Szpital mieścił sie˛ dawniej właśnie w tamtym budynku
– dodał. – Jak pewnie wiesz, bo podejrzewam, że nale-
żysz do osób, które starannie odrabiaja˛ prace˛ domowa˛,
mamy dwadzieścia łóżek, z których kilka jest na stałe
zarezerwowanych dla pacjentów pediatrycznych.
– Dużo dzieci leczycie?
– Mniej wie˛cej tyle samo co dorosłych. Właśnie
mamy tu teraz pare˛ urwisów... – Zawiesił głos, podszedł
do drzwi jednej z sal i otwieraja˛c je, dokończył: – Sama
zobaczysz. Cześć, chłopaki! – przywitał małych pacjen-
tów. – Jak smakowało śniadanko? – spytał i przysiadł na
jednym z łóżek.
– Ujdzie – odrzekł jeden z malców i skrzywił sie˛.
– Szkoda, że siostra nie pozwala nam jeść chrupek
czekoladowych, zamiast tych zdrowych płatków owsia-
nych.
Mitch pochylił sie˛ w jego strone˛ i konfidencjonalnym
szeptem obiecał:
– Zobacze˛, co sie˛ da zrobić.
Chłopcy wydali głośny okrzyk radości, lecz na widok
Imogen natychmiast umilkli.
– Zaczynamy? – Mitch zwrócił sie˛ do piele˛gniarki.
– Podejrzewam, że dasz sobie rade˛ beze mnie – od-
rzekła. – Zajrzałam tylko, żeby sprawdzić, że nie robisz
nic zakazanego.
Mitch puścił oko do Elizabeth.
ODROBINA SZALEŃSTWA 21

– Ja? Zakazanego? Jakżebym śmiał po kazaniu, jakie


mi palne˛łaś ostatnim razem! – zacza˛ł sie˛ zarzekać.
– Wtedy, kiedy przyniosłeś gume˛ do żucia dla Wonga
i Simona? – spytali chłopcy bardzo podnieconym tonem.
– Właśnie wtedy – potwierdziła Imogen. Zdecydowa-
nym gestem odsune˛ła Mitcha, poprawiła kołdry na łóż-
kach małych pacjentów i poleciła: – Leżcie teraz grzecz-
nie, chłopcy, bo doktor Mitch chce was zbadać.
– Zaczne˛ od przedstawienia naszej nowej pani doktor
– odezwał sie˛ Mitch, podszedł do Elizabeth i obja˛ł ja˛
ramieniem. Elizabeth zesztywniała. – To jest doktor
Lizzie.
– Elizabeth – poprawiła go. – Doktor Elizabeth.
– Mam siostre˛, która nazywa sie˛ Lizzie – ucieszył sie˛
jeden z malców.
– Tak? – Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛ uprzejmie, cho-
ciaż miała ochote˛ zgrzytać ze˛bami.
Korzenny zapach wody toaletowej Mitcha drażnił jej
nozdrza. Siła˛ woli powstrzymywała sie˛, by nie strza˛sna˛ć
z ramienia jego dłoni.
– To sa˛ Danny i Timmy. Dwaj najlepsi przyjaciele,
którzy wspólnie wpadli w tarapaty – Mitch kończył
prezentacje˛.
Lekko uścisna˛ł teraz ramie˛ Elizabeth i opuścił re˛ke˛.
Natychmiast odsune˛ła sie˛ na bezpieczna˛ odległość.
– Ugryzł nas taaaki czerwony paja˛k – oznajmił Danny
z duma˛.
– Obu – dodał Timmy.
Chłopcy wycia˛gne˛li w strone˛ Elizabeth re˛ce, by mogła
zobaczyć ślady uka˛szenia.
– Na szcze˛ście Steve-o, jeden z tutejszych policjan-
tów, natkna˛ł sie˛ na nich dosłownie kilka sekund po
22 LUCY CLARK

wypadku i przywiózł ich do nas. Zatrzymaliśmy chłop-


ców na obserwacji.
– I nie musimy iść do szkoły – pochwalił sie˛ Danny.
– Ani dziś, ani jutro – dodał Timmy z wyraźnym
zadowoleniem. – Doktor Mitch tak powiedział.
– A teraz siedźcie spokojnie, bo chciałabym zmierzyć
wam temperature˛ i ciśnienie krwi – przerwała Imogen.
Mitch wzia˛ł do re˛ki karte˛ Danny’ego, rzucił na nia˛
okiem i podał Elizabeth.
– Ograniczyliśmy sie˛ do analizy płynów ustrojowych,
żeby mieć pewność, że surowica przeciw jadowi za-
działała. Musimy powtórzyć analize˛ krwi, ale w zasadzie
obaj chłopcy sa˛ na dobrej drodze do wyzdrowienia.
– Elizabeth przeczytała wpisy i kiwne˛ła głowa˛. – Czy
w Anglii miałaś do czynienia z uka˛szeniami? – spytał
Mitch.
– Raz trafił mi sie˛ pacjent uka˛szony przez we˛ża, poza
tym cze˛sto stykałam sie˛ z uka˛szeniami osy. Nie były to
może tak dramatyczne przypadki, lecz powikłania bywaja˛
groźne, doktorze O’Neill.
Mitch uśmiechna˛ł sie˛, lekko pochylił w jej strone˛,
ściszył głos i spytał:
– Możesz sie˛ odrobine˛ odpre˛żyć i mówić do mnie po
imieniu?
– Nie rozumiem, doktorze. Czyżbym była pierwsza˛
kobieta˛, dla której pański chłopie˛cy wdzie˛k to nic innego
jak przejaw niedojrzałości? – Wypowiadaja˛c te słowa,
obserwowała reakcje˛ Mitcha i ze zdziwieniem spostrzeg-
ła w jego niebieskich oczach błysk rozbawienia, efekt
wre˛cz przeciwny od zamierzonego.
– Przynajmniej zauważyłaś, że mam chłopie˛cy
wdzie˛k. – Jego łobuzerski uśmiech nie wróżył niczego
ODROBINA SZALEŃSTWA 23

dobrego. – Widze˛, że musze˛ sie˛ postarać, abyś zmieniła


o mnie zdanie, Lizzie.
Elizabeth już miała mu sie˛ odcia˛ć – zła na niego, że
zalazł jej za skóre˛, zła na siebie, że dopuściła, by zacza˛ł
nad nia˛ dominować – lecz jego uwaga znowu skupiła sie˛
na małych pacjentach.
Gdy Imogen skończyła, Elizabeth wyszła razem z nia˛,
zostawiaja˛c Mitcha z chłopcami.
– Naprawde˛ przyniósł dzieciom gume˛ do żucia?
Ku jej zdziwieniu piele˛gniarka wybuchne˛ła serdecz-
nym śmiechem.
– Naprawde˛. Ale to jeszcze nie wszystko. Malcy
zdołali upaprać sie˛ od stóp do głów. Mieli gume˛ we
włosach, na prześcieradłach, wsze˛dzie. Mitch jest niepo-
prawny, ale dzieci go wprost uwielbiaja˛.
– I nie miałaś do niego pretensji?
– Oczywiście, że nie. Przecież nic takiego sie˛ nie
stało, Lizzie.
– Przepraszam... wole˛ Elizabeth.
Imogen uśmiechne˛ła sie˛ i kiwne˛ła głowa˛.
– Podejrzewam, że obiecał im chrupki czekoladowe
na śniadanie. I kiedy przyniose˛ owsianke˛, żaden z nich jej
nie tknie, bo już be˛da˛ objedzeni.
– Ale to nie w porza˛dku...
– To sa˛ mali chłopcy, Elizabeth. Wszyscy trzej.
– Imogen znowu sie˛ roześmiała. – Musze˛ odgrywać je˛dze˛,
taka już moja rola, ale dzieci uwielbiaja˛ doktora Mitcha
i zrobia˛ wszystko, o co poprosi. Tego typu zaufanie
trudno zdobyć, a jeszcze trudniej je utrzymać. Mitch jest
świetnym lekarzem i wcale nie chce˛, żeby odszedł.
– Sa˛dzisz, że nosi sie˛ z takim zamiarem?
Imogen wzruszyła ramionami.
24 LUCY CLARK

– Zależy od tego, czy przeszłość, od której ucieka,


dopadnie go, czy nie. Już tak bywało z innymi.
Elizabeth zastanawiała sie˛ nad słowami Imogen, kiedy
drzwi sali, w której leżeli chłopcy, otworzyły sie˛ i na
korytarzu pojawił sie˛ Mitch.
– Przymknij jutro oko na to, co sie˛ tu be˛dzie działo,
Imogen – odezwał sie˛ do piele˛gniarki.
– Dobrze – odparła ze śmiechem – ale błagam, nie
narób takiego bałaganu jak poprzednio, dobrze?
– Załatwione.
– A teraz idźcie do przychodni. Zaraz zaczynacie
dyżur. Tina i Ryan już tam sa˛.
– Dobrze. Do zobaczenia – rzucił Mitch i ruszył
korytarzem do wyjścia.
Elizabeth podreptała za nim, zła, że jest dziś tak
uzależniona od niego. Jak mały piesek, pomyślała.
– Pacjenci nie powinni zaja˛ć nam dziś dużo czasu. Jest
nas przecież dwoje – odezwał sie˛ Mitch. – Potem zabiore˛
cie˛ do prywatnej lecznicy, na ulicy obok. Tam też
be˛dziesz miała dyżury.
– W porza˛dku.
Zaprowadził ja˛ do gabinetu lekarskiego, gdzie czekał
na nia˛ Ryan. Ucieszyła sie˛ na jego widok.
– Mitch powiedział, że dzisiaj be˛dziesz wolała mnie
jako asystenta, ponieważ niektórzy pacjenci moga˛ mieć
nie najlepsze maniery – wyjaśnił.
Elizabeth zdziwiła sie˛ w duchu, lecz przypomniawszy
sobie scene˛ z pubu, powstrzymała sie˛ od komentarza.
– Dzie˛kuje˛. – Włożyła wisza˛cy na drzwiach biały
fartuch i zarza˛dziła: – No to zaczynamy.
Pierwszymi pacjentkami były czteroletnie bliźniaczki,
które matka przyprowadziła na szczepienie przeciwko
ODROBINA SZALEŃSTWA 25

meningokowemu zapaleniu opon mózgowych. Bez prob-


lemu pozwoliły sie˛ zbadać, potem Elizabeth dała im
zastrzyk.
– Zawsze sa˛ takie grzeczne?
– Tak – odparła matka. – Urodziły sie˛ jako zroślaki
i w wieku kilkunastu miesie˛cy przeszły serie˛ operacji.
Wtedy oczywiście mieszkaliśmy w Sydney – dodała.
– Potem jednak cały czas byliśmy ne˛kani przez repor-
terów. Nie mogłam sie˛ ruszyć nawet do sklepu, żeby jakiś
nie zrobił mi zdje˛cia. Wie˛c postanowiliśmy z me˛żem, że
sie˛ wyprowadzimy. Wybraliśmy Coober Pedy, ponieważ
byliśmy tu kiedyś jeszcze przed urodzeniem dzieci i bar-
dzo nam sie˛ podobało. Mój ma˛ż uwielbia malować –
wyjaśniła kobieta.
– I dobrze wam sie˛ tu żyje?
– Och, tak. Nikt nie traktuje dzieci jak jaka˛ś sensacje˛.
Sa˛ po prostu zwykłymi dziećmi, tylko bliźniaczkami.
Naste˛pnych kilka osób przyszło jedynie po recepty.
Wszyscy uśmiechali sie˛ miło do nowej lekarki i przy-
gla˛dali sie˛ jej z zainteresowaniem. Domyśliła sie˛, że mu-
si stanowić swoista˛ atrakcje˛, i miała nadzieje˛, że taka sy-
tuacja szybko minie.
Po wyjściu ostatniego pacjenta uzupełniła wpisy do
kart i odetchne˛ła z ulga˛.
– Ale był dziś ruch – skomentował Ryan. – Ludziska
sa˛ pewnie ciekawi, jak wygla˛da angielska córka Maude.
Obawiam sie˛, że po południu, w prywatnej lecznicy, też
tak be˛dzie.
– Hip, hip, hurra!
– Jak przeżyłaś oble˛żenie, Lizzie? – spytał Mitch,
staja˛c w drzwiach.
– Jak widzisz.
26 LUCY CLARK

Mitch podniósł re˛ce, oparł dłonie o górna˛ framuge˛


drzwi i przecia˛gna˛ł sie˛, pre˛ża˛c mie˛śnie. Przez jedno
mgnienie Elizabeth czuła sie˛ jak kangur złapany w świat-
ła reflektorów samochodu, sparaliżowany i przykuty do
miejsca. No, no, facet jest fantastycznie zbudowany,
pomyślała, ale czy musi sie˛ tym aż tak popisywać?
Odwróciła wzrok.
Mitch zamienił kilka słów z piele˛gniarzem, potem
rzucił w jej strone˛:
– Gotowa?
Elizabeth ogarne˛ła biurko wzrokiem.
– Mam to wszystko tu zostawić, czy...?
– Ja sie˛ tym zajme˛. – Ryan nie pozwolił jej dokoń-
czyć. – Jedźcie, bo sie˛ spóźnicie.
– Dzie˛ki. W takim razie jestem gotowa.
– Kareta czeka – oznajmił Mitch i z dworskim ukło-
nem przepuścił ja˛ w drzwiach.
Elizabeth wstrzymała oddech. Nie chciała znowu po-
czuć w nozdrzach hipnotyzuja˛cego zapachu emanuja˛cego
z tego me˛żczyzny. Uważała też, by przypadkiem nie
otrzeć sie˛ o niego.
– Zadowolona z pacjentów? – spytał, ida˛c za nia˛.
– Bardzo. Ryan ostrzegał mnie przed... przed roz-
maitymi podejrzanymi typami, ale chyba przesadził.
Wszyscy byli bardzo sympatyczni. A jak tobie poszło?
– Lepiej nie mówić. Głowa mi pe˛ka.
– Aha. Domyślam sie˛, że wszystkie łagodne przypa-
dki przysłałeś do mnie, a sobie zostawiłeś same cie˛żkie,
tak?
Mitch wzruszył ramionami.
– Powiedzmy, że pierwszego dnia zastosowałem wo-
bec ciebie taryfe˛ ulgowa˛ – odparł i poklepał sie˛ po
ODROBINA SZALEŃSTWA 27

kieszeni. – Gdzie sa˛ moje kluczyki? Imogen? – Podszedł


do recepcji. – Nie zostawiłem tu gdzieś kluczyków do
samochodu?
– Nie. Przykro mi, ale tu ich nie widziałam.
Tymczasem Elizabeth wyje˛ła z szafki torebke˛ i spo-
kojnie czekała.
– Trudno. Pewnie sa˛ w stacyjce. No, jedziemy.
– To do jutra. Mam nadzieje˛, że jakoś dotrwasz do
wieczora, Elizabeth – rzuciła Imogen.
– I ja też. Do jutra.
Zobaczyła, że Mitch już wyszedł, wie˛c szybko ruszyła
za nim. Słońce na dworze natychmiast ja˛oślepiło. Włoży-
ła ciemne okulary i zacze˛ła rozgla˛dać sie˛ za swoim
towarzyszem, lecz dostrzegła jedynie pare˛ nóg wystaja˛-
cych z otwartych drzwi kabiny pikapa. Mitch najwyraź-
niej szukał kluczyków pod fotelami.
– Jak ci sie˛ udało otworzyć drzwi? – spytała, pod-
chodza˛c bliżej.
Krytycznym okiem przyjrzała sie˛ pojazdowi. Spod
warstwy brudnopomarańczowego kurzu pokrywaja˛cego
cała˛ karoserie˛ gdzieniegdzie przeświecał oryginalny bia-
ły lakier. Dolne partie pokryte były brunatnoczerwonym
nalotem.
– Nie zamykałem ich. Tutaj nie ma takiej potrzeby
– odparł, potem sie˛gna˛ł pod siedzenie kierowcy. – Tu też
ich nie ma – mrukna˛ł i wyprostował sie˛ nagle, uderzaja˛c
głowa˛ o framuge˛ drzwi. – Uuuu!
No, chłopie, wiesz, jak zrobić wrażenie na dziew-
czynie, pomyślał i uśmiechna˛ł sie˛ do siebie. Spojrzał na
Elizabeth. Miała na sobie granatowe spodnie i różowa˛
koszulowa˛ bluzke˛ i wygla˛dała jak przysłowiowa angiels-
ka róża. Czy w surowym australijskim klimacie zwie˛dnie
28 LUCY CLARK

i uschnie, czy też głe˛boko zapuści korzenie w te˛ ziemie˛


i rozkwitnie?
– Cóż, komu w droge˛... – zacza˛ł. – Wsiadaj, ru-
szamy – polecił, schylił sie˛, sie˛gna˛ł pod kierownice˛,
zwarł kable i uruchomił silnik. Elizabeth przygla˛dała
mu sie˛ oniemiała. – Dlaczego nie wsiadasz? – zdziwił
sie˛.
– Jak tego dokonałeś?
– Cze˛sto gubie˛ klucze, wie˛c zamiast za każdym razem
grzebać pod deska˛, przedłużyłem kable, żeby mi było
łatwiej. Wystarczy na krótko zetkna˛ć to z tym i po krzyku.
Elizabeth była pod wrażeniem. Obeszła pikapa, sie˛g-
ne˛ła do klamki, szarpne˛ła. Bez rezultatu.
– Do góry i do siebie – poinstruował Mitch. Pochylił
sie˛ i otworzył drzwi od wewna˛trz. – Trzeba sie˛ przy-
zwyczaić.
Wahała sie˛, czy wsia˛ść, czy wpierw strzepna˛ć kurz
z fotela. Była zadowolona, że nie włożyła białych spodni,
tylko granatowe. W końcu usiadła, a Mitch, nie czekaja˛c,
aż zapnie pas, ruszył. Zanim uporała sie˛ z pasem, stana˛ł.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
– Przecież mogliśmy przejść ten kawałek.
– Owszem, ale wtedy obsiadłyby nas te wstre˛tne
muszki.
Elizabeth roześmiała sie˛.
– Racja.
– Wiesz co? Po raz pierwszy, odka˛d sie˛ poznaliśmy,
naprawde˛ sie˛ śmiejesz.
Natychmiast spoważniała. Uniosła brwi i odparła:
– Dziwisz sie˛? Jak mam sie˛ śmiać, skoro bez przerwy
nazywasz mnie Lizzie?
– Nie lubisz tego zdrobnienia?
ODROBINA SZALEŃSTWA 29

– Nie udawaj głupiego, Mitch. Doskonale wiesz, że


nie lubie˛, i specjalnie robisz mi na złość.
– To prawda.
– No właśnie – rzekła Elizabeth, otworzyła drzwi
i wysiadła.
ROZDZIAŁ TRZECI

Nie zmartwił sie˛ jej napuszona˛ mina˛. Zwróciła sie˛ do


niego po imieniu! To już poste˛p!
– Hurra! – mrukna˛ł pod nosem.
Weszli do przychodni.
– Dzień dobry, Daphne – zwrócił sie˛ do młodej
recepcjonistki. – To jest doktor Elizabeth Blakeny-Smith.
Uff, długie, nie? Ale co poradzić?
– Po prostu Elizabeth...
Przerwał im dzwonek telefonu. Daphne podniosła
słuchawke˛.
– Do ciebie, Mitch. Ten specjalista z Adelajdy.
– Świetnie. Przeła˛cz do mojego gabinetu – poprosił,
a zwracaja˛c sie˛ do Elizabeth, dodał: – Przepraszam, ale to
ważne. Daphne pokaże ci, co i jak.
Recepcjonistka zaprowadziła Elizabeth do łazienki
i kuchenki. Karty pacjentów znajdowały sie˛ na regale
za jej biurkiem, a szafka z podre˛cznymi lekami była
wbudowana w ściane˛ pomie˛dzy sa˛siaduja˛cymi ze soba˛
gabinetami.
– To już ponad dwa miesia˛ce od wyjazdu twojego
poprzednika, ale chyba wszystko tu jest – powiedziała.
– Dlaczego wyjechał?
– Podejrzewam, że przeszłość go dopadła. Po prostu
nie przedłużył kontraktu, a ja nie pytałam o przyczyny.
Mitch dwoił sie˛ i troił, personel szpitala pomagał mu, jak
ODROBINA SZALEŃSTWA 31

mógł, ale naprawde˛ sie˛ ciesze˛, że tu jesteś. On należy do


tego gatunku ludzi, którzy daja˛ z siebie wszystko, ale
w końcu i on nie wytrzyma, prawda?
Elizabeth kiwne˛ła potakuja˛co głowa˛.
– Wiem, co masz na myśli.
Nagle drzwi wejściowe otworzyły sie˛ i zawieszony
nad nimi dzwoneczek delikatnie zadzwonił. Do środka
weszło starsze małżeństwo. Kobieta przytrzymała drzwi,
czekaja˛c, aż wejdzie za nia˛ ma˛ż posługuja˛cy sie˛ bal-
konikiem.
– Jean i Fred, witajcie. Usia˛dźcie na chwile˛ – za-
prosiła Daphne.
Małżonkowie obrzucili Elizabeth taksuja˛cym spojrze-
niem i uśmiechne˛li sie˛ do niej.
– Działasz jak magnes. Be˛dziesz miała dziś komplet
pacjentów – stwierdziła Daphne.
– Samych ciekawskich?
– Tak, no i oczywiście troche˛ turystów. Wie˛kszość
tutejszych woli skorzystać z ubezpieczalni, oczywiście
jeśli nie wydarzy sie˛ nic nagłego, ale turyści najcze˛ściej
zgłaszaja˛ sie˛ tutaj.
– Jaki to procent pacjentów?
– Prawie połowa, czasami nawet wie˛cej. Zależy od
pory roku. W kwietniu i październiku odbywa sie˛ tu
festiwal, wie˛c wtedy mamy naprawde˛ urwanie głowy.
– Liste˛ pacjentów znajde˛ na biurku, tak?
– Tak. Tu sa˛ karty. Bierz pierwsza˛ z wierzchu.
Elizabeth głośno odczytała nazwisko:
– Pan Caplan.
– Fred. Prosze˛ zwracać sie˛ do mnie po imieniu. Od
razu poczuje˛ sie˛ młodziej – zażartował me˛żczyzna z bal-
konikiem.
32 LUCY CLARK

Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛ rozbawiona.


– W takim razie, Fred, zapraszam do gabinetu.
Poczekała, aż małżonkowie wejda˛ i usia˛da˛, zaje˛ła
miejsce za biurkiem i szybko zerkne˛ła na notatki Mitcha.
Zacze˛ła sie˛ już przyzwyczajać do jego charakteru pisma.
– Z czym przychodzicie? – zapytała.
– Fred niedawno wrócił z Adelajdy – zacze˛ła Jean
– gdzie miał wszczepiona˛ proteze˛ stawu biodrowego.
– To było straszne. Nie cierpie˛ dużych miast – wtra˛cił
Fred.
– Teraz, kiedy zrobiło sie˛ zimno, kaszle i oddycha ze
świstem, wie˛c sie˛ o niego martwie˛ – cia˛gne˛ła Jean.
Zimno? – zdziwiła sie˛ Elizabeth w duchu. Wiedziała
jednak, że dla tubylców spadek temperatury musi być
znaczny.
– Mieszkacie pod ziemia˛?
– Och, tak. Inaczej sie˛ nie da.
– A jak z biodrem po operacji?
– Zupełnie dobrze. Tina jest nie tylko piele˛gniarka˛, ale
i fizjoterapeutka˛ – odpowiedziała Jean za me˛ża. – Wpada-
ła do nas i w końcu to ona zasugerowała, żebyśmy zgłosili
sie˛ do lekarza. Daphne była tak dobra, że zapisała nas na
dzisiaj. Gdybyś nie przyjechała, musielibyśmy długo
czekać, aż znalazłby sie˛ wolny termin u Mitcha.
Elizabeth nie znalazła w karcie notatek Tiny, za-
dzwoniła wie˛c do Daphne z prośba˛, żeby to sprawdziła.
Tymczasem zbadała Freda. Stwierdziła, że mimo bólu
odczuwanego przy pewnych ruchach wszystko jest na
dobrej drodze.
– A teraz chciałabym osłuchać ci płuca – oznajmiła
i założyła słuchawki. – Miałeś kiedykolwiek kłopoty
z oddychaniem? – zapytała.
ODROBINA SZALEŃSTWA 33

W karcie nie było wzmianki na ten temat.


– Nigdy – oświadczył Fred z duma˛. – Jestem jednym
z niewielu górników, którzy nie nabawili sie˛ astmy. Co
prawda przez to biodro od pewnego czasu nie pracuje˛
i chyba już nie zjade˛ pod ziemie˛...
– Nie martw sie˛. – Żona poklepała go po re˛ce. – Fred
zaja˛ł sie˛ wyrobem biżuterii – wyjaśniła. – Kiedy sie˛
okazało, że nie może pracować w kopalni, skończył kurs
szlifowania kamieni i zacze˛liśmy nowy rozdział w życiu.
– To wspaniale – ucieszyła sie˛ Elizabeth.
Starannie odnotowała w karcie swoje obserwacje. No,
no, pomyślała z uznaniem, w wieku siedemdziesie˛ciu
dwóch lat Fred nie boi sie˛ próbować. To napawa optymiz-
mem. Sama nie skończyła jeszcze trzydziestki, ale za-
czynanie życia od nowa wydawało sie˛ jej ogromnym
ryzykiem. Czuła le˛k przed takim krokiem. Zrobiła Fredo-
wi jeszcze kilka badań, zbadała mu pojemność płuc
spirometrem i wreszcie oznajmiła:
– Musisz używać inhalatora, Fred. To pomoże usuna˛ć
świsty w płucach. Jest szansa, że gdy płuca sie˛ oczyszcza˛,
be˛dziesz mógł go odstawić, ale za kilka dni chciałabym
ponownie cie˛ zbadać, żeby zobaczyć, jakie sa˛ poste˛py.
Gdyby przedtem wynikły jakieś problemy, zgłoś sie˛
natychmiast.
Podeszła do szafy z lekami, otworzyła ja˛ i znalazła
pokazowy inhalator, po czym wytłumaczyła Fredowi,
jak ma sie˛ nim posługiwać. Kiedy była pewna, że
oboje z Jean wszystko zrozumieli, przeszła do naste˛pnej
sprawy.
– Wypisze˛ też recepte˛ na enkorton...
– Co to takiego?
– To preparat sterydowy rozszerzaja˛cy naczynia.
34 LUCY CLARK

Dzie˛ki temu lek przyjmowany w inhalatorze zadziała


lepiej i szybciej. Poproście Daphne, żeby zapisała was do
mnie na czwartek lub pia˛tek. Jeśli nie tutaj, przyjme˛ was
w szpitalu – dodała, wstaja˛c.
– Nigdy nie sa˛dziłem, że i ja dostane˛ astmy – zmartwił
sie˛ Fred.
– Zobaczysz, damy sobie z tym rade˛ – pocieszała go
Elizabeth.
Pożegnawszy sie˛ z sympatycznym małżeństwem, we-
zwała kolejnego pacjenta. Ze zdziwieniem stwierdziła, że
w poczekalni utworzyła sie˛ spora kolejka. W cia˛gu dwóch
godzin uporała sie˛ ze wszystkimi i zaniosła karty Daphne.
Recepcjonistka doła˛czyła je do całkiem sporej sterty.
– Pomoge˛ ci – zaproponowała Elizabeth, widza˛c, że
dziewczyne˛ czeka masa pracy.
– Dzie˛ki.
W krótkim czasie powkładała dokumenty na miejsce.
Tylko z ostatnia˛ koperta˛ miała kłopoty. Kiedy usiłowała
rozsuna˛ć segregatory, jeden wysuna˛ł sie˛ i spadł na pod-
łoge˛. Pochyliła sie˛, by go podnieść. Ku swojemu zdumie-
niu zobaczyła wypisane na nim nazwisko matki.
Czyżby Maude chorowała? Czyżby coś ukrywała
przed własna˛ córka˛? Elizabeth wiedziała, że etyka lekars-
ka zabrania jej zajrzeć do dokumentacji. Maude nie jest
przecież jej pacjentka˛. Teczka była gruba, co świadczyło
o tym, że sprawa jest poważna. Na ile poważna? Odka˛d
Maude sie˛ leczy?
– No, nareszcie koniec – rozległ sie˛ głos Mitcha.
– Jaki jest naste˛pny punkt programu, doktorze
O’Neill? – zapytała.
– Mitch, już zapomniałaś? – poprawił ja˛. – Bierz
torebke˛. Odwioze˛ cie˛ do domu.
ODROBINA SZALEŃSTWA 35

W kabinie pikapa Elizabeth zauważyła sporych roz-


miarów urza˛dzenie wygla˛daja˛ce na telefon.
– Co to? – zainteresowała sie˛.
– Telefon satelitarny – wyjaśnił Mitch. – Widzisz te˛
duża˛ antene˛ z przodu karoserii? To dzie˛ki niej odbieramy
sygnał z satelity. Tutaj telefony komórkowe cze˛sto za-
wodza˛.
W milczeniu kiwne˛ła głowa˛. To jest naprawde˛ zupeł-
nie inny świat, pomyślała. Wyjrzała przez okno i uśmie-
chne˛ła sie˛ na widok kilku rachitycznych drzewek na
pustyni.
– Co cie˛ tak rozbawiło? – spytał Mitch.
– Te drzewa. Sa˛ takie zielone, a przecież w Coober
Pedy deszcz to podobno wydarzenie. – Mitch wzruszył
ramionami i nie odpowiedział. – Nie lubisz drzew?
– Lubie˛ ten krajobraz – odparł wymijaja˛co. – A co do
deszczu, to rzeczywiście średni roczny opad wynosi
zaledwie pie˛ć milimetrów. Tutejsi ludzie zbieraja˛ każda˛
krople˛, filtruja˛, oczyszczaja˛ i ponownie wykorzystuja˛
w gospodarstwie.
– Tutejsi ludzie? – zdziwiła sie˛. – A ty nie uważasz sie˛
za tutejszego?
Mitch znowu wzruszył ramionami.
– Ja jestem tu zaledwie rok. Za to Maude to co innego.
Mocno zapuściła korzenie, chociaż wcia˛ż mówi z tym
akcentem brytyjskich wyższych sfer. Ile lat tu mieszka?
– Dwadzieścia osiem. Przyjechała, jak miałam rok.
– Ale bez ciebie?
– Ze mna˛, jednak w Sydney dopadła ja˛ policja. Po
procesie, kiedy sa˛d przyznał mnie ojcu, odesłano mnie do
Londynu.
– Wie˛c wychowałaś sie˛ bez matki?
36 LUCY CLARK

– Tak.
– Z tego, co wiem, twój ojciec jest typem despoty.
– Mylisz sie˛ – zaprotestowała, potem jednak spojrzała
na Mitcha, westchne˛ła i z pewnym wahaniem dodała:
– Tak... Ojciec lubi mieć wszystko i wszystkich pod
kontrola˛.
– Maude troche˛ mi o nim opowiadała. Bez wchodze-
nia w szczegóły – dodał pospiesznie. – Ale czasami to
i owo samo wynikło w rozmowie.
– Dawno ja˛ znasz?
– Od przyjazdu. Była dla mnie bardzo życzliwa.
– A inni nie?
– Tu ludzie sa˛ ostrożni. Coober Pedy można chyba
porównać do amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Czasa-
mi nie ufaja˛ aparatowi sprawiedliwości i biora˛ sprawy
w swoje re˛ce. To już nie to samo co w latach sześć-
dziesia˛tych, szczytowym okresie wydobywania opali, ale
wcia˛ż kra˛ża˛ mroża˛ce krew w żyłach historie. Dla turys-
tów to atrakcja, dla nowych osadników przestroga.
– Historie? Jakie historie? Skoro zacza˛łeś, to teraz już
musisz mi jaka˛ś opowiedzieć.
– Dobrze, ale wejdźmy do środka.
Mitch wysiadł, zapukał do drzwi wejściowych, potem
szarpna˛ł za klamke˛. Maude nie było w domu, sie˛gna˛ł wie˛c
do schowka po zapasowy klucz. Zanim Elizabeth zda˛żyła
wysia˛ść, wszedł do domu, zapalił światło i zrzucił buty.
– Napijesz sie˛ czegoś zimnego? – spytał, kieruja˛c sie˛
do kuchni. – Wspaniale orzeźwia po całym dniu z pacjen-
tami.
– Poprosze˛. – Mitch otworzył lodówke˛ i podał jej
butelke˛ napoju imbirowego. – Widze˛, że czujesz sie˛ tu jak
u siebie w domu – skomentowała.
ODROBINA SZALEŃSTWA 37

