Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 359

WILLIAM FAULKNER

OPOWIADANIA
TOM I

Wieś

Spalenie stodoły
Gonty dla Pana Boga
Ci wielcy ludzie
Polowanie na niedźwiedzia
Dwaj żołnierze
Nie przepadnie!

Miasteczko

Róża dla Emilii


Włosy
Centaur z mosiądzu
Suchy wrzesień
Skok śmierci
Elly
Wuj Willy
Muł na podwórzu
Nie byłoby źle
Słońce zachodzi
Puszcza

Czerwone liście
Sprawiedliwość
Konkury
Masz ci los!
CYKL „WIEŚ”

Spalenie stodoły

Szopa, w której zasiadał sąd, pachniała serem. Chłopiec przykucnął na


beczułce gwoździ, z tyłu za zbitym tłumem. Zdawało mu się, że i on pachnie
serem i pachnie jeszcze innymi zapachami. Ze swego miejsca widział półki
zastawione pękatymi puszkami, których zawartość odczytywał jego żołądek
nie z liter nic dla chłopca nie znaczących, ale ze szkarłatnych diabłów i
srebrnych rybek, jakimi firma ozdabiała swoje przetwory, widział sery sam
nimi pachnąc, oglądał hermetyczne puszki z mięsem niemal czując w brzu-
chu jego aromaty wciskające się wonnymi falami w tamten zapach, zapach
jedzenia i lekkie uczucie strachu; przeważała jednak rozpacz i głęboki żal do
związków krwi. Nie widział stołu, za którym zasiadał sędzia i przed którym
stał ojciec i nieprzyjaciel ojca („Nasz nieprzyjaciel — myślał chłopiec w swojej
rozpaczy — nasz, jego i mój. On jest przecież moim ojcem!”), ale słyszał
głosy, to znaczy dwa głosy, ponieważ ojciec nie odezwał się jeszcze ani razu.
— Ale jakie ma pan dowody, panie Harris?
— Przecież mówiłem. Knur wszedł w moją kukurydzę. Złapałem go i
wyrzuciłem z powrotem na jego pole. On nie ma dobrego płotu. Powiedziałem
mu, ostrzegłem, że następnym razem zabiorę knura. I jak to się znowu
zdarzyło, wsadziłem knura do mojego chlewa. Kiedy po niego przyszedł,
dałem mu drutu, żeby sobie zreperował płot. A następnym razem to
wsadziłem knura do chlewa i nie chciałem oddać. Pojechałem do niego i
zobaczyłem, że drut, co mu dałem,
leży na podwórzu jeszcze zwinięty. Powiedziałem, że oddam knura, jeśli mi
zapłaci dolara za szkody. Wieczorem przyszedł jakiś obcy czarnuch z
dolarem i zabrał knura. Jakiś dziwny czarnuch. Powiedział: „Pan mówi, że
drzewo i siano dobrze się palą.” Ja spytałem: „Co takiego?”, a on na to: „Pan
mi to kazał powiedzieć. Że drzewo i siano dobrze się palą.” I tej nocy spaliła
mi się stodoła. Uratowałem bydło, ale straciłem stodołę.
— Gdzie jest ten czarnuch? Jest tutaj?
— To był obcy czarnuch, mówiłem przecież. Nie wiem, co się z nim stało.
— To jeszcze nie jest żaden dowód. Nie rozumiecie, że tu jeszcze nie
dowód?
— Przesłuchajcie młodego. On wie. — Przez chwilę chłopiec myślał, że
mężczyzna ma na myśli jego starszego brata, ale Harris wyjaśnił: — Nie jego.
Tego małego. Tego!
Skurczony chłopiec, drobny na swój wiek, drobny i zwinny jak ojciec, w
połatanych i spłowiałych spodniach za małych nawet na niego, ze splątaną
masą kasztanowatych prostych włosów i oczami szarymi i posępnymi jak
gradowa chmura, zobaczył nagle, że rozstępują się ludzie dzielący go od
stołu sędziego, i zobaczył dwa rzędy zaciętych twarzy, a w głębi kiwał na
niego sędzia w okularach, siwiejący mężczyzna, bez kołnierzyka i z oczami
bez wyrazu. Spod bosych stóp chłopca ustąpiła ziemia. Zdawało mu się, że
wpycha go w otchłań ciężar towarzyszących mu aż do stołu zaciętych
spojrzeń. Ojciec, ubrany w czarny świąteczny surdut, który włożył nie do
sądu, ale na wyjazd, nawet na niego nie spojrzał. „Pewno chce, żebym
kłamał — pomyślał chłopiec; znowu ogarnęła go rozpacz i straszny żal. •—
Ale ja nie będę kłamać.”
— Jak się nazywasz, chłopcze? — spytał sędzia.
— Pułkownik Sartoris Snopes — wyszeptał chłopiec.
— Jak? — powiedział sędzia. — Mów głośniej! Pułkownik Sartoris? Aha.
No, no, kto nosi takie imiona, musi mówić prawdę, co, chłopcze?
Chłopiec nie odpowiedział. „Wróg, wróg!” — myślał. Przez chwilę nic nie
dostrzegał; nie widział, że twarz sę
dziego jest łagodna, ani nie wyłowił nuty niepokoju w jego głosie, kiedy ten
zwrócił się do mężczyzny nazwiskiem Harris.
— Chce pan, żebym przesłuchiwał tego chłopca?
Ale chłopiec słyszał każde słowo dokoła, a w długiej chwili milczenia,
jakie zapadło w zatłoczonej szopie, kiedy ciszę przerywały tylko podniecone
oddechy, zdawało mu się, że rozhuśtany na pnączu dzikiego wina nad
przepaścią zatrzymuje się nagle w najwyższym punkcie, w bezczasowej prze-
strzeni nie objętej prawem przyciągania ziemi.
— Nie! — wybuchnął Harris gwałtownie. — Psiakrew! Niech sobie
chłopak idzie do stu diabłów!
Czas i świat realny znowu zaczęły istnieć, chłopiec uczepiony pnącza
poleciał w dół, dochodziły go głosy poprzez zapach sera i puszkowanego
mięsa, poprzez strach i rozpacz, i straszny żal do związków krwi.
— Sprawa oddaloną. Brak nam dowodów, Snopes, ale daję wam jedną
radę: wynoście się stąd i nie wracajcie.
Ojciec odezwał się po raz pierwszy, głosem zimnym, ostrym, równym,
beznamiętnym:
— Mam ten zamiar. Nie będę mieszkał między ludźmi, którzy... —
Powiedział coś ohydnego i brudnego, właściwie pod niczyim adresem.
— Dość! — powiedział sędzia: — Siadajcie na swój wóz i żeby was tu nie
było już o zmroku. Sprawa oddalona.
Ojciec odwrócił się, chłopiec poszedł za sztywnym czarnym surdutem, za
zwinną sylwetką mężczyzny lekko utykającego, gdyż trzydzieści lat temu
kula z muszkietu żandarma konfederatów trafiła go w piętę, gdy uciekał na
skradzionym koniu; chłopiec szedł teraz za parą pleców, pojawił się bowiem
skądś jego brat, pewno z-tłumu, nie wyższy od ojca, ale tęższy, żuł miarowo
tytoń i szli tak między dwoma szeregami mężczyzn o zaciętych twarzach,
wyszli z szopy i stanęli na chybotliwych deskach ganku, a potem zstąpili po
uginających się schodach, poszli między psami i gromadą wyrostków
biegających w łagodnym majowym kurzu, a kiedy ich mijali, chłopiec
usłyszał szept:
— Podpalacz!
Znowu świat zmącił się i zawirował. Z czerwonej chmury wyłoniła się
twarz podobna do księżyca, nawet większa niż księżyc w pełni, a jej
właściciel był dwa razy mniejszy od chłopca. Czerwona chmura otuliła go
szczelnie, rzucił się na oślep w kierunku tamtej twarzy, nie czuł ciosu, nie
czuł wstrząsu, gdy uderzył głową o ziemię, gdy zerwał się i znowu natarł, nie
poczuł i następnego ciosu, i smaku krwi. Podniósł się szybko, a widząc
ucieczkę księżycowej twarzy, rzucił się za nią w pogoń, ale powstrzymała go
ręka ojca, chłostający głos odezwał się z wyżyn:
— Siadaj na wóz.
Wóz stał w zagajniku morw i akacji, po drugiej stronie drogi. Siedziały już
na nim dwie rozrosłe siostry w niedzielnych sukienkach, siedziały matka i
ciotka w perkalo- wych sukniach i w czepkach, siedziały wśród żałosnych
pozostałości wielu przeprowadzek, tak wielu, że chłopiec dawno stracił ich
liczbę: poobijany piec, połamane łóżka i krzesła, zegar wykładany masą
perłową — zegar, który nie chciał chodzić, zatrzymał się o godzinie drugiej
czternaście jakiegoś minionego i zapomnianego dnia nieznanego roku; ten
zegar był posagiem matki. Matka płakała, ale kiedy zobaczyła syna,
przeciągnęła rękawem po oczach i zaczęła schodzić z wozu.
— Siadaj! — powiedział ojciec.
— On jest potłuczony. Obmyję mu twarz wodą...
— Siadaj! — powtórzył ojciec.
Chłopiec także wszedł na wóz od tyłu. Ojciec usiadł na przedniej
ławeczce, gdzie już siedział starszy brat, i smagnął dwa chude muły silnie,
ale beznamiętnie odartą ze skóry witką. Nie było w tym sadyzmu. Uczynił to
w tej samej myśli i w ten sam sposób, w jaki jego potomkowie w latach,
które wtedy miały dopiero nadejść, sprawdzali sprawność motoru
samochodowego przed ruszeniem z miejsca. Było to jednoczesne uderzenie i
ściągnięcie cugli. Potem wóz ruszył, pozostał za nim milczący tłum ludzi,
którzy stali przed szopą i przyglądali się, skrył ich zakręt drogi. „Na zawsze!
— pomyślał chłopiec. — Może ojciec jest wreszcie zadowolony, teraz, kiedy...”
Powstrzymał się, wo
lał nie wyrażać tego nawet w myślach. Dotknęła go dłoń matki.
— Boli? — spytała.
— Nie — odparł. — Nic nie boli. Zostaw mnie.
— Obetrzyj krew, zanim zaschnie.
— Umyję wieczorem. Zostaw mnie, mówię.
Wóz toczył się dalej. Chłopiec nie wiedział, dokąd jadą. Żadne z nich
nigdy nie wiedziało i nie pytało, bo przecież zawsze dokądś musieli jechać,
gdzieś zawsze czekał na nich jakiś dom o dwa czy trzy dni jazdy. Pewno
ojciec już się ugodził na zbiory na innej farmie, zanim... Chłopiec znowu się
powstrzymał. Ojciec zawsze tak robił. Coś było w tej jego wilczej
niezależności, a nawet odwadze, którą objawiał w sytuacjach na pozór
prostych; coś, co robiło wrażenie na obcych — w jego wytrwałej, głodnej
drapieżności ludzie nie tyle widzieli chęć uniezależnienia się, ile wyczuwali,
że ta namiętna wiara w słuszność własnego postępowania może okazać się
korzystna dla wszystkich, których interesy zbiegały się z jego interesami.
Tej nocy obozowali w dąbrowie i brzeźniaku koło strumienia. Noce były
jeszcze chłodne, więc porąbali czyjś drewniany płot i rozpalili ogień — mały
ogień, nikły ogień, nędzny, oszczędny ogień. Ojciec zawsze rozpalał takie
ogniska. Innych nie palił nawet w trzaskające mrozy. Gdyby chłopiec był
starszy, może by to spostrzegł i zastanawiał się: dlaczego nie większy ogień?
Niby dlaczego człowiek, który nie tylko widział zniszczenia i zmienne losy
wojny, ale który posiadał wrodzony, chorobliwie beztroski stosunek do
cudzej własności, nie miał palić wszystkiego, co mu wpadnie w rękę? A może
w rozmyślaniach swoich chłopiec, gdyby nie był małym chłopcem, poszedłby
jeszcze krok dalej i znalazł odpowiedź: ten nędzny ogień jest owocem czte-
rech lat, tysiąca nocy spędzonych na ukrywaniu się po lasach przed ludźmi
w szarych lub niebieskich mundurach, ukrywaniu się po lasach z końmi
(zdobytymi końmi — jak je nazywał). A gdyby chłopiec był jeszcze starszy,
mógłby zrozumieć prawdziwy powód: żywioł ognia budził w sercu ojca jakiś
nurt głęboko ukryty, tak jak widok prochu i ba
gnetu budzi podobne uczucia w innych ludziach. Ogień to element
zapewniający człowiekowi bezpieczeństwo, a brak poczucia bezpieczeństwa
to brak powietrza, którym się oddycha, i dlatego ogniem nie wolno szastać,
trzeba traktować go z szacunkiem.
Teraz ani nigdy chłopiec nie myślał jednak o tym wszystkim, przez całe
swoje dotychczasowe życie patrzył tylko na nędzne ogniska. Ledwo jadł koło
ognia kolację z blaszanego talerza i prawie przy tym spal; wreszcie wyrwał go
z odrętwienia głos ojca. Chłopiec poszedł za czarnymi wyprostowanymi
plecami, za sztywnym i bezlitosnym kuśtykaniem, wspinał się po zboczu, aż
wyszedł na oświetloną gwiazdami drogę widząc nad sobą, na tle granatu
nieba, czarną sylwetkę ojca. Nie dostrzegał twarzy — miał przed oczami
płaski czarny kształt, zupełnie płaski, bezkrwisty; jakby wycięty z blachy i
ułożony w blaszane fałdy surdut nie na niego szyty; kształt przemawiający
ostrym blaszanym głosem, głucho, bez rezonansu, zupełnie jak blacha, w
którą się uderza.
— Byłeś gotów im powiedzieć. Powiedziałbyś im, gdyby cię spytali!
Chłopiec milczał. Ojciec trzepnął go w twarz dłonią na płask, mocno, ale
nie w uniesieniu, dokładnie tak samo, jak przed szopą trzepnął muły,
dokładnie tak samo, jak trzep- nąłby chłopca czy muły, żeby zabić siedzącą
na nich muchę; mówił bez złości, spokojnie:
— Dorastasz. Więc się ucz. Ucz się, że najważniejszą rzeczą są związki
krwi, myśl o nich, bo inaczej zostaniesz sam. Żaden z tych ludzi w sądzie nie
miałby nad tobą litości. Widziałeś, oni aż dyszeli, żeby mnie jakoś przyłapać,
tak ich złościło, że się wymykam.
Później, w dwadzieścia lat potem, chłopiec pomyślał sobie: „Gdybym mu
wtedy powiedział, że oni poszukiwali tylko prawdy i sprawiedliwości,
uderzyłby mnie jeszcze raz.” Teraz milczał. Nie płakał. Stał i milczał.
— Odpowiadaj! — odezwał się ojciec.
— Tak, ojcze — odparł.
Ojciec odwrócił się.
— Idź spać. Jutro będziemy na miejscu.
Następnego dnia byli na miejscu. Wczesnym popołudniem wóz stanął
przed dwuizbowym domkiem z surowych desek, domkiem takim samym jak
dziesiątek innych, w jakich już mieszkali, przed jakimi zatrzymywali się od
dziesiątka lat, jakie pamiętał chłopiec, i znowu jak w dziesiątku innych
wypadków matka z ciotką zeszły na ziemię i zaczęły rozładowywać rzeczy,
chociaż obie siostry chłopca, ojciec i brat dalej siedzieli na wozie.
— Nie nadaje się nawet na chlew — powiedziała jedna z sióstr.
— Przyzwyczaisz się. Mnie się podoba — odparł ojciec. — Złaźcie z
krzeseł i pomóżcie matce w robocie.
Siostry zeszły na ziemię, tęgie, ociężałe, oplątane tanimi wstążkami.
Jedna wyciągnęła z zawalonego rzeczami dna wozu latarnię, druga starą
zniszczoną szczotkę. Ojciec oddał lejce starszemu synowi i sztywno schodząc
po kole powiedział:
— Kiedy rozładują wóz, zaprowadź muły do stajni i nakarm je. — Potem
powiedział, a chłopcu zdawało się z początku, że mówi jeszcze do brata: —
Chodź ze mną.
—p Ja? — spytał.
— Tak — odparł ojciec. — Ty.
— Abner! — jęknęła matka.
Ojciec stanął i obejrzał się — ostry, przenikliwy wzrok spod srogiej
plątaniny siwiejących brwi.
— Muszę pogadać z człowiekiem, który począwszy od jutra przez
najbliższe osiem miesięcy ma zamiar być panem mojego ciała i duszy.
Zawrócili kawałek drogą. Tydzień temu — a raczej przed wczorajszą nocą
— chłopiec spytałby, dokąd idą. Ale dziś nie spytał. Wczoraj ojciec go
uderzył, a chociaż bił go i przedtem, nie tłumaczył, dlaczego to robi. Chłopcu
zdawało się, że uderzenie, jakie otrzymał, dalej trwało, i głos, jakim ojciec
potem do niego przemawiał, kamienny, przeszywający głos dalej drżał w
powietrzu, stokrotuie wzmocniony, nic nie wyjaśniając, nic nie
uświadamiając z wyjątkiem strasznego faktu, że młode lata chłopca są
ciężarem i choć jeszcze się nie Jiczą, są na tyle ważkie, że nie pozwa-
łają mu unieść się i uwolnić od świata, co przecież byłoby najlepsze, ale nie
na tyle ważkie, by go osadzić mocno na ziemi, uzbroić przeciwko
upokorzeniom i zmienić bieg wypadków.
Wreszcie zobaczył kępę dębów, cedrów, innych bujnych drzew i krzewów,
wśród których musiał stać dom, choć go jeszcze nie było widać. Szli wzdłuż
parkanu obrośniętego kapryfolium i białą pnącą różą, aż doszli do bramy
otwartej szeroko, wspartej na dwóch słupkach z cegły. Dopiero wtedy
chłopiec po raz pierwszy zobaczył dom stojący jakby u wierzchołka podjazdu
i w tej samej chwili zapomniał
0 ojcu, o strachu, o rozpaczy, a kiedy nawet przypomniał sobie, że idzie z
ojcem (który ani na chwilę się nie zatrzymał), nie powróciły już strach i
rozpacz, po prostu dlatego, że dotychczas wszystkie dwanaście razy
przeprowadzali się w biedne okolice małych pól, farm i domów i chłopiec
nigdy jeszcze nie widział tak wspaniałego dworu. „Wielki jak gmach sądu —
pomyślał i spłynęła nań fala spokoju
1 radości, jakiej nie potrafiłby wytłumaczyć słowami; był na to za młody. —
Oni są bezpieczni przed ojcem. Ludzie, których życie płynie w podobnym
spokoju i godności, są poza zasięgiem jego czynów. Nie uczyni im więcej
szkody niż osa bzykająca koło głowy, zdolna ukłuć raz jeden, krótko, i
koniec. Spokój i godność rozciągają się nawet na stajnie, stodoły i karmniki
należące do tego gospodarstwa, zabezpieczając je przed karłowatym ogniem,
który ojciec tak umie rozpalać...” Spokój, godność i radość rozpłynęły się,
gdy spojrzał ponownie na proste czarne plecy, zobaczył sztywne i niemal
nieuchwytne kuśtykanie ojca, którego sylwetki nie przytłoczyła wielkość
domu z tej prostej przyczyny, że nigdy, na żadnym tle, nie wydawał się
większy niż teraz, a obecnie, na tle podpartego kolumnami ganku, upodobnił
się jeszcze bardziej do płaskiego przedmiotu wyciętego niezdarnie z
cieniutkiej blachy i miało się wrażenie, że wystarczy obrócić go bokiem do
słońca, by przestał rzucać na ziemię cień. Przyglądając mu się chłopiec
zauważył, jak absolutnie prosto chodzi ojciec, na milimetr nie zbaczając
sztywną stopą z wytyczonej linii. Staje na kupce
świeżego nawozu niedawno pozostawionej na podjeździe przez konie, staje
na niej, chociaż z łatwością mógł ją ominąć zmieniając troszkę kierunek. Ale
spokój i radość zamgliły się tylko na chwilę, zjawiska tego chłopiec również
nie potrafiłby wyrazić słowami, szedł przed siebie jak urzeczony urokiem
domu, którego mógł pragnąć nie odczuwając najmniejszej zazdrości, nie
odczuwając żalu, a nade wszystko nie znanej mu wściekłej, spalającej
zazdrości, która rozsadzała czarno odzianego mężczyznę idącego przed nim.
„Może on czuje to samo co ja — myślał chłopiec. — Może on się teraz nawet
zmieni i nie będzie już taki, jaki był, bo wie, że nie ma przeciwko temu
żadnej siły?”
Znaleźli się na ganku. Teraz chłopiec usłyszał tępe klapanie sztywnej
stopy uderzającej o deski z nieuchronnością tykania zegara — dźwięk siłą
wyrastający ponad proporcję ciała dźwiganego na sztywnej stopie, ciała,
którego nie mogły nawet uczynić mniejszym białe, wielkie drzwi domu, przed
którymi stali, jakby osiągnęło już ono minimum nabrzmiałej złem objętości i
nic go już nie mogło więcej skurczyć — płaski wielki czarny kapelusz, surdut
z sukna niegdyś czarnego, ale obecnie przeświecającego barwą wyślizganej
zieleni odwłoków zdechłych much, podniesiony rękaw zbyt obszerny na
podniesioną rękę podobną do drapieżnego przygiętego szponu. Drzwi
otworzyły się nagle, chłopiec odgadł, że Murzyn obserwował ich przez cały
czas; stary Murzyn o szarych, przyczesanych włosach, w bawełnianej kurtce,
stanął w drzwiach tarasując przejście i powiedział:
— Wytrzyj nogi, biały człowieku, zanim tu wejdziesz. Majora i tak nie ma
w domu.
— Z drogi, czarnuchu — powiedział ojciec bez złości, odpychając drzwi i
Murzyna i wchodząc do domu w kapeluszu na głowie.
Chłopiec zobaczył na progu ślad sztywnej stopy, widział dalsze ślady na
jasnym dywanie, odciśnięte z mechaniczną, celową dokładnością przez
stopę, która posiadała (i okazywała) dwukrotnie większą siłę niż korpus.
Gdzieś za nimi Murzyn wołał: „Miss Lula! Miss Lula!”, i po chwili chło-
piec — jakby tonąc w ciepłej fali wrażeń, jakby oszołomiony miękkim łukiem
zgrabnych schodów pokrytych dywanem, migotliwym blaskiem
kryształowych świeczników, martwym połyskiem złotych ram — usłyszał
szybkie kroki i też ją zobaczył. Jeszcze nigdy w życiu nie widział takiej
kobiety. Kobieta w szarej, gładkiej sukni z koronką przy szyi i z fartuszkiem
wokół stanu, z rękawami podwiniętymi, ręcznikiem ocierająca z rąk
biszkoptowe czy tortowe ciasto, szła przez hall i wcale nie patrzyła na ojca,
tylko na ślady na jasnym dywanie, patrzyła z wyrazem niesłychanego
zdumienia.
— Mówiłem mu! — wykrzyknął Murzyn. — Mówiłem, żeby...
— Możecie wracać — powiedziała kobieta drżącym głosem. ■— Majora de
Spain nie ma w domu. Możecie sobie iść.
Ojciec chłopca nie odezwał się więcej. Nic więcej nie powiedział. Nawet nie
spojrzał na kobietę. Stał wyprostowany pośrodku dywanu, w kapeluszu na
głowie, nad oczami barwy nadbrzeżnych kamieni lekko drżały mu stalowe
skłębione brwi, krótkimi mierzonymi spojrzeniami lustrował wnętrze domu.
Potem równie mierzonym ruchem odwrócił się. Chłopiec widział, jak ojciec
okręca się na zdrowej nodze, martwą stopą zatacza łuk po ziemi, pozosta-
wiając ostatni blady ślad. Nie patrzył na ziemię, w ogóle ani razu nie spojrzał
na dywan. Murzyn trzymał drzwi otwarte. Potem je zamknął, za nimi zostało
histeryczne i nieartykułowane zawodzenie kobiety. Ojciec stanął u szczytu
schodów i na ostrej krawędzi stopnia oczyścił dobrze buty. Przy bramie
zatrzymał się po raz drugi i opierając cały ciężar ciała na sztywnej stopie
obejrzał się za siebie na dom. Stał tak chwilę.
— Ładny i biały, co? — powiedział. — To z potu. Z potu Murzynów. Może
dla niego jeszcze nie jest odpowiednio biały. Może potrzebny mu jest jeszcze
biały pot.
W dwie godziny później chłopiec rąbał właśnie drzewo za domem, w
którym matka, ciotka i obie siostry (oo, matka i ciotka tak, ale nie obie
siostry: nawet z tej odległości dochodził do chłopca stłumiony ścianami
głośny śmiech obu
dziewcząt pogrążonych w niepoprawnym leniwym bezru^ chu) stawiały piec,
żeby ugotować kolację, kiedy usłyszał tętent kopyt i zobaczył mężczyznę w
białym płóciennym ubraniu na pięknej gniadej klaczy, i poznał go od razu,
nim jeszcze zobaczył zwinięty dywan na łęku tłustego kasztanka
pociągowego, na którym jechał murzyński chłopak — poznał ściągniętą,
zagniewaną twarz na galopującym jeszcze koniu, nim zniknęła za rogiem
domu, gdzie ojciec i starszy brat siedzieli na dwu przechylonych krzesłach; a
po chwili, nim zdążył odłożyć siekierę, znowu rozległ się tętent kopyt i gniada
klacz pogalopowała z powrotem przez podwórze w stronę drogi. Potem ojciec
zaczął wołać jedną z sióstr, która zaraz pojawiła się w kuchennych drzwiach
idąc tyłem i ciągnąc zwinięty dywan po ziemi, a druga siostra szła za nią.
— Jeśli nie chcesz nieść, to przynajmniej ustaw balię — powiedziała
pierwsza.
— Hej, Sarty! — krzyknęła druga. — Ustaw balię!
W drzwiach pojawił się ojciec. Stanął na tle nędzy i wyglądał tak samo jak
poprzednio na tle zimnej doskonałości i bogactwa, wyższy ponad jedno i
drugie, a zza jego pleców wyglądała niespokojna twarz matki.
— Jazda, jazda! — powiedział ojciec. — Pomóż jej. Weź z drugiej strony.
Siostry schyliły się, roztyłe, leniwe. Schylając się pokazały niewiarygodne
ilości wyblakłego materiału w oplocie tandetnych wstążek.
— Gdybym tak strasznie ceniła dywan, żeby go targać aż z Francji, to
bym go nie trzymała tam, gdzie wszyscy ludzie by po nim chodzili —
powiedziała pierwsza.
Podniosły dywan.
— Ja to zrobię, Abner — powiedziała matka.
— Wracaj do domu i szykuj kolację — odparł ojciec. — Ja się tym zajmę.
Przez całe popołudnie chłopak przyglądał się zza stosu drzewa.
Rozwinięty dywan leżał w kurzu koło parującej balii, obie siostry pochylały
się nad nim z letargiczną niechęcią, nad nimi z kolei stał ojciec, nieubłagany
i ponury,
popędzając je bez podnoszenia głosu. Chłopak czuł ostry 1 zapach robionego
w domu mydła, jakiego używały, widział matkę, która raz podeszła do drzwi,
żeby spojrzeć na dziew- I czyny nie tyle już z niepokojem, co prawie z
rozpaczą, widział, jak ojciec obraca się w jego kierunku, więc zaczął machać
siekierą i kątem oka widział, jak ojciec bierze z ziemi płaski odprysk polnego
kamienia, ogląda go uważnie i podchodzi do balii i tym razem matka już nie
wytrzymała:
— Abner, Abner, proszę cię, nie rób tego. Abner!
Potem chłopiec skończył robotę. Zapadł zmrok; zaczęły
hałasować lelki, zapachniała kawa z izby, w której będzie można niedługo
zjeść zimne resztki z południowego posiłku, chociaż kiedy wszedł do domu,
domyślił się, że znowu piją kawę tylko dlatego, że pali się ogień pod
kominem, przed którym na dwóch krzesłach suszył się dywan. Na dywanie
nie było śladów stóp ojca. W ich miejsce pojawiły się blade golizny
wytyczające jakby erratyczny szlak lilipuciej maszyny do strzyżenia
trawników.
Dywan wisiał na krzesłach, kiedy jedli zimną kolację i kiedy szli spać,
kładąc się bez ładu i składu tu i tam, w obu izbach, matka w jednym łóżku,
w którym później położy się i ojciec, starszy brat w drugim, zaś chłopiec,
ciotka i obie siostry na siennikach na ziemi. Ojciec się jeszcze nie kładł.
Ostatnie, co chłopiec zapamiętał z tego wieczoru, to kontur płaskiego
szerokiego kapelusza i sylwetka w surducie pochylająca się nad dywanem, i
wydawało się, że nie zamknął jeszcze oczu, kiedy ta sama sylwetka pochyliła
się nad nim, a tuż za nią palił się ogień i sztywna stopa zaczęła wybijać go ze
snu.
— Przyprowadź muła — powiedział ojciec.
Kiedy chłopiec wrócił z mułem, ojciec stał w czarnym otworze drzwi,
dywan miał przerzucony przez ramię.
— Ty nie będziesz jechał? — spytał chłopiec.
— Nie. Daj nogę.
Zgiął nogę w kolanie, wsparł ją na dłoni ojca, podrzuciła go w powietrze
zadziwiająco sprężysta siła, chłopiec uniósł się wraz z ręką, aż osiadł na
grzbiecie muła (kiedyś mieli siodło, chłopiec to jeszcze dobrze pamiętał,
chociaż nie przy-
pominął sobie, kiedy je mieli i gdzie), a przed nim znalazł się, zarzucony
równie bez wysiłku, zwinięty dywan.
W świetle gwiazd szli tą samą drogą co po pohidniu, szli pod górę pylastą
ścieżką pachnącą kapryfolium, minęli bramę i zagłębili się w czarny tunel
podjazdu, na którego końcu stał ciemny dom. Chłopiec siedział na mule,
czuł chropowatą powierzchnię zwiniętego dywanu.
— Pomóc ci? — spytał szeptem.
Ojciec nie odpowiedział, słychać było tylko głuche kuśtykanie sztywnej
stopy po drewnianej werandzie, odmierzające czas jak w zegarze, z tak
bezwstydną przesadą w stosunku do ciężaru, który dźwigała. Dywan zsunął
się, nie spadł (chłopiec widział to nawet w ciemnościach), z pleców ojca i
uderzył z łoskotem w kąt między ścianą i podłogą werandy; łoskot rozszedł
się zadziwiająco głośno, a potem znowu słychać było tylko kuśtykanie,
głuche, miarowe. W domu zapaliło się światło, chłopiec miał nerwy napięte
jak postronki, oddychał równo i cicho, może tylko troszkę szybciej niż
zwykle, chociaż twarde kuśtykanie nie zmieniło tempa, nie zdradzało śladu
przyspieszenia, rozlegało się tylko coraz niżej, dalej od werandy. Chłopiec
widział dokładnie sylwetkę ojca.
— Może teraz wsiądziesz? — spytał szeptem. — Możemy obaj jechać.
Po domu wędrowało światło, raz jaśniejsze, raz ciemniejsze. „On schodzi
teraz ze schodów” — pomyślał chłopiec. Podjechał do rampy, po chwili ojciec
siedział już z tyłu, chłopiec szarpnął lejce, ale nim zwierzę zdołało zerwać się
do kłusa, pojawiła się chuda ręka, gruzłowata dłoń i ściągnęła lejce.
Kiedy na wschodzie pojawiły się pierwsze promienie słońca, wyszli z
pługiem w pole. Ale dopiero kiedy chłopiec wrócił, by wyprowadzić ze stajni
gniadą klacz, usłyszał jakieś odgłosy i zobaczył, że coś się dzieje — zobaczył
jeźdźca bez kołnierzyka i bez nakrycia głowy, trzęsącego się z wściekłości,
mówiącego drżącym z podniecenia głosem, takim samym, jakim przedtem
mówiła kobieta w białym domu, ale ojciec tylko raz podniósł głowę i
pokuśtykał do
muła, którego przedtem kiełzał, i jeździec mówił dalej do pleców
oddalających się od niego:
— Czy zdajesz sobie sprawę, żeś zupełnie zniszczył dywan? Czy nikt ci
nie powiedział, żadna z kobiet... — Urwał rozdygotany, zdenerwowany,
chłopiec przyglądał mu się ciekawie, starszy brat stał oparty o wrota stajni i
coś żuł mrugając przy tym wolno, miarowo bezmyślnymi oczyma. — Ten
dywan kosztował sto dolarów, a tyś nigdy w życiu nie widział stu dolarów. I
nigdy nie zobaczysz. Obciążę cię dwudziestoma buszlami kukurydzy na
poczet twoich zbiorów. Dopiszę ten warunek do umowy. Przyjdziesz podpisać
umowę do kantoru. To nie pocieszy pani de Spain, ale może ciebie nauczy
wycierania nóg przed wejściem do jej domu.
I potem jeździec odjechał. Chłopiec spojrzał na ojca, który dalej się nie
odzywał ani nawet nie podnosił głowy, tylko poprawiał kantar muła.
— Tata! — powiedział chłopiec. Ojciec spojrzał na syna. Twarz miał
nieprzeniknioną, spod krzaczastych brwi łyskały zimno szare oczy. Nagle
chłopiec rzucił się do niego i równie nagle stanął. — Przecież czyściłeś, jak
mogłeś! — wykrzyknął. — Jeśli on to chciał mieć inaczej zrobione, mógł ci
powiedzieć jak, no nie? Nie dasz mu dwudziestu buszli kukurydzy!
Zabierzemy kukurydzę i schowamy ją! Ja będę pilnował...
— Czy powiesiłeś chomąto, jak ci kazałem? — spytał ojciec.
— Nie. Jeszcze nie.
— To powieś.
Zdarzenie to miało miejsce we środę. Do końca tygodnia chłopiec ciężko
harował, wykonując każdą robotę w granicach swoich możliwości i sił i wiele
innych rzeczy przekraczających te granice, a nikt nie potrzebował go ani
popędzać, ani nawet dwa razy powtarzać tego samego polecenia.
Odziedziczył to po matce, z tą jednak różnicą, że niektóre czynności lubił
spełniać, na przykład lubił rozłupywać szczapy małą siekierką, którą ciotka i
matka skądś dostały czy też kupiły mu na Gwiazdkę za jakieś zaoszczędzone
pie
niądze. W towarzystwie obu starszych kobiet (a jednego popołudnia nawet i
siostry) zbudował pomieszczenia dla prosiaka i krowy, które otrzymali w
ramach umowy zawartej przez ojca, a jednego popołudnia, podczas
nieobecności ojca, który gdzieś wyjechał na mule, poszedł w pole.
Orali teraz środkowy spłachetek, brat prosto prowadził pług, chłopiec
trzymał lejce i poganiał ciągnącego z wysiłkiem muła, czarna żyzna ziemia
osypywała się chłodna i wilgotna na bose stopy chłopca; chłopiec myślał:
„Może tu już zostaniemy. Może nawet tych dwadzieścia buszli kukurydzy,
które są bardzo wysoką ceną za dywan, okaże się tanią ceną za to, żeby
ojciec przestał być tym, czym zawsze był.” Chłopiec myślał, rozmarzył się i
brat musiał ostro na niego krzyknąć, żeby zajął się mułem. „Może on nawet
nie zabierze tych dwudziestu buszli? Może wszystko się doda, wyrówna i
skasuje — kukurydza, dywan, pożar, strach, smutek, ciągłe rozdzieranie w
dwie strony przez dwa zaprzęgi mułów — zniknie na zawsze pogrzebane, na
wieki pogrzebane.”
I przyszła sobota. Chłopiec wyjrzał spod muła, którego zaprzęgał, i
zobaczył ojca w czarnej marynarce i kapeluszu.
— Nie ta uprząż — powiedział ojciec. — Zaprzęgowa.
W dwie godziny potem, siedząc na dnie wozu za ojcem i bratem, którzy
powozili, kiedy wóz skręcił na szosę, chłopiec zobaczył obmyte z farby stare
szalowanie sklepu, z podartymi reklamami tytoniu i medykamentów, a pod
słupkami werandy pokryte kurzem powozy i osiodłane konie. Wszedł po
uginających się stopniach za ojcem i bratem i znowu rozstąpiły się przed
nimi ciche, uważne twarze, aby mogli przejść. Za sosnowym stołem siedział
mężczyzna w okularach i chłopiec bez mówienia wiedział, że to jest sędzia;
spojrzał z nienawiścią, gorączkowo, z ponurym zacięciem na mężczyznę,
który dziś był w kołnierzyku i w krawacie, a którego poprzednio widział tylko
dwa razy w życiu, i to w dodatku na galopującym koniu. Na twarzy męż-
czyzny malowała się nie tyle wściekłość, co zupełne niedowierzanie, a
chłopiec nie wiedział, że to było zdumienie spowodowane niewiarygodnym
faktem pozwania go do sądu
przez własnego dzierżawcę, więc podbiegł do ojca, przywarł doń i krzyknął w
stronę sędziego:
— On tego nie zrobił! On nic nie spalił!
— Wracaj do wozu — powiedział ojciec.
— Spalił? — zdziwił się sędzia. — Więc dywan został również spalony?
— Kto to powiedział, kto twierdzi, że spalony? — spytał ojciec. — Wracaj
do wozu — powtórzył do chłopca.
Ale chłopiec wycofał się tylko na tył sali, równie zatłoczonej jak tamta,
tym razem nie usiadł, stanął ściśnięty nieruchawym tłumem, słuchając
dialogu.
— Twierdzicie, że dwadzieścia buszli kukurydzy to za duże
odszkodowanie za dywan?
— On przyniósł mi ten dywan i powiedział, żebym wyczyścił z niego
ślady. Wyczyściłem ślady i odniosłem dywan.
— Ale nie odnieśliście dywanu w tym samym stanie, w jakim był przed
zrobieniem na nim śladów.
Ojciec nie odpowiedział i chyba przez pół minuty słychać było w szopie
tylko oddechy, w powietrzu nabrzmiałym skupioną uwagą.
— Nie odpowie pan na to pytanie, panie Snopes?
Ojciec dalej milczał.
— Udowodnię panu, panie Snopes, udowodnię, że jest pan winny
uszkodzenia dywanu majora de Spain. Z drugiej strony dwadzieścia buszli
kukurydzy wydaje mi się zbyt wysoką karą do zapłacenia w pańskich
warunkach. Major de Spain twierdzi, że dywan kosztował sto dolarów. Sierp-
niowa kukurydza będzie warta około pięćdziesięciu centów buszel. Wydaje
mi się, że jeżeli major de Spain może ponieść dziewięćdziesiąt dolarów straty
na czymś, za co płacił gotówką, może ponieść i dziewięćdziesiąt pięć, a pan
tym bardziej może zapłacić pięć dolarów, których pan nawet jeszcze nie
zarobił. Zasądzam więc na rzecz majora de Spain kwotę odpowiadającą
wartości dziesięciu buszli kukurydzy, co należy uwidocznić w umowie i co
zostanie uregulowane przez pana z pańskich zbiorów w odpowiednim czasie.
Zamykam przewód.
Nie zajęło to dużo czasu, poranek jeszcze nie zbliżył się wiele do południa.
Chłopiec myślał, że teraz wrócą do domu i może wyjdą pracować w pole, bo
przecież byli opóźnieni, znacznie opóźnieni w stosunku do innych
dzierżawców. Ale ojciec poszedł za wóz, skinieniem ręki dał znać starszemu
bratu, żeby szedł za nim, przeciął drogę w kierunku kuźni naprzeciwko,
chłopiec plątał się ojcu pod nogami, wybiegał przed niego, powtarzał w
kółko, wyszeptywał w stronę ściągniętej, spokojnej twarzy pod znoszonym
kapeluszem:
— Nie damy mu i dziesięciu buszli kukurydzy! Nie damy mu ani jednego
buszla. Wiesz, co zrobimy... — powtarzał, póki ojciec na chwilę nie spojrzał
na niego; twarz miał zupełnie spokojną, szare splątane brwi zwisały mu nad
zimnymi oczyma i odezwał się głosem nieomal przyjemnym, prawie
łagodnym:
— Tak sądzisz? No, w każdym razie poczekamy do zbiorów, zobaczymy.
Reperacja wozu — wstawienie paru szprych i umocowanie obręczy — nië
zajęła wiele czasu, umocowanie obręczy polegało po prostu na wjechaniu w
strumyk za kuźnią i postaniu trochę w wodzie, muły też od czasu do czasu
zanurzały łby w wodę, chłopiec siedział na koźle trzymając lejce luźno w
ręku, spoglądając na stoki ponad zakopconą kuźnią, gdzie walił kowalski
młot i gdzie siedział ojciec, siedział swobodnie albo sam coś mówiąc, albo
słuchając, siedział tam jeszcze, gdy chłopiec wyprowadził ociekający wodą
wóz na brzeg i zatrzymał go przed kuźnią.
— Zaprowadź je w cień i uwiąż — rozkazał ojciec.
Chłopiec wykonał polecenie i wrócił. Ojciec, kowal i trzeci mężczyzna
siedzieli w kucki pod drzwiami kuźni i rozmawiali o zbiorach i zwierzętach;
chłopiec też przykucnął w pachnącym amoniakiem kurzu pełnym łusek rdzy
i starych haceli, słuchał długiej, leniwej opowieści ojca, opowieści z czasów
poprzedzających jeszcze urodzenie starszego syna. Z czasów, kiedy był
zawodowym handlarzem koni. A potem ojciec wstał, podszedł do chłopca,
stanął pod wiszącymi na kuźni strzępami afisza cyrku, który tu był w ze
szłym roku, wpatrzył się w szkarłatne konie, niewiarygodne pozy akrobatów,
kuse kostiumy woltyżerek, w namalowane uśmiechy cyrkowców i powiedział:
— Czas na obiad.
Ale nie pojechali na obiad do domu. Chłopiec podpierając ścianę koło
brata widział, jak ojciec wychodzi ze sklepiku i z papierowej torebki wyciąga
kawałek sera, dzieli go dokładnie i uważnie scyzorykiem na trzy części i
potem z tej samej torebki wyjmuje suchary. Wszyscy trzej rozłożyli się na
niskim ganku i w milczeniu wolno jedli; potem wrócili do sklepiku i z
blaszanki pili letnią wodę, która pachniała cedrowym wiadrem i młodymi
brzozami. I ciągle nie wracali do domu. Tym razem poszli na koński targ. Na
wysokim parkanie z podłużnie ułożonych bierwion stali albo siedzieli
mężczyźni, albo chodzili obok, a zza parkanu pojedynczo wychodziły konie,
oprowadzano je stępa, kłusem, tam i z powrotem po drodze, handlowano
sennie, zamieniano się, słońce zaczęło skręcać ku zachodowi, a oni we trójkę
słuchali i przyglądali się, starszy brat mętnym wzrokiem, żując jak zwykle
tytoń, ojciec od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę na temat tego czy
innego konia, uwagę skierowaną właściwie do nikogo.
Do domu wrócili po zachodzie słońca. Zjedli kolację przy świetle lampy, a
potem chłopiec siedząc na progu obserwował nadejście pełnej nocy i słuchał
rechotu żab, póki nie przerwał mu głos matki:
— Abner, nie, nie! O Boże! Abner!
Wtedy wstał, obrócił się i przez drzwi zobaczył inne światło. Na stole stała
butelka, w niej zapalona świeczka, ojciec, w tużurku i kapeluszu, zarazem
godny i komiczny, jakby przebrał się w celu dokonania wstrętnego, lecz i
ceremonialnego gwałtu, przelewał naftę z lampy do pięciogalono- wej bańki,
z której poprzednio lampę napełniono, a matka ciągnęła go za rękaw, aż
ojciec przełożył lampę do drugiej ręki i odepchnął matkę od siebie, do ściany,
nie dziko i brutalnie, ale zdecydowanie; matka podparła się rękami
o ścianę, żeby utrzymać równowagę, otworzyła usta, na twarzy miała ten
sam wyraz beznadziejnej rozpaczy, jaki
przebijał w jej głosie. Potem ojciec zobaczył chłopca stojącego w drzwiach.
— Idź do stajni i przynieś mi tę bańkę nafty, którą smarowaliśmy wóz
— rozkazał.
Chłopiec nie ruszył się. Spytał:
— Co ty robisz?
— Przynieś mi tę bańkę — powtórzył ojciec. — Jazda!
Chłopiec oderwał się od drzwi, biegł, biegł przez podwórze w stronę stajni:
stare przyzwyczajenie, związki krwi,
* których sobie nie wybrał, którymi został skuty na chy- bił-trafił, którymi
krew płynęła od bardzo dawna (i kto wie gdzie, kto wie, w jakim tętnie
występku, gwałtu i zbrodni), nim dopłynęła do jego żył. „Mógłbym biec
tak dalej — myślał. — Mógłbym biec i nie odwrócić się więcej, nie oglądać
więcej jego twarzy. Ale nie mogę. Nie mogę!” Złapał pokrytą rdzą puszkę,
chlupotał w niej płyn, pobiegł ku domowi, a potem wleciał do domu;
słyszał chlipanie matki w sąsiednim pokoju, gdy wręczał bańkę ojcu.
— Nie poślesz nawet Murzyna?! — wykrzyknął. — Wte- „ dy
przynajmniej posłałeś Murzyna!
Tym razem ojciec go nie uderzył. Ale ręka mignęła jeszcze szybciej niż
cios, ta sama ręka, która w ułamku se- . kundy postawiła blaszankę na
stole, postawiła ją tam niemal z pieszczotliwą troską, by zaraz pomknąć od
niej ku chłopcu tak szybko, że nie nadążył za nią wzrokiem, chwyciła go z
tyłu za koszulę, uniosła w górę wcześniej, nim puścił przyniesioną bańkę;
zobaczył nad sobą dziką, zapierającą dech twarz, usłyszał nad swoją głową
martwy, zimny głos skierowany do starszego brata, który stał oparty o stół
żując tytoń, z ruchu żuchw podobny do krowy.
— Przelej naftę z małej bańki do większej i idź. Dogonię cię.
— Lepiej przywiąż go do łóżka — poradził brat.
— Rób, co ci każę — powtórzył ojciec. Twarda, koścista dłoń, trzymając
w garści koszulę między łopatkami, pchnęła chłopca odrywając mu niemal
stopy od ziemi, pchnęła go przez całą długość jednego pokoju do drugiego, w
stronę
■ sióstr siedzących z rozstawionymi nogami na dwu krze-
słach pod zimnym piecem, w stronę matki i ciotki skulonych koło siebie na
łóżku; ramię ciotki obejmowało plecy matki.
— Przytrzymaj go — rozkazał ojciec. Ciotka zrobiła nagły ruch. — Nie ty
— rzucił ojciec. — Lennie. Trzymaj go mocno. Ty go masz trzymać. — Matka
ujęła chłopca za przegub. — Trzymaj go lepiej. Jeśli się wyrwie, to wiesz, co
gotów narobić? Pójdzie do nich. — Ruchem głowy wskazał drogę. — Może
lepiej go zwiążę...
— Będę go trzymała — szepnęła matka.
— No, pamiętaj! — Ojciec poszedł, sztywna stopa odmierzała równo kroki
po deskach podłogi, wreszcie zamilkła.
Chłopiec zaczął się szarpać. Matka trzymała go mocno obiema rękami,
wyrywał się i rzucał. On wreszcie okaże się silniejszy — zdawała sobie z tego
sprawę. Ale nie miała czasu czekać.
— Puść mnie! — krzyknął. — Nie chcę cię uderzyć!
— Puść go — powiedziała ciotka. — Przysięgam Bogu, że jeśli go nie
puścisz, ja pójdę tam za niego.
— Nie mogę! Nie mogę! — jęczała matka. — Sarty! Sar- ty! Nie, nie!
Pomóż mi, Lizzie!
Wreszcie się wyrwał. Ciotka rzuciła się na niego, ale za późno. Zawirował
w biegu, matka potknęła się i padła na kolana, wołając do siedzącej bliżej
córki: „Neta! Trzymaj go!” Ale i to było za późno, córka (a córki były bli-
źniaczkami i sprawiały wrażenie tucznych sztuk, każda obłożona mięsem i
tłuszczem ważyła tyle, ile dwoje pozostałych dorosłych osób z rodziny) nie
zdążyła podnieść się z krzesła, obróciła jedynie twarz, na kilka mgnień oka
ukazując chłopcu rozlane rysy młodej niewiasty nie ściągnięte nawet
grymasem zdziwienia, najwyżej ubarwione wyrazem krowiego
zainteresowania. I już go nie było w pokoju, nie było go w domu, pędził w
drobnym kurzu przykrytej kopułą gwiazd drogi i w ociężałym zapachu
kapry- folium, pod rozbieganymi stopami blada wstęga rozwijała się ze
straszną powolnością, wreszcie wpadł w bramę, skręcił na podjazd, pędził
dalej z ogniem w piersiach i z wa
lącym sercem, pędził w stronę oświetlonego domu i oświetlonych drzwi. Nie
zapukał, wpadł do środka z trudem łapiąc oddech, niezdolny przez chwilę do
wypowiedzenia słowa, zobaczył przed sobą zdziwioną twarz Murzyna w
bawełnianej kurtce, nie zdawał sobie wprost sprawy, kiedy Murzyn się
pojawił.
— De Spain! — wykrzyknął ciężko dysząc. — Gdzie jest?... — kiedy nagle
zobaczył i białego mężczyznę, który pojawił się w białych drzwiach w głębi
hallu. — Stodoła! — krzyknął. — Stodoła!
— Co?! — zawołał biały mężczyzna. — Stodoła?
— Tak! — krzyknął chłopiec. — Stodoła!
— Trzymaj go! — zawołał biały mężczyzna.
Ale i teraz było za późno. Murzyn złapał rąbek koszuli, ale cały rękaw
osłabiony praniem oderwał się, chłopiec wypadł z drzwi i pognał znowu
podjazdem, właściwie nie przestał biec nawet wtedy, gdy wykrzykiwał tamte
słowa w twarz białego mężczyzny.
Za sobą słyszał wołanie białego mężczyzny: „Konia! Podawajcie konia!” —
i przez sekundę miał chęć skręcić na ukos przez park i wydostać się na
drogę przez mur, ale nie znał przecież parku i nie wiedział, jak wysoki jest
obrośnięty winem mur, wolał więc nie ryzykować. Pędził dalej podjazdem, w
głowie szumiała mu krew, brakowało oddechu. Po chwili wypadł z powrotem
na drogę, chociaż nawet tego nie zauważył. I nic nie słyszał: galopująca klacz
prawie go dopędziła, nim ją usłyszał, ale i wtedy nie zboczył z drogi, jak
gdyby gnała go dalej konieczność i beznadziejna rozpacz przypinała mu
skrzydła; czekał do ostatniej sekundy, nim rzucił się w zarośnięty zielskiem
rów przy drodze, koń minął go w pędzie, przez chwilę rysując się rozszalałą
sylwetką na tle gwiazd ułożonych w spokojnym, wczesnym granacie letniego
nieba, które — jeszcze nim zniknęły z niego sylwetki jeźdźca i konia —
zabarwiło się nagle od horyzontu w górę: wysoka, wirująca, bezdźwięczna,
niewiarygodna kolumna ognia stapiająca gwiazdy; chłopiec wypełzł znowu
na drogę, biegł dalej, chociaż wiedział, że jest już za późno, biegł dalej, kiedy
nawet
usłyszał strzał, a potem jeszcze dwa dalsze strzały, zatrzymał się wreszcie
zupełnie bezwiednie, nawet nie wiedząc, że już nie biegnie, i krzycząc: „Tato,
tato!” — i zrywając się do dalszego biegu równie bezwiednie, jak poprzednio
stanął, potykając się, przewracając o kamienie, podrywając dalej do biegu,
oglądając się przez ramię na łunę, wbiegając między niewidoczne drzewa,
dysząc, łkając sucho i krzycząc: „Tato, tato!”
Północ zastała go na grzbiecie wzgórza. Nie wiedział, że jest północ, i nie
wiedział, jak daleko zaszedł. Za nim nie było już łuny. Chłopiec siedział
odwrócony tyłem do miejsca, które od czterech dni nazywał swoim domem,
twarz obrócił w kierunku ciemnych drzew, między którymi się skryje, kiedy
odzyska oddech, mały chłopiec, trzęsący się w chłodnych ciemnościach
nocy, kurczący się w resztkach przegniłej koszuliny; rozpacz i żal nie
układały się już więcej we wrażenia strachu, pozostawały tylko rozpaczą i ża-
lem. „Ojciec, mój ojciec!” — myślał.
— On był odważny! — krzyknął nagle głośno, ale nie bardzo głośno, nie
głośniej, niż brzmi szept: — Był odważny. Był na wojnie. Był w kawalerii
pułkownika Sar- torisa — bo nie wiedział, że jego ojciec poszedł na wojnę
jako żołnierz najemny w doskonałym, starym, europejskim znaczeniu tego
słowa, nie nosił munduru, nie uznawał żadnego autorytetu i nie ślubował
wierności żadnemu człowiekowi ani żadnej armii, poszedł na wojnę jak sam
Mal- brough, po łup: nie miało dla niego znaczenia, czy łupił swoich, czy
wroga.
Gwiazdy wolno przesuwały się po niebie. Za chwilę zacznie świtać, potem
wzejdzie słońce i chłopiec poczuje głód. Ale to już będzie jutro, teraz czuł
tylko chłód, a chłód minie, gdy zacznie iść. Oddech miał już swobodniejszy,
postanowił więc wstać i iść dalej, ale potem stwierdził, że wstając chyba
zasnął, bo zobaczył od razu wschód, noc się prawie skończyła. Wnioskował
to po krzyku lelków, które znajdowały się teraz wszędzie między ciemnymi
drzewami, niestrudzone, niemilknące, obojętne na ustępowanie nocy dniowi,
ptaki coraz głośniej skrzeczały, coraz przeciągłej
i głośniej. Chłopiec wstał. Czuł sztywność w stawach, ale od chodzenia
sztywność tak samo minie jak i chłód, a niedługo wzejdzie słońce. Ruszył w
dół wzgórza, w stronę ciemnego lasu, w którym płynne srebrne głosy ptaków
wzywały się nieustannie — szybkie uderzenia niespokojnych serc późnej
nocy wiosennej. Chłopiec nie oglądał się za siebie.
Przełożył Jan Zakrzewski
Gonty dla Pana Boga

Tato wstał dobrą godziną przed świtem, wsiadł na muła i pojechał do


Killegrewów pożyczyć ośnik i młot. Powinien był wrócić w czterdzieści minut,
ale słońce zdążyło wzejść, ja wydoiłem i nakarmiłem krowę i jadłem już
śniadanie, kiedy tato wrócił, a muł nie tylko miał pianę na pysku, ale ledwo
stał na nogach.
— Polowanie na lisy! — powiada tato. — Polowanie na lisy!
Siedemdziesięcioletni mężczyzna, dwiema stopami i jednym kolanem w
grobie, włóczy się całą noc po górach i powiada, że słucha odgłosów
polowania na lisy, chociaż jest głuchy jak pień i nie usłyszałby nic, chyba
żeby psy zaszczekały mu prosto w trąbkę przy uchu. Daj mi śniadanie —
powiada do matki. — Whitfield stoi tam już od Bóg wie kiedy z zegarkiem w
ręku i jest wściekły jak osa.
I stał rzeczywiście. Pojechaliśmy pod kościół i nie tylko stał tam szkolny
autobus Solona Szybkiego, ale i stara klacz pastora Whitfielda też.
Przywiązaliśmy muła do słupa, zawiesiliśmy nasz garnek z obiadem na
gałęzi, no i tata z ośnikiem, młotem i klinami Killegrewa, a ja z naszą
siekierą poszliśmy pod drzewa, gdzie Solon i Homer Book- wright z
ośnikami,'młotami i klinami siedzieli na dwóch przewróconych wyżynkach, a
pastor Whitfield stał akurat tak, jak tato powiedział, w sztywnej koszuli i
czarnym kapeluszu, i czarnych spodniach, w krawacie, i w ręku trzymał
zegarek. Zegarek był złoty i w porannym słońcu wyglądał jak wyrośnięta
dynia.
.1 m«Hiia« ?
— Spóźniliście się — powiada.
Więc tato powtórzył jeszcze raz, że stary Killegrew całą noc polował na
lisy i nikt w jego domu nie mógł pożyczyć ośnika i młota, bo została tam
tylko pani Killegrew i kucharz, i kucharz nie chciał pożyczyć narzędzi
Killegrewa, a pani Killegrew jest bardziej głucha niż pan Killegrew, i jakby
nawet ktoś przyleciał i powiedział, że pali się dom, toby się dalej bujała w
swoim fotelu i powiedziała, że właśnie sobie też tak pomyślała, chyba żeby
jeszcze przedtem kazała kucharzowi poszczuć psami tego, co przyszedł, za-
nimby zdążył się odezwać.
— Mogłeś wczoraj pożyczyć ośnik — powiada Whitfield. — Od miesiąca
wiesz, że na dziś wypada ten jeden dzień z całego lata obiecany na pomoc
przy kładzeniu dachu na domu boskim.
— Spóźniliśmy się przecież tylko dwie godziny — powiada tato. — Mam
nadzieję, że Pan nam wybaczy. Zresztą Jego nie obchodzi czas, tylko
zbawienie.
Whitfield nawet nie czekał, aż tato skończy, od razu zrobił się jakiś
wyższy i krzyknął na tatę, jakby się chmura urwała:
— Pana Boga nie obchodzi ani jedno, ani drugie. Po co miałyby Go
obchodzić rzeczy, które sam już posiada? I nie wiem też, dlaczego miałby
łaskawym okiem patrzeć na nędzne dusze ludzi, którzy, jak potrzeba, nie
potrafią nawet pożyczyć narzędzi koniecznych do zrobienia paru gontów na
Jego kościół. Może dlatego, że On ich stworzył. Może powiedział sobie:
„Stworzyłem ich, sam nie wiem po co, ale skoro już to uczyniłem, zakaszę
rękawy i zacznę ich zbawiać, chcą tego czy nie chcą!”
Ale nie o to teraz chodziło i chyba pastor Whitfield też to wiedział, tak
samo jak i pewno dobrze wiedział, że ze stania w miejscu nic nie wyjdzie.
Więc schował do kieszeni zegarek i skinął na Solona i Homera, żeby wstali, i
wszyscy zdjęliśmy czapki z wyjątkiem pastora, a on obrócił twarz do słońca,
zamknął oczy, a jego brwi wyglądały jak wielkie popielate gąsienice leżące na
skraju skały.
— O Panie! — powiedział. — Pomóż im ciąć równe, pro-
ste gonty, bo to są gonty dla Ciebie, Panie! — Potem otworzył oczy i znowu
spojrzał na nas, głównie na tatę, odwiązał swoją klacz, sztywno i powoli ją
dosiadał, jak to stary, i pojechał.
Tato odłożył ośnik i młot, trzy kliny ustawił w równy rząd i wziął do ręki
siekierę.
— No, panowie! — powiada. — Zaczynamy. Jesteśmy spóźnieni.
— Ja i Homer nie jesteśmy — powiada Solon. — Byliśmy tutaj cały czas.
— Teraz Homer i Solon nie siedzieli na wyżynkach, tylko na piętach. Wtedy
zobaczyłem, że Homer robi nacięcia na kiju. Nie zauważyłem tego przedtem.
— Dwie godziny z okładem tu jesteśmy — powiada Solon.
Tato jeszcze tak trochę się pochylał trzymając siekierę.
— Bliżej będzie godziny — powiada. — Ale dla świętego spokoju może być
dwie. I co z tego?
— Dla jakiego świętego spokoju?
— Już dobrze — powiada tato. — Dwie godziny. I co z tego?
— To wynosi sześć godzinnych jednostek roboczych, bo nas miało być
trzech — powiada Solon. — Trzy roboczogo- dziny razy dwa.
Kiedy Fundusz Bezrobocia powstał w okręgu Yoknapa- tawpha i zaczął
rozdawać pracę, jedzenie i materace, Solon pojechał do Jefferson, żeby też to
dostać. Jeździł tam swoim szkolnym autobusem, a właściwie ciężarówką, co
rano dwadzieścia dwie mile, i wracał tego samego dnia wieczorem. Przez cały
tydzień tak jeździł, zanim się nie przekonał, że żeby dostać te materace i
jedzenie, musi przepisać swoją farmę na kogoś innego i nie może mieć tego
szkolnego autobusu, chociaż go sam zbudował. Więc jak jednego wieczoru
wrócił z Jefferson, to już tam więcej nie pojechał i od tego czasu lepiej nic
przy nim nie mówić
o tym Funduszu, chyba żeby się szukało zaczepki, chociaż od czasu do
czasu wyskakiwał z czymś takim obliczonym w jednostkach roboczych, jak
na przykład teraz.
— Straciliśmy sześć roboczogodzin — powiada.
— Z których cztery ty i Homer mogliście już przepracować czekając na
mnie — powiada tato.
— Wcale nie mogliśmy — powiada Solon. — Obiecaliśmy pastorowi trzy
dwunastogodzinne jednostki robocze przez dwie jednostki dzienne roboty,
żeby położyć trochę nowych gontów na kościele. Siedzimy tu od wschodu
słońca i czekamy na trzecią jednostkę roboczą, żeby można było zacząć. Nic
się nie znasz na nowych metodach pracy, a te nowe metody zalały już kraj i
w ciągu ostatnich lat rozwinęły go bardzo poważnie.
— Jakie nowe metody? — pyta tato. — Ja tam wiem tylko o jednej
metodzie: robi się, aż się skończy, i póki się nie skończy, robi się dalej.
Homer bardzo głęboko naciął swój kij, miał nóż ostry jak brzytwa.
Solon wyjął tabakierkę, otworzył ją, pociągnął tabaki i podał tabakierkę
Homerowi, ale Homer potrząsnął głową, więc Solon zamknął tabakierkę i
schował ją do kieszeni.
— Więc dlatego że ja musiałem dwie godziny czekać na
siedemdziesięcioletniego człowieka, żeby wrócił z polowania na lisy, na które
nie miał po co chodzić i nie miał po co szwendać się po lesie całą noc, tak
samo jak nie miałby po co siedzieć całą noc w karczmie przy drodze —
powiada tato — dlatego wszyscy trzej musimy tu przyjść jeszcze raz jutro i
odrobić te dwie godziny, które ty i Homer...
— Ja jutro nie przychodzę — powiada Solon. — A Homer niech robi, co
chce. Obiecałem Whitfieldowi jeden dzień. Byłem tu o wschodzie słońca i
mogłem zacząć od razu. Kiedy słońce zajdzie, będę uważał robotę za skoń-
czoną.
— Ach, tak! — powiada tato. — Ach, to tak! Więc ja sam mam tu przyjść?
Sam jeden? Mam sobie psuć całe rano, żeby odrabiać dwie godziny, które ty
i Homer zmarnowaliście nic nie robiąc? Mam zepsuć sobie dwie godziny
następnego dnia, żeby wyrównać dzisiejsze dwie godziny, podczas których ty
i Homer nie tknęliście nawet roboty?
— To nie tylko chodzi o dwie godziny z rana — powiada Solon. — To
chodzi o sześć roboczogodzin. Sześć jednostek
roboczych. Może i potrafisz pracować dwa razy szybciej ode mnie i Homera
razem i skończysz wszystko w cztery godziny, ale nie potrafisz pracować trzy
razy szybciej i skończyć w dwie.
Tato stał teraz wyprostowany. Oddychał ciężko. Wszyscy słyszeliśmy ten
oddech.
— Ach, to tak! — powiada. — Ach, tak! — Machnął siekierą, wpakował ją
z całej siły w jeden z wyżynków i rozwalił prawie cały. — Więc mam zostać
ukarany pół dniem pracy z mojego własnego czasu, odciągnięty od mojej
własnej roboty, która już w tej chwili czeka na mnie w domu, mam pracować
o sześć godzin dłużej od was dlatego, żeście przez dwie godziny nic nie robili?
A wszystko dlatego, że jestem zwykłym ciężko harującym farmerem, który
stara się, jak może najlepiej, a nie żadnym milionerem z ośnika- mi, który
się nazywa Szybki czy Bookwright.
I wtedy zabrali się do pracy, rozłupując wyżynki na graniaki, a graniaki
na gonty, żeby Tuli, Snopes i inni, którzy obiecali przyjść jutro do roboty,
mieli co robić, kiedy zerwą z dachu stare gonty. Siedzieli sobie na ziemi,
jakby w kółko, nogi trzymali szeroko rozstawione, a między nogami graniaki;
Solon i Homer pracowali bez wysiłku, swobodnie, równo, jak dwa zegary
razem bijące, ale uderzenia taty wyglądały tak, jakby za każdym razem
zabijał jadowitego węża. Gdyby walił młotem dwa razy szybciej i dwa razy
lżej, zrobiłby tyle samo gontów co Solon i Homer razem, ale on machał
młotem wysoko nad głową, trzymał tam młot chyba z dobrą minutę, a potem
walił nim w ostrze ośnika i nie tylko po każdym uderzeniu odskakiwał wy-
soko jeden gont, ale jeszcze ostrze właziło w ziemię tak głęboko, że tato
musiał je stamtąd z wysiłkiem wyciągać; mocno ciągnął, ciągnął długo,
jakby właściwie miał ochotę, żeby to ostrze zostało w ziemi, zaczepione o
korzenie czy
o kamień.
— Uważaj no — powiada Solon. — Jeśli nie będziesz ostrożny, to nie
będziesz miał czym pracować przez jutrzejsze sześć jednostek roboczych.
Tato nawet nie podniósł głowy.
— Odsuń się — powiada, i Solon się odsunął, i gdyby nie zabrał z sobą
wiadra z wodą, tato też by je rozciął przy okazji na pół. Gont jak ostrze
sierpa przeleciał koło golenia Solona.
— Właściwie mógłbyś sobie wynająć kogoś, kto by za ciebie odpracował
te dodatkowe jednostki robocze — powiada Solon.
— Nie mam czym zapłacić i nie mam doświadczenia z Funduszem
Bezrobocia, jak się wymigiwać od roboty — powiada tato. — Odsuń się!
Ale tym razem Solon już się wcześniej odsunął, tato albo musiałby się
przesiąść, żeby mu tym razem coś zrobić, albo wyciąć zupełnie krzywy gont,
więc ten drugi gont też nie trafił Solona i tato zabrał się do wyciągania z
ziemi ośnika; ciągnął go równo, z wysiłkiem, powoli.
— Nie musiałbyś płacić pieniędzmi — powiada Solon. — Mógłbyś
zapłacić psem.
I wtedy tato przestał pracować. Ja jeszcze nie wiedziałem, że przestał,
chociaż się domyśliłem długo przed Solonem. Tato siedział z młotem
podniesionym nad głową, ośnik nastawił na graniaku do następnego cięcia i
patrzył na Solona.
— Psem? — pyta.
Pies był mieszańcem, trochę miał z wyżła, trochę z labradora i sporo z
prawie każdej innej rasy, ale dobrze chodził po lesie i nie robił przy tym
więcej hałasu niż wyżeł, i szybko łapał ślad wiewiórek, a szczekał przy tym
jeden raz, chyba że było się koło niego, gdzie się wszystko widziało, to wtedy
nie szczekał, a potem szedł po śladzie zupełnie jak człowiek i ani nie pisnął,
póki nie złapał wiewiórki, a wtedy to też tylko szczekał, kiedy nie stało się
tak blisko za nim, żeby to widzieć. Pies należał do taty i do Vernona Tulla
razem. Will Varner dał go Tullowi jako szczeniaka, tato podchował go za
pięćdziesiąt procent; on i ja razem go tresowaliśmy, spał ze mną w łóżku,
dopóki nie zrobił się taki duży, że go wreszcie mama wyrzuciła z domu, a
przez ostatnie sześć miesięcy Solon koniecznie chciał go kupić. Nawet się
zgodził z Tullem na dwa dolary
za połowę, która należała do Tulla, ale tata chciał o sześć dolarów więcej niż
Tuli, i Solon nie mógł się z tatą pogodzić, bo tata mówił, że ten pies jest wart
dziesięć dolarów i jeśli Tuli nie chce tyle, co warta jest jego połowa, to tato
zainkasuje za niego.
— Aha, więc to o to ci chodzi — powiada tato. — Nie
0 żadne jednostki pracy, tylko o psie jednostki.
— Ja tylko tak zaproponowałem — powiada Solon. — Taka przyjacielska
propozycja, żeby ci gonty nie zepsuły jutrzejszego dnia. Sprzedaj mi swoją
połowę tego kuglar- skiego wyrodka, a ja za ciebie skończę te gonty.
— Oczywiście wliczając jednocześnie te sześć jednostek dolarowych? —
pyta tato.
— Nie, nie! — powiada Solon. — Zapłacę ci dwa dolary za twoją połowę
psa, tyle samo co Tullowi za jego połowę. Przyjdź jutro rano z psem i zaraz
będziesz mógł sobie wracać do domu albo gdzie tam masz twoje ważne
sprawy,
1 możesz nie myśleć o gontach na kościół.
Jeszcze przez jakieś dziesięć sekund tato siedział z młotem nad głową i
patrzył na Solona, potem przez trzy sekundy nie patrzył na Solona i w ogóle
na nic nie patrzył. Potem znowu spojrzał na Solona. Zupełnie jakby po
dwóch i dziewięciu dziesiątych sekundy zauważył, że nie patrzy na Solona,
więc znowu spojrzał na niego, jak mógł najszybciej.
— Ha! — powiada i zaczął się śmiać. Chyba to był śmiech, bo tato
otworzył usta i wydawał takie dźwięki jak śmiech, tylko że te dźwięki
zatrzymywały się na zębach, a po oczach nie było widać, żeby się śmiał. I
nawet tym razem nie powiedział, żeby się Solon odsunął, tylko się jakoś
szybko ruszył w pasie i tak walnął w ośnik już do połowy siedzący w
graniaku, że wbił go w ziemię, a gont poleciał i trzepnął Solona w goleń.
Wtedy zabrali się znowu do roboty. Do tego czasu mogłem odróżnić
robotę taty od roboty Solona i Homera, nawet jak siedziałem odwrócony
tyłem, nie tylko dlatego że Solon i Homer pracowali równo i ich ośniki nie
robiły specjalnego hałasu włażąc w ziemię, ale i dlatego że ich ude-
rżenia były takie częste: słyszało się pięć albo sześć cichych klapsnięć
Solona i Homera, zanim się usłyszało jedno silne uderzenie taty i wiedziało,
że znowu jego gont gdzieś pofrunął. Ale od tej chwili uderzenia taty były tak
samo lekkie i szybkie, i ciche jak Solona czy Homera, a nawet może szybsze,
i gontów zrobiło się prawie więcej, niż mogłem zdążyć ich ułożyć, i do
wieczora to ich na pewno będzie więcej niż Tuli i inni zdążą jutro położyć,
więc tak pracowali do południa, ale w południe, jak usłyszeli dzwon z farmy
Armstrida, to Solon odłożył ośnik i młot i spojrzał na swój zegarek. Ja byłem
niedaleko, ale tatę złapałem, kiedy już odwiązał muła od gałęzi i już na nim
siedział. Może Homer i Solon myśleli, że już załatwili tatę, i przez minutę ja
też tak myślałem, ale szkoda, że nie zobaczyli jego twarzy, kiedy tata siedział
na mule i zdejmował z gałęzi nasz garnek z obiadem, i podawał go mnie.
— Jedz! — powiada. — Na mnie nie czekaj. Ich jednostki pracy! Jeśli
Solon będzie pytał, gdzie jestem, to mu powiedz, że czegoś zapomniałem i
pojechałem po to do domu. Powiedz, że musiałem pojechać do domu po
łyżki, bo nie mamy czym jeść obiadu. Nie, nie mów tego, jeśli mu powiesz, że
pojechałem gdzieś wziąć coś, czego potrzebuję, niech to nawet będzie
zwyczajna łyżka do jedzenia, to on nie uwierzy, że pojechałem po to do
domu, bo wie, że w domu nie mam nic, co sam bym chciał sobie pożyczyć.
Zawrócił muła i kopnął go w bok, a potem ściągnął wędzidło.
— A jak wrócę, to żebym nie wiem co mówił, nie zwracaj na to uwagi.
Żeby nie wiem co się potem stało, pamiętaj! I nie otwieraj ust, rozumiesz?
I pojechał, a ja poszedłem do Solona i Homera, którzy usiedli na błotniku
szkolnego autobusu Solona i jedli obiad, i rzeczywiście Solon zaraz
powiedział to, co tato powiedział, że on powie:
— Podziwiam jego optymizm, jeśli on myśli, że ja mu uwierzę. Jeśli
potrzeba mu czegoś, do czego nie wystarczają
same nogi i ręce, to na pewno nie pojechał szukać tego we własnym domu.
Akurat wróciliśmy do gontów, kiedy zjawił się tato, zsiadł z muła i
przywiązał go z powrotem do krzaka, podniósł siekierę i wpakował ostrze w
następny wyżynek.
— Wiecie co? — powiada. — Tak sobie trochę myślałem. Dalej nie
uważam, żeby to było sprawiedliwe, ale jakoś nie mogę nic innego wymyślić.
Ktoś musi jakoś odrobić te dwie godziny, których dzisiaj rano nie przepraco-
waliśmy, no a że was jest dwóch na mnie jednego, więc wygląda, że to ja
będę musiał je odrabiać. Ale na mnie czeka jutro robota w domu, kukurydza
już krzyczy, żebym się nią zajął. Może też kłamię, co? Może to nieprawda?
Tak na ucho to wam powiem, że mnie wykiwaliście, ale niech mi diabeł nogi
poprzetrąca, jeśli zgodzę się tu jutro sam sterczeć i publicznie się do wstydu
przyznawać. Nie mam najmniejszego zamiaru. Więc jeśli chcesz, ubiję z tobą
ten interes, Solon. Możesz sobie wziąć psa.
Solon spojrzał na tatę.
— Ja się nie palę teraz do tego interesu — powiada.
— Nie, to nie — powiada tato. Siekiera dalej siedziała w wyżynku, tato
pompował w górę i w dół trzonek, żeby wyszła.
— Chwileczkę — powiada Solon. — Odłóż tę cholerną siekierę. — Ale tato
już podniósł siekierę nad głowę, żeby dalej rąbać, więc teraz tylko spojrzał
na Solona i poczekał z siekierą podniesioną w górę. — Chcesz dać psa za pół
dnia roboty? — pyta Solon. — Twoją połowę psa za pół dnia roboty, jaką
jesteś winien przy tych gontach?
— No i dasz mi dwa dolary — powiada tato. — Te dwa dolary, o które
umówiłeś się z Tullem. Sprzedam ci pół psa za dwa dolary, a ty przyjdziesz
tu jutro rano i skończysz gonty. Ale teraz daj mi dwa dolary, ja przyjdę jutro
z psem, a ty mi wtedy pokażesz pokwitowanie od Tulla.
— Ja i Tuli już się umówiliśmy — powiada Solon.
— To świetnie — powiada tato. — Tym bardziej możesz Tullowi zapłacić
dwa dolary i bez kłopotu dostaniesz pokwitowanie.
— Tuli jutro od rana będzie zdzierał z dachu kościoła stare gonty.
— To świetnie — powiada tato. — Wiesz, gdzie go szukać, i bez kłopotu
dostaniesz pokwitowanie, idąc tutaj zatrzymasz się na chwilę przy kościele.
Tuli to nie tak jak ja, nie spóźni się, bo nie będzie musiał pożyczać łomu.
No i Solon wyjął portmonetkę, zapłacił tacie jego dwa dolary i wrócili do
roboty. Wyglądało, że naprawdę chcą skończyć robotę jeszcze tego samego
dnia, i nie tylko Solon, ale nawet i Homer, którego to przecież właściwie
wszystko nie obchodziło, i tato, który sprzedał pół psa, żeby się pozbyć
roboty, co to według Solona miała jeszcze zostać na jutro; wszyscy się
śpieszyli. Nie miałem nawet czasu przyglądać się, jak rąbali, tylko musiałem
ciągle układać te gonty.
A potem Solon odłożył swój młot i ośnik i powiada:
— No, panowie! Nie wiem, co wy myślicie, ale ja myślę, że na dziś dosyć.
— Może być — powiada tato. — Ty decydujesz, kiedy dosyć, bo reszta
jednostek łokciowych, jakie zostały, należy już tylko do ciebie.
— Ano, prawda — powiada Solon. — Więc jak oddaję Panu Bogu półtora
dnia zamiast jednego, to lepiej pójdę sobie teraz do domu i zajmę się trochę
własną robotą. — Wziął ośnik, młot i siekierę, wrzucił je do autobusu i po-
czekał, aż przyjdzie Homer i wsiądzie.
— Będę tu jutro rano z psem — powiada tato.
— No a niby jak inaczej? — powiada Solon, ale zabrzmiało to tak, jakby
zapomniał o psie albo jakby pies nie był już wcale ważny, i popatrzył tak
chwilę spokojnie i mocno na tatę. — Przyniosę pokwitowanie od Tulla za jego
połowę psa. Sam powiadasz, że nie będzie z tym kłopotu. — Więc Solon i
Homer wsiedli do autobusu, Solon zapuścił motor. Coś to jakoś wyglądało
dziwnie, zupełnie jakby Solon gdzieś się śpieszył albo nie chciał, żeby tato
więcej mówił o tym psie, albo jakby myślał o zrobieniu jeszcze tego czy
tamtego. — Piorun dlatego nazywa się piorun, że trafia raz, a dobrze, no i jak
trafi w człowieka,
to trudno, jego wina, ze się nie schował. A moja wina polega, zdaje się, na
tym, że się w porę nie spostrzegłem, że patrzę na chmurę gradową.
Zobaczymy się rano!
— Z psem — powiada tato.
— A oczywiście — powiada Solon, znowu jakby o tym zupełnie
zapomniał. — Z psem.
I obaj odjechali. Wtedy tato wstał.
— Coś ty zrobił? — spytałem. — Coś ty zrobił? Oddałeś mu naszą połowę
psa za pół dnia roboty, tato!
— Owszem — powiada tato. — Tylko przedtem kupiłem drugą połowę od
Tulla za pół dnia zdzierania jutro starych gontów. Ale wcale nie będziemy
czekali do jutra. Dziś zerwiemy wszystkie gonty po cichu, bez hałasu, a jutro
zobaczymy, jak pan Solon Szybki będzie tracił jednostki pracy na zdobycie
pokwitowania za dwa dolary albo nawet i za dziesięć dolarów na drugą
połowę psa. I zerwiemy gonty dzisiaj wieczorem. Po co ma Solon dopiero o
świcie się przekonać, że jest za późno. Niech się przekona jutro, ale niech
wie, że nawet jak się kładł spać, to też już było za późno.
Jak wróciliśmy do domu, to nakarmiłem i wydoiłem krowę, a tato poszedł
do Killegrewów oddać ośnik i młot i pożyczyć żelazny łom, ale się okazało, że
ze wszystkich możliwych miejsc do gubienia rzeczy i robót, przy jakich
można je gubić, stary Killegrew wybrał środek jeziora i tam utopił swój łom.
A tato powiedział, że już miał prawie ochotę iść do Solona i od niego
pożyczyć łom, żeby była taka poetycka sprawiedliwość, ale Solon mógłby
poczuć, że coś nieładnie pachnie, gdyby usłyszał, że chodzi o łom, więc tato
poszedł na farmę Armstrida i od niego pożyczył łom, i jak wrócił do domu, to
zjedliśmy kolację, oczyściliśmy latarnię i napełniliśmy ją naftą, a mama
ciągle próbowała się dowiedzieć, co też tato takiego wykombinował, że musi
to koniecznie zrobić teraz i nie może czekać do rana.
Jak ją zostawiliśmy przy furtce, to jeszcze o tym mówiła, ale myśmy
poszli do kościoła, teraz już na piechotę, z liną, żelaznym łomem i młotkiem
dla mnie, i latarnią, która się
jeszcze nie paliła. Kiedy przechodziliśmy koło kościoła wracając przedtem do
domu na kolację, to pastor Whitfield i Snopes zdejmowali właśnie drabinę z
wozu Snopesa, więc teraz wystarczyło tylko przystawić ją do ściany, i tato
wszedł na dach z latarnią i zerwał parę gontów, aż się zrobiła dziura, w
której na żeberku powiesił latarnię, skąd świeciła przez szpary; nie było jej
zupełnie widać, chyba że się przechodziło drogą, wtedy było widać, ale jakby
ktoś przechodził tak blisko, to i tak by nas usłyszał. Potem ja się wdrapałem
z liną i tato ją przełożył przez krokiew, i końcem przywiązał się w pasie, i
mnie też przywiązał, i zaczęliśmy robotę. Jeszcze jak! Stare gonty spadały
jak deszcz, ja je odrywałem rozciętym końcem młotka, a tato podkładał
jeden koniec łomu pod cały rząd gontów od razu i kładł się na drugim
końcu, i jakby tak trochę mocniej nacisnął albo tak jeden raz mocno
szarpnął, to by chyba od razu odkroił cały dach jak wieczko od pudła.
Wreszcie to zrobił, bo położył się cały na łomie i tym razem coś za mocno
przycisną.ł, i wtedy wysadził nie tylko rząd gontów, ale cały dach dokoła
miejsca, gdzie była zawieszona latarnia, zupełnie jakby wyrwał kukurydzę z
korzeniami, a latarnia wisiała na gwoździu. Tato nawet nie dotknął
gwoździa, tylko zabrał deskę, w którą był wbity, tak że przez całą minutę
wyglądało, jakby latarnia, na którą patrzałem, i drąg żelazny wisiały w
pustym powietrzu, a dokoła nich fruwały gonty i sam gwóźdź trzymał za
ucho latarnię, a dopiero potem to wszystko zaczęło spadać do kościoła,
uderzyło w podłogę i raz się odbiło, potem jeszcze raz się odbiło i wtedy w
całym kościele zrobiło się bardzo jasno od żółtych płomyków, a ja i tato
wisieliśmy nad tą dziurą na linie.
Ja już nawet nie wiem, co się stało z liną i jak się z tego wydostaliśmy.
Nawet sobie nie przypominam, jak zeszliśmy na dół, tato tylko coś za mną
krzyczał i zepchnął mnie prawie z połowy drabiny, a z drugiej połowy zrzucił,
i potem obaj znaleźliśmy się nagle na ziemi i polecieliśmy do beczki z wodą,
która stała koło rynny pod kościołem, i Armstrid już tam był, bo tak się
złożyło, że przed godziną musiał
właśnie iść na swoje pole i po drodze zobaczył latarnię na dachu kościoła,
więc był bardzo ciekawy, co to za latarnia, i cały czas o tym myślał, i
wreszcie się wrócił, żeby zobaczyć, i akurat wrócił na czas, żeby móc zacząć
się kłócić z tatą koło beczki. Mnie się zdaje, że jeszcze byśmy zdążyli zgasić
ten ogień. Tato kucnął, podparł beczkę, władował ją sobie na plecy i
dźwignął się z nią, a prawie była pełna wody, i pobiegł z nią na stopnie
kościoła, ale nogą o coś zaczepił na najwyższym stopniu i przewrócił się,
beczka na niego i na zimno go zrobiła.
Więc musieliśmy odciągnąć tatę, mama zdążyła już też przyjść i prawie
jednocześnie przyszła pani Armstrid; ja i pan Armstrid polecieliśmy z dwoma
wiadrami do źródełka, i kiedy wróciliśmy, to było już dużo ludzi, pastor
Whitfield i więcej kubłów, więc robiliśmy, cośmy mogli, ale źródełko było o
dwieście jardów od kościoła i jak wzięliśmy dziesięć wiader wody, to jej
zabrakło, bo spływała bardzo powoli i potrzeba było pięciu minut, żeby źró-
dełko napełniło się z powrotem, no to w końcu stanęliśmy wszyscy dokoła
miejsca, gdzie tato trochę przytomniał z rozciętą głową, i przyglądaliśmy się,
jak się pali. To był stary kościół, dobrze wyschnięty, pełen kolorowych
kartonowych obrazków, które pastor Whitfield zbierał od pięćdziesięciu lat, i
latarnia upadła akurat w miejsce, gdzie one wszystkie leżały. Był tam w
kościele specjalny gwóźdź i na tym gwoździu pastor Whitfield trzymał starą
długą koszulę nocną, którą wkładał, jeśli chciał kogo chrzcić. Zawsze się
przyglądałem tej koszuli, jak byłem w niedzielnej szkole, i jak czasem z
chłopakami przechodziliśmy koło kościoła, to zaglądaliśmy do środka i
widzieliśmy tę koszulę, bo dla dziesięcioletniego chłopca taka koszula to nie
tylko ubranie albo nawet i żelazna zbroja, to był sam archanioł Michał, który
ciężko walcząc zwyciężył grzech, bo uważał, że trzeba walczyć z grzechem, i
wreszcie go pobił, i tak długo trzymał pobity, że wreszcie ludzie zaczęli mieć
pogardę dla innych ludzi, którzy jeszcze grzeszyli, jakby byli świniami albo
psami, i mieli tę samą pogardę dla grzechu co archanioł Michał.
Przez długi czas ta koszula wcale się nie chciała zapalić, chociaż wszystko
inne w środku już się paliło. Widzieliśmy ją dobrze, jak sobie wisi w ogniu i
nie dlatego się nie pali, że jest mokra, ale jakby dlatego, że walczyła tak
długo z szatanem i wszystkimi mocami piekielnymi, że teraz nie chce się
poddać zwykłemu ogniowi, który rozpalił Res Grier chcąc oszukać Solona
Szybkiego na pół psa. Ale wreszcie się zaczęła palić, jeszcze nie szybko,
najpierw powoli, ale we wszystkich miejscach od razu, potem płomień
buchnął w górę do gwiazd i ciemnych dalekich przestrzeni. I potem już
został tylko tato zmoczony i trochę nieprzytomny; siedział na ziemi, a myśmy
stali obok i pastor Whitfield jak zwykle w swojej sztywnej koszuli, czarnych
spodniach, w czarnym kapeluszu na głowie, jakby zmęczony, że tak długo
starał się ocalić od potępienia coś, czego w ogóle nie powinno być i co nawet
nie chciało tego potępienia unikać, i jakby nie chciało mu się zdejmować
kapelusza przed byle czym. I rozejrzał się po nas spod tego kapelusza,
staliśmy tam teraz wszyscy, cała parafia, wszyscy, którzy chodziliśmy do
tego kościoła, żeby się chrzcić, żenić i umierać, cała nasza rodzina,
Armstridowie, Tullo- wie, Bookwrightowie, Solon Szybki i Snopes.
— Pomyliłem się — powiada Whitfield. — Powiedziałem wam, że
spotkamy się tu jutro pokrywać kościół. Spotkamy się, żeby go stawiać.
— To jasne, że musimy mieć nowy kościół — powiada tato. — Będziemy
mieli nowy kościół. Bardzo niedługo będziemy go mieli. Chociaż niektórzy z
nas już poświęcili w tym tygodniu dzień albo coś koło tego, kosztem naszej
własnej pracy, co jest słuszne i sprawiedliwe, ale z radością poświęcimy
jeszcze więcej, i wątpię, czy nasz Pan...
Whitfield pozwolił mu dotychczas mówić. Nie poruszył się nawet, stał tak
sobie, aż wreszcie tato sam z siebie przestał mówić i siedział cicho na ziemi,
prawie nie patrząc na mamę, i dopiero wtedy Whitfield otworzył usta.
— Ciebie nie potrzebujemy — powiada. — Podpalaczu!
— Podpalaczu? — zdziwił się tato.
— Tak — potwierdził Whitfield. — Jeśli istnieje jakaś
czynność, przy której wykonywaniu nie wywołasz powodzi, zniszczenia i
śmierci, to weź się do niej. Ale ani razu nie dotkniesz się nowego kościoła,
póki nam wszystkim nie udowodnisz, że znowu ci można ufać jak
normalnemu człowiekowi, obdarzonemu zdolnością skoordynowanego dzia-
łania. — Rozejrzał się po nas jeszcze raz. — Tuli, Snopes i Armstrid już nam
obiecali pomoc na jutro. Słyszałem, że Solon zgłosił się ochotniczo na
dodatkowe pół dnia pracy.
— Mogę nawet dać cały dzień — powiada Solon.
— A ja do końca tygodnia — powiada Homer.
— Mnie się też nigdzie nie śpieszy — powiada Snopes.
— To na początek wystarczy — powiada Whitfield. — Już jest późno.
Chodźmy spać.
I poszedł pierwszy. Nawet się nie obejrzał ani razu na kościół czy na nas.
Podszedł do swojej starej klaczy, sztywno na nią wsiadał, powoli i tak jakoś
godnie, i pojechał, i myśmy też sobie poszli w różne strony, ale ja raz
spojrzałem za siebie: zostały tylko spalone belki, w środku czerwone węgle;
czasami nienawidziłem tego środka, a czasami się go bałem, więc teraz
powinienem być zadowolony. Ale zostało coś, czego ogień nie potrafił strawić.
Może właśnie to było najważniejsze, jak wieczność — stary człowiek potrafił
już mówić o budowaniu nowego kościoła, kiedy ściany dawnego jeszcze się
paliły, a potem potrafił odwrócić się i odejść spokojnie, ponieważ wiedział, że
ludzie, którzy oprócz swojej pracy nigdy nie mieli centa na kościół, będą tam
jutro o wschodzie słońca i następnego dnia też będą, i następnego też, tak
długo będą przychodzić, jak zajdzie potrzeba, ofiarowując swoją pracę na
odbudowę, więc to znaczy, że cały kościół się nie spalił, że kościoła nie
obszedł ten ogień więcej, niżby obszedł potop, niż obeszło to, że spaliła się
koszula Whitfielda, ta do chrzczenia. Wróciliśmy do siebie. Mama wybiegła
tak szybko z domu, że zostawiła zapaloną lampę, więc widzieliśmy teraz w jej
świetle tatę, jak jeszcze zostawia za sobą mokre ślady, a na tyle głowy ma
głębokie rozcięcie, tam gdzie rozbiła się beczka, i że różowa od krwi woda
zalała go do pasa.
— Zdejm mokre ubranie — powiedziała matka.
flUM
— Jak będę chciał — powiedział tato. — Publicznie mi oświadczono, że
nie jestem godny przebywać razem z białymi, więc i ja publicznie
oświadczam białym i metodystom, żeby nie próbowali kumać się ze mną, bo
inaczej diabeł z nimi zatańczy.
Ale matka nawet nie słuchała. Kiedy wróciła z szaflikiem wody,
ręcznikiem i jodyną, tato był już w koszuli nocnej.
— Po coś to przyniosła? Niepotrzebne mi — powiedział. — Jeśli moja
głowa niewarta była całkowitego rozbicia, to i nie warto jej opatrywać.
Ale matka i na to nie zwróciła żadnej uwagi, umyła mu głowę, wysuszyła
ją, założyła bandaż i znowu wyszła, a tato położył się do łóżka.
— Daj mi tabakę, a potem możesz iść i więcej się tu nie pakuj —
powiedział.
Ale zanim zdążyłem to zrobić, wróciła matka niosąc szklankę gorącej
wody z rumem, stanęła z tą wodą nad łóżkiem, tato obrócił głowę i spojrzał
na szklankę.
— Co to jest? — spytał.
Ale mama mu nawet nie odpowiedziała i wtedy tato usiadł na łóżku,
westchnął głęboko, tak jakby zadrżał — bardzo głośno — i po minucie
wyciągnął rękę po szklankę, siedział trzymając ją mocno i oddychał głośno, a
potem popił trochę.
— Jeśli Pan Bóg i oni wszyscy razem myślą, że zabronią mi pracować
nad odbudową mojego własnego kościoła, jak
|j każdemu innemu, to im się nie uda, przysięgam. — Pociągnął jeszcze raz
ze szklanki, tym razem więcej. — Podpalacz! — powiedział. — Jednostki
pracy, psie jednostki, a teraz podpalacz! Boże, co za dzień!
Przełożył Jan Zakrzewski
Ci wielcy ludzie

