Professional Documents
Culture Documents
PDF of Jadro Ziemi 2Nd Edition Maxime Chattam Full Chapter Ebook
PDF of Jadro Ziemi 2Nd Edition Maxime Chattam Full Chapter Ebook
Chattam
Visit to download the full and correct content document:
https://ebookstep.com/product/jadro-ziemi-2nd-edition-maxime-chattam/
More products digital (pdf, epub, mobi) instant
download maybe you interests ...
https://ebookstep.com/product/przymierze-trojga-2nd-edition-
maxime-chattam/
https://ebookstep.com/product/post-frontiere-1st-edition-maxime-
gillio/
https://ebookstep.com/product/comentarios-a-constituicao-do-
brasil-2nd-edition-j-j-gomes-canotilho/
https://ebookstep.com/product/pathfinder-pathfinder-1-2nd-
edition-j-a-jaken/
Vocábulos de Deus 2nd Edition J I Packer
https://ebookstep.com/product/vocabulos-de-deus-2nd-edition-j-i-
packer/
https://ebookstep.com/product/na-sombra-da-noite-2nd-edition-j-r-
ward/
https://ebookstep.com/product/maths-mpsi-mp2i-6e-ed-tout-en-
un-6th-edition-maxime-bourrigan/
https://ebookstep.com/product/la-korrigane-de-concarneau-
capitaine-maxime-moreau-12-1st-edition-stephane-jaffrezic/
https://ebookstep.com/product/objectgeorienteerd-programmeren-
cursusdeel-2-2nd-edition-arjan-j-f-kok/
Tytuł oryginału:
AUTRE MONDE, LE COEUR DE LA TERRE
Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book
Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book
ISBN 978-83-8110-252-0
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.
www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody
www.instagram.com/mlodybook
E-wydanie 2017
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Przez cały ranek Matt szukał Amber po mieście, lecz bez skutku. Nikt jej
nie widział, w południe zaś jego ciekawość ustąpiła miejsca niepokojowi.
Właśnie ledwie skubnął coś z talerza, gdy weszła wreszcie do Sali
Głosicieli Nowin.
– Gdzie się podziewałaś? – burknął. – Wszędzie cię szukałem!
Amber zastygła na moment zaskoczona niemal agresywną postawą
przyjaciela.
– Na polach wokół Edenu. Musiałam się zastanowić. Dzisiaj zaczynam
szkolenie.
– Jakie szkolenie?
– Na Długodystansowca. W Edenie zgromadzono całą wiedzę, a dla
Długodystansowców prowadzi się kursy botaniki, zoologii, przetrwania,
a także szkolenie na wojownika.
– A więc już postanowiłaś?
– Tak. Przecież ty i tak odchodzisz, prawda?
Matt wbił wzrok w talerz i nie odezwał się ani słowem aż do końca
obiadu.
Po południu Amber udała się na szkolenie, tymczasem Matt poszedł się
położyć w pokoju, który zajmował na pierwszym piętrze budynku. Ciągle
jeszcze był obolały po półtoramiesięcznym marszu przez Ślepy Las,
a potem przez terytorium cynickie. Chciał jednak zgromadzić pełen zapas
energii. Wyprawić się naładowany po brzegi, gotów ruszyć świat z posad,
aby przepłoszyć wroga.
Tymczasem jego umysł nie skupiał się całkowicie na Rauperodenie.
Mattowi ciążyła świadomość, że ma się rozstać z Amber. Nie tylko z nią
u boku czuł się silniejszy, ale na myśl, że nie zobaczy jej już nigdy albo
przez długi czas, ściskało go w żołądku.
Poza tym była jeszcze Malroncja.
Po wszystkim przez co przeszedł, nadal nie wiedział, dlaczego królowa
go szuka. Po co oblepiła każde miasto listami gończymi z jego portretem?