– Maude wie, że lubie˛ ten napój, i zawsze trzyma dla


mnie kilka butelek. Udało mi sie˛ ja˛chyba przekonać, żeby
sie˛ przerzuciła.
– Z czego na co?
– Z prawdziwego piwa na napój imbirowy.
– Nie lubisz piwa?
– Nie pije˛ alkoholu.
– Aha... Przepraszam, pójde˛ przywitać sie˛ z Maude.
– Jej nie ma.
– Ska˛d wiesz?
– Drzwi były zamknie˛te. Znalazłem klucz i...
– To wiesz, gdzie chowa klucz? No, no. Widze˛, że
jesteś z moja˛ matka˛ w bardziej zażyłych stosunkach, niż
mi sie˛ wydawało.
– Nie ma w tym nic złego. Przyjaźnimy sie˛. Poza tym
ła˛cza˛ nas interesy.
– Interesy?
– Tak. Kilka miesie˛cy po moim przyjeździe potrzebo-
wała pienie˛dzy na inwestycje w kopalni, ja sie˛ napatoczy-
łem i tak zostaliśmy wspólnikami. Dlaczego nie pijesz?
Nie smakuje ci? – spytał.
Elizabeth wypiła łyk napoju.
– Smakuje, tylko...
– Tylko...
– Nigdy nie piłam z butelki. Zawsze ze szklanki.
– Nie wypada? Grzeczne dziewczynki nie pija˛
z gwinta?
Elizabeth pocia˛gne˛ła kolejny łyk i oblizała wargi.
– Nie, nie. Wiesz, to nawet smakuje inaczej...
Ich spojrzenia spotkały sie˛. Mitch odstawił butelke˛ na
stół, potem pochylił sie˛ do przodu, wyja˛ł butelke˛ z jej re˛ki
i postawił obok swojej.
38 LUCY CLARK

– Wiesz, że twoje oczy rzucaja˛ zielone błyski, kiedy


jesteś zła albo... albo podniecona? – Wierzchem dłoni
pogładził ja˛ po policzku. – Pie˛kne błyski, jestem pod
wrażeniem. Zrobiłbym wszystko, żeby je cze˛ściej widy-
wać, nawet gdybym miał narazić sie˛ na twój gniew albo
śmiech. – Głos Mitcha przeszedł w szept, jego usta sie˛
zbliżyły...
Nie drgne˛ła, nie cofne˛ła sie˛. Siedziała nieruchomo,
czekaja˛c, pragna˛c tego pocałunku. Gdy poczuła muś-
nie˛cie jego warg, przymkne˛ła oczy, koncentruja˛c sie˛ na
doznaniach, jakie wyzwolił w niej dotyk jego ust.
Co ja wyprawiam, pomyślała. Pozwalam, żeby nie-
znajomy me˛żczyzna mnie całował, i to już drugi raz!
Powinnam natychmiast go odepchna˛ć! To nie wypada!
Zawsze robiła tylko to, co wypada.
Właściwie dlaczego, zbuntowała sie˛ w duchu. Dlacze-
go nie moge˛ zrobić czegoś szalonego, raz zapomnieć
o rozsa˛dku? Chciałam, żeby Mitch mnie pocałował. Cały
dzień tylko o tym myślałam. Serce zacze˛ło jej bić szyb-
ciej, drgne˛ła. Wtedy ku swemu zdumieniu spostrzegła, że
Mitch zacza˛ł sie˛ cofać.
– Nie – szepne˛ła i wycia˛gne˛ła dłoń, chca˛c go za-
trzymać.
Wstrzymał oddech, gdy opuszkami palców dotkne˛ła
jego rozchylonych warg. Błe˛kit jego oczu był tak inten-
sywny jak niebo o poranku. Wsune˛ła palce w jego włosy,
przycia˛gne˛ła jego głowe˛ do siebie. Ich usta znowu sie˛
spotkały. I wtedy po raz pierwszy w życiu poczuła sie˛
wolna.
ROZDZIAŁ CZWARTY

– Widze˛, że już sie˛ zadomowiłaś w Coober Pedy


– głos Maude przenikna˛ł do ich świadomości.
Elizabeth otworzyła oczy i odwróciła sie˛ gwałtownie.
– Mama?! – wykrzykne˛ła. Oblała sie˛ rumieńcem
i zerwała z miejsca.
– Nie przeszkadzajcie sobie – rzuciła Maude i podeszła
do lodówki. – Zostawiliście mi coś do picia? – zapytała.
– Jakżeby nie – odezwał sie˛ Mitch. Wstał, spojrzał na
Elizabeth i wycia˛gna˛ł do niej re˛ke˛. – Lizzie?
– Nie nazywaj mnie tak! – sykne˛ła przez ze˛by, od-
wróciła sie˛ na pie˛cie i wybiegła z pokoju.
Mitch, skonsternowany, opuścił głowe˛.
– Poszła do siebie? – spytała Maude.
– Tak.
– Nie przejmuj sie˛. Ona została wychowana w bardzo
konserwatywnym środowisku. Australia, Coober Pedy,
ty... za dużo wrażeń naraz. Wyjechała z Anglii, bo
znalazła sie˛ na życiowym zakre˛cie, a teraz jest jeszcze
bardziej zagubiona... – Maude urwała. – Szkoda, że nie
udało mi sie˛ spotkać z nia˛ wcześniej – westchne˛ła.
– To znaczy?
– Nie miałam wpływu na jej dorastanie.
– Ona od dobrych dziesie˛ciu lat jest dorosła, Maude.
– Wiem, a odka˛d skończyła siedemnaście lat, byłyś-
my w stałym kontakcie, niestety jedynie listownym.
40 LUCY CLARK

Skończyła szkołe˛, wyjechała na studia, ale gdybym miała


ja˛ tu, gdyby przyjeżdżała na wakacje, ferie, może by to
miało jakiś wpływ. Może nie bałaby sie˛ nowego, nie-
znanego.
Mitch milczał. Dopiero po chwili zorientował sie˛, że
jego wspólniczka bacznie mu sie˛ przygla˛da.
– O co chodzi?
– Spodobała ci sie˛, co?
Mitch roześmiał sie˛.
– Źle sie˛ maskuje˛.
– Moge˛ zapytać, czy masz uczciwe zamiary wobec
mojej córki?
– Lepiej nie.
Maude zaśmiała sie˛, a poważnieja˛c, rzekła:
– Nie złam jej serca. – Mitch uniósł brwi. – Moim
obowia˛zkiem jest cie˛ ostrzec, ale...
– Ale?
– Ale podejrzewam, że nie jesteś podrywaczem. Od-
ka˛d tu przyjechałeś, ani razu nie widziałam cie˛ z dziew-
czyna˛, nie słyszałam, żebyś sie˛ chwalił podbojami, jak to
robia˛ inni. A przede wszystkim pamie˛tam, co powiedzia-
łeś mi o Soni i ile dla ciebie znaczyła. Czuje˛ sie˛ zasz-
czycona, że okazujesz zainteresowanie moja˛ córka˛. Czy
ona ja˛ przypomina?
– Lizzie? – Mitch uśmiechna˛ł sie˛ ze smutkiem, dopił
napój i odstawił pusta˛ butelke˛ na stół. – Nie, jest całkiem
inna. Ja też jestem już innym człowiekiem. Nie wiem, jak
ci to wytłumaczyć, ale twoja córka zrobiła na mnie
ogromne wrażenie. A z wiekiem nauczyłem sie˛ ufać
instynktowi.
– Dobrze, że nie próbujesz go w sobie zagłuszyć.
– To wcale nie jest łatwe. Po tym pocałunku w pubie
ODROBINA SZALEŃSTWA 41

miałem ochote˛ uciekać, gdzie pieprz rośnie. – Urwał,


spojrzał na zegarek. – No, na mnie czas. Powiedz Lizzie,
że przyjade˛ po nia˛ o siódmej.
– Tak wcześnie?
– Zapraszam ja˛ na śniadanie.
– A ona wie o tym?
– Nie, ale sa˛dze˛, że sie˛ ucieszy.
– Dobrze. Powtórze˛ jej. – Maude odczekała, aż war-
kot silnika umilkł w oddali, i zawołała: – Możesz wyjść.
Już sobie poszedł. – Elizabeth uchyliła drzwi swojego
pokoju i na wszelki wypadek ostrożnie wyjrzała. – Dob-
rze sie˛ czujesz? – spytała matka.
– Tak. Dzie˛kuje˛.
– Chcesz porozmawiać?
– Nie. Dzie˛kuje˛.
– Moja grzeczna dziewczynka!
– Wolałabyś, żebym była niegrzeczna?
– Och, Lizzie! Ja ciebie nie krytykuje˛, tylko stwier-
dzam fakt. Nie chcesz rozmawiać o Mitchu, w porza˛dku,
ale jeśli zmienisz zdanie, jestem do usług.
– Pomóc ci przy kolacji?
– Bardzo prosze˛.
Przez pewien czas w milczeniu krza˛tały sie˛ po kuchni,
a kiedy w końcu usiadły do jedzenia, Maude zagadne˛ła:
– Skoro nie chcesz rozmawiać o Mitchu, to może
powiesz mi, co sie˛ stało z twoim chłopakiem.
– Masz na myśli Marcusa?
– Tak. Domyślam sie˛, że skoro całowałaś sie˛ z Mit-
chem, z tamtym nie układa ci sie˛ najlepiej.
– Nigdy sie˛ nie układało, przynajmniej jeśli o mnie
chodzi. To mie˛dzy innymi z powodu Marcusa chciałam
wyjechać z Anglii. Potrzebuje˛ czasu, żeby to przemyśleć.
42 LUCY CLARK

– Na jakim etapie sie˛ rozstawaliście?


– Ojciec i Marcus zacze˛li planować nasz ślub. Ślub!
Rozumiesz? A mnie nikt nawet nie zapytał o zgode˛.
Powiedziałam Marcusowi, że musze˛ odpocza˛ć od tego
wszystkiego, że potrzebuje˛ troche˛ czasu dla siebie i dlate-
go podczas mojego pobytu w Australii ma sie˛ ze mna˛ nie
kontaktować. Obaj z ojcem dobrali sie˛ jak w korcu maku,
rozumieja˛ sie˛ w pół słowa i czasami mam wrażenie, że...
– Urwała, machne˛ła re˛ka˛. – Zostawmy te sprawy.
– Prosze˛, dokończ, Liz.
– Nie. Nie należy obarczać innych swoimi problemami.
– Ja nie jestem nikim obcym, tylko twoja˛ matka˛. Tak
sie˛ złożyło, że nie było mnie przy tobie, kiedy dorastałaś,
ale kiedyś byłaś przecież cze˛ścia˛ mnie i pragne˛, żebyś
teraz pozwoliła mi być cze˛ścia˛ siebie. Prosze˛...
Łzy wzruszenia napłyne˛ły Elizabeth do oczu. Uje˛ła
dłoń Maude i rzekła:
– Mam takie wrażenie, że tata i Marcus chca˛ ułożyć
mi życie, nie pytaja˛c mnie o zdanie. Lubie˛ Marcusa,
naprawde˛, ale...
– Ale to nie to?
– Właśnie. Na przykład kiedy on mnie całuje, ja tu,
w środku, niczego nie czuje˛...
– A Mitch? – spytała Maude cicho.
Mitch? Elizabeth odłożyła widelec, przygryzła warge˛,
spuściła wzrok.
– To nie jest me˛żczyzna dla mnie...
Maude zaśmiała sie˛.
– Znam to uczucie.
– Znasz?
– Kiedy Stu pierwszy raz mnie pocałował, wiedzia-
łam, że jestem trafiona i zatopiona.
ODROBINA SZALEŃSTWA 43

– Mówiłaś, że był dla ciebie bratnia˛ dusza˛.


– Bo był.
– Ale pochodził z innego świata, tak?
– Stu był hałaśliwy, czasami wre˛cz odrażaja˛cy, trys-
kał energia˛ i dowcipem. Kawał typowego Australijczyka,
przynajmniej mnie takim sie˛ wydawał. Przy nim do-
świadczyłam doznań, o jakich mi sie˛ nawet nie śniło.
Zwia˛zek z nim przyniósł mi wyzwolenie. A z pocza˛tku
sa˛dziłam, że to facet nie dla mnie.
– Chcesz powiedzieć, że Mitch jest dla mnie, tak?
– Chce˛ powiedzieć, że sama musisz o tym zdecydo-
wać, kochanie, ale jeśli chcesz sie˛ zwierzyć ze swoich
wa˛tpliwości, zawsze możesz na mnie liczyć. Opowiedz
mi o Marcusie. Jak sie˛ poznaliście?
– Ojciec mi go przedstawił. Jest młodszym wspól-
nikiem w jego kancelarii prawnej.
– Wie˛c ma jego błogosławieństwo.
– Absolutnie! Marcus jest dżentelmenem w każdym
calu, poza tym jest mocno ustosunkowany. Szanuje to, że
lubie˛ moja˛ prace˛, i godzi sie˛ z faktem, że czasami jestem
zaje˛ta o bardzo dziwnych porach.
– Chodza˛cy ideał!
– Czasami odnosze˛ takie wrażenie, i to mnie przeraża.
Wpe˛dza mnie w kompleksy. Mam uczucie, że pracuje˛
tylko po to, żeby był ze mnie zadowolony, żeby tata był ze
mnie zadowolony, żeby moi przełożeni byli ze mnie
zadowoleni... Robie˛ to, czego sie˛ ode mnie oczekuje,
i w końcu nie wiem, czy potrafiłabym sie˛ zdobyć na coś
innego.
– Jednak przyjechałaś tutaj.
Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛.
– Przyjechałam.
44 LUCY CLARK

– To wymagało niemałej odwagi.


– Nie. To była okazja popracować w innym kraju
i odwiedzić ciebie. To co innego, niż gdybym przyjechała
ot tak, bez celu, spontanicznie, zdobyła sie˛ na jakiś
szalony krok.
– Chciałabyś zrobić coś takiego? To dla ciebie ważne?
– Wydaje mi sie˛, że tak. Czuje˛ sie˛ zagubiona.
– To dlatego całowałaś sie˛ dziś z Mitchem? Bo to było
coś szalonego?
– Dlatego także.
– Nie wykorzystuj go do własnych celów, Liz. Mitch
to nie zabawka, z która˛ możesz eksperymentować.
– Źle mnie zrozumiałaś.
– Wie˛c spodobał ci sie˛?
– Prawie go nie znam.
– Ale sie˛ z nim całowałaś.
Elizabeth puściła re˛ke˛ Maude, wstała i zacze˛ła prze-
chadzać sie˛ po kuchni.
– Pocia˛ga mnie. Chyba mu sie˛ podobam. Coś dziś
mie˛dzy nami zaiskrzyło, zapragne˛łam go pocałować...
i pocałowałam.
Maude klasne˛ła w re˛ce.
– Brawo! I co dalej?
– Nic. To był moment.
– A jeśli taki moment sie˛ powtórzy?
– To wtedy sie˛ nad tym zastanowie˛.
Maude przygla˛dała sie˛ jej uważnie.
– Dobrze. Skoro tak chcesz to rozegrać.

Elizabeth, otulona kocem, znowu siedziała przed wej-


ściem do domu matki, podziwiaja˛c wschód słońca. Była
wyka˛pana, ubrana i czekała na przyjazd Mitcha. Dokoń-
ODROBINA SZALEŃSTWA 45

czyła kawe˛ i postawiła kubek na ziemi. Bała sie˛, że


stłucze naste˛pny.
Rozpamie˛tywała w myśli wczorajsza˛ rozmowe˛ z mat-
ka˛. Maude spytała, jak zamierza ułożyć swe stosunki
z Mitchem. Ba!
– Ta marsowa mina to z mojego powodu? – Głe˛boki
me˛ski głos rozległ sie˛ przy niej tak nagle, że przestraszona
aż przycisne˛ła dłoń do piersi. Mitch zacza˛ł ja˛przepraszać.
– Sa˛dziłem, że słyszałaś, jak podjeżdżam, otwieram
drzwi, zatrzaskuje˛...
– Zamyśliłam sie˛ – odparła.
Przysuna˛ł sobie fotel i usiadł obok niej.
– Maude parzy kawe˛?
– Jeszcze śpi, ale kawa jest zaparzona.
– Świetnie. – Wstał i znikna˛ł w drzwiach. Elizabeth
spojrzała na zegarek i stwierdziła, że Mitch przyjechał
kwadrans przed czasem. – Zimny poranek – zagadna˛ł,
wróciwszy z paruja˛cym kubkiem kawy.
– Chłodno, ale przyjemnie.
– Poczekaj do lata, ale wtedy zrobi sie˛ gora˛co!
– Wcale mnie ta perspektywa nie cieszy.
– Nie martw sie˛, przywykniesz. Pod ziemia˛, gdzie
wie˛kszość z nas mieszka, utrzymuje sie˛ stała, znacznie
niższa temperatura, potem wskakujesz do klimatyzowa-
nego samochodu, potem do klimatyzowanego szpitala
i tak dalej. Właściwie to dobrze, że przyjechałaś teraz.
Zda˛żysz sie˛ zaaklimatyzować.
– Tak. Chociaż te muszki pojawiaja˛ce sie˛ w środku
dnia doprowadzaja˛ mnie do szału.
Mitch roześmiał sie˛.
– Latem jest jeszcze gorzej.
– Nie mów.
46 LUCY CLARK

– Popatrz na to bardziej optymistycznie. Przynaj-


mniej nauczysz sie˛ salutować po australijsku.
– Salutować? Po australijsku?
– O tak. – Mitch machna˛ł re˛ka˛, jak gdyby ope˛dzał sie˛
od much. Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛. – Wiesz, nie moge˛ ci
sie˛ oprzeć...
Pochylił sie˛ ku niej, a ona poczuła świeży zapach ciała
po porannym prysznicu. Przymkne˛ła powieki, a Mitch
zbliżył sie˛ jeszcze bardziej. Otworzyła oczy, napotkała
jego spojrzenie. Delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.
– Nie, Mitch... Przestań. Nie możemy.
Wczoraj wieczorem przez cała˛ droge˛ do domu myślał
o niej. W głowie miał tysia˛ce pytań, jakie chciałby jej
zadać. W nocy zaś mu sie˛ przyśniła.
– Za szybkie tempo? – spytał, cofaja˛c głowe˛.
– Zdecydowanie – odparła. – Ja... – zaja˛kne˛ła sie˛ – ja
nie moge˛ angażować sie˛ teraz w zwia˛zek. Moja sytuacja...
jest i tak wystarczaja˛co skomplikowana.
– Me˛żczyzna?
– Nie. To znaczy... i tak, i nie.
– Raczej tak czy raczej nie?
– W Anglii spotykałam sie˛ z kimś.
– I co sie˛ stało?
– On chciał, żebyśmy zrobili naste˛pny krok, a ja...
– A ty nie – dokończył za nia˛.
– Otóż to. Sama nie wiem, czego chce˛. Czuje˛ sie˛ jak
aktorka, która całe życie recytowała napisany dla niej
tekst, a teraz ma okazje˛ troche˛ poimprowizować, lecz nie
wie, jak to zrobić. – Mitch już otwierał usta, by coś
powiedzieć, lecz uniosła dłoń i nakazała mu milczenie.
– Prosze˛. Cała˛noc zastanawiałam sie˛, jak ci to powiedzieć.
Coś... mie˛dzy nami jest, oboje to czujemy, prawda? Ale...
ODROBINA SZALEŃSTWA 47

– Ale nic o sobie nie wiemy.


– Jest jedno ale... – Umilkła i wzie˛ła głe˛boki oddech,
zanim dokończyła: – Nie chce˛ cie˛ wykorzystywać.
– Wykorzystywać? W jaki sposób?
Elizabeth rozbawiło jego zdziwienie.
– Jesteś... inny. Wolny, bezkompromisowy, całujesz
obce kobiety przy wejściu do pubu...
– To był odosobniony przypadek. Chłopaki naśmie-
wali sie˛ ze mnie, że odka˛d tu przyjechałem, nie widzieli
mnie z żadna˛ dziewczyna˛ i zarzucali mi, że uprzedziłem
sie˛ do tutejszych panien. Skończyło sie˛ głupim zakładem,
a przypadek sprawił, że padło na ciebie.
– Widzisz? Ty potrafisz robić głupie rzeczy, ja nie.
Nigdy nie robiłam. Ale przy tobie nabieram ochoty
– dodała i zaśmiała sie˛ cicho.
– To chyba dobrze?
– Tak. Tylko nie chce˛ cie˛ wykorzystywać do moich
eksperymentów.
– Masz na myśli wczorajszy pocałunek?
– Tak. Wiedziałam, że nie powinnam, ale bardzo tego
chciałam.
– Ja też.
Potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Z tego nic nie wyjdzie, Mitch.
Milczał przez chwile˛, jakby sie˛ nad czymś zastana-
wiał, potem rzekł:
– Ciesze˛ sie˛, że moge˛ ci pomóc uwolnić sie˛ z wie˛zów,
które całe życie cie˛ kre˛powały. Przez naste˛pne pół roku
be˛dziemy razem pracować, a już nawia˛zuje sie˛ mie˛dzy
nami nić przyjaźni. Jeśli niepokoja˛ cie˛ nasze pocałunki,
zostańmy przyjaciółmi.
– Przyjaciółmi?
48 LUCY CLARK

– Tak. Kobiety i me˛żczyźni moga˛ być przyjaciółmi.


– Naprawde˛? Nigdy nie miałam przyjaciela.
– A twoi koledzy w szpitalu?
– To sa˛ koledzy. Pracujemy razem, ale nie spotykamy
sie˛ na gruncie towarzyskim.
Mitch pokiwał głowa˛. Zaczynał rozumieć, że Eliza-
beth nie jest wyniosła, lecz nieśmiała.
– Cóż... Ja przyjaźnie˛ sie˛ z wieloma kobietami. Na
przykład z twoja˛ matka˛.
– Tak, ale ona nie pocia˛ga cie˛ jako kobieta.
Spojrzała na niego i uniosła brwi, jak gdyby to stwier-
dzenie było jednocześnie pytaniem.
– To prawda. Ale jeśli oboje umówimy sie˛, że be˛dzie-
my unikać sytuacji sprzyjaja˛cych intymnym kontaktom,
to... nie widze˛ powodu, dlaczego nie moglibyśmy zostać
przyjaciółmi. No, na nas czas. – Odstawił kubek na ziemie˛
i wstał. – Właśnie nadarza sie˛ pierwsza okazja zrobić coś
szalonego.
Elizabeth zdje˛ła z siebie koc i też wstała.
– Co?
– Dać dwóm chłopcom chrupki czekoladowe na śnia-
danie.
– Naprawde˛ masz zamiar to zrobić?
– Mamy. Zaniose˛ kubki do kuchni, a ty weź torebke˛
i co tam jeszcze potrzebujesz, i w droge˛!
– Jesteś szalony!
– Widzisz? Be˛de˛ dobrym nauczycielem.
– Bawcie sie˛ dobrze, tylko uważajcie, żeby Imogen
was nie przyłapała – usłyszeli głos Maude.
– Jasne – odparł Mitch.
ROZDZIAŁ PIA˛TY

W gabinecie rozległ sie˛ dzwonek telefonu.


– Steve-o? – zdziwił sie˛ Mitch. – Cześć, chłopie. Co
nowego? – Słuchaja˛c odpowiedzi, spoważniał. – Gdzie?
– Chwycił długopis i zacza˛ł szybko notować. – Trze-
ba zjechać na dół? – upewnił sie˛. – Dzie˛ki. Spotkamy sie˛
na miejscu.
Odłożył słuchawke˛ na widełki.
– Imogen! – zawołał. – Wypadek. Kogoś przysypało.
Skontaktuj sie˛ ze stacja˛ ratownictwa górniczego, niech
przyśla˛ ludzi.

– Prosze˛. Powinien pasować. – Mitch podał Elizabeth


kombinezon. – Tam możesz sie˛ przebrać – dodał, wskazu-
ja˛c szope˛ wygla˛daja˛ca˛ na wychodek. Naste˛pnie wre˛czył
jej grube skarpety i buty. – Gdyby były za duże, dam ci
jeszcze jedna˛ pare˛ skarpet.
Elizabeth posłusznie poszła we wskazanym kierunku,
a kiedy była gotowa, wróciła do grupki me˛żczyzn.
– Dobrze. Wszyscy sa˛? – usłyszała gromki głos i do-
piero wówczas zorientowała sie˛, że akcja˛ ratunkowa˛
kieruje Pierre Knowles, ten sam, który upił sie˛ w pubie
owego pierwszego wieczoru, kiedy Mitch ja˛ pocałował.
Miała nadzieje˛, że tym razem jest trzeźwy. – Wie˛c
tak: w pobliżu kopalni BlueSky, pod ziemia˛, znajduje
sie˛ kobieta, Tania. Jej ma˛ż nas zawiadomił. Przede
50 LUCY CLARK

wszystkim sprawdźmy, czy wszystko mamy. – Zacza˛ł


kolejno wyczytywać pozycje z listy, a gdy skończył,
podzielił ratowników na mniejsze grupy. – Steve-o poje-
dzie przodem. Mitch zabiera te˛ nowa˛ lekarke˛. Grozer
znaczy droge˛. Ja prowadze˛ cie˛żarówke˛ ze sprze˛tem.
Reszta jedzie za mna˛. Ruszamy.
Elizabeth odczekała, aż ustawili sie˛ w kolumnie za
cie˛żarówka˛ Pierre’a, i dopiero wówczas spytała:
– Mógłbyś mi wytłumaczyć, co sie˛ dzieje? Troche˛ sie˛
denerwuje˛.
– Przepraszam, zapomniałem, że po raz pierwszy
bierzesz udział w akcji. Jak słyszałaś, pod ziemia˛ została
uwie˛ziona kobieta. Pierre koordynuje akcje˛...
– Jest trzeźwy? – wtra˛ciła.
– Mam nadzieje˛!
Elizabeth obejrzała sie˛.
– A dlaczego tamten samochód co chwile˛ przystaje?
– Znaczy droge˛ dla karetki. Dzie˛ki temu Ryan wie,
które˛dy jechać. Aha, tam na miejscu trzymaj sie˛ mnie.
– Dlaczego? – odważyła sie˛ spytać.
– Jest wiele powodów, ale najważniejszy to ten, że sama
mogłabyś wpaść do jakiegoś niezabezpieczonego szybu.
– A te inne powody?
– Po pierwsze jestem jedyna˛ osoba˛, która˛ znasz, po
drugie jesteśmy lekarzami, wie˛c gdyby potrzebna była
nasza pomoc, be˛dziesz mi asystować.
Kiedy dojechali na miejsce, Mitch wysiadł pierwszy
i podszedł do Pierre’a.
– Lizzie! – zawołał po chwili, a ona, pamie˛taja˛c
ostrzeżenie o niezabezpieczonych dziurach w ziemi, szła,
patrza˛c pod nogi. – Niewykluczone, że be˛dziesz musiała
zjechać na dół – poinformował ja˛.
ODROBINA SZALEŃSTWA 51

– Na dół! – Z wrażenia oczy wyszły jej z orbit.


– Mam nadzieje˛, że nie cierpisz na klaustrofobie˛.
– No nie, ale... nigdy tego nie robiłam – wyba˛kała.
Dookoła uwijali sie˛ ludzie, montuja˛c jakieś dziwne
urza˛dzenia. Ustawili również barierki odgradzaja˛ce miej-
sce akcji.
– To re˛czna wycia˛garka – wyjaśnił Mitch. – Na niej
spuszcza˛ nas do szybu.
– Naprawde˛ mam tam zjechać?
– Naprawde˛. Denerwujesz sie˛?
– Tak.
Podał jej uprza˛ż asekuracyjna˛ i pomógł ja˛ założyć.
– Ja też sie˛ denerwuje˛, mimo że już wiele razy
zjeżdżałem pod ziemie˛. To nic złego. Dowodzi, że czło-
wiek nie jest nazbyt pewny siebie i dzie˛ki temu ustrzeże
sie˛ głupich błe˛dów, bo zanim zrobi jakiś ruch, be˛dzie
ustawicznie zadawał sobie pytania i wszystko wielokrot-
nie sprawdzał. Pierwszy pojedzie sprze˛t telefoniczny,
potem zjade˛ ja i przeprowadze˛ rekonesans. Jeśli kobieta
jest przysypana, potrzebnych be˛dzie kilku ludzi do od-
grzebania jej. Ty zjedziesz tylko wtedy, gdybym absolut-
nie nie mógł dać sobie rady. Może w ogóle nie be˛dzie
takiej potrzeby.
– Właściwie to chce˛ zjechać – usłyszała nagle własny
głos. Tak, to prawda. Zobaczyła, że Mitch przygla˛da sie˛ jej
zdumiony. – Skoro tu jestem, to chce˛ już to mieć za soba˛.
– Rozumiem, ale jeśli nie be˛de˛ potrzebował twojej
pomocy, nie be˛de˛ cie˛ wzywał.
– W porza˛dku.
– Mitch! – zawołał Pierre. – Gotowy?
– Tak.
Elizabeth przygla˛dała sie˛, jak ludzie Pierre’a przypinaja˛
52 LUCY CLARK

Mitcha do liny wycia˛garki i jak znika pod ziemia˛. Z dusza˛


na ramieniu czekała na pierwszy komunikat. Po kilku
minutach zgłosił, że jest na dole. Po chwili odezwał sie˛
ponownie. Odnalazł kobiete˛. Była przytomna. Troche˛ ja˛
przysypało, ale poradził sobie.
– Mówi, że dziś rano, kiedy zjeżdżała do pracy,
zahaczyła krawe˛dzia˛ siodełka o metalowa˛ drabinke˛ bez-
pieczeństwa. Wycia˛gne˛ła re˛ke˛, żeby ja˛ przytrzymać, i to
był jej bła˛d, bo kciuk sie˛ zakleszczył mie˛dzy pre˛tami.
Winda wcia˛ż jechała w dół, segment drabiny odpadł od
ściany i uderzył ja˛w głowe˛. Kiedy do niej dotarłem, leżała
przywalona ta˛ drabina˛. Właśnie odzyskała przytomność.
– Jakie ma obrażenia? – spytał Pierre.
– Pewnie wstrza˛śnienie mózgu. Poza tym kciuk pra-
wej re˛ki trzyma sie˛ dosłownie na strze˛pie skóry. Wydaje
mi sie˛, że ma też złamana˛ prawa˛ noge˛. Przyślijcie torbe˛
z lekami, nosze i kołnierz ortopedyczny. I Lizzie.
– Zrobione.
Elizabeth z podziwem patrzyła, jak Pierre wszystkim
wokół wydaje polecenia. Nawet jeśli był pijany w sztok,
doskonale wiedział, co robi. Kiedy sprze˛t został wy-
ekspediowany, koordynator zwrócił sie˛ do niej.
– Byłaś już kiedyś pod ziemia˛?
– Nie.
Uśmiechna˛ł sie˛ do niej szeroko.
– Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz.
Wydał polecenie, by przypie˛to ja˛ do wycia˛garki,
potem poinstruował, w jaki sposób ma wejść do szybu.
Elizabeth przeżegnała sie˛ w myślach i, czuja˛c pierwsze
szarpnie˛cie liny, zacisne˛ła powieki.
– Otwórz oczy, bo zakre˛ci ci sie˛ w głowie – zawołał
Pierre – i puścisz pawia wprost pod nogi Mitcha!
ODROBINA SZALEŃSTWA 53

Rozległ sie˛ gromki śmiech. Elizabeth posłusznie unios-


ła powieki. Po chwili znalazła sie˛ w kompletnej ciemności
rozświetlonej jedynie lampa˛ przymocowana˛ do jej hełmu
górniczego. W nozdrzach czuła woń wilgoci i ste˛chlizny.
Powoli zacze˛ła rozróżniać poszczególne kształty. Zauwa-
żyła metalowa˛ drabine˛, o której wspomniał Mitch. Brako-
wało jednego odcinka, a segment poniżej też nie wygla˛dał
zbyt pewnie. Zanotowała sobie w pamie˛ ci, by zameldować
o tym Mitchowi, kiedy dojedzie na dół. Jeśli dojedzie!
Na szcze˛ście kilka sekund później poczuła grunt pod
stopami. Na szcze˛ście, bo już myślała, że dłużej tej jazdy
nie wytrzyma.
– Tania leży tam – wskazał Mitch. – Zbadałem, czy
nie doznała urazu kre˛gosłupa, ale chyba może sie˛ poru-
szać. Przeniesiemy ja˛ zaraz na nosze, ale najpierw chciał-
bym, żebyś obejrzała jej prawa˛ noge˛. Wydaje mi sie˛, że
kości piszczelowa i strzałkowa sa˛złamane. I zerknij na jej
kciuk, dobrze?
Elizabeth przykucne˛ła obok kobiety.
– Cześć. Nazywam sie˛ Elizabeth. Jak sie˛ trzymasz?
– Odka˛d tu jesteście, znacznie lepiej. Głupio zrobi-
łam, łapia˛c sie˛ tej drabiny, ale to był taki odruch.
– Boli? – spytał Mitch.
– Okropnie.
– Wyobrażam sobie.
Tymczasem Elizabeth zdje˛ła re˛kawice ochronne, nacia˛-
gne˛ła lateksowe re˛kawiczki i przysta˛piła do badania rannej.
– Tak. Kości piszczelowa i strzałkowa sa˛ złamane.
Coś jeszcze cie˛ boli?
– Kciuk i głowa.
Elizabeth ostrożnie odwine˛ła duża˛ chustke˛ do nosa
zamotana˛ wokół dłoni kobiety.
54 LUCY CLARK

– Nie najlepiej to wygla˛da, prawda?