M inęli ciemny kształt gręplarni, zobaczyli oświetloną sylwetkę domu i drugi


samochód, dwuosobówkę doktora, właśnie zatrzymujący się przed bramą, i
usłyszeli ujadanie psa.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział stary zastępca szefa lokalnej
policji.
— Co to za drugi wóz? — spytał młody mężczyzna, obcy przybysz w tych
stronach, inspektor stanowej komisji poborowej.
— Doktora Schofielda — wyjaśnił szef. — Lee McCallum prosił, żebym go
też przysłał, kiedy zadzwoniłem i powiedziałem mu, że się wybieramy.
— Co?! — wykrzyknął inspektor. — Ostrzegliście go? Zatelefonowaliście,
żeby mu powiedzieć, że przychodzimy z nakazem aresztowania tych dwóch
dezerterów? W ten sposób wykonujecie polecenia rządu Stanów Zjednoczo-
nych?!
Szef był chudym wysokim mężczyzną, żuł zawsze tytoń, urodził się tutaj i
tutaj mieszkał całe życie.
— Myślałem, że wam chodzi tylko o to, żeby aresztować chłopaków
McCalluma i zabrać ich do miasta — powiedział.
— Właśnie, o to mi chodziło — odparł inspektor. — Ale teraz, po waszym
ostrzeżeniu, zdążyli uciec. Prawdopodobnie naraziliście rząd na koszty
poszukiwania ich przez
wojsko. Czy zapomnieliście o waszej kaucji? Chcecie ją stracić?
— Nic nie zapomniałem — powiedział szef. — I od Jefferson próbuję panu
wytłumaczyć jedną rzecz. Ale widzę, że chyba dopiero McCallumowie wbiją
to panu do głowy. Niech pan stanie za tamtym wozem. Najpierw dowiemy
się, jak chory jest ten, kto jest tak chory, że aż trzeba było doktora.
Inspektor podjechał tuż za samochód doktora, wyłączył światła i motor.
— Co za ludzie! — powiedział, a pomyślał: „Ten żujący tytoń stary
nudziarz jest jednym z nich. Ambicja i autorytet stanowiska powinny go były
przecież zmienić.” Nic więcej nie powiedział głośno, zabrał kluczyk ze stacyjki
i wysiadł z samochodu, potem go zamknął, podniósłszy najpierw szyby, a
przez cały czas rozmyślał: „Co za ludzie! Składają fałszywe zeznania,
ukrywają, że są właścicielami ziemi i nieruchomości po to, żeby otrzymać
pomoc z Funduszu Bezrobocia albo pracę, z której nie mają zamiaru się
wywiązać, upierają się przy swoim konstytucyjnym prawie niepracowania,
ryzykują w każdej pracy stosując głupie i naiwne podstępy, żeby tylko
uzyskać za darmo materac, który mają zamiar natychmiast sprzedać,
chętnie rzuciliby nawet samą pracę, jeśliby bez niej mogli darmo jeść i mieć
kąt do spania, bodaj najgorszą norę, a gdy są farmerami, składają fałszywe
oświadczenia, żeby dostać pożyczki nasienne, pieniądze z pożyczek obracają
na zupełnie inne cele, a potem udają święte oburzenie i są bardzo zdumieni,
gdy się ich na tym przyłapie. Ale kiedy znoszący to wszystko cierpliwie
zagrożony rząd prosi w zamian
o jedną rzecz, jedną jedyną rzecz — zarejestrowanie się do poboru — to
odmawiają.”
Stary szef prowadził, inspektor dreptał za nim, minęli wielką bramę z
surowego drzewa w parkanie z żerdzi i poszli ceglaną ścieżką między dwoma
rzędami starych, osłabionych cedrów prowadzącą do pękatego gruchotu,
piętrowego domu również z surowego drzewa. W otwartym hallu paliła się
dyskretnie lampa; inspektor zauważył, że parter
jest z bali, pierwsze piętro z desek. Za werandą z solidnych nie malowanych
bali, która biegła wzdłuż całego frontu, widział hall pełen łagodnego światła,
a spod werandy wy- czołgiwał się pies, którego warczenie już przedtem
słyszeli, wyczołgał się, rozkraczył na ścieżce, ujadał, póki nie uciszył go głos
mężczyzny z werandy. Inspektor wszedł za szefem po schodkach, mężczyzna
stał w drzwiach, czekał na przybyszów; miał lat może czterdzieści pięć, nie
był wysoki, ale muskularny, opalona nieruchoma twarz, duże ręce jeźdźca;
spojrzał na inspektora raz, przelotnie, twardo, a potem już więcej nie obrócił
ku niemu oczu mówiąc wyłącznie do szefa.
— Dobry dzień, panie Gombault. Proszę wejść do domu.
— Dobry dzień, Rafe — odparł szef. — Kto chory?
— Buddy — wyjaśnił zapytany. — Pośliznął się i wpakował nogę pod
parowy młot. Dziś po południu.
— Poważna rzecz? — spytał szef.
— Myślę, że poważna. Dlatego posłaliśmy po doktora zamiast wozić
Buddy’ego do miasta. Nie mogliśmy zatamować krwi.
— Bardzo wam współczuję — powiedział szef. — A to jest pan Pearson. —
Inspektor po raz drugi poczuł na sobie wzrok mężczyzny, brązowe oczy w
opalonej twarzy patrzyły bez specjalnego zainteresowania, w miarę grzecznie,
ręka, którą mężczyzna podał, uścisnęła jego rękę w miarę mocno, ale
chłodno, bez entuzjazmu. Szef mówił dalej:
— Z Jackson, z komisji poborowej. — A potem dodał zupełnie tym
samym tonem: — Ma nakaz aresztowania chłopaków. — Żadnej zmiany w
głosie.
Inspektor nigdzie nie dostrzegał żadnej zmiany. Bezwładna dłoń puściła
tylko jego dłoń, nieruchawa twarz obróciła się w kierunku szefa.
— Co ty gadasz, wypowiedzieliśmy wojnę?
— Nie — odparł szef.
— Nie o to idzie, panie McCallum — wtrącił inspektor. — Nie chodzi
nawet o to, żeby od razu szli do wojska. Mieli tylko stanąć przed komisją i
zarejestrować się. Ich numer na pewno by nie wyszedł. Małe
prawdopodobieństwo, żeby
akurat wylosowali pobór. Ale oni odmówili... nie stawili się do rejestracji.
— Już rozumiem — odparł tamten. Nie patrzył na inspektora. Inspektor
nie był nawet pewien, czy patrzył teraz na szefa, chociaż do niego mówił. —
Chcesz się widzieć z Buddy’m? Jest u niego doktor.
— Chwileczkę — przerwał inspektor. — Bardzo panu współczuję z
powodu wypadku, jakiemu uległ pański brat, ale ja...
Szef obrócił się na chwilę w jego kierunku, nastroszył splątane bujne siwe
brwi, w jego oczach był szacunek, była niecierpliwość, w tym ułamkowym,
krótkim spojrzeniu inspektor dostrzegł podobną czujność i badawczość, jaką
widział przedtem w szybkim spojrzeniu tamtego mężczyzny. Inspektor był
człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji i dlatego już zaczynał zdawać sobie
sprawę, że zetknął się z czymś zupełnie innym, niż się spodziewał, ale
pracując od tak wielu lat w departamencie opieki społecznej rządu sta-
nowego, mając przeważnie do czynienia z ludźmi ze wsi, uwierzył w końcu i
dalej wierzył, że ich dobrze poznał. Spojrzał więc na starego szefa myśląc:
„Tak. Tacy sami ludzie. I ten, mimo zajmowanego stanowiska, mimo władzy,
jaką posiada, mimo odpowiedzialności, jaka go obarcza, nie zmienił się,
pozostał taki sam.” I zaraz pomyślał: „Och, ci ludzie, ci ludzie!”
— Mam zamiar wrócić nocnym pociągiem do Jackson — odezwał się. —
Zamówiłem już przedział. Proszę doręczyć nakaz aresztowania i zabierzemy...
— Dobra — przerwał szef. — Na to jest dużo czasu. Chodźmy do
Buddy’ego.
Poszedł więc za nimi, cóż miał robić, wściekły jak osa, usiłując w czasie
krótkiego przejścia przez hall odzyskać panowanie nad sobą, aby z kolei
zapanować nad sytuacją, ponieważ zdawał sobie sprawę, że jeśli ktoś ma
zapanować nad sytuacją, to właśnie on; że jeśli aresztowanie chłopców ma
się odbyć sprawnie, to może liczyć tylko na własną sprawność, a nie na
sprawność szefa policji. Miał rację. Stary urzędnik prowincjonalny nie tylko
był w głębi duszy
jednym z nich, jednym z tych ludzi, ale najwidoczniej od razu został
skorumpowany tą niesamowitą atmosferą, stał się zupełnie
nieodpowiedzialny przez sam fakt wejścia do tego domu. Inspektor poszedł
za nim przez hall do pokoju sypialnego, a gdy się tam rozejrzał, w oczach
pojawiło mu się zdumienie i coś bardzo bliskiego przerażeniu. Sypialnia była
wielka, podłogę miała z heblowanych desek, poza łóżkiem stało w niej tylko
parę krzeseł i jeszcze jakaś sztuka staroświeckiego umeblowania. Jednakże
w oczach agenta wydawała się pełna wielkich ludzi stworzonych na
podobieństwo mężczyzny, którego spotkali w wejściu, tak było ich wielu, że
ściany zdawały się pękać. A przecież w rzeczywistości nie byli oni olbrzymi,
nie byli wysocy, nie tryskali żywotnością, nie rozsadzała ich żadna
aktywność, stali w milczeniu, patrząc spokojnie na przybysza, który
zatrzymał się w drzwiach. Ich twarze nosiły nieomal identyczne pieczęcie
pokrewieństwa: .chudy, drobny starzec lat około siedemdziesięciu, nieco
wyższy od pozostałych; drugi mężczyzna również siwy, ale poza tym kropla w
kroplę podobny do tego, który ich powitał u progu domu; trzeci mniej więcej
w tym samym wieku co mężczyzna, który ich powitał, ale o rysach nieco
delikatniejszych i z tragicznym ponurym akcentem w takich samych
ciemnych oczach; dwaj identyczni młodzieńcy o niebieskich oczach i
wreszcie niebieskooki mężczyzna w łóżku, nad którym pochylał się doktor,
podobny do pierwszego lepszego lekarza z miasta, porządnie ubrany, w
dobrze skrojonym garniturze. I wszyscy obrócili się i spojrzeli w milczeniu na
inspektora i szefa policji, kiedy ci dwaj weszli do sypialni. A za plecami dok-
tora inspektor widział rozciętą nogawkę spodni mężczyzny leżącego na łóżku
i obnażoną zmiażdżoną nogę, odwrócił się czując napływ mdłości, stanął w
cieniu futryny, czuł wycelowane w siebie czujne spojrzenia, szef podszedł do
leżącego mężczyzny palącego fajkę, na stoliku obok łóżka stało staromodne
naczynie z koszykową pokrywką, takie samo, w jakim dziadek inspektora
przechowywał whisky.
— Żle się sprawujesz, Buddy — powiedział szef.
— Moja cholerna wina — odpowiedział mężczyzna na
łóżku. — Stuart mówił, żebym ostrożnie chodził koło młota.
— Święta prawda — zgodził się drugi stary mężczyzna. Pozostali milczeli.
Patrzyli nadal spokojnym, ale czujnym
wzrokiem na inspektora, patrzyli, póki szef nie odwrócił się i nie powiedział:
— To jest pan Pearson z Jackson. Ma nakaz aresztowania chłopaków.
Wtedy mężczyzna na łóżku spytał:
— Za co?
— To sprawa poboru do wojska, Buddy — wyjaśnił szef.
— Nie ma przecież wojny — zauważył mężczyzna na łóżku.
— Nie — przyznał szef. — Ale jest takie nowe prawo. Nie zgłosili się na
rejestrację.
— I co z nimi zrobicie?
— Jest nakaz aresztowania, Buddy. Urzędowy nakaz.
— To znaczy, że pójdą do więzienia?
— Jest nakaz aresztowania, Buddy — powtórzył szef. Inspektor zobaczył, że
mężczyzna na łóżku przygląda mu
się pykając miarowo z fajki.
— Nalej mi troszkę whisky, Jackson — powiedział.
— Nie — zaprotestował doktor. — Wypiłeś już za dużo.
— Nalej mi whisky, Jackson — powtórzył mężczyzna. Pykał miarowo z fajki
patrząc na inspektora. — Pan przyjechał z polecenia rządu? — spytał.
— Tak — odparł inspektor. — Powinni byli stanąć do rejestracji. Nic więcej
nikt od nich nie żądał. Ale nie stanęli... — Zamilkł, siedem par oczu nie
odwracało wzroku od jego twarzy, mężczyzna na łóżku pykał miarowo.
— Po co się rejestrować? Jak będzie potrzeba, zawsze nas tu można
znaleźć — powiedział mężczyzna na łóżku. — Nie mieliśmy i nie mamy
zamiaru stąd uciekać. — Odwrócił głowę. Obaj młodzieńcy stali w nogach
łóżka. — Anse, Lucius! — rzucił.
Odpowiedzi obu zabrzmiały w uszach inspektora jak jedna odpowiedź:
— Tak, ojcze?
— Ten pan przyjechał aż z Jackson, żeby wam powie-
dzieć, że rząd na was czeka. Najbliżej do wojska jest chyba w Memphis.
Idźcie na górę i spakujcie się.
Inspektor ruszył w głąb pokoju i krzyknął:
— Czekajcie!
Ale uprzedził go Jackson, najstarszy z obecnych, i jeszcze przedtem
powiedział: „Czekajcie!” Nikt już nie patrzył na inspektora. Wszyscy patrzyli
na chirurga.
— Co z nogą? — spytał Jackson.
— Spójrzcie! — odparł doktor. — Prawie ją sobie odciął. Nie możemy tego
odkładać. I nie możemy go stąd ruszać. Potrzebna mi do pomocy moja
pielęgniarka i muszę mieć eter; mam nadzieję, że nie wypił za dużo whisky,
żeby wytrzymać narkozę. Jeden z was może pojechać do miasta moim
samochodem. Zatelefonuję...
— Eter? — zdziwił się mężczyzna na łóżku. — Po co eter? Powiedziałeś, że
noga już jest prawie odcięta. Sam bym wziął jeden z rzeźnickich noży
Jacksona i skończył robotę, gdybym dostał jeszcze parę łyków whisky. No
jazda, kończ, jak jest.
— Nie wytrzymasz nowego wstrząsu — powiedział doktor. — Teraz tak
mówisz, bo popiłeś sobie.
— Bzdury! — usłyszał odpowiedź. — Kiedyś we Francji lecieliśmy przez
zboże i zobaczyłem, jak z tego zboża wysuwa się lufa karabinu
maszynowego, chciałem ją przeskoczyć, tak jak przeskakuje się żerdź, którą
ci ktoś podstawia pod nogi, ale mi się nie udało. Rąbnąłem na ziemię, byłem
załatwiony, pod wieczór zaczęło jak cholera boleć i wtedy coś znowu rąbnęło
mnie w tył hełmu, jak cholera rąbnęło, i już nie wiedziałem, co się ze mną
dzieje, póki się nie obudziłem. Leżała nas cała gromada wzdłuż rowu przed
polowym punktem opatrunkowym, ale zanim do mnie przyszedł doktor,
upłynęło sporo czasu i wtedy to już bolało jak cholera. Ale teraz tutaj, jak
sobie łyknąłem, prawie wcale nie boli, nie warto nawet o tym mówić. No
jazda, kończ, co zaczęte. Jeśli potrzebujesz pomocy, pomogą ci Stuart i Rafe.
Nalej mi troszeczkę z gąsiorka, Jackson.
Tym razem doktor podniósł pod światło naczynie i sprawdził poziom whisky.
— Wypiłeś z pół litra — oświadczył. — Jeśli od czwartej po południu
wypiłeś pół litra, to wątpię, czy mógłbym ci dać narkozę. Myślisz, że
wytrzymasz krajanie na żywca?
— Nie gadaj, bierz się do roboty. Zgniotłem ją sobie, trzeba się jej pozbyć.
Doktor rozejrzał się po obecnych, po twarzach podobnych do siebie, po
oczach obserwujących każdy jego ruch.
— Gdybym go mógł zabrać do miasta, do szpitala, i gdybym miał
pielęgniarkę, poczekałbym, aż minie szok i whisky wyparuje mu ze łba. No,
ale nie mogę go ruszyć i nie mogę też zatamować upływu krwi. Gdybym
nawet miał eter czy coś do miejscowego znieczulenia...
— Bzdura — powiedział mężczyzna na łóżku. — Najlepsze miejscowe i
inne znieczulenie, jakie stworzył Pan Bóg, jest w tym gąsiorku. I nie gap się
na nich, to nie noga Jacksona ani Stuarta, ani Rafe’a, ani Lee. To moja
noga. Ja ją sobie zgniotłem i ja mam prawo decydować, w jaki sposób się jej
pozbyć.
Ale doktor dalej patrzył na Jacksona.
— No, panie McCallum? Pan jest najstarszy.
Odpowiedział mu jednak Stuart.
— Dobra — odpowiedział. — Do roboty! Czego panu potrzeba? Gorącej
wody pewno?
— Tak. I paru czystych prześcieradeł. Macie jaki duży stół? Dałoby się go
tu wnieść?
-7- Jest stół kuchenny — powiedział mężczyzna, który powitał inspektora
na werandzie. — Ja i chłopcy...
— Poczekaj chwileczkę — przerwał mężczyzna na łóżku. — Chłopcy nie
będą mieli czasu pomagać. — Spojrzał na nich po raz drugi. — Anse, Lucius!
I znowu inspektorowi wydało się, że odpowiedział jeden głos:
— Tak, ojcze?
— Temu dżentelmenowi pod ścianą, zdaje się, jest pilno. Zastanowiłem
się i myślę, że chyba nie potrzebujecie się pakować. Lepiej od razu ruszajcie
w drogę. Za parę dni dostaniecie mundury. Weźcie ciężarówkę, bo kto was
odwiezie do Memphis? Ciężarówkę zostawicie w Gayoso Feed
Company, niech tam sobie stoi, póki ktoś po nią nie poje- dzie. Chciałbym,
żebyście wstąpili do starego Szóstego Pułku Piechoty, gdzie ja służyłem. Ale
chyba tak dobrze nie będzie, więc pójdziecie, gdzie was poślą. Ale to wła-
ściwie nieważne, i tak będziecie w wojsku. Rząd miał pociechę ze mnie w
swoim czasie, będzie miał pociechę i z was. Zapiszcie się tam, gdzie was
będą potrzebować, słuchajcie sierżantów i oficerów, póki nie nauczycie się
być żołnierzami. Słuchajcie ich, ale nie zapominajcie, kim jesteście, i nie
dajcie sobie dmuchać w kaszę. Możecie już iść.
— Chwileczkę! — wykrzyknął inspektor i znowu zrobił krok wychodząc
na środek sypialni. — Nie zgadzam się! Bardzo mi przykro z powodu
nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległ pan McCallum. Bardzo mi przykro z
powodu całej sprawy, ale niestety nie zależy to obecnie ode mnie
i nie zależy od waszej decyzji. Nim obaj wasi synowie wstąpią do wojska,
muszę, niestety, spełnić przykry obowiązek. Powinni byli pomyśleć o
konsekwencjach, kiedy nie stanęli do rejestracji. Jeśli pan Gombault nie
wręczy oficjalnie nakazu aresztowania, ja go wręczę i zabiorę obu do Jeffer-
son, gdzie staną przed trybunałem wojskowym i wytłumaczą się ze swojego
postępowania. Muszę też ostrzec pana Gombaulta, że zostanie mu udzielona
nagana za lekceważenie poleceń urzędowych!
Stary szef policji obrócił się do inspektora, bujne brwi znowu nastroszył i
zaczął mówić jak do dziecka:
— Czy jeszcze pan nie widzi, że ani pan, ani ja nigdzie chwilowo nie
pójdziemy?
— Co?! — wykrzyknął inspektor oburzony. Rozejrzał się po skupionych
twarzach, znowu w niego wycelowanych badawczo a jednocześnie spokojnie.
— Pan mi grozi?
— Drogi panie, niech pan lepiej siedzi cicho, bo i tak nikt nie zwraca
uwagi na pana krzyki — odparł szef. — Siedź pan chwilę cicho i wszystko
będzie w porządku, niedługo wrócimy do miasta.
Więc inspektor zamilkł i stał cicho, a poważne, skupione w wysiłku
myślenia twarze uwolniły go chwilowo od swoich nieznośnych kamiennych
spojrzeń. Obaj młodzieńcy pode
szli do łóżka, kolejno pochylili się całując ojca w usta, potem jak
zdyscyplinowany oddział odwrócili się jednocześnie
i opuścili pokój nie patrząc już ani razu na rannego.
Inspektor siedział w oświetlonym lampą hallu, koło szefa policji, drzwi do
sypialni były zamknięte, inspektor słyszał zapuszczanie motoru ciężarówki,
cofanie, podprowadzanie
i odjazd, odgłos silnika słabł, zamierał, pozostawiając za sobą nieruchomą
gorącą noc — gorącą noc gorącej jesieni Missisipi, która przetrwała już do
połowy listopada — noc pełną ostatnich nawoływań cykad, jakby i one
zdawały sobie sprawę, że zbliża się nieuchronnie okres zimna i panowanie
śmierci.
— Pamiętam starego Anse — odezwał się gawędziarskim tonem szef,
tonem, jakim dorosły zwraca się do obcego dziecka. — Umarł kilkanaście lat
temu. Miał coś szesnaście lat, kiedy wybuchła wojna, poszedł aż do Wirginii,
żeby tam wstąpić do wojska. Mógł się zapisać i walczyć tutaj, ale jego mama
była z Carterów, więc on nikogo nie chciał słuchać i poszedł bić się do
Wirginii, chociaż nigdy w życiu nie był w Wirginii. Polazł w długą drogę do
kraju, którego na oczy nie widział, i wstąpił do armii Stonewalla Jacksona,
przetrwał w niej całą kampanię w Valley i przyszedł pod Chancellorsville,
gdzie chłopaki z Karoliny przez omyłkę postrzelały Jacksona, i bił się do tego
poranka w sześćdziesiątym piątym, kiedy to kawaleria Sheridana
zablokowała drogę z Appomattox do doliny, którą mogliby się wycofać. A
potem wrócił do Missisipi niosąc w plecaku prawie to samo, z czym
opuszczał swoje strony, ożenił się i wybudował parter tego domu, właśnie z
tych bali, no i urodziły się dzieci — Jackson, Stuart, Rafael, Lee i Buddy.
Buddy urodził się dosyć późno, na tyle późno, żeby akurat podpaść pod tę
wojnę we Francji. Słyszałeś, co o tym mówił? Przywiózł z wojny dwa medale,
jeden amerykański, drugi francuski, ale do dziś dnia żaden człowiek w
okolicy nie wie, za co Buddy je dostał, co takiego zrobił. Chyba nawet nie
zdradził tego Jacksonowi czy Stuartowi. Ledwo wrócił do domu z tymi
cyferkami na mundurze, z odznaką za rany i tymi dwoma medalami, a już
znalazł sobie dziewczynę, z miejsca
znalazł, no a w rok później urodzili się ci dwaj chłopcy, bliźniaki, wypisz
wymaluj takie same jak stary Anse McCallum. Gdyby stary Anse miał
siedemdziesiąt pięć lat mniej, to można by pomyśleć, że to trojaczki.
Pamiętam ja ich, dwa szczeniaki zupełnie jednakowe i dzikie jak mustangi,
dzień i noc latały ze sforą psów, póki nie podrosły na tyle, żeby pomagać
Buddy’emu, Stuartowi i Lee na farmie i w gręplarni, a Rafe’owi przy koniach
i mułach, bo Rafe hodował konie i muły, tresował je i ujeżdżał jak trzeba, a
potem prowadził do Memphis na sprzedaż. Jeszcze parę lat temu pomagali
mu, a potem poszli na rok do szkoły rolniczej, żeby się czegoś więcej nauczyć
o hodowli. Było to akurat wtedy, jak Buddy i reszta przestali uprawiać ba-
wełnę. Pamiętam to dobrze. Właśnie wtedy rząd zaczął się wtrącać do tego,
co farmer ma robić na swojej farmie i ile siać bawełny. Nazywali to
stabilizowaniem cen i upłynnianiem nadwyżek, dawali niby to rady i pomoc,
czy człowiek chciał, czy nie chciał. Widział pan dzisiaj wszystkich chło-
paków, co? Ciekawi ludzie, można powiedzieć. Pierwszego roku, kiedy zjawił
się tu instruktor z okręgu i próbował farmerom wyłożyć ten nowy system,
przyszedł też do Bud- dy’ego i próbował go namówić, żeby mniej siał, a rząd
zapłaci mu różnicę, więc właściwie będzie mu lepiej, niż jakby robił to co
dawniej bez żadnej pomocy i rady. „Bardzo jesteśmy wdzięczni rządowi —
powiada Buddy, jj— Ale nie potrzebujemy pomocy. Będziemy zbierali
bawełnę tak jak przedtem. Jeśli nam się zbiory nie udadzą, strata będzie
nasza, następnym razem może się uda.” I nie chcieli podpisać żadnych
papierów i zobowiązań, i niczego takiego. Dalej obsiewali pola i zbierali
bawełnę, jak ich nauczył stary Anse, bo jakoś nie mogli uwierzyć, że rząd ma
zamiar pomagać człowiekowi, czy on chce, czy nie chce, i że będzie pakował
nos w to, ile człowiek wyciągnie ze swojej własnej ziemi własną ciężką pracą,
zbierając bawełnę i przerabiając ją we własnej gręplarni, jak to robili na
miejscu zawsze, a potem zawozili do miasta na sprzedaż aż do Jefferson.
Więc zawieźli i tym razem, ale okazało się, że nic tam nie sprzedadzą po
pierwsze dlatego, że za dużo jej mają, a po
drugie nie dostali takiej specjalnej karty, która pozwalała sprzedawać. Więc
wrócili z bawełną. Nie mieli jej nawet gdzie złożyć, część schowali w stajni
Rafe’a, a resztę zwalili w hallu, w którym teraz siedzimy, i przez całą zimę
trzeba było chodzić między belami, co im przypominało, żeby następnym
razem podpisać tę kartę do sprzedaży. Tylko że jak przyszedł następny rok,
to też żadnych papierów nie wzięli. Po prostu nie mogli dalej uwierzyć, że
koniecznie trzeba, dalej wierzyli w wolność i w prawo człowieka do robienia
tego, co potrafi robić własnymi rękami i na co ma ochotę, i jego rzecz, czy
mu się uda, czy nie, i wierzyli, że tę wolność gwarantuje im rząd, przeciwko
któremu stary Anse raz walczył i przegrał, ale przyznawał uczciwie, że
przegrał honorowo, a potem pogodził się z tym, zresztą ten sam rząd dał
potem Buddy’emu medal i zaopiekował się nim, kiedy Buddy był daleko od
domu, na obcej ziemi,
i w dodatku ranny. Przyszły następne zbiory. I też nic nie mogli sprzedać,
bo nie mieli kart. Zbudowali specjalną szopę, żeby schować bawełnę, i
pamiętam, jak tej drugiej zimy Buddy przyjechał któregoś dnia do miasta
poradzić się adwokata Gavina Stevensa. Nie chciał wytaczać żadnej sprawy
rządowi, nie, ani zmuszać kogoś, żeby kupił bawełnę bez karty, chciał się
tylko dowiedzieć, dlaczego tak jest. „Miałem nawet zamiar zgodzić się i
podpisać papiery — powiada adwokatowi Buddy. — Jeśli takie jest nowe
prawo. Ale pogadaliśmy sobie z braćmi i Jackson — to nie farmer, ale znał
ojca dłużej od nas wszystkich — i Jackson powiedział, że ojciec by się nie
zgodził. Ojciec musiał mieć swoją rację, więc nie podpisałem.” Potem nie siali
już bawełny, mieli jej pełno na dłuższy czas —1 ze dwadzieścia dwie bele. I
wtedy właśnie zajęli się hodowlą koni, zamienili bawełniane pola starego
Anse na pastwisko, bo stary Anse na pewno by tak zrobił, gdyby nie mógł
robić z bawełną, co mu się podoba, tylko musiał słuchać rządu: ile sadzić, za
ile sprzedawać, gdzie sprzedawać, kiedy, i potem jeszcze brać od rządu
pieniądze za to, czego wcale nie robił. Ale kiedy już nawet nie mieli bawełny,
dalej przyjeżdżał co roku ten młody instruktor z okręgu, żeby wymierzyć
pastwisko, bo chciał im za to zapłacić, chociaż nie mieli wcale bawełny. I
nigdy się nie martwił tym, że jej nie ma. „Prosimy bardzo, oglądaj sobie,
braciszku, co chcesz — powiada Buddy. — Tylko nic nie rysuj na swojej
mapie.” „Ale przecież możecie dostać za to pieniądze — powiada ten młody.
— Rząd wam chce zapłacić za to, co robicie.” „Mamy zamiar i tak na tym
zarobić — powiada Buddy. — A jeśli stracimy, spróbujemy czegoś innego.
Ale nie potrzebujemy pieniędzy od rządu. Dajcie tym, co chcą brać. My sobie
damy radę.” To chyba wszystko. Dwadzieścia dwie bele bawełny jeszcze leżą
w gręplarni, teraz jest tam dużo miejsca, bo gręplarni się nie używa. Chłopcy
podrośli i pojechali na rok do rolniczej szkoły, żeby się nauczyć wszystkiego
o hodowli, a potem wrócili do rodziny — do tych dziwnych ludzi, którzy żyją
sobie daleko od świata pełnego pięknych neonów palących się w dzień i w
nocy, daleko od pieniędzy leżących na ziemi i czekających, żeby je powy-
zbierali sprytni ludzie, czekających na każdego, kto sobie chce trochę
uszczknąć, daleko od ludzi, z których każdy ma błyszczący samochód i
ledwo go dostał, już wymienia na nowy, nawet zanim jeszcze za tamten
zapłacił, daleko od tych różnych wymysłów Fundus?u Bezrobocia i innych,
które są tylko po to, żeby nie pracować. No i wtedy przyszedł ten papierek o
rejestracji do wojska, i ci dziwni ludzie nawet tego nie chcieli podpisać, i
teraz przyjechał pan ze swoim urzędowym nakazem aresztowania, i jesteśmy
tutaj,
i niedługo będziemy mogli wracać. Człowiek kręci się po świecie, co?
— Tak — odparł inspektor. — Możemy już wracać?
— Jeszcze nie — odparł szef tym samym łagodnym tonem. — Jeszcze nie.
Ale już niedługo. Oczywiście spóźni się pan na swój pociąg. Ale jutro jest
następny.
Wstał. Inspektor nic nie usłyszał. Przyglądał się szefowi idącemu przez
hall — szef otworzył drzwi do sypialni, wszedł, zamknął drzwi za sobą.
Inspektor siedział spokojnie, wsłuchując się w odgłosy nocy, wpatrzony w
drzwi sypialni, póki się nie otworzyły i nie wrócił szef niosąc coś w za-
krwawionym prześcieradle, niosąc to bardzo ostrożnie.
mm
— Niech pan chwilkę potrzyma.
— Krew — stwierdził inspektor.
— Ano krew — zgodził się szef. — Potem się upierze.
Więc inspektor wziął pakunek i trzymał go, i widział,
jak szef idzie przez hall, znika za drzwiami i po chwili wraca z łopatą i
zapaloną latarnią.
— Chodźmy — powiedział. — To szybko pójdzie.
Inspektor Wyszedł za nim z domu, przeszli przez podwórze, delikatnie
niósł zakrwawiony ciężki pakunek, w którym — jak mu się zdawało —
wyczuwał jeszcze ciepło życia; szef długimi susami sadził przed nim, latarnia
kołysała mu się koło nogi, cień jego kroków jak strasznie długie nożyce,
zamykające się i otwierające, padał na ziemię, wesoły, gadatliwy głos nie
milkł na chwilę:
— Tak, drogi panie, człowiek kręci się po tym świecie
i widzi kupę rzeczy. Widzi kupę ludzi w kupie sytuacji. Cały kłopot w tym,
że źle dopasowujemy sytuacje do ludzi. Na ten przykład niech pan weźmie
siebie — powiedział bez żalu, rozmownie. — Ma pan nawet dobre intencje.
Tylko że się pan strasznie przejmuje wszystkimi przepisami i rozkazami. Tyle
jest tych przepisów, regulaminów i innych rozkazów, że już nic poza nimi nie
widzimy. A jeśli widzimy coś, czego nie umiemy dopasować do tych
regulaminów, gubimy się. Jesteśmy jak stwory, które doktorzy hodują w
laboratorium; żyją one sobie bez kości i wnętrzności, można je tak
utrzymywać bez końca przy życiu, a one nawet nie będą wiedziały, że nie
mają kości i wnętrzności. Myśmy się też pozbyli swojego kręgosłupa, może
uznaliśmy, że kręgosłup już jest niepotrzebny człowiekowi, że to niemodne
mieć kręgosłup. Ale zostało miejsce, w którym ten kręgosłup był, i sam
kręgosłup też gdzieś żyje i któregoś dnia wsadzimy go na stare miejsce. Nie
wiem kiedy, nie wiem, jaki wstrząs będzie nam potrzebny, żeby to zrozumieć,
ale któregoś dnia zrozumiemy, że to konieczne.
Wchodzili teraz na stok za podwórkiem, na stoku rosły cedry, parę
nędznych drzewek na tle pokrytego gwiazdami nieba. Szef zatrzymał się
między drzewami, odstawił latarnię, inspektor idący za nim z pakunkiem
zobaczył ma-
ły kwadrat gruntu oddzielony niskim murkiem z cegieł. A potem zobaczył
dwa groby czy też kamienie nagrobkowe, dwie proste granitowe płyty
ustawione pionowo w ziemi.
— Stary Anse i pani Anse — wyjaśnił szef. — Żona Buddy’ego chciała
być pochowana ze swoimi. Pewno byłoby jej smutno z McCallumami. No,
gdzie by tu... — Chwilę postał, brodę ujął w dłoń. Inspektor pomyślał, że
przypomina mu w tej chwili starą kobietę, która zastanawia się, gdzie
posadzić byliny. — Mieli być poukładani od lewego do prawego zaczynając od
Jacksona. Ale potem, jak się urodzili chłopcy, Jackson i Stuart mieli przyjść
tutaj, koło mamy i taty, i Buddy by się wtedy przesunął dalej, żeby im zrobić
miejsce. To będzie chyba tutaj. — Podsunął bliżej latarnię i ujął łopatę.
Zobaczył, że inspektor dalej trzyma pakunek. — Może pan go położyć.
Najpierw trzeba wykopać dół.
— Potrzymam — odparł inspektor.
— Nie ma sensu — powiedział szef. — A co to Buddyzmu przeszkadza?
Więc inspektor położył pakunek na murku, szef kopał szybko i
umiejętnie, dalej gwarząc wesołym, niemilknącym głosem:
— Tak, drogi panie, zapominamy o ludziach. Zycie zrobiło się tanie, a
przecież wcale nie jest tanie. Życie to bardzo wartościowa rzecz. Nie myślę o
tym życiu, jakie się prowadzi pomiędzy jedną zapomogą dla bezrobotnych a
drugą, ale o dumnym życiu, o dyscyplinie i szacunku, które same są warte
zachowania i świadczą o wartości człowieka. Tego się musimy znowu
nauczyć. Może sprawi nam to wiele kłopotu, żeby się z powrotem nauczyć.
Może stary Anse nauczył się tego idąc do Wirginii, bo stamtąd pochodził jego
tata i mama, może nauczył się tego przegrywając wojnę i wracając do domu.
Tak czy inaczej, nauczył się i tak się dobrze tego nauczył, że umiał przekazać
swoim chłopcom. Zauważył pan, że wystarczyło, żeby Buddy im powiedział,
że czas iść, bo rząd po nich przysłał? I jak się z nim pożegnali? Dorośli ludzie
całujący jeden drugiego
w usta. I nie wstydzili się. Właśnie to chciałem panu wytłumaczyć. No
dobra... wystarczy.
Ruszał się sprężyście, lekko. Nim inspektor zrobił krok, szef wziął
pakunek, włożył go do wąskiego dołu i zaraz zaczął zasypywać ziemią równie
szybko, jak przedtem kopał. Potem wygładził powierzchnię łopatą,
wyprostował się, podniósł latarnię — wysoki, chudy mężczyzna, oddychał
równo, bez wysiłku.
— No, chyba możemy wracać do miasta — powiedział.
Przełożył Jan Zakrzewski
Polowanie na niedźwiedzia

Ratliff to opowiada. Ratliff jest przedstawicielem fabryki maszyn do szycia;


kiedyś jeździł po okolicy lekkim, mocnym wozem zaprzężonym w źle dobraną
parę ciężkich, nerwowych koni; teraz ma forda model T, dalej w nim wozi
modele swoich maszyn, w blaszanym pudle, na tyle, pudło ma kształt psiej
budy i pomalowane jest jak dom. Pojawienie się Ratliffa nie budzi nigdy
niczyjego zdziwienia — jest jedynym mężczyzną na dobroczynnych bazarach
i zebraniach farmerskich żon, którym plotkowanie nie przeszkadza
jednocześnie szyć; stale go widać wśród kobiet podczas psalmowych dni w
kościółkach wiejskich, sam też śpiewa miłym barytonem. Był nawet na tym
polowaniu, o którym opowiada, polowaniu na niedźwiedzie, w letnim obozie
myśliwskim majora de Spain, koło zalewu rzeki, dwadzieścia mil za
miastem, chociaż nie jest możliwe, by mógł tam spotkać kogoś, kto by chciał
kupić maszynę do szycia, ponieważ pani de Spain z pewnością ma już
maszynę, chyba że ją oddała w prezencie jednej ze swoich zamężnych córek,
a drugi obecny tam prócz majora de Spain mężczyzna, Lucius Provine — z
którym konflikt Ratliffa zakończył się obrażeniami twarzy i innych części cia-
ła — choćby chciał, nie mógłby kupić maszyny dla swojej żony, chyba że
Ratliff sprzedałby ją na bezterminowy kredyt.
Provine również pochodzi z okolicy, ma już ze czterdzieści lat, wypadła mu
większość zębów i dawno minęły lata,
kiedy on, jego nieżyjący dziś brat i jeszcze jeden dziś nieżyjący i zapomniany
ich rówieśnik nazwiskiem Jack Bonds byli znani jako banda Provine’a i
terroryzowali nasze spokojne miasteczko niezbyt oryginalnymi wybrykami
rozwydrzonej młodzieży, strzelając z pistoletów na rynku w sobotnie wieczory
albo urządzając konne galopady po zatłoczonych ulicach w niedzielne
poranki, strasząc i rozpędzając panie zdążające do kościoła. Nowa generacja
naszego miasta nie zna wcale tamtego Provine’a, zna tylko zdrowego na oko
jak byk, silnego mężczyznę, który kręci się po ulicach z ponurą, zamyśloną
miną, nie czyni żadnych jawnych wysiłków utrzymania żony i trojga dzieci,
chętnie przyjmuje każde zaproszenie, chociaż zapraszają go rzadko i nikt
właściwie nie chce go przyjąć na stałe do swojego grona.
Oczywiście są w mieście inni ludzie, których rodziny też żyją w potrzebie;
ludzie ci, być może, nie pracowaliby dobrze, gdyby nawet mieli gdzie, ale od
paru lat naprawdę nie mogą znaleźć pracy, mimo że szukają. Wszyscy oni
zachowali pewną godność osobistą, choćby w minimalnym stopniu, i
trzymają się jej kurczowo. Zarabiają na życie jako akwizytorzy fabryk
drobnych artykułów, jak na przykład mydeł, męskich przyborów
toaletowych, przedmiotów gospodarstwa domowego; zawsze widuje się ich na
rynku i na ulicach, chodzą z małymi czarnymi walizeczkami pełnymi próbek.
Ku naszemu zdziwieniu Provine również pojawił się któregoś dnia z taką
walizeczką, chociaż w ciągu zaledwie paru dni urzędnicy magistratu już
wiedzieli, że walizka zawiera whisky w litrowych butelkach. Major de Spain
jakoś wydobył go wtedy z kłopotów, on to właściwie utrzymywał wówczas
całą rodzinę płacąc za szycie i inne tym podobne usługi wykonywane przez
panią Provine i w swoim uczynku widział prawdopodobnie rzymski gest
oddania honorów i pożegnania niegdyś sławnego męża, jakim był Provine,
nim czasy dały mu w skórę.
Są starsi ludzie, którzy pamiętają Provine-Rzeżnika — nasz bohater
zgubił gdzieś ów krwiożerczy przydomek w zamazanej przeszłości — przed
dwudziestu laty młodzieńca pozbawionego poczucia humoru, ale
posiadającego niespre-
cyzowane, silne pragnienie poznania życia i zdobycia pełnego oddechu
(nawiasem mówiąc od tych czasów oddech ów przygasł prawie całkowicie),
młodzieńca, który porywał się na najrozmaitsze szaleństwa prawdopodobnie
usprawiedliwione głównie alkoholem, szaleństwa i nieopanowane wybryki,
jak na przykład owa historia z piknikiem murzyńskim odbywającym się
opodal kościoła murzyńskiego, parę mil za miastem, gdzie zwalili się bracia
Provine w towarzystwie Jacka Bondsa, wracając z zabawy w jednym z
ziemiańskich domów, wyciągnęli rewolwery, zapalili cygara i chodząc od
jednego Murzyna do drugiego podpalali im cygarami popularne w owych
czasach celuloidowe kołnierzyki, pozostawiając swoje ofiary w delikatnej
obroży popiołu. O tym właśnie człowieku opowiada Ratliff.
Ale jeszcze o jednym trzeba wspomnieć, aby przygotować scenę Ratliffowi.
Pięć mil za obozem majora de Spain, w dole rzeki, w jeszcze bardziej dzikiej
plątaninie gumowców, trzciny i dębów, znajduje się indiański kurhan, za-
bytek tubylczej kultury, wznosi się surową, czarną enigmatyczną sylwetką
na tle płaskiego terenu dzikiej dżungli rozciągającej się po obu stronach
rzeki. Nawet w nas — a byliśmy przecież dziećmi z rodzin miejskich, rodzin
oświeconych — kurhan ten wzbudzał dreszczyk niepokoju, lęku, mówił o
okrucieństwie, wobec którego dzikie krzyki i tomahawki, zawsze kojarzące
się z Indianami (dzięki lekturze skrzętnie chowanych dziesięciocentowych
powieści, przekazywanych sobie z ręki do ręki), wydawały się tylko
trywialnymi i mało zajmującymi symbolami czarnych mocy nadal snujących
się ponuro, sardonicznych lub jak bezimienne bestie leniwie śpiących z
obluzganymi krwią ofiar pyskami, a działo się tak, być może, dlatego że
resztki potężnego niegdyś klanu szczepu Czikasów przebywały jeszcze w
okolicy pod protektoratem rządu. Nosili oni teraz amerykańskie imiona i żyli
tak, jak żyli dokoła nieliczni biali.
Nigdy ich nie widzieliśmy, gdyż nigdy nie zjawiali się oni w mieście, mieli
swoją własną osadę i sklep. Kiedy już byliśmy starsi, zdaliśmy sobie sprawę,
że wcale nie są oni dziksi ani mniej cywilizowani niż biali i że prawdo
podobnie ich największym odchyleniem od moralności jest fakt, że nie
można było wątpić jv ich pełne zaangażowanie się przy pędzeniu whisky w
podmokłym rezerwacie, a to w naszej okolicy jest normalnym odchyleniem.
Jednakże dla nas, jako dzieci, byli trochę bajkowym zbiorowiskiem; życie
wśród mokradeł zawszę łączyło się w naszej wyobraźni z ponurym
kurhanem, którego wielu z nas nigdy jeszcze nie widziało, ale o którym
wszyscy słyszeliśmy, i zdawało się nam, że ci Indianie zostali wyznaczeni
przez tajemne moce na jego strażników.
Jak powiedziałem, niektórzy z nas nigdy nie widzieli kurhanu na oczy, ale
wszyscy o nim wiedzieli, wszyscy
o nim rozprawiali i snuli tajemnicze opowieści, jak to zawsze robią chłopcy.
Kurhan stanowił część naszego życia, był jego tłem nie mniej niż miasto, niż
wojna domowa, historia marszu Shermana czy fakt, że znajdują się między
nami Murzyni noszący nazwiska naszej rodziny; istnienie kurhanu było
może nawet bardziej oczywiste, bardziej bezpośrednie i świeższe w naszej
świadomości. Kiedy miałem lat piętnaście, któregoś dnia o zachodzie słońca
zebraliśmy się z kolegą na odwagę i poszliśmy na kurhan. Wtedy zo-
baczyliśmy po raz pierwszy paru Indian, oni wskazali nam drogę i już po
zachodzie stanęliśmy na szczycie kurhanu. Mieliśmy z sobą sprzęt obozowy,
ale nie paliliśmy ognia, nawet nie rozłożyliśmy śpiworów. Siedzieliśmy na
szczycie, obok siebie, póki nie rozjaśniło się na tyle, że mogliśmy znaleźć
drogę z powrotem. Milczeliśmy, a kiedy spojrzeliśmy na siebie w szarzejącym
dniu, nasze twarze były także szare, spokojne, bardzo poważne. Po powrocie
do miasta pożegnaliśmy się w milczeniu, poszliśmy do domu spać. Tak
właśnie podziałał na nas kurhan. Byliśmy dziećmi, to prawda, ale byliśmy
również synami ludzi, którzy czytali książki i którzy byli — bądź powinni być
— wolni od przesądów, odporni na nierozumny strach.
Niech teraz Ratliff opowiada o Luciusie Provine i jego czkawce.
Kiedy wróciłem do miasta, pierwszy gość, jakiego spotkałem, pyta:
5 Opowiadania, t. I
— Co się stało z twoją twarzą, Ratliff? De Spain wykorzystywał cię jako
przynętę do polowania na niedźwiedzie?
— Nie, chłopaki — powiadam. — To była nieusprawiedliwiona napaść.
— Ale coś musiałeś zmalować? — mówi gość.
— Nie wiem, chłopaki. Niech mnie diabli, jeśli wiem, chłopaki.
I to szczera prawda. Dowiedziałem się wszystkiego już dobrze potem, jak
ściągnęli ze mnie Luke’a Provine’a. Wtedy tylko podejrzewałem starego Asha.
Tyle o nim wiedziałem co Lukę: że to czarnuch majora, taki od wszystkiego.
Na początku miałem tylko zamiar trochę pomóc Luke’owi, a może
troszeczkę się z nim zabawić, ale nie żeby, broń Boże, coś mu się złego stało,
a może i chciałem nawet przysłużyć się majorowi, żeby się na pewien czas
pozbył Luke’a z obozu. No i już jest blisko północy, wali Lukę z lasu zły i wy-
straszony jak sarna, wali prosto do mnie, obok goście siedzą przy pokerze, i
ja mu powiadam:
— No, powinieneś się cieszyć. Przeszła ci czkawka.
A on staje, jakby wrósł w ziemię, patrzy na mnie dzikim wzrokiem i rzuca
się, zwariował czy co.
Przerwano pokera, jasne, trzech czy czterech ich było potrzeba, żeby go ze
mnie ściągnąć, a major obraca się na swoim krześle wściekły, przeklina, w
ręku trzyma karetę trójek, wali pięścią w stół. Niemrawo im coś szło i jeszcze
mi podeptali przy tym ręce, twarz i nogi. Zupełnie jak przy pożarze —
strażacy tą swoją wodą zawsze narobią najwięcej szkody.
— Co to, do cholery, znaczy?! — wrzeszczy major, tamci trzymają Luke’a,
a Lukę płacze jak dzieciak.
— On ich na mnie napuścił! — powiada. — On mnie tam posłał, zabiję
go!
— Kogo na ciebie napuścił?
— Indian! — wrzeszczy Lukę i płacze. I znowu chce na mnie skoczyć,
szarpie się z tymi, co go trzymają, wy
rywa się, aż wreszcie major powiedział mu parę mocnych słów.
Lukę to jeszcze kawał chłopa. Niech was nie oszuka swoim gadaniem,
jaki to on jest słaby i że nie może pracować. Silny chłop, pewno dlatego, że
nigdy nie dźwigał walizeczki pełnej czerwonych szelek i mydła do golenia.
I potem major pyta mnie, o co to właściwie chodzi, i ja mu wtedy mówię, że
chciałem wyleczyć Luke’a' z czkawki.
Słowo daję, żal mi go było. Miałem akurat interes w tamtych stronach,
więc sobie pomyślałem, że trzeba wpaść do obozu i zobaczyć, jak im dopisuje
szczęście; podjechałem pod wieczór, bo wiedziałem, że akurat będzie sporo
ludzi z okolicy, nie mówiąc już o okazji do darmowej przekąski i whisky, no i
pierwszy facet, jakiego spotykam, to Lukę.
— Jaka miła niespodzianka — powiadam.
— Hyk, hyk! Hyk, hyk! O Boże — powiada Lukę i mówi, że ma tę czkawkę
od dziewiątej wieczorem poprzedniego dnia; siedział w obozie i nie gardził
karafką, ile razy ma-
I jor go częstował i ile razy udało mu się do niej dostać, I kiedy stary Ash nie
zauważył, a dwa dni przedtem major ubił niedźwiedzia i jestem pewien, że
Lukę też podjadł sobie nieźle niedźwiedziej polędwicy, nie mówiąc już o
sarninie i paru szopach, i wiewiórkach dodanych dla smaku; zjadł na pewno
więcej, niż można wywieźć wozem. I dlatego teraz czkał trzy razy na minutę
jak jaka zegarowa bomba, tylko że to było mięso niedźwiedzie i whisky, a nie
dynamit, więc nie mógł wybuchnąć, rozerwać się na kawałki i w ten sposób
przestać się męczyć.
Mówiono mi, że ostatniej nocy prawie nikt nie spał w obozie i że major był
wściekły i zabrał strzelbę i starego Asha, żeby miał kto zajmować się psami, i
poszedł polować na niedźwiedzie, a Lukę powlókł się za nim chyba z czystej
rozpaczy, bo wcale nie spał więcej niż wszyscy inni, więc powlókł się za
majorem i powtarzał swoje: „Hyk, hyk! Hyk, hyk, o Boże!”, aż wreszcie major
obraca się do niego i mówi:
— Idź sobie na stanowiska jeleni. Jak mam polować, kiedy nie słyszę
psów i nie będę wiedział, że złapały ślad? Równie dobrze mógłbym teraz
jechać na motocyklu.
Więc Lukę się wrócił i poszedł na pozycje jeleni. Pewno nie tyle się wrócił,
co zaczkał jak ten motocykl, o którym mówił major. Nie próbował nawet
robić tego cicho, bo już wiedział, że nie potrafi. I nawet nie szedł dla
ostrożności otwartym polem, bo chyba sobie pomyślał, że z odgłosów, jakie
wydaje, nawet głupiec będzie wiedział, że to nie idzie sarna. Nie. I pewno
czuł się taki zgnębiony, że miał nadzieję, że go ktoś zastrzeli, ale nikt tego
nie zrobił, więc on podchodzi na pierwsze stanowisko, gdzie siedział wuj Ike
McCaslin, kuca na pniaku za wujem Ike, opiera łokcie na kolanach, twarz
pakuje w dłonie i dalej: „Hyk, hyk! Hyk, hyk, o Boże!”, aż wuj Ike obraca się
do niego i mówi:
— Psiakrew, chłopcze, zabieraj się stąd. Przecież nawet mi robak nie
podejdzie przy twoim pianiu. Napij się wody.
— Już się napiłem — powiada Lukę, ale nie rusza się z miejsca. — Piję
wodę już drugi dzień. Wypiłem jej tyle, że jakbym się rozbił, toby trysnęło ze
mnie jak ze studni artezyjskiej.
— W każdym razie idź sobie — powiada wuj Ike. — Zabieraj się stąd.
Więc Lukę wstał i tak jakoś zataczając się odszedł, jakby powoli zamierał,
jakby pędził go taki jednocylindrowy motorek benzynowy, taki nie bardzo
regularny pyrkacz. Poszedł dalej wzdłuż linii stanowisk, ale wszędzie go
odpędzali, odpędzali go na drugim i na następnym też. On pewno
przypuszczał, że ktoś się nad nim zlituje i zastrzeli go, jak tak będzie szedł, a
był już w paskudnym nastroju. Kiedy dochodził do swojego „O Boże” po serii
hyków, to go podobno było słychać aż w obozie i echo niosło przez rzekę to
hykanie odbite od lasu, zupełnie jak megafony w studni. Podobno nawet psy
przestały tropić, więc się wszyscy wrócili i zmusili go, żeby sobie poszedł do
obozu. I tam właśnie był, kiedy przyszedłem. Był tam też stary Ash, bo już
też wrócił z majorem, i major uciął sobie drzemkę, więc był stary Ash, ale ani
ja, ani Lukę nie zwracaliśmy
na niego większej uwagi, niż się zwykle zwraca na czarnucha.
Właśnie. Żaden z nas nawet o nim nie pomyślał. Niech mnie niedźwiedź
pocałuje, jeśli często wszystko się tak nie kiełbasi, kiedy człowiekowi
przyjdzie do głowy zrobić komuś jakiś kawał, i wychodzi wtedy wcale nie
kawał wobec tamtego drugiego faceta, tylko podrażnienie — chociaż się
0 tym nic nie wie — jakichś tajemnych mocy, które leżą gdzieś przyczajone, i
wtedy czy kawał wyjdzie, czy nie wyjdzie, zależy od tego, czy te tajemne moce
mają ochotę na żarty, czy nie mają ochoty na żarty, bo jak nie mają, to
bumerangiem wszystko wraca do tego, który stroi żarty. Więc ja mówię do
Luke’a:
— To ty masz tę czkawkę od wczoraj, od dziewiątej wieczorem? Już
prawie dwadzieścia cztery godziny? Powinieneś coś na to poradzić.
A on na mnie patrzy, jakby się nie mógł zdecydować, czy skoczyć i
odgryźć mi głowę, czy też od razu odgryźć swoją,
1 przez cały czas czka sobie regularnie, powoli. A potem powiada:
— Mnie się ta czkawka podoba. Bardzo ją lubię. Ale gdybyś to ty ją miał,
mógłbym ci pomóc. Chcesz wiedzieć jak?
— Jak? — pytam.
— Wyrwałbym ci łeb z szyi. I wtedy nie miałbyś czym czkać. I czkawka by
cię nie męczyła. Chętnie bym ci po- mógł, gdybyś miał czkawkę.
— No, no, no — powiadam do niego, a on się rozsiada na schodkach
kuchennych. Było to po kolacji, ale Lukę nic nie jadł, bo można powiedzieć,
że gardło zamieniło mu się w jednokierunkową ulicę, i czka sobie cichutko,
spokojnie, bo mu pewno major powiedział, co z nim zrobi, jeśli usłyszy
hałas. Chciałem dla niego jak najlepiej, no i już mi powiedziano, że przez
całą noc nie dał nikomu spać i wystraszył zwierzynę z kotła, a poza tym
spacer pomógłby mu zapełnić jakoś czas, więc powiadam do niego: — Ja
naprawdę chyba wiem, jak się pozbyć tej czkawki, ale jeśli mówisz, że ci się
to strasznie podoba...
A on na to:
— Boże, żeby mi kto dał dobrą radę! Zapłaciłbym chętnie dziesięć
dolarów, żeby przez minutę nie hykać... Hyk, hykL.
To go dopiero ruszyło. Dotychczas wyglądało tak, że jego wnętrznościom
wystarcza spokojne, ciche czkanie, ale jak tylko powiedział „hyk”, to zupełnie
jakby nacisnął pedał gazu do deski i zaraz zaczął rozdzierać powietrze swoim
„hyk”, i „O Boże” jak wtedy, kiedy ci goście na stanowiskach prosili go, żeby
wrócił sobie do obozu, i po chwili usłyszałem kroki majora bum bum bum po
podłodze, i te kroki wydawały się bardzo złe, więc mówię szybko:
— Szszszszsz! Major się będzie ciskał.
Więc się trochę uspokoił, skulił na tych stopniach kuchennych, a po
kuchni kręcił się stary Ash i inne czarnuchy, i powiada:
— Spróbuję każdego sposobu, tylko powiedz, co mam robić. Już
próbowałem wszystkiego, o czym sam wiedziałem i o czym mi ktoś
powiedział. Wstrzymywałem oddech, piłem wodę, aż mnie rozdęło jak
reklamowy balon, przez piętnaście minut zwisałem głową z drzewa,
podwieszony pod kolana, i piłem tak wodę, a ktoś mi poradził, żebym
połknął trochę śrutu, więc połknąłem. I dalej mam czkawkę. Co jeszcze
mogę zrobić? Znasz jakiś sposób?
— Nie wiem, co ty możesz zrobić i czy możesz to zrobić — powiadam —
ale gdybym ja miał czkawkę, tobym poszedł na kurhan i niechby mnie
wyleczył stary John Kosz.
On posiedział chwilę jakoś tak nieruchomo, a potem wolno się obrócił i
spojrzał na mnie; niech mnie niedźwiedź pocałuje, jeśli przez minutę czknął
choć jeden raz.
— John Kosz? — pyta.
— Ano — mówię. — Ci Indianie znają różne takie sztuczki, o których biali
doktorzy jeszcze nie słyszeli. John Kosz na pewno chętnie pomoże białemu,
ci biedni dzicy chętnie pomagają białym, bo biali są dla nich tacy dobrzy, nie
tylko im pozwalają zatrzymać sobie ten kurhan i nie każą go rozkopać,
chociaż nikomu nie jest on potrzebny, ale pozwalają im używać nazwisk
podobnych do naszych, sprzedają im mąkę, cukier i narzędzia rolnicze i
wcale nie mają
z tego większego zysku, tylko dwa razy większy, niż kiedy sprzedają białym.
Nawet słyszałem, że niedługo pozwolą im przychodzić raz na tydzień do
miasta. Stary Kosz z pewnością chętnie cię wyleczy z czkawki.
— John Kosz! — on na to. — Indianie — powiada, powoli czkając,
spokojnie, równo. I nagle powiada: — Cholera, jeśli tam pójdę! — I cholera,
jeśli to nie wyszło, jakby płakał. Zerwał się i przeklinał na stojąco, i zupełnie
jakby przy tym płakał. — Nikt się nade mną nie zlituje, ani biały, ani
czarnuch. Cierpię od dwudziestu czterech godzin bez jedzenia i spania i
żadna cholera się nade mną nie zlituje.
— Ja przecież chciałem — powiadam. — Nie ja mam przecież czkawkę.
Pomyślałem sobie właśnie, że jak już jesteś w takim stanie, że ci żaden biały
nie pomoże, to ci może pomoże czerwony. Ale nie ma takiego przepisu, żebyś
musiał koniecznie iść na kurhan i żebyś się pozbywał czkawki.
Więc się odwróciłem, jakbym chciał już sobie iść. Obszedłem dokoła
kuchnię i wyjrzałem zza rogu, a Lukę ułożył się z powrotem na tych
schodach i znowu czkał sobie cichutko, równo. A potem zobaczyłem za
oknem starego Asha, stał tuż koło drzwi, stał i nie ruszał się, głowę tylko
trochę przekrzywił, jakby uważnie czegoś słuchał. Ale dalej jeszcze niczego
nie podejrzewałem. Nawet nie podejrzewałem i wtedy, kiedy po pewnym
czasie zobaczyłem, że Lukę wstaje nagle, ale spokojnie, stoi z minutę patrząc
w okno, gdzie odchodził poker, a potem odwraca głowę w kierunku drogi, w
ciemności, a ta droga prowadziła w dżunglę. Potem wszedł do domu, też
cichutko, i po minucie wyszedł z zapaloną latarnią i dubeltówką. Nie wiem,
czyja to była dubeltówka, i pewno on sam też nie wiedział ani się tym nie
martwił, to pewne. Wyszedł taki jakiś spokojny i zdecydowany i poszedł
drogą. Widziałem jego latarnię, ale słyszałem go jeszcze długo potem, jak już
nie widziałem latarni. A kiedy już go nie słyszałem, obszedłem dom dokoła i
wróciłem do kuchni, i wtedy znowu słyszałem, jak czka w lesie, a stary Ash
powiada za mną:
— On poszedł tam?
— Poszedł gdzie?
— Na kurhan.
— Cholera wie — powiadam. — Kiedy z nim rozmawiałem, nie miał
zamiaru nigdzie iść. Może teraz nagle postanowił się przejść. To mu dobrze
zrobi, będzie spał w nocy i może nabierze apetytu na śniadanie. No nie?
Ale Ash nic nie odpowiedział, wrócił do kuchni, a ja dalej nic nie
podejrzewałem. Skąd miałem podejrzewać? W tamtych latach nawet nie
bywałem w Jefferson. Nie znałem tej historii z kołnierzykami ani nic. Nikt mi
nie mówił.
Więc poszedłem do domu, gdzie grali w pokera, i powiadam:
— No, panowie, chyba dzisiaj w nocy będziemy mogli spać.
I powiedziałem im, co było do powiedzenia, bo wyglądało, że Lukę już
zostanie na kurhanie do rana, nie wróci przecież pięć mil po ciemku i może
Indianom nie będzie przeszkadzała taka drobna rzecz jak facet z czkawką. I
niech mnie niedźwiedź pocałuje, jeśli nie zobaczyłem, że major nie wiadomo
dlaczego kręci nosem.
— Cholera, Ratliff, nie powinieneś był tego robić.
— Dlaczego? Tylko tak mu to żartem podsunąłem — mówię. —
Powiedziałem mu, że John Kosz jest takim ich doktorem. Nie myślałem, że
weźmie to poważnie. Może nawet nie poszedł na kurhan. Może poszedł tylko
polować na szopy.
Większość z nich myślała tak jak ja.
— A niech sobie idzie — powiada pan Fraser. — Mam nadzieję, że będzie
spacerował całą noc. Cholera, przez niego całą noc nie zmrużyłem oka.
Rozdawaj karty, wuju Ike.
— I tak go nikt teraz nie dogoni i nie zatrzyma — powiada wuj Ike
rozdając karty. — A może rzeczywiście John Kosz mu pomoże z tą czkawką.
Głupi dureń, po cholerę tyle jadł i pił, żeby teraz nie móc ani jeść, ani pić,
ani mówić, ani łykać. Usiadł dzisiaj rano za mną na stanowisku i pyrkał jak
traktor. Przez chwilę myślałem, że będę go
musiał zastrzelić, żeby mieć spokój. Na damę przebijam dwadzieścia pięć
centów.
Usiadłem sobie i patrzę, jak grają, i myślę od czasu do czasu o tym typie,
który z latarnią i dubeltówką pcha się teraz w dżunglę, lezie pięć mil po
ciemku po to, żeby się pozbyć czkawki, zwierzaki mu się przyglądają i myślą,
co to za dziwne polowanie i co to za dwunożne zwierzę wydaje takie odgłosy;
i myślałem o tych Indianach na kurhanie, jak się zdziwią, kiedy przyjdzie
Lukę, i tak się ubawiłem, że się zacząłem śmiać i śmiałem się, aż major po-
wiada:
— Czego ryczysz, co?
— Niczego — powiadam. — Przypomniał mi się jeden znajomy facet.
— Byłoby lepiej, gdybyś teraz był z nim, a nie tu — powiada major. I
wtedy stwierdził, że nadszedł czas coś wypić, więc zaczął wrzeszczeć na Asha
i długo wrzeszczał, wreszcie ja poszedłem do drzwi i też zacząłem wołać
Asha, ale odpowiedział inny czarnuch, a kiedy przyniósł karafkę i kieliszki,
major podniósł głowę i pyta: — Gdzie jest Ash?
— Ash poszedł — powiada czarnuch.
— Poszedł? — mówi major, -r- Gdzie poszedł?
— Powiedział, że idzie na kurhan — powiada czarnuch.
Ale ja dalej nic nie wiedziałem,- nic nie podejrzewałem. Tylko sobie
pomyślałem: „Stary czarnuch zrobił się nagle cholernie troskliwy i dobry i
przestraszył się, że Lukę Provine po ciemku sam łazi po dżungli. A może Ash
lubi słuchać, jak ktoś czka?”
— Na kurhan? — pyta major. — Cholera! Jeśli wróci zalany Spirytusem
pędzonym przez Johna Kosza, to żywcem obedrę go ze skóry.
— On nie powiedział, po co idzie na kurhan — tłumaczy czarnuch. —
Kiedy szedł, powiedział tylko, że idzie na kurhan i że wróci rano.
— Niech lepiej wróci — powiada major. — I lepiej niech będzie trzeźwy.
Więc sobie dalej siedzieliśmy, dalej szedł poker i ja się dalej przyglądałem,
i jak jaki idiota niczego nie podejrzewałem, myślałem tylko, że szkoda, że ten
głupi czarnuch wtrącił się i zepsuł Luke’owi spacer, no i przyszła jedenasta,
zaczęło się gadać o spaniu, bo wszyscy wcześnie rano mieli iść na
stanowiska, kiedy nagle usłyszeliśmy hałas, zupełnie jakby tabun dzikich
koni rżał pędząc drogą, i ledwo obróciliśmy się do drzwi, pytając jeden dru-
giego, co to takiego może być, do cholery, a major zaczął mówić: „Co, do
cholery...”, kiedy ten wrzask i tupot jak huragan zwalił się na dom, przeleciał
hall, drzwi się otworzyły i stanął w nich Luke. Nie miał ani latarni, ani
dubeltówki, ubrania też prawie już nie miał, a twarz miał taką dziwną jak
pacjenci domu wariatów koło Jackson. Ale co od razu zauważyłem, to to, że
już nie miał czkawki. I płakał.
— Oni mnie chcieli zabić — płacze. — Chcieli mnie żywcem spalić.
Złapali mnie i przywiązali do stosu drzewa, a jeden już szedł z ogniem, kiedy
udało mi się wyrwać i uciec.
— Kto chciał cię spalić? — pyta major. — O czym ty, do cholery,
bredzisz?
— Indianie — powiada Luke. — Oni mnie chcieli...
— Co?! — krzyczy major. — Niech to piorun, co?
No i ja wtedy wpakowałem palec w drzwi. Do tej chwili on mnie nawet nie
zauważył.
— Powinieneś się cieszyć. Przeszła ci czkawka — powiadam.
I wtedy właśnie on tak na chwilę skamieniał. Przedtem mnie wcale nie
widział, ale teraz zobaczył. Skamieniał i spojrzał na mnie dziko, wyglądał,
jakby dopiero co uciekł z Jackson i jakby powinien znaleźć się tam szybko z
powrotem.
— Co? — powiada.
— Przeszła ci czkawka — powiadam. — Wyleczyli cię.
Stał tak z minutę, oczy mu tylko trochę jakby spłowiały, stał, przekrzywił
głowę, słuchał swoich własnych wnętrzności. Chyba pierwszy raz zauważył,
że już nie ma
czkawki. Stał tak z minutę, a na twarzy pojawiło mu się wielkie zdumienie. I
potem skoczył na mnie. Ja ciągle siedziałem na swoim krześle i niech mnie
niedźwiedź pocałuje, jeśli przez minutę nie myślałem, że zawalił się na mnie
cały dom.
Wreszcie go ze mnie zdjęli i trochę uspokoili, a potem umyli mnie i dali
się napić, wtedy poczułem się lepiej, ale nawet z tą whisky nie czułem się
zupełnie dobrze i wiedziałem, że dla mojego honoru powinienem wywołać
Luke’a na podwórko, jak to się mówi, ale nie, jestem taki człowiek, który wie,
kiedy robi źle i źle trafia. Ja właśnie źle trafiłem. Nie tylko major de Spain
upolował niedźwiedzia na tym polowaniu, nie, nie! Niech mnie cholera, że
jakby to był dzień, tobym wsiadł do mojego forda i pojechał sobie. Ale już
zrobiła się północ, a poza tym ten czarnuch Ash zaczął mnie dręczyć. Coś
zaczęło mi świtać w głowie, że on ma z tym wszystkim więcej wspólnego, niż
to widać gołym okiem. Ale jakoś nie wypadało od razu lecieć do kuchni i o to
pytać, bo w kuchni był akurat Luke. Major też mu dał whisky i Luke siedział
teraz w kuchni odrabiając zaległości z tych dwóch dni, kiedy wcale nie mógł
jeść, i gadał takie różne rzeczy, co to on zrobi takiemu owakiemu
sukinsynowi, który jeszcze raz spróbuje zrobić mu głupi kawał, nie będzie
teraz wymieniał nazwiska, ale każdy wie, o kogo chodzi. I chyba robił to
wszystko głównie po to, żeby się znowu wpakować w czkawkę, ale ja już tam
nie wrócę jej oglądać.
Poczekałem do świtu, wreszcie usłyszałem, że się czarnuchy kręcą po
kuchni, więc tam poszedłem. I był tam już stary Ash, jakby nigdy nic
smarował tłuszczem buty majora i ustawił je za piecem, a potem wziął
strzelbę majora i zaczął ładować magazynek. Kiedy wszedłem, raz spojrzał
na mnie i dalej pakował te naboje do strzelby.
— Więc polazłeś wczorajszej nocy na kurhan, co? — pytam go. On
spojrzał na mnie jeszcze raz, szybko, krótko i znowu opuścił oczy, i nic nie
powiedział, wyglądał jak głupi stary szympans. — Masz tam znajomych, co?
— pytam.
— Znam kilku — powiada Ash pakując naboje do strzelby.
— A znasz starego Johna Kosza? — pytam.
— Znam niektórych — powiada Ash i nie patrzy na mnie.
— A spotkałeś go wczorajszej nocy? — pytam. On nic nie mówi, więc
zmieniłem ton na taki, jakiego się używa, żeby coś wydobyć z czarnucha, i
powiadam: — Słuchaj, Ash, spojrzyj no na mnie! — On patrzy na mnie. —
Coś ty tam robił wczoraj w nocy? — pytam.
— Kto, ja? — pyta Ash.
— Jazda — powiadam. — Już koniec sprawy. Pan Provine już nie ma
czkawki i już obaj zapomnieliśmy o wszystkim, co się mogło stać. Nie
chodziłeś przecież dla zabawy. A może ty im coś powiedziałeś tam na górze,
może coś powiedziałeś staremu Koszowi? No, jak to było? — Przestał na
mnie patrzeć, ale nie przestał ładować tych naboi do dubeltówki. Szybko
spojrzał w lewo i w prawo. — No, jazda — mówię. — Czy powiesz mi, co tam
wczoraj było, czy też chcesz, żebym wspomniał panu Provine, żeś ty w tym
maczał palce?
Ash nie przestał ładować strzelby i nie patrzył na mnie, ale niech mnie
niedźwiedź pocałuje, jeśli prawie nie widziałem, jak mu pracuje rozum.
— No, jazda — powiadam. — Coś ty tam wczoraj robił?
I on zaczął wtedy gadać. Pewno zrozumiał, że dłużej nie ma sensu tego
ukrywać, że nawet jakbym nie powiedział Luke’owi, to w każdym razie
powiem ma-
«
jorowi.
— Wyprzedziłem go — powiada — i pierwszy tam doszedłem, i mówię im,
że w nocy przyjdzie nowy inspektor od podatków rządowych, ale wystarczy,
jak go dobrze przestraszą, to on zwieje i więcej nie przyjdzie. I oni to zrobili, i
on też zrobił, co miał zrobić: uciekł.
— No, no — powiadam. — Zawsze myślałem, że jestem- pierwszy do
robienia kawałów, ale teraz widzę, że pierwsze
miejsce muszę ustąpić tobie, Ash. I co oni zrobili? Widziałeś, co zrobili?
— Dużo nawet nie musieli robić — powiada Ash. — Wyszli kawałek na
drogę i jak on się zjawił z tą czkawką, latarnią i dubeltówką, to mu zabrali
dubeltówkę i latarnię, jego samego zabrali na szczyt kurhanu i przez chwilę
gadali do niego po indiańsku. Potem zrobili taki mały stos z drzewa i tak go
przywiązali, żeby się mógł rozwiązać, a potem jeden z nich podszedł z
ogniem, a pan Lukę zrobił resztę.
— No, no — powiadam. — Niech mnie niedźwiedź! — I nagle przyszło mi
coś do głowy, a już się odwróciłem i miałem odejść, kiedy mnie to uderzyło,
więc zatrzymałem się i mówię: — Jedną rzecz chciałbym wiedzieć: po coś ty
to zrobił?
Ash siedział na skrzynce, ręką tarł o strzelbę i znowu na mnie nie patrzył.
— Pomagałem panu wyleczyć pana Luke’a z czkawki.
— Jazda, gadaj! — powiadam. — Musiałeś mieć inny powód. Jaki?
Pamiętaj, że ja teraz wszystko mogę powiedzieć panu Luke’owi i majorowi.
Nie wiem, co zrobi major, ale wiem, co by zrobił pan Provine, gdybym mu
powiedział.
Ash siedział na tej skrzynce, tarł ręką o strzelbę, patrzył w ziemię, jakby
sobie coś myślał. Nie myślał, czy ma mi powiedzieć, czy nie powiedzieć, ale
jakby sobie coś przypominał, coś z bardzo dawnych czasów. Okazało się, że
właśnie to sobie przypominał, bo zaraz powiada:
— Ja się nie boję, żeby pan Lukę wiedział. Jednego dnia był piknik.
Dawno był ten piknik, będzie dwadzieścia lat temu. Pan Lukę był wtedy
młody i pan Lukę, jego brat i jeszcze jeden biały pan, zapomniałem, jak się
nazywał, podjechali z pistoletami i spalili nam kołnierzyki. A pan Lukę
właśnie spalił mój kołnierzyk.
— I tyle lat czekałeś, i taką sobie robotę zadałeś, żeby się na nim
odegrać? — pytam.
— To nie o to idzie — powiada Ash trąc ręką strzelbę. — To idzie o
kołnierzyk. W tamtych latach najlepszy Murzyn
zarabiał dwa dolary tygodniowo. Zapłaciłem dolara za ten kołnierzyk.
Niebieski kołnierzyk z czerwonym obrazkiem. On właśnie spalił mój. Teraz
zarabiam dziesięć dolarów tygodniowo, ale chciałbym wiedzieć, gdzie ja
kupię taki sam kołnierzyk za połowę moich pieniędzy. Chciałbym wiedzieć!
Przełożył Jan Zakrzewski
Dwaj żołnierze

Ja i Pete chodziliśmy do starego pana Killegrewa słuchać radia. Zawsze po


kolacji, jak się zrobiło ciemno, chodziliśmy pod jego dom i stawaliśmy pod
oknem, i wszystko świetnie słyszeliśmy, bo żona starego pana Killegrewa
była głucha, więc on nastawiał radio, jak tylko można najgłośniej, i myśmy
za oknem słyszeli wszystko tak samo wyraźnie jak żona starego pana
Killegrewa, chociaż staliśmy na zewnątrz, a okno było zamknięte.
Jednego wieczoru spytałem Pete’a:
:— Ze co? Że Japończycy? Co to jest ta perłowa zatoka — Pearl Harbor?
— Ale Pete kazał mi być cicho.
Więc byłem cicho i zrobiło się trochę zimno, i słuchaliśmy tego gościa w
radio, tylko że nie rozumiałem nic z tego, co on mówił. Na końcu powiedział,
że chwilowo już więcej nic nie powie, więc wróciliśmy do domu i Pete
wytłumaczył mi, o co to wszystko chodzi. Mógł mi wytłumaczyć, bo miał już
prawie dwadzieścia lat i w czerwcu skończył szkołę, i bardzo dużo wiedział. I
że ci Japończycy rzucili bomby na Pearl Harbor, i że ten Peąrl Harbor jest za
wodą.
— Za wodą? — spytałem. — Za tym państwowym rezerwuarem przy
Oxford?
— Nie — odpowiedział Pete. — Za dużą wodą. Za Pacyfikiem.
Wróciliśmy do domu. Mama i tato już spali, więc ja i Pete położyliśmy się
też spać, ale ja dalej nie mogłem zrozu
mieć, gdzie jest ten Pearl Harbor, i Pete jeszcze raz mi wytłumaczył, że na
Pacyfiku.
— Coś ty taki głupi? — spytał. — Niedługo skończysz dziewięć lat, od
września chodzisz do szkoły i nic cię nie nauczyli?
— Jeszcze nie doszliśmy do tego Pacyfiku — powiedziałem.
Myśmy wtedy siali wykę, która powinna być posiana do piętnastego
listopada, ale od kiedyśmy znali tatę, zawsze się ze wszystkim spóźniał.
Wieczorem trzeba też było na- znosić drzewa do pieca i potem chodziliśmy do
starego pana Killegrewa pod okno, i staliśmy pod oknem, chociaż robiło się
zimno, i słuchaliśmy tego radia. Jak skończyliśmy słuchać, wracaliśmy do
domu i kładliśmy się spać, i Pete mi tłumaczył wszystko, cośmy przedtem
usłyszeli. To znaczy, nie wszystko mi tłumaczył, ale tylko troszkę i więcej nie
chciał, zupełnie jakby mu było nieprzyjemnie o tym mówić, i kazał mi się
zamknąć, bo chce spać, ale tak naprawdę to nigdy wcale nie chciał spać.
Leżał tylko, mniej się ruszał, niż gdyby naprawdę spał, i coś takiego
strasznego od niego szło, zupełnie jakby był na mnie okropnie zły, choć ja
wiedziałem, że nawet o mnie nie myśli, albo jakby się czymś bardzo martwił,
tylko że przecież Pete zupełnie nie miał czym się martwić. Nigdy nie był
spóźniony jak tato, ani nawet na chwilę nie był. Kiedy Pete skończył szkołę,
tato dał mu te dziesięć akrów; i ja, i Pete, coś kombinowaliśmy, że tato był
cholernie zadowolony, że się pozbył chociaż dziesięciu akrów i ma mniej
kłopotu. Pete te dziesięć akrów całe obsiał wyką i już miał spokój na zimę,
więc się chyba nie mógł martwić, ale tak się zachowywał, jakby mógł. I ciągle
chodziliśmy wieczorami pod okno domu starego pana Killegrewa i
słuchaliśmy jego radia. A oni teraz byli na Filipinach, ale generał Mac-
-Arthur ich trzymał. Potem wracaliśmy do domu i kładliśmy się spać, i Pete
nic mi już nie tłumaczył, i w ogóle nic nie mówił. Leżał, jakby się czaił albo
co, a jak go dotknąłem, to mięśnie miał takie twarde jak żelazo i pewno je
takie miał, aż nie zasnąłem.
Wreszcie jednego dnia — a to było pierwszy raz, że w ogóle nic do mnie nie
mówił, tylko się rzucał, że za wolno rąbię gałęzie, które on obcina na
podpałkę — powiedział:
I — Muszę iść.
— Gdzie musisz iść? — spytałem.
— Na wojnę — odparł Pete.
— Nie skończymy rąbać drzewa?
— Do diabła z drzewem.
— No, to chodźmy — zgodziłem się.
Ale Pete nawet nie usłyszał, co powiedziałem. Położył się i leżał, i wszystkie
mięśnie takie miał twarde jak żelazo.
— Muszę iść — powiedział jeszcze raz. — Nie mogę pozwolić, żeby Japońce
tak traktowały nasze Stany Zjednoczone.
— Masz rację — zgodziłem się. — Rąbanie drzewa może poczekać. Musimy
iść na wojnę.
Tym razem mnie usłyszał. Leżał dalej i wcale się nie ruszał, ale leżał już
jakoś inaczej.
— Ty? — zdziwił się. — Ty chcesz iść na wojnę?
— Będziesz bił dużych, a ja będę bił mniejszych — wyjaśniłem.
Wtedy Pete mi wytłumaczył, że nie mogę z nim iść. Z początku myślałem, że
to tylko on nie chce, tak jak nie chciał, żebym za nim chodził, kiedy zalecał
się do tej dziewczyny od Tullów, ale potem mi wytłumaczył, że wojsko mnie
nie weźmie, bo jestem za mały, więc zrozumiałem, że mówi poważnie i że ja
nigdzie nie pójdę. Jakoś nie wierzyłem do tej chwili, że on naprawdę
wybierze się do tej wojny, ale w końcu uwierzyłem i już wiedziałem, że mi nie
pozwoli iść razem z sobą.
— No, ale mógłbym ci rąbać drzewo i nosić wodę — zaproponowałem. —
Przecież będziesz musiał mieć wodę i drzewo.
Przynajmniej mnie teraz słuchał. Już nie był taki twardy jak żelazo.
Obrócił się i położył mi rękę na piersi, bo teraz ja leżałem sztywno na
plecach.
— Nie, musisz tutaj zostać i pomagać tacie — powie* dział,
— Co mu pomagać? — spytałem. — Po co mu pomagać? Tato już się z
niczym więcej nie może spóźnić, jakby nawet chciał. On sobie da świetnie
radę z taką kusą farmą, kiedy my będziemy bić Japońców. Muszę z tobą iść.
Jeśli ty musisz, to i ja też.
— Nie pójdziesz — powiedział Pete. — I więcej o tym nie mów.
Wiedziałem, że go nie przekonam, ale chciałem się jeszcze upewnić.
— Więc nie mogę iść? — spytałem.
— Nie — odparł Pete. — Nie możesz iść. Po pierwsze jesteś za mały, a po
drugie...
— Dobra, dobra — przerwałem. — Możesz się zamknąć i daj mi spać.
I on się zamknął, i leżał cicho, i położył się z powrotem na plecach. Ja też
leżałem tak, jakbym spał. Ale Pete naprawdę zasnął i ja już teraz wiedziałem,
że przez cały czas martwił, bo koniecznie chciał iść do tej wojny, i dlatego nie
mógł spać, a teraz, jak już postanowił, że pójdzie, to się przestał martwić.
Następnego dnia rano Pete powiedział o tym mamie i tacie. Mama zaraz
zrobiła przedstawienie i zaczęła płakać.
— O, nie! Ja nie chcę, żeby Pete szedł na wojnę. Sama pym wolała za
niego iść, gdybym mogła. Ja nie chcę bronić kraju. Niech go sobie wszyscy
Japończycy zabiorą i zeżrą, JM| tylko »stawili w spokoju mój dom i moją
rodzinę. Mój brat Marsh podczas ostatniej wojny tak samo musiał isć do
wojska, jak jeszcze nie miał dziewiętnastu lat, i moja matka też wcale nie
mogła zrozumieć dlaczego. Ale powiedziała Marshowi, że jak musi iść, to
musi. Więc jak Pete musi, to niech idzie, ale ja zupełnie nie rozumiem po co.
Ale tato popisał się na sto z kawałkiem. Co za facet!
— Na wojnę? — spytał. — A po co ty masz iść na wojnę? Jeszcze ci daleko
do poboru, a Japończycy nie wylądowali w Ameryce, prezydent siedzi
przecież w stolicy Waszyng
tonie i widzi, co się dzieje, i jak zobaczy, że się coś święćł, to nas zawiadomi,
a poza tym w tamtej wojnie, którą przed chwilą wspomniała twoja matka, ja
już byłem w wojsku i wysłano mnie do Teksasu, gdzie siedziałem przez
osiem I miesięcy, aż się przestali bić. Uważam, że ten fakt łącznie z
prawdziwą raną, jaką oberwał twój wuj Marsh na polu chwały, gdzie się
naparzali we Francji, wystarczy za wkład mojej rodziny w obronę kraju. Co
najmniej do mojej śmierci. Poza tym, kto mi pomoże na farmie, jak ty
wyjedziesz? Wtedy z niczym nie zdążę na czas.
— Od kiedy pamiętam, tato nigdy jeszcze nie zdążył z niczym na czas —
odpowiedział Pete. — Zresztą to nieważne, idę na wojnę, bo muszę iść.
— Jeśli Pete musi, to musi — wtrąciłem. — Te Japoń- czyki...
— Siedź cicho — powiedziała mama ciągle płacząc. — Nikt do ciebie nie
mówi. Przynieś mi lepiej trochę drzewa. Akurat dla ciebie zajęcie.
Więc poszedłem i przyniosłem drzewa. Przez cały następny dzień też
znosiliśmy drzewo, to znaczy, ja znosiłem, Pete i tato, bo Pete powiedział, że
trzeba zrobić duży zapas, bo tato jest za leniwy, żeby to samemu zrobić, a
mama przez cały czas szykowała Pete’a do drogi. Uprała i pore- perowała mu
ubranie i całe jedno pudełko od butów na- pchała jedzeniem. Jak tego
wieczoru ja i Pete leżeliśmy w łóżku, to słyszeliśmy, że mama pakuje walizkę
Pete’a i płacze. Tak zaczęła płakać, że aż Pete wstał w nocnej koszuli i
poszedł do mamy, i mama przestała wtedy płakać, i słyszałem, jak
rozmawiają, i wreszcie mama powiedziała:
— Chcesz koniecznie iść, więc idź, ja też chcę, żebyś poszedł, ale wcale
nie rozumiem, dlaczego musisz iść, i nigdy nie zrozumiem, i nie spodziewaj
się, żebym zrozumiała, dlaczego właśnie ty musisz iść.
Potem Pete wrócił do łóżka i leżał na plecach taki twardy jak żelazo, i w
końcu powiedział, chociaż nie do mnie, tylko tak do nikogo:
— Muszę iść. Nic nie poradzę, muszę iść.
— No więc musisz — zgodziłem się. — Te Japończykif...
Pete obrócił się nagle, właściwie to aż się rzucił, i spojrzał na mnie,
chociaż było ciemno.
— Przynajmniej ty jeden masz dobrze w głowie — odezwał się. — Bałem
się, że z tobą będę miał więcej kłopotu niż z nimi wszystkimi razem.
— Szkoda, że ja nie mogę iść i pomóc ci — powiedziałem — ale może ta
wojna potrwa jeszcze parę lat dłużej i ja wtedy doskoczę, i któregoś dnia
przyjadę do ciebie.
— Mam nadzieję, że nie — odparł Pete. — Ludzie nie idą na wojnę dla
zabawy. Dla zabawy nie zostawia się zapłakanej mamy.
— Więc dlaczego idziesz na tę wojnę? — spytałem.
— Muszę iść — powtórzył. — Muszę. Teraz śpij i o nic mnie już nie pytaj.
Wstaję bardzo rano, żeby złapać pierwszy autobus.
— Dobra — zgodziłem się. — Słyszałem, że Memphis to strasznie duże
miasto. Skąd będziesz wiedział, gdzie jest to wojsko?
— Spytam kogoś, to mi powie, gdzie przyjmują — wytłumaczył Pete. —
Spij już.
— Tak spytasz? „Gdzie tu przyjmują do wojska?”
— Właśnie tak — odpowiedział Pete i odwrócił się. — No już, zamknij się i
śpij.
Więc poszliśmy spać. Następnego dnia zjedliśmy śniadanie jeszcze przy
lampie, bo autobus miał przejeżdżać o szóstej. Mama nie płakała, tylko była
bardzo smutna i zajęta stawianiem na stół różnych rzeczy do jedzenia, a
potem skończyła pakować walizkę Pete’a. Pete nie chciał brać żadnej walizki,
ale mama powiedziała, że porządni ludzie nawet na wojnę nie jeżdżą bez
zapasowej bielizny i czegoś na ząb, więc włożyła do walizki pudełko od butów
pełne pieczonej kury i ciasta i na wierzch Biblię i akurat przyszedł czas, żeby
iść na autobus. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że mama nie idzie z nami do
przystanku. Przyniosła kurtkę i czapkę Pete’a i ciągle jeszcze nie płakała,
tylko tak stała z rękami zarzuconymi na plecy Pete’a i nie chciała się ruszyć.
Trzymała go mocno i wyglądała tak samo jakoś dziwnie, jak wtedy wyglądał
Pete, kiedy się do mnie obró
cił w nocy i powiedział, że ja jeden mam dobrze w głowie.
— Niechby sobie wzięli i zżarli cały kraj, byle tylko moich zostawili w
spokoju — powiedziała mama i potem jeszcze powiedziała: — I nie zapominaj
nigdy, ktoś ty. Nie jesteś bogaty i nikt dalej niż zakręt przy skale, na której
zabił się ten Francuz, o tobie nie słyszał. Ale twoja krew jest równie dobra
jak każda inna i żebyś o tym nie zapomniał.
Potem go pocałowała i wyszliśmy z domu, i tato niósł walizkę Pete’a,
chociaż Pete wcale o to nie prosił i nawet nie chciał jej brać. Jeszcze nie
zaczęło świtać, kiedy stanęliśmy na drodze koło skrzynki do listów. Chwilę
czekaliśmy, a potem zobaczyłem reflektory autobusu, który jechał w naszym
kierunku. Przyglądałem się temu autobusowi, aż podjechał bliżej i Pete
podniósł rękę, i autobus stanął. Wtedy to już się zrobiło trochę jasno,
właściwie robiło się przez cały czas, tylko ja nie zauważyłem, bo się przyglą-
dałem reflektorom. Ja i Pete myśleliśmy przez cały czas, że tato znowu powie
coś głupiego jak wtedy, kiedy mówił
o wujku Marshu, który został ranny na tym polu chwały, albo że jego wyjazd
do Teksasu w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku wystarczy, żeby ocalić
Stany Zjednoczone w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim, ale nic
takiego nie powiedział, tylko zupełnie co innego.
— Do widzenia, synu — powiedział. — Zawsze pamiętaj
0 tym, co ci mama mówiła, i zawsze do niej pisz, jak będziesz miał czas.
Potem potrząsnął rękę Pete’a i potem Pete spojrzał na mnie, patrzał tak z
minutę i położył mi rękę na głowie,
1 pokręcił nią tak mocno, że mi ją prawie odkręcił, i potem wskoczył do
autobusu, a ten gość, co siedział za kierownicą, zamknął za nim drzwi,
autobus zaczął głośniej mruczeć, aż ruszył z burczeniem i zgrzytaniem i
coraz głośniej jęcząc. Jak już jechał zupełnie szybko, to zobaczyłem, że te
dwa małe czerwone światełka z tyłu wcale nie robią się mniejsze, tylko tak
razem biegną coraz bliżej siebie, jakby się miały za chwilę spotkać i zrobić
jednym światłem, ale się nie zrobiły, bo przedtem autobus zniknął i przyszła
mi straszna
ochota płakać, chociaż miałem prawie dziewięć lat, no i w ogóle.
Ja i tato wróciliśmy sami do domu, potem przez cały dzień pracowaliśmy
w tym lesie, skąd się brało drzewo na opał, więc nie miałem okazji o niczym
pomyśleć. Dopiero jak już było dobrze po południu, wziąłem procę i chętnie
bym wziął wszystkie ptasie jajka też. Miałem ich dużo, bo Pete zostawił mi
całą swoją kolekcję. Pete zawsze lubił oglądać swoją kolekcję, tak samo jak
ja swoją, chociaż on miał dwadzieścia lat, a ja dziewięć. Ale pudełko było za
duże, żeby je daleko nieść i martwić się nim, więc tylko wziąłem jedno
kukułcze jajo, bo było dużo warte, zawinąłem je dobrze, włożyłem do
pudełka od zapałek i schowałem je razem z procą pod belkę w stodole.
Potem zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Pomyślałem sobie, że jakbym mu-
siał zostać w tym pokoju i w tym łóżku jeszcze jedną noc, tobym chyba nie
wytrzymał. Potem usłyszałem chrapanie taty, ale nie słyszałem nic z łóżka
mamy, więc nie wiem, czy spała, czy nie spała, ale chyba nie spała, wziąłem
swoje buty i wyrzuciłem je na dwór, i wyszedłem przez okno, tak jak to robił
Pete, kiedy miał siedemnaście lat i tato uważał, że jest jeszcze za młody, żeby
się włóczyć po nocy jak marcowy kot, i nie pozwalał mu wychodzić. Na
dworze włożyłem buty, poszedłem do stodoły, zabrałem procę i jajko i
wyszedłem na drogę.
Nie było zimno, ale za to cholernie ciemno, droga ciągnęła się przede mną
tak daleko, jak nie przymierzając człowiek, który klapnie jak długi. Żywego
na niej ducha nie było i chwilowo wyglądało na to, że chyba słońce mnie
dogoni, tanim dojdę te dwadzieścia dwie mile do Jefferson. Ale nie dogoniło.
Dopiero coś niecoś świtało, kiedy wszedłem na wzgórze, do miasta.
Pachniało wszędzie śniadaniem, które gotowano po domach, i żałowałem, że
zapomniałem wziąć chociaż kawałek ciasta, ale już było za późno, żeby coś
na to poradzić. Pete mi powiedział, że Memphis jest jeszcze spory kawał za
Jefferson, tylko skąd miałem wiedzieć, że aż osiemdziesiąt mil. Stanąłem
więc na takim pustym placu i stałem, i robiło się coraz jaśniej i jaśniej,
latarnie uliczne
ciągle się jeszcze paliły, z rogu patrzył na mnie glina i do Memphis miałem
jeszcze osiemdziesiąt mil, całą noc zajęło mi przejście tych głupich
dwudziestu mil, wyglądało na to, że jeśli będę w tym tempie szedł do
Memphis, to Pete wy- jedzie do tego Pearl Harbor, zanim zdążę przyjść.
— Skąd ty jesteś? — spytał glina.
Więc mu powiedziałem:
— Muszę iść do Memphis, tam jest mój brat.
— Nie masz tu żadnej rodziny? — spytał glina. — Nikogo nie masz oprócz
brata? Więc co tu robisz sam jeden, jeśli twój brat jest w Memphis?
Więc mu znów powiedziałem:
— Muszę iść do Memphis. Nie mam czasu, żeby tu stać i strzępić sobie
język, i nie mam czasu, żeby iść piechotą. Dzisiaj muszę być w Memphis.
— Chodź ze mną — powiedział glina.
Poszliśmy kawałek razem. I tam dalej stał autobus taki sam jak ten, do
którego wczoraj wsiadł Pete, tylko że nie paliły się na nim światła i w środku
nikt nie siedział. Była to stacja autobusowa zupełnie jak kolejowa stacja i
była też kasa i za nią gość, co sprzedaje bilety, i glina powiedział do mnie.
— Siadaj tu na ławce — więc ja usiadłem na ławce, a glina odezwał się do
tego gościa w kasie: — Czy mogę zatelefonować? — i zaczął gadać coś do
telefonu, i gadał tak z dobrą minutę, a potem odłożył słuchawkę i powiedział
do gościa w kasie: — Przypilnuj go pan chwilkę, ja zaraz wrócę, niech tylko
pani Habersham się wygrzebie. — I gdzieś polazł. Wstałem i podszedłem do
kasy.
— Chcę jechać do Memphis — powiedziałem.
— Ano pewnie, pewnie — zgodził się ten gość. — Siadaj I spokojnie i
poczekaj. Pan Foote za chwilę wróci.
— Ja nie znam żadnego pana Foote — powiedziałem. —
I Ja chcę pojechać tym autobusem do Memphis.
— A masz pieniądze? — spytał gość. — Bilet kosztuje I siedemdziesiąt
dwa centy.
Wyjąłem moje pudełko od zapałek i odwinąłem kukułcze I jajo.
— Zamienię to na bilet do Memphis — powiedziałem.
— Co to jest? — spytał gość.
— Kukułcze jajo — wyjaśniłem. — Nie widział pan nigdy? Warte dolara.
Ale ja je oddam za siedemdziesiąt dwa centy.
— Nie — odpowiedział. — Faceci, do których należy ta linia, upierają się
przy transakcjach gotówkowych. Gdybym zaczął wydawać bilety za ptasie
jajka i żywiec, i inne podobne rzeczy, wyrzuciliby mnie z pracy. Usiądź sobie
na ławce, jak kazał pan Foote.
Skoczyłem do drzwi, ale on skoczył jeszcze szybciej przez ladę kasy i
zaczął pchać się z rękami, żeby mnie złapać. Wyciągnąłem z kieszeni
scyzoryk i szybko go otworzyłem.
— Jak mnie pan dotknie, to panu utnę rękę — powiedziałem.
Próbowałem go wyminąć i polecieć do drzwi, ale on ruszał się szybciej niż
jakikolwiek dorosły mężczyzna, jakiego znałem, prawie tak szybko jak Pete.
Stanął plecami do drzwi, rozstawił nogi i nie miałem którędy zwiać.
— Wracaj na ławkę i czekaj na pana Foote.
Co miałem robić, wróciłem, bo ten gość stał ciągle w drzwiach. Siedziałem
i czekałem. A potem jakby cała stacja zapełniła się nagle ludźmi, bo wrócił
glina i przyszły jakieś dwie panie w paltach z futra i z twarzami już uma-
lowanymi, chociaż dalej wyglądały, jakby wybrały się w strasznym pośpiechu
i miały ochotę jeszcze coś niecoś pospać. Jedna była stara, a druga młoda i
obie patrzyły na mnie.
— On nie ma płaszcza — zauważyła ta stara. — Skąd też tu się wziął,
biedaczek?
— A bo ja wiem — odpowiedział glina. — Nic nie gada oprócz tego, że jego
brat jest w Memphis i że on musi do niego jechać.
— To prawda — odezwałem się. — Muszę dziś być w Memphis.
— Oczywiście, że musisz — zgodziła się ta stara. — A czy jesteś pewien,
że odnajdziesz swojego brata w Memphis?
— Mam tylko jednego brata — wyjaśniłem — i znam go
całe życie, więc go poznam, jak go zobaczę, co za śmieszne pytanie!
Stara przyglądała mi się uważnie.
— Jakoś nie wygląda, żeby stale mieszkał w Memphis.
— I pewno tam nie mieszka — zauważył glina. — Chociaż, co to można
powiedzieć, wszędzie może mieszkać, tu albo i nie tu. W dzisiejszych czasach
pęta to się chole... cholewki to on ma wiejskie. Tak, chłopaki i dziewczyny
też, zanim się jeszcze cho... chodzić dobrze nauczą. Co my możemy wiedzieć,
on równie dobrze mógł przyjechać z Missouri, jak i z Teksasu. Ale jest
pewny, że jego brat znajduje się w Memphis. Ja tam uważam, że niech sobie
jedzie i szuka tego brata.
— Racja — przytaknęła stara.
A młoda usiadła koło mnie na ławce i otworzyła torebkę, i wyjęła takie pióro,
co pisze stale, i jakieś papiery.
— Posłuchaj, kochany chłopczyku — odezwała się — po- I staramy się,
żebyś mógł pojechać do brata, ale najpierw I do akt musimy mieć opis
sprawy. Chcemy wiedzieć, jak się I nazywasz i jak na imię twojemu bratu, i
gdzie się urodzi- I łeś, i kiedy umarli twoi rodzice.
— Mnie tam do akt opis sprawy niepotrzebny — odpo- I wiedziałem. —
Ja tylko chcę jechać do Memphis. Muszę I tam być dzisiaj.
— Widzą panie! — powiedział glina takim tonem, jakby I się cieszył. —
Nie mówiłem!
— Pani i tak ma szczęście, pani Habersham — wtrącił I się gość od tych
biletów autobusowych — że nie ma spluwy,
I ale za to potrafi otworzyć ten swój majcher choler... to I znaczy, chciałem
powiedzieć, bardzo sprawnie, jak dorosły.
Ta stara tylko popatrzyła na mnie i wreszcie mówi:
— Naprawdę nie wiem, co z nim zrobić.
— A ja wiem — powiedział gość od biletów. — Zapłacę I mu bilet z
własnej kieszeni w ramach ochrony przedsię- I biorstwa przed zamieszkami i
rozlewem krwi. A kiedy pan I Foote powtórzy to na radzie miejskiej, to na
pewno nie I tylko mi zwrócą pieniądze, ale jeszcze dadzą jaki medal za I
wysoce społeczny czyn. Co, panie Foote?
Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Stara ciągle na mnie patrzała.
Powiedziała jeszcze raz: „Nie wiem, co z nim zrobić”, potem wyjęła z torebki
dolara i dała to gościowi z autobusów.
— Może chyba jechać na dziecinny bilet?
— W tym wypadku mam wątpliwości, jaki zastosować przepis. Pewno
mnie wyrzucą z pracy, jeśli go nie zamknę do klatki i nie przylepię kartki z
napisem „gryzie”. Ale zaryzykuję.
I wtedy tamci sobie poszli. Wrócił tylko jeszcze glina i dał mi kanapkę z
serem.
— Jesteś pewien, że znajdziesz swojego brata? — spytał.
— Niby dlaczego nie mam go znaleźć? — odparłem. — Jeśli nie ja zobaczę
Pete’a pierwszy, to on mnie zobaczy. Też mnie przecież zna.
Więc glina poszedł sobie na dobre, a ja zjadłem kanapkę. I potem przyszli
różni ludzie kupować bilety, i na końcu ten gość, co je sprzedawał,
powiedział, że czas wsiadać, więc wsiadłem tak jak wczoraj Pete i
pojechaliśmy.
Ile ja miast zobaczyłem, chyba wszystkie, jakie są! Kiedy autobus na
dobre się rozpędził, coś tak trochę zachciało mi się spać, ale za oknami było
tyle ciekawych rzeczy, których jeszcze nie widziałem, że nie spałem. Jak
wyjechaliśmy z Jefferson, to jechaliśmy przez pola i przez lasy. Potem
wjechaliśmy do następnego miasta i znowu z niego wyjechaliśmy, i znowu
jechaliśmy przez pola i przez lasy, i znowu było następne miasto ze
sklepami, olejarniami i zbiornikami wody. Długo jechaliśmy wzdłuż linii
kolejowej i widziałem, jak się podnosi ramię semafora, a potem zobaczyłem
pociąg i jeszcze kilka miast i byłem zupełnie wykończony, tak mi się chciało
spać, ale nie mogłem ryzykować.
I na końcu zaczęło się Memphis. To znaczy, wydawało mi się, że to musi być
Memphis, bo się ciągnęło przez wiele mil. Masę tam stało domów i było
strasznie dużo sklepów i już byłem pewien, że to na pewno Memphis, ale
autobus nawet się nie zatrzymywał i okazywało się, że to jeszcze nie
Memphis, i znowu jechaliśmy koło zbiorników wody
i kominów na fabrykach, a jeśli to miały być odziarniarki albo tartaki, to
muszę powiedzieć, że nie wiedziałem, że ich tyle jest i takie duże, i skąd oni
biorą taką masę bawełny i drzewa, żeby wszystkie miały robotę.
No i w końcu naprawdę zobaczyłem Memphis, i już wiedziałem, że to na
pewno Memphis, bo tak wysoko sterczało w powietrzu i wyglądało jak
dziesięć miast większych niż Jefferson, a sięgało w górę wyżej niż wszystkie
góry w okręgu Yoknapatawpha. No i wjechaliśmy do tego miasta, autobus
stawał chyba co parę kroków, po obu stronach jechała masa samochodów i
pełno było ludzi, którzy chyba tego dnia przybiegli ze wszystkich stron, tylu
ludzi jeszcze na raz nie widziałem i pomyślałem sobie, że pewno w całym
Missisipi już nie został nikt, kto by mi chociaż mógł sprzedać bilet na
autobus nie mówiąc o wpisywaniu do akt i opisów sprawy. Wreszcie autobus
stanął ostatni raz na takiej stacji, tylko że strasznie dużej, większej niż w
Jefferson, więc ja spytałem:
— Dobrze, a gdzie tu się wstępuje do wojska?
— Że co? — spytał kierowca autobusu.
Więc ja spytałem jeszcze raz o to samo:
— Gdzie tu się wstępuje do wojska?
— A, do wojska! — powiedział. I wytłumaczył mi,'którędy tam się dostać.
Z początku to się bałem, że nie będę wiedział, jak chodzić po takim wielkim
mieście, ale się szybko zorientowałem. I nie musiałem już więcej pytać
o drogę, tylko jeszcze dwa razy. Wreszcie prawie doszedłem na miejsce i
byłem strasznie zadowolony, że się na trochę wydostałem z tych wszystkich
pędzących aut i ludzi, co się pchali, i całego tego hałasu, i sobie pomyślałem,
że już niedługo zobaczę Pete’a, i pomyślałem sobie też, że jeśli tam jest dużo
takich, co się zapisali do tego wojska, to pewno jednak Pete wcześniej mnie
zobaczy niż ja jego. Wszedłem do pokoju, ale tam nie było Pete’a.
Zupełnie go nie było. Siedział tylko żołnierz z trójkątami na rękawie i coś
pisał, a przed nim stało dwóch gości i było jeszcze kilku innych gości, chyba
było, coś tak sobie przypominam, że tam jeszcze kilku było.
Podszedłem do stołu, gdzie ten żołnierz coś pisał, i spytałem:
— Gdzie jest Pete? — a on spojrzał na mnie, więc ja mu tłumaczę: — Mój
brat, Pete Griers. Gdzie on jest?
— Kto? — spytał żołnierz. — Czego tu chcesz?
Więc ja mu tłumaczę jeszcze raz:
— Wczoraj zapisał się do wojska. Jedzie do Pearl Harbor. I ja też.
Przyjechałem go dogonić. Gdzie on jest?
Wszyscy już teraz na mnie patrzyli, ale co mnie to obchodziło.
— No gadaj — powiedziałem. — Gdzie jest Pete?
Ten żołnierz przestał pisać, obie ręce rozłożył na stole i mówi:
— Aha, ty też jedziesz, co?
— A jadę — odpowiedziałem. — Oni będą potrzebowali, żeby im kto nosił
wodę i rąbał drzewo, no nie? Ja to potrafię. W domu cały czas rąbię drzewo i
noszę wodę. No, gdzie jest Pete?
Ten żołnierz wstał i ryczy:
— Kto cię tu wpuścił? Zjeżdżaj stąd, a szybko.
— Wypchaj się — ja mu mówię. — Gadaj zaraz, gdzie jest Pete?
A ten cholera to jeszcze szybciej potrafił się ruszać niż tamten gość od
biletów autobusowych. Nawet nie skoczył przez stół, tylko obszedł dokoła i
wpadł na mnie, zanim wiedziałem, co i jak, tak że ledwie miałem czas wyjąć
scyzoryk, otworzyć go i dziabnąć w kikut. Żołnierz wrzasnął, odskoczył i
jedną ręką złapał drugą rękę, i stał tak klnąc i wrzeszcząc.
A jakiś drugi gość złapał mnie od tyłu, więc go też dziabnąłem scyzorykiem,
ale nie udało mi się dosięgnąć.
Potem jeszcze drugi gość złapał mnie od tyłu i wtedy wyszedł inny żołnierz z
drzwi pokoju. Miał na sobie pas i jeszcze taki jeden pasek na ukos.
— Co tu się dzieje? — spytał.
— Taki owaki dziabnął mnie nożem! — wrzasnął ten pierwszy żołnierz.
Kiedy to mówił, spróbowałem go macnąć jeszcze raz, ale
tamci dwaj mocno mnie trzymali od tyłu, dwóch na jednego, więc ten
żołnierz z paskiem na ukos powiada:
— Spokojnie, spokojnie, schowaj swój nóż, nie jesteśmy Uzbrojeni.
Porządny człowiek nie rzuca się z nożem na faceta, który nie ma noża.
Dopiero wtedy coś niecoś zacząłem słyszeć, co on mówi, bo przedtem
byłem strasznie zły i nic nie słyszałem. A kiedy on mówił, to jakbym słyszał
Pete’a.
— Puśćcie go — kazał, więc mnie puścili. — No, o co chodzi?
Więc ja mu powiedziałem, o co chodzi.
— Rozumiem — odezwał się na końcu. — I przyjechałeś zobaczyć się z
nim przed odjazdem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
— Nie. Przyjechałem, żeby...
Ale on się już obrócił do tego pierwszego żołnierza, który owijał sobie rękę
chustką.
— Macie takiego? — spytał.
Ten pierwszy żołnierz podszedł do stołu i zajrzał do jakichś papierów.
— Jest — powiedział. — Wczoraj się zapisał. Dziś rano wyjeżdża z
transportem do Little Rock. — Spojrzał na zegarek, który miał na ręku. —
Pociąg odchodzi za pięćdziesiąt minut. Znam tych chłopaków ze wsi, pewno
już wszyscy czekają na stacji.
— Ściągnijcie go tutaj — kazał ten z paskiem. — Zadzwońcie na stację,
niech mu bagażowy sprowadzi taksówkę. A ty chodź ze mną. — Obrócił się
do mnie.
Za tym pokojem był drugi pokój, gdzie stał tylko stół i kilka krzeseł.
Usiedliśmy i ten żołnierz palił papierosa; nawet niedługo czekałem. Od razu
poznałem Pete’a po krokach, jak jeszcze szedł przez tamten pierwszy pokój.
Żołnierz, co go dziabnąłem, otworzył drzwi i Pete wszedł. Wcale nie był
ubrany w żaden mundur. Wyglądał tak samo, jak kiedy wsiadał do
autobusu wczoraj rano, tylko że mnie się wydawało, jakby to już było i
tydzień temu, bo tyle zwiedziłem różnych miast. Więc Pete wszedł i stanął, i
wyglądał tak, jakby wcale nie wyjeżdżał z domu, tylko że to
przecież było Memphis, a on jechał jeszcze dalej, do Pearl Harbor.
— Co ty, do diabła, tutaj robisz? — spytał.
Więc ja mu powiedziałem, co robię.
— Przecież ci ktoś musi wodę nosić i rąbać drzewo, na którym będziesz
gotował. Wiesz, że potrafię rąbać drzewo i nosić wodę.
— Nie. Masz wracać do domu — on do mnie.
— Nie — powiedziałem. — Muszę iść z tobą. Muszę. Koniecznie, Pete!
— Nie — upierał się Pete. Spojrzał na tego żołnierza. — Nie wiem, co go
opętało, poruczniku. Nigdy jeszcze nie rzucał się na nikogo z nożem. —
Spojrzał na mnie. — Dla- czegoś to zrobił?
— Nie wiem — wytłumaczyłem mu. — Musiałem chyba. Musiałem się z
tobą zobaczyć.
— Żebyś mi tego nigdy więcej nie robił, słyszysz? Schowaj ten scyzoryk do
kieszeni i trzymaj go w kieszeni. Jeśli jeszcze raz usłyszę, żeś go wyciągnął i
kogoś dziabnął, to wrócę skąd by nie było i sprawię ci takie lanie, że popa-
miętasz do sądnego dnia, rozumiesz?
— Rozumiem, ale chętnie poderżnę komuś gardło, tylko powiedz komu,
jeśli przez to będziesz mógł wrócić — powiedziałem. — Pete — powiedziałem.
— Pete.
— Nie, nie możesz tego robić. — Nie mówił już takim ostrym głosem, tylko
prawie cicho, i ja wiedżiałem, że nic tu już nie wygadam. — Musisz wrócić do
domu i zaopiekować się mamą. I liczę na ciebie, że się zajmiesz moimi dzie-
sięcioma akrami. Chcę, żebyś wrócił do domu, dzisiaj, słyszysz?
— Słyszę — odparłem.
— Potrafi sam wrócić? — spytał żołnierz.
— Sam tu przyjechał, no nie? — odparł Pete.
— Chyba potrafię — zgodziłem się. — Mieszkam tylko w jednym miejscu i
chyba zostało ono tam, gdzie było wczoraj.
Pete wyjął z kieszeni dolara i dał mi go.
— Kupisz sobie za to bilet, autobus podwiezie cię aż pod
haszą skrzynką do listów. I słuchaj porucznika, porucznik wyśle cię do
autobusu. I wracaj do domu, i zaopiekuj się mamą, i zajmij moimi
dziesięcioma akrami, i nie wyjmuj scyzoryka z kieszeni. Słyszysz?
— Słyszę, Pete.
— No, dobra. Muszę już iść. — Położył rękę na mojej głowie, ale tym
razem nie wykręcił mi szyi. Tylko tak chwilę trzymał tę rękę. A potem niech
mnie osa ukąsi, jeśli się nie schylił i nie pocałował mnie, jeszcze potem
usłyszałem jego kroki i zamknęły się za nim drzwi, ale nawet nie podniosłem
głowy. I tak się skończyło. Zostałem w pokoju i pocierałem miejsce, które
Pete pocałował, a ten żołnierz siedział za stołem, patrzył przez okno i
strasznie kaszlał. Sięgnął do kieszeni i dał mi coś, ale nawet wtedy na mnie
nie spojrzał. Ja za to spojrzałem i to była guma do żucia.
— Stokrotne dzięki — powiedziałem. — Więc chyba ruszę w powrotną
drogę. Mam spory kawał do domu.
— Poczekaj chwilę — mówi żołnierz i gdzieś znowu zatelefonował, więc
mu jeszcze raz powiedziałem, że lepiej sobie pójdę, bo czas na mnie, a on
znowu mówi: — Poczekaj, pamiętasz, co ci Pete przykazał?
Więc czekaliśmy i znowu przyszła jakaś pani, też stara i też w futrze, ale
pachniała dobrze i nie miała żadnego pióra, którego nie trzeba stale moczyć
w butelce, ani akt i opisu sprawy też nie miała. Weszła tylko i żołnierz wstał,
a ona się rozejrzała, aż mnie zobaczyła, i wtedy podeszła, i tak jakoś lekko i
szybko, i tak przyjemnie, jakby sama mama to zrobiła, położyła mi rękę na
ramieniu.
— Chodź, chłopcze — odezwała się. — Pojedziemy do domu na obiad.
— Nie —' powiedziałem. — Muszę łapać autobus do Jefferson.
— Ja wiem. Ale masz dużo czasu. Najpierw pojedziemy do domu na
obiad.
Na ulicy stał jej samochód i pojechaliśmy tym samochodem pośrodku
wszystkich innych samochodów, które jechały drogą, i prawie żeśmy ciągle
wpadali pod autobus i ci wszyscy ludzie dokoła byli tak blisko, że mógłbym
| nimi rozmawiać, gdybym wiedział, kto oni są, albo oni znali mnie. A potem
samochód stanął i ta pani powiedziała, że już jesteśmy na miejscu, i ja
spojrzałem na dom, i jeśli ten dom, przed którym stanęliśmy, był cały jej, to
ona musiała mieć strasznie dużą rodzinę. Ale pewno dom nie był cały jej.
Weszliśmy do sali, w której rosły drzewa, i weszliśmy do takiego malutkiego
pokoiku, w którym stał tylko czarnuch ubrany w mundur bardziej
błyszczący niż mundury tamtych wszystkich żołnierzy, i ten czarnuch
zamknął drzwi, i wtedy ja krzyknąłem: „Uwaga!” — i złapałem się, za co się
można było złapać, ale się okazało, że wszystko jest w porządku, bo ten
pokój tylko podjechał do góry i drzwi się otworzyły, i byliśmy w innej sali. Ta
pani otworzyła jakieś drzwi, w które weszliśmy, i tam był inny żołnierz,
starszy gość tak samo z paskiem na ukos, do ostrzenia brzytwy chyba, i
srebrnym ptaszkiem na każdym ramieniu.
— No, jesteśmy —powiedziała pani. — Chłopcze, to jest pułkownik
McKellogg. Teraz powiedz, co byś chciał zjeść.
— Jajka z boczkiem i trochę kawy — powiedziałem. Wyciągnęła rękę do
telefonu, ale ją cofnęła i spytała:
— Kawy? Od kiedy ty pijesz kawę?
— Nie pamiętam od kiedy. Od kiedy pamiętam.
— Masz chyba z osiem lat, prawda? — spytała.
— Wcale nie — odparłem. — Mam osiem i dziesięć miesięcy, idzie mi na
jedenasty.
Wtedy ona zatelefonowała. I myśmy potem usiedli, i ja opowiedziałem, jak
Pete wyjechał dzisiaj do Pearl Harbor i ja chciałem jechać z nim, ale muszę
wracać do domu i zaopiekować się mamą, i doglądać tych dziesięciu akrów
Pete’a. A ta pani mi powiedziała, że też ma takiego chłopca w moim wieku i
że on jest w szkole na Wschodzie. Wtedy wszedł czarnuch, ale już inny, w
takim ubraniu, co miał tył podobny do ogona koszuli, i toczył przed sobą
taczki na czterech kółkach. Na tych taczkach były moje jajka z boczkiem i
szklanka mleka, i kawałek ciasta też, i ja sobie pomyślałem, że jestem
okropnie głodny. Ale kiedy zacząłem
jeść, to się okazało, że nie mogę wcale jeść, bo mi nic nie chce przejść przez
gardło, i szybko wstałem.
— Muszę iść — powiedziałem.
— Poczekaj chwilę — poprosiła ta pani.
— Muszę iść — powtórzyłem jej.
— Chwileczkę. Już telefonowałam po samochód. Za minutę przyjedzie.
Wypij chociaż trochę mleka. No to może dam ci tej twojej kawy?
— Nie — powiedziałem. — Nie jestem głodny, zjem, jak wrócę do domu.
I wtedy zadzwonił telefon. Nawet nie podniosła słuchawki.
— No, jest już samochód. — I poszliśmy z powrotem, i zjechaliśmy na dół
tym samym ruchomym pokojem, w którym stał wystrojony czarnuch. Teraz
zobaczyłem inny samochód, a w nim żołnierza. Usiadłem z tym żołnierzem
na przodzie, a ta pani dała żołnierzowi dolara. — Jakby był głodny —
powiedziała — to go zaprowadźcie do porządnej restauracji.
— Zrobi się, pani McKellogg — zgodził się żołnierz.
I znowu pojechaliśmy. Dobrze się przyjrzałem Memphis, ślicznie świeciło
słońce, jak przejeżdżaliśmy. Ale zanim wiedziałem, co i jak, byliśmy z
powrotem na tej samej drodze, którą przyjechałem rano autobusem, i tylko
migały te domy ze sklepami i te wielkie odziarniarki i tartaki.
To Memphis ciągnęło się przez całe mile, zanim się zaczęło kończyć.
Potem znowu jechaliśmy przez pola i przez lasy, bardzo szybko jechaliśmy i
gdyby nie ten żołnierz, koło którego siedziałem, tobym pomyślał, że nigdy nie
byłem w Memphis. Jechaliśmy teraz strasznie szybko i pomyślałem sobie, że
z taką szybkością to raz dwa dojadę do tego zakrętu, koło którego zabił się
Francuz, i jak sobie pomyślałem, że przyjadę tym wielkim samochodem z
żołnierzem za kierownicą, to nagle zacząłem płakać. Nie miałem przedtem
pojęcia, że będę płakał, i nie mogłem zupełnie przestać. Więc tak siedziałem
koło żołnierza i płakałem.
I jechaliśmy bardzo szybko.
Przełożył Jan Zakrzewski
Nie przepadnie!