Skąd zna jego twarz? Czyżby to z powodu jej dziwacznych snów zyskał aż
taką sławę wśród Cyników? Czyżby istniał jakiś związek między nim
a Wielkim Planem? Jeżeli rzeczywiście tak było, w takim razie on i Amber
nie powinni się rozdzielać.
„Nie mogę zostawić Toby’ego! Jestem pewien, że on nie umarł. Został
uwięziony przez... przez n i e g o! Tylko ja mogę go ocalić, tylko ja mogę
się zbliżyć do... Rauperodena, nie dając się rozszarpać zwiadowcom”.
Nie lubił wymawiać imienia tego stwora ani nawet o nim myśleć.
Oznaczało to bowiem przyznanie mu trwalszej konsystencji, niż posiadał
ten widmowy kształt.
Matt czuł się rozdarty między dwiema możliwościami: spróbować
wszystkiego, by uratować przyjaciela, o ile to było jeszcze w ogóle realne,
czy wyruszyć w drogę, by wyjaśnić tajemnicę Malroncji?
Splótł dłonie pod głową i wpatrzył się w drewniany sufit.
Pod koniec dnia Rada zebrała się ponownie. Amber i Matta zaproszono
na posiedzenie.
Pierwsze zabrały głos Maylis i Zelia pod przepełnionym nienawiścią
spojrzeniem Neila.
– Wczoraj rozpatrywaliśmy opcję militarną – zaczęła starsza z sióstr. –
Sądzę, że dobrze by było rozważyć wszystkie pozostałe warianty, którymi
dysponujemy.
– Przemoc nie powinna być naszym pierwszym odruchem – dodała
Maylis.
– Pozostaje ucieczka – podsunął chłopiec o imieniu Melchiot. – Zabrać
co cenniejsze i ruszyć na północ!
– Na północy panuje bardziej surowy klimat – przypomniała Maylis –
i Długodystansowcy przestali się tam zapuszczać. Niebo stale zasnuwają
wielkie czarne chmury i nie ma tam już żadnej osady Piotrusiów. Wyruszyć
na północ to umrzeć powolną śmiercią.
– Co do mnie, chciałabym zadać wędrowcom jedno pytanie – poprosiła
dziewczyna o skórze w kolorze kawy z mlekiem. – Czy widzieli kobiety
w ciąży albo dzieci wśród Cyników?
– Nie – odparła Amber. – Nie widzieliśmy żadnej kobiety w ciąży,
a jedyne dzieci to byli Piotrusie. Schwytani i wzięci do niewoli.
– A więc z tej strony nie ma nawet iskierki nadziei...
Wówczas podniósł się Neil i rzekł:
– Ja natomiast chętnie bym poznał trochę lepiej tę dziewczynę, dla
której wszyscyśmy gotowi się poświęcić. Kim ty jesteś, Amber? I dlaczego
Wielki Plan znajduje się akurat na tobie, a nie na jakiejś innej dziewczynie?
– Ja... nie mam pojęcia – wyjąkała Amber. – Ja tego... nie wybierałam.
– Jakie to ma znaczenie? – wtrącił się Matt. – Ona jest Wielkim Planem,
nieważne z jakiego powodu. A ty możesz powiedzieć, dlaczego masz piwne
oczy?
– Ponieważ mój ojciec i matka mieli piwne oczy. Właśnie tego
chciałbym się dowiedzieć: skąd pochodzi Amber?
– Ona jest Wielkim Planem, ponieważ natura postanowiła się przy niej
zatrzymać w chwili jej poczęcia albo być może to kombinacja cech jej
rodziców, a natura od dawna czekała, aż dwie istoty tego typu się połączą.
Tak czy inaczej gwiżdżemy na to. Amber jest mapą prowadzącą do czegoś,
jak się domyślamy, istotnego. Teraz do niej należy, by z tym żyć, a do nas,
by jej w tym pomóc.
Neil zamierzał dalej drążyć temat, Zelia jednak nie dała mu na to czasu.
– Członkowie Rady! – zagrzmiała, narzucając idealną ciszę. – Musimy
podjąć decyzję. Nie możemy ogłosić mieszkańcom Edenu zbliżającej się
inwazji, nie mając planu, który pozwoliłby zdusić w zarodku wszelką
panikę. Trzeba więc głosować, aby przypieczętować nasz przyszły los.
Matt był pełen podziwu dla swobody, z jaką występowała publicznie. Po
Burzy Piotrusie przystosowali się do nowego życia, zauważył również, że
wszyscy wodzowie plemion dbają o staranną wymowę. Zelia nie stanowiła
tutaj wyjątku. Zdaniem Matta wyrażała się tak samo dobrze jak osoba
dorosła.
– Bądźmy realistami – dodała Maylis z elokwencją dorównującą
elokwencji starszej siostry. – Skoro Cynicy postanowili na nas napaść, nie
zdołamy uciekać przed nimi zbyt długo.
– W takim razie po co głosować? – odezwał się jakiś głos wśród
zgromadzonych. – Nie mamy innego wyjścia, musimy pierwsi zaatakować!
– Albo oddać im Amber! – zawołał Neil.
– To wykluczone! – pokręciła głową Maylis. – To by było
barbarzyństwo!
– Od kiedy podejmujesz decyzje zamiast Rady? – zakpił Neil. –
Proponuję głosowanie...
– Przeprowadziliśmy je wczoraj – ucięła Zelia. – A teraz niech ci, którzy
zgadzają się na użycie siły, podniosą ręce.
Jakieś dziesięć rąk wystrzeliło w górę, po nich zaś kolejne dziesięć
z większym ociąganiem.
Maylis rzekła, zwracając się do Neila:
– Większość jest za.
– Musimy się zorganizować, nie mamy czasu do stracenia – przynagliła
Zelia. – Długodystansowcy, którzy już zdążyli wrócić, przydzielą sobie
sektory, żeby wędrować od osady do osady i głosić wieść, że zbliża się
wojna i że musimy się zjednoczyć. Będą im towarzyszyli ochotnicy.
Tymczasem Eden zajmie się produkcją broni, my zaś opracujemy strategię
ataku i stopniowe rozgromienie Pierwszej Armii, a następnie przejęcie
fortecy przy Wilczej Przełęczy, skąd będziemy mogli się zmierzyć
z wojskiem Malroncji.
– To nie wystarczy – skwitował Matt. – Potrzebny jest większy efekt
zaskoczenia. Jeżeli stawimy czoło wszystkim czterem armiom, w końcu
rozniosą nas w pył.
– Co proponujesz?
– Obróćmy plan Malroncji przeciwko niej! Po rozgromieniu Pierwszej
Armii i przejęciu fortecy pozwólmy przejść Trzeciej Armii przez Wilczą
Przełęcz i zamknijmy ją w pułapce, żeby ruszyć na nią z dwóch stron: od
północy i od południa.
– Dobry pomysł. Poprowadzisz operację, jeśli Rada zaaprobuje
mianowanie cię naczelnym dowódcą.
Większość członków przystała na tę decyzję, Matt jednak podniósł
przed siebie dłonie, mówiąc:
– Nie, nie mogę się na to zgodzić. Ja tu nie zostanę.
– Jesteś nam potrzebny! Nie możesz odejść, nie teraz!
– Wiedziałem, że to tchórz! – triumfował Neil.
– Wkrótce muszę wyruszyć na południe, mam... osobistą sprawę do
załatwienia. Przykro mi.
Na twarzach siedzących na ławkach Piotrusiów odmalowało się
rozczarowanie. Szepty i gesty pełne rozdrażnienia mieszały się ze
wściekłymi spojrzeniami.
– Będę przechodził przez Wilczą Przełęcz – dodał Matt – i okrążę
fortecę. To okazja, żeby utworzyć oddział zwiadowczy do zbadania okolicy
i opracować plan przejęcia tego słynnego punktu strategicznego. Oddział
mógłby mi towarzyszyć aż do tego miejsca, zanim nasze drogi się rozejdą.
Zelia skrzyżowała ręce na piersi i zapytała:
– Sprawiasz wrażenie zdolnego do objęcia dowodzenia. Co masz
ważniejszego do zrobienia, niż pomóc nam przetrwać?
Matt spuścił głowę, szukając właściwych słów. Nie czuł się na siłach
opowiadać o zniknięciu Tobiasa ani o istnieniu Rauperodena.
– On idzie ze mną – oświadczyła Amber. – Wyruszamy na południe, do
zamku Malroncji. Skoro jestem mapą, dobrze by było się dowiedzieć, jaką
noszę w sobie tajemnicę, może to jedyny sposób, żeby pokonać Cyników.
Matt wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami.
– Aha! – wykrzyknął Neil. – Coraz lepiej! Teraz na dodatek pozwolimy,
żeby nasza jedyna moneta przetargowa rzuciła się w ramiona wroga?
– To nie jest moneta przetargowa, tylko istota ludzka! – sprostował
Melchiot.
– Naiwniak! Idiota! Ta dziewczyna wszystkich nas zgubi!
– A co ty proponujesz? Może żebyśmy ją zamknęli?
– Dlaczego nie? Przynajmniej jeśli sprawy przybiorą zły obrót, zawsze
jeszcze zdążymy ją wymienić!
Zelia wspięła się po stopniach do Neila i wyciągnęła ku niemu palec
w oskarżycielskim geście.
– Dość tego! – powiedziała. – Mamy powyżej uszu twoich agresywnych
metod i wiecznego czarnowidztwa! Skoro Malroncja pragnie aż tak bardzo
dorwać Amber, to znaczy, że ma ku temu powód. Jestem skłonna przychylić
się do pomysłu, aby uprzedzić królową. Jeżeli Amber jest gotowa pójść do
Wyrd’Lon-Deis, ma moje błogosławieństwo.
– Powołamy oddział zwiadowczy, który będzie wam towarzyszył –
dodała Maylis. – Po rozejrzeniu się w Wilczej Przełęczy i fortecy część
zwiadowców wróci do Edenu.
Neil usiadł w cieniu muru z nachmurzoną miną.
Matt skorzystał z wymiany zdań, która właśnie nastąpiła, i rzekł nieco
ciszej do Amber:
– Myślałem, że chciałaś zostać Długodystansowcem.
– Powiedziałam, że rozpoczynam szkolenie., które ma nam pomóc
przetrwać poza Edenem. Poznam rośliny jadalne, trujące grzyby, wszystkie
tego typu rzeczy. Musisz pójść ze mną, Matt, bez ciebie to już nie będzie to
samo.
– A Tobias?
Amber z trudem przełknęła ślinę i pokręciła głową zrezygnowana.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć...
– Nie wierzysz, że on żyje, prawda?
Amber przygryzła wargę zakłopotana.
Matt zaczerpnął głęboko powietrza i przyglądał się zgromadzeniu, które
przystąpiło do głosowania nad podsuniętymi dopiero co propozycjami.
– Muszę się nad tym zastanowić – wyznał. – Daj mi trochę czasu.
Błąkał się bez celu ponad godzinę, nim wpadł na dwóch chłopców,
którzy próbowali rozłupać siekierą polana. Spoceni, zdyszani, sprawiali
wrażenie zrozpaczonych na widok góry drewna, które pozostało im do
porąbania.
Podszedł bliżej i zaproponował im pomoc.
Musiał się wyładować.
Ustawiwszy polano pionowo na grubym pniaku, wziął zamach siekierą.
Kiedy ze świstem ją opuszczał, napięły mu się wszystkie mięśnie.
Drewniany bal pofrunął w powietrzu przecięty idealnie na dwie części,
po czym siekiera wbiła się w pniak aż po stylisko.
Obaj chłopcy przyglądali mu się w osłupieniu.
– Łał! – zawołał pierwszy. – W życiu nie widziałem nic równie
odjazdowego!
Matt wyciągnął siekierę i postawił kolejny klocek drewna.
Tym razem lepiej obliczył siłę, żeby nie przebić pniaka. W krótkim
czasie odwalił większość roboty.
Kiedy oddał siekierę pełnym podziwu obserwatorom, gorące ostrze
jeszcze drżało.
Matt był wyczerpany, mimo to w głowie wcale mu się nie rozjaśniło.
Potrzebował kąpieli.
„Przede wszystkim muszę się zdecydować. Wybrać między Amber
a Tobiasem”.
Już sama ta myśl przyprawiała go o mdłości. Chciał, żeby to wszystko
się skończyło. Pragnął znów się znaleźć w swoim pokoju w Nowym Jorku,
przed własnym komputerem, rozmawiać z kumplami na czacie; pragnął,
żeby jego jedynym zmartwieniem były lekcje do odrobienia na następny
dzień.
„To nieprawda, było coś jeszcze... Tata i mama też...”
Powrócił myślami do ich rozwodu. Do sporu mającego rozstrzygnąć,
które z nich będzie sprawowało nad nim opiekę i jak to drugie zorganizuje
sobie weekendy, do wściekłych spojrzeń, na których Matt ich przyłapywał,
a które czyniły więcej szkód niż wszystkie słowa świata. Rodzice się
pokochali, spłodzili go, by następnie się nawzajem znienawidzić.
Bez względu na to, jak potoczyło się życie, jaka zaistniała sytuacja, Matt
zastanawiał się, czy nie mogło być inaczej: żyć, to znaczy stawiać czoło
problemom, rozwiązywać dylematy, żyć, to znaczy prowadzić swego
rodzaju walkę.
Poszybował więc myślami ku zebraniom w starej bibliotece na zamku
Kraken dwa miesiące wcześniej, ku owym chwilom poufałości dzielonym
z Amber i Tobiasem. Przypomniał sobie ich wspólną kąpiel pod
wodospadem, w jeziorze, w towarzystwie Bezlitosnej Drużyny, zanim
zanurzyli się w Ślepy Las, śmiechy, beztroskę. Istniało mnóstwo dobrych
stron, nie powinien o tym zapominać.
– Wszystko w porządku? – zapytał Ben, podchodząc bliżej. – Wyglądasz
na zmartwionego.
Matt machnął uspokajająco ręką.
– Nie, jestem tylko trochę zmęczony.
– Chciałem ci powiedzieć, że otrzymałem zgodę Rady, by wam
towarzyszyć, Amber i tobie. Zapuścimy się do Wyrd’Lon-Deis tylko we
trójkę.
O dziwo informacja ta wcale nie dodała Mattowi otuchy. Powinien czuć
się pewniej, że taki silny chłopak towarzyszy Amber, powinien być wręcz
zadowolony do tego stopnia, żeby pozwolić im pójść tam we dwoje,
a samemu poświęcić się Tobiasowi, tymczasem jednak odczuwał
zakłopotanie.
– To dobra wiadomość – zdołał mimo wszystko odpowiedzieć.
– Floyd obejmie dowództwo oddziału zwiadowczego, który pójdzie
z nami aż do fortecy przy Wilczej Przełęczy. Będzie musiał się rozejrzeć po
okolicy, żeby opracować strategię ataku dla naszego wojska, a potem
wrócić do Edenu, podczas gdy my okrążymy fortyfikacje i udamy się na
południe.
– Świetnie. Na kiedy zaplanowano wymarsz?
– Chociaż czas nagli, nie powinniśmy się rzucać w paszczę lwa bez
przygotowania. Zaczekamy, aż Długodystansowcy powrócą z północy
i przedstawią szczegółowo sytuację i topografię. Jednocześnie
zgromadzimy zapasy żywności, przygotujemy się do podróży i za jakiś
tydzień już będziemy w drodze. Twoi przyjaciele, Nournia i Jon,
zaofiarowali się iść z nami. Dobrze ich znasz?
– Nie bardzo. Musieli nosić pierścienie pępkowe, a od tamtego czasu ich
życie już nie jest takie samo, tak jakby utracili część siebie. Przypuszczam,
że ta wyprawa to dla nich sposób, by się zemścić albo poczuć, że znów
żyją. W każdym razie walczyłem z Cynikami u ich boku i nigdy nie robili
uników.
– Dobrze. Twój pies pójdzie z nami?
– Nigdy się nie rozstaję z Kudłatą.
– Mam wrażenie, że teraz jest jeszcze większa niż na Wyspie Zamków.
– Nie przestała rosnąć od Burzy. To mój anioł stróż.
Kiedy Ben się pożegnał i ruszył w stronę Sali Głosicieli Nowin, Matt
odetchnął z pewną ulgą. Ben był potężnie zbudowany, emanował
pewnością siebie i należał do najzdolniejszych Długodystansowców. Mimo
to Matt nie czuł się całkowicie swobodnie w jego towarzystwie.
Oczyma duszy ujrzał łagodne rysy Amber. Piegi, lśniące oczy, burzę
rudoblond włosów. Uwielbiał sposób, w jaki się uśmiechała, unosząc lewy
kącik ust, przechylając lekko na bok głowę.
Nagle ogarnęła go chęć, by poczuć ją obok siebie.
To, co przeszkadzało mu w Benie, wiązało się z Amber.
Nie może ich zostawiać samych.
Nie z powodu zazdrości, tylko dlatego, że czuł do tej dziewczyny coś
więcej niż pociąg.
Tęsknił za nią. Jej obecność dodawała mu sił.
Amber ma rację, razem wszystko wydaje się łatwiejsze.
Musi jej towarzyszyć w drodze do Malroncji.
Wpatrywał się w ciemniejące powoli niebo. Gwiazdy zaczynały świecić,
księżyc stał już wysoko nad miejskimi kominami.
– Wybacz mi, Toby – szepnął ze łzami w oczach.
5
Wygłodniałe ciemności
On the passage we had near got on the Seven Stones. I had the
morning watch, and soon after I relieved the deck I observed
breakers upon the lee bow and beam and at no great distance; the
wind about NNW, and our heads to the westward, blowing fresh with
a chop of a sea. The Alkmaar was ahead, on the weather bow, and the
Tromp to windward, the Weymouth astern of all. We were under
double reefed topsail and foresail and no time to be lost; immediately
set topgallant sails, jib and spanker; hauled on board the main tack,
kept her rap full, and when she had fresh way, put the helm down
and she stayed like a top. We made the signal for standing into
danger, and when the Alkmaar put her helm down she missed stays,
and when they got her head round her stern was close to the
breakers. The Tromp, by being to windward and carrying a press of
sail weathered the shoals and parted company. In consequence of
foul winds we put into Scilly for a few days, and then sailed for
Dublin, where we landed the troops.
We were employed upon this service from Dublin to Cork and
then to Guernsey, and up and down Channel with convoy, until
August 1799, when we received orders to proceed to the Baltic to
convey the Russian troops to Holland. Sailed from Spithead, and
having taken in pilots proceeded to Elsinore and then to Reval, with
some transports. Found lying in the roads the Russian fleet
consisting of 15 sail of the line besides frigates, etc., under Admiral
Henikoff, and several British men of war and transports. Having
embarked some thousands of the Russian guards we left Reval for
the Texel, in company with British and Russian men of war and
several transports. We had on board a Russian captain, two subs., a
surgeon, and 296 privates, all hoffs, choffs, and koffs. The captain’s
name was Peter Glebhoff, who never pulled his boots off the whole
time he was on board. The men were the most filthy I ever met with.
They used to scrape the tallow out of the bottoms of the lanterns and
make it up into balls, which they would swallow and wash down with
a drink of train oil. They had bread made on purpose, of the coarsest
flour mixed with vinegar, and their cookery it is impossible to
describe; so that the Spartan black broth must have been a luxury
(however unpalatable) to their abominable messes. I have positively
seen them pick the vermin off one another’s jackets, which they
would eat without ceremony.
On our arrival at the Texel the whole were immediately landed,
and were soon after in action, and the most of those we had on board
put hors de combat by the next day. Poor Peter Glebhoff, who had
been sharpening his spear at the grinding stone a few days before the
landing, and vowing to sacrifice every Frenchman he met with, was
one of the first that fell. He had been in most of the battles under
Suvorof against the Turks and Poles, and had left a wife and family at
Riga to lament his fate. He was much liked while on board of us and
we all felt heartily sorry for him. I was several times on shore and
saw the numerous wagons of wounded soldiers from the scene of
action which by no means corresponded with the accounts given in
our Gazettes.... I had two cousins, captains in the 17th regiment of
foot—one of them (Knight) was killed just as I was going to see him.
A short time before we left the Texel the Blanche, 32, Captain
Ayscough, got on shore on the Haaks—a dangerous shoal near the
Texel, and some of the boats that were sent to her assistance
unfortunately upset, and several officers and seamen perished, owing
to the surf which ran very high on and near the shoal. The Blanche
got off, and returned to the New Deep, and sunk just as she entered,
but none of her crew were lost.[138] At this time things looked rather
queer, and it was found out after hard fighting that it was not so easy
to beat the French out of Holland as at first expected; and we were
ordered to take a cargo of runaway Dutchmen on board, with their
wives and families—about 400 altogether. A short time before we
sailed we saw the Lutine, 36, Captain Launcelot Skynner, at the back
of the Haaks, and, if I am correct, the evening she was lost[139] and
only one saved, who died soon after.
We left the Texel in November 1799, and in standing over to our
own coast had nearly struck by the blunder of our pilots on the
Gabbard. After escaping from this first blunder we anchored near the
Shipwash, another shoal by far more dangerous than the former. It
was in the evening that we took up our quarters in this precious
situation, intending to get under way with the morning tide. I must
here mention that we had two pilots; one of them had been a branch
pilot for more than twenty years. I had the morning watch, and on
relieving the deck I observed to this branch pilot that the weather
had a very suspicious appearance. The wind at this time was
favourable for getting to sea, and we could lay five points to
windward of the tail of the shoal. I strongly urged the pilot to get
under way, pointing out the danger of our situation should the wind
get dead on the shoal, but all to no purpose. He said there was no
fear and he must remain where he was, as he was sure the weather
would be fine, and that it was only a light haze over the moon; upon
which I went to the captain and gave my opinion. He agreed with me,
but did not like to take charge out of the pilots’ hands, saying he was
fearful, in getting under way, that the ship might get on shore should
she cast the wrong way. Now there was no fear of that, as a spring on
the cable would have cast her the right way, and the loss of an anchor
was of little consequence compared with the risk of losing the ship
and our lives.
Far be it from me to reflect upon Captain Dobree, who was a
good officer and seaman; and taking charge from a pilot was a great
responsibility; but when a pilot is guilty of a gross error, I should
never hesitate to take charge of the ship, if I knew I could do so with
safety, which was the case now. But it was neglected, and as I
foretold, the wind soon after backed round and blew dead upon the
shoal, so that we could not weather either end. At this time we were
at single anchor about two or three cable’s-lengths from the breakers,
blowing strong, and the sea getting up; at half cable; but let go
another anchor and veered to a whole cable on the former, and half
cable on the latter, bringing two anchors ahead. Sent topgallant
masts upon deck, and struck yards and topmasts; the wind
increasing to a gale, with a hollow sea and great strain upon the