– Obawiam sie˛, że konieczna be˛dzie operacja mikro-
chirurgiczna. Na szcze˛ście kciuk ledwie, ledwie, ale sie˛
trzyma.
Wspólnie przenieśli ranna˛na specjalne nosze używane
w akcjach ratunkowych w jaskiniach i kopalniach, zaopa-
trzone w niezliczona˛ ilość pasów i klamer oraz innych
zabezpieczeń, by ofiara była na nich całkowicie bezpiecz-
na podczas trudnego transportu.
– Teraz wcia˛gniemy ja˛na góre˛ – stwierdził Mitch. – Ja
pojade˛ razem z noszami. Dla asekuracji.
– Co be˛dzie ze mna˛? – zaniepokoiła sie˛ Elizabeth.
– Na chwile˛ zostaniesz sama – odparł i popatrzył
jej głe˛boko w oczy. – Nie martw sie˛. Chrzest bojowy
masz już za soba˛. Najgorszy jest zjazd, kiedy wisisz
na linie nad czarna˛ czeluścia˛. Zabierzesz ze soba˛ torbe˛
z lekami?
– Dobrze.
Elizabeth przygla˛dała sie˛, jak nosze i Mitch podjeż-
dżaja˛ do góry. Teraz jedynie lampa przymocowana na jej
hełmie rozświetlała ciemności. Sprawdziła, czy torba
z lekami jest zamknie˛ta i zabezpieczona, i czekała.
W końcu otrzymała komunikat, że Tania i Mitch
szcze˛śliwie dotarli na powierzchnie˛. Odetchne˛ła z ulga˛.
Niedługo potem przysłano wycia˛g po nia˛. Pierre cały czas
instruował ja˛, w jaki sposób ma sie˛ przypia˛ć do liny, a gdy
zgłosiła, że jest gotowa, poczuła szarpnie˛cie.
Na powierzchni powitano ja˛ głośnymi oklaskami.
Tania znajdowała sie˛ już w karetce.
– Pojade˛ z Tania˛, a ty za nami, dobrze? – zwróciła sie˛
do Mitcha.
– W takim razie do zobaczenia na miejscu – odparł,
ODROBINA SZALEŃSTWA 55

a ponieważ nie mógł dłużej sie˛ powstrzymać, pocałował


ja˛ w usta.
W szpitalu Imogen od razu zaje˛ła sie˛ ranna˛, a po
godzinie czy dwóch, już z noga˛ w gipsie, Tania i jej ma˛ż
lecieli samolotem lotniczego pogotowia ratunkowego
do Adelajdy.
– Wiem jedno – stwierdziła Elizabeth. – Teraz napije˛
sie˛ kawy.
– Dla mnie dwie łyżeczki cukru i kropla mleka – rzu-
cił Mitch, zanim udał sie˛ do pokoju piele˛gniarek uzupeł-
nić dokumentacje˛.
Elizabeth poszła do kuchni, wła˛czyła czajnik, potem
oparła sie˛ o szafke˛ i westchne˛ła. Co za dzień! Przypo-
mniała sobie szybki pocałunek Mitcha, tuż przed odjaz-
dem karetki. Nie było w nim nic erotycznego, po prostu
wyrażał radość z dobrze wykonanego zadania, jak gdyby
mówił: Dobrze sie˛ spisałaś. Nagle usłyszała, że Imogen
woła ja˛ z recepcji.
– Potrzebujecie mnie? – spytała, wychodza˛c na kory-
tarz.
– Telefon do ciebie. – Imogen wycia˛gne˛ła do niej re˛ke˛
ze słuchawka˛. – Narzeczony.
Mijaja˛c Mitcha, Elizabeth spostrzegła, że twarz mu
ste˛żała. Odwróciła wzrok.
– Halo?
– No jesteś, kochanie! – W słuchawce rozległ sie˛
przytłumiony odległościa˛ głos Marcusa.
– Ska˛d masz ten numer? – zapytała.
– Z Internetu. Odszukałem strone˛ Coober Pedy i już.
Czy to nie cudowny wynalazek? Ste˛skniłem sie˛ za toba˛,
Elizabeth.
– To miło.
56 LUCY CLARK

– A ty? Nie te˛sknisz za mna˛?


Elizabeth odchrza˛kne˛ła.
– Tak, tak. Oczywiście, że te˛sknie˛.
Ka˛tem oka zobaczyła, że Mitch wstaje, mówi coś do
Imogen, wychodzi i znika w kuchni. Z jakiegoś powodu
nagle zrobiło jej sie˛ przykro.
– Elizabeth? Elizabeth? Jesteś tam?
– Jestem.
– Masz taki zme˛czony głos. Coś sie˛ stało?
– Właśnie skończyliśmy akcje˛ ratunkowa˛ w kopalni.
Trzeba było wydobyć ranna˛ kobiete˛ z dna szybu.
– Błagam, oszcze˛dź mi szczegółów. Zawsze robi mi
sie˛ niedobrze, kiedy zaczynasz opowiadać o pracy.
– Przepraszam. Zapomniałam.
– Nie zapytasz o ojca?
Elizabeth cie˛żko westchne˛ła.
– Jak on sie˛ miewa?
– Średnio. Obawiam sie˛, że bardzo przeżywa twój
wyjazd. Sam też nie byłem zwolennikiem tego pomysłu,
ale nie chciałaś mnie słuchać.
– Kiedyś trzeba wyfruna˛ć z gniazda.
– Chyba nie zdajesz sobie sprawy, do jakiego stopnia
on jest od ciebie uzależniony. Dał ci wszystko, czego
potrzebowałaś...
Nie! Elizabeth miała ochote˛ krzyczeć. Nie dał mi
matki, nie pozwolił popełniać błe˛dów na własny rachu-
nek. Obejrzała sie˛ przez ramie˛. Mitch, oparty o framuge˛,
stał w drzwiach kuchni i pija˛c kawe˛, rozmawiał z Imogen.
Mimo że wygla˛dał naturalnie, wiedziała, że ta nonszalan-
cja jest udawana.
– Posłuchaj, Marcus. Musze˛ kończyć. Przez ten wy-
padek cały dzień mamy wywrócony do góry nogami.
ODROBINA SZALEŃSTWA 57

– Dopiero gdy to mówiła, przypomniała sobie o różnicy


czasu. – Która jest teraz u was godzina? – spytała.
– Mine˛ła czwarta nad ranem.
– Dlaczego nie śpisz? Mam nadzieje˛, że nie nabrałeś
zwyczaju późnego wstawania i nie spóźniasz sie˛ do pracy.
Wiesz, jak ojciec tego nie lubi.
– Twój ojciec pracuje teraz w domu. Prosił, żebym
dziś do niego przyszedł i pomógł uporać sie˛ z aktami.
– Słysza˛c to, Elizabeth przymkne˛ła powieki. No tak,
Marcus chce wzbudzić w niej wyrzuty sumienia. – A jeśli
chcesz wiedzieć, dlaczego nie moge˛ spać, to odpowiedź
jest prosta: te˛sknie˛ za toba˛.
– Naprawde˛ musze˛ już iść – szepne˛ła.
– Podaj mi numer do mieszkania, to zadzwonie˛ póź-
niej.
– Nie znam go – odrzekła zgodnie z prawda˛. – Spraw-
dze˛ i dam ci znać. I prosze˛, nie dzwoń do szpitala. Nie
możemy blokować linii.
– Dobrze. Czekam na wiadomość od ciebie. Kocham
cie˛.
– Do usłyszenia – wymamrotała i szybko odłożyła
słuchawke˛ na widełki.
Chwile˛ jeszcze stała przy biurku, staraja˛c sie˛ zapano-
wać nad emocjami.
– Gotowa? Możemy jechać?
Odwróciła sie˛ gwałtownie. Mitch stał tuż za nia˛.
Nawet nie słyszała, kiedy wszedł.
– Dasz mi jeszcze minutke˛? – poprosiła i nie czekaja˛c
na odpowiedź, poszła do toalety.
Dla uspokojenia sie˛ zrobiła kilka głe˛bokich wdechów
i wydechów. Zabroniła sobie myśleć teraz o Marcusie
i ojcu. Musi skoncentrować sie˛ na pracy. Pacjenci cze-
58 LUCY CLARK

kaja˛. A co z Mitchem? Potrza˛sne˛ła głowa˛, zupełnie


zagubiona.
Spojrzała w lustro. Tusz na rze˛sach sie˛ nie rozma-
zał, nos nie błyszczał. Potarła policzki, by przywrócić po-
bladłej twarzy rumieńce, palcami przeczesała włosy.
Gdy wyszła z toalety, była spokojna i opanowana.
Mitchowi wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że
lodowata ksie˛żniczka wróciła.
– Wszystko w porza˛dku? – spytał, kiedy już siedzieli
w samochodzie.
– Oczywiście – odparła z uprzejmym uśmiechem.
– Kłamczucha.
– Może.
Wzruszyła ramionami i odwróciła głowe˛ do okna.
Reszta drogi do prywatnej lecznicy mine˛ła w milczeniu.
Od czasu do czasu Elizabeth czuła na sobie wzrok Mitcha,
lecz nie była w stanie rozmawiać z nim o swoich
problemach. Ani z nim, ani z nikim innym.
Całe popołudnie pracowała w skupieniu, koncentruja˛c
sie˛ na pacjentach, odpe˛dzaja˛c od siebie każda˛ myśl
o Marcusie i Mitchu. Przyjechała do Coober Pedy, by
pobyć z matka˛ i znaleźć odpowiedź na pytanie, kim
właściwie jest.
Przecież Mitch ci w tym pomaga, przypomniała sobie
i uśmiechne˛ła sie˛ do siebie.
Po wyjściu ostatniego pacjenta zamkne˛ła oczy i za-
cze˛ła masować sobie ramiona i kark. Teraz pragne˛ła tylko
jednego – położyć sie˛ z dobra˛ ksia˛żka˛ i odpocza˛ć. Tylko
że przedtem czeka ja˛ jazda do domu z Mitchem.
Rozległo sie˛ pukanie. Elizabeth gwałtownie otworzy-
ła oczy. Zanim zda˛żyła powiedzieć ,,prosze˛’’, wszedł
Mitch.
ODROBINA SZALEŃSTWA 59

– Możemy jechać?
Wstała, wzie˛ła torebke˛ i karty pacjentów.
– Oczywiście. Zaniose˛ tylko karty Daphne, dobrze?
Mitch wyczuwał emanuja˛ce z niej napie˛cie. Może uda
mi sie˛ namówić ja˛ do zwierzeń? Może kiedy dojedziemy
do domu, usia˛dziemy i porozmawiamy. Spojrzał na zega-
rek. Maude już na pewno wróciła, wie˛c nic z tego.
Szkoda.
– Wie˛c jesteś zare˛czona? – spytał, kiedy skre˛cali już
w uliczke˛, przy której mieszkała Maude.
– Nie. Nie otrzymałam propozycji małżeństwa, wie˛c
nie miałam okazji jej przyja˛ć. Gdybym była zare˛czona,
powiedziałabym ci o tym dziś rano.
Mitch przeczesał palcami włosy.
– Byłem... troche˛ zaskoczony tym telefonem.
– Nie ty jeden.
– Kochasz go?
– Przepraszam, ale to chyba nie twoja sprawa.
– Masz racje˛. Przepraszam. – Zgasił silnik. – Be˛de˛
uciekał.
– Dzie˛kuje˛ za podwiezienie. Dobranoc.
– Dobranoc, Elizabeth.
Elizabeth? Stała chwile˛ na ulicy, czekaja˛c, aż auto
Mitcha zniknie w oddali, potem weszła do domu i udała
sie˛ prosto do swojej sypialni. Przebrała sie˛ i dopiero
potem poszukała matki. Zastała ja˛ w kuchni, zaje˛ta˛
przygotowywaniem filetów z kurczaka na kolacje˛.
– Mitch nie wsta˛pił na drinka? – zdziwiła sie˛ Maude.
– Nie.
– Coś sie˛ stało?
– Nic.
– Liz, prosze˛, pamie˛taj, z kim rozmawiasz. Co prawda
60 LUCY CLARK

nie widziałyśmy sie˛ od czasu, kiedy byłaś niemowle˛ciem,


ale jesteś do mnie bardziej podobna, niż ci sie˛ wydaje. No,
wyrzuć z siebie, co cie˛ trapi.
– Marcus zadzwonił do szpitala.
– Aha... Jak zareagowałaś?
– Byłam zła. Zła, że zadzwonił, zła, że chce wzbudzić
we mnie poczucie winy.
– Winy? Za co?
Elizabeth spuściła wzrok.
– Powiedział, że odka˛d wyjechałam, ojciec nie czuje
sie˛ dobrze. Te˛skni, nie przychodzi do kancelarii, pracuje
w domu.
Maude pokiwała głowa˛.
– A ciebie ogarne˛ły wyrzuty sumienia i dlatego byłaś
zła, tak?
Elizabeth w milczeniu pokiwała głowa˛.
– Mitch był przy tym?
– Był. I strasznie mnie to kre˛powało. – Westchne˛ła.
– To idiotyczne, mamo, przecież ja go prawie nie znam.
– Ale ci sie˛ podoba.
– Tak – odparła. W jej głosie pobrzmiewała nuta
przygne˛bienia. – Dziś rano odbyliśmy poważna˛ rozmo-
we˛. Powiedziałam mu, że nie chce˛ go wykorzystywać,
wtedy on zaproponował, żebyśmy zostali przyjaciółmi.
A teraz, kiedy sie˛ żegnaliśmy, powiedział do mnie: dob-
ranoc, Elizabeth.
– Naprawde˛?
– Tak. Sa˛dzisz, że jest na mnie zły?
– Nie wiem, kochanie. Może był zme˛czony i nie miał
sił sie˛ z toba˛ droczyć jak zwykle?
– Och, mamo! To wszystko jest takie skomplikowa-
ne! – je˛kne˛ła Elizabeth i opadła na kanape˛. – Wiesz, jak
ODROBINA SZALEŃSTWA 61

Marcus sie˛ przedstawił? Powiedział, że jest moim narze-


czonym. Udusiłabym go za to! – Maude spojrzała na
córke˛ i wybuchne˛ła śmiechem. – To wcale nie jest
śmieszne.
– Przepraszam, kochanie. Nie śmieje˛ sie˛ z ciebie,
tylko z całej tej sytuacji. Jesteś w Coober Pedy zaledwie
od pie˛ciu dni, a magia tego miejsca już na ciebie działa.
– Elizabeth spojrzała na matke˛ pytaja˛cym wzrokiem.
– Chciałaś przekonać sie˛, kim jesteś, i zobacz, ile sie˛ w tak
krótkim czasie wydarzyło!
– Nie za szybkie tempo? Nawet nie zda˛żyłam ochło-
na˛ć po podróży!

Mitch spogla˛dał na szare pole golfowe i popijał napój


imbirowy wprost z butelki. Gwiazdy świeciły jasno, tak
jasno jak oczy Elizabeth, gdy Imogen zawołała ja˛ do
telefonu. Zauważył, że z trudem powstrzymywała łzy
i nie wiadomo dlaczego poczuł sie˛ wówczas nic niewart.
To jakiś absurd, pomyślał. Oczywiste, że te˛skni za
ojcem i narzeczonym... no dobrze, chłopakiem. Kocha
go?
Miał nadzieje˛, że nie. Dziś rano powiedziała, że on
chciał zrobić naste˛pny krok. Czyżby to oznaczało ślub?
Czy Elizabeth chce wyjść za ma˛ż?
Wypił napój do dna. Rano powiedział jej, że zostana˛
przyjaciółmi, ale może powinien w ogóle zachować
wobec niej wie˛kszy dystans? Be˛dzie uprzejmy, życzliwy,
tak jak dla każdego mieszkańca Coober Pedy, ale nic
ponad to, postanowił. Bo inaczej, zanim sie˛ obejrzy,
zakocha sie˛ po uszy, a tego oboje nie chca˛.
Już raz był zakochany. Miłość złamała mu serce.
Wspomnienie tego, co stało sie˛ z nim po śmierci Soni, jak
62 LUCY CLARK

sie˛ stoczył, jak żadne perswazje znajomych, przyjaciół,


terapeutów, do których skierowali go w szpitalu, nie
odnosiły skutku, wywołało grymas bólu na jego twarzy.
W końcu sam sie˛ jakoś podźwigna˛ł. Nigdy wie˛cej nie
chciał przeżywać czegoś podobnego. Przenigdy!
ROZDZIAŁ SZÓSTY

Dwa tygodnie później, w pia˛tek przed południem,


wcześnie skończyli dyżur w prywatnej lecznicy i Mitch
zaproponował, by wsta˛pili do Maude.
– Ale ona jest w kopalni – zdziwiła sie˛ Elizabeth.
– No właśnie – odparł Mitch.
Elizabeth nie była pewna, czy chce znowu zjeżdżać
pod ziemie˛ tak krótko po akcji ratunkowej, lecz nie
oponowała.
– Wezme˛ tylko torebke˛.
– Najpierw pojedziemy do ciebie, żebyś sie˛ przebrała
– zakomunikował – potem...
– Do... dobrze. Ale wiesz, ja chyba nie zjade˛ na dół.
Długo trwało, zanim przywykłam do mieszkania pod
ziemia˛, gdzie światło dzienne dociera tylko przez drzwi
wejściowe.
– Przecież już raz byłaś w kopalni.
– No tak, ale wtedy musiałam. Teraz zaś oczekujesz,
że zjade˛ z własnej i nieprzymuszonej woli.
– Najmniej przyjemny jest sam zjazd, to już wiesz.
Kilka minut i po strachu. Ja be˛de˛ na górze, Maude
na dole.
– Uknuliście spisek – domyśliła sie˛.
– W pewnym sensie, ale nie umawialiśmy sie˛ na
żaden konkretny dzień. Chcielibyśmy pokazać ci kopal-
nie˛. Ty tylko byłaś pod ziemia˛, a jeszcze nie wiesz, co to
64 LUCY CLARK

znaczy pracować tam. No, idź sie˛ przebrać, potem jeszcze


wpadniemy do mnie...
– Do ciebie?
– Ja też musze˛ sie˛ przebrać. Szkoda mi nowych
dżinsów.
– Aha.
Elizabeth nawet była zadowolona, że zobaczy sie˛
z Maude. Nad ranem obudził ja˛ jej kaszel. Gdy pobiegła
na ratunek, matka zapewniła ja˛, że nie ma powodu do
niepokoju.
Szybko włożyła dżinsy i bluzke˛ z długimi re˛kawami
– zauważyła, że tak właśnie matka ubiera sie˛ do pracy
– lecz gdy przejrzała sie˛ w lustrze, stwierdziła, że wcia˛ż
wygla˛da zbyt schludnie. Pod wpływem impulsu poszła
do sypialni Maude i pożyczyła stare spodnie i koszule˛
z licznymi plamami z czerwonobrunatnej ziemi. Do
kompletu włożyła jeszcze stare buty, też należa˛ce do
Maude, a włosy zwia˛zała w koński ogon.
Mitch czekał oparty o maske˛ pikapa. Na jej widok
wprost zaniemówił. Po raz pierwszy odka˛d przyjechała,
Elizabeth wygla˛da... wygla˛da na kobiete˛ z krwi i kości.
– Coś nie tak? – spytała zaniepokojona.
Mitch chrza˛kna˛ł.
– Nie, nic. – Poruszaja˛c sie˛ jak automat, usiadł za
kierownica˛ i dotarł do domu. Dopiero wtedy odzyskał
kontenans. – Może wejdziesz do środka? – zaprosił.
– Wyjmij z lodówki coś zimnego do picia, ja zaraz
wracam – rzucił przez ramie˛ i znikna˛ł w głe˛bi bocznego
korytarza.
Elizabeth znalazła kuchnie˛, zapaliła światło i podeszła
do lodówki. Butelki napoju imbirowego zapełniały wszy-
stkie kieszenie drzwi. Dlaczego on nie pije alkoholu?
ODROBINA SZALEŃSTWA 65

– przemkne˛ło jej przez myśl. Wzie˛ła dwie butelki i pamie˛-


taja˛c, by zgasić za soba˛ światło, postanowiła wrócić do
samochodu ta˛ sama˛ droga˛, która˛ tu przyszła.
Musiała jednak źle skre˛cić, bo znalazła sie˛ w salonie.
Cała˛ jedna˛ ściane˛ zajmował regał, lecz nie zbudowany
z drewna, tylko wykuty w skale. Na półkach stały ksia˛żki,
drobiazgi i fotografie.
Elizabeth zaintrygowało zdje˛cie dwóch małych chłop-
ców na huśtawce. Jeden, odrobine˛ wie˛kszy, robił głupia˛
mine˛, drugi zaśmiewał sie˛ z niego.
– Mój brat i ja – usłyszała za soba˛ głos Mitcha.
– Przepraszam. Nie chciałam być wścibska. Trafiłam
tu przez przypadek. Po prostu zabła˛dziłam.
Mitch zda˛żył sie˛ przebrać w poprzecierane dżinsy
i wycia˛gnie˛ty T-shirt. Na głowie miał stara˛ bejsbolówke˛.
Teraz bardziej przypominał me˛żczyzne˛ z pubu, który ja˛
owego pierwszego wieczoru pocałował. Odwróciła
wzrok.
– Nie szkodzi. – Podszedł bliżej i wyja˛ł jej zdje˛cie
z ra˛k. – Miał sześć lat, ja siedem. Mie˛dzy nami jest tylko
jedenaście miesie˛cy różnicy.
– To wasza matka musiała mieć z wami mnóstwo
roboty.
– Ze mna˛. Mój młodszy braciszek był aniołkiem.
W głosie Mitcha nie było ironii, lecz smutek.
– Był? Co... sie˛ z nim stało?
Mitch roześmiał sie˛ niewesoło i odstawił fotografie˛.
– Dorósł. – Wzruszył ramionami i dodał: – Wtedy
ostatni raz go widziałem. Bardzo sie˛ od siebie różnimy.
No... komu w droge˛, temu czas – stwierdził. – Zgaś...
Elizabeth posłuchała go, jeszcze zanim dokończył
zdanie, i podreptała za nim.
66 LUCY CLARK

– Mieszkanie Maude ma bardzo prosty rozkład w po-


równaniu z twoim – stwierdziła. – Po co ci tyle korytarzy?
– spytała, kiedy wsiedli do samochodu.
– Lubie˛ zakamarki. Właśnie dobudowuje˛, to znaczy
kopie˛, jeszcze jeden pokój. Naste˛pnym razem ci pokaże˛.
A może miałabyś ochote˛ mi pomóc?
– To wolno tak?
– Dlaczego nie? Przecież to mój dom. W obre˛bie
miasta nie wolno tylko dra˛żyć szybów do poszukiwania
opali, ale wydłubanie sobie dodatkowego pomieszczenia
nikomu nie przeszkadza. To traktuje sie˛ jako poszerzanie
swojej przestrzeni życiowej.
– Chcesz powiedzieć, że sam wydra˛żyłeś wszystkie
pokoje?
– Nie całkiem. Kiedy kupiłem to mieszkanie, były
w nim dwie sypialnie, kuchnia i łazienka.
– A salon, w którym byliśmy?
– To już moje dzieło. Nie zabrało mi to wcale tak
wiele czasu. Wykopałem też dodatkowa˛ sypialnie˛ z przy-
legaja˛ca˛ do niej łazienka˛, a teraz pracuje˛ nad pokojem do
gry w bilard.
– Czyli rekreacyjnym?
Odwrócił sie˛ w jej strone˛ i wyszczerzył ze˛by.
– Widze˛, że zda˛żyłaś mnie już całkiem dobrze poznać.
Zatrzymali sie˛ przy supermarkecie, by kupić coś do
jedzenia, a potem pojechali już prosto do kopalni. Po
drodze Elizabeth przygla˛dała sie˛ hałdom ziemi. Co in-
nego widzieć je z daleka, co innego przejeżdżać tuż obok.
– Czuje˛ sie˛ tu jak na Ksie˛życu.
– Nie ty jedna. Sporo ludzi tak właśnie opisywało
swoje pierwsze zetknie˛cie z Coober Pedy.
– Co to właściwie znaczy?
ODROBINA SZALEŃSTWA 67

– W luźnym tłumaczeniu: dziura białego człowieka.


Trafne, zważywszy, że wie˛kszość ludzi mieszka w wy-
dra˛żonych w ziemi domach-jaskiniach. W je˛zyku abory-
genów to ,,kupa piti’’.
Mine˛li kolejna˛ tablice˛ ostrzegaja˛ca˛ turystów przed
ryzykiem wpadnie˛cia do otwartego szybu.
– Nie moge˛ uwierzyć, że cała okolica jest tak po-
dziurawiona.
– Stawiamy tablice, a ludzie albo ich nie czytaja˛, albo
uważaja˛ je za żart, bo co roku zdarza sie˛ kilka wypadków.
– Naprawde˛? – zapytała zdumiona.
Tymczasem dojechali na miejsce, a Mitch zaparkował
obok półcie˛żarówki Maude. Wysiedli, a potem Mitch
stana˛ł przy dużej dziurze w ziemi, w której gine˛ła lina
wycia˛garki.
– To znaczy, że moja matka jest tam na dole?
– Tak.
Z samochodu Maude Mitch przyniósł dwa hełmy
górnicze, podał jeden z nich Elizabeth, drugi sam założył.
Z zadowoleniem zatarł re˛ce i stwierdził:
– Mam dobre przeczucia.
– A ja nie.
– Czuje˛, że znajdziemy ładny okaz.
– W jaki sposób?
– Nie wiem, ale czuje˛.
– Zdarzyło ci sie˛ to już kiedyś?
– Tak.
– I znalazłeś opal?
– Co prawda nie osobiście, ale Maude znalazła.
– A ska˛d dzisiaj takie przeczucie?
– Może dlatego, że ty tu jesteś. Przyniesiesz nam
szcze˛ście.
68 LUCY CLARK

Elizabeth ze zdziwieniem uniosła brwi.


– Jesteś przesa˛dny?
– Nie! – żachna˛ł sie˛ i natychmiast schylił, podniósł
garść ziemi, cisna˛ł przez ramie˛ i obrócił sie˛ na pie˛cie.
Elizabeth wybuchne˛ła śmiechem.
– No tak. Nigdy nie zawadzi.
– Wygłupiam sie˛ tylko. Ja nie jestem przesa˛dny, ale
wielu górników jest, wie˛c lepiej nie żartować z nimi na
ten temat.
– To ty żartowałeś, nie ja. – Elizabeth podeszła do
szybu i zajrzała w czarna˛ czeluść. – W jaki sposób szuka
sie˛ opali? – spytała.
– Och, istnieje wiele różnych sposobów, ale wczoraj
Maude posłużyła sie˛ kiełbasa˛.
– Nic nie rozumiem. Jaka˛ kiełbasa˛?
– Nie zwyczajna˛, tylko taka˛ z dynamitem.
– Co?!
– Spokojnie. W górnictwie podziemne wybuchy to
przecież rutyna. Maude jest ostrożna, zawsze przedsie˛-
bierze wszelkie możliwe środki ostrożności. Przez dwa-
dzieścia cztery godziny po wybuchu nikomu nie wolno
zjechać na dół.
– Dlaczego?
– Z powodu uwolnionych gazów truja˛cych.
– I ona jest tam od samego rana?
– Prawdopodobnie tak. No, potraktuj to jako nowe
wyzwanie. Masz okazje˛ zrobić coś szalonego...
– A co z lunchem?
– Jesteś głodna?
– Jeszcze nie. Jestem zbyt zdenerwowana, żeby myś-
leć o jedzeniu.
Mitch roześmiał sie˛.
ODROBINA SZALEŃSTWA 69

– Poła˛cze˛ sie˛ z Maude przez radio i powiem, żeby cie˛


odebrała. Ja be˛de˛ cały czas na górze. Nic złego nie ma
prawa sie˛ zdarzyć.
Elizabeth usiłowała zapanować nad nerwami. Wie-
działa, że musi przyzwyczaić sie˛ do zjeżdżania pod
ziemie˛. W końcu to też należy do jej obowia˛zków jako
lekarza. Tylko że teraz na dole nie znajduje sie˛ nikt
potrzebuja˛cy pomocy, lecz jej rodzona matka, ciesza˛ca
sie˛ znakomitym zdrowiem.
– Jesteśmy gotowi – zakomunikował Mitch kilka minut
później. – Wszystko be˛dzie dobrze, zaufaj mi, Lizzie.
Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że mu ufa!
Znam go od niedawna i mu ufam, a Marcusa znam
kilka lat i trudno mi sie˛ zdecydować, zdziwiła sie˛ w du-
chu. Nie, nie, tylko nie to. Teraz nie czas zawracać sobie
głowe˛ Marcusem.
Lina szarpne˛ła. Elizabeth poczuła, że zapiera jej dech
w piersiach. Szybko pogra˛żyła sie˛ w ciemności. I znów
podczas zjazdu na głe˛bokość trzydziestu metrów jedy-
nym źródłem światła była lampa umocowana na hełmie
górniczym.
– Jak długo jeszcze? – spytała niepewnym głosem.
– Już prawie jesteś na dole, kochanie! – zawołała
Maude. – Świetnie sobie dajesz rade˛.
Po chwili Elizabeth dotkne˛ła stopami ziemi. Pod
wpływem impulsu serdecznie uściskała matke˛.
– To było straszne – wyznała.
Maude roześmiała sie˛.
– Kwestia przyzwyczajenia. – Przez radio dała znać
Mitchowi, że Elizabeth dotarła na dół, potem pokazała
córce kopalnie˛. Podziemne tunele rozchodziły sie˛ we
wszystkich kierunkach. – Chodź – zache˛cała.
70 LUCY CLARK

– Nie poczekamy na Mitcha? Zgubi sie˛ – zaniepokoiła


sie˛ Elizabeth.
– Mitch? Nie martw sie˛. Znajdzie nas.
– W jaki sposób?
– Ida˛c za zapachem twoich perfum – zażartowała
Maude. – Musze˛ stwierdzić, że w moich roboczych
ciuchach wygla˛dasz całkiem całkiem...
– Dzie˛kuje˛ za komplement.
Dopiero teraz stwierdziła, że w kopalni jest jasno.
Wsze˛dzie do ścian przymocowano żarówki poła˛czone
grubym kablem spuszczonym z góry tym samym szybem,
którym sie˛ tu dostała.
Maude zaprowadziła ja˛ w miejsce, gdzie właśnie
pracowała. Elizabeth uważnie przyjrzała sie˛ licu skały.
– Dziś jest wielki dzień. Czuje˛ w powietrzu opale
– usłyszały za soba˛ głos Mitcha.
– Chyba masz racje˛ – odrzekła Maude. – Lizzie
przynosi nam szcze˛ście.
– Mamo, teraz znowu ty zaczynasz...
– Prosze˛. – Mitch wre˛czył Elizabeth kilof. – Maude
pokaże ci, jak sie˛ tym posługiwać, i do roboty!
– Jesteś pewien, że moge˛ spróbować? – Elizabeth
miała wa˛tpliwości. – Nie chciałabym uderzyć w niewłaś-
ciwe miejsce. W jednej z ksia˛żek mamy wyczytałam, że
niechca˛cy można zniszczyć opal. – Nagle Maude zaniosła
sie˛ kaszlem. – Co ci jest, mamo? – zaniepokoiła sie˛.
– Nic, nic. Mitch, pozwolisz, że zostawie˛ Liz pod
twoja˛ opieka˛ i pojade˛ na góre˛ zaczerpna˛ć świeżego
powietrza?
– Oczywiście.
– Co jej jest? – spytała Elizabeth, kiedy zostali sami.
– Wiesz, że nie moge˛ ci powiedzieć.
ODROBINA SZALEŃSTWA 71