Kiedy przyszła wiadomość, że Pete nie żyje, ojciec i ja byliśmy już w polu. Po
naszym wyjściu matka wyjęła list ze skrzynki, przyniosła go w pole i już z
góry wiedziała, co w nim jest, bo nawet nie wzięła przeciwsłonecznego
czepka, więc na pewno widziała listonosza przez okno. I ja też się
domyślałem, co to jest, bo matka nic nie mówiła. Stała tylko przy
ogrodzeniu, trzymała w ręku taką małą jasną kopertę, na którą nie trzeba
nawet znaczka, i ja krzyknąłem na ojca, który był na drugim końcu pola,
chociaż stałem dalej od płotu niż on, i ojciec podszedł do matki szybciej niż
ja, chociaż biegłem.
— Ja wiem, co to jest — powiedziała matka. — Ale boję się otworzyć.
Otwórz ty.
— Wcale nie, wcale nie! — krzyczałem biegnąc. — Wcale nie! — A potem
krzyczałem co innego: — Pete, nie, nie! — A potem krzyczałem: — Przeklęte
Japończyki! Niech ich szlag trafi, przeklęte Japończyki! — I potem ojciec
musiał mnie złapać i trzymać, to znaczy, chciał mnie trzymać, i musiał się ze
mną siłować, zupełnie jakbym był mężczyzną, a nie chłopakiem, co ma tylko
dziewięć lat.
I to wszystko. Jednego dnia był Pearl Harbor, a w następnym tygodniu
Pete pojechał do Memphis, żeby zapisać się do wojska i pomóc mu, a
któregoś dnia rano mama stanęła pod płotem z małym kawałkiem papieru,
nawet za małym na podpałkę do pieca, nawet bez znaczka na kopercie, i w
tym liście było napisane, że okręt utonął i nie ma
pani syna. Zrobiliśmy sobie jeden dzień żałowania, i to wszystko. A dlatego
tylko tyle, że był kwiecień, najgorszy miesiąc, kiedy się wszystko sadzi, i było
całe siedemdziesiąt akrów ziemi, z której mieliśmy chleb i ogień, i
utrzymanie, i ta ziemia przetrwała Griersów przed nami, bo się nią dobrze
opiekowali i dobrze im się na niej powiodło, i przetrwała Pete’a, bo jak on tu
był, to też sporo pomógł, i przetrzyma mamę i ojca, i mnie, jeśli i my
pomożemy.
Potem zdarzyło się to jeszcze raz. Może zapomnieliśmy, że się może
zdarzyć i że się w ogóle zdarza raz po raz ludziom, którzy kochają swoich
synów i braci tak, jak my kochaliśmy Pete’a, aż wreszcie przychodzi dzień,
kiedy się kończy tak jak z Pete’em. Od tego dnia, kiedy zobaczyliśmy zdjęcie
Pete’a i jego nazwisko w gazecie z Memphis, ojciec już zawsze kupował
gazetę, jeśli chodził do miasta. I myśmy oglądali zdjęcia i czytali nazwiska
żołnierzy i marynarzy z innych okręgów i miast Missisipi i Arkansas, i Ten-
nessee, ale już nie było nikogo z naszego okręgu i przez pewien czas
wyglądało, że Pete był tylko jeden.
Potem zdarzyło się to jeszcze raz. Był koniec lipca, piątek. Ojciec wcześnie
pojechał do miasta bydlęcym wozem Homera Bookwrighta, a teraz już
zachodziło słońce. Ja niedawno przybiegłem z pola i właśnie skończyłem
oporządzanie muła i wyszedłem ze stajni, kiedy wóz Homera stanął przy
skrzynce na listy i wysiadł z niego ojciec i niósł na plecach worek mąki, a
pod pachą paczkę i w ręku gazetę. A jak raz spojrzałem na złożoną gazetę, to
już więcej nie potrzebowałem, bo już też wiedziałem i wiedziałbym nawet
wtedy, gdyby zawsze nosił w ten sposób złożoną gazetę. Wcześniej czy
później musiało się to zdarzyć, przecież nie mogło trafić tylko na nas z całego
okręgu Yokna- patawpha, nie tylko my tutaj kochaliśmy Pete’a tak bardzo,
żeby sami mieć prawo do żałowania. Podszedłem do ojca, wziąłem od niego
paczkę, podparłem trochę worek i weszliśmy do kuchni razem, gdzie na stole
czekała na nas zimna kolacja, a matka siedziała w resztce zachodzącego
słońca pod progiem i mocną ręką biła masło w maślnicy. Kiedy przyszła
wiadomość o śmierci Pete’a, ojciec nie
podszedł blisko do matki. I teraz też do niej nie podszedł blisko, tylko oparł o
stół worek z mąką, stanął koło krzesła matki i podsunął jej rozwiniętą
gazetę.
— Syn majora de Spain — powiedział. — W mieście. Lotnik. Był zeszłej
jesieni w domu i już wtedy nosił mundur oficera. Wpakował swój samolot na
krążownik japoński i wysadził go w powietrze. Stąd wiedzieli, co się z nim
stało.
Matka ani na chwilę nie przerwała roboty i nawet ja wiedziałem, że masło
już prawie, prawie jest ubite. Dopiero jak skończyła, to wstała, podeszła do
zlewu, umyła ręce, wróciła i usiadła z powrotem pod progiem.
— Przeczytaj — powiedziała.
I stąd wiedzieliśmy, że matka przez cały czas nie tylko wiedziała, że coś
takiego musi się znowu zdarzyć, ale nawet myślała, co zrobi, kiedy to się
zdarzy, i nie tylko następnym razem, ale i następnym potem, i jeszcze
następnym, aż wreszcie nadejdzie dzień, kiedy wszyscy rozpaczający na
świecie, bogaci i biedni, czy to mieszkający z dziesięcioma czarnuchami
służby w wielkich ładnych malowanych domach w mieście, czy żyjący na
siedemdziesięciu akrach niezbyt dobrej ziemi, jak na przykład my, czy też
harujący bez ziemi w pocie czoła tylko za to, co dostaną wieczorem do
jedzenia, będą mogli powiedzieć: wreszcie osiągnęliśmy cel, dla którego tyle
wycierpieliśmy.
Trzeba było nakarmić bydło, wydoić krowy i dopiero potem wróciliśmy do
domu i zjedliśmy zimną kolację, a ja rozpaliłem ogień pod kominem i matka
nastawiła czajnik i wszystkie garnki i nalała do nich tyle wody, żeby star-
czyło na dwie osoby, a ja z komórki na podwórku przy- dźwigałem wannę i
kiedy matka zmywała naczynia i sprzątała kuchnię, usiedliśmy sobie z ojcem
na schodkach przed domem. Mniej więcej o tej porze dnia poprzedniego
grudnia ja i Pete chodziliśmy zawsze dwie mile do domu starego pana
Killegrewa, żeby posłuchać radia, w którym mówiono
o tym Pearl Harbor i o Manili. Ale od tego czasu zdarzyło się więcej rzeczy niż
tylko Pearl Harbor i Manila, a Pete już nigdy nie będzie o tym słuchał. Ani
ja też nie; praw
dopodobnie nikt nam nigdy nie powie, w jakim dokładnie miejscu Pete
przestał być „jest” i stał się „był”, w jakimś jednym miejscu ziemi, gdzie by ci,
co go kochali, mogli przywalić kamieniem jego grób, więc prawdopodobnie
Pete jest dalej wszędzie na ziemi, jeden między wieloma tymi, co walczą, na
zawsze, był czy też jest. Więc matka i ojciec, i ja nie potrzebujemy
drewnianego pudełka, które łapie wszystkie głosy mówiące o tych, co mają
odwagę i okazali poświęcenie.
Potem matka zawołała mnie z powrotem do kuchni. Woda trochę dymiła
w wannie, obok wanny była mydelniczka i moja czysta koszula nocna, i
ręcznik,' który matka zrobiła ze starych bawełnianych worków, więc się
wykąpałem i wylałem wodę z wanny, żeby się teraz matka mogła wykąpać, i
położyliśmy się.
Potem przyszło rano i wstaliśmy. Matka jak zwykle wstała pierwsza. Moja
czysta niedzielna koszula i spodnie były już wyłożone razem z butami i
skarpetami, których nawet nie widziałem od czasu, kiedy mróz ustąpił. Ale
włożyłem wczorajszy kombinezon i zaniosłem buty z powrotem do kuchni,
gdzie matka stała też we wczorajszej , sukni przy kuchni, a na kuchni
gotowało się nie tylko nasze śniadanie, ale i ojca obiad też, i odstawiłem buty
pod ścianę koło jej niedzielnych pantofli, i poszedłem do stajni, i razem z
ojcem nakarmiliśmy bydło i wydoiliśmy krowy, a potem wróciliśmy,
usiedliśmy przy stole i zjedliśmy śniadanie, a matka przez cały czas chodziła
od kuchni do stołu, póki nie skończyliśmy, aż wreszcie sama mogła usiąść.
Wtedy wyjąłem skrzynkę z przyborami do czyszczenia butów, ale przyszedł
ojciec i zabrał ją ode mnie. Zabrał wszystko, pastę, szmatkę, szczotkę i
cztery buty kolejno.
— De Spain jest bogaty — powiedział. — Ma czarnego małpiszona w
białym fraku, który mu podsuwa spluwaczkę, ile razy potrzebna. A ty
czyścisz buty, jakbyś miał je nosić tylko na polu, czyścisz tylko to, co widać,
kiedy się patrzy z daleka.
Potem się ubraliśmy. Włożyłem niedzielną koszulę i spodnie tak sztywno
nakrochmalone, że mogły same stać, i za
niosłem skarpetki z powrotem do kuchni, akurat kiedy wchodziła tam matka
ze swoimi pończochami, też ubrana, nawet w kapeluszu, i zabrała mi
skarpetki z ręki, i położyła je ze swoimi pończochami na stole, koło
wyczyszczonych butów, a z półki w kredensie zdjęła torbę. Torba była w tym
samym pudełku, w jakim ją przysłano z kolorową nalepką sklepu w San
Francisco, gdzie Pete ją kupił, półokrągła torba, nieprzemakalna, z rączką do
niesienia, i pewno, jak ją Pete zobaczył w sklepie, musiał od razu pomyśleć,
że to jest prawie akurat torba do tego, do czego jej będziemy używać,
zamykana na zamek błyskawiczny, jakiego matka nie widziała jeszcze w
życiu, ani ojciec, jeśli
0 to chodzi. To znaczy, wszyscy byliśmy w sklepie w Jefferson, ale tylko ja
byłem na tyle ciekawy, żeby dowiedzieć się, jak się taki zamek zamyka i
otwiera, chociaż wtedy, kiedy go oglądałem, nie przyszło mi nawet do głowy,
że kiedyś będziemy mieli taką torbę. Więc teraz ja ją otworzyłem i leżała w
niej fajka i puszka tytoniu dla ojca,
1 czapka, chyba do polowania, z karbidową latarką dla mnie, a dla
mamy sama torba i mama ją otwierała i zamykała, a potem ojciec spróbował
otwierać i zamykać aż do samego końca, póki matka nie odebrała mu torby,
zanim zepsuje zamek, i schowała ją otwartą z powrotem do pudełka, a ja
przyniosłem ze stodoły pustą Jjutelkę; matka wypłukała butelkę i korek,
zawinęła ją w czysty ręcznik, schowała do torby i razem z pudełkiem
odstawiła na półkę w kredensie, i nie zasunęła zamka błyskawicznego, bo
jak będziemy kiedy potrzebowali torby, to i tak ją przedtem trzeba będzie
otworzyć, więc jak się jej nie zamknie, to się oszczędzi zamek przed
zniszczeniem. Teraz mama zdjęła pudełko z półki, wyjęła torbę, z torby
wyjęła butelkę, butelkę napełniła czystą wodą, zakorkowała butelkę, włożyła
ją z powrotem do torby razem z czystym ręcznikiem, dołożyła do tego nasze
buty, swoje pończochy i moje skarpetki, zasunęła zamek błyskawiczny i
wyszliśmy na drogę; stanęliśmy w jasnym gorącym poranku tuż koło
skrzynki na listy i czekaliśmy, póki nie przyjechał autobus.
Był to szkolny autobus, ten sam, którym jeździłem tam
i z powrotem zeszłej zimy do szkoły koło Zakrętu Francuza i którym Pete
jeździł rano i wieczorem, póki nie skończył szkoły, ale teraz autobus jeździł
do Jefferson, i to tylko w soboty, widać go było z daleka na sporym odcinku
drogi w dolinie i widać było ludzi, którzy stali koło swoich skrzynek i czekali,
żeby nim pojechać. Więc przyszła i nasza kolejka. Matka podała pięćdziesiąt
centów Solonowi Szybkiemu, który zbudował sobie ten autobus i prowadził
go, wsiedliśmy i pojechaliśmy, i wkrótce już nie było w autobusie więcej
miejsca dla tych, co czekali koło swoich skrzynek na listy i podnosili ręce,
żeby się autobus zatrzymał; jechaliśmy bardzo szybko, najpierw było jeszcze
dwadzieścia mil drogi, potem dziesięć, pięć i potem tylko jedna, wreszcie
wjechaliśmy na ostatnie wzgórze, gdzie zaczynały się asfaltowe ulice, i
wysiedliśmy. Usiedliśmy na skraju chodnika, matka otworzyła torbę, wyjęła
nasze buty, butelkę wody i ręcznik, umyliśmy sobie nogi, włożyłem skarpetki
i buty, matka schowała ręcznik i butelkę do torby, zamknęła torbę.
Potem szliśmy koło żelaznych sztachet tak długo, że przez ten czas można
by obejść spore pole bawełny, wreszcie skręciliśmy w podwórze większe niż
niejedna farma, jaką widziałem w życiu, i dalej szliśmy wysypaną żwirem
ścieżką szerszą i bardziej równą niż droga na Zakręcie Francuza, i na końcu
weszliśmy do domu, który w każdym razie mnie wydał się większy niż
budynek sądu, weszliśmy po schodach między kamiennymi kolumnami i na
ganek, gdzie zmieściłaby się cała nasza chałupa, i zastukaliśmy do jednych
drzwi. A potem to już nie było ważne, czy nasze buty były oczyszczone, czy
nie. były: białka czarnego małpiszona w białej liberii widzieliśmy tylko chyba
przez sekundę, kiedy otwierał nam drzwi, potem też tylko przez sekundę
widzieliśmy jego biały frak w końcu hallu, bo zaraz zniknął cicho jak kocur,
a myśmy zostali sami i sami mogliśmy sobie szukać właściwych drzwi,
gdybyśmy chcieli. Właśnie chcieliśmy — i .weszliśmy do salonu bogatego
pana. Ten salon zna każda kobieta na Zakręcie Francuza i chyba w całym
okręgu także, i każda mogłaby go opisać w naj
drobniejszych szczegółach, ale nie oglądali go żadni mężczyźni przychodzący
do majora de Spain po godzinach bankowych albo w niedzielę, żeby
przedłużyć termin płatności weksli. Pośrodku sufitu wisiała lampa większa
niż nasza wanna i natkane miała pełno rąbanego lodu, i stała tam złota
harfa, którą by można zastawić wrota do naszej stodoły, jakby było trzeba, i
stało lustro, w którym mógłby się przejrzeć mężczyzna na mule i zobaczyć
nie tylko siebie, ale i muła, i na samym środku pokoju stał stolik podobny
trochę do trumny, a na nim leżała flaga konfederacka i fotografia syna
majora de Spain, a koło fotografii otwarte pudełko z medalem, a flagę
przyciskał jeszcze pistolet. Major de Spain stał przy tym stole, miał na głowie
kapelusz, póki po chwili nie usłyszał i nie poznał nazwiska, które matka mu
podała. Nie był to prawdziwy major, tylko go tak nazywali, bo jego ojciec był
prawdziwym majorem w starej wojnie konfederackiej, a on to był bankierem
strasznie mocnym w pieniądzach i w polityce też i ojciec mówił, że major de
Spain robił ludzi gubernatorami i senatorami w Missisipi. Stary człowiek, za
stary, ktoś by powiedział, żeby mieć dwudziestotrzyletniego syna, w każdym
razie za stary, żeby mieć taki wyraz twarzy, jaki miał.
— Ha! — powiedział. — Teraz sobie przypominam. Wy również
otrzymaliście zawiadomienie, że syn wasz przelał krew na ołtarzu bałaganu i
niekompetencji. Czego chcecie?
— Niczego — odparła matka. Nawet nie zatrzymała się przy drzwiach. Od
razu podeszła do stołu. — Nie mieliśmy czego przynieść, nie mamy nic, ale
nie widzimy również nic, co byśmy chcieli zabrać.
— Mylicie się — odparł. — Pozostał wam syn. Zabierzcie więc stąd radę,
jakiej mnie udzielono: idźcie do domu i módlcie się. Nie za umarłych, nie za
umarłego syna, ale za tego, który chwilowo jeszcze został, za jego ocalenie.
Matka nie patrzyła na majora. Już więcej na niego nie spojrzała. Przeszła
tylko przez ten wielki jak stodoła pokój, przeszła, jakby szła z obiadem dla
mnie i dla ojca w pole, kiedy nie mieliśmy czasu przerwać roboty i wrócić do
domu
na jedzenie, a potem zostawiała obiad i szła z powrotem do domu.
— Mogę panu dać lepszą radę — odezwała się. — Niech pan sobie
popłacze. — I wtedy stanęła koło stołu. Ale właściwie tylko jej nogi się
zatrzymały, ręka powędrowała dalej tak szybko, że major ledwie zdążył
złapać ją za przegub, obie dłonie połączyły się na wielkim niebieskim pisto-
lecie, który leżał między fotografią i małym medalem na kolorowej
wstążeczce na tle starej flagi, której wielu ludzi nigdy w życiu nie widziało i
dużo więcej nie poznałoby, gdyby nawet widziało, a nad tym wszystkim
słychać było głos starego majora i ten głos wcale nie powinien tak huczeć,
jak huczał.
— Za swój kraj! On nie miał kraju: ja nie uznaję tego kraju! Jego kraj i
mój kraj został spustoszony, skażony, zniszczony osiemdziesiąt lat temu,
jeszcze przed moim urodzeniem. Jego dziadowie walczyli i umierali wtedy za
ten kraj, chociażby nawet to, o co walczyli i co stracili, było tylko mrzonką.
Mój syn nie miał nawet mrzonek. Umarł za złudzenie. W interesie lichwiarzy,
z powodu głupoty i niekompetencji polityków, na chwałę i wzbogacenie się
związków zawodowych!
— Tak — odparła matka. — Niech pan płacze!
— Strach przed sługami i ich rozkazami. Uniżoność wprowadzonego w
błąd robotnika wobec demagogów, którzy go oszukali. Wstyd? Żal? Jak
łotrzykostwo, zachłanność i dobrowolne niewolnictwo mają znać pojęcie
wstydu albo żalu?
— Wszyscy ludzie mogą być zdolni do okazywania uczuć — odparła
matka. — Tak samo jak wszyscy zdolni są do poświęcenia, okazania odwagi i
mają prawo do honoru. I żalu także. Potrwa to jeszcze, ale się nauczą. Więcej
potrzeba będzie łez niż moje i pańskie, ale potem nie będzie już potrzeba
niczyich łez; będzie ich tyle przelanych, że wystarczy.
— Kiedy? Kiedy cała młodzież wyginie? Cóż wtedy zostanie warte
ocalenia?
— Rozumiem pana — powiedziała matka. — Dobrze ro
zumiem. Nasz Pete też był za młody, żeby zginąć. — I wtedy dopiero
zobaczyłem, że ich ręce już nie są połączone na pistolecie. Major stał
wyprostowany, matka trzymała pistolet w opuszczonej ręce; przez minutę
myślałem, że otworzy błyskawiczny zamek w torbie i wyjmie z niej ręcznik.
Ale ona położyła pistolet z powrotem na stole, podeszła do majora, z
kieszonki jego marynarki wyjęła chusteczkę, włożyła mu ją do ręki i odeszła.
— Tak będzie najlepiej — powiedziała. — Niech pan płacze. Nie za nim: za
nas, za nas starych, którzy nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje. Jak jest na
imię pańskiemu czarnemu?
Nie odpowiedział. Nawet nie podniósł chustki do oczu. Stał trzymając tę
chustkę, jakby jeszcze nie odkrył, do czego ona służy, albo nawet nie
wiedział, że tę chustkę włożyła mu do ręki matka.
— Za nas, starych — powtórzył. — Pani wierzy. Pani miała trzy miesiące,
dużo czasu, żeby się dowiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Ja myślę o tym
dopiero od wczoraj. Więc dlaczego?
— Nie wiem — odparła matka. — Może tak musi być, może właśnie
kobiety mają nie wiedzieć, dlaczego ich synowie giną na wojnie, może tylko
mają ich żałować. Ale mój syn wiedział dlaczego. I mój brat poszedł na
wojnę, kiedy byłam dziewczynką, a moja matka też nie wiedziała po co. Ale
poszedł. A mój dziadek też był w tamtej wojnie i jego matka na pewno też nie
wiedziała dlaczego. Ale on chyba wiedział. I mój syn też wiedział, po co musi
iść na tę wojnę, i wiedział, że ja rozumiem, że on musi, chociaż nie
rozumiałam dlaczego. Tak samo dobrze jak wiedział, że to dziecko tutaj i ja,
oboje wiedzieliśmy, że on nie wróci. I on wiedział po co, chociaż ja nie
rozumiałam, nie mogłam rozumieć i nigdy nie zrozumiem. Bo wszystko, co
on czuł, czuł dlatego, że myśmy to czuli, ja i jego ojciec. Jak na imię
pańskiemu czarnemu?
Zawołał wtedy czarnego, który nie musiał być daleko, bo od razu wszedł,
chociaż kiedy wszedł, major de Spain już się odwrócił i stal tyłem do drzwi.
Nie obejrzał się nawet. Wskazał palcem na stół, ręką, w której trzymał chust
kę otrzymaną od matki, i czarny podszedł do stołu nie patrząc na nikogo,
cicho jak kocur, nie zatrzymał się nawet: wyglądało, jakby już przedtem się
odwrócił i zaczął odchodzić, zanim jeszcze podszedł do stołu; jeden ruch
czarnej ręki i białego rękawa, pistolet zniknął, a ja nawet nie widziałem, żeby
go ten. czarny dotykał, a kiedy potem koło mnie przechodził, nawet nie
mogłem zobaczyć, co on z pistoletem zrobił. Więc matka musiała dwa razy
się odezwać, zanim usłyszałem, że mówi do mnie.
—Chodź — powiedziała.
— Poczekajcie — powiedział major de Spain. Znowu się do nas obrócił.
— Coś czuła ty i jego ojciec? Co on od was dostał? Musicie wiedzieć, co to
było.
— Coś, co pochodzi z daleka — powiedziała matka. — Było więc tak
silne, że przetrwało pokolenia. Było widocznie sprawiedliwe, skoro chciał za
to umierać po takim długim czasie i wędrować tak daleko. Chodź —
powtórzyła.
— Poczekajcie — powiedział major de Spain. — Poczekajcie. Skąd
przyjechaliście?
Matka zatrzymała się.
—Powiedziałam panu: z Zakrętu Francuza.
—To wiem. Jak? Wozem? Nie macie samochodu?
— Przyjechaliśmy autobusem pana Szybkiego. Jeździ tamtędy co sobotę.
— I wraca dopiero późno wieczorem. Odeślę was moim I samochodem. —
Wezwał znowu czarnego. Ale matka go I powstrzymała.
— Dziękuję — powiedziała. — Już zapłaciliśmy za po- I wrotny bilet.
Należy się nam jazda z powrotem.
Jedna stara pani, urodzona i wychowana w Jefferson,
I umarła bogato gdzieś na Północy i zapisała miastu pienią- I dze na budowę
muzeum.
To muzeum wyglądało jak kościół i zbudowane było tyl- I ko po to, żeby
tam trzymać obrazy, które ta kobieta wy- I brała. Obrazy z całych Stanów
Zjednoczonych, malowane I przez ludzi, którzy bardzo kochali to, co widzieli,
na co pa- I trzyli albo gdzie się urodzili, albo gdzie mieszkali na tyle I długo,
żeby chcieć to namalować, żeby inni ludzie mogli to
oglądać. Obrazy mężczyzn, kobiet i dzieci, domy, ulice i miasta, lasy, pola i
potoki, gdzie pracowali albo mieszkali czy odpoczywali, tak żeby wszyscy
ludzie, którzy mieli ria to ochotę, ludzie tacy jak my, z Zakrętu Francuza
albo z jeszcze mniejszych miejscowości niż Zakręt Francuza w całym naszym
stanie i w innych stanach, nic nie płacąc mogli wejść do chłodnego i cichego
miejsca i mogli sobie oglądać do woli obrazy mężczyzn, dzieci, kobiet, którzy
byli tacy sami jak my, chociaż ich domy i stodoły były inne i oni inaczej
obsiewali pola i co innego siali. Zrobiło się więc późno, kiedy wyszliśmy z
muzeum, jeszcze później, kiedy przyszliśmy z powrotem do miejsca, gdzie
czekał autobus, a jeszcze później, kiedy ruszyliśmy, chociaż już wtedy
mogliśmy sobie usiąść, zdjąć buty i skarpetki. Ponieważ pani Szybka się
spóźniała, Solon musiał na nią czekać, nie dlatego, że była jego żoną, ale
dlatego, że co sobota płaciła mu ze swoich oszczędności dwadzieścia pięć
centów za bilet tam i z powrotem do Jefferson, więc on nie mógł odjechać i
zostawić w Jefferson kogoś, kto mu zapłacił za przejazd. Więc chociaż
autobus, jak już wreszcie ruszył, jechał znowu bardzo szybko, to zanim
wjechaliśmy na prostą drogę w dolinie, już tylko resztki słońca ukośnie prze-
kłuwały niebo zakrywając całą Amerykę od Pacyfiku, dotykając wszystkich
miejsc, gdzie żyli ci mężczyźni i kobiety z muzeum, których nazwisk nawet
nie znaliśmy, żyli i kochali tak bardzo te miejsca, że je namalowali, i te
resztki słońca pokrywały niebo jak szprychy wielkiego znikającego koła.
I ja sobie przypomniałem, jak to ojciec zawsze tłumaczył mnie i Pete’owi,
że coś trzeba zrobić albo czegoś nie robić, i powoływał się na dziadka.
Wszystko jedno, czy chodziło
o coś, co on uważał, że powinniśmy zrobić, a nie zrobiliśmy, czy coś, czego
by nam nie pozwolił zrobić, gdyby wiedział w odpowiednim czasie, że mamy
zamiar to zrobić. „Bierzcie przykład z dziadka”, mówił wtedy. Ja pamiętałem
dziadka, a nawet pradziadka. Dziadek był bardzo stary, tak stary, że aż
trudno w to uwierzyć, tak stary, że mi się wydawało, że po śmierci musiał
chyba od razu wrócić do praojców z Biblii, do tych mędrców, którzy
rozmawiali bezpośrednio
z Panem Bogiem. Dziadek ich wszystkich przeżył z wyjątkiem pradziadka;
wydawało mi się, że on musiał być nawet za stary, żeby naprawdę walczyć w
wojnie konfederackiej, chociaż ciągle o tym mówił, i nie tylko wtedy, kiedy
nam się zdawało, że śpi, ale nawet wtedy, kiedy wiedzieliśmy, że na pewno
śpi, aż wreszcie po pewnym czasie musieliśmy przyznać, że nie wiemy, czy
on naprawdę śpi, czy nie śpi. Siedział w swoim krześle pod drzewem na
podwórku albo na osłonecznionym skraju werandy, albo w swoim kącie przy
piecu. Zrywał się nagle z krzesła, a my dalej nie wiedzieliśmy, czy on śpi, czy
nie śpi, czy w ogóle nie spał, czy też akurat się obudził, kiedy krzyknął:
„Uwaga, uwaga, idą!” I nie zawsze nawet wykrzykiwał te same nazwiska. I ci,
których nazwiska wykrzykiwał, nie zawsze byli po tej samej stronie i nie
zawsze byli żołnierzami: Forrest albo Morgan, albo Abe Lincoln, albo Van
Dorn, albo Grant, albo nawet sam pułkownik Sartoris, którego jeszcze tu
pamiętano w okolicy, tak jak panią Rosę Miliard, teściową pułkownika
Sartorisa, co powstrzymywała Jankesów przez całe cztery lata wojny, póki
pułkownik Sartoris nie wrócił do domu. Pete uważał, że to bardzo śmieszne.
Ja
i ojciec wstydziliśmy się. Nie wiedzieliśmy, co myśli matka, do tego
popołudnia w kinie nie wiedzieliśmy w ogóle nic.
Był to seryjny film z Dzikiego Zachodu. Szedł już chyba od lat w każdą
sobotę po południu. Pete, ja i ojciec chodziliśmy na ten film co sobotę,
czasami szła z nami matka, siedzieliśmy po ciemku, a przed nami strzelano
z pistoletów
i galopowały konie, zawsze myśleliśmy, że już wreszcie złapią tego, co go
mieli złapać, ale wiedzieliśmy, że tak zupełnie go nie złapią, bo inaczej w
następną sobotę nie byłoby co pokazywać ani w następną, ani w następną,
ani w następną, i co byśmy robili przez cały tydzień, jakbyśmy nie mogli
rozmawiać z Pete’em o pistolecie Czarnego Charakteru, wykładanym masą
perłową, i o tym, że Pete strasznie by chciał mieć taki pistolet, albo o
bułanku bohatera, którego znowu ja bardzo chciałem mieć. I którejś soboty
matka postanowiła zabrać dziadka. Pojechał z nami, siedział między matką i
mną, spał i taki był stary, że już
nawet nie chrapał, i spał, póki nie przyszedł czas, według którego co sobotę
można było nastawiać zegarki: kiedy wszystkie konie pędzą z góry na
złamanie karku, koziołkują, prawie wpadają do przepaści i jeszcze im chyba
został jeden skok, i już by były przed ekranem i galopowały po malutkich
twarzach obróconych w ich kierunku, twarzach małych jak porozrzucane
kolby kukurydzy na polu. Wtedy dziadek się obudził. Chyba przez pięć
sekund się nie poruszył; czułem, jak on sztywno siedzi. A potem krzyknął:
„Kawaleria!”, i zerwał się. „Forrest!”, krzyknął. „Bedford Forrest! Wynoś się
stąd! Wynoś się stąd!”, i zaczął się szarpać i przepychać wzdłuż rzędu nie
zwracając uwagi na ludzi, i przepchnął się do przejścia, a myśmy się
przepychali za nim, żeby go złapać; dziadek poleciał do drzwi i ciągle
krzyczał: „Forrest! Forrest! Nadchodzi! Zabierzcie go stąd!”, aż wreszcie
wyszliśmy na dwór, a pół sali wyszło za nami, dziadek mrugał oczami i trząsł
się zdziwiony, Pete podparł się rękami o ścianę, jakby był chory, i śmiał się,
strasznie się śmiał, a ojciec szarpał dziadka za rękaw i mówił: „Stary idioto!
Ty stary idioto!”, póki matka nie kazała mu przestać. Prawie zanieśliśmy
dziadka na boczną ulicę, gdzie stał nasz wóz, wpakowaliśmy go na wóz,
matka usiadła koło niego trzymając go za rękę, żeby się uspokoił i nie trząsł.
— Przynieś mu butelkę piwa — powiedziała do ojca.
— Nie zasługuje na żadne piwo — odpowiedział ojciec. — Stary dureń,
całe miasto się teraz śmieje...
— Przynieś piwo — powtórzyła matka. — Będzie tu siedział na wozie i
dostanie piwa. Jazda, przynieś! — I ojciec przyniósł piwo, a matka trzymała
butelkę, póki dziadek jej mocno sam nie chwycił, ale matka dalej trzymała
go za rękę, póki nie wypił kilku łyków. Wtedy przestał się trząść i powiedział:
„Aaaaa”, znowu wypił łyk piwa i powiedział drugi raz: „Aaaa”, cofnął drugą
swoją rękę z ręki matki i prawie wcale już się nie trząsł, tylko popijał piwo
małymi łykami i mówił: „Ha!”, popijał i mówił: „Ha!”, i wcale nie patrzał na
butelkę, tylko się rozglądał i oczami strzelał dokoła, i mrugał.
— Sami jesteście durnie! — krzyczała matka na
ojca, na Pete’a i na mnie. — On wcale przed niczym nie uciekał, on biegł
przed nimi, krzycząc na wszystkich tchórzy, żeby się usuwali z drogi, bo
nadchodzą lepsi od nich, i chociaż minęło siedemdziesiąt pięć lat, są dalej
silni, dalej niebezpieczni, nadchodzą! H
I ja ich też znałem. I też ich widziałem, chociaż
nigdy nie byłem tak daleko od Zakrętu Francuza, żeby nie móc wrócić na
noc. Zupełnie jak koło, jak zachód słońca — w jednym miejscu piasta, taki
maleńki punkcik, którego nawet nie widać na mapie, i gdzie ze wszystkich
ludzi na ziemi mieszka tylko dwustu i tylko tych dwustu nazwało to
Zakrętem Francuza, ale we wszystkich kierunkach rozchodzą się promienie,
dotykają wszystkiego i nie ma nikogo tak wielkiego, aby nie mogły go
dotknąć, ani nikogo tak małego, żeby go pominąć: wszystkie miejsca, gdzie
mieszkają mężczyźni i kobiety kochający te miejsca,
i wszystko jedno, czy mieli czym malować obrazy, czy też nie mieli,
wszystkie małe mieściny, ciche mieściny, gdzie można mieszkać i kochać,
wszystkie nazwy, nim stały się
I ciche i spokojne, i czyny, które uczyniły z nich miejsca
I ciche i spokojne, i nazwiska mężczyzn i kobiet, którzy dokonali tych
czynów, którzy trwali i przetrwali, i walczyli, wygrywali wojny, przegrywali je
i znowu walczyli, ponieważ nawet nie wiedzieli, że zostali pobici, którzy
wreszcie poskromili pustynię i przeszli góry i puszcze, i umarli, ale dalej
istnieli. Stany Zjednoczone rosły i nabierały kształtu, parły przed siebie. I ich
też znałem: mężczyźni i kobiety dość silni w wieku siedemdziesięciu pięciu
lat, dalej silni, potężni i dalej niebezpieczni, ciągle nadchodzili i szli na
Wschód i Zachód, na Północ i Południe, aż nazwa tego, co uczynili i za co
zginęli, stała się symbolem, da się wyrazić w jednym słowie, grzmiącym
głośniej niż jakakolwiek burza: Ameryka! Ameryka ogarnęła cały zachodni
świat.
Przełożył Jan Zakrzewski
CYKL „MIASTECZKO”

RÓŻA DLA EMILII

K iedy panna Emilia Grierson umarła, całe nasze miasteczko poszło na jej
pogrzeb. Mężczyźni z szacunku, jaki siig ma dla upadłych wielkości, kobiety
ciekawe obejrzeć wnętrze domu, którego progu od dziesięciu lat nie prze-
stąpił nikt z wyjątkiem starego sługi, Murzyna spełniającego funkcje
pośrednie między kucharzem a ogrodnikiem.
Niegdyś biały, prawie kwadratowy wielki dom, ozdobiony wieżyczkami i
giętymi balkonikami w przeładowanym, ciężkim stylu lat siedemdziesiątych,
stał przy ulicy niegdyś najbardziej ekskluzywnej., Ale garaże i wytłaczarnie
oleju wyparły dostojne sąsiedztwo, nie szczędząc nawet najświetniejszych
nazwisk. Pozostał tylko dom panny Emilii, kokietując zżartym przez czas
korpusem i uparcie, dumnie królując nad stacjami benzynowymi i
magazynami bawełny — największa zadra nad zadrami. A teraz odeszła i
panna Emilia, aby połączyć się ze szczątkami owych świetnych rodów,
których pokolenia spoczywały w cedrowym cieniu, między równymi
szeregami anonimowych grobów konfederatów i unionistów poległych
podczas bitwy pod Jefferson.
Panna Emilia była symbolem, była spadkiem dawnych czasów, czymś w
rodzaju żywego sumienia, a może i wiecznego zobowiązania miasta od owego
dnia w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, kiedy to
pułkownik Sartoris, burmistrz sławny z wydania edyktu zakazującego
Murzynkom wychodzenia na ulicę bez fartuchów, zwolnił ją z wszelkich
podatków, rozciągając ten przywilej od dnia
śmierci ojca panny Emilii aż po wsze czasy. Panna Emilia nie przyjęłaby
jałmużny, pułkownik Sartoris wymyślił więc bardzo skomplikowaną
opowieść o pożyczce udzielonej miastu przez ojca panny Emilii, którą to
pożyczkę miasto w ten oto sposób chciało spłacić. Tylko pokolenie puł-
kownika Sartorisa zdolne było uznać podobną legendę, tyjko kobieta owych
czasów mogła w nią uwierzyć.
Gdy jednak obowiązki radnych i burmistrzów objęło następne pokolenie o
bardziej nowoczesnych poglądach, zobowiązanie pułkownika wywołało
protesty. Pierwszego stycznia któregoś roku wysłano do panny Emilii nakaz
podatkowy. Przyszedł luty, ale nie przyszła odpowiedź od panny Emilii.
Wysłano wtedy grzeczny, lecz suchy list z prośbą o przybycie do urzędu,
oczywiście w czasie, jaki jej najbardziej odpowiada. Po tygodniu sam
burmistrz napisał jeszcze raz do panny Emilii proponując wysłanie po nią
swego samochodu. Otrzymał odpowiedź na kawałku starego czerpanego
papieru, wykaligrafowaną okrągłym pismem a zblakłym atramentem, że
adresat nie opuszcza już domu. Do listu, bez komentarza, dołączony był
nakaz podatkowy.
Zwołano specjalne posiedzenie rady miejskiej, dó panny Emilii udała się
delegacja. Zapukano do drzwi, których nie przekroczył żaden gość od ośmiu
czy dziesięciu lat, kiedy to panna Emilia przestała udzielać lekcji malowania
na porcelanie. Stary Murzyn wpuścił przybyłych do zimnego mrocznego
hallu, z którego wznosiły się schody ku jeszcze głębszym cieniom. Pachniało
kurzem i stęchlizną. Murzyn poprowadził ich do salonu pełnego ciężkich
krytych skórą mebli, a następnie uchylił jedną z okiennic. Zauważyli wtedy,
że skóra obić jest popękana, a gdy usiedli, podniosły się z foteli delikatne
obłoczki kurzu, wpadły w wąską smugę słońca i zawirowały w niej leniwie.
Na sczerniałych złoconych sztalugach przed kominkiem stał ołówkowy szkic
głowy ojca panny Emilii.
Wstali, gdy weszła — tęga, przysadzista kobieta w czarnej sukni,
podpierająca się hebanową laską o sczerniałej złotej gałce. Z szyi zwisał jej
złoty łańcuszek i ginął w fał
dach pod paskiem. Budowy była właściwie drobnej, dlatego to, co u innej
kobiety nazwano by krągłymi kształtami, u niej awansowało do rangi
otyłości. Sprawiała wrażenie spuchniętej, jak ciało długo zanurzone w
stojącej wodzie, z jej twarzy biła niezdrowa bladość, a oczy zagubione w
tłustych fałdach przypominały dwa węgielki ¡wciśnięte w ciasto. Gdy goście
wyłuszczali cel swojego przybycia, oczy te przeskakiwały szybko z jednej
twarzy na drugą.
Nie poprosiła ich, by usiedli. Sama stała w drzwiach, słuchała w
milczeniu, póki główny mówca nie urwał potykając się o słowa. Wtedy
usłyszeli cykanie niewidzialnego zegarka na końcu złotego łańcuszka.
Odezwała się głosem suchym i zimnym:
— Nie płacę podatków w Jefferson. Pułkownik Sarto- ris wszystko mi
wytłumaczył. Być może któremuś z panów uda się dostać do archiwów
miejskich i zaspokoić pod tym względem swoją ciekawość.
— Już ją zaspokoiliśmy. I to my właśnie reprezentujemy władzie
miejskie, panno Grierson. Czy nie otrzymała pani nakazu podatkowego
podpisanego przez skarbnika miejskiego?
— Otrzymałam jakieś pismo, tak. Być może, ten pan uważa siebie za
skarbnika... Ale ja nie płacę podatków w Jefferson.
— W aktach nie ma nic, co by usprawiedliwiało podobny stan rzeczy,
musi to pani zrozumieć.-Naszym obowiązkiem jest...
— Proszę porozumieć się z pułkownikiem Sartorisem. Ja nie płacę
podatków w Jefferson.
— Ale, panno Grierson...
— Proszę porozumieć się z pułkownikiem Sartorisem... — (Pułkownik
zmarł przed dziesięcioma laty.) — Ja nie płacę podatków w Jefferson. Tobe!
— Za jej plecami pojawił się Murzyn. — Panowie wychodzą!
Pokonała ich bezapelacyjnie, tak jak trzydzieści lat temu pokonała ich
ojców w sprawie zapachów. Było to dwa lata po śmierci jej ojca i niedługo po
odejściu przyjaciela,
o którym powszechnie mówiono, że się na pewno z nią ożeni. Po śmierci ojca
wychodziła z domu bardzo rzadko, po odejściu przyjaciela nikt już jej nie
widział. Kilka pań nieopatrznie ją odwiedziło, ale nie zostały przyjęte; jedyną
oznaką, że dom nie zamarł, był widok Murzyna — wówczas jeszcze młodego
mężczyzny — który codziennie chodził z koszykiem po zakupy.
— A czy to mężczyzna, jakikolwiek mężczyzna, potrafi prowadzić
gospodarstwo! — mówiły kobiety. Nie zdziwiły się więc bardzo, gdy wynikła
sprawa zapachów, nowe źródło zadrażnień między swarliwym światem
zwykłych śmiertelników a izolowaną wyspą dumnych Griersonów.
Zaczęło się od tego, że jedna z sąsiadek złożyła skargę sędziemu
Stevensowi, starcowi w wieku lat osiemdziesięciu, który był burmistrzem.
— I cóż mam zrobić, proszę pani? — spytał sędzia Stevens.
— Jak to co? Proszę jej wysłać pismo albo co — powiedziała kobieta. —
Przecież są jakieś przepisy regulujące takie sprawy.
— Jestem pewien, że zapachy niedługo ustąpią — próbował jej
perswadować sędzia Stevens. — To na pewno cuchnie jakiś wąż albo szczur,
którego ten jej Murzyn zabił koło domu. Pogadam z nim.
Następnego dnia wpłynęły dwie następne skargi; z jedną przyszedł do
burmistrza mężczyzna i użalał się bardzo skrępowany:
— Musimy coś na to poradzić, panie sędzio. Jestem przeciwny
niepokojeniu czy sprawianiu przykrości pannie Emilii, ale naprawdę musimy
coś na to poradzić.
Tego samego wieczoru zebrała się rada miejska: trzech starców z brodami i
jeden młody człowiek, przedstawiciel nowej generacji.
— Sprawa jest bardzo prosta — powiedział młody człowiek. — Wyślijmy
jej nakaz zdezynfekowania domu. Damy jej pewien termin, a jeśli się nie
zastosuje...
— Młody człowieku — przerwał mu sędzia Stevens — uważa pan, że
można iść do kobiety i powiedzieć jej w nos, że ona nieładnie pachnie?
W rezultacie następnego dnia, po północy, czterech ludzi zakradło się do
ogrodu panny Emilii; zachowywali się jak włamywacze węsząc wokół
fundamentów z cegły
i okienek piwnicznych, podczas gdy jeden z nich jakby coś rozsiewał,
czerpiąc garściami z worka przewieszonego przez ramię. Wyważyli drzwi do
piwnicy i rozsypali tam wapno tak samo jak we wszystkich szopach
zewnętrznych i ubikacjach. Kiedy już odchodzili, w oknie, które przedtem
było ciemne, zapaliło się światło i zobaczyli w nim pannę Emilię; światło
paliło się za nią, siedziała wyprostowana, sztywna, bez ruchu — popiersie
bożka. Na palcach zeszli cichutko z trawnika i wkrótce skrył ich cień akacji,
którymi obsadzona była ulica. Po paru tygodniach zapach zniknął.
W tym okresie wszyscy zaczęli bardzo współczuć pannie Emilii.
Mieszkańcy naszego miasteczka pamiętali jeszcze starą lady Wyatt, babkę
panny Emilii, która zupełnie zwariowała pod koniec życia, i uważali, że
Griersonowie będąc tym, czym są, za bardzo zadzierają nosa. Żaden młody
człowiek nie był odpowiednim kandydatem do ręki panny Emilii i jej
podobnych. W pamięci utkwił nam jeden obraz, symboliczny i wymowny: w
głębi szczupła, delikatna sylwetka Emilii w białej sukni, przed nią jej ojciec,
muskularny mężczyzna, w ręku zaciska szpicrutę, oboje stoją w szeroko
otwartych drzwiach frontowych. Kiedy więc panna Emilia skończyła lat
trzydzieści i jeszcze nie wyszła za mąż,lbyliśmy nie tyle zadowoleni,' co
pomszczeni. Nawet uwzględniając chorobę umysłową w rodzinie nie
zaprzepaściłaby wszystkich szans, gdyby je naprawdę miała.
Gdy zmarł jej ojciec, rozeszła się plotka, że zostawił po sobie tylko dom; to
również w pewnym sensie sprawiło
Ili
ludziom przyjemność. Wreszcie mogli się litować nad panną Emilią. W
oczach sąsiadów samotność i niedostatek przydały jej ludzkich cech. A więc
wreszcie i ona zazna gorzkiego smaku dni, kiedy trzeba liczyć każdego
pensa.
Następnego dnia po śmierci ojca wszystkie panie udały się do domu
Griersonów, aby zgodnie ze zwyczajem złożyć kondolencje i ofiarować pomoc.
Panna Emilia przyjmowała wszystkich w drzwiach, ubrana jak zwykle, bez
śladu łez na twarzy, i mówiła, że jej ojciec nie umarł. Przez trzy dni tak
odprawiała każdego, i lekarzy, i pastorów, którzy ją prosili, aby im pozwoliła
zająć się pogrzebem. Kiedy wreszcie mieli uciec się do pomocy prawa i
zastosować siłę, panna Emilia załamała się i wtedy szybko pochowano nie-
boszczyka.
Nie twierdziliśmy wówczas, że jest niespełna rozumu. Uważaliśmy, że w
tej sytuacji jej postępowanie jest całkowicie usprawiedliwione.' Pamiętaliśmy
wszystkich młodych ludzi, których jej ojciec wypędził z domu, i wiedzieliśmy,
że biedna kobieta zawieszona w próżni będzie się pazurami trzymała chociaż
tego mężczyzny, który pozbawił ją szczęścia. Ludzie tak zawsze postępują.
III
Przez długi czas chorowała. Kiedy ujrzeliśmy ją znowu, miała włosy
przycięte krótko jak dziewczynka, trochę przypominała nawet anioły z
kolorowych witraży — beztroskie
i jednocześnie tragiczne.
W tym czasie zarząd miejski podpisał kontrakt na kładzenie chodników i
w lecie po śmierci ojca panny Emilii zaczęły się roboty. Przedsiębiorstwo
sprowadziło czarnych robotników, muły i maszyny, przyjechał też biały
majster. Homer Barron. Był to obrotny Jankes z Północy, wysoki brunet o
tubalnym głosie i oczach jaśniejszych niż skóra jego twarzy. Otoczony był
zawsze gromadą chłopców, którzy lubili się przysłuchiwać, jak wymyśla
Murzynom i jak Murzyni śpiewają w rytm uderzeń kilofów. Homer Barron
szybko poznał wszystkich w miasteczku i jeśli gdzieś na rynku słyszało się
śmiech i widziało gromadkę ludzi, to z pewnością znajdował się wśród nich.
A potem zaczęliśmy go widywać w każdą niedzielę po południu z panną
Emilią w wynajętym powoziku z żółtymi kołami zaprzężonym w dobraną parę
kasztanków.
Z początku byliśmy zadowoleni, że panna Emilia znalazła jakiś cel w
życiu, zwłaszcza że miejscowe damy oświadczyły: „Córka Griersona nigdy nie
będzie myślała poważnie
o Jankesie, i to robotniku.” A starsi ludzie mówili, że nawet rozpacz i
żałoba nie jest powodem, by prawdziwa dama zapomniała o zasadzie
noblesse oblige, tylko że nie nazywali tego noblesse oblige. Po prostu mówili:
„Biedna Emilia, powinna się nią zająć rodzina.” Panna Emilia miała jakichś
dalszych krewnych w Alabamie, ale jej ojciec już przed wielu laty pokłócił się
z nimi przy podziale majątku starej lady Wyatt, wariatki, i obie rodziny nie
utrzymywały od tego czasu żadnych stosunków. Nawet nie przyjechał nikt
na pogrzeb ojca panny Emilii.
I jak tylko ludzie zaczęli mówić: „Biedna Emilia”, zaczęły się i plotki.
„Naprawdę?”, pytali jedni drugich. „Oczywiście. Cóż innego, jak...” —
kończyli zasłaniając twarze dłońmi i szeleściły sztywne jedwabie za żaluzjami
zapuszczonymi przed południowym słońcem, w którym przejeżdżał powozik
zaprzężony w parę dobranych kasztanków. „Biedna Emilia.”
Panna Emilia wysoko podnosiła głowę nawet wtedy, gdy już wszyscy
uwierzyliśmy, że nisko upadła. Wydawało się, że spodziewa się szacunku
przysługującego ostatniej z rodu Griersonów i może jeszcze czegoś więcej. A
może przez zstąpienie na ziemię pragnęła wzmocnić pancerz swojej
wyższości. Tak jak wtedy, gdy kupowała truciznę na szczury, arszenik. Było
to w rok po tym, jak zaczęto mówić
0. „biednej Emilii”, a podczas wizyty dwu jej kuzynek.
— Proszę o truciznę — zwróciła się do aptekarza. Miała wtedy nieco
ponad trzydzieści lat, nadal była szczupła, może nawet szczuplejsza niż
zwykle, czarne oczy spoglądały zimno, z pogardą, na skroniach i wokół oczu
ryso-
wały się linie zmarszczek. — Potrzebna mi jest trucizna — powtórzyła.
— Służę, panno Emilio — odparł aptekarz. — Ale jaka trucizna jest pani
potrzebna? Na szczury? Polecam...
— Najlepsza, jaką pan ma. Nie obchodzi mnie rodzaj. Aptekarz wymienił
kilka gatunków.
— Zabiją nawet słonia. Ale pani potrzebna jest pewno...
— Arszenik. Czy to dobra trucizna?
— Arszenik, czy dobra?... Świetna, proszę pani, ale pani potrzebuje
pewno...
— Właśnie arszenik.
Aptekarz spojrzał na nią uważnie. Panna Emilia patrzyła na niego.
Wyprostowana, sztywna.
— Służę pani — powiedział aptekarz — skoro pani sobie żyćzy. Ale
zgodnie z przepisami muszę wiedzieć, do czego to pani potrzebne.
Panna Emilia milczała. Uniosła głowę i patrzyła wysokiemu mężczyźnie
prosto w oczy. Wreszcie aptekarz odwrócił się, wyszedł do składu i
zapakował arszenik. Mały posługacz Murzyn przyniósł jej paczkę, aptekarz
już się nie pojawił. Kiedy rozpakowała ją w domu, na pudełku poniżej trupiej
główki i piszczeli widniał napis: „Na szczury.”
IV
Następnego dnia wszyscy powtarzaliśmy: „Ona się otru- je!” I mówiliśmy:
„Tak chyba dla niej najlepiej.” Kiedy zaczęto ją widywać z Homerem
Barronem, twierdziliśmy: „Ona za niego wyjdzie.” Potem zmieniliśmy zdanie.
„Jeszcze go może na to namówi”, twierdziliśmy, ponieważ Homer odezwał się
kiedyś (lubił towarzystwo mężczyzn i pił często z młodzieżą w Klubie Łosi), że
nie należy do ludzi skorych do żeniaczki. Później, stojąc za opuszczonymi
żaluzjami, szeptaliśmy: „Biedna Emilia”, kiedy w niedzielne popołudnia mijał
nasze okna lakierowany po- wozik. Panna Emilia trzymała wysoko głowę, a
Homer
Barron w przekrzywionym kapeluszu, z cygarem między zębami, w żółtych
rękawiczkach, ze szpicrutą — powoził.
Potem niektóre damy zaczęły mówić, że to hańba dla całego miasta i zły
przykład dla młodzieży. Mężczyźni nie chcieli się do tego mieszać, ale damy
zmusiły pastora baptystów (rodzina panny Emilii należała do Kościoła
Episkopalnego), aby udał się w tej sprawie do panny Emilii. Pastor nigdy nie
powtórzył, co zaszło podczas rozmowy, ale stanowczo odmówił dalszych
interwencji. Następnej niedzieli para pojawiła się znowu na ulicach mia-
steczka, a w poniedziałek żona pastora napisała do krewnych panny Emilii
w Alabamie.
Panna Emilia po raz drugi gościła więc krewne pod swoim dachem, a
myśmy niecierpliwie oczekiwali rozwoju wypadków. Z początku żaden rozwój
nie następował. Potem nabraliśmy pewności, że oni się pobiorą. Powiedziano
nam o wizycie panny Emilii u jubilera, u którego zamówiła męski komplet
toaletowy w srebrze i z monogramem H. B. na każdej sztuce. W dwa dni
później dowiedzieliśmy się, że kupiła ubranie męskie, koszule, skarpetki,
buty, kapelusz, a także nocną koszulę, stwierdziliśmy więc: „Pobrali się.” I
właściwie byliśmy zadowoleni. Byliśmy zadowoleni, ponieważ obie kuzynki
okazały się bardziej zaciętymi Griersonami niż panna Emilia.
Może właśnie dlatego nie zdziwiliśmy się też bardzo, kiedy Homer Barron
(roboty uliczne niedawno się skończyły) zniknął. Trochę byliśmy
rozczarowani, że zerwanie nie odbyło się na oczach całego miasteczka, z
drugiej strony podejrzewaliśmy, że może Barron wyjechał przygotować gdzieś
dom na przyjazd panny Emilii, dając jej szanse pozbycia się obu kuzynek (w
tym okresie to już był powszechny spisek i wszyscy staliśmy po stronie
panny Emilii w jej walce z kuzynkami), jl rzeczywiście po tygodniu obie
wyjechały. Tak jak się spodziewaliśmy, po trzech dniach wrócił do
miasteczka Homer Barron. Któryś z sąsiadów widziały jak służący Murzyn,
wpuszczał go wieczorem kuchennym wejściem.
Potem już nikt nigdy nie widział Homera Barrona,
A przez pewien czas również i panny Emilii. Służący Murzyn chodził z
koszykiem po sprawunki, ale frontowe drzwi pozostawały zamknięte.
Czasami widywaliśmy dumną sylwetkę pany Emilii w którymś z okien, tak
jak na przykład owej nocy, kiedy sypano dokoła domu wapno, ale przez
blisko sześć miesięcy nie wyszła ani razu na ulicę. Zgadzaliśmy się, że w tej
sytuacji trudno się po niej spodziewać innego zachowania. Tak, to chyba
była jedna z cech jej ojca, który tyle razy podcinał nadzieje tej kobiety, cecha
zbyt żywotna, by mogła całkowicie zniknąć — zemrzeć wraz z nim.
Kiedy wreszcie znowu ujrzeliśmy pannę Emilię, była już tęga i zaczęły
siwieć jej włosy. Siwiały coraz bardziej w ciągu następnych paru lat, aż
wreszcie nabrały stalo- woszarego odcienia i takie już pozostały. Do chwili jej
śmierci (umarła w wieku siedemdziesięciu czterech lat) zachowały tę żywą
barwę zaśniedziałego srebra jak włosy człowieka bardzo czynnego.
Od tamtych czasów frontowe drzwi nigdy się nie otwierały z wyjątkiem
okresu siedmiu czy ośmiu lat, w czterdziestych latach życia panny Emilii,
gdy udzielała lekcji malowania na porcelanie. W jednym z pokoi na parterze
urządziła studio, dokąd córki i wnuczki pokolenia pułkownika Sartorisa
przychodziły z regularnością i nabożeństwem, z jakim uczęszcza się na
niedzielne msze i kładzie dwadzieścia pięć centów na tacę. Wtedy właśnie
darowano jej podatki.
Potem objęło władzę nowe pokolenie i w jego duchu zaczęty się
kształtować losy miasteczka. Uczennice dorastały, przestawały przychodzić
na lekcje malowania i swoich dzieci nie przysyłały już z pudełkami farb i
trudnymi do używania pędzelkami, i obrazkami wyciętymi z kobiecych pism.
Drzwi frontowe zamknęły się za ostatnią uczennicą i pozostały zamknięte na
zawsze. Kiedy miasto zorganizowało wreszcie bezpłatne doręczanie listów,
tylko panna Emilia nie pozwoliła przybić nad swoimi drzwiami numerka i
obok skrzynki do listów. Odmówiła nawet dyskusji na ten temat.
Widzieliśmy, jak służący Murzyn siwieje z dnia na dzień, z miesiąca na
miesiąc i z roku na rok, stale chodząc po zakupy ze swoim koszykiem.
Każdego roku w grudniu wysyłaliśmy jej nakaz podatkowy, który
nieodmiennie, bez najmniejszego komentarza, znajdowaliśmy po tygodniu
wśród zwrotów. Od czasu do czasu pokazywała się w jednym z parterowych
okien — najwidoczniej pokoje na piętrze nie były używane — przypominając
nam rzeźbione popiersie jakiegoś bożka. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy ona nas
widzi, czy na nas patrzy. I tak przetrwała parę następnych pokoleń — bliska,
związana z miastem, niezgłębiona, drażniąc naszą ciekawość, niewzruszona.
.Aż wreszcie umarła. Najpierw zachorowała w tym domu pełnym cieni i
pyłu lat, doglądana wyłącznie przez zdziecinniałego Murzyna. Nawet nie
wiedzieliśmy, że była chora. Już dawno zrezygnowaliśmy z dowiedzenia się
czegokolwiek od jej służącego. Nie rozmawiał z nikim, prawdopodobnie nie
rozmawiał nawet ze swoją panią, gdyż głos miał ochrypły i jakby pozbawiony
mocy.
Umarła w jednym z parterowych pokoi, w wielkim orzechowym łożu z
baldachimem, siwa głowa opadła na poduszkę pożółkłą i spleśniałą ze
starości i braku słońca.
V
Murzyn otworzył drzwi pierwszym kobietom, które przyszły na wiadomość
o śmierci panny Emilii, i wprowadził je do środka. Weszły rozmawiając
świszczącym szeptem i rzucając dokoła szybkie spojrzenia. Potem Murzyn
zniknął. Wyszedł kuchennymi drzwiami i już go więcej nikt nigdy nie widział.
Przyjechały natychmiast obie kuzynki z Alabamy. Pogrzeb odbył się
następnego dnia. Całe miasto przyszło, aby po raz ostatni zobaczyć pannę
Emilię pod płaszczem kwiatów. Za trumną wisiał jakby w głębokiej zadumie
portret
w ołówku, portret jej ojca, na ganku i na trawniku stały jak niesamowite
zjawy rozszeptane kobiety i starzy mężczyźni — niektórzy mieli jeszcze na
sobie wytarte mundury konfederackie — i iozmawiali o pannie Emilii, jakby
była ich rówieśnicą, pewni, że z nią niegdyś tańczyli albo się do niej zalecali,
mieszały im się fakty i czasy, jak zawsze starym ludziom, dla których
przeszłość nie jest zbiegającą się na horyzoncie drogą, ale szerokim polem,
na które nigdy nie pada śnieg, a od którego byli obecnie odgrodzeni wąziutką
szyjką ostatniego dziesiątka lat.
Zdążyliśmy się już dowiedzieć, że na piętrze jest pokój, do którego nikt nie
zaglądał od czterdziestu lat i do którego trzeba będzie wyważyć drzwi. Z tym
jednak czekano, aż panna Emilia zostanie po chrześcijańsku pogrzebana.
Wstrząs towarzyszący wyważaniu drzwi napełnił cały pokój gęstym
pyłem. Delikatny, drażniący nozdrza grobowy osad leżał na wszystkim, co
znajdowało się w tym pokoju urządzonym jak sypialnia małżonków: na
wyblakłych różowych zasłonkach, na okapturzonych czerwonymi abażurami
lampach na toaletce, na stojących w szeregu kryształowych flakonach i
męskich przyborach toaletowych ze sczerniałego srebra, tak sczerniałego, że
nie widać było monogramów. Na toaletce leżał także krawat i kołnierzyk,
jakby przed chwilą zdjęte. Gdy ktoś podniósł kołnierzyk, na szkle został
ciemny półksiężyc. Na krześle wisiało ubranie, porządnie przewieszone, a
pod krzesłem stała para butów i leżały niedbale rzucone skarpetki.
Mężczyzna leżał na łóżku.
Długo staliśmy patrząc na głęboki bezcielesny uśmiech. Najwidoczniej
niegdyś to ciało znajdowało się w miłosnym uścisku, ale teraz długi sen,
który potrafi przetrwać miłość, a nawet i wyraz miłości, zdradził je i zmazał
przeszłość. To, co pozostało z mężczyzny, zgniło pod resztkami nocnej
koszuli, połączyło się w jedną całość z łóżkiem, na którym spoczywało.
Wszystko wraz z leżącą obok poduszką pokryte
było równą warstwą delikatnego, zacierającego szczegóły pyłu.
Dopiero wtedy zauważyliśmy, że na drugiej poduszce znajduje się odcisk
głowy. Któryś z nas podniósł coś z poduszki. Pochyliwszy głowy, wdychając
bezbarwny suchy i gorzki pył, zobaczyliśmy długi kosmyk stalowoszarych
włosów.
Przełożył Jan Zakrzewski
Włosy

I
Ta dziewczyna, ta Susan Reed, była sierotą. Mieszkała u rodziny nazwiskiem
Burchett, która także miała dzieci, dwoje czy troje. Niektórzy mówili, że
Susan to ich siostrzenica czy kuzynka, czy coś w tym rodzaju. Inni, ludzkim
zwyczajem, poddawali w wątpliwość charakter Bur- chetta, a nawet i pani
Burchett, no wiecie! Plotki przeważnie były rozsiewane przez kobiety.
Susan miała około pięciu lat, kiedy Hawkshaw po raz pierwszy zjawił się
w mieście. Spędzał właśnie pierwsze lata za fotelem we fryzjerni Maxeya,
kiedy pani Burchett przyprowadziła Susan po raz pierwszy. Maxey opowie-
dział mi, jak to wszyscy fryzjerzy obserwowali panią Burchett, która od
trzech dni usiłowała wprowadzić Susan (była to wtedy chuda dziewczynka o
wielkich przestraszonych oczach i włosach prostych, miękkich, ani jasnych,
ani specjalnie ciemnych) do zakładu fryzjerskiego. I Maxey opowiedział, jak
to wreszcie Hawkshaw wyszedł na ulicę i przez piętnaście minut ją
namawiał, żeby się zgodziła wejść do środka i usiadła na fotelu — ten sam
Hawkshaw, który nigdy się nie odzywał do żadnego mężczyzny czy kobiety w
mieście, w każdym razie nikt tego nie widział, i zawsze mówił tylko „tak” albo
„nie”.
— Niech mnie szlag trafi, jeśli to nie wyglądało, jakby Hawkshaw czekał
na przyjście Susan — opowiadał Maxey.
To była jej pierwsza wizyta u fryzjera. Strzygł ją Hawkshaw, dziewczynka
siedziała pod białym prześciera
dłem jak przerażony królik. Ale po sześciu miesiącach przychodziła już do
zakładu sama i pozwalała Hawksha- wowi obcinać sobie włosy, chociaż dalej
wyglądała jak mały stary królik z tą swoją przestraszoną twarzyczką i wielki-
mi oczami, i włosami, na które nie było określenia, wystającymi spod białego
prześcieradła. Jeśli Hawkshaw był zajęty, mówił Maxey, dziewczynka siadała
na ławce blisko jego fotela, wyciągała przed siebie nogi i czekała, póki
Hawkshaw nie skończył. Maxey mówił, że traktowano ją jako klientkę
Hawkshawa, zupełnie jakby była stałym sobotnim klientem do golenia.
Maxey mówił, że pewnego razu drugi fryzjer, Matt Fox, zaproponował, że ją
ostrzyże, ponieważ Hawkshaw miał akurat dużo roboty, ale Hawkshaw
szybko podniósł głowę i powiedział: „Za minutkę będę wolny. Zaraz się nią
zajmę.” Maxey mówił, że Hawkshaw pracował już wtedy u niego blisko rok,
ale po raz pierwszy wypowiedział się zdecydowanie na jakikolwiek temat.
Tej jesieni dziewczynka zaczęła chodzić do szkoły. Każdego ranka i po
południu mijała zakład fryzjerski. W dalszym ciągu była zahukana, szła
szybko jak wszystkie małe dziewczynki, jej żółtobrązowa łepetyna mijała
okno na wysokości parapetu, szybciutko, jakby Susan przejeżdżała na
łyżwach. Z początku zawsze chodziła sama, ale wkrótce jej głowa zaczęła
pojawiać się w grupce innych głów, a wszystkie były rozgadane, żadna nie
obrócona w kierunku okna, a w oknie stał Hawkshaw i wyglądał na ulicę.
Maxey mówił, że i on, i Matt wcale nie potrzebowali patrzeć na zegar, żeby
wiedzieć, kiedy jest za pięć ósma i za pięć trzecia, gdyż wiedzieli to po
Hawkshawie. O tej porze coś go ciągnęło do tego okna, może on sam o tym
nie wiedział, podchodził do okna i wyglądał, kiedy dzieci wracały ze szkoły.
Gdy dziewczynka przychodziła do zakładu na strzyżenie, Hawkshaw dawał
jej miętowe cukierki, kilka sztuk, chociaż inne dzieci częstował tylko jednym,
mówił mi Maxey.
Nie, to chyba Matt Fox, drugi fryzjer, mi to mówił.
I wspomniał też o lalce, którą Hawkshaw dał Susan na
Gwiazdkę. Nie wiem, skąd o tym usłyszał. Hawkshaw na pewno mu nie
powiedział. Ale gdzieś usłyszał, wiedział więcej o Hawkshawie niż Maxey.
Matt był żonaty, grubawy, trochę sflaczały, z nalaną twarzą i zmęczonymi
oczami, smutnymi czy coś. Śmieszny człowiek i prawie tak dobry fryzjer jak
Hawkshaw. Też nigdy wiele nie mówił i nie mam pojęcia, skąd mógł tyle
wiedzieć o Hawkshawie, skoro nawet gaduła nie potrafił dużo z niego
wydobyć. Prawdopodobnie gaduła ma czas tylko gadać, a słucha mało i
słyszy jeszcze mniej.
W każdym razie Matt mówił mi, że Hawkshaw dawał co roku na
Gwiazdkę prezenty Susan, nawet kiedy była już dużą dziewczynką. Dalej
przychodziła do niego, na jego fotel, a on wyglądał przez okno każdego ranka
i każdego popołudnia, kiedy szła do szkoły i wracała ze szkoły. Duża
dziewczyna i już wcale nie zahukana.
Nikt by nie pomyślał, że to jest ta sama dziewczyna. Szybko rosła. Zbyt
szybko. W tym cały kłopot. Niektórzy mówili, że to dlatego, że była sierotą i w
ogóle. Ale to nie dlatego. Dziewczyny różnią się od chłopców. Dziewczyny
rodzą się rozpieszczone, a chłopcy rzadko są dopieszczeni. Widzi się czasami
sześćdziesięciolatka, który jak nic, na skinienie palca, chętnie wróciłby do
kołyski.
I nie dlatego, że była niedobra. Nie ma takiej rzeczy — kobiety złej z
wychowania, ponieważ wszystkie z zasady rodzą się już złe, rodzą się ze złem
tkwiącym w nich. Najważniejsze to wydać je za mąż, nim to zło dojrzeje. Ale
my zmuszamy je do posłuszeństwa systemowi, który powiada, że kobieta nie
może wyjść za mąż, póki nie osiągnie pewnego wieku. Natura nie zwraca
uwagi na żadne systemy społeczne, zresztą i same kobiety też na to i na nic
innego nie zwracają uwagi. Susan wyrosła po prostu zbyt szybko. Osiągnęła
wiek, w którym zło dojrzało, nim system powiedział, że nadszedł czas, aby i
ją uznać za dorosłą. Trudno coś na to poradzić. Mówię to, mimo że sam
mam córkę.
Taka więc była. Matt mówił mi, że próbowali obliczyć, i ona nie mogła w
żaden sposób mieć więcej niż trzyna
ście lat, kiedy pani Burchett wychłostała ją któregoś dnia za używanie różu i
szminki, a przez cały rok, mówił Matt,
0 każdej porze, widywano ją z kilkoma innymi dziewczętami rozchichotaną i
rozbawioną na ulicy, właśnie kiedy wszystkie powinny być w szkole; dalej
była chuda, włosy ciągle miała ani jasne, ani ciemne, twarz wypacy- kowaną
tak bardzo, że można by pomyśleć, że jak się roześmieje, to skorupa szminki
popęka jak wyschnięte błoto, ubrana w skromną kretonową sukienkę, jaka
przystoi trzynastoletniej dziewczynie, tu ściągnięta, tam podciągnięta, żeby
pokazać to, czego jeszcze nie miała do pokazania; robiły tak wszystkie
starsze dziewczyny ze swoimi jedwabnymi fatałaszkami.
Matt mówił, że jak przechodziła któregoś dnia, nagle zdał sobie sprawę,
że ona nie nosi pończoch. I kiedy się zastanowił, to nie mógł sobie
przypomnieć, żeby kiedykolwiek nosiła pończochy w lecie; i myślał o tym,
póki nagle nie zdał sobie sprawy, że to nie brak pończoch go uderzył, ale że
jej nogi były już jak nogi kobiety: nogi samicy. A miała dopiero trzynaście lat.
Twierdzę, że ona nic nie mogła na to poradzić. To nie była jej wina. I nie
wina Burchettów. Cóż, nikt nigdy nie bywa wobec nich tak pobłażliwy-i
łagodny — wobec tych niedobrych, tych, które mają nieszczęście dojrzeć zbyt
wcześnie — nikt nie bywa wobec nich równie pobłażliwy
1 łagodny jak mężczyźni. Spójrzcie, jak wszyscy mężczyźni w miasteczku
traktowali Hawkshawa: nawet wtedy, kiedy ludzie już wiedzieli, kiedy zaczęły
się plotki, nie znalazł się nikt, kto by coś na nią powiedział przy
Hawkshawie. Przypuszczam, że myśleli, że i on o tym wie również, że słyszał
to i owo, ale mimo to w zakładzie rozmawiali o niej tylko wtedy, kiedy nie
było Hawkshawa. I przypuszczam, że wszyscy inni postępowali podobnie,
gdyż nie było nikogo, kto by nie widział Hawkshawa w oknie, patrzącego na
nią, kiedy przechodziła, albo przyglądającego się jej na ulicy; jakoś tak się
zawsze zdarzało, że przechodził koło kina, kiedy film się kończył i ona
wychodziła z jakimś gościem, zaczęła bowiem chodzić z gośćmi, kiedy nie
miała
jeszcze czternastu lat. Ludzie mówili, że pewnie wykrada się z domu, żeby
się z nimi spotykać, potem zakrada się i powrotem, a pani Burchett w
najlepszym wypadku przez cały czas myśli, że Susan jest u przyjaciółki.
Nigdy więc nikt o niej nie mówił przy Hawkshawie. Czekano zawsze, aż on
wyjdzie, pójdzie sobie na obiad albo wyjedzie na dwutygodniowy urlop, bo
zawsze brał urlop w kwietniu i nikt nigdy nic się nie mógł dowiedzieć
o tym urlopie. Ani gdzie Hawkshaw jechał, ani nic. Znikał. Ludzie
obserwowali dziewczynę, kręciła się po mieście, szukała kłopotów, a
wcześniej czy później musiała w nie wpaść, i na pewno nie Burchett
pierwszy dowie się
o tym. Nie chodziła do szkoły już od roku. Przez rok pani Burchett i pan
Burchett myśleli, że ona co dzień wychodzi do szkoły, a ona nawet tam nie
zaglądała. Ktoś — może jeden z uczniaków gimnazjum (ona nigdy nie
przebierała, mógł być każdy: uczniowie, żonaci mężczyźni, każdy) —
przynosił jej miesięczną kartę wyników, Susan ją wypełniała i zanosiła pani
Burchett do podpisu. Trudno zrozumieć, jak to się dzieje, że im ktoś więcej
kocha dzieci, tym więcej daje się oszukiwać i wodzić za nos.
Więc przestała chodzić do szkoły i zaczęła pracować w domu towarowym.
Przychodziła dalej do zakładu na strzyżenie, cała upacykowana, w jakiejś
takiej cieniutkiej bladej sukience, która uwydatniała jej figurę, z twarzą
czujną, bezczelną i dyskretną jednocześnie, ale z włosami tłustymi,
poskręcanymi. Ale nawet te wszystkie kremy, które pakowała na włosy, nie
mogły zmyć żółtobrązowego koloru. Włosy jej nie zmieniły się wcale. I nie
zawsze siadała już na fotelu Hawkshawa. Nawet kiedy jego fotel czekał na
klienta, siadała czasami na jakimś innym rozmawiając z fryzjerami,
napełniając cały lokal głośną paplaniną i zapachem perfum, i widokiem nóg
wyglądających spod prześcieradła. Hawkshaw wtedy na nią nie patrzał.
Nawet kiedy nie był zajęty, miał taki dziwny sposób wyglądania jednakowo:
napięty i sztucznie skupiony, jakby udawał, że ma ważną robotę; chował się
za tym udawaniem.
Tak było, kiedy dwa tygodnie temu wyjechał na swój kwietniowy urlop,
na ową tajemniczą wyprawę, której celem ludzie przestali się interesować
dziesięć lat temu, bo nie mogli go odgadnąć. Przyjechałem do Jefferson w
dwa dni po jego wyjeździe i zasżedłem do zakładu fryzjerskiego. Mówiono o
nim i o niej.
— Czy on jeszcze daje jej na Gwiazdkę prezenty? — spytałem.
— Dwa lata temu kupił jej zegarek na rękę — powiedział Matt Fox. —
Zapłacił za niego sześćdziesiąt dolarów.
Maxey golił klienta. Przerwał golenie, w ręku trzymał brzytwę, na brzytwie
pełno białej piany.
— Niech mnie koza kopnie — odezwał się. — To więc on... Chyba był
pierwszym, tym, który...
Matt się nie obejrzał.
— Jeszcze jej nie dał tego zegarka.
— Niech go koza kopnie za skąpstwo — stwierdził Maxey. — Stary chłop,
co zawraca w głowie dziecku, to już źle. Ale żeby zwabić i nawet jej potem nic
nie dać...
Matt obrócił teraz głowę. Też zajęty był goleniem klienta.
— Co dostanę, jak ci powiem, że dlatego jej nie dał zegarka, bo uważa, że
ona jest za młoda na biżuterię i takie rzeczy, za młoda, żeby je brać od
kogokolwiek spoza rodziny?
— Więc mówisz, że on nic nie wie? Że on nie wie nic z tego, co z
wyjątkiem państwa Burchett wiedzą wszyscy od trzech lat?
Matt zabrał się do golenia, miarowo poruszał łokciami, brzytwa
oskrobywała policzki klienta.
— Skąd ma wiedzieć? Kto mu to miał powiedzieć? Mogła tylko kobieta. A
on nie zna żadnych kobiet oprócz pani Cowen. A pani Cowen pewno myśli,
że on już wie.
— Święta prawda — zgodził się Maxey.
Tak więc wyglądała sytuacja, kiedy Hawkshaw wyjechał na swój
dwutygodniowy urlop. Ja załatwiłem wszystkie sprawy w Jefferson w półtora
dnia i pojechałem dalej.
W połowie następnego tygodnia przyjechałem do Division. Nie śpieszyłem
się. Chciałem dać mu czas. Przyjechałem w środę rano.
II
Jeśli była tam kiedy miłość, można by powiedzieć, że Hawkshaw o niej
zapomniał. To znaczy o miłości. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy
trzynaście lat temu (akurat wtedy zacząłem pracować jako komiwojażer,
objeżdżając północne Missisipi i Alabamę z kolekcją wzorów koszul i
kombinezonów) za fotelem fryzjerskim w Porterfield, pomyślałem sobie: „Oto
urodzony kawaler... Oto człowiek, który urodził się na samotnika i
czterdziestoletniego kawalera.”
Drobny, wypłowiały na twarzy mężczyzna, którego rysów nikt by nie
zapamiętał i nie rozpoznał po dziesięciu minutach, chodzący zawsze w
granatowym ubraniu z czarną muszką, którą zapina się tylko z tyłu, którą
kupuje się już zawiązaną w sklepie. Maxey mówił, że Hawkshaw miał już na
sobie to granatowe ubranie i muszkę, kiedy w rok później wysiadł w
Jefferson z pociągu jadącego na południe, trzymając w ręku walizkę z
imitacji skóry. A kiedy ja go zobaczyłem w Jefferson następnego lata za
fotelem w zakładzie Maxeya, to gdyby nie ten fotel, nie poznałbym gó wcale.
Ta sama twarz, ta sama muszka. Zupełnie jakby jakaś ręka porwała go i
przeniosła sześćdziesiąt mil — jego, fotel fryzjerski i klienta. Musiałem
wyjrzeć przez okno na rynek, żeby się upewnić, że nie jestem w Porterfield
rok temu. I po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że jak byłem w Porterfield
przed sześcioma tygódniami, nie spotkałem, tam Hawkshawa.
Dopiero trzy lata potem dowiedziałem się szczegółów. Przyjeżdżałem do
Division jakieś pięć razy do roku — jeden sklep, kilka domów i tartak na
samej granicy Missisipi i Alabamy. Wpadł mi tam w oko jeden dom. Dobry
dom, jeden z najlepszych; zawsze był zamknięty na cztery
spusty. Kiedy przyjeżdżałem do Division późną wiosną albo wczesnym latem,
wokół domu widać było ślady pracy. Podwórko wypielone, klomby skopane,
parkan i dach po- reperowane. Potem, kiedy wracałem do Division w jesieni
albo w zimie, podwórko znowu było zarośnięte, brakowało sztachet z
parkanu, pewno je ludzie powyłamywali, żeby poreperować swoje płoty albo
też na opał. Nie wiem. I dom był zawsze zamknięty na cztery spusty, z
kuchennego komina nigdy nie unosił się dym. Więc któregoś dnia spytałem
sklepikarza o ten dom i sklepikarz opowiedział mi całą historię.
Dom należał do człowieka nazwiskiem Starnes, ale teraz cała rodzina już
wymarła. Szanowano ich w okolicy, bo mieli trochę ziemi, chociaż obciążonej
hipotecznie. Stames należał do owych leniwych ludzi, którym wystarcza być
właścicielem ziemskim, jak długo jest co jeść i palić. Mieli oni jedną córkę,
która zaręczyła się z młodym człowiekiem, synem dzierżawcy. Matce nie
odpowiadał ten związek, ale ojciec jakoś nie protestował. Może dlatego, że
młody człowiek (nazwiskiem Stribling) umiał ciężko pracować, może dlatego,
że Starnes był za leniwy, żeby zgłosić protest. W każdym razie młodzi się
zaręczyli, Stribling oszczędzał I pieniądze i pojechał do Birmingham, żeby się
nauczyć fry- zjerstwa. Część drogi przejechał przygodnymi wozami, I resztę
przeszedł pieszo; co lato wracał, żeby spotykać się I z dziewczyną.
Któregoś dnia Starnes umarł w swoim fotelu na ganku. I Ludzie mówili,
że był za leniwy, by dalej oddychać, i za- I wiadomili Striblinga. Słyszałem,
że mu dobrze szło w bir- I minghamskim zakładzie, oszczędzał pieniądze.
Mówiono mi,
I że wynajął nawet mieszkanie i zadatkował meble, i chciał I się wreszcie
ożenić tego lata. Wrócił. Starnes zostawił w spadku tylko długi, więc
Stribling zapłacił za pogrzeb.
I Sporo to kosztowało, więcej niż Starnes był wart, ale trzeba I się było
przypodobać pani Starnes. Więc Stribling musiał zacząć oszczędzać od
początku.
Ale miał już wynajęte mieszkanie i wpłacony zadatek na meble i na
pierścionek zaręczynowy, i nawet wykupił
licencję ślubną, kiedy znowu posłano po niego w pośpiechu. Tym razem
zachorowała dziewczyna. Dostała jakiejś gorączki. Ciemni ludzie ze wsi:
wiecie, jak to jest. Nie ma doktorów, nie wezwą nawet weterynarza, jeśli jest.
Im nic nie szkodzi; powiadają, że są zdrowi. Ale niech się tylko przeziębią!
Może wyzdrowieją, a może umrą po dwu dniach na cholerę. Dziewczyna już
bredziła, kiedy Stribling przyjechał. Ogolili jej głowę do skóry. Stribling to
zrobił, bo można powiedzieć, że był w tej dziedzinie specjalistą — zawodowiec
w rodzinie. Mówiono mi, że dziewczyna była chudym, niezdrowo
wyglądającym stworzeniem, miała bujne kosmyki, ni jasne, ni ciemne.
Nie poznała go, nigdy się nawet nie dowiedziała, kto zgolił jej włosy.
Umarła nic o tym nie wiedząc, może nawet nie wiedząc, że umarła.
Powtarzała tylko ciągle: „Zajmij się mamą, hipoteka, tatusiowi źle samemu,
poślijcie po Henry'ego (to był właśnie on: Henry Stribling, Hawkshaw:
spotkałem go następnego lata w Jefferson. „Więc to pan jest Henry
Stribling?” — spytałem), hipoteka. Zajmij się mamą. Poślijcie po Henry’ego.
Hipoteka. Poślijcie po Hen- ry’ego." I potem umarła. Zostało jej zdjęcie,
jedyne, jakie było w domu. Hawkshaw wysłał je wraz z puklem włosów pod
adres podany w piśmie farmerskim, żeby przerobiono włosy na ramkę do
fotografii. Ale w drodze wszystko zginęło, i włosy, i fotografia. W każdym
razie on nie dostał ani jednego, ani drugiego z powrotem.
Pochował więc dziewczynę, a następnego roku (musiał wrócić do
Birmingham, zwolnić mieszkanie, które wynajął, odsprzedać meble, żeby
móc dalej oszczędzać) na grobie dziewczyny położył płytę. Potem znowu
wyjechał i mówiono, że przestał pracować w zakładzie w Birmingham. Po
prostu przestał i zniknął, a wszyscy przecież twierdzili, że w swoim czasie
zakład na pewno należałby do niego. Ale on rzucił pracę, a następnego
kwietnia, tuż przed rocznicą śmierci dziewczyny, pokazał się znowu.
Odwiedził panią Starnes i po dwu tygodniach wyjechał.
Kiedy wyjechał, dowiedziano się, że był w banku i zapłacił odsetki długu
ciążącego na farmie. Robił to co roku,
aż do śmierci pani Starnes. Umarła, kiedy właśnie był u niej. Spędzał tam
urlop około dwu tygodni, robił porządki i reperował, co było do
zreperowania, żeby przez następny rok nie miała kłopotów, a ona mu na to
pozwalała, bo uważała się za coś lepszego od niego, bo uważała go za
parweniusza. I potem też umarła. „Wiesz, co Zofia kazała zrobić? —
powiedziała przed śmiercią. — Ten dług na farmie! Pan Starnes bardzo się
zmartwi,^ kiedy go spotkam i powiem, że dług jeszcze nie spłacony.”
Więc i ją pochował. Kupił drugi nagrobek, żeby jej sprawić przyjemność. I
zaczął spłacać dług hipoteczny. Starnes miał jakichś krewnych w Alabamie.
Ludzie w Division spodziewali się, że krewni przyjadą i zgłoszą się po spadek,
ale oni pewno czekali, aż Hawkshaw wszystko spłaci. Płacił co rok, co rok
przyjeżdżał i doprowadzał wszystko do porządku. Mówiono, że sprzątał dom
nie gorzej, niżby to zrobiła kobieta, szorował i pucował. Zajmowało mu to
dwa tygodnie w kwietniu. Potem wyjeżdżał, nikt nie wiedział dokąd, i znowu
wracał po roku, żeby zapłacić w banku następną ratę i sprzątnąć pusty dom,
który do niego nie należał.
Tak trwało już pięć lat, kiedy właśnie spotkałem go w zakładzie Maxeya w
Jefferson, w rok po spotkaniu w Porterfield; dalej chodził w swoim
granatowym ubraniu i czarnej muszce. Maxey mówił, że Hawkshaw miał to
ubranie na sobie, kiedy wysiadł w Jefferson z jadącego na południe pociągu,
niosąc tę swoją tekturową walizkę. Maxey mówił, że przez dwa dni ludzie
przyglądali mu się na rynku, a on chyba nie znał nikogo albo nie miał nic do
roboty, a w każdym razie mu się nie śpieszyło, chodził sobie po mieście,
jakby się po prostu rozglądał.
Przezwisko Hawkshaw nadali mu chłopcy, którzy nic nie robiąc grają pod
klubem cały dzień w kości i czekają na dziewczyny, które późnym
popołudniem idą na pocztę I albo do cukierni, poruszając biodrami i
ciągnąc, za sobą smugę perfum. Mówiono, że jest detektywem, może właśnie
dlatego tak mówiono, że nikt na całym świecie nigdy by go
o to nie posądził. Nazwali go więc Hawkshawem i pozostał
Hawkshawem przez dwanaście lat, które spędził w Jefferson za fotelem w
zakładzie Maxeya. Powiedział Maxeyowi, że jest z Alabamy.
— Z jakich stron Alabamy? — spytał Maxey. — Alabama to duży stan. Z
Birmingham? — spytał Maxey, bo Hawkshaw wyglądał, jakby mógł
pochodzić z każdego zakątka Alabamy z wyjątkiem Birmingham.
— Tak — odpowiedział Hawkshaw. — Z Birmingham.
I tylko tyle z niego wyciągnęli, póki ja nie spostrzegłem
go za fotelem fryzjerskim i nie przypomniałem go sobie z Porterfield.
— Porterfield? — zdziwił się Maxey. — Tamtejszy zakład należy do mojego
szwagra. W zeszłym roku pracowałeś w Porterfield?
— Tak — odparł Hawkshaw. — Byłem tam.
Maxey opowiedział mi o tej historii z urlopem. Jak to Hawkshaw nie chciał
nigdy brać urlopu w lecie, mówił, że zamiast tego woli dwa tygodnie w
kwietniu. Nie chciał powiedzieć dlaczego. Maxey tłumaczył mu, że w
kwietniu jest za duży ruch, żeby jeździć na urlopy, więc Hawkshaw
zaproponował, że będzie pracował do kwietnia i odejdzie w ogóle.
— W ogóle chcesz odejść? — spytał Maxey. Było to tego lata, kiedy pani
Burchett po raz pierwszy przyprowadziła Susan do strzyżenia.
— Nie chcę — odparł Hawkshaw. — Podoba mi się tutaj. Chcę tylko dwa
tygodnie urlopu w kwietniu.
— Masz jakieś interesy w tym czasie?
— Mam interesy.
Kiedy Maxey dostał urlop, pojechał do Porterfield z wizyt;) do szwagra,
może golił nawet jego klientów, tak jak marynarz, który spędza urlop w łódce
na sztucznym stawie. Szwagier mu powiedział, że Hawkshaw u niego
pracował, nie chciał brać urlopu do kwietnia, pojechał w kwietniu i więcej
nie wrócił.
— Od ciebie też pojedzie i nie wróci — przestrzegał szwagier. — Pracował
już tak u fryzjerów w Bolivar w Tennessee, i we Florencji w Alabama,
pracował tam
przez rok i tak samo stamtąd odchodził. Nigdy nie wraca. [Zobaczysz.
Maxey mówił, że jak wrócił z urlopu, to wreszcie wydobył z Hawkshawa,
że ten pracował po roku chyba w ośmiu różnych zakładach fryzjerskich
Alabamy, Tennessee i Mis- isisipi.
— Dlaczegoś stamtąd odchodził? — spytał Maxey. — Jesteś dobrym
fryzjerem, jednym z najlepszych fryzjerów dziecięcych, jakich widziałem.
Dlaczego zawsze odchodziłeś?
— Rozglądałem się — odparł Hawkshaw.
Nadszedł kwiecień, Hawkshaw wyjechał na swoje dwa tygodnie. Ogolił
się, zapakował tekturową walizkę i wsiadł do jadącego na północ pociągu.
— Jedziesz pewno gdzieś z wizytą? — spytał Maxey.
— Kawałek drogi — odpowiedział Hawkshaw.
Więc pojechał w swoim granatowym ubraniu i czarnej muszce. Maxey
powiedział mi, jak to w dwa dni później wyszło na jaw, że Hawkshaw odebrał
z banku wszystkie oszczędności. Mieszkał u pani Cowan, należał do
miejscowej parafii i wcale nie wydawał pieniędzy. Nawet nie palii. Więc
Maxey i Matt, i pewno wszyscy w Jefferson sądzili, że Hawkshaw palił pod
kotłem cały rok, ma wysokie ciśnienie, musi się wyszumieć i spędza dwa
tygodnie na cielesnych uciechach w Memphis. Mitch Ewing, miejscowy agent
firmy przewozowej, także mieszkał u pani Cowan. Mówił, że Hawkshaw kupił
bilet tylko do najbliższej stacji węzłowej.
Stamtąd może jechać albo do Memphis, albo do Bir-
I mingham, albo do Nowego Orleanu.
— W każdym razie pojechał — stwierdził Maxey. —
II założę się, że go już nikt nigdy u nas nie zobaczy.
I wszyscy tak myśleli przez dwa tygodnie. Piętnastego I dnia Hawkshaw o
zwykłej porze przyszedł do zakładu, zu- I pełnie jakby nigdy nie wyjeżdżał,
zdjął marynarkę i zaczął I ostrzyć swoje brzytwy. Nigdy nikomu nie
powiedział, gdzie I był. Kawałek drogi.
Czasami miałem ochotę wszystko im opowiedzieć; kiedy
przyjeżdżałem do Jefferson, zawsze go zastawałem za fotelem fryzjerskim.
Nie zmieniał się, nie starzał na twarzy więcej, niż zmieniał się kolor włosów
tej dziewczyny — Susan Reed — mimo wszystkich tłuszczy i barwników, ja-
kie stosowała. Stał za fotelem. Po powrocie ze swojego „kawałka drogi” jak
zwykle stał za fotelem oszczędzając pieniądze na następny rok, chodził co
niedzielę do kościoła, zawsze miał przy sobie torebkę miętowych cukierków
dla dzieci, które przyprowadzano do niego na strzyżenie, wreszcie znowu
przychodził czas, kiedy Hawkshaw brał do ręki tekturową walizkę, odbierał z
banku oszczędności całego roku i jechał do Division, aby zapłacić roczną
ratę długu i sprzątnąć dom.
Dlatego czasami go nie było, kiedy przyjeżdżałem do Jefferson, i Maxey
mi wtedy opowiadał, jak to Hawkshaw strzyże Susan, wyrównuje jej włosy,
podcina, podając stale lusterko, jakby była aktorką.
— I nic od niej nie bierze — mówił Matt Fox. — Płaci sam, z własnej
kieszeni kładzie do kasy dwadzieścia pięć centów.
— Jego sprawa — mówi Maxey. — Mnie tam nie obchodzi, czyje jest
dwadzieścia pięć centów. Grunt, żeby było.
Pięć lat później może powiedziałbym: „Może to jej cena” — bo dziewczyna
wreszcie wpadła w kłopoty. Tak w każdym razie opowiadano. Ja nie wiem,
bo większość plotek o dziewczynach i kobietach jest wynikiem zazdrości albo
zemsty ze strony tych, które chciałyby, ale się boją, albo próbowały i nie
udało się. Któregoś kwietnia, kiedy Hawkshawa nie było w Jefferson, ludzie
zaczęli szeptać, że Susan wreszcie wpadła w kłopoty i próbowała sama sobie
poradzić terpentyną, i bardzo się rozchorowała.
W każdym razie przez blisko trzy miesiące nikt jej nie widział na ulicy,
niektórzy nawet mówili, że leży w szpitalu w Memphis, a kiedy ponownie
przyszła na strzyżenie, usiadła w fotelu Matta, chociaż Hawkshaw nie był
wtedy zajęty, tak jak to już dawniej potrafiła robić, żeby go podrażnić. Maxey
powiedział, że wyglądała jak umalowany upiór, chuda i twarda, mimo
pstrokatej sukienki, siedziała
w fotelu Matta wypełniając cały zakład gadaniem i śmie- I chem, i zapachem
perfum, i swoimi długimi obnażonymi I nogami, a Hawkshaw udawał, że jest
bardzo zająty przy I swoim pustym fotelu.
I Czasami miałem ochotę wszystko im powiedzieć. Ale I zwierzyłem się tylko
Gavinowi Stevensowi. Jest on okrę- Igowym prokuratorem; sprytny człowiek,
nie taki przecięt- I ny teoretyk i urzędas. Stevens ukończył Harvard, a kiedy
Bstan mojego zdrowia pogorszył się (byłem kiedyś księgo- I wym w banku
Gordonville i wracając ze szpitala w Mem- I phis poznałem Stevensa w
pociągu), on właśnie zapropono- I wał, żebym spróbował komiwojażerki, i
załatwił mi tę pra- Icę w mojej obecnej firmie. O całej sprawie powiedziałem I
mu dwa lata temu.
—I teraz dziewczyna boczy się na niego, a on jest za I stary, żeby sobie
wyłowić inną i wychować ją — powie- I działem. — A któregoś dnia, jak
spłaci dług, mogą się zja- flwić Starnesowie z Alabamy, zabiorą mu farmę i
będzie ■ załatwiony. Co wtedy zrobi?
I — Nie wiem — odparł Stevens.
—Pojedzie gdzieś w jakąś zapadłą dziurę i umrze.
—Może — zgodził się Stevens.
—Nie pierwszy człowiek, który się cofnie przed wia- I trakami —
powiedziałem.
— I także nie pierwszy, który umrze — dodał Stevens.
III
W zeszłym tygodniu pojechałem do Division. Przyjechałem tam w środę.
Kiedy zobaczyłem dom, był właśnie odmalowany. Sklepikarz powiedział mi,
że Hawkshaw spłacił ostatnią ratę i na farmie nie ciąży już żaden dług.
—Więc Starnesowie mogą się teraz zjawić i zgłosić prawa do spadku —
powiedział.
—W każdym razie Hawkshaw zrobił to, co obiecał dziewczynie i pani
Starnes — powiedziałem.
— Hawkshaw? — zdziwił się sklepikarz. — Tak go nazywacie? A niech to!
Hawkshaw! A niech to!
Do Jefferson wróciłem dopiero po trzech miesiącach. Kiedy mijałem
zakład fryzjerski, zajrzałem przez okno nie wchodząc jednak do środka. Za
fotelem Hawkshawa stał ktoś inny — młody człowiek. „Ciekaw jestem, czy
Hawk zostawił swoją torebkę miętowych cukierków” — pomyślałem. Ale się
nie zatrzymałem. Pomyślałem jeszcze: „Wreszcie sobie poszedł”,
zastanawiając się, gdzie też go zaskoczy starość, kiedy już nie będzie mógł
jechać dalej. Umrze pewno gdzieś za fotelem w jakimś małym wiejskim
zakładzie fryzjerskim, w koszuli z zawiniętymi po łokcie rękawami, w czarnej
muszce i granatowych spodniach.
Załatwiałem dalej interesy, odwiedziłem swoich klientów i zjadłem obiad,
a po południu poszedłem do Stevensa do jego biura.
— Widzę, że macie w mieście nowego fryzjera — powiedziałem.
— Owszem — odparł Stevens. Patrzył na mnie przez chwilkę i spytał: —
Nic nie słyszałeś?
— O czym miałem słyszeć?
Stevens przestał mi się przyglądać.
— Dostałem twój list, w którym piszesz, że Hawkshaw spłacił dług i
odmalował dom. Opowiedz mi o tym.
Więc mu opowiedziałem, jak to zjawiłem się w Division w dzień po
odjeździe Hawkshawa. Właśnie o nim rozmawiano przed sklepem i
zastanawiano się, kiedy przyjadą Starnesowie z Alabamy. Hawkshaw sam
odmalował dom i oczyścił oba groby na cmentarzu. Wydaje mi się, że nie
chciał niepokoić Starnesa dotykaniem jego grobu. Byłem na cmentarzu, żeby
je obejrzeć. Nawet kamienne nagrobki były wyszorowane, a nad grobem
dziewczyny kwitła jabłoń. Ponieważ wszyscy tak wiele o nim mówili, i ja
byłem ciekawy zobaczyć dom w środku. Sklepikarz miał klucze i zgodził się
mnie oprowadzić.
Wewnątrz było czysto jak w szpitalu. Od pieca bił blask, skrzynia pełna
drzewa. Sklepikarz powiedział mi, że Hawkshaw co roku napełniał skrzynię
drzewem.
— Krewni z Alabamy będą może chcieli się ogrzać, na pewno to ocenią —
powiedziałem.
Poszliśmy do saloniku, w saloniku stał w rogu melodeon, obok lampa i na
stole leżała Biblia. Lampa była czyściutka, zbiornik pusty, szkło także
czyste, nawet nie było czuć zapachu nafty. Licencja ślubna w ramce wisiała
nad ko- módką, jak obrazek. Z datą: 4 kwiecień 1905 rok.
— Tutaj, trzyma dowody wpłat — powiedział sklepikarz (nazywał się
Bidwell). Podszedł do stołu i otworzył Biblię. Pod pierwszą kartką były
świadectwa urodzeń i zgonów.
Imię dziewczyny brzmiało Zofia, znalazłem to imię po stronie urodzeń, a
potem w kolumnie zgonów, na przedostatnim miejscu, wpisane ręką pani
Starnes. Wyglądało, jakby było wpisywane przez dziesięć minut. Wyglądało
tak:
„Sofia starnes, smarła kwiecień 16 1905 rok.”
Ostatni zapis był dokonany przez Hawkshawa — równe, wyrobione
pismo, ręka urzędnika:
„Pani Will Starnes,-zmarła 23 kwietnia 1916 roku.”
— Wykaz długów znajduje się na ostatniej stronie — powiedział Bidwell.
Otworzyłem Biblię na ostatniej stronie. Równo spisana kolumna cyfr,
spisana ręką Hawkshawa. Pierwsza data: 16 kwietnia 1917 roku, 200
dolarów. Następna wpłata do banku: 16 kwietnia 1918 rok, 200 dolarów.
Potem 16 kwiecień 1919 rok, 200 dolarów, potem 16 kwiecień 1920 rok, 200
dolarów i wreszcie ostatni: 16 kwiecień 1930 rok, 200 dolarów.
Podsumowanie kolumny pod tym:
„Zapłacono w całości 16 kwietnia 1930 roku.”
Wyglądało to jak maksyma filozoficzna zanotowana w brulionie studenta
dawnej szkoły, tak kwieciście wyglądał napis, gdyż pośliznęła się stalówka.
To nie było z woli Hawkshawa. Nie wyglądało to na chwalenie się, po prostu
słowa jakoś same wykwitły, jakby nie zakończone litery i cyfry spłynęły z
pióra melodią, nim Hawkshaw zdołał to zauważyć.
— Zrobił, co obiecał — powiedział Stevens.
— To samo powiedziałem Bidwellowi.
Stevens mówił dalej, jakby nie słyszał moich słów:
— Więc staruszka mogła spoczywać w spokoju. Tak, chyba o to chodziło
pióru, kiedy samoistnie nadało kwieci- stość literom: wreszcie może ona
spoczywać w spokoju. A on ma niewiele więcej niż czterdzieści pięć lat.
Niewiele więcej, ale kiedy wpisywał słowa: „Zapłacono w całości”, czas i
rozpacz płynęły tak wolno jak u niespokojnego chłopaka albo rozwijającej się
dziewczyny.
— Tylko że dziewczyna zrobiła mu krzywdę — powiedziałem. —
Czterdzieści pięć lat to nieco późno, żeby sobie szukać innej. Będzie miał co
najmniej pięćdziesiąt pięć, jak ją odchowa.
Stevens spojrzał na mnie.
— Więc słyszałeś?
— Owszem — powiedziałem. — To znaczy, przechodziłem koło zakładu
fryzjerskiego i zajrzałem przez okno. Wiedziałem, że go nie zobaczę.
Wiedziałem przez cały czas, że on pójdzie sobie dalej, jak tylko spłaci ten
dług. Może nigdy nie słyszał plotek o Susan. A może słyszał i ona go
właściwie nie obchodziła.
— Myślisz, że o niej nic nie wiedział?
— A czy to by coś pomogło? Zresztą nie wiem. Co sądzisz?
— Też nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć. Natomiast wiem coś znacznie
ważniejszego.
— Co takiego? — spytałem. Stevens patrzył na mnie. — Stale powtarzasz,
że czegoś nie wiem. Czego więc nie wiem, co się stało?
— Właśnie o Susan — powiedział Stevens i patrzył na mnie. —
Wieczorem tego dnia, kiedy Hawkshaw wrócił ze swojego urlopu, pobrali się.
I tym razem Hawkshaw wyjechał razem z nią.
Przełożył Jan Zakrzewski
CENTAUR Z MOSIĄDZU
I
F lem Snopes ma teraz w naszym mieście pomnik, pomnik z mosiądzu,
wcale nie mniej wart przez to, że chociaż jest stale na oczach całego miasta i
widoczny z paru miejsc wiele mil za miastem, tylko czterej ludzie — dwaj
biali i dwaj czarni — wiedzą, że to jest jego pomnik i że to w ogóle jest
pomnik.
Flem Snopes przybył do Jefferson ze wsi, towarzyszyła mu żona i mała
córeczka, a poprzedziła sława sprytu i wielkich umiejętności handlowych. W
naszym okręgu mieszka przedstawiciel fabryki maszyn do szycia, ten
przedstawiciel nazywa się Suratt, był on również współwłaścicielem małej
restauracji i też mu nie brakowało skłonności do owego nie dającego się
określić słowem oportunizmu, który w oczach mieszkańców wsi — a również
i mieszkańców miasteczek — uchodzi za uczciwy zmysł handlowy.
Suratt bez przerwy jeździ po okolicy i to od niego właśnie dowiedzieliśmy
się o pierwszych sukcesach Snopesa: jako sprzedawca w wiejskim sklepie
Snopes pównego pięknego dnia ku zdumieniu wszystkich ożenił się z córką
właściciela sklepu, młodą dziewczyną, znaną pięknością okolicy. Wzięli ślub
nagle, tego samego dnia, którego trzej dotychczasowi fatyganci panny
opuścili okolicę na zawsze, tak że ich nikt już nigdy nie widział.
Wkrótce po ślubie Snopes wyjechał z żoną do Teksasu, skąd żona wróciła
po roku z podrośniętym już dzieckiem.
W miesiąc po niej zjawił się Snopes w towarzystwie jakiegoś obcego
mężczyzny w wielkim kapeluszu i ze stadem półdzikich koni stepowych,
które nieznajomy szybko sprzedał drogą licytacji, zainkasował pieniądze i
zniknął. Nabywcy wkrótce się przekonali, że żaden z koni nigdy nie wąchał
jeszcze wędzidła. Ale nikt też nigdy się nie dowiedział, czy Snopes brał jakiś
bezpośredni udział w tym interesie, czy też otrzymał tylko prowizję.
Po raz wtóry usłyszeliśmy o nim, kiedy pewnego dnia zjawił się wozem
załadowanym rodziną i sprzętem domowym oraz z dowodem kupna połowy
restauracji od Suratta. Suratt nigdy nikomu nie powiedział, jakim sposobem
Snopes załatwił tę transakcję, i myśmy się też nigdy nie dowiedzieli nic
ponadto, że w całej sprawie odegrał podobno rolę kawałek bezwartościowej
ziemi, stanowiący część posagu pani Snopes. Ale na czym polegał sam
interes, Suratt — ów człowiek pełen humoru, gadatliwy, zawsze gotów śmiać
się z każdego kawału, nawet jeśli on sam był jego tematem — tym razem nie
pisnął, tylko od tego czasu wspominając nazwisko Snopesa wymawiał je
tonem sardonicznego i niekłamanego zachwytu.
— Tak, panowie! — mówił. — Flem Snopes przechytrzył mnie. A człowiek,
który potrafi taką sztukę, ho, ho, takiemu zazdroszczę, że nim nie jestem,
boby wtedy na mnie z podziwem patrzano w całym stanie Missisipi.
Snopesowi bardzo dobrze się wiodło w branży restauracyjnej, to znaczy,
szybko zlikwidował wspólnika, a wkrótce i sam przestał pracować w lokalu,
zaangażował kierownika i całe miasto zaczęło uważać, że zna źródło
powodzenia Snopesa i że źródłem tym jest jego żona. Bez szemrania
przyjmowaliśmy zło, którym w takich małych zagubionych miasteczkach jak
nasze nasiąkają nawet ludzie stawiający czoło zaściankowości i myślący
prawo. Z początku pani Snopes pomagała w restauracji. Widywaliśmy ją za
drewnianym kontuarem wypolerowanym do połysku przez pokolenia łokci:
młoda, hoża niewiasta z gładką twarzą, nie poznaczoną wyrzutami sumienia
ani niczym innym; natychmiast uderzało w niej coś głębokiego,
bezpośredniego
i nieskażonego, uderzało wielkie (z powodu czystości spojrzenia, a nie
wielkości twarzy), spokojne, beztroskie nieprzeniknione piękno równe pięknu
pokrytego śniegiem zbocza góry; siedziała lekko pochylona i wsłuchana bez
uśmiechu w to, co miał jej do powiedzenia major Hoxey, bogaty samotny
kawaler w średnim wieku, absolwent Yale i przyszły burmistrz naszego
miasteczka, nie pasujący do gromady ludzi bez kołnierzyków i w
kombinezonach, ludzi
o surowych farmerskich głodnych twarzach, pijący spokojnie kawę i
rozmawiający z panią Snopes.
Nie chłodne piękno: piękno nie dające się tylko przeniknąć wzrokiem.
Dlatego też zbędne były nawet plotki
0 szczegółach kariery Snopesa, który wznosząc się w zawrotne wyżyny
dostojeństw, stawał się prawą ręką majora Hoxeya w administracji miejskiej,
aż wreszcie, w niecałe sześć miesięcy po wyborze Hoxeya na burmistrza,
Snopes, który prawdopodobnie nigdy w życiu — póki nie przyjechał do
miasta — nie widział z bliska żadnej maszyny z wyjątkiem aparatu do
ostrzenia noży, został dyrektorem miejscowej elektrowni. Pani Snopes była
jedną z owych kobiet, których barometrem dobrego prowadzenia się jest
powodzenie ich mężów. Aby oddać jej pełną sprawiedliwość, trzeba przyznać,
że nie dawała powodu do plotek, jeśli za powód nie uznamy awansów
Snopesa w administracji Hoxeya.
Jednakże było jeszcze coś nieuchwytnego: może coś w jej zachowaniu, w
jej twarzy; a może po prostu tak nam się wydawało, gdyż znaliśmy już
metody Snopesa. Albo też to, co o nim wiedzieliśmy, było wyłącznym
powodem i jednocześnie źródłem naszego nastawienia; to, co uważaliśmy za
cień pani Snopes, mogło być po prostu jego cieniem padającym na nią. Tak
czy inaczej, kiedy widzieliśmy Hoxeya
1 Snopesa razem, przychodziła nam na myśl złodziejska para, a także...
widzieliśmy w tym jakiś symbol cudzołóstwa i natychmiast wyobrażaliśmy
sobie tamtych dwoje w miłosnym zbliżeniu. Być może, jak już wspomniałem,
wina leżała w atmosferze panującej w mieście, a w każdym razie winą
atmosfery miasta było to, że sam fakt przyjaźni
Hoxeya i Snopesa działał bardziej na nasze nerwy niż myśl
o zdradzie małżeńskiej. Wydawało się to typowym przypadkiem dekadencji i
perwersji: gotowi byliśmy akceptować, a w każdym razie nie potępiać
cudzołóstwa, gdyby Hoxey i Snopes byli naturalnymi w takich wypadkach
wrogami.
Ale oni nie byli wrogami. Z drugiej strony nie można ich było również
nazwać przyjaciółmi. Snopes nie miał przyjaciół; byliśmy pewni, że nie ma
wśród nas mężczyzn czy kobiet — wliczając w to nawet majora Hoxeya i
panią Snopes — którzy mogliby powiedzieć: „Wiem, co on myśli”, a już na
pewno nie znalazłby się taki wśród ludzi, z którymi widywaliśmy czasami
Snopesa, parę razy na tydzień, w trzeciorzędnym smrodliwym sklepiku,
wysiadującego pod piecem, zasłuchanego w to, co mówią inni. Byliśmy więc
pewni, że czymkolwiek okazałaby się jego żona, nie oszukiwała go. Oszukała
i okpiła go natomiast inna kobieta: Murzynka, nowa młoda żona Tom-Toma,
dziennego palacza w elektrowni.
Tom-Tom był czarny, potężny byk ważący blisko dwieście funtów, mający
sześćdziesiąt lat, a wyglądający na czterdzieści. Blisko rok był żonaty z
trzecią żoną, młodą kobietą, którą trzymał krótko z surowością tureckiego
męża w chacie o dwie mile od miasta i od elektrowni, gdzie spędzał
dwanaście godzin dziennie z szuflą i pogrzebaczem w ręku.
Któregoś popołudnia skończył właśnie podrzucanie pod kotły i siedział
sobie w składziku węgla paląc leniwie fajkę, kiedy zjawił się dyrektor Snopes,
jego pracodawca i bezpośredni zwierzchnik. Ogień palił się pięknie, ciśnienie
pary było właściwe, wentyl bezpieczeństwa na środkowym kotle pogwizdywał
cichutko.
Wszedł Snopes: niechlujny mężczyzna w nieokreślonym wieku, szeroki w
barach, trochę rozlazły, w czystej białej koszuli, choć bez kołnierzyka, i w
kraciastej czapce. Twarz miał okrągłą, gładką, albo zupełnie
nieprzeniknioną, albo całkowicie bez wyrazu. Oczy jego miały barwę stojącej
wody, usta zaciskał —1 tylko wąziutka linia znaczyła miej
sce warg. Bez przerwy żując spojrzał na pogwizdujący wentyl
bezpieczeństwa.
— Ile waży ten wentyl? — spytał po chwili.
— Będzie miał z dziesięć funtów — odparł Tom-Tom.
— Cały z mosiądzu?
— Jeśli nie jest cały z mosiądzu, to chyba w życiu nie widziałem
mosiądzu — odparł Tom-Tom.
Snopes ani razu nie spojrzał na Tom-Toma. Patrzył w górę, w kierunku, z
którego rozchodził się ostry, rozdzierający gwizd zaworu. Potem splunął,
odwrócił się i wyszedł z kotłowni.
II
Wznosił swój pomnik powoli, ponieważ — co jest dziwne — ludzie chcący
coś ukraść uciekają się do skomplikowanych i złożonych metod. Zupełnie
jakby przeciwstawiały się im nieuchwytne i niewidzialne siły społeczne,
niwecząc ich spryt własną przebiegłością, zniekształcając w ich oczach
wartość przedmiotu pożądania; prawdopodobnie gdyby ten sam przedmiot
otwarcie wzięli i wynieśli, nikt by nie zaprotestował ani nie zwrócił na to
uwagi. No, ale taki sposób nigdy nie odpowiadałby Snopesowi, gdyż, jak z
tego wynika, nie miał ani wielkiej wyobraźni hochsztaplera, ani nie cofającej
się przed niczym odwagi rozbójnika.
I nawet w swoich planach, w zamierzeniach, nie posuwał się z początku
tak daleko; nie posuwał się w założeniach dalej niż przeciętny włóczęga,
który na chwilę przystaje, aby ukraść trzy jajka spod wysiadującej je
kokoszki. A może po prostu nie był pewien, czy na rynku jest popyt na mo-
siądz, gdyż jego następny krok do realizacji planu nastąpił dopiero w pięć
miesięcy później, kiedy to Harker — nocny mechanik — przyszedł na służbę
któregoś wieczoru i stwierdził, że zniknęły trzy wentyle bezpieczeństwa, a na
ich miejsce zostały wkręcone zwykłe śruby zdolne wytrzymać ciśnienie
tysiąca funtów.
— I można było przekłuć te trzy kotły zwykłą słom-
ką! — powiedział Harker. — A ten głupi czarny palacz,
Turl, który nie umie nawet odczytać manometru, jeszcze dorzucał węgla.
Kiedy spojrzałem na tarczę manometru pierwszego kotła, zwątpiłem, czy
zdążę jeszcze dojść do trzeciego kotła, żeby odkręcić kran. Kiedy wreszcie
wbiłem Turlowi do głowy, że cyfra sto na tarczy oznacza miejsce, w którym
Turl straci pracę, i to straci tak dokładnie, że nawet nie znajdą resztek tej
pracy dla następnego idioty, który uważa, że para to jest coś, czym się
dmucha w zimie na zmarzniętą szybę, spytałem go, co się stało z trzema 5
wentylami bezpieczeństwa.
„Pan Snopes je zabrał” — wyjaśnił Turl.
„Po cholerę?”
„A ja nie wiem. Ja tylko mówię, co mi powiedział Tom-Tom. Tom-Tom
powiedział, że pan Snopes powiedział, że pływak w zbiorniku wody jest za
lekki. Powiedział, że zbiornik zacznie któregoś dnia cieknąć i trzeba pływak
obciążyć tymi trzema wentylami.”
„Co ty bredzisz... — więcej już nie mogłem mu powiedzieć. — Co ty
bredzisz?” |
„Tak mi powiedział Tom-Tom. Ja nic nie wiem o wentylach.”
No i wentyle zginęły. Do tego dnia drzemaliśmy sobie z Turlem od czasu
do czasu, kiedy robota była zrobiona i wszystko było w porządku. Ale
możemy dać głowę, że tej nocy nie drzemaliśmy ani sekundy. Całą noc,
każdą chwilkę, spędziliśmy na stosie węgla, skąd widać było dokładnie
każdy manometr. A po północy, kiedy minęło szczytowe obciążenie,
wypuściliśmy prawie całą parę, tak że prądu |
było tyle, co potrzeba do włączenia jednej maszynki łupiącej laskowe
orzechy. A nawet jak już leżałem w domu, w łóżku, nie mogłem zmrużyć oka.
Ile razy je zamykałem, zaraz widziałem przed oczami manometr wielki jak
wanna, z czerwoną wskazówką wielką jak łopata, wskazówka zbliżała się do
cyfry sto i zaraz się budziłem głośno krzycząc i spocony jak mysz.
Ale po pewnym czasie Harker uspokoił się i dalej z Turlem odbywał swoje
regularne drzemki. Może być, doszli
obaj do wniosku, że Snopes podkradł już swoje trzy jaja i ma dosyć. A może
pomyśleli, że się przestraszył, że tak łatwo udało mu się ukraść te jaja.
Można tak sądzić, minęło bowiem pięć miesięcy, nim rozpoczął się następny
akt.
Wtedy to właśnie, pewnego popołudnia, kiedy paleniska były
wyczyszczone i kotły pod parą, Tom-Tom, siedząc na węglu i paląc fajkę,
zobaczył, że wchodzi Snopes niosąc w ręku przedmiot, który później Tom-
Tom nazwał mulą podkową. Tom-Tom przyglądał się, jak Snopes idzie gdzieś
w kąt kotłowni, gdzie leżał stos rozmaitych rupieci metalowych,
zakurzonych, brudnych: okucia, zawory, drążki, śruby i takie różne rzeczy,
klęka koło tego stosu i zaczyna w nim przebierać dotykając każdej rzeczy
mulą podkową i od czasu do czasu to i owo wyjmując i odrzucając za siebie,
na samo przejście. Snopes próbował magnesem każdy kawałek metalu,
oddzielając mosiądz od żelaza. Potem kazał Tom-Tomowi cały mosiądz
przynieść sobie do biura.
Tom-Tom zgarnął wszystko do skrzynki, Snopes czekał w biurze. Rzucił
okiem do skrzynki i splunął:
— Jak ci się pracuje z Turlem? — spytał.
Lepiej przypomnieć, że Turl był nocnym palaczem, też Murzynem, chociaż
miał skórę koloru siodła, a Tom-Tom był zupełnie czarny, i Turl nie ważył
dwustu funtów jak Tom-Tom, nawet z łopatą pełną węgla nie ważył ponad
sto pięćdziesiąt.
— Ja tam pilnuję swojej roboty — odpowiedział Tom- -Tom. — Nie mój
interes, co robi Turl.
— Turl tak nie uważa — powiedział Snopes żując i patrząc z góry na
Tom-Toma, który z kolei przypatrywał się Snopesowi. — Turl chce, żebym
mu dał twoją dzienną zmianę. Powiada, że ma już dosyć palenia po nocach.
— Niech pracuje tak długo jak ja, to sobie będzie mógł wybierać — odparł
Tom-Tom.
— Turl nie chce tak długo czekać — powiada Snopes żując i przyglądając
się twarzy Tom-Toma. I potem opowiedział Tom-Tomowi, jak to Turl
kombinuje ukraść jakieś tam żelastwo z kotłowni i podrzucić je pod drzwi
domu Tom-Toma, żeby Tom-Toma wyrzucono z pracy.
Tom-Tom słuchał stojąc wyprostowany w biurze Snope- sa, wielki,
barczysty, śmiesznie kiwając tą swoją okrągłą twardą głową.
— Taki on jest, widzisz teraz — powiada Snopes. — Więc zabierz tę
skrzynkę z żelastwem do swojego domu i schowaj ją tak, żeby Turl nie mógł
jej znaleźć. Jak tylko zbiorę dostateczną ilość dowodów przeciwko Turlowi, to
go wyrzucę z pracy.
Tom-Tom poczekał, aż Snopes skończy, leniwie mrugając przez cały czas
oczami. I jak tylko Snopes skończył, Tom- -Tom powiada:
— Ja znam lepszy sposób.
— Jaki sposób? — pyta Snopes.
Tom-Tom nie odpowiedział. Stał sobie wielki, ponury, trochę zacięty i
spokojny, więcej niż trochę nieprzenikniony, chociaż wcale nie obojętny.
— Nie, nie — powiada Snopes. — To się nie uda. Jeśli wdasz się w
awantury z Turlem, to wyrzucę was obu. Zrobisz, jak ci mówię, chyba że
masz dosyć swojej roboty i chcesz ją oddać Turlowi. Masz jej dosyć?
— Czy narzekał kto na ciśnienie, kiedy ja palę? — spytał Tom-Tom
ponuro.
— No, więc rób, co ci każę. Zabierz to pudło dziś wieczór do domu. Żeby
cię tylko nikt nie widział. Nawet twoja żona. Jeśli nie chcesz, to tylko
powiedz. Zaraz znajdę kogoś, kto to zrobi.
No i Tom-Tom zrobił, co mu Snopes kazał. Zrobił i więcej, bo potem,
kiedy znowu zaczęły się gromadzić stare mosiężne uszczelki i takie różne
rzeczy, Tom-Tom pilnował Snopesa i widział, jak Snopes każdą rzecz bada
magnesem i przygotowuje następną porcję, którą Tom-Tom potem odnosił do
swojego domu i chował. Tom-Tom palił pod kotłami od czterdziestu lat, od
kiedy wyrósł na chłopaka. Wtedy mieli w elektrowni tylko jeden kocioł i Tom-
Tom dostawał miesięcznie dwanaście dolarów za palenie, a teraz były trzy
kotły i Tom-Tom brał sześćdziesiąt dolarów, i skończył też sześćdziesiąt lat, i
był właścicielem małego domku, poletka kukurydzy, muła i wózka, w którym
dwa
razy w niedzielę jeździł do kościoła, z nową żoną u boku i złotym zegarkiem
na łańcuchu przy kamizelce, więc robił, co mu Snopes kazał.
I Harker wtedy też jeszcze nic nie wiedział, chociaż widział to, że w kącie
zbierają się te stare części, a potem jednej nocy znikają, aż wreszcie miał już
taki stały nocny dowcip, kiedy wchodził niby to bardzo zajęty i mówił do
Turla:
— No, Turl, widzę, stary kocioł jeszcze ciągnie. A w motorze jest jeszcze
sporo mosiądzu w łożyskach i przegubach, ale pewno kręci się to wszystko
za szybko, żeby można było przyłożyć magnes i sprawdzić, co mosiądz, a co
nie mosiądz. — Potem już poważniej, zupełnie poważnie, bez dowcipu i
cienia ironii, ponieważ w Harkerze było coś z Suratta, dodawał: — Co za typ,
jestem pewien, że sprzedałby i kotły, gdyby tylko wykombinował jakiś spo-
sób utrzymania bez nich ciśnienia.
Turl nic nie odpowiedział, bo wtedy miał już swoje własne kłopoty i
pokusy, podobnie jak Tom-Tom, o czym również Harker nie wiedział.
I tak przyszedł Nowy Rok, a z nim kontrola inwentarza miejskiego przez
komisję.
— Przyszli do elektrowni — opowiadał Harker. — Dwóch ich przyszło, w
okularach. Przejrzeli wszystkie księgi, szperali w każdym kącie zapisując
każdą rzecz do książki. Potem wrócili do biura i jeszcze tam siedzieli, kiedy
zajrzałem o szóstej wieczorem. Coś im nie pasowało; jakieś stare mosiężne
części były zapisane w inwentarzu, a oni ich nigdzie nie mogli znaleźć. Były
zapisane w inwentarzu, a jakże, razem z nowymi zaworami i różnymi
częściami, którymi zastępowano stare części. Ale niech świnią zniesie jajka,
jeśli znaleźli chociaż jedną z tych starych części z wyjątkiem pękniętej rurki,
która się potoczyła pod warsztat. Dziwna rzecz. Więc wróciłem z nimi do
kotłowni i trzymałem im latarnię, a oni jeszcze raz przejrzeli wszystkie kąty,
pobrudzili się przy tym smarami i sadzami, ale oczywiście nie znaleźli
żadnych mosiężnych części. Więc sobie poszli. Ale wrócili następnego dnia z
samego rana
w towarzystwie sekretarza magistratu i wezwali pana Sno- pesa; musieli na
niego długo czekać, wreszcie przyszedł w swojej kraciastej czapce, żując, i
żuł, i patrzył na nich, jak mu całą rzecz wyjaśniali. Bardzo im było przykro,
kłaniali się i tłumaczyli, bo im było przykro. Ale co mogli zrobić, musieli go
wezwać, ponieważ był dyrektorem, i spytali, czy on chce, żeby Turla i Tom-
Toma od razu aresztować, czy też może dopiero jutro. Snopes stał przed nimi
żując, a oczy to miał podobne do dwóch pacek smaru łożyskowego w bule
surowego ciasta, a oni mu tylko powtarzali, że im jest bardzo przykro z
powodu całej sprawy.
— A ile to wszystko kosztuje? — spytał.
— Trzysta cztery dolary i pięćdziesiąt dwa centy, panie Snopes.
— Na pewno?
— Sprawdzaliśmy dwa razy, panie Snopes.
— Dobra — powiedział. Sięgnął do kieszeni, wyjął pieniądze, zapłacił im z
miejsca trzysta cztery dolary i pięćdziesiąt dwa centy i poprosił o rachunek.
ni
Przyszło lato, Harker jeszcze się śmiał i cieszył z całej historii, którą wtedy
widział, a widząc tak mało, myślał sobie, jak to jeden drugiego wtedy
oszukiwał, kiedy on się na to patrzył i nie podejrzewał wcale, że to właśnie
jego oszukują. Bo właśnie tego lata cała historia dojrzała i pękła. Może
właśnie Snopes zdecydował, że przyszedł czas zbiorów i trzeba zaorać pole
pod nowe ziarno. Na pewno by wtedy jeszcze nie uwierzył, że tego dnia, kiedy
posłał po Turla, wzniósł cokół pod swój pomnik.
Było to wieczorem; Snopes wrócił do elektrowni po kolacji i posłał po
Turla, i znowu jeden biały i jeden czarny stanęli naprzeciwko siebie w
kantorku.
— Co to ja słyszę o tobie i o Tom-Tomie? — spytał Snopes.
— O mnie i o czym? — spytał Turl. — Jeśli jestem po-
trzebny Tom-Tomowi do jego kłopotów, to powinien przestać być palaczem i
zostać kelnerem. Potrzeba dwóch, żeby były kłopoty, a Tom-Tom jest jeden i
nic mnie nie obchodzi, co on robi.
Snopes uważnie przyglądał się Turlowi.
— Tom-Tom myśli, że chcesz zająć jego dzienną zmianą.
Turl spuścił wzrok, z ukosa spojrzał na Snopesa, w jego
nieruchome oczy, w wolno, miarowo poruszającą się szczękę i znowu opuścił
wzrok na ziemię.
— Potrafię palić nie gorzej od Tom-Toma — powiedział.
Snopes uważnie przyglądał się Turlowi: gładka, jasno-
brunatna skóra, wzrok wędrujący na boki.
— Tom-Tom wie o tym. Wie, że się starzeje. Wie również, że nikt inny go
nie wygryzie, tylko ty. — I potem przyglądając się uważnie twarzy Turla
Snopes opowiedział mu, jak to od dwóch lat Tom-Tom kradnie mosiądz z ko-
tłowni w tym celu, żeby ukuć intrygę przeciwko Turlowi i spowodować jego
wyrzucenie z pracy, że nie dalej jak dziś Tom-Tom naskarżył, że Turl jest
złodziejem.
Turl podniósł głowę.
— To kłamstwo — powiedział. — Żaden czarny nie będzie mówił, że
kradnę, kiedy ja nie kradnę. I nic mnie więcej nie obchodzi.
— No pewnie — zgodził się Snopes. — Najważniejsza sprawa to odzyskać
ten mosiądz.
— Jeśli Tom-Tom ma mosiądz, to chyba najłatwiej zabrać go może pan
Buck Conner —r powiedział Turl. Buck Conner był miejscowym policjantem.
— I wtedy ty pójdziesz do więzienia jak nic — powiedział Snopes. — Tom-
Tom powie, że nic nie wiedział o tym mosiądzu. I jedyną osobą, która
wiedziała, będziesz ty. I co wtedy pomyśli Buck Conner? Tyś wiedział, gdzie
mosiądz był schowany, i Buck Conner będzie wiedział, że nawet ostatni
głupiec ma trochę oleju w głowie i nie będzie chował mosiądzu w swojej
własnej skrzyni z kukurydzą. Musisz sam odzyskać mosiądz. Nie ma innego
wyjścia. Idź tam w ciągu dnia, kiedy Tom-Tom będzie w kotłowni, weź
mosiądz i przynieś go do mnie, a ja go schowam jako do-
wód przeciwko Tom-Tomowi. Chyba że nie chcesz dziennej zmiany. Łatwo
znajdę kogoś, kto będzie chciał.
Więc Turl się zgodził. Jeszcze nie palił pod kotłami od czterdziestu lat,
jeszcze niczego w życiu nie robił od czterdziestu lat, bo miał dopiero trochę
ponad trzydzieści. Ale nawet jakby miał i sto, nikt nie mógłby go oskarżyć o
jakąkolwiek stałą czynność trwającą czterdzieści lat.
— Chyba że wyjdzie coś z tego łażenia Turla po nocach — mówił Harker.
— Jeśli Turl się kiedy ożeni, nie będą mu wcale potrzebne drzwi do domu,
nie wiedziałby, do czego służą. Gdyby nie mógł wejść przez okno jak mar-
cowy kot, to nie wiedziałby, po co przyszedł. Prawda, Turl?
I od tego miejsca cała sprawa staje się zupełnie prosta, ponieważ błędy
człowieka, zarówno jak i jego sukcesy, wynikają zasadniczo z prostych
przyczyn. Zwłaszcza sukcesy. Może właśnie dlatego tak często uchodzą one
ludzkiej uwagi; i tym razem uszły.
— Błędem Snopesa było to, że zaprzągł Turla do wyciągania gorących
kasztanów z ognia — mówił Harker. — Ale nawet to nie było takie złe jak
drugi bezwiedny błąd popełniony jednocześnie. Snopes mianowicie
zapomniał
o żonie Tom-Toma. Kiedy się dowiedziałem, że ze wszystkich Murzynów w
Jefferson, którzy obwąchali chociaż raz (albo usiłowali obwąchać) każdą
dziewuchę w promieniu dziesięciu mil od miasta, wybrał sobie właśnie Turla,
żeby Turl poszedł do domu Tom-Toma, kiedy Tom-Tom sypie pod kotły
węgiel i będzie go sypał do siódmej wieczorem, a potem będzie wracał dwie
mile do domu, bo liczył, że Turl będzie tracił czas na szukanie w domu Tom-
Toma czegoś, co jest poza łóżkiem, i kiedy sobie pomyślę o Tom- -Tomie,
który w kotłowni umizgał się do tych kotłów z takim samym zapałem, z
jakim pan Snopes umizgał się do majora Hoxeya, kradnąc jednocześnie
mosiądz, żeby Turl nie zabrał mu jego pracy, a Turl tam w domu Tom-
-Toma pchał nos do jego domowych spraw, kiedy sobie to wszystko
przypomnę, to prawie zdycham ze śmiechu. To nie mogło długo trwać.
Powstało tylko pytanie, co zdarzy się najpierw: czy najpierw Tom-Tom
przyłapie Turla
tśm
albo pan Snopes przyłapie Turla, czy też ja którejś nocy pęknę ze śmiechu.
No bo przecież o Turla chodziło. Miał jakoś dużo kłopotu ze znalezieniem
mosiądzu; od trzech tygodni już za nim węszył, prawie co wieczór spóźniał
się do pracy, a Tom-Tom musiał czekać, aż Turl przyjdzie, nim sam mógł iść
do domu. Może stąd się wszystko wydało. A może któregoś dnia poszedł tam
sam pan Snopes, schował się w krzakach, czekając, aż się ściemni (był
wtedy kwiecień); on z jednej strony domu Tom-Toma, Turl podkradał się od
strony poletka kukurydzy z drugiej strony. W każdym razie pan Snopes
przychodzi któregoś wieczoru, czeka na Turla, Turl przychodzi pół godziny
później, jak zwykle. Tom-Tom gotów jest iść do domu, jak tylko zjawi się
Turl. Pan Snopes posyła po Turla i pyta, czy znalazł.
„Kiedy miałem znaleźć?” — pyta Turl.
„Kiedyś tam był dziś wieczorem” — powiada pan Sno-
I Turl stoi, i zastanawia się, co też pan Snopes o tym wie i czy ryzykować i
powiedzieć, że od szóstej trzydzieści dziś rano leżał w łóżku, czy też
powiedzieć, że pojechał w interesie do Mottstown.
„A może dalej szukasz w złym miejscu? — powiada pan Snopes patrząc
na Turla, a Turl nie patrzy na pana Sno- pesa, tylko tak od czasu do czasu,
z ukosa. — Jeśli Tom- -Tom schował mosiądz w łóżku, to mogłeś go znaleźć
akurat trzy tygodnie temu — powiada pan Snopes. — Więc może dla
odmiany zajrzysz do skrzyni z kukurydzą, o której ci mówiłem.”
No i Turl poszedł szukać jeszcze raz. Ale jakoś nie mógł znaleźć mosiądzu
nawet w skrzyni z kukurydzą. W każdym razie tak powiedział panu
Snopesowi, kiedy go wreszcie pan Snopes zdybał któregoś dnia około
dziewiątej wieczorem. Turl znalazł się w kropce, jeśli tak można powiedzieć.
Musiał czekać do wieczora, aż się ściemni, nim mógł pójść do domu Tom-
Toma, a Tom-Tom mocno narzekał, że Turl przychodzi do pracy późno, co
wieczór później. A jakby wreszcie znalazł ten mosiądz, toby musiał z
powrotem przy-
pes.
157

LB>
r*
l~
h
H
chodzić do kotłowni o siódmej, a przecież dni robiły się coraz dłuższe. No i
Turl poszedł jeszcze raz szukać tego mosiężnego dowodu rzeczowego. Ale
ciągle nie mógł go znaleźć. Pewno zaglądał pod każdą nitkę i słomkę w łóżku
Tom-Toma, ale nie z większym powodzeniem niż ci dwaj, co robili kontrolę w
elektrowni. Jakoś nigdzie nie mógł znaleźć tych dowodów rzeczowych. Więc
pan Snopes powiedział, że daje Turlowi jeszcze jedną ostatnią szansę, a jeśli
i tym razem Turl nie znajdzie dowodu, to pan Snopes powie Tom-Tomowi, że
na płocie jego domu siedzi marcowy kot. A kiedy czarnuch-mąż w Jefferson
słyszy podobną historię, to zaraz pyta, co akurat robi wtedy Turl, pyta o to,
nim jeszcze zacznie ostrzyć brzytwę, prawda, Turl? Więc następnego
wieczoru Turl poszedł szukać dowodów jeszcze raz. Tym razem wóz albo
przewóz. Koło zachodu słońca wychodzi z lasu — najlepszy czas dnia na
szukanie mosiądzu, zwłaszcza jeśli świeci księżyc. Więc wychodzi z lasu,
skrada się przez poletko kukurydzy w stronę tylnego ganku, gdzie stoi łóżko,
i widzi, że ktoś w białej koszuli leży na łóżku. Ale Turl nawet wtedy nie wstał
i nie podkradł się od razu. Turl nigdy tak nie robił. Turl stosował się do
zasad gry i dalej się podkradał. Było już wtedy prawie ciemno, księżyc tak
troszkę zaczynał świecić, Turl podkradł się ostrożnie i cicho, na paluszkach,
do ganku i nachylił się nad łóżkiem, i położył rękę na gołej skórze, gdzie ją
było widać, i powiedział: „Kochanie, pa- pusiek przyszedł.”
IV
W chwili milczenia, jaka nastąpiła w tej fazie opowiadania Harkera,
nieomal uczestniczyłem przez sekundę w strasznym zdumieniu Turla,
ponieważ na łóżku leżał Tom-Tom, ten sam Tom-Tom, który powinien być
wtedy o dwie mile stamtąd i czekać w elektrowni na przyjście Turla.
Poprzedniego wieczoru, wracając z roboty, Tom-Tom przyniósł do domu
zeszłorocznego arbuza, którego miej-
158
scowy rzeźnik przechowywał całą zimę w zimnym pomieszczeniu i którego
ofiarował Tom-Tomowi, sam bojąc się jeść, dodając do tego butelkę whisky.
Tom-Tom i jego żona skonsumowali arbuza i whisky i poszli do łóżka, a po
godzinie Tom-Toma obudziły krzyki żony. Była ciężko chora i bała się, że
umiera. Tak się bała, że nawet nie chciała, by Tom-Tom szedł po doktora, i
kiedy ją, jak mógł, uspokajał, wyznała mu w chwili słabości wszystko o sobie
i o Turlu. Jak tylko mu wszystko wyznała, zaraz poczuła się lepiej i zasnęła,
nim jeszcze zdołała uświadomić sobie doniosłość swojego postępku, bądź też
zbyt zdziwiona samym faktem, że jeszcze żyje, i nie przejmująca się chwilowo
niczym innym.
Ale Tom-Tom się przejmował. Następnego ranka, kiedy zobaczył, że żona
czuje się lepiej, przypomniał jej
0 wszystkim. Trochę popłakała, próbowała wszystko odwołać,
zaprezentowała całą gamę uczuć od łez do gniewu, od zaprzeczeń i
pochlebstw do rzewnych łez. Ale przez cały czas miała przed sobą twarz
Tom-Toma, więc po pewnym czasie uspokoiła się i leżała cicho, przyglądając
się mężowi, jak zaczyna przyrządzać śniadanie, dla niej i dla siebie, nie
mówiąc przy tym ani słowa, najwidoczniej nie zdając sobie nawet sprawy z
jej obecności. Nakarmił ją, zmusił do jedzenia z tą samą obojętnością,
spokojny, nieprzenikniony. Czekała, aż pójdzie do pracy; była bardzo
roztrzęsiona, przez cały czas wyszukiwała i odrzucała różne praktyczne
rozwiązania i tak była tym zajęta, że nadeszło południe, nim zdała sobie
sprawę, że Tom-Tom nie ma najmniejszego zamiaru iść do miasta; nie
wiedziała wcale, że przed siódmą rano przesłał wiadomość do elektrowni, że
nie przyjdzie tego dnia do pracy.
Leżała sobie w łóżku spokojnie, oczy miała szeroko otwarte, nieruchoma
jak przyczajone zwierzę. Tom-Tom ugotował obiad, znowu ją nakarmił z tą
samą obojętnością
1 pozorną troską, a przed samym zachodem słońca zamknął ją w pokoju,
ona nie powiedziała słowa, nie spytała go nawet, co zamierza robić,
nasłuchiwała tylko i przyglądała się spokojnymi nieruchomymi oczami, póki
się
drzwi nie zamknęły i klucz nie obrócił w zamku. Wtedy Tom-Tom włożył
jedną z jej nocnych koszul, wziął nóż rzeżnicki, położył się na łóżku na
tylnym ganku i leżał tak sobie, i już prawie od godziny się nie ruszył, kiedy
właśnie Turl zakradł się i dotknął go.
Przy pierwszym odruchu Turla, żeby się odwrócić i uciec, Tom-Tom
zerwał się ściskając nóż i rzucił na niego. Skoczył prosto w ramiona Turla,
siłą uderzenia zepchnął go i ganku; Turl pognał przed siebie, stopami ledwo
dotykając ziemi, mając przed oczami zabrany w pośpiechu straszliwy obraz
— błysk księżyca na ostrzu wzniesionego noża, pędził więc przez podwórze, a
Tom-Tom siedział mu prawie na karku. Turl wpadł między drzewa — obaj
wyglądali jak dwie niesamowite rozwścieczone bestie z dwiema głowami i
jedną parą nóg, jak odwrócony centaur pędzący na podobieństwo ducha tuż
przed białą koszulą Tom-Toma i tuż pod srebrzystym połyskiem
podniesionego noża przez księżycowy las w kwietniu.
— Tom-Tom wielki człowiek — opowiadał Turl. — Trzech takich jak ja
można z niego zrobić. Ale ja mu dałem radę. Jak tylko zobaczyłem księżyc
na tym rzeźnickim nożu, zaraz przybyło mi tyle sił, że mogłem dwóch takich
jak on podnieść bez zatrzymywania się. — Turl opowiadał, że najpierw tylko
uciekał, dopiero kiedy znalazł się między drzewami, przyszło mu do głowy, że
jedyną jego nadzieją jest wpakować Tom-Toma na drzewo. — Ale on leciał
tak blisko z tą jedną podniesioną ręką, że jak go chciałem nadziać na
drzewo, to sam też się nadziewałem. I wtedy się odbijaliśmy, i znowu
widziałem, jak błyszczy ten nóż, i znowu mogłem podnieść dwóch takich
Tom-To- mów. Tom-Tom zaczął krzyczeć, trzymał wtedy nóż w dwóch rękach
i ja już widziałem, że w każdym razie udało mi się uciec spod tego noża. Ale
wtedy to byłem dobrze rozbiegany; moje nogi nie zwracały większej uwagi na
krzyki Tom-Toma, żebym stanął, niż zwracały na mnie. Wtedy Tom-Tom
złapał mnie za głowę dwiema rękami i zaczął nią trząść, jakby to był
wściekły łeb nie ujeżdżonego muła, i potem wpadliśmy w dół. Dół był na
czterdzieści stóp głęboki i wyglądał na milę szeroki, ale już było za późno.
Nogi uciekły ode mnie tak daleko jak stąd do tamtych drzwi na świeże
powietrze i dopiero wtedy zaczęliśmy spadać. I jeszcze leciały po świetle
księżyca, kiedy rąbnęliśmy z Tom-Tomem o dno.
Przede wszystkim byłem ciekaw, czego Tom-Tom użyje w miejsce
rzeźnickiego noża, który upuścił, ale nic nie użył. Usiadł razem z Turlem na
dnie rowu i zaczęli rozmawiać. Ponieważ każda bestia ma zakątek, w który
ucieka, gdy naraziła się całemu światu, ma schronienie szanowane nawet
przez śmiertelnego wroga. A może taka jest murzyńska natura, więc tak czy
inaczej dla obu stało się od razu rzeczą oczywistą — kiedy tak sobie siedzieli,
a może i dyszeli trochę rozmawiając — że dom Tom-Toma został zgwałcony
nie przez Turla, ale przez Flema Snopesa, że życie i nogi Turla narażone
zostały na niebezpieczeństwo nie przez nóż Tom-Toma, ale przez Flema
Snopesa. Było to dla nich obu tak oczywiste, że siedzieli sobie spokojnie w
rowie, odzyskując stracony oddech, troszkę rozmawiając bez gniewu jak
dwaj znajomi, którzy spotkali się przypadkiem na ulicy; tak oczywiste, że
uzgodnili dalsze działanie bez uciekania się do jakichś konkretnych słów na
ten temat. Po prostu porównali swoje doświadczenia; być może, troszkę się
nawet pośmieli z siebie. Potem wyszli z rowu i wrócili do domu Tom-Toma,
gdzie Tom-Tom wypuścił żonę z zamknięcia, usiadł z Turlem przed
kominem, podczas gdy kobieta przygotowywała dla nich posiłek, który zjedli
równie spokojnie, nie tracąc czasu: dwie poważne podrapane twarze
pochylone nad jedną lampą, nad tymi samymi potrawami, a w głębi kobieta
przyglądająca im się jak cień, zacięta i milcząca.
Tom-Tom kazał jej iść do stodoły, gdzie pomogła ładować mosiądz na
wóz; w stodole Turl odezwał się po raz pierwszy od chwili, kiedy wygramolił
się z Tom-Tomem z rowu w przyjacielskiej Harkerowskiej cudzołożnej przy-
jaźni:
— Boże drogi, człowieku, ileś ty czasu zwoził te wszystkie graty?
— Niedługo — odparł Tom-Tom. — Około dwóch lat.
Musieli cztery razy obracać wozem. Świtało, kiedy pozbyli się ostatniego
ładunku, a słońce wzeszło, kiedy Turl zjawił się w elektrowni, jedenaście
godzin spóźniony.
— Gdzieś się, do cholery, szwendał? — spytał Harker.
Turl spojrzał na trzy zegary, na podrapanej twarzy zagościł wyraz małpiej
powagi.
— Pomagałem jednemu przyjacielowi.
— Jakiemu przyjacielowi?
— Jednemu chłopakowi, co mu na imię Turl — odparł Turl zezując na
manometry.
V
— I więcej nic nie pisnął — powiedział Harker. — A ja się gapiłem na jego
podrapaną twarz i drugą podobną, którą Tom-Tom przytaskał o szóstej. Ale
Turl mi wtedy nic nie powiedział. I nie tylko do mnie nic nie powiedział tego
ranka, bo kiedy pan Snopes przyszedł przed szóstą, zanim Turl poszedł do
domu, zawołał Turla i spytał go, czy znalazł ten mosiądz, Turl odpowiedział,
że nie.
„Dlaczegoś go nie znalazł?” — pyta pan Snopes.
Tym razem Turl nie odwrócił głowy.
„Bo tam nie ma żadnego mosiądzu. Głównie dlatego.”
„Skąd wiesz, że nie ma?” — pyta pan Snopes.
Turl spojrzał mu prosto w oczy.
„Bo Tom-Tom powiada, że nie ma.”
Pan Snopes może i powinien był dać wtedy spokój. Ale człowiek czasami nie
wiem co będzie robił, żeby • się dalej oszukiwać. Będzie sobie wmawiał różne
głupstwa i wierzył w nie tak mocno, że gotów jest pobić drugiego, który
twierdzi coś innego. Więc pan Snopes posłał po Tom-Toma.
„Nie mam mosiądzu” — powiada Tom-Tom.
„A gdzie jest mosiądz?” — pyta pan Snopes.
„Tam, gdzie pan chciał, żeby był.”
„A kiedy ja powiedziałem, gdzie ja chcę, żeby był?” -
„Kiedy pan zabrał te zawory z kotłów” — powiada Tom- -Tom.
To go dziabnęło. I wiecie, bał się ich wyrzucić z pracy. I co dzień na
któregoś z nich musiał patrzeć, i wiedział, że ten drugi jest tam każdej nocy.
I wiedział, że przez każde dwadzieścia cztery godziny jeden z nich tam jest
i, pamiętajcie, ma płacone od godziny za to, że spędza pół życia pod tym
zbiornikiem z czterema wozami mosiądzu, który prawem kupna należał teraz
do Snopesa, a którego Snopes nie mógł odzyskać, bo czekał za długo. Za
długo czekał. A na następny Nowy Rok zrobiło się jeszcze później. Jak
przyszedł Nowy Rok, znowu zjawiła się komisja, ci dwaj w okularach zeszły
do kotłowni i sprawdzali książki, i wrócili nie tylko z sekretarzem z magistra-
tu, ale razem z Buckiem Connerem i nakazem aresztowania Turla i Tom-
Toma. I przyszli, kłaniali się i jąkali, że bardzo im przykro, jeden wypychał
drugiego do gadania. Bo wyszło, że dwa lata temu omylili się i zamiast tego
wyparowanego mosiądzu za trzysta cztery dolary i pięćdziesiąt dwa centy,
brakowało go za pięćset dwadzieścia pięć dolarów, czyli zostało do
zapłacenia przeszło dwieście dwadzieścia dolarów. I przyszedł Buck Conner z
nakazem aresztowania, czekał tylko, żeby pan Snopes pozwolił to zrobić, i
akurat tak się zdarzyło, że w kotłowni byli razem Turl i Tom-Tom, bo
zmieniali się właśnie w robocie.
I Snopes zapłacił. Wygrzebał te pieniądze, zapłacił dwieście dolarów i
dostał rachunek. Tak się złożyło, że mniej więcej w dwie godziny później
przechodziłem przez biuro. Z początku nikogo nie zauważyłem, bo nie paliło
się światło. Pomyślałem, że może żarówka się przepaliła, bo zawsze się
paliła, więc mogła się w końcu przepalić. Ale się nie przepaliła, była tylko
zgaszona. Zanim zdążyłem ją zapalić, zobaczyłem Snopesa, siedział tam
sobie. Więc już nie zapalałem światła i wyszedłem.
'W tym czasie Snopes mieszkał w nowym małym domku na skraju miasta
i kiedy wkrótce po Nowym Roku zrezygnował z dyrektorstwa w elektrowni,
kiedy zła pogoda przemieniła się w wiosnę, widywano go dosyć często w jego
małym bezdrzewnym i beztrawiastym ogródku. Była to dzielnica
beznadziejnych małych domków zamieszkałych w połowie przez Murzynów,
dzielnica gliniastych parowów i dołów pełnych szkieletów samochodowych i
starych puszek, widok stąd nie był przyjemny. Mimo to Snopes spędzał tu
wiele czasu, bezczynnie siedząc na stopniach ganku. Zastanawiano się, na
co on też może patrzeć, ponieważ nad drzewami, które zasłaniały miasto na
całej długości z wyjątkiem małego skrawka terenu zajmowanego przez
elektrownię, nie było nic widać oprócz tej elektrowni i zbiornika z wodą. A i
ten zbiornik został ostatnio wyłączony, bo dwa lata temu woda w nim nagle
się zepsuła i miasto miało teraz nowy zbiornik podziemny. Ale stary zbiornik
był solidny i woda w nim była dobra do polewania ulic, więc magistrat kazał
go zostawić, odrzucając w swoim czasie anonimową ofertę, która na dobrych
warunkach proponowała jego kupno i rozebranie.
I wszyscy się zastanawiali, na co Snopes patrzy. Nie wiedzieli, że on
patrzy na swój pomnik: kolumna zbiornika wyższa niż otaczające ją drzewa,
wypełniona przezroczystą cieczą, która nie nadawała się do picia, ale która
właśnie z powodu swojej płynności była bardziej wieczna niż mosiądz, który
ją zatruł, bardziej trwała w cudownym uzupełnianiu swojej objętości niż
kolumny z bazaltu czy ołowiu.
Przełożył Jan Zakrzewski
Suchy wrzesień

I
W płonącym krwawo wrześniowym wieczorze, po sześćdziesięciu
bezdeszczowych dniach, buchnęła jasno jak ogień w suchej trawie plotka,
opowieść, nie wiem, jak to nazwać. Coś o pannie Minnie Cooper i o
Murzynie. Jedni są zawsze atakowani, obrzucani błotem, zastraszeni; ci inni
natomiast zebrali się tego właśnie wieczoru w sobotę u fryzjera, po suficie
wędrowało skrzydło wentylatora nie odświeżając wcale wysuszonego
powietrza, nawracającymi- falami częstując ludzi zapachem starej
brylantyny i we- żetali, zapachem ich własnych zepsutych oddechów, a
wszyscy doskonale znali wszystkie szczegóły.
— Tylko że to nie był Will Mayes — powiedział fryzjer, mężczyzna w
średnim wieku, chudy, o włosach barwy piasku i łagodnej twarzy, który
właśnie golił klienta. — Ja znam Willa Mayesa. To dobry czarnuch. I wiem
też coś niecoś o pannie Minnie Cooper.
— Co wiesz? — powiedział drugi fryzjer.
— Co za jedna? Młoda? — spytał klient.
— Nie — odparł fryzjer. — Pewnie około czterdziestki. Panna. Dlatego nie
wierzę...
— Wierzyć! Tu nie ma w co wierzyć! — powiedział barczysty młodzieniec
w przepoconej jedwabnej koszuli. — A jeśli już wierzyć, to przede wszystkim
słowu białej kobiety, a nie czarnuchowi.
— A ja nie wierzę, żeby to był Will Mayes — upierał się fryzjer. — Znam
Willa Mayesa,
— No to może wiesz, kto to zrobił. Może już go ukryłeś i wysłałeś z
miasta, ty taki owaki obrońco Murzynów.
— Nie wierzę, żeby w ogóle ktoś to zrobił. Nie wierzę, że w ogóle cokolwiek
zaszło. Przecież sami wiecie, panowie, że tym paniom, co to starzeją się bez
męża, przychodzą do głowy różne pomysły...
— Ładny z ciebie biały, nie ma co mówić — powiedział klient. I
niespokojnie poruszył się pod prześcieradłem.
Młodzieniec zerwał się na równe nogi.
— Więc twierdzisz, że biała kobieta skłamała?
Fryzjer trzymał brzytwę nad twarzą klienta, który unosił się na rękach,
prawie wstał i spojrzał w stronę młodzieńca.
— Bo to ta cholerna pogoda — powiedział ktoś inny. — W taką pogodę
człowiek do wszystkiego jest zdolny. Na wszystkich by się rzucał. Nawet i na
nią...
Nikt się nie śmiał. Fryzjer powiedział z łagodnym uporem:
— Nikogo o nic nie oskarżam. Wiem tylko i wy wszyscy wiecie, że kobieta,
która nigdy...
— Przeklęty murzyński pachołku — powtórzył młodzieniec.
— Zamknij się, Butch — poradził ktoś. — Mamy czas. Dowiemy się
szczegółów i będzie wiadomo, co robić.
— Dowiemy się szczegółów! Czego się jeszcze dowiemy?! — wołał
młodzieniec. — Szczegóły! Ba! Ja...
— Ty jesteś porządny biały — powiedział klient. — Prawda? — Z
namydloną brodą wyglądał jak „bohater pustyni” na filmie. — Powiedz im,
no powiedz, co się w takim wypadku robi — zwrócił się do młodzieńca. — I
jeśli nie znajdzie się żaden porządny biały w tym miasteczku, to możesz
liczyć na mnie, chociaż jestem tylko komiwojażerem i tutaj nie mieszkam.
— Macie rację, chłopaki — powiedział fryzjer. — Szczegóły! Najpierw
trzeba ustalić szczegółowo fakty. Ja znam Willa Mayesa.
— Cholera! — wykrzyknął młodzieniec. — I pomyśleć, że biały w naszym
mieście...
— Zamknij się, Butch — odezwał się drugi klient. — Mamy czas.
Pierwszy klient poruszył się jak podrzucony sprężyną. Spojrzał na
sąsiada.
— Twierdzisz, że można znaleźć usprawiedliwienie dla Murzyna, który
zhańbił białą kobietę? Będziesz mi tu gadał takie głupstwa i twierdził, że
jesteś białym, zgadzając się na podobne rzeczy? Lepiej wracaj sobie na
Północ, skąd przyjechałeś. Na Południu nie potrzeba nam takich jak ty.
— Na jaką Północ? — spytał tamten. — Urodziłem się i wychowałem
tutaj.
— Cholera! — krzyknął młodzieniec. Rozejrzał się dokoła, twarz miał
ściągniętą, spojrzenie zdumione, jakby nie mógł sobie przypomnieć, co
chciał powiedzieć czy też zrobić. Przeciągnął rękawem po spoconej twarzy. —
Niech to cholera, nie pozwolę, żeby biała kobieta...
— Powiedz im, kolego, co trzeba zrobić! — podjudzał go komiwojażer. —
Cholera, jeśli oni...
Drzwi wejściowe otworzyły się z hałasem. W progu stanął mężczyzna,
rozstawił szeroko nogi; przyciężka sylwetka wyglądała swobodnie, białą
koszulę miał rozchełstaną przy szyi, na głowie filcowy kapelusz. Gorącym,
wyzywającym spojrzeniem obrzucił obecnych. Nazywał się McLendon. Do-
wodził frontowym oddziałem we Francji i otrzymał odznaczenie za męstwo.
— No i co? — spytał. — Siedzicie tu i pozwalacie, żeby czarny sukinsyn
gwałcił białą kobietę na ulicach Jefferson?
Butch skoczył ku niemu. Jedwab koszuli oblepiał mu nabite muskuły
ramion. Pod pachami rozlewały się ciemne półksiężyce potu.
— Właśnie im to przez cały czas mówię! Właśnie próbuję im...
— A czy to prawda? — spytał ktoś trzeci. — To nie pierwsza historia, jaką
ona na ten temat opowiada, jak słusznie mówi Hawkshaw. Kiedyś się
skarżyła, że jakiś mężczyzna chodzi po dachu kuchni i podgląda, jak ona się
rozbiera. Rok temu, nie?
— Co? — wykrzyknął klient. — Co znowu takiego? —
Fryzjer delikatnie wpychał go z powrotem w fotel. Klient oparł plecy o fotel,
głowę dalej unosił, fryzjer dalej go dociskał.
McLendon rzucił się na trzeciego rozmówcę:
— Więc co z tego? Co to ma wspólnego z obecną historią? Więc pozwolisz,
żeby czarnemu sukinsynowi uszło na sucho i żeby wreszcie ktoś naprawdę
to zrobił?
— Przez cały czas im to tłumaczę! — wrzasnął Butch. Zaczął kląć długo,
nieprzerwanie, bez składu i celu.
— Spokojnie, spokojnie, panowie — odezwał się czwarty klient. — Nie tak
głośno. Nie rozmawiajcie tak głośno.
— Racja — zgodził się McLendon. — W ogóle gadanie tu niepotrzebne. Ja
już powiedziałem, co mam do powiedzenia. Kto ze mną? — Stał mocno na
rozstawionych piętach, przechylonych do tyłu, świdrującym wzrokiem prze-
suwał po obecnych.
Fryzjer docisnął do oparcia twarz komiwojażera, nad twarzą zawiesił
nisko brzytwę.
— A ja wam mówię, sprawdźcie najpierw szczegóły. Ja znam Willa
Mayesa. To nie on. Wezwijcie szeryfa, niech przeprowadzi dochodzenie.
McLendon rozwścieczony skoczył ku niemu, twarz miał konwulsyjnie
wykrzywioną. Fryzjer nie odwrócił wzroku. Patrzyli na siebie jak ludzie obcy,
ludzie różnych ras. Pozostali fryzjerzy przestali strzyc i golić, skamienieli nad
ubezwłasnowolnionymi klientami.
— I ty wierzysz słowu Murzyna, a nie słowu białej kobiety? — spytał
McLendon. — Ty śmierdzący obrońco Murzynów!
Trzeci rozmówca wstał i chwycił McLendona za ramię. Też był niegdyś
żołnierzem.
— Spokojnie, spokojnie! Zastanówmy się chwilę. Kto właściwie wie, jak to
dokładnie było?
— Nic się nie będę zastanawiał! — McLendon szarpnął ramię. — Kto ze
mną, idziemy! A ci, co nie są... — Obrzucił fryzjernię ponurym wzrokiem
ocierając jednocześnie rękawem twarz.
Trzej mężczyźni wstali. Komiwojażer uniósł się w fotelu.
— Masz — powiedział zrywając z szyi prześcieradło. — Zabieraj tę
szmatę. Idę z nim. Jestem tu przejazdem, ale, na Boga, jeśli nasze matki,
żony i siostry... — Przetarł białym gałganem twarz i gałgan rzucił na ziemię.
McLendon rozkraczony stał pośrodku fryzjerni i klął. Jeszcze ktoś wstał i
podszedł do niego. Inni siedzieli bardzo niepewni, skrępowani, unikali
wzajemnie swojego wzroku; pojedynczo zaczęli wstawać i podchodzić do Mc-
Lendona.
Fryzjer podniósł prześcieradło z ziemi. Składał je równo.
— Chłopaki, nie róbcie tego, Will Mayes nie jest winien. Ja wiem.
— Jazda, idziemy! — zawołał McLendon. Odwrócił się. Z tylnej kieszeni
wyglądała mu kolba ciężkiego pistoletu automatycznego. Wyszli. Drzwi za
nimi trzasnęły wstrząsając martwym powietrzem.
Fryzjer szybko, ale dokładnie wytarł brzytwę, schował ją, pobiegł w głąb
fryzjerni, z wieszaka wziął kapelusz.
— Wrócę jak najszybciej — powiedział do kolegów. — Nie mogę pozwolić,
żeby...
Wybiegł, pozostali dwaj fryzjerzy poszli za nim do drzwi, chwycili je, gdy z
impetem wracały na sprężynowych zawiasach, wychylili głowy na ulicę i
długo patrzyli za oddalającym się. Powietrze było martwe i mdłe, dawało
metaliczny posmak na czubku języka.
— I co on może zrobić? — powiedział pierwszy. Drugi fryzjer zdyszanym
szeptem powtarzał: „Jezu Chryste, Jezu Chryste.” — Tak samo jak nie
chciałbym być w skórze Willa Mayesa, nie chciałbym być w skórze
Hawskhawa, kiedy rozzłości McLendona.
— Jezu Chryste, Jezu Chryste! — powiedział drugi fryzjer.
— Myślisz, że on jej to naprawdę zrobił? — spytał pierwszy.
Miała trzydzieści osiem czy trzydzieści dziewięć lat. Mieszkała w małym
drewnianym domku z matką inwalidką i ciotką, chudą, niezmordowaną
kobietą o niezdrowej cerze; codziennie rano pomiędzy dziesiątą i jedenastą
wychodziła na ganek w obszytym koronką nocnym czepku, siadała i do
południa tak siedziała wymachując nogami. Po obiedzie na chwilę się kładła,
póki popołudnie nie ostygło,- potem w jednej z kilku nowych woalowych
sukien, które sprawiała sobie każdego lata, szła do miasta, gdzie spędzała
resztę dnia spacerując po sklepach w towarzystwie innych pań
przeglądających i obmacujących towary, kłócących się o ceny zimnymi,
skrzekliwymi głosami, chociaż nie miały najmniejszego zamiaru nic
kupować.
Należała do ludzi dobrze sytuowanych — nie najlepszego towarzystwa
Jefferson, ale dosyć dobrego — i nadal tkwiła po korzystniejszej stronie
granicy przeciętnej urody, mając obycie i strój wesołe, trochę sztuczne. Lata
młodości obdarzyły ją sylwetką delikatną, nieomal anemiczną i pewną
odmianą suchej żywotności, co przez pewien czas umożliwiało jej utrzymanie
się na samym szczycie drabiny towarzyskiej, na przykład w towarzyskim
życiu gimnazjalnym czy młodzieży miejscowej parafii, z drugiej strony
pozwalając na dziecinny stosunek wobec różnic klasowych.
Najpóźniej ze wszystkich zdała sobie sprawę, że traci grunt pod nogami;
przyjaciółki, od których była bystrzejsza i przy których płonęła jaśniejszym
ogniem, wcześnie zaczęły szczycić się posiadaniem przyjaciela i w celu ry-
walizacji rozwinęły swe kobiece talenty. I wtedy właśnie na jej twarzy pojawił
się ów wyraz sztucznej zmęczonej wesołości. Obnosiła go po przyjęciach i
zebraniach wśród cieniów werand i spalonych trawników, obnosiła go jak
maskę albo sztandar, a w oczach miała zdumione, niechętne wyznanie
nagiej prawdy. Któregoś wieczoru podczas jednego z przyjęć usłyszała
rozmowę młodego mężczy
zny i dwóch koleżanek. Nigdy już więcej nie przyjęła niczyjego zaproszenia.
Obserwowała dziewczęta, z którymi wyrosła, widziała, jak szły do ślubu,
zakładały rodziny, rodziły dzieci: do niej nie zbliżył się w poważnych
zamiarach żaden mężczyzna, aż wreszcie dzieci jej koleżanek zaczęły ją
nazywać ciocią, obecnie nazywały ją tak od wielu lat, a matki opowiadały im
z ożywieniem, jakie to powodzenie miała ciocia Minnie, kiedy była młodą
dziewczyną. Potem zaczęto ją widywać na niedzielnych popołudniowych
przejażdżkach z kasjerem banku, wdowcem lat około czterdziestu —
wątpliwej renomy mężczyzną, zawsze lekko pachnącym fryzjernią i whisky.
Był właścicielem pierwszego samochodu w mieście, pojazdu czarnej barwy.
Minnie była posiadaczką pierwszego samochodowego kapelusza i woalki,
jakie zobaczyło miasto. Wtedy zaczęto mówić: „Biedna Minnie." „W jej wieku
powinna wiedzieć, co robi” — mówili inni. Wtedy też poprosiła dawne
koleżanki szkolne, aby ich dzieci nazywały ją kuzynką, a nie ciotką.
Minęło już dwanaście lat, od kiedy opinia publiczna zaliczyła ją do klasy
rozpustnic, a osiem, od kiedy kasjer banku został przeniesiony do Memphis i
obecnie przyjeżdżał do Jefferson co roku na jeden dzień tylko w Boże
Narodzenie, spędzając go na tradycyjnym obiedzie kawalerów w klubie
myśliwskim nad rzeką. Zza firanek niektórych mieszkań ludzie podglądali
szczegóły tej uroczystości, a w drugi dzień świąt po południu, kiedy od-
wiedza się przyjaciół, opowiadali jej o nim, o tym, jak on świetnie się trzyma
i jak podobno świetnie prosperuje. Jednocześnie obserwowali ukradkiem
błyszczącymi oczami jej zmęczoną, nienasyconą twarz. Przeważnie o tej
porze oddech jej pachniał whisky. Whisky dostarczał jej młodzieniec
zatrudniony w drogerii. „Owszem, kupuję whisky dla starej pani. Ma chyba
prawo trochę się zabawić, nie?”
Matka jej nie opuszczała już wcale pokoju, wysuszona ciotka rządziła
domem. Na tym tle jaskrawe suknie Minnie i jej puste, leniwe dni sprawiały
wrażenie obrazka epickiego. Wieczorami wychodziła teraz tylko z sąsiadkami
do kina. Każdego popołudnia wkładała jedną z nowych sukien i szła sama
do miasta, gdzie jej młode „kuzynki” spacerowały do późnych godzin, z
grzywkami delikatnych jedwabistych włosów, nieporadnie wymachując
rękami i dość poradnie poruszając biodrami, tuląc się jedna do drugiej albo
pokrzykując, albo chichocząc z chłopakami w drogerii, kiedy ona
przechodziła i szła wzdłuż identycznych witryn sklepowych, a siedzący w
drzwiach lub podpierający belki futryn mężczyźni nawet nie powiedli za nią
• % oczami.
III
Fryzjer poszedł szybkim krokiem w górę ulicy, gdzie paliły się rzadkie
światła, a wokół nich krążyły ćmy i światła błyszczały zimno, bezsensownie
zawieszone w pozbawionym życia powietrzu. Dzień zgasł w oparach pyłu;
nad ciemnym rynkiem oblepionym warstwą kurzu niebo było czyste jak
wnętrze mosiężnego dzwonu. Poniżej na wschodzie wypływała tarcza
wypolerowanego księżyca.
Gdy ich dogonił, wsiadali właśnie do samochodu stojącego w bocznej
uliczce. McLendon wygiął byczy kark, wyglądając spod dachu samochodu.
— Zmieniłeś zdanie, co? — spytał. — Bardzo dobrze.
Boże drogi, jak jutro dowiedzą się w mieście, coś ty dzisiaj gadał...
— Dobra, dobra — powiedział drugi eks-żołnierz. — Hawkshaw to
porządny facet. No chodź, Hawkshaw, ładuj się.
— Will Mayes tego nie zrobił, chłopaki! — powiedział fryzjer. — Jeśli w
ogóle ktoś to zrobił. Przecież wszyscy dobrze wiecie, równie dobrze jak ja, że
nie ma drugiego miasta, gdzie by czarni byli tacy spokojni jak u nas.
I wiecie, że kobieta sobie czasem coś wykombinuje, jeśli idzie o mężczyznę,
choć zupełnie nie ma powodu, a w każdym razie panna Minnie...
— Oczywiście, oczywiście — powiedział żołnierz. — Chcemy tylko z nim
pogadać. Tylko pogadać.
— Gdzie pogadać! — wyrwał się Butch. — Jak skończymy z sukin...
— Na miłość boską, zamknij się — powiedział żołnierz. — Chcesz, żeby
całe miasto...
— A niech wiedzą! — powiedział McLendon. — Niech wiedzą wszyscy tacy
owacy, którzy pozwalają, żeby biała kobieta...
— Jedźmy, już jedźmy. O, jest drugi wóz.
Drugi samochód wypadł klekocząc z chmury kurzu w wylocie uliczki.
McLendon zapuścił motor i pojechał pierwszy. Kurz zwisał jak mgła nad
ulicą. Lampy rozsiewały mętne światło, jakby były pogrążone w wodzie. Wy-
jechali za miasto.
Porżnięta koleinami droga biegła kręto i nad nią unosił się pył, pył unosił
się nad całą ziemią. Na tle nieba wyrosła czarna sylwetka fabryki lodu, gdzie
Murzyn Mayes był nocnym strażnikiem.
— Może lepiej tu staniemy? — zaproponował żołnierz.
McLendon nie odpowiedział. Wwindował wóz pod górę
i ostro zahamował, światło reflektorów rozpłaszczyło się na nagim murze.
:— Słuchajcie, chłopaki — powiedział fryzjer. — Jeśli on tu jest, czy to nie
dowód, że nic nie zrobił? Prawda? Gdyby to był on, to by uciekł. Przecież by
tak zrobił! — Podjechał drugi samochód, stanął. McLendon wysiadł, Butch
wyskoczył za nim. — Słuchajcie, chłopaki!... — powiedział fryzjer.
— Zgaście reflektory! — rozkazał McLendon.
Ogarnęła ich bezdenna, zatykająca dech czerń, otoczyła cisza, słyszeli
tylko własne oddechy, nerwowe oddechy ludzi filtrujących powietrze z
suchego kurzu, w którym żyli od dwóch miesięcy: potem usłyszeli skradające
się kroki McLendona i Butcha, a po chwili głos McLendona:
— Will!... Will!
Na wschodzie rozlewała się coraz jaśniej krwawa plama księżyca, który
zawisł nad panoramą gór, osrebrzył powietrze, osrebrzył pył, ludziom
wydawało się teraz, że
oddychają, że żyją w misie pełnej rtęci. Milczały ptaki
i nocne owady, milczał świat, słychać było tylko oddechy
i lekkie trzaski stygnących części silników samochodowych. Kiedy dotykali
się w ciemnościach, oblewał ich suchy pot, gdyż nie mieli już w sobie wilgoci.
— Jezu! — odezwał się któryś. — Chodźmy stąd.
Ale siedzieli w samochodach, póki nieokreślone dźwięki w ciemności przed
nimi nie nabrzmiały wyrazem; wtedy wyszli na drogę i dalej czekali w
napięciu zastygłej nocy.
Nowy odgłos: uderzenie, głośny wydech i wymamrotane pod nosem przez
McLendona przekleństwo. Stali jeszcze chwilę, potem rzucili się biegiem
przed siebie. Pędzili w zwartej grupie, jakby kogoś gonili.
— Zabij go, zabij sukinsyna! — rozległ się szept. Mc- Lendon ich zatrzymał.
— Nie tutaj — powiedział. — Wsadźcie go do samochodu.
— Zabić czarnego sukinsyna — mruknął ktoś.
Powlekli Murzyna do samochodu. Czekał tam fryzjer.
Czuł, jak oblewa go pot, i wiedział, że za chwilę zwymiotuje.
— Co się stało, kapitanie? — spytał Murzyn. — Ja nic nie zrobiłem. Na
Boga, panie John!
Ktoś wyciągnął z kieszeni kajdanki. Kręcili się zaaferowani dokoła Murzyna
jak dokoła jakiegoś słupa, cisi, skupieni, spokojni, deptali jedni drugim po
piętach. Murzyn dał sobie założyć kajdanki, przerzucając szybko wzrok z
jednej niewyraźnej twarzy na drugą. aEr
— Kto tu jest, kapitanie? — spytał pochylając twarz, żeby lepiej ich widzieć,
pochylając się tak nisko, że'czuli jego oddech i zapach spoconej skóry.
Wymienił parę nazwisk. — Co wy mówicie, że co ja zrobiłem, panie John?
McLendon jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki samochodu!
— Wsiadaj! — rozkazał.
Murzyn się nie ruszył.
— Co wy chcecie ze mną zrobić, panie John? Ja nic nie zrobiłem. Biali
ludzie! Panie kapitanie! Ja nic nie zrobiłem!
Przysięgam przed Panem Bogiem! — Wymienił jeszcze jedno nazwisko.
— Wsiadaj! — powtórzył McLendon i uderzył Murzyna.
Pozostali głęboko odetchnęli, odetchnęli sucho, świ-
szcząco i też zaczęli go bić, gdzie popadło. Murzyn się rzucił i przeklinał ich, i
skutymi rękami walił ich po twarzach, i uderzył fryzjera w usta, i fryzjer też
go uderzył.
— Do samochodu z nim! — powiedział McLendon.
Zaczęli go popychać. Przestał walczyć, wszedł do samochodu i usiadł
spokojnie, pozostali zajęli swoje miejsca.
Murzyn siedział między fryzjerem i żołnierzem, podciągnął nogi, siedział
prosto i sztywno, żeby ich nie dotknąć, jego oczy wędrowały ciągle od twarzy
do twarzy. Butch stanął na stopniu. Samochód ruszył. Fryzjer przyłożył
chusteczkę do rozbitej wargi.
— Co ci się stało, Hawk? — spytał żołnierz.
— Nic — odpowiedział fryzjer.
Wjechali z powrotem na główną drogę i zaczęli oddalać się od miasta.
Spod zasłony kurzu wypłynął drugi samochód. Zwiększyli szybkość
zostawiając z tyłu ostatnie domy przedmieścia.
— Ale on śmierdzi, cholera! — powiedział żołnierz.
— Zaraz sobie z tym poradzimy — powiedział komiwojażer siedzący z
przodu koło McLendona.
Butch jadący na stopniu klął w gorący strumień powietrza. Fryzjer nagle
się pochylił i dotknął ramienia McLendona.
— Chcę wysiąść, John!
—s To sobie skacz, obrońco Murzynów! — odparł McLendon nie
odwracając głowy. Prowadził wóz szybko. Za nimi płynęły jakby w powietrzu
reflektory drugiego samochodu przebijając z trudem kurz. Wreszcie
McLendon skręcił w wąską drożynę, zarośniętą, nieuczęszczaną. Prowadziła
do opuszczonej cegielni — czerwonawe piece, czerwonawe wykopy pełne
zielska i dzikiego wina, pułapki bezdenne. Pasiono tu bydło, póki pewnego
dnia jednemu z farmerów
nie zginął muł. I chociaż drągiem przeszukał wszystkie dziury, nawet nie
sięgnął dna.
— John! — powtórzył fryzjer.
— Skacz sobie — poradził McLendon prowadząc wóz w koleinie.
Siedzący obok fryzjera Murzyn odezwał się:
— Panie Henry!
Fryzjer pochylił się do przodu. Wąski tunel zarośniętej drogi mijał ich
szybko. To nie oni pędzili, a może oni — ostatni chłodny dech wymarłego
pieca. Wóz przeskakiwał z koleiny w koleinę.
— Panie Henry! — powtórzył Murzyn.
Fryzjer zaczął z wściekłością szarpać za klamkę.
— Uważaj, ty! — krzyknął żołnierz, ale fryzjer kopniakiem otworzył już
drzwi i wysunął się na stopień. Żołnierz sięgnął ku niemu ponad kolanami
Murzyna, próbując go chwycić, ale fryzjer skoczył. Samochód pojechał dalej
z tą samą szybkością.
Pęd rzucił go z wielką siłą do rowu, w opylone zielsko. Pył wzniósł się nad
nim chmurą, fryzjer leżał wśród wyschniętych, łamiących się z suchym
szelestem łodyżek, leżał krztusząc się i wymiotując; przejechał drugi samo-
chód i po chwili zamilkł odgłos jego silnika. Fryzjer wstał
i pokuśtykał do głównej drogi, skręcił ku miastu otrzepując rękami ubranie.
Księżyc dźwignął się już wyżej, wydostał wreszcie z pyłu ziemi, błyszczał
jasno, a po pewnym czasie pod łuną rozbłysło wśród kurzu i miasto. Fryzjer
szedł kulejąc. Usłyszał odgłos motorów, odblask reflektorów narastał w
ścianie kurzu za jego plecami, więc zszedł z drogi i siedział ukryty w zielsku,
póki nie przejechały. Samochód McLendona był teraz drugi. Siedziały w nim
cztery osoby, Butch nie jechał na stopniu.
Zniknęli, połknął ich kurz, wycie motorów ucichło. Tuman wzbitego przez
nich pyłu jeszcze przez pewien czas wisiał nad ziemią, ale wkrótce utopił się
w wiecznym pyle. Fryzjer wyszedł z powrotem na drogę i pokuśtykał do
miasta.
Kiedy tej soboty przebierała się wieczorem, czuła, że pali ją skóra. Ręce jej
drżały, gdy zapinała haftki, w oczach błyszczała gorączka, włosy pod
grzebieniem trzaskały sucho. Jeszcze się ubierała, gdy już przyszły po nią
przyjaciółki, usiadły i czekały, gdy wkładała najcieńszą bieliznę
i pończochy, i nową woalową suknię.
— Czujesz się na tyle dobrze, żeby dzisiaj wyjść? — spytały, a ich oczy też
rzucały ciemne błyski. — Kiedy minie pierwszy szok, będziesz nam musiała
dokładnie opowiedzieć, jak to było. Co on powiedział i co zrobił. Wszystko
nam będziesz musiała opowiedzieć!
W dusznej ciemności, idąc w stronę rynku, odetchnęła głęboko jak
pływak, który szykuje się do podwodnego skoku, przestała dygotać,
wszystkie cztery szły wolno z powodu straszliwego upału i ze względu na nią.
Ale koło rynku znowu zaczęła się trząść, głowę trzymała podniesioną
wysoko, dłonie przyciśnięte do boków, dokoła wirowały ciche głosy
przyjaciółek, a w oczach ich migotały niezdrowe błyski.
Weszły na rynek — ona pośrodku małej grupki, delikatna sylwetka w
nowej sukni. Trzęsła się coraz bardziej, stawiała kroki coraz wolniej, tak jak
dzieci objadają lody z patyka, głowę trzymała wysoko, z błyszczącymi jasno
oczyma w zmęczonej oprawie twarzy minęła hotel i gromadkę komiwojażerów
bez marynarek, siedzących na krzesłach u skraju chodnika i wpatrzonych w
nią. „To ta, widzicie! Ta w różowej sukni, pośrodku.” „To ona? I co zrobili z
Murzynem? Wzięli go i?...” „Aha, jasne! Dobrze mu tak.” „Dobrze mu, co?”
„Jasne. Przejechał się troszkę, co?” Potem drogeria, gdzie nawet młodzi
ludzie podpierający drzwi uchylili kapeluszy i spojrzeniami towarzyszyli jej
nogom i biodrom, gdy przechodziła.
Mijały uchylone kapelusze panów, mijały nagłe milczenie, głosy pełne
szacunku, opiekuńcze głosy.
— Widzisz? — mówiły przyjaciółki. Ich głosy brzmiały jak westchnienia
syczącej namiętności. — Nie ma ani jednego Murzyna na rynku. Ani jednego.
n m 11111
mmmm
raaHi
iQ o
Podeszły pod kino — jakby wesołe miasteczko w miniaturze — ujrzały
rozświetlony hall i kolorowane reprodukcje życia uchwycone w straszliwych i
pięknych pozach. Zadrżały jej wargi. W mroku, kiedy zaczną wyświetlać film,
wszystko będzie w porządku. Będzie mogła się śmiać długo, powoli, żeby nie
zniszczyć całej radości zbyt szybko
i zbyt wcześnie. Szła prędko między obróconymi ku niej twarzami, wśród
cichego szeptu zdumienia, zajęła swoje zwykłe miejsce, z którego widziała
przejście na tle srebrzystej poświaty, skąd wchodzili parami młodzi ludzie,
parami wchodzili na jej tle.
Światła zgasły, zasrebrzył się ekran, potoczyło się celuloidowe życie,
piękne, namiętne i smutne, ciągle jeszcze wchodzili na salę młodzi chłopcy i
dziewczęta, pachnące dziewczęta, szeleszczące w półmroku, delikatne
zgrabne pary, choć niezgrabne jeszcze szczupłe ciała, bosko młode, a za nimi
wiła się srebrna bajka, nieuchronnie dążyła ku rozwiązaniu; zaczęła się
śmiać, usiłując powstrzymać śmiech zachichotała na całe gardło. Obróciły
się ku niej głowy. Śmiała się jeszcze wtedy, gdy przyjaciółki uniosły ją z
fotela i wyprowadziły. Stała na skraju chodnika i śmiała się niskim
nienaturalnym głosem, póki nie przyjechała taksówka i przyjaciółki nie
pomogły jej wsiąść.
Rozebrały ją z różowego woalu i cieniutkiej bielizny,
i pończoch, położyły do łóżka, nałupały lodu, obłożyły nim skronie i posłały
po doktora. Trudno go było znaleźć, więc dalej wokół niej skakały,
podnieconymi głosami dzieliły się wrażeniami zmieniając lód i wachlując ją.
Gdy okładały głowę nowym lodem, przestawała się śmiać i przez pewien czas
leżała spokojnie, pojękując tylko z cicha. Ale potem śmiech wracał,
wydobywał się z niej falami nieomal wrzasku.
— Szszszszszsz! Szszszszszsz! — mówiły zmieniając lód, gładząc jej
włosy, szukając siwych pasemek. — Biedna dziewczyna! — A potem jedna do
drugiej: — Jak sądzisz, on naprawdę to zrobił? — Oczy ich błyszczały
cichym podnieceniem, namiętnością. — Szszszsz! Biedna dziewczyna!
Biedna Minnie!
Była północ, kiedy McŁendon podjechał pod swój czy* sty nowy dom,
czysty i świeży jak klatka na ptaki i prawie tak mały jak klatka, pomalowany
niedawno zieloną
i białą farbą. Zamknął garaż, wszedł po schodach na ganek, z ganku do
domu. Żona wstała z krzesła stojącego koło lampy. McŁendon rozkraczył się
i patrzył na nią, póki nie spuściła wzroku.
— Spójrz, która godzina. — Podniósł rękę i wskazał na zegar. Stała przed
nim ze spuszczoną głową, w ręku trzymała pismo. Była blada, znużona,
wyczerpana. — Czy ci nie mówiłem, żebyś nie wysiadywała tak długo i nie
czekała na mnie? Powtarzałem to sto razy.
— John — powiedziała. Odłożyła pismo.
Rozkraczył się i wlepił w nią oczy płonące w spoconej
twarzy.
— Czy ci nie mówiłem?! — Podszedł. Uniosła wtedy głowę. Chwycił ją za
ramiona. Bezsilnie patrzyła na niego.
— Daj mi spokój, John, nie mogłam usnąć. Nie mogłam spać... Gorąco.
W ogóle. Proszę cię, John, boli!
— Czy ci nie mówiłem?! — Puścił ją i pół uderzył, pół pchnął na krzesło.
Pozostała na krześle i przyglądała się w milczeniu, gdy wychodził z pokoju.
Wyszedł przed dom zdzierając z siebie koszulę, zatrzymał się wreszcie w
mrocznym kącie obudowanego ganku, koszulą otarł pot z twarzy, głowy i
ramion, koszulę odrzucił. Wyjął z tylnej kieszeni broń i położył ją na stoliku
koło łóżka, zrzucił buty, wstał i zsunął spodnie. Znowu się spocił, schylił się
i zaczął szukać koszuli. Znalazł ją i jeszcze raz wytarł całe ciało, oparł się o
pokryte kurzem drzwi
i ciężko oddychał. Nie istniał ruch, dźwięk, nie brzęczał żaden owad. Pod
zimnym księżycem i zastygłymi gwiazdami leżał ciemny, porażony świat.
Przełożył Jan Zakrzewski
Skok śmierci

I
Samolot spłynął nad miasto nagle, jak zjawa. Leciał szybko; ledwo go
dostrzegliśmy, a już wykonywał beczkę nad samym rynkiem, gwałcąc
zarówno miejskie, jak i federalne przepisy. Beczka także nie była bardzo
udana, niechlujna, wykręcona na największej szybkości, jakby pilot był
okropnie nerwowym człowiekiem bądź też się spieszył, bądź (co jest dziwne:
w naszym mieście mieszka były pilot wojskowy i wychodził właśnie z urzędu
pocztowego, gdy pojawił się samolot lecąc w kierunku południowym; to na
widok tej niezgrabnej, szybko wykonanej beczki pilot zrobił niniejszą uwagę)
jakby starał się wykonać określony manewr najtaniej, żeby zaoszczędzić
benzyny. Samolot wychodził z beczki z jednym skrzydłem przechylonym,
jakby szykował się do zwrotu Immelmanna. Potem zrobił pół skrętu, kiedy
beczka była w trzech czwartych wykonana, i z tym samym jednostajnym
wyciem motoru i ciągle na pełnej szybkości, i z zaskakującą nagłością
zniknął odlatując w kierunku naszego lotniska. Gdy pierwsi mali chłopcy
przybiegli na lotnisko, samolot stał już na polu, podciągnięty na jego skraj.
Stał bez ruchu, zamarły i pusty. Nie było przy nim żywego ducha. Opu-
szczony i zamarły, połatany i zniszczony, niedbale pomalowany jedną cienką
warstwą czarnej jak noc farby sprawiał wrażenie ducha, zupełnie jakby sam
przyleciał, zrobił tę beczkę i wylądował bez niczyjej pomocy.
Nasze lotnisko znajduje się jeszcze w stanie embrional-
mmm
nym. Miasto rozłożyło się na wzgórzu, a lotnisko, niegdyś będące plantacją
bawełny, jest po prostu czterdziestoakro- wym placem pełnym wybojów i
dziur. Po zasypaniu rowów i zniwelowaniu pagórków udało nam się
zbudować dwa krzyżujące się pasy startowe zgodne z kierunkami prze-*
ważających wiatrów. Same pasy startowe są dostatecznie długie, ale lotnisko
i całe miasto znajdują się pod zarządem ludzi, którzy już byli w średnim
wieku, kiedy młodzież dopiero zaczynała latać. Sytuacja więc nie jest
najlepsza. Po jednej stronie pola rośnie lasek, którego właściciel nie pozwala
wyciąć, po drugiej są zabudowania farmy: domy, komórki, długa stodoła
kryta dachem z gnijących gontów i wielka podstawa do stogu. Samolot siadł
na skraju pola pod parkanem koło stodoły. Mali chłopcy, paru Murzynów i
jeden biały, którzy zeszli z przejeżdżającego drogą wozu, stali sobie spokojnie
i patrzyli, kiedy zza stodoły wyszło nagle dwu ludzi w hełmach lotniczych i
podniesionych na czoło okularach. Jeden był wysoki i miał na sobie brudny
kombinezon, drugi za to bardzo niski w bryczesach, długich butach i
poplamionym jaskrawym płaszczu wyglądał, jakby się w tym płaszczu długo
moczył, a potem płaszcz na nim wysechł i skurczył się. Mężczyzna ten
utykał.
Wyszli zza stodoły i stanęli. Chociaż wcale nie było widać, żeby obrócili
głowy, jednym szybkim spojrzeniem objęli gapiących się ludzi. Wysoki
zapytał:
— Co to za miasto?
Mały chłopak powiedział mu, co to jest za miasto.
— Kto tu mieszka? — spytał wysoki.
— Kto tu mieszka? — powtórzył pytanie chłopiec.
— Kto zarządza lotniskiem? Prywatne?
— Aaa! Miejskie. Magistrat rządzi.
— Gdzie oni są? Ci z magistratu?
Biały, obaj Murzyni i mali chłopcy przypatrywali się uważnie wysokiemu
mężczyźnie.
— Czy jest w mieście ktoś, kto umie latać? I ma samolot? Byli tu jacyś
obcy, co latali?
— Tak — odpowiedział chłopiec. — Jest tu jeden, co latał na wojnie w
angielskim wojsku.
— Kapitan Warren był w Królewskim Korpusie Lotniczym — dodał drugi
chłopiec.
— Właśnie to powiedziałem — odezwał się pierwszy chłopiec.
— Mówiłeś, że w angielskim wojsku — poprawił drugi.
Drugi mężczyzna, niski, ten, który utykał, zwrócił się do
wysokiego cichym, beznamiętnym głosem z dykcją Webera i Fieldsa w
wodewilu, zamieniając wszystkie zet na es i wu na ef.
— To co będzie? — spytał. — W tym mieście chyba nie. Zbierajmy się.
— Wszystko w porządku — odparł wysoki. Podszedł parę kroków. —
Chyba go znam.
Niski ruszył za nim utykając, podobny do okropnego kraba. Pod
dwudniowym zarostem wysokiego kryła się chuda twarz. Oczy patrzyły
wyłupiasto i przez to wyglądały jak brudne. Na głowie miał wybrudzony hełm
lotniczy z lichego cienkiego materiału, chociaż był styczeń. Okulary, mimo że
zniszczone, zdradzały dobry gatunek. Ale gapie przestali na niego patrzeć,
żeby spojrzeć na niskiego. Później, kiedy my, starsi, zobaczyliśmy go,
stwierdziliśmy, że miał najtragiczniejszą twarz, jaką kiedykolwiek dane nam
było oglądać: pełną namiętnej, ostatecznej rozpaczy twarz człowieka
dobrowolnie noszącego bombę, która każdego dnia
o jakiejś godzinie może wybuchnąć albo i nie wybuchnąć. Jego nos byłby za
duży nawet dla wielkiego mężczyzny
o sześciu stopach wzrostu, a głowa, od nasady nosa po potylicę obciśnięta
hełmem, pasowałaby świetnie do korpusu takiego właśnie mężczyzny, ale
dolna jej część poniżej nosa — szczęka i reszta twarzy — nie miała dwu cali
w przekroju. Szczękę miał długą, wysuniętą i zadartą jak szczęka rekina, tak
że czubek nosa i czubek szczęki prawie się stykały. Zamiast prawdziwych
okularów nosił kawałki okiennego szkła wprawione w filcowe ramki.
Skórzany hełm, pęknięty na tyle głowy aż do dolnego szwu, został zlepiony
kawałkami plastra prawie czarnego od brudu i smarów.
Zza stodoły wyszedł teraz trzeci mężczyzna, ukazał się równie nagle jak
tamci, jakby się zmaterializował z po-
Ł
HH
wietrzą. Gdy go ujrzeli, już ku nim szedł. Na porządne ubranie zarzucił
płaszcz, głowę miał nakrytą czapką. Był nieco wyższy od kulawego
mężczyzny, szerszy w barach, ciężkiej budowy, przystojny banalną
przystojnością, nie rzucającą się zresztą w oczy. Twarz jego zdradzała mało-
mówność. Kiedy się zbliżył, gapie zobaczyli, że i on, podobnie jak kulawy,
jest Żydem, to znaczy, poznali od razu, że dwaj z trójki nie należą do tej
samej rasy co oni, ale nie potrafiliby powiedzieć, do jakiej należą i co ich
różni od innych ludzi. Chłopiec, który odezwał się pierwszy, intuicyjnie
podkreślił, w czym widzi tę różnicę, następnym swoim pytaniem. I on, i
pozostali chłopcy przypatrywali się człowiekowi, który utykał.
— Był pan na wojnie? — spytał chłopiec. — W lotnictwie?
Kulawy nie odpowiedział. I on, i wyższy mężczyzna patrzyli w kierunku
bramy. Przygodni widzowie także obrócili tam wzrok i zobaczyli samochód
jadący ku nim skrajem pola. Trzech ludzi wysiadło z samochodu i podeszło.
Kulawy odezwał się po raz drugi:
— To ten?
— Nie — odparł wysoki mężczyzna nie odrywając wzroku od nowo
przybyłych, tylko przenosząc go z twarzy na twarz. Odezwał się do
najstarszego:
— Dzień dobry! Pan zarządza lotniskiem?
— Nie — odparł zapytany. — Sekretarz klubu. Jest w mieście.
— Są jakieś opłaty za korzystanie z pola?
— Nie wiem. Ale chyba nie.
— Zapłać im — powiedział kulawy.
Trzej nowo przybyli patrzyli na samolot ślepym, pełnym znawstwa i
szacunku wzrokiem ludzi ziemi. Samolot stał na obłoconych kołach, śmigło
sterczało nieruchome, sztywne, skute w dynamicznym bezruchu,
upozowane; łeb przedłużony silnikiem, skrzydła nieomal obwisłe, kadłub po-
plamiony smarami, pordzewiałe rury wydechowe.
— Panowie tu w interesach? — spytał najstarszy z przybyłych.
— Chcemy zorganizować imprezę — odparł wysoki.
— Jaką imprezę?
— Jaką chcecie. Chodzenie po skrzydle, skok śmierci.
— Co, co? Skok śmierci?
— Człowiek skoczy na dach samochodu i wciągniemy go z powrotem. Im
więcej przyjdzie ludzi, tym więcej pokażemy.
— Na darmo nie wydacie pieniędzy, nie ma strachu — powiedział kulawy.
Chłopcy dalej się przypatrywali.
— Był pan na wojnie? — spytał pierwszy chłopiec.
Trzeci z obcych dotychczas milczał. Teraz powiedział:
— Chodźmy do miasta.
— Dobrze — zgodził się wysoki. I zwrócił się właściwie do wszystkich
bezbarwnym, martwym głosem, takim samym, jakim mówili jego towarzysze,
jakby to był ich wspólny język: — Gdzie tu można złapać taksówkę? Są w
mieście taksówki?
— Podwieziemy panów do miasta — zaproponowali mężczyźni, którzy
przyjechali samochodem.
— Zapłacimy — powiedział kulawy.
— To głupstwo, chętnie podwieziemy -r- odparł kierowca samochodu. —
Nie musicie płacić. Teraz chcecie, panowie, jechać?
— Oczywiście.
Trzej obcy umieścili się na tylnym siedzeniu, pozostali trzej na przednim.
Trzej chłopcy szli za nimi aż do samochodu.
— Mogę pojechać na stopniu, proszę pana? — spytał jeden z chłopców.
— Dobra — zgodził się kierowca.
Chłopcy powskakiwali na stopnie. Samochód zawrócił do miasta. Trójka
siedząca z przodu słyszała rozmowę trzech obcych na tylnym siedzeniu.
Rozmawiali spokojnie głosami martwymi, ale nabrzmiałymi
zniecierpliwieniem, roztrząsali jakiś problem; najwięcej mówił wysoki i ten
drugi, przystojny. Trójka siedząca z przodu usłyszała tylko jedno zdanie z
ust kulawego:
— Nie zgodzę się na mniej...
— Dobra, dobra — odpowiedział wysoki, pochylił się i podniósł trochę głos:
— Gdzie ja znajdę tego Jonesa, sekretarza?
Kierowca mu wytłumaczył.
— Czy jest tu gdzieś blisko drukarnia albo redakcja gazety? Chcę, żeby mi
odbito kilka afiszy.
— Pokażę panu — zaofiarował się kierowca. — Pomogę to panu załatwić.
— świetnie — podziękował wysoki. — Proszę przyjść po południu, przeleci
się pan, jeśli będę miał czas.
Samochód stanął przed redakcją gazety.
— Tutaj panu wydrukują afisze — poinformował kierowca.
— Świetnie — powiedział wysoki. — Czy biuro tego Jonesa jest na tej samej
ulicy?
— Zawiozę tam pana także — odparł kierowca.
— Proszę pomóc tylko z afiszami — powiedział wysoki. — Ja już znajdę
Jonesa. — Wysiedli z samochodu. — Wrócę zaraz — powiedział wysoki.
Poszedł szybko w dół ulicy, w oczy rzucał się jego brudny kombinezon i
hełm. Pozostali dwaj przyłączyli się do grupki przed wejściem do redakcji.
Weszli wszyscy razem, prowadził kulawy, za nimi trzej chłopcy.
— Chcę wydrukować kilka afiszy — powiedział kulawy. — Takich samych
jak ten! — Wyjął z kieszeni złożony arkusz różowego papieru, rozłożył go.
Wydawca, pięciu mężczyzn i trzech chłopców pochyliło się, żeby przeczytać
tekst. Litery były czarne i duże.
SZATAN DUNCAN SZATAN PRZESTWORZY WYZWANIE ŚMIERCI I
IMPREZA POD PATRONATEM
DZIS PO POŁUDNIU O GODZINIE DRUGIEJ PRZYJD2CIE WSZYSCY I
ZOBACZCIE SZATANA DUNCANA KTÓRY WYZYWA ŚMIERĆ W SKOKU
ŚMIERCI I W ŚMIERTELNEJ WSPINACZCE
— Chcę to mieć za godzinę — powiedział kulawy.
— A co ma być w wykropkowanym miejscu? — spytał wydawca.
— A co macie w mieście?
— Co mamy?
— No, jakie patronaty? Legion Amerykański? Rotarian? Izbę Handlową?
— Wszystko.
— No to powiem za chwilę, jak wróci mój wspólnik — odparł kulawy.
— Musicie mieć forsę, zanim zrobicie pokaz, nie? — spytał wydawca.
— Oczywiście. Czy pan myśli, że będę robił śmiertelną wspinaczkę bez
gwarancji? Myśli pan, że za dziesięć centów będę skakał z samolotu?
— A kto będzie skakał? — spytał jeden z później przybyłych. Był to
kierowca taksówki.
Kulawy spojrzał na niego.
— Niech się pan tym nie martwi — odparł. — Pana interes zapłacić za
oglądanie. A my będziemy skakali, ile pan chce, jeśli zapłacicie.
— Ja tylko pytałem, który z panów trzech będzie skakał.
— A czy ja pana pytam, czy będziecie płacić w srebrze, czy w banknotach?
— spytał kulawy. — Czy pytam o to?
— Nie — przyznał kierowca taksówki.
— Więc jeśli idzie o te afisze... — wtrącił wydawca. — Chce je pan za
godzinę?
— Nie może pan zacząć roboty od razu i zostawić wolnego miejsca na
patronat, aż wróci mój partner?
— A jeśli nie wróci, nim ja skończę?
— No cóż, to nie moja wina.
— Dobrze — zgodził się wydawca. — Pan płaci.
— Co? Mam płacić bez patronatu na afiszu?
— Nie prowadzę interesu dla przyjemności — odparł wydawca.
— No to poczekamy — powiedział kulawy.
Czekali.
— Latał pan na wojnie, panie? — spytał chłopiec.
Kulawy obrócił ku chłopcu swoją długą, niewydarzoną, tragiczną twarz.
— Na wojnie? Dlaczego miałem latać na wojnie?
— Tak myślałem z powodu pana nogi. Kapitan Warren też jest kulawy, a
on latał na wojnie. Pan chyba lata dla przyjemności?
— Dla przyjemności? Co dla przyjemności? Nadstawiam kark dla
przyjemności? Griiss Gott! Nienawidzę tego, chciałbym dostać w ręce
człowieka, który wynalazł samoloty. Wpakowałbym go wtedy do naszej
maszyny i na plecach wydrukował mu napis: „Zaklinam cię, nie skacz!”
— Więc po co pan to robi? — spytał człowiek, który przyszedł z kierowcą
taksówki.
— Z powodu republikanina Coolidge’a. Miałem własny interes i Coolidge go
zrujnował, Coolidge zrujnował wszystkie interesy. Mój też. I właśnie dlatego
skaczę. Dla przyjemności! Griiss Gott!
Patrzyli na kulawego mężczyznę.
— Pan ma licencję? — spytał ten sam mężczyzna co poprzednio.
Kulawy spojrzał na niego.
— Licencję?
— Przecież trzeba mieć licencję na samolot?
— Aaa, licencję, na samolot. Oczywiście, oczywiście, rozumiem. Mamy
licencję. Chce ją pan obejrzeć?
— Ma pan obowiązek pokazywać ją każdemu na żądanie, prawda?
— Oczywiście. Chce ją pan obejrzeć?
— Gdzie ją pan ma?
— A gdzie ją mam mieć? W samolocie, przytwierdzona w kabinie. Tam,
gdzie władze ją umieściły. Może pan myślał, że przybili ją do mnie? Może pan
jeszcze myślał, że mam w kieszeni silnik, a może i skrzydła? Licencja jest w
samolocie. Niech pan wezwie taksówkę, jedzie na lotnisko i obejrzy ją sobie.
— Ja mam taksówkę — odezwał się kierowca.
— To niech pan ma. Niech pan zawiezie tego dżentelme
na na lotnisko, żeby sobie mógł obejrzeć licencję na samolocie.
— To kosztuje dwadzieścia pięć centów — powiedział kierowca, ale
kulawy na niego nie patrzył. Stał oparty
o ladę, wyciągnął z kieszeni laskę gumy do żucia i rozdarł opakowanie.
Przyglądali mu się, jak kładzie gumę do ust. — Powiedziałem, że to kosztuje
dwadzieścia pięć centów, panie — powtórzył kierowca.
— Pan mówił do mnie? — zdziwił się kulawy.
— Myślałem, że pan chce, żebym jechał na lotnisko.
— Ja? A po co? Ja wcale nie chcę jechać na lotnisko. To nie ja chcę
obejrzeć licencję. Już ją widziałem. Byłem przy tym, kiedy władze
przytwierdzały ją w kabinie.
II
Kapitan Warren, były lotnik wojskowy, wychodził właśnie ze sklepu, gdy
spotkał wysokiego mężczyznę w brudnym kombinezonie. Kapitan Warren
opowiadał o tym tego samego wieczoru u fryzjera, kiedy samolotu już nie
było w mieście.
— Nie widziałem go od czternastu lat, od chwili kiedy wyjechał z Anglii
na front w roku siedemnastym. „Toś ty wyskoczył z tej szafy z dwoma
pasażerami i resztkami modelu Hisso dwadzieścia?”, spytałem. A on na to:
„Kto mnie jeszcze widział?” I wszystko mi potem opowiedział stojąc ze mną
na ulicy i oglądając się od czasu do czasu za siebie. Był wyraźnie chory.
Zatrzymał się za nim jakiś mężczyzna, żeby przepuścić dwie kobiety, i Jock
w tej samej chwili prawie skoczył, jakby się spodziewał, że tamten zamierza
na niego napaść, i wyglądał, jakby go chciał zastrzelić, gdyby miał rewolwer,
a kiedy usiedliśmy w kawiarni, ktoś zatrzasnął za nami drzwi i wtedy Jock
nieomal wyskoczył ze swojego kombinezonu. „Nerwy mam trochę poharatane
— powiedział mi. — Ale poza tym nic mi nie jest.” Zaprosiłem go do domu na
kolację, ale odmówił. Powiedział, że on właśnie też skacze i jeść potem nie
może. Szliśmy
ulicą, właśnie mijaliśmy restaurację, kiedy powiedział: „Pójdę coś przekąsić’’,
i skoczył do drzwi jak królik do nory, i usiadł plecami do ściany, i kazał
Vernonowi podać coś, co można dostać najszybciej. Wypił trzy szklanki
wody, Vernon przyniósł mu butelkę mleka, też ją wypił, nim z kuchni podali
obiad. Zdjął hełm i dopiero wtedy zobaczyłem, że włosy ma prawie białe, a
przecież jest młodszy ode mnie. W każdym razie był, kiedy wysłano nas na
szkolenie do Kanady. I powiedział mi też, jak się nazywa ta choroba
nerwowa, na jaką cierpi: Ginsfarb. To znaczy, ten mały nazywa się Ginsfarb,
ten, który skacze z drabinki.
— Co, on miał z nim kłopoty? — spytaliśmy. — I czego oni się bali?
— Bali się inspektorów — odparł Warren. — Nie mieli licencji.
— Na samolocie była przecież licencja!
— Owszem. Ale nie z tego samolotu. Kiedy Ginsfarb go kupił, inspektor
nie wydał licencji. Licencja należy do innego samolotu; który się rozbił. Ktoś
pomógł Ginsfarbowi popełnić drugie przestępstwo sprzedając mu licencję.
Jock stracił swoją licencję dwa lata przedtem, kiedy rozbił wielki samolot z
pasażerami w dniu święta Czwartego Lipca. Dwa motory wysiadły i miał
przymusowe lądowanie. Samolot trochę się rozbił i pękł przewód benzynowy,
ale nawet i wtedy wszystko byłoby w porządku, gdyby jeden z pasażerów się
nie przestraszył (zbliżał się wieczór) i nie zapalił zapałki. Nawet nie było w
tym winy Jocka, ale wszyscy pasażerowie się spalili, a władze surowo prze-
strzegają przepisów. Nie mógł więc otrzymać licencji i nie mógł zmusić
Ginsfarba, żeby mu wykupił licencję spadochroniarza. Nie mieli więc wcale
licencji. Gdyby ich złapano, wszyscy poszliby do więzienia.
— Nic dziwnego, że osiwiał — odezwał się ktoś.
— Nie od tego osiwiał — powiedział Warren. — Potem wam opowiem od
czego. Więc oni odwiedzali małe miasteczka, takie jak nasze, szybko
sprawdzali, czy jest ktoś, kto ich może przyłapać, a jeśli nikogo takiego nie
było, robili swoją imprezę i prędko odlatywali do innego miasta
trzymając się z daleka od wielkich ośrodków. Ginsfarb szedł do małej
drukarenki i zamawiał afisze, a Jock i ten trzeci załatwiali w tym czasie
oficjalne poparcie jakiejś instytucji. Robili to sami, bez Ginsfarba, bo
Ginsfarb za bardzo się targował i nie opuszczał z ceny, a oni bali się
ryzykować. Więc sami to załatwiali, wyciągali, ile się dało, a jeśli nie
wyciągnęli tyle, ile Ginsfarb im kazał, brali, co mogli, i próbowali oszukiwać
Ginsfarba do ostatniej chwili. Ale tym razem Ginsfarb się zbuntował.
Prawdopodobnie już zbyt wiele razy go oszukali.
Więc, jak mówiłem, spotkałem Jocka na ulicy. Żle wyglądał. Zaprosiłem
go na whisky, ale mi powiedział, że nie pije, a nawet i nie pali. Pije tylko
wodę, prawie galon wody przez noc, jeśli przygotowuje się do lotu.
„Wygląda, że przydałoby ci się trochę snu”, powiedziałem.
„Nie, nawet nie, sypiam dobrze, tylko noce są za krótkie. Chciałbym
mieszkać na biegunie północnym od września do kwietnia, a na
południowym od kwietnia do września. Bardzo by mi to odpowiadało”,
odparł.
„W takim samolocie nawet byś tam nie doleciał”, zauważyłem.
„Masz rację. Chociaż silnik jeszcze jest dobry. Dbam
o niego.”
„Nie o tym myślałem. Myślałem, że po drodze zamknęliby cię do
więzienia.”
Wtedy odparł:
„Tak myślisz? Myślisz, że by mi się nie udało dolecieć?”
Poszliśmy do kawiarni. Opowiedział mi, na czym polega ta cała ich
impreza, i pokazał mi kilka afiszy Szatana Duncana.
„Szatan Duncan?”, spytałem go.
„Tak brzmi lepiej. Kto zechce płacić za oglądanie skoków faceta, który się
nazywa Ginsfarb?”, odpowiedział.
„Ja prędzej bym zapłacił za Ginsfarba niż za Duncana”, odparłem.
Widać było, że się zastanawia. I zaczął pić tę swoją wodę.
Powiedział, że Ginsfarb żąda sto dolarów za każdy pokaz, a oni dwaj dostają
tylko po sześćdziesiąt.
„I zgadzasz się na to?”, spytałem.
„Staram się go kiwać. Załatwić imprezę, i nogi za pas.”
„Który to jest Ginsfarb? Ten niski, podobny do rekina?"
Pił tę swoją wodę. Jednym haustem wypił i moją, szklankę odstawił na stół.
Vernon nalał mu znowu wody.
„Panu musi się strasznie chcieć pić”, zauważył.
„Może macie dzbanek? Proszę dzbanek wody”, poprosił Jock.
„Mogę panu nalać pełną butelkę od mleka.”
„Niech będzie. A chwilowo proszę jeszcze napełnić szklankę.”
I opowiedział mi o Ginsfarbie i dlaczego osiwiał.
„Dawno to robisz?”, spytałem go.
„Od dwudziestego szóstego sierpnia.”
„Teraz jest dopiero styczeń.”
„Więc co z tego?”
„Dwudziesty szósty sierpień to dopiero sześć miesięcy temu.”
Spojrzał wymownie. Vernon przyniósł butelkę z wodą. Jock nalał pełną
szklankę i wypił. Zaczął się trząść jak w febrze, dygotał cały i pocił się; ręce
mu drżały, kiedy napełniał szklankę wodą. I potem mi wszystko opowiedział
łnówiąc szybko, co chwila napełniając szklankę i popijając wodę. Jake (ten
drugi nazywa się Jake jakiś tam, ten przystojny) prowadzi samochód,
wynajęty samochód. Ginsfarb ląduje na dachu' samochodu opuszczając się
na drabince z samolotu. Jock opowiedział, jak to musi szybko wyrównać lot
nad fordem czy chevroletem, zmniejszając szybkość do minimum, żeby tylko
Ginsfarb nie próbował skakać z wysokości dwudziestu czy trzydziestu stóp,
a lubi to robić, bo chce oszczędzić benzyny samolotowej i kosztów wynajęcia
samochodu. Ginsfarb wyłazi na skrzydło ze swoją drabinką, przyczepia ją do
linki, przywiązuje się do drugiego końca drabinki i skacze, a wszyscy na
ziemi myślą, że zrobił właśnie to, co oni by chcieli zobaczyć, to znaczy, upadł
i zabił się. To właśnie nazywa on skokiem śmier-
)3j
ći. Potem opuszcza się z drabinki na dach samochodu, samolot zawraca,
Ginsfarb łapie się drabinki i włazi do samolotu, i to nazywa śmiertelną
wspinaczką.
No, więc do dnia, w którym Jock zaczął siwieć, Ginsfarb oszczędzając
robił to wszystko za jednym zamachem, ustawiał się odpowiednio nad
samochodem, skakał ze swoją drabinką i potem lądował na dachu
samochodu, Jock mówił, że czasami wszystko to razem nie trwało i trzech
minut. Ale któregoś dnia wynajęli samochód, stary grat, i Jock musiał długo
krążyć nad lotniskiem, nim wóz podjechał, jak trzeba, a Ginsfarb widząc, jak
mu się w motorze spalają pieniądze, postanowił nie czekać na znak Jocka i
skoczył. Wszystko było w porządku, tylko samolot znajdował się za nisko
nad samochodem, niżej niż długość drabinki. Ginsfarb upadł na dach i
Jockowi ledwo udało się dać dęba. Pociągnął Ginsfarba uczepionego
drabinki, z trudem unikając drutów wysokiego napięcia. Przez dwadzieścia
minut krążył, czekając, żeby się Ginsfarb ze złamaną nogą wdrapał do
kabiny. Trzymał silnik na pełnym gazie, drążek sterowy przycisnął kolanami,
przepustnicę otworzył, ile się dało, na tysiąc sto obrotów, sięgnął za siebie,
otworzył skrytkę za siedzeniem, wyciągnął walizkę, zablokował nią stery,
sam wylazł na skrzydło i wciągnął Ginsfarba do samolotu. Wciągnął go,
wylądował, a Ginsfarb pyta: „Długo lataliśmy?”, więc Jock mu odpowiada, że
na pełnym gazie; ze trzydzieści minut, a na to Ginsfarb: „Ty mnie zruj-\ nu
jesz!”
III
Reszta jest bardzo skomplikowana. Tylko to, co my (ludzie nie latający,
zasiedziali mieszkańcy małego miasteczka identycznego jak inne miasteczka,
posiadającego te same cechy co dziesięć tysięcy innych małych martwych
skrzepów, ludzkich skupisk na naszej ziemi) widzieliśmy kolej- no,
wyjaśnione nam przez eksperta, człowieka, który sam
niegdyś widział swój własny cień samotnie wędrujący po obliczu maleńkiej,
odległej ziemi.
Trzej przybysze wrócili na lotnisko w wynajętym samochodzie.
Wysiadając z niego już się kłócili bezbarwnymi, lecz pełnymi zmęczonego
napięcia głosami; pilot i przystojny mężczyzna kłócili się z kulawym. Kapitan
Warren wyjaśnił, że kłócili się o pieniądze.
— Chcę je zobaczyć — powiedział Ginsfarb.
Stali blisko siebie, przystojny mężczyzna wyjął coś z kieszeni.
— Masz, widzisz, są! — syknął.
— Przeliczę — powiedział Ginsfarb.
— Jazda, jazda! — ponaglał pilot bezbarwnym, stłumio- nym głosem. —
Słyszysz przecież, że mamy pieniądze! Chcesz, żeby się zjawił inspektor,
zabrał pieniądze, samolot i na dodatek wpakował nas do ciupy? Patrz, ludzie
czekają.
— Oszukaliście mnie już przedtem — upierał się Ginsfarb.
— No, daj mu pieniądze — powiedział pilot. — Daj mu je. I oddaj mu jego
gruchota. I niech on zapłaci za wóz, kiedy będzie wracał do miasta. My sobie
damy radę. Jest pociąg za piętnaście minut.
— Ale już mnie raz oszukaliście — powiedział Ginsfarb.
— Nie oszukujemy cię teraz. No, chodź. Spójrz, ile ludzi.
Podeszli do maszyny, Ginsfarb potężnie utykał, wyprostowany, z twarzą
tragiczną, wściekły, chłodny. Zebrał się spory tłum: ludzie z farm w
kombinezonach roboczych, ciemne plamy mężczyzn z miasteczka, na ich tle
jaskrawe sukienki dziewcząt i kobiet. Mali chłopcy i wielu mężczyzn stało
dokoła samolotu. Przyglądaliśmy się, jak kulawy wyjmuje różne przedmioty z
jego wnętrza: spadochron, drabinkę sznurową. Przystojny mężczyzna
podszedł do śmigła. Pilot usiadł za sterami.
— Kontakt! — krzyknął nagle i ostro. — Odsuńcie się, ludzie! Skręcamy
kark staremu ptaszysku.
Trzy razy zapuszczali motor.
— Mam starego muła, panie — powiedział jakiś chłopek. — Ile pan
zapłaci za podciągnięcie?
Trzej obcy się nie uśmiechnęli. Kulawy zajęty był przymocowywaniem
drabinki do jednego ze skrzydeł.
— Co bujacie — powiedziała kobieta. — Nawet ten niski nie jest taki
głupi, żeby po tym schodzić.
Wtedy silnik zaskoczył. Dosłownie zmiótł z ziemi chłopczyka, który stał za
maszyną, i poniósł go jak piórko na bok. Przyglądaliśmy się, jak samolot
zakręca i toczy się w głąb pola lotniska.
— Przecież on wcale nie lata — odezwała się chłopka. —■ Pan Bóg dał mi
oczy, no nie? Widzę, że nie lata. Oszukano nas wszystkich.
— Poczekaj — odpowiedział inny głos. — On musi obrócić pod wiatr.
— A bo tu nie ma tyle samo wiatru co tam dalej? — upierała się kobieta.
Ale samolot poleciał. Obrócił się tyłem do tłumu, ogłuszył nas rykiem
silnika. Kiedy stał na wprost, nie wydawał się posuwać szybko, ale
widzieliśmy przecież odstęp pomiędzy kołami i ziemią. Leciał wolniutko,
raczej wisiał łagodnie nad ziemią, póki nie zobaczyliśmy, że poza nim i pod
nim drzewa i ziemia w szerokiej panoramie uciekają do tyłu z oszałamiającą
szybkością, potem samolot zadarł łeb i skoczył ku niebu z hałasem piły
tarczowej wrzynającej się w biały dębowy kloc.
— Nikogo w nim nie ma! — powiedziała chłopka. — Nikt mnie nie
przekona.
Trzeci mężczyzna, ten przystojny w czapce, usiadł za kierownicą
wynajętego samochodu. Znaliśmy wszyscy ten wóz: stary gruchot
wynajmowany przez właściciela każdemu, kto złożył dziesięciodolarową
kaucję. Mężczyzna poprowadził samochód na skraj lotniska, obrócił maską
do pasa startowego i czekał. Przenieśliśmy wzrok z powrotem na samolot,
który leciał już wysoko, zataczając łuk w naszym kierunku. Ktoś nagle
wykrzyknął przestraszonym, cieniutkim głosem:
— Patrzcie, na skrzydle! Widzicie?
— Nic nie ma na skrzydle — powiedziała chłopka. — Wcale w to nie
wierzę!
— Przecież widziałaś, jak wsiadali, no nie? — zapytał ją ktoś.
— Nic w to nie wierzę — upierała się kobieta.
Wstrzymaliśmy oddech. Powiedzieliśmy: „Aaaaaaaa.” Od
skrzydła samolotu oderwał się czarny punkcik. Widzieliśmy, że to jest
człowiek. I jakoś wiedzieliśmy, że ten samotny, maleńki spadający punkcik
jest żywym człowiekiem, takim samym jak my. Spadał. Zdawał się spadać
całymi latami, ale kiedy zatrzymał się nagle bez widocznej liny czy sznura,
był bliżej samolotu niż ostry jak pióro, delikatny koniuszek profilu skrzydła.
— To wcale nie człowiek! — wrzasnęła chłopka.
— Przecież dobrze wiesz — odparł mężczyzna. — Widziałaś, jak wsiadał.
— Nic mnie nie obchodzi, co widziałam! — krzyknęła kobieta. — Teraz
widzę, że to nie człowiek. Zabierz mnie natychmiast do domu!
Resztę wypadków trudno opisać. Nie dlatego, że tak mało widzieliśmy —
widzieliśmy przecież wszystko, co się zdarzyło — ale dlatego, że mieliśmy
zbyt mało doświadczenia, by wyciągać odpowiednie wnioski. Widzieliśmy
stary gruchot, ten wynajęty samochód, pędzący środkiem pola, pędzący
coraz szybciej, chyboczący się w styczniowym błocie, potem zagłuszył go ryk
samolotu i szybkość jego sprowadził do pozornego zera swoją szybkością.
Widzieliśmy zwisającą drabinkę i człowieka o twarzy rekina huśtającego się
na niej pod kadłubem pomalowanym na kolor śmierci. Koniec drabinki
przemknął nad dachem samochodu, na końcu drabinki wisiał kulawy, z
samochodu wychyliła się głowa w czapce, głowa przystojnego mężczyzny.
Dojeżdżali do końca pola, samolot leciał szybciej niż samochód, mijał go, nic
się nie zdarzyło.
— Słuchajcie! — wykrzyknął ktoś. — Oni z sobą rozmawiają!
Kapitan Warren powiedział nam potem, o czym oni rozmawiali. Dwaj
Żydzi kłócili się: mężczyzna z twarzą rekina na zwisającej drabince, podobnej
w tej chwili do sieci pa-
W.
Jęczej, drugi w samochodzie. Plot i koniec pola startowego zbliżały się
szybko.
— Jazda! — krzyczał mężczyzna z samochodu.
— Ile zapłacili?
— Skacz!
— Jeśli nie zapłacili setki, to nie skaczę.
Samolot wyjąc poszedł ostro w górę — pod nim zwisał ruchomy kształt na
sznurowej drabince. Samolot zatoczył dwa kręgi, mężczyzna w samochodzie
ponownie odjechał na skraj pola. Potem ruszył środkiem pasa startowego,
samolot zniżył się rycząc dziko jak piła tarczowa, ryk zmienił się w charkot,
gdy drabinka i uczepiony na niej człowiek zbliżyli się od tyłu do samochodu.
Znowu usłyszeliśmy dwa słabe głosy pokrzykujące do siebie. Było to
śmieszne i jednocześnie przerażające: głos płynący nieomal z powietrza,
mówiący o czymś, co dać może tylko ziemia i co posiada wartość wyłącznie
na ziemi.
— Ile zapłacili?
— Skacz!
— Co? Ile zapłacili?
— Nic. Skacz!
— Nic nie zapłacili? — Człowiek na drabince zajęczał rozdzierająco, głos
jego rozpływał się w pędzie. — Nic?
I znowu samolot nieodwołalnie przegonił samochód, zbliżył się do skraju
lotniska, do płotu, do długiej stodoły z gnijącym dachem. Nagle obróciliśmy
wzrok na kapitana Warrena. Używał słów, jakich nigdy jeszcze nie
słyszeliśmy w jego ustach.
— Trzyma drążek kolanami — mówił kapitan Warren. — Egzaltowany
bęcwał ludzkości; sacharyna i święty symbol wiecznego spoczynku.
Zapomnieliśmy o pilocie, człowieku, który nadal siedział w maszynie. Nie
siedział: widzieliśmy samolot zadarty łbem do góry, pilot stał prosto na
tylnym siedzeniu, wychylając się i grożąc obiema rękami człowiekowi na
drabince. Słyszeliśmy jego wrzask już wtedy, gdy wyprzedzał samochód.
— Nie skoczę! Nie skoczę! — Jeszcze krzyczał, kiedy samolot wystrzelił w
niebo. Widzieliśmy jego sylwetkę nad
długim dachem stodoły, coraz mniejszą rozwrzeszczaną sylwetkę, czarny
punkcik na tle błękitu. — Nie skoczę! Nie skoczę! — Przedtem, kiedy czarny
punkcik oderwał się od samolotu spadając, aby zatrzymać się na końcu
drabiny, wiedzieliśmy, że jest to żywy człowiek. Teraz, kiedy czarny punkcik
oderwał się od drabinki spadając, także wiedzieliśmy, że jest to żywy
człowiek, i wiedzieliśmy, że obecnie żadna drabinka nie zatrzyma jego
upadku. Spadał na tle chłodnego, pustego styczniowego nieba, póki nie
pochłonęła go stodoła. Nawet z miejsca, skąd patrzyliśmy, widać było żabie
rozcapierzenie jego rąk i nóg, jego wściekłość i zaciętość. W tłumie krzyknęła
kobieta, chociaż jej krzyk zabrzmiał słabo wśród ryku samolotu pnącego się
w niebo w potwornym rozdzierającym wyciu, a pod nim płynęła pusta
drabinka. Wycie motoru przypominało potężny jęk ulgi i rozpaczy.
IV

Kapitan Warren wyjaśnił nam szczegóły u fryzjera w so- I botę wieczorem.


I — Czy on naprawdę skoczył na stodołę? — spytaliśmy go.
— Tak. Nie myślał o tym, że się potłucze albo zabije. I Dlatego nawet się
nie potłukł. Był zbyt wściekły, zbyt się I spieszył, żeby się zemścić. Nie
potrafił doczekać się normal- I nego lądowania. Opatrzność wiedząc, jak
bardzo jest on I całą sprawą przejęty i że należy mu się sprawiedliwość, I
ustawiła na drodze jego upadku stodołę z gnijącym dachem. I Nawet nie
liczył na to, że trafi w stodołę. Gdyby na to I liczył i powierzył swoją wiarę
kosmicznym siłom wybie- I rając miejsce upadku, z pewnością by nie trafił w
stodołę I i zabił się.
Kulawy nie odniósł żadnych obrażeń oprócz sporego I mocno
krwawiącego zadrapania na twarzy, płaszcz rozdarł I mu się na plecach,
zupełnie jakby pęknięcie hełmu na tyle I głowy pobiegło dalej wzdłuż pleców.
Wyleciał ze stodoły,
I nim tam dobiegliśmy. Kulejąc wpadł między nas, twarz
miał pokrwawioną, machał rękami, z ramion zwisały mu strzępy płaszcza.
— Gdzie jest ten sekretarz? — spytał.
— Jaki sekretarz?
— Sekretarz Amerykańskiego Legionu. — Pokuśtykał dalej w głąb tłumu,
który zwartym kołem stał wokół trzech zemdlonych kobiet. —
Powiedzieliście, że dostanę sto dolarów za to, że skoczę na samochód,
płacimy za wynajęcie samochodu, a teraz byście chcieli...
— Dostał pan sześćdziesiąt dolarów — powiedział ktoś. Kulawy spojrzał na
niego.
— Sześćdziesiąt? Powiedziałem sto. Oszukiwaliście mnie, że jest sto
dolarów, a było tylko sześćdziesiąt. Chcieliście, żebym ryzykował życie za
sześćdziesiąt dolarów.
Samolot wylądował. Nikt z nas nie zdał sobie z tego sprawy, póki pilot nie
rzucił się nagle na kulawego. Szarpał nim, trzepnął nim o ziemię.
Odciągnęliśmy go, mocno trzymając. Musieliśmy z nim walczyć, siłować się,
gdyż gryzł, szarpał się, płakał, łzy ściekały mu po brudnej, nie ogolonej
twarzy. Podszedł kapitan Warren i chwycił pilota za ramię.
— Uspokój się! — powiedział. — Uspokój się!
Pilot opuścił ręce. Patrzył chwilę na kapitana Warrena, potem pochylił
głowę i usiadł na trawie w swoim cienkim, brudnym ubraniu, nie ogolony,
brudny, chudy, z oczyma chorego człowieka, załzawionymi.
— Odejdźcie — powiedział kapitan Warren. — Zostawcie go na chwilę w
spokoju.
Zostawiliśmy go i podeszliśmy do drugiego mężczyzny, tego, który kulał.
Ludzie podnieśli go z ziemi, on trzymał w wyciągniętych rękach dwie części
płaszcza i patrzał na ludzi. Potem spytał:
— Nie ma kto gumy do żucia?
Ktoś podał mu laskę gumy. Ktoś inny poczęstował papierosem.
— Dziękuję — powiedział kulawy. — Ja nie palę pieniędzy. Jeszcze ich
tyle nie mam. — Włożył do ust otrzymany kawałek gumy. — Chcieliście mnie
wykorzystać,
oszukać. Jesteście głupi, jeśli myśleliście, że będę ryzykował życie za
sześćdziesiąt dolarów.
— Dodajcie mu do stu — powiedział ktoś. — Macie moją część.
Kulawy nie obejrzał się.
— Dołóżcie do stu, a ja skoczę na samochód, jak zapowiedziałem na afiszu.
Gdzieś z tyłu przejmująco krzyknęła jakaś kobieta. Zaczęła się śmiać i
płakać jednocześnie.
— Nie! — mówiła śmiejąc się i płacząc. — Nie pozwólcie!... — Aż ją wreszcie
odprowadzono na bok.
Kulawy nawet wtedy się nie obrócił, dalej stał w miejscu. Otarł twarz
rękawem, spojrzał na pokrwawiony materiał. Podszedł do niego kapitan
Warren.
— Ile mu brak do stu? — spytał. Powiedzieli ile. Kapitan Warren wyjął z
kieszeni pieniądze i dał je kulawemu.
— Chcecie, żebym skoczył na samochód? — spytał kulawy.
— Nie — odparł Warren. — Zabieraj tego gruchota i zmiataj, póki czas.
— Nie, to nie — odpowiedział kulawy. — Mam świadków, że chciałem
skoczyć. — Ruszył się, zrobiliśmy mu przejście i patrzyliśmy, jak podchodzi
do samolotu w poszarpanych szczątkach płaszcza pętających mu się między
nogami. Samolot stał na murawie, silnik warczał. Trzeci mężczyzna siedział
już w samolocie. Przyglądaliśmy się, jak kulawy ze strasznym wyrazem
twarzy wdrapuje się za nim. Obaj patrzyli przed siebie.
Pilot zaczął podnosić się z ziemi. Koło niego stał Warren.
— Zgaś motor — powiedział Warren. — Idziesz ze mną do domu.
Pilot potrząsnął głową.
— Chyba polecimy. — Nie patrzył na Warrena. Potem wyciągnął rękę. —
No...
Warren nie przyjął ręki.
— Idziesz ze mną do domu — powtórzył.
— A kto zajmie się tym sukinsynem?
— Kto ma ochotę.
— Ja go jeszcze dostanę w łapy. Wytrząsnę z niego bebechy.
— Jock... — powiedział Warren.
— Nie — odparł pilot.
— Masz płaszcz?
— Oczywiście.
— Łżesz. — Warren zaczął zdejmować swój płaszcz.
— Nie — zaprotestował pilot. — Nie potrzebuję płaszcza. — Ruszył w
stronę samolotu. — Do zobaczenia — powiedział przez ramię. Widzieliśmy,
jak siadał na swoje miejsce, słyszeliśmy ożywione mruczenie motoru,
samolot ruszył z miejsca, minął nas już oderwany od ziemi. Pilot sztywno raz
machnął ręką. Obie głowy w przedniej kabinie nawet nie drgnęły. Potem
samolot zniknął, odgłos silnika umilkł.
Warren obrócił się ku nam.
— A co z tym samochodem?
— Dostałem dwadzieścia pięć centów, żeby go odwieźć do miasta —
powiedział chłopak.
— Umiesz prowadzić?
— Tak jest, proszę pana. Przecież go tutaj przyprowadziłem. To ja im
powiedziałem, gdzie go można wynająć.
— Temu, który skakał?
— Tak, proszę pana. — Chłopiec zezował trochę na boki. — Tylko że się
boję odstawiać tam wóz. Nie mógłby pan pojechać ze mną?
— Dlaczego się boisz?
— Ten gość nie zostawił żadnego zadatku, jak chciał pan Harris. On
powiedział panu Harrisowi, że może nie będzie używał wozu, ale jeśli będzie,
to zapłaci panu Harrisowi dwadzieścia dolarów zamiast dziesięciu, które pan
Harris chciał. I ten pan mi powiedział, żebym zabrał wóz i powiedział panu
Harrisowi, że on go nie używał. Ale ja nie wiem, czy pan Harris będzie
zadowolony. Może się będzie złościł.
Przełożył Jan Zakrzewski
Elly

Drewniana balustrada na skraju pionowej przepaści wyglądała jak dziecinna


zabawka. Towarzyszyła na małym odcinku wijącej się drodze, obejmując ją
białą linijką, przemknęła koło samochodu niby cieniutka wstążka i zniknęła
ucięta nożycami pędu.
Potem minęli tablicę, pierwszą tablicę — Mills City, 6 mil — i Elly
poruszona zaskakującą nieodwołalnością swojego czynu pomyślała: „Już
jesteśmy prawie na miejscu, już jest za późno!”, jednocześnie patrząc na
Paula, którego twarz widoczna była z profilu, gdyż wzrok wlepił w pędzącą
ku nim drogę, ręce trzymał na kierownicy. Odezwała się:
— Co mam zrobić, żebyś się ze mną ożenił, Paul? — myśląc jednocześnie:
„Kiedy wychodziliśmy z lasu, widział nas jakiś człowiek orzący pole. Widział
Paula z płaszczem samochodowym w ręku i widział, jak wsiadaliśmy do sa-
mochodu.” Pomyślała o tym obojętnie, nieomal jak o czymś niebyłym, gdyż
inna rzecz zaćmiewała tamte myśli. „Coś strasznego, o czym zupełnie
zapomniałam.” Błądziła spojrzeniem po szybko mijanych, coraz liczniejszych
tablicach, które pędziły ku nim, pędziły szybciej, szybciej. Mills City. „Coś
strasznego, zaraz sobie przypomnę!”, i odezwała się głośno: — Nic z tego,
prawda?
Paul nie odwrócił głowy.
— Nie — odparł. — Nic z tego.
I wtedy sobie przypomniała, o czym przestała pamiętać.
Babka, jej głuchota, jej zimne oczy, babka czeka w Mills City, czeka w cichej
rozpaczy. „Jakże mogłam o niej zapomnieć? Jakże mogłam! Jakże mogłam!”
Miała osiemnaście lat, mieszkała w Jefferson, dwieście mil stąd, z matką,
ojcem i babką, w sporawym domu. Dom miał wielką werandę obrośniętą
winem, które nie dopuszczało już światła. W jej mroku prawie co noc półle-
żała, półsiedziała z innym mężczyzną — początkowo z młodzikami i młodymi
mężczyznami z miasta, ale potem prawie z każdym, pod warunkiem, że
wyglądał porządnie, z każdym przybyszem do małego miasteczka czy prze-
jezdnym, którego udało jej się poznać bądź po kryjomu, bądź zgodnie z
wszelkimi formami. Nigdy wieczorami nie jeździła z nimi samochodem i
wreszcie wszyscy doszli do wniosku, że wiedzą dlaczego, chociaż z początku
mieli nadzieję i tracili ją dopiero, gdy zegar na wieży sądowej wybił
jedenastą. Wtedy, może po pięciu minutach, zaczynał się gorączkowy szept
(ta sama para przez poprzednią godzinę albo i więcej potrafiła nie odezwać
się słowem):
— Idź już.
— Nie, jeszcze nie.
— Idź. Musisz iść.
— Dlaczego?
— Dlatego. Jestem zmęczona. Chcę spać.
— Rozumiem. Tak daleko bez mamy. O to chodzi?
— Może. — W mroku była teraz zrównoważona, chłodna, nie ruszając się
z miejsca uciekała za barierę tajemnego śmiechu i mężczyzna odchodził, a
ona wracała do ciemnego domu, patrzyła na kwadrat światła w górnym
hallu, zupełnie się zmieniała. Znużona, krokiem nieomal starej kobiety
wchodziła po schodach, mijała otwarte drzwi oświetlonego pokoju, gdzie
siedziała babka, wyprostowana, z otwartą książką w rękach, obrócona
twarzą do hallu. I Elly przeważnie tam nie zaglądała, ale czasami, gdy za-
glądała, przez ułamek sekundy patrzyły sobie w oczy: zimne, przeszywające
spojrzenie starej kobiety krzyżowało się z czujnym spojrzeniem dziewczyny,
spojrzeniem zmęczonym; cała twarz i ciemne rozszerzone oczy wyrażały
bezsilną nienawiść. I zaraz szła dalej, wchodziła do swojego pokoju, chwilę
podpierała drzwi, słyszała pstryknięcie kontaktu w pokoju babki, często
szlochała cichutko, beznadziejnie, szepcząc: „Stara suka! Stara suka!” I
wszystko mijało. Rozbierała się, przyglądała odbiciu swojej twarzy w lustrze,
wargom już bez szminki, rozpłaszczonym (jak się jej zdawało),
wymiętoszonym i zmęczonym całowaniem. I myślała: „Mój Boże, po co ja to
robię? Co się ge mną dzieje?” Myślała, jak to następnego ranka będzie
musiała sta- Inąć przed starą kobietą, a na ustach zostaną ślady po-
przedniej nocy, ślady piekące bardziej niż skaleczenie, a w głowie uczucie
bezcelowości życia i pustki, uczucie silniejsze niż jakikolwiek gniew i
świadomość doznawanego upokorzenia.
Ale któregoś dnia w domu jednej z przyjaciółek poznała Paula de
Montigny. Kiedy się pożegnał, przyjaciółki zostały same. Spojrzały na siebie
spod przesłoniętych powiekami oczu, spokojnie jak dwaj floreciści przed
pojedynkiem.
— Więc on ci się podoba? — spytała przyjaciółka. — Dziwny masz gust.
— Kto mi się podoba? — spytała Elly. — Nie rozumiem,
o kim mówisz.
— O, nie wiesz! — powiedziała przyjaciółka. — Może nie zauważyłaś
nawet jego włosów, co? Jak czepeczek z włóczki. A jego wargi. Płaty słoniny
nieomal.
Elly spojrzała na nią uważnie.
— O czym ty mówisz? — spytała.
— O niczym — odparła przyjaciółka. Zerknęła w stronę hallu, potem zza
stanika wyjęła papierosa i zapaliła go. — Ja nic nie wiem, tylko tak
słyszałam. Słyszałam, że jego wuj zastrzelił raz człowieka, który go
publicznie oskarżył
o murzyńską krew.
— Kłamiesz — powiedziała Elly.
Przyjaciółka zaciągnęła się, wypuściła dym.
— Spytaj swojej babki. Musiała znać jego rodzinę. Mieszkała w Luizjanie,
prawda?
— No a ty? Przecież go zaprosiłaś do swojego domu?
— Ale się nie chowałam w garderobie, żeby go całować-.
— Może nie wiedziałaś, jak to zrobić. Albo nie mogłaś;
— Nie mogłam, twoja twarz mi przeszkadzała.
Jeszcze tego wieczoru Elly i Paul siedzieli na mrocznej,
Obrosłej winem werandzie. Ale o jedenastej Elly zaczęła okazywać
zniecierpliwienie i niepokój.
— Nie. Nie. Proszę, bardzo proszę!
— Pozwól! Czego się boisz?
— Boję się. Idź sobie, proszę!
— Jutro?
— Ani jutro, ani kiedy indziej.
— Jutro.
Tego wieczoru nie zajrzała w świetlny kwadrat do pokoju babki. I nie
podparła plecami swoich drzwi, żeby się wypłakać. Ale oddychała ciężko,
powtarzając głośno w lekkim podnieceniu:
— Murzyn, Murzyn! Ciekawa jestem, co ona by o tym powiedziała, gdyby
wiedziała.
Następnego popołudnia Paul przyszedł na werandę. Elly siedziała na
huśtawce, babka w fotelu opodal. Ęll.y wstała
i podeszła do Paula. "
— Po coś tu przyszedł? — spytała. — No, po co? — Potem się odwróciła, z
przeraźliwą jasnością zdała sobie sprawę, że jednak prowadzi go do starej
kobiety siedzącej prosto jak tyka, siedzącej bardzo prosto, nieubłaganie
surowej, siedzącej w tym samym tajemnym miejscu, gdzie Elly nawiedzały
wszystkie duchy wyszeptując słowa równie niezrozumiałe jak ich obecność.
Pochyliła się nisko, krzycząc:
— To jest pan de Montigny, babciu!
— Co?
— Pan de Montigny! Z Luizjany! — wrzasnęła i babka, nie ruszając z
miejsca stóp, gwałtownie cofnęła ciało jak wąż, który ma za chwilę ukąsić
ofiarę. To było po południu. A wieczorem Elly po raz pierwszy zdradziła
werandę. Leżała z Paulem w gęstych krzakach na trawniku; w zarośniętej,
zamkniętej ciemności czuła się zgubiona, krew jej wrzała nasycona
bezgraniczną rozpaczą i radosnym podnieceniem, i słodkim poczuciem
zemsty, i rozmawiała
2 sobą nieomal tak głośno jak z kimś obcym, chwiejąc się na skraju
całkowitej uległości: „Szkoda, że jej tu nie ma i że nie może widzieć. Szkoda,
że jej tu nie ma i że nie może widzieć!” Nagle — a nie słyszała przedtem
żadnego szmeru — ktoś, coś krzyknęło nad nią i Elly szarpnęła się,
odepchnęła od siebie Paula, babka stała tuż obok, tuż nad ich głowami.
Kiedy się zjawiła? Jak długo tu stała? Nie wiedzieli. Zjawiła się i stała, stała
milcząc, kiedy do nich docierał jej krzyk, kiedy Paul odchodził niespiesznie,
| Elly stała myśląc głupio: „Złapano mnie na grzechu, a przecież jeszcze nie
popełniłam grzechu.” Potem ocknęła się w swoim pokoju, stała oparta o
drzwi i uspokajała szybki oddech, słyszała odgłos kroków babki idącej po
schodach, czekała na wejście babki do pokoju ojca. Ale kroki starej kobiety
zamilkły przy jej drzwiach. Elly położyła się do łóżka, leżała nie rozebrana,
oddech jeszcze miała szybki, krew dalej głośno szumiała. „A więc dopiero
jutro — pomyślała. — Powie mu jutro rano.” Zwinęła się w kłębek,
przewracała z jednej strony łóżka na drugą. „Przecież jeszcze w ogóle nie
zgrzeszyłam. Nigdy — myślała z dziwnym żalem, chaotycznie. — Ona myśli,-
że zgrzeszyłam, i opowie wszystkim, że zgrzeszyłam, a ja jestem jeszcze
dziewicą. To ona doprowadziła mnie do tego, a w ostatniej chwili
przeszkodziła.” A potem obudziła się, kiedy słońce zaczęło ją razić w oczy,
spała całą noc w sukience. „A więc to stanie się. dziś — pomyślała tępo. —
Boże! Jak ja mogłam, jak mogłam! Ja nie chcę żadnego mężczyzny, nic nie
chcę.”
Siedziała już przy stole, gdy ojciec zszedł na śniadanie. Nie odzywał się,
najwidoczniej nic nie wiedział. „Może poskarżyła tylko matce?” Ale po chwili
zeszła matka, zeszła na dół i też wyjechała do miasta nic nie mówiąc. „Więc
im jeszcze nie powiedziała” — pomyślała Elly wchodząc po schodach. Drzwi
do pokoju babki były zamknięte. Otworzyła je. Stara kobieta' siedziała na
łóżku i czytała gazetę, podniosła oczy na Elly, zimne, nieruchome, oczy nie
do przebłagania, a Elly krzyczała w pustym domu:
— Co mam robić w tym trupim beznadziejnym mieście?!
Ja chćę praćować! Nie mógę siedzieć bezczynnie. Znajdźcie mi jakąś robotę,
wszystko mi jedno co, gdziekolwiek, żeby to tylko było daleko stąd, żebym
nigdy więcej nie słyszała nazwy tego miasta! — Nosiła imię babki, Ailanthia,
chociaż babka nie słyszała swego imienia ani imienia wnuczki, ani żadnego
innego imienia od piętnastu lat, nie słyszała nic z wyjątkiem słów
wykrzykiwanych do niej co najmniej tak głośno, jak Elly teraz krzyczała: —
Wczoraj wieczorem nic się nie zdarzyło! Musisz mi uwierzyć! Nic się nie
zdarzyło. A gdyby się zdarzyło, to miałabym wreszcie coś, miałabym coś... —
Babka spoglądała na nią zimnym, nieruchomym, martwym wzrokiem,
którego nie sposób uniknąć, wzrokiem ludzi głuchych. — Dobrze! —
krzyczała Elly. — Wyjdę za mąż! Będziesz wtedy zadowolona?
Tego popołudnia spotkała się z Paulem w mieście.
— Wszystko w porządku po wczorajszym wieczorze? — spytał. — Czy
oni?...
— Nie, Paul. Ożeń się ze mną. — Siedzieli w głębi drogerii, częściowo
przesłonięci kontuarem, zza którego sprzedawano lekarstwa, ale w każdej
chwili ktoś mógł tu przyjść. Przytuliła się do niego, twarz miała bladą, ścią-
gniętą, umalowane usta podobne do krwawej blizny. — Ożeń się ze mną.
Inaczej będzie za późno, Paul!
— Ja się nie żenię z każdą, z którą sypiam — odpowiedział. — No,
uspokój się.
Wtuliła się w niego, nabrzmiała obietnicą. Krtań miała ściśniętą, mówiła
namiętnym szeptem:
— Wczoraj wieczorem prawie się stało. Jeśli się ze mną ożenisz, to się
zgodzę.
— Zgodzisz się, co? Przedtem czy potem?
— Kiedy będziesz chciał.
— Niestety — odparł.
— Nawet jeśli zgodzę się teraz?
— Uspokój się. Weź się w garść.
—Nie wierzę ci, że nie chcesz. Nie mogę ci wierzyć.
A boję się sprawdzić. — Zaczęła płakać. Mówiła cichym
głosem, w którym wzbierało podniecenie.
— Przestań mówię ci.
— Już dobrze, przestałam. Więc nie chcesz? Bo będzie za późno.
— Nie, ja się nie żenię, nie chcę się żenić, powiedziałem ci.
— Dobrze, więc do widzenia. Na zawsze.
— Może być. Twoja wola. Skoro tak chcesz. Ale jeśli mam się jeszcze z
tobą spotkać, to bądź przygotowana. Oczywiście bez żadnej żeniaczki. I
następnym razem bez widowni, dopilnuj tego.
— Nie będzie następnego razu — powiedziała Elly.
Nazajutrz wyjechał. Po tygodniu ogłoszono jej zaręczyny z młodym
człowiekiem, którego znała od dzieciństwa. Był zastępcą kasjera w banku.
Mówiono o nim, że któregoś dnia zostanie dyrektorem. Poważny, trzeźwo
patrzący na życie młodzieniec o nieskazitelnym charakterze i zwyczajach,
mniej więcej od roku przychodził do jej domu składając formalne,
kurtuazyjne wizyty, co niedzielę wieczorem jadał kolację z rodziną, a kiedy
do miasteczka zawitała niekiedy wędrowna trupa artystyczna, zawsze kupo-
wał bilety dla siebie, Elly i jej matki. Nawet po ogłoszeniu zaręczyn nie
siadywał z Elly na ocienionej huśtawce, być może nie domyślał się, że
kiedykolwiek ktoś na niej siadywał po zmroku. Teraz wieczorami weranda
była pusta, mijały jedne po drugich monotonne, śmiertelnie nudne dni,
otępiałe dni, Elly płakała troszkę po nocach, chociaż nieczęsto; czasami
oglądała odbicie swoich warg w lustrze i też płakała, z rezygnacją i cichą
rozpaczą. „W każdym razie mam teraz spokój — myślała. — Reszta mojego
martwego życia minie tak spokojnie, jakbym ja sama była martwa.”
Ale któregoś dnia, bez ostrzeżenia — czyżby wyraz nagłej kapitulacji czy
zawieszenie broni? — babka wyjechała z wizytą do syna w Mills City; po jej
odjeździe dom zrobił się większy i jeszcze bardziej pusty niż przedtem, jakby
babka była w istocie jedyną żyjącą w nim osobą. Co dzień przychodziły teraz
do domu kobiety i szyły suknię ślubną, ale dla Elly świat dalej nie miał celu i
sensu, w bezmyślnym śnie chodziła po pustych pokojach, od
okna do okna, oglądała ściany i widoki zbyt znane i zbyt spokojne, aby
mogły jeszcze bardziej pogłębić jej smutek. Po wiele długich godzin
wystawała w oknie sypialni matki, wlepiając wzrok w delikatne, wolno
pełzające łapki kle- matisu, który piął się na dach, przelewał nad werandę,
towarzyszył wzbierającemu latu. W ten sposób minęły dwa miesiące, do
ślubu zostało trzy tygodnie, aż któregoś dnia matka powiedziała:
— Babka chce wrócić do domu w niedzielę. Pojedź z Filipem do Mills
City, zostaniecie na noc u wuja i w niedzielę przywieziecie babkę.
W pięć minut po tej rozmowie Elly stała przed lustrem i przyglądała się
swojemu odbiciu tak, jakby przyglądała się komuś, kto przed chwilą uniknął
śmiertelnego wypadku. „Boże — myślała. — Co ja chciałam zrobić? Co ja
chciałam zrobić?!”
W ciągu godziny połączyła, się telefonicznie z Paulem, wyszła w tym celu
z domu zachowując te środki ostrożności, na jakie pozwalał pośpiech.
— W sobotę rano? — spytał.
— Tak, powiem mamie, że Fi... że on chce wyjechać wcześnie, o świcie.
Nie poznają ciebie ani samochodu. Będę czekała, od razu pojedziemy.
— Dobrze. — Słyszała brzęczenie drutów i szum dzielącej ich odległości;
czuła ulgę, podniecenie.
— Ale wiesz, co oznacza mój powrót? Pamiętasz, co ci powiedziałem?
— Nie boję się. W dalszym ciągu ci nie wierzę, że się nie chcesz ożenić,
ale już się nie boję zaryzykować.
Znowu słyszała szum odległości.
— Nie ożenię się z tobą, Elly!
— Dobrze, kochany. Mówię ci, że się nie boję zaryzykować. O świcie.
Będę czekała.
Pobiegła do banku. Po paru minutach Filip mógł zostawić robotę i
podejść do Elly; Elly czekała z twarzą ściągniętą i bladą pod szminką, z
oczami błyszczącymi, z twardym wzrokiem.
— Musisz coś dla mnie zrobić. Ciężko mi o to prosić
i przypuszczam, że tobie będzie ciężko na to się zgodzić.
— Ależ dla ciebie zrobię wszystko. O co ci chodzi?
—■ Babka wraca do domu w niedzielę. Matka chce, żebyśmy pojechali w
sobotę i przywieźli ją.
— Dobrze. Mogę się zwolnić w sobotę.
— Tak. Ale widzisz... to nie takie proste, ja nie chcę, żebyś jechał.
— Nie chcesz, żebym jechał?... — Spojrzał na jej rozognioną, wymęczoną
twarz. — Chcesz jechać sama?
Nie odpowiedziała obserwując go, nagle podeszła o krok i wtuliła się w jego
ramię ruchem wprawnym, nieomal mechanicznym. Ujęła jego rękę i założyła
ją sobie na plecy.
— Aha, rozumiem — powiedział. — Chcesz jechać z kim innym.
— Tak. Nie mogę ci nic więcej teraz powiedzieć. Ale później wszystko
wytłumaczę. Matka nigdy by nie zrozumiała. Nie pozwoli mi jechać, jeśli nie
będzie myślała, że to ty.
— Rozumiem. — Ręka jego spoczywała na jej ramieniu martwo;
podtrzymywała ją. — Chcesz jechać z innym mężczyzną.
Roześmiała się krótko, stłumionym śmiechem.
— Nie bądź śmieszny. Owszem, jest wśród nich mężczyzna. Nie znasz tego
towarzystwa i ja już ich nie zobaczę przed ślubem. Ale matka by nie
zrozumiała. Dlatego proszę o to ciebie. Zrobisz to dla mnie?
— Dobrze. Zrobię. Gdybyśmy nie mogli sobie ufać, nasze małżeństwo nie
miałoby sensu.
— Tak. Musimy sobie ufać. — Puściła jego dłoń. Spojrzała na niego
pytająco, uważnie, z zimną i dziwną pogardą. — I dasz do zrozumienia
matce... że jedziesz ze mną.
.— Możesz mi ufać. Wiesz o tym chyba.
— Tak. Jestem pewna, że mogę ci ufać. — Wyciągnęła rękę. — Do
zobaczenia.
— Do zobaczenia?
Pochyliła się ku niemu. Pocałowała go.
— Uważaj — powiedział. — Ktoś może...
— Tak. Do widzenia więc. Wytłumaczę kiedyś. — Cofnęła się, spojrzała na
niego pytająco, opanowana już innymi myślami. — Mam nadzieję, że nie
sprawię ci nigdy więcej podobnych kłopotów. Może tyle będzie przynajmniej
korzyści | tego dzisiejszego kłopotu. Do widzenia.
To było w czwartek po południu. W sobotę rano, o wschodzie, kiedy Paul
zatrzymał samochód przed ciemnym domem, Elly pojawiła się natychmiast,
jakby znikąd, od razu się pojawiła, przebiegła przez trawnik, wskoczyła do
samochodu, nim on zdążył wysiąść i otworzyć jej drzwi, wtopiła się w
siedzenie, pochyliła do przodu zniecierpliwiona, rozgorączkowana w swojej
ucieczce jak szczute dzikie zwierzę.
— Spiesz się, spiesz, jedźmy!
Ale on przetrzymał wóz jeszcze chwilę.
— Pamiętasz, co ci mówiłem o naszym następnym spotkaniu?
— Pamiętam, pamiętam. I ja ci mówiłam, że już się nie boję ryzykować.
Spiesz się, jedźmy!
I potem, w dziesięć godzin później, gdy zaczęli mijać tablice Mills City, tablice
coraz częstsze, obwieszczające nieodwołalność tego, co się stało, Elly
powiedziała:
— Więc się ze mną nie ożenisz? Nie ożenisz się?
— Już ci to wiele razy mówiłem.
— Mówiłeś, ale ci nie wierzyłam. Nie uwierzyłam ci. Myślałam, że kiedy ja...
że potem... Ale widzę, że nie ma
o czym mówić. Prawda? Nie ma o czym mówić?
— Nie.
— Nie — powtórzyła. I zaczęła się śmiać, śmiała się coraz głośniej.
— Elly — powiedział. — Przestań!
— Dobrze, już przestaję. Tylko właśnie przypomniała mi się moja babka.
Zupełnie o niej zapomniałam.
Stając na zakręcie schodów Elly usłyszała głosy Paula, ciotki i wuja,
rozmawiających w saloniku na dole. Elly stała nieruchoma, zastygła w
myślach, dziewicza, jakby pozowała, jakby na sekundę umknęła tam, gdzie
się zapomina, skąd się przychodzi i dokąd ma się zamiar iść dalej. I kiedy
zegar w hallu wybił godzinę jedenastą, Elly drgnę-
la. Cicho podeszła pod di-zwi pokoju kuzynki, p któryiri miała spać tej nocy,
otworzyła je. Babka siedziała w niskim fotelu koło toaletki zarzuconej
drobiazgami i pamiątkami młodej dziewczyny —. buteleczki, flakoniki,
puszki do pudru, fotografie, rząd karnetów balowych zatkniętych za ramę
lustra. Elly stanęła i patrzyły sobie przez długą chwilę w oczy, wreszcie stara
kobieta odezwała się:
— Nie wystarczy ci oszukiwanie rodziców i przyjaciół, musisz jeszcze
sprowadzać czarnego pod dach mojego syna?
— Babciu! — powiedziała Elly.
— Każesz mi jeść przy jednym stole z Murzynem!
— Babciu! — wykrzyknęła Elly cieniutkim szeptem, twarz jej poszarzała i
wykrzywiła się w bolesnym skurczu. Słuchała. Kroki, głosy zbliżały się po
schodach, głosy jej ciotki i Paula. — Cicho! — krzyknęła Elly. — Cicho!
— Co? Coś powiedziała?
Elly podbiegła do fotela, pochyliła się i zakryła dłonią cienkie, bezkrwiste
wargi. Dwie pary oczu, jedna w otchłani gorącej rozpaczy, druga w otchłani
zimnej złości, wpatrywały się w siebie poprzez dłoń; kroki i głosy minęły
drzwi, ucichły. Elly odjęła palce od twarzy babki. Z rzędu karnetów balowych
za ramą lustra wyrwała karton z maleńkim bezsensownym ołówkiem na
jedwabnym sznureczku. Napisała na odwrocie: „On nie jest Murzynem.
Skończył Wirginijski Uniwersytet, Harvard, i był wszędzie.”
Babka przeczytała. Podniosła głowę.
— Mogę zrozumieć Harvard, ale nie Wirginię. Jeśli ci mało dowodów,
spójrz na jego włosy, na jego paznokcie. Ja wiem dobrze. Znam to nazwisko,
które jego rodzina nosi od czterech pokoleń. — Zwróciła karnet. — Nie będę
spała pod jednym dachem z tym człowiekiem.
Elly wzięła drugi karnet i bazgrała na nim szybko: „On tu zostanie. Jest
moim gościem. Zaprosiłam go. Czy chciałabyś, żeby twoja wnuczka
wyrzuciła z domu gościa? Ty byś nawet psa nie wyrzuciła.”
Babka przeczytała. Siedziała trzymając karnet w ręku.
— On mnie nie będzie odwoził do Jefferson. Nie postawię nogi w jego
samochodzie, ty również nie. Wrócimy
do domu pociągiem. Nikt z mojej rodziny nie będzie z nim więcej jeździł.
Elly porwała następny karnet i nerwowo, ■ szybko pisała: „Ja będę. Nie
możesz mi zabronić. Tylko spróbuj.”
Babka przeczytała. Spojrzała na Elly. Paliły się spojrzeniami, przebijały.
— Wtedy powiem wszystko twojemu ojcu.
■ Elly już znowu pisała, podsunęła babce pod nos karnet, nieomal gdy
ołówek jeszcze pisał, i tym samym ruchem usiłowała wyrwać karnet z
powrotem. Ale babka chwyciła go już za róg, obie kobiety paliły się
spojrzeniami, karnet łączył je jak najdziwniejsza pępowina.
— Puść! — krzyczała Elly. — Puść to!
— Daj — mówiła babka.
— Puść! — szeptała Elly, słabo wyrywając karnet, wykręcając go. —
Omyliłam się. Ja... — Zadziwiająco pewnym ruchem babka odgięła karnet, w
chwili gdy Elly już go miała wyrwać.
— Aa — powiedziała i głośno odczytała: — „To mu powiedz. Co ty wiesz!” A,
nie skończyłaś, rozumiem. Więc co ja wiem?
— Wiele rzeczy — powiedziała Elly. I zaczęła głośno syczeć: — Ze poszliśmy
w krzaki i siedzieliśmy tam dwie go- godziny. Powiedz mu to!
Babka starannie złożyła karnet. Wstała nic nie mówiąc.
— Babciu! — krzyknęła Elly.
— Podaj mi laskę — rozkazała babka. — Stoi pod ścianą.
Babka wyszła, Elly zamknęła drzwi na zatrzask i wróciła na środek
pokoju. Była już spokojna wyjmując z szafy szlafrok kuzynki, rozebrała się
powoli, chwilami szeroko ziewając.
— Boże, jaka jestem zmęczona! — powiedziała z głośnym ziewnięciem.
Usiadła przed toaletką i zrobiła sobie manicure przyborami kuzynki. Na
toaletce stał mały budzik z kości słoniowej. Od czasu do czasu rzucała na
niego okiem.
Potem zegar w hallu wybił dwunastą. Chwilę jeszcze siedziała podparłszy
głowę wymanicurowanymi palcami,
wsłuchując się w ostatnie uderzenia zegara. PotśnA spojrzała na budzik z
kości słoniowej. „Wolałabym przez ciebie nie gonić za pociągiem” —
pomyślała. Kiedy patrzyła w tarczę budzika, na jej twarz zaczęła powracać
maskowana rozpacz, ta sama co po południu. Podeszła do drzwi i zagłębiła
się w ciemny hall. Stała w ciemnościach boso, głowę opuściła, siąkała
cichuteńko z dziecięcym zdziwieniem nad złym losem. „Wszystko jest
przeciwko mnie — myślała. — Wszystko.” Bezszelestnie stawiała bose stopy,
ręce wyciągnęła przed siebie. Czuła, jak od wysiłku przebijania wzrokiem
ciemności palą ją oczy. W łazience zamknęła za sobą drzwi. Pośpiech i
potrzeba szybkiego działania pulsowały w skroniach: podbiegła do ściany, za
którą znajdował się pokój gościnny, osłoniła usta dłońmi i szepnęła w
ścianę: „Paul! Paul!” Wstrzymała oddech, gdy |jej szept zanikał, rozpływał
się w chłodnym tynku. Schyliła się niezdarnie w pożyczonym szlafroku, jej
ślepe oczy zalewała bezdenna rozpacz. Pobiegła do ubikacji, wymacała kran
rezerwuaru i uregulowała skapywanie wody do cichego szmeru. Potem
stanęła w otwartych drzwiach. Zegar na parterze wybił pół godziny. Stała
nieruchomo, drżąc lekko jakby z zimna; wybiła pierwsza.
Usłyszała kroki Paula natychmiast, gdy wyszedł z gościn- I nego pokoju.
Słyszała kroki Paula idącego przez hall, sły- I szała wędrówkę palców
szukających kontaktu. Kiedy za- I palił światło, uświadomiła sobie, że przez
cały czas miała I zamknięte oczy.
— Co tu robisz?. — spytał Paul. Miał na sobie piżamę I jej wuja. — Co
znowu!...
— Zamknij drzwi — szepnęła.
■— Akurat. Jesteś szalona. Zwariowałaś.
— Paul! — przylgnęła do niego, jakby się bała, że on I ucieknie.
Zamknęła za nim drzwi, palcami szukała zatrza- I sku. Chwycił ją za
przegub.
— Wypuść mnie — szepnął.
Oparła się o niego całym ciężarem ciała, kurczowo wcze- I piona w jego
piżamę. Oczy miała rozszerzone nieprzytom- I nym strachem.
H Ona jJÓwie ojcu. Óna jutro £owie ójcti. — Między słowami szeptu woda
spływała z cichym jednostajnym szumem.
— O czym powie? Co ona wie?
— Obejmij mnie, Paul!
— Ani mi się śni. Chodźmy. Chodźmy stąd.
— Ona powie. Tylko ty możesz mi pomóc. Ty możesz ją powstrzymać.
— Ja? W jaki sposób? Puść mnie, chcę iść.
— Ona powie, ale wtedy to już nie będzie miało znaczenia. Obiecaj mi,
Paul, obiecaj, że to zrobisz.
— Że się z tobą ożenię? O tym mówisz? Powiedziałem ci już wczoraj, że się
nie ożenię. Wypuść mnie, mówię ci...
— Dobrze, już dobrze. — Mówiła namiętnym szeptem. — Teraz już wierzę,
wiem, że się ze mną nie ożenisz. Z początku nie wierzyłam, ale teraz wiem.
— Tuliła się do niego, przylgnęła do niego włosami, całym ciałem, namiętna,
kusząca. — Nie będziesz musiał się ze mną żenić. Tylko zrób to, o co cię
proszę.
— Co?
— Słuchaj. Pamiętasz białą balustradę przy drodze, tam gdzie jest głęboka
przepaść? Jeśli samochód uderzy w balustradę, to...
— To co?
— Słuchaj, ty i ona będziecie w samochodzie. Ona nie będzie wiedziała,
nie zdąży nawet pomyśleć. Balustrada jest spróchniała, nie zatrzyma
samochodu, wszyscy powiedzą, że to wypadek. Babka jest stara. Nie
potrzeba wiele, sam wstrząs ją zabije, a ty jesteś młody i tobie nic się nie...
Paul! Paul! — mówiła coraz wolniej, coraz słabiej, głos zamierał, dźwięki
drżały w konającym rytmie rozpaczy. Patrzył na jej trupią twarz, w jej oczy
pełne łez obłędnego strachu i pełne obietnicy rozkoszy. — Paul!
— A ty wtedy gdzie będziesz? — Nie drgnęła nawet, twarz jej
przypominała twarz lunatyczki. — Aa, rozumiem. Wrócisz do domu
pociągiem, tak?
— Paul! — szepnęła przeciągłym, zamierającym szeptem. — Paul!
Gdy ją chciał uderzyć, jego dłoń, jakby odmawiając własnowolnie
wykonania decyzji, rozwarła się i musnęła jej twarz długim, nieomal
pieszczotliwym ruchem. Po raz drugi, chwytając ją drugą ręką za kark,
usiłował wymierzyć cios. I znowu dłoń odmówiła posłuszeństwa. Odepchnął
Elly od siebie, upadła na ścianę. Zamilkły jego kroki i ciszę przerywał tylko
szmer wody. Zegar na parterze wybił drugą. Elly dźwignęła się z ziemi,
zakręciła kran w ubikacji.
Ale szmer wody słychać było dalej. Krople dalej zdawały się skapywać w
ciszę, w której Elly leżała wyciągnięta na łóżku i nie spała, nawet o niczym
nie myślała. Woda skapywała dalej i podczas śniadania, kiedy Elly siedziała
przy stole z zamrożonym grymasem na piekącej twarzy, woda skapywała i
podczas odjazdu, gdy babka siadała między nią a Paulem na jedynym
siedzeniu auta. Nawet odgłos motoru nie potrafił zagłuszyć szumu wody,
póki Elly nie zdała sobie nagle sprawy, że to nie woda szumi, a znaki
drogowe mijane w pędzie. „Pamiętam. Ten pamiętam i tamten też. Jeszcze
dwie mile. Poczekam do następnego i wtedy... Teraz! Teraz.”
— Paul — odezwała się. Nawet na nią nie spojrzał. — Paul, ożenisz się ze
mną?
— Nie. — I ona też nie spojrzała w jego twarz. Patrzyła na jego dłonie
zaciśnięte na kierownicy i lekko nią manewrujące.
Babka siedziała pośrodku, wyprostowana, sztywna w archaicznym
czarnym czepku, wpatrzona przed siebie; przypominała sylwetkę wyciętą z
pergaminu.
— Pytam cię ostatni raz, Paul. Potem już będzie za późno. Mówię ci, że
będzie za późno. Paul... Paul?
— Nie, nie ożenię się z tobą. Ty mnie nie kochasz. I ja ciebie nie kocham.
Nigdy nie mówiliśmy, że się kochamy.
— Co to szkodzi? Niech będzie bez miłości. Ożenisz się ze mną bez
miłości? Pamiętaj, może być za późno!
— Nie, nie ożenię się.
— Ale dlaczego? Dlaczego, Paul? — Nie odpowiedział. Samochód pędził.
Minęli następny znak, pierwszy, który
zauważyła jadąc do Mills City. Pomyślała spokojnie: „Już prawie tam
jesteśmy, to następny zakręt.” A głośno powiedziała poprzez głuchotę starej
kobiety siedzącej między nimi: — Dlaczego nie, Paul? Jeśli to sprawa tej krwi
murzyńskiej, to ja w to nie wierzę. I nic mnie to nie obchodzi. — „Tak —
pomyślała — ten zakręt.” Droga prowadziła w dół, prosto na zakręt. Oparła
się i wtedy zobaczyła, że babka na nią patrzy. Ale nie próbowała teraz
maskować twarzy ani oczu, tak samo jak nie próbowałaby zmieniać głosu: —
A przypuśćmy, że jestem w ciąży i będę miała dziecko?
— No to co? Teraz nic na to nie poradzę. Powinnaś była
o tym wcześniej pomyśleć. I pamiętaj, żeś to ty mi kazała przyjechać. Ja cię
nie prosiłem.
— Tak, ty nie prosiłeś. Ja ciebie prosiłam. Ja ciebie zmusiłam. I pytam
ostatni raz: ożenisz się? Mów szybko!
— Nie.
— Trudno — odparła. Siedziała oparta, droga zdawała się nagle stawać
dęba, by nie runąć w przepaść, biała balustrada migała. Elly odrzucając
płaszcz widziała twarz babki obróconą ku niej. Rzuciła się ponad kolanami
babki, spojrzały sobie w oczy — znużona, doprowadzona do ostateczności
dziewczyna i stara kobieta, której słuch od dawna nie łowił już nic, ale której
oczom nic nie umykało — przez głęboki ułamek sekundy rozpaczliwego
ultimatum i nieodwołalnej odmowy. — Więc giń! — krzyknęła w twarz starej
kobiety. — Giń! — krzyknęła chwytając za kierownicę. Paul usiłował ją
odepchnąć, ale wpakowała łokieć w szprychy kierownicy, oparła się o nią
całym ciężarem leżąc w poprzek kolan babki, utrzymała kierownicę, nawet
gdy Paul uderzył ją pięścią w usta. — Och! — krzyknęła. — Tyś mnie
uderzył! Uderzyłeś mnie! — Samochód przebił balustradę, uwolnił Elly, tak
że przez chwilę lekko spoczywała na piersi Paula jak zrywający się do lotu
ptak, usta miała otwarte, oczy okrągłe z oburzenia i zdumienia. — Tyś mnie
uderzył! — jęczała płaczliwie. A potem leciała już sama, zupełnie sama w
spokojnej ciszy podobnej do próżni. Twarz Paula, babka, samochód
zniknęły, przestały istnieć jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Równolegle do niej pędziły połamane
pręty balustrady, przemknęły za skraj przepaści, gdzie szeptał kurz wzdęty
jak dziecinny balonik, ulatujący w milczeniu ku niebu.
Gdzieś nad głową przemknęło i oddaliło się mruczenie motoru, długi wizg
opon na żwirze, potem wiatr westchnął między drzewami, pomknął skrajem
przepaści na tle nieba. Na jednym z głazów leżał samochód, roztrzaskany,
niepodobny do niczego, Elly siedziała wśród rozbitego szkła wpatrując się
tępo w samochód.
— Coś się stało! — jęknęła. — On mnie uderzył. A teraz oni nie żyją, ja
jestem ranna i nikt do mnie nie przyjdzie. — Pojękiwała cicho, chlipała. Z
niesłychanym zdumieniem podniosła dłoń. Dłoń była czerwona i mokra. Sie-
działa szlochając cichutko, oglądając niemądrze dłoń. — Pełno w niej
odłamków szkła, nawet ich nie mogę dojrzeć — zaszlochała wpatrzona w
dłoń, ciepła krew spływała powoli na spódnicę. Nad głową usłyszała znowu
wizg opon na żwirze, wizg zamarł. Podniosła głowę. — Przejechał! —
zaszlochała. — Nawet nikt się nie zatrzyma, żeby zobaczyć, czy nie jestem
ranna.
Przełożył Jan Zakrzewski
Wuj Willy

«Ariem, co powiedzieli. Powiedzieli, że ja wcale nie uciekłem z domu, ale


zostałem porwany przez szaleńca-wariata i jeśli ja bym go pierwszy nie zabił,
to on by mnie zabił w ciągu następnego tygodnia. Gdyby powiedzieli, że
kobiety, dobre kobiety z Jefferson, wypędziły wuja Willy z miasta i ja za nim
pojechałem, i zrobiłem to, co zrobiłem, bo wiedziałem, że wuj Willy jest już
wykończony i że gdyby go złapali tym razem, to już na zawsze i na dobre,
gdyby tak powiedzieli, to mieliby rację. Bo ja wcale nie zostałem porwany i
wuj Willy wcale nie jest wariatem, nawet nie zwariował po tym wszystkim,
jak mu tak nadokuczali. Nie musiałem wcale jechać; wcale nie musiałem
jechać, a wuj Willy nic musiał mnie zapraszać, bo wiedział, że ja i tak | nim
pojadę. Pojechałem, bo wuj Willy jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego
znam, bo nawet kobiety nie mor gły go pokonać, bo wbrew nim on tak jakoś
ułożył sobie życie, że do końca czerpał z niego radość i umarł robiąc to, co go
najbardziej cieszyło i co mu dawało największe zadowolenie, i ja przy nim
byłem, żeby mu pomagać. A to jest coś, czego większość mężczyzn, a nawet i
większość kobiet, nigdy nie osiągnie, nawet kobiet z radością pakujących
nosy do spraw, które ich nie powinny obchodzić.
On nie był niczyim wujem, ale my wszyscy, a i dorośli też, nazywaliśmy
go wujem Willy i tak o nim myśleliśmy. Nie miał tutaj rodziny poza jedną
siostrą, która wyszła za mąż za milionera i wyjechała do Teksasu. Mieszkał
na skra
ju miasta w starym czyściutkim białym domku, gdzie się urodził, mieszkał
sam ze starym czarnuchem, który się nazywał Job Wylie i był od niego
jeszcze starszy, gotował mu i pilnował domu, i był na posyłki w aptece, którą
założył ojciec wuja Willy i którą wuj Willy prowadził sam bez żadnej pomocy
oprócz Joba; i widywaliśmy go często przez całe dwanaście czy czternaście
lat (szczeniackie nasze lata); był morfinistą. Lubiliśmy chodzić do jego apte-
ki, bo było tam zawsze chłodno i mroczno, i tak jakoś cicho, okna nigdy nie
były myte; wuj Willy tłumaczył, że dzięki temu nie potrzebuje dekorować
witryn, bo i tak przez brudne szyby nikt nic nie zobaczy, a gorąco też się nie
dostanie. Jego klientami byli tylko ludzie ze wsi, którzy przychodzili
kupować gotowe specyfiki, opieczętowane, z etykietą fabryczną, i czarnuchy
kupujące karty i kości do gry, i nikt od czterdziestu lat nie przyniósł mu
recepty, i rzadko kto prosił o wodę sodową, bo to stary Job mył szklanki,
nalewał syrop i robił lody, od kiedy ojciec wuja I Willy otworzył interes w
roku osiemset pięćdziesiątym I którymś, a stary Job już niedowidział,
chociaż papa mówił, I że on chyba nie bierze narkotyków, więc pewno stracił
I wzrok od wdychania dzień i noc powietrza, które wuj Willy wydychał.
Ale nam lody smakowały, zwłaszcza kiedy wracaliśmy zgrzani po grze w
piłkę. Mieliśmy trzydrużynową ligę w mieście i wuj Willy fundował nagrody,
piłki, maski ochronne albo kije do baseballu, na każdy mecz kupował
nagrody, chociaż nigdy nie przychodził oglądać, jak gramy, tylko po
spotkaniu obie drużyny, a czasami nawet i trzecia, przychodziły do apteki i
wtedy zwycięska drużyna otrzymywała nagrodę. I jedliśmy wtedy lody, a po-
tem wchodziliśmy za kontuar, gdzie przyrządzało się lekarstwa, i
patrzyliśmy, jak wuj Willy zapala małą spirytusową maszynkę, napełnia
strzykawkę, podwija rękaw, obnaża pole niebieskich punkcików
rozpoczynających się od łokcia i pokrywających rękę aż do skraju
zawiniętego rękawa koszuli. A potem była niedziela i czekaliśmy przed
naszymi domami, kiedy będzie przechodził, i dołączaliśmy
do niego, i już razem szliśmy do niedzielnej szkoły, wuj Willy z nami; siedział
w tej samej klasie co i my, siedział cicho, a myśmy głośno czytali. Pan
Barbour z niedzielnej szkoły nigdy go nie wywoływał. Po lekcji
rozmawialiśmy
o baseballu, póki nie zadzwonił dzwonek na drugą lekcję; wuj Willy nic nie
mówił, siedział sobie cichutko, w czystej koszuli, bez krawata, ważył może
sto dziesięć funtów, a z oczu za okularami ciekło mu trochę jak z rozbitych
jajek. Potem szliśmy razem do apteki, jedliśmy lody, które zostały z soboty,
znowu wchodziliśmy za kontuar, na którym przygotowywano lekarstwa, i
znowu przyglądaliśmy się: mały piecyk, podwinięty rękaw niedzielnej
koszuli, igła wolno zagłębiała się w niebieską skórę przedramienia, ktoś
pytał: „Czy to nie boli?” I wuj Willy odpowiadał: „Nie, bardzo to lubię.”
II
Potem zmuszono go do porzucenia morfiny. Używał jej od czterdziestu lat,
raz to nam powiedział, a teraz miał lat sześćdziesiąt i zostało mu najwyżej
dziesięć lat życia, tego już nam nie powiedział, bo takich rzeczy nie mówi się
nawet czternastoletniemu chłopcu. I zmusili go. Szybko się im uwinął.
Zaczęło się którejś niedzieli rano i skończyło w piątek; usiedliśmy właśnie w
naszej klasie i pan Barbour zaczął czytać, kiedy nagle wszedł pastor Schultz,
dopadł do wuja Willy, pochylił się nad nim i kiedy się obejrzeliśmy, to go
szarpał za ramię i mówił tonem, jakim kaznodzieje zwracają się do
czternastoletnich chłopców i którego chyba nawet maminsynki nie lubią:
„Bracie Christianie, bracie Christianie, wiem, że smutno ci będzie opuścić
klasę brata Barboura, ale chodź koniecznie ze mną, pójdziemy do klasy
brata Millera, on nam powie coś pięknego i rozpalającego serce”, a wuj Willy
wyrywał się i chciał zostać | nami, mrugał i rozglądał się swoimi
rozmoczonymi oczami, które mówiły wyraźniej od słów: „O co mu cho
dzi? O co idzie, chłopcy? Do czego oni mnie chcą zmusić?”
Nie wiedzieliśmy wiele więcej od niego. Po lekcji nie rozmawialiśmy o
piłce, tylko przeszliśmy koło alkowy, gdzie była klasa czytania Biblii
prowadzona przez pana Millera. Zbierali się tam mężczyźni, a pastor Schultz
siedział pośrodku, zawsze to robił w każdą niedzielę, jakby udawał, że jest
zwykłym słuchaczem, a jednocześnie wyrastał jakoś wyżej i nie potrzebował
wiele mówić czy się ruszać, żeby wiedzieli, że nie jest jednym z nich. I mnie
się zawsze przypominał Prima Aprilis któregoś roku, kiedy panna Callaghan
odczytała listę obecności, a potem zeszła z katedry i powiedziała: „Dzisiaj
będę uczennicą”, i usiadła na wolnym miejscu, a potem wywołała jednego
chłopca i kazała mu stanąć na katedrze i prowadzić lekcję, i byłaby to dobra
zabawa, gdyby można było cały czas pamiętać, że następnego dnia już nie
będzie Prima Aprilis i następnego dnia po nim też nie. A wuj Willy siedział
koło pastora Schultza i wydawał się jeszcze mniejszy niż zawsze, więc sobie
pomyślałem o pewnym dniu zeszłego lata, kiedy jednego farmera nazwiskiem
Bundren zabrano do szpitala wariatów w Jackson, ale nie był on na tyle
wariatem, żeby nie wiedzieć, gdzie jedzie, i siedział w wagonie przykuty
kajdankami do grubego zastępcy szeryfa, który palił cygaro.
Wreszcie niedzielna szkoła się skończyła i wyszliśmy przed dom, żeby
poczekać na wuja Willy i pójść z nim do apteki na lody. Ale wuj Willy nie
wyszedł. Nie wyszedł, aż wszyscy nie wyszli z kościoła, po raz pierwszy został
do samego końca, po raz pierwszy od kiedy go znaliśmy — od kiedy
ktokolwiek go znał, powiedział nam potem tato — a potem zobaczyliśmy go z
panią Merridew z jednej strony i pastorem Schultzem z drugiej, trzymali go
pod ręce, on spojrzał na nas tak samo jak przedtem i jego oczy mówiły tym
razem z rozpaczą: „Kochani' chłopcy, o co to chodzi, kochani chłopcy?”, a
pastor Schultz wpakował go do samochodu pani Merridew i pani Merridew
powiedziała głośno, jakby stała za pulpitem: „No, teraz, panie Christianie,
jedziemy do mnie, do domu, napije się pan pysznej zimnej lemoniady, a
potem zjemy sobie obiad, świetnego kurczaka, a potem przedrzemie się pan
w moim hamaku, a potem przyjdą brat i siostra Schultz i zjemy sobie dobre
lody!”, i wuj Willy wstał i powiedział: „Nie, nie, chwileczkę, proszę pani,
muszę przedtem wrócić do apteki i przygotować receptę, którą obiecałem na
dziś rano...”
Więc go wpakowali do samochodu, on oglądał się za nami, myśmy stali w
miejscu, szybko zniknął nam z oczu, siedział w samochodzie z panią
Merridew, zupełnie jak Darl Bundren z zastępcą szeryfa w pociągu, i jestem
pewien, że pani Merridew trzymała go mocno za rękę i pewno dlatego nie
potrzebowała żadnych kajdanków, a wuj Willy patrzył za nami z rozpaczą i
przerażeniem.
Bo już godzinę był spóźniony z tym swoim zastrzykiem, a po południu,
kiedy wreszcie uciekł od pani Merridew, był spóźniony już pięć godzin i nie
mógł nawet trafić kluczem do dziurki zamka, i pani Merridew i pastor
Schultz zdążyli go złapać, i tym razem wuj Willy ani nic nie mówił, ani za
nami nie patrzył, wyrywał się tylko jak półdziki kot. Zabrali go do jego domu
i pani Merridew zatelegrafowała do jego siostry w Teksasie, wuj Willy nie zja-
wił się w mieście przez trzy dni, bo pani Merridew i pani Hovis na zmianę
pilnowały go dzień i noc, póki nie przyjechała siostra. Były wtedy wakacje, a
w poniedziałek mieliśmy mecz i po południu apteka była dalej zamknięta, we
wtorek też była zamknięta i dopiero w środę wuj Willy przybiegł bardzo
szybko.
Nie miał na sobie koszuli, był nie ogolony i nie mógł trafić kluczem do
dziurki, oddychał ciężko, skomlał i mówił: „Wreszcie zasnęła, wreszcie
zasnęła”, póki któryś z nas nie wziął od niego klucza i nie otworzył mu drzwi.
Musieliśmy za niego rozpalić maszynkę spirytusową, napełnić strzykawkę, i
tym razem nie wbijał igły wolno, ale tak mocno, że zupełnie wyglądało, jakby
chciał nią przebić całe ramię i kość. Nie wrócił do domu, powiedział, że nie
potrzeba mu niczego do spania, dał nam pieniądze i wypuścił tylny
mi drzwiami, a myśmy mu kupili w kawiarni kanapki i butelkę kawy i tak go
zostawiliśmy.
Ale następnego dnia znowu się zaczęło; tym razem pani Merridew, pastor
Schultz i jeszcze trzy panie wezwali szefa porządku publicznego, żeby
wyważył drzwi, pani Merridew złapała wuja Willy za kark, potrząsała nim i
syczała: „Ty niewdzięczniku! Ty niewdzięczniku! Będziesz ty uciekał ode
mnie, co!”, a pastor Schultz mówił: „Spokojnie, siostro, spokojnie, trzeba nad
sobą panować”, pozostałe panie też krzyczały na wuja Christiana, na pana
Christiana, wuja Willy i na Willy, zależnie od tego, ile miały lat i jak długo
mieszkały w Jefferson. Nie zajęło im to wiele czasu.
Właśnie tego wieczora przyjechała siostra z Teksasu, myśmy chodzili pod
oknami domu i widzieliśmy panie na ganku wchodzące i wychodzące,
czasami zjawiał się między nimi pastor Schultz i tak jakoś wystawał wyżej i
ważniej, jak czasami wystawał spośród innych mężczyzn na lekcji Biblii w
szkole niedzielnej w klasie pana Millera, a myśmy czołgali się za żywopłotem
i słyszeliśmy głosy zza okna, słyszeliśmy, jak wuj Willy płacze i przeklina, i
siłuje się, żeby wstać z łóżka, a panie mówiły: „Spokojnie, panie Christianie”,
albo „Spokojnie, wuju Willy”, albo: „Cicho, Bob”, bo przecież przyjechała ta
siostra i też tam była, a wuj Willy płakał, błagał i przeklinał. W piątek wuj
Willy zrezygnował, ale musieli trzymać go za ręce, pewno zbliżał się koniec,
nikt już na niego nie krzyczał i wtedy go usłyszeliśmy, mówił głosem słabym,
ale wyraźnie, tracił stale oddech.
— Poczekajcie — powiedział. — Pytam was ostatni raz. Czy dacie mi
spokój? Zostawicie mnie samego? Pójdziecie sobie do diabła i dacie mi żyć,
jak chcę?
— Nie, panie Christianie — odpowiedziała pani Merridew. — Chcemy
pana ocalić.
Przez minutę nic nie słyszeliśmy, a potem usłyszeliśmy, jak wuj Willy
opada bezsilnie na łóżko.
— Dobrze! — powiedział. — Dobrze.
Zupełnie jak ta owca, o której piszą w Biblii, że miała
Pójść na ofiarę. Zupełnie jakby ona sama się wdrapała na ołtarz i padła na
wznak podstawiając gardło, i powiedziała: „Dobrze. Róbcie sobie, co chcecie,
poderżnijcie moje cholerne gardło i idźcie sobie, dajcie mi spokojnie leżeć w
ogniu.”
III
Długo był chory. Zabrali go do Memphis i mówiono, że umrze. Apteka
była przez cały czas zamknięta, a po paru tygodniach skończyła się też
nasza liga. Nie chodziło tylko
0 piłki i kije, nie o to chodziło. Mijaliśmy drzwi apteki
1patrzyliśmy na stary wielki zamek i na okna, przez które nic nie było
widać, nie było nawet widać tego miejsca w środku, gdzie stawaliśmy i
jedliśmy lody, i opowiadaliśmy mu, kto kogo zwyciężył i kto dobrze zagrał, a
on siedział sobie na swoim stołku, mała lampka się paliła, woda gotowała
bulgocąc, a on czekał, patrzył na nas mrugając, oczy miał załzawione tak
bardzo, że nawet nie można było powiedzieć, gdzie zaczyna się źrenica, co
przecież można powiedzieć prawie u każdego. Czarnuchy i ludzie ze wsi,
którzy tu zawsze kupowali, przychodzili dalej i też patrzyli na zamek, i pytali,
jak on się czuje i kiedy wróci do domu i otworzy znowu aptekę. Bo nawet jak
potem otworzono aptekę, nikt nie chciał kupować u nowego sprzedawcy,
którego znalazła pani Merridew z pastorem Schul- tzem. Siostra wuja Willy
powiedziała, żeby dali sobie spokój i nie kłopotali się apteką, niech będzie
zamknięta, bo ona już się zajmie wujem Willy, jeśli on wyzdrowieje. Ale pani
Merridew powiedziała, że nie, że ona ma zamiar nie tylko wyleczyć wuja
Willy, ale całkowicie go odrodzić religijnie i życiowo też, niech czeka na niego
miejsce pracy, dokąd będzie mógł wrócić z podniesioną głową, godnie, mię-
dzy bliźnich. Powiedziała, że na początku miała tylko jeden cel: przygotować
go do spotkania ze Stwórcą bez morfiny, ale skoro jego konstytucja okazała
się taka silna, silniejsza niż ktokolwiek mógł przypuszczać, to ona już do
pilnuje, aby zajął w świecic stanowisko, do którego upoważniało go nazwisko
rodziny, nim je splamił i zdegradował.
Więc razem z pastorem Schultzem znalazła sprzedawcę do apteki, który
mieszkał w Jefferson od sześciu miesięcy, a kiedy tu przyjechał, przywiózł ze
sobą listy polecające do pastora, ale oprócz pastora i pani Merridew nikt nic
0 nim jeszcze nie wiedział, to znaczy, wszyscy wiedzieli, że jest on teraz
sprzedawcą w aptece u wuja Willy, ale to wszystko. Starzy klienci wuja Willy
nie chcieli u niego kupować. Myśmy też nie chcieli. Zresztą nie mieliśmy za-
miaru dać mu wiele na nas zarobić i wcale się nie spodziewaliśmy, że on
nam będzie dawał lody, i gdyby dawał, to
1 tak nikt by ich nie przyjął. Po prostu dlatego, że to nie był wuj Willy, a
potem się okazało, że to nie były również te same lody, bo pierwszą rzeczą,
jaką nowy sprzedawca zrobił po umyciu szyb, było wyrzucenie starego Joba,
tylko że stary Job powiedział, że nigdzie się nie ruszy, i został w aptece,
mruczał coś pod nosem, sprzedawca wyrzucał go frontowymi drzwiami, stary
Job wracał tylnymi i sprzedawca znowu go wyrzucał, i strasznie przy tym
przeklinał, chociaż przyjechał tu z listem polecającym do pastora, a w końcu
poszedł do szefa porządku publicznego i poprosił o nakaz wyrzucenia Joba, i
szef powiedział staremu Jobowi, że nie wolno mu już wchodzić do apteki.
Wtedy stary Job przeniósł się na drugą stronę ulicy, siedział cały dzień na
skraju chodnika, skąd widział wejście do apteki, i ile razy pokazał się
sprzedawca, Job krzyczał: „Ja mu powiem, ja to zrobię!” Więc już nie było po
co chodzić koło apteki i szliśmy na skos, bliższą drogą; okna apteki były
teraz wymyte, sprzedawca zdobył sobie nową klientelę — spory był nawet
ruch — ludzie wchodzili i wychodzili albo zatrzymywali się na chwilę, żeby
spytać starego Joba
o wuja Willy, chociaż i tak mieli już wszystkie wiadomości, jakie tego dnia
mogły przyjść o nim z Memphis, a stary Job w Ogóle nic nie wiedział, gdyby
nawet wiedział, toby nie zrozumiał, co wie, i nie chciał też wierzyć, że wuj
Willy jest chory, był pewien, że go pani Merridew zabrała dokądś
siłą i trzymała w jakimś łóżku też siłą, żeby nie mógł wstać i wrócić do siebie
do domu; więc stary Job siedział na chodniku i mrugał do nas swoimi
bladymi, zaczerwienionymi oczami, podobnie jak mrugał wuj Willy, i mówił:
„Ja mu powiem! Trzymać go tak, żeby ten szczeniak tutaj się rządził w
sklepie pana Christiana. Ja mu powiem!”
IV
Wuj Willy nie umarł. Któregoś dnia wrócił do domu, twarz miał sinobiałą,
ważył najwyżej dziewięćdziesiąt funtów, jego oczy dalej przypominały zbite
jajka, ale teraz już stare, które stłukły się tak dawno, że nawet przestały
pachnieć — wyglądały tak, póki się w nie głęboko nie spojrzało, i wtedy
dopiero było widać, że wszystko o nich można powiedzieć, ale nie to, że są
stare. Najpierw musiał nas na nowo poznawać. To nie znaczy, że o nas
zapomniał; dalej nas lubił jako chłopców, ale jakichś innych, których nigdy
przedtem nie widział, więc od początku musiał uczyć się naszych imion i
jaka twarz pasuje do jakiego nazwiska. Jego siostra już wróciła do Teksasu,
bo pani Merridew obiecała się nim opiekować, póki zupełnie nie wyzdrowieje
i nie zostanie wyleczony. Wyleczony!
Pamiętam to pierwsze popołudnie, kiedy wuj Willy wrócił do miasta i
wszedł do apteki, i spojrzał na czyste szyby, przez które można było teraz
wszystko widzieć, i na nowych klientów, jacy tam dawniej nigdy nie
przychodzili, i na sprzedawcę, i spytał: „Ty jesteś u mnie sprzedawcą?”, a
sprzedawca zaczął coś mówić o pani Merridew i pastorze Schultzu i wuj
Willy przerwał: „Dobrze, dobrze”, zjadł trochę lodów stojąc z nami przy
kontuarze, jakby sam był klientem, i jedząc te lody rozglądał się dokoła,
rozglądał się oczami, które wcale nie były stare, i powiedział: „Widać z tego,
że z mojego cholernego czarnucha potrafiłeś wycisnąć więcej pracy, niż ja
potrafiłem”, a sprzedawca zaczął mówić coś o pani Merridew i wuj Willy
powiedział: „Dobrze, dobrze. Zawołaj mi teraz Joba i powiedz mu, że chcę,
żeby tu był co dzień od rana i że od dziś apteka ma tak zawsze wyglądać.”
Potem weszliśmy za kontuar, gdzie przygotowywano recepty, wuj Willy też
wszedł, rozejrzał się i powiedział, że sprzedawca wszystko to bardzo ładnie
uporządkował, i na szafkę, gdzie były narkotyki i takie różne rzeczy, założył
nowy zamek, wuj Willy rozglądał się tymi oczami, których nikt nie nazwałby
starymi, niech kto mówi, co chce, ale ja uważam, że nie, i zwrócił się do
mnie: „Powiedz temu gościowi, żeby mi dał moje klucze.” Ale w szafce nie
było ani palnika, ani strzykawki, pani Merri- dew zniszczyła je dawno. Nie o
to teraz zresztą chodziło, bo sprzedawca wrócił i zaczął coś mówić o pani
Merridew i pastorze Schultzu, wuj Willy słuchał i ciągle powtarzał: „Dobrze,
dobrze”, a choć myśmy jeszcze nigdy nie widzieli, jak wuj Willy się śmieje, i
jego twarz też się wcale teraz nie zmieniła, to wiedzieliśmy, że w głębi duszy
on się właśnie teraz śmieje. Wyszliśmy ze sklepu, wuj Willy skręcił z rynku i
poszedł Alejką Murzyńską do sklepu Sonny Bar- gera, dał mi pieniądze i
kupiłem mu jamajski imbir u Son- ny’ego, i dogoniłem wszystkich, i
poszliśmy do domu wuja Willy, usiedliśmy na trawniku, on popijał jamajski
imbir i uczył się na pamięć naszych nazwisk.
Tego wieczoru spotkaliśmy się z nim tam, gdzie nam powiedział, żebyśmy
byli. Miał taczki i żelazny łom, wyważyliśmy tylne drzwi do apteki i
rozbiliśmy nowy zamek w szafce, z której zabraliśmy bańkę spirytusu i
zawieźliśmy ją do wuja Willy, i schowaliśmy w stodole. W bańce było prawie
trzy galony spirytusu i wuj Willy nie zjawiał się w mieście przez cztery
tygodnie, i znowu był chory, a pani Merridew wdarła się do niego do domu,
powyciągała szuflady, powyrzucała rzeczy z szkf; wuj Willy leżał na łóżku i
przyglądał się jej tymi oczami, które wcale nie były stare. Ale nic nie mogła
znaleźć, bo niczego już nie było, a poza tym ona nie wiedziała, czego szukać;
i cały czas szukała strzykawki. Tej nocy wuj Willy znowu wstał, wzięliśmy
łom i poszliśmy do apteki, ale kiedy podeszliśmy do szafki, to zobaczyliśmy,
że już jest otwarta, w drzwiach ktoś postawił stołek wuja Willy, a na stołku,
na pełnym
widoku, stoi butelka whisky, więc ją zabraliśmy. Domyśliłem się od razu, że
sprzedawca dobrze wiedział, kto przedtem zabrał spirytus, ale przez dwa lata
nie domyśliłem się, dlaczego nic wtedy nie powiedział pani Merridew.
Przez dwa lata tego nie wiedziałem, a cały rok wuj Willy co sobotę jeździł
do Memphis samochodem, który mu ofiarowała siostra. Ja napisałem do niej
list, wuj Willy zaglądał mi przez ramię i dyktował, że poprawia mu się
zdrowie, ale nie tak szybko, jak się spodziewał, i że doktor powiedział, że wuj
Willy nie powinien chodzić pieszo z domu do apteki, więc przydałby mu się
samochód, niedrogi samochód, mały samochód, który mógłby sam
prowadzić, a może znaleźć sobie chłopaka czarnucha do prowadzenia, jeśliby
siostra uważała, że on sam nie powinien prowadzić, i siostra przysłała
pieniądze, a wuj Willy znalazł sobie głupiego czarnucha mniej więcej mojego
wzrostu, imieniem Sekretarz, i ten Sekretarz go woził. To znaczy Sekretarz
powiedział, że potrafi prowadzić, bo z początku nie potrafił, choć oczywiście i
on, i wuj Willy szybko się nauczyli w czasie nocnych wycieczek na Północ po
kukurydzianą whisky, Sekretarz nauczył się prowadzić bardzo szybko, bo
dużo jeździł do Memphis też, obaj jeździli w każdą sobotę i wracali w
poniedziałek rano, wuj Willy nieprzytomny na tylnym siedzeniu, jego ubranie
pachniało czymś, czego źródło miałem z własnego doświadczenia odkryć
dopiero po wielu latach, na tylnym siedzeniu leżało też kilka prawie pustych
butelek i notes pełen numerów telefonów i imion takich, jak na przykład
Lorina, Billie i Jack. Nie wiedziałem o tym przez dwa lata, nie wiedziałem nic
do tego poniedziałku rano, kiedy zjawił się szeryf i opieczętował wszystko, co
było w aptece wuja Willy, a kiedy spróbowano znaleźć tego sprzedawcę, to
nawet nikt nie wiedział, jakim pociągiem czmychnął on z miasta; był gorący
poranek czerwcowy, wuj Willy leżał rozciągnięty na tylnym siedzeniu, a na
przednim siedzeniu z Sekretarzem siedziała kobieta dwa razy większa od
wuja Willy, w czerwonym kapeluszu i w różowej sukni, a obok na błotnikach
stały dwie walizki z plecionki; włosy tej kobiety miały kolor nowiutkich mo
siężnych opraw do hydrantów pożarowych, policzki były upacykowane
szminką, która zwałkowała się w spoconych miejscach.
To było gorsze, niż gdyby znowu zaczął z morfiną. Patrząc na tę kobietę
można by pomyśleć, że to ospa zawędrowała do miasta. Kiedy pani Merridew
zatelefonowała do mamy tego samego popołudnia, to tak krzyczała, że każdy
słyszał nawet z kuchni: „Ożenił się! Z kurwą! kurwą! kurwą!”, krzyczała tak
samo, jak kiedyś sprzedawca w aptece krzyczał na starego Joba, więc może
tym, co są w radzie parafialnej, tak wolno, pewno oni wiedzą najlepiej, co im
kiedy wolno, albo otrzymują pozwolenie na przeklinanie, kiedy mają
przeklinać. Tata też przeklinał, nikogo specjalnie, na pewno nie przeklinał
ani wuja Willy, ani nawet nowej żony wuja Willy, jestem tego pewien, ale
szkoda, że pani Merridew nie mogła tu być i słyszeć go, chociaż jakby przy
tym była, toby nic nie usłyszała, boby tata nie przeklinał, zresztą nie
zdążyłaby przyjść; ludzie opowiadali, że jeszcze w szlafroku poszła do
pastora Schultza,_ wpakowała go do swojego samochodu i oboje pojechali do
wuja Willy, który leżał w łóżku, jak zawsze w poniedziałek i wtorek, i jego
nowa żona wyrzuciła panią Merridew i pastora Schultza z domu, wyrzuciła
zwiniętym świadectwem ślubu, zupełnie jakby to był rewolwer albo nóż. I
pamiętam, jak przez całe to popołudnie — wuj Willy mieszkał na bocznej
spokojnej uliczce, gdzie wszystkie pozostałe domy były małe i nowe,
mieszkali w nich ludzie ze wsi, co się osiedlili w mieście w ciągu ostatnich
piętnastu lat i teraz pracowali jako listonosze, mieli małe sklepiki i tym
podobne — jak przez całe to popołudnie rozwścieczone panie w
przekrzywionych kapeluszach na głowie wylatywały ze spokojnej uliczki,
ciągnąc za sobą małe dzieci i podrosłe córki, i pędziły do biura burmistrza i
do domu pastora Schultza, i jak młodzi mężczyźni i chłopcy, którzy nie
pracowali, i niektórzy mężczyźni, którzy pracowali, paradowali tam i z
powrotem przed domem wuja Willy, żeby się przyjrzeć jego żonie, która
siedziała na werandzie, paliła papierosy i popijała coś ze szklanki; i jak
następnego
dnia poszła do sklepu, teraz już w czarnym kapeluszu
i w sukni w biało-czerwone pasy, tak że wyglądała jak wielki cukrowy palec
i była teraz trzy razy większa od wuja Willy, szła ulicą, ludzie wyskakiwali ze
sklepów, kiedy przechodziła, jakby przechodząc naciskała jakieś sprężynki, a
jej pośladki chodziły w górę i w dół pod suknią, aż ktoś roześmiał się i
wrzasnął: „IPPPII!”, ale ona dalej kręciła pośladkami i nawet się nie
zatrzymała, więc wszyscy gwizdali jeszcze więcej.
A następnego dnia przyszła depesza od siostry z Teksasu
i tata jako adwokat, a pani Merridew jako świadek pojechali do domu wuja
Willy, i żona wuja Willy pokazała im świadectwo ślubu i powiedziała, żeby się
powiesili, że była w burdelu czy nie była, to teraz nieważne, bo jest równie
dobrze poślubiona wujowi jak każda inna suka w Jefferson albo i gdzie
indziej, a tata mówił: „Spokojnie, pani Merridew, spokojnie, pani Christian”,
i powiedział żonie wuja Willy, że wuj Willy jest bankrutem i że ona może
stracić nawet i ten dom, a wtedy ona spytała o bogatą siostrę w Teksasie i
czy tata jeszcze jej powie, że i siostra zbankrutowała, i żeby jej nie
rozśmieszał. Więc znowu zatelegrafowano do siostry, siostra przysłała tysiąc
dolarów, ale na dodatek musiano żonie wuja Willy dać jeszcze samochód.
Tego samego popołudnia wyjechała do Memphis, objechała dokoła cały
rynek, wiozła te swoje plecione walizki, dla odmiany miała teraz na sobie
czarną koronkową suknię i była już trochę spocona na twarzy pod szminką,
bo było ciągle gorąco, i zatrzymała się koło poczty, gdzie czekali ludzie na
popołudniową pocztę, i powiedziała im:
— Przyjdźcie kiedy na ulicę Manuela, tam gdzie pali się czerwone światło,
i odwiedźcie mnie, to wam pokażę takie różne sztuczki, jakie potem wy i całe
miasto będziecie mogli robić jedno drugiemu.
Tego samego popołudnia pani Merridew przeniosła się z powrotem do
domu wuja Willy, a tata powiedział, że list, jaki napisała do siostry wuja
Willy, miał jedenaście stron, bo tata pdwiedział, że ona nigdy nie przebaczy
wujowi Willy, że zbankrutował. Słyszeliśmy ją zza żywopłotu:
— Pan zwariował, panie Christian, pan zwariował. Chciałam pana ocalić,
zrobić z bestii człowieka, ale teraz moja cierpliwość się wyczerpała. Dam
panu jeszcze jedną jedyną szansę. Zabiorę pana do Keeleya, ale jeśli z tego
nic nie wyjdzie, odwiozę osobiście do siostry i zmuszę ją, żeby oddała pana
do szpitala dla wariatów.
No i siostra przysłała z Teksasu papiery, w których było napisane, że wuj
Willy nie odpowiada za swoje czyny,
i które ustanawiały panią Merridew administratorką jego majątku i jego
opiekunką, i wtedy pani Merridew zawiozła wuja Willy do Keeleya w
Memphis. I na tym koniec.
V
To znaczy, przypuszczam, że wszyscy myśleli, że na tym koniec, że tym
razem wuj Willy już na pewno umrze. Nawet tata myślał, że umrze, uważał,
że wuj Willy jest zwariowany, bo potem powiedział, że gdyby nie wuj Willy,
tobym nie uciekł, i dlatego mówiono, że nie uciekłem, tylko zostałem
porwany przez wariata. Tylko jeden wuj Robert powiedział, że wuj Willy nie
jest zwariowany, bo człowiek, który zamknięty w Instytucie Keeleya potrafi
za gotówkę sprzedać nieruchomość w Jefferson, nie może być ani wariatem,
ani pijanym. Oni nie wiedzieli nawet, że wuj Willÿ nie był już wtedy u
Keeleya, nawet pani Merridew o tym nie wiedziała, dowiedziała się dopiero
po dwóch dniach, bo nie mogli go znaleźć. I nie znaleźli go ani nie dowiedzieli
się, jak uciekł. Ja też o tym nic nie wiedziałem, dopóki nie dostałem od niego
listu, żebym takiego to a takiego dnia przyjechał autobusem do Memphis i że
on będzie na mnie czekał koło przystanku na granicy miasta. Wtedy nie
zdawałem sobie nawet sprawy, że od dwóch tygodni nie widziałem ani
Sekretarza, ani starego Joba. Tak to było, wuj Willy wcale mnie nie porwał.
Pojechałem, bo sam chciałem, bo wuj Willy był najwspanialszym
człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem, bo radował się życiem wbrew
temu, co oni chcieli z nim zrobić, i miałem nadzieję,
że może mi się uda z nim trochę pomieszkać, to się też nauczę, jak się
radować życiem, kiedy będę stary. A może myślałem coś jeszcze nie wiedząc
nawet co, może wiedziałem, że zawsze byłem gotów zrobić wszystko, o co on
by mnie poprosił, żeby to nie wiem co było, tak jak wtedy pomogłem mu
włamać się do jego apteki po ten spirytus,
i on z góry wiedział, że ja mu pomogę, nawet gdyby mnie nie poprosił, i
potem pomogłem mu schować ten spirytus przed panią Merridew. Może
nawet też domyślałem się wtedy, co zrobi stary Job. Nie tego, co potem
zrobił, ale co by zrobił, gdyby było trzeba, i że to już ostatnie dni wuja Willy,
i że jeśli mnie tam nie będzie, to on zostanie sam, sam przeciwko wszystkim,
stary człowiek, przestraszony i zastraszony, pamięcią trzymający się
kurczowo minionych dni, którymi było dla niego Jefferson, wciąż jeszcze
reprezentowane przez starego Joba, choć wuj Willy stamtąd uciekł.
Więc przez tydzień chodziłem strzyc trawniki i zarobiłem blisko dwa
dolary. Wsiadłem do autobusu w dniu, kiedy miał mnie oczekiwać na skraju
miasta, i czekał w fordzie bez dachu, na przedniej szybie było wypisane
kredą: „Gotówka 85 dolarów”, a z tyłu leżał zwinięty nowiutki namiot; wuj
Willy i stary Job siedzieli na przednim siedzeniu i wuj Willy świetnie
wyglądał w czapce w kratę, w prawie nowej czapce z jedną tylko plamą oliwy,
z daszkiem przekręconym do tyłu i w parze okularów nasadzonych na czoło,
w celuloidowym kołnierzyku świeżo upranym, bez krawata, skórę miał
spaloną od słońca, schodziła mu z nosa, oczy błyszczały zza okularów.
Pojechałbym z nim wszędzie. Zrobiłbym to jeszcze raz, choćby i teraz,
wiedząc już, co mnie potem czeka. I nie potrzebowałby mnie teraz namawiać.
Usiadłem na namiocie i pojechaliśmy, ale nie do miasta, tylko w przeciwnym
kierunku. Spytałem, gdzie jedziemy, ale on powiedział mi, żebym był
cierpliwy, i pędził tak szybko, jakby mu się strasznie śpieszyło, i z jego głosu
zgadywałem, że wszystko idzie świetnie, że właśnie teraz wuj Willy bawi się
najlepiej, lepiej, niż ktokolwiek inny mógłby się bawić, a stary Job siedział
skulony na przednim siedzeniu trzymając się obiema rękami i krzycząc, żeby
wuj Willy wolniej prowadził. Tak. Może już wtedy po starym Jobie poznałem,
że choć wuj Willy mógłby uciec od Jefferson, nie ucieknie, nie uda mu się
wyrwać, bo krąży za blisko.
I potem przyjechaliśmy do znaku drogowego, na którym strzałka
wskazywała lotnisko, więc skręciliśmy i spytałem: „Co? Co to jest?”, ale wuj
Willy powiedział: „Miej cierpliwość, poczekaj!”, powiedział to, jakby sam nie
potrafił już dłużej czekać, siedział pochylony nad kierownicą, białe włosy
rozwiane spod czapki, kołnierzyk zupełnie się przekręcił do tyłu, tak że było
widać gołą szyję między nim a koszulą; stary Job powtarzał (O tak, wtedy to
już wiedziałem!): „On to ma! Dobrze! Zrobił! Ale ja mu powiedziałem jak.
Wszystko jedno. Ja go ostrzegłem!” I przyjechaliśmy na lotnisko, wuj Willy
zatrzymał się i nawet nie wstając wskazał palcem w górę i powiedział:
„Patrz!”
Samolot leciał wysoko, wuj Willy biegł skrajem lotniska powiewając
chusteczką, aż samolot go zobaczył, zniżył się, wylądował i kołując podjechał
do nas, mały samolot z sil- nikięm dwucylindrowym; przyleciał nim
Sekretarz, też w nowej czapce w kratę i okularach takich samych jak
okulary wuja Willy, i powiedzieli mi, że wuj Willy kupił trzecią parę dla
starego Joba, ale Job nie chciał ich nosić.
I gdy tego wieczoru zatrzymaliśmy się w małym domku turystycznym dwie
mile od lotniska, okazało się, że wuj Willy miał jeszcze jedną czapkę i
okulary dla mnie; i dowiedziałem się, dlaczego nie mogli go znaleźć — wuj
Willy opowiedział mi, że kupił samolot za część pieniędzy, które dostał ze
sprzedaży swojego domu —* jego siostra spłaciła wszystkie długi ciążące na
tym domu, bo się tam urodziła
i miała do niego sentyment, ale kapitan Bean z lotniska nie chciał go
nauczyć pilotować, gdyż do tego jest potrzebne zaświadczenie od lekarza
(„Słowo daję — powiedział wuj Willy — ci cholerni republikanie i demokraci,
i diabli wiedzą jacy kraci, wydadzą niedługo tyle ustaw, że człowiek nie
będzie mógł bez zezwolenia spuścić wody we własnym klozecie.'”), a nie mógł
iść do lekarza, bo lekarz
mógłby go z powrotem odesłać do Keeleya albo zawiadomić panią Merridew,
że znalazł wuja Willy. Więc kazał Sekretarzowi nauczyć się latać i Sekretarz
już lata od dwóch tygodni, to znaczy, ma o czternaście dni więcej do-
świadczenia, niż miał, kiedy obaj z wujem wsiedli do samochodu. Wuj Willy
kupił też samochód, namiot i sprzęt campingowy, a jutro mieliśmy wyruszyć.
Mieliśmy najpierw jechać do miasta, które nazywa się Renfro, bo tam nas
nikt nie zna, i gdzie jest wielkie pastwisko, wuj Willy wszystkiego się o nim
dowiedział, i przez tydzień mieliśmy tam zostać, żeby Sekretarz zdążył
nauczyć wuja latać. Potem mieliśmy polecieć na Zachód. Gdyby nam
zabrakło pieniędzy na żywność, mieliśmy zatrzymać się w jakimś miasteczku
i wziąć pasażerów, i zarobić tyle, żeby można było kupić benzyny i żywności,
no i dostać się do następnego miasteczka; wuj Willy i Sekretarz mieli lecieć
samolotem, a ja ze starym Jobem jechać samochodem; stary Job siedział w
fotelu pod ścianą, mrugał do wuja Willy swoimi słabymi oczkami,
zaczerwienionymi i ponurymi, wuj Willy odpoczywał na łóżku, ale nie zdjął
czapki i gogli ani kołnierzyka (kołnierzyk wcale nie był przymocowany do
koszuli, tylko zapięty na szyi), przekrzywionego i przekręconego do tyłu, tak
że wuj Willy wyglądał jak episko- palny pastor, a jego oczy za szkłami
okularów bardzo błyszczały, głos miał dźwięczny i czysty: „A na Boże Naro-
dzenie będziemy już w Kalifornii — powiedział. — Pomyślcie tylko: w
Kalifornii!”
VI
Jak więc mogli powiedzieć, że zostałem porwany? Jak mogli! Pewno już
wtedy przeczuwałem, że z tego nic nie wyjdzie, że to wszystko brzmi zbyt
pięknie, aby mogło być prawdziwe. Przypuszczam, że się nawet domyślałem,
jaki to przybierze obrót, domyślałem się z ponurej miny Sekretarza, kiedy
wuj Willy mówił o nauce pilotowania samolotu, domyśliłem się tego i ze
sposobu, w jaki stary
Job patrzył na wuja Willy, i stary Job jeszcze nic nie zrobił, ale wiedziałem,
co by zrobił, gdyby zaszła potrzeba. Bo ja byłem drugim białym. Ja byłem
białym i chociaż stary Job i Sekretarz byli starsi ode mnie, wszystko było w
porządku; mogłem mu pomóc. Dziwne uczucie wiedzieć z góry, że bez
względu na to, co się z nim stanie, on nigdy nie umrze, i pomyślałem sobie,
że jeślibym nauczył się żyć tak jak on, to bez względu na to, co by się stało
ze mną, też bym nie umarł.
Wyjechaliśmy następnego dnia rano, zaraz po świcie, bo był jeszcze jeden
taki głupi przepis, który mówił, że Sekretarz musi latać tylko nad lotniskiem,
póki nie dostanie licencji pilota. Napełniliśmy samolot benzyną, Sekretarz
wystartował i poleciał w górę jakby tylko dla ćwiczenia. Wtedy wuj Willy
szybko załadował nas do samochodu, bo powiedział, że samolot robi
sześćdziesiąt mil na godzinę
i Sekretarz przyleci do Renfro długo przed nami. Ale kiedy przyjechaliśmy do
Renfro, Sekretarza wcale tam nie było, więc ustawiliśmy namiot i zjedliśmy
obiad, a jego jeszcze ciągle nie było i wuj Willy zaczął kląć, zrobiło się
ciemno, ale Sekretarza nie było i wuj Willy na dobre już wtedy klął.
Sekretarz zjawił się dopiero następnego dnia, dopiero następnego dnia rano
usłyszeliśmy silnik i wybiegliśmy z namiotu, i widzieliśmy, jak leci nad nami
zbliżając się z przeciwnej strony niż Memphis, leci szybko, myśmy zaczęli
krzyczeć i machać rękami, ale on poleciał dalej, wuj Willy aż skakał w górę i
na dół i klął, i załadowaliśmy namiot na samochód, żeby go gonić, kiedy
spróbuje lądować. I silnik już przestał chodzić, i słyszeliśmy tylko szum,
i widzieliśmy śmigło, bo się nie obracało, i wyglądało na to, że Sekretaz nie
wyląduje już na pastwisku, ale na drzewach za pastwiskiem, a jednak tym
drzewom umknął i tak jakoś trzepnął mocno o ziemię, więc podbiegliśmy, a
on siedział z oczami zamkniętymi, twarz miał koloru popiołu
i spytał: „Gdzie tu jest Renfro, panie?...”, zanim jeszcze otworzył oczy,
zobaczył, kto my jesteśmy. Opowiedział nam, że wczoraj lądował siedem razy
i za każdym razem to nie było Renfro, i ludzie mu tłumaczyli, jak się dostać
do
Renfro, on tam leciał, ale okazywało się, że to wcale nie Renfro, i w nocy spał
w samolocie, i nic nie jadł od wylotu z Memphis, bo trzy dolary, które dostał
od wuja Willy, wydał na benzynę, i gdyby mu teraz nie zabrakło benzyny,
toby wcale tu nie wylądował i nie spotkał nas.
Wuj Willy chciał, żebym poszedł do miasta i kupił benzyny, toby on się
mógł od razu uczyć latać, ale Sekretarz powiedział, że nie. Po prostu
odmówił. Zgodził się, że samolot należy do wuja Willy i że chyba on sam też
należy do wuja Willy, w każdym razie do czasu, kiedy nie wróci do siebie do
domu, ale że chwilowo wylatał się tyle, że już więcej nie może. Wuj Willy
zaczął się więc uczyć następnego dnia.
Myślałem przez chwilę, że będę musiał trzymać starego Joba, który
wrzeszczał: „Nie wsiadaj do tego!”, i krzyczał: „Ja mu powiem, ja mu
powiem!”, kiedy przyglądaliśmy się, jak samolot z Sekretarzem i wujem Willy
tak jakoś skacze w powietrze, jakby wuj Willy najprzód chciał skrótem
polecieć do Chin, a potem leci na dół, ale wreszcie znowu leci do góry i
potem zupełnie prosto, i latał dokoła pastwiska, i wreszcie zawrócił, żeby
wylądować. Każdego dnia stary Job krzyczał na wuja Willy, ludzie z farm
przychodzili na pastwisko przyglądać się, ludzie na wozach i piesi
zatrzymywali się na drodze, żeby się przyglądać, samolot nadlatywał, mijał
nas, w środku siedział Sekretarz i koło niego wuj Willy, obaj wyglądali
zupełnie tak samo, to znaczy nie z koloru twarzy, ale zupełnie tak samo jak
dwie zapałki, jedna spalona, a druga nie spalona, kiedy się je ogląda z
daleka; widzieliśmy oczy Sekretarza, jego usta się poruszały i prawie
słyszeliśmy, jak mówi: „Hoooooo!”, okulary wuja Willy błyszczały, włosy mu
się rozwiewały spod czapki, a kołnierzyk celuloidowy, który prał co wieczór
przed pójściem spać, kołnierzyk bez krawata, wszystko przelatywało nam
szybko przed oczami, stary Job tylko wrzeszczał: „Wysiądźcie z tego!
Wysiądźcie i tego!”, i słyszeliśmy też jakby głos Sekretarza: „Puść gaz! Puść
gaz, wuju Willy!”, samolot pruł w górę z jednym skrzydłem wyżej niż drugie
w jednej sekundzie i niżej w następnej
albo ślizgał się zupełnie bokiem, tak że człowiek się bał, że skrzydłem uderzy
o ziemię, leciał z takim strasznym łoskotem, jakby się rozpadał, i aż kurz
szedł z ziemi, tak nisko leciał, potem odbijał się w górę i Sekretarz jakby
krzyczał: „Wuju Willy, drążek prosto!”, a w nocy w namiocie oczy wuja Willy
bardzo błyszczały i był zbyt podniecony, żeby nic nie mówić i zasnąć; i chyba
w ogóle zapomniał, że nie brał whisky do ust, od kiedy wpadła mu do głowy
myśl kupienia samolotu.
0 tak, wiem, co potem o mnie mówili, wiem, co mówili, kiedy się to
wszystko skończyło, i co powiedział tato, kiedy razem z panią Merridew
przyjechał tego ranka, powiedział, że jestem białym, prawie dorosłym
mężczyzną, a Sekretarz
i stary Job to są nieodpowiedzialne czarnuchy, ale to właśnie oni dwaj starali
się ze wszystkich sił powstrzymać wuja Willy; właśnie o to chodziło, że nikt
tego nie potrafił zrozumieć.
Pamiętam ostatni wieczór, kiedy Sekretarz i stary Job we dwóch
tłumaczyli wujowi Willy, aż wreszcie stary Job zmusił Sekretarza, żeby
powiedział wujowi Willy po prostu, że nigdy nie będzie umiał latać, i wuj
Willy przestał wtedy mówić, wstał i spojrzał na Sekretarza. „Czyś ty nie
nauczył się w dwa tygodnie?”, spytał i Sekretarz powiedział, że się nauczył.
„Ty przeklęty, niewdzięczny, głupi, tępy czarnuchu.” I Sekretarz powiedział,
że owszem. „Ja skończyłem uniwersytet i prowadziłem przez czterdzieści lat
interes wart piętnaście tysięcy dolarów, a ty mnie mówisz, że ja nie potrafię
latać na samolocie wartym półtora tysiąca dolarów?” I spojrzał na mnie. „Ty
też nie wierzysz, że potrafię?” Spojrzałem na niego i powiedziałem: „Wierzę,
wuju Willy, że wszystko potrafisz.”
VII
1 teraz nie mogę im tego powiedzieć. Po prostu nie mogę. Tata raz mi
mówił, że ktoś kiedyś mówił, że jeśli się coś wie, to zawsze można
powiedzieć. Ale pewno człowiek,
który to wymyślił, zapomniał o czternastoletnich chłopcach. Chyba już
wtedy czułem, że nic z tego nie wyjdzie. I wuj Willy też pewno czuł i wiedział,
że nadejdzie chwila, kiedy wszystko się skończy. Zupełnie jakby ktoś nam
obu to powiedział jednocześnie, nie potrzebowaliśmy nic już sobie wyjaśniać,
bo wszystko było jasne: tak jak było jasne wtedy w Memphis, kiedy wuj Willy
nie musiał mówić: „Chodź ze mną, bo chcę, żebyś przy mnie był, kiedy cię
będę potrzebował”, a ja nie potrzebowałem mówić: „Pozwól mi iść z tobą,
żebym był przy tobie, kiedy mnie będziesz potrzebował.”
Bo stary Job zatelefonował do pani Merridew. Odczekał, aż zasnęliśmy,
wykradł się z namiotu, poszedł kawał drogi do miasta i zatelefonował, nie
miał pieniędzy i prawdopodobnie przedtem nigdy w życiu nie mówił przez
telefon, ale teraz zatelefonował i następnego dnia rano przybiegł jeszcze po
rosie (miasto i telefon były o pięć mil od nas), kiedy Sekretarz zapuszczał
maszynę, i ja zgadłem, co Job zrobił, zgadłem, nim był nawet na tyle blisko,
żebym mógł słyszeć jego krzyki, biegł, potykał się na pastwisku i krzyczał:
„Zatrzymajcie go! Zatrzymajcie go! Oni tu zaraz będą! Zatrzymajcie go jeszcze
dziesięć minut, oni zaraz przyjadą!”; ja zrozumiałem od razu, co on zrobił, i
pobiegłem do niego, i spotkałem go pośrodku pastwiska, i zatrzymałem, on
się szarpał i bił mnie, i wyrywał się, i ciągle dalej krzyczał do wuja Willy w
samolocie. „Tyś zatelefonował? — spytałem. — Do niej? Do niej?
Powiedziałeś jej, gdzie on jest?” „Tak! — krzyknął stary Job. — I ona po-
wiedziała, że pójdzie po twojego tatę i zaraz tu przyjadą,
i będą o szóstej.” A ja go trzymałem; wydawało mi się, że trzymam pęk
wyschniętych patyków, słyszałem rzężenie w jego piersiach i czułem bicie
jego serca. Sekretarz podbiegł, stary Job zaczął krzyczeć do Sekretarza:
„Wyciągnij go z tej maszyny! Oni przyjadą! Zaraz tu przyjadą, tylko go
zatrzymaj!”, a Sekretarz pytał zdziwiony: „Kogo, kogo?”, a Job dalej krzyczał,
żeby biegł do samolotu i zatrzymał samolot; Sekretarz pobiegł, ja chciałem
go złapać za nogę, ale mi się nie udało, widziałem, jak wuj Willy patrzy
w naszą stronę, Sekretarz biegnie do wuja Willy; podniosłem się na kolana i
zacząłem machać i też krzyczeć. Wuj Willy nic nie usłyszał wśród huku
silnika, ale nie musiał słyszeć, bo obaj się rozumieliśmy, ja dalej klęczałem i
trzymałem starego Joba na ziemi, samolot się potoczył, Sekretarz jeszcze za
nim gonił, potem samolot poderwał się w powietrze, runął w dół, znowu się
poderwał i jakby na chwilę stanął wysoko nad drzewami, nad tymi samymi
drzewami, gdzie myśleliśmy, że Sekretarz będzie musiał wylądować
pierwszego dnia, zanim udało mu się przeskoczyć na pole, a potem zniknął.
Sekretarz i tak już biegł, więc tylko ja i Job musieliśmy wstać i pobiec.
0 tak, wiem, co o mnie powiedzieli; myślałem o tym przez całe
popołudnie, kiedy wracaliśmy do domu, przed nami jechał karawan, za
karawanem Sekretarz i stary Job w fordzie, potem tata i ja w naszym
samochodzie, zbliżaliśmy się do Jefferson, blisko, coraz bliżej i bliżej
Jefferson, i nagle zacząłem płakać, bo chociaż śmierć to jeszcze nie jest nic,
to tylko dotyka zewnętrznej powłoki człowieka, którą się nosi dla wygody tak
jak ubranie, ale to ubranie, stare szmaty już nic niewarte, zdradziło jednego
z nas dwóch i zdradzonym byłem ja, a tata jedną ręką mnie objął i mówił:
„Spokojnie, spokojnie! Nie chciałem tego powiedzieć. To nie twoja wina. Nikt
nie ma do ciebie pretensji.”
Widzicie? O to mi właśnie idzie. Ja pomagałem wujowi Willy. On wie, że
mu pomagałem. On wie, że beze mnie nie dałby sobie rady. On wie, że mu
pomagałem. Kiedy ruszał, nie potrzebowaliśmy nawet patrzeć na siebie. Wła-
śnie o to mi idzie.
1 teraz oni nigdy nie zrozumieją, nawet tata nie zrozumie, i tylko ja
jeden zostałem, ja mógłbym im wytłumaczyć, ale jak to zrobić, jak
powiedzieć, żeby mnie zrozumieli? Jak?
Przełożył Jan Zakrzewski
Muł na podwórzu

Był szary dzień, koniec stycznia, ale nie zimny dzień, bo spadła mgła. Stara
Het, która dopiero co przyszła z przytułku, wbiegła przez sień do kuchni,
krzycząc donośnym, zadowolonym, dźwięcznym głosem. Pewno miała z
siedemdziesiąt lat, chociaż z jej własnego obrachunku, opartego na licznych
kalkulacjach i porównywaniu wieku rozmaitych gospodyń w mieście od
czasu ich zamążpójścia do chwili zostania babkami, gospodyń, które Het
jakoby niańczyła, wynikało, że musi mieć co najmniej sto lat i być trojacz-
kami. Wysoka, szczupła, z twarzą wilgotną od mgły, w tenisowych
pantoflach, w długiej pelerynie mysiego koloru, obszytej czymś, co
czterdzieści albo pięćdziesiąt lat temu mogło być futerkiem, i w
nowocześniejszym, chociaż nie nowym, purpurowym toczku na głowie,
niosła (dawniej odbywała swoje tygodniowe obchody od kuchni do kuchni
dźwigając sukienną torbę, ale od czasu otwarcia tanich domów towarowych
sukienna torba zamieniła się w papierowe torby, jakie można kupić za parę
centów) torbę i biegła do kuchni, wołając donośnym głosem pełnym dzie-
cinnego zadowolenia:
— Panno Mannie, muł na podwórzu!
Pani Hait, pochylona nad kuchnią, zajęta wygrzebywaniem z popielnika
gorącego popiołu i czerwonych jeszcze węgli, wyprostowała się gwałtownie,
schwyciła mocno wiadro przeszywając starą Het ostrym spojrzeniem i
odpowiedziała od razu, równie donośnie, zdecydowanie.
\— A to sukinsyny! — odpowiedziała.
Wyszła z kuchni, nie biegła, ale szła szybko, podenerwowanym krokiem,
niosła wiadro, muskularna kobieta w wieku czterdziestu paru lat, na twarzy
jej malował się smutek, zastygły smutek, jakby zrezygnowała z walki o
cokolwiek lepszego, niż posiadała. Opasana perkalowym fartuchem, odziana
we włóczkową kurtkę, na głowie miała męski filcowy kapelusz i wszyscy w
mieście wiedzieli, że kapelusz ten należał do zmarłego dziesięć lat temu pana
Haita. Ale męskie buty, jakie nosiła, nie były butami męża; buty wysokie,
zapinane na guziki, miały obcasy podobne do małych cebulek tulipanów i
wszyscy w mieście wiedzieli, że kupiła je dla siebie, nowe, w sklepie. Zbiegła
razem z Het po schodkach kuchennych, prosto w mgłę. Właśnie przez tę
mgłę nie było zimno: dzień leżał jakby uwięziony między ziemią i mglistym
oddechem długiej zimowej nocy nad śpiącym ciemnym miastem, nad
zamkniętymi szczelnie izbami, mgła niosła jednocześnie sen i przebudzenie,
mieszała z sobą ciepło i zimno, skraplała się jak brudny osad zimnego
tłustego sosu na schodach i na drewnianym zejściu do piwnicy, i na wąskiej
kładce drewnianej, która prowadziła do drewnianej komórki na skraju
podwórka, i właśnie na deskach tej kładki, biegnąc i niosąc wiadro gorącego
popiołu, pani Hait pośliznęła się niebezpiecznie.
— Uważaj! — krzyknęła z zadowoleniem stara Het, której gumowe
podeszwy dobrze trzymały się oślizłych desek. — Tam, przed tobą! — Pani
Hait nie straciła równowagi, nawet na chwilę nie przestała biec, jednym opa-
nowanym spojrzeniem objęła całą scenę i pobiegła dalej, gdy zza rogu domu
pojawił się, jakby zrodził się przed ich oczami z zimnej mgły — muł, chyba
wyższy od żyrafy, długogłowy, z kantarem fruwającym koło nożyczkowatych
uszu, runął na kobiety z nagłością zjawy.
— To on! — krzyknęła stara Het wymachując torbą. — Hoo!
Pani Hait okręciła się na pięcie. Znowu pośliznęła się na śliskich deskach
biegnąc równolegle z mułem w kierunku komórki, i której otwartych drzwi
wystawał nieruchomy
łeb zdumionej krowy. Krowie zrodzony we mgle muł bez wątpienia wydawał
się jeszcze bardziej niewiarygodny i wyższy niż żyrafa, najwidoczniej
zdecydowany pognać przez komórkę, jakby to była słomiana mata albo
najzwyklejszy miraż. Krowi łeb również miał zdolności nadziemskie,
rozpłynął się nagle wessany przez niewidoczność jak ognik zapałki, chociaż
umysł wiedział, a rozum twierdził, że tylko cofnął się w otwór drzwi, w głąb
komórki, a jako dowód z komórki napłynęły trudne do opisania alarmujące
dźwięki, odgłosy sparaliżowanego strachem zwierzęcia, dźwięki podobne do
dźwięków mocno szarpanej struny liry albo harfy. Tam też skoczyła pani
Hait bez chwili wahania, jakby kierowana odruchem, jakby w opancerzo-
nym, niezwyciężalnym związku kobiety z kobietą przeciwko światu mułów i
mężczyzn. I ona, i muł dotarli jednocześnie do komórki w szczytowej
szybkości, ona niosła ciężkie wiadro wysoko podniesione, gotowe do
rzucenia, i wszystko to nie trwało mgnienia oka, i oczywiście muł uznał się
za pokonanego i wycofał pierwszy. Stara Het dalej wołała:
— To on! To on!
Muł zmienił nagle kierunek i rzucił się na nią tam, gdzie stała wysoka jak
rura od pieca, zamierzając się na zwierzę swoją torbą, przemknął koło niej i
zniknął za drugim rogiem domu, jakby wessany przez mgłę, która go wydała
na świat, mgłę głęboką i milczącą.
Bez pośpiechu, ale zwinnie pani Hait odwróciła się, odstawiła wiadro na
ceglane schodki wiodące do piwnicy i razem z Het poszły za róg domu, gdzie
zdążyły jeszcze zobaczyć podobnego' do zjawy muła w chwili, gdy tor jego
biegu skrzyżował się z torem spaceru wściekłego koguta i ośmiu kur
doborowej rasy, wychodzących właśnie spod domu. Na sekundę ruch muła
nabrał biblijnego znaczenia — zrodzony w piekle i do piekła podążający — by
potem zginąć we mgle, jakby wznosząc się i rozpływając w bezsłonecznej i
bezwymiarowej przestrzeni spowijającej kulę ziemską.
— Przed domem jest ich mnóstwo — krzyknęła Het.
>— A to sukinsyny! — powtórzyła wyraźnie pani Hait tym samym
ponurym głosem, bez podniecenia czy złości. Nie do mułów się to odnosiło,
nawet nie do ich właścicieli. Obejmowało całą historię jej pobytu w tym
mieście, od owego poranka w kwietniu przed dziesięcioma laty, kiedy to
szczątki pana Haita i wielu stóp nowej liny wygrzebano spośród szczątków
pięciu mułów leżących na ślepym zakręcie toru kolejowego tuż za miastem;
geograficzny zakręt jej własnego życia, najrealniejsze składniki jej żałoby:
muły, właściciel tych mułów i zmiażdżony mąż. Ten właściciel nazywał się
Snopes: znali go wszyscy w mieście, wiedzieli, że kupował zwierzęta na targu
w Memphis, sprowadzał je do Jefferson i sprzedawał farmerom, wdowom i
sierotom białym i czarnym, sprzedawał za tyle, ile mógł od kogo wyciągnąć,
oczywiście nie schodził poniżej pewnej ceny; często (zwykle w martwym
zimowym sezonie) pary albo nawet i większe grupki jego towaru uciekały z
ogrodzonego pastwiska, gdzie je trzymał, i związane razem, czasami nawet
zupełnie nowym konopnym sznurem (szczegół ten Snopes podkreślał potem
w reklamacjach), zostawały unicestwiane przez pociągi towarowe na owym
ślepym zakręcie, który miał w przyszłości stać się sceną zejścia z tego świata
pana Haita; kiedyś miejski kawalarz przysłał panu Snopesowi pocztą
drukowany rozkład pociągów. Niski mężczyzna o niezdrowym kolorze skóry,
nigdy nie noszący krawata, o udręczonych oczach, w ściśle określonych po-
rach zakłócał spokojne i senne życie miasta, wzbijając tumany kurzu i
czyniąc zamieszanie; jego zbliżanie zapowiadały krzyki i okrzyki, przejście
znaczyły tumany żółtego kurzu, w którym widać było dzbaniaste łby i
słychać stukot kopyt i monotonne, namiętne nawoływania poganiaczy,
wreszcie na szarym końcu i już daleko za chmurą kurzu jechał sam Snopes
zmęczonym, zagonionym truchtem, gdyż, jak mówiono w mieście,
śmiertelnie bał się zwierząt, którymi tak przemyślnie handlował.
Droga, którą musiał przebyć ze stacji kolejowej do pastwiska, przecinała
skraj miasta koło domu Haita; Hait i pani Hait mieszkali tu dopiero tydzień,
kiedy obudzili
się któregoś ranka osaczeni przez galopujące muły, a powietrze pełne było
nawoływań poganiaczy. Ale dopiero
o brzasku jednego z kwietniowych dni tegoż roku, kiedy ci, którzy pierwsi
znaleźli się na miejscu wypadku, wygrzebali coś, co można by określić jako
obce ciało wśród szczątków zmiażdżonych mułów i pociętych kawałków no-
wego sznura, zaczęto podejrzewać w mieście, że Haita łączyły ze Snopesem i
mułami jakieś związki bliższe niż przypadkowe współdziałanie w określonych
odstępach czasu, ograniczające się do wypędzania mułów z własnego
podwórka. A potem ludzie nabrali pewności, że odgadli prawdę: przez trzy
pełne napięcia, zdziwienia i ciekawości dni całe miasto czekało, czy Snopes
będzie próbował otrzymać od kolei odszkodowanie i za Haita.
Dowiedziano się jednak, że inspektor z towarzystwa ubezpieczeń
odwiedził tylko panią Hait i że po paru dniach zainkasowała ona czek na
osiem tysięcy pięćset dolarów, gdyż działo się to w owych dawnych dobrych
czasach, kiedy nawet przedsiębiorstwa kolejowe traktowały swoje dyrekcje
na Południu' jako teren eksploatacji przez wszystkich, którzy mieszkając
obok linii kolejowych starali się czerpać z tego maksymalne korzyści. Pani
Hait przyjęła gotówkę. Miała wtedy na sobie włóczkową suknię i kapelusz,
który Hait nosił owej fatalnej nocy przed tygodniem, słuchała w chłodnej,
ponurej ciszy, jak urzędnik odlicza pieniądze, główny kasjer i dyrektor
banku zaś usiłują przekonać ją o korzyściach płynących z zakupu papierów
wartościowych lub chociaż otwarcia konta oszczędnościowego albo nawet
tylko zwyczajnego konta, potem wzięła pieniądze, schowała je do płóciennej
torebki pod fartuchem i odeszła; po pewnym czasie odmalowała dom ową
wiernie służącą i silniejszą od czasu szarą farbą, jaką pomalowana była
stacja kolejowa, jakby czyniła to z sentymentu do kolei albo (jak twierdzili
niektórzy) z wdzięczności.
Inspektor wezwał również na rozmowę Snopesa; Snopes wyszedł z niej
mając jeszcze bardziej udręczony wyraz twarzy niż zwykle, ale z oczami
wyrażającymi szczere zdu
mienie, które od tego czasu już zawsze w nich tkwiło, tak samo jak od tego
czasu ogrodzenie jego pastwiska już nigdy w niewytłumaczony sposób nie
przewracało się wśród nocy na muły powiązane po trzy albo cztery mocnym
sznurem, choć nie zawsze nowym. Wydawało się, jakby muły dobrze o tym
wiedziały, jakby związane na placu w Memphis po dobiciu targu już wtedy
odgadywały, że Snopes ich się boi. Trzy czy cztery razy do roku, może w
wyniku diabelskiej umowy, ledwo-wypuszczone z wagonu towarowego muły
gnały przed siebie całym tabunem i ta chmura kurzu, pełna dzikich
wrzasków zdumienia i przerażenia, diabelskich kształtów pojawiających się i
niknących w jednym wielkim, niemal perwersyjnym wybuchu nie dającego
się opanować gwałtu, pozbawionego widzialnej styczności z czasem,
przestrzenią, ziemią, przenosiła się przez spokojne, zdumione miasto i
wpadała na podwórze domu pani Hait, gdzie w bezradnej rozpaczy, która na
chwilę tłumiła nawet fizyczny strach, kręcił się Snopes unikając
bezpośredniego kontaktu z rozszalałymi mułami, obijającymi się o ściany
domu (miasto było pewne, że Snopes wierzy, że to on zapłacił za tak trwałe
odmalowanie domu i że jego mieszkanka żyje sobie leniwym królewskim
życiem siedząc na pieniądzach co najmniej w części należących do niego);
powoli wstawali sąsiedzi, zbiegali się lub przyglądali zza firanek i ganków
zasłoniętych bądź odsłoniętych, z chodników, a nawet z wozów i samocho-
dów, które stawały na ulicy — gospodynie w szlafrokach i rannych czepkach,
dzieci ubrane już do szkoły, przypadkowo przechodzący tamtędy Murzyni i
biali z leniwym wyrazem twarzy dobrze bawiących się widzów.
Wszyscy tam już byli, kiedy niosąc kij od starej wytartej szczotki, pani
Hait, a za nią stara Het, wybiegły zza rogu domu na maleńki, nie większy od
chusty skrawek ziemi, który pani Hait nazywała swoim frontowym
ogródkiem. Był naprawdę niewielki. Każda istota obdarzona umiejętnością
przeskoczenia trzech stóp mogła dwoma susami znaleźć się po drugiej jego
stronie, ale w tej chwili, być może w wyniku zniekształcającej każdą sylwetkę
mgły,
wydawało się nieprawdopodobnie pełne rozszalałego życia, tak jak z
pewnością wydaje się kropla wody pod mikroskopem. I tym razem pani Hait
nie zawahała się, dzierżąc szczotkę mocno w ręku i najwidoczniej pełna
niezachwianej wiary w swoją własną niezniszczalność rzuciła się rta muła,
który przechodził właśnie ów zjawiskowy i statyczny proces szybkiego
wsiąkania w mgłę, pozostawiając jedyny ślad w postaci dziewięciu
rozfruwanych kurcząt, podobnych w tej chwili do skrawków papieru,
zmuszonych przez pędzący szosą samochód do krótkiego lotu i teraz układa-
jących się z powrotem do spokojnego snu, oraz drugi ślad w postaci
szamocącej się sylwetki mężczyzny. Mężczyzną tym był Snopes, oblany
potem, z dziką twarzą, ustami rozdziawionymi w chrapliwym wrzasku; dwie
głębokie bruzdy na wygolonej brodzie opadały ukośnie z kącików ust jakby
aluwialna pamiątka wielu lat żucia tytoniu. Snopes krzyknął w stronę pani
Hait:
— Słowo honoru, pani Hait! Robiłem, co mogłem!
Nawet na niego nie spojrzała.
— Łap pan tego, co ma uzdę — powiedziała opanowanym głosem,
oddychając ciężko. — Łap pan tego wielkiego.
— Dobra — skrzeknął Snopes. — Niech je pani zostawi w spokoju. Niech
ich pani tylko nie denerwuje.
— Uważajcie! — zawołała Het. — Wraca!
— Weż pan sznur — powiedziała pani Hait biegnąc znowu.
Snopes ze złością spojrzał na Het.
— Ale gdzie jest sznur?! — krzyknął.
— W piwnicy! — odkrzyknęła stara Het nie zatrzymując się.
— Niech pani leci drugą stroną i złapie tego wielkiego. I znowu Het i pani
Hait wybiegając zza rogu zdążyły
zobaczyć migawkowy obraz: znikającego we mgle muła | kantarem
unoszącym się w powietrzu, w chmurze kurcząt, z których szlakiem
skrzyżował się jego szlak, jako że one mogły przejść skrótem pod domem, a
on musiał biec dokoła. Kiedy obiegły jeszcze jeden róg, znalazły się na
tylnym podwórku.
■^pfz* <y. w&lm l
Boże! — krzyknęła Het. — On zrobił coś krowie!
Dopędziły teraz muła, gdyż muł stanął. A właściwie wybiegając zza rogu
ujrzały taką sceną: krowa stała pośrodku podwórza, krowa i muł patrzyli na
siebie z odległości paru stóp. Oba zwierzęta znieruchomiałe, z opuszczonymi
głowami, z rozstawionymi przednimi nogami, wyglądały jak dwie rozstawione
grzbietami do góry książki, książki różnej wielkości i w różnej oprawie, które
zakupił ktoś o zamiłowaniach bukinisty, a potem zabrało je jakieś dziecko,
ustawiło w tej niecodziennej pozycji i zapomniało o nich. A Snopes? Spones,
a właściwie jego głowa, jakby był zakopany po szyję przez Indian, wystawała
zza wykopu, skąd wiodły schody do piwnicy, głowa i ramiona wystawały
obok wiadra pełnego gorącego popiołu i węgli. Tylko że znowu nie trwało to
długo. Trwało krócej, niż trwa opis tej sceny — to była jedna z owych chwil,
których potem nawet pamięć nie potrafi potwierdzić. Znowu kolejno zniknęli
za następnym rogiem: mężczyzna, krowa i muł; teraz prowadził Snopes,
niosąc sznur, krowa gnała tuż za nim, sztywny ogon wygięła lekko, wyglądał
jak flagowy maszt na rufie statku. Pani Hait i Het też pobiegły, minęły otwar-
tą piwnicę, z której wyjrzała na nie kolekcja rozmaitych przedmiotów
nagromadzonych w ciągu wdowich lat pani Hait — skrzynki drzewa na
podpałkę, stare gazety i pisma ilustrowane, połamane i wysłużone meble,
naczynia kuchenne, których żadna kobieta nigdy nie wyrzuci, kupa węgla i
stos polanek sosnowych — pobiegły dalej, za następny róg, gdzie zobaczyły
mężczyznę, krowę i muła, znikających w rozfruwanej chmurze
wszechobecnych kurcząt, które raz jeszcze przemaszerowały pod domem i
wyszły na muli szlak. Pobiegły dalej, pani Hait w zaciętym milczeniu, stara
Het w szczęśliwym podnieceniu zdumionego dziecka. Ale kiedy przybiegły
przed front domu, zobaczyły tylko Snopesa. Leżał na brzuchu jak długi,
głowę i ramiona wyciągnął przed siebie, tył marynarki poddarł się siłą
rozpędu do przodu i zasłaniał mu głowę, tak że spod materiału wyglądał
tylko skrawek twarzy przyobleczonej w maskę teatralnego komika.
— Gdzie pobiegły?! — krzyknęła do niego stara Het.
Nie odpowiedział.
— Robią coraz niniejsze koła! — krzyknęła. — Już są za domem!
I rzeczywiście krowa i muł były za domem. Krowa przez chwilę udawała,
że biegnie do swojej komórki, ale może w ostatniej chwili uświadomiła sobie,
że posiada zbyt wielkie przyspieszenie, i w skrajnej rozpaczy lub raczej z bo-
haterstwem podobnym do rozpaczy rzuciła się w bok. Ale kobiety nie
widziały tego, nie widziały też muła, który uskoczył, by minąć krowę, i wpadł
na chwilę do otwartej piwnicy, nim popędził dalej. Kiedy kobiety zjawiły się
za domem, muła już nie było. Nie było też wiadra koło piwnicy, ale nie
zauważyły tego, zauważyły tylko krowę, która stała pośrodku podwórka jak
poprzednio, dyszała ciężko, sztywna, z rozstawionymi nogami i pochylonym
łbem, nie patrzyła na nic, podobna do tej książki, którą przed chwilą
zostawiło dziecko, a zabrało do zabawy tę drugą. Pobiegły dalej. Pani Hait
biegła teraz ciężko, szeroko otwierając usta, twarz miała szarą, jedną rękę
przyciskała do boku. Biegły tak wolno, że przy trzecim okrążeniu muł je
przegonił, przemknął obok z nie zmniejszoną szybkością, czyniąc diabelskie
zamieszanie, pozostawiając falę zapachu amoniaku, ostrego jak
przeszywający krzyk, i zniknął. Ale one uparcie biegły dalej, za następny róg,
i zdołały jeszcze ujrzeć, jak muł znika we mgle od strony ulicy, usłyszały
stukot jego kopyt, krótkie, tępe zamierające uderzenia
o bruk ulicy.
— No! — powiedziała stara Het zatrzymując się. Oddychała ciężko,
szczęśliwa. — Panowie! Aleśmy miały! — Nagle znieruchomiała, odwróciła
wolno głowę, podniosła nos, nozdrza jej drgały; być może przez ułamek
sekundy widziała otwarte drzwi piwnicy, kiedy ją mijały, i zauważyła, że nie
było już wiadra z żarem. — Boże, zapach spalenizny! — krzyknęła. —
Kochana, ratuj swoje pieniądze!
Było jeszcze wcześnie, nie minęła dziesiąta. Do południa dom spalił się
doszczętnie. Snopesa łatwo było zawsze znaleźć w sklepie z farmerskim
sprzętem; niejeden specjalnie
poleciał tam do niego. Opowiedziano mu, ze kiedy na miejscu pożaru zjawił
się wóz straży pożarnej i przybył tłum łudzi, z domu wyszła pani Hait, za nią
stara Het ze swoją torbą; pani Hait niosła oprawiony w ramę portret pana
Haita w jednej ręce, w drugiej parasolkę; ubrana była w nowy popielaty
płaszcz, z którego jednej kieszeni wystawał słoik od konfitur pełen
zwiniętych banknotów, a z drugiej ciężki niklowany rewolwer, i przeszła do
domu po drugiej stronie ulicy, usiadła w fotelu bujającym, obok niej Het w
drugim, i od tej chwili siedzi tam na werandzie, ponura, nieprzenikniona,
obie bujają się bez przerwy, a zachrypnięci, zmęczeni, ale niezmordowani
ludzie'wyrzucają z palącego się domu naczynia, meble i pościel prosto na
ulicę.
— Po co mi to mówicie? — spytał Snopes. — Nie ja postawiłem wiadro z
żarem w miejscu, gdzie pierwszy, kto przechodził, musiał je zepchnąć do
piwnicy.
— Aleś ty otworzył drzwi do piwnicy, nie?
— Ja. Ale po to, żeby wziąć sznur, jej własny sznur, powiedziała mi,
żebym go stamtąd wziął.
— Żeby na sznur złapać twojego muła, który wdarł się na jej podwórko.
Tym razem się nie wykręcisz. Nie ma takiego kompletu przysięgłych w całym
okręgu, który by nie uznał jej racji.
— Ano chyba nie. I wszystko dlatego, że ona jest kobietą. Tylko dlatego.
Bo jest cholerną babą. Dobra, niech idzie do cholernego sądu, ja też coś
niecoś powiem. Wiem parę rzeczy, o których przysięgli chętnie się
dowiedzą... — Urwał.
Przyglądali mu się.
— A co takiego? O czym chętnie się dowiedzą?
— O niczym. Bo ona nie pójdzie do sądu. Ona do sądu przeciwko mnie?
Mannie Hait przeciwko mnie? Nie znacie jej, chłopaki, jeśli myślicie, że ona
pójdzie do sądu z powodu zwykłego wypadku, na który nikt nie mógł nic po-
móc. Nie ma sprawiedliwszej, lepszej kobiety w całym okręgu, nie ma lepszej
od pani Mannie Hait. Chciałbym mieć okazję jej to powiedzieć.
Okazja zjawiła się natychmiast. Za nią stała stara Het
249
M
ze swoją torbą. Pani Hait rozejrzała się raz, spokojnie, po wszystkich
twarzach, i nie odpowiadała na szmer ciekawych witających ją głosów. Nie
patrzyła także długo na Snopesa.
— Przyszłam kupić tego muła — powiedziała.
— Jakiego muła? — Patrzyli jedno na drugie. — Chciałaby pani mieć tego
muła? — Spojrzała na Snopesa. — Dla pani sto pięćdziesiąt, pani Mannie.
— Czego? Dolarów?
— Ani centów, ani pięciocentówek, pani Mannie.
— Dolarów... — powiedziała. — To więcej, niż kosztowały muły za czasów
Haita.
— Wiele rzeczy się zmieniło od czasów Haita. Łącznie ze mną i z panią.
— Chyba to i racja — zgodziła się. I odeszła. Odwróciła się bez słowa, a za
nią Het, i poszła.
— Może któryś z tych innych, które widziała pani dziś rano, będzie pani
odpowiadał! — zawołał Snopes.
Nic nie mówiąc odeszła.
— Nie trzeba jej było mówić tego, coś powiedział na końcu — odezwał się
ktoś.
— Dlaczego nie? — spytał Snopes. — Jeśli ona by chciała wyciągnąć coś ze
mnie z powodu tego pożaru, toby nie przyszła płacić za muła.
To było koło pierwszej. Około czwartej Snopes przebijał się przez tłum
Murzynów przed sklepikiem spożywczym, kiedy ktoś zawołał go po imieniu.
Stara Het dźwigała w ręku wypchaną torbę i zajadała banana, którego wyjęła
z papierowej torebki.
— Właśnie pana szukałam — powiedziała. Oddała banana kobiecie, która
stała koło niej, i zaczęła szperać i szukać czegoś w torbie, wreszcie wyjęła
banknot. — Pani Mannie kazała to panu dać. Właśnie szłam do sklepu, w
którym pan zawsze jest. Proszę.
Wziął banknot.
— Co to ma być? Od pani Hait?
— Za muła. — Banknot był dziesięciodolarowy. — Nie potrzeba rachunku.
Wystarczą świadkowie, że panu dałam.
— Dziesięć dolarów? Za tego muła? Powiedziałem jej przecież, że muł
kosztuje sto pięćdziesiąt dolarów.
— To już niech pan sam z nią mówi. Dała mi te pieniądze, żebym panu
oddała, a ona poszła szukać tego muła.
— Poszła szukać?... Poszła sama po mojego muła?
— Ojej, przecież pani Mannie nie boi się mułów. Nie wie pan jeszcze o
tym?
Zrobiło się późno — bo dzień był zimowy — kiedy Het stanęła przed
dwoma wysokimi kominami na tle zachodzącego słońca, wieczór już
zstępował na ziemię. Ale poczuła zapach gotowanej szynki, nim jeszcze
zobaczyła komórkę, w której stała krowa; komórki nie mogła zobaczyć, nim
nie przeszła na drugą stronę, gdzie palił się ogień pod żelaznym rusztem
ustawionym na cegłach i gdzie pani Hait doiła krowę.
— No, no! — powiedziała stara Het. — Już się urządziłaś? — Zajrzała do
komórki, oczyszczonej, wyszorowanej, sprzątniętej, pachnącej świeżym
sianem. Na skrzynce paliła się nowa lampa, obok było posłanie ładnie
rozłożone na słomie i przygotowane już na noc. — Naprawdę już się
urządziłaś! — powiedziała z przyjemnym zdziwieniem. Za drzwiami stało
kuchenne krzesło. Stara Het wyciągnęła je na dwór i usiadła, obok postawiła
wypchaną torbę. — Ja się zajmę mięsem, ty sobie spokojnie dój. Byłabym ci
chętnie wcześniej pomogła, gdyby nie to całe zamieszanie, jakie mieliśmy. —
Rozejrzała się. — Ale gdzie jest nowy muł? — Pani Hait chrząknęła, głowy jej
nie było widać, zasłaniał ją bok krowy. Po chwili spytała:
-— Dałaś mu te pieniądze?
— Dałam mu dziesięć dolarów. Był z początku zdziwiony, może nie
myślał, że się tak szybko zdecydujesz na handel. Powiedziałam, że szczegóły
może potem omówić z tobą. No i wziął pieniądze. Więc pewno się zgodził. —
Pani Hait chrząkhęła znowu. Stara Het obróciła szynkę w kociołku. Obok w
drugim kociołku bulgotała kawa. — Kawa ładnie pachnie — powiedziała. —
Od lat nie mam już apetytu. Ptaszek by nie wyżył na tym, co ja jem. Ale jak
się
napiję trochę kawy z mlekiem, to się zawsze lepiej czuję. Gdybyś miała
niepotrzebny kawałek szynki... O Boże, masz już towarzystwo!
Pani Hait nie podniosła nawet głowy, póki nie skończyła dojenia. Dopiero
wtedy odwróciła się nie wstając ze skrzynki, na której siedziała.
— Powinniśmy porozmawiać — powiedział Snopes. — Najwyższy czas. Ja
mam coś, co należy do pani, słyszałem też, że pani ma coś, co należy do
mnie. — Rozejrzał się szybko, skrycie, stara Het przyglądała się. Obrócił się
do niej:
— Zmykaj, ciotka! Nie twój interes, o czym będziemy rozmawiać.
— Ale, kochany, nie przejmuj się mną — powiedziała stara Het. —
Zupełnie się nie przejmuj. Miałam sama w życiu tyle własnych kłopotów, że
mogę słuchać o kłopotach innych i wcale się nie przejmuję. Mów, o czym
miałeś mówić, ja będę pilnować szynki.
Snopes spojrzał na panią Hait.
— Nie każe jej pani pójść? — spytał.
— A dlaczego? — zdziwiła się pani Hait. — Nie pierwsza osoba, co przyszła
na to podwórko, kiedy chciała, i została, jak długo chciała.
Snopes zrobił lekki gest zniecierpliwienia.
— Niech będzie — powiedział. — Więc zabrała pani muła?
— Zapłaciłam za niego. Ona dała pieniądze, nie?
— Dziesięć dolarów. Za muła wartego sto pięćdziesiąt dolarów.
— Ja tam nic nie wiem o mułach za sto pięćdziesiąt dolarów. Wiem tylko,
ile płaciła kolej.
Teraz Snopes przyglądał się jej długą chwilę.
— Nie rozumiem?
— No, te sześćdziesiąt dolarów, które płaciła wam wtedy kolej, kiedy pan i
Hait...
— Dobra, dobra... — Snopes rozejrzał się dokoła szybko, nerwowo. —
Dobra. Niech nawet będzie sześćdziesiąt dolarów. Ale pani przysłała mi
dziesięć.
— Przysłałam różnicę. — Spojrzał na nią, stojąc bez ru
chu. — Różnicą między ceną muła a tym, co pan był winien Haitowi.
— Ja byłem winien?
— Za zaprowadzenie tych pięciu mułów na tor...
— Cicho! — wrzasnął Snopes. — Cicho!
Ona mówiła dalej głosem zimnym, spokojnym, ponurym:
— Za pomaganie panu. Za każdym razem płacił mu pan dziesięć dolarów
za każdego muła, a kolej płaciła panu sześćdziesiąt. Prawda? Tak było? —
Przyglądał się jej. — I ostatnim razem nie zapłacił mu pan. Więc sobie
wzięłam muła i przysłałam dziesięć dolarów różnicy w cenie.
— Dobrze — odpowiedział spokojnie, tonem głębokiego rozbawienia, a
potem wykrzyknął: — Dobrze, ale to nie wszystko! I tutaj panią mam. W
naszej umowie było powiedziane, że nie zapłacę, póki sprawa nie...
— Teraz ja panu poradzę, żeby pan mówił ciszej — powiedziała pani Hait.
— I tamtym razem nie mogłem być nikomu winien żadnych pieniędzy, bo
kiedy sprawa została zakończona, człowiek, któremu byłbym winien
pieniądze, nie był już nikim! — wykrzyknął triumfalnie. — Widzi pani?
Pani Hait siedziała głęboko zadumana na swojej skrzynce.
— Więc niech pani zabiera sobie swoje dziesięć dolarów! Niech mi pani
powie, gdzie jest mój muł, i zostaniemy dalej dobrymi przyjaciółmi tak jak
przedtem. Okropnie mi przykro z powodu tego pożaru, ale...
— Prawda, jak się paliło? — spytała stara Het.
— Ale za te wszystkie pieniądze, które pani wtedy dostała od kolei, może
pani sobie chyba zbudować nowy dom? No, proszę brać! — Włożył jej
banknot w garść. — Gdzie jest mój muł?
Ale pani Hait nie poruszyła się od razu.
— Więc chce mi pan zwrócić te pieniądze? — powiedziała.
— Oczywiście. Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi i dalej będziemy. Nie
mam do pani żadnej pretensji i pani do mnie też nie. ma, co? Gdzie jest
muł?
— W drugim końcu tego dołu za farmą Spilmera — powiedziała.
— Wiem, wiem, dobre osłonięte miejsce, bo tu nie ma pani stajni,
rzeczywiście. Trzeba go było jednak zostawić na pastwisku, byłoby teraz
mniej kłopotu. No, ale nie mamy do siebie pretensji, prawda? Więc
pożegnam się i idę. Widzę, że się już pani zagospodarowała, mogłaby pani
nawet zaoszczędzić dużo pieniędzy nie budując nowego domu.
— A mogłabym, racja — powiedziała pani Hait, ale Sno- pesa już nie było.
— Dlaczegoś zostawiła muła tak daleko? — spytała stara Het.
— Wystarczy — odpowiedziała pani Hait.
— Co znaczy „wystarczy”? — Ale pani Hait zaglądała właśnie do garnka,
więc stara Het dodała: — Czy to ja, czyś ty coś wspomniała, że masz na
zbyciu kawałeczek tej szynki?
Obie właśnie zajadały szynkę, kiedy w jeszcze, niepełnym mroku pojawił się
z powrotem Snopes. Podszedł spokojnie i stanął, ręce wyciągnął nad ogniem,
jakby były zziębnięte.
— To ja chyba wezmę te dziesięć dolarów — powiedział.
— Jakie dziesięć dolarów? — spytała pani Hait.
Snopes jakby zasnął nad ogniem. Pani Hait i stara Het
żuły szynkę, tylko stara Het -przyglądała się Snopesowi.
— Nie zwróci mi ich pani?
— Pan pierwszy powiedział, żeby już o tym nie mówić i żebyśmy byli jak
przedtem przyjaciółmi — powiedziała pani Hait.
— To fakt, jak Boga kocham — powiedziała stara Het. Snopes jakby spał
nad ogniem. Wreszcie odezwał się tonem rozmarzonej i zdumionej rozpaczy:
— Od lat muszę się martwić, ponoszę ryzyko i w rezultacie dostaję
sześćdziesiąt dolarów. A pani pewnego dnia bez ryzyka i bez kłopotów
zarabia osiem i pół tysiąca dolarów, nie wiedząc nawet, że je pani zarabia.
Nigdy pani tego nie żałowałem i nie zazdrościłem, nikt nie powie, że
zazdrościłem, chociażby nawet wydawało się to i trochę
dziwne, że pani zabiera wszystko, kiedy Hait nawet wtedy nie pracował dla
pani i nawet pani nie wiedziała, gdzie on jest i co robi. Wszystko, co pani
ryzykowała w tym interesie, to ślub z nim. A teraz, po tylu latach, kiedy pani
tego nie zazdrościłem, zabrała mi pani najlepszego muła, jakiego miałem, i
nawet mi pani nie chce za niego zapłacić dziesięciu dolarów. To
niesprawiedliwe, to bardzo niesłuszne.
— Ma pan muła z powrotem, nie jest pan zadowolony? — spytała stara
Het. — Czego pan jeszcze chce?
Snopes patrzył na panią Hait.
— Pytam po raz ostatni — powiedział. — Da mi pani czy nie da mi pani
te dziesięć dolarów?
— Jakie dziesięć dolarów? — spytała pani Hait.
Snopes obrócił się na pięcie. Potknął się o coś — była
to wypchaną torba starej Het — odzyskał równowagę i odszedł. Widziały jego
sylwetkę jakby oprawioną w szkielet dwóch wysokich kominów na tle
blednącego zachodu; widziały, jak wyrzuca ku niebu zaciśnięte dłonie w
geście niemal przesadnym, geście rezygnacji i bezsilnej rozpaczy. Kiedy
wreszcie sobie poszedł, stara Het popatrzyła na panią Hait.
— Kochana — spytała — coś ty zrobiła z tym mułem?
Pani Hait pochyliła się nisko nad kociołkiem. Na jej talerzu leżał stary
suchar. Podniosła pokrywę kociołka i polała suchar sosem, w którym
gotowała się szynka.
— Zastrzeliłam go.
— Coś zrobiła? — spytała stara Het.
Pani Hait zaczęła jeść suchar.
— No, no — powiedziała Het uszczęśliwiona. — Muł spalił ci dom, więc
zastrzeliłaś muła? To mi dopiero prawdziwa sprawiedliwość! — Szybko
zapadała ciemność, stara Het miała jeszcze przed sobą trzymilowy spacer do
domu starców, ale w styczniu ciemności trwają długo, a dom starców nie
ucieknie. Westchnęła z radosną ulgą i zadowoleniem. — No, no, panowie, ale
miałyśmy dzień!
Przełożył Jan Zakrzewski
Nie byłoby źle

I
Słyszeliśmy, jak leje się woda do wanny. Oglądaliśmy prezenty rozrzucone
na łóżku, pozawijane przez mamę w kolorowy papier, z naszymi imionami
wypisanymi wyraźnie, żeby dziadek wiedział, komu co dać, kiedy będzie je
zdejmował z choinki. Dla każdego był prezent, tylko dla dziadka nie, bo
mama powiedziała, że dziadek jest za stary na prezenty.
— Ten jest dla ciebie — powiedziałem.
— Uciekaj! — krzyknęła Rosie. — Jazda do kąpieli, jak kazała mama.
— A ja wiem, co to jest. Mógłbym ci powiedzieć, gdybyś chciała.
Rosie spojrzała oa swój prezent.
— Mogę poczekać, aż przyjdzie czas, że go dostanę.
— Za pięć centów ci powiem.
Rosie spojrzała na swój prezent.
— Nie mam pięciu centów — mruknęła. — Ale będę miała w pierwszy
dzień świąt rano, bo pan Rodney da mi dziesięć centów.
— Ale wtedy to już i tak będziesz wiedziała, co to jest, i nie zapłacisz mi —
powiedziałem. — Pożycz od mamy pięć centów.
Rosie złapała mnie za rękę.
— Jazda do kąpieli! Tobie w głowie tylko pieniądze!
Jeśli nie będziesz bogaty, jak dorośniesz, to chyba dla
tego, że rząd przedtem zlikwiduje pieniądze albo zlikwiduje ciebie.
Jak się wykąpałem i wróciłem, to prezenty dalej leżały na łóżku mamy i
taty i tak były blisko, bliziutko, że prawie czułem ich zapach, a następnego
dnia wieczorem będą petardy i ognie sztuczne i wtedy każdy będzie wiedział,
że to już święta, ale jeszcze przedtem pojedziemy pociągiem, tylko tata
zostanie, bo musi pilnować stajni aż do Wigilii, a my pojedziemy do dziadka i
zostanie już tylko jutrzejszy wieczór, a potem będzie Boże Narodzenie,
dziadek stanie pod choinką, zacznie zdejmować prezenty i wywoływać nasze
imiona i zdejmie mój prezent dla wuja Rodneya, który mu kupiłem za moje
własne dziesięć centów, więc może potem wuj Rodney włamie się do biurka
dziadka, tak jak to zrobił podczas zeszłych świąt, i popije dziadka mikstury, i
da mi dwadzieścia pięć centów za to, że mu pomogłem, bo zeszłego lata,
kiedy przyjechał z wizytą do mamy i ja mu pomagałem zrobić interes z panią
Tucker przed jego wyjazdem do pracy w Towarzystwie Kompresów, to mi dał
tylko dziesięć centów, więc może teraz da mi więcej. Może nawet pół dolara. I
dlatego strasznie się niecierpliwiłem i myślałem, że się już nie doczekam
wyjazdu.
— Jezu, kiedy pojedziemy? — spytałem.
— Coś ty powiedział?! — krzyknęła Rosie. — Powiedziałeś „Jezu”?! —
krzyknęła. — „Jezu”? Niech tylko mama usłyszy, co ty mówisz, to wcale nie
pojedziesz. I jeszcze mi tu gadasz o pięciu centach! Za pięć centów powiem
jej, coś powiedział.
— Jeśli mi dasz pięć centów, sam jej powiem — zaproponowałem.
— Do łóżka! — krzyknęła Rosie. — Siedmioletni chłopiec mówi coś
takiego!
— Jeśli mi obiecasz, że jej nic nie powiesz, to ja ci powiem, jaki
dostaniesz prezent, a ty mi dasz pięć centów w pierwsze święto rano.
— Do łóżka! — krzyknęła Rosie. — Ty i twoje pieniądze! Żebym
przynajmniej wiedziała, że któreś z was cho
ciaż za dziesięć centów kupuje jakiś prezent dla starego pana, tobym sama
chętnie dodała pięć centów.
— Dziadek nie potrzebuje prezentu — powiedziałem. — On już jest za
stary.
— E tam! — powiedziała Rosie. — Za stary, co? A gdyby tak wszyscy
zdecydowali, że ty jesteś za młody, żeby ci dać nawet centa, to co? Co byś
wtedy powiedział? Co?
Rosie zgasiła światło i wyszła z pokoju. Ale ja dalej widziałem prezenty w
świetle kominka: prezenty dla wuja Rodneya, dla babci, dla cioci Luizy i dla
męża cioci Luizy — wuja Freda, dla kuzynki Luizy i dla kuzyna Freda, i dla
dziecka, dla kucharki dziadka i dla naszej kucharki, to znaczy, dla Rosie, a
może rzeczywiście ktoś powinien dać dziadkowi prezent, najlepiej, żeby dała
ciocia Luiza, bo ona i wuj Fred mieszkają z dziadkiem, albo może lepiej niech
da wuj Rodney, bo on też mieszka z dziadkiem. Wuj Rodney zawsze dawał
coś mamie i tacie, ale może dawanie prezentu dziadkowi to tylko strata
czasu dla niego i dla dziadka, bo kiedyś spytałem mamy, dlaczego dziadek
zawsze patrzy, co wuj Rodney daje w prezencie mamie i tacie, i zawsze tak
się złości, i wtedy tata zaczął się śmiać, a mama powiedziała, że tata
powinien się wstydzić śmiać, bo to nie wina wuja Rodneya, że ma serce szla-
chetne, choć większe niż kieszeń, a tata potwierdził, że to nie jego wina, ale
nie spotkał w życiu człowieka, który by bardziej pragnął zdobyć pieniądze
każdym znanym sposobem, byle nie pracą, i niech mama dobrze pomyśli, to
sobie przypomni, jak przed dwoma laty wuj Rodney powinien był dziękować
Bogu, że znalazł się jeden naiwny, który miał serce na tyle szlachetne, jeśli
mama chce to tak nazwać, że mógł przeboleć stratę pięciuset dolarów, a
mama się strasznie oburzyła, że tata śmie posądzać wuja Rodneya o
kradzież, bo to jest potwarz, tata sam wie, że to nieprawda, tata i większość
mężczyzn są uprzedzeni do wuja Rodneya, zupełnie nie wiadomo dlaczego, i
jeśli tacie tak strasznie żal tych pożyczonych wujowi Rodneyowi pięciuset
dolarów, pożyczonych po to, żeby uratować dobre imię rodziny, to niech tata
tylko powie jedno słowo, a dzia
dek jakoś się postara o te pieniądze i zwróci tacie, a potem mama zaczęła
płakać i tata powiedział, że już dobrze, wszystko w porządku, ale mama dalej
płakała i mówiła, że wuj Rodney to straszne dziecko i tata pewno dlatego tak
go nie lubi, a tata ciągle powtarzał, że już dobrze, wszystko w porządku,
tylko, na miłość boską, dość tych krzyków.
A wszystko dlatego, że ani mama, ani tata nie wiedzieli, że wuj Rodney
przez cały czas, jak był u nas, prowadził interesy, nic o tym nie wiedzieli,
nawet w Mottstown nikt nie wiedział, że i w czasie zeszłych świąt Bożego
Narodzenia wuj Rodney już prowadził te interesy i właśnie wtedy pierwszy
raz dla niego pracowałem, i on mi dał dwadzieścia pięć centów. A jak był w
lecie, to powiedział, że jak on ma ochotę prowadzić interesy tylko z paniami,
to jego sprawa i nikogo więcej, nawet nie pana Tuckera. Powiedział, że ja
przecież nigdzie nie latam i nie opowiadam
0 interesach taty, i jak mu wtedy wyjaśniłem, że każdy wie, że tata prowadzi
interes z końmi i powozami, wszyscy dobrze o tym wiedzą, więc nikomu nie
muszę nic mówić, to wuj Rodney powiedział dobrze, i że za to właśnie daje
mi po pięć centów, i spytał, czy chcę dalej u niego zarabiać, czy też ma
szukać kogoś innego. Ja chciałem zarabiać dalej, więc dalej podglądałem
przez płot pana Tuckera, aż poszedł do miasta, i wtedy ja wychodziłem za
róg, i wyglądałem, aż pan Tucker zupełnie poszedł, i wtedy na parkan
.nadziewałem moją czapkę, gdzie miała wisieć aż do jego powrotu. Tylko że
on nigdy nie zdążył wrócić, póki ja tam jeszcze byłem, bo wuj Rodney zawsze
uwinął się szybciej niż on i przychodził po mnie, i wracaliśmy razem do
domu, i opowiadaliśmy mamie, jak daleko poszliśmy tego dnia na spacer, i
mama mówiła, że to bardzo dobrze ze względu na zdrowie wuja Rodneya. I
on mi wtedy płacił pięć centów. Nie było to tyle co ćwierć dolara, które
dostałem, kiedy on miał interesy z drugą panią w Mottstown podczas świąt,
no ale wtedy to zdarzyło się tylko raz, a poza tym w lecie on siedział u nas
bardzo długo
1 w sumie zebrało się z tych pięciocentówek znacznie wię-
L
cej niż ćwierć dolara. A kiedy mi dawał dwadzieścia pięć centów na Boże
Narodzenie, to popijał tę miksturę dziadka, więc teraz może mi da pół dolara.
Nie mogłem się już tego doczekać.
II
Wreszcie zrobił się dzień, więc włożyłem świąteczne ubranie i poszedłem
do drzwi frontowych, żeby zobaczyć, czy nie jedzie powóz, a potem wróciłem
do kuchni i spytałem Rosie, czy to nie czas, ale Rosie powiedziała, że pociąg
będzie dopiero za dwie godziny; jak-to jeszcze mówiła, usłyszeliśmy turkot
powozu, więc pomyślałem, że to jednak czas, żebyśmy pojechali na stację do
pociągu, a potem niedługo zrobi się dziś wieczór i zaraz będzie jutro rano, i
może tym razem dostanę pół dolara, co nie byłoby źle. Ale przybiegła mama
nawet bez kapelusza i też powiedziała, że jeszcze rriamy dwie godziny, w
ogóle była jeszcze nie ubrana, kiedy John Paul przyszedł i powiedział, że go
przysłał tata i kazał mu powiedzieć mamie, że przyjechała ciocia Luiza i żeby
się mama pośpieszyła. Więc włożyliśmy koszyk z prezentami na powóz, ja
usiadłem na koźle z Johnem Paulem, mama strasznie coś krzyczała ze
środka powozu na temat cioci Luizy, a John Paul powiedział, że ciocia Luiza
przyjechała wynajętą bryczką i tata zabrał ją do hotelu, żeby tam zjadła
śniadanie, bo wyjechała z Mottstown jeszcze przed świtem i do teraz nic nie
jadła. Więc może ciocia Luiza przyjechała do Jefferson pomóc mamie i tacie
kupić prezent dla dziadka, ale na pewno nie wiem.
— Bo mamy prezenty dla każdego — powiedziałem. — A dla wuja
Rodneya to ja kupiłem prezent za własne pieniądze.
Wtedy John Paul zaczął się śmiać i ja spytałem, dlaczego, a on
odpowiedział, że dlatego, że ja chcę dać prezent wujowi Rodneyowi. A co ja
mu mogę takiego dać, co on może chcieć? A ja znowu spytałem, dlaczego
nie? A John Paul powiedział, że dlatego, że ja jestem ulepiony jak
mężczyzna, a ja spytałem, co z tego? A John Paul odpowiedział, że założyłby
się, że tata by chętnie dał wujowi Rodneyowi prezent nie czekając na Boże
Narodzenie, a ja spytałem, co? A John Paul odpowiedział, że coś do roboty. A
ja odpowiedziałem Johnowi Paulowi, że wuj Rodney cały czas pracował,
kiedy mieszkał wtedy u nas w lecie, a wtedy John Paul przestał się śmiać i
powiedział, że naturalnie, i owszem, on też uważa, że wszystko, co człowiek
robi w dzień czy w nocy, można nazwać pracą, żeby nawet nie wiem ile było
z tego zabawy, a ja powiedziałem, że w każdym razie wuj Rodney teraz to
pracuje, pracuje w biurze Towarzystwa Kompresów, i John Paul bardzo się
wtedy roześmiał, i powiedział, że z pewnością trzeba będzie całego
towarzystwa, żeby wujowi Rodneyowi dać dobry kompres. Wtedy mama
zaczęła krzyczeć, żebyśmy jechali prosto do hotelu, ale John Paul powiedział,
że nie, tata kazał zajechać najpierw do stajni i tam czekać na niego. Więc
pojechaliśmy do hotelu i z hotelu wyszła ciocia Luiza i tata, tata pomógł cioci
Luizie wsiąść do powozu, ciocia Luiza zaczęła płakać, a mama na nią krzy-
czeć: „Luizo, co się stało? Co się stało?”, a tata mówił, żeby przestała płakać.
Żeby przestała, bo jest tu czarny, to znaczy John Paul, i on wszystko słyszy,
więc już wiedziałem, że to na pewno chodziło o prezent dla dziadka i że nic z
tego prezentu nie wyszło.
I w końcu nie pojechaliśmy wcale na pociąg, tylko wróciliśmy do stajni,
gdzie już czekał drugi powóz zaprzężony do drogi; teraz mama dla odmiany
płakała i mówiła, że tata nawet nie ma na sobie świątecznego ubrania, a tata
dla odmiany klął i mówił, że diabli mogą wziąć ubranie i że jeśli nie złapiemy
wuja Rodneya, zanim inni go złapią, to i tak tata będzie ładnie ubrany w
ubranie, które wuj Rodney teraz ma na sobie. Więc się szybko przesie-
dliśmy do tego drugiego powozu, tata zasunął firanki i wtedy mama i ciocia
Luiza mogły już sobie płakać, ile chciały, a tata wrzasnął na Johna Paula,
żeby leciał do domu i kazał Rosie zapakować jego świąteczne ubranie i
zabrać pociągiem, więc dla Rosie dobrze się wszystko
skończyło. A my nie pojechaliśmy wcale na pociąg, tylko powozem bardzo
szybko, tata powoził i cały czas pytał, czy nikt nie wie, gdzie on jest, a ciocia
Luiza na chwilę przestała płakać i opowiedziała, że wuj Rodney nie wrócił
wczoraj na kolację, przyszedł po kolacji, i że ciocia Luiza z góry miała
straszliwe przeczucie, jak tylko usłyszała jego kroki w hallu, i że wuj Rodney
nic nie chciał powiedzieć, póki nie zamknął się w swoim pokoju, a jak się
zamknął, to powiedział, że musi mieć dwa tysiące dolarów, a ciocia Luiza
spytała, skąd, na miłość boską, weźmie dwa tysiące dolarów, a wuj Rodney
powiedział: „Poproś Freda”, to znaczy męża ciotki Luizy, „i George’a”, to
znaczy papę, „i powiedz im, że muszą jakoś zdobyć te pieniądze”, i ciocia
Luiza powiedziała mu, że z góry miała okropne przeczucie i zawołała:
„Rodney! Rodney!”, a wtedy wuj Rodney zaczął strasznie przeklinać i mówić:
„Do stu diabłów, przestań płąkać”, i ciocia Luiza jeszcze raz zawołała:
„Rodney! Coś ty teraz znowu zrobił?” I wtedy ord oboje usłyszeli pukanie do
frontowych drzwi, i ciocia Luiza spojrzała na wuja Rodneya, i odgadła całą
prawdę, zanim jeszcze zobaczyła pana Pruitta i szeryfa, i tylko ich poprosiła:
„Nie mówcie papie! Nie mówcie nic ojcu! To go zabije!”
— Kto to znowu? — spytał tata. — Jaki pan Pe?
— Pan Pruitt — powiedziała ciocia Luiza i zaczęła płakać. — Dyrektor
Towarzystwa Kompresów. Na wiosnę przenieśli fabrykę do Mottstown. Nie
znasz go.
I podeszła do drzwi, i w drzwiach stał pan Pruitt i szeryf, i ciocia Luiza ich
błagała i zaklinała na imię dziadka, i przysięgła panu Pruittowi, że wuj
Rodney nie ruszy się | domu, póki nie przyjedzie tata, a panu Pruittowi było
strasznie przykro, że to się stało podczas świąt, więc dla dziadka i dla cioci
Luizy odkłada sprawę na po świętach pod warunkiem, że wuj Rodney nie
spróbuje uciekać z Mottstown. I na własne oczy widziała weksel z podpisem
dziadka, pan Pruitt jej pokazał, i nawet ona potrafiła od razu powiedzieć, że
podpis dziadka był — ale przerwała jej mama i powiedziała: „Luizo! Georgie!”
— to niby ja, i tata zaczął przeklinać: „Jak, do cholery, macie zamiar
wszystko to przed nim ukryć? Będziecie chować wszystkie gazety?", więc
ciocia Luiza z powrotem wzięła się do płakania i powiedziała, że wszyscy się
o tym dowiedzą, że ona nie spodziewa się ani nie ma nadziei, żeby jeszcze
którekolwiek z nas mogło kiedy bez wstydu patrzeć ludziom w oczy, że ma
jedynie nadzieję utrzymać wszystko w tajemnicy przed dziadkiem, bo to go
zabije. Wtedy już płakała na dobre i tata musiał stanąć przy potoku, zejść z
kozła, zmoczyć w wodzie swoją chustkę i mama wytarła cioci Luizie twarz;
tata wyjął butelkę mikstury z wewnętrznej kieszeni, wylał parę kropel na
chustkę i dał cioci Luizie do powąchania, a potem sam pociągnął z butelki i
mama powiedziała: „George!”, a tata jeszcze trochę się napił i jakby nigdy nic
podał butelkę mamie i cioci Luizie, żeby też się trochę napiły, i powiedział:
— Nie krępujcie się, gdybym' był kobietą z takiej rodzinki, to też bym
sobie łyknął. Niech się teraz dowiem, jak to było z tymi listami zastawnymi.
— To były listy zastawne mamy, Towarzystwa Budowy Dróg — wyjaśniła
ciocia Luiza.
Znowu jechaliśmy szybko, bo konie odpoczęły, kiedy tata moczył chustkę
i pił z butelki, i teraz tata powiedział:
— No więc co z tymi listami zastawnymi? — i nagle się obrócił i spytał: —
Towarzystwa Budowy Dróg? Więc on włamał się do biurka twojej matki?
Wtedy mama powiedziała: „George, jak ty możesz?” Ciocia Luiza wtedy
nie płakała, znów nie płakała i jeszcze nie, a tata ciągle do niej obrócony
spytał: „To znaczy, że te pięćset dolarów, które dwa lata temu musiałem
wybulić, to nie wszystko?” — i ciocia Luiza przyznała się, że tego było dwa i
pół tysiąca dolarów, tylko one nie chciały, żeby dziadek się dowiedział, więc
babcia oddała swoje listy zastawne jako gwarancję weksla wuja, ale teraz
wuj Rodney zabrał z banku tę gwarancję, a zastawił bony wartościowe
należące do Towarzystwa Kompresów, które wyjął z kasy w biurze, i kiedy
pan Pruitt zauważył brak tych bonów, to ich zaczął szukać i znalazł w
banku, a w kasie Towarzystwa Kompresów leżał tylko weksel na dwa ty-
siące dolarów podpisany nazwiskiem dziadka, i chociaż pan Pruitt mieszka
w Mottstown dopiero rok, to jednak od razu wiedział, że dziadek nigdy tego
weksla nie podpisał, ale jeszcze raz poszedł do banku, gdzie mu powiedzieli,
że dziadek nie ma na koncie dwóch tysięcy dolarów, więc pan Pruitt obiecał,
że poczeka do po świętach, jeśli ciocia Luiza obieca, że wuj Rodney nie
ucieknie, i ciocia' Luiza przysięgła, że wuj Rodney nie ucieknie, i poszła na
górę prosić wuja Rodneya, żeby zwrócił panu Pruittowi te bony, ale w
pokoju, gdzie go zostawiła, zastała okno otwarte i wuja Rodneya nie było.
— Niech go cholera! — powiedział tata. — Listy zastawne i bony! I nikt
nie wie, co się z nimi stało?
Jechaliśmy bardzo szybko, bo akurat zjeżdżaliśmy z ostatniego wzgórza
do doliny, w której leżało Mottstown, i zaraz potem będzie je już można
poznać po zapachu, i tylko został dzień, po dniu wieczór, a po wieczorze
zacznie się Boże Narodzenie, a tymczasem ciocia Luiza siedziała z twarzą
białą jak bielony parkan, na który napadał deszcz, a tata powiedział: „Co za
idiota dał mu w ogóle taką robotę”, i ciocia Luiza wyjaśniła, że dał mu ją pan
Pruitt, i tata się zdziwił, jak mógł to zrobić, bo już mieszkał przecież kilka
miesięcy w Mottstown i znał wuja Rodneya, więc ciocia Luiza zaczęła płakać
i już nawet nie przykładała chusteczki do twarzy, a mama spojrzała na ciocię
Luizę i też zaczęła płakać, więc tata wziął bat, trzepnął konie, chociaż jechały
szybko, i zaczął kląć.
— Cholera niech to weźmie! — powiedział. — Już widzę! Pruitt jest
żonaty.
I myśmy też zobaczyli Mottstown, w oknach wisiały gałązki choiny jak u
nas w Jefferson i ja powiedziałem: „Oni w Mottstown też na pewno mają
ognie sztuczne jak w Jefferson.”
Ciocia Luiza i mama na dobre sobie płakały i teraz dla odmiany tata zaczął
mówić: „Słuchajcie, no, uważajcie, Georgie!”, to znaczy niby ja, i ciocia Luiza
powiedziała: „Tak, tak, umalowana lala, całe popołudnia włóczy się po
ulicach sama, a jedyny raz, kiedy odwiedziła ją pani Church,
a odwiedziła tylko dlatego, że ostatecznie pani Pruitt jest żoną pana Pruitta,
to wtedy pani Church zastała panią Pruitt bez gorsetu i w dodatku jest
pewna, że jej oddech pachniał whisky i dżinem.”
Tata powtarzał: „Uważajcie, uważajcie, Georgie”, a ciocia Luiza ryczała i
mówiła, że pani Pruitt jest zła i zrobiła to dlatego, bo wuj Rodney jest młody i
łatwo go na wszystko naciągnąć, bo nigdy nie miał szansy spotkać porządnej
dziewczyny i ożenić się z nią, a tata jechał szybko w kierunku domu dziadka
i zawołał:
— Ożenić się? Rodney miałby się żenić! A cóż by to była dla niego za
przyjemność wykradać się z własnego domu, czekać, aż się ściemni, a potem
zakradać się z powrotem od tyłu i drapać po rynnie do pokoju, gdzie by
czekała tylko jego własna żona?
Mama i ciocia Luiza jeszcze płakały, kiedy zajechaliśmy do dziadka.
III
I wuja Rodneya tam nie było. Jak weszliśmy, babcia powiedziała, że
Mandy, to jest kucharz dziadka, nie przyszedł od rana, a kiedy babcia
posłała Emelinę, to jest niańkę dziecka cioci Luizy, do chaty Mandy’ego, to
Emelina zastała drzwi zaryglowane od wewnątrz, ale Mandy nie odpowiadał
na wołania, a kiedy babcia sama tam poszła i Mandy też nie chciał się
odezwać, to wtedy kuzyn Fred wszedł na okno i Mandy’ego nie widział w
chacie, ale właśnie przed chwilą wrócił wuj Fred i razem z tatą głośno
zapytali:
— Zaryglowana od wewnątrz? I nikogo w środku?
I wujek Fred powiedział, żeby tata poszedł do dziadka i zabawił go, a on
poszuka wuja Rodneya, ale wtedy ciocia Luiza złapała tatę i wujka Freda
razem i obiecała, że sama zajmie się dziadkiem, a oni obaj niech szukają
wuja Rodneya, i muszą go znaleźć, ale tata mówił, że ten dureń może je
komuś sprzedał, więc wujek Fred zawołał: „Dobry
Boże, to nie wiesz, że czek został podpisany już dziesięć dni temu?”, na to
myśmy poszli do dziadka, który leżał sobie w swoim fotelu i powiedział, że
spodziewał się taty dopiero jutro, ale na Boga, jest szczęśliwy, że ktoś w
końcu przyjechał, bo jak się rano obudził, to się dowiedział, że mu kucharz
uciekł, a Luiza pognała gdzieś przed świtem i teraz dziadek nie może się
nawet dowołać wuja Rodneya, żeby go posłać po listy i parę cygar, więc
dzięki Bogu, że Boże Narodzenie wypada tylko raz na rok i niech dziadka
diabli wezmą, jeśli nie będzie szczęśliwy, kiedy minie, i śmiał się, bo jak
mówił o świętach przed świętami, to się zawsze śmiał, dopiero jak mówił o
świętach po świętach, to się nie śmiał. Ciocia Luiza wyjęła dziadkowi z
kieszeni klucze i otworzyła biurko, do którego miał się podobno włamać wuj
Rodney, i wyjęła z biurka miksturę dziadka, i wtedy mama powiedziała,
żebym sobie poszedł i poszukał do zabawy kuzynka Freda i kuzynki Luizy.
No i wuja Rodneya nie było. I ja już wtedy nie miałem nadziei nawet na
dwadzieścia pięć centów, na nic nie miałem nadziei, miałem tylko nadzieję,
że prędko przyjdą te święta, a to nie byłoby źle. Wyszedłem sobie na dwór i
zaraz po mnie wyszli wujek Fred i tata, i widziałem ich przez krzaki, jak
walili do drzwi chaty Mandy’ego i wołali: „Rodney, Rodney!”, jakby miał tam
być. Potem znowu musiałem schować się w krzakach, bo wuj Fred szedł do
komórki bliziutko koło mnie i z komórki wziął siekierę, żeby rozbić drzwi
chaty Mandy’ego. Ale nie udało im się złapać wuja Rodneya. Wujek Fred i
tata powinni wiedzieć, że jeśli panu Tuckerowi nie udało się złapać wuja
Rodneya we własnym domu, to oni nie dadzą mu rady na podwórzu jego
własnego taty. Nawet nie potrzebowałem słuchać, co mówią, czekałem
spokojnie, a po chwili wujek Fred wyszedł przez wybite drzwi, wrócił do
komórki z siekierą, siekierą odbił zamek i skobel z drzwi komórki, a potem
tata wyszedł z chaty Mandy’ego i obaj nabili skobel i zamek | komórki na
drzwi chaty Mandy’ego, i zamknęli zamek, i poszli za chatę Mandy’ego, i
słyszałem, jak wujek Fred zabija deskami okna. Ale już mnie nie
interesowało, czy
Mandy też siedzi w swojej chacie i nie może wyjść, bo przyjechał pociąg z
Jefferson z Rosie i ubraniem świątecznym taty, no i miał kto wreszcie
gotować dla dziadka i dla nas, więc się wszystko szczęśliwie złożyło.
Ale nie udało im się z wujem Rodneyem. Mogłem im to powiedzieć od
razu. Mógłbym im powiedzieć, że czasami wuj Rodney czekał cierpliwie, aż
się zrobi ciemno, żeby zacząć swoje interesy, i dlatego nic nie szkodziło, że
już było późne popołudnie, kiedy udało mi się pozbyć kuzynka Freda i
kuzynki Luizy. Zrobiło się zupełnie późno, zaraz mieli puszczać w mieście
petardy i ognie sztuczne i ja czekałem, żeby je zobaczyć z ogrodu, ale teraz
zobaczyłem twarz między deskami, którymi tata i wujek Fred zabili okno od
tyłu. Widziałem kawałek nie ogolonej twarzy wuja Rodneya, a on mnie
spytał, dlaczego, do diabła, tak długo musiał na mnie czekać, bo przecież
pociąg z Jefferson przychodzi przed obiadem, przed jedenastą rano, i potem
śmiał się, że tata i wujek Fred zamknęli go właśnie w miejscu, w którym
chciał być zamknięty, i że po kolacji będę musiał jakoś do niego przyjść, i
spytał, czy myślę, że mi się uda. A ja mu powiedziałem, że w poprzednie
święta dostałem dwadzieścia pięć centów, ale wtedy nie musiałem wykradać
się wieczorem z domu, a on się zaśmiał. Dwadzieścia pięć centów?
Dwadzieścia pięć centów? A czy ja kiedy widziałem dziesięć razy dwadzieścia
pięć centów? Nigdy razem w jednym czasie tylu pieniędzy nie widziałem,
więc wuj Rodney kazał mi przyjść zaraz po kolacji ze śrubokrętem, a wtedy
dostanę dziesięć ćwierćdolarówek, i żebym przez cały czas pamiętał, że
nawet sam Pan Bóg nie wie, gdzie wuj Rodney się ukrywa, więc żebym teraz
nie kręcił się koło chaty, tylko zmykał i przyszedł tutaj po kolacji ze
śrubokrętem.
I nikomu nie dałem się wziąć na kawał. Całe popołudnie miałem oko na
tego gościa, chociaż jemu się zdawało, że ja tylko tak się bawię, a może
myślał, że jak ja jestem z Jefferson, a nie z Mottstown, to już nie będę
wiedział, kto on jest. Tylko że ja wiedziałem, bo raz, jak przechodził z tyłu za
płotem od podwórza i stanął, żeby zapalić cygaro,
to kiedy zapalał zapałkę, odsłonił klapę i znaczek i już wiedziałem, że ten
gość to tak jak pan Watts u nas w Jefferson, który łapie czarnuchów.
Bawiłem się kolo płotu i on się zatrzymał i spojrzał na mnie, więc się dalej
bawiłem, a on powiedział:
— Jak się masz, synku. Odwiedzi cię jutro Święty Mikołaj?
— O, na pewno, proszę pana — odpowiedziałem.
— Jesteś synem pani Sary z Jefferson, co?
— Tak, proszę pana.
— Przyjechałeś na święta do dziadzia, co? — spytał. — Pewno zjechała się
cała rodzina. Wuj Rodney też pewno jest?
— Nie, proszę pana.
— Ooo? Szkoda, szkoda — powiedział. — Chciałem z nim chwilkę
porozmawiać. Pewno poszedł gdzieś na miasto, co?
— Nie, proszę pana.
— Hm, hm... A co, wyjechał gdzieś z wizytą?
— Tak, proszę pana.
— Hm, hm. To niedobrze. Miałem do niego ważny interes. No, ale trudno,
interes musi poczekać. — Potem spojrzał na mnie i jeszcze raz spytał: —
Jesteś pewny, że wuj Rodney wyjechał z miasta?
— Tak, proszę pana.
— No dobrze, dobrze. Chciałem się właśnie upewnić. Jeśli zobaczysz swoją
ciotkę Luizę albo wuja Freda, to im powiedz, że właśnie chciałem się tylko
upewnić.
— Dobrze, proszę pana.
Poszedł sobie i już więcej nie chodził koło domu. Rozglądałem się, ale go nie
było. I nie wziął mnie na kawał.
IV
Jak zrobiło się w końcu ciemno, to w mieście zaczęli
strzelać z petard i puszczać ognie sztuczne. Słyszałem wybuchy i czekałem,
żeby na niebie pokazały się rakiety, bo
zaraz potem miałbym już te dziesięć ćwierćdolarówek, i myślałem też o
koszyku pełnym prezentów, i myślałem, że kiedy skończę dziś pracować dla
wuja Rodneya, to może jeszcze skoczę do miasta i kupię coś na prezent dla
dziadka za dziesięć centów z tych pieniędzy, które zarobię, i jutro mu dam
ten prezent, i dziadek tylko ode mnie dostanie prezent, a od nikogo więcej
nie, więc mi może da dwadzieścia pięć centów zamiast dziesięciu i wtedy
miałbym jeszcze jedne dwadzieścia pięć centów mniej dziesięć, które
wydałbym na prezent, a to nie byłoby źle. Ale okazało się, że nie będzie na to
wszystko czasu. Zjedliśmy kolację, bo ją Rosie ugotowała, a mama i ciocia
Luiza miały dużo pudru na twarzy tam, gdzie przedtem płakały, dziadek też
z nami jadł; tata przez całe popołudnie pomagał dziadkowi popijać tę jego
miksturę, bo wujek Fred był wtedy w mieście, ale potem wrócił i tata wyszedł
do niego do hallu, i wujek Fred mu powiedział, że szukał wszędzie, w banku
i w Towarzystwie Kompresów, pomagał mu pan Pruitt, ale nie znaleźli nawet
śladu wuja Rodneya ani pieniędzy, i wujek Fred bał się, że wuja Rodneya tu
nigdzie nie ma, bo wujek Fred usłyszał od kogoś, że jednego wieczoru w
zeszłym tygodniu wuj Rodney wynajął powóz i kazał się wieźć do głównej
stacji w Kingston, gdzie wsiadł na pośpieszny pociąg do Memphis, wtedy tata
powiedział: „Cholera i dżuma”, a wujek Fred dodał: „Na Boga, poje- dziemy
tam po kolacji i jak go przyłapiemy, to wydusimy z niego wszystko, i pan
Pruitt też o tym wie, i obiecał, że poczeka parę dni, jeśli go tylko
przyłapiemy.”
I zaraz potem wujek Fred, tata i dziadek zeszli razem na kolację, dziadek
szedł między nimi i mówił: „Dzięki Bogu święta są tylko raz na rok, więc
niech żyją święta”, a tata i wujek Fred powtarzali: „Dobrze, dobrze, tato, pro-
sto przed siebie!”, i dziadek szedł chwilę prosto przed siebie, a potem
zaczynał krzyczeć: „Gdzie się, do diabła, podział ten przeklęty chłopak?”, a
myślał o wuju Rodneyu i miał wielką ochotę sam iść do miasta i wyciągnąć
wuja Rodneya z bilardów, i kazać mu posiedzieć trochę w domu z rodziną.
Zjedliśmy wreszcie tę kolację i mama powiedziała,
że zaprowadzi dzieci na górę, ale ciocia Luiza powiedziała: „Nie, Emelina
położy je spać”, więc poszliśmy na górę kuchennymi schodami i Emelina
strasznie narzekała, że już musiała dzisiaj dodatkowo gotować śniadanie i
jeśli ludziom się zdaje, że ona przez całe święta będzie robić dodatkowe
rzeczy, to są głupsi, niż myślała, i w ogóle z tego domu trzeba uciekać jak od
ognia i nigdy tu już nie wracać, żeby tam nie wiem co, i poszliśmy do pokoju,
a niedługo potem ja zszedłem kuchennymi schodami z powrotem na dół i
nawet wiedziałem, gdzie znaleźć śrubokręt. Już teraz zupełnie wyraźnie
słyszałem petardy i widziałem ognie sztuczne, księżyc też świecił, ale chociaż
świecił zupełnie dobrze, widziałem każdy ogień i wszystkie kolory, a w
szparze między deskami widziałem rękę wuja Rodneya i ta ręka wzięła ode
mnie śrubokręt. Twarzy to teraz nie widziałem i wuj Rodney już się nie
śmiał, a w każdym razie nie wydawało mi się, żeby się śmiał, kiedy tak
dziwnie dyszał za tym oknem, bo to był taki inny odgłos niż śmiech. Ale też
go nie wzięli na kawał.
— Dobra — powiedział. — Teraz kolej na twoje dziesięć ćwierćdolarówek.
Ale poczekaj chwilę... Czy nikt nie wie, gdzie jestem?
— Nikt, wujku. Bawiłem się przy płocie, kiedy ten gość przyszedł i zaczął
mnie pytać.
— Jaki gość? — zapytał wujek Rodney.
— Ten ze znaczkiem pod klapą.
Wtedy wuj Rodney zaczął przeklinać. Nie przeklinał brzydkimi słowami,
wcale nie, i nawet by wyglądało, że się śmieje, gdyby nie to, co mówił.
— Spytał mnie, czy wyjechałeś z miasta w odwiedziny, i ja mu
powiedziałem, że wyjechałeś.
— Świetnie. Na Boga, któregoś dnia będziesz równie dobrym człowiekiem
interesów jak ja. Zresztą zaraz się postaram, żeby to, coś powiedział, nie było
długo kłamstwem. Więc zarobiłeś już dziesięć ćwierćdolarówek, prawda?
— Nie — odpowiedziałem. — Jeszcze ich nie mam.
Wtedy on znowu zaczął trochę przeklinać, a ja powiedziałem:
— Potrzymam czapkę, wujku, wrzuć do niej pieniądze, to się nie rozsypią,
jak będziesz mi je dawał.
Wtedy on zaczął przeklinać jeszcze więcej, ale nie- głośno.
— Nie mam zamiaru dać ci dziesięciu ćwierćdolaró- wek — powiedział, a ja
zacząłem:
— Powiedziałeś przecież, wujku Rodneyu.
Ale on przerwał:
— Bo mam zamiar dać ci ich dwadzieścia.
A' ja powiedziałem, że „dziękuję bardzo”, a on mi wytłumaczył, jak znaleźć
właściwy dom i co tam zrobić, kiedy go znajdę. Tylko tym razem nie miałem
nieść żadnego listu, bo wuj Rodney powiedział, że jak to jest robota za
dwadzieścia ćwierćdolarówek, to znaczy, że jest zbyt ważna sprawa, żeby
cokolwiek pisać, a poza tym po co mi list, kiedy ja i tak nie znam tych, co
tam mieszkają, i mówił to wszystko szeptem zza okiennic, więc nie widziałem
jego twarzy i wydawało mi się, że on ciągle jeszcze klnie, kiedy mówi, jaką
mu przysługę zrobił wujek Fred i tata, kiedy zabili okno i drzwi deskami,
strasznie są głupi, że nie wiedzą, jak mu pomogli.
— Zacznij liczyć od rogu domu, odlicz trzy okna i w trzecie rzuć żwirem. A
kiedy okno się otworzy, wszystko jedno, kto je otworzy, i tak nie znasz tych
łudzi, to powiedz tylko, kto jesteś, i powiedz: „On będzie za dziesięć minut na
rogu w powozie. Proszę zabrać ze sobą biżuterię.” No, powtórz!
— „On będzie za dziesięć minut na rogu w powozie. Proszę zabrać ze sobą
biżuterię” — powtórzyłem.
— Powiedz: „Proszę zabrać ze sobą całą biżuterię” — poprawił wuj Rodney.
— „Proszę zabrać ze sobą całą biżuterię” — powtórzyłem.
— Świetnie — powiedział wuj Rodney. I powiedział jeszcze: — No, na co
czekasz?
— Na dwadzieścia ćwierćdolarówek — wyjaśniłem.
Wuj Rodney znowu zaczął przeklinać.
— Chcesz, żebym ci zapłacił przed wykonaniem zadania?
— Powiedziałeś coś o powozie, wujku. Może jak wsiądziesz do tego powozu,
to zapomnisz mi zapłacić i może
nie wrócisz do domu przed naszym odjazdem. A poza tym w zeszłym roku,
kiedy nie mogliśmy zrobić interesu z panią Tucker, bo ona zachorowała, to
nie chciałeś mi zapłacić dziesięciu centów, bo powiedziałeś, że to nie twoja
wina, ze pani Tucker zachorowała.
Wtedy wuj Rodney zaczął jeszcze więcej przeklinać, ale cicho i za tymi
okiennicami, i powiedział:
— Słuchaj, nie mam przy sobie dwudziestu ćwierćdola- rówek. Przy sobie
nie mam nawet jednej. I tylko wtedy będę mógł je mieć, jeśli stąd wyjdę i
zakończę interesy. A nie mogę zakończyć interesów, jeśli ty nie wykonasz
swojego zadania, rozumiesz? Będę tuż za tobą, będę czekał na ciebie na rogu
w powozie. No, galopuj, spiesz się!
V
Więc poszedłem z powrotem przez podwórze, księżyc świecił już bardzo
jasno, szedłem w cieniu płotu, aż doszedłem do ulicy. Słyszałem, jak
strzelają petardy, i widziałem na niebie ognie sztuczne, ale wszystko to było
w mieście, więc mało co widziałem, widziałem tylko świeczki i gałązki choiny
w oknach domów, które mijałem. Wyszedłem na pole, polem przeszedłem do
stajni, słyszałem, jak koń rży w stajni, tyle że dobrze nie wiedziałem, czy to
ta stajnia, czy jakaś inna, ale zaraz wuj Rodney tak jakby wyskoczył zza
węgła i powiedział: „A, jesteś tutaj!”, i powiedział, gdzie mam stać i
nasłuchiwać, czy nikt nie idzie z domu, a sam wszedł do stajni. Ale ja nie
słyszałem, żeby kto szedł z domu, słyszałem tylko, jak wuj Rodney zaprzęga
konia, potem zagwizdał, więc poszedłem do niego, koń był już zaprzęgnięty
do powozu i spytałem: „Czyj to jest koń i powóz, bo ten koń to jest chudszy
niż koń dziadka?”, i wuj Rodney powiedział, że to jest teraz jego koń, tylko
niech diabli wezmą księżyc. Wtedy wróciłem na pole, polem do ulicy i
zobaczyłem, że nikt nie idzie, więc pomachałem w świetle księżyca ręką i wuj
Rodney podjechał powozem, ja też wsiadłem i szybko ruszyliśmy. W powozie
firanki były spuszczone i nie widziałem ogni sztucznych, ale słyszałem
petardy i pomyślałem sobie, że może jedziemy przez miasto i może wuj
Rodney zatrzyma się i da mi te dwadzieścia ćwierćdolarówek, to kupię na
jutro ten prezent dla dziadka, ale nie zatrzymał się, tylko odsłonił na chwilę
jedną firankę i wtedy zobaczyłem dom, dwa drzewa magnoliowe, ale też się
nie zatrzymaliśmy, aż dopiero na rogu.
— No, idź — powiedział wuj Rodney. — Kiedy otworzy się okno, powiedz:
„On będzie na rogu w powozie za dziesięć minut. Proszę zabrać ze sobą całą
biżuterię.” I niech cię nie obchodzi, kto to będzie. Zapomnij nawet, co to za
dom. Rozumiesz?
— Rozumiem — powiedziałem. — I wtedy mi dasz dwadzieścia
ćwierćdolarówek...
— Tak, tak! — i zaklął znowu. — Tak. Teraz idź!
Więc wysiadłem, powóz pojechał dalej, a ja wróciłem
ulicą, cały dom był ciemny, paliło się tylko światło w jednym oknie, właśnie
w tym, co trzeba, koło dwóch drzew, więc poszedłem przez trawnik,
odliczyłem trzy okna i już miałem rzucić żwir, kiedy zza krzaka wybiegła
jakaś pani i złapała mnie za rękę, i koniecznie chciała mi coś powiedzieć, i
nawet mówiła, ale ja nie mogłem zrozumieć, o co jej chodzi, bo ona nie miała
okazji dużo mi powiedzieć, bo zza drugiego krzaka wybiegł jakiś pan i złapał
mnie i ją. Tylko ją złapał tak, że jej zakrył usta, od razu się tego domyśliłem
po dziwnych odgłosach, jakie wydawała, kiedy się chciała wyrwać.
— No, chłopcze? — spytał ten pan. — Gadaj. To ty jesteś...
— Ja pracuję dla wuja Rodneya — powiedziałem.
— Ano właśnie, więc to ty. — Teraz ta pani to się na dobre szarpała, ale
on ją trzymał za twarz. — No, gadaj mi zaraz!
Tylko'że ja nie byłem pewien, czy wuj Rodney załatwia interes też z
panami, wiem, że zawsze tylko z paniami, ale może od czasu, kiedy pracuje
w Towarzystwie Kompresów, musi załatwiać też z panami. Zresztą powiedział
mi, że
mnie nie obchodzi, kto to będzie, bo ja ich nie znam, więc może mu właśnie
o to chodziło, że to będzie mężczyzna.
— On będzie na rogu w powozie za dziesięć minut — powiedziałem. — I
prosił, żeby przynieść całą biżuterię. Kazał mi powtórzyć dwa razy, żeby
koniecznie przynieść całą biżuterię.
Ta pani bardzo się teraz rzucała i wyrywała, a stękała więcej niż
przedtem, więc może dlatego ten pan musiał mnie puścić, żeby przytrzymać
panią obiema rękami.
— Prosił, żeby przynieść całą biżuterię — powiedział trzymając ją
rzeczywiście dwiema rękami. — Dobry pomysł! Świetny. Słusznie zrobił, że
kazał ci powtórzyć dwa razy. No dobrze, więć idź teraz na róg i czekaj na
niego, a jak przyjedzie, to mu powiedz tak: „Ona prosi, żeby wuj przyszedł i
pomógł jej nieść biżuterię.” Rozumiesz? Tak samo powtórz to dwa razy,
rozumiesz?
— I wtedy mam dostać moje dwadzieścia ćwierćdola- rówek —
powiedziałem.
— Dwadzieścia ćwierćdolarówek? — zdziwił się ten pan, co trzymał
panią. — Tylko tyle masz dostać? To za mało. Powiedz mu jeszcze: „Ona
mówi, że powinieneś dostać także coś z biżuterii”, rozumiesz?
— Ja nie chcę biżuterii. Chcę tylko moje dwadzieścia ćwierćdola rówek.
I wtedy ten pan i pani poszli z powrotem za krzaki, a ja wróciłem na róg i
znowu widziałem ognie sztuczne nad miastem i słyszałem, jak wybuchają
petardy, i zaraz nadjechał z powrotem powóz, i wuj Rodney zaszeptał znowu
zza firanki tak samo jak wtedy zza okiennic w chacie Mandy’ego.
— No i co?
— Ona powiedziała, żeby wuj przyszedł i pomógł jej nieść biżuterię.
— Co? — zdziwił się wuj Rodney. — Powiedziała, że jego nie ma?
— Nie. Ona powiedziała, żeby wuj przyszedł i pomógł jej nieść. I miałem to
powtórzyć dwa razy. — I jeszcze powiedziałem: — No a moje dwadzieścia
ćwierćdolaró-
wek? — bo on już zeskakiwał z powozu i leciał chodnikiem w cień krzaków.
Więc poszedłem za nim w te krzaki i zacząłem jeszcze raz: — Powiedziałeś, że
mi dasz...
— Dobrze, dobrze — szepnął wuj Rodney przemykając się pod krzakami.
Nawet słyszałem, jak oddycha. — Dam ci je jutro. Jutro dam ci trzydzieści
ćwierćdolarówek. Ale teraz idź do diabła, do domu. A jeśli oni już trafili do
chaty Mandy’ego, to pamiętaj, że ty nic nie wiesz! No, wiej, spiesz się!
— Ale ja bym wolał dzisiaj dostać moje dwadzieścia ćwierćdolarówek —
powiedziałem.
On teraz to bardzo szybko szedł za tymi krzakami, a ja szedłem bardzo
blisko za nim, bo jak się odwrócił, to prawie na mnie wpadł, ale zdążyłem
odskoczyć w krzaki, więc wuj Rodney stanął i nakrzyczał na mnie, a potem
się schylił i zobaczyłem, że ma kij, więc uciekłem; wuj poszedł dalej,
skradając się w cieniu, ja wróciłem do powozu, bo zaraz po świętach
mieliśmy wracać do Jefferson i jeśli wuj Rodney spóźniłby się z powrotem, to
zobaczyłbym go dopiero w lecie, a on wtedy miałby interesy już pewno z inną
panią i moje dwadzieścia ćwierćdolarówek przepadłoby tak samo, jak wtedy
przepadło tych dziesięć centów, kiedy pani Tucker zachorowała. Czekałem
więc przy powozie i przyglądałem się ogniom sztucznym, i słyszałem petardy
w mieście, ale już było bardzo późno i na pewno żaden sklep nie był otwarty,
więc nie zdążyłbym kupić prezentu dla dziadka, nawet gdyby wuj Rodney
zaraz wrócił i dał mi moje dwadzieścia ćwierćdolarówek. Słuchałem, jak wy-
buchały te petardy, i myślałem sobie, jak by tu powiedzieć dziadkowi, że
miałem szczery zamiar kupić mu prezent, bo jak mu to powiem, to on mi
może da piętnaście centów zamiast dziesięciu jak zwykle, kiedy nagle zaczęli
strzelać z petard w tym domu, do którego poszedł wuj Rodney. Tylko że
wystrzelili tak dziwnie pięć petard jedna po drugiej, a potem nie wystrzelili
już ani jednej i pomyślałem sobie, że za chwilę będą puszczać ognie
sztuczne, ale nie puszczali, tylko wystrzelili szybko jedna po drugiej te pięć
petard i zaraz przestali, no i ja czekałem koło powozu,
a ludzie zaczęli wychodzić z domów i wołać jedni na drugich i niektórzy biegli
w stronę domu, do którego poszedł wuj Rodney, a potem z tego domu
wyszedł szybko jakiś mężczyzna i poleciał ulicą w kierunku domu dziadka,
więc najpierw pomyślałem, że to idzie wuj Rodney i że zapomniał o powozie,
ale zaraz zobaczyłem, że to wcale nie wuj Rodney.
Wuj Rodney wcale nie wrócił, więc poszedłem w stronę tego domu, gdzie
szli wszyscy ludzie, ale dalej patrzyłem na powóz i na pewno zobaczyłbym
wuja Rodneya, gdyby wyszedł z krzaków, i potem wszedłem na podwórze i
zobaczyłem sześciu ludzi, jak nieśli coś długiego, a dwóch innych podbiegło
do mnie i zatrzymało mnie, a jeden powiedział: „Cholera, to ten mały, co
przyjechał z Jefferson!”, a ja już teraz widziałem, że ci ludzie nieśli firankę z
okna, a na niej coś owiniętego w koc, więc z początku pomyślałem, że ci
ludzie pomagają wujowi Rodneyowi nieść tę biżuterię, ale nigdzie nie mogłem
dostrzec wuja Rodneya, a potem jeden z mężczyzn powiedział: „Co? Ten mały
jest od nich? Cholera, niech go ktoś odprowadzi do domu.”
I ten pierwszy wziął mnie za rękę, ale ja się wyrwałem i powiedziałem, że
muszę czekać na wuja Rodneya, a on mi odpowiedział, że na wuja Rodneya
nie trzeba już czekać, ale ja powiedziałem: „Muszę czekać na niego tutaj!”, a
wtedy ktoś inny odezwał się: „Cholera, zabierzcie go stąd!”, więc poszliśmy.
Ten pan wziął mnie na barana i mogłem się oglądać, i widziałem, jak
tamtych sześciu panów niosło firankę z tym pakunkiem, a kiedy spytałem,
czy ten pakunek należy do wuja Rodneya, to ten pan, co mnie nie niósł,
tylko szedł obok, odpowiedział: „Nie, jeśli to w ogóle należy do kogokolwiek,
to chyba do dziadka.” I ja już się wtedy domyśliłem, co to jest.
— To na pewno wołowina — powiedziałem. — Niesiecie to w prezencie dla
dziadka. — Ten pan wydał taki jakiś dziwny odgłos, a ten, który mnie niósł
na barana, powiedział: „Owszem, można to nazwać wołowiną”, a ja spytałem:
„Czy to gwiazdkowy prezent dla dziadka? I od kogo? Czy od wuja Rodneya?”
276
— Nie — odpowiedział ten pan. — Nie od wuja Rod- neya. Można by to
nazwać prezentem od wszystkich mężczyzn w Mottstown. Od wszystkich
mężów w Mottstown.
VI
I niedługo już zobaczyłem dom dziadka, paliły się w nim wszystkie
światła, nawet paliło się na ganku, i było dużo ludzi w hallu, panie z
głowami owiniętymi w szale, i jeszcze nowi ludzie szli w kierunku ganku, a
potem usłyszałem coś jakby śpiewanie w domu i z domu wyszedł tata, i
poszedł ścieżką do samej furtki, i myśmy podeszli, i ten pan zsadził mnie z
barana, i wtedy zobaczyłem, że przy bramie stoi też Rosie. Teraz to już ten
hałas nie wyglądał na śpiewanie, bo nie słychać było przy tym żadnej
muzyki, więc to nie mogło być śpiewanie, tylko może ciocia Luiza płakała i
może wcale teraz nie lubiła świąt więcej niż dziadek, który zawsze powtarzał,
że nie lubi świąt.
— Przynieśli prezent dla dziadka — powiedziałem tacie.
— Wiem — powiedział tata. — Rosie zaprowadzi cię do łóżka. Mama zaraz
tam do ciebie przyjdzie. No, bądź grzeczny, póki mama nie przyjdzie.
Słuchaj, Rosie. Idź już, Rosie, zabierz go. Pośpieszcie się.
— Po co pan mi to wszystko mówi? — powiedziała Rosie. — Sama wiem,
co robić. — Wzięła mnie za rękę. — Idziemy.
Ale nie poszliśmy do domu, tylko Rosie poprowadziła mnie ulicą i wtedy
sobie pomyślałem, że może idziemy od tyłu, żeby nie spotkać się z tymi
wszystkimi ludźmi, ale okazało się, że też nie. Poszliśmy ulicą, więc
spytałem, dokąd idziemy.
I Rosie mi powiedziała:
— Idziemy spać do domu jednej pani, co się nazywa Jordan.
Szliśmy ulicą, ja nic nie mówiłem, bo tata zapomniał się gniewać, że się,
wykradłem po kolacji z domu, więc może, jeśli pójdę spokojnie spać i będę
siedział cicho, do jutra
zapomni o tym na dobre. A poza tym najważniejsze było jeszcze przyłapać
wuja Rodneya i wydostać od niego te dwadzieścia ćwierćdolarówek, zanim
wrócimy do domu, więc koniecznie trzeba o tym jutro pomyśleć. Szliśmy
ulicą i w końcu Rosie powiedziała, że to już jest ten następny dom, i
weszliśmy na podwórko, ale nagle Rosie zobaczyła oposa, który siedział na
drzewie na trawniku u tej pani Jordan, i ja go też zobaczyłem dokładnie w
świetle księżyca, i krzyknąłem:
— Leć, leć do pani Jordan po drabinę.
A Rosie powiedziała:
— Po żadną drabinę, idziesz spać.
Ale ja nie czekałem, zacząłem biec w stronę domu. Rosie biegła za mną i
krzyczała: „Stój! Czekaj, Georgie! Wracaj mi tu zaraz!”, ale ja biegłem dalej,
koniecznie musiałem wziąć drabinę, złapać oposa i dać go dziadkowi w
prezencie razem z tą ćwiartką wołu, bo przecież mnie to nawet nie będzie
kosztowało dziesięciu centów i wtedy może dziadek da mi dwadzieścia pięć
centów, a jak jeszcze dostanę te dwadzieścia ćwierćdolarówek od wuja
Rodneya, to będę miał całe dwadzieścia jeden, co nie byłoby źle.
Przełożył Jan Zakrzewski
Słońce zachodzi

Poniedziałek w Jefferson nie różni się już dzisiaj od innych dni tygodnia'.
Dzisiaj ulice są brukowane, przedsiębiorstwo telefonów i elektrownia
namiętnie wycinają dające cień drzewa — graby, klony, akacje i wiązy — aby
mieć gdzie sadzić żelazne słupy oblepione gronami nadętych i niesamowitych
bezkrwistych owoców z porcelany, w mieście jest wielka pralnia
mechaniczna i w poniedziałek rano krzykliwie lakierowane furgonetki
objeżdżają ulice i zabierają z domów węzełki brudów: brudy całego tygodnia
pędzą niby zjawy w głębi samochodów przy akompaniamencie klaksonów i
cichnącego wizgu opon na asfalcie, przypominającego darcie jedwabiu, a
jeśli nawet według starego zwyczaju z niektórych domów bieliznę białych
ludzi zabierają do prania Murzynki, to i one jeżdżą samochodami.
Ale piętnaście lat temu w poniedziałki rano ciche, pokryte kurzem
cieniste ulice pełne były Murzynek pewnie niosących na owiniętych
chustami głowach węzły bielizny prawie tak wielkie jak bele bawełny. Od
drzwi kuchennych domu białych państwa aż do ciemnej balii koło rudery w
Zaułku Negrów potrafiły ani razu nie dotknąć związanych w prześcieradło
brudów.
Nancy brała węzełek i umieszczała go na głowie, na węzełku kładła
czarny słomkowy marynarski kapelusz, który nosiła zimą i latem. Nancy
była wysoka, jej smutna twarz zapadała się lekko na policzkach tam, gdzie
straciła
zęby. Czasami szliśmy z nią kawałek ścieżką i potem przeż pastwisko, żeby
przyglądać się tobołkowi na głowie i kapeluszowi, które nigdy nie
podskakiwały ani się nie chwiały, nawet kiedy Nancy przechodziła przez rów
albo płot. Gdy stawała na czworakach i czołgała się przez dziurę w płocie,
głowę trzymała prosto, podniesioną, węzełek i bielizną ani drgnął, potem
wstawała i szła dalej.
Czasami mężowie praczek zabierali brudną bieliznę i odnosili ją po
praniu, ale Juba nigdy nie robił tego za Nancy, nawet jeszcze przed tym, jak
ojciec zabronił mu przychodzić do naszego domu, nawet wtedy, kiedy Dilsey
była chora i Nancy przychodziła nam gotować.
Wtedy właśnie musieliśmy chodzić za pastwisko do domu Nancy, żeby ją
ściągnąć do zrobienia śniadania. Zatrzymywaliśmy się nad rowem, bo ojciec
zakazał nam zbliżać się do Juby — krępego Murzyna z blizną na twarzy po
cięciu brzytwą — i rzucaliśmy kamieniami w dom Nancy, póki nie podeszła
do drzwi, cała goła, i nie wytknęła głowy.
— Dlaczego rzucacie w dom? — pytała. — Dlaczego rzucacie, małe
diabły?
— Tata mówi, żebyś przyszła i zrobiła śniadanie — odpowiadała Caddy.
— Ojciec mówi, że już śniadanie spóźniło się o pół godziny i żebyś zaraz szła.
— Żadne śniadanie — mruczała Nancy. — Muszę spać i spać.
— Na pewno piłaś — twierdził Jason. — Tata mówi, że okropnie pijesz.
Piłaś, Nancy?
— Kto tak mówi, kłamie! — oburzała się Nancy. — Muszę spać i spać.
Żadne śniadanie.
Po chwili przestawaliśmy rzucać kamieniami i wracaliśmy do domu.
Kiedy Nancy się wreszcie zjawiała, było już za późno, żeby iść do szkoły.
Zawsze myśleliśmy, że Nancy jest taka zaspana po whisky. Myśleliśmy tak
aż do dnia, kiedy ją drugi raz aresztowano i prowadzono do celi, i właśnie
przechodził pan Stovall.
Pan Stovall był kasjerem w banku i starszym gminy baptystów. Nancy
zaczęła wykrzykiwać:
— Kiedy mi zapłacisz, biały człowieku? Kiedy mi zapła
cisz, biały człowieku? Ostatnie trzy razy nie zapłaciłeś ani centa...
Pan Stovall uderzył ją. Upadła, ale dalej powtarzała:
— Kiedy mi zapłacisz, biały człowieku? Ostatnie trzy razy nie dałeś ani
centa... — i powtarzała, póki pan Stovall nie kopnął jej czubkiem buta w
twarz. Szef porządku publicznego chwycił pana Stovalla. Nancy leżała na
ulicy i śmiała się. Splunęła krwią i zębami i powtórzyła: — Ostatnie trzy razy
nie zapłaciłeś ani centa.
Właśnie wtedy Nancy straciła zęby i przez cały dzień ludzie opowiadali o
Nancy i panu Stovallu, i przez całą noc ci, którzy przechodzili koło aresztu,
słyszeli krzyki i śpiewanie Nancy. Widzieli jej ręce zaciśnięte na kratach okna
i wielu stawało przy parkanie przysłuchując się temu śpiewaniu i
strażnikowi, który próbował uciszyć Nancy. Ale Nancy nie dała się uciszyć i
umilkła dopiero przed wschodem słońca — strażnik usłyszał jakieś drapanie
i dudnienie, więc poszedł do celi i zobaczył, że Nancy powiesiła się na kracie
okna. Strażnik powiedział, że to wszystko przez kokainę, a nie przez whisky,
bo żaden Negr nie popełni samobójstwa, chyba że jest nafaszerowany
kokainą, a Negr nafaszerowany kokainą przestaje być Negrem.
Strażnik odciął Nancy i doprowadził do przytomności. Potem ją zbił na
kwaśne jabłko. Nancy powiesiła się na sukience. Dobrze wszystko obmyśliła,
tylko że kiedy ją aresztowali, nie miała na sobie nic oprócz sukienki i nie
miała czym związać sobie rąk, więc jak się powiesiła, to ręce nie chciały
puścić parapetu okna. Dlatego strażnik usłyszał to drapanie i dudnienie i
zdążył pobiec na górę
i odciąć Nancy wiszącą na oknie, golutką jak nieszczęście, a brzuch miała
trochę wydęty jak mały balon.
Kiedy Dilsey leżała raz chora w swojej chacie i Nancy nam gotowała,
zobaczyliśmy, że jej fartuch tak jakoś się wybrzuszył. To było jeszcze
przedtem, nim ojciec zakazał Jubie przychodzić do domu. Juba siedział w
kuchni za piecem, szrama od brzytwy na policzku wyglądała jak kawałek
brudnego sznurka. Juba“ powiedział, że Nancy ma arbuza pod fartuchem,
ale to przecież była zima.
— Skąd wziąłeś arbuza w zimie? — spytała Caddy.
— Ja go nie wziąłem — odpowiedział Juba. — To nie mój arbuz. Ale mogę
go pokrajać na kawałeczki, zupełnie jakby był mój.
— Nie gadaj głupstw przy dzieciach! — krzyknęła Nancy. — Lepiej rób, co
masz robić. Rób swoją robotę, bo chyba nie chcesz, żeby cię pan Jason
przyłapał w kuchni na takim gadaniu przy dzieciach.
— Jakim gadaniu, Nancy? — spytała Caddy.
— Mnie to nie wolno gadać w kuchni białego pana — narzekał Juba — ale
biały pan może gadać w mojej, co? Biały pan może przyjść do mojego domu i
ja muszę go wpuścić. Kiedy biały pan chce wejść do mojego domu, to ja już
nie mam domu. Nie mogę go nie wpuścić, ale on mnie nie może wyrzucić z
domu. Tego nie może!
Dilsey ciągle leżała chora w swojej chacie. Ojciec zakazał Jubie przychodzić
do nas. Dilsey była ciągle chora. Trwało to już bardzo długo. Po kolacji
siedzieliśmy w bibliotece.
— Nancy jeszcze nie skończyła? — spytała matka. — Chyba już zdążyła
pozmywać.
— Quentin pójdzie i zobaczy — odparł ojciec. — Idź, Quentin, i zobacz, czy
Nancy skończyła zmywać. Powiedz jej, że może sobie iść do domu.
Poszedłem do kuchni. Nancy skończyła. Naczynia były w kredensie, ogień
wygasł. Nancy siedziała na krześle pod zimnym piecem. Spojrzała na mnie.
— Mama pyta, czyś skończyła zmywać.
— Skończyłam. — Nancy patrzała na mnie. — Skończyłam zmywać. —
Patrzała na mnie.
— Co się stało? — zapytałem. — Co się stało?
— Ja jestem tylko zwykły czarnuch — powiedziała Nancy. — To nie moja
wina.
Patrzała na mnie. Siedziała na krześle pod zimnym piecem, na głowie miała
swój marynarski kapelusz. Wróciłem do biblioteki. Zimny piec i wszystko
razem było nieprzyjemne, bo jak się myśli o kuchni, to zawsze się myśli
o cieple, rozgardiaszu i takim przyjemnym nastroju. A tu
zimny piec, naczynia schowane, bo o takiej porze nikt już nie chce jeść.
— Skończyła? — spytała matka.
— Tak, mamo.
— I co teraz robi? — spytała matka.
— Nic nie robi. Siedzi.
— Pójdę i zobaczę — powiedział ojciec.
— Może czeka na Jubę, żeby ją odprowadził do domu — odezwała się
Caddy.
— Juby nie ma — wyjaśniłem. — Nancy nam mówiła, że jak się któregoś
rarfka obudziła, Juby już nie było. „Uciekł ode mnie — skarżyła się. —
Uciekł zupełnie, do Memphis chyba. Pew no chowa się przed tą miastową
policją.”
— I jej szczęście — stwierdził ojciec. — Mam nadzieję, że zostanie w
Memphis.
— Nancy boi się .nocy — oświadczył Jason.
— Ty też — odezwała się Caddy.
— Wcale nie — zaprotestował Jason.
— Tchórzliwy kot — dodała Caddy. '.
— Wcale nie — powtórzył Jason.
— Cicho, Candace! — skarciła ją matka.
Ojciec wrócił z kuchni.
— Odprowadzę Nancy — powiedział. — Mówi, że Juba wrócił.
— Widziała go? — spytała matka.
— Nie, jakiś Murzyn zawiadomił ją o powrocie Juby. Zaraz wrócę.
— I zostawisz mnie samą tylko dlatego, żeby odprowadzić Nancy? —
jęczała matka. — Bardziej leży ci na sercu jej bezpieczeństwo niż moje?
— Zaraz wrócę — powtórzył ojciec.
— I zostawiasz biedne dzieci bez opieki, kiedy po okolicy kręci się ten
Murzyn?
— Ja też pójdę — odezwała się Caddy. — Mogę iść, tatusiu?
— A co by im zrobił, gdyby miał pecha je spotkać? — zdziwił się ojciec.
jC
im
2wf% wjlB
.44?
— I ja chcę iść — oświadczył Jason.
— Jason! — oburzyła się matka. Mówiła do ojca, czego można było się
domyślić z akcentu, z jakim wypowiedziała to imię. I jakby wierzyła, że przez
cały dzień ojciec nic innego nie robi, tylko kombinuje, jak by tu jej dokuczyć,
i że za chwilę na pewno coś takiego wykombinuje.
Siedziałem cicho; obaj z ojcem wiedzieliśmy, że jeżeli matka w porę o tym
pomyśli, każe mi zostać w domu. Więc ojciec nawet-na mnie nie spojrzał.
Byłem najstarszy. Miałem dziewięć lat, Caddy siedem, a Jason pięć.
— Bzdura! — mruknął ojciec. — Zaraz wrócimy.
Nancy miała na głowie kapelusz. Szliśmy ścieżką.
— Juba był zawsze dla mnie dobry — powiedziała Nancy. — Ile razy miał
dwa dolary, jeden dolar był mój.
Szliśmy ścieżką.
— Żeby tylko dojść do końca ścieżki, to już będzie dobrze — powiedziała
Nancy.
Na ścieżce zawsze było bardzo ciemno.
— Właśnie tutaj przestraszył się Jason we Wszystkich Świętych —
odezwała się Caddy.
— Wcale nie — zaprotestował Jason.
— Czy Ciotka Rachela nic z nim nie może zrobić? — spytał ojciec.
Ciotka Rachela była stara. Mieszkała w chacie koło Nancy, sama jedna.
Miała siwe włosy i cały dzień paliła fajkę siedząc w drzwiach. Już nie
pracowała. Mówili, że jest matką Juby. Ona też czasami mówiła, że jest, a
czasami, że nie jest.
— Właśnie że tak — upierała się Caddy. — Więcej się przestraszyłeś niż
Frony, jeszcze więcej niż Murzyni.
— Nikt z nim nic nie zrobi — powiedziała Nancy. — On mówi, że ja
obudziłam w nim diabła i że tylko jedna rzecz może go położyć spać.
— No, ale sobie pojechał — odparł ojciec. — Już się nie bój. Gdybyś
jeszcze zostawiła w spokoju białych mężczyzn...
— Zostawić w spokoju białych mężczyzn? — spytała Caddy. — Jak ich
zostawić w spokoju?
— On nigdzie nie pojechał — powiedziała Nancy. — Ja
284
go czuję. Ja go czuję teraz na tej ścieżce. On słyszy, jak mówimy, każde
słowo słyszy, schował się tylko, czeka. Ja go nie widziałam i zobaczę go tylko
jeszcze raz, z brzytwą. Z tą brzytwą, co ją nosi na sznurku na plecach pod
koszulą.
I jak go zobaczę, to się nawet wcale nie zdziwię.
— Wcale się nie bałem — powtórzył Jason.
— Gdybyś się byfa porządnie zachowywała, nie miałabyś teraz kłopotów
— stwierdził ojciec. — Ale nic się nie bój, on jest pewno gdzieś w St. Louis,
moje ma już inną żonę i zapomniał o tobie.
— Jeśli ma inną żonę, to niech ja lepiej o tym nie wiem — powiedziała
Nancy. — Bobym pojechała i ile razy by ją dotknął, to bym odcinała mu
rękę. I odcięłabym mu głowę, i rozprułabym jej brzuch...
— Cicho już — uspokajał ją ojciec.
— Czyj brzuch byś rozpruła? — spytała Caddy.
— Wcale się nie bałem — twierdził Jason. — Ja bym zupełnie sam
poszedł tą ścieżką.
— Akurat! — prychnęła Caddy. — Nie odważyłbyś się zrobić jednego
kroku, gdybyśmy nie byli tu z tobą.
II
Dilsey dalej chorowała, więc każdego wieczoru odprowadzaliśmy Nancy
do domu, aż wreszcie matka spytała:
— Jak to ma jeszcze długo trwać? Jak długo będziecie zostawiali mnie
samiutką w całym domu i odprowadzali tę zastrachaną Murzynkę?
W kuchni położyliśmy dla Nancy siennik. Którejś nocy obudził nas'jakiś
hałas. Ani to płacz, ani śpiewanie i zbliżało się to po ciemnych schodach. W
pokoju matki paliło się światło, słyszeliśmy, jak ojciec idzie na dół do hallu,
więc Caddy i ja też zeszliśmy do hallu. Posadzka była zimna. Staliśmy na
palcach, żeby nie zmarznąć, i słuchaliśmy tego hałasu. Niby to śpiew, a
niepodobne do śpiewu, zupełnie takie odgłosy, jakie wydają Murzyni.
Nagle się urwało i słyszeliśmy, jak ojciec idzie schodami
do kuchni, więc i my podeszliśmy do kuchennych schodów. Wtedy znów
zaczął się ten hałas na schodach, wcale nie głośny, i zobaczyliśmy w połowie
schodów na tle ściany oczy Nancy. Wyglądały jak oczy kota, takiego
wielkiego kota, który siedzi pod ścianą i przygląda się. Kiedyśmy zeszli do
Nancy, przestała wydawać te dźwięki. Czekaliśmy, aż z kuchni wrócił ojciec;
w ręku trzymał pistolet. Zszedł drugi raz na dół z Nancy i zaraz oboje wrócili
z jej siennikiem.
Rozciągnęliśmy ten siennik w naszym pokoju. Potem, kiedy zgasło światło w
pokoju matki, znowu zobaczyliśmy oczy Nancy.
— Nancy — szepnęła Caddy. — Spisz, Nancy?
Nancy mruknęła cicho. Coś niby „nie” czy „eh”, nie
wiem nawet co, zupełnie jakby tego nie powiedziała, tylko jakby to przyszło
znikąd i donikąd płynęło, aż wreszcie wydawało się, że tu wcale nie ma
Nancy, że patrzyłem w te oczy na schodach tak długo, aż ich obraz odbił mi
się na powiekach, tak samo jak się czasem odbija słońce, choć się zamyka
oczy i już wcale na to słońce nie patrzy.
— Jezu! — szepnęła Nancy. — Jezu!
— Czy to był Juba? — szepnęła Caddy. — Czy chciał wejść do kuchni?
— Jezu — powiedziała Nancy. Powiedziała: Jezuuuuuu- uuuuuu, aż się
dźwięk skończył jak płomień zapałki albo świeca.
— Czy ty nas widzisz, Nancy? — szepnęła Caddy. — Też widzisz nasze
oczy?
— Ja jestem tylko czarnuch — powiedziała Nancy. — Bóg jeden wie. Bóg
jeden wie.
— Coś ty tam zobaczyła w kuchni? — szepnęła Caddy. — Kto chciał
wejść?
— Bóg jeden wie — powiedziała Nancy. Widzieliśmy jej oczy. — Bóg jeden
wie.
Dilsey wyzdrowiała. Gotowała obiad.
— Lepiej zostań jeszcze parę dni w łóżku — poradził ojciec.
— Nie — burknęła Dilsey. — Gdybym przyszła dzień
później, toby już nic nie zostało z tej kuchni. Proszę stąd wyjść, muszę
doprowadzić wszystko do porządku.
Dilsey gotowała też kolację. I tego wieczoru, nim się zupełnie ściemniło,
Nancy przyszła do kuchni.
— Skąd wiesz, że on wrócił? — spytała Dilsey. — Nie widziałaś go.
— Juba to czarnuch — stwierdził Jason.
— Ja go czuję — powiedziała Nancy. — Ja go widzę, jak tam leży w
rowie.
— Dziś? — spytała Dilsey. — On jest tu dziś wieczorem?
— Dilsey też jest czarnuch — oświadczył Jason.
— Zjedz coś — zaproponowała Dilsey.
— Nie chcę jeść — powiedziała Nancy.
— Ja nie jestem czarnuch — ciągnął Jason.
— Napij się kawy — zaproponowała Dilsey. Nalała kubek kawy dla
Nancy. — Myślisz, że on tu jest dziś wieczorem? Skąd wiesz, że on tu jest?
— Wiem — powiedziała Nancy. — On tu jest. Czeka. Wiem. Ja go
znam długo. Ja wiem, co on chce zrobić, lepiej wiem, niż on sam wie.
— Napij się kawy — namawiała Dilsey.
Nancy trzymała kubek przy ustach i dmuchała. Ściągnęła usta jak żmija
szykująca się, żeby ukąsić, zupełnie jakby miała gumowe usta, jakby
dmuchając na kawę wydmuchiwała z warg cały kolor.
— 'Ja nie jestem czarnuch — powtórzył Jason. — A ty jesteś
czarnuch, Nancy?
— W piekle się rodziłam, dziecko — powiedziała Nan- Ł cy. —
Niedługo nic już nie będę. Niedługo wracam, skąd
przyszłam.
Zaczęła pić kawę. Kiedy tak piła trzymając kubek w dłoniach, zaczęła
znowu wydawać te same dźwięki. Wydawała dźwięki do kubka i kawa
chlapnęła jej na ręce i na sukienkę. Jej oczy wpatrywały się w nas. Siedziała
oparłszy
287
łokcie o kolana, z kubkiem w obu dłoniach. Patrzała na nas znad oblanego
kubka i wydawała te dźwięki.
— Spójrz na Nancy — odezwał się Jason. — Nancy nie może dla nas
gotować. Dilsey już jest zdrowa.
— Bądź cicho — skarciła go Dilsey.
Nancy trzymała kubek w obu dłoniach, patrzała na nas, wydawała te
dźwięki, jakby ich było dwie: jedna patrząca na nas, druga wydająca
dźwięki.
— Dlaczego nie poprosisz pana Jasona, żeby zadzwonił do szefa porządku
publicznego? — spytała Dilsey.
Nancy umilkła, wciąż trzymała kubek w swoich długich brunatnych rękach.
Chciała wypić trochę kawy, ale kawa znowu chlusnęła jej z kubka na ręce i
sukienkę, więc go odstawiła. Jason przyglądał się ciekawie.
— Nie mogę przełknąć kawy — powiedziała Nancy. — Przełykam i nie mogę
przełknąć.
— Idź do domu — poradziła Dilsey. — Frony przygotuje ci siennik, ja
niedługo przyjdę.
— Żaden czarnuch mu nie przeszkodzi — powiedziała Nancy.
— Ja nie jestem czarnuch — oświadczył Jason. — Prawda, że nie, Dilsey?
— Chyba nie — przyznała Dilsey. Spojrzała na Nancy. — Chyba że nie.
Więc co chcesz robić?
Nancy patrzała na nas. Oczy jej biegały, jakby się bały, że nie zdążą
wszystkiego obejrzeć, ale się prawie wcale nie poruszały. Patrzała na nas, na
nas troje jednocześnie.
— Pamiętacie tę noc, kiedy spałam w waszym pokoju? — zapytała. Mówiła,
jak to następnego ranka bawiliśmy się na jej sienniku. Bawiliśmy się cicho,
póki ojciec nie wstał, ale potem Nancy musiała zejść na dół i robić
śniadanie. •— Idź, poproś mamy, żebym mogła zostać na noc — powiedziała
Nancy. — Nie potrzeba siennika. Będziemy się bawili — powiedziała.
Caddy poszła spytać matki. Jason też z nią poszedł.
— Nie chcę żadnych Murzynów w nocy — zaprotestowała matka.
Jason rozpłakał się. Płakał, aż matka zagroziła, że przez
trzy dni nie dostanie deseru, jeśli nie przestanie. Wtedy Jason obiecał
przestać, jeśli Dilsey upiecze czekoladowe ciasto. Ojciec też był przy tym.
— Dlaczego coś z tym nie zrobisz? — spytała matka. — Po co mamy w
mieście policję?
— Dlaczego Nancy boi się Juby? — spytała Caddy. — Czy ty się boisz
tatusia, mamo?
— Policja nic nie poradzi — wyjaśnił ojciec. — Nancy go nie widziała, więc
gdzie go szukać?
— To dlaczego ona się boi? — spytała matka.
— Twierdzi, że on tu jest. Jest przekonana, że on tu jest.
— Po co płacimy podatki? — spytała matka. — Zostawiasz mnie samą w
wielkim domu, żeby odprowadzać Murzynkę.
— To nie ja czatuję na dworze z brzytwą — odparł ojciec.
— Przestanę płakać, jeśli Dilsey upiecze czekoladowe ciasto — przypomniał
Jason.
Matka kazała nam wyjść z pokoju, a ojciec powiedział, że nie jest pewien, czy
Jason dostanie czekoladowe ciasto, ale wie na pewno, co Jason dostanie za
minutę. Wróciliśmy do kuchni i Caddy powtórzyła Nancy:
— Tata powiedział, żebyś wróciła do domu i zamknęła dobrze drzwi, i
wszystko będzie w porządku. Ale z czym w porządku, Nancy? Czy Juba jest
na ciebie zły?
Nancy trzymała kubek z kawą, łokcie oparła o kolana, trzymała ten kubek
kawy między kolanami. Patrzała w kubek.
— Coś ty zrobiła, że Juba jest zły? — spytała Caddy.
Nancy upuściła kubek. Nie rozbił się, ale kawa się wylała. Nancy dalej
siedziała z rękami tak złożonymi, jakby wciąż trzymała kubek. Znowu
zaczęła wydawać te dźwięki, wcale nie głośno: ani śpiewała, ani nie śpiewała.
Patrzyliśmy na Nancy.
— Wiesz co? — odezwała się Dilsey. — Przestań. Uspokój się. Czekaj tu.
Pójdę po Versha, żeby cię odprowadził do domu. — Dilsey wyszła z kuchni.
Patrzyliśmy na Nancy. Trzęsły się jej ramiona, ale przestała wydawać te
dźwięki. Staliśmy i patrzyliśmy.
¡H
— Co ci Juba zrobi? — spytała Caddy. — Przecież wyjechał.
Nancy spojrzała na nas.
— Bawiliśmy się tego dnia, co spałam w waszym pokoju, prawda?
— Ja się nie bawiłem — zaprotestował Jason. — Wcale się nie bawiłem.
— Spałeś w pokoju mamy — przypomniała mu Caddy. — Nie było ciebie z
nami.
— Chodźcie ze mną do mojego domu i znowu się będziemy bawić —
powiedziała Nancy.
— Mama nam nie pozwoli — wtrąciłem. — Już jest późno.
— Po co pytać mamy? — powiedziała Nancy. — Można jej powiedzieć rano.
Na pewno się zgodzi.
— Na pewno się nie zgodzi — zaprzeczyłem.
— Nie pytaj jej teraz — powiedziała Nancy. — Po co teraz przeszkadzać?
— Nic nie mówiła, że nie możemy iść — przypomniała Caddy.
— Nie pytaliśmy — broniłem się.
— Jak pójdziecie, to powiem — zagroził Jason.
— Będziemy się bawili — zachęcała Nancy. — Na pewno się zgodzą, tylko
chodźcie ze mną do mojego domu. Przecież pracuję u was dawno. Na pewno
się zgodzą.
— Ja się nie boję iść — oznajmiła Caddy. — Jason się boi. Poskarży.
— Wcale się nie boję — zaprotestował Jason.
— Właśnie że tak — upierała się Caddy. — Poskarżysz.
— Nie poskarżę — obiecał Jason. — Wcale się nie boję.
— Jason nie boi się iść ze mną — powiedziała Nancy. — Boisz się, Jason?
— Jason poskarży — powtórzyła Caddy. Ścieżka była ciemna. Minęliśmy
przejście dla bydła. — Założę się, że jakby coś wyskoczyło zza bramy, Jason
zacząłby wrzeszczeć.
— Wcale nie — bronił się Jason.
Szliśmy ścieżką. Nancy mówiła głośno.
— Co tak głośno mówisz, Nancy? — spytała Caddy.
— Kto? ja? — powiedziała Nancy. — Słuchajcie no Quentina i Caddy, i
Jasona, co mówią, że ja mówię głośno.
— Mówisz tak głośno, jakby było nas tu pięcioro — powiedziała z
pretensją Caddy. — Mówisz, jakby tu był tata.
— Kto? Ja mówię głośno, panie Jason? — powiedziała
v.
— Nancy nazwała Jasona panem! — zawołała Caddy.
— Słuchajcie tylko, jak mówi Caddy, Quentin i Jason! — powiedziała
Nancy.
— Wcale nie mówimy głośno — oburzyła się Caddy. — To ty mówisz tak
jak tata...
— Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho, panie Jason.
— Nancy znowu nazwała Jasona panem...
— Cicho — powiedziała Nancy.
Mówiła głośno, kiedy przechodziliśmy przez rów i przepychaliśmy się przez
dziurę w płocie, którą Nancy też się zawsze przepychała z tobołkiem bielizny
do prania na głowie. Wreszcie przyszliśmy pod jej dom. Nancy otworzyła
drzwi. Dom pachniał jak lampa, a Nancy pachniała jak knot do lampy i knot
pachniał lampą, a lampa knotem. Nancy zapaliła lampę i zamknęła drzwi, i
założyła belkę. Wtedy przestała mówić głośno i tylko patrzała na nas.
— I co teraz zrobimy? — zaciekawiła się Caddy.
— A co chcecie robić? — powiedziała Nancy.
— Mieliśmy się bawić — przypomniała Caddy.
W tym domu Nancy było coś dziwnego. Coś, co prawie pachniało. Nawet
Jason pociągnął nosem i oznajmił:
— Ja tu się nie chcę bawić. Ja chcę wrócić do domu.
— No to wracaj do domu! — krzyknęła Caddy.
— Ja nie chcę sam wracać.
— Będziemy się bawić — powiedziała Nancy.
— Jak? — spytała Caddy.
Nancy stała pod drzwiami. Patrzała na nas, tylko że patrzała tak, jakby oczy
miała zupełnie puste i przestała ich używać.
— Co chcecie robić? — zapytała.
— Opowiedz nam bajkę — prosiła Caddy. — Umiesz opowiadać bajki?
— Umiem — powiedziała Nancy.
— To opowiedz — powtórzyła Caddy. Patrzyliśmy na Nancy. — Ale ty
pewno nie znasz żadnych bajek.
—| Znam — powiedziała Nancy. — Właśnie że znam. — Usiadła na
krześle pod piecem. W piecu się tliło. Dołożyła do ognia. Od razu zrobiło się
gorąco. Ten ogień był właściwie niepotrzebny. Opowiedziała bajkę. Mówiła
tak samo, jak wyglądały jej oczy; jak gdyby te oczy przyglądające się nam i
ten głos wcale nie były jej. Jakby żyła zupełnie gdzie indziej i gdzie indziej na
coś czekała. Nie było jej w ogóle w domu. Słyszeliśmy głos i widzieliśmy ją, tę
samą Nancy, co potrafiła z węzełkiem bielizny na głowie przeczołgać się przez
dziurę w płocie, jakby ten węzełek na głowie zupełnie nic nie ważył, jakby to
był balon. — Więc ta królewna idzie przez ten rów, gdzie ukrywa się ten
człowiek. Idzie przez rów i mówi: „Żeby mi się tylko udało przejść przez rów”,
tak właśnie mówi...
— Jaki rów? — spytała Caddy. — Taki rów jak ten na drodze? A po co
królewna wchodziła do rowu?
— Żeby wrócić do domu — powiedziała Nancy. Patrzała na nas. —
Musiała przejść przez rów, żeby prędko wrócić do domu i zamknąć drzwi na
zasuwę.
— A po co chciała wrócić do domu i zamknąć drzwi? — spytała Caddy.
IV
Nancy patrzała na nas. Przestała mówić. Patrzała na nas. Trzymała
Jasona na kolanach, jego nogi zwieszały się jak dwie kiełbaski.
— To wcale nie jest ładna bajka. Chcę do domu! — zapłakał.
— Może lepiej wracajmy — zgodziła się Caddy. Wstała z podłogi. — Na
pewno nas szukają. — Poszła w kierunku drzwi.
— Nie — powiedziała Nancy. — Nie otwieraj. — Zerwała się i podbiegła
pierwsza do drzwi. Ale ich nie dotknęła.
— Dlaczego mam nie otwierać? — spytała Caddy.
— Chodź tu, do lampy — powiedziała Nancy. — Będziemy się bawić. Nie
musicie wcale iść.
— Powinniśmy iść. Chyba że będziemy się bardzo dobrze bawić. — Caddy
wróciła z Nancy pod lampę, do ognia.
— Ja chcę do domu — powtórzył Jason. — Powiem mamie.
— Znam inną bajkę — powiedziała Nancy. Stała bli- ' sko lampy. Patrzała
na Caddy tak, jak się patrzy na kijek
trzymany pionowo na nosie. Musiała patrzeć w dół na Caddy, ale jej oczy
wyglądały zupełnie tak, jakby trzymała kijek na nosie.
■— Nie chcę bajki — oświadczył Jason. — Będę tupał.
— To ładna bajka — powiedziała Nancy. — Lepsza niż tamta.
— O czym? — spytała Caddy.
Nancy stała pod lampą. Długą brunatną rękę trzymała na lampie,
zasłaniając światło.
— Trzymasz rękę na gorącym szkle — zauważyła Caddy. — Nie parzy cię?
Nancy obejrzała rękę opartą o szkło lampy. Powoli zdjęła rękę. Stała dalej w
miejscu, patrząc na Caddy i potrząsając dłonią, jakby ją miała przywiązaną
sznurkiem do przegubu.
— Róbmy coś innego — zaproponowała Caddy.
— Ja chcę do domu — zapłakał Jason.
— Zróbmy nadymanej kukurydzy — powiedziała Nancy. Spojrzała na
Caddy, potem na Jasona, potem na mnie, a potem znów na Caddy. —
Zróbmy nadymanej kukurydzy.
— Nié lubię nadymanej kukurydzy — stwierdził Jason. — Wolę cukierki.
Nancy patrzała na Jasona.
— Możesz trzymać upalacz. — Wciąż potrząsała ręką. Ręka była długa,
bezwładna i brunatna.
— Dobrze — zgodził się Jason. — Jeśli mogę trzymać upalacz, to jeszcze
trochę zostanę. Ale Caddy nie potrzyma.
Będę chciał iść do domu, jeśli Caddy potrzyma upa- lacz.
Nancy dorzuciła do ognia.
— Patrzcie, jak Nancy kładzie ręce w ogień! — zawołała Caddy. — Co ci
jest, Nancy?
— Zróbmy nadymanej kukurydzy — powiedziała Nancy. — Jeszcze mam
trochę kukurydzy.
Wyjęła upalacz spod łóżka. Był połamany. Jason zaczął płakać:
— Nie będziemy mieli nadymanej kukurydzy.
— Koniecznie powinniśmy iść do domu — odezwała się Caddy. — Chodź,
Quentin.
— Poczekajcie — powiedziała Nancy. — Poczekajcie, ja go nareperuję. No,
chcecie mi pomóc reperować?
— Ja chyba nie chcę nadymanej kukurydzy — skrzywiła się Caddy. — Już
późno.
— Pomóż mi, Jason — powiedziała Nancy. — Dlaczego mi nie chcesz
pomóc?
— Nie chcę — oświadczył Jason. — Chcę do domu.
— Cicho — powiedziała Nancy. — Cicho. Patrzcie. Patrzcie, tak go
zreperuję, że Jason będzie mógł go trzymać
i upali kukurydzę. — Wzięła kawałek drutu i związała upalacz.
— Nie będzie się dobrze trzymało — skrytykowała Caddy.
— Będzie — powiedziała Nancy. — Patrz. Pomóżcie mi wyłuskać
kukurydzę.
Kolby kukurydzy też leżały pod łóżkiem. Wyłuskiwaliśmy ziarna do upalacza
i Nancy pomagała Jasonowi trzymać upalacz nad ogniem.
— Wcale się nie nadymają — protestował Jason. — Ja chcę do domu.
— Poczekaj — powiedziała Nancy. — Zaraz zaczną się nadymać. Będziemy
mieli zabawę. — Siedziała blisko ognia. Knot lampy podkręcony był za
wysoko i lampa zaczęła kopcić.
— Dlaczego nie przykręcisz knota? — spytałem.
— Jest dobrze — powiedziała Nancy. — Potem ją
oczyszczę. Poczekajcie. Zaraz kukurydza zacznie się nadymać.
— Wcale nie, wcale nie wierzę. — Caddy się kręciła. — Zresztą musimy iść
do domu. Będą się o nas martwić.
— Nie — powiedziała Nancy. — Zaraz zacznie się nadymać. Dilsey im
powie, że jesteście ze mną. Ja już dawno u was pracuję. Nie będą się
gniewać, że jesteście ze mną. Czekajcie, zaraz zacznie się nadymać.
I wtedy dym zaczął gryźć Jasona w oczy i Jason się rozpłakał, i puścił
upalacz w ogień. Nancy wzięła mokrą ścierkę i wytarła Jasonowi twarz, ale
on nie przestał płakać.
— Cicho — powiedziała. — Cicho.
Wcale nie ucichł. Caddy wyjęła upalacz z ognia.
— Spaliły się — stwierdziła. — Trzeba wyłuskać nowe ziarna.
— Całą kukurydzę wsypałaś? — zapytała Nancy.
— Tak — odparła Caddy.
Nancy patrzała na Caddy. Potem wzięła upalacz, otworzyła go i wysypała
spalone ziarna do fartucha; zaczęła je przebierać. Ręce miała długie i
brunatne, przyglądaliśmy się jej.
— Nie masz już więcej kukurydzy? — spytała Caddy.
— Mam — powiedziała Nancy. — Mam, patrzcie. Wcale nie są spalone.
Wystarczy jak...
— Ja chcę do domu — zapłakał Jason. — Ja powiem w domu.
— Cicho — szepnęła Caddy.
Zaczęliśmy słuchać. Nancy miała głowę obróconą w stronę zaryglowanych
drzwi, oczy jej były pełne czerwonego światła lampy.
— Ktoś idzie — szepnęła Caddy.
Wtedy Nancy znów zaczęła wydawać te dźwięki, wcale nie głośne, siedziała
nad ogniem, długie ręce zwisały jej między kolanami. I nagle zaczęły jej
występować na twarz duże krople potu, ściekały po policzkach, każda 1 nich
niosła światło ognia, póki nie ściekła na brodę.
— Ona wcale nie płacze — odezwałem się.
— Ja nie płaczę — powiedziała Nancy. Oczy miała zamknięte. — Wcale nie
płaczę. Kto to?
— Nie wiem. — Caddy podeszła do drzwi i wyjrzała. — I Musimy iść do
domu. Idzie tata.
— Ja mu powiem — zagroził Jason. — Wyście mi kazali przyjść.
Krople dalej spływały po twarzy Nancy. Obróciła się na krześle.
— Słuchajcie. Powiedzcie mu. Powiedzcie mu, że będziemy się bawić.
Powiedzcie mu, że się wami zajmę do rana. Powiedzcie mu, żeby mi pozwolił
iść z wami do domu
i spać na podłodze. Powiedzcie mu, że nie potrzebuję siennika. Będziemy się
bawili. Pamiętacie, jak się dobrze ostatnim razem bawiliśmy?
— Ja się wcale nie bawiłem — stwierdził Jason. — Ty mi dokuczasz.
Napuściłaś mi dymu do oka.
V
Wszedł ojciec. Spojrzał na nas. Nancy nie wstała.
— Powiedzcie mu — prosiła.
— Caddy nam kazała przyjść — mówił Jason. — Ja wcale nie chciałem.
Ojciec podszedł do ognia. Nancy uniosła głowę.
— Czy nie możesz iść spać do Ciotki Racheli? — spytał.
Nancy patrzyła na ojca, długie ręce zwisały jej między kolanami. — Jego tu
nie ma. Zauważyłbym go. Żywej duszy nie ma na drodze.
— Czeka w rowie — powiedziała Nancy. — Zaczaił się w rowie, za domem.
— Bzdura — przerwał ojciec. Patrzał na Nancy. — Skąd wiesz, że on tam
jest? f
— Miałam znak.
— Jaki znak?
— Otrzymałam znak. Był na stole, kiedy przyszłam.
Kość świni i na niej mięso z krwią, leżała koło lampy. On i się zaczaił. Kiedy
pan wyjdzie, to już po mnie.
IMAJHHISHI
— Co po tobie? — spytała Caddy.
— Ja nie jestem skarżypyta — stwierdził Jason.
— Bzdura — powtórzył ojciec.
— On się zaczaił — powiedziała Nancy. — Patrzy teraz przez okno i czeka,
żeby pan sobie poszedł. Wtedy po mnie.
— Bzdura — upierał się ojciec. — Zamknij dom i zaprowadzimy cię do
Ciotki Racheli.
— To nie pomoże nic a nic — powiedziała Nancy. Nie patrzała już na ojca,
ale on na nią dalej patrzał, na jej długie brunatne ręce. — Odkładanie nic
nie pomoże.
— Więc czego chcesz? — spytał ojciec.
— Nie wiem — powiedziała Nancy. — Nic nie mogę zrobić. Tylko odłożyć. A
to nic nie pomoże. Chyba już mi się tak należy. Chyba to, co mnie spotka,
należy mi się.
— Co cię spotka? — spytała Caddy. — Co ci się należy?
— Nic — odparł ojciec. — Musicie iść spać.
— Caddy mi kazała przyjść — wyjaśnił Jason.
— Idź do Ciotki Racheli — zdecydował ojciec.
— To nic nie pomoże — powiedziała Nancy. Siadła koło ognia, łokcie
oparła o kolana, długie ręce zwiesiła między kolanami. — Nawet w pana
kuchni też nic nie pomoże. Nawet gdybym spała na podłodze w pokoju z
pana dziećmi, też nic nie pomoże, i będzie tylko krew i...
— Dość tego — rozzłościł się ojciec. — Zamknij drzwi, zgaś lampę i idź
spać.
— Ja się boję ciemności — powiedziała Nancy. — Ja się boję tego, co się
stanie w nocy.
— Będziesz siedziała przy zapalonej lampie? — spytał ojciec. Wtedy Nancy
zaczęła znowu wydawać te dźwięki. Siedziała przy piecu, długie ręce
trzymała między kolanami. — Do diabła. Chodźcie, dzieci, czas spać.
— Kiedy pan pójdzie, to już po mnie — powiedziała Nancy. — Umrę.
Zaoszczędziłam na trumnę u pana Love- lady. — Mówiła teraz spokojnie, jej
twarz była spokojna jak ręce zwisające między kolanami.
Pan Lovelady był niskim niechlujnym mężczyzną, który zbierał wśród
Murzynów składki za ubezpieczenia; w każ
dą sobotę rano obchodził murzyńskie chaty i kuchnie i pobierał
piętnastocentowe składki. Mieszkał z żoną w hotelu. Któregoś ranka jego
żona popełniła samobójstwo. Mieli dziecko, małą dziewczynkę. Po tym, jak
żona popełniła samobójstwo, pan Lovelady wyjechał z dzieckiem. Po pewnym
czasie pan Lovelady wrócił. Widywaliśmy go w każdą niedzielę rano, idącego
ścieżką. Chodził do kościoła baptystów.
Ojciec niósł Jasona na plecach. Wyszliśmy z chaty Nancy. Nancy została
przy piecu.
— Zamknij i zarygluj drzwi — powiedział ojciec.
Nancy nie ruszyła się. Nie spojrzała na nas więcej. Zostawiliśmy ją przy
piecu, drzwi były otwarte, żeby to, co się miało stać, nie stało się w
ciemności.
— Powiedz, tato — prosiła Caddy. — Dlaczego Nancy boi się Juby? Co on
jej zrobi?
— Juby tam nie było — stwierdził Jason.
— Juby nie ma — zgodził się ojciec. — Juba wyjechał.
— A kto zaczaił się w rowie? — spytała Caddy.
Podeszliśmy pod rów, ścieżka schodziła między gęste
powoje i potem znowu wychodziła pod górę.
— Nikt — powiedział ojciec.
Księżyc świecił słabo, ledwo co można było zobaczyć. Rów był gęsto
zarośnięty, cichy.
— Jeśli on tam jest, to on nas widzi, prawda? — spytała Caddy.
— Tyś mi kazała przyjść — powiedział Jason z pleców ojca. — Ja wcale nie
chciałem.
Rów był nadal cichy, pusty, zarośnięty powojami. Nie mogliśmy dojrzeć
Juby, tak jak nie widzieliśmy Nancy siedzącej w swoim domu przy otwartych
drzwiach, przy zapalonej lampie, bo ona nie chciała, żeby to, co się miało
stać, stało się w ciemnościach. „Jestem zmęczona — powiedziała Nancy. —
Jestem czarnuch. To nie moja wina.”
Słyszeliśmy ją. Zaczęła, jak tylko wyszliśmy z domu, siedziała przy tym
swoim piecu, długie brunatne ręce zwisały jej między kolanami. Słyszeliśmy
ją jeszcze po drugiej
stronie rowu. Jason siedział wysoko na ramionach ojca, przytulony do jego
głowy.
Wyszliśmy z rowu, opuszczając życie Nancy. Jej życie siedziało przy
otwartych drzwiach i zapalonej lampie, czekało, między nim a nami był rów,
i myśmy wracali do domu, biali ludzie wracali do domu, oddzielaliśmy nasze
życie od życia Nancy.
— Kto nam teraz będzie prał, tata? — spytałem.
— Ja nie jestem czarnuch — stwierdził Jason z wyżyn głowy ojca.
— Jesteś jeszcze gorszy — odpowiedziała mu Caddy. — Jesteś skarżypyta.
Jeśliby coś wyskoczyło z krzaków, bałbyś się więcej niż czarnuch.
— Wcale nie — bronił się Jason.
— Zaraz byś płakał — dodała Caddy.
— Caddy! — powiedział' ojciec.
— Wcale nie — bronił się Jason.
— Tchórzliwy kot — syknęła Caddy.
— Candace! — powiedział ojciec.
Przełożył Jan Zakrzewski
CYKL „PUSZCZA”

CZERWONE LIŚCIE
Dwaj Indianie szli przez Plantację ku kwaterom niewolników. Domy, w
których niewolnicy mieszkali, z palonej cegły, schludnie pobielone wapnem,
stały w dwóch rzędach naprzeciw siebie, rzucając łagodny cień na uliczkę
poznaczoną śladami bosych stóp pośród rozrzuconych tu i ówdzie
prymitywnych zabawek niemo zastygłych w kurzu. .Nie było znaku życia.
• — Wiem, co my zastaniemy — powiedział jeden z Indian.
— Czego my nie zastaniemy — powiedział drugi.
Chociaż dochodziło południe, na uliczce nie było nikogo;
chaty ziały pustką i ciszą, z żadnego z pokrytych spękanym tynkiem
kominów nie unosił się dym gotowania.
— Tak. To samo było, kiedy umarł ojciec tego, który jest Człowiekiem.
— Chyba tego, który był Człowiekiem.
— Uhu!
Ten pierwszy Indianin nazywał się Trzy Kosz. Miał lat może sześćdziesiąt.
Obaj byli krępi, raczej mocno zbudowani, mieszczańsko stateczni; brzuchaci;
obaj mieli duże głowy, duże, szerokie twarze płowe jak kurz, pogodne i za-
tarte niby wyłaniające się z mgły oblicza rzeźbione na zrujnowanym murze
gdzieś w Syjamie czy na Sumatrze. Blask słońca to sprawił — gwałtowny
blask słońca, gwałtowny cień. Włosy ich wyglądały jak turzyca na spalonej
ziemi. Trzy Koszowi zwisała z ucha przywiercona sztyftem emaliowana
tabakierka.
— Cały czas mówiłem, że to nie jest dobry spflsób. Dawniej nie było
kwater, nie było Murzynów. Czas Człowieka był Człowieka. Człowiek miał
czas. A teraz musi tracić większą część czasu na wynajdywanie roboty dla
tych, co lubią się pocić.
— Oni są jak konie i psy.
— Oni są jak nic na tym rozsądnym świecie. Są zadowoleni tylko wtedy,
kiedy się pocą. Są gorsi niż biali.
— Bo przecież nie jest tak, żeby Człowiek musiał wynajdywać robotę dla
białych.
— Dobrze mówisz. Nie lubię niewolnictwa. To nie jest dobry sposób. W
dawnych czasach to był dobry sposób. Ale nie teraz.
— Nie możesz pamiętać, jaki to był sposób w dawnych czasach.
— Słyszałem od tych, co pamiętają. I sam próbowałem tego sposobu. Istota
ludzka nie jest stworzona do tego, żeby się pocić.
— Dobrze mówisz. Widzisz, jak im to podziałało na skórę.
— Właśnie. Czarna. I do tego gorzka w smaku.
— Jadłeś?
— Jeden raz. Byłem wtedy młody i miałem lepszy apetyt. Teraz już jest ze
mną inaczej.
— Właśnie. Teraz to oni mają za dużą wartość, żeby ich jeóć.
— Nie smakuje mi takie gorzkie mięso.
— Tak czy owak, mają za dużą wartość, żeby ich jeść teraz, kiedy biali
mogą za nich dać konie.
Weszli w uliczkę. Niemo zastygłe w kurzu ubogie zabawki — kukiełki bożków
zrobione z drewna, szmat i piór — leżały rozrzucone wokoło startych do
połysku progów, pośród kości i czerepów naczyń z dyni. Żadnego jednak od-
głosu nie było słychać z żadnej chaty, żadnej twarzy nie było widać w
żadnych drzwiach — nie było od wczoraj, od chwili kiedy umarł Irsetibbeha.
Ale oni już i tak wiedzieli, co zastaną.
To było w środkowej chacie, nieco większej od innych,
w której zwykle w pewne fazy księżyca Murzyni zbierali się na początkowe
obrzędy przed wyruszeniem o zmroku na dno wąwozu, tam gdzie
przechowywali bębny. W tej izbie trzymali mniejsze przedmioty obrzędowe,
ozdoby o tajemnym znaczeniu i kije oblepione jakimiś symbolami z
czerwonej gliny, stanowiące ich obrzędowe zapiski. Na samym środku izby,
pod otworem w dachu, było palenisko z kilkoma spopielałymi drewkami i z
wiszącym żelaznym kociołkiem. Okiennice były zamknięte; dwaj Indianie
wchodząc tam prosto z jaskrawego słonecznego blasku zobaczyli tylko ruch
cienia, z którego łypały ku nim białkami oczy tak liczne, jakby w izbie roiło
się od Murzynów. Dwaj Indianie stanęli na progu.
— Uhu! — powiedział Trzy Kosz. — Mówiłem, że to nie jest dobry sposób.
— Coś mi się nie wydaje, żebym chciał tu być — powiedział drugi
Indianin.
— To, co ci tu pachnie, to strach czarnych. Ich strach pachnie inaczej niż
nasz.
— Nie wydaje mi się, żebym chciał tu być.
— Twój strach też ma zapach.
— Może to Issetibbeha tak nam pachnie.
— Uhu! On wie. On wie, co my tu zastaniemy. On wiedział już, jak
umierał, cośmy powinni tu dziś zastać.
Ze zjełczałego półmroku izby przetaczał się na nich wzrok, zapach
Murzynów.
— Jestem Trzy Kosz, którego znacie — powiedział Trzy Kosz w głąb izby.
— Przychodzimy od Człowieka. Czy ten, którego szukamy, uciekł?
Murzyni nie powiedzieli nic. Zdawało się, że ich zapach, zapach ich ciał,
to opada, to wzbiera w nieruchomym, gorącym powietrzu. Zdawało się, że
wszyscy jak jeden dumają nad czymi. dalekim i nieodgadnionym. Byli jak
jedna wielka ośmiornica. Byli jak korzenie wielkiego drzewa nagle odkryte w
rozkopanej ziemi, skręcone, grube, cuchnące w splątaniu swych
bezsłonecznych i zelżonych istnień.
— No — powiedział Trzy Kosz. — Wiecie, po co tu przyszliśmy. Czy ten,
Jctórego szukamy, uciekł?
— Oni coś sobie myślą — powiedział drugi Indianin. — Ja nie chcę tu być.
— Oni coś wiedzą — powiedział Trzy Kosz.
— Oni go ukrywają, myślisz?
— Nie. On uciekł. Wczoraj w nocy. To samo było przedtem, jak umarł
dziadek tego, który teraz jest Człowiekiem. Tamten czarny też uciekł i
znaleźliśmy go dopiero po trzech dniach. Trzy dni Doom leżał u wrót ziemi i
mówił: „Widzę mojego konia i mojego psa. Ale nie widzę mojego niewolnika.
Coście z nim zrobili, że mi nie pozwalacie spoczywać w spokoju?”
— Czarni nie lubią umierać.
— Uhu! Oni się czepiają życia. Zawsze mamy z tym kłopot. Nie znają
honoru i przyzwoitości nie znają. Zawsze kłopot. Zawsze kłopot.
— Tutaj mi się wcale nie podoba.
— Mnie się też nie podoba. Ale cóż? To dzicy, nie można się po nich
spodziewać, że uszanują obyczaj. Dlatego mówię, że ten sposób to jest zły
sposób.
— Uhu. Oni się czepiają życia. Oni wolą pracować na słońcu niż zejść do
ziemi z wodzem. Ale ten czarny uciekł.
Murzyni nie powiedzieli nic, trwali w zupełnej ciszy. Dziko łypały przyćmione
białka, gwałtowną falą przetaczała się cuchnąca woń.
— Właśnie, oni się boją — powiedział drugi Indianin. — Co my teraz
zrobimy?
— Chodźmy porozmawiać z Człowiekiem.
— Moketubbe będzie słuchać?
— Musi. Na pewno nie będzie mu się chciało. Ale on jest teraz
Człowiekiem.
— Uhu! On jest Człowiekiem. Już teraz przez cały czas może nosić te
trzewiki z czerwonymi piętami.
Odwrócili się i wyszli. W futrynie nie było drzwi. W żadnej z chat nie było
drzwi.
— On i tak te trzewiki nosił — powiedział Trzy Kosz.
— Za plecami Issetibbehy. Ale teraz, odkąd jest Człowiekiem, to już są jego
trzewiki.
— Uhu! Issetibbeha krzywił się na to. Słyszałem. Wiem,
że powiedział do Moketubbe: „Jak będziesz Człowiekiem, to te trzewiki będą
twoje. Ale do tego czasu to są moje trzewiki." Ale teraz Moketubbe już jest
Człowiekiem, może je nosić.
— Uhu! — powiedział drugi Indianin. — Już jest Człowiekiem. Często
wkładał te trzewiki za plecami Issetibbehy i nie było wiadomo, czy
Issetibbeha wie o tym, czy nie wie. Aż tu Issetibbeha umarł, chociaż nie był
stary, i te trzewiki ma na własność Moketubbe, skoro już jest Człowiekiem.
Co ty myślisz o tym?
— Ja o tym nie myślę — powiedział Trzy Kosz. — A ty myślisz?
— Nie — powiedział drugi Indianin.
— To dobrze — powiedział Trzy Kosz. — Mądry jesteś.
II
Dom stał w otoczeniu dębów na pagórku. Parterową fasadę domu
stanowił kasztel wywleczonego z rzeki parowca; ojciec Issetibbehy, Doom,
wraz ze swoimi niewolnikami rozebrał ten parowiec i przyholował go na
cyprysowych wałkach dwanaście mil w głąb lądu. Zabrało to Doomowi pięć
miesięcy. W owym czasie dom jego składał się tylko z jednej ściany z cegieł.
Doom przystawił parowiec na całą szerokość do tej ściany, gdzie teraz w
nikłej wspaniałości poodłupywanych i spękanych złoceń zdobiących łuki
gzymsów złociły się angielskie napisy ponad wywołującymi ogólną zazdrość
drzwiami.
Doom urodził się tylko na zastępcę wodza plemienia Mingo, będąc jednym
z trojga dzieci żeńskiej linii rodziny wodza. Odbył podróż statkiem — był
wówczas młodym człowiekiem, a Nowy Orlean był miastem europejskim —
| północy Missisipi do Nowego Orleanu, gdzie poznał niejakiego kawalera
Soeur Blonde de Vitry, człowieka, którego pozycja towarzyska w tym mieście
była równie dwuznaczna jak pozycja Dooma. To właśnie tam, w Nowym
Orleanie, wśród szulerów i zbirów nabrzeża Doom pod
światłym kierownictwem swojego protektora pasował się na wodza, na
Człowieka, dziedzica ziemi należącej do męskiej linii rodziny. To właśnie
kawaler de Vitry nazwał go „du homme”, z czego powstało imię „Doom”.
Wszędzie widywano ich razem — krępego Indianina
0 zuchwałej, nieodgadnionej, mizernej twarzy i paryżani- na, wygnańca,
przyjaciela Carondeleta, jak opowiadano,
1zausznika generała Wilkinsona. A potem obaj się ulotnili, zniknęli ze
spelunek, w których dawniej bywali tak często, pozostawiając za sobą
legendę o wielkich sumach rzekomo wygranych przez Dooma oraz trochę
gadania o pewnej młodej kobiecie z dość zamożnego zachodnioindiańskiego
domu, której brat z pistoletem poszukiwał Dooma przez jakiś czas po jego
zniknięciu we wszystkich dawniej odwiedzanych przez niego spelunkach.
W pół roku później zniknęła również i owa młoda kobieta, wsiadłszy w
towarzystwie służącej Murzynki na pokład pocztowego parowca z Saint
Louis, który pewnej nocy przybił do leśnej przystani na północnym brzegu
Missisipi. Na młodą kobietę czekali tam już czterej Indianie z koniem i
wozem. Aż przez trzy dni, powoli, bo była w zaawansowanej ciąży, wieźli ją
na Plantację, gdzie się dowiedziała, że obecnie Doom jest wodzem. Doom
nigdy jej nie powiedział, w jaki sposób tego dokonał, poza tym, że jego wuj i
kuzyn nagle umarli. W owym czasie całym domem była ściana z cegieł
wzniesiona przez nieporadnych niewolników oraz ukośnie wspierająca się
strzechą o tę ścianę przybudówka podzielona na izby, zaśmiecona kośćmi i
odpadkami; siedziba ta znajdowała się w samym środku dziesięciu tysięcy
akrów podobnej do parku, niezrównanie wspaniałej puszczy, gdzie jelenie i
łanie pasły się jak bydło domowe. Doom ożenił się z tą kobietą na krótko
przed przyjściem na świat Issetibbehy, przy czym ślubu udzielił im pewien
pastor, a zarazem handlarz niewolników w jednej osobie, który przybył tam
na mule z przytroczonym do siodła bawełnianym parasolem i trzygalonowym
gąsiorem whisky. A potem Doom zaczął nabywać coraz więcej niewolników i
uprawiać część swojej ziemi tak,
jak to czynili biali. Ale nigdy nie mógł znaleźć dla niewolników dosyć roboty.
Większość z nich prowadziła życie przeszczepione w całości z dżungli
afrykańskiej, zupełnie nic nie robiąc z wyjątkiem chwil, kiedy Doom szczuł
ich psami, żeby zabawić swoich gości.
Kiedy Doom umarł, jego syn Issetibbeha miał lat dziewiętnaście. On to został
właścicielem tej ziemi i pięciokrotnie zwiększonej trzody czarnych, z którymi
zupełnie nie miał co robić. Chociaż tytuł Człowieka należał do niego, była
jeszcze cała hierarchia kuzynów i wujów rządzących plemieniem, którzy
zebrali się wreszcie na naradę w sprawie murzyńskiej, z głęboką zadumą
przysiadając w kucki pod złotymi napisami, ozdobą drzwi parowca.
— Zjeść ich nie możemy — powiedział jeden.
— Dlaczego?
— Jest ich za dużo.
— To prawda — powiedział trzeci. — Gdybyśmy raz zaczęli, to już byśmy
musieli zjeść ich wszystkich. A tyle mięsa to niezdrowo.
— Może oni będą w smaku jak jelenie. To nie może zaszkodzić.
— Można by kilku zabić, ale ich nie jeść — powiedział Issetibbeha.
Patrzyli na niego przez chwilę.
— A na co? —- zapytał jeden.
— To prawda — powiedział drugi. — Nie można tego robić. Oni mają za
dużą wartość; pamiętajcie, że cały kłopot, jaki z nimi mamy, to tylko
wyszukanie im czegoś do roboty. Musimy robić tak, jak robią biali.
— Więc jak? — zapytał Issetibbeha.
— Hodować coraz więcej Murzynów i karczować coraz więcej ziemi pod
uprawę kukurydzy, żeby ich wyżywić. Wykarczujemy ziemię, posadzimy na
niej jadło, nahodu- jemy Murzynów, a potem ich sprzedamy białym za pie-
niądze.
— Ale co my zrobimy z tymi pieniędzmi?
Myśleli przez chwilę.
— Zobaczymy — powiedział ten pierwszy.
-Siedzieli w kucki — poważni, w głębokiej zadumie.
— To znaczy, że będzie praca — powiedział ten trzeci.
— Niech ją robią Murzyni — powiedział ten pierwszy.
— Uhu! Niech oni. Pot jest niedobry. Mokry. Otwiera w skórze pory.
— I wtedy wchodzi w skórę nocne powietrze.
— Uhu! Niech pracę robią Murzyni. Przecież widać, jak oni się lubią
pocić.
Tak więc rękami Murzynów wykarczowali ziemię i zasiali na niej
kukurydzę. Do tego czasu niewolnicy mieszkali w ogromnej zagrodzie
podobnej do zagrody dla świń, częściowo krytej dachem ustawionym pochyło
nad jednym rogiem. Ale teraz zaczęto dla niewolników budować kwatery,
chaty, kojarząc w tych chatach murzyńską młodzież parami; w pięć lat
później Issetibbeha sprzedał czterdzieści głów jakiemuś handlarzowi z
Memphis, po czym za otrzymane pieniądze wraz ze swoim wujem z Nowego
Orleanu jako przewodnikiem wyjechał za granicę. Kawaler Soeur Blonde de
Vitry mieszkał wówczas w Paryżu i był już bezzębnym staruszkiem w
gorsecie, z har- capem, o starczej, zatroskanej twarzy zastygłej w kpiącym, a
zarazem głęboko tragicznym grymasie. Pożyczył od Issetibbehy trzysta
dolarów i w zamian za to wprowadził go w pewne koła paryskie; po roku
Issetibbeha powrócił do domu przywożąc ze sobą pozłacane łóżko, dwa
żyrandole — w których świetle rzekomo poprawiała sobie loczki sama
madame Pompadour, kiedy Ludwik mizdrzył się do swojego odbicia w
zwierciadle ponad jej upudrowanym ramieniem — oraz parę rannych
pantofli z czerwonymi zapiętkami. Pantofle były dla Issetibbehy za małe, bo,
dopóki w drodze za granicę nie przyjechał do Nowego Orleanu, chodził
zawsze boso.
Przywiózł do domu te pantofle owinięte bibułką i przechowywał je w
pustej kieszeni juków napełnionych cedrowymi wiórami, skąd wyjmował je
tylko przy specjalnych okazjach, żeby trochę się nimi pobawił jego syn
Moketubbe. W wieku lat trzech Moketubbe miał na szerokiej, płaskiej
mongolskiej twarzy wyraz tak senny i nie
zgłębiony, jakby przez cały czas żył w letargu, budząc się tylko na widok
tych pantofli.
Matka Moketubbe była dorodną dziewczyną, którą Isse- tibbeha zobaczył
pewnego dnia, kiedy pracowała w swojej zmianie na zagonie melonów.
Zatrzymał się i przez jakiś czas patrzył na nią — na jej szerokie masywne
uda, na krzepkie plecy, na pogodną twarz. Szedł właśnie owego dnia do
wąwozu na połów ryb, ale już dalej nie poszedł; może, stojąc tam i patrząc
na nieświadomą tego dziewczynę, przypominał sobie swoją matkę — kobietę
z miasta, zbiegłą stamtąd z wachlarzami, z koronkami i z krwią murzyńską
w żyłach — oraz cały lichy blichtr tamtego nędznego romansu. Moketubbe
urodził się jeszcze przed końcem owego roku. Nawet mając trzy lata nie
umiał włożyć pantofli na nogi. W spokojne upalne popołudnia Isse- tibbeha
patrzył, jak Moketubbe szamocze się z pantoflami, jak z jakimś potwornym
uporem nie dopuszcza oczywistości sposobu ich włożenia, i cicho śmiał się
do siebie. Przez wiele lat śmiał się tak z Moketubbe i z pantofli, bo
Moketubbe zaniechał owych bezskutecznych prób dopiero po ukończeniu
szesnastego roku życia. Wtedy zrezygnował. Przynajmniej tak myślał
Issetibbeha. Ale Moketubbe zrezygnował z tych prób tylko w obecności Isse-
tibbehy. Issetibbeha dowiedział się potem od swojej najnowszej żony, że
Moketubbe ukradł i ukrył pantofle. Wtedy Issetibbeha przestał się śmiać,
kazał kobiecie odejść i pozostał sam.
— Uhu! — powiedział — chyba i ja też mam chęć jeszcze sobie pożyć.
Kazał wezwać Moketubbe.
— Ja ci je daję — powiedział.
Moketubbe miał wtedy lat dwadzieścia pięć i nie był żonaty. Issetibbeha,
chociaż niewysoki, przewyższał syna
0 sześć cali, a ważył prawie o sto funtów mniej. Już wtedy Moketubbe był
chorobliwie otyły, miał bladą, szeroką twarz bez żadnego wyrazu i rozdęte
wodną puchliną ręce
1 nogi.
— One są teraz twoje — powiedział Issetibbeha patrząc na niego.
Moketubbe nie patrzył; tylko wtedy, kiedy wchodził, obrzucił Issetibbehę
krótkim, roztropnym spojrzeniem spod opuszczonych powiek.
— Dzięki — powiedział Moketubbe.
Issetibbeha patrzył na niego. Nigdy nie wiedział, czy Moketubbe w ogóle
widzi cokolwiek, czy w ogóle na cokolwiek patrzy.
— Czy nie będzie tak samo, jak jest, jeżeli dam ci te trzewiki?
— Dzięki — powiedział Moketubbe.
Issetibbeha zażywał wtedy tabaki; jakiś biały nauczył go wkładać tabakę
do ust i pocierać nią zęby za pomocą gałązki figowca czy alfei.
— No — powiedział — człowiek nie może żyć wiecznie. — Spojrzał na
syna, a potem z kolei i jego spojrzenie stało się bez wyrazu; dumając przez
chwilę, patrzył tak, jakby nie widział nic. Nie byłoby wiadomo, o czym du-
mał, gdyby na pół głośno nie powiedział: — Uhu. Ale wuj Dooma nie miał
trzewików z czerwonymi piętami. — I znów popatrzył uważnie na syna,
tłustego i ospałego. — Pod tą całą powłoką człowiek może sobie coś
zamyślać, ale to się okaże, jak już będzie za późno. — Siedział w fotelu
wyplatanym rzemieniami z jeleniej skóry. — On nawet nie może włożyć tych
trzewików. I jemu, i mnie, nam obu, stoją na przeszkodzie te zwały mięsa,
które on dźwiga na sobie. On nawet nie może włożyć tych trzewików. Ale czy
to moja wina?
Żył jeszcze lat pięć, a potem umarł. Rozchorował się pewnej nocy i
chociaż przybył medyk w skunksowym kubraku i palił kije, to nie pomogło i
umarł nazajutrz przed południem.
To było wczoraj; już wykopano grób i od dwunastu godzin wozami i
karetami, konno i pieszo przybywali Ludzie, żeby spożyć pieczonego psa i
kukurydzę z fasolą, i pataty, i uczestniczyć w pogrzebie.
— To będzie trzy dni — powiedział Trzy Kosz do tego drugiego Indianina,
kiedy wracali do domu. — To będzie trzy dni i tego jadła nie wystarczy, już to
raz widziałem.
Ten drugi Indianin nazywał się Louis Agrest.
— On też będzie cuchnąć przy tej pogodzie — powiedział.
— Uhu! Z tymi czarnymi tylko kłopot i zgryzota.
— Może teraz to nie będzie trzy dni.
— Oni prędko biegają. Uhu! Będzie nam cuchnąć ten Człowiek, zanim
zejdzie do ziemi. Zobaczysz, czy nie dobrze mówię.
Zbliżyli się do domu.
— On już może aosić te trzewiki — powiedział Agrest. — On już może się w
nich pokazywać.
— On ich jeszcze nie może nosić — powiedział Trzy Kosz. Agrest spojrzał
na niego. — On poprowadzi te łowy.
— Moketubbe? — zapytał Agrest. — Myślisz, że on poprowadzi? Ten?
Przecież dla niego nawet mówienie to ciężki znój.
— A co może zrobić innego? Przecież to jego rodzony ojciec niedługo
zacznie cuchnąć.
— To prawda — powiedział Agrest. — Nawet za te trzewiki jest cena i on ją
musi zapłacić. Uhu! On je naprawdę kupił. Co ty o tym myślisz?
— Co ty o tym myślisz?
— Co ty o tym myślisz?
— Ja nic nie myślę.
— Ja też nic. Issetibbeha już nie będzie potrzebował tych trzewików. Niech
je sobie ma Moketubbe. Issetibbeha machnie na to ręką.
— Uhu! Człowiek musi umrzeć.
— Uhu! Niech sobie umiera, jest następny Człowiek.
Podtrzymywany przez okorowane cyprysowe słupy, upleciony z łyka dach
ganku z wysoka ponad kasztelem statku ocieniał usypisko uklepanej ziemi,
na którym zwykle, kiedy była zła pogoda, zostawiano spętane konie i muły.
Na dziobie parowca siedział jakiś starzec z dwiema kobietami.
Jedna z kobiet skubała drób, a druga łuskała kukurydzę. Starzec mówił.
Nogi miał bose, ubrany był w długi płócienny surdut i pilśniowy cylinder.
— Ten świat schodzi na psy — mówił. — Rozpada się przez białych. Tyle,
tyle lat nam się świetnie wiodło, póki nam biali nie podrzucili tych swoich
Murzynów. W dawnych czasach starzy siedzieli w cieniu, jedli duszone mięso
jelenie i kukurydzę, palili tytoń i rozmawiali o honorze i o poważnych
sprawach, a teraz co? Nawet starzy na śmierć się zamęczają ciągłą troską o
tych, co się lubią pocić.
Urwał, kiedy Trzy Kosz i Agrest przechodzili przez pokład, i spojrzał na
nich. Oczy miał kaprawe, spojrzenie zaczepne, twarz posiatkowaną
niezliczonymi drobniutkimi zmarszczkami.
— On też uciekł — powiedział.
— Tak — powiedział Agrest. — Nie ma go.
— Wiedziałem. Mówiłem im. To potrwa trzy tygodnie, tak jak wtedy,
kiedy umarł Doom. Zobaczycie.
— Wtedy to trwało trzy dni, a nie trzy tygodnie — powiedział Agrest.
— Byłeś przy tym?
— Nie — powiedział Agrest. — Ale słyszałem.
— No, ja przy tym byłem — powiedział starzec. — Całe trzy tygodnie
przez moczary i gąszcze...
Odeszli, nie słuchając dalszych jego słów.
Z tego, co niegdyś było barem parowca, została tylko zewnętrzna, powoli
butwiejąca łupina; politurowany mahoń, rzeźbienia przebłyskiwały tylko
gdzieniegdzie niknąć w pleśni tworzącej na nich kabalistyczne,
nieprzeniknione ornamenty; wyłupione okna były jak oczy ślepców. Było tam
kilka worków z nasionami czy ziarnem oraz przednia część podwozia kolaski,
przy osiach której rdzewiały dwa wdzięcznie wygięte, nic nie podtrzymujące
resory. W jednym kącie stała wiklinowa klatka, a w klatce tam i z powrotem,
nieprzerwanie, bezszelestnie biegał mały lisek; w kurzu kręciły się trzy
hodowane do walk, oskubane koguty i wszystko wokoło było poznaczone,
upstrzone zeschniętym kurzym nawozem.
Dwaj Indianie przeszli przez otwór w murze i wkroczyli do dużej izby
zbudowanej z popękanych bierwion. Znajdowała się tutaj tylna część kolaski
i rozmontowane, przewrócone na bok nadwozie z oknem wyplecionym
witkami wikliny, pośród których sterczały łebki jeszcze paru kogutów o
znieruchomiałych w oburzeniu, podobnych do paciorków oczach i
postrzępionych grzebieniach. Podłoga była tu z uklepanej gliny; w kącie,
oparte o ścianę, stały dwa ręcznie wyciosane wiosła i prymitywny pług. Z
czterech rogów jelenich przytwierdzonych do sufitu zwieszało się pozłacane
francuskie łóżko, które Issetibbeha przywiózł z Paryża. W łóżku nie było ani
sprężyn, ani materaca i rama jego była pokratkowana schludną plecionką z
rzemieni.
Issetibbeha usiłował kiedyś nakłonić swoją najnowszą żonę, młodziutką
dziewczynę, żeby sypiała w tym łóżku. Sam, od urodzenia cierpiąc na brak
tchu, spędzał noce w postawie tylko na pół leżącej, w wyplatanym fotelu.
Pomagał dziewczynie wejść do łóżka, a potem rozbudzony, bo sypiał w nocy
tylko trzy, cztery godziny, siedział w ciemnościach udając, że drzemie, i
słuchał, jak ona wysuwa się z ozdobionego wstęgami pozłacanego łóżka
powolutku, ukradkiem, żeby się położyć na pikowanym sienniku na
podłodze i spać tam aż do świtu. Przed samym świtem znów ukradkiem
wracała do łóżka i teraz ona z kolei udawała, że drzemie, a obok Issetibbeha
śmiał się i śmiał cicho w ciemnościach.
Z dwóch kijów zatkniętych w kącie ponad dziesięcioga- lonową beczułką
whisky zwieszały się na rzemieniach dwa żyrandole. Był tam również
gliniany piec; naprzeciwko tego pieca w wyplatanym fotelu siedział
Moketubbe. Miał może cal ponad pięć stóp wzrostu i ważył dwieście pięć-
dziesiąt funtów. Pod frakiem z czarnej sajety nie nosił koszuli i tuż nad
nogawkami płóciennych kalesonów pęczniał mu krągły, gładki balon
obnażonego brzucha o barwie miedzi. Na nogach miał ranne pantofle z
czerwonymi za- piętkami. Z tyłu za fotelem stał wyrostek z wachlarzem
podobnym do hinduskiej punkah, zrobionym z pociętego w wąskie paski
papieru. Moketubbe siedział nieruchomo
z wyciągniętymi przed sobą rękami, krótkimi i niezdarnymi jak łapy żółwia
czy pingwina, z szeroką żółtą twarzą
o zamkniętych oczach i płaskich nozdrzach, zastygłą w nieprzeniknionej
tragicznej martwocie. Nie otworzył oczu, kiedy weszli Trzy Kosz i Agrest.
— On je ma na nogach od świtu? — zapytał Trzy Kosz.
— Od świtu — odpowiedział chłopak. Wachlarz nie przestał się poruszać
ani na chwilę. — Przecież widzicie.
— Uhu — powiedział Trzy Kosz — widzimy.
Moketubbe nie poruszył się. Wyglądał jak rzeźba z grobowca, jak bóstwo
malajskie we fraku, bez koszuli, w kalesonach i w ordynarnych pantoflach
ozdobionych czerwoną skórką.
— Ja bym mu nie przeszkadzał, gdybym był wami — powiedział chłopak.
— Ja też nie, gdybym był tobą — powiedział Trzy Kosz. Obaj z Agrestem
przysiedli w kucki. Chłopak miarowo
poruszał wachlarzem.
— O Człowieku! — powiedział Trzy Kosz. — Posłuchaj. Moketubbe nie
poruszył się.
— Tego czarnego nie ma — powiedział Trzy Kosz.
— A nie mówiłem wam? — powiedział chłopak. — Ja wiedziałem, że on
ucieknie. Mówiłem wam.
— Uhu! — powiedział Trzy Kosz. — Nie ty pierwszy mówisz nam potem to,
co powinniśmy wiedzieć przedtem. Dlaczego żaden z was wszystkich takich
mądrych nie zrobił nic, żeby temu przeszkodzić wczoraj?
— On nie ma ochoty umrzeć — powiedział Agrest.
— Dlaczego miałby nie mieć ochoty? — zapytał Trzy Kosz. •
— To, że kiedyś i tak musi umrzeć, to jeszcze nie powód, żeby teraz miał
ochotę — powiedział chłopak. — Mnie by to też nie przekonało, staruszku.
— Nie gadaj tyle — powiedział Agrest.
— Przez dwadzieścia lat — powiedział Trzy Kosz — kiedy inni z jego
plemienia pocili się na polach w słońcu, on służył Człowiekowi w cieniu.
Dlaczego miałby nie mieć ochoty umrzeć, skoro nie miał ochoty się pocić?
— To będzie prędko — powiedział Agrest. — To nie potrwa długo.
— Złapcie go i jemu to powiedzcie — powiedział chłopak.
— Cicho bądź — powiedział Agrest.
Siedzieli w kucki, patrząc na twarz Moketubbe. On sam równie dobrze
mógł być nieboszczykiem. Doznawało się wrażenia, że pod zwałami tłuszczu,
pokrywającymi go tak dokładnie, nawet oddychanie odbywa się zbyt głęboko
na to, żeby być postrzegalne.
— O Człowieku, posłuchaj — powiedział Trzy Kosz — Issetibbeha nie
żyje, Issetibbeha czeka. Mamy jego psa, mamy jego konia. Ale jego niewolnik
uciekł. Ten, który trzymał przed nim garnek, ten, który jadł jego jadło, z jego
stołu, uciekł. Issetibbeha czeka.
— Uhu! — powiedział Agrest.
— To nie jest pierwszy raz — powiedział Trzy Kosz. — To już się zdarzyło
wtedy, jak Doom, twój dziad, leżał i czekał u drzwi ziemi. Przez trzy dni leżał,
czekał i pytał: „Gdzie mój Murzyn?”, a Issetibbeha, twój ojciec, odpowiadał:
„Odnajdę go! Odpoczywaj! Przyprowadzę go do ciebie, żebyś mógł rozpocząć
podróż!”
— Uhu! — powiedział Agrest.
Moketubbe nie poruszył się, nie otworzył oczu.
— Przez trzy dni Issetibbeha polował w wąwozie — powiedział Trzy Kosz.
— Nie wracał do domu nawet, żeby jeść, dopóki nie przywiózł ze sobą tego
Murzyna. Wtedy powiedział do Dooma, swojego ojca: „Oto twój pies, twój
koń, twój Murzyn. Odpoczywaj!” Tak powiedział Issetib- beha, który od
wczoraj nie żyje. A teraz uciekł Murzyn Issetibbehy. Jego koń czeka, jego
pies czeka, ale jego Murzyn uciekł.
— Uhu! — powiedział Agrest.
Moketubbe nie poruszył się. Oczy .miał zamknięte; w jego rozciągniętej na
wznak potwornej postaci był jakiś kolosalny bezwład, coś do głębi
nieruchomego, niezależnego od ciała, coś absolutnie nie do zwalczenia przez
ciało. Przykucnięci patrzyli na jego twarz.
— Twój ojciec niedawno został Człowiekiem, kiedy to
się zdarzyło — powiedział Trzy Kosz. — I to właśnie on, Issetibbeha,
sprowadził tego niewolnika z powrotem tam, gdzie jego ojciec czekał, żeby
zejść do ziemi.
Twarz Moketubbe nie drgnęła, oczy nie drgnęły. Po chwili Trzy Kosz
powiedział:
— Ściągnij te trzewiki.
Chłopak ściągnął pantofle. Moketubbe zaczął sapać poruszając obnażoną
piersią tak głęboko, jak gdyby spoza bezdennej masy tłuszczu wydobywał się
z powrotem do życia — jak z wody, jak z morza. Ale oczy wciąż miał za-
mknięte.
Agrest powiedział:
— On poprowadzi łowy.
— Uhu — powiedział Trzy Kosz — on jest Człowiekiem. On poprowadzi
łowy.
IV
Przez ten cały dzień Murzyn, służący Issetibbehy, śledził z ukrycia w
szopie konanie swego pana. Murzyn miał lat czterdzieści, był Gwinejeżykiem.
Miał głowę małą jak pięść i płaski nos; kąciki jego oczu przy nosie były nieco
wywinięte i czerwone, wypukłe dziąsła nad kwadratowymi, szerokimi zębami
miały czerwień bladą, sinawą. Kiedy handlarz niewolników wywiózł go z
Kamerunu, był czternastoletnim wyrostkiem o zębach jeszcze nie spiło-
wanych. Służącym Issetibbehy był od lat dwudziestu trzech.
Poprzedniego dnia — tego dnia, w którym Issetibbeha zachorował —
Murzyn wrócił do kwater o zmierzchu. W tej porze spokoju i braku
pośpiechu dymy ognisk, na których gotowano, snuły się powoli od drzwi do
drzwi, z jednej strony uliczki na drugą, niosąc zapach wszędzie jednakowego
mięsa i chleba. Ogniskami zajmowały się kobiety; mężczyźni, zgromadzeni u
wylotu uliczki, patrzyli na niego, kiedy schodził ze zbocza od strony domu,
powoli, ostrożnie stawiając bose stopy w zmierzchowym mroku.
I
Z oczami błyskającymi w mroku zbliżył się do czekających.
— Issetibbeha jeszcze nie umarł — powiedział naczelnik.
— Nie umarł? — powiedział służący. — Kto nie umarł?
W tym zmierzchu i on, i oni wszyscy mieli jednakowe
twarze, za którymi ich różny wiek i różne myśli zapieczętowane były nie do
odczytania — twarze niby śmiertelne maski małp. Zapach ognisk, gotowania
niósł się jakby z jakiegoś innego świata ostrym, ale powolnym powiewem
przez ten dziwny zmierzchowy mrok ponad uliczką i nagimi Murzyniątkami
w kurzu.
—Jeżeli on przeżył ten zachód słońca, to będzie żyć aż do świtu —
powiedział jeden z nich.
— Kto tak mówi?
— Gadanie mówi.
— Uhu! Gadanie mówi. My wiemy tylko jedno.
Spojrzeli na służącego, który stał między nimi i patrzył
oczami błyskającymi w mroku. Oddychał powoli i głęboko. Pierś miał
obnażoną; pocił się trochę.
— On wie. On to wie — powiedzieli.
—Uhu! Pozwólmy mówić bębnom.
—Uhu! Niech bębny to powiedzą.
Bębny odezwały się, kiedy zapadła ciemność. Trzymali je w ukryciu na
dnie wąwozu. Były to wydrążone cyprysowe pniaki i Murzyni trzymali je w
ukryciu; dlaczego, nie wiedział nikt. Były zakopane w mule na brzegu trzę-
sawiska, pilnował ich czternastoletni chłopiec, niedorozwinięty i niemy;
całymi dniami siedział tam na piętach w mule, w chmurze moskitów,
zupełnie nagi, oblepiony tylko warstwą mułu, którą chronił się przed
moskitami, z torbą z włókna zawieszoną na szyi, zawierającą świńskie żebro
z czarnymi resztkami strzępów mięsa, i w naszyjniku zrobionym z dwóch
kawałków kory nanizanych na drut. Ślinił się i ślina spływała mu na
zaciśnięte kolana; od czasu do czasu spoza krzaków bezszelestnie wychodzili
Indianie i stawali dumając nad nim przez chwilę, ale on s nigdy o tym nie
wiedział.
Murzyn słyszał te bębny w swojej kryjówce na poddaszu szopy, leżąc tam
o zmierzchu i po zapadnięciu zupełnych ciemności. Dźwięki bębnów
dolatywały z odległości trzech mil, ale on słyszał je tak, jakby waliły głucho,
głucho tuż pod podłogą, na której leżał. To było tak, jakby słysząc je widział
jednocześnie i ten ogień, i czarne kończyny w miedzianych pobłyskach
kręcące się na tle płomieni. Tylko że tam przy bębnach nie było teraz ognia.
Nie było tam światła więcej niż tu, gdzie leżał, na tym zakurzonym
poddaszu, w rozszemranych arpeggiach dreptania szczurów po nagrzanych,
od niepamiętnych czasów krzyżujących się krokwiach. Jedyny ogień przy
bębnach to dymna osłona przed moskitami, tam gdzie karmiąc dzieci siedzą
przykucnięte kobiety o piersiach ciężkich, obwisłych, pełnych i gładkich, z
sutkami w ustach męskich potomków, kobiety zadumane, głuche na
bębnienie; jedyny ogień to dymna zasłona, bo ogień oznaczałby życie, a nie
śmierć.
Ogień palił się u Indian w kasztelu parowca, tam gdzie umierał
Issetibbeha pośród swoich żon, pod żyrandolami na rzemieniach i pod
zawieszonym w powietrzu łóżkiem. Murzyn widział dym tego ognia przez całą
noc, a na chwilę przed wschodem słońca zobaczył, żę wychodzi stamtąd
medyk w skunksowym kubraku, żeby na dziobie pokładu zapalić dwa
oblepione gliną kije.
— On jeszcze nie umarł! — powiedział Murzyn w roz- szeptany mrok
poddasza i natychmiast sam sobie odpowiedział; słyszał przy tym dwa głosy:
siebie samego i siebie samego.
— Kto nie umarł?
— Tyś umarł.
— Uhu. Umarłem — powiedział spokojnie.
Zapragnął być tam przy bębnach. Zapragnął wyskoczyć z zarośli,
wskoczyć między bębny, tak szybko mignąć w powietrzu nagimi, chudymi,
wysmarowanymi tłuszczem nogami, żeby aż nie było tych nóg widać. Ale nie
mógł tego zrobić. Bo chociaż człowiek musi przeskoczyć przez życie, zanim
wskoczy w śmierć, chociaż śmierć zabiera człowieka dopiero na końcu życia,
on runął już
n
His
Eyfio«!
Hg
w śmierć, pomimo że żył jeszcze. Śmierć zagarnęła go od tyłu jeszcze w pełni
życia. Nikły szept szczurzego dreptania zamierał w oddalających się
podmuchach wzdłuż krokwi. On już kiedyś jadł szczura. Był wtedy
chłopakiem i właśnie jechał do Ameryki. Przez dziewięćdziesiąt dni mieszkali
wtedy w wysokim na trzy stopy pomieszczeniu pomiędzy pokładami statku
płynącego po wodach podzwrotnikowych, a z góry dolatywał do nich głos
pijanego kapitana z Nowej Anglii, który intonował coś z jakiejś książki; tą
książką była Biblia: ale on dowiedział się o tym dopiero w dziesięć lat
później. Przykucnięty w szopie przypomniał sobie teraz, jak przyglądał się
wtedy szczurowi już ucywilizowanemu przez styczność z człowiekiem, już
pozbawionemu wrodzonej chytrości, chyżości członków i oka; bez trudu,
niemal nie poruszając ręką, złapał wtedy tego szczura, a potem zjadł go
powoli, i nie mógł się nadziwić, że też w ogóle jakieś szczury mogły
kiedykolwiek uciekać. W tym czasie był ubrany tylko w długą koszulę, którą
dostał od handlarza niewolników, diakona Kościoła Unitariańskiego, i mówił
tylko językiem ojczystym.
Teraz miał na sobie jedynie portki, z grubego perkalu, zakupione przez
Indian od białych, i rzemień wokoło bioder, na którym wisiał amulet. Amulet
składał się z połowy lorgnon z macicy perłowej, paryskiego nabytku Issetib-
behy, oraz z czaszki żmii-mokasyn. Sam zabił tę żmiję i zjadł, odrzucając jej
trujący łeb. Leżał teraz na tym poddaszu i patrzył na dom, na parowiec, i
słuchał bębnów, i wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby on tam był przy
tych bębnach.
Przez całą noc leżał na poddaszu. Rano zobaczył, jak medyk w
skunksowym kubraku wychodzi z domu, dosiada muła i odjeżdża, i wtedy
znieruchomiał patrząc na rozwiewającą się w powietrzu ostatnią chmurkę
pyłu spod kopyt muła. A potem stwierdził, że jeszcze oddycha, i zdziwił się,
że jeszcze oddycha, że jeszcze potrzebuje powietrza. A potem leżał
odwlekając chwilę jakiegokolwiek ruchu, oddychając lekko i regularnie,
spokojnie patrząc oczami o białkach nieco błyszczących, ale bły-
skiem spokojnym, i nagle zobaczył Louisa Agresta, który wyszedł z domu i
spojrzał w niebo. Było już wtedy zupełnie jasno i wzdłuż pokładu parowca
siedziało w kucki pięciu Indian świątecznie wystrojonych; w południe było
ich tam dwudziestu pięciu. A po południu wykopano rów, w którym miały
się piec pataty i mięso. W tym czasie była tam już prawie setka gości
godnych, spokojnych, cierpliwych i sztywnych we wspaniałościach konfekcji
europejskiej, a Murzyn patrzył, jak Agrest wyprowadza ze stajni klacz
Issetibbehy i przywiązuje ją do drzewa, a potem patrzył, jak Agrest wychodzi
z domu ze starym ogarem, który zawsze leżał przy fotelu Issetib- behy.
Agrest przywiązał ogara do tego samego drzewa i ogar siedział tam, poważnie
rozglądając się po twarzach gości. A potem zaczął wyć. Wył jeszcze o
zachodzie słońca, kiedy Murzyn zsunął się w dół po ścianie szopy i wszedł do
strumienia, nad którym leżał już zmierzch. A potem Murzyn zaczął biec.
Biegnąc nad strumieniem słyszał za sobą wycie psa, a już w pobliżu źródła
minął innego Murzyna. Przez sekundę obaj, jeden nieruchomy, drugi w bie-
gu, popatrzyli na siebie tak, jakby ich dzieliła-jakaś namacalna granica
pomiędzy dwoma światami... Z ustami zamkniętymi, z zaciśniętymi
pięściami, z nozdrzami miarowo kurczącymi się i rozdymającymi służący
Issetibbehy biegł dalej w zupełną ciemność.
Biegł w ciemności. Znał dobrze te okolice, bo często polował tu ze swoim
panem, jadąc na mule przy klaczy Issetibbehy w pościgu za lisem czy
żbikiem; znał te okolice tak dobrze jak ludzie, którzy mieli wyruszyć za nim
w pogoń. Po raz pierwszy zobaczył ich przed zachodem słońca drugiego dnia.
Klucząc, zanim zawrócił, przebiegł już trzydzieści mil dnem wąwozu, a teraz
leżał w gąszczu paw-paw i zobaczył pościg po raz pierwszy. Było ich dwóch w
koszulach i w kapeluszach ze słomy, ze starannie zwiniętymi spodniami,
które każdy z nich niósł pod pachą, i bez broni. Obaj byli w średnim wieku,
mieli wielkie brzuchy i w żadnym razie nie mogli poruszać się szybko,
pomyślał więc sobie, że minie dwanaście godzin,
zanim zdołają powrócić tam, gdzie leżał patrząc na nich teraz.
— Więc mam czas odpocząć do północy — powiedział.
Był tak blisko Plantacji, że czuł zapach ognisk, na których gotowano
jadło, i przyszło mu na myśl, że chyba jest głodny, skoro nie jadł już od
trzydziestu godzin.
— Ale ważniejsze, żeby odpocząć — powiedział do siebie.
Leżąc tam w gąszczu paw-paw ciągle to sobie powtarzał, bo wysiłek i
potrzeba wypoczywania, pośpiech naglący do tego wypoczynku sprawiały, że
serce dudniło mu głucho, dudniło nie mniej niż przedtem w biegu. To było
tak, jakby zapomniał, jak się odpoczywa — tak, jakby tych sześć godzin było
czasem za krótkim i na to, żeby odpocząć, i na to, żeby sobie przypomnieć,
jak to się robi.
Natychmiast po zapadnięciu ciemności wyruszył dalej. Postanowił iść
równo i spokojnie przez całą noc, bo przecież i tak właściwie nie miał dokąd
iść, ale natychmiast kiedy ruszył z miejsca, zaczął biec, jak tylko mógł naj-
prędzej, szeroko rozdymając nozdrza, prąc zdyszaną piersią poprzez duszną,
chłoszczącą ciemność. Po godzinie takiego biegu, w którym zupełnie zatracił
kierunek, zatrzymał się nagle i nasłuchując odróżnił po chwili od głuchego
dudnienia swojego serca dudnienie bębnów. Bębny słychać było z odległości
niespełna dwóch mil; szedł za tym odgłosem, dopóki nie poczuł zapachu
dymnego ogniska i smaku cierpkiego dymu. Kiedy stanął wśród bębnów,
dźwięki ich nie ustały, tylko naczelnik podszedł do niego, a on stał w
rozsnuwającym się dymie zdyszany, z nozdrzami rozdętymi i tętniącymi, z
białkami oczu to przyćmionymi, to błyskającymi niespokojnie w oblepionej
mułem twarzy, tak jakby ich błysk był pompowany przez płuca.
— Spodziewaliśmy się ciebie — powiedział naczelnik. — No, masz iść.
— Iść?
— Zjeść i iść. Umarli nie mogą się zadawać z żywymi, wiesz o tym.
— Uhu! Wiem.
Nie patrzyli na siebie. Dudnienie bębnów nie ustawało.
— Będziesz jadł? — zapytał naczelnik.
— Nie jestem głodny. Dziś po południu złapałem królika i zjadłem, jak
leżałem w kryjówce.
— Więc weź sobie trochę gotowanego mięsa.
Wziął gotowane mięso owinięte w liście i znów wszedł w wąwóz; po jakimś
czasie dźwięki bębnów ustały. Szedł bez przerwy do świtu.
— Mam dwanaście godzin — powiedział. — Może więcej, bo oni tropili
mnie w nocy, a to zawsze wolniej niż w dzień.
Przykucnął, zjadł mięso i wytarł ręce o uda. A potem wstał, zdjął
perkalowe portki i znów przykucnął na brzegu trzęsawiska, oblepił się
mułem — twarz, ręce, nogi, całe ciało, po czym znów przykucnął z
'zaciśniętymi kolanami i z pochyloną głową. Kiedy rozjaśniło się na tyle, że
mógł widzieć, cofnął się w trzęsawisko i przykucnięty tam zasnął. Nie śniło
mu się nic. Dobrze się stało, że w tym śnie się poruszył, bo budząc się nagle
w pełnym blasku dnia, kiedy słońce było już wysoko na niebie, zobaczył tych
dwóch Indian. I jeden, i drugi wciąż jeszcze trzymali swoje starannie zwinięte
spodnie pod pachą; stali naprzeciw jego kryjówki brzuchaci, otyli, łagodni,
trochę śmieszni w kapeluszach ze słomy, w koszulach ze zwisającymi po-
łami.
— To męcząca robota — powiedział jeden z nich.
— Wolałbym być w domu, tam gdzie jest cień — powiedział drugi. — Ale
tam Człowiek czeka w drzwiach ziemi.
— Uhu!
Rozejrzeli się spokojnie; jeden z nich pochylił się i z poły koszuli zdjął
rzep.
— Przekleństwo na tego Murzyna — powiedział.
— Uhu! Czyż oni dla nas nie byli zawsze tylko utrapieniem i zgryzotą?
Wkrótce po południu Murzyn siedział na wierzchołku drzewa i patrzył w dół
na Plantację. Widział zwłoki swojego pana na hamaku rozwieszonym
pomiędzy drzewem, do którego przywiązano konia, a drugim drzewem, do
któ
rego przywiązano psa, i widział plac wokoło parowca zapełniony wozami i
wózkami, końmi, mułami pociągowymi i wierzchowymi, i widział jaskrawe
gromady kobiet, młodszych dzieci i starców siedzących w kucki nad długim
rowem, w którym piekło się na ruszcie mięso biesiadne pośród gęstego,
powoli rozsnuwającego się dymu. Wszyscy mężczyźni i starsi chłopcy
starannie pozwijali swoje świąteczne ubrania, powtykali je w rozwidlenia
drzew i udali się w pogoń za nim do wąwozu. Pomimo to zobaczył jeszcze
gromadkę mężczyzn przed drzwiami domu, czyli baru parowca, | po chwili
zorientował się, że ci mężczyźni wynoszą samego Moketubbe w lektyce z
koźlich skór i tyk persymonowych. Wysoko wśród liści ukryty Murzyn, zwie-
rzyna tych łowów, spokojnie patrzył w dół na swoje nieodwołalne
przeznaczenie, przy czym wyraz jego twarzy był tak nieprzenikniony jak
wyraz twarzy Moketubbe.
— Uhu — powiedział spokojnie. — Więc on wyruszy też. Ten człowiek, co
ma ciało od lat piętnastu nieżywe, wyruszy też.
Później po południu wpadł na jakiegoś Indianina. Obaj byli wtedy na
kłodzie przerzuconej przez bagno — Murzyn mizerny, chudy, silny,
niezmordowany i gotów na wszystko, Indianin otyły, łagodny, pozorne
wcielenie ostatecznego i szczytowego bezwładu i niechęci do wszelkiego
czynu. Indianin nie poruszył się, nie odezwał; stał na kłodzie i patrzył, jak
Murzyn daje nura w bagno, płynie do brzegu i wśród trzasku gałęzi umyka w
zarośla.
Przed zachodem słońca leżał za zwalonym pniem drzewa. Po pniu
powolną procesją, jedna za drugą, posuwały się mrówki. Chwytał je i zjadał
powoli, niejako z roztargnieniem, jak gość na obiedzie wyjadający solone
orzeszki z salaterki. Mrówki też były słone i wywoływały ślinotok
nieproporcjonalnie obfity w stosunku do ich rozmiarów. Zjadał je powoli i
patrzył, jak nieprzerwanym szeregiem, z wytrwałym, straszliwym uporem nie
zbaczając z drogi, posuwają się po pniu prosto w swoją jeszcze niewiadomą
zagładę. To było wszystko, co jadł przez ten cały dzień; obwódki oczu
łypiących w masce skawalonego mułu miał
zaczerwienione. O zachodzie słońca, kiedy czołgał się brzegiem wąwozu ku
miejscu, w którym spostrzegł żabę, tępym, leniwym ciosem w przedramię
chlasnęła go nagle żmija-mokasyn. Trzasnęła go niezdarnie, pozostawiając
mu w poprzek ręki dwa długie cięcia podobne do cięć brzytwy, a potem na
pół wyciągnięta we wściekłym rozpędzie zesztywniała, znieruchomiała,
całkowicie obezwładniona swoją niezdarną, gwałtowną złością.
—Ole, przodkowie moi — powiedział Murzyn.
Poruszył żmiję i patrzył, jak żmija znów i znów go uderza, przeorywując
mu rękę niezdarnymi, szybko następującymi po sobie, tępymi chlaśnięciami.
—To dlatego, że ja nie chcę umrzeć — powiedział.
A potem powtórzył raz jeszcze:
—To dlatego, że ja nie chcę umrzeć.
Głos miał przy tym spokojny, pełen otępiałego, powolnego oszołomienia,
jakby to było coś, czego, póki te słowa nie wypowiedziały się same, nie
wiedział zupełnie czy też może nawet i wiedział, tylko jeszcze nie znał całej
głębi, całego natężenia swojej miłości do życia.
V
Moketubbe zabrał ze sobą pantofle. Nie mógł ich długo mieć na nogach
nie tylko wtedy, gdy się poruszał, ale nawet wtedy, gdy spoczywał
bezwładnie w lektyce, więc leżały teraz na kwadracie jelonkowej skóry na
jego po- dołku — te popękane, delikatne, miękkie pantofle, trochę
rozklapane, ze złuszczonym lakierem na wierzchach, z językami bez
sprzączek i ze szkarłatnymi zapiętkami, leżały na rozciągniętym, na pół
leżącym otyłym ciele, w którym życie ledwie się tliło; poprzez moczary i
cierniste gąszcza lektykę niosły wciąż dalej i dalej rozkołysane sztafety, wy-
trwale dzień cały taszcząc zbrodnię i jej motyw po to, by sama ofiara tej
zbrodni mogła spoczywać w spokoju. Dla Moketubbe musiało to być czymś
w rodzaju błyskawicznej przeprawy przez piekło, w które niosły go,
nieśmiertel-
¡9
nego, potępione duchy ludzi przedtem, za życia, knujących jego zgubę, a
teraz, po śmierci, będących obojętnymi wspólnikami jego potępienia. .
Po chwili odpoczynku w lektyce, ustawionej w kręgu przykucniętej świty,
Moketubbe, nieruchomy, z oczami zamkniętymi, z twarzą jeszcze spokojną
przez chwilę, ale już z przebłyskiem świadomości tego, co zaraz nieuniknie-
nie nastąpi — mógł na jakiś czas wkładać pantofle. Kiedy służący chłopak
wpychał w pantofle wielkie, wrażliwe, rozdęte wodną puchliną stopy, na
twarzy Moketubbe znów pojawiał się ów wyraz tragiczny, bierny i głęboko
uważny, wyraz ludzi cierpiących na niestrawność. A potem ruszali dalej.
Moketubbe bez ruchu, bez słowa kiwał się bezwładnie, nie tyle może w takt
kołysania się lektyki, co raczej siłą swojego bezwładu czy może siłą takiej
królewskiej cnoty jak odwaga albo męstwo. Po jakimś czasie znów ustawiali
lektykę na ziemi i patrzyli na jego żółtą twarz pokrytą kropelkami potu,
podobną do oblicza bożka. Zawsze w takich chwilach Trzy Kosz czy Miał-
Dwóch-Oj- ców mawiał:
— Zdejmijcie je. Honorowi stało się zadość.
Zdejmowali mu pantofle. Twarz Moketubbe nie zmieniała się przy tym,
tylko wtedy oddech jego, dobywając się z bladych warg z nikłym szmerkiem
„aaaa”, stawał się po- strzegalny, a oni wszyscy znów siedzieli w kucki, kiedy
przybywali gońcy.
— Jeszcze nie?
— Jeszcze nie. On idzie na wschód. O zachodzie słońca dojdzie do wylotu
Tippach. A potem zawróci. Może go jutro złapiemy.
— Miejmy nadzieję. To nie będzie za wcześnie.
— Uhu! Dziś już trzy dni.
— Kiedy umarł Doom, to trwało tylko trzy dni.
— Ale tamten czarny był stary. Ten jest młody.
— Uhu! Dobry wyścig. Jeżeli jutro się go złapie, wygram konia.
— Może wygrasz.
— Uhu! To nie jest przyjemna robota.
Właśnie tego dnia na Plantacji zabrakło jadła. Goście odjechali do domów
i nazajutrz powrócili z większą ilością jadła, dostateczną na cały tydzień. I
właśnie tego dnia Issetibbeha zaczął cuchnąć; czuć go było z daleka w jedną
stronę wąwozu i w drugą, kiedy koło południa zrobiło się gorąco i powiał
wiatr. Ale ani tego dnia, ani następnego nie pojmali Murzyna. Zapadał już
zmierzch szóstego dnia, kiedy gońcy przyszli do lektyki z wiadomością, że
znaleźli ślady krwi.
— On się skaleczył.
— Mam nadzieję, że nie bardzo — powiedział Trzy Kosz. — Przecież nie
możemy wysyłać z Issetibbehą takiego, który na nic mu się nie zda.
— Ani takiego, którego Issetibbeha sam by musiał pielęgnować i jeszcze
się o niego troszczyć.
— Nie wiemy — powiedział goniec. — On się ukrył. Za- czołgał się z
powrotem w bagno. Zostawiliśmy tam posterunki.
Pokłusowali teraz z lektyką. To miejsce, z którego Murzyn poczołgał się w
bagno, było oddalone o godzinę drogi. W pośpiechu i w podnieceniu
zapomnieli, że Moke- tubbe ma jeszcze pantofle na nogach, i dopiero kiedy
dotarli do celu, zobaczyli, że Moketubbe zemdlał. Zdjęli mu pantofle i
doprowadzili go do przytomności.
Po zapadnięciu zmroku otoczyli bagno. Siedzieli w kucki osłonięci
chmurami komarów i moskitów; na zachodzie nisko i blisko paliła się
gwiazda wieczorna i na niebo zaczynały już się wytaczać gwiezdne
konstelacje.
— Damy mu czas — powiedzieli. — Jutro to tylko inne imię dnia
dzisiejszego.
— Uhu! Niech ma czas.
A potem umilkli i wszyscy jak jeden wpatrzyli się tam, gdzie w
ciemnościach rozciągało się bagno. Hałas dochodzący stamtąd wkrótce
ucichł, po czym z ciemności wyszedł goniec.
— Próbował nam uciec z bagna.
— Aleście go zawrócili?
— Sam zawrócił. Baliśmy się go przez chwilę wszy
scy trzej. Pachnie nam, jak się czołgał w ciemnościach, i jeszcze coś nam
pachniało, ale nie wiemy co. Baliśmy się właśnie dlatego, póki do nas nie
przemówił. Powiedział, żeby go zabić od razu tam, bo tam jest ciemno, więc
nie będzie musiał zobaczyć tej twarzy, która do niego przyjdzie. Ale nie to
nam pachniało. Powiedział nam, co to jest. Wąż go uderzył. To było dwa dni
temu. Ręka mu spuchła i było ją czuć. Ale to też nie było to, co nam tak
pachniało, bo opuchlizna już otęchła i ręka zrobiła się mała jak u dziecka.
Pokazał nam. Macaliśmy mu rękę, wszyscy trzej macaliśmy; mała jak u
dziecka. Powiedział, żeby mu dać toporek, to sobie odrąbie tę rękę. Ale jutro
to także jest dzisiaj.
— Uhu! Jutro to także jest dzisiaj.
— Baliśmy się przez chwilę. A potem on wrócił w bagno.
— To dobrze.
— Uhu! Baliśmy się. Czy mam powiedzieć Człowiekowi?
— Zobaczę — powiedział Trzy Kosz.
Odszedł. Goniec, siedząc w kucki, znów opowiadał o Murzynie. Trzy Kosz
wrócił.
— Człowiek powiedział, że to dobrze. Wracaj na posterunek.
Goniec odpełznął. Siedzieli w kucki wokoło lektyki, chwilami zasypiali. W
jakiś czas po północy obudził ich Murzyn. Zaczął krzyczeć i mówić coś do
siebie głosem wydzierającym się ostro, gwałtownie z ciemności — a potem
zamilkł. Nadszedł brzask; biały żuraw przetrzepotał powoli przez żonkilowe
niebo. Trzy Kosz czuwał.
— Już ruszajmy — powiedział. — Już jest dzisiaj.
Dwaj Indianie hałaśliwie weszli w bagno. Nie dochodząc do Murzyna
zatrzymali się, bo Murzyn zaczął śpiewać. Widzieli go, jak nagi, oblepiony
mułem siedzi na zwalonym pniu i śpiewa. Przykucnęli cicho w niewielkiej od
niego odległości i czekali, aż skończy. Śpiewał coś swoją własną mową, z
twarzą uniesioną ku wschodzącemu słońcu. Śpiewał głosem czystym i
pełnym, dzikim jakimś ‘i smutnym.
— Niech ma czas — powiedzieli Indianie, cierpliwie siedząc w kucki i
czekając.
Wreszcie umilkł i wtedy do niego podeszli. Obejrzał się i podniósł na nich
oczy w twarzy pokrytej spękaną maską mułu. Oczy miał nabiegłe krwią,
wargi spękane nad kwadratowymi, krótkimi zębami. Zdawało się, że maska z
mułu nie przylega mu do twarzy ściśle — tak jak gdyby od chwili, kiedy
oblepił twarz mułem, utracił na niej ciało; lewą rękę trzymał przy piersi. Od
łokcia w dół ręka była oblepiona czarnym mułem i bezkształtna. Czuli jego
zapach, mdły zapach. Przez chwilę przyglądali mu się w milczeniu, a potem
jeden z nich dotknął jego ramienia.
— Chodź — powiedział Indianin. — Dobrze uciekałeś. Nie masz się czego
wstydzić.
VI
Kiedy się zbliżali do Plantacji w zmąconej dymem jaskrawą jasność
poranku, Murzyn zaczął przewracać oczami jak koń. Dym z jamy, w której
gotowano, miótł się nisko po ziemi, po przykucniętych na pokładzie parowca
i gdzieniegdzie na dziedzińcu gościach: kobietach, dzieciach, starcach
obleczonych w jaskrawe, sztywne, rażące wzrok, okazałe stroje. Z wąwozu
przysłano gońców i innych z wiadomością, więc zwłoki Issetibbehy zostały
już przeniesione tam, gdzie czekał na niego grób z jego koniem i z jego psem,
chociaż jeszcze czuć było zapach jego śmierci w domu, w którym mieszkał za
życia. Goście zaczynali już ruszać w stronę grobu, kiedy Ludzie z lektyką
Moketubbe wchodzili na zbocze wzgórza.
Murzyn był tam najwyższy i jego wysoko osadzona, mała, oblepiona
mułem głowa majaczyła nad nimi wszystkimi. Oddychał ciężko, jak gdyby
ten cały desperacki wysiłek sześciu przeżytych w zawieszeniu desperackich
dni zwalił się na niego od razu niby jeden wielki wystrzelony | katapulty
kamień; chociaż szli powoli, jego naga pokryta bliznami pierś ponad
zaciśniętą pięścią lewej ręki
podnosiła się i opadała bardzo szybko. Patrzył to tu, to tam, tak jakby nie
widział nic, jakby jego spojrzenie nie padało nigdzie. Lekko rozchylając usta,
ukazując wielkie białe zęby, zaczął dyszeć. Goście już w drodze do grobu,
niektórzy z kawałkami mięsiwa w rękach, zatrzymali się, stanęli, obejrzeli
się, a on patrzył na ich twarze dzikimi, niezdolnymi do patrzenia,
rozlatanymi oczami.
— Przedtem będziesz jadł? — zapytał Trzy Kosz. Musiał zapytać o to dwa
razy.
— Tak — powiedział Murzyn. — Właśnie. Chce mi się jeść.
Tłum zaczął już napierać od tyłu, ku ich grupie; przekazano te słowa tym,
którzy byli najdalej.
— On przedtem będzie jadł.
Doszli do parowca.
— Siadaj — powiedział Trzy Kosz.
Murzyn usiadł na krawędzi pokładu. Wciąż jeszcze dyszał, pierś mu
falowała, głowa nieustannie odwracała się z boku na bok, białka łypały.
Patrzył nie widząc, tak jakby ta jego niezdolność widzenia wypływała z
wewnątrz, z braku nadziei, a nie z jakiegoś zaćmienia wzroku. Przynieśli mu
jadło i patrzyli spokojnie, kiedy usiłował jeść. Napełnił usta i żuł, ale wkrótce
na pół przeżuta masa zaczęła się wynurzać z kącików ust i ściekać mu ze
śliną po podbródku na pierś, a on przestał żuć i siedząc tam nagi, oblepiony
zeschłym mułem, z talerzem na kolanach, z ustami otwartymi nad masą
przeżutego jadła, z oczami rozszerzonymi, rozlatanymi, dyszał i dyszał.
Patrzyli na niego i czekali, cierpliwi, nieubłagani.
— No — powiedział wreszcie Trzy Kosz. .
— Wody chcę — powiedział Murzyn. — Chcę wody.
Studnia była nieco niżej na zboczu od strony kwater.
Zbocze leżało pocętkowane cieniami południa — tej południowej spokojnej
godziny, kiedy Issetibbeha zwykle drzemał w swoim fotelu w oczekiwaniu na
południowy posiłek i następujące po nim długie popołudnie snu, a Murzyn,
jego służący, miewał wolny czas. Przesiadywał wtedy w drzwiach kuchni i
rozmawiał z kobietami które przy
rządzały jadło. Uliczka za kuchnią pomiędzy dwoma rzędami kwater była
wtedy spokojna, cicha i tylko kobiety rozmawiały ze sobą z przeciwległych
chat, a dym gotowania snuł się na Murzyniątka podobne do hebanowych
zabawek w kurzu.
— Chodź — powiedział Trzy Kosz.
Murzyn szedł między nimi, wyższy od nich wszystkich. Goście zdążali do
miejsca, w którym ze swoim koniem i ze swoim psem czekał Issetibbeha.
Murzyn szedł, nieustannie kręcąc wysoko osadzoną głową, falując piersią,
dysząc.
— No — powiedział Trzy Kosz — chciałeś wody.
— Tak — dysząc powiedział Murzyn — tak.
Dyszał. Obejrzał się na dom, a potem na kwatery, w których dzisiaj nie paliło
się żadne ognisko i nie było widać żadnej twarzy w drzwiach, żadnego
Murzyniątka w kurzu.
— Tu mnie trzasnęła, przeorała po tej ręce. Jeden raz, dwa razy, trzy razy.
Powiedziałem: „Ole, przodkowie moi!”
— No, chodź już — powiedział Trzy Kosz.
Murzyn wciąż jeszcze przedzierał się przez własne kroki, wysoko unosząc
kolana, wysoko trzymając głowę, tak jak gdyby wprzęgnięty był w kierat. Jak
koń przewracał oczami dzikimi, niezdolnymi do patrzenia.
— Chciałeś wody — powiedział Trzy Kosz. — Pij!
Przy studni wisiała tykwa. Napełnili tykwę wodą, podali ją Murzynowi i
patrzyli na niego, kiedy usiłował pić. Oczy nie przestały mu iatać na
wszystkie strony, kiedy powolnym ruchem przychylał tykwę do swojej
zamulonej twarzy. Patrzyli, jak jego krtań pracuje, jak świetlista woda
kaskadami spływa mu z obu stron tykwy na podbródek i pierś. A potem
woda przestała spływać.
— No — powiedział Trzy Kosz.
— Zaraz — powiedział Murzyn.
Jeszcze raz zanurzył tykwę w studni i jeszcze raz przychylił tykwę do twarzy
pod rozlatanymi oczami. Jeszcze raz patrzyli, jak jego krtań pracuje, jak nie
połknięta woda powleka mu niezliczonymi kroplami podbródek i żłobi sobie
koryto na oblepionej zeschłym mułem piersi. Czekali cierpliwie, poważni,
godni i nieubłagani — członek plemie
nia i gość, i krewniak. A potem woda przestała spływać, chociaż pusta tykwa
wciąż jeszcze przechylała się dnem coraz wyżej i wyżej, chociaż czarne gardło
Murzyna wciąż jeszcze małpowało daremnie łykanie czegoś, czego już nie
było. Kawał podmytego wodą mułu oderwał się Murzynowi od piersi i upadł
mu na zamulone stopy, a oni słyszeli, jak w pustej tykwie gra jego oddech:
a-a-a-a-a-a-a.
— No — powiedział Trzy Kosz odbierając Murzynowi tykwę i zawieszając
ją z powrotem na studni.
Przełożyła Zofia Kierszys
Sprawiedliwość

Dopóki dziadek żył, w każdą sobotę po południu jeździliśmy na farmę. Zaraz


po obiedzie wyruszaliśmy z domu małą bryczką, ja z Roskusem na koźle, a
dziadek z Caddy i Jasonem na tylnym siedzeniu. Dziadek rozmawiał z Ro-
skusem, a konie pędziły szybko, bo to był najlepszy zaprzęg w okolicy.
Niczym wiatr unosiły bryczkę nie tylko po równinach, ale nawet po
niektórych wzgórzach. Jak zwykle jednak na północy w Missisipi zdarzały się
też wzgórza bardziej strome i wtedy obaj z Roskusem czuliśmy zapach
cygara dziadka.
Do farmy mieliśmy cztery mile. Był tam gaj i w tym gaju niski, długi dom,
wprawdzie nie otynkowany, ale utrzymywany w porządku i w dobrym stanie
przez zmyślnego stolarza z kwater, niejakiego Sama Fathersa; za domem
były wędzarnie i obora, a jeszcze dalej kwatery, również utrzymywane w
porządku i w dobrym stanie przez Sama Fathersa. Sam Fathers nie
zajmował się niczym innym i ludzie mówili, że ma sto lat. Mieszkał z Mu-
rzynami i ludzie mówili, że... ale to biali ludzie; Murzyni nazywali go Sine
Dziąsła — uważali go za Murzyna. A przecież Murzynem nie był. O tym
właśnie chcę opowiedzieć.
Kiedyśmy tam zajeżdżali, rządca, pan Stokes, wyprawiał Caddy i Jasona
do wąwozu na ryby, zawsze pod opieką murzyńskiego chłopaka, bo Caddy to
dziewczyna, a Jason był za mały smyk, ale ja z nimi nigdy tam nie
chodziłem.
Biegłem do stolarni, gdzie Sam Fathers robił jarzma czy koła do wozu, i
zawsze zanosiłem mu trochę tytoniu. Wtedy przestawał pracować, nabijał
fajkę — własnoręcznie sporządzał sobie te fajki z gliny nadrzecznej i trzciny
— i opowiadał mi o dawnych czasach. Mówił jak czarnuch — to znaczy,
wymawiał słowa po murzyńsku, chociaż to były słowa, jakimi czarnuchy nie
mówią — i włosy miał też jak czarnuch. Ale kolor skóry miał niezupełnie taki
jak jasny czarnuch, a nos, usta i podbródek zupełnie inne. Figury też nie
miał takiej jak czarnuch, kiedy się zestarzeje. Niewysoki, trochę otyły,
trzymał się prosto, zawsze tak dziwnie jakoś zadumany, jak gdyby pracując
bądź słuchając tego, co mówią mu ludzie, i to nawet biali, bądź też
rozmawiając ze mną, przez cały czas był gdzie indziej. Wcale wyrazu twarzy
nie zmieniał, aż się wydawało, że on wbijając gwoździe jest zupełnie sam
gdzieś wysoko na dachu. Czasami przerywał pracę, zostawiał coś na pół wy-
kończonego na ławie, siadał i zapalał fajkę. I nigdy nie podrywał się na
równe nogi, żeby do pracy wrócić, kiedy przechodził tamtędy pan Stokes czy
nawet dziadek.
Więc mu dawałem tytoń, a on wtedy przestawał pracować, siadał, nabijał
fajkę i rozmawiał ze mną.
— Te czarnuchy — powiedział raz — mówią na mnie Wuj Sine Dziąsła. A
biali ludziska mówią na mnie Sam Fathers.
— A nie tak się nazywasz? — zapytałem.
— Nie. Pamiętam, że dawniej tak na mnie nie mówili. Pamiętam, że
pókim nie był takim dużym chłopcem jak ty, widywałem tylko jednego
jedynego białego; to był handlarz whisky i co rok przyjeżdżał na Plantację.
Nie żaden biały, tylko Człowiek mnie nazwał. Ale nie nazwał mnie Sam
Fathers.
— Człowiek? — zapytałem.
— On miał na własność całą Plantację i Murzynów, i moją mamę też.
Miał na własność całą ziemię, jaką znałem, pókim nie był dorosły. To był
wódz Chocktaw. Sprzedał moją mamę twojemu pradziadziowi. Mnie
powiedział, że nie muszę odejść, jeżeli nie chcę, bo ja wtedy byłem też
wojownikiem. To właśnie on mnie nazwał Miał-Dwóch- -Ojców.
— Miał-Dwóch-Ojców? — zapytałem. — Ależ tak nikt się nie nazywa. To
nie jest imię ani nazwisko, ani w ogóle nic.
— Ja się tak kiedyś nazywałem. Posłuchaj.
II
To jest to, co Herman Kosz opowiadał, kiedy byłem dość duży, żeby
słuchać, jak rozmawiają starsi. Opowiadał, że kiedy Doom wrócił z Nowego
Orleanu, to przywiózł ze sobą tę kobietę. Przywiózł ze sobą sześciu czarnych,
chociaż czarnych na Plantacji, mówił Herman Kosz, było już więcej niż
roboty, jaką się im wynajdywało. Czasami szczuło się czarnych psami tak,
jak ty byś szczuł lisa czy kota, czy szopa. A tu Doom przywiózł jeszcze
sześciu, kiedy wrócił do domu z Nowego Orleanu. Powiedział, że ich wygrał
na parowcu, więc musiał ich zabrać. Wyszedł z parowca na brzeg z
sześcioma czarnymi, mówił Herman Kosz, i z dużym koszykiem, w którym
było coś żywego, i z małą, jak złoty zegarek taką małą złotą skrzyneczką, w
której była sól nowoorleańska. I Herman Kosz opowiadał, jak Doom z tego
koszyka, w którym było coś żywego, wyjął szczeniaka, a potem zrobił kulkę z
chleba i ze szczypty soli z tej złotej skrzyneczki i wepchnął to w pysk temu
szczeniakowi, i ten szczeniak padł martwy.
Taki właśnie był Doom, mówił Herman Kosz. Opowiadał, że kiedy Doom
zeszedł tamtej nocy z parowca, to był ubrany w płaszcz nakrapiany złotem i
miał aż trzy złote zegarki, ale nawet po siedmiu latach oczy mu się nie
zmieniły, mówił Herman Kosz, nic a nic. Takie same, mówił, były oczy
Dooma przedtem, zanim Doom odjechał, zanim się nazwał Doom, jeszcze w
tamtych czasach, kiedy i on, i Herman Kosz, i mój tata spali razem na
jednym sienniku i rozmawiali ze sobą jak to chłopcy.
Doom nazywał się wtedy Ikkemotubbe i wcale się nie
Urodził, żeby żostać Człowiekiem, bo Człowiek to był brat matki Dooma i
Człowiek miał swojego rodzonego syna i brata też. Ale nawet wtedy, kiedy
Doom nie był większy, niż ty jesteś, to nieraz Człowiek, mówił Herman Kosz,
popatrzył na Dooma i powiedział:
— O synu siostry, twoje oko to złe oko, jak oko złego konia.
— Więc Człowiekowi nie było przykro, kiedy Doom wyrósł na młodzieńca
i powiedział, że pojedzie do Nowego Orleanu, mówił Herman Kosz. Człowiek
już się starzał. Dawniej lubił trafiać w ziemię nożem i rzucać podkowy, i to, i
to lubił, ále teraz lubił już tylko trafiać w ziemię nożem. Więc nie było mu
przykro, kiedy Doom odjechał, chociaż o Doomie nie zapomniał. Co rok
latem, mówił Herman Kosz, jak tylko przyjeżdżał ten handlarz whisky^
Człowiek zaraz go pytał o Dooma.
— On siebie teraz nazywa David Callicoat — powiadał Człowiek. — Ale
naprawdę to on się nazywa Ikkemotubbe. Nie słyszałeś przypadkiem, że
David Callicoat utopił się w Wielkiej Rzece albo że go w bójce biali zabili w
Nowym Orleanie?
Ale nic nie było słychać o Doomie, mówił Herman Kosz, aż do czasu kiedy
go już nie było siedem lat. Wtedy pewnego dnia Herman Kosz i mój tata
dostali od Dooma zapisany kij, żeby wyjść po niego nad Wielką Rzekę. Bo na
naszą rzekę parowiec już nie przychodził. Parowiec był jeszcze na naszej
rzece, ale nie chodził już nigdzie. Herman Kosz opowiadał, że pewnego dnia,
kiedy woda stała wysoko, w jakieś trzy lata po tym, jak Doom odjechał,
parowiec przyszedł i wczołgał się na ławicę piasku, i umarł.
To właśnie przez ten parowiec Doom wziął sobie drugie imię, jeszcze
zanim zaczął się nazywać Doom. Herman Kosz opowiadał, jak cztery razy do
roku ten parowiec przychodził na naszą rzekę i jak Ludzie chodzili wtedy do
rzeki i obozowali na brzegu, bo tak czekali, żeby zobaczyć, jak ten parowiec
będzie przechodził, a ten biały, który mówił parowcowi, gdzie ma chodzić,
opowiadał Herman Kosz, nazywał się David Callicoat. Więc kiedy Doom
powiedział
Hermanowi Koszowi i mojemu tacie, że jedzie do Nowego Orleanu, to zaraz
potem powiedział:
— I jeszcze coś wam powiem. Od teraz nie nazywam się Ikkemotubbe.
Nazywam się David Callicoat. I też będę miał kiedyś parowiec.
Taki właśnie był Doom, mówił Herman Kosz.
Więc jak po siedmiu latach przysłał im kij ze znakami, to Herman Kosz i tata
wzięli wóz i pojechali po Dooma nad Wielką Rzekę, a Doom zeszedł z
parowca na brzeg z sześcioma czarnymi.
— Wygrałem ich na parowcu — powiedział Doom. — Ty i Bród-Pełen-
Raków (mój tata naprawdę nazywał się Bród-Pełen-Ryb-i-Raków, ale zwykle
mówili na niego Bród-Pełen-Raków) możecie się nimi podzielić.
Tata, mówił Herman Kosz, wtedy powiedział:
— Ja ich nie chcę.
— To Herman niech weźmie ich wszystkich — powiedział Doom.
— Ja też ich nie chcę — powiedział Herman Kosz.
— To dobrze — powiedział Doom.
A potem Herman Kosz zapytał Dooma, czy Doom wciąż jeszcze nazywa się
David Callicoat, ale Doom, zamiast na to odpowiedzieć, mówił Herman Kosz,
powiedział coś mową białych do jednego z tych czarnych i wtedy czarny
zapalił wiązkę sosnowych gałęzi. A potem, opowiadał Herman Kosz, patrzyli,
jak Doom wyjmuje z tego koszyka jedno szczenię i robi kulkę z chleba i z soli
nowoorleańskiej, co ją miał w tej złotej małej skrzyneczce, i wtedy tata,
opowiadał Herman Kosz, powiedział:
— Tyś, zdaje się, mówił, że my z Hermanem mamy się podzielić tymi
czarnymi?
Wtedy Herman Kosz zobaczył, że jedno z tych czarnych to kobieta.
— Wy z Hermanem ich przecież nie chcecie — powiedział Doom.
— Nie myślałem, kiedy to powiedziałem — powiedział tata. — Ja wezmę
trzech, w tym kobietę, Herman może sobie wziąć tamtych trzech.
— Ja ich nie chcę — powiedział Herman Kosz.
— To możesz wziąć czterech — powiedział tata. — Ja wezmę kobietę i
jednego.
— Ja ich nie chcę — powiedział Herman Kosz.
— To ja wezmę tylko kobietę — powiedział tata. — Ty możesz wziąć pięciu
tamtych.
— Ja ich nie chcę — powiedział Herman Kosz.
— Ty przecież też ich nie chcesz — powiedział Doom do taty. — Sam to
powiedziałeś.
I wtedy, mówił Herman Kosz, ten szczeniak padł martwy.
— Nie powiedziałeś nam, jak się teraz nazywasz — powiedział Herman
Kosz do Dooma.
— Teraz nazywam się Doom — powiedział Doom. — Tak mnie nazwał
jeden francuski wódz w Nowym Orleanie. We francuskiej mowie „Du-om”; w
naszej mowie Doom.
— Co to znaczy? — zapytał Herman Kosz.
Wtedy Doom, mówił Herman Kosz, patrzył na niego przez chwilę.
—* To znaczy Człowiek — powiedział Doom.
Herman Kosz opowiadał, co oni sobie wtedy pomyśleli. Stali tam, mówił
Herman Kosz, w ciemnościach, a w tym koszyku miotały się i skowytały
szczeniaki, co ich Doom jeszcze nie użył, a ogień z wiązki sosnowych gałęzi
świecił na białka czarnych i na złoty płaszcz na Doomie, i na tego
szczeniaka, co już padł martwy.
— Ty nie możesz być Człowiekiem — powiedział Herman Kosz — bo jesteś
tylko synem siostry Człowieka. A Człowiek ma brata i syna.
— To się zgadza — powiedział Doom. — Ale gdybym był Człowiekiem,
dałbym tych czarnych Brodowi-Pełnemu-Ra- ków. I Hermanowi też bym coś
dał. Za każdego czarnego, którego bym dał Brodowi-Pełnemu-Raków,
Hermanowi dałbym konia, gdybym był Człowiekiem.
— Bród-Pełen-Raków chce tylko tę kobietę — powiedział Herman Kosz.
— Tak czy owak, sześć koni dałbym Hermanowi — powiedział Doom. —
Ale może Człowiek już dał Hermanowi konia?
— Nie — powiedział Herman Kosz. — Mój duch ciągle chodzi na piechotę.
Przez trzy dni jechali na Plantację. Nocami obozowali na drodze. Nie
rozmawiali, mówił Herman Kosz.
Dotarli na Plantację trzeciego dnia. Człowiek nie ucieszył się za bardzo na
widok Dooma, mówił Herman Kosz, chociaż Doom przywiózł w darze
cukierek dla syna Człowieka. Doom miał coś dla każdego ze swoich
krewniaków, nawet dla brata Człowieka. Brat Człowieka mieszkał sam w
chacie nad wąwozem. Czasami-Budzi-Się miał na imię. Niekiedy ludzie
przynosili mu jadło. Przez resztę czasu do niego nie zaglądali. Herman Kosz
opowiadał, że i on, i tata poszli razem z Doomem odwiedzić -Czasami-Budzi-
Się w jego chacie. To było nocą i Doom kazał Hermanowi Koszowi zamknąć
drzwi. A potem Doom wziął od taty szczeniaka i postawił szczeniaka na
podłodze, i zrobił kulkę z chleba i z soli nowoorleańskiej, i dał ją
szczeniakowi, żeby Czasami-Budzi-Się zobaczył, jak to działa. Kiedy stamtąd
wychodzili, mówił Herman Kosz, Czasami-Budzi- -Się już palił kij i nakrywał
głowę kocem.
To była pierwsza noc po powrocie Dooma. Herman Kosz opowiadał, jak
na drugi dzień Człowiek zaczął wyprawiać dziwne rzeczy i umarł nagle,
jeszcze zanim czarownik zdążył tam przyjechać i zaczął palić kije. Kiedy
Nosi-Wierzba poszedł po syna Człowieka, żeby on był teraz Człowiekiem,
okazało się, że syn Człowieka też wyprawiał dziwne rzeczy i umarł.
— To teraz Człowiekiem musi być Czasami-Budzi-Się — powiedział tata.
Więc Nosi-Wierzba poszedł po Czasami-Budzi-Się, żeby przyszedł i był
Człowiekiem. Ale Nosi-Wierzba zaraz wrócił.
— Czasami-Budzi-Się nie chce być Człowiekiem — powiedział. — Siedzi u
siebie i trzyma głowę w kocu.
— Więc Człowiekiem musi być Ikkemotubbe — powiedział tata.
I tak Doom został Człowiekiem. Ale, mówił Herman Kosz, duch taty jakoś
nie chciał być spokojny. Chociaż
Herman Kosz tacie powiedział, żeby tata dał Doomowi trochę czasu.
— Ja jeszcze ciągle chodzę piechotą — powiedział Herman Kosz.
— Ale ze mną to poważna sprawa — powiedział tata.
Więc ostatecznie tata, mówił Herman Kosz, przyszedł do
Dooma, jeszcze zanim Człowiek i jego syn zeszli do ziemi, jeszcze zanim
skończyły się wyścigi i jedzenie.
— Jaka kobieta? — zapytał Doom.
— Powiedziałeś, że kiedy będziesz Człowiekiem — powiedział tata.
Doom spojrzał na tatę, ale tata, mówił Herman Kosz, nie patrzył na Dooma.
— Mnie się zdaje, że ty mi nie ufasz — powiedział Doom. Tata, mówił
Herman Kosz, nie patrzył na Dooma. — Mnie się zdaje, że ty ciągle wierzysz
w to, że ten szczeniak był sam z siebie chory — powiedział Doom. — Pomyśl
o tym.
Tata, mówił Herman Kosz, pomyślał.
— Co teraz myślisz? — zapytał Doom.
Ale tata, mówił Herman Kosz, wciąż jeszcze nié patrzył na Dooma.
— Myślę, że to był sam z siebie zdrowy pies — powiedział tata.
III
W końcu było już po jedzeniu i po wyścigach konnych i już Człowiek i jego
syn byli w ziemi. Wtedy Doom powiedział:
— Jutro pójdziemy po parowiec.
Herman Kosz opowiadał, że Doom, od pierwszej chwili kiedy.został
Człowiekiem, mówił o tym parowcu i o tym, że dom Człowieka nie jest taki
duży, jak trzeba. Więc tego wieczora Doom powiedział:
— Jutro pójdziemy po parowiec, co umarł w rzece.
Ten parowiec, mówił Herman Kosz, nawet pływać już
nie mógł w wodzie i było do niego dwanaście mil drogi.
Więc na drugi dzień rano na Plantacji nie było już nikogo oprócz Dooma i
czarnych. Herman Kosz opowiadał, że Doom przez cały dzień szukał Ludzi. Z
psami ich szukał, aż poznajdywał niektórych na dnie wąwozu w wydrążo-
nych pniach. Tej nocy kazał wszystkim mężczyznom spać u niego w domu. I
psy trzymał w domu też.
Herman Kosz opowiadał, że słyszał, jak w ciemnościach Doom rozmawia z
tatą.
— Coś mi się wydaje, że ty mi nie ufasz — powiedział Doom.
— Ufam ci — powiedział tata.
— To właśnie bym ci radził — powiedział Doom.
— Obyś mógł to radzić i mojemu duchowi — powiedział tata.
Na drugi dzień rano ruszyli wszyscy do parowca. Kobiety i czarni pieszo,
mężczyźni w wozach, a za nimi Doom z psami.
Parowiec leżał przewalony na bok na ławicy piasku. Kiedy tam przybyli, na
parowcu było trzech białych.
— To już możemy wracać do domu — powiedział tata.
Ale Doom zaczął rozmawiać z białymi.
— Czy ten parowiec należy do was? — zapytał Doom.
— Do ciebie nie należy — powiedzieli biali.
Ale chociaż mieli strzelby, mówił Herman Kosz, nie wyglądali na takich, co
mają statek na własność.
— Zabijemy ich? — zapytał Herman Kosz Dooma.
Ale Doom dalej rozmawiał z białymi na parowcu.
— Co za niego weźmiecie? — zapytał Doom.
— Co za niego dasz? — zapytali biali.
— On nie żyje — powiedział Doom. — Niewiele jest wart.
— Dasz dziesięciu czarnych? — zapytali biali.
— Dobrze — powiedział Doom. — Niech wystąpią naprzód ci czarni, co ze
mną przybyli znad Wielkiej Rzeki.
Wystąpili naprzód: pięciu mężczyzn i jedna kobieta.
— Niech wystąpi jeszcze czterech czarnych.
Wystąpili jeszcze czterej.
— Odtąd macie jeść kukurydzę tych białych — powiedział Doom. —
Obyście się nią najedli.
Biali odeszli, a za nimi tych dziesięciu czarnych.
— No — powiedział Doom — a teraz zróbmy tak, żeby ten parowiec wstał
i chodził.
Herman Kosz opowiadał, że oni obaj z tatą nie weszli razem z innymi do
rzeki, bo tata powiedział, żeby odejść na bok i porozmawiać. Odeszli na bok.
Rozmawiał tata, ale Herman Kosz powiedział mu, że chyba niesłusznie jest
zabijać białych, ale tata powiedział, że przecież mogą ob- I ciążyć białych
kamieniami i wrzucić ich do rzeki, tak po- I wiedział tata, mówił Herman
Kosz, i wtedy nikt by ich I nie znalazł. Więc dogonili tych trzech białych i
dziesięciu I czarnych, mówił Herman Kosz, a potem zawrócili do parowca.
Kiedy już tam dochodzili, tata powiedział czarnym:
— Idźcie do Człowieka. Idźcie i pomóżcie mu zrobić tak, żeby parowiec
wstał i chodził. A ja wezmę tę kobietę do domu.
— Ta kobieta to moja żona — powiedział jeden czarny. — Ja chcę, żeby
ona była ze mną.
— Chcesz, żeby i ciebie też z kamieniami urządzić w tej rzece? — zapytał
tego czarnego tata.
— Chcesz, żeby urządzić w tej rzece ciebie? — zapytał ten czarny tatę. —
Was jest dwóch, a nas dziewięciu.
Wtedy tata, mówił Herman Kosz, zaczął myśleć. A kiedy skończył,
powiedział:
— Chodźmy do parowca i pomóżmy Człowiekowi.
Poszli do parowca. Ale Doom zobaczył tych czarnych,
mówił Herman Kosz, dopiero wtedy, kiedy już była pora wracać na Plantację.
Herman Kosz opowiadał, że Doom spojrzał na tych czarnych, a potem
spojrzał na tatę.
— Zdaje się, że ci biali nie chcieli tych czarnych — powiedział Doom.
— Tak, zdaje się — powiedział tata.
— Ci biali sobie poszli, co? — zapytał Doom.
— Tak, zdaje się — powiedział tata.
Herman Kosz opowiadał, jak co noc Doom kazał wszystkim mężczyznom
spać u niego w domu, i z psami w domu
też, i jak co rano wracali wozami do parowca. W wozach nie mieścili się
wszyscy, więc od drugiego dnia kobiety już zostawały na Plantacji. Ale
minęły trzy dni, zanim Doom się spostrzegł, że tata też zostawał na Plantacji.
Może, mówił Herman Kosz, powiedział o tym Doomowi mąż tej kobiety.
— Bród-Pełen-Raków zrobił sobie coś w plecy przy podnoszeniu parowca
— powiedział wtedy Doomowi Herman Kosz od siebie. — Powiedział, że
zostanie na Plantacji i będzie trzymał stopy w Gorącym Źródle, żeby ta
choroba z pleców zeszła do ziemi.
— To dobry pomysł — powiedział Doom. — On już tak robi od trzech dni,
co? Więc ta choroba powinna teraz już być w jego nogach.
Kiedy wrócili tej nocy na Plantację, Doom wezwał tatę. Zapytał, czy ta
choroba już się przesunęła. Tata powiedział, że ta choroba przesuwa się
bardzo powoli.
— To musisz więcej siedzieć w źródle — powiedział Doom.
— Tak właśnie myślę — powiedział tata.
— A gdybyś tak i nocą posiedział w źródle? — powiedział Doom.
— Nocne powietrze pogorszy chorobę — powiedział tata.
— Nie pogorszy, jeżeli będzie się tam palił ogień — powiedział Doom. —
Weźmiesz jednego czarnego, żeby pilnował ognia.
— Którego czarnego? — zapytał tata.
— Męża tej kobiety, co ją wygrałem na parowcu.
— Myślę, że plecy mnie już bolą nie tak bardzo — powiedział tata.
— Przekonajmy się — powiedział Doom.
— Ja wiem, że plecy mnie już bolą nie tak bardzo — powiedział tata.
— Przekonajmy się w każdym razie — powiedział Doom. Tuż przed
zmrokiem Doom posłał czterech Ludzi, żeby
posadzili tatę i tego czarnego przy źródle. Ludzie, mówił Herman Kosz,
wrócili stamtąd prędko. Kiedy weszli do domu, mówił Herman Kosz, tata
wszedł z nimi też.
— Choroba zaczęła się nagle przesuwać — powiedział tata. — Dziś od
południa zeszła mi już do stóp.
— Myślisz, że do jutra rana wyjdzie w ogóle? — zapytał Doom.
— Tak myślę — powiedział tata.
— To może lepiej siedź jeszcze tej nocy w źródle, żeby wyszła na pewpo —
powiedział Doom.
— Ja wiem, że wyjdzie do rana — powiedział tata.
IV
Przed letnią porą parowiec, mówił Herman Kosz, już nie był na dnie rzeki.
Wyciągali go z dna rzeki przez pięć miesięcy, bo musieli ścinać drzewa, żeby
mu zrobić drogę. Ale, mówił Herman Kosz, już po tych kłodach parowiec
mógł iść prędzej. Herman Kosz opowiadał, jak tata przy tym pomagał. Miał
swoje własne miejsce tata przy linach blisko parowca i tego miejsca nikt nie
mógł mu zająć. Było tuż pod frontowym gankiem parowca, gdzie siedział
Doom w fotelu, a jeden chłopiec gałęzią osłaniał go przed słońcem, a drugi
chłopiec gałęzią odganiał od niego kąśliwe muszyska. Psy też jechały na
statku.
W lecie, kiedy parowiec jeszcze szedł, mąż tej kobiety, mówił Herman
Kosz, znów przyszedł do Dooma.
— Co mogłem, to dla ciebie zrobiłem — powiedział Doom. — Dlaczego nie
idziesz teraz do Brodu-Pełnego-Ra- ków, żeby sam z nim załatwić tę sprawę?
Czarny powiedział, że właśnie to zrobił. Mówił, że tata mu powiedział,
żeby tę sprawę załatwić walką kogutów — taty koguta z kogutem tego
czarnego — to wtedy kto wygra, weźmie sobie tę kobietę, a kto nie stanie do
gry, przegra z powodu niestawiennictwa. I kiedy on tacie powiedział, że
przecież nie ma koguta, tata mu powiedział, że w takim razie on już przegrał
z powodu niestawiennictwa i że ta kobieta już należy do taty.
— I co ja mam robić? — zapytał czarny.
Doom zaczął myśleć. A potem, mówił Herman Kosz, we-
zwał do siebie Hermana Kosza i zapytał, który kogut taty jest najlepszy, a
Herman Kosz mu na to odpowiedział, że tata ma tylko jednego koguta.
— Tego czarnego koguta? — zapytał Doom.
Herman Kosz powiedział Doomowi, że tak.
— Aha — powiedział Doom.
Herman Kosz opowiadał, że Doom siedział wtedy w fotelu na ganku parowca,
który szedł, i że patrzył z góry, jak Ludzie i czarni ciągną liny, żeby parowiec
szedł.
— Idź i powiedz Brodowi-Pełnemu-Raków, że masz koguta — powiedział
Doom temu czarnemu. — Tylko mu powiedz, że będziesz miał koguta w
jamie. Niech to będzie jutro. Pozwolimy parowcowi usiąść i odpocząć.
Czarny odszedł. A potem Doom, mówił Herman Kosz, spojrzał na niego, na
Hermana Kosza, ale on nie spojrzał na Dooma. Bo, mówił Herman Kosz, na
Plantacji był tylko jeden kogut lepszy od koguta mojego taty i to był właśnie
kogut Dooma.
— Ja myślę, że ten szczeniak nie był sam z siebie chory — powiedział
Doom. — A ty jak myślisz?
— Tak właśnie myślę — powiedział Herman Kosz.
— Tak właśnie bym ci radził — powiedział Doom. Herman Kosz opowiadał,
że na drugi dzień parowiec
usiadł i odpoczywał. Ta jama była w stajni. Byli tam Ludzie i czarni. Tata
miał swojego koguta w jamie. A potem ten czarny wsadził do jamy swojego
koguta. Tata, mówił Herman Kosz, spojrzał na koguta tego czarnego.
— To kogut Ikkemotubbe — powiedział tata.
— To jego kogut — powiedzieli Ludzie. — Ikkemotubbe dał mu tego koguta
przy wszystkich świadkach.
Tata, mówił Herman Kosz, już wyciągnął z jamy swojego koguta.
— To by było niesłuszne — powiedział tata. — Nie możemy mu przecież
pozwolić, żeby stawiał swoją żonę na stawkę w walce kogutów.
— Więc się wycofujesz? — zapytał ten czarny.
— Zaraz, niech pomyślę — powiedział tata.
Pomyślał. Ludzie się przyglądali. Ten czarny przypomniał
tacie, co tata mu powiedział o niestawiennictwie. Tata powiedział, że wcale
nie tak to rozumiał i że się wycofuje. Ludzie powiedzieli, że jeżeli się wycofa,
musi uznać, że przegrał. Tata, mówił Herman Kosz, znów pomyślał. Ludzie
się przyglądali.
— Dobrze — powiedział tata. — Ale mnie się wykorzystuje.
Koguty walczyły. Kogut taty upadł. Tata prędko go podniósł. To wyglądało
tak, mówił Herman Kosz, jakby tata tylko czekał, żeby jego kogut upadł i
żeby go prędko podnieść.
— Zaraz — powiedział tata. Spojrzał na Ludzi. — Teraz one walczyły.
Prawda, że tak? — zapytał.
Ludzie powiedzieli, że prawda.
— To znaczy, że ja się stawiłem do gry.
I tata, mówił Herman Kosz, zaczął wyłazić z jamy.
— Nie będziesz walczyć? — zapytał ten czarny.
— Ja myślę, że to nic nie rozstrzygnie — powiedział tata. — A ty?
Herman Kosz opowiadał, że ten czarny spojrzał na tatę. A potem odwrócił od
taty oczy. Siedział w kucki. Ludzie, mówił Herman Kosz, patrzyli na tego
czarnego, a on patrzył w ziemię między swoimi stopami. Patrzyli, jak ten
czarny bierze w rękę grudkę ziemi, i patrzyli, jak ziemia przesypuje mu się
przez palce.
— Ty chyba nie myślisz, że to coś rozstrzygnie? — zapytał tata.
— Nie — powiedział ten czarny.
Ludzie, mówił Herman Kosz, nie słyszeli go dobrze. Ale mówił, że tata go
słyszał.
— Ja też nie myślę — powiedział tata. — Byłoby niesłusznie stawiać twoją
żonę na stawkę w walce kogutów.
Herman Kosz opowiadał, że ten czarny spojrzał w górę i dalej przesypywał
suchą ziemię przez palce. Jego oczy w tej ciemnej jamie, mówił Herman
Kosz, błyszczały tak czerwono jak oczy lisa.
— Pozwolisz, żeby koguty znowu walczyły? — zapytał ten czarny.
— Zgadzasz się, że to nic nie rozstrzyga? — zapytał tata.
— Tak — powiedział ten czarny.
Tata wsadził swojego koguta z powrotem na ring. Herman Kosz mówił, że
kogut taty padł martwy, jeszcze zanim zdążył wyprawiać dziwne rzeczy.
Kogut tego czarnego stanął nad nim i zaczął piać, ale ten czarny odrzucił
swojego żywego koguta na bok i jak nie zacznie skakać po tym martwym to
w górę, to w dół, aż ten kogut w ogóle przestał wyglądać na koguta, mówił
Herman Kosz.
A potem była jesień i Herman Kosz opowiadał, jak parowiec przyszedł na
Plantację i zatrzymał się przy domu, i znowu umarł. Od dwóch miesięcy
widzieli już Plantację, mówił Herman Kosz, i ciągnęli parowiec, żeby szedł na
kłodach, a teraz parowiec był wreszcie przy domu i dom zrobił się taki duży,
że mógł się podobać Doomowi. Doom wyprawił ucztę. Uczta trwała cały
tydzień. Kiedy się skończyła, mówił Herman Kosz, ten czarny przyszedł do
Dooma trzeci raz. Herman Kosz opowiadał, że oczy tego czarnego znów
błyszczały tak czerwono jak oczy lisa i w całej izbie świstał jego oddech.
— Chodź do mojej chaty — powiedział Doomowi. — Chcę ci coś pokazać.
— Właśnie sobie myślałem, że to już chyba czas — powiedział Doom.
Rozejrzał się po izbie, ale tata, mówił Herman Kosz, właśnie gdzieś musiał
wyjść. — Powiedzcie mu, żeby on też tam przyszedł — powiedział Doom.
Kiedy doszli do chaty tego czarnego, Doom wysłał po tatę dwóch Ludzi. A
potem weszli do chaty. To, co ten czarny chciał pokazać Doomowi, to był
nowy maluśki mężczyzna.
— Słuchaj — powiedział ten czarny. — Jesteś Człowiekiem. Jesteś po to,
żeby pilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość.
— Co z tym synem nie jest tak, jak trzeba? — zapytał Doom.
— Popatrz, jaką on ma skórę — powiedział ten czarny. Zaczął się
rozglądać po chacie. Jego oczy, mówił Herman Kosz, robiły się czerwone, a
potem brązowe, a potem
znów czerwone jak oczy lisa. Słychać było, mówił Herman Kosz, oddech tego
czarnego.
— Czy sprawiedliwości stanie się zadość? — zapytał ten czarny. — Jesteś
Człowiekiem.
— Powinieneś być dumny z takiego udanego żółtego syna — powiedział
Doom. Spojrzał na tego nowego. — Nie wiem, czy sprawiedliwość choć trochę
przyciemni mu skórę. — Też rozejrzał się po chacie. — Wystąp, Brodzie-Pe-
łen-Raków — powiedział. — To jest mały mężczyzna, a nie żmija miedzianka.
On ci nie zrobi krzywdy.
Ale tata, mówił Herman Kosz, wcale nie wystąpił. Oczy tego czarnego
robiły się czerwone, a potem brązowe, a potem znów czerwone przy każdym
oddechu, mówił Herman Kosz.
— Uhu — powiedział Doom. — To nie jest w porządku. Każdy ma prawo
do tego, żeby mieć własną grzędę melonów i żeby ją chronić przed takimi
dzikimi leśnymi kozłami. Ale najpierw dajmy temu nowemu imię.
Doom pomyślał. Oczy tego czarnego, mówił Herman Kosz, zrobiły się już
spokojniejsze i oddech jego też się zrobił spokojniejszy.
— Nazwiemy go Miał-Dwóch-Ojców — powiedział Doom.
V
Sam Fathers znów palił fajkę. Zrobił to powoli, z namysłem, wstając i
podnosząc pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym rozżarzony węgielek z
paleniska. Po czym usiadł z powrotem. Robiło się późno. Caddy i Jason już
wrócili z wąwozu i widziałem, jak dziadek rozmawia z panem Stokesem przy
bryczce, i nagle, jak gdyby poczuł na sobie moje spojrzenie, odwraca się,
żeby mnie zawołać.
— Co robił potem twój tata? — zapytałem.
— Razem z Hermanem Koszem budował to ogrodzenie —: powiedział Sam
Fathers. — Doom, mówił Herman Kosz, kazał im wbić w ziemię dwa pale i
położyć na tych palach młode drzewko. Byli tam ten czarnuch i tata. Doom
wcale
im wtedy nie powiedział, że to ma być ogrodzenie. To było zupełnie tak,
mówił Herman Kosz, jak w tych dawnych czasach, kiedy i on, i tata, i Doom
byli jeszcze chłopcami i spali razem na jednym sienniku, a Doom budził ich
w nocy i kazał im iść na łowy albo kazał im stanąć i bić się z nim na pięści,
ot! po prostu dla zabawy, aż wreszcie Herman Kosz i tata zaczęli się ukrywać
przed Doomem.
Więc zawiesili to drzewko od pala do pala i Doom powiedział do tego Negra:
— To jest ogrodzenie. Potrafisz wleźć na nie?
Ten czarnuch, mówił Herman Kosz, położył rękę na drzewku i jednym susem
je przeskoczył, przeleciał nad tym drzewkiem jak ptak.
A potem Doom powiedział do taty:
— Ty wleź na to ogrodzenie.
— Kiedy ono za wysokie, żebym na nie wlazł — powiedział tata.
— Wleź, to ci dam tę kobietę — powiedział Doom.
Tata, mówił Herman Kosz, patrzył tam na to ogrodzenie
przez chwilę.
— Pozwól mi przeleźć pod nim — powiedział.
— Nie — powiedział Doom.
Herman Kosz opowiadał, że tata już przysiadał na ziemi.
— Nie, żebym ci nie ufał — powiedział tata.
— Ogrodzimy to tak właśnie wysoko — powiedział Doom.
— Co ogrodzimy? — zapytał Herman Kosz.
— Chatę tego czarnego — powiedział Doom.
— Ja nie mogę budować ogrodzenia, na które nie dałbym rady wleźć —
powiedział tata.
— Herman ci pomoże — powiedział Doom.
To było zupełnie tak, mówił Herman Kosz, jak wtedy, w tych dawnych
czasach, kiedy Doom ich budził i kazał im iść na łowy. Psy, mówił Herman
Kosz, znalazły jego i tatę dopiero koło południa na drugi dzień i oni po
południu zaczęli budować to ogrodzenie. Opowiadał, że musieli ścinać młode
drzewka w samym dole wąwozu i wlec je na górę własnymi rękami, bo Doom
nie pozwalał ich prze
wieźć. Więc czasami z jednym palem to trwało trzy albo i cztery dni.
— To nic — powiedział Doom. — Macie mnóstwo czasu. I po takim
ćwiczeniu Brodowi-Pełnemu-Raków będzie się w nocy dobrze spało.
Herman Kosz opowiadał, że pracowali przy tym ogrodzeniu przez całą
zimę i potem lato, aż handlarz whisky zdążył przyjechać i odjechać. A potem
ogrodzenie było gotowe. Tego dnia, kiedy wbili w ziemię ostatni pal (bo to
była palisada, wszystkie pale stały jeden przy drugim, prościutko wbite w
ziemię), ten czarnuch, mówił Herman Kosz, wyszedł z chaty i położył rękę na
czubku jednego pala, i przeleciał nad nim jak ptak.
— To dobre ogrodzenie — powiedział. — Zaczekajcie — powiedział. — Coś
wam chcę pokazać.
Jak ptak przeleciał, mówił Herman Kosz, z powrotem przez ogrodzenie,
poszedł do chaty i wrócił. Niósł nowego maluśkiego mężczyznę, mówił
Herman Kosz, i tak trzymał tego nowego, żeby go mogli zobaczyć nad
ogrodzeniem.
— Co myślicie o jego skórze? — zapytał.
Dziadek znów mnie zawołał. Teraz już wstałem. Słońce schowało się za
sad brzoskwiniowy. Miałem wtedy tylko dwanaście lat i wydawało mi się, że
ta cała opowieść jeszcze nie doprowadziła do niczego, że jeszcze nie ma ani
sensu, ani zakończenia. Ale wstałem posłusznie na głos dziadka, nie dlatego
że nagle zapragnąłem uciec, tak jak zwykle dzieci na razie uciekają przed
czymś, co niezupełnie rozumieją. Łączyła się z tym instynktowna gotowość, z
jaką wszyscy byliśmy dziadkowi posłuszni, nie tyle bojąc się jego
zniecierpliwienia czy nagany, ile wierząc głęboko, że dziadek dokonuje rzeczy
wspaniałych, że wszystkie jego postępki w życiu to jeden długi, nieprzerwany
szereg obrazów wspaniałych czy nawet wzniosłych.
Siedzieli już w bryczce i czekali na mnie. Wsiadłem; konie ruszyły
natychmiast, bo spieszyło się im do stajni. Caddy miała jedną rybkę mniej
więcej wielkości wióra
i była przemoczona aż po pas. Bryczka toczyła się za końmi, coraz szybciej
kłusującymi. Przejeżdżając koło kuchni pana Stokesa poczuliśmy zapach
gotowanej szynki. Zapach ten ciągnął się za nami do wrót. Kiedyśmy
zakręcili na szosę w kierunku domu, słońce prawie zaszło. I zapach
gotowanej szynki uleciał i już go nie było.
— O czym rozmawiałeś z Samem? — zapytał dziadek.
Jechaliśmy dalej w owym dziwnym, z lekka złowieszczym zawieszeniu
zmierzchu i zdawało mi się, że w tym zmierzchowym półmroku jeszcze widzę
Sama Fathersa, który w stolarni tam za nami siedzi na drewnianym pieńku
taki jakiś ostateczny, nieruchomy i nienaruszony jak coś, co znów po długim
czasie ogląda się w muzeum — coś, co trwało przez ten cały czas skąpane w
płynie zabezpieczającym od rozkładu. Tak to było. Miałem wtedy dwanaście
lat i musiałem czekać na to, by przejść przez zawieszenie zmierzchu, by
wyjść poza zawieszenie zmierzchu. Wiedziałem, że kiedy to nastąpi, będę
wiedział. Ale wtedy Sam Fathers już nie będzie żył.
— O niczym, proszę dziadzia — powiedziałem. — Rozmawialiśmy tak
sobie.
Przełożyła Zofia Kierszys
Konkury

A. teraz opowiem, jak to było wtedy w dawnych czasach, kiedy Człowiekiem


był jeszcze stary Issetibbeha, a Ikke- motubbe, jego siostrzeniec, i David
Hogganbeck, biały, co to mówił parowcowi, gdzie ma chodzić, starali się o
siostrę Hermana Kosza.
Wszyscy Ludzie mieszkali już na Plantacji. Issetibbeha spotkał się z
generałem Jacksonem i palił z nim kije, i podpisał z nim jakiś papier, więc
teraz przez puszczę biegła linia, chociaż jej wcale nikt nie widział. Jak
pszczoła leci, tak prosto biegła wśród puszczy i po jednej stronie była
Plantacja, gdzie Człowiekiem był Issetibbeha, a po drugiej stronie Ameryka,
gdzie Człowiekiem był generał Jackson. Więc jak się teraz coś stało po naszej
stronie tej linii, to tak samo jak przedtem mogło to być nieszczęściem dla
jednych, a szczęściem dla drugich, zależnie od tego, co posiadał ten biały,
któremu coś się stało. Ale jak coś się stało po drugiej stronie tej linii, co jej
nawet nikt nie widział, biali od razu nazywali to zbrodnią i karaliby to
śmiercią, gdyby choć raz zdołali odkryć, kto to zrobił. To nam się wydało
głupie. Była taka jedna awantura, która trwała z przerwami przez cały
tydzień nie dlatego, że ten biały zniknął, bo to nawet nie był taki biały,
którego by żałowali inni biali, ale dlatego, że im się coś uroiło, że on został
zjedzony. Tak jakby ktokolwiek z Ludzi, żeby tam nie wiem jak głodny, chciał
ryzykować i jeść mięso tchórza czy złodzieja w tym kraju, gdzie zawsze było
co jeść, nawet w zimie, bo Wielki Duch — jak powiadał Issetibbeha, kiedy
tak się zestarzał,
że już nikt nic od niego nie chciał, więc on sobie tylko siedział na słońcu i
krytykował zwyrodnienie Ludzi i głupotę, i zachłanność polityków — bo
Wielki Duch, jak powiadał Issetibbeha, zrobił dla tej ziemi więcej, a człowiek
zrobił dla tej ziemi mniej niż dla jakiejkolwiek innej ziemi, o jakiej
Issetibbeha kiedykolwiek słyszał. Ale to był wolny kraj, więc jeżeli białym się
chciało stwarzać w swojej połowie tego kraju jakieś przepisy nawet tak
głupie jak ten, to nam to nic nie szkodziło.
Wtedy to właśnie Ikkemotubbe i David Hogganbeck zobaczyli siostrę
Hermana Kosza. Bo i któż jej nie zobaczył prędzej czy później — młodzi
mężczyźni i starzy mężczyźni też, kawalerowie i wdowcy też, i niektórzy, co
jeszcze nie byli wdowcami i we własnej chacie mieli więcej niż jedną
przyczynę, żeby im nie wolno było patrzeć gdzie indziej, chociaż właściwie
kto to może powiedzieć, czemu jakiemuś mężczyźnie tylko dlatego, że
doszedł już do pewnego wieku czy też że miał nieszczęście w młodości ulec
jakiejś kobiecie, nie miałoby być wolno już nigdy w całym życiu popatrzeć
sobie na siostrę Hermana Kosza i aż gryźć palce na jej widok, ejhiii! Bo to
była chodząca piękność. To znaczy, właściwie siedząca piękność, bo nigdy
nie chodziła, jak nie musiała. Bodaj najwcześniej co rano na Plantacji
słyszało się głos ciotki Hermana Kosza, jak krzyczała, dlaczego ona jeszcze
leży i nie idzie z innymi dziewczętami po wodę do źródła, a ona czasami dalej
jeszcze leżała, dopóki nie wstawał sam Herman Kosz i nie kazał jej iść, a i
potem po południu też słyszało się głos ciotki Hermana Kosza, jak krzyczała,
dlaczego ona nie idzie z innymi dziewczętami i kobietami nad rzekę prać,
czego ona także bardzo często nie robiła. Ale nie potrzebowała. Żadna, co tak
wygląda, jak wyglądała siostra Hermana Kosza, kiedy miała siedemnaście lat
i osiemnaście, i dziewiętnaście, nie potrzebuje prać.
Wtedy to pewnego dnia zobaczył ją Ikkemotubbe, który ją znał przez całe
swoje życie z wyjątkiem dwóch pierwszych lat. Był synem siostry
Issetibbehy. Jednej nocy wsiadł na parowiec z Davidem Hogganbeckiem i
odjechał.
I słońca mijały, i księżyce mijały, i trzy wielkie wody przyszły i odeszły, i
minął rok, odkąd stary Issetibbeha zeszedł do ziemi i jego syn Moketubbe
został Człowiekiem, kiedy Ikkemotubbe powrócił. Miał już na imię Doom i
przywiózł ze sobą białego przyjaciela, co się nazywał Kawaler Soeur Blonde
de Vitry, i ośmiu nowych niewolników też nam wcale niepotrzebnych, i
kapelusz ze złotym galonem, i pelerynę, i małą złotą skrzyneczkę soli, i
wiklinowy kosz do wina, w którym były jeszcze cztery żywe szczeniaki, i za-
raz po dwóch dniach umarł synek Moketubbe, a po trzech dniach już sam
Doom był Człowiekiem. Ale w tamtych czasach jeszcze się nie nazywał
Doom. W tamtych czasach to był tylko Ikkemotubbe, jeden z młodych —
najlepszy, co konno jeździł najzacieklej i najszybciej i tańczył najdłużej, i
upijał się najmocniej, i ze wszystkich najbardziej był kochany i przez
chłopaków, i przez dziewczyny, i przez starsze kobiety też, więc właściwie to
nawet nie powinien zaprzątać sobie głowy innymi rzeczami. Wtedy to
pewnego dnia zobaczył siostrę Hermana Kosza, którą znał przez całe swoje
życie z wyjątkiem dwóch pierwszych lat.
Jak już Ikkemotubbe na nią spojrzał, to mój ojciec
i Puchacz-w-Nocy, i Sylwestrowy John, i inni młodzi przestali na nią patrzeć.
Bo on był z nich wszystkich najlepszy
i kochali go wtedy, kiedy jeszcze się nazywał Ikke- motubbe. Podczas
wyścigów przytrzymywali dla niego drugiego konia, a on, goły do pasa,
natłuszczony sadłem niedźwiedzim (chociaż już wtedy do niedźwiedziego
sadła dodawało się miodu) i z włosami natłuszczonymi też, przejeżdżał na
oklep, tyle że miał uzdę z powroza, jak to zawsze podczas wyścigów... on —
Ikkemotubbe na swoim nowym wyścigowym kucu przejeżdżał pod gankiem,
gdzie siedziała siostra Hermana Kosza i łuskała kukurydzę czy groch w
srebrny kubełek od wina, co go jej ciotka odziedziczyła po ciotecznej babce
ciotecznego brata męża, to znaczy, po żonie starego Davida Colberta; a
tymczasem Pień-w-Wą- wozie (także jeden z młodych, chociaż nikt na niego
nie zwracał uwagi, bo on ani się nie ścigał konno, ani nie trzymał kogutów
do walki, ani nie grał w kości, ani nawet,
kiedy go zmuszali, nie chciał tańczyć dość prędko i podłaził pod nogi innym
tancerzom, i mało tego, za każdym razem jak pił, hańbił siebie i innych, bo
wymiotował już po pięciu czy sześciu rogach czegoś, co w dodatku nawet nie
było nigdy jego własną whisky), więc ten Pień-w-Wąwozie opierał się o słup
gankowy i dmuchał w organki. A potem któryś z młodych dla odmiany
przytrzymywał wyścigowego kuca, a Ikkemotubbe, już teraz na osiodłanej
klaczy, wystrojony w kamizelę malowaną w kwiaty i kurtę z gołębim ogonem
czy, jak to się mówi, frak i w pilśniowy cylinder, w którym wyglądał
przystojniej niż jaki szuler z parowca i bogaciej nawet niż sam handlarz
whisky, znów przejeżdżał pod gankiem, gdzie siostra Hermana Kosza łuskała
już może następny strąk grochu w ten srebrny kubełek, a Pień-w- -Wąwozie
siedział plecami oparty o słup i dmuchał w organki. A potem jeszcze inny z
młodych przytrzymywał i tę klacz także, a Ikkemotubbe szedł do siostry
Hermana Kosza piechotą. Wchodził na ganek i siadał tam w swoim pięknym
stroju, kiedy siostra Hermana Kosza łuskała już może następny strąk
grochu w ten srebrny kubełek, a Pień-w- -Wąwozie leżał na wznak na
podłodze i dmuchał w organki. A potem przyjechał handlarz whisky i
Ikkemotubbe z innymi młodymi poprosili, żeby Pień-w-Wąwozie poszedł z
nimi do puszczy, i nieśli go w puszczę dalej i dalej, aż im się znudziło go
nieść. I chociaż mnóstwo tej whisky się po- wylewało, Pień-w-Wąwozie
rozchorował się jak zwykle i zasnął po siedmiu czy ośmiu rogach, a
Ikkemotubbe wrócił na ganek Hermana Kosza, gdzie już przynajmniej przez
dzień czy dwa dni nie musiał słuchać tych organków.
Koniec końców Puchacz-w-Nocy podsunął myśl.
— Poślij ciotce Hermana Kosza jakiś prezent.
Ale jedyna rzecz, jaką miał na własność Ikkemotubbe, a jakiej nie miała
na własność ciotka Hermana Kosza, to był ten nowy kuc wyścigowy. Więc
trochę czasu upłynęło, zanim Ikkemotubbe powiedział:
— To ja chyba bardziej chcę tej dziewczyny, niż myślałem.
I kazał Puchaczowi-w-Nocy uwiązać tego wyścigowego
kuca za uzdę do kuchennych drzwi Hermana Kosza. Ale potem sobie
pomyślał, że ciotka Hermana Kosza to nawet nie zawsze umie kazać siostrze
Hermana Kosza, żeby ona wstała i poszła do źródła po wodę. I w dodatku, że
ciotka Hermana Kosza to wdowa po ciotecznym bracie ciotecznej wnuczki
żony starego Davida Colberta, Człowieka, wodza wszystkich Chickasaw w
naszym okręgu, i patrzy na całą rodzinę i ród Issetibbehy jak na psie grzyby.
— Ale Herman Kosz, wiadomo, umie jej kazać, żeby wstała i poszła do
źródła — powiedział mój ojciec. — I chyba nigdy się nie przechwala, że żona
starego Davida Colberta czy siostrzenica jego żony albo żona czy
siostrzenica, czy ciotka, już sam nie wiem kogo, to coś lepszego niż reszta
ludzi. Hermanowi daj tego konia.
— Ja potrafię zrobić mądrzej — powiedział Ikkemotubbe.
Bo ani na Plantacji, ani nawet w całej Ameryce od
Natchez aż do Nashville nie było ani jednego konia, któremu ten nowy kuc
Ikkemotubbe dałby się prześcignąć.
— Zrobię wyścigi konne z Hermanem, żeby się wstawił za mną —
powiedział Ikkemotubbe. — Biegnij — powiedział mojemu ojcu — złap
Puchacza-w-Nocy, zanim on tam uwiąże tego kuca.
Więc mój ojciec przyprowadził kuca w porę. Ale na wszelki wypadek, w
razie gdyby ciotka Hermana Kosza patrzyła z kuchennego okna czy coś
takiego, Ikkemotubbe wysłał do domu Puchacza-w-Nocy i Sylwestrowego
Johna, żeby przynieśli jego klatkę z kogutami do walk, chociaż po prawdzie
mało się po tym spodziewał, skoro ciotka Hermana Kosza i tak już miała na
własność najlepsze koguty na Plantacji i co niedziela rano wygrywała
wszystkie pieniądze. A potem Herman Kosz powiedział, że nawet jak przegra,
to i tak się nie będzie za nikim wstawiał, więc te wyścigi konne mogą być dla
pieniędzy i dla przyjemności. A Ikkemotubbe powiedział, że pieniądze by mu
nie po- mogły, a co do przyjemności, to — z tą przeklętą dziewczyną na sercu
i w dzień, i w nocy — jego język już w ogóle zapomniał, jaki smak ma
przyjemność. Ale handlarz whisky zawsze przyjeżdżał, więc Ikkemotubbe
przynaj
mniej przez dzień czy dwa dni nie musiał słuchać tych organków.
A potem David Hogganbeck też spojrzał na siostrę Hermana Kosza, którą
też już przedtem widywał raz na rok, odkąd parowiec po raz pierwszy
przyszedł do Plantacji. Po jakimś czasie wszystko się kończy, więc i zima
zawsze się kończyła i zaczynaliśmy uważać, kiedy ten znak, co go David
Hogganbeck już dawno wyrżnął na przystani, pokaże nam, że woda
podchodzi wysoko, więc parowiec może wejść. A potem woda dosięgała tego
znaku i jeszcze dwa słońca nie mijały, jak parowiec już wrzeszczał na Plan-
tacji. Wtedy wszyscy Ludzie: mężczyźni i kobiety, i dzieci, i psy, i nawet
siostra Hermana Kosza, bo Ikkemotubbe przyprowadzał dla niej konia pod
wierzch — więc wszyscy Ludzie oprócz Pnia-w-Wąwozie, który zostawał sam
jeden, i to nawet nie w domu, chociaż jeszcze było zimno (do domu ciotka
Hermana Kosza go nie wpuszczała,- bo to mogło być niewygodnie tak co i raz
po nim przechodzić, kiedy leżał na podłodze), tylko na ganku zostawał
przykucnięty w kocu i grzał się starym garnuszkiem z żarzącym się ogniem,
co go trzymał przy sobie pod kocem — więc wszyscy ludzie oprócz Pnia-w-
Wąwozie szli do przystani, żeby popatrzyć na górne piętro parowca i na słup
dymu, i na nogi parowca, jak prędko idą w wodzie nawet wtedy, kiedy
parowiec nie wrzeszczy. A potem już słyszeliśmy skrzypki Davida
Hogganbecka i parowiec przychodził coraz bliżej przez ostatek rzeki, niczym
koń wyścigowy, z tym dymeńi, co się toczył czarno, i z tymi nogami, co
rozchlapywały wodę, tak jak koń rozchlapuje błoto, a kapitan Studenmare,
który miał ten parowiec na własność, żuł tytoń w jednym oknie, a David
Hogganbeck grał na skrzypkach w drugim oknie, a pomiędzy nimi była
głowa tego chłopca niewolnika, który sam kręcił kołem, chociaż był o połowę
mniejszy niż kapitan Studenmare i o trzy ćwierci mniejszy niż David Hog-
ganbeck. I przez cały dzień długi trwał potem handel, z tym, że David
Hogganbeck handlował niewiele. I przez całą noc długą trwały potem tańce,
a David Hogganbeck tańczył najwięcej. Bo przerastał swoją osobą każdych
dwóch młodych wziętych do kupy i chociaż nie można powiedzieć, żeby to
był mężczyzna zbudowany w sam raz do tańca czy do biegania, to widocznie
ta jego podwójna wielkość, w której się mieściło dwa razy tyle whisky co w
każdym innym, pomagała mu także tańczyć dwa razy dłużej, aż młodzi jeden
po drugim wszyscy odpadali i tylko on jeden dalej tańczył. A potem były
wyścigi konne i jedzenie, i David Hogganbeck, chociaż wcale nie miał koni i
konno nie jeździł, bo jasne, że nie biegłby szybko żaden koń z takim
ciężarem na grzbiecie, to jednak w jedzeniu co rok uczestniczył i nawet
stawał do zawodów „kto zje więcej” przeciwko dwóm młodym, których wy-
bierali Ludzie, przy czym zawsze on wygrywał te pieniądze. A potem woda
zaczynała wracać do znaku, co go David Hogganbeck już dawno wyrżnął na
przystani, i była już pora, żeby parowiec odszedł, póki jeszcze wody wy-
starczało w rzece na to, żeby mógł w niej chodzić.
Ale wtedy, w owym czasie, parowiec nie odszedł. Rzeka zaczęła się
zmniejszać, a przecież David Hogganbeck ciągle jeszcze grał na skrzypkach
na ganku Hermana Kosza, kiedy siostra Hermana Kosza dorzucała coś do
gotowania w srebrny kubełek od wina, a Ikkemotubbe w swojej kamizeli i
tym fraku, i pilśniowym cylindrze siedział oparty o słup, a Pień-w-Wąwozie
leżał na wznak na podłodze i obiema rękami trzymał przy ustach organki,
chociaż teraz nie było słychać, czy on dmucha w te organki, czy nie dmucha.
A potem cały znak się pokazał, co go David Hogganbeck już dawno Wyrżnął
na przystani, a on wciąż jeszcze grał na skrzypkach na ganku Hermana
Kosza, gdzie Ikkemotubbe już sobie przyniósł od siebie z domu fotel na
biegunach, żeby siedzieć wygodnie, dopóki David Hogganbeck nie będzie
musiał wreszcie odejść i poprowadzić parowca z powrotem do Natchez. I
przez całe to popołudnie Ludzie stali na przystani i patrzyli, jak niewolnicy
parowca wrzucają parowcowi w żołądek drzewo na parę, która każe
parowcowi chodzić; a potem była noc i David Hogganbeck pił dwa razy
więcej i tańczył dwa razy dłużej niż nawet Ikkemotubbe, nawet taki
Ikkemotubbe, który ko
niec końców już spojrzał raz na siostrę Hermana Kosza czy też przynajmniej
już spojrzał raz na kogoś innego, kto na nią patrzył; a starsi Ludzie dalej
stali na przystani i patrzyli, jak niewolnicy wrzucają parowcowi w żołądek
drzewo, ale już nie po to, żeby parowiec chodził, tylko po to, żeby głos
parowca wrzeszczał, kiedy kapitan Studen- mare wychylał się z górnego
piętra i trzymał koniec wrzeszczącego sznura przywiązanego do klamki. A na
drugi dzień kapitan Studenmare sam przyszedł na ganek Hermana Kosza i
złapał skrzypki Davida Hogganbecka za czubek.
— Wymawiam panu pracę — powiedział.
— To dobrze — powiedział David Hogganbeck.
Wtedy to właśnie kapitan Studenmare złapał skrzypki Davida
Hogganbecka za czubek.
— Musimy wracać do Natchez, bo dopiero tam będę mógł panu wypłacić
należność — powiedział.
— W szynku pan zostaw te pieniądze — powiedział David Hogganbeck. —
Przyprowadzę tam statek na wiosnę.
A potem zrobił się wieczór. A potem ciotka Hermana Kosza wyszła na
ganek i powiedziała, że jeżeli oni mają zamiar siedzieć tam aż do rana, to
przynajmniej niech David Hogganbeck nie gra na skrzypkach, bo inni
jednakże chcą spać tej nocy.
I poszła sobie, tylko jeszcze kazała siostrze Hermana Kosza wejść do
domu i położyć się spać. A potem Herman Kosz wyszedł na ganek i
powiedział:
— No, chłopcy. Bądźcie rozsądni.
A potem ciotka Hermana Kosza znów wyszła na ganek i powiedziała, że
jak wyjdzie jeszcze raz, to już ze śru- tówką po nieboszczyku wuju Hermana
Kosza. Więc Ikke- motubbe i David Hogganbeck zostawili Pnia-w-Wąwozie
na podłodze i zeszli z ganku.
— Dobranoc — powiedział David Hogganbeck.
— Przejdę się z tobą do domu — powiedział Ikkemo- tubbe.
Więc poszli przez Plantację do parowca. Parowiec był ciemny i nie miał ognia
w żołądku, bo kapitan Studenmare
jeszcze spał pod tylnym gankiem Issetibbehy. Wtedy Ikke- motubbe
powiedział:
— Dobranoc.
— Przejdę się z tobą do domu — powiedział David Hog- ganbeck.
Więc poszli z powrotem przez Plantację do domu Ikke- motubbe. Ale
David Hogganbeck nie miał czasu powiedzieć dobranoc, bo Ikkemotubbe
przed swoim domem zawrócił w stronę parowca. I to biegiem, bo David
Hogganbeck wcale nie wyglądał na człowieka, który może biegać szybko. Ale
że on przedtem nie wyglądał też i na człowieka, który może długo tańczyć,
więc kiedy Ikkemotubbe dobiegł do parowca i zawrócił w stronę swojego
domu, to David Hogganbeck był za nim z tyłu tylko troszeczkę. Tak troszecz-
kę, że kiedy tam obaj dobiegli i Ikkemotubbe stanął zdyszany, ale zdyszany
tylko troszeczkę, i przytrzymał drzwi przed Davidem Hogganbeckiem, David
Hogganbeck zaraz tam wszedł.
— Mój dom to nie jest za bardzo dom — powiedział Ikkemotubbe — ale
jest twoim domem.
Tak więc tej noćy obaj razem spali w domu Ikkemotubbe w jego łóżku. A
na drugi dzień po południu, chociaż Herman Kosz wciąż jeszcze nie chciał
zrobić nic więcej jak tylko życzyć powodzenia, Ikkemotubbe wysłał mojego
ojca i Sylwestrowego Johna ze swoją klaczą pod wierzch dla ciotki Hermana
Kosza, żeby ciotka Hermana Kosza przyjechała na tej klaczy na wyścigi
konne, które urządził z Hermanem Koszem. A jeździł konno szybciej niż
kiedykolwiek ktokolwiek na Plantacji. Wygrał o wiele długości i kiedy ciotka
Hermana na to wszystko patrzyła, oddał wszystkie wygrane pieniądze
Hermanowi Koszowi, a potem jeszcze tegoż wieczora kazał Puchaczowi-w-
Nocy uwiązać tego wyścigowego kuca do klamki kuchennych drzwi Hermana
Kosza. Ale tej nocy ciotka Hermana Kosza nawet ich nie ostrzegła. Już za
pierwszym razem wyszła na ganek ze strzelbą nieboszczyka wuja Hermana
Kosza i nawet chwilka nie minęła, jak Ikkemotubbe się spostrzegł, że ona i
jego też ma na myśli. Więc i on, i David Hogganbeck
zostawili Pnia-w-Wąwozie leżącego na wznak na ganku, a potem pierwszy
raz poszli od domu Ikkemotubbe do parowca i zatrzymali się trochę w domu
mojego ojca, tylko że go nie było i dopiero później mój ojciec i Puchacz-w-
-Nocy znaleźli Ikkemotubbe, żeby mu powiedzieć, że jeszcze tego
wyścigowego kuca nie odszukali, bo widocznie ciotka Hermana Kosza
musiała ten prezent ukryć gdzieś w puszczy bardzo daleko. Tej nocy
Ikkemotubbe i David Hogganbeck spali obaj razem w łóżku Davida Hoggan-
becka na parowcu.
Na drugi dzień rano przyjechał handlarz whisky i tego dnia po południu
Ikkemotubbe i inni młodzi zaprosili Pnia-w-Wąwozie do puszczy, i mój ojciec
z Sylwestrowym Johnem wrócili stamtąd po bryczuszkę handlarza whisky, a
potem, jak ta bryczka z puszczy przyjechała, mój ojciec z Sylwestrowym
Johnem powozili, a Pień-w-Wąwozie leżał twarzą w dół na małym domku z
tyłu bryczuszki, w którym jeżdżą beczułki z whisky, a nad Pniem-w-Wąwozie
stał też na tym domku Ikkemotubbe w używanym generalskim płaszczu, co
to go Issetibbeha dostał od generała Jacksona, i ręce miał skrzyżowane na
piersiach, i jedną stopę trzymał na plecach Pnia-w-Wąwozie; w taki sposób
przyjechali powoli pod ganek, gdzie David Hogganbeck grał na skrzypkach, a
siostra Hermana Kosza dorzucała coś do gotowania w srebrny kubełek od
wina. I kiedy tej nocy mój ojciec i Puchacz-w-Nocy znaleźli Ikkemotubbe,
żeby mu powiedzieć, że jeszcze nie wiedzą, gdzie ciotka Hermana Kosza
ukryła tego kuca, Ikkemotubbe był u siebie w domu z Davidem
Hogganbeckiem.
A na drugi dzień po południu Ikkemotubbe i inni młodzi zaprosili do
puszczy Davida Hogganbecka, ale tym razem to trwało długo, a kiedy
stamtąd wrócili, bryczuszką powoził David Hogganbeck, a nogi Ikkemotubbe
i tamtych innych młodych dyndały z otwartych drzwi tego domku whisky,
tak jakby to nie były nogi, ale suche pędy winorośli, a ten generalski płaszcz
Issetibbehy był przywiązany rękawami do karku jednego z mułów. I tej nocy
nikt nie polował na tego wyścigowego kuca, a kiedy Ikkemotubbe
się obudził, to na początku nawet nie wiedział, gdzie jest. Ale jeszcze zanim
zdążył odsunąć na bok innych młodych, żeby się jakoś wydostać z domku
whisky, usłyszał już skrzypki Davida Hogganbecka, bo tej nocy ani ciotka
Hermana Kosza, ani Herman Kosz, ani potem ostatecznie strzelba
nieboszczyka wuja Hermana Kosza, ani w ogóle nic nie mogło nakłonić
Davida Hogganbecka do tego, żeby zeszedł z ganku czy żeby choć przestał
grać na skrzypkach.
Więc na drugi dzień rano Ikkemotubbe i David Hogganbeck poszli do
puszczy i przysiedli w zacisznym miejscu, a naokoło stali na straży inni
młodzi oprócz Sylwestrowego Johna i Puchacza-w-Nocy, bo oni dalej
polowali na kuca.
— Więc moglibyśmy się o nią bić — powiedział David Hogganbeck.
— Moglibyśmy się o nią bić — powiedział Ikkemotub- be — ale biali biją
się inaczej niż Ludzie. My się bijemy nożami, żeby ranić szybko i dobrze. To
byłoby w porządku, gdybym ja miał przegrać. Bo chciałbym zostać zraniony
dobrze. Ale jeżeli mam wygrać, to nie chcę, żebyś ty został zraniony dobrze.
Jeżeli naprawdę mam wygrać, to chcę, żebyś tam potem był i to widział.
Chcę, żebyś w ogóle był w dniu wesela, już jeżeli nie tam, to przynajmniej
gdzieś, a nie leżał zawinięty w koc na gałęziach w puszczy i czekał, żeby zejść
do ziemi.
Mój ojciec mi opowiadał, jak Ikkemotubbe położył wtedy rękę na ramieniu
Davida Hogganbecka i uśmiechnął się do niego.
— Jeżeli to by mogło mi wystarczyć, to byśmy przecież nie siedzieli tu w
kucki i nie rozmawiali, co robić. Chyba rozumiesz.
— Chyba rozumiem — powiedział David Hogganbeck.
Mój ojciec mi opowiadał, jak Ikkemotubbe wziął potem rękę z ramfejoia
Davida Hogganbecka.
— I jużeśmy jpróbowali, co pomoże whisky — powiedział.
— Jużeśmy próbowali — powiedział David Hogganbeck.
Nawet g tego wyścigowego kuca i z generalskiego
płaszcza nic mi nie przyszło — powiedział Ikkemotubbe. — A oszczędzałem
ich, jakby to były dwie karty, co wygrywają.
— Ja bym nie powiedział, że z tego płaszcza tak zupełnie nic ci nie
przyszło — powiedział David Hoggan- beck. — Wyglądałeś w nim pięknie.
— Ejhiii! — powiedział Ikkemotubbe. — Muł też w nim pięknie wyglądał.
Mój ojciec mi opowiadał, jak potem Ikkemotubbe też się nie uśmiechał,
tylko siedział w kucki przy Davidzie Hogganbecku i gałązką wyrysowywał na
ziemi małe znaki.
— Więc pozostaje dla nas tylko jedno — powiedział. — Ale ty mnie w tym
pobijesz, jeszcze zanim zaczniemy.
Więc przez ten cały dzień już nic nie jedli. A wieczorem, kiedy zostawili
Pnia-w-Wąwozie leżącego na wznak na ganku Hermana Kosza, zamiast tylko
przejść się trochę i pobiegać trochę tam i z powrotem pomiędzy domem
Ikkemotubbe a parowcem, puścili się pędem, ledwie zeszli z ganku Hermana
Kosza. A spać położyli się w puszczy, żeby nic ich nie kusiło do jedzenia i
żeby rankiem odbyć stamtąd jeszcze jeden bieg na Plantację przed zawodami
„kto zje więcej”, bo to dobre na apetyt. A potem był ten ranek i przybiegli
pędem do miejsca, gdzie mój ojciec już czekał z innymi młodymi konno i
powiedział, że jeszcze nie wiadomo, w jakiej kryjówce na tym całym świecie
ciotka Hermana Kosza mogła ukryć tego kuca, i stamtąd wszyscy razem
pojechali uroczyście przez Plantację na tor wyścigowy, a na torze Ludzie już
się zebrali wokoło stołu i był ten fotel na biegunach Ikkemotubbe
przyniesiony z galerii Hermana Kosza, a za tym fotelem ława dla sędziów.
Najpierw była przerwa, żeby oni obaj trochę odsapnęli w tym czasie, kiedy
jeden dziesięcioletni chłopak obiegał raz naokoło cały tor wyścigowy. A
potem Ikke- motubbe i David Hogganbeck zasiedli naprzeciwko siebie przy
stole i Puchacz-w-Nocy dał hasło.
Najpierw każdy z nich zjadł taką ilość duszonych ptasich podrobów, jaką
drugi mógł obiema rękami wygarnąć
z garnka. Potem każdy dostał tyle jajek dzikich indyczek, ile miał lat.
Ikkemotubbe dostał dwadzieścia dwa, a David Hogganbeck dwadzieścia trzy,
chociaż Ikkemotubbe nie chciał, żeby były dla niego fory, i powiedział, że też
zje dwadzieścia trzy. Wtedy David Hogganbeck powiedział, że ma prawo do
jednego więcej niż Ikkemotubbe i wobec tego zje dwadzieścia cztery, aż
wreszcie Issetibbeha kazał im obu być cicho i jeść dalej, a Puchacz-w-Nocy
wymierzał skorupki zjedzonych jajek, czy są równe. A potem dostali ozór,
łapy i sadło niedźwiedzia, chociaż kiedy David Hogganbeck już to jadł,
Ikkemotubbe przez krótką chwilę stał i patrzył na swoją połowę. A kiedy
David Hogganbeck już kończył jeść, Ikkemotubbe zrobił sobie króciutką
przerwę i znów na to patrzył. Ale mu nie zaszkodziło; na twarzy miał słaby
uśmieszek, taki, jaki młodzi widywali u niego przy końcu jakiegoś ciężkiego
biegu, i z tym uśmieszkiem jadł dalej, nie dlatego, że jeszcze żył, ale dlatego,
że był właśnie Ikkemotubbe. Więc jadł dalej, a Puchacz-w-Nocy wymierzał
obgryzione kości, czy są równe, a kobiety położyły na stole pieczone prosię 'i
wtedy Ikkemotubbe i David Hogganbeck cofnęli się do ogona tego zwierzaka i
patrzyli na siebie ponad tym ogonem, aż Puchacz-w-Nocy, który już
przedtem dał hasło, żeby zacząć, dał hasło, żeby przestać.
— Dajcie mi wody — powiedział Ikkemotubbe.
Więc mój ojciec podał mu tykwę z wodą i on nawet wypił jeden łyk. Ale ta
woda zaraz wróciła, tak jakby tylko uderzyła o tył jego gardła i odbiła się z
powrotem, a on postawił tykwę i z głową pochyloną podniósł połę koszuli do
twarzy, i odwrócił się, i odszedł, i chyba nie widział, jak Ludzie przed nim się
rozstę- pują.
I tego dnia po południu już nawet nie poszli do tamtego zacisznego
miejsca w puszczy. Stali w domu Ikkemotubbe, kiedy mój ojciec i inni też
tam stali, tylko że cicho i z tyłu. Mój ojciec mi opowiadał, że Ikkemotubbe
teraz się nie uśmiechał.
— Wczoraj miałem rację — powiedział. — Jeżeli już ja
mam przegrać do ciebie, to powinniśmy byli bić się na noże. Rozumiesz... —
powiedział.
Mój ojciec mi opowiadał, że w tej chwili Ikkemotubbe właściwie znów się
uśmiechał tak jak pod koniec długiego, ciężkiego biegu, kiedy młodzi
wiedzieli, że on będzie biegł dalej nie dlatego, że jeszcze żyje, ale dlatego, że
jest właśnie Ikkemotubbe.
— ...rozumiesz, chociaż przegrałem, jeszcze nie mogę się z tym pogodzić.
— Zanim zaczęliśmy, ja cię już pobiłem — powiedział David Hogganbeck.
— Obaj wiedzieliśmy o tym.
— Tak — powiedział Ikkemotubbe — ale to był mój pomysł.
— Więc jaki masz pomysł teraz? — zapytał David Hogganbeck.
Mój ojciec mi opowiadał, że oni kochali w tej chwili Da- vida Hogganbecka
tak samo, jak kochali Ikkemotubbe; że kochali ich obu jednakowo, kiedy
Ikkemotubbe stał tam przed Davidem Hogganbeckiem i uśmiechał się, i
trzymał dłoń na piersi Da vida Hogganbecka; bo w tamtych czasach byli
prawdziwi mężczyźni.
— Więc jeszcze raz i potem już nigdy więcej — powiedział Ikkemotubbe.
— Jaskinia.
Więc obaj z Davidem Hogganbeckiem rozebrali-.się do naga, a mój ojciec i
tamci inni namaścili ich, całe ciała i włosy też, sadłem niedźwiedzim
zmieszanym z miętą, nie tylko dla szybkości tym razem, ale i dla trwałości,
bo ta jaskinia była stamtąd daleko, aż o sto trzydzieści mil drogi, hen! w
kraju starego Davida Colberta. Była to taka czarna jama we wzgórzu, gdzie
nawet dzikie zwierzęta tylko się zbliżały i zaraz zawracały i gdzie nie wszedł
żaden pies, nawet zmuszany biciem. Tam to właśnie chłopcy zewsząd,
spośród wszystkich Ludzi chodzili spać w swoją pierwszą Noc-z-Dala-od-
Ogniska, żeby pokazać, że mają już odwagę być mężczyznami, bo wiadomo
było u Ludzi już od dawna, że wystarcza sam szept czy choćby dmuchnięcie,
co trochę porusza powietrze, żeby od razu spadła część stropu, toteż wszyscy
wierzyli, że nawet jakiś nie
bardzo duży ruch czy głos albo nawet w ogóle nic zwali kiedyś zupełnie całą
górę do tej jaskini. Więc Ikkemotubbe wziął z dziupli dwa pistolety,
wyciągnął z nich ładunki i znów je naładował.
— Ten, kto pierwszy dojdzie do jaskini, sam może wejść tam i wystrzelić z
pistoletu — powiedział. — Jeżeli potem wyjdzie z jaskini, to wygrał.
— A jeżeli nie wyjdzie? — zapytał David Hogganbeck.
— To tyś wygrał — powiedział Ikkemotubbe.
— Albo ty — powieddział David Hogganbeck.
Mój ojciec mi opowiadał, że wtedy Ikkemotubbe znów się uśmiechnął do
Davida Hogganbecka.
— Albo ja — powiedział. — Chociaż chyba ci powiedziałem wczoraj, że
coś takiego to nie będzie dla mnie zwycięstwo.
A potem Ikkemotubbe włożył jeszcze po jednym ładunku prochu z
pakułami i z kulą do każdego z dwóch woreczków na leki — dla siebie i dla
Davida Hogganbecka, na wszelki wypadek, gdyby ten, kto tam wejdzie
pierwszy, nie przegrał dość szybko, a potem obaj, tylko w koszulach i w
butach, z pistoletami i tymi woreczkami zawieszonymi na szyjach, wyszli z
domu Ikkemotubbe i zaczęli biec.
To było wieczorem. A potem nastała noc i Ikkemotubbe ciągle biegł na
przedzie, bo David Hogganbeck nie znał drogi. Ale po jakimś czasie znów się
rozwidniło i już David Hogganbeck mógł także biec, bo kierował się słońcem i
różnymi rzeczami w okolicy, co mu je Ikkemotubbe, kiedy odpoczywali nad
strumieniem, opisywał na wszelki wypadek, gdyby on sobie życzył biec
prędzej. Więc czasami biegł na przedzie David Hogganbeck, a czasami
Ikkemo- tubbe, i jak tylko David Hogganbeck mijał Ikkemotubbe, kiedy
Ikkemotubbe siedział sobie i moczył nogi w wodzie jakiegoś źródła czy
strumyka, to Ikkemotubbe uśmiechał się do Davida Hogganbecka i machał
do niego ręką. A potem doganiał Davida Hogganbecka, a okolica była teraz
otwarta, więc biegł przy jego boku przez prerie i lekko trzymał mu rękę na
ramieniu, a właściwie to już prawie na plecach, i przez chwilę uśmiechał się
do niego, i zaraz
leciał naprzód. Ale potem już był zachód słońca, raz dwa znów się zrobiło
ciemno, więc Ikkemotubbe zwolnił, zatrzymał się i stał, aż usłyszał za sobą
Davida Hogganbecka i wiedział, że David Hogganbeck go słyszy; wtedy znów
pobiegł, ale tak, żeby David Hogganbeck mógł biec za odgłosem jego biegu.
Toteż kiedy David Hogganbeck upadł, Ikkemotubbe to usłyszał i od razu
zawrócił; znalazł w ciemnościach Davida Hogganbecka i położył go na
wznak, a potem znalazł w ciemnościach strumień, namoczył w nim koszulę i
wrócił, i wyżął wodę z koszuli w usta Davida Hogganbecka. A potem już się
rozwidniło i Ikke- motubbe też się obudził, i znalazł gniazdo z pięcioma nie
opierzonymi ptakami, więc zjadł dwa, a te trzy, co mu zostały, zaniósł
Davidowi Hogganbeckowi, a potem szedł dalej, aż doszedł do takiego
miejsca, że wiedział, że David Hogganbeck już na pewno nie może go
zobaczyć, to wtedy znów usiadł i siedział, dopóki David Hogganbeck nie
podniósł się na nogi.
Podał Davidowi Hogganbeckowi te znaki do kierowania się w okolicy
także i na ten dzień, a mówił je przez ramię do tyłu, kiedy już biegli, chociaż
David Hogganbeck właściwie nie potrzebował tego wiedzieć, bo już więcej ani
razu nie prześcignął Ikkemotubbe. Już więcej ani razu nie zbliżył się do
niego bardziej niż na piętnaście czy dwadzieścia kroków, chociaż raz o mały
włos go nie dogonił. Bo tym razem upadł Ikkemotubbe. A okolica była znów
otwarta, więc Ikkemotubbe mógł tam przez długi czas leżeć i patrzeć, jak
David Hogganbeck się do niego zbliża. A potem znów był zachód słońca, a
potem znów się zrobiło ciemno, a on tam jeszcze leżał i nasłuchiwał, jak
David Hogganbeck się do niego zbliża, aż pora już była wstać, więc wstał i
poszli dalej powoli w ciemnościach — Ikkemotubbe na przedzie, a David
Hogganbeck w tyle, co najmniej o sto kroków za nim — i tak szli, aż Ikkemo-
tubbe usłyszał, że David Hogganbeck upada, więc położył się także. A potem
znów był dzień i Ikkemotubbe patrzył, jak David Hogganbeck podnosi się na
nogi i powoli idzie do niego; wtedy spróbował też się podnieść, ale się
nie podniósł i wyglądało na to, że David Hogganbeck się z nim zrówna. Ale
wreszcie wstał, kiedy David Hogganbeck był o cztery czy pięć kroków od
niego, i szli dalej, dopóki David Hogganbeck nie upadł. A Ikkemotubbe my-
ślał, że tylko patrzy, jak David Hogganbeck pada, dopóki się nie przekonał,
że to nie tylko David Hogganbeck upadł, ale i on też, chociaż on stanął na
czworakach i poczołgał się jeszcze dziesięć czy piętnaście kroków, zanim też
się położył na dobre. A przed nim już było to wzgórze z tą jaskinią... było tam
w zachodzącym słońcu, a potem w nocnych ciemnościach, i jeszcze było, jak
słońce wzeszło.
Więc Ikkemotubbe wbiegł do jaskini pierwszy i w pistolecie już odwiódł
kurek. Opowiadał, że zatrzymał się na sekundę w wejściu, może po to, żeby
jeszcze raz popatrzeć na słońce, a może tylko po to, żeby zobaczyć, gdzie
zatrzymał się David Hogganbeck. Ale David Hogganbeck biegł także i był w
tyle może o piętnaście czy dwadzieścia kroków, a co do słońca, to przez tę
przeklętą siostrę Hermana Kosza już od wielu, wielu księżyców słońce nie
miało dla Ikkemotubbe ani światła, ani ciepła. Więc wbiegł do jaskini i
odwrócił się, i zobaczył, że David Hogganbeck też wbiega do jaskini, i
krzyknął do niego:
— Wracaj, durniu!
Ale David Hogganbeck jeszcze dalej wbiegł w jaskinię, chociaż
Ikkemotubbe wycelował pistolet w strop i wystrzelił. I zrobił się tam hałas i
łomot, i czarno, i pył, i Ikkemotubbe opowiadał, że sobie wtedy pomyślał:
„Ejhiii! To już!” Ale to nie było już i zanim się zrobiło czarno, zobaczył, że
David Hogganbeck rzuca się naprzód na czworakach; a zresztą, właściwie to
nie było tak zupełnie czarno, bo widział blask słońca i powietrza, i dzień za
tunelem, co go zrobiły ręce i nogi Davida Hogganbecka, bo wciąż na
czworakach David Hogganbeck podtrzymywał zwalony strop na swoich
plecach.
— Prędko — powiedział David Hogganbeck. — Przejdź między moimi
nogami. Nie mogę...
— Nie, bracie — powiedział Ikkemotubbe. — Ty sam prędko, zanim cię
przygniecie. Wyczołgaj się stąd.
— Prędko — powiedział David Hogganbeck przez zęby. — Prędko, niech
cię diabli!
I Ikkemotubbe się wyczołgał, i przypominał sobie później pośladki i nogi
Davida Hogganbecka, takie różowe we wschodzącym słońcu, i tę płytę
skalną, co leżała Davidowi Hogganbeckowi na plecach i podtrzymywała
zwalony strop, też taką różową we wschodzącym słońcu. Ale sobie nie
przypominał, ani gdzie znalazł ten słup, ani jak go przyniósł sam do jaskini i
wepchnął go w tę jamę obok Davida Hogganbecka, ani jak się podsunął pod
ten słup własnymi plecami i podniósł go, podniósł, dopóki nie wiedział na
pewno, że na tym słupie opiera się przynajmniej w części ciężar zwalonego
stropu.
— No — powiedział. — Prędko!
— Nie — powiedział David Hogganbeck.
— Prędko, bracie — powiedział Ikkemotubbe. — Już nie masz na sobie
tego ciężaru.
— To się nie mogę usunąć — powiedział David Hogganbeck.
Ale Ikkemotubbe też nie mógł się usunąć, bo plecami i nogami musiał
podtrzymywać ten zwalony strop. Więc sięgnął jedną ręką, chwycił Davida
Hogganbecka za mięso i szarpnął do tyłu, aż David Hogganbeck wyleciał z
jamy i upadł twarzą na ziemię. I chociaż w jakiejś tam może części ciężar
zwalonego stropu opierał się na tym słupie już przedtem, ale teraz to na
słupie był cały ciężar i Ikkemotubbe opowiadał, że sobie wtedy pomyślał:
„Teraz to na pewno już, ejhiii!” Ale to nie jego grzbiet trzasnął, tylko ten słup,
a jego rzuciło też na twarz w poprzek Davida Hogganbecka, tak że leżeli tam
jak jakie dwa rzucone patyki, a z ust Davida Hogganbecka trysnęła struga
bardzo czerwonej krwi.
Ale na drugi dzień David Hogganbeck już przestał wymiotować krwią,
chociaż Ikkemotubbe przebiegł zaledwie czterdzieści mil z powrotem ku
Plantacji, kiedy spotkał mojego ojca z koniem dla Davida Hogganbecka.
Wtedy to mój ojciec powiedział:
— Mam dla ciebie nowinę!
— Więc znaleźliście kuca? — powiedział Ikkemotub- be. — To dobrze. No.
Zabierzmy tego głupiego, durnego białego, niech go diabli...
— Nie, zaczekaj, bracie — powiedział mój ojciec. — Mam dla ciebie
nowinę.
I wtedy też Ikkemotubbe powiedział:
— To dobrze.
Ale kapitan Studenmare, kiedy odjechał do Natchez wozem, co go
pożyczył od Issetibbehy, zabrał też i niewolników z parowca. Więc mój ojciec
i inni młodzi sami rozpalili w żołądku parowca ogień, żeby była para i żeby
parowiec chodził, a David Hogganbeck siedział na górnym piętrze i od czasu
do czasu ciągnął za wrzeszczący sznur, żeby się przekonać, czy ta para jest
już dość silna, a przy każdym wrzasku coraz więcej Ludzi przychodziło na
przystań, aż w końcu już wszyscy Ludzie z Plantacji, może tylko oprócz
starego Issetibbehy, stali na brzegu i patrzyli, jak młodzi ciskają drzewo
parowcowi w żołądek, bo przecież tego, że taką rzecz robią właśnie oni,
jeszcze się nigdy nie widziało, przynajmniej na naszej Plantacji. A potem
para nabrała siły i parowiec zaczął iść, więc Ludzie też zaczęli iść obok
parowca i patrzyli najpierw przez jakiś czas na tych młodych, a potem na
Ikkemotubbe i Davida Hogganbecka, kiedy parowiec wychodził już z
Plantacji — właśnie stamtąd, gdzie zaledwie siedem słońc temu Ikke-
motubbe i David Hogganbeck przez cały dzień i przez pół nocy, dopóki ciotka
Hermana Kosza nie wychodziła ze strzelbą nieboszczyka wuja Hermana
Kosza, przesiadywali na ganku domu Hermana Kosza, a Pień-w-Wąwozie z
organkami w dłoniach stulonych przy ustach leżał na podłodze, a żona Pnia-
w-Wąwozie łuskała kukurydzę czy groch w srebrny kubełek od wina po
cioteczno-ciotecznej siostrze męża ciotecznej wnuczki starego Davida
Colberta. Otóż Ikkemotubbe odjechał zupełnie, i to tak, że go nie było przez
długi czas, zanim wrócił z imieniem Doom i ze swoim nowym białym
przyjacielem, którego też nikt nie chciał kochać, i z ośmioma nowymi
niewolnikami, z którymi też nie było co robić, bo i bez tego nierzadko
ktoś musiał się podnosić i gdzieś iść, żeby wynaleźć coś do roboty dla tych
niewolników, co ich już mieliśmy, i | pięknymi obszytymi złotem strojami, i z
małą złotą skrzyneczką takiej soli, że te pozostałe cztery szczeniaki też padły
martwe jeden po drugim, a potem padało martwe wszystko, co się znalazło
na drodze do tego, czego chciał Doom. Ale wtedy on jeszcze niezupełnie
odjechał. Jeszcze to był tylko Ikkemotubbe, jeden z młodych — jeszcze jeden
młody, który kochał i nie był kochany, i na własne uszy słyszał, że nie jest
kochany, i na własne oczy to widział, a jednak tak samo jak ci młodzi, którzy
byli przed nim, i ci młodzi, którzy mieli przyjść po nim, jakoś nie mógł i nie
mógł tego zrozumieć.
— Ale nie przez nią — powiedział Ikkemotubbe. — I nawet nie dlatego, że
to Pień-w-Wąwozie. Może to ja tak sam dla siebie: chciałby taki syn jak Pień-
w-Wąwozie, żeby mi łzy płynęły przez niego.
— Nie myśl o niej — powiedział David Hogganbeck.
— Nie myślę. Już przestałem. Widzisz? — zapytał Ikke- motubbe, a
słońce właśnie zachodziło i tak mu padało na twarz, jakby było deszczem, a
nie blaskiem, kiedy świeciło w to okno parowca.
— Był taki jeden nasz mędrzec i powiedział, że kaprys kobiety jest jak
motyl, co krąży z kwiatu na kwiat, a jak się wreszcie zatrzyma, to najpewniej
tam, gdzie stał koń.
— Był taki jeden nasz mędrzec, który się nazywał Salomon, i też często
mówił coś w tym rodzaju — powiedział David Hogganbeck. — Może jest tylko
jedna mądrość dla wszystkich ludzi bez względu na to, kto ją wypowiada.
— Ejhiii! Przynajmniej dla wszystkich ludzi takie samo złamanie serca —
powiedział Ikkemotubbe.
A potem pociągnął za wrzeszczący sznur, bo właśnie mijali dom, w
którym mieszkał Pień-w-Wąwozie ze swoją żoną, i teraz parowiec wrzeszczał
okropnie, tak jak wtedy, w tę pierwszą noc, kiedy kapitan Studenmare
jeszcze myślał, że David Hogganbeck przyjdzie i pokaże parowcowi drogę z
powrotem do Natchez; aż wreszcie David Hogganbeck kazał Ikkemotubbe już
nie ciągnąć tego sznura. Bo
przecież para im była potrzebna, bo parowiec nie zawsze chodził. Chwilami
się czołgał, i za każdym razem, kiedy nogi mu się wynurzały na wierzch,
widać było na nich błoto, a raz nawet nie chciał się czołgać i wtedy David
Hogganbeck sam pociągnął za wrzeszczący sznur tak, jak jeździec
przemawia do opornego konia, żeby mu tylko przypomnieć swoim głosem,
kto na nim siedzi. A potem parowiec znów się czołgał, a potem znów zaczął
iść i szedł wciąż dalej, aż Ludzie nie mogli mu dotrzymać kroku, i jeszcze raz
wrzasnął za ostatnim zakrętem, a potem już się nie widziało czarnych
postaci tych młodych, co skakali, żeby ciskać parowcowi drzewo w czerwony
żołądek, ani nawet już się nie słyszało tego wrzasku nie tylko na Plantacji,
ale i w całej ciemności nocy. Tak to było w tych I dawnych czasach.
Przełożyła Zofia Kierszys
Masz ci los!

Prezydent, już zupełnie ubrany, tyle że bez butów na nogach, stał


nieruchomo przy drzwiach garderoby. Był ranek, godzina pół do siódmej, i
padał śnieg. Przedtem prezydent patrzył na ten śnieg, przez godzinę stojąc
przy oknie. A teraz stał w pończochach tuż przy drzwiach prowadzących na
korytarz; stał znieruchomiały — szczu- pły, wysoki, pochylony trochę, jakby
nasłuchiwał, z wyrazem troski i skupienia na twarzy ponurej już prawie od
trzech tygodni, to znaczy, odkąd nawet poczucie humoru go zawodziło, nie
mogąc rozjaśnić nie tylko jego sytuacji, ale nawet poglądu na tę sytuację. W
zwieszonej ręce trzymał zwierciadełko wytwornej francuskiej roboty, właśnie
takie, jakie z całą pewnością o tej godzinie lutowego ranka powinno leżeć na
damskiej gotowalni.
Ujął wreszcie klamkę i powolutku, nieznacznie drzwi odemknął. Cal po
calu drzwi bezszelestnie uchylały się pod jego dłonią; wciąż powolutku, jak
najciszej wyjrzał przez szparę i zobaczył na wspaniałym puszystym dywanie
korytarza kość. Była to kość ugotowana, żebro; jeszcze przywierały do niej
niewielkie ochłapy mięsa, na których niemo zastygły zachodzące na siebie
półksiężycowe ślady ludzkich zębów. Teraz spoza uchylonych drzwi usłyszał
także głosy. Wciąż jeszcze bezszelestnie, wciąż powolutku, ostrożnie podniósł
lusterko i przysunął je do szpary. Mignęło mu własne odbicie, więc na chwilę
zatrzymał lusterko wpół drogi i przyjrzał się sobie z jakąś
zimną niewiarą — ten znawca ludzi, prawie że nieomylny, fachowiec w
przewidywaniu ludzkich poczynań i kierowaniu nimi, bystry, odważny
bojownik, na którego obliczu malowała się teraz absolutna bezradność
dziecka. A potem przechylił lusterko, nastawiając je tak, żeby w nim
zobaczyć korytarz. Z obu stron dywanu, przykucnięci jeden naprzeciwko
drugiego, jak nad rozdzielającym ich strumieniem, siedzieli dwaj mężczyźni.
Nie znał tych twarzy, pomimo że znał twarz, bo od trzech tygodni oglądał ją
w nocy, w dzień, na jawie i we śnie. Była to krótka, szeroka twarz, ciemna,
trochę płaska, trochę mongolska: tajemnicza, nieprzenikniona, pełna
godności i powagi. Oglądał ją tyle już razy w tylu wydaniach, że zupełnie
poniechał prób liczenia tych wydań bodaj z grubsza. Nawet teraz, chociaż
widział przed sobą przykucniętych dwóch ludzi, chociaż słyszał dwa
spokojne głosy, przez chwilę jakiejś idiotycznej dezorientacji, wywołanej na-
pięciem nerwów i znużeniem wskutek bezsenności, zdawało mu się, że widzi
w lusterku tylko jednego człowieka przykucniętego na korytarzu.
Obaj byli w pilśniowych cylindrach, w nowych frakach i pomijając pewne
drobne szczegóły kołnierzyków i kamizelek prezentowali się od góry aż do
pasa wręcz nienagannie, chociaż może trochę niestosownie jak na tę wcze-
sną poranną porę. Strój ich jednak od pasa w dół nie tylko mógł
spowodować wstrząs u łatwowiernych, którzy by się dali na tę nienaganność
nabrać, ale i obrażał wszelkie poczucie tego, co wypada i co jest przyzwoite.
Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że przybyli nietknięci wprost z
Pickwickowskiej Anglii, gdyby nie ich obcisłe, niczym nie osłonięte jasne
kalesony, sięgające nie do wysokich butów czy. w ogóle jakichkolwiek butów,
tylko do stóp po prostu bosych.
Przy każdym z nich iia podłodze leżały starannie zwinięte ciemne
pantalony, a z kolei przy pantalonach, nieruchomo, czubek przy czubku,
obcas przy obcasie, stały na korytarzu naprzeciwko siebie dwie pary nowych
butów z cholewami, zupełnie tak jakby tkwiły w nich nogi
dwóch niewidzialnych strażników. Przy jednym z przykucniętych mężczyzn
stał ponadto koszyk upleciony z prętów białej dębiny; z koszyka nagle jak
wąż wynurzył łe- pek i szyję bojowy kogut, z oburzeniem łypiąc okrągłym
żółtym okiem w nikły błysk lusterka. Stamtąd właśnie, gdzie siedzieli ci
dwaj, słychać było rozmowę przyjemną, godną, przyciszoną.
— Jakoś ten twój kogut dotąd się tu nie przydał.
— To prawda. Ale może jeszcze się przyda, kto wie? Zresztą, czy ja
mogłem go zostawić w domu z tymi przeklętymi leniwymi Indianami? Po
powrocie ani jednego pióra bym z niego nie znalazł. Sam wiesz o tym. Ale to
uprzykrzenie tak ciągle i wszędzie tę klatkę taszczyć ze sobą.
— Cały ten interes to uprzykrzenie, gdyby mnie się kto pytał.
— Prawdę mówisz. Tak wysiadywać tutaj pod tymi drzwiami przez całą
noc i ani strzelby, ani niczego. Gdyby jacyś źli ludzie chcieli się tu dostać w
nocy, co byśmy im mogli zrobić? Gdyby ktoś chciał się tu dostać? Ja nie
wiem.
— Nikt nie wie. To jest dla honoru.
— Dla czyjego honoru? Dla twojego? Dla mojego? Dla honoru Franka
Weddela?
— Dla białych honoru. Ty nie rozumiesz białych. Z nimi trzeba ostrożnie,
bo nigdy się nie wie, co oni zrobią za chwilę. Więc jeżeli tu jest taki przepis,
że goście na taki ziąb mają siedzieć jak noc długa pod drzwiami tego białego,
to nic, tylko musimy to robić. Zresztą nie wolisz być tutaj niż tam na śniegu
w tych przeklętych namiotach?
— Słusznie mówisz. Co za pogoda! Co za kraj! Ja bym nie chciał wziąć
tego miasta, gdyby mi je dawali.
— Pewnie, że ty byś nie chciał. Ale tacy już oni są, ci biali; każdy ma
swoje upodobanie. Więc póki tu będziemy, musimy się starać tak wszystko
robić, jak im się zdaje, że to po indiańsku. Bo nigdy się nie wie, zanim nie
jest za
późno, że coś ich obraziło albo przestraszyło. Tak jak to gadanie po białemu
przez cały czas.
Prezydent cofnął lusterko i bezszelestnie zamknął drzwi. Odszedł po
cichu i znów nieruchomo stanął na środku pokoju, zgarbiony w zadumie,
bezradny, a jednak nie do pokonania: nie do pokonania, bo nie po raz
pierwszy zdawał sobie sprawę z przewagi nieprzyjaciela; bezradny, bo tym
razem zamiast mieć nieprzyjaciela w otwartym polu, był oblężony na wyżynie
swego samotnego urzędu przez tych, dla których z nominacji prawnej, jeżeli
nie boskiej, powinien być ojcem. Wydawało się, że w tej żelaznej ciszy
zimowego świtu jest jasnowidzem i przenika wzrokiem ściany, jest
wszechobecny i utożsamia się ze wszystkim, co czuwa w tym wspaniałym
domu. Jak gdyby mógł w zadumie i zgrozie być Niewidzialny, należeć
jednocześnie do każdej grupy swoich gości z Południa: do tych przy-
kucniętych pod drzwiami i do wszystkich innych, przypominających owe
liczne kamienne posągi ustawione pod samą okrągłą kopułą namacalnej i
widocznej apoteozy dumnego młodocianego narodu — do tych wszystkich
posągowych gości w nowych pilśniowych cylindrach, we frakach i w
wełnianych kalesonach. Dostojni i pogodni, ze zdumieniem na ciemnych
twarzach, ze starannie zwiniętymi pantalonami pod pachą i z dziewiczymi
butami w drugiej ręce, ze złotymi galonami, ze szpadami, ze wstęgami
orderowymi i gwiazdami europejskich dyplomatów, wszyscy oni znajdowali
się gdzieś poza czasem.
Prezydent powiedział spokojnie:
— Do diabła. Do diabła. Do diabła.
Poruszył się i biorąc po drodze buty, które stały przy krześle, przeszedł
przez pokój do przeciwległych drzwi. Znów stanął; od trzech tygodni zwykł
fatalistycznie spodziewać się rzeczy najgorszych. Więc i te drzwi także
otworzył cicho i ostrożnie, chociaż była za nimi tylko jego żona spokojnie
teraz śpiąca w łóżku. Z kolei przeszedł z butami w ręku i przez ten pokój,
zatrzymując się po drodze, żeby położyć to zwierciadełko na gotowalni po-
śród innych przyborów toaletowych z kompletu, którym
nowa Republika Francuska obdarzyła jednego z poprzednich prezydentów,
po czym na palcach przesunął się do przedpokoju, gdzie jakiś mężczyzna w
długiej pelerynie i też tylko w pończochach powstał na jego widok. Popatrzyli
na siebie rzeczowo.
— Droga wolna? — zapytał prezydent zniżonym głosem.
— Tak jest, panie generale.
— Dobrze. Czy...
Tamten już trzymał pelerynę dla niego, też długą, gładką, bez żadnych
naszywek.
— Dobrze, dobrze — powiedział prezydent. Narzucił pelerynę na ramiona,
zanim tamten zdążył się poruszyć. — A teraz...
Tym razem tamten go uprzedził; prezydent nasunął podany sobie cylinder
głęboko na twarz. Z butami w rękach wyszli cichutko z pokoju.
Na kuchennych schodach było zimno; stopy w pończochach kuliły się
przy stąpaniu, z oddechów rozsnuwały się obłoczki pary. Po cichu zeszli na
dół, usiedli na najniższym stopniu schodów i włożyli buty.
Na dworze wciąż jeszcze padał śnieg; płatki śniegu, niewidoczne na tle
śnieżnego nieba i śnieżnej ziemi, ukazały się nagle na tle ciemnego wylotu
stajen, jak gdyby dopiero tutaj, raptownie, bezszelestnie zaczęły się ich nie-
mrawe pląsy. Wszystkie krzaki i drzewka wyglądały jak białe balony, lekkie,
wzdęte, nieruchome na linach z kiru wkopanych w białą ziemię. Pośród nich
w dosyć równych odstępach stało rzędem ze dwanaście białych kopczyków,
nieco jeszcze podobnych kształtem do namiotów, i nad każdym w pełne
powolnych płatków powietrze unosił się mały słup dymu, tak jakby to sam
śnieg ulegał teraz spokojnemu procesowi spalania. Prezydent posępnie
spojrzał na te kopczyki.
— Jazda dalej — powiedział.
Tamten, z głową pochyloną, z kołnierzem peleryny nasuniętym na twarz,
podrałował dalej i dał nurka do stajni. Przeklęty niechaj będzie ów dzień, w
którym mogły okre
ślenia jak „drałować” i „dawać nurka” odnosić się do Wielkiego Żołnierza,
będącego przywódcą partii i narodu, a jednak prezydent z takim pośpiechem
dotrzymywał kroku swemu towarzyszowi, że oba ich oddechy tworzyły jeden
obłok pary. I przeklęty niechaj będzie ów dzień, w którym do tegoż samego
dostojnika odnosiło się określenie „ucieczka”, a jednak obaj prawie nie
zdążyli zniknąć w stajni, gdy znów się z niej wynurzyli, teraz już na koniach,
cwałując obok ukrytych w śniegu namiotów, na przełaj przez trawnik do
wrót otwartych na tę Aleję dopiero w zalążku — Aleję, która miała stać się
wielką sceną, gdzie we. wspaniałym, jurnym majestacie co cztery lata
przeciągać miał wielki pochód wybrańca młodego narodu ku zdumieniu,
zawiści i ku podziwowi starego świata, tak już znużonego. W owej chwili
jednak te wrota były zajęte przez nie tyle wspaniałych, co bezpośrednich
zwiastunów przyszłości.
— Niech pan generał uważa — powiedział tamten ściągając wodze.
Prezydent nasunął kołnierz peleryny na twarz; zjechali na bok i
przepuścili tę grupę: ciemnych na tle śniegu, krępych, przysadzistych,
ciemnoskórych ludzi w pilśniowych cylindrach, w uroczystych surdutach, w
wełnianych kalesonach oblekających ich muskularne nogi od ud aż do
kostek. Ci ludzie prowadzili między sobą trzy konie, na których leżały
przypasane rzemieniami cielska trzech ubitych jeleni. Przeszli przez wrota,
przeszli obok dwóch jeźdźców, w ogóle ich nie dostrzegając.
— Do diabła. Do diabła. Do diabła — powiedział prezydent, a potem
zawołał: — Udały się łowy?!
■Jeden z grupy spojrzał na niego krótko. W przejściu, grzecznie, mile,
obojętnie odrzekł:
— Tak sobie.
Konie ruszyły znów.
— Nie zauważyłem, żeby mieli strzelby — powiedział towarzysz
prezydenta.
— Właśnie — przytaknął posępnie prezydent. — Swoją drogą muszę w to
wejrzeć. Wydałem przecież ścisłe rożka-
zy... — Zirytował się: — Do diabła! Do diabła! Do diabła! Czy oni zabierają ze
sobą swoje pantalony także i na polowanie? Nie wiesz pan?
Minister siedział przy śniadaniu, ale nic nie jadł. W szlafroku, nie
ogolony, siedział nad nie tkniętymi potrawami; i on też miał twarz
udręczoną, odczytując w tej chwili jakiś dokument, który leżał przed nim na
pustym talerzu. Przy kominku czekało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, ka-
walerzysta w ośnieżonej pelerynie, siedział na drewnianej ławie, a drugi,
najwidoczniej sekretarz ministra, stał obok. Kiedy wraz ze swoim
towarzyszem wszedł prezydent, ka- walerzysta powstał.
— Siadaj pan! Siadaj! — powiedział prezydent.
Podszedł do stołu i zrzucił pelerynę, którą zabrał już wychodzący mu
naprzeciw sekretarz.
— Poczęstujże pan nas jakimś śniadaniem — powiedział prezydent. —
Nie mamy odwagi wracać do domu.
Usiadł. Minister usługiwał mu osobiście.
— O co znów chodzi? — zapytał prezydent.
— Pan prezydent jeszcze pyta? — zapytał minister.
Podniósł z talerza dokument i spojrzał ponuro.
— Tym razem z Pensylwanii — trzepnął dokument. — Maryland, Nowy
Jork, a teraz Pensylwania; najwidoczniej jedyną rzeczą, jaka ich może
zatrzymać, to temperatura wody w rzece Potomac — mówił nerwowo,
ochrypłym głosem. — Skargi, skargi, skargi; teraz znów jakiś farmer spod
Gettysburga. Jego niewolnik Murzyn po zapadnięciu mroku doił krowę przy
latarni w oborze, kiedy oni... temu Murzynowi bez wątpienia zdawało się, że
jest ich dwustu, skoro ten farmer uznał, że ich było dziesięciu czy dwu-
nastu... wyskoczyli nagle z ciemności w cylindrach, z nożami, nadzy od pasa
w dół. Wynikłe stąd straty: po pierwsze, jedna obora z jedną krową i z
sianem na poddaszu spalona, bo wskutek kopnięcia latarni wybuchł pożar;
po drugie, jeden zdolny do pracy niewolnik, którego po raz ostatni widziano,
kiedy leciał stamtąd jak strzała w kierunku puszczy, obecnie bez wątpienia
zmarły ze strachu
albo pożarty przez dzikie zwierzęta. Debit rządu Stanów Zjednoczonych: za
oborę i siano — sto dolarów, za krowę — piętnaście dolarów, za niewolnika
Murzyna — dwieście dolarów. Ten farmer żąda ich w złocie.
— Aż tak? — zapytał prezydent między jednym szybkim kęsem a drugim.
— Temu Murzynowi i tej krowie pewnie się zdawało, że to upiory heskich
żołnierzy.
— Ciekaw jestem, czy tamtym się zdawało, że ta krowa to jeleń —
odezwał się kawalerzysta.
— Właśnie — powiedział prezydent. — Chciałbym jeszcze coś...
— Kto by ich tam nie wziął za jakieś strachy ziemskie czy piekielne? —
zapytał minister. — Całe wybrzeże Atlantyku na północ od rzeki Potomac roi
się od tych stworów w pilśniowych cylindrach, we frakach i w wełnianych
gaciach. Szerzą popłoch wśród kobiet i dzieci, podpalają obory, wystraszają
niewolników, zabijają jelenie...
— Właśnie — powiedział prezydent. — Ja sam chcę coś powiedzieć na
ten temat. Kiedy wyjeżdżałem z domu, spotkałem powracającą całą ich
gromadę. Mieli sześć jeleni. Zdawało mi się, że wydałem im stanowczy zakaz
posiadania strzelb.
Znów odezwał się kawalerzysta:
— Oni nie używają strzelb.
— Co? — zapytał prezydent. —• Przecież sam widziałem...
— Nie, panie generale. Oni się posługują nożami. Kiedy wytropią jelenia,
wskakują na niego i podrzynają mu gardziel.
— Co? — zapytał prezydent.
— Tak jest, panie generale. Widziałem takiego jelenia. Żadnych śladów
poza tym, że gardziel jednym chlaśnięciem przecięta aż do kręgosłupa.
Znów prezydent powiedziały
— Do diabła. Do diabła. Do diabła.
A potem urwał, ustępując Wielkiemu Żołnierzowi, i Wielki Żołnierz przez
chwilę nieprzerwanie klął. Tamci słuchali z powagą, z twarzami przezornie
od niego odwróconymi, ' wszyscy z wyjątkiem ministra, który wziął ze stołu
drugi dokument.
— Gdybyś pan bodaj mógł ich nakłonić, żeby chodzili w pantalonach —
powiedział prezydent. — Przynajmniej po Białym Domu.
Minister podskoczył, przy czym włosy nastroszyły mu się nad czołem niby
grzebień jakiejś szarej jak żelazo, oburzonej papugi kakadu.
— Ja, panie prezydencie? Ja mam ich nakłonić?
— Dlaczegóż by nie? Czyż oni nie podlegają pańskiemu resortowi? Ja
jestem tylko prezydentem. Niech to diabli! Doszło do tego, że moja żona boi
się wychodzić z sypialni, nie mówiąc już o tym, że żadne panie nie mogą jej
składać wizyt. Jakże mam wytłumaczyć francuskiemu ambasadorowi, na
przykład, dlaczego jego żona nie może odwiedzać mojej żony, kiedy na
korytarzach i przy samym wejściu do domu całe mrowie na pół nagich
Indian Chickasaw albo śpi na podłodze, albo ogryza surowe żeberka! I ja
sam muszę się ukrywać z dala od własnego stołu i żebrać o śniadanie, a
oficjalny przedstawiciel rządu nie ma nic lepszego do roboty, jak...
— ...jak wciąż, co rano, tłumaczyć skarbowi państwa — zapiał z
wściekłością minister — dlaczego jakiś holenderski farmer ze stanu
Pensylwania czy Nowy Jork musi dostać trzysta dolarów w złocie jako
odszkodowanie za zniszczone gospodarstwo i żywy inwentarz. I wciąż, co
rano, tłumaczyć Departamentowi Stanu, że stolicy nie oblegają demony
prosto z piekła. I wciąż, co rano, tłumaczyć Departamentowi Wojny, dlaczego
te dwanaście nowiutkich namiotów polowych trzeba koniecznie wietrzyć
przez dziury wycięte rzeżnickimi nożami...
— I ja też to zauważyłem — powiedział prezydent łagodnie. —
Zapomniałem o tym.
— Ha! Wasza ekscelencja zauważył — zapiał minister. — Wasza
ekscelencja zobaczył to, a potem zapomniał. A ja tego nie widziałem, ale
zapomnieć mi o tym nie wolno. A teraz wasza ekscelencja się dziwi, dlaczego
ja ich nie nakłaniam do noszenia pantalonów!
— Wydaje się jednak, że oni by je nosili — powiedział
prezydent zirytowany. — Inne części garderoby chyba dosyć im się podobają.
No, ale są gusta i guściki.
Jadł dalej. Minister spojrzał na niego, jakby chciał coś powiedzieć. Nie
powiedział nic. Na jego twarzy, gdy tak patrzył na roztargnionego
prezydenta, pojawił się jakiś dziwny, zagadkowy wyraz. Gniewny szary czub
na głowie opadał powoli, jak gdyby z włosów ulatywało powietrze; teraz już i
trzej pozostali mężczyźni patrzyli na prezydenta ukradkiem, dziwnie,
zagadkowo.
— Właśnie — powiedział minister. — Są gusta i guściki. Chociaż wydaje
się, że jeżeli ktoś dostaje w darze strój, zaszczytny znak szacunku, już nie
mówiąc o przyzwoitości... I to dostaje ten strój od wodza, no, powiedzmy,
plemienia...
— To właśnie sobie pomyślałem — rzekł prezydent jeszcze w dobrej
wierze. A potem przestał żuć i podnosząc oczy zapytał ostro: — Co?
Trzy pomniejsze figury odwróciły szybko oczy i tylko minister w dalszym
ciągu z owym uprzejmym, zagadkowym wyrazem twarzy patrzył na
prezydenta.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, do diabła? — zapytał prezydent.
Równie dobrze jak tamci trzej wiedział jednak, co minister chciał przez to
powiedzieć. W dzień czy dwa po niespodziewanym przybyciu swego gościa,
nieco ochłonąwszy z silnego, wywołanego tym przybyciem wrażenia, prezy-
dent zarządził przydział nowych ubrań dla tych Indian. W ramach własnego
prezydenckiego budżetu zarekwirował usługi kupców i kapeluszników, tak
jakby w wypadku wojny zarekwirował usługi rusznikarzy i odlewników kul
(nawiasem mówiąc, dzięki temu zdołał się dowiedzieć, ilu tych Indian jest,
przynajmniej mężczyzn), i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przyodział
dostojnie pstrokaty orszak gościa co najmniej na pozór przyzwoicie. A potem
po dwóch dniach, o świtaniu, ten gość — na pół Chickasaw, na pół Francuz,
krępy grubas z twarzą gaskońskiego rozbójnika i | afektacją zepsutego
eunucha, przystrojony w brudne koronki pieniące mu się pod gardłem i na
przegubach rąk — ten uprzejmy gość, którego obraz wówczas już od
trzech tygodni nieuniknienie dręczył prezydenta we wszystkich godzinach
bezsenności i we wszystkich snach, złożył mu wizytę oficjalną o piątej rano,
kiedy zarówno prezydent, jak i jego żona jeszcze leżeli w łóżku. Wkroczył do
sypialni z dwoma mężczyznami ze swojej świty, którzy nieśli jakąś pakę,
oraz, jak się wydało prezydentowi, co najmniej z setką innych mężczyzn,
kobiet i dzieci, spokojnie tłoczących się najwidoczniej po to, by zobaczyć, jak
prezydent będzie się stroił. Bo tym darem gościa był kostium — nawet w
owej chwili wstrząsającej- zgrozy osłupiały prezydent znalazł czas na
zastanowienie się z wściekłością, gdzie u Boga Ojca Weddel (czy Vidal) zdołał
to w stolicy wynaleźć: tę całą masę, te sieci złotego galonu, te naszywki, te
epolety, tę szarfę na pierś i szpadę, luźno przyczepione na jaskrawozielonym
sukiennym ubraniu złożonym w darze jako rewanż. To właśnie miał na myśli
minister, kiedy prezydent ponuro na niego spojrzał, a za plecami ich stali
tamci trzej nieruchomo, poważnie wpatrując się w ogień.
— Żartuj pan sobie — powiedział prezydent — ale prędko. Czy już się
pan naśmiałeś do woli?
— Ja się śmieję? — zapytał minister. — Z czego?
— Dobrze — powiedział prezydent. Odsunął od siebie talerze. — Więc
możemy przystąpić do sprawy. Są jakieś dokumenty, do których będzie pan
musiał zaglądać?
Podszedł sekretarz ministra.
— Mam wydostać tamte papiery, panie ministrze? — zapytał.
— Papiery? — zapytał minister; teraz znowu czub na jego głowie zaczął
się podnosić. — Na co, do diabła, potrzebne mi papiery? Czyż ja myślę o
czymkolwiek innym w dzień i w nocy od pełnych trzech tygodni?
— Dobrze, dobrze — powiedział prezydent. — Ale mógłbyś mi pan jednak
zreferować to pokrótce jeszcze raz, na wypadek gdybym czegoś zapomniał.
— Wasza ekscelencja jest doprawdy szczęśliwym człowiekiem, jeżeli może
zapomnieć — powiedział minister.
Z kieszeni szlafroka wyciągnął okulary w stalowej opra-
/
wie. Ale włożył je tylko po to, żeby spod czuba oburzonej kakadu, znów
ponuro spojrzeć na prezydenta.
— Ten człowiek, Weddel, Vidal czy jak mu tam... on i jego rodzina czy
klan, czy już sam nie wiem co, roszczą sobie pretensję do całej części stanu
Missisipi leżącej na zachodnim brzegu rzeki o wyżej wzmiankowanej nazwie.
Och, akt nadania im tej własności jest w porządku; już ten jego francuski
ojciec z Nowego Orleanu dobrze tego dopilnował. No, ale tak się zdarzyło, że
naprzeciw jego domu czy plantacji jest jedyny bród na przestrzeni około trzy-
stu mil.
— To wszystko wiem — zniecierpliwