Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 69

J■dro Ziemi 2nd Edition Maxime

Chattam
Visit to download the full and correct content document:
https://ebookstep.com/product/jadro-ziemi-2nd-edition-maxime-chattam/
More products digital (pdf, epub, mobi) instant
download maybe you interests ...

Przymierze Trojga 2nd Edition Maxime Chattam

https://ebookstep.com/product/przymierze-trojga-2nd-edition-
maxime-chattam/

Post frontière 1st Edition Maxime Gillio

https://ebookstep.com/product/post-frontiere-1st-edition-maxime-
gillio/

Comentários À Constituição Do Brasil 2nd Edition J. J.


Gomes Canotilho

https://ebookstep.com/product/comentarios-a-constituicao-do-
brasil-2nd-edition-j-j-gomes-canotilho/

Pathfinder Pathfinder 1 2nd Edition J A Jaken

https://ebookstep.com/product/pathfinder-pathfinder-1-2nd-
edition-j-a-jaken/
Vocábulos de Deus 2nd Edition J I Packer

https://ebookstep.com/product/vocabulos-de-deus-2nd-edition-j-i-
packer/

Na sombra da noite 2nd Edition J R Ward

https://ebookstep.com/product/na-sombra-da-noite-2nd-edition-j-r-
ward/

Maths MPSI MP2I 6e éd Tout en un 6th Edition Maxime


Bourrigan

https://ebookstep.com/product/maths-mpsi-mp2i-6e-ed-tout-en-
un-6th-edition-maxime-bourrigan/

La Korrigane de Concarneau Capitaine Maxime Moreau 12


1st Edition Stéphane Jaffrézic

https://ebookstep.com/product/la-korrigane-de-concarneau-
capitaine-maxime-moreau-12-1st-edition-stephane-jaffrezic/

Objectgeoriënteerd programmeren Cursusdeel 2 2nd


Edition Arjan J F Kok

https://ebookstep.com/product/objectgeorienteerd-programmeren-
cursusdeel-2-2nd-edition-arjan-j-f-kok/
Tytuł oryginału:
AUTRE MONDE, LE COEUR DE LA TERRE

Copyright © Éditions Albin Michel – Paris 2009

Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book
Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book

Projekt okładki: Studio LGF


Wykonanie okładki: Marcin Słociński
Zdjęcia na okładce: © Shutterstock

Redakcja: Bożena Sęk


Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Bargłowska, Ewa Ossowska

ISBN 978-83-8110-252-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu


niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami
karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!


Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.


Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody
www.instagram.com/mlodybook

E-wydanie 2017
Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl
Spis treści

Część pierwsza. Raj utracony


1. Rada
2. Głosowanie i strategia
3. Decyzja pod gwiazdami
4. Dylemat
5. Wygłodniałe ciemności
6. Cierpienie, nadzieja i nienawiść
7. Krzyki i światła
8. Energia w słoikach
9. Organizacja i zwierzenia
10. Zaskakująca jazda
11. Przygotowania
12. Ośmioro czy dziewięcioro?
13. Twarze w mroku
Część druga. Podróż do Czyśćca
14. Nocne stwory
15. Fatalne spotkanie
16. Dwa głosy w nocy
17. Jeden wróg więcej
18. Przełęcz
19. Mobile
20. Ofiara
21. Wrota piekieł
22. Gorsze niż śmierć
23. Szybkość jako broń
24. Prawdziwe oblicze wroga
25. W strumieniach deszczu
26. Rozdroże
27. Kusza, łuk i precyzja
28. Podróż statkiem
29. Zasadnicza kwestia...
30. Stary znajomy
31. À propos zaufania
32. Szalony rejs
33. Nieprawdopodobny galimatias
34. Zła droga
35. Pechowa mgła
36. Wyrd’Lon-Deis
37. Tajemnice ciała
38. Malroncja i Wąchacze
39. Horda
40. Rozstanie
41. Śmierć depcząca po piętach
42. Seryjni zabici
43. Potwory przeciwko potworom
44. Zwierzenia przy ognisku
45. Falenus
46. Anioły o kościstych twarzach
47. Dzioby i Buzie
48. Kłopot z gościną
49. Głos otwiera drogę
50. Wchłonięcie
Część trzecia. Piekło na ziemi
51. Smak zwycięstwa
52. Przechodzimur
53. Kiedy znika trawa...
54. Dwa fronty
55. Zwycięstwo i porażka
56. Dowód przyjaźni
57. Smoki
58. Połączenie
59. Przyklękając na jedno kolano
60. Król Babilonu
61.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Raj utracony
1
Rada

Promienie słońca padały ukośnie na pola pszenicy otaczające miasto.


Matt Carter i Amber Caldero wierzyli w istnienie Edenu, obawiając się
jednocześnie, że jest on w najlepszym razie osadą w ruinie albo gorzej:
zaledwie echem legendy krążącej wśród ludu.
I oto nagle Eden rozpościerał się u ich stóp, dostojny i okazały.
Granicę Raju Utraconego wyznaczało wzgórze, które okalała palisada
z szerokich, zakończonych szpiczasto bali.
Matt delektował się szmerem wiatru w łanach pszenicy, wypatrując
łakomie licznych pióropuszy dymu oznaczających gorące bułeczki.
Południowych bram Edenu strzegło dwóch atletycznie zbudowanych
nastolatków, którzy skrzyżowali ramiona na skórzanych plastronach. Na
widok ciemnoczerwonego, niemal brązowego płaszcza Długodystansowca,
który towarzyszył przybyszom, odsunęli się. Za Mattem i Amber podążali
niepewnym krokiem Nournia i Jon przygnieceni zmęczeniem. Mnogość
opuchniętych ran i pozszywane naprędce łachmany przywodziły na myśl
twarde lądowanie sterowca, które przeżyli zaledwie trzy dni wcześniej.
– Długodystansowcu! – odezwała się jakaś dziewczyna z warkoczem. –
Chcesz ugasić pragnienie? Czy ktoś ma cię zaprowadzić do Sali Głosicieli
Nowin?
Floyd podziękował jej gestem ręki i rzekł, wskazując podążającego za
nimi olbrzymiego psa, na którego grzbiecie leżała bezwładnie jakaś postać:
– Jedna z naszych jest ciężko ranna i potrzebuje opieki. Ma na imię Mia.
– Zajmiemy się nią!
Dziewczyna czym prędzej gwizdnęła, po czym nadbiegło dwóch
chłopców, którzy pomogli jej zdjąć Mię z grzbietu Kudłatej. Podnieśli ją
ostrożnie, cały czas rzucając niespokojne spojrzenia na psa, z pewnością
największego, jakiego kiedykolwiek widzieli.
Floyd rozpiął płaszcz Długodystansowca i przewiesił sobie przez ramię.
– Zaprowadzę was do Sali Głosicieli Nowin – zwrócił się do czwórki
nastolatków, którym przewodził – gdzie będziecie mogli odpocząć,
a tymczasem ja przekażę Radzie prośbę o audiencję.
– Nie ma ani chwili do stracenia – odparł z naciskiem Matt, odrzucając
do tyłu zbyt długie kosmyki ciemnych włosów.
Amber położyła mu dłoń na ramieniu, chcąc uśmierzyć jego
wzburzenie.
– Uspokój się, Matt, przyjmą nas. Martwię się o ciebie: jesteś tak
zdenerwowany, że aż się cały trzęsiesz!
– Wojna już się zaczęła! – powiedział ściszonym głosem, tak żeby tylko
ona mogła go usłyszeć. – Ale nasz lud o tym nie wie! Jak mógłbym
zachować spokój w takiej sytuacji?
Amber przestała się upierać, ruszyli więc za Floydem przez pierwsze
miasto Piotrusiów.
Drewniane budowle, gdzieniegdzie kamienne fundamenty, chodniki
z desek, żeby nie przemoczyć nóg w deszczowe dni – choć Eden wyrósł
z ziemi zaledwie w ciągu kilku miesięcy, sprawiał wrażenie świetnie
zaprojektowanego. Większość domów była połączona wielkimi namiotami
tworzącymi osłonięte pasaże.
Dotarli do centrum miasta, olbrzymiego placu pod wysoką na ponad
pięćdziesiąt metrów jabłonią, której gałęzie uginały się od żółto-
czerwonych owoców. Floyd wskazał budynek, który przypominał trochę
kościół. Następnie weszli do Sali Głosicieli Nowin. Floyd powiesił płaszcz
na jednym z wielu wieszaków znajdujących się w przedsionku i ruszył
w głąb sali. Amber, która marzyła, że sama także zostanie
Długodystansowcem, nie kryła entuzjazmu. Podeszła do otworu wiodącego
do przyległej budowli, skąd dolatywał silny zapach koni. Na hakach wisiał
tam cały sprzęt jeździecki: lonże, kantary, siodła. Naprzeciwko ciągnął się
długi rząd kilkudziesięciu boksów, w których uwijali się Długodystansowcy
i stajenni.
Kiedy Floyd wkroczył do wielkiej sali, Amber dołączyła do swojej
grupy.
Wokół drewnianych stołów siedziało, rozmawiając, z pół tuzina
Długodystansowców, którzy dzielili się notatkami ponad talerzami pełnymi
okruchów. Odwrócili głowy ku Floydowi i jego towarzyszom, po czym
wstał czarnowłosy chłopiec o zielonych oczach i kwadratowej szczęce.
– Ben! – wykrzyknęła Amber.
Długodystansowiec podszedł z uśmiechem się przywitać. Matt
przypomniał go sobie: spotkali się na Wyspie Carmichaela, on zaś
podejrzewał, że Amber dała się oczarować jego gwiazdorskiemu
wyglądowi.
– Cieszę się, że was widzę! – zawołał Ben z zapałem.
„Na dodatek jest miły!”, burknął w duchu Matt.
Mimo wszystko nie był aż tak bardzo zazdrosny, jak się spodziewał. Nie
poczuł ani ukłucia w sercu, ani kuli w żołądku, które tak dobrze znał.
Jedynie lekkie rozdrażnienie.
„Niby dlaczego miałbym być zazdrosny? Wtedy musiałbym coś czuć do
Amber! W gruncie rzeczy to tylko przyjaciółka. Nie mam do niej żadnych
praw i nic mi do tego, co ją łączy z innymi...”
Tak czy inaczej Matt musiał skupić całą uwagę na tym, jak przetrwać.
Na nieuchronnym konflikcie z Cynikami.
Gdyby zaś w całym tym chaosie miał poświęcić jedną myśl osobistym
sprawom, byłaby ona przeznaczona dla Tobiasa.
Dla przyjaciela z dzieciństwa uprowadzonego przez Rauperodena.
Dla przyjaciela, który zniknął. Połknięty.
W ciemnościach.

Co tydzień do Edenu napływali kolejni przybysze. Niekiedy grupki trzech,


czterech Piotrusiów, a niekiedy całe klany złożone z kilkudziesięciorga
dzieci i nastolatków. Miasto bezustannie się rozrastało, przeobrażało na
przyjęcie wszystkich, w cieniu jabłoni skupiała się zaś wiedza, aby stali się
mądrzejsi, aby różnorodność dała im siłę.
Każdą, nawet najmniejszą falę przybyszów proszono o wybranie
przedstawiciela, który wstępował do Rady Miasta.
Rada podejmowała istotne decyzje, rozstrzygała spory i kierowała
ogólną polityką Edenu.
Gdy drzwi sali Rady się otworzyły, Floyd i Ben weszli pierwsi jako
Długodystansowcy, aby eskortować Matta i Amber w łagodnym świetle
lamp oliwnych.
Miejsce to przypominało cyrk za sprawą ławek biegnących wokół areny
z desek, braku okien i pomalowanych na czerwono masztów, które
podtrzymywały spadzisty sufit. Składająca się z jakichś trzydziestu
nastolatków Rada szeptała, mierząc przybyszów wzrokiem.
Matt także ich otaksował: musieli mieć średnio po piętnaście, szesnaście
lat, poza tym chłopców było tyle samo co dziewcząt.
Członkowie Rady czym prędzej zamilkli; wszyscy czekali, co też
takiego ważnego mają im do powiedzenia Amber i Matt.
Matt, nieco wzruszony, odchrząknął i postąpił krok naprzód, aby zabrać
głos:
– Wracamy z kraju Cyników, z królestwa Malroncji. Przynosimy złe
wieści.
– Naprawdę byliście u Cyników! – wykrzyknął jeden z najmłodszych
członków Rady zarazem z niedowierzaniem i podziwem.
– Pozwól mu mówić! – rozkazał inny.
– Właśnie przegrupowują wojska – ciągnął Matt – żeby ruszyć na
wojnę.
– Na wojnę? – powtórzył jakiś głos dochodzący z najwyższych ławek. –
Przeciw komu? Czy są jeszcze jacyś inni dorośli?
– Nic nam o tym nie wiadomo. Oni zamierzają wypowiedzieć wojnę
nam! W ciągu miesiąca napadną na nas liczne armie, żeby pojmać albo
zabić Piotrusiów.
W sali Rady rozległ się pełen paniki wrzask; żeby znów powróciła cisza,
dwóch chłopców musiało wstać, machając rękami. Jeden z nich zwrócił się
do Matta:
– Jesteś pewien tych informacji? Skąd je masz?
– Byłem więźniem wojsk Malroncji i udało mi się przechwycić list
królowej do generałów. Dobra wiadomość, o ile w tej sytuacji można
w ogóle mówić o dobrych wiadomościach, jest taka, że znam ich plany, całą
strategię. Jeśli będziemy działać szybko, jeszcze zdążymy się
zorganizować.
– Zorganizować po co? – sprzeciwiła się jakaś dziewczyna. – Przy całej
armii Cyników nie mamy żadnych szans!
– Nie przy jednej, ale przy wszystkich pięciu armiach Malroncji –
sprostował Matt.
Przez zgromadzenie przebiegł dreszcz.
– Ale mamy nad nimi znaczną przewagę – dodał Matt, zanim Radę
zdążyła ogarnąć panika. – Wiemy, którędy będą szli, znamy ich manewry
na zmylenie przeciwnika, a to wszystko zmienia!
– Nie masz o niczym pojęcia! – upierała się dziewczyna. – Nawet jeśli
każdy mieszkaniec Edenu chwyci za broń, nie będzie nas więcej niż cztery
tysiące! Przeciwko pięciu armiom dorosłych w zbrojach!
Wtem głos zabrała Amber:
– Trzeba wysłać wszystkich Długodystansowców do pozostałych osad
Piotrusiów, żeby ich tu ściągnąć, a wtedy my też zdołamy zebrać wojska.
– W najlepszym razie zyskamy dodatkowe trzy, cztery tysiące ludzi,
a i tak to jest optymistyczny wariant! – wtrącił jakiś chłopak.
– Ale efekt zaskoczenia może mieć znaczenie – odparowała Amber.
– A gdyby tak zaproponować królowej Malroncji traktat pokojowy? –
rzucił jakiś głos. – Poddamy się bez walki, żeby uniknąć przemocy. Świat
jest dostatecznie duży, żebyśmy wszyscy mogli w nim żyć, nie
przeszkadzając sobie nawzajem!
Matt odrzekł łagodnie głosem nabrzmiałym od emocji, z ponurą miną:
– Widziałem, co Cynicy robią ze schwytanymi Piotrusiami. Wierzcie mi,
nie chcielibyście, żeby spotkał was taki los! Wbijają im w pępki takie
dziwne pierścienie. Stop metalu, z którego są zrobione, wystarczy, żeby
zabić wolną wolę. Ujarzmieni w ten sposób Piotrusie stają się niewolnikami
i reagują jak zombie. Nie tracą świadomości, tylko po prostu są niezdolni
do energicznego działania, do nieposłuszeństwa, do myślenia... Prawdziwy
koszmar!
– To ohydne! – wrzasnął ktoś. – Więc porywają Piotrusiów, żeby
zbudować sieć niewolników!
– Nie, niezupełnie – powiedziała Amber. – Chodzi im o Poszukiwanie
Skór, to obsesja samej Malroncji. Cynicy wierzą w pewną przepowiednię
narzuconą przez królową. Myślą, że jakieś dziecko nosi na sobie mapę
utworzoną przez pieprzyki i że jeśli przyłożą tę mapę do rysunków na
kamiennym stole, pokaże im ona drogę do Odkupienia.
– Co to jest Odkupienie? – zapytał nastolatek w pierwszym rzędzie.
– Cynicy są przekonani, że Burzę spowodowały ich grzechy, że to dzieło
Boga. Malroncja obudziła się na tym stole z rysunkiem, który oni nazywają
Skalnym Testamentem. Ich zdaniem dzieci i dorośli tak bardzo się od siebie
różnią i są sobie tak dalecy dlatego, że my stanowimy dowód ich grzechów.
Nadeszła nowa era, era poświęcenia ich potomstwa, aby dowieść Bogu, że
są gotowi oddać Mu wszystko, że zasługują na przebaczenie. Właśnie
dlatego na nas polują: żeby nas ujarzmić. To sposób, by się nas wyprzeć,
a także by znaleźć dziecko, które nosi na sobie mapę nazywaną przez nich
Wielkim Planem.
Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, każdy chciał wtrącić swoje
trzy grosze:
– To fanatyzm! Oni powariowali!
– To nic nowego!
– A jeśli oni mają rację?
– Nie gadaj głupstw! Bóg nigdy by nie zażądał ofiary z dzieci!
– A właśnie że tak, już kiedyś to zrobił. Żeby wypróbować wiarę
Abrahama, Bóg kazał mu złożyć ofiarę z syna!
– Ale nie pozwolił mu go zabić!
– Biblia to tylko księga, przestańcie pleść byle co! To wszystko
nieprawda!
– Ale ja wierzę w Boga!
– Ja też!
– W takim razie jesteście Cynikami!
– Na pewno nie!
Kilku Piotrusiów próbowało uciszyć pobratymców, podnosząc ręce,
zapanowało jednak zbyt duże napięcie, każdy zaś starał się je rozładować
własnymi słowami:
– Wcale mnie to nie dziwi. Kiedy człowiek staje przed czymś, co go
przerasta, szuka ukojenia w religii!
– Chyba raczej wymyśla jakieś wytłumaczenie!
– Właśnie to...
– CISZA! – ryknął Matt.
Tłum natychmiast umilkł. Matt wpatrywał się w nich, omiatając
członków Rady ponurym przenikliwym spojrzeniem, które budziło respekt.
W ciągu roku życie Matta przybrało nieoczekiwany obrót, chłopak musiał
stawić czoło wielu niebezpieczeństwom i parę razy był pewien, że zginie.
Teraz w jego oczach czaiła się wszakże jakaś potężna siła, jakaś pewność,
której nie miał przed Burzą. Coś, co Tobias określał mianem „zdolności
przywódczych”.
Trzydzieści obecnych tu osób wpatrywało się weń w oczekiwaniu na
jego słowa.
– Nie zdołamy pokonać pięciu armii Malroncji w regularnej bitwie,
wszyscy jesteśmy zgodni co do tego – powiedział. – Ale jeżeli się
zorganizujemy, żeby dać im odpór, żeby zyskać na czasie, może wtedy
będziemy mogli powstrzymać tę wojnę!
– Nie mamy jej nic do zaproponowania – zaprotestował jeden
z najstarszych Piotrusiów w Radzie. – Cynicy nie z tych, co to opuszczą
ręce przy pierwszej potyczce!
Matt skinął głową i wyjaśnił:
– Nie mamy pojęcia, czym tak naprawdę są Wielki Plan i Skalny
Testament, za to wiemy, gdzie się znajdują. Kamienny stół jest na zamku
Malroncji, w samym sercu królestwa: w Wyrd’Lon-Deis.
– A Wielki Plan? – zapytała jakaś dziewczyna. – Wiecie, o kogo chodzi?
– O mnie – przyznała Amber, występując krok do przodu.
Długodystansowiec Ben, który nagle utracił całą pewność siebie,
wpatrywał się w nią zgarbiony.
– Ty? – powtórzył.
– Amber nie może wpaść w ręce Cyników – oświadczył Matt. – Ale
jeżeli zdołamy porównać pieprzyki z mapą Skalnego Testamentu, wtedy
będziemy w stanie zaproponować Malroncji układ.
– Myślicie, że możemy... o d z y s k a ć Odkupienie przed Cynikami?
– Bez względu na to, jaka się za tym kryje tajemnica, musimy ją poznać
przed Cynikami!
Wtem podniósł się kolejny chłopiec z Rady, wysoki i szczupły,
o kanciastej twarzy, niemal bez włosów. Gdy tylko zmierzył wzrokiem
swych towarzyszy, Matt od razu się zorientował, że darzą go ogromnym
szacunkiem i że to bardzo wpływowy członek Rady.
– Mam dla was inną propozycję – oznajmił spokojnym czarującym
głosem. – Moglibyśmy kupić własny spokój w zamian za Amber. Jestem
pewien, że Malroncja byłaby gotowa darować sobie wojnę, gdyby dostała
to, czego tak usilnie szuka!
Matt zesztywniał. „Jak on śmie?”
Cała Rada zadrżała, szepty się wzmogły.
Los Amber właśnie został przypieczętowany.
2
Głosowanie i strategia

Amber cofała się powoli owładnięta niespodziewanym strachem. Zdradzili


ją swoi!
Matt skoczył na skraj areny i stanął przed ławkami.
– Czyście poszaleli! – wykrzyknął pełen gniewu. – Czyście postradali
rozum tak samo jak Cynicy? Jak w ogóle możecie brać pod uwagę
sprzedanie jednej z nas za cenę pokoju?
– Powiedz mu, Neil! – odezwał się cienki głosik, zwracając się do
wysokiego charyzmatycznego nastolatka stojącego naprzeciw Matta.
– Właśnie rozum podpowiada mi propozycję takiej wymiany! –
zaoponował Neil. – Zrobiłem prosty rachunek: z jednej strony wszyscy
stajemy do walki bez obietnicy wygranej i w rezultacie śmierć ponoszą
tysiące Piotrusiów, z drugiej tracimy jedną z nas i zyskujemy potencjalnego
sojusznika w osobie tej całej Malroncji. To przecież takie proste!
– Zaprzedać duszę wrogowi? Właśnie to proponujesz? Nie wiedząc
nawet, co przedstawia Wielki Plan? A jeżeli to tajna broń? Jak myślisz, ile
czasu upłynie, zanim Malroncja powróci, żeby nas rozgnieść jak muchy? Ja
w każdym razie nigdy nie wydam Amber! Nigdy!
– Nie jesteś obiektywny! – nie dawał za wygraną Neil. – Przecież to
twoja przyjaciółka! Proponuję wykluczyć cię z głosowania, bo jest
oczywiste, że nie potrafisz podjąć mądrej decyzji dotyczącej naszej
społeczności.
Chłopak zdołał zauważyć, że na ławach Rady rysują się już dwa obozy.
Amber, pozostającą w cieniu obu Długodystansowców i Matta, aż zatkało.
– Jeżeli liczycie na to, że oddacie Amber w ręce Cyników, najpierw
będziecie musieli pokonać mnie! – rzucił Matt z taką złością, że większość
szeptów ucichła.
– Rada musi zagłosować! Tu chodzi o nasze przetrwanie! – wrzasnął
czym prędzej Neil, nie chcąc utracić przewagi. – Kto chce uniknąć wojny?
Podnieście ręce!
Matt przyglądał się podejmowaniu decyzji, które okazało się zwykłą
farsą. Był oburzony. To Neil dyrygował debatą, to on kierował
głosowaniem poprzez swój sposób przedstawienia spraw. Stał z ręką
w górze i obracał się, sprawdzając, jaki kierunek przybiera głosowanie.
Większość Piotrusiów się wahała.
– No i co? – zagrzewał ich Neil. – Wolicie sami ruszyć na wojnę,
ryzykować życie, niż poświęcić jedną dziewczynę?
Wtem podniosły się dwie kolejne członkinie Rady, brunetki
odznaczające się jednakową elegancją i urodą, siostry.
– Matt Carter ma rację, a ty się mylisz, Neilu MacKenzie! – rzekła
starsza. – Jakim bylibyśmy narodem, gdybyśmy potrafili rzucić na pożarcie
kogoś z nas, byleby tylko zyskać parę miesięcy spokoju?
– A skoro Amber jest czymś w rodzaju mapy, powinniśmy wykorzystać
tę szansę! – ciągnęła młodsza, nie dając Neilowi czasu na odpowiedź. – Nie
wydawajmy jej wrogowi!
Neil machnął ręką wściekłym gestem, widząc zaś, że tylko nieliczni
Piotrusie głosują tak jak on, wskoczył na schody i przemierzył arenę,
wpatrzony w Matta złym wzrokiem.
– Ta Rada jest zdecydowanie za miękka! – oświadczył po drodze. – Przy
takich dekownikach nasz lud nigdy nie przetrwa! Skoro nie zamierzacie
mnie posłuchać, nie będę się narzucał!
Gdy Neil odszedł, dziewczyny, które mu się sprzeciwiły, przedstawiły
się.
– Jestem Zelia – oznajmiła starsza.
– A ja Maylis, witajcie w Edenie.
Ben pochylił się ku Amber.
– One i Neil to najbardziej dynamiczni członkowie Rady – szepnął. –
I najmądrzejsi.
– Wygląda na to, że sporo wiecie o Cynikach – mówiła dalej Zelia. –
Musicie nas jeszcze wiele nauczyć.
– Prawie wszyscy z nich stracili pamięć – wyjawił Matt. – W ogóle nie
mają pojęcia, kim są, skąd pochodzą, właśnie dlatego podążają za
Malroncją; ona dodaje im odwagi, wydaje się, że wszystko wie.
– Skąd czerpie wiedzę? – zapytała Maylis.
– Wiem tylko tyle, że po Burzy obudziła się na rzeźbionym stole, na
Skalnym Testamencie. Rozpaliła olbrzymie ogniska, żeby przyciągnąć do
siebie tych, co przeżyli, i nabiła im głowy swoją religijną gadką.
– Skoro obudziła się na tym stole, to znaczy, że Bóg ją wybrał –
odezwał się jakiś chłopiec pozostający nieco na uboczu. – Może ona ma
rację?
Tym razem to Amber weszła na obrzeże areny i rzekła:
– Nie wydaje mi się. Moim zdaniem to dwie różne rzeczy. Kiedy dorośli
są zagubieni, potrzebują pociechy, ponieważ niczego tak się nie boją jak
nieznanego. Uważam, że strach wywołany przez Burzę popchnął ich ku
jedynej rzeczy, która jest w stanie ich pocieszyć: ku religii.
– Jak wyjaśnisz fakt, że królowa wie, co należy robić ze Skalnym
Testamentem i mapą, którą tworzą pieprzyki? Chyba sobie tego nie
wymyśliła?
– To sprawka Burzy. Kiedy spadła na nasz kraj, zmieniła kod
genetyczny roślin, niektórych zwierząt, nasz też. Była czymś w rodzaju
ogromnego skoku w przód dla łańcucha ewolucji. Podczas uderzenia nasze
umysły nie przestały jednak funkcjonować. Zupełnie jak wtedy gdy śnimy,
nasza podświadomość działała na pełnych obrotach. Przypuszczam, że
niektórym osobom udało się przechwycić sygnały, właśnie tak się z stało
z tą kobietą, z Malroncją. Ponieważ obudziła się na stole, jej
podświadomość przechwyciła sygnały wysłane przez Burzę, bo jestem
pewna, że właśnie Burza nadała kształt temu stołowi! Za pomocą wiatru,
błyskawic, deszczu, nieważne jak, ale to było dzieło natury. Tak samo
rozmieszczenie moich pieprzyków jest częścią kodu genetycznego,
rodzajem języka, o którym dotąd nie mieliśmy pojęcia. Pieprzyki stanowią
język między nami a naturą.
– Jeśli się więc porówna ten rzeźbiony stół z twoimi pieprzykami,
odkryje się coś, co ma związek z Burzą? – domyśliła się Zelia.
– Tak sądzę. Coś istotnego. Coś, czego nie możemy pozostawić
w rękach Cyników. Oni są zbyt radykalni, a nikt nie może uczynić nic
dobrego, jeśli kieruje się strachem!
Nastolatki z Rady dyskutowały w kilku grupach. Zelia i Maylis kazały
im zamilknąć, po czym ta pierwsza rzekła do Amber i Matta:
– Chwila jest poważna, a my musimy wspólnie podjąć decyzję.
Chodźcie tutaj, bo wasze głosy też trzeba policzyć. Ważą się losy naszego
ludu.
Matt i Amber kierowali się właśnie w stronę ławek, gdy zza aksamitnej
tkaniny wyłoniła się znajoma postać. Matt padł w ramiona przyjaciela, jak
tylko go rozpoznał.
– Doug! Co ty tu robisz? Wszyscy mieszkańcy wyspy są z tobą?
– Nie, przyszedłem zobaczyć Eden i zapewnić bardziej regularną
wymianę z naszą wyspą. Pozwolono mi wziąć udział w posiedzeniu Rady,
pod warunkiem że nie będę się wtrącał, ale trudno mi było wytrzymać na
wasz widok.
– A twój brat Regie jest tu z tobą? – zapytała Amber.
– Nie, zostawiłem go na Wyspie Carmichaela, żeby pilnował porządku.
– W takim razie po powrocie zastaniesz potworny bałagan!
Nagle Doug zauważył brak ich trzeciego towarzysza:
– A Tobias? Gdzie on jest?
Radość Amber i Matta natychmiast zgasła. Dziewczyna odparła za
Matta, który nie był w stanie wykrztusić słowa:
– Zniknął.
– Zniknął? O nie, tylko nie mówcie, że...
– Został uwięziony – powiedział Matt, z trudem powstrzymując łkanie.
– Przez kogo? – chciał wiedzieć Doug. – Przez tę królową, przez
Malroncję?
– Nie, to... skomplikowane.
– No to trzeba go poszukać. Jestem gotów iść z wami, razem możemy...
– Nie, Doug, w tej chwili nic się nie da zrobić.
Matt zakończył dyskusję, ruszając w stronę ławek.

Rada rozpatrywała właśnie stan liczebny sił Edenu:


– W niecały miesiąc możemy wyprodukować dostatecznie dużo włóczni
i strzał, żeby uzbroić wszystkich mieszkańców.
– I wyćwiczyć ich! – wtrącił chłopiec z tłumu. – Znam Miltona
Sanovitcha, który przez lata trenował w klubie strzelanie z łuku, on mógłby
się tym zająć.
– No i Tania! Bez wątpienia jest najcelniejszą łuczniczką – zauważyła
jakaś dziewczyna.
– Nie znamy się na kowalstwie, musimy się tego nauczyć, żeby robić
miecze – dodał ktoś.
– Za mało czasu, a zresztą i tak nie mamy surowca.
– To by i tak nie wystarczyło, potrzebujemy więcej wojsk. Sam Eden nie
zdoła powstrzymać pięciu armii Cyników!
Kiedy Zelia wstała, żeby zabrać głos, wszyscy zamilkli z szacunkiem.
– Wyślijmy ambasadorów do każdego znanego nam klanu – rzekła. –
Jeśli jutro Eden padnie, samotni i źle zorganizowani Piotrusie też padną.
Ale jak się wszyscy zjednoczymy, to co innego.
– Długodystansowcy mogliby wykonać to zadanie – podsunęła Maylis.
– Nie mamy wystarczająco dużo Długodystansowców – zauważyła
jedna z dziewczyn.
– W takim razie wyruszą także ochotnicy.
– Zgłaszam się! – odezwał się z końca sali Doug. – Przepraszam, że się
wtrącam, obiecałem siedzieć cicho, ale sytuacja jest trochę wyjątkowa,
prawda? No więc zgłaszam się, że pójdę zjednoczyć wszystkie osady na
zachodzie. Znam kilka z nich. Między innymi wyspę, którą reprezentuję.
Maylis zgodziła się na to z ochotą.
– Każda pomoc się przyda.
– Matt – powiedziała Zelia – czy możesz nam szczegółowo objaśnić, co
wiesz na temat planu ataku Malroncji?
Chłopak wstał, aby wszyscy mogli go usłyszeć, i przemówił:
– Czy masz pewność, że wszyscy członkowie Rady są godni zaufania?
Bo doświadczenie każe nam się wystrzegać zdrajców, a tacy się niestety
zdarzają wśród najstarszych Piotrusiów.
– Wiele życiowych decyzji zapadło właśnie tutaj i nigdy nic nie
świadczyło o zdradzie. Możesz mówić.
Matt długo mierzył wzrokiem każdego Piotrusia, jakby chciał sprawdzić
ich lojalność. Następnie rzekł:
– Najważniejszym punktem strategii Malroncji jest Wilcza Przełęcz,
jedyne znane przejście przez Ślepy Las między południowymi ziemiami
Cyników a naszym krajem.
– Czy to, co mówią o tym lesie, jest prawdą? Czy on rzeczywiście jest
nie do przebycia?
– O tak! – przytaknęła Amber. – Wytrzymaliśmy w środku zaledwie
kilka dni. Nawet cała armia by tam poległa.
Rozbrzmiały szepty pełne podziwu:
– Byli w Ślepym Lesie!
– Nie do wiary! Zeszli na południe!
– Zatem Wilcza Przełęcz to jedyny prześwit przez Ślepy Las – ciągnął
Matt. – Cynicy mają nad nią kontrolę, zbudowali fortecę, żeby strzec do
niej dostępu. Żeby nie budzić w nas podejrzeń, zaczną od przeprawiania
tamtędy małych oddziałów, aż cała Pierwsza Armia znajdzie się na naszej
ziemi. Będą się posuwać w ten sposób na północ, żeby otoczyć Eden,
a następnie połączyć siły. W tym czasie na nasze terytorium wkroczy
Trzecia Armia, która popędzi na zachód, niszcząc wszystko na swojej
drodze. To najmniejsza armia Malroncji, a jej zadanie jest proste: wyrządzić
jak najwięcej szkód wśród naszych odizolowanych osad i pól, tak żebyśmy
się zdecydowali stawić jej czoło na zachodzie. Jednocześnie przez Wilczą
Przełęcz przedrze się Druga Armia i napadnie na odsłonięte miasto. W tym
samym momencie od północy natrze na nas Pierwsza Armia, gdy
tymczasem nasze wojska będą zajęte walką z Trzecią Armią na zachodzie.
– A co z Czwartą i Piątą Armią? – zapytała Maylis.
– Nadejdą na końcu, żeby udzielić zbrojnego wsparcia pozostałym przy
oblężeniu Edenu.
– Nie mamy żadnych szans – westchnął jakiś chłopiec. – Nawet jeśli uda
nam się zjednoczyć wszystkie klany, będzie nas najwyżej siedem, no może
osiem tysięcy! W starciu z dobrze wyćwiczonymi wojskami dorosłych nie
utrzymamy Edenu dłużej niż parę dni.
– Chyba że szybko je pokonamy – zauważyła Zelia.
– A jak zamierzasz się do tego zabrać?
– Skoro Pierwsza Armia musi się przedzierać małymi oddziałami,
moglibyśmy je przechwycić po kolei, następnie zakraść się przez Wilczą
Przełęcz do ich fortecy. Jestem pewna, że przy odrobinie sprytu da się to
zrobić! Jeśli zdołamy przejąć kontrolę nad fortecą, uniemożliwimy im
marsz na północ.
– Zamierzasz wywołać bitwę? Niezły tupet!
Maylis odrzekła z pewnością siebie:
– Skoro wróg jest tak potężny, wykorzystajmy to, że jesteśmy mali, żeby
się wśliznąć tam, gdzie nie da rady nas zobaczyć!
– Ha! – przytaknął chłopiec. – Widzę w tym przebiegłość sióstr
Dorlando!
– To dobry plan – zgodziła się inna dziewczyna, którą natychmiast
poparła większość Rady. – Poza tym mamy Matta i Amber, którzy sporo
wiedzą o Cynikach i o Wielkiej Przełęczy. Poprowadzicie nas.
– Nie przechodziliśmy tamtędy – pokręcił głową Matt. – Na pewno
wiem na ten temat mniej niż Długodystansowcy.
Wówczas zabrał głos Ben, spoglądając na Matta:
– Znam tego chłopaka i mogę wam powiedzieć, że to nadzwyczajny
wojownik. Walczyliśmy razem z Cynikami na Wyspie Zamków.
Z pewnością potrafi być przykładem dobrego żołnierza.
– Zdaje się, że właśnie zostałeś mianowany generałem – zwróciła się do
Matta Zelia.
– Ja? Ale... Nie, nie mam pojęcia o strategii i...
– Brakuje nam kompetentnego i godnego zaufania kandydata – ucięła. –
Eden liczy na ciebie.
Podczas gdy członkowie Rady gratulowali sobie generała, który będzie
dowodził wojskiem, Amber przysunęła się do Matta, mówiąc:
– Nie rób takiej miny, jesteś do tego stworzony.
– Moim zdaniem wszystko dzieje się trochę za szybko – odparł.
– Nie mamy wyboru, wkrótce wojna zatrzęsie tymi murami.
Matt wpatrywał się w Amber bez słowa przez jakieś dziesięć sekund,
miał zamęt w głowie. W głębi duszy wiedział, że nie powinien się
angażować tutaj, wraz z mieszkańcami Edenu, że nie powinni na niego
liczyć.
Albowiem od zniknięcia Tobiasa z każdym dniem Matt czuł wyraźniej,
że nie może zostać w Edenie zbyt długo.
Takie miał przeczucie.
3
Decyzja pod gwiazdami

Na tle błękitnego nieba, pod łagodną pieszczotą promieni słońca, które


czyniły popołudnie takim przyjemnym, Eden zdawał się niewzruszony.
Bezpieczna przystań.
Trudno było uwierzyć w nieuchronność wojny.
Matt i Amber udali się do miejskiej infirmerii, aby zapytać o zdrowie
Mii. Dziewczyna miała wysoką gorączkę, zaś opiekujący się nią Piotrusie
nie byli zbytnimi optymistami. Amber oglądała proces przeobrażenia, które
ją oszołomiło.
Jakaś dziewczynka skoncentrowała się, przykładając dłonie do
opuchniętej rany na udzie. Wkrótce jęła płynąć żółta ropa, nad którą unosił
się dymek. Wysoki chłopak zawiadujący infirmerią tak skomentował jej
dzieło:
– Flora potrafi leczyć rany. Od małego znosi do domu ranne zwierzęta
i opiekuje się nimi. Rozwinęła w sobie wyjątkowe zdolności lecznicze, moc
uzdrawiania albo, jak wolicie, medyczne przeobrażenie.
– Wy też używacie słowa „przeobrażenie”? – zdziwiła się Amber.
– Tak, to budzi mniejszy lęk niż „moc” czy „specjalne zdolności”.
Wydaje mi się, że ten termin pochodzi ze wschodu. Istnieje wyspa, na
której Piotrusie są bardzo zaawansowani w kontrolowaniu własnych
umiejętności.
Amber uśmiechnęła się promiennie. Matt uświadomił sobie, że to ona za
tym stoi. To ona potrafiła zorganizować naukę przeobrażenia na Wyspie
Carmichaela, Wyspie Zamków, to ona wymyśliła określenie
„przeobrażenie”. Mogła być z siebie dumna.
– Organizm Mii walczy z infekcją – ciągnął wysoki chłopak. – Jeśli jest
silna, wyjdzie z tego. Jeśli nie...
Amber pogładziła chorą po czole. Bardziej już nie można było jej
pomóc.
Nieco później, wczesnym wieczorem, Amber i Matt wracali główną
ulicą ku jabłoni, przyglądając się z podziwem pochodowi urządzonemu
przez Piotrusiów z Edenu, transportowi żywności, dystrybucji wody przez
nosicieli wiader albo woziwodów korzystających z osłów, roznoszeniu
gorących bułeczek, milicji strzegącej ulic, tym, którzy wracali z pól albo
z polowania, pralniom na brzegu rzeki. Oboje weszli nawet do długiego
wąskiego budynku, gdzie z roślinnych włókien produkowano bele płótna.
Piotrusie odtworzyli model społeczeństwa bez pieniądza, opartego
wyłącznie na podziale obowiązków, i nikt nie protestował, ponieważ od
tego zależało przetrwanie wszystkich. Co pewien czas docierało do nich
wprawdzie zrzędzenie Piotrusiów, którzy utyskiwali na przydzielone
zadania, większość prac była jednak tymczasowa, toteż wystarczyło
zacisnąć zęby na kilka tygodni, by znów otrzymać bardziej przyjemne
stanowisko.
Matt i Amber ruszyli pod siecią wzniesionych między domami
namiotów; część ulic chroniono w ten sposób przed kaprysami pogody.
Panował w nich upał. Spiekocie towarzyszył zapach licznych koszy
żarowych służących do oświetlania i pieczenia kukurydzy bądź plastrów
mięsa, którymi oboje delektowali się podczas rozmowy. W pewnej chwili
Matt położył palec na szyi Amber, obok strupka zaschniętej krwi, który
pozostawił nóż duchowego doradcy Malroncji, kiedy tamten wziął Amber
jako zakładniczkę.
– Doszłaś do siebie?
Amber wzruszyła ramionami i wyrzuciła kolbę kukurydzy, którą właśnie
skończyła ogryzać.
– Czasem jeszcze śnią mi się koszmary.
– Ten wstrętny typ zapłacił za to. Już nigdy więcej cię nie skrzywdzi.
– Znajdą się inni. Wśród Cyników zawsze znajdą się inni. To kwestia
fanatyzmu, który karmi całe rzesze. Pojawia się tam, gdzie jest ignorancja.
Dopóki nie zdołamy jej wyplenić, Cynicy pozostaną sobą.
– Wyedukujemy ich. Jeśli będzie trzeba, nauczymy każdego Cynika,
żeby przestał nas nienawidzić.
– Prowadząc z nimi wojnę?
Matt pokręcił głową zakłopotany.
– To oni nas atakują.
– A my odpowiemy tym samym, żeby się bronić – stwierdziła z goryczą
Amber.
Matt chciał odrzec coś optymistycznego, nie znalazł jednak niczego, co
wydawałoby mu się sensowne i szczere, zamilkli więc oboje, spacerując
dalej w ciszy.
Matt zastał Kudłatą przy stajniach – była dokładnie wyszczotkowana,
miała błyszczącą puszystą sierść. Pies polizał go na powitanie i przez resztę
wieczoru nie odstępował ani na krok.
Kolację zjedli w wielkiej Sali Głosicieli Nowin w towarzystwie
Długodystansowców Floyda i Bena, a także Jona i Nournii, ostatnich
ocalałych z cynickiego miasta Henok. Ci ostatni, po udręce wywołanej
pierścieniem pępkowym, powoli znów zaczynali cieszyć się życiem, lecz
nadal przez długie minuty zdarzało im się patrzeć niewidzącym wzrokiem,
jakby powracali myślami do okresu niewoli.
Nikt nie poruszył tematu wojny – Rada wciąż trzymała to w tajemnicy,
nie podjęto jeszcze żadnej decyzji, kolejne posiedzenie wyznaczono zaś na
następny dzień. Po posiłku Matt wyszedł się przewietrzyć wraz z Kudłatą.
Dołączywszy do nich, Amber usiadła na drewnianym chodniku obok
Matta.
– Niebo jest pełne gwiazd – powiedziała cicho.
– Właśnie sobie pomyślałem, że to by się spodobało Tobiasowi.
Amber położyła głowę na ramieniu przyjaciela.
– Nie mogliśmy nic zrobić, przecież wiesz, wszystko potoczyło się tak
szybko. Nie powinniśmy mieć do siebie żalu.
Matt powoli pokiwał głową.
– On nie umarł – wyszeptał, tak jakby się bał wypowiedzieć to zdanie na
głos.
Amber się wyprostowała.
– Matt, sam siebie krzywdzisz. Toby odszedł, to okrutne, nie do
zniesienia, ale taka jest prawda.
Kudłata westchnęła z łbem między łapami, tak jakby dzieliła z nimi ból.
– Wiem, że on nie umarł – upierał się Matt. – Długo się zastanawiałem
nad tym, co się stało. Rauperoden go połknął, on go... wessał.
– Pożarł.
– Niezupełnie. Przypomnij sobie, co wam mówiłem o moich snach:
kiedy Rauperodenowi udaje się przeniknąć w moją podświadomość, czuję
jego obecność, a raz nie zamknął drzwi do swojego jestestwa i wtedy ja też
w niego wszedłem. Widziałem, z czego się składa. Jego umysł to więzienie,
w którym zamyka żywe istoty. Torturuje je i powoli się nimi żywi, ale one
nie są martwe.
– To niemożliwe, widziałeś go tak samo jak ja! Przecież ten potwór ma
konsystencję niewiele trwalszą od chmury!
– Jego ciało to tylko drzwi! Przejście do odległego terytorium, gdzie
indziej! On zaś więzi swoje zdobycze na tych ziemiach, żeby je powoli
zjadać. Sporo o tym myślałem i jestem przekonany, że Tobias się tam
znajduje. Jeszcze można go uratować. Nie mam pojęcia jak, ale dla niego
jeszcze nie wszystko stracone.
Amber wpatrywała się w Matta z niepokojem.
– Już się z nim zmierzyliśmy, przecież wiesz, że jest niepokonany.
Chroni go armia zwiadowców, jest niedostępny.
– Nie, jeśli do niego pójdę.
– Matt! To samobójstwo!
Chłopak skrzywił się z rezygnacją.
– Wiem...
Amber otoczyła go ramionami.
– Wierz mi, to dla mnie tak samo smutne jak dla ciebie, ale rzucenie się
w paszczę lwa nie wróci nam Toby’ego.
Wtem za ich plecami pojawiła się jakaś postać.
– Spokojna noc, prawda? – zagadnął Ben, zrównawszy się z nimi.
– Eden to prawdziwy powód do dumy – przyznała Amber. – Byłaby to
niezła nauczka dla Cyników.
– A co by powiedzieli nasi rodzice? – rzucił Ben, po czym się opamiętał.
– Przepraszam, mówię głupstwa...
W tej samej chwili rozległa się radosna muzyka dochodząca z odległego
budynku, melodia grana na instrumentach szarpanych i perkusyjnych.
Dźwięki nie brzmiały zbyt czysto, ale przynajmniej bardzo rytmicznie
i z wielką dynamiką.
– To edeńska orkiestra – wyjaśnił Ben. – Co wieczór przygrywa
w Salonie Wspomnień.
– Co to za miejsce? – zapytała Amber.
– Pomieszczenie, gdzie się gra w karty, gdzie opowiada się różne
historie, jednocześnie popijając napój na bazie miodu. Przyjemny kącik.
– To słychać.
Melodii towarzyszyły śmiechy wylewające się na ulice.
– Jak sądzisz, co postanowi Rada? – ciągnęła Amber.
– Moim zdaniem wszystko już zostało powiedziane. Nie mamy wyboru.
Jeżeli chcemy przeżyć, musimy pierwsi przystąpić do wojny. Zebrać jak
najwięcej wojska i zmierzyć się z armiami Malroncji tam, gdzie się nas nie
spodziewają: na ich własnej ziemi. Możemy z łatwością pokonać Pierwszą
Armię, jeśli przechwycimy każdy mały oddział żołnierzy u wylotu Wielkiej
Przełęczy. Co do reszty...
– Pójdziesz do innych klanów, żeby ogłosić mobilizację?
– Chyba tak... A wy?
– Nie wiem, na co mogłabym się przydać. Zawsze marzyłam, żeby
samej zostać Długodystansowcem, ale nie ukończyłam jeszcze szesnastu
lat. Pomyślałam sobie, że w tych okolicznościach moglibyście zrobić
wyjątek i wziąć mnie do pomocy.
– Rada nie powinna odmówić.
Wówczas do rozmowy wtrącił się Matt:
– Amber bardziej się przyda tutaj, żeby pomóc każdemu w jak
najlepszym wykorzystaniu przeobrażenia.
– No nie, znowu! Rzygać mi się chce od...
– Ale masz zdolności w tym kierunku! Kto jak nie ty umiał nami
pokierować, żeby wyciągnąć to co najlepsze? Przeobrażenia to twoja
działka!
– Mam tego dość. Chcę ruszyć w teren, badać nowe obszary, dzielić się
z innymi, przynależeć do grupy.
– Już przynależysz do grupy. Przymierze Trojga jest...
Matt zamilkł, uświadomiwszy sobie, że Przymierze Trojga już nie
istnieje. Bez Tobiasa ich drużyna straciła rację bytu.
Zerwał się na równe nogi.
– Dokąd idziesz? – zapytała Amber.
– Odpocząć, muszę odzyskać siły. Właśnie podjąłem decyzję. Nie
zostawię Toby’ego. Jak tylko dojdę do siebie, wyruszę na południe. Chcę
się zmierzyć z Rauperodenem.
4
Dylemat

Przez cały ranek Matt szukał Amber po mieście, lecz bez skutku. Nikt jej
nie widział, w południe zaś jego ciekawość ustąpiła miejsca niepokojowi.
Właśnie ledwie skubnął coś z talerza, gdy weszła wreszcie do Sali
Głosicieli Nowin.
– Gdzie się podziewałaś? – burknął. – Wszędzie cię szukałem!
Amber zastygła na moment zaskoczona niemal agresywną postawą
przyjaciela.
– Na polach wokół Edenu. Musiałam się zastanowić. Dzisiaj zaczynam
szkolenie.
– Jakie szkolenie?
– Na Długodystansowca. W Edenie zgromadzono całą wiedzę, a dla
Długodystansowców prowadzi się kursy botaniki, zoologii, przetrwania,
a także szkolenie na wojownika.
– A więc już postanowiłaś?
– Tak. Przecież ty i tak odchodzisz, prawda?
Matt wbił wzrok w talerz i nie odezwał się ani słowem aż do końca
obiadu.
Po południu Amber udała się na szkolenie, tymczasem Matt poszedł się
położyć w pokoju, który zajmował na pierwszym piętrze budynku. Ciągle
jeszcze był obolały po półtoramiesięcznym marszu przez Ślepy Las,
a potem przez terytorium cynickie. Chciał jednak zgromadzić pełen zapas
energii. Wyprawić się naładowany po brzegi, gotów ruszyć świat z posad,
aby przepłoszyć wroga.
Tymczasem jego umysł nie skupiał się całkowicie na Rauperodenie.
Mattowi ciążyła świadomość, że ma się rozstać z Amber. Nie tylko z nią
u boku czuł się silniejszy, ale na myśl, że nie zobaczy jej już nigdy albo
przez długi czas, ściskało go w żołądku.
Poza tym była jeszcze Malroncja.
Po wszystkim przez co przeszedł, nadal nie wiedział, dlaczego królowa
go szuka. Po co oblepiła każde miasto listami gończymi z jego portretem?
Skąd zna jego twarz? Czyżby to z powodu jej dziwacznych snów zyskał aż
taką sławę wśród Cyników? Czyżby istniał jakiś związek między nim
a Wielkim Planem? Jeżeli rzeczywiście tak było, w takim razie on i Amber
nie powinni się rozdzielać.
„Nie mogę zostawić Toby’ego! Jestem pewien, że on nie umarł. Został
uwięziony przez... przez n i e g o! Tylko ja mogę go ocalić, tylko ja mogę
się zbliżyć do... Rauperodena, nie dając się rozszarpać zwiadowcom”.
Nie lubił wymawiać imienia tego stwora ani nawet o nim myśleć.
Oznaczało to bowiem przyznanie mu trwalszej konsystencji, niż posiadał
ten widmowy kształt.
Matt czuł się rozdarty między dwiema możliwościami: spróbować
wszystkiego, by uratować przyjaciela, o ile to było jeszcze w ogóle realne,
czy wyruszyć w drogę, by wyjaśnić tajemnicę Malroncji?
Splótł dłonie pod głową i wpatrzył się w drewniany sufit.
Pod koniec dnia Rada zebrała się ponownie. Amber i Matta zaproszono
na posiedzenie.
Pierwsze zabrały głos Maylis i Zelia pod przepełnionym nienawiścią
spojrzeniem Neila.
– Wczoraj rozpatrywaliśmy opcję militarną – zaczęła starsza z sióstr. –
Sądzę, że dobrze by było rozważyć wszystkie pozostałe warianty, którymi
dysponujemy.
– Przemoc nie powinna być naszym pierwszym odruchem – dodała
Maylis.
– Pozostaje ucieczka – podsunął chłopiec o imieniu Melchiot. – Zabrać
co cenniejsze i ruszyć na północ!
– Na północy panuje bardziej surowy klimat – przypomniała Maylis –
i Długodystansowcy przestali się tam zapuszczać. Niebo stale zasnuwają
wielkie czarne chmury i nie ma tam już żadnej osady Piotrusiów. Wyruszyć
na północ to umrzeć powolną śmiercią.
– Co do mnie, chciałabym zadać wędrowcom jedno pytanie – poprosiła
dziewczyna o skórze w kolorze kawy z mlekiem. – Czy widzieli kobiety
w ciąży albo dzieci wśród Cyników?
– Nie – odparła Amber. – Nie widzieliśmy żadnej kobiety w ciąży,
a jedyne dzieci to byli Piotrusie. Schwytani i wzięci do niewoli.
– A więc z tej strony nie ma nawet iskierki nadziei...
Wówczas podniósł się Neil i rzekł:
– Ja natomiast chętnie bym poznał trochę lepiej tę dziewczynę, dla
której wszyscyśmy gotowi się poświęcić. Kim ty jesteś, Amber? I dlaczego
Wielki Plan znajduje się akurat na tobie, a nie na jakiejś innej dziewczynie?
– Ja... nie mam pojęcia – wyjąkała Amber. – Ja tego... nie wybierałam.
– Jakie to ma znaczenie? – wtrącił się Matt. – Ona jest Wielkim Planem,
nieważne z jakiego powodu. A ty możesz powiedzieć, dlaczego masz piwne
oczy?
– Ponieważ mój ojciec i matka mieli piwne oczy. Właśnie tego
chciałbym się dowiedzieć: skąd pochodzi Amber?
– Ona jest Wielkim Planem, ponieważ natura postanowiła się przy niej
zatrzymać w chwili jej poczęcia albo być może to kombinacja cech jej
rodziców, a natura od dawna czekała, aż dwie istoty tego typu się połączą.
Tak czy inaczej gwiżdżemy na to. Amber jest mapą prowadzącą do czegoś,
jak się domyślamy, istotnego. Teraz do niej należy, by z tym żyć, a do nas,
by jej w tym pomóc.
Neil zamierzał dalej drążyć temat, Zelia jednak nie dała mu na to czasu.
– Członkowie Rady! – zagrzmiała, narzucając idealną ciszę. – Musimy
podjąć decyzję. Nie możemy ogłosić mieszkańcom Edenu zbliżającej się
inwazji, nie mając planu, który pozwoliłby zdusić w zarodku wszelką
panikę. Trzeba więc głosować, aby przypieczętować nasz przyszły los.
Matt był pełen podziwu dla swobody, z jaką występowała publicznie. Po
Burzy Piotrusie przystosowali się do nowego życia, zauważył również, że
wszyscy wodzowie plemion dbają o staranną wymowę. Zelia nie stanowiła
tutaj wyjątku. Zdaniem Matta wyrażała się tak samo dobrze jak osoba
dorosła.
– Bądźmy realistami – dodała Maylis z elokwencją dorównującą
elokwencji starszej siostry. – Skoro Cynicy postanowili na nas napaść, nie
zdołamy uciekać przed nimi zbyt długo.
– W takim razie po co głosować? – odezwał się jakiś głos wśród
zgromadzonych. – Nie mamy innego wyjścia, musimy pierwsi zaatakować!
– Albo oddać im Amber! – zawołał Neil.
– To wykluczone! – pokręciła głową Maylis. – To by było
barbarzyństwo!
– Od kiedy podejmujesz decyzje zamiast Rady? – zakpił Neil. –
Proponuję głosowanie...
– Przeprowadziliśmy je wczoraj – ucięła Zelia. – A teraz niech ci, którzy
zgadzają się na użycie siły, podniosą ręce.
Jakieś dziesięć rąk wystrzeliło w górę, po nich zaś kolejne dziesięć
z większym ociąganiem.
Maylis rzekła, zwracając się do Neila:
– Większość jest za.
– Musimy się zorganizować, nie mamy czasu do stracenia – przynagliła
Zelia. – Długodystansowcy, którzy już zdążyli wrócić, przydzielą sobie
sektory, żeby wędrować od osady do osady i głosić wieść, że zbliża się
wojna i że musimy się zjednoczyć. Będą im towarzyszyli ochotnicy.
Tymczasem Eden zajmie się produkcją broni, my zaś opracujemy strategię
ataku i stopniowe rozgromienie Pierwszej Armii, a następnie przejęcie
fortecy przy Wilczej Przełęczy, skąd będziemy mogli się zmierzyć
z wojskiem Malroncji.
– To nie wystarczy – skwitował Matt. – Potrzebny jest większy efekt
zaskoczenia. Jeżeli stawimy czoło wszystkim czterem armiom, w końcu
rozniosą nas w pył.
– Co proponujesz?
– Obróćmy plan Malroncji przeciwko niej! Po rozgromieniu Pierwszej
Armii i przejęciu fortecy pozwólmy przejść Trzeciej Armii przez Wilczą
Przełęcz i zamknijmy ją w pułapce, żeby ruszyć na nią z dwóch stron: od
północy i od południa.
– Dobry pomysł. Poprowadzisz operację, jeśli Rada zaaprobuje
mianowanie cię naczelnym dowódcą.
Większość członków przystała na tę decyzję, Matt jednak podniósł
przed siebie dłonie, mówiąc:
– Nie, nie mogę się na to zgodzić. Ja tu nie zostanę.
– Jesteś nam potrzebny! Nie możesz odejść, nie teraz!
– Wiedziałem, że to tchórz! – triumfował Neil.
– Wkrótce muszę wyruszyć na południe, mam... osobistą sprawę do
załatwienia. Przykro mi.
Na twarzach siedzących na ławkach Piotrusiów odmalowało się
rozczarowanie. Szepty i gesty pełne rozdrażnienia mieszały się ze
wściekłymi spojrzeniami.
– Będę przechodził przez Wilczą Przełęcz – dodał Matt – i okrążę
fortecę. To okazja, żeby utworzyć oddział zwiadowczy do zbadania okolicy
i opracować plan przejęcia tego słynnego punktu strategicznego. Oddział
mógłby mi towarzyszyć aż do tego miejsca, zanim nasze drogi się rozejdą.
Zelia skrzyżowała ręce na piersi i zapytała:
– Sprawiasz wrażenie zdolnego do objęcia dowodzenia. Co masz
ważniejszego do zrobienia, niż pomóc nam przetrwać?
Matt spuścił głowę, szukając właściwych słów. Nie czuł się na siłach
opowiadać o zniknięciu Tobiasa ani o istnieniu Rauperodena.
– On idzie ze mną – oświadczyła Amber. – Wyruszamy na południe, do
zamku Malroncji. Skoro jestem mapą, dobrze by było się dowiedzieć, jaką
noszę w sobie tajemnicę, może to jedyny sposób, żeby pokonać Cyników.
Matt wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami.
– Aha! – wykrzyknął Neil. – Coraz lepiej! Teraz na dodatek pozwolimy,
żeby nasza jedyna moneta przetargowa rzuciła się w ramiona wroga?
– To nie jest moneta przetargowa, tylko istota ludzka! – sprostował
Melchiot.
– Naiwniak! Idiota! Ta dziewczyna wszystkich nas zgubi!
– A co ty proponujesz? Może żebyśmy ją zamknęli?
– Dlaczego nie? Przynajmniej jeśli sprawy przybiorą zły obrót, zawsze
jeszcze zdążymy ją wymienić!
Zelia wspięła się po stopniach do Neila i wyciągnęła ku niemu palec
w oskarżycielskim geście.
– Dość tego! – powiedziała. – Mamy powyżej uszu twoich agresywnych
metod i wiecznego czarnowidztwa! Skoro Malroncja pragnie aż tak bardzo
dorwać Amber, to znaczy, że ma ku temu powód. Jestem skłonna przychylić
się do pomysłu, aby uprzedzić królową. Jeżeli Amber jest gotowa pójść do
Wyrd’Lon-Deis, ma moje błogosławieństwo.
– Powołamy oddział zwiadowczy, który będzie wam towarzyszył –
dodała Maylis. – Po rozejrzeniu się w Wilczej Przełęczy i fortecy część
zwiadowców wróci do Edenu.
Neil usiadł w cieniu muru z nachmurzoną miną.
Matt skorzystał z wymiany zdań, która właśnie nastąpiła, i rzekł nieco
ciszej do Amber:
– Myślałem, że chciałaś zostać Długodystansowcem.
– Powiedziałam, że rozpoczynam szkolenie., które ma nam pomóc
przetrwać poza Edenem. Poznam rośliny jadalne, trujące grzyby, wszystkie
tego typu rzeczy. Musisz pójść ze mną, Matt, bez ciebie to już nie będzie to
samo.
– A Tobias?
Amber z trudem przełknęła ślinę i pokręciła głową zrezygnowana.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć...
– Nie wierzysz, że on żyje, prawda?
Amber przygryzła wargę zakłopotana.
Matt zaczerpnął głęboko powietrza i przyglądał się zgromadzeniu, które
przystąpiło do głosowania nad podsuniętymi dopiero co propozycjami.
– Muszę się nad tym zastanowić – wyznał. – Daj mi trochę czasu.
Błąkał się bez celu ponad godzinę, nim wpadł na dwóch chłopców,
którzy próbowali rozłupać siekierą polana. Spoceni, zdyszani, sprawiali
wrażenie zrozpaczonych na widok góry drewna, które pozostało im do
porąbania.
Podszedł bliżej i zaproponował im pomoc.
Musiał się wyładować.
Ustawiwszy polano pionowo na grubym pniaku, wziął zamach siekierą.
Kiedy ze świstem ją opuszczał, napięły mu się wszystkie mięśnie.
Drewniany bal pofrunął w powietrzu przecięty idealnie na dwie części,
po czym siekiera wbiła się w pniak aż po stylisko.
Obaj chłopcy przyglądali mu się w osłupieniu.
– Łał! – zawołał pierwszy. – W życiu nie widziałem nic równie
odjazdowego!
Matt wyciągnął siekierę i postawił kolejny klocek drewna.
Tym razem lepiej obliczył siłę, żeby nie przebić pniaka. W krótkim
czasie odwalił większość roboty.
Kiedy oddał siekierę pełnym podziwu obserwatorom, gorące ostrze
jeszcze drżało.
Matt był wyczerpany, mimo to w głowie wcale mu się nie rozjaśniło.
Potrzebował kąpieli.
„Przede wszystkim muszę się zdecydować. Wybrać między Amber
a Tobiasem”.
Już sama ta myśl przyprawiała go o mdłości. Chciał, żeby to wszystko
się skończyło. Pragnął znów się znaleźć w swoim pokoju w Nowym Jorku,
przed własnym komputerem, rozmawiać z kumplami na czacie; pragnął,
żeby jego jedynym zmartwieniem były lekcje do odrobienia na następny
dzień.
„To nieprawda, było coś jeszcze... Tata i mama też...”
Powrócił myślami do ich rozwodu. Do sporu mającego rozstrzygnąć,
które z nich będzie sprawowało nad nim opiekę i jak to drugie zorganizuje
sobie weekendy, do wściekłych spojrzeń, na których Matt ich przyłapywał,
a które czyniły więcej szkód niż wszystkie słowa świata. Rodzice się
pokochali, spłodzili go, by następnie się nawzajem znienawidzić.
Bez względu na to, jak potoczyło się życie, jaka zaistniała sytuacja, Matt
zastanawiał się, czy nie mogło być inaczej: żyć, to znaczy stawiać czoło
problemom, rozwiązywać dylematy, żyć, to znaczy prowadzić swego
rodzaju walkę.
Poszybował więc myślami ku zebraniom w starej bibliotece na zamku
Kraken dwa miesiące wcześniej, ku owym chwilom poufałości dzielonym
z Amber i Tobiasem. Przypomniał sobie ich wspólną kąpiel pod
wodospadem, w jeziorze, w towarzystwie Bezlitosnej Drużyny, zanim
zanurzyli się w Ślepy Las, śmiechy, beztroskę. Istniało mnóstwo dobrych
stron, nie powinien o tym zapominać.
– Wszystko w porządku? – zapytał Ben, podchodząc bliżej. – Wyglądasz
na zmartwionego.
Matt machnął uspokajająco ręką.
– Nie, jestem tylko trochę zmęczony.
– Chciałem ci powiedzieć, że otrzymałem zgodę Rady, by wam
towarzyszyć, Amber i tobie. Zapuścimy się do Wyrd’Lon-Deis tylko we
trójkę.
O dziwo informacja ta wcale nie dodała Mattowi otuchy. Powinien czuć
się pewniej, że taki silny chłopak towarzyszy Amber, powinien być wręcz
zadowolony do tego stopnia, żeby pozwolić im pójść tam we dwoje,
a samemu poświęcić się Tobiasowi, tymczasem jednak odczuwał
zakłopotanie.
– To dobra wiadomość – zdołał mimo wszystko odpowiedzieć.
– Floyd obejmie dowództwo oddziału zwiadowczego, który pójdzie
z nami aż do fortecy przy Wilczej Przełęczy. Będzie musiał się rozejrzeć po
okolicy, żeby opracować strategię ataku dla naszego wojska, a potem
wrócić do Edenu, podczas gdy my okrążymy fortyfikacje i udamy się na
południe.
– Świetnie. Na kiedy zaplanowano wymarsz?
– Chociaż czas nagli, nie powinniśmy się rzucać w paszczę lwa bez
przygotowania. Zaczekamy, aż Długodystansowcy powrócą z północy
i przedstawią szczegółowo sytuację i topografię. Jednocześnie
zgromadzimy zapasy żywności, przygotujemy się do podróży i za jakiś
tydzień już będziemy w drodze. Twoi przyjaciele, Nournia i Jon,
zaofiarowali się iść z nami. Dobrze ich znasz?
– Nie bardzo. Musieli nosić pierścienie pępkowe, a od tamtego czasu ich
życie już nie jest takie samo, tak jakby utracili część siebie. Przypuszczam,
że ta wyprawa to dla nich sposób, by się zemścić albo poczuć, że znów
żyją. W każdym razie walczyłem z Cynikami u ich boku i nigdy nie robili
uników.
– Dobrze. Twój pies pójdzie z nami?
– Nigdy się nie rozstaję z Kudłatą.
– Mam wrażenie, że teraz jest jeszcze większa niż na Wyspie Zamków.
– Nie przestała rosnąć od Burzy. To mój anioł stróż.
Kiedy Ben się pożegnał i ruszył w stronę Sali Głosicieli Nowin, Matt
odetchnął z pewną ulgą. Ben był potężnie zbudowany, emanował
pewnością siebie i należał do najzdolniejszych Długodystansowców. Mimo
to Matt nie czuł się całkowicie swobodnie w jego towarzystwie.
Oczyma duszy ujrzał łagodne rysy Amber. Piegi, lśniące oczy, burzę
rudoblond włosów. Uwielbiał sposób, w jaki się uśmiechała, unosząc lewy
kącik ust, przechylając lekko na bok głowę.
Nagle ogarnęła go chęć, by poczuć ją obok siebie.
To, co przeszkadzało mu w Benie, wiązało się z Amber.
Nie może ich zostawiać samych.
Nie z powodu zazdrości, tylko dlatego, że czuł do tej dziewczyny coś
więcej niż pociąg.
Tęsknił za nią. Jej obecność dodawała mu sił.
Amber ma rację, razem wszystko wydaje się łatwiejsze.
Musi jej towarzyszyć w drodze do Malroncji.
Wpatrywał się w ciemniejące powoli niebo. Gwiazdy zaczynały świecić,
księżyc stał już wysoko nad miejskimi kominami.
– Wybacz mi, Toby – szepnął ze łzami w oczach.
5
Wygłodniałe ciemności

Do jaskini wdzierał się z posępnym jękiem wiatr.


Mrok rozświetlały zaledwie słabe błyski fosforyzującego gipsu, którym
usiane były czarne ściany.
Tobias stał z tyłu, wcisnąwszy plecy w szczelinę. Drżał na całym ciele.
Wcale nie z zimna, chociaż przemarzł do kości, tylko ze strachu.
Bał się powrotu Pasibrzucha.
Podobnie jak wszyscy tutaj. Jakieś dziesięć skulonych postaci, tak jak
on znajdujących się na dnie jaskini.
Niezdolnych uciec. Więźniów własnego braku sił.
Od kiedy zostali wessani przez Rauperodena, brakowało im energii
życiowej. Tobias nie czuł się zdolny ustać na nogach. Siły opuściły jego
ramiona. Nie potrafił nawet porządnie zebrać myśli.
W tamtym momencie wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Dał się połknąć przez czarne prześcieradło Rauperodena, wśliznął się
w jego wilgotne zimne ciało, w niekończącą się kiszkę z mokrej tkaniny, aż
stoczył się po kamieniach ciemnej groty. Tam zaś dotknęło go coś
ohydnego. Nie zobaczył tego, tylko usłyszał stukot kończyn o posadzkę
i przełykanie nad sobą, tak jakby jakiś olbrzymi język mlaskał o zaślinione
podniebienie. Następnie coś przeturlało go aż tutaj i zniknęło.
Od tamtej pory już dwukrotnie wróciło.
Za każdym razem świecący gips przygasał, tak jakby same ściany
jaskini bały się tego czegoś. Kiedy drzwi się otwierały, coś wchodziło,
stukając, liczne kończyny miażdżyły kości, którymi usiana była posadzka.
Coś przemieszczało swą masę (Tobias domyślał się, że jest imponująca),
by pomacać więźniów, którzy aż się dławili od płaczu, tak bardzo byli
przerażeni. Kiedy zaś wreszcie trafiło na kogoś, kto mu przypadł do gustu,
zaciągało go na środek jaskini i urządzało sobie ucztę trwającą ponad
godzinę.
Tobias nazwał to coś Pasibrzuchem.
Po odejściu Pasibrzucha z więźnia pozostawał jedynie ciepły szkielet,
który dołączał do wielu pozostałych.
Już za pierwszym razem, gdy Tobias zobaczył to ohydne widowisko,
próbował uciec. Wyjścia strzegły wszakże lepkie drzwi i krata ze
szczeblami pokrytymi mazistą kleistą substancją, której Tobias nie mógł się
pozbyć z dłoni za żadne skarby świata.
Od tamtej pory tkwił wciśnięty we wnękę, którą sam sobie znalazł,
podrywając się na każdy hałas, lękając się powrotu Pasibrzucha.
Nic nie wiedział o tym miejscu. Czyżby to był świat, z którego
pochodził Rauperoden? Czy to daleko od Ziemi?
Tobias zdawał sobie sprawę, że nie umarł, jeszcze nie, ponieważ
oddychał, odczuwał zimno i przerażenie, nie potrafił jednak pojąć, co się
z nim stało.
Może jego towarzysze niedoli wiedzą więcej niż on?
Chwilowo był pewien tylko jednego: czas działał na jego niekorzyść.
Prędzej czy później Pasibrzuch wejdzie do jaskini i w końcu wybór
padnie na niego.
Tobias zaczął pokładać nadzieję w przyjaciołach.
W Amber i Matcie.
Zawołał ich z całych sił z głębi milczenia w tej lodowatej ciemnej
jaskini.
Byli jego jedyną nadzieją.
6
Cierpienie, nadzieja i nienawiść

Matt zastał Amber jedzącą gorącą bułeczkę, którą smarowała konfiturą


z pomrowików. Była w sali sama wśród stołów i ławek.
Słońce dopiero co wstało, jego długie złote promienie zaglądały przez
okna.
– Podjąłem decyzję, pójdę z tobą aż do Skalnego Testamentu –
powiedział.
Amber odłożyła bułkę i powoli pokiwała głową.
– Dziękuję – odrzekła cichutko. – Wiem, jakie to dla ciebie trudne, że
musisz wybierać.
– Idę z tobą, bo razem dysponujemy większą siłą, a jeśli się rozdzielimy,
jestem przekonany, że oboje poniesiemy klęskę. Mimo to wcale nie
rezygnuję z ocalenia Tobiasa. Jak tylko opuścimy Wyrd’Lon-Deis, ruszam
go szukać.
Amber przytaknęła bez słowa. Szanowała tlącą się w nim nadal
nadzieję, nawet jeśli jej nie podzielała; pogodzenie się ze zniknięciem
Tobiasa było i tak wystarczająco trudne dla Matta. Co do niej, nie chciała
żywić złudnej nadziei, która uniemożliwiłaby żałobę i pozostawiła otwartą
ranę.
Matt usiadł obok niej do wspólnego obiadu.
– Jak ty możesz to jeść? – zapytał, krzywiąc się, kiedy znów smarowała
bułkę konfiturą z pomrowików.
– Jest bardzo dobra, przypomina mi marmoladę z gorzkich pomarańczy,
którą karmiła mnie babcia. Kudłatej nie ma z tobą?
– Nie – odparł Matt z niezadowoloną miną. – Spędziła noc na dworze.
Od wczorajszego wieczoru wpatruje się w las na południowy zachód od
Edenu. Nie chce się ruszać.
– Myślisz, że wyczuwa zagrożenie?
– Nie mam pojęcia. Nie warczy, ale ciągle siedzi wpatrzona w horyzont.
Do sali wszedł Ben, nalał sobie soku pomarańczowego, który Amber
dopiero co wycisnęła, i usiadł przy ich stole.
– Wiesz, który las leży na południowy zachód od miasta? – zapytała go
dziewczyna.
– Las Obfitości. Jest w nim mnóstwo drzew owocowych, jadalnych
jagód i dziczyzny. Większość naszych zasobów pochodzi stamtąd. Właśnie
dlatego Eden zbudowano tutaj, tuż obok równin, na których powstały nasze
pola, blisko bogactwa owoców i mięsa oraz rzeki, w której łowimy ryby.
– Czy w tym lesie nie ma niebezpieczeństw? – upewnił się Matt.
– Nie więcej niż gdzie indziej. W każdym razie nie ma Żarłoków, a to
już coś. Ale to bardzo, bardzo wielki las.
Amber i Matt spojrzeli po sobie. Czego mogła tam wypatrywać
Kudłata?
– A... czy w okolicy jest dużo Żarłoków? – zapytała Amber.
– Coraz mniej. Jakiś czas temu Długodystansowcy często ich spotykali,
to było nasze główne zagrożenie, ale potem zdarzało się to coraz rzadziej.
Zwłaszcza od miesiąca czy dwóch.
– Nie przetrwali w nowym świecie – domyślił się Matt. – Nie byli
dostatecznie zorganizowani, dostatecznie inteligentni. Nie mogli się
przystosować. Przypuszczam, że to tylko kwestia czasu, zanim znikną na
dobre.
Amber spuściła głowę. Wiedzieli, że zagłada Żarłoków oznacza śmierć
ich rodziców. Dawniej wszyscy Żarłocy byli mężczyznami i kobietami.
– Zastanawiam się, co sprawiło, że jedni dorośli stali się Cynikami,
a inni Żarłokami – pomyślała głośno Amber.
– I dlaczego jeszcze inni wyparowali! – dorzucił Matt.
– Słyszałem, że Cynicy mają pewną teorię dotyczącą Żarłoków:
podobno są potomkami istot ludzkich najbardziej skorych do łowienia,
najbardziej skąpych, najbardziej łakomych, najbardziej leniwych...
– A niby ci, co wyparowali, to ci, co nie wierzyli w Boga, zgadza się? –
zdenerwowała się Amber oburzona tym niepokojącym fanatyzmem.
– Właśnie!
– Bzdury! – stwierdził Matt. – Amber, zawsze potrafisz znaleźć na
wszystko wytłumaczenie, więc pewnie na ten temat też masz swoje zdanie?
Dziewczyna sprawiała wrażenie zakłopotanej.
– Nie, zastanawiam się, czy to jest po prostu zwykły przypadek...
– Nie lubię przypadków!
– Dlaczego? Bo nie dają żadnych szans?
Matt wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nie lubię i już.
Połknąwszy ostatni kęs chleba, wyszedł pod pretekstem sprawdzenia,
gdzie się podziała Kudłata.
– Wszystko z nim w porządku? – zaciekawił się Ben.
– Straciliśmy Tobiasa, trudno się z tym pogodzić. A poza tym...
przypuszczam, że się zastanawia, co się stało z jego rodzicami.
– Jak my wszyscy.
– Nie, mnie jest bardzo dobrze tak jak teraz.
Z upływem czasu Amber uświadamiała sobie coraz bardziej, że ma do
matki dużo większy żal, niż mogłaby przypuszczać. O to, że nie umiała się
zdobyć na lepsze życie, że nie umiała rzucić tego swojego skłonnego do
przemocy przyjaciela – kretyna i alkoholika. Że nie umiała jej opowiedzieć
o prawdziwym ojcu...
Po chwili dołączył do niej także Floyd, który usiadł naprzeciwko. Jego
obecność wyrwała Amber z zamyślenia.
– Dziś jest wielki dzień – oznajmił chłopak lekko podekscytowany.
– Dzisiaj Rada ma ogłosić miastu wszystko to, co my już wiemy –
wyjaśnił Ben. – Uśmiechy zamrą na ustach, zaś miejsce nadziei, którą to
miasto rodziło z każdym miesiącem, zajmie strach.
– To będzie długi dzień – przytaknęła Amber.
– Przynajmniej damy radę się przygotować – stwierdził Floyd. – Już nie
mogę się doczekać. Poza tym uciekanie przed Cynikami zaczynało mi
ciążyć! Najwyższy czas się z nimi rozprawić!
Amber spojrzała natychmiast w oczy Długodystansowca.
– Mówimy o wysłaniu na wojnę dzieci! – odparła. – Przeciw dorosłym,
którzy ćwiczą się od miesięcy, są ciężko uzbrojeni i o wiele silniejsi!
– Wydobyliśmy Eden z ziemi, nikt nie zdoła nam go odebrać!
– To nie jest bitwa w obronie terytorium, tylko o wolność!
– I zaczyna się tutaj, w murach Raju Utraconego.
Amber zadała sobie pytanie, czy edeńscy Piotrusie mają świadomość
tego, co ich czeka.
Krwawej wojny, która nie pozostawi przy życiu zbyt wielu z nich.
Barbarzyńskiego starcia.
Tego, co najbardziej w człowieku pierwotne.
Matt wpatrywał się uważnie w szachownicę pól, z której składała się
równina u południowego wejścia do miasta.
Kudłatej nigdzie nie było. Może zdążyła wrócić w nocy.
„Nie, zauważyłbym ją w Sali Głosicieli Nowin, przecież zna drogę,
położyłaby się w stajni na sianie albo drapałaby w moje drzwi”.
Nieobecność psa nie dawała mu spokoju. Kudłata nie należała do tych,
co uciekają bez powodu. A jeśli spotkało ją coś złego?
Matt zwrócił się do jednego z chłopców pełniących straż:
– Czuwałeś tutaj przez całą noc?
– Nie, objąłem wartę tuż przed świtem.
– Może widziałeś wielkiego psa? Naprawdę wielkiego. Prawie jak koń.
– Twojego? Tak, był tutaj rano, kiedy przyszedłem. Niedługo po tym,
jak już słońce wstało, zaczął się kręcić w kółko, nadstawił uszu i pobiegł
w kierunku Lasu Obfitości.
To nie był dobry znak. Nigdy dotąd Kudłata nie zrobiła czegoś takiego.
A jeśli to jakiś psikus jej wyjątkowej natury? Genetyczne następstwo
Burzy?
– Z góry dziękuję za wiadomość, gdybyś ją zobaczył.
Podczas gdy Amber odbywała szkolenie na Długodystansowca, Matt
wziął plecak i miecz, po czym ruszył w drogę z silnym postanowieniem, że
przeorze ten las w poszukiwaniu psa. Przyłączył się do grupy zbieraczy
udających się w tym samym kierunku i razem przemierzyli zżęte pola,
podążając ku zielonej ścianie wzgórz.
Kilku Piotrusiów zagadywało doń, opowiadało, jak udane były pierwsze
zbiory kukurydzy i pszenicy, lecz Matt tak naprawdę nie słuchał.
Znalazłszy się w chłodzie, jaki dawały liście drzew, oderwał się od
grupy i jął lawirować między pniami w poszukiwaniu śladów bądź sierści
przyczepionej do gałęzi. Natrafił jedynie na coś, co przypominało tropy
dzika.
Bezustannie nawoływał Kudłatą, gwiżdżąc na to, że za jednym
zamachem może zwabić jakiegoś drapieżnika.
Późnym popołudniem stwierdził wyczerpany, że przeczesał zaledwie
parę kilometrów kwadratowych lasu, który ciągnął się jak okiem sięgnąć.
Z bólem w sercu musiał wrócić do miasta, ciągle oglądając się za siebie.
Kiedy minął drewniane wały, wszyscy mieszkańcy Edenu podążali
właśnie na rynek.
Rada chciała im coś ogłosić.
Matt wcale nie miał ochoty oglądać tego smutnego widowiska.
Położywszy rzeczy w swoim pokoju, w budynku z Salą Głosicieli Nowin,
błąkał się po ulicach, aż dotarł nad brzeg rzeki. Tam odpoczął, po czym
poszedł do infirmerii.
Mia nadal była nieprzytomna i miała gorączkę.
Chwycił ją za rękę i czuwał przy niej aż do zmierzchu, gdy tymczasem
lud Piotrusiów właśnie się dowiadywał, że wkroczył na wojenną ścieżkę.
Tego wieczoru na ulicach nie było już słychać okrzyków radości ani
wesołej muzyki w Salonie Wspomnień. Idąc wzdłuż okien, Matt widział za
nimi jedynie upiorne twarze, nieme istoty szukające odpowiedzi na dnie
szklanki.
Siedzący na schodach przed domem chłopak, na oko piętnastolatek,
robił właśnie skręta z czarnego tytoniu. Matt przysiadł się do niego.
– Chcesz jednego? – zaproponował nastolatek.
– Nie, dzięki, to mi za bardzo przypomina dorosłych.
Chłopak wzruszył ramionami, najwyraźniej kpiąc sobie z tego.
– Mam na imię Horace – powiedział, po czym zapalił papierosa
i wypuścił chmurę niebieskawego śmierdzącego dymu.
– Matt.
– Wiem, kim jesteś. Już samo pojawienie się z tym psem olbrzymem
sprawiło, że nie przeszedłeś niezauważony, ale teraz...
– Co teraz?
– No przecież wiesz, wojna.
– I co z tego? Ja nie mam z tym nic wspólnego, nie ja ją wywołałem!
– Nie wściekaj się, nie to miałem na myśli. Ale ty i twoi przyjaciele
wróciliście z kraju Cyników, Rada nam wszystko powiedziała. Jesteście po
trosze bohaterami i jednocześnie... przynosicie złą nowinę.
– Być może dzięki naszym informacjom uda nam się z tego wyjść.
Horace ponownie się zaciągnął i skrzywił, gdy dym napełnił mu płuca.
– Naprawdę wierzysz, że przeżyjemy? – zapytał, wypluwając drobiny
tytoniu.
– Jeśli nie będziemy w to mocno wierzyć, lepiej od razu dać sobie
spokój.
Matt zaczął się obawiać, że wszyscy Piotrusie w mieście są takimi
pesymistami, nieskorymi do chwycenia za broń.
– To mój ostatni – oznajmił chłopak, podnosząc papierosa na wysokość
oczu. – Od jutra poświęcam się całkowicie szkoleniu na wojownika. Żeby
być przygotowanym, kiedy nadejdzie czas.
– W takim razie masz jeszcze jakąś nadzieję – ucieszył się Matt.
– Niezupełnie, ale żeby się bić, nadzieja mi niepotrzebna, prawda?
Wystarczy gniew.
– Gniew? Chodzi ci o dorosłych? Masz do nich żal?
– Widziałem, jak Żarłocy roztrzaskują głowę mojemu kumplowi,
a potem jak patrol Cyników porywa dziewczynki i chłopców na moich
oczach. Bez oporów ich pobili i zmusili w ten sposób, aby wsiedli na
ogromne wozy, więc coś ci powiem: wcale nie muszę wierzyć, że wygramy
tę wojnę, żeby na nią pójść, nie muszę nawet mieć nadziei, wystarczy, że
sobie przypomnę pewne obrazy, i już jestem gotów.
Wyczytawszy w jego spojrzeniu prawdziwą determinację, Matt nabrał
pewności, że Horace będzie groźnym wojownikiem. Nie ogarnie go strach.
Przeciwnie, należał do tych nielicznych dzieci, które potrafią wzbudzić lęk
w dorosłych.
– Będziemy potrzebowali takich gości jak ty – przyznał. – To dobrze, że
poświęcisz się całkowicie szkoleniu. W każdym razie cieszę się, że cię
poznałem.
– Czy to prawda, co mówią o tobie i twojej przyjaciółce? Że pójdziecie
aż na ziemie królowej Malroncji, żeby ukraść jej tajną broń?
Chociaż Horace powiedział to spokojnym głosem, nie chcąc tracić
panowania nad sobą, Matt i tak wyczuwał napięcie kryjące się za każdym
jego słowem. To było coś więcej niż tylko pytanie. Potrzeba zyskania
pewności.
Matt zmarszczył brwi. Nie mógł pozwolić, by tak mówiono,
w rzeczywistości bowiem nie miał zielonego pojęcia, co zrobią
w Wyrd’Lon-Deis.
Nie znalazł jednak w sobie dość odwagi, by wyznać prawdę. Horace
zdawał się spijać słowa z jego ust.
– Coś w tym rodzaju, faktycznie.
Horace wypuścił gęstą chmurę dymu, tak jakby długo wstrzymywał
oddech.
– Może więc istnieje jeszcze iskierka nadziei – oznajmił, gasząc do
połowy wypalony papieros.
Kosze żarowe pod namiotami, które rozpięto między domami, rzucały
czerwoną poświatę. Piotrusie gromadzili się wokół nich grupkami, by
rozmawiać ściszonym głosem. Gdziekolwiek Matt się pojawiał, słyszał
słowo „wojna”.
Nad Edenem lśniły gwiazdy; spoglądając na nie, Matt myślał o tym, co
mógłby na ich temat powiedzieć Tobias: „Są tak daleko, że ich światło
dociera do nas wiele lat później”.
Być może w rzeczywistości wszystkie już zdążyły zgasnąć, może po
Burzy cały kosmos spowijał mrok.
„Są tam, nad naszymi głowami, tylko pozornie żywe. A jeśli z nami jest
tak samo? Jeśli Cynicy się szykują, żeby nas zmieść z powierzchni Ziemi?”
– Matt! – zawołał jakiś chłopiec. – Wszędzie cię szukam. Chodź, myślę,
że to cię zainteresuje.
Z powodu ciemności Matt rozpoznał go dopiero po kilku sekundach: był
to ten sam strażnik, którego mijał rankiem w południowej bramie.
– Odnalazłeś mojego psa?
– Nie, niezupełnie, ale to go dotyczy. Chodź, pospieszmy się.
Po czym strażnik puścił się biegiem ku południowej bramie miasta.
7
Krzyki i światła

Matt wpatrywał się w czarny horyzont z nadzieją, że dostrzeże jakiś ruch,


równina była wszakże pogrążona w zbyt głębokich ciemnościach. Ledwie
rozróżniał zbocza wzgórz.
– Posłuchaj! – nakazał mu młody strażnik.
W oddali nad lasem unosiło się żałosne wycie. Wycie się powtórzyło, po
czym przekształciło w urywany skowyt.
– To chyba pies, nie?
Matt przytaknął.
– Myślę, że to ona. Kudłata.
– Zupełnie jakby wołała.
Matt zacisnął pięści.
– Jakby wpadła w pułapkę! Idę do niej!
Strażnik czym prędzej chwycił go za ramię, mówiąc:
– Za dnia Las Obfitości jest wporzo, ale nocą... Nie powinieneś się tam
zapuszczać! Teraz wszystkie drapieżniki wychodzą na żer!
– Nie zostawię Kudłatej, skoro wzywa pomocy.
Wtem wtrącił się drugi strażnik, niższy, za to bardziej umięśniony,
brunet o śniadej cerze:
– Idę z tobą, mam na imię Juan. Weź swoje rzeczy, a ja uprzedzę
Lepkiego, żeby nam towarzyszył.
Matt pognał do swego pokoju i zabrał sprzęt. W korytarzu dopadła go
Amber.
– Aleś narobił zamieszania! Dokąd tak pędzisz?
– Szukać w lesie Kudłatej. Wyje od jakiegoś czasu.
– Idę z tobą.
Juan czekał na nich w towarzystwie chudego wybujałego
czternastolatka, najwyraźniej azjatyckiego pochodzenia.
– Przedstawiam wam Lepkiego.
– Lepki? Tak ci na imię? – zdumiała się Amber.
– Nie, mam na imię Chen.
Another random document with
no related content on Scribd:
out of the bolt rope; the main topsail also split to pieces from the
fourth reef, leaving not a wreck behind, and we expected the ship
would upset under bare poles.
As second lieutenant, I was stationed on the forecastle, and
seeing a light right ahead I pointed it out to Tim Coghlan, our
master, who swore it was Dungeness light and that we were all lost;
at the same time asking me for the key of the case, as he was going to
step down for a lunch, being infernally hungry and thirsty. I asked
Captain Lee, who was on deck all night—for he was an officer that
never flinched, and where there was danger he was always to be seen
cool and intrepid—to take some refreshment. ‘Why,’ says he, ‘I don’t
know what to say about the eating part of the business, but I think we
shall get plenty to drink, and that presently.’
Had the gale continued at south, nothing could have saved us.
With a tremendous sea, and breakers at no great distance, there was
no chance of reaching the Downs as we could not get round
Dungeness; when in a dreadful squall of thunder, lightning, hail and
rain, the wind shifted to north or NNW, which is off the land, and
blew with the utmost violence. But towards daylight it got more
moderate and we stood for the Downs, where we anchored with part
of the convoy in a shattered condition, the remainder coming in soon
after. Two of them were lost on the French coast when the wind
shifted to the northward.
Captain Lee soon after left the ship, with the good wishes of
every officer and man on board. He was a brave, generous, and
meritorious officer, an excellent sailor and skilful pilot for the
British, as well as Irish Channels, and well deserving of the honours
he now enjoys. He was succeeded by Captain John Bazely, who was
one of the best officers in the navy for skill, activity, and high sense of
honour, well read, and possessing an excellent understanding, and
his death will long be lamented as a loss to the service and to society.
November 19th, another tremendous gale came on at SSW,
which lasted the whole of the day and most of the night. This was the
gale that Admiral Christian’s[120] fleet suffered so much in. We
expected every minute to part, and about the last quarter flood we
began to drive; but before we could let go our sheet anchor she
brought up. The Glebb, 74, the flagship of the Russian admiral
(Henikoff) lying abreast of us, parted and brought up with her last
anchor within half a mile of the Break. The Montagu, 74, under jury
masts, from the westward, anchored in our wake,[121] and run her
cable out to the clinch before she brought up. Had she parted, God
knows what would have become of us, as it was the height of the gale,
with thick weather, and nothing could have prevented her being on
board of us, as all her sails were blown from the yards. Had the gale
lasted much longer it would been of serious consequence to the ships
in the Downs.
Sailed with a convoy to the westward, which service we were
employed on, cruising occasionally in the Channel and Bay, for
several months. In May 1796, coming into Plymouth Sound from a
cruise, and blowing hard, we anchored astern of the Alfred, 74, who
had driven without our being aware of it, so that we found ourselves
in an awkward berth without room to moor. We then attempted to
get under way, but the gale increasing from the SW, we were unable
to weather Mount Batten and came to again. We soon after parted,
and let go another anchor and brought up between two rocks in a
perilous situation, with two anchors ahead; but fortunately it got
more moderate, and, observing there was an undertow, so that when
she pitched there appeared no strain upon the cables, we thought
there was no occasion to cut away our masts; and our opinion was
right, notwithstanding the wish of the knowing ones who came down
by hundreds and chalked in large letters on the rocks—‘Cut away
your masts.’ This was dictating with a vengeance by a set of vagabond
landsmen, fellows that could rob a house easier than knot a rope
yarn, and be damned to them. A lighter with an anchor and cable
came out soon after; and the wind shifting, we got under way and
anchored in a safe berth.
Sailed to the westward and cruised in the Bay, and on our return
to the Sound received orders to proceed to Spithead and fit for
foreign service, and about the latter end of August sailed with a small
convoy for Quebec. Nothing particular happened until we got on the
Banks of Newfoundland, when we fell in with a French squadron
under Admiral Richery. It was in the forenoon watch, blowing very
hard, the wind WNW with a heavy sea, under a close-reefed main
topsail and foresail, when we observed a ship of the line to windward
with her head to the SW, under the same sail. Made the private
signal, which was not answered. Most of our convoy had parted
company in the gale. Bore up and made sail. The enemy also bore up
and made all sail in chase until sunset, when he gave over chase and
hauled his wind to the northward. We hauled our wind also, and
stood to the southward. Separated from the remainder of the convoy
during the night, it blowing strong with thick weather. There was
great exultation at our outsailing the enemy, and some on board
were wishing to have another trial, and their wishes were not
disappointed; for in three days after, about six in the morning, two
line-of-battle ships were observed astern about two leagues off.
The private signal was made, but not answered. We were under
close-reefed topsails and foresail, steering WSW, the wind NW. The
enemy made sail and stood after us. We immediately let two reefs out
of the topsails, set topgallant sails and hauled the main tack on
board, with jib a third in[122] and spanker. It was neck or nothing, and
those who wished for another chase looked rather glum and had not
quite so good an opinion of our sailing on a wind as they had when
before it. For my part I expected we should upset, and it was with
uncommon alacrity in making and shortening sail between the
squalls that we escaped upsetting or being taken. The enemy knew
well what he was about, for he kept rather on our lee quarter with his
fore topmast studding sail boom run out, and the sail ready for
setting in case we had kept away. At one time his weather main
topsail sheet gave way and he was only ten minutes in setting the sail
again; his jib also split, which he unbent and had another set in
twenty minutes, which did him great credit. Luckily for us the sea
was nearly abeam; had we been on the other tack we must have been
taken, as we should then have bowed[123] the sea. I remember heaving
the log and she was going ten knots. But notwithstanding our good
sailing the enemy gained on us fast, and we should have been
captured for a certainty if the Frenchman had possessed more
patience.
Festina lente, not too fast;
For haste, the proverb says, makes waste.

And so it happened; for a little before six, when he was within


gunshot, the greedy fellow let another reef out of his topsails, and
just as he had them hoisted, away went his fore yard, jib-boom, fore
topmast and main topgallant mast. The other line-of-battle ship was
hull down astern. The chase lasted twelve hours, during which time
we ran near forty leagues. Shortened sail and wore ship, and as we
passed to windward, we counted fifteen ports of a side on his lower
deck.
Nothing further happened, except losing a poor fellow
overboard in the Gulf of St. Lawrence, until we got to Quebec. The
convoy also escaped and came in soon after; one of them was chased,
but by fixing a pole on a tub with a lantern on the top, and steering
another course in the night, escaped. We remained at Quebec until
the latter end of November, and then sailed with a couple of fur ships
for England under convoy. We left Quebec in the evening. I had the
first watch, and I never shall forget the cold as long as I live.
Nothing remarkable happened until we got to the southward of
Cape Clear, which bore north according to our dead reckoning, and if
I remember correctly on the 23rd of December 1796, about eight in
the evening we saw a squadron of men of war, one of them with a top
light, standing to the northward, the wind about west, and at no
great distance. We immediately hauled off to the southward, put out
all our lights and hailed the two vessels under our charge to do the
same. After standing to the southward some time, we altered our
course and saw no more of them. The wind soon after shifted to the
eastward and blew a heavy gale. Lost sight of our convoy and after
buffeting about for some days we were obliged, for want of fuel, to
put into Cork, where we found several men of war preparing to sail in
consequence of the French being off Bantry Bay. All the carriages
and horses that could be found were put in requisition to take the
troops to that quarter, and when we had completed our stores and
water we sailed with a squadron of frigates under Captain Jon.
Faulknor to the southward in quest of the enemy, but they had left
Bantry, where Lord Bridport was off with the grand fleet, who we
joined with our squadron. I believe this was the time that General
Grouchy with eight thousand men (before the arrival of our fleet)
anchored in the bay; but from fear, or some other cause, thought it
safer to set off than to land; and at Bantry, as well as at Waterloo,
shewed great want of judgment.[124]
We were attached to the grand fleet as a repeating frigate; and in
January 1797, we chased by signal and captured the French privateer
La Favorite, of eight guns and sixty men, out but a short time from
Brest and had taken nothing. After removing the chief part of the
prisoners, I was put on board as prize master with two midshipmen
and twelve men, with orders to stay by the fleet; but on examining
her defects I found her in a very bad condition, upon which I
separated from the fleet in the evening and stood for the Channel
(being then in the Bay). We had nearly been run down by a three-
decker—I believe the Prince George, commanded by the late Sir
Joseph Yorke—in the rear of the fleet, and the night being as black as
Erebus we had a narrow escape. Portsmouth being the place of
rendezvous, we stood up Channel with the wind at SW the day after
leaving the fleet, blowing a gale, under a close-reefed main topsail
and foresail.
We had not an observation for several days before we parted
from the grand fleet, and in running up Channel we got into Portland
Race. I have been in many noted places, but this infernal race was
worse than all, and I expected every moment we should founder. The
privateer being deep-waisted, I ordered her ports to be knocked out
so as to let the sea have a clear passage through; our hatches were
battened down, but we were in danger of being washed overboard.
The sea appeared like a pot boiling, and the spray beat over our
topsail yards. Hauled off to the southward, and fortunately got safe
out of one of the most damnable places I ever was in. The Frenchmen
were in the utmost terror and cursed the hour they ever left Brest. By
our account we were half way between the Start and Portland, which
was very fair considering everything. During the night it fell calm and
towards morning the wind freshened at SE with thick weather; at
daylight, stood in and sounded fifteen fathoms near St. Alban’s
Head, and, it clearing away, bore up and made sail for Plymouth.
When near the Start we hoisted the union jack over the French at the
gaff end; but the jack blowing away, and the halliards getting foul, we
could not for some time haul down the French colours, which
frightened a brig that was near, and a frigate coming from Torbay
under jury masts fired (I believe) at us but at too great a distance to
take effect. However, we got our colours to rights and I hailed the
brig, who seemed very much alarmed until I informed him we came
from the grand fleet, a prize to the Hind. In the evening we anchored
in Cawsand Bay, and next morning I waited on Sir Richard King, the
port admiral, who behaved in the kindest manner, and on my
explaining my reasons for leaving the fleet he said I did what was
very proper.
As no despatches had arrived, I was ordered by Sir Richard to
write an account of what happened in the fleet from the day we
joined Lord Bridport until I left with the prize, and also to give an
account of our proceedings from the time we fell in with Richery’s
squadron until our arrival at Cork. I was put into a room and desired
to take my seat at a table with a quire of foolscap placed before me;
and like a fool I looked, for it was a long time before I knew what to
write, or how to begin. At last I took courage, and filled three or four
sheets; bad grammar, no doubt. Sir Richard read the whole and said
it would do very well—many thanks to him. He laughed heartily
when I told him I got into Portland Race and what a panic the
prisoners were in.
I had sent a pilot off to take the brig into Hamoaze and walked
down with Sir Richard to Mutton Cove, as he wished to see her as she
passed. He told me he was once put prize master when a lieutenant,
on board of such another and had left the fleet as I had done and for
the same reason. This made me easy and quieted my fears. Captain
Bazely’s father was port admiral in the Downs, and I wrote to him
stating our arrival and received an answer thanking me for the
information respecting his son. We had not been long at Plymouth
before the Hind left the fleet and put into Portsmouth, and not
finding me there supposed we were lost, until Captain Bazely
received a letter from his father saying he had heard from me, and
that we were all well and safe at Plymouth, and in a few days I
received the following letter from Captain Bazely:

Hind, Portsmouth, February 1797.


‘Gardner, my good fellow, I am truly happy to find you are in the land of the
living, and that it was through necessity you put into Plymouth. We are ordered to
Sheerness to dock, where I shall be devilish glad to see you; so get on board some
vessel bound to the Downs with your party, and be sure to call on my father, who
will be very glad to see you and will send some craft to take you to the Nore. We are
all well.—Believe me to remain, with best wishes,

‘Yours most faithfully,


‘John Bazely, Junr.’
After clearing the prize and delivering her up to Mr. Hemmings,
the master attendant at Plymouth and agent for Lord Bridport (who I
have every reason to thank for his great civility while I remained in
Hamoaze, in the many invitations I had to dine at his house, where
he made a point to introduce me to the captains who visited there) I
was put on board the Medusa, 50, commanded by my old messmate
Jack Eaton, who was to take us as far as Portsmouth. On our arrival
at Spithead we were put on board the Weasel, commanded by
Captain Lewis, and sailed for the Nore, where we soon arrived and
joined our ship at Sheerness, and I was well received by the captain
and my messmates. Went into dock and when refitted proceeded to
Portsmouth, where we remained but a short time and sailed with a
convoy for Oporto. We had a very pleasant passage and took out
Captain A. Ball on his way to join his ship, who left us off Oporto. On
our return we recaptured a brig in the Bay of Biscay, and I was put on
board as prize master; but from ill health I went back to my ship and
the first lieutenant took charge of the prize in my room.
On our arrival at Spithead, the latter end of April 1797, we found
the fleet in a high state of mutiny. We had orders to fit for foreign
service, and I had directions to go with a party of seamen and
marines to the dockyard for new cables and stores. The mutiny,
which in some measure had been suppressed, broke out afresh on
board the London, 98, Vice-Admiral Colpoys, and some of the
mutineers were killed; but the officers were overpowered and the
admiral’s flag struck by the scoundrels, and the bloody flag of
defiance hoisted in its room. I went with my party to the yard in the
morning and began to get off the stores, when a marine said he
would not assist in rousing the cable into the lighter and advised the
others to knock off; upon which I told him if he did not immediately
take hold of the cable with the rest I would cut him down (which was
my intention). This had the effect and he went to work with the
others. When I got on board our men were in a state of mutiny, and
every ship at Spithead and St. Helen’s the same. I had the first watch
that night, and the master relieved me at twelve, and everything
seemed quiet; but about three bells in the morning watch I was sent
for by the captain, and on my coming on deck I found the ship’s
company assembled there and the captain, in the most impressive
manner, requesting them to return to their duty, but all to no
purpose. Had we been the only ship, we should soon have driven the
scoundrels to the devil; but as we were situated, surrounded by line-
of-battle ships acting in the same disgraceful manner, it would have
been of little use to resist. About six a paper was handed up to the
captain with the following order in writing:—
‘It is the unanimous opinion of the ship’s company that Captain
Bazely, Lieutenants Hickey and Gardner, Mr. White, the purser, and
Messrs. Kinneer and Allen, midshipmen, are to quit the ship by 6, or
violent measures will be taken to enforce the order.’
Soon after 6 the barge was manned and armed; every vagabond
had a cutlass, and our trunks were handed in, with orders from the
delegates not to carry them anywhere for us. I had a brace of pistols
with a double charge which I put in my great-coat pockets in case I
should want their assistance. It was blowing a gale of wind at NE
when we left the ship, and near ten o’clock before we landed on Point
beach; our things were handed out, and I desired the bowman and
one or two more, who I knew to be great scoundrels, to take them to
Turner’s (living on the beach, and only a step from the boat) shewing
them at the same time my pistols and saying, ‘You understand me.’
They then most reluctantly took our things to the place I directed.
This was all I wanted, as I heard some of the ringleaders say as we
were quitting the ship ‘that if any of the boat’s crew assisted in taking
our things to any place after landing they should be severely ducked
on their return’; and they were as good as their word; for those
fellows got a fine ducking the moment they got on board, the others
having reported them.
We left the Hind in May 1797, but before I close my account I
must relate a few anecdotes as they come to my recollection. I shall
begin with the surgeon, who was a very worthy fellow and much
respected, but was strange, so that we thought him half cracked, and
he had the name of Benjamin Bullock the Madman (a character in
some work that I forget). I was one morning walking the deck with
him when the postman came on board and presented a letter
directed to ‘Robert Anderson, Esq., or Benjamin Bullock, Esq.,
Surgeon of H.M. ship Hind. With speed.’ The letter ran thus: ‘Take
care when you are going on shore, and do not on any account pass
the Devil’s Point where Bullocks are put to death daily for the use of
the fleet. So no more at present from yours to command, J. Talgol,
Slaughter House, Devil’s Point.’
He accused me of writing the letter, but he was mistaken, and
from that day to this I know nothing of the author. He was greatly
enraged and vowed vengeance against me and my friend Harley the
purser, who was the person that gave him the name of Ben Bullock.
It happened some time after that Harley and myself were going on
shore and Anderson said he would take a passage with us. When
near the Devil’s Point, which we had to pass, I gave orders to the
boat’s crew to pull with all their might, ‘Give way, my lads, give way
until we pass this place.’ Anderson looked at me and said, ‘What the
hell are you afraid of now? You are always croaking about some
damned thing or other.’ ‘My good fellow,’ says I, ‘it is on your
account that I am so anxious. Don’t you remember the friendly letter
you had warning you to beware of the Devil’s Point? It is on this
account that I want to pass it in such a hurry, as you may be taken
out and cut up for fresh beef.’ And what made things worse, on our
landing the first object that drew our attention was a large board
over a warehouse, with ‘Bullock and Anderson’ on it in gilt letters of
immense size, to his astonishment and vexation.
At another time, when we had a large party on board I was
sitting at the bottom of the table and Anderson at the head as caterer.
I happened to be in conversation with Harley, who in the heat of
argument was energetically moving his hand up and down; which
Anderson observed, and leaving the head of the table with a knife in
each hand, he placed himself between me and Harley, and holding a
knife against our breasts says he: ‘That’s for thee, and that’s for thou;
I know well what you meant by moving your hand up and down like a
cleaver cutting up bullocks for the fleet, and be damned to you both.
Now do it again if you dare.’ After some difficulty we persuaded him
to go to the head of the table again; but those who were strangers to
his whims looked on him with an evil eye.
Our master (Coghlan) was a very droll fellow and fond of
carrying sail in a boat. Being sent from the Sound to the dockyard on
duty, it came on to blow a heavy gale of wind, and we struck yards
and topmasts. In the first watch about six bells I was walking the
deck with Captain Lee, who observed how glad he was our boat was
safe, as he had no doubt Mr. Coghlan had gone on board the flagship
in the harbour. He had not long made the observation, when I
thought (it being moonlight) I saw something in the direction of
Drake’s Island and pointed it out to Captain Lee, who said it could
not be a boat, as nobody would be mad enough to risk his life on such
a night. By this time the object drew near, when to our astonishment
we were hailed by Coghlan to throw a rope, and in a moment he flew
alongside. We got the yard and stay tackles over instantly, got the
men in, and ran the boat up in safety although a heavy sea was
running. When Coghlan came upon deck, the captain asked if he was
not ashamed of himself in risking the lives of the people in the
wanton manner he had done. Tim with the greatest simplicity said,
‘Sir, if you had seen her (meaning the boat) fly from the top of one
sea to another without stopping between, you would really have
admired her. She darted through the breakers when crossing the
Bridge (a dangerous reef of rocks between Drake’s Island and Mount
Edgcumbe) like a race horse. I never was in such a boat in my life.’
Captain Lee, vexed as he was, could not help smiling, at the same
time telling Tim if he did so again strange things would take place.
Coghlan’s name was John, but someone had written to Steel saying
his name was Timothy and it was put so on the list. Coghlan on this
wrote to say it was not his name and requested Steel to alter it; but
the same wag who had written before did so again, and when the list
was printed his name stood as John Timothy Coghlan, and remained
so, and we always called him Tim.[125] He has gone to his long home
and has left behind the character of an honest and worthy fellow. He
left the Hind to be master of the Trent, 36, going to the West Indies. I
dined with him a short time before he sailed, and he was pointing out
the different members of the mess, saying that none of them could
live in such a climate. Poor fellow, he little thought while making that
remark that they all returned and he the only one that sunk the
victim of all-conquering death.
At the time we had nearly got on shore and lost an anchor near
the Mewstone, when working out with the convoy, I was sent the
next morning to acquaint Commissioner Fanshawe[126] of the
circumstance, and to request he would order a lighter with a new
cable and to weigh the anchor we had lost. I recollect he was dressed
in an old blue coat with a red handkerchief about his neck, and in a
very crabbed humour. After staring at me for some time he roared
out, ‘I shall do no such thing. What brought you there? Go and tell
your captain if he gets into a hole he must get out of it again. I shall
give him no assistance and you may be off and tell him so.’ I told him
that we were out of the hole and that I only delivered my orders as I
was directed. At the same time I would thank him to write down the
words he had just made use of, as verbal messages were uncertain.
‘Be off, sir,’ says he, ‘and if your memory is good enough to recollect
what your captain said you cannot forget what I have stated; so no
more palaver’; and grinning at me with a horrid set of teeth, he
concluded by saying, ‘I have other things to think of than bothering
my brains about people who get into a lubberly situation and don’t
know how to get out.’ I looked at him without making any reply,
when, turning on his heel, he said, ‘Aye, you may look’;
Nor more he deigned to say,
But stern as Ajax’ spectre, strode away.

As I am not fond of making mischief, I thought it best to say


nothing to Captain Lee but merely state he refused to send the
lighter. This put the captain in a terrible rage, but the lighter being
sent off the next morning, the matter ended. Commissioner
Fanshawe was one of the first seamen in the navy, and also one of the
bravest officers that ever did honour to the service, a rigid
disciplinarian, and to sum up all, a tight hand of the watch, as the
saying is.
Coming from the westward to the Downs and when round the
Foreland, the captain ordered the colours to be hoisted, when up
went a swaggering French ensign and jack, which at first was not
taken notice of, but was soon observed by the captain, who ran
forward calling out to me, ‘Look at the French jack, sir; haul it down
directly.’ ‘Sir, said I, ‘the French ensign is at the mizen peak.’ This he
had not seen, and I thought he would have gone jumping mad.
However, they were hauled down; but as if the devil would have it,
instead of our own, up went Dutch colours. Nobody could keep their
countenance, and a general laugh went through the ship and also in
the men of war lying in the Downs who had observed the transaction.
While at Carrickfergus we were on very friendly terms with the
officers of the Irish militia and dined often at the different messes. I
remember on a rejoicing day calling with some more on the officers
of the Cavan militia. On going upstairs to their messroom, we found
several seated round the fire with a half barrel of gunpowder busily
employed making fireworks for the evening amusement. Our visit
was not of long duration, and I can truly say for myself that I only
made one step downstairs and was off like a shot—
Nor cast one longing, lingering look behind.

When in Hamoaze our boatswain was tried by a court martial for


repeated drunkenness and dismissed the service. At the trial the
captain of the Tremendous, 74, was unable to attend from
indisposition, and the surgeon being sent for to attend the court and
give in his report, he happened to make some remarks that the court
considered disrespectful; upon which he was given in charge of
Lieutenant Richards, first of the Cambridge, 84, on board of which
ship the trial took place, until the court should determine. He was
not long kept in suspense, for on the court opening he was sentenced
to three months’ imprisonment in the Marshalsea for contempt of
court,[127] and sent off that day. People should be careful.
On the passage to Quebec, after parting from our convoy, about
eight in the evening, with little wind and going two knots, and
nothing in sight, a voice was heard astern hailing, ‘On board the
Hind, ahoy!’ I must confess I was a little staggered, and some curious
remarks were made by the seamen. One fellow said, ‘I’ll be damned if
we were off the Cape but I should think it was the Flying Dutchman.’
‘As to that,’ says another, ‘he has got a roving commission and may
cruise where he likes.’ ‘Bad luck to me,’ says a marine, ‘if it’s not a
mermaid.’ ‘And to sum up,’ says old Macarthy, the quartermaster, ‘it
may be the poor fellow that fell overboard the other day.’ However,
the voice hailed again, saying, ‘Bear a hand and send the boat, for I’m
damned if I can keep up much longer.’ The jolly boat was
immediately lowered down from the stern and sent in the direction
of the voice; and will it be believed that the fellows were afraid to
take into the boat one of the main topmen (who had fallen overboard
out of the main chains, being half asleep) until he had told his name
and answered several ridiculous questions?
At the time we took the privateer, it was given out by our lying
newspapers that the French were starving. On the contrary the
French officers told me that everything was abundant in France, and
—if I may judge from what was on board—their account was correct;
for she had barrels of meat of every description—alamode beef, ham,
fowls, and tongues, casks filled with eggs, coffee, tea, and sugar, all
kinds of cordial, with plenty of brandy and different wines; so that
instead of starvation, there appeared the luxury of Lucullus, when
supping in the Apollo.[128] The French officers belonged to some of
the line-of-battle ships at Brest, but had leave from the French
Government to go on board privateers for a certain time and cruise
after our merchantmen. When we arrived at Plymouth they
requested me to state this to the proper authorities in the hope of
getting their parole. This I accordingly did, but without success, as
they were given to understand that being taken in a privateer they
could not be considered as officers entitled to parole.[129]
I found them very intelligent gentlemen; one of them spoke
English remarkably well and gave a very interesting account of the
revolution and of the leading characters then in power without any
partiality. The opinion, he said, in France was that the nobles and the
clergy were the instigators of anarchy and confusion, and the people
did not know how to put a stop to it. I must here mention that one of
our men who I had placed as a sentry, fell asleep at his post, which
was observed by a French officer who, to his honour, informed me of
the circumstance. I need not say how I thanked him. When they were
sent to Mill Prison I went with them and did everything in my power
in recommending them to the officers belonging to the prison, who
promised to make them as comfortable as they possibly could. I had
but little money, which I divided among them. We shook hands at
parting and they gave me their address, saying how happy they
should be to see me in France when the war was over. One of those
gentlemen had been a prisoner before in England and had his
quarters at Petersfield.
Richard Lee, Esq., Captain.
An admiral of the blue, K.C.B., Knight of the Tower and Sword.
An excellent officer and seaman. He commanded the
Courageux, 74, when Sir Richard Strahan captured Dumanoir’s
squadron. [Died 1837.—Marshall, ii. 568.]
John Bazely, Esq., Captain.
Dead [1827]. A vice-admiral of the blue. He was one of the best
officers in the navy, and much lamented by numerous friends
and particularly by his old shipmates.
Frederick Hickey, 1st Lieutenant.
A post captain and magistrate at Swansea; an excellent officer.
[Died 1839.—Marshall, vii. 227.]
Jas. A. Gardner, 2nd Lieutenant.
A commander.
John Coghlan, Master.
Dead. A most worthy fellow.
[George] Paton, Master.
Dead. A quiet, good sailor.
Christopher Noble, Lieutenant of marines.
Dead from his wounds. A major; as brave and generous a
fellow as ever lived.
Geo. White, Purser.
Dead. He had many good qualities, and many bad ones.
Robert Anderson, Surgeon.
Dead. A very strange and worthy fellow.
Robert Dunham, Acting Lieutenant.
Dead. A lieutenant. He was made lieutenant in 1781, but broke
and was reinstated in 1795; a very clever fellow, but as
obstinate as the devil.
[James] Moore, Gunner.
Dead. A very good sailor.
[Archibald] Freeburn, Gunner.
Uncertain.
Flemming, Boatswain.
Uncertain. Broke by court martial; a very good seaman but
drank hard.
[Christopher] Humphries, Boatswain.
Dead. A very good seaman and much respected.
[Robert] Biggery [or Bagrie], Carpenter.
Superannuated; a very worthy fellow.
[George] Porter, Mate.
A commander; a smart officer.
[John] Nazer, Mate.
Dead. A lieutenant; a very good and very ugly fellow.
[Thomas] Allen, Midshipman.
Drowned. A fine spirited young man.
[Benjamin] Badcock, Midshipman.
Drowned. A fine spirited young man.
[James Jervis] Kinneer, Midshipman.
Drowned in the Lutine, 36; a lieutenant.
Francis Geary Gardner Lee, Midshipman.
Sir F. G. G. Lee; a major in the royal marines and lieutenant-
colonel in the Spanish army.
Chubb, Clerk.
Drowned in the cutter with poor Allen.
[Jonas] Toby, Clerk.
Dead. A purser. [Purser of the Euryalus at Trafalgar; author of
the plan of the battle which was sent home to Lord Barham,
and published as a separate sheet and in the Naval Chronicle,
vol. xiv.]
BLONDE, 32

I was appointed first lieutenant of the Blonde, 32, Captain Daniel


Dobree, and commissioned her at Chatham early in March 1798, and
soon after got a draft of twenty-seven hands and a midshipman from
the Standard, 64, which was all I had to fit her out with, and of that
number, only five knew how to turn a dead-eye in. However, we
contrived to get her hold stowed, sails bent, and topgallant yards
across, before we had any addition of men or officers. At last our
complement was completed by a draft from the Dordrecht,[130] 64,
and went to Black Stakes, where we took in our powder and
proceeded to the Downs. We had a crack ship’s company with our
last draft, and in getting topgallant yards up the morning after we
arrived, we crossed ours, sent them down again, and then swayed
away and had them ready for crossing before the flagship and the
rest of the men of war at anchor. Vice-Admiral Peyton[131] was the
port admiral, and had his flag on board the Overyssel,[132] 64,
commanded by my late worthy friend Captain John Bazely. I
expected we should have got a reprimand for being too hasty in our
movements, especially when I saw a boat coming from the flagship;
however, instead of a rub down, it proved to be a visit from Captain
Bazely, who paid us many compliments on the good order the ship
appeared to be in. He told me there was a vacancy on board the
flagship for a lieutenant and that he would apply for me if I wished it,
at the same time stating that he was on bad terms with the admiral,
who was at all times a harsh and disagreeable officer, and in the
event of his getting a frigate (which he was in expectation of) he had
no doubt would prevent me (to annoy him) leaving the flagship, and
advised me to remain in the Blonde until he had an opportunity of
serving me.
Having received orders, we proceeded to Spithead and took
command of a small squadron of gun-boats and cutters to guard the
Needles passage, and anchored off Jack in the Basket, near
Lymington, which service we performed very agreeably for several
weeks. The rebellion in Ireland taking place, we were ordered with
several men of war and transports to proceed to Weymouth and
embark troops for that country. The king, being at Weymouth at the
time, with the royal family, it was expected he would review the
squadron; but the news from Ireland being very serious, the troops
were embarked in a hurry, and we got under way in company with
the men of war and transports for our destination.
I must here mention that the commodore of the squadron
(Captain Hardy,[133] commanding a 64) came on board with several
other captains, and after going round the ship and mustering us at
quarters, he addressed me, saying, ‘Sir, I feel great satisfaction in
stating that the Blonde is in the best order of any ship in the
squadron and the fittest to receive his Majesty, should he go afloat;
and for the short time your ship has been in commission she does
great honour to her captain and officers.’ This he said before the rest
of the captains, and among the number was my old captain (Towry)
formerly of the Berwick. In fitting out the ship at Chatham, I did
everything I could to keep on good terms with the officers of the yard
by asking them down to our mess and paying them every little
attention in my power; and by that means I had an opportunity of
getting many things done to beautify the ship.[134] I had the head
painted in colours, the quarters friezed, a famous stand made for the
arms on the quarter deck, and trophies painted on our scuttle butts,
with half circles and circles for our pistols and cutlasses, which made
the old Blonde cut a dashing appearance.
Just as we were getting under way, Captain Hardy sent me four
or five buckets of paint, with his compliments, saying I should stand
in need of it after getting rid of the soldiers, which was really the
case, as on board they were the most helpless and dirty devils I ever
beheld—except the Russians. It was impossible to get them up from
between decks without burning green wood in the stoves, which the
devil himself could not stand, the smoke was so intolerable.[135]
After a quick passage we landed the troops at Waterford, where
we remained a short time and then returned to our station, to guard
the Needles passage for a few weeks. The Europa, 50, being sent to
relieve us, got aground near Gurnet Point, and after lying there some
time was got off and returned to Portsmouth to refit. More troops
being ordered to Ireland, we were put under the orders of Captain
Geo. Burdon and sailed with a small squadron consisting of the
following men of war:—

Alkmaar[136] 54 Capt. Geo. Burdon, commodore


Tromp[137] 54 Capt. Worsley
Blonde 32 Capt. Dobree
Weymouth store-ship

On the passage we had near got on the Seven Stones. I had the
morning watch, and soon after I relieved the deck I observed
breakers upon the lee bow and beam and at no great distance; the
wind about NNW, and our heads to the westward, blowing fresh with
a chop of a sea. The Alkmaar was ahead, on the weather bow, and the
Tromp to windward, the Weymouth astern of all. We were under
double reefed topsail and foresail and no time to be lost; immediately
set topgallant sails, jib and spanker; hauled on board the main tack,
kept her rap full, and when she had fresh way, put the helm down
and she stayed like a top. We made the signal for standing into
danger, and when the Alkmaar put her helm down she missed stays,
and when they got her head round her stern was close to the
breakers. The Tromp, by being to windward and carrying a press of
sail weathered the shoals and parted company. In consequence of
foul winds we put into Scilly for a few days, and then sailed for
Dublin, where we landed the troops.
We were employed upon this service from Dublin to Cork and
then to Guernsey, and up and down Channel with convoy, until
August 1799, when we received orders to proceed to the Baltic to
convey the Russian troops to Holland. Sailed from Spithead, and
having taken in pilots proceeded to Elsinore and then to Reval, with
some transports. Found lying in the roads the Russian fleet
consisting of 15 sail of the line besides frigates, etc., under Admiral
Henikoff, and several British men of war and transports. Having
embarked some thousands of the Russian guards we left Reval for
the Texel, in company with British and Russian men of war and
several transports. We had on board a Russian captain, two subs., a
surgeon, and 296 privates, all hoffs, choffs, and koffs. The captain’s
name was Peter Glebhoff, who never pulled his boots off the whole
time he was on board. The men were the most filthy I ever met with.
They used to scrape the tallow out of the bottoms of the lanterns and
make it up into balls, which they would swallow and wash down with
a drink of train oil. They had bread made on purpose, of the coarsest
flour mixed with vinegar, and their cookery it is impossible to
describe; so that the Spartan black broth must have been a luxury
(however unpalatable) to their abominable messes. I have positively
seen them pick the vermin off one another’s jackets, which they
would eat without ceremony.
On our arrival at the Texel the whole were immediately landed,
and were soon after in action, and the most of those we had on board
put hors de combat by the next day. Poor Peter Glebhoff, who had
been sharpening his spear at the grinding stone a few days before the
landing, and vowing to sacrifice every Frenchman he met with, was
one of the first that fell. He had been in most of the battles under
Suvorof against the Turks and Poles, and had left a wife and family at
Riga to lament his fate. He was much liked while on board of us and
we all felt heartily sorry for him. I was several times on shore and
saw the numerous wagons of wounded soldiers from the scene of
action which by no means corresponded with the accounts given in
our Gazettes.... I had two cousins, captains in the 17th regiment of
foot—one of them (Knight) was killed just as I was going to see him.
A short time before we left the Texel the Blanche, 32, Captain
Ayscough, got on shore on the Haaks—a dangerous shoal near the
Texel, and some of the boats that were sent to her assistance
unfortunately upset, and several officers and seamen perished, owing
to the surf which ran very high on and near the shoal. The Blanche
got off, and returned to the New Deep, and sunk just as she entered,
but none of her crew were lost.[138] At this time things looked rather
queer, and it was found out after hard fighting that it was not so easy
to beat the French out of Holland as at first expected; and we were
ordered to take a cargo of runaway Dutchmen on board, with their
wives and families—about 400 altogether. A short time before we
sailed we saw the Lutine, 36, Captain Launcelot Skynner, at the back
of the Haaks, and, if I am correct, the evening she was lost[139] and
only one saved, who died soon after.
We left the Texel in November 1799, and in standing over to our
own coast had nearly struck by the blunder of our pilots on the
Gabbard. After escaping from this first blunder we anchored near the
Shipwash, another shoal by far more dangerous than the former. It
was in the evening that we took up our quarters in this precious
situation, intending to get under way with the morning tide. I must
here mention that we had two pilots; one of them had been a branch
pilot for more than twenty years. I had the morning watch, and on
relieving the deck I observed to this branch pilot that the weather
had a very suspicious appearance. The wind at this time was
favourable for getting to sea, and we could lay five points to
windward of the tail of the shoal. I strongly urged the pilot to get
under way, pointing out the danger of our situation should the wind
get dead on the shoal, but all to no purpose. He said there was no
fear and he must remain where he was, as he was sure the weather
would be fine, and that it was only a light haze over the moon; upon
which I went to the captain and gave my opinion. He agreed with me,
but did not like to take charge out of the pilots’ hands, saying he was
fearful, in getting under way, that the ship might get on shore should
she cast the wrong way. Now there was no fear of that, as a spring on
the cable would have cast her the right way, and the loss of an anchor
was of little consequence compared with the risk of losing the ship
and our lives.
Far be it from me to reflect upon Captain Dobree, who was a
good officer and seaman; and taking charge from a pilot was a great
responsibility; but when a pilot is guilty of a gross error, I should
never hesitate to take charge of the ship, if I knew I could do so with
safety, which was the case now. But it was neglected, and as I
foretold, the wind soon after backed round and blew dead upon the
shoal, so that we could not weather either end. At this time we were
at single anchor about two or three cable’s-lengths from the breakers,
blowing strong, and the sea getting up; at half cable; but let go
another anchor and veered to a whole cable on the former, and half
cable on the latter, bringing two anchors ahead. Sent topgallant
masts upon deck, and struck yards and topmasts; the wind
increasing to a gale, with a hollow sea and great strain upon the

You might also like