– W lecznicy ma karte˛.
– Dlaczego nie spytasz o to jej samej?
– Pytałam. Zbyła mnie, mówia˛c, że ma astme˛. Ale ja
podejrzewam coś wie˛cej.
– Intuicja?
– Tak. Plus fakty. Dziś nad ranem miała atak dusza˛ce-
go kaszlu.
– Co było przyczyna˛?
– Powiedziała, że zapomniała przyja˛ć lekarstwo przez
inhalator. Wzie˛ła dawke˛ i zasne˛ła. Potem kilkakrotnie do
niej zagla˛dałam. Spała spokojnie.
– Przyślij ja˛ do mnie. Nic wie˛cej nie moge˛ ci powie-
dzieć, bo prosiła o dyskrecje˛. Ale ba˛dź spokojna. Mam na
nia˛ oko.
– To jeszcze potwierdza moje przypuszczenia, że
Maude cierpi nie tylko na astme˛.
– Nikt ci nie zabrania snuć przypuszczeń.
– Cóż... – stwierdziła, widza˛c, że nic wie˛cej nie
wskóra. – Pokaż mi, jak sie˛ tym posługiwać – poprosiła.
Mitch poinstruował ja˛, jak ma trzymać kilof i jak
uderzać nim w skałe˛. Przez mniej wie˛cej dziesie˛ć minut
pracowali ramie˛ w ramie˛, a potem wróciła Maude i doła˛-
czyła do nich.
– Czego właściwie mam szukać? – spytała Elizabeth
po naste˛pnym kwadransie wyte˛żonej pracy.
– O co chodzi? – zainteresował sie˛ Mitch.
– Spójrz, tutaj skała zmienia kolor...
– Gdzie?! – wykrzykne˛li Mitch i Maude jednocześnie.
Elizabeth pokazała miejsce, Maude dokładnie zbadała
skałe˛, potem uniosła kilof i uderzyła.
– Gniazdo opali – oznajmiła triumfuja˛cym tonem.
– To dobrze? – upewniała sie˛ Elizabeth.
72 LUCY CLARK

– Wspaniale – odparł Mitch, w napie˛ciu obserwuja˛c


każdy ruch wspólniczki.
– Och! – Elizabeth uniosła brwi. Chwile˛ później
Maude odłupała kawałek skały i, obracaja˛c go w dłoni,
przyjrzała mu sie˛ uważnie. – I co? Znaleźliśmy?
Maude wytarła bryłke˛ o koszule˛, potem ku przerażeniu
Elizabeth oblizała, naste˛pnie włożyła do ust, possała,
wyje˛ła i spojrzała na nia˛ pod światło.
– Tak, córeczko – oznajmiła. – Tak. Teraz widzisz,
dlaczego tu tkwie˛.
– Hurra! – wykrzykna˛ł Mitch, porwał Elizabeth w ra-
miona i ucałował. – Wiedziałem, że przyniesiesz nam
szcze˛ście!
Tymczasem Maude chwyciła kilof i uderzała w ściane˛.
– Jak daleko idzie ta żyła?
– Spodziewacie sie˛, że jest tego wie˛cej?
– Twoja matka sprawdza, jak długie i jak głe˛bokie jest
złoże.
– Ile razy zdarzyło ci sie˛ znaleźć opale?
– Całkiem sporo – rzuciła Maude, nie przerywaja˛c
pracy.
– Ile ten be˛dzie wart?
– Nie jestem pewien – odparł Mitch. – Nie ma
ustalonej ceny na opale. Trzeba sie˛ targować.
– Ty sie˛ tym zajmiesz? Jako cichy wspólnik?
– Nie. Maude jest w tym niezrównana. Daj – zwrócił
sie˛ do niej, słysza˛c, że znowu kaszle – teraz ja spróbuje˛.
– Dzie˛ki, ale dam sobie rade˛. Zachłysne˛łam sie˛ ku-
rzem.
Elizabeth spojrzała na Mitcha i w jego oczach do-
strzegła ,,zawodowa˛’’ troske˛. Maude ponownie zakasz-
lała.
ODROBINA SZALEŃSTWA 73

– Napij sie˛ wody – zaproponowała Elizabeth, teraz


poważnie zaniepokojona, i podała matce butelke˛.
– Dzie˛ki.
– Chcesz inhalator?
– Nie trzeba. Nic mi nie be˛dzie. – Maude wypiła
jeszcze jeden łyk i wróciła do pracy. – No, chyba tyle tego
be˛dzie – oznajmiła po chwili. – Doskonale sie˛ spisałaś,
córeczko.
– Doskonale to mało powiedziane – wtra˛cił Mitch.
– Teraz zaś proponuje˛ – dodał – żebyśmy wyjechali na
góre˛. Tam uczcimy odkrycie z fasonem.
– Zgoda – rzekła Maude. – Ruszamy.
Troche˛ czasu mine˛ło, zanim po kolei wyjechali na
powierzchnie˛.
– Podrzuce˛ Lizzie do domu, żeby sie˛ ogarne˛ła, zanim
zaczniemy świe˛tować – oznajmił Mitch.
– A ja od razu skontaktuje˛ sie˛ z dilerem – rzekła
Maude. – Ruszajcie, dogonie˛ was.
Elizabeth i Mitch wsiedli do pikapa i odjechali. Kie-
dy skre˛cali w asfaltowa˛ droge˛, Elizabeth odwróciła sie˛
i spojrzała na półcie˛żarówke˛ matki.
– Zatrzymaj sie˛ – poprosiła.
– Coś sie˛ stało?
– Nie wiem, ale wracajmy. – Mitch posłusznie za-
wrócił. – Nie widze˛ jej! – denerwowała sie˛ Elizabeth.
Kiedy stane˛li, wyskoczyła z kabiny.
– Mamo! Mamo! – wołała, rozgla˛daja˛c sie˛ na wszyst-
kie strony. Nagle odwróciła sie˛ i wówczas zobaczyła
Maude leża˛ca˛ na ziemi obok samochodu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY

Elizabeth jednym susem znalazła sie˛ przy matce.


Sprawdziła, czy oddycha. Mitch przybiegł tuż po niej,
lecz natychmiast wrócił sie˛ po torbe˛ lekarska˛.
– Na co ona choruje? Powiedz mi, Mitch – zaża˛dała
Elizabeth i przysta˛piła do badania kości czaszki Maude.
– Teraz i ja ja˛ lecze˛. Mam prawo wiedzieć! Ona nie może
złapać oddechu! – Mitch postawił torbe˛ na ziemi i pobiegł
do samochodu po aparat tlenowy. – Mamo! Mamo!
– Maude nareszcie otworzyła oczy. – Wszystko be˛dzie
dobrze – zapewniła ja˛ Elizabeth i założyła słuchawki.
– Osłucham cie˛ – uprzedziła i rozpie˛ła bluzke˛ Maude.
Zamkne˛ła oczy, by lepiej słyszeć. Po chwili spojrzała na
Mitcha. – Z prawej strony brak szmeru oddechowego...
zwie˛kszony odgłos akustyczny... To odma opłucnowa!
– W oczach Elizabeth pojawiło sie˛ zaskoczenie i strach.
– Uderzyłaś sie˛ czymś w klatke˛ piersiowa˛, mamo?
– Wczoraj – wyszeptała Maude. – Trzonkiem kilofa.
Elizabeth delikatnie pomacała jej żebra.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– Nie chciałam cie˛ martwić.
– Och, mamo!
– Musimy zabrać cie˛ do szpitala – odezwał sie˛ Mitch,
uja˛ł dłoń Maude i uścisna˛ł – bo grozi ci zawał płuca. Ale
nie denerwuj sie˛. Lizzie ma w tych sprawach spore
doświadczenie, prawda?
ODROBINA SZALEŃSTWA 75

– Tak – zapewniła ja˛ Elizabeth.


– Nie ma sensu wzywać karetki – zadecydował.
– Sprawdź, czy Maude nie doznała jeszcze jakichś obra-
żeń, a ja usune˛ graty z przyczepy, żebyście sie˛ zmieściły.
Po chwili Maude z ich pomoca˛ wstała, wsiadła na
platforme˛ i położyła sie˛ na kocach. Elizabeth przykucne˛ła
przy niej. Samochód ruszył. Kiedy wjechali na asfalt,
Elizabeth usłyszała, że Mitch kontaktuje sie˛ ze szpitalem.
Gdy zajechali na miejsce, Imogen i Ryan czekali
w pełnej gotowości. Natychmiast zabrali Maude na prze-
świetlenie. Zdje˛cie potwierdziło odme˛ opłucnowa˛. Potem
Mitch i Elizabeth przeprowadzili zabieg drenażu jamy
opłucnej. Cały czas rozmawiali z Maude i informowali ja˛,
co robia˛.
– Jeśli wszystko be˛dzie dobrze, po mniej wie˛cej
dwudziestu czterech godzinach wyjmiemy rurke˛ – obie-
cali.
Po przewiezieniu na oddział chora˛ zaje˛ła sie˛ Tina.
Elizabeth usiadła przy matce, bacznie ja˛ obserwuja˛c.
W pewnej chwili podszedł do niej Mitch, położył jej
dłonie na ramionach i rzekł:
– Odwioze˛ cie˛ do domu. – Nie drgne˛ła. – No chodź
– ponaglił. – Maude zasne˛ła. Tobie też przyda sie˛ troche˛
snu.
– Wole˛ zostać przy niej.
Mitch obszedł krzesło i przykucna˛ł przed nia˛.
– Tak myślałem, ale przedtem zawioze˛ cie˛ do domu.
Weźmiesz prysznic, przebierzesz sie˛, spakujesz troche˛
drobiazgów dla Maude i wrócimy, dobrze?
– A co sie˛ stanie z jej samochodem i rzeczami, które
zostały przy wejściu do szybu?
– Steve-o sie˛ tym zaja˛ł. Tutaj wszyscy sobie pomagaja˛.
76 LUCY CLARK

– A co z... – urwała, ściszyła głos i rozejrzała sie˛,


zanim dokończyła: – z opalem? Czy ktoś go nie ukradnie?
– Ja go mam – odparł i poklepał sie˛ po kieszeni.
– Nie wiem, czy to dobre rozwia˛zanie. Przecież cia˛gle
gubisz kluczyki do samochodu. Lepiej oddaj go mnie.
Znajde˛ jakiś dobry schowek.
Mitch uniósł brwi. Elizabeth wiedziała, że zacznie sie˛
z nia˛ droczyć.
– A co be˛dzie, jeśli jakaś banda opryszków postanowi
urza˛dzić na ciebie napad? Nie bój sie˛, Lizzie. Obiecuje˛ go
nie zgubić. Poza tym tylko trzy osoby wiedza˛ o jego
istnieniu i wszystkie trzy spe˛dza˛ noc tu, w szpitalu.
– Ty też zostajesz?
– Na tym polega moja praca, Lizzie. No... ruszamy.
W milczeniu doszli do samochodu. Kiedy zatrzymali
sie˛ przed mieszkaniem Maude, Mitch zaproponował:
– Weź prysznic i przygotuj co trzeba. Be˛de˛ za kwad-
rans.
– Dobrze – odparła. Otworzyła drzwi, by wysia˛ść,
lecz jeszcze odwróciła sie˛ do niego i rzekła: – Dzie˛kuje˛.
– Nie ma za co.
– Jest. Dzie˛kuje˛ ci nie tylko za to, co zrobiłeś dla niej
dzisiaj...
– Zrobiliśmy – poprawił ja˛.
– Ale również za to – cia˛gne˛ła – że byłeś z nia˛ przez
ostatni rok. Jesteś jej prawdziwym przyjacielem, a to dla
mnie wiele znaczy.
Potem zrobiła coś niezwykłego. Wycia˛gne˛ła re˛ce,
uje˛ła twarz Mitcha i pocałowała go w usta. I nie była to
tylko pokusa, by zrobić coś szalonego. Mitch zaczynał
liczyć sie˛ w życiu Elizabeth i chciała, by o tym wiedział.
ODROBINA SZALEŃSTWA 77

Westchne˛ła, usiadła na łóżku i spuściła nogi. Poddaje˛


sie˛, nie zasne˛ tej nocy, pomyślała. Jej umysł pracował
nieprzerwanie, analizował wszystko, co przyniosły wyda-
rzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, i w końcu
miała tego serdecznie dość. Podeszła do Maude, spraw-
dziła dreny, przeczytała wpisy do karty sporza˛dzone przez
Tine˛ zaledwie pół godziny wcześniej. Chora spała spokoj-
nie, Mitch leżał na łóżku naprzeciwko i wydawał dźwie˛ki
podobne do chrapania. Wiedziała, że nie obudzi matki, bo
dostała silny środek nasenny. Wyszła na korytarz.
Może Tina da sie˛ namówić na herbate˛?
– Z przyjemnościa˛ sie˛ napije˛ – odrzekła piele˛gniarka.
– Nie możesz spać?
– Nie. Za dużo myśli kłe˛bi mi sie˛ w głowie.
– Zrozumiałe. Nie martw sie˛, dzie˛ki tobie i Mitchowi
Maude szybko dojdzie do siebie.
– Wiem.
W kuchni, czekaja˛c, aż woda sie˛ zagotuje, Elizabeth
myślała o Mitchu i o tym, jak wspaniale wczoraj sie˛
zachował. Kiedy oderwała usta od jego ust, popatrzyli na
siebie chwile˛ w milczeniu, potem wysiadła i znikne˛ła we
wne˛trzu domu. Droga powrotna do szpitala mine˛ła w ko-
ja˛cym milczeniu. Zastanawiała sie˛, jak może czuć sie˛ tak
swobodnie i bezpiecznie w towarzystwie me˛żczyzny,
który działa jej na nerwy...
Zanim sie˛ położyli, stali jeszcze chwile˛, oboje już
w piżamach. Mitch uścisna˛ł jej ramie˛, chca˛c dodać jej
otuchy. Nie próbował jej pocałować, nie patrzył na nia˛
w sposób, który sugerowałby zbytnia˛ intymność. Zdawał
sie˛ wyczuwać jej skre˛powanie, zame˛t w głowie i nie
narzucał sie˛.
Czajnik wyła˛czył sie˛ samoczynnie. Elizabeth przygo-
78 LUCY CLARK

towała dwa kubki herbaty, jeden zaniosła Tinie, potem


wróciła do kuchni. Miała nadzieje˛, że dobroczynny na-
pój, pity małymi łykami, pomoże jej opanować gonitwe˛
myśli.
– Zostało troche˛ wody? – Elizabeth zobaczyła Mitcha
zbliżaja˛cego sie˛ do kuchni. Z zaspanymi oczami, potar-
ganymi włosami wygla˛dał wzruszaja˛co. Wstała, podeszła
do blatu, wła˛czyła czajnik. – Też nie możesz spać?
– Też? – roześmiała sie˛. – Spałeś jak kamień. Nawet
chrapałeś.
– Nieprawda.
– Prawda. Spytaj Tine˛.
– Cóż, jesteście w wie˛kszości. Ale słyszałem, jak pół
godziny temu sprawdzała te˛tno Maude i wpisywała dane.
– Ja też słyszałam. Przed wyjściem z pokoju spraw-
dziłam dreny.
– Ja też sprawdziłem. – Mitch usiadł, oparł nogi
na wolnym krześle i sie˛ przecia˛gna˛ł. – Wiesz, kim
jesteśmy?
– Kim?
– Para˛ perfekcjonistów.
Elizabeth zrewanżowała sie˛ mu uśmiechem.
– Bo sprawdziliśmy dreny? Uważam, że to tylko
dowodzi, że sumiennie wykonujemy obowia˛zki.
– To też. Ale mnie chodzi o coś innego. Dajemy
z siebie wszystko i be˛dziemy tak harować, aż ujdzie z nas
para.
– A tobie już sie˛ to kiedyś zdarzyło?
– Tak. – Umilkł, wbił wzrok w dno kubka, potem
podniósł głowe˛ i zaproponował: – Chcesz zobaczyć jedno
z moich ulubionych miejsc?
– Teraz?
ODROBINA SZALEŃSTWA 79

– Oczywiście. Stan Maude jest zadowalaja˛cy, a gdy-


by Tina nas potrzebowała, be˛dziemy pod telefonem.
– Ale nie odjedziemy zbyt daleko?
– Daleko? W Coober Pedy wsze˛dzie jest blisko,
Lizzie. – Odstawił kubek, wstał i zarza˛dził: – Jedziemy.
– W piżamach?
– Oczywiście. – Potem spojrzał na Elizabeth, na jej
elegancka˛ jedwabna˛ piżame˛ oraz rozpuszczone włosy
i doszedł do wniosku, że jednak be˛dzie lepiej, jeśli sie˛
przebierze. – No dobrze, wskakuj w ubranie i w droge˛.
– Doka˛d mnie zabierasz?
– To niespodzianka.
– Ale Mitch, jest pia˛ta rano...
– Wiem. Za godzine˛ w miasteczku zacznie sie˛ poran-
ny ruch, wie˛c sie˛ pospieszmy.
Przebrali sie˛ błyskawicznie, zajrzeli do Maude i uprze-
dzili Tine˛, że wychodza˛. Po pie˛ciu minutach jazdy byli na
miejscu.
– Gdzie mnie przywiozłeś?
– Na pole golfowe.
– To jedno z twoich ulubionych miejsc?
– Absolutnie.
Mitch wzia˛ł Elizabeth za re˛ke˛ i ruszyli przed siebie. Na
całym terenie nie było źdźbła trawy, wsze˛dzie piasek
utwardzony olejem samochodowym, tylko w miejscach
wybijania piłeczki zieleniła sie˛ sztuczna darń. Nagle
Mitch sie˛ zatrzymał, puścił jej re˛ke˛. Elizabeth ogarne˛ło
przemożne uczucie samotności.
– Siadaj. – Elizabeth posłusznie usiadła na ziemi.
– Brawo! Kolejna rzecz, której grzeczne dziewczynki nie
robia˛ – pochwalił ja˛, a ona roześmiała sie˛.
– Dlaczego lubisz tu przebywać?
80 LUCY CLARK

– Ze wzgle˛du na spokój – odparł.


Spojrzała na gwiazdy jaśnieja˛ce na niebie. Zapragne˛ła
zapytać Mitcha, o czym myśli. Zapragne˛ła dowiedzieć sie˛
o nim wszystkiego. Czy ma rodzine˛, czy był już kiedyś
żonaty? Czy ma dzieci? Nagle to stało sie˛ dla niej bardzo
ważne. Przecież wcia˛ż nic prawie o nim nie wiem,
pomyślała.
– Widzisz Krzyż Południa? – spytał, wskazuja˛c naj-
sławniejszy gwiazdozbiór półkuli południowej. – Kiedy
byłem mały, każdej nocy przed położeniem sie˛ spać
odszukiwałem go na niebie. Nie znosiłem zimy, bo
wtedy chmury zasłaniaja˛ gwiazdy i nie można go zo-
baczyć. Później, kiedy mieszkałem kilka lat za granica˛,
gdzie w ogóle go nie widziałem, strasznie mnie to
deprymowało.
– Ile miałeś lat?
– Pie˛ć, gdy wyjeżdżaliśmy, i siedem, kiedy wróci-
liśmy.
– My?
– Ja z matka˛. – Elizabeth wiedziała, że nie musi
zadawać żadnych pytań. Mitch wyraźnie doszedł do
wniosku, że zbyt mało o sobie wiedza˛, i postanowił to
nadrobić. – Mama umarła, kiedy miałem dwadzieścia
jeden lat – cia˛gna˛ł. – Na raka. – Elizabeth dotkne˛ła jego
dłoni. Odpowiedział jej uściskiem. – To już tak dawno...
Mine˛ło dziesie˛ć lat.
– Ale cia˛gle za nia˛ te˛sknisz, prawda?
– Tak. Ojciec jest... jest gdzieś w świecie, nawet nie
wiem gdzie. Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje.
– Myślisz o nim?
– Czasami. Nie podobał mi sie˛ sposób, w jaki trak-
tował matke˛, i mine˛ło dużo czasu, zanim przestałem go za
ODROBINA SZALEŃSTWA 81

to nienawidzić. – Urwał, a dopiero po chwili cia˛gna˛ł:


– Zaproponowano mu katedre˛ w Oksfordzie. Pocza˛tkowo
na dwa lata, i mama che˛tnie z nim pojechała. W końcu to
tylko dwa lata...
– Ale na tym sie˛ nie skończyło?
– Tak. Ojciec chciał zostać w Anglii, ona chciała
wracać. Nie potrafili zdobyć sie˛ na kompromis, wie˛c ona
wróciła ze mna˛ do Sydney, a on z bratem został w Anglii.
– To musiało być bardzo trudne dla was wszystkich.
Ja w ogóle nie pamie˛tałam matki.
– Ucieszyłaś sie˛, kiedy ja˛ odnalazłaś, prawda?
– Ryczałam. Kiedy przyszedł pierwszy list, płakałam
jak bóbr. To był jeden z najszcze˛śliwszych dni w moim
życiu. Za każdym razem, kiedy dostaje˛ list od niej, jestem
w siódmym niebie. Z drugiej strony mam wyrzuty sumie-
nia, że ukrywam to przed ojcem. Nie chciał, żebyśmy sie˛
kontaktowały.
– Rzuciła go?
– Tak. – Potrza˛sne˛ła głowa˛. – Podziwiam ja˛. Właś-
ciwie zmuszono ja˛ do tego małżeństwa. Ojciec miał
odpowiednia˛ pozycje˛, rodzice obojga parli do ślubu.
– Zadarła głowe˛ i spojrzała na gwiazdy. – Maude napisała
kiedyś, że patrzyła, jak jej matka usycha w domu, i po-
stanowiła, że z nia˛ be˛dzie inaczej. Nie miała nic przeciw-
ko ojcu, po prostu nie był w jej typie, wie˛c odeszła.
Rodzice zerwali z nia˛ stosunki, ojciec przeprowadził
dyskretny rozwód, ale przedtem zadbał o to, żeby sa˛d
przyznał mu opieke˛ nade mna˛. Maude wyznała mi, że to
złamało jej serce, ale wiedziała, że lepiej mi be˛dzie z nim.
Po prostu on mógł zagwarantować mi lepsze warunki
i start w życiu. Przecież tego wszyscy rodzice chca˛ dla
swoich dzieci, prawda?
82 LUCY CLARK

– Nie ożenił sie˛ ponownie?


– Nie. Jest bardzo zamknie˛ty w sobie. Nawet nie
wiem, czy w jego życiu były potem jakieś kobiety. Mna˛
opiekowały sie˛ wykwalifikowane nianie, a kiedy byłam
starsza, ich role˛ przeje˛ła nasza gospodyni.
– Ojciec dużo czasu spe˛dzał poza domem?
– Tak. Zbytnio przypominałam mu Maude. Mam jej
oczy, włosy... Nie zrozum mnie źle. To dobry człowiek,
tylko... tylko nie potrafił spe˛dzać czasu z mała˛ dziew-
czynka˛. Może gdybym była chłopcem... – W jej słowach
nie było złości ani żalu, jedynie typowo angielska rzeczo-
wość. Mitch zachichotał. – Co w tym śmiesznego?
– Nic. Jesteś taka inna.
– Inna? Od kogo?
– Od dziewczyn, które dota˛d mi sie˛ podobały.
– To chyba komplement.
Mitch roześmiał sie˛ serdecznie.
– Oczywiście. – Przysuna˛ł sie˛ bliżej i dotkna˛ł policzka
Elizabeth. – Wiesz, że bardzo mi sie˛ podobasz?
Dotkna˛ł jej warg, a ona zapraszaja˛co rozchyliła usta.
Uniosła re˛ke˛, wsune˛ła palce w jego włosy. On zrobił to
samo. Zdja˛ł opaske˛ z jej głowy i nie przestaja˛c jej
całować, przeczesywał palcami jej długie jedwabiste
włosy. Był to najbardziej namie˛tny pocałunek w jej życiu.
Nie broniła sie˛, kiedy delikatnie położył ja˛ na ziemi
i nakrył swoim ciałem. Z Mitchem czuła sie˛ bezpieczna.
Przesune˛ła re˛ce po jego ramionach, plecach, aż od-
nalazła brzeg koszuli. Wsune˛ła dłonie pod materiał i opu-
szkami palców dotkne˛ła gładkiej, ciepłej skóry, pod która˛
wyczuwała twarde, mocne mie˛śnie. Zapragne˛ła przycia˛g-
na˛ć go bliżej, znacznie bliżej siebie. Mitch mrukna˛ł
z rozkoszy, wygia˛ł plecy w łuk, oderwał od niej usta.
ODROBINA SZALEŃSTWA 83

– Lizzie – szepna˛ł. Powoli uniósł sie˛ i usiadł, po-


magaja˛c jej sie˛ podnieść. – Nie chce˛ cie˛ zranić ani
niczego przyspieszać, ani wprowadzać w twoje życie
zamieszania, lecz to jest silniejsze ode mnie. Wiesz, że
cie˛ pragne˛...
– Wiem. I ja też cie˛ pragne˛, ale nie możemy sobie na
to pozwolić.
– Masz racje˛. Nie możemy. Na naszej drodze wcia˛ż
istnieje zbyt wiele przeszkód.
Milczeli chwile˛. Mitch domyślał sie˛, że Elizabeth chce
go o coś zapytać, lecz nie ponaglał jej.
– Byłeś kiedyś zakochany? – spytała w końcu.
Zaskoczyła go.
– Hm... Tak, byłem.
– I co sie˛ stało?
Odetchna˛ł głe˛boko, zanim odpowiedział:
– Ona umarła.
– Kiedy?
– Cztery lata temu. Miała na imie˛ Sonia i była
dendrologiem, a dokładniej chirurgiem drzew. Kochała
przestrzenie. Poznaliśmy sie˛, kiedy szpital wysłał mnie na
przymusowy urlop. Wybrałem sie˛ na Tasmanie˛ i po-
stanowiłem objechać wyspe˛ autostopem. W ten sposób ja˛
spotkałem.
– Chcieliście sie˛ pobrać?
– Tak. Dlatego nawet postarałem sie˛ o posade˛ w szpi-
talu w Hobart. Zgine˛ła dwa dni przed naszym ślubem.
Wracała do domu, padał deszcz, wpadła w poślizg i ude-
rzyła w drzewo. Zgine˛ła na miejscu.
– Och! Tak mi przykro.
Elizabeth pogładziła go po policzku. Zajrzał jej głe˛bo-
ko w oczy. Dostrzegł w nich nie litość, lecz płyna˛ce z głe˛-
84 LUCY CLARK

bi serca współczucie. Potem pocałowała go w usta... i tym


pocałunkiem dodała mu otuchy. To zadziwiaja˛ce!
Odsuna˛ł sie˛ od niej i zapytał:
– Nie ciekawi cie˛, co było potem?
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Tak. Nie mogłem sie˛ otrza˛sna˛ć. Wzia˛łem roczny
urlop w szpitalu, piłem i nie trzeźwiałem. – Elizabeth ze
zrozumieniem pokiwała głowa˛. Teraz zrozumiała, dla-
czego nie brał do ust alkoholu. – Po roku zacza˛łem
odbijać sie˛ od dna. Bardzo powoli, ale zawsze. Nigdzie
nie mogłem zagrzać miejsca. Pracowałem chyba we
wszystkich wie˛kszych szpitalach w Australii i w końcu
wyla˛dowałem w Adelajdzie. Ale i tam nie zagrzałem
miejsca, bo... Nie, nie, be˛dziesz sie˛ ze mnie śmiała...
– Nie.
– Wsze˛dzie rosły drzewa. One mi cia˛gle przypomina-
ły Sonie˛, jej miłość do drzew i to, że jedno z nich ja˛zabiło.
– I wówczas odkryłeś Coober Pedy...
– Tak. Tutaj prawie nie ma drzew. Krajobraz iście
ksie˛życowy, ale dopiero tu poczułem ulge˛. Mine˛ły mi
bóle głowy, wróciła che˛ć do życia.
Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛ do niego.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo sie˛ z tego ciesze˛. To
musi być niesamowite doświadczenie. Wyzwolenie...
– Nigdy sie˛ tak nie czułaś? Serio?
Opuściła głowe˛. Nie wiedziała, jak ma sie˛ mu przy-
znać, że tylko w jego ramionach doświadczyła czegoś
podobnego.
– Moje życie było... bardzo uporza˛dkowane, to chyba
najlepsze określenie. Przyjazd tutaj jest najwie˛kszym
szaleństwem, na jakie sie˛ zdobyłam. A i tak poprzedziły
go długie dyskusje z ojcem i Marcusem.
ODROBINA SZALEŃSTWA 85

Na dźwie˛k tego imienia Mitch zesztywniał.


– Marcusem?
– Tak.
– Twoim narzeczonym?
– On nie jest moim narzeczonym. – Elizabeth od-
sune˛ła sie˛ i spojrzała na Mitcha. – Już ci to tłumaczyłam.
Przed wyjazdem powiedziałam mu, że potrzebuje˛ czasu
do namysłu. Nie chciałam niczego tłumaczyć ani jemu,
ani ojcu.
– A co miałabyś im tłumaczyć?
– O Maude.
– To ojciec nie wie, że przyjechałaś do matki?
– Nie. I wolałabym, żeby sie˛ nie dowiedział. Moje
życie już i tak jest wystarczaja˛co skomplikowane.
– Czy Marcus jeszcze do ciebie dzwonił?
Elizabeth cie˛żko westchne˛ła.
– Tak.
– A ty nie życzysz sobie jego telefonów.
– Ja chce˛ po prostu troche˛ czasu. Chce˛ sie˛ dowiedzieć,
kim właściwie jestem.
– A kim jesteś?
– Nie umiem powiedzieć.
– Czujesz sie˛ szcze˛śliwa?
– Podoba mi sie˛ tutaj.
– A co z Marcusem?
– Nie chce˛ o nim myśleć. – Elizabeth zarzuciła
Mitchowi re˛ce na szyje˛ i przytuliła sie˛ do niego. – Nie
teraz.
– Jak on sie˛ nazywa?
– Kto?
– Marcus. Jakie ma nazwisko?
– Wetherby.
86 LUCY CLARK

Mitch potrza˛sna˛ł głowa˛. Wzia˛ł Elizabeth za ramiona


i odsuna˛ł od siebie.
– Niewiarygodne!
– Co jest niewiarygodne.
– Marcus Wetherby.
Elizabeth spojrzała uważnie na Mitcha.
– Znasz go?
– Nawet wie˛cej. – Wstał, otrza˛sna˛ł spodnie z piasku,
po czym wycia˛gna˛ł re˛ke˛ do Elizabeth i pomógł jej sie˛
podnieść. – To mój brat.
ROZDZIAŁ ÓSMY

Oniemiała ze zdziwienia.
– Twój brat?!
Mitch odwrócił sie˛ na pie˛cie i ruszył w kierunku
samochodu. Wsiadł do kabiny, z wściekłościa˛ walna˛ł
pie˛ścia˛ w kierownice˛, ona zaś stała w miejscu jak przy-
kuta.
– Idziesz czy zamierzasz piechota˛ wracać do szpitala?
– zawołał i zapalił silnik.
Siła˛ woli zmusiła sie˛ do pokonania niewielkiej odleg-
łości do pikapa. Ledwie wsiadła, Mitch wła˛czył wsteczny
bieg i ruszył tak gwałtownie, że maszyna˛ aż zarzuciło.
– Jeśli masz zamiar prowadzić jak wariat, to może
rzeczywiście be˛dzie bezpieczniej, jeśli sie˛ przejde˛ – ode-
zwała sie˛ Elizabeth.
Znowu mówiła tym wyniosłym tonem, który działał
mu na nerwy, lecz tym razem był jej nawet za to
wdzie˛czny. Opanował sie˛ i zwolnił.
– Jesteś pewien, że to on? – spytała po chwili.
– Oczywiście, że jestem. Przecież wiem, jak mój brat
sie˛ nazywa, Elizabeth.
Kiedy go poznała, nalegała, żeby zwracał sie˛ do niej
pełnym imieniem, lecz gdy teraz to uczynił, zabolało ja˛,
że nie powiedział ,,Lizzie’’. Musi być naprawde˛ bardzo
zdenerwowany, pomyślała.
– Ale ty nosisz nazwisko O’Neill.
88 LUCY CLARK

– To nazwisko panieńskie matki. Po rozwodzie wróci-


ła do niego, a potem ja je przyja˛łem.
– Marcus zatrzymał nazwisko ojca – wyba˛kała.
No tak. Teraz wszystko zaczyna układać sie˛ w logicz-
na˛ całość. Wszystko, czego sie˛ teraz dowiedziała, po-
zwoliło jej lepiej zrozumieć zachowanie Marcusa, na
przykład dlaczego nigdy nie wspominał o matce.
– Twój ojciec to sir Ian Wetherby – powiedziała
cicho, bardziej do siebie niż do Mitcha.
– A wie˛c doczekał sie˛ tytułu szlacheckiego! Musi być
usatysfakcjonowany! – Mitch prychna˛ł z gorycza˛. – Mam
nadzieje˛, że zaszczyt wart był ceny, jaka˛zapłacił, rozbicia
i utraty rodziny.
– Mitch...
Dotkne˛ła jego ramienia, lecz strza˛sna˛ł jej dłoń. Cof-
ne˛ła sie˛, jakby ja˛ uderzył, a jej oczy wypełniły sie˛ łzami.
Siła˛woli starała sie˛ opanować. Ojciec zawsze krzywił sie˛,
gdy przy nim płakała, nauczyła sie˛ wie˛c robić to w samo-
tności. Później sie˛ rozkleje˛, myślała, przełykaja˛c łzy.
– Mitch... – zacze˛ła ponownie – rozumiem, że prze-
żyłeś wstrza˛s, ja też, ale spróbujmy porozmawiać spo-
kojnie.
– Spokojnie! – wybuchna˛ł. – Dla ciebie to nic. Ty
zawsze jesteś taka opanowana. Nie wypada tracić pano-
wania nad soba˛ przy ludziach, prawda?
– Czy to moja wina? – odcie˛ła sie˛. – Nie wyładowuj
gniewu na mnie. To, że znam twojego brata...
– Znasz! – wpadł jej w słowo. – Lizzie, ten facet
uważa, że jesteście zare˛czeni! To chyba pewna różnica,
nie?
– Formalnie nigdy mi sie˛ nie oświadczył – odparła, ze
złości bezwiednie podnosza˛c głos.
ODROBINA SZALEŃSTWA 89

– A gdyby wysta˛pił z taka˛ propozycja˛, to co?


Patrzyła na niego w milczeniu, potem wyba˛kała:
– Nie wiem.
– Nie wiesz?! – wykrzykna˛ł i spojrzał na nia˛ oczami
zimnymi jak stal. – Nie wiesz?
Potrza˛saja˛c z niedowierzaniem głowa˛, zatrzymał sa-
mochód przed szpitalem, wysiadł z kabiny i trzasna˛ł
drzwiami.
– Mitch! – Wysiadła i ruszyła za nim. – Zachowujesz
sie˛ jak dziecko! Mitch!
On zaś odwrócił sie˛ i krzykna˛ł:
– Nie wolno mi? A jeśli mam taka˛ ochote˛?
Rzeczywiście, pomyślała z lekka˛ zazdrościa˛. Moje
zachowanie zawsze było podyktowane surowymi zakaza-
mi i nakazami, a on jest soba˛. Poczuła, że gniew jej mija.
– A poza tym – dodał – niczego nie udaje˛. Przynaj-
mniej jestem uczciwy wobec siebie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Jeśli nie rozumiesz, to z toba˛ jest jeszcze gorzej niż
sa˛dziłem – warkna˛ł i ruszył do szpitala.
Elizabeth łzy napłyne˛ły do oczu. Wiedziała, że w ta-
kim stanie nie może sie˛ nikomu pokazać. Najbardziej
pragne˛ła pobiec teraz do Maude, przytulić sie˛ do niej
i wypłakać, lecz nie przywykła do publicznego okazywa-
nia uczuć. Bała sie˛, że Mitch i piele˛gniarki be˛da˛ sie˛ jej
przygla˛dać. Musi sie˛ gdzieś zaszyć i ochłona˛ć. Rozejrzała
sie˛ dookoła i nagle zatrzymała wzrok na samochodzie
Mitcha.
Potrzeba ucieczki była tak przemożna, że zawróciła
i otworzyła drzwi kabiny od strony kierowcy. Niestety,
tym razem Mitch nie zapomniał kluczyków, lecz spod
deski rozdzielczej wystawały końcówki przewodów...
90 LUCY CLARK

Serce waliło jej jak młotem, gdy trze˛sa˛cymi sie˛ dłońmi


sie˛gała po kable. Nie!
Wytarła spocone dłonie o ubranie. ,,Przynajmniej
jestem uczciwy wobec siebie’’, zabrzmiało jej w uszach.
Szeptem powtórzyła słowa Mitcha. Nie bardzo wiedziała,
w jaki sposób może być uczciwa wobec siebie. Przez
całe życie bała sie˛ myśleć samodzielnie, a teraz, gdy
zaczynała już lepiej siebie rozumieć, pojawił sie˛ on
i wprowadził jeszcze wie˛kszy zame˛t w jej życie. Dla-
czego pozwoliłam, żeby mnie całował? Dlaczego? Dla-
czego?
Wsiadła do kabiny, zamkne˛ła oczy i oparła głowe˛
o kierownice˛. Znała odpowiedź. Pocałunki Mitcha były
cudowne, wprawiały ja˛ w euforie˛, czuła sie˛ kimś wyja˛t-
kowym.
Ale mu o tym nie powiedziała. Dlaczego, pytała sie˛
w duchu. Ogarne˛ło ja˛ przytłaczaja˛ce uczucie osamot-
nienia. Uniosła głowe˛. Musi sta˛d uciec. Tylko doka˛d? Do
przychodni? Do sklepu? Do pubu? Nie, nie. Musi pobyć
sama.
Wie˛c zdoba˛dź sie˛ na to!
Pod wpływem impulsu chwyciła kable, zetkne˛ła je ze
soba˛, nacisne˛ła pedał sprze˛gła. Stary silnik ożył.
Hurra! Co za wspaniałe uczucie! Nareszcie zachowa-
łam sie˛ jak niegrzeczna dziewczynka.
Okno było opuszczone, wiatr rozwiewał jej długie
włosy. Mijani ludzie, rozpoznaja˛c pikap Mitcha, ma-
chali do niej re˛ka˛. Po mniej wie˛cej dwudziestu minutach
usłyszała dźwie˛k telefonu satelitarnego. Natychmiast
wróciła do rzeczywistości. Zwolniła, zjechała na po-
bocze.
– Halo? – odezwała sie˛ ostrożnie.
ODROBINA SZALEŃSTWA 91

– Gdzie jesteś, Lizzie? – W głosie Mitcha nie było


złości.
– Nie bardzo wiem – odpowiedziała zgodnie z pra-
wda˛.
– W którym kierunku skre˛ciłaś po wyjeździe z mia-
sta?
– Tak jak do kopalni.
– Dobrze, czyli jechałaś jak do Alice Springs. To sie˛
dobrze składa.
– Dobrze? Nie jesteś zły, że wzie˛łam samochód?
– Teraz nie mamy czasu o tym rozmawiać...
– Coś sie˛ stało? Maude?
– Maude w porza˛dku, ale mamy wypadek. Około stu
kilometrów od miasta samochód, którym jechali Came-
ron Davies, jego żona Leeanne i ich dzieci, zderzył sie˛
z kangurem. Leeanne skontaktowała sie˛ ze szpitalem.
Cameron jest nieprzytomny, dzieci w szoku. Jesteś nieda-
leko...
– Mówisz o tych rozdzielonych bliźniaczkach syjam-
skich? Były u mnie na szczepieniu w przychodni.
– Tak. Sprawdź, ile masz benzyny.
Elizabeth spojrzała na deske˛ rozdzielcza˛.
– Mniej wie˛cej połowe˛ baku.
– Z tyłu jest pełny kanister, oprócz tego pojemnik
z woda˛ i moja torba lekarska. Jedź dalej ta˛ sama˛ droga˛
i zawiadom nas, kiedy na nich trafisz. Jesteś najbliżej,
wie˛c dojedziesz pierwsza. My pakujemy samolot i zaraz
startujemy. Lizzie? Jesteś tam?
– Tak. Do zobaczenia na miejscu.
Nie traciła czasu. W głowie powstawały jej najroz-
maitsze przypuszczenia, jaka˛sytuacje˛ zastanie na miejscu
wypadku. Cieszyła sie˛, że jako lekarka zawsze jest pewna
92 LUCY CLARK

siebie. Szkoda tylko, że w życiu prywatnym nie potrafi sie˛


na to zdobyć. Ale pracuje˛ nad soba˛, pocieszała sie˛ w duchu.
Po dwudziestu minutach zobaczyła stoja˛cy w oddali
samochód. Nacisne˛ła pedał gazu.
Przód samochodu był cały zgnieciony, przednia szyba
strzaskana, odłamki szkła rozsypane dookoła. Przed mas-
ka˛ leżał ogromny kangur. Jeszcze żył. Elizabeth starała
sie˛ nie patrzyć na ranne zwierze˛.
Zwolniła, zaparkowała pikapa na poboczu. Szybko
chwyciła telefon satelitarny, torbe˛ lekarska˛ oraz koce
i pobiegła do rozbitego sedana. Zobaczyła siedza˛ca˛
z przodu Leeanne, odwrócona˛ do tyłu i mówia˛ca˛ coś do
dziewczynek. Zajrzała przez wybita˛ boczna˛ szybe˛ i wów-
czas spostrzegła, że kobieta ma nogi zakleszczone pod
pogie˛ta˛ karoseria˛.
– Co z Cameronem? – spytała.
– Nie odzyskał przytomności – odparła Leeanne.
W jej głosie słuchać było strach, chociaż starała sie˛ nad
soba˛ panować. – A my z dziewczynkami bawimy sie˛
w zgadywanke˛.
Elizabeth spojrzała na bliźniaczki.
– Cześć! Jak sie˛ macie? – odezwała sie˛ raźnym tonem.
Zobaczyła, że mimo iż matce udało sie˛ je czymś zaja˛ć,
kurczowo przytulaja˛ do siebie jednakowe misie. – Mo-
żesz ruszać palcami? – spytała Leeanne.
– Moge˛.
– To dobry znak. Rób tak od czasu do czasu. Boli?
– Wytrzymam. Zajmij sie˛ Cameronem.
– Teraz twoja kolej zgadywać – upomniała sie˛ jedna
z bliźniaczek.
– Uhm – mrukne˛ła Leeanne, a Elizabeth zobaczyła, że
jest bliska omdlenia.
ODROBINA SZALEŃSTWA 93

– Dajcie mamie chwile˛ odpocza˛ć, dobrze? – popro-


siła.
Szarpne˛ła za klamke˛ drzwi od strony kierowcy. Na
szcze˛ście zamek nie był zablokowany i drzwi dały sie˛
uchylić. Nacia˛gne˛ła lateksowe re˛kawiczki i przysta˛piła
do badania nieprzytomnego me˛żczyzny. Odchyliła mu
powieki, mała˛ latarka˛ zaświeciła w oczy. Źrenice zarea-
gowały na światło. To dobry znak. Sprawdziła te˛tno. Było
bardzo słabo wyczuwalne. Nie zauważyła śladów krwi,
wie˛c domyśliła sie˛, że Cameron doznał pewnie krwotoku
wewne˛trznego. Ostrożnie zbadała jego plecy, ramiona,
nogi. Nie stwierdziła złamań, chociaż stopy miał uwie˛zio-
ne pod pedałami.
– Cameron? – zawołała głośno.
Żadnej reakcji.
– Jesteśmy przy de – poinformowała ja˛ natomiast
jedna z bliźniaczek. – Cameron nie jest na de.
– Drzewo?
– Tu nie ma drzew. To coś trzeba widzieć...
– Poczekajcie, zaraz be˛de˛ sie˛ z wami bawić, ale
przedtem zatelefonuje˛ do doktora Mitcha, dobrze?
– Dobrze – zgodziły sie˛ dziewczynki.
– Leeanne? Słyszysz mnie, Leeanne? Jak sie˛ czujesz?
– Elizabeth zawołała do ich matki.
– Jestem zme˛czona – odrzekła kobieta i uniosła po-
wieki.
Elizabeth poła˛czyła sie˛ ze szpitalem i zdała Imogen
relacje˛ ze stanu ofiar.
– Kiedy tu be˛da˛? – spytała.
– Za mniej wie˛cej pie˛ć minut – odparła piele˛gniarka.
– Zaraz przekaże˛ im twoja˛ wiadomość.
Elizabeth rozła˛czyła sie˛. Miała nadzieje˛, że pie˛ć minut
94 LUCY CLARK

szybko minie. Ponownie sprawdziła reakcje˛ źrenic Came-


rona na światło i zmierzyła mu te˛tno. Było coraz słabsze.
Postanowiła dać mu kroplówke˛. Z torby lekarskiej wyje˛ła
pojemnik z sola˛ fizjologiczna˛, zawiesiła go na antenie
samochodu, potem wkłuła sie˛ w żyłe˛ na re˛ku Camerona.
– Obiecałaś sie˛ z nami bawić... – niecierpliwiły sie˛
dziewczynki.
– Dobrze, ale teraz trzeba to coś usłyszeć. Co wy
na to?
Bliźniaczki wyte˛żyły słuch.
– Wiesz, gdzie jesteś? – Elizabeth zwróciła sie˛ do
Leeanne.
– Mieliśmy wypadek. Zderzyliśmy sie˛ z kangurem...
– Ja coś słysze˛! – zaszczebiotała jedna z dziewczynek.
– I ja! I ja! – ucieszyła sie˛ jej siostra. – Samolot!
– wykrzykne˛ły chórem.
Rzeczywiście, z oddali słychać było wyraźnie warkot
silnika samolotu. Po chwili maszyna wyla˛dowała na
asfalcie, a Mitch, Tina i Ryan, wszyscy z aparatura˛
medyczna˛ w re˛ku, podbiegli do samochodu.
– Co za spotkanie! – zażartował Mitch i natychmiast
przysta˛pił do wydawania poleceń. – Ryan, sprawdź, co
z kangurem, potem pomożesz mi cia˛ć karoserie˛. Tina,
zobacz, czy da sie˛ wycia˛gna˛ć dzieci przez bagażnik.
Leeanne, jak twoje nogi? – spytał.
– Moge˛ poruszać palcami – pochwaliła sie˛ ranna.
– To wspaniale. Co z Cameronem? – Mitch zwrócił
sie˛ do Elizabeth. – Te˛tno?
– Dzie˛ki kroplówce odrobine˛ lepsze – odparła i od-
sune˛ła sie˛, by mógł sam zbadać nieprzytomnego kie-
rowce˛.
Wówczas ka˛tem oka zobaczyła, że Ryan zbliża sie˛ do
ODROBINA SZALEŃSTWA 95

nich ze strzelba˛. Co tu sie˛ dzieje? – pomyślała przerażona.


Piele˛gniarz podszedł do kangura i wystrzelił. Elizabeth aż
podskoczyła. Miała nadzieje˛, że ktoś skontaktuje sie˛
z weterynarzem.
– Lizzie? – usłyszała głos Mitcha, lecz nie zareagowa-
ła. – Lizzie? Elizabeth? To najbardziej humanitarne
wyjście, wierz mi. Ten kangur nie miał już szans na
przeżycie, a nie można skazywać zwierze˛cia na długa˛
agonie˛.
– Naprawde˛ nie mogliśmy mu w żaden sposób po-
móc?
– Naprawde˛. Takie jest życie na pustyni. No chodź...
Cameron i Leeanne nas potrzebuja˛.
– Dobrze. Wierze˛ ci, że nic nie można było zrobić.
– Teraz posłuchaj. My z Ryanem zaczniemy cia˛ć
blache˛, a ty podaj Cameronowi plazme˛ w kroplówce.
Dasz rade˛?
– Oczywiście.
Elizabeth podeszła do Camerona, sprawdziła kroplów-
ke˛. Wkłuła sie˛ w druga˛ re˛ke˛ i podła˛czyła rurke˛ z plazma˛,
znowu zawieszaja˛c pojemnik na antenie. Mitch zda˛żył
założyć mu kołnierz ortopedyczny, przysta˛piła wie˛c do
badania czaszki. Na ciemieniu i na czole wysta˛piły o-
brze˛ki. Przy zderzeniu musiał uderzyć sie˛ o zagłówek,
potem rzuciło go do przodu na kierownice˛.
Ka˛tem oka widziała, jak Ryan zakłada kołnierz orto-
pedyczny Leeanne.
– Co z dziećmi? – spytała kobieta.
– Tina sie˛ nimi zaje˛ła. Nic im sie˛ nie stało.
– Dzie˛ki Bogu.
– Tina zabierze je samolotem do Coober Pedy – wtra˛-
cił Mitch. – Chciałbym je zatrzymać kilka dni w szpitalu,
96 LUCY CLARK

tak na wszelki wypadek. Zawsze trzeba sie˛ liczyć z moż-


liwościa˛ wysta˛pienia opóźnionej reakcji. Imogen i pac-
jenci be˛da˛ uszcze˛śliwieni, że moga˛ zaja˛ć sie˛ takimi
uroczymi dziewczynkami.
– Co z nami?
– Wy polecicie prosto do Adelajdy. Oboje wymagacie
bardzo specjalistycznej opieki...
Leeanne spojrzała na me˛ża.
– Czy on...?
– Naprawde˛ nic nie moge˛ powiedzieć. Ma krwotok
wewne˛trzny, ale dopóki nie wydostaniemy was z tego
wraku, nie możemy stwierdzić przyczyny. Dostał krop-
lówke˛. Robimy, co możemy.
Kiedy przyleciał samolot pogotowia lotniczego, wspó-
lnymi siłami szybko rozcie˛to karoserie˛ i wydobyto ran-
nych. Trzeba było nawet ucia˛ć pedały, by uwolnić nogi
Camerona. Miał zmiażdżone obie stopy, jego żona nogi
złamane w podudziach. Na szcze˛ście nic nie wskazywało
na to, że doznali obrażeń kre˛gosłupa.
Tuż przed odlotem Leeanne prosiła:
– Opiekujcie sie˛ dziewczynkami.
– Oczywiście – zapewnił ja˛ Mitch. – O nic sie˛ nie
martw. Skontaktuje˛ sie˛ zaraz z ordynatorem oddziału
ortopedycznego, Samem Chadwickiem, który razem z żo-
na˛ lekarka˛ zajmie sie˛ wami. Lecicie z Ryanem. Podej-
rzewam, że korzysta z okazji, żeby zobaczyć sie˛ z ta˛
dietetyczka˛, która mu wpadła w oko – zażartował.
Leeanne odpowiedziała mu słabym uśmiechem.
– I jak? – spytała później Elizabeth.
– Wszystko pod kontrola˛.
Patrzyli, jak awionetka rozpe˛dza sie˛ na asfaltowej
drodze i wzbija w powietrze, potem przeszli do pikapa.
ODROBINA SZALEŃSTWA 97

Z Coober Pedy przyjechała pomoc drogowa, by od-


holować wrak do miasta.
– Jak długo potrwa lot? – spytała Elizabeth.
– Około dwóch godzin. Cameron powinien jeszcze
dziś po południu trafić na stół operacyjny.
Elizabeth odchyliła sie˛ do tyłu i przymkne˛ła powieki.
– Szkoda mi tego kangura.
– Mnie też. Ale nie mieliśmy wyjścia.
– Wiem. Niemniej to był dla mnie duży wstrza˛s.
– Mieszkaja˛c tutaj, powinnaś nauczyć sie˛ obchodzić
z bronia˛, wiesz?
– Zjeżdżać do kopalni, strzelać do zwierza˛t... – Po-
trza˛sne˛ła głowa˛. – Nie wiem, czy sie˛ do tego nadaje˛.
Poczuła dłoń Mitcha na swojej.
– Tutaj życie sprowadza sie˛ do spraw elementarnych.
Najwie˛ksza wartość to uczciwość. Człowiek nie ma gdzie
uciec, nie ma gdzie sie˛ schować, szczególnie przed
samym soba˛.
– Tak było w twoim przypadku?
Kiwna˛ł potakuja˛co głowa˛.
– Odka˛d tu przyjechałem, osia˛gna˛łem swoista˛ har-
monie˛ wewne˛trzna˛. To samo stało sie˛ z Maude i tego
samego ty doświadczysz. Już zauważyłem w tobie wiele
zmian, Lizzie. Be˛dzie dobrze, zobaczysz.
Gdy ścisna˛ł jej dłoń, pomyślała, że zaraz ja˛ puści, lecz
ku jej zaskoczeniu oparł ich dłonie na swoim udzie.
Poczuła, jak płyna˛ce z niego ciepło przenika jej re˛ke˛,
ramie˛, a potem ogarnia ja˛ cała˛. Zacze˛ła zastanawiać sie˛
nad jego słowami. Czy naprawde˛ sie˛ zmieniła? Tak, to
prawda. Czuła sie˛ znacznie szcze˛śliwsza niż w Anglii,
a na myśl o powrocie ciarki przechodziły jej po grzbiecie.
Dopiero tu zrozumiała, że wcale nie lubiła życia, jakie
98 LUCY CLARK

prowadziła przed przyjazdem, lecz nie zdawała sobie


z tego sprawy.
Gdy dojechali do szpitala, poszła prosto do Maude.
– Cześć – przywitała sie˛ z matka˛. Rzuciła okiem na
wykresy na karcie i dodała: – W porza˛dku.
– Mam już dość tego leżenia.
– Gdybyś w czwartek powiedziała mi, co sie˛ stało,
może dałoby sie˛ tego wszystkiego unikna˛ć – skarciła ja˛
łagodnym tonem. Przysiadła na brzegu łóżka i spytała:
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, mamo?
– Nie chciałam cie˛ martwić.
– Jestem twoja˛córka˛. Moim zadaniem jest sie˛ o ciebie
martwić.
– Masz racje˛. Głupio sie˛ zachowałam, ale sa˛dziłam,
że nie warto robić wiele hałasu o taki drobiazg.
– Umówmy sie˛, że w przyszłości w sprawach zdrowia
to ja be˛de˛ decydować, co jest drobiazgiem, a co nie,
dobrze?
– Tak jest, pani doktor.
– Teraz odpocznij.
– Pod warunkiem że i ty odpoczniesz, córeczko.
– Mam zamiar – odparła Elizabeth. – Chyba już jutro
be˛dzie można wyja˛ć ci dren i za kilka dni wrócisz do
domu.
– A co z kopalnia˛?
– Be˛dzie na swoim miejscu. Ale prace˛ zaczniesz
dopiero wtedy, kiedy Mitch ci pozwoli.
– Co z opalem?
– On go ma.
– Nie pozwól mu negocjować ceny. Mitch sie˛ do tego
nie nadaje.
– Może umówić dilera tutaj?
ODROBINA SZALEŃSTWA 99

– Tak. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.


– Zobacze˛, co sie˛ da zrobić. A teraz odpoczywaj.
Elizabeth porozumiała sie˛ z Imogen, która obiecała
pomóc sprowadzić eksperta.
– Dzie˛ki. Gdzie Mitch? – zapytała.
– Właśnie skończył rozmawiać ze szpitalem w Ade-
lajdzie i teraz bada dziewczynki. – Rzeczywiście z jednej
z sal dochodziły głośne dziecie˛ce chichoty. – Przepra-
szam, ale musze˛ zobaczyć, co tam sie˛ dzieje.
– To jest silniejsze od ciebie, prawda? – spytała
Mitcha, który uśmiechnie˛ty szeroko pojawił sie˛ na kory-
tarzu.
– Nie rozumiem, o co chodzi – odparł. Elizabeth
stłumiła ziewnie˛cie. – Jeśli jesteś gotowa, odwioze˛ cie˛ do
domu.
– Jestem.
– Powóz czeka.
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY

Była tak wyczerpana, że w samochodzie prawie nie


otwierała oczu.
– Co za dzień! – mrukne˛ła.
– Prawda? – odparł Mitch z rozbawieniem.
– Co za dzień – powtórzyła z sennym uśmiechem, gdy
zatrzymali sie˛ przed wejściem do domu Maude.
– Zdołasz wejść o własnych siłach? – spytał.
– Spoko.
– Spoko? – zachichotał. – To tak sie˛ wyrażaja˛ dobrze
wychowane panienki? Och, Lizzie – westchna˛ł. – Nie
patrz na mnie w ten sposób.
– To znaczy w jaki?
– Senny, nieporadny... i urzekaja˛cy. – Wycia˛gna˛ł re˛ke˛
i opuszkami palców musna˛ł jej policzek, a palce drugiej
dłoni zagłe˛bił w jej włosach. – Rozumiem, że w pracy
zwia˛zujesz włosy, ale sa˛ boskie, takie jedwabiście gład-
kie.
Jak twój głos, pomyślała, walcza˛c z ogarniaja˛ca˛ ja˛
sennościa˛. W końcu poddała sie˛ i przymkne˛ła powieki.
Przy Mitchu, otulona emanuja˛cym z niego koja˛cym
ciepłem, czuła sie˛... bezpieczna.
– Wiesz, że nie wolno ci mnie pocałować – szepne˛ła
rozmarzonym głosem.
– Hm? A to dlaczego?
– Bo dziś rano zachowałeś sie˛ wobec mnie okropnie.
ODROBINA SZALEŃSTWA 101

Znowu wydał z siebie stłumiony chichot.


– Należało ci sie˛.
Należało? Elizabeth uniosła powieki. Chciała zgromić
go wzrokiem, lecz w pociemniałych oczach Mitcha do-
strzegła tyle żaru, że cała złość natychmiast ja˛ opuściła.
– Cóż, niech każde z nas pozostanie przy swoim
zdaniu.
– Może...
W jego głosie zabrzmiała teraz nuta tłumionej namie˛t-
ności. Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛. Przepełniało ja˛ uczucie
kobiecej dumy. Cieszyła sie˛, że wyzwala w Mitchu
poża˛danie równie silne co on w niej. Cieszyła sie˛, że nie
ma siły z nim walczyć, ponieważ w tej chwili jedynym jej
pragnieniem było poczuć wargi Mitcha na swoich. Mitch,
jak gdyby odgaduja˛c jej myśli, spełnił to życzenie.
Westchne˛ła, napie˛cie i frustracje odpłyne˛ły. To był
dzień pełen emocji, a zacza˛ł sie˛ i skończył w ramionach
Mitcha. Ten me˛żczyzna ma na nia˛ zadziwiaja˛cy wpływ.
Silny. Przerażaja˛cy. Przy nim czuła, że może zawojować
świat, dokonać wszystkiego, nawet przeciwstawić sie˛
ojcu. Pragne˛ła, by nie przestawał jej obejmować, bo
wiedziała, że gdy zostanie sama, na nowo osacza˛ ja˛
wa˛tpliwości. Tutaj, w kabinie samochodu, sa˛ tylko oni
dwoje i tylko ich uczucia sie˛ licza˛. Sa˛ najważniejsze.
Prawdziwe.
– Mitch? – szepne˛ła.
Popatrzył jej głe˛boko w oczy, a widza˛c w nich za-
dziwienie i radość, westchna˛ł głe˛boko i mocniej ja˛przytu-
lił. Oparła głowe˛ na jego piersi.
– Lizzie, czuje˛ sie˛, jakby ra˛bne˛ła mnie cie˛żarówka.
– To by bolało.
– I boli. – Roześmiał sie˛ niewesoło. – Nie moge˛ sie˛
102 LUCY CLARK

powstrzymać, żeby cie˛ nie dotykać. Kiedy pomyśle˛, że


za pół roku twój kontrakt sie˛ skończy, serce mi sie˛
ściska, tchu zaczyna mi brakować. – Elizabeth słuchała
bicia jego serca, wpierw przyspieszonego, potem coraz
spokojniejszego. Doskonale wiedziała, jak sie˛ czuje, bo
od czasu ich porannej rozmowy czuła sie˛ tak samo.
– Lizzie? Chce˛, żebyś za mnie wyszła – odezwał sie˛
nagle.
Wyprostowała sie˛ gwałtownie i zrobiła wielkie oczy.
– Słucham?
– Wyjdź za mnie.
– Wyjść za ciebie?
– Tak. Wyjdź za mnie.
– Ale... – zaja˛kne˛ła sie˛. – Ale... – Urwała i potrza˛sne˛ła
głowa˛. – Ska˛d taki pomysł? Przecież my sie˛ prawie nie
znamy!
– Znasz mnie lepiej od wszystkich mieszkańców
Coober Pedy. Powiedziałem ci o sobie rzeczy, jakich
nigdy nikomu nie mówiłem. Zajmujesz w moim życiu
specjalne miejsce i nie chciałbym cie˛ stracić.
– Małżeństwo? – Nie mógł jej bardziej zaskoczyć.
– Chyba zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówia˛c
o tej cie˛żarówce. Małżeństwo?
Mitch wzruszył ramionami. Wycia˛gna˛ł re˛ke˛, odgarna˛ł
kosmyk włosów z czoła Elizabeth.
– Lubie˛ twoje towarzystwo.
Jego słowa brzmiały cudownie i omal nie skruszyły jej
oporów, lecz głos rozsa˛dku buntował ja˛, przypominał, że
przyjechała tu, by odkryć prawde˛ o sobie, a nie zagubić
sie˛ w miłości do tego me˛żczyzny.
– Dziś rano niespecjalnie je lubiłeś.
– Posprzeczaliśmy sie˛. Takie rzeczy możemy roz-
ODROBINA SZALEŃSTWA 103

wia˛zać w mgnieniu oka, o tak! – rzekł i pstrykna˛ł palcami.


– W każdym razie pomyśl o mojej propozycji.
– O małżeństwie z toba˛?
– Tak. – Pogładził ja˛ po policzku. – Odprowadze˛ cie˛.
– Wysiadł i otworzył drzwi po stronie pasażera.
– Dzie˛kuje˛.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Lizzie.
– Rano nazwałeś mnie Elizabeth.
– Bo byłem na ciebie zły.
– Dlaczego?
– Potrafisz być straszliwie uparta. Zbyt mocno tkwisz
w starych przyzwyczajeniach. Jesteś inteligentna˛ kobieta˛,
Lizzie, co bardzo w tobie cenie˛, ale czasami zadziwiasz
mnie tym, że widzisz tylko koniec własnego nosa.
– Nie rozumiem?
Uśmiechna˛ł sie˛, obja˛ł ja˛ i pocałował w czoło.
– Sama musisz do tego dojść. – Pochylił głowe˛
i delikatnie musna˛ł wargami jej usta. – Przemyśl to sobie.
Nie be˛de˛ cie˛ poganiał ani wywierał na ciebie żadnej
presji, ale chciałbym cie˛ gdzieś zaprosić na kolacje˛.
– A wie˛c ma pan wobec mnie poważne zamiary?
Mitch uśmiechna˛ł sie˛.
– Tak. Moja prośba o pani re˛ke˛ wyraźnie o tym
świadczy.
Pocałowała go i już w drzwiach odrzekła:
– Prośba? Hm. Nie przypominam sobie, żebyś mnie
prosił. – Zmarszczył brwi zdziwiony. – Oznajmiłeś, że
chcesz, żebym za ciebie wyszła. Proponuje˛, żebyśmy
oboje to sobie przemyśleli, a w naste˛pna˛ sobote˛ spotkali
sie˛ i porozmawiali. Dam sie˛ zaprosić na kolacje˛, oczywiś-
cie jeśli nagłe wezwania nam nie przeszkodza˛.
– W naste˛pna˛ sobote˛? Dopiero za tydzień!?
104 LUCY CLARK

– Tak – odrzekła i ze słodkim uśmiechem zamkne˛ła


drzwi.
Zaskoczony stał jeszcze przez chwile˛ w miejscu. Nie
mógł uwierzyć, że Elizabeth zamkne˛ła mu drzwi przed
nosem. Potem uśmiechna˛ł sie˛ do siebie. Zrobiła to, co
chciała. Tak trzymać! Pojechał do siebie i pierwsze kroki
skierował do kuchni. Wyja˛ł butelke˛ napoju imbirowego,
oparł sie˛ o blat i zacza˛ł rozpamie˛tywać ostatnie wydarzenia.
Poprosił Elizabeth o re˛ke˛!
Nie... Zaraz, zaraz... Co ona powiedziała? Że jej nie
poprosił? Właściwie miała racje˛, stwierdził w myśli.
Oznajmił tylko, że chce, by za niego wyszła. Dobrze, że
nie zapytała dlaczego. Chociaż obawiał sie˛, że to pytanie
sie˛ pojawi, i to raczej pre˛dzej niż później.
Przeszedł do salonu i stana˛ł przed zrobiona˛ wiele lat
temu fotografia˛ przedstawiaja˛ca˛ jego i brata. Pocia˛gna˛ł
łyk napoju, przełkna˛ł i przemówił na głos:
– Co ona dla ciebie znaczy, braciszku? Przepustke˛ do
lepszego życia czy coś wie˛cej? Kochasz ja˛?
Postał jeszcze chwile˛ przed zdje˛ciem, potem wyszedł
z pokoju i wrzucił butelke˛ do pojemnika na szkło.
Czy sobie też zadałem te same pytania: Co ona dla
mnie znaczy? Czy ja˛ kocham? Wiedział, że tak.
W cia˛gu swojego krótkiego pobytu w Coober Pedy
Elizabeth stała sie˛ dla niego kimś bardzo ważnym i blis-
kim, i oboje˛tnie czy pod ziemia˛, gdy wspólnie szukali
opali, czy na szosie, gdy razem ratowali czyjeś życie,
cieszył sie˛, że ma ja˛ przy sobie.
Dziś rano widział przez okno, jak uruchamia pikapa
i odjeżdża. Radość bija˛ca z jej twarzy zdumiała go. Duma
rozsadzała mu serce – ta dziewczyna nareszcie nabrała
pewności siebie.
ODROBINA SZALEŃSTWA 105

W pracy nie brakowało jej zdecydowania, lecz w życiu


prywatnym tak. Teraz, gdy okazało sie˛, że nie boi sie˛
działać pod wpływem impulsu, czy be˛dzie potrafiła
przeciwstawić sie˛ ojcu? Marcusowi? A w końcu mnie?
To dlatego wspomniał dziś o małżeństwie. Nie chciał,
by wyjeżdżała. Dopiero przy niej czuł, że żyje. Przy-
zwyczaił sie˛ do widoku jej twarzy.
Ciemnymi korytarzami, po omacku szukaja˛c drogi,
dotarł do sypialni. Czy w życiu też po omacku szukam
drogi? – zastanawiał sie˛. Czy dlatego zapragna˛łem ożenić
sie˛ z Lizzie? Czy potrzebuje˛ kogoś, kto pomoże mi
przebrna˛ć przez ciemne ścieżki mojej przeszłości? Czy
chce˛ sie˛ z nia˛ ożenić tylko dla osobistej korzyści? Czym
sie˛ wie˛c różnie˛ od Marcusa?
Zapalił światło, zrzucił buty i padł na łóżko. Założył
re˛ce za głowe˛, wzrok wbił w sufit.
Elizabeth Blakeny-Smith. Co za długaśne nazwisko!
I pewnie ma kilka imion pośrodku. Nie mógł uwierzyć, że
jeszcze tylu rzeczy o niej nie wie. Ale jedno wie z pew-
nościa˛: odka˛d przyjechała do miasta, od tamtej pierwszej
chwili, kiedy ja˛ pocałował, jego życie znów nabrało
sensu. Zacia˛gna˛ł wobec niej dług wdzie˛czności i gdyby
przyje˛ła jego propozycje˛... to znaczy gdyby przemyślała
to, że chce sie˛ z nia˛ ożenić, do końca swoich dni byłby
szcze˛śliwym człowiekiem.
Zdawał sobie oczywiście sprawe˛ z ryzyka, jakie podej-
mował. Ryzyko nie było mu obce. Zwia˛zek z Sonia˛ także
był ryzykiem. Ale los mu ja˛ odebrał. Oświadczył sie˛ jej,
został przyje˛ty, i nadal jest sam. Tym razem jednak
zachowuje ostrożność. Mimo że Lizzie go pocia˛ga, że
lubi spe˛dzać z nia˛ czas, nie dopuści, aby zawładne˛ła jego
sercem.
106 LUCY CLARK

W przeszłości kilkakrotnie był odrzucany, a to bardzo


bolało. Nie chciał znowu cierpieć. Wpierw ojciec, potem
brat. Jedyne osoby, które kochał, Sonia i matka, zmarły,
zostawiaja˛c go samego...
Po śmierci Soni przenosił sie˛ z miejsca na miejsce,
uciekał tam, gdzie nie było drzew. Drzewa? Na ich widok
ogarniało go poczucie niewysłowionego żalu. Wiedział,
że to absurd, lecz taki już był. A teraz? Jeśli odda Lizzie
swoje serce i coś sie˛ znowu nie powiedzie, gdzie uciek-
nie? Na Antarktyde˛?
Musi sie˛ bronić. Dzielić z nia˛ życie, tak, pomóc jej
odkryć siebie, tak. Ale nic ponadto. Co ona be˛dzie miała
z takiego zwia˛zku? Sporo. Be˛dzie blisko matki, z która˛
jest szcze˛śliwa. Poza tym wzajemnie sie˛ pocia˛gamy.
Każde spotkanie jeszcze to pote˛guje.
No właśnie! Tym bardziej musi sie˛ strzec. Co by było,
gdyby sie˛ w niej zakochał? Musi mieć sie˛ na baczności,
musi walczyć z budza˛ca˛ sie˛ w nim zazdrościa˛.
Tu leży pies pogrzebany. Zazdrość! Kiedy usłyszał, że
chłopak Lizzie to jego rodzony brat, ostrze zazdrości
przeszyło mu pierś. Jakie ma szanse? Jego zazdrość
jeszcze sie˛ wzmogła, gdy Elizabeth nie potrafiła od-
powiedzieć na pytanie, czego chce. Gdy ja˛ całował, czuł,
że go pragnie, rozpaczliwie i namie˛tnie... Niech sie˛ do
tego przyzna!
Pojawienie sie˛ na horyzoncie Marcusa zrodziło kolej-
ne pytania, wywołało dalsze wa˛tpliwości. Czy on pocia˛ga
ja˛ tak samo jak ja? Oczami wyobraźni ujrzał, jak brat
całuje Elizabeth, i zacisna˛ł ze˛by. Nie! Nie może jej
pozwolić wrócić do Marcusa!
Zmobilizował cała˛ siłe˛ woli, by sie˛ opanować, od-
pre˛żyć i psychicznie, i fizycznie. Do końca kontraktu
ODROBINA SZALEŃSTWA 107

Elizabeth pozostało jeszcze ponad pie˛ć miesie˛cy. Był


pewien, że w tym czasie zdoła... Co zdoła? Zmusić ja˛ do
zmiany decyzji? Udowodnić jej swoja˛ przewage˛ nad
Marcusem?
Nie, nie! Potrza˛sna˛ł głowa˛ i wstał z łóżka. Musi
przezwycie˛żyć zwyczaj rywalizowania z bratem. To dzie-
cinne. Elizabeth nie jest zabawka˛, o która˛dwoje dzieci sie˛
bije. Jest atrakcyjna˛ kobieta˛ zasługuja˛ca˛ na uczciwego,
cie˛żko pracuja˛cego me˛żczyzne˛, a nie na jakiegoś żółto-
dzioba.
Postanowił, że sam nie zacznie z nia˛ rozmowy o Mar-
cusie, lecz gdyby go o niego zapytała, postara sie˛ uczci-
wie odpowiedzieć na wszystkie jej pytania. Przecież to
też sposób na lepsze poznanie sie˛, prawda?
Miał tylko nadzieje˛, że okaże sie˛ dość silny, by
wytrwać w tych postanowieniach.

W cia˛gu naste˛pnego tygodnia starała sie˛ nie myśleć


o swoim życiu prywatnym. Ilekroć zaczynała, okazywało
sie˛, że coraz mniej z tego wszystkiego rozumie.
W niedziele˛ wspólnie z Mitchem wyje˛li Maude dreny
i kilka dni później wypisali ja˛ do domu. Jeszcze podczas
pobytu w szpitalu Maude zdołała sprzedać opal, tak że
teraz mogła spokojnie odpoczywać i zdrowieć.
– Ciesze˛ sie˛, że zgodziłaś sie˛ zwolnić troche˛ tempo
– zagadne˛ła ja˛ Elizabeth w pia˛tek wieczorem, kiedy
szykowała dla nich kolacje˛. – Bałam sie˛, że be˛de˛ musiała
stoczyć z toba˛ o to cała˛ batalie˛.
– Widocznie sie˛ starzeje˛ – odparła Maude z uśmie-
chem.
– Nie widać tego po tobie – zauważyła Elizabeth.
Przerwał im dzwonek telefonu.
108 LUCY CLARK

– Halo? Chwileczke˛... – Maude, nakrywaja˛c mikro-


fon dłonia˛, szepne˛ła do córki: – Marcus.
Elizabeth potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Powiedz mu, że nie moge˛ teraz rozmawiać.
Maude przekazała Marcusowi wiadomość i odłożyła
słuchawke˛ na widełki.
– Cze˛sto dzwonił, kiedy byłam w szpitalu?
– Co wieczór. Nie mam nic przeciwko temu, żeby od
czasu do czasu z nim pogawe˛dzić, ale co za dużo, to
niezdrowo.
Maude pokiwała ze zrozumieniem głowa˛.
– Wie, kim jestem?
– Wie, że mieszkamy razem. – Elizabeth zauważyła
cień smutku, jaki przemkna˛ł po twarzy matki. – To nie
jest tak, jak myślisz... – zacze˛ła. – Przecież ja sie˛ ciebie
nie wstydze˛. Wre˛cz przeciwnie. Wyjechałam z Anglii, bo
potrzebowałam odpoczynku od ojca i Marcusa. Jeśli
Marcus sie˛ dowie, że jesteś moja˛ matka˛, natychmiast
pobiegnie z tym do ojca. Nie mam ochoty na rozmowe˛
z nim.
– Wiem, dziecko, wiem – zapewniła ja˛ Maude, pode-
szła i obje˛ła córke˛. – Wiem, że mnie kochasz i że jest ci
cie˛żko. – Telefon zadzwonił ponownie. – Ja odbiore˛
– rzuciła. – To Mitch – szepne˛ła, tak jak poprzednio
zakrywaja˛c mikrofon.
– Z nim też nie chce˛ rozmawiać.
– Przykro mi, Mitch, ale... Aha, słyszałeś. Szykuje
kolacje˛... Dobrze, powtórze˛. Cześć. – Maude odłożyła
słuchawke˛ i widza˛c pytaja˛ce spojrzenie Elizabeth, rzekła:
– Mitch mówi, że jutro wieczorem przyjedzie po ciebie
o siódmej. Podobno umówiliście sie˛ na randke˛. – Eliza-
beth zamkne˛ła oczy i cicho je˛kne˛ła. – Maude wyje˛ła
ODROBINA SZALEŃSTWA 109

z lodówki napój imbirowy, otworzyła butelke˛ i dopiero


wówczas zapytała: – O co chodzi?
– Mitch chce, żebym za niego wyszła.
Maude aż zakrztusiła sie˛ napojem, a Elizabeth musiała
poklepać ja˛ po plecach, by przestała kaszleć.
– Co powiedziałaś?
– Mitch chce, żebym za niego wyszła. Nie pytał,
oznajmił mi swoje życzenie. Zupełnie jak jego brat.
– Brat?
– Marcus.
– To Marcus jest bratem Mitcha!? – Maude aż usiadła
z wrażenia.
– Tak. Świat jest mały, prawda?
– Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz rozmawiać
ani z jednym, ani z drugim.
– Od tego wszystkiego mam kompletny me˛tlik w gło-
wie. Naprawde˛ lubie˛ Marcusa. To dobry człowiek, cho-
ciaż bywa apodyktyczny. No i uważa sie˛ za mojego
narzeczonego, chociaż formalnie nigdy mi sie˛ nie oświad-
czył.
– Chciałabyś, żeby to zrobił?
– Nie wiem! Podejrzewam, że gdybym została w An-
glii, pre˛dzej czy później wzie˛libyśmy ślub. Jest przystoj-
ny, dobrze wychowany, ma mnóstwo zalet, świetna˛
posade˛, no i, co najważniejsze, błogosławieństwo ojca.
– Ale ciebie nie rajcuje.
– Mamo!
– Nie oburzaj sie˛. To bardzo ważne. Musisz sobie
odpowiedzieć na to pytanie. Czy na myśl o nim wpadasz
w euforie˛, czy przeciwnie, w chandre˛. A może i w jedno,
i w drugie? Zgaś gaz i usia˛dź przy mnie na chwilke˛.
– Elizabeth posłusznie wykonała polecenie. – Kochałam
110 LUCY CLARK

twojego ojca, Lizzie – wyznała Maude – ale to nie była


miłość, jaka˛ kobieta powinna czuć do me˛ża. Taka˛ miłoś-
cia˛ można darzyć... – zawahała sie˛ – brata, przyjaciela?
Nasze rodziny znały sie˛ od dawna i praktycznie wy-
chowaliśmy sie˛ razem. Po ślubie jednak mie˛dzy nami nie
układało sie˛ jak trzeba. Nie wiem, czy on mnie kochał,
czy ożenił sie˛ ze mna˛ dlatego, że wszyscy tego po nim
oczekiwali. Powiem ci jedno, przyjazd do Australii,
zwia˛zek ze Stu to było najlepsze, co w życiu zrobiłam.
Przy Stu czułam, że nie ma rzeczy, jakiej nie dokonam. To
było dla mnie prawdziwe wyzwolenie. Czułam, że żyje˛,
prawdziwie, w zgodzie z soba˛ sama˛. Miłość musi być
szczera.
Oczy Maude zasnuły sie˛ łzami.
– Kiedy Stu zmarł, to jakby amputowano mi cze˛ść
serca. Wierze˛, że gdybyśmy wtedy nie miały ze soba˛
kontaktu, umarłabym z rozpaczy. A tak trzymałam sie˛
jakoś, bo wiedziałam, że tam gdzieś istniejesz ty i mnie
potrzebujesz, chociażby tylko moich listów. Teraz jesteś
tu i naprawde˛ moge˛ cie˛ wspierać. – Po policzkach
Elizabeth popłyne˛ły łzy wzruszenia. – Nie chce˛, żebyś
była nieszcze˛śliwa – cia˛gne˛ła Maude. – Nie chce˛ jednak,
żebyś kłamała przed soba˛ po to tylko, żeby nie sprawić
nikomu przykrości. Jeśli myśl o Marcusie nie dodaje ci
skrzydeł, powinnaś poważnie sie˛ nad tym zastanowić. Co
do Mitcha, to także sama musisz zdecydować. Nie mo-
żesz ich zwodzić. Obaj zasługuja˛ na to, żeby dowiedzieć
sie˛ prawdy.
– To wszystko jest takie... skomplikowane. – Eliza-
beth sie˛gne˛ła po chusteczke˛ i głośno wytarła nos. – Kiedy
cie˛ słucham, wybór nasuwa sie˛ sam: Mitch. Ale czuje˛, że
to nie fair wobec Marcusa, ponieważ jego tu nie ma.
ODROBINA SZALEŃSTWA 111

Zame˛cza mnie tylko telefonami i opowiadaniem o tym,


jak bardzo za mna˛ te˛skni i jak niecierpliwie czeka na mój
powrót. Wyobraź sobie, że odkrył, jak zgodnie z prawem
moge˛ skrócić kontrakt. Wiem, że ma dobre intencje, ale...
– Robi to wszystko bez pytania ciebie, prawda?
– Właśnie. A kiedy pomyśle˛ o powrocie do Anglii,
wyobrażam sobie zaraz telefony od Mitcha i wysłuchi-
wanie, że z kolei on za mna˛ te˛skni i pragnie, żebym wró-
ciła. Mam ochote˛ i jednego, i drugiego posłać do diabła.
Przyjechałam pobyć z toba˛, nie chce˛, żeby o mnie rywa-
lizowali.
– Trzymajmy sie˛ wie˛c tego – wtra˛ciła Maude. – Idź
jutro na kolacje˛ z Mitchem...
– Wiesz co? – W oczach Elizabeth rozbłysły wesołe
ogniki. – Chodź z nami! Mitch na pewno nie be˛dzie miał
nic przeciwko temu.
Maude roześmiała sie˛.
– Be˛dzie miał, córeczko. Be˛dzie.
– Albo obie, albo żadna – oznajmiła Elizabeth. – Czy
mu sie˛ to podoba, czy nie.
Jednak kiedy naste˛pnego dnia wieczorem Mitch przy-
jechał po Elizabeth, wcale nie był urażony.
– Świetnie – ucieszył sie˛, obejmuja˛c matke˛ i córke˛. –
Moge˛ zabrać na kolacje˛ dwie kobiety, za którymi szaleje˛.
Elizabeth była troche˛ zdziwiona jego reakcja˛, lecz
później przekonała sie˛, że mówił prawde˛. Śmiał sie˛
i żartował, i spe˛dzili we trójke˛ wspaniały wieczór, a kiedy
je odwiózł do domu, dał sie˛ zaprosić na kawe˛.
– Twoja matka tłumi ziewanie. To znak, że naduży-
wam gościnności – odezwał sie˛, gdy zrobiło sie˛ już bar-
dzo późno. – Chodź, Lizzie, odprowadzisz mnie do sa-
mochodu, a potem położysz ja˛ do łóżeczka, co?
112 LUCY CLARK

Elizabeth uśmiechne˛ła sie˛ do niego i pozwoliła wy-


prowadzić na dwór. Wzdrygne˛ła sie˛, czuja˛c nocny chłód,
a Mitch natychmiast zdja˛ł marynarke˛ i zarzucił jej na
ramiona.
– Dzie˛ki.
– Nie ma za co. Ciesze˛ sie˛, że Maude była z nami,
chociaż śmiała sie˛ tak, że bałem sie˛, żeby jej szwy nie
puściły.
– Goja˛ sie˛ prawidłowo, ale przed położeniem sie˛
jeszcze sprawdze˛ – obiecała Elizabeth.
Mitch oparł sie˛ o karoserie˛ pikapa, za klapy mary-
narki przycia˛gna˛ł Elizabeth do siebie, obja˛ł ja˛ i przy-
tulił.
– To był wspaniały wieczór, Lizzie.
– Tak.
– Rzadko widuje˛ cie˛ tak odpre˛żona˛. Przez cały ty-
dzień byłaś bardzo zaje˛ta...
– Mam wiele spraw na głowie...
Poczuł, jak Elizabeth sztywnieje.
– Nie denerwuj sie˛, nie mam zamiaru wywierać na
ciebie żadnego nacisku. Ale cie˛ pocałuje˛... żebyś sie˛
mogła odpre˛żyć.
Pochylił sie˛, a ona uniosła ku niemu twarz. Przez
cały wieczór tylko tego pragne˛ła i teraz miała otrzymać
nagrode˛. Mitch obja˛ł ja˛ mocniej, jego usta dotkne˛ły
jej warg. Całował ja˛ wolno, delikatnie, a kiedy skończył,
oparła głowe˛ na jego ramieniu. Mitch dotrzymuje słowa.
Nie wywiera na nia˛ nacisku. Przy nim czuje sie˛ bez-
pieczna.
– Jade˛ – odezwał sie˛ i pocałował ja˛ w czoło. – Jeśli
dłużej postoimy na tym zimnie, zamarzniemy.
Oddała mu marynarke˛.
ODROBINA SZALEŃSTWA 113

– Sa˛dziłam, że przyzwyczaiłeś sie˛ do zimnych nocy


na pustyni.
– Tak, i dlatego wiem, kiedy należy wejść do środka
i sie˛ ogrzać. – Musna˛ł wargami jej usta. – Słodkich snów,
Lizzie.
Czekała, aż światła samochodu znikna˛ w ciemno-
ściach. Mitcha zaś ogarne˛ło dojmuja˛ce poczucie straty,
kiedy wracał do domu. Powiedział ,,słodkich snów’’, a na
końcu je˛zyka miał: kocham cie˛.
Wszedł do domu i nie zapalaja˛c światła, opadł na
najbliżej stoja˛ce krzesło. Dlaczego wcześniej sobie tego
nie uświadomił? Zakochał sie˛ w Lizzie! Nie! To bła˛d.
Musi sie˛ wzia˛ć w garść... Im dłużej siedział w mroku, tym
lepiej pojmował, że stara sie˛ sam siebie oszukać. Z coraz
wie˛ksza˛ wyrazistościa˛ docierało do niego, że pragnienie
zatrzymania Lizzie przy sobie wynika z faktu, że po-
trzebuje jej jak powietrza. Ta myśl napawała go przeraże-
niem.

Elizabeth spodziewała sie˛, że pogodny nastrój Mitcha


utrzyma sie˛, lecz z każdym dniem stawał sie˛ coraz mniej
uchwytny, aż w końcu doszła do wniosku, że chyba
celowo jej unika. Maude nie jeździła do kopalni, wie˛c
miała do dyspozycji samochód i Mitch nie musiał co rano
po nia˛ przyjeżdżać. Brakowało jej tego.
– Nie ponosi cie˛ wyobraźnia? – zapytała Maude,
kiedy sie˛ jej zwierzyła. – Sama mówiłaś, że macie
ostatnio urwanie głowy. Konsultacje specjalistów z Ade-
lajdy i tak dalej. Poza tym ja nie moge˛ teraz pracować,
a Mitch pewnie uważa za swój obowia˛zek mi pomagać.
– Nie wiem – mrukne˛ła Elizabeth.
Marcus telefonował dwukrotnie. Za każdym razem nie
114 LUCY CLARK

omieszkał wspomnieć, że ojciec pracuje w domu i nie


pojawia sie˛ w kancelarii.
– Kiedy ostatni raz z nim rozmawiałaś? – zapytał.
– Wczoraj. – Elizabeth zauważyła, że lepiej słyszy
Marcusa niż poprzednio. Znikł denerwuja˛cy pogłos, który
zazwyczaj towarzyszył ich rozmowom. Może to dlatego,
że dzwoni później niż zwykle i linia jest mniej obcia˛żona?
– Po co pytasz? – cia˛gne˛ła. – Skoro pracujecie u niego
w domu, to na pewno już o tym wiesz.
– No tak, masz racje˛. – Marcus odchrza˛kna˛ł i spy-
tał: – Myślałaś o tej furtce, która˛ odkryłem w twojej
umowie?
– Myślałam. Tu mam wyja˛tkowa˛ okazje˛ bardzo dużo
sie˛ nauczyć i nie byłoby rozsa˛dnie z niej skorzystać.
Profesor zadał sobie wiele trudu, żeby załatwić mi ten
kontrakt, i gdybym skróciła pobyt, byłabym nie w porza˛d-
ku wobec niego. Poza tym postawiłabym szpital w trudnej
sytuacji.
– Na pewno znaleźliby sobie zaste˛pstwo. Jesteś po-
trzebna w domu. Powinnaś być z ojcem i ze mna˛. On nie
czuje sie˛ dobrze, Elizabeth.
– Rozmawiałam z nim i z profesorem, który go badał,
i uspokoił mnie, że nie musze˛ sie˛ martwić jego stanem.
– Rozmawiałaś z profesorem?!
– Co w tym dziwnego? Leczy ojca od lat, jest przyja-
cielem domu. Ponieważ wy dwaj niewiele mogliście mi
powiedzieć z medycznego punktu widzenia, wie˛c osobiś-
cie sie˛ z nim skontaktowałam. Przepraszam, Marcus,
musze˛ kończyć. Zaczynam jutro wcześnie rano...
– Oczywiście. Do usłyszenia wkrótce – odparł. – Szy-
kuje˛ dla ciebie cudowna˛niespodzianke˛ – dodał, nie kryja˛c
podniecenia. – Dobranoc.
ODROBINA SZALEŃSTWA 115

Elizabeth wpatrywała sie˛ przez chwile˛ w słuchawke˛,


zanim odłożyła ja˛ na widełki.
– Dziwne – mrukne˛ła pod nosem.
– Kto dzwonił? – spytała Maude.
– Marcus. Dziwnie sie˛ zachowuje.
– Dziwnie? To znaczy?
– Trudno wyraźnie określić, ale dziwnie. Zdenerwo-
wało go to, że kontaktowałam sie˛ z profesorem w sprawie
ojca.
– Może sa˛dził, że uda mu sie˛ wywrzeć na ciebie presje˛
emocjonalna˛ i zmusić do powrotu.
– Pewnie taki miał plan, ale... – wzruszyła ramionami
– ale mu nie wyszedł. Kłade˛ sie˛ spać. Jutro od rana mam
pacjentów. W pia˛tki zazwyczaj jest mały ruch, ale nie
jutro. Wygodnie dla Mitcha, nie be˛dzie szukał pretekstu,
żeby mnie unikać.
– Tobie sie˛ tylko tak wydaje...
– Nie wiem, mamo – odparła zniecierpliwionym gło-
sem i nerwowo przeczesała włosy. – Za każdym razem,
kiedy wychodzi z pokoju, żebyśmy tylko nie byli sami,
ma rzetelny powód, ale...
– Ale masz jakieś przeczucie?
– Tak.
– To zapytaj go wprost.
– Prosze˛?
– Słyszałaś. Zapytaj go wprost, dlaczego cie˛ unika.
– Nie, nie. Nie moge˛ tego zrobić.
– Dlaczego? Przecież chcesz wiedzieć?
– A jeśli mnie nie unika, tylko mi sie˛ tak wydaje?
Wyjde˛ na kompletna˛ idiotke˛.
– Lepiej żeby cie˛ wzia˛ł za idiotke˛ niż za paranoiczke˛.
– Dobrze. Prześpie˛ sie˛ z tym. Dobranoc.
116 LUCY CLARK

– Mitch? Czy ty mnie unikasz? – zapytała i gdy tylko


wypowiedziała te słowa, na jedno mgnienie przymkne˛ła
powieki.
Przypadaja˛cy raz w miesia˛cu popołudniowy dyżur
w szpitalu właśnie sie˛ skończył i zostali sami. Właściwie
miała zamiar poprosić Mitcha, by zabrał ja˛ do kopalni,
lecz gdy tylko otworzyła usta, pytanie jakoś samo wy-
rwało jej sie˛ z ust.
Mitch spojrzał na papiery na biurku, potem przeczesał
placami włosy i odpowiedział pytaniem.
– Unikam?
– Dlaczego? Czy wyrza˛dziłam ci jaka˛ś przykrość?
– Przykrość? Ależ ska˛d.
– To dlaczego przez ostatni tydzień nie znalazłeś dla
mnie ani chwili?
Czyżby ste˛skniła sie˛ za nim? Na dźwie˛k tych słów serce
aż podskoczyło mu z radości, poczuł przypływ energii.
Odchrza˛kna˛ł, siła˛ woli starał sie˛ opanować emocje.
– Wiesz przecież, jakie mieliśmy urwanie głowy.
Wszyscy ci konsultanci naraz...
– A teraz? Masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór?
– Jade˛ do kopalni. Przepraszam.
– To świetnie. Pojade˛ z toba˛.
– Chcesz zjechać do kopalni? – Nie krył zdziwienia.
– Tak? W czym problem?
– Ale... ty już byłaś w kopalni.
– To prawda. I wspominam to jako niezwykle pod-
niecaja˛ce przeżycie.
– Podejrzewam, że dziś niczego nie znajde˛. Nudziła-
byś sie˛ tylko. Poza tym już dochodzi pia˛ta, wie˛c zanim
skończe˛, zrobi sie˛ ciemno. Ktoś musi sprawdzić, jak
Maude sie˛ czuje.
ODROBINA SZALEŃSTWA 117

– Trudno.
Natychmiast ogarne˛ło go przerażenie, że Elizabeth
mogłaby poczuć sie˛ urażona jego odmowa˛. Spojrzał na
nia˛, zapragna˛ł wzia˛ć ja˛ w ramiona. Miłość jednak robi
z człowieka durnia, pomyślał.
Ich spojrzenia sie˛ spotkały. Mitch wstał, wyszedł zza
biurka. Rozczarowanie widoczne w oczach Elizabeth
usta˛piło zaciekawieniu. Rozchyliła usta, zwilżyła wargi
w oczekiwaniu na pocałunek. Nagle rozległo sie˛ puka-
nie. Odskoczyli od siebie i zwrócili głowy w strone˛
drzwi.
– Jakiś zabła˛kany pacjent? – spytał Mitch.
– Ee... – zaja˛kne˛ła sie˛ Tina. – Nie pacjent – cia˛gne˛ła,
patrza˛c niepewnie na Elizabeth.
Ta zaś spojrzała na me˛żczyzne˛ w trzycze˛ściowym
garniturze, wyłaniaja˛cego sie˛ zza pleców Tiny, i wprost
oniemiała ze zdumienia.
– Marcus!
– To tak witasz narzeczonego? – zapytał.
– No wiesz... Nie spodziewałam sie˛ ciebie.
– Uprzedzałem, że szykuje˛ dla ciebie niespodzianke˛.
Wczoraj telefonowałem z Adelajdy...
– Ska˛d?
Marcus uśmiechna˛ł sie˛ do niej promiennie i przeniósł
wzrok na Mitcha.
– Przepraszam za to bezceremonialne wtargnie˛cie.
Marcus Wetherby – przedstawił sie˛. – Narzeczony Eliza-
beth. Z kim mam...
– Jestem kolega˛ Lizzie – rzucił Mitch i szybkim
krokiem opuścił gabinet. Tina poszła za nim.
– Zawsze taki nerwowy? – spytał Marcus.
– Musze˛ usia˛ść – szepne˛ła Elizabeth i opadła na
118 LUCY CLARK

najbliższe krzesło. – Co... co robisz w Coober Pedy?


– spytała.
– Nie cieszysz sie˛, że mnie widzisz? Jestem twoim
narzeczonym. Po dłuższej rozła˛ce wszystkie dziewcze˛ta
ciesza˛ sie˛ na widok narzeczonego.
– Nie jesteś moim narzeczonym, Marcus. – Złość
zacze˛ła w niej górować nad zaskoczeniem. – Masz
poje˛cie, co narobiłeś? Poczekaj tutaj! – poleciła i wybieg-
ła na korytarz.
– Widziałaś Mitcha? – zwróciła sie˛ do Imogen.
– Zwiewał sta˛d szybciej niż opos, któremu ogon sie˛
pali.
Wybiegła przed szpital, lecz pikapa już nie było. Chwy-
ciła kamień i z całej siły cisne˛ła za oddalaja˛cym sie˛ sa-
mochodem. Uff! Nawet pomogło.
Wróciła do Imogen i poprosiła:
– Poła˛cz mnie z nim przez telefon satelitarny.
– Oczywiście, chociaż wa˛tpie˛, żeby odebrał.
– Doskonale wiesz, że musi.
Chwile˛ później Imogen mówiła do słuchawki:
– Cześć, Mitch. Elizabeth chce zamienić z toba˛ kilka
słów... On nie chce z toba˛ teraz rozmawiać – cia˛gne˛ła.
Elizabeth po raz drugi w cia˛gu krótkiego czasu za-
działała impulsywnie. Wyrwała Imogen słuchawke˛ z re˛ki.
– Mitch? Musze˛ wiedzieć, czy nic ci nie jest.
– Jak możesz nawet pytać?
– Gdzie jesteś?
– Zrozum, Lizzie, nie chce˛ z toba˛ teraz rozmawiać.
Potrzebuje˛ troche˛ oddechu, wie˛c jeśli nie zdarzył sie˛
żaden wypadek, rozła˛czam sie˛.
Odetchne˛ła z ulga˛. Powiedział ,,Lizzie’’, to dobry
znak.
ODROBINA SZALEŃSTWA 119

– Dobrze, tylko prosze˛, jedź ostrożnie.


Poła˛czenie zostało przerwane. Jak ja sobie z tym
wszystkim poradze˛, zastanawiała sie˛, oddaja˛c słuchawke˛
piele˛gniarce.
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY

Wróciła do gabinetu. Na szcze˛ście Marcus czekał tam,


gdzie go zostawiła.
– Elizabeth, wytłumacz mi, co tu sie˛ właściwie dzie-
je? – zaża˛dał, gdy weszła.
Usiadła i gestem poprosiła, by uczynił to samo.
– Dlaczego tu jesteś, Marcusie? – zapytała.
– To wszystko? Nie takiego powitania oczekiwałem.
– Przestań, prosze˛. Miałam bardzo cie˛żki dzień. Dla-
czego tu jesteś?
– W Australii?
– Tak, a konkretnie w Coober Pedy.
– Te˛skniłem za toba˛ – odparł mie˛kkim głosem i wy-
cia˛gna˛ł do niej re˛ke˛.
Elizabeth odsune˛ła sie˛. Wstała i zacze˛ła nerwowo
chodzić po pokoju, od czasu do czasu potrza˛saja˛c głowa˛.
– Przejechałeś taki szmat drogi tylko dlatego, że sie˛ za
mna˛ ste˛skniłeś?
– To był jeden z powodów.
– A inne? – spytała, staja˛c przed nim.
– Elizabeth, kochanie. Czy to śledztwo jest naprawde˛
konieczne? – Urwał i spojrzał na nia˛ uważnie. – Czy tu
dzieje sie˛ coś takiego, co chcesz ukryć i przede mna˛,
i przed ojcem?
– Powiedz mi po prostu, dlaczego tu jesteś! – zdener-
wowała sie˛ i uniosła głos.
ODROBINA SZALEŃSTWA 121

Jest tak samo nieznośny jak Mitch, pomyślała. Wido-


cznie to u nich rodzinne.
– Jestem tu przede wszystkim po to, żeby cie˛ zoba-
czyć, a poza tym mam odnaleźć głównego świadka
w sprawie, nad która˛ pracujemy wspólnie z ojcem. To
niejaki Pierre Knowles. Mówi ci coś to nazwisko?
– Taak.
– Znakomicie – ucieszył sie˛. – Musimy sprowadzić go
do Anglii, żeby złożył zeznania, ale za każdym razem,
gdy próbowaliśmy sie˛ z nim skontaktować, zapadał sie˛
pod ziemie˛. Już od pewnego czasu próbuje˛ go namierzyć
i wyobraź sobie moje zdumienie, kiedy wynaje˛ty przez
nas prywatny detektyw odnalazł go dokładnie w tym
mieście, w którym i ty przebywasz.
– Świat jest mały.
– Prawda? W każdym razie twój ojciec wpadł na
pomysł, żebym osobiście porozmawiał z tym panem.
Mamy nadzieje˛, że tym razem facet nie zwinie żagli
i kolejny raz nie zmieni nazwiska.
– To nie jest jego prawdziwe nazwisko?
– Już nie jestem pewien, co jest prawdziwe, a co nie,
kochanie. Jest nieszkodliwy, ale czułbym sie˛ lepiej,
gdybyś trzymała sie˛ od niego z daleka. Jeśli kiedykolwiek
be˛dzie potrzebował lekarza, niech obsłuży go twój kole-
ga. Lepiej, żeby takimi przypadkami zajmował sie˛ me˛ż-
czyzna.
– Jestem lekarka˛, Marcusie. – Nie miała ochoty wy-
słuchiwać pogla˛dów Marcusa, który uważał, że miejsce
kobiety jest w domu. Jej miejsce jest przy pacjentach, bez
wzgle˛du na płeć. – Sam powiedziałaś, że Pierre jest
nieszkodliwy.
– Otrzymałem wskazówki, gdzie moge˛ go znaleźć,
122 LUCY CLARK

ale podejrzewam, że w szpitalu ma jaka˛ś karte˛. Niewy-


kluczone, że be˛de˛ musiał posłużyć sie˛ tymi dokumenta-
mi jako materiałem dowodowym w procesie. – Wyja˛ł
notes elektroniczny i wprowadził do pamie˛ci odpowied-
nie dane. – Może byłoby nawet lepiej, gdybyś mi towa-
rzyszyła przy spotkaniu z panem Knowlesem – stwierdził
nagle. – Może wtedy wykaże wie˛ksza˛ gotowość do
współpracy. Tak... – Urwał, jakby zastanawiał sie˛ nad
tym pomysłem. – Tak – powtórzył.
Elizabeth była zdumiona. Marcus nawet nie zapytał,
czy be˛dzie miała czas i ochote˛ mu pomóc. Uświadomiła
sobie teraz, że nigdy sie˛ z nia˛ nie liczył. A ona zawsze
podporza˛dkowywała sie˛ jego i ojca życzeniom. Jedynym
wyja˛tkiem była jej praca, a ponieważ żaden z nich nie
rozumiał, co robi, dlaczego ja˛ to pasjonuje, wie˛c nie
okazywali zainteresowania.
– Jak długo planujesz tu zostać?
– Niedługo. Musze˛ tylko porozmawiać z panem Kno-
wlesem. Mam nadzieje˛, że uda mi sie˛ go namówić, żeby
razem z nami pojechał do Anglii.
– Z nami?
– Oczywiście. To trzeci powód mojego przyjazdu.
Mówiłem ci, że znalazłem furtke˛ pozwalaja˛ca˛ na skróce-
nie twojego kontraktu.
– A ja ci mówiłam, że nie mam najmniejszego zamia-
ru z niej korzystać.
Marcus zmarszczył brwi.
– Musze˛ stwierdzić, że zachowujesz sie˛ dziwnie
– rzekł, przybieraja˛c ton, jakim zwracał sie˛ do klientów.
Elizabeth westchne˛ła. Wiedziała, że nie ominie jej
przemowa. Wcia˛ż myślała o Mitchu. Powtarzała sobie
w duchu, że sie˛ na nia˛ nie gniewa, że tylko musi troche˛
ODROBINA SZALEŃSTWA 123

pobyć w samotności. Nie żywiła o to do niego pretensji.


Jego rodzony brat nie miał najmniejszego poje˛cia, kim
jest nowo poznany ,,kolega’’. Gdyby Mitch przedstawił
sie˛, Marcus natychmiast by sie˛ zorientował, z kim ma do
czynienia.
– Elizabeth! Mówie˛ do ciebie, a ty mnie w ogóle nie
słuchasz!
– Przepraszam. Zamyśliłam sie˛. Powtórz, prosze˛.
– Mówiłem, że jesteś jakaś inna. Nie potrafie˛ dokład-
nie określić, na czym to polega, ale sie˛ zmieniłaś.
– To wpływ życia w buszu.
– Tym bardziej powinnaś sta˛d jak najszybciej wyje-
chać.
– Nie moge˛, Marcusie. Nie chce˛ nagle opuszczać
szpitala i zostawiać pacjentów na lodzie, ale co ważniej-
sze... – Urwała, uje˛ła re˛ke˛ Marcusa w obie dłonie, jak
gdyby chca˛c wzmocnić swoja˛ siłe˛ przekonywania, i cia˛g-
ne˛ła: – Postanowiłam sta˛d nie wyjeżdżać. To jest mój
wybór.
– Nie rozumiem.
– Podoba mi sie˛ tu. Podobaja˛ mi sie˛ tutejsi ludzie,
koledzy i koleżanki w pracy, poza tym jest moja... – Znów
urwała, zdaja˛c sobie sprawe˛, że to, co ma zamiar powie-
dzieć, be˛dzie dla Marcusa wstrza˛sem. – Widzisz – cia˛g-
ne˛ła po chwili – tutaj osiedliła sie˛ moja matka. Mieszkam
u niej.
– Słucham?!
– Maude. Kilka razy rozmawiałeś z nia˛ przez telefon.
– Ona jest twoja˛ matka˛? A ojciec wie, że z nia˛
mieszkasz?
– Nie. Nie chciałam go denerwować. W przeszłości
zabraniał mi kontaktować sie˛ z Maude, ale...
124 LUCY CLARK

– Ale go nie posłuchałaś. – Potrza˛sna˛ł z niedowierza-


niem głowa˛ i spytał: – Kiedy to wszystko sobie obmyś-
liłaś?
– Kilka lat temu.
– Kilka lat temu? Od jak dawna jesteście w kontakcie?
– Od ponad dziesie˛ciu lat.
– Dziesie˛ciu lat! – wykrzykna˛ł i stana˛ł plecami do
niej. – I ojciec nic o tym nie wie?
– Nie.
Marcus odwrócił sie˛, spojrzał na nia˛ poważnie i rzekł:
– To go załamie, Elizabeth. Pomyślałaś o tym?
Poczucie winy już zaczynało ja˛ przytłaczać, lecz nie
poddała sie˛. Uczciwość. Przypomniała sobie, co mówili
jej i Mitch, i Maude. Tak. Musi być uczciwa wobec siebie
i nawet jeśli zrani Marcusa albo ojca, trudno – be˛dzie jej
z tego powodu przykro, lecz sie˛ nie cofnie.
– Odebrał mi matke˛. Uważasz, że to było w porza˛dku?
– Zaspokajał wszystkie twoje potrzeby. I tak mu sie˛
odwdzie˛czasz?
– Odebrał mi matke˛! Moje stosunki z Maude to nie
jego sprawa. Nie musi jej widywać, rozmawiać z nia˛ ani
mieć z nia˛ nic wspólnego. Ale to jest moja matka. Jedna
krew, jedno ciało. Wydaje mi sie˛, że kto jak kto, ale ty
powinieneś mnie rozumieć.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że sie˛ zagalopo-
wała. Nie do niej należało mówienie mu o Mitchu.
– Nigdy nie wspominałeś przy mnie o swojej matce.
Dlaczego?
– Umarła. Już dawno temu – odparł krótko.
– Jak długo jej nie widziałeś? Nie żałujesz tego? –
spytała łagodnym tonem. Bardzo jej zależało na tym, że-
ODROBINA SZALEŃSTWA 125

by Marcus uznał jej punkt widzenia na cała˛sprawe˛. – Ja nie


chce˛ mieć wyrzutów sumienia, że czegoś zaniedbałam.
Zawsze chciałam odnaleźć matke˛, wie˛c na krótko przed
osiemnastymi urodzinami wzie˛łam sprawy w swoje re˛ce.
Od lat korespondujemy ze soba˛, ostatnio wymieniamy
e-maile. Chciałam ja˛ poznać, wie˛c postanowiłyśmy poła˛-
czyć to ze stażem. Mam okazje˛ zdobyć nowe kwalifikacje
zawodowe. Plan był bardzo dobry, ale wiedziałam, że
ojciec poczuje sie˛ dotknie˛ty, i dlatego nic mu nie mówiłam.
Jestem dorosła, Marcus, ale ani on, ani ty jakoś tego nie
zauważacie. Musze˛ żyć na własny rachunek, podejmować
własne decyzje, popełniać własne błe˛dy, zbierać wspo-
mnienia. Teraz zbieram wspomnienia o mojej matce.
– A co z ojcem? Nie czuje sie˛ dobrze.
– Wiem. Dziś wieczorem do niego zadzwonie˛.
– Powiesz mu o matce?
– Tak.
– Dobrze. Ma prawo wiedzieć.
– Zdaje˛ sobie z tego sprawe˛.
– Wie˛c nie chcesz wyjeżdżać?
– Nie. Przynajmniej dopóki jestem zwia˛zana umowa˛.
A co z Mitchem? – zadała sobie w duchu pytanie. Nie,
nie! Nie be˛de˛ teraz o nim myśleć, postanowiła. Najpierw
musze˛ uporza˛dkować kilka spraw, a dopiero potem za-
stanowie˛ sie˛ nad tym, co do niego czuje˛.
– Co be˛dzie z nami?
Wzie˛ła głe˛boki oddech.
– Nie wiem. – Marcus zwiesił głowe˛, wbił wzrok
w czubki butów. Poczuła sie˛ strasznie. Nagle przypo-
mniała sobie: uczciwość. – Od mojego przyjazdu tutaj
dużo sie˛ w moim życiu wydarzyło i wcia˛ż próbuje˛ sie˛
w tym odnaleźć.
126 LUCY CLARK

– Jest ktoś inny? – Marcus podniósł głowe˛ i spojrzał


jej prosto w oczy.
Wytrzymała jego spojrzenie, lecz milczała. Starała sie˛
odnaleźć rodzinne podobieństwo mie˛dzy braćmi. Poza
kształtem oczu różnili sie˛ jak dzień i noc.
– Rozumiem. Ten me˛żczyzna... Ten twój kolega.
Zakochałaś sie˛ z nim?
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czy zakochała sie˛
w Mitchu? Nawet nie bardzo wiedziała, co to w ogóle
znaczy. Wzie˛ła głe˛boki oddech i zacze˛ła:
– Obawiam sie˛, że nie umiem odpowiedzieć na twoje
pytanie. Pogubiłam sie˛ troche˛ w tym wszystkim.
Marcus pokiwał głowa˛.
– Rozumiem. Be˛de˛ sie˛ zbierał...
– Marcusie... Zaczekaj.
– Odszukam pana Knowlesa, załatwie˛ swoje sprawy
i... znikne˛ z twojego życia. – Z tymi słowami odwrócił sie˛
i zdecydowanym krokiem wymaszerował z gabinetu.
– Marcus! – zawołała za nim, lecz sie˛ nie zatrzymał.
To u nich rodzinne, pomyślała. Obaj ucinaja˛ rozmowe˛
dokładnie w ten sam sposób.

Zaskoczył ja˛ widok pikapa zaparkowanego przed


drzwiami mieszkania Maude. Czyżby Mitch był w środ-
ku? Nagle spostrzegła, że nie ma półcie˛żarówki matki,
i domyśliła sie˛, że Mitch, wybieraja˛c sie˛ do kopalni,
zamienił samochody.
Nie zatrzymuja˛c sie˛, poszła prosto do łazienki. Długo
stała pod koja˛cym nerwy prysznicem, staraja˛c sie˛ upo-
rza˛dkować myśli. Zakre˛ciła kurki, wytarła sie˛ do sucha,
ubrała i dopiero wtedy przywitała sie˛ z matka˛.
– Cześć. Jak mina˛ł dzień?
ODROBINA SZALEŃSTWA 127

– Lepiej nie mówić.


– Coś sie˛ stało?
– Marcus tu jest.
– Tutaj?!
– Tak.
– W Coober Pedy?
– Tak.
– Jak to możliwe?
Elizabeth machne˛ła re˛ka˛.
– To długa historia. Najważniejsze, że nie miał poje˛-
cia, kim jest Mitch.
Maude zastanawiała sie˛ chwile˛.
– Mitch mu sie˛ nie przedstawił?
– Nie.
– W takim razie trudno sie˛ dziwić. Ostatni raz widzieli
sie˛ w dzieciństwie. Jak sie˛ zachował Mitch, kiedy go
zobaczył?
– Wybiegł z gabinetu.
Maude w milczeniu pokiwała głowa˛.
– A co z toba˛ i Marcusem?
– Przyjechał tu odnaleźć świadka w jakiejś sprawie,
Pierre’a Knowlesa, i przekonać mnie do wyjazdu. Powie-
działam mu, że jesteś moja˛ matka˛, ale on nie ma poje˛cia,
że Mitch jest jego bratem.
– Boże! Co za dzień!
Rozległ sie˛ dzwonek telefonu. Maude podniosła słu-
chawke˛. Po chwili zbladła jak ściana.
– Mamo? Coś sie˛ stało? Mamo?
Maude nawet na nia˛ nie spojrzała, tylko od czasu
do czasu monosylabami odpowiadała swojemu roz-
mówcy.
– Oczywiście masz prawo do własnego zdania. Ona
128 LUCY CLARK

jest tu obok, jeśli chcesz z nia˛porozmawiać – powiedziała


w pewnej chwili.
Elizabeth otworzyła szeroko oczy. Ogarne˛ło ja˛ prze-
czucie zbliżaja˛cego sie˛ nieszcze˛ścia. Maude wycia˛gne˛ła
do niej re˛ke˛ ze słuchawka˛.
– To twój ojciec – rzekła.
Elizabeth drża˛ca˛ dłonia˛ wzie˛ła słuchawke˛.
– Dobrze sie˛ czujesz, mamo? – spytała. Maude kiw-
ne˛ła głowa˛. – On wie, kim jesteś?
– Tak – szepne˛ła ledwie słyszalnym głosem.
– To Marcus – stwierdziła Elizabeth.
– Nie – zaprzeczyła Maude. – On wiedział od samego
pocza˛tku. O listach, o twoim wyjeździe... Porozmawiaj
z nim.
Elizabeth powoli podniosła słuchawke˛ do ucha.
– Tato?
– Elizabeth? Dobrze sie˛ czujesz?
– Tak. A ty? Rozmawiałam z profesorem. Powiedział,
że ciśnienie ci podskoczyło, ale uspokoił mnie, że nie ma
powodu do niepokoju.
– Wiem. Mówił mi, że wypytywałaś o mój stan.
– Jesteś moim ojcem.
– To prawda. Jestem... Mam nadzieje˛, że dobrze
opiekujesz sie˛... swoja˛ matka˛ – dodał szorstkim tonem.
– Tak. Niedawno miała operacje˛, ale szybko zdro-
wieje.
– Maude miała operacje˛? – spytał zaniepokojony.
– Tak. Ale pilnuje˛ jej.
– Nie na darmo jesteś lekarzem.
W słuchawce zaległa cisza.
– Tato... – zacze˛ła Elizabeth – przepraszam, że nie
byłam z toba˛ szczera, ale...
ODROBINA SZALEŃSTWA 129

– Nie martw sie˛ tym. – Ojciec odchrza˛kna˛ł, lecz w je-


go głosie słychać było wzruszenie. – Źle posta˛piłem. Nie
powinienem był was rozdzielać. Dopiero teraz to zro-
zumiałem. Wiedziałem, że nawia˛załaś kontakt z Maude,
zreszta˛ odkryłem to przez przypadek, ale wmawia-
łem sobie, że to tylko listy. – Urwał. Po chwili cia˛gna˛ł:
– Znasz mnie, Elizabeth, nie potrafie˛ mówić o swoich
uczuciach, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że szanuje˛
twoje decyzje, nawet jeśli nie w pełni je rozumiem.
Maude jest twoja˛ matka˛ i masz prawo być z nia˛. Zobaczy-
my sie˛, kiedy twój kontrakt dobiegnie końca.
Po skończonej rozmowie Elizabeth siedziała chwile˛
nieruchomo, wpatrzona w matke˛. Wzruszenie ściskało jej
gardło. Łzy napłyne˛ły jej do oczu i przez jedno mgnienie
nie wiedziała, czy sprawiły to słowa ojca, czy perspek-
tywa wyjazdu. Powrót do Anglii wydawał jej sie˛ po-
wrotem do wie˛zienia. To było ponad jej siły.
– Cały czas wiedział – szepne˛ła, nie moga˛c otrza˛sna˛ć
sie˛ ze zdumienia. – Nigdy nie dał niczego po sobie
poznać.
– Pewnie nie wiedział, jak ci o tym powiedzieć.
– Maude starła sie˛ go tłumaczyć.
Ostry dzwonek telefonu poderwał je z miejsca.
– Kto znowu? – Elizabeth je˛kne˛ła. – Doktor Blake-
ny-Smith – odezwała sie˛ do słuchawki.
– Elizabeth? Tu Imogen.
– Czy coś sie˛ stało?
– Wypadek. W jednej kopalni...
– Mitch? – Elizabeth wpadła jej w słowo.
– Nie, nie on. Jakiś turysta wpadł do szybu w kopalni
BlueStar. Pierre nas zawiadomił. Chodzi o tego twojego
angielskiego znajomego.
130 LUCY CLARK

– Marcus wpadł do szybu?


– Tak mi przykro – odparła Imogen. – Pierre już
organizuje akcje˛ ratunkowa˛, ale nie moge˛ skontaktować
sie˛ z Mitchem. Próbowałam ła˛czyć sie˛ z nim przez telefon
satelitarny. Nie odpowiada.
– Jego pikap stoi tu, przed domem. Mitch jest w ko-
palni. Wzia˛ł samochód Maude. Zaraz tam pojedziemy
i sprowadzimy go. Spotkamy sie˛ w BlueStar.
– Dobrze. Przekaże˛ im te˛ wiadomość.
Elizabeth odłożyła słuchawke˛ i spojrzała na matke˛.
– A miałam nadzieje˛, że jak na jeden dzień mieliśmy
dość atrakcji – rzekła. – Jedziemy. Czy Mitch zostawił tu
gdzieś swoje kluczyki?
– Nie dawał mi kluczyków. Pewnie sa˛ w stacyjce.
Kluczyków oczywiście nie było w stacyjce. Elizabeth,
tym razem bez sekundy wahania, zetkne˛ła ze soba˛ koń-
cówki kabli i uruchomiła silnik.
– Zadziwiasz mnie, córeczko! – wykrzykne˛ła Maude.
Elizabeth wzruszyła ramionami i spytała:
– Jak daleko jest BlueStar?
– Niedaleko. Miniesz nasza˛ kopalnie˛, a stamta˛d to już
blisko.
Kiedy dotarły na miejsce, Elizabeth zatrzymała pika-
pa i wysiadła.
– Jaki jest najszybszy sposób skontaktowania sie˛
z nim? – zwróciła sie˛ do Maude.
– Najlepiej zapytać jego samego – usłyszała za soba˛
znajomy me˛ski głos.
Odwróciła sie˛ gwałtownie i zobaczyła Mitcha wyła-
niaja˛cego sie˛ zza półcie˛żarówki Maude.
– Jesteś już na powierzchni! Dzie˛ki Bogu!
– Coś sie˛ stało?
ODROBINA SZALEŃSTWA 131

– Marcus wpadł do szybu.


Oczy Mitcha pociemniały, a Elizabeth ogarne˛ła fala
współczucia.
– Gdzie?
– W BlueStar.
– Dasz sobie rade˛, Maude? – spytał Mitch i podszedł
do swojego pikapa.
– Oczywiście – zapewniła ich. – Spakuje˛ wszystko
i jade˛ do domu.
– Tylko nie waż sie˛ zjeżdżać pod ziemie˛ – ostrzegła ja˛
Elizabeth. – Na dziś wystarczy.
Maude położyła re˛ce na ramionach córki.
– Nie zjade˛. Nie martwcie sie˛ o mnie. No, ruszajcie.
Mitch już zda˛żył zapalić silnik. Elizabeth wskoczyła
do kabiny pikapa. Mitch z wprawa˛, która zrobiłaby
wrażenie na najbardziej doświadczonym kierowcy raj-
dowym, łukiem cofna˛ł samochód i skierował go na
główna˛ droge˛.
– W jakim jest stanie? – spytał.
– Nie wiem. Imogen nie mówiła. To Pierre zgłosił
wypadek i wezwał ekipe˛ ratownicza˛.
– Jak sie˛ trzymasz?
– Staram sie˛ skoncentrować. Jeśli sie˛ załamie˛, na nic
sie˛ nie przydam. A ty?
– Tak samo. Co on tam robił?
– Szukał Pierre’a Knowlesa.
– Dlaczego?
– Bo jest świadkiem w sprawie, która˛ prowadza˛ z mo-
im ojcem.
– Wie˛c przyjechał namówić Pierre’a do złożenia ze-
znań, a przy okazji przekonać ciebie, żebyś sie˛ wykre˛ciła
od umowy?
132 LUCY CLARK

– Mitch, nie teraz. Prosze˛.


– Masz racje˛, to nie jest odpowiedni moment.
Dojechali na miejsce. Mitch zaparkował, chwycił torbe˛
lekarska˛i pobiegł tam, gdzie ustawiono reflektory. Słońce
już zachodziło i wkrótce miało sie˛ zrobić zupełnie ciemno.
– Ktoś już zjechał na dół? – zwrócił sie˛ do Pierre’a.
– Jeszcze nie. Zakładaj uprza˛ż i szykuj sie˛ do zjazdu,
doktorku. W cie˛żarówce jest zapasowy kombinezon – do-
dał, zwracaja˛c sie˛ do Elizabeth. – Przebierz sie˛ i czekaj.
Elizabeth posłusznie wykonała polecenie. Przygla˛dała
sie˛, jak Mitch zapina uprza˛ż i wkłada hełm z zapalona˛
lampa˛.
– Telefon już tam jest?
– Właśnie instalujemy.
– W porza˛dku.
Mitch pogra˛żył sie˛ w ciemnościach. Cały czas starał
sie˛ zachować profesjonalnie, odsuwać od siebie emocje.
To nie jest moment, aby snuć domysły, co mogło albo nie
mogło przydarzyć sie˛ bratu. Chociaż w dzieciństwie nie
zda˛żyli sie˛ zaprzyjaźnić, nie chciał, by spotkało go coś
złego.
– Marcus! – zawołał. Cisza. – Trzymaj sie˛, braciszku.
Najlepsza ekipa ratunkowa na świecie przybywa z od-
siecza˛, wie˛c nie obawiaj sie˛... – przemawiał łagodnym
tonem.
Nareszcie poczuł grunt pod stopami.
– Jestem na dole – zameldował i odpia˛ł sie˛ od liny.
Wiedział, że powinien natychmiast odejść kilka kro-
ków na bok, lecz domyślał sie˛, że skoro Marcus wpadł do
szybu, musi znajdować sie˛ gdzieś niedaleko. Z kieszeni
dżinsów wycia˛gna˛ł latarke˛ i poświecił. Natychmiast do-
strzegł ciało.
ODROBINA SZALEŃSTWA 133

– Aha, tu jesteś – mrukna˛ł. Pochylił sie˛ i przyłożył


dwa palce do jego szyi, by sprawdzić puls. Był słabo
wyczuwalny. – Znalazłem go! – zawołał do góry.
Odpowiedziały mu okrzyki radości. Elizabeth ode-
tchne˛ła z ulga˛ i dopiero wtedy zdała sobie sprawe˛ z tego,
że bardziej bała sie˛ o Mitcha niż o Marcusa, zapewne
nieprzytomnego i rannego. Ukryła twarz w dłoniach, nie
moga˛c uwierzyć, że jest takim potworem. To było silniej-
sze od niej. Uświadomiła sobie, że bała sie˛ o Mitcha, bo
go kocha.
Westchne˛ła cie˛żko i starała sie˛ skoncentrować na
czekaja˛cych ja˛ zadaniach. Teraz trwa akcja ratownicza.
Później be˛dzie sie˛ zastanawiać nad swoimi kłopotami.
– Jaki stan? – zawołał Pierre.
– Właśnie go badam. Przyślijcie Lizzie i apteczke˛.
– Dobra – odrzekł Pierre, a zwracaja˛c sie˛ do Eliza-
beth, dodał: – Wygla˛da na to, że jesteś tam potrzebna.
– Ma skomplikowane złamanie prawej kości udowej
– meldował Mitch. – Ciśnienie krwi chyba słabe, wie˛c
konieczna kroplówka z soli fizjologicznej.
– Sprawdźcie, czy jest w torbie – poprosiła Elizabeth.
Ubrana w hełm z zapalona˛ lampa˛, przypinała sie˛ do
wycia˛garki.
– Jest – odpowiedział jej jakiś głos.
– Zdenerwowana? – spytał Pierre.
– Jak zawsze, ale sie˛ nie boje˛ – zapewniła go.
Pierre roześmiał sie˛.
– To dobrze.
Elizabeth zrobiła krok do przodu, lina szarpne˛ła i roz-
pocza˛ł sie˛ zjazd. Kiedy znalazła sie˛ na dole, odpie˛ła pasy
i zgodnie z instrukcja˛ natychmiast odeszła na bok.
– Tutaj! – zawołał Mitch.
134 LUCY CLARK

– Jest przytomny? – spytała.


– Nie. Na głowie ma kilka guzów.
– Jak noga?
Otworzyła torbe˛ lekarska˛, wyje˛ła re˛kawiczki i nacia˛g-
ne˛ła je. Latarka˛ sprawdziła reakcje˛ źrenic Marcusa na
światło.
– W porza˛dku.
– To dobrze – odparł Mitch, zaje˛ty mierzeniem ciś-
nienia. – Obejrzyj noge˛. Wygla˛da nieciekawie.
– Widziałam gorsze złamania – odparła – ale masz
racje˛, paskudnie poharatana. Do tego znaczny upływ
krwi. Podła˛cz kroplówke˛ – poprosiła.
Wyje˛ła z torby nożyczki i rozcie˛ła nasia˛knie˛ta˛ krwia˛
nogawke˛. Mimowolnie pomyślała, że Marcus nie be˛dzie
zadowolony, wiedza˛c, że jego drogi garnitur nadaje sie˛ do
wyrzucenia.
Przy pomocy Mitcha założyła na rane˛ tymczasowy
opatrunek, a gdy skończyła, poprosili Pierre’a o przysła-
nie noszy. Wspólnymi siłami ułożyli na nich nieprzytom-
nego Marcusa i przypie˛li pasami.
– Musze˛ sie˛ tego nauczyć – stwierdziła Elizabeth.
– Nie ma sprawy – odparł Mitch. – Asekuruj go
– dodał. – Ja zostane˛ i spakuje˛ torbe˛.
– Do zobaczenia – rzuciła, kiedy już zapie˛ła pasy.
– Trzymaj sie˛ – odpowiedział.
Lina szarpne˛ła. Rozpocze˛ła sie˛ jazda w góre˛.
Na powierzchni czekała na nich karetka z Ryanem.
Kiedy tylko Mitch do nich doła˛czył, wyruszyli.
– Ciśnienie wcia˛ż nie najlepsze – stwierdziła Eliza-
beth i podła˛czyła kroplówke˛ z plazma˛. – Konieczna
be˛dzie transfuzja.
Mitch spojrzał na pobladła˛ twarz Marcusa i rzekł:
ODROBINA SZALEŃSTWA 135

– Nie moge˛ go operować. To mój brat! Podejmiesz sie˛


operacji, Lizzie? – spytał. – To twój chłopak.
– Dobrze, że nie narzeczony – odparła. – A jeśli
chcesz wiedzieć, to moim chłopakiem też już nie jest.
– Nie?
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Spojrzał na Elizabeth zaskoczonym wzrokiem. W myś-


lach układał już pytania, które jednak musiały poczekać na
bardziej sprzyjaja˛ca˛chwile˛. Karetka zatrzymała sie˛ rapto-
wnie. Tina i Imogen szarpne˛ły drzwi i wycia˛gne˛ły nosze.
– Lizzie, morfologia i grupa krwi, cito – polecił
– potem prześwietlenie. Gdybyś mnie potrzebowała, daj
znać.
– Tak jest!
Dziesie˛ć minut później Marcus odzyskał przytomność.
– No i jak? – szepne˛ła Elizabeth do Mitcha, podaja˛c
mu wyniki badań.
– Sama zobacz – odrzekł i uśmiechna˛ł sie˛ do niej.
– Dostał środki przeciwbólowe, ale to twarda sztuka.
– To dobrze. – Elizabeth także sie˛ uśmiechne˛ła.
– Zostawiam was samych – rzekł.
Dla dodania jej otuchy położył jej re˛ke˛ na ramieniu,
uścisna˛ł i wyszedł z sali. Elizabeth odprowadziła go
wzrokiem, po czym pochyliła sie˛ nad Marcusem.
– Cześć! – Wycia˛gne˛ła re˛ke˛ i odgarne˛ła mu włosy
z czoła. Wiedziała, że nie lubi być potargany. – Jak sie˛
czujesz?
– Ledwo sie˛ ruszam – wymamrotał.
– Masz założony kołnierz ortopedyczny, dlatego trud-
no ci mówić – wyjaśniła. – Jak tylko wywołaja˛ zdje˛cia
kre˛gosłupa, be˛dziemy mogli go zdja˛ć.
ODROBINA SZALEŃSTWA 137

– Co sie˛ właściwie stało?


– Nie pamie˛tasz? – Marcus spojrzał na nia˛ oboje˛tnym
wzrokiem. – Wiesz, gdzie jesteś? – spytała.
– Sa˛dza˛c po tym, że leże˛, a ty patrzysz na mnie z góry,
domyślam sie˛, że w szpitalu.
– Jesteś w Coober Pedy w Australii. Pamie˛tasz?
– Pierre Knowles – szepna˛ł Marcus. W jego oczach
pojawił sie˛ teraz błysk ożywienia świadcza˛cy o tym, że
wszystko sobie przypomina. – Pojechałem do kopalni,
gdzie pracuje, ale nie było tam żywego ducha. Nagle
poślizna˛łem sie˛ i... Dalej już nic nie pamie˛tam!
– Nie denerwuj sie˛. To typowy objaw – uspokajała go.
– Wpadłeś do szybu, lecz na szcze˛ście wydobyliśmy cie˛
na powierzchnie˛. Wszystko be˛dzie dobrze, zobaczysz.
– Ska˛d wiesz?
– Bo za chwile˛ przewieziemy cie˛ na sale˛ operacyjna˛
i zajmiemy sie˛ twoja˛ noga˛...
– Ty be˛dziesz mnie operować? – wykrzykna˛ł pisk-
liwym głosem.
– Nie masz do mnie zaufania?
Starała sie˛ mówić swobodnym, nawet lekko żartob-
liwym tonem, lecz zdawała sobie sprawe˛, że to właśnie
brak wzajemnego zaufania zadecydował o fiasku ich
zwia˛zku. Marcus nigdy nie pokładał w niej wiary, nigdy
nie namawiał, by umocniła swa˛ pozycje˛ zawodowa˛,
polubiła swe słabości, stane˛ła na własnych nogach.
Natomiast Mitch przeciwnie, pomógł jej nauczyć sie˛
spontaniczności i mie˛dzy innymi za to go pokochała.
Uśmiechne˛ła sie˛ do Marcusa. Zrobiło sie˛ jej go żal.
Najbliższe tygodnie nie be˛da˛ dla niego łatwe.
– To... jak by to powiedzieć... Nie w tym rzecz,
Elizabeth... A ten twój kolega?
138 LUCY CLARK

– Ciii... O nic sie˛ nie martw.


– Ale robiłaś już w życiu takie operacje, prawda?
Miała ochote˛ podroczyć sie˛ z nim i zaprzeczyć, lecz
uznała, że wtedy Marcus zdenerwuje sie˛ jeszcze bardziej.
– Wiele razy – zapewniła go. Imogen wre˛czyła jej
wyniki badań. Ciśnienie krwi wcia˛ż było bardzo niskie.
– Straciłeś wiele krwi, wie˛c zanim przysta˛pimy do opera-
cji, konieczna jest transfuzja.
– Nie musicie operować natychmiast? Sytuacja tego
nie wymaga? – dopytywał sie˛ z niepokojem.
– Twój stan jest stabilny. Noga bardzo boli?
– Nie. Twój kolega dał mi jakiś środek, który chyba
zacza˛ł działać.
– Wspaniale. Teraz sobie odpocznij. Najlepiej zaśnij.
Sen dobrze ci zrobi. – Przyłożyła mu dłoń do czoła,
Marcus przymkna˛ł powieki. – Później wyjaśnie˛ ci, na
czym polega operacja. – Zwracaja˛c sie˛ do Imogen,
dodała: – Jeśli be˛de˛ potrzebna, wezwij mnie, dobrze?
– Oczywiście.
Odszukała Mitcha. Siedział przy stole w kuchni, twarz
ukrył w dłoniach. Z całego serca mu współczuła.
– Dobrze sie˛ czujesz? – zapytała.
Podniósł głowe˛ i wycia˛gna˛ł do niej re˛ke˛. Uje˛ła jego
dłoń i uścisne˛ła.
– Usia˛dziesz na chwilke˛? – poprosił.
– Tak. – Zobaczyła, że jest bardzo poruszony. – Dasz
sobie rade˛ w sali operacyjnej? – spytała. Gdyby mogła,
wybrałaby kogoś innego do asysty. – Wiem, że to dla
ciebie niełatwe...
– Rzeczywiście. Dzisiejszy dzień – urwał, jakby szu-
kaja˛c właściwego określenia – obfitował w wydarzenia
wymagaja˛ce dużej odporności psychicznej.
ODROBINA SZALEŃSTWA 139

Spojrzała na ich splecione dłonie.


– Wyliże sie˛, Mitch.
– Wiem. Wierze˛ w twoje umieje˛tności. Jak on sie˛
trzyma?
– Nieźle. Strasznie sie˛ zdenerwował, kiedy sie˛ dowie-
dział, że to ja be˛de˛ go operować, ale... – Wzruszyła
ramionami.
– Jeszcze sie˛ nie przyzwyczaił do twojego nowego
wizerunku? Nie spodziewał sie˛, że potrafisz być taka
silna. Wiesz, że jesteś silna, prawda? Masz w sobie
niezmierzone pokłady wewne˛trznej siły, w przeciwnym
razie nigdy byś nie wyjechała z Anglii. Tylko kobiety
obdarzone silna˛ osobowościa˛ potrafia˛ kierować swoim
życiem, a ty tego dokonałaś.
– Tak sa˛dzisz? – spytała i głos jej sie˛ załamał. – Cza-
sami nie jestem tego aż taka pewna.
Mitch przycia˛gna˛ł ja˛ do siebie. Wstała i pochyliła sie˛
nad nim.
– Udowodnij to sobie i pocałuj mnie.
Elizabeth roześmiała sie˛.
– Co mam udowodnić?
– Nie wiem i szczerze mówia˛c, mało mnie to obcho-
dzi. Wiem za to, że już dawno nie czułem twoich warg.
Elizabeth przysune˛ła sie˛ jeszcze bliżej.
– Znam to uczucie – szepne˛ła.
Kiedy ich usta wreszcie sie˛ spotkały, oboje westchne˛li.
Mitch ma racje˛, pomyślała, dawno sie˛ nie całowaliśmy.
– Przestaniecie wreszcie? – Gderliwy głos Tiny przy-
wołał ich do rzeczywistości. Elizabeth podskoczyła, wy-
prostowała sie˛ i spojrzała na piele˛gniarke˛, która uśmie-
chała sie˛ teraz od ucha do ucha. – Od jej przyjazdu robicie
do siebie słodkie oczy. Czy my musimy to ogla˛dać?
140 LUCY CLARK

Mitch wybuchna˛ł śmiechem.


– Zazdrosna?
– Oczywiście. – Tina też sie˛ roześmiała. – No dobrze,
jesteśmy gotowi do transfuzji. Ile jednostek mam mu
podać?
– Co najmniej trzy – odparła Elizabeth. – Tak na
wszelki wypadek.
– Dobra. Zajme˛ sie˛ tym.
Kiedy zostali sami, Elizabeth ponownie zapytała:
– Na pewno be˛dziesz w stanie mi asystować?
Mitch wstał i wzia˛ł ja˛ w ramiona.
– Tak – zapewnił ja˛. – Ponieważ ty be˛dziesz blisko
– szepna˛ł i nosem musna˛ł jej szyje˛.
– Zasługujesz na dożywocie.
– Staram sie˛.
– I to usilnie. No już – dała mu szybkiego całusa
– koniec. Musze˛ sie˛ skupić przed operacja˛.
– A w moich obje˛ciach nie możesz? – zażartował, lecz
ja˛ puścił.
– Jak ci sie˛ wydaje?
Z tymi słowami wyszła z kuchni.

Sprawdziła morfologie˛ Marcusa. Zadowolona, że


liczba czerwonych ciałek wzrosła, wyjaśniła mu, na
czym be˛dzie polegała operacja, po czym poszła odszukać
Mitcha.
Przebrany w fartuch operacyjny, czekał na nia˛.
– Na pewno dobrze sie˛ czujesz?
– Na pewno.
Elizabeth też sie˛ przebrała, potem oboje umyli re˛ce
i nałożyli re˛kawiczki. Z chwila˛ gdy przekroczyli próg sali
operacyjnej, Elizabeth wyła˛czyła emocje, koncentruja˛c
ODROBINA SZALEŃSTWA 141

sie˛ na zabiegu. Cały czas jednak bacznie obserwowała


Mitcha.
– Jak sie˛ czujesz? – spytała w pewnej chwili.
– Chcesz wiedzieć, jak sie˛ czuje˛? To ci powiem
– zirytował sie˛. – Czuje˛ sie˛ wspaniale i be˛de˛ sie˛ czuł
jeszcze lepiej, jeśli przestaniesz co pie˛ć sekund zadawać
mi to pytanie.
Spojrzała na zegar ścienny.
– Mine˛ło co najmniej dziesie˛ć minut, nie pie˛ć sekund,
odka˛d ostatni raz cie˛ pytałam – mrukne˛ła zła.
Mitch zachichotał.
– Och, Lizzie... Czasami doprowadzasz mnie do
szału.
– Pytam z troski – zacze˛ła sie˛ bronić.
– Niepotrzebnie.
– Potrzebnie. Dość mam dziś kłopotów z jednym
bratem.
– Dzie˛ki za szczerość – odcia˛ł sie˛.
Czyżby jej słowa miały jakieś dodatkowe ukryte zna-
czenie? – zapytał siebie. Czy mam przez to rozumieć, że
nie chce rozmawiać o nas? W karetce oświadczyła, że
Marcus już nie jest jej chłopakiem, potem ten pocałunek
w kuchni... Przestań! To nie czas i nie miejsce zastana-
wiać sie˛ nad takimi sprawami! Siła˛ woli zmusił sie˛ do
skupienia na zabiegu. Elizabeth zespalała kość udowa˛
Marcusa sposobem Grosse’a-Kempfa.
– Widze˛, że dobra jesteś w te klocki – pochwalił ja˛.
– Zastanawiałam sie˛ nad wyborem ortopedii jako
specjalizacji – wyjaśniła.
– Mam nadzieje, że już przestałaś.
– Powiedzmy, że odkryłam inne... zainteresowania.
Ryan – zwróciła sie˛ do piele˛gniarza – jak Marcus?
142 LUCY CLARK

– Stan stabilny.
– Już niedługo.
Pracowali w skupieniu. Gdy skończyli, zdje˛li fartuchy
i zme˛czeni poszli do kuchni. Zanim Elizabeth zda˛żyła
wła˛czyć czajnik, Mitch położył jej dłonie na ramionach,
obrócił ja˛ twarza˛ ku sobie i pocałował. Nie opierała sie˛.
Kiedy ja˛ puścił, zażartowała:
– Widze˛, że chcesz mi udowodnić, że dobrze sie˛
czujesz.
– Coś w tym rodzaju. Lizzie, musimy porozmawiać...
– Wiem. I porozmawiamy, ale najpierw zakończymy
sprawe˛ Marcusa, dobrze?
– Nie, najpierw wszyscy napijemy sie˛ herbaty. To
nam dobrze zrobi.
– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Doskonale wiesz,
o co mi chodzi.
– Tak.
Mitch zacza˛ł wyjmować kubki.
– Kiedy mu powiesz? – zapytała łagodnym tonem.
– Nie wiem.
– To twój brat. Zasługuje na to, żeby sie˛ dowiedzieć,
co dziś dla niego zrobiłeś.
– Czy zrobiłem wie˛cej, niż do mnie należało?
– Uratowałeś mu życie.
– Wykonywałem tylko swoje obowia˛zki.
– Nie chcesz, żeby czuł, że coś ci zawdzie˛cza, tak?
– Tak – odparł i spuścił wzrok.
– Uważasz, że kiedy sie˛ dowie całej prawdy o was,
właśnie tak sie˛ poczuje?
Mitch milczał przez chwile˛.
– Nie wiem... – zacza˛ł w końcu. – Kiedy byliśmy mali,
zawsze we wszystkim chciał być ode mnie lepszy.
ODROBINA SZALEŃSTWA 143

– I sa˛dzisz, że kiedy sie˛ dowie, że uratowałeś mu


życie, poczuje, że jesteś punkt do przodu.
– Nie wiem. Niewykluczone, że zareaguje w taki
właśnie sposób.
Elizabeth bała sie˛ przecia˛gna˛ć strune˛, ale musiała
zadać to ostateczne pytanie.
– Powiedz szczerze – zacze˛ła – chcesz sie˛ z nim
pojednać czy nie?
Wstrzymała oddech i z nadzieja˛ w sercu czekała na
odpowiedź.
– Wiesz, kiedy dowiedziałem sie˛, że ten twój angiel-
ski pseudonarzeczony jest moim bratem, nie chciałem
mieć z nim nic wspólnego. Cieszyłem sie˛, że życie nas
rozdzieliło...
– A teraz?
Mitch potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Kiedy go zobaczyłem na dnie szybu, nieprzytom-
nego... – Urwał i potrza˛sna˛ł głowa˛. Elizabeth go obje˛ła.
– To było straszne, Lizzie. – Ukrył twarz na jej ramieniu.
– Nagle zrozumiałem, że przeszłość nie ma znaczenia.
Dawne sprzeczki były tylko dziecinada˛. Teraz jesteśmy
dorosłymi facetami i mam nadzieje˛, że uda nam sie˛
przezwycie˛żyć dziela˛ce nas różnice i wypracować dobre
stosunki. Nawet jeśli to be˛da˛ tylko telefony z okazji
urodzin i świa˛t Bożego Narodzenia. To i tak be˛dzie lepiej
niż teraz.
– A wie˛c mu powiesz, tak?
– Poczekajmy, co przyniesie jutro. Dajmy mu spokoj-
nie przetrwać te˛ pierwsza˛ noc po operacji.

Mitch nalegał, by Elizabeth pojechała do domu i sie˛


wyspała. Uparł sie˛, że ja˛ odwiezie.
144 LUCY CLARK

– Do zobaczenia – rzekł, gdy sie˛ żegnali, a widza˛c, że


otwiera usta, uprzedził jej pytania: – Tak, be˛de˛ cie˛ na
bieża˛co informował o jego stanie. Tak, zawiadomie˛ cie˛
o wszystkim, co sie˛ wydarzy podczas mojego dyżuru.
– Chciałam ci tylko powiedzieć dobranoc.
– Uwielbiam ten twój ton – odparł rozbawiony i poca-
łował ja˛. – Tak, jutro porozmawiamy o nas, chociaż już
teraz wiem, jak be˛da˛ brzmiały niektóre odpowiedzi.
– I znowu, gdy otwierała usta, nie dopuścił jej do głosu.
Pocałował ja˛, a potem szepna˛ł: – Śnij o mnie.
– Obiecuje˛.
Poczekała, aż światła samochodu Mitcha znikna˛ w od-
dali, potem weszła do mieszkania i skierowała sie˛ do
sypialni Maude.
– W porza˛dku? – spytała matka zaspanym głosem.
– Tak. Przepraszam, że cie˛ obudziłam.
– Nie obudziłaś mnie. To pikap Mitcha robi tyle ha-
łasu, że aż tutaj słychać. Co z Marcusem?
– Wyliże sie˛.
– Dzie˛ki Bogu. Połóż sie˛, córeczko.
Wszyscy jej to powtarzali i po raz pierwszy od
przyjazdu do Coober Pedy postanowiła zastosować sie˛ do
tej rady.
Gdy dzwonek telefonu wyrwał ja˛ze snu, wydawało sie˛
jej, że dopiero przed chwila˛ zamkne˛ła oczy. Wyskoczyła
z łóżka, lecz telefon umilkł. Zapaliła światło i spojrzała na
zegarek: wpół do jedenastej! Dopiero wtedy zauważyła,
że spała w ubraniu. Kolejne nowe doświadczenie, pomyś-
lała. Poszła do łazienki, wzie˛ła prysznic, włożyła czyste
ubranie. Potem poszła odszukać Maude. Wiedziała, że
gdyby coś sie˛ wydarzyło w szpitalu, matka natychmiast
by ja˛ zawiadomiła.
ODROBINA SZALEŃSTWA 145

– Jak sie˛ masz, śpiochu – powitała ja˛Maude, kiedy we-


szła do kuchni. – Telefon cie˛ obudził – domyśliła sie˛.
– Tak.
– Przepraszam. Postanowiliśmy z Mitchem, że damy
ci sie˛ wyspać. Z samego rana dzwoniłam do szpitala, żeby
sie˛ dowiedzieć, jak mine˛ła noc.
– I co z Marcusem?
– Mitch określa jego stan jako zadowalaja˛cy. Wybu-
dził sie˛ ze znieczulenia, morfologia w porza˛dku.
Elizabeth odetchne˛ła z ulga˛.
– To dobre wieści.
– Poza tym Mitch wyraźnie odzyskał humor. Rozu-
miem, że już nie uważasz, że cie˛ unika.
– Nie, nie – odrzekła z nieśmiałym uśmiechem.
– Wczorajszy dzień obfitował w same rewelacje.
– Przyjechał Marcus, odkryłaś, że lubisz go jako
przyjaciela, za to jesteś po uszy zakochana w Mitchu, tak?
– Trafiłaś w dziesia˛tke˛.
– Nie mów! Jesteś zakochana w Mitchu?!
– Jestem.
– Córeczko, to... fantastycznie. Cudownie! – Maude
uścisne˛ła Elizabeth, potem odsune˛ła sie˛ i spytała: – On już
wie? A co na to ojciec?
– Prosze˛ cie˛, mamo!
– Jak powiesz o tym ojcu? – zmartwiła sie˛ Maude.
– Be˛dzie wściekły. Och, i ten biedny Marcus!
– Prosze˛ cie˛, mamo!
– Chcesz powiedzieć, że nie kopie sie˛ leża˛cego, tak?
Czy to znaczy, że moge˛ już zacza˛ć przygotowania do
wesela?
Elizabeth wzie˛ła Maude za ramiona i delikatnie nia˛
potrza˛sne˛ła.
146 LUCY CLARK

– Spokojnie, mamo.
– Spokojnie?
– Właśnie.
– Jak moge˛ być spokojna, jeśli... – Zawiesiła głos, jak
gdyby doznała olśnienia. – Teraz rozumiem, dlaczego
Mitch chciał ode mnie...
– Co chciał? Mów!
– Numer telefonu twojego ojca. Podejrzewam, że
zamierza zawiadomić go o wypadku Marcusa.
– Miałam go sama zawiadomić. Dlaczego Mitch chce
do niego dzwonić?
– Jest najbliższym krewnym Marcusa.
– Rzeczywiście. Cia˛gle o tym zapominam. – Eliza-
beth nalała sobie szklanke˛ soku i wypiła. – Na mnie czas
– stwierdziła.
– Zawioze˛ cie˛ – zaproponowała Maude. – Pozwolisz
mi zostać w szpitalu, żeby zobaczyć, jak sytuacja sie˛
rozwinie?
– Tylko jeśli sie˛ rozchorujesz, czego bym ci nie
życzyła. No – dodała – ja jestem gotowa.
Przez cała˛ droge˛ do szpitala Maude usta sie˛ nie
zamykały, a zanim dojechały na miejsce, podniecenie
matki udzieliło sie˛ Elizabeth. Z ogromna˛trema˛wchodziła
do budynku.
Dziś jest wielki dzień, pomyślała. Najważniejszy!
Wzie˛ła głe˛boki oddech i pchne˛ła drzwi.
– Dzień dobry, Elizabeth! – powitała ja˛ Imogen.
– Wypocze˛ta?
– Tak, mimo że to koniec tygodnia. Dzie˛kuje˛.
– Dobrze, że sie˛ wyspałaś. Potrzebne ci to było.
– Imogen wskazała drzwi na oddział. – Marcus dopytywał
sie˛ o ciebie.
ODROBINA SZALEŃSTWA 147

– A gdzie... Mitch?
– Wysłałam go do domu, żeby sie˛ troche˛ ogarna˛ł.
Niedługo be˛dzie z powrotem.
Elizabeth kiwne˛ła głowa˛ i skierowała sie˛ do Marcusa.
– Dzień dobry! Jadłeś śniadanie?
– Niewiele mogłem przełkna˛ć.
– Nie martw sie˛, to typowy objaw. – Zdje˛ła zawieszo-
na˛ z tyłu łóżka karte˛ i przeczytała wpisy. – Znakomicie
– skomentowała. Zawiesiła karte˛ na miejscu i wycia˛gne˛ła
re˛ke˛, by wzia˛ć kołdre˛ za róg i ja˛ odrzucić.
Marcus kurczowo chwycił za drugi brzeg.
– Co robisz!? – wykrzykna˛ł przerażony.
– Musze˛ obejrzeć twoja˛ noge˛ – wyjaśniła zdumiona.
– Noga jest w porza˛dku.
– Wstydzisz sie˛ mnie? Jestem lekarzem, Marcusie.
Operowałam cie˛.
– Wiem. – Skrzywił sie˛. – I to wystarczy.
– O co ci chodzi? – spytała urażona, chociaż starała
sie˛ panować nad głosem.
– Widziałaś mnie nagiego.
– Tylko o to? Nie zapominaj, że wie˛kszość pacjentów
jest naga, kiedy przeprowadzam operacje˛. Jeśli cie˛ to
pocieszy, to wiedz, że byłeś okryty jałowa˛ koszula˛.
– To nie był twój pierwszy raz?
Przymkne˛ła powieki i wzie˛ła głe˛boki oddech.
– Jestem lekarzem – odpowiedziała. – Jak ci sie˛
wydaje, co robiłam każdego dnia pracy w szpitalu w An-
glii?
– Bo ja wiem? Wypisywałaś recepty, mierzyłaś tem-
perature˛...
Zmobilizowała cała˛ siłe˛ woli, by nie wybuchna˛ć śmie-
chem.
148 LUCY CLARK

– Cóż, rzeczywistość była inna.


– Teraz już wiem.
– Przykro mi, że to cie˛ kre˛powało – przysune˛ła sobie
krzesło, usiadła – ale nie było wyjścia. Nie w takim
małym szpitaliku jak ten.
– No a co z tym twoim kolega˛? Jak on sie˛ właściwie
nazywa? Wiesz, nikt nie wymienił przy mnie jego naz-
wiska!
– Dzień dobry! – rozległ sie˛ głos Mitcha. – Ciesze˛ sie˛,
że nareszcie sie˛ obudziłaś, Lizzie.
– Ona ma na imie˛ Elizabeth – poprawił go Marcus.
Mitch wzruszył tylko ramionami.
– Właśnie o tobie rozmawialiśmy – odezwała sie˛
Elizabeth. – Biednemu Marcusowi jakoś umkne˛ło twoje
nazwisko...
– To prawda. Oficjalnie nie zostaliśmy sobie przed-
stawieni – dodał chory i zawiesił głos.
Mitch spojrzał na Elizabeth. Kiwne˛ła głowa˛, jak gdyby
chciała dodać mu odwagi.
– Sa˛dze˛, że mam prawo poznać pańskie nazwisko,
szczególnie że skradł mi pan narzeczona˛...
Elizabeth już otwierała usta, by sprostować, lecz Mitch
gestem ja˛ powstrzymał.
– Masz racje˛, kolego. Absolutna˛ racje˛. Nazywam sie˛
Mitch O’Neill... – Urwał, staraja˛c sie˛ wyczytać z twarzy
Marcusa, czy go rozpoznaje. Nie zauważył jednak żad-
nej reakcji. – Co do tej drugiej kwestii – cia˛gna˛ł –
Lizzie powiedziała mi, że formalnie nigdy nie byliście
zare˛czeni...
Marcus zmarszczył brwi.
– Mitch O’Neill. Ska˛d ja znam to nazwisko?
Mitch i Elizabeth wymienili spojrzenia.
ODROBINA SZALEŃSTWA 149

– Znasz, bo Mitch jest twoim bratem – rzekła.


Marcus otworzył usta i zamrugał oczami.
– Moim... – odchrza˛kna˛ł – moim bratem? – wyszep-
tał. – To ty jesteś Mitchell?
– Tak...
Elizabeth ogarne˛ła fala współczucia dla nich obu. To
była niezwykle ważna chwila. Wiedziała, że Mitch ogro-
mnie cieszy sie˛ z odnalezienia brata, natomiast trudno jej
było odgadna˛ć uczucia Marcusa.
– Czyli wyla˛dowałeś w takiej dziurze na końcu świata
– odezwał sie˛ Marcus. W jego głosie słychać było
pogarde˛ i gorycz. – Mogłem sie˛ tego spodziewać.
– Marcusie! – Elizabeth była wstrza˛śnie˛ta. – Nie
widziałeś brata, odka˛d skończyłeś sześć lat, i tylko to
masz mu do powiedzenia? – Marcus spojrzał na nia˛
zdumiony. – Coober Pedy nie jest dziura˛ na końcu świata.
To niezwykłe miejsce z bogata˛ kultura˛ i historia˛. Lekarz
pracuja˛cy w australijskim buszu musi odznaczać sie˛
wyja˛tkowymi cechami charakteru i umieje˛tnościami,
a Mitch spełnia te wymagania. Nie masz zielonego
poje˛cia, jak wygla˛dało jego życie, tak jak on nic nie wie
o twoim, ale to nie powód, żeby zachowywać sie˛ tak
snobistycznie i niesprawiedliwie!
– Jak śmiesz mówić do mnie w taki sposób! – napadł
na nia˛ Marcus.
– Śmiem, bo mi zależy na...
– Na nim?
– Tak – odrzekła i dumnie podnosza˛c głowe˛, dodała:
– A co do ciebie, to... zachowujesz sie˛ jak skończony
idiota. Jesteście braćmi. Po wielu latach sie˛ odnaleźliście.
Nie dopuść, żeby przeszłość rzucała cień na twoja˛ przy-
szłość, Marcusie – perswadowała. – Niech to spotkanie
150 LUCY CLARK

odmieni twoje życie. Niewykluczone, że wczoraj Mitch


uratował cie˛ od śmierci, bo wykonywał swoje zawodowe
obowia˛zki, ale jednocześnie zrozumiał, że trzeba zapom-
nieć o urazach. Nie zmarnuj tej okazji – błagała.
– Bardzo sie˛ zmieniłaś, Elizabeth.
– Nie – potrza˛sne˛ła głowa˛. – Nie zmieniłam sie˛. Po
prostu odkryłam, kim naprawde˛ jestem.
– A co z ojcem? On jest chory. Potrzebuje cie˛.
– To już jest sprawa pomie˛dzy mna˛ a nim. Ty sie˛ do
tego nie mieszaj.
– Byliśmy para˛. Chodziliśmy ze soba˛.
– To prawda, lecz nie ła˛czyło nas nic poza tym. Nigdy
mnie nie kochałeś, Marcusie. Może ci sie˛ tak wydawało,
ale to nie była prawdziwa miłość. Potrzebowałeś żony,
z która˛ mógłbyś sie˛ pokazać w towarzystwie, która
byłaby elegancka i miała odpowiednia˛pozycje˛ społeczna˛.
– Potrza˛sne˛ła głowa˛. – Ja sie˛ do tego nie nadaje˛.
– Porozmawiamy o tym, kiedy wrócisz do Anglii.
Elizabeth wzie˛ła głe˛boki oddech.
– Ja nie wracam do Anglii – oświadczyła.
– Wiem. Teraz nie wracasz, bo jesteś tu potrzebna, ale
kiedy twoja umowa wygaśnie...
– W ogóle nie wracam, Marcusie.
– Nie? – odezwał sie˛ Mitch.
Był zaskoczony jej deklaracja˛, a nadzieja, jaka wczoraj
zacze˛ła kiełkować w jego sercu, odżyła ze zdwojona˛ siła˛.
Elizabeth odwróciła sie˛, by na niego spojrzeć.
– Nie.
– Co be˛dziesz robiła? – dopytywał sie˛ Marcus.
– Elizabeth wsze˛dzie znajdzie prace˛ – wtra˛cił Mitch,
nie spuszczaja˛c oczu z jej twarzy. – Tutaj też mamy
wakat...
ODROBINA SZALEŃSTWA 151

– Macie? – szepne˛ła.
– Tak.
– Cudownie! – wykrzykna˛ł Marcus sardonicznym
tonem. – A wie˛c zostajesz i poślubisz mojego brata.
– Prosiłem ja˛ o to – oznajmił Mitch z uśmiechem.
– Nie prosiłeś – sprostowała Elizabeth.
– Wiedziałem. Wiedziałem! Założe˛ sie˛, że kiedy tyl-
ko dowiedziałeś sie˛, że ze soba˛ chodzimy, postanowiłeś
sprza˛tna˛ć mi ja˛ sprzed nosa, żeby sie˛ na mnie odegrać.
Mitch, zdezorientowany, spojrzał na brata.
– Za co miałbym sie˛ na tobie odgrywać? – spytał.
– O co ci chodzi, Marcus? Za co mnie tak nienawidzisz?
Marcus odwrócił sie˛ do nich plecami.
– Wyjdźcie sta˛d. Oboje. Już dość sie˛ nade mna˛ na-
zne˛caliście. Domagam sie˛, żeby mnie jak najszybciej
przewieziono do innego szpitala.
Elizabeth poczuła sie˛ strasznie zgne˛biona. Nie spo-
dziewała sie˛, że sprawy przybiora˛ taki obrót. Niemniej
widziała, że decyzja Marcusa jest nieodwołalna. Zerkne˛ła
na Mitcha i zobaczyła ból w jego oczach.
– Dobrze – odezwał sie˛ z nuta˛ smutku w głosie.
– Poprosze˛ Imogen, żeby sie˛ tym zaje˛ła.
– Dzie˛kuje˛ – mrukna˛ł Marcus i zamkna˛ł oczy.
Elizabeth i Mitch opuścili pokój. Mitch sztucznie
opanowanym tonem, który nie zwiódł nikogo, wydał
Imogen polecenie przygotowania dokumentacji Marcusa.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, jesteśmy w przycho-
dni – poinformował. Wzia˛ł Elizabeth za re˛ke˛. – Musimy
porozmawiać – rzekł. W milczeniu otworzył drzwi jed-
nego z gabinetów i przepuścił ja˛ przed soba˛. – Nie jest to
najwygodniejsze miejsce, ale przynajmniej nikt nam tu
nie przeszkodzi. – Usiadł za biurkiem, odsuna˛ł na bok
152 LUCY CLARK

jakieś papiery, wycia˛gna˛ł do Elizabeth re˛ce. – Musze˛ sie˛


do ciebie przytulić, Lizzie – szepna˛ł.
I jej też potrzebna była jego bliskość.
– Dre˛czy mnie ogromne poczucie winy. – Elizabeth
odsune˛ła sie˛ od Mitcha i spojrzała mu w twarz. – Biedny
Marcus. Najpierw ma wypadek i operacje˛, potem odnaj-
duje brata i traci narzeczona˛.
Mitch pokiwał głowa˛.
– Cóż... Nieszcze˛ścia chodza˛ parami.
– Nie chciałam, żeby to tak wyszło.
– A jak miało wyjść, zgodnie z twoim planem?
Powiedziałaś, że chcesz tu zostać i co dalej?
– To nie jest tak. Ja nie chce˛ tutaj zostać. Ja po prostu
nareszcie coś zrozumiałam. Zrozumiałam, że tu właśnie
jest moje miejsce na ziemi.
– Nareszcie!
– Nie dostrzegasz tego? Nie czujesz? – Wzie˛ła głe˛-
boki oddech, potem zagla˛daja˛c mu w oczy, cia˛gne˛ła:
– Kocham cie˛, Mitch, i chociaż starałeś sie˛ zamkna˛ć
przede mna˛ serce, wiem, że i ty mnie kochasz. Nie-
prawda?
– Jesteś taka pewna siebie, Lizzie. Brawo! Kocham
cie˛ tak bardzo, że każda chwila z dala od ciebie wydaje mi
sie˛ nie do zniesienia.
– Wie˛c ożenisz sie˛ ze mna˛?
Mitch znowu sie˛ roześmiał.
– Spróbuj mi w tym przeszkodzić.
Przypiecze˛towali zare˛czyny długim pocałunkiem.
– Jesteś dla mnie taki ważny – szepne˛ła. – Zache˛casz
mnie do odkrywania, kim właściwie jestem. Nigdy nie
starasz sie˛ zorganizować mi życia bez pytania mnie
o zdanie. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
ODROBINA SZALEŃSTWA 153

– Obawiam sie˛, że jednak coś zrobiłem bez pytania


cie˛ o zdanie.
– Przerażasz mnie.
– Zadzwoniłem do twojego ojca.
Odetchne˛ła z ulga˛.
– Wiem. Mama wspomniała mi, że prosiłeś o numer
jego telefonu. Powiedziałeś mu o Marcusie, tak?
– Tak, ale nie tylko.
Elizabeth ogarna˛ł nagły le˛k, lecz przezwycie˛żyła go.
Wiedziała, że musi Mitchowi ufać.
– Cokolwiek powiedziałeś, wierze˛, że było to konie-
czne. Niestety, ojciec nie ma najłatwiejszego charakteru.
– Wie˛c sie˛ nie gniewasz?!
– Pali mnie ciekawość, ale nie gniewam sie˛, bo mam
do ciebie zaufanie.
– Czym sobie na nie zasłużyłem? Przyjmujesz za
dobra˛ monete˛ wszystko, cokolwiek mu powiedziałem?
– Przyjmuje˛.
– Nawet jeśli on do końca życia sie˛ do ciebie nie
odezwie?
– Jestem przekonana, że z czasem ochłonie...
– Wzdrygne˛ła sie˛. – Tak samo jak Marcus.
– Oznajmiłem mu, że zostajesz w Coober Pedy. Myś-
lisz, że pogodzi sie˛ z tym faktem? Powiedziałem, że nie
wracasz do Anglii, bo przed końcem miesia˛ca zamierzam
sie˛ z toba˛ ożenić.
– Byłeś pewny swego.
– Tam pod ziemia˛, ratuja˛c Marcusa, zrozumiałem,
że nie moge˛ pozwolić ci wyjechać. Wiedziałem, że
pragne˛ mieć cie˛ blisko siebie, bo... bo kocham cie˛
do szaleństwa.
– Jak on zareagował?
154 LUCY CLARK

– Zacza˛ł ciskać gromy, lecz wtedy oświadczyłem, że


jeśli nie pogodzi sie˛ z tym, że jesteś dorosła i sama
decydujesz o swoim życiu, na zawsze cie˛ straci.
– No, no. Ostro sobie z nim poczynałeś. Ja nie
miałabym dość odwagi.
– Wiem. I dlatego wzia˛łem to na siebie.
Uje˛ła w dłonie jego twarz.
– Zrobiłeś to dla mnie – szepne˛ła wzruszona.
Dzwonek telefonu sprowadził ich na ziemie˛. Mitch
je˛kna˛ł. Oboje wiedzieli, że Imogen nie przeszkadzałaby
im z błahego powodu.
– Mam nadzieje˛, że to coś ważnego – warkna˛ł do
słuchawki.
Elizabeth zaśmiała sie˛.
– Oczywiście – odparła Maude.
– O co chodzi? – spytał Mitch i odsuna˛ł słuchawke˛
od ucha, tak by i Elizabeth mogła słyszeć cała˛ roz-
mowe˛.
– Strasznie sie˛ denerwuje˛.
– Mam tu coś na uspokojenie...
– Nie żartuj. Powiedz tylko, czy już moge˛ nazywać
cie˛ swoim zie˛ciem?
– Tak – odrzekła Elizabeth.
Maude wydała z siebie taki pisk radości, że o mało
be˛benki w uszach im nie pope˛kały. Mitch odłożył słucha-
wke˛ i otoczył ukochana˛ ramionami.
– Czy chcesz poznać prawdziwa˛ przyczyne˛, dla któ-
rej musze˛ sie˛ z toba˛ ożenić? – spytał cicho, całuja˛c ja˛
w szyje˛.
– Hm – mrukne˛ła.
– Chodzi o twoje nazwisko. Takie długaśne. Koniecz-
nie trzeba z nim coś zrobić.
ODROBINA SZALEŃSTWA 155

– Hm. Pani O’Neill. Jak to brzmi?


– Doktor O’Neill – poprawił ja˛ Mitch.
– Ale wówczas oboje be˛dziemy sie˛ nazywali tak
samo.
– Co z tego? Jest równouprawnienie czy nie ma?

You might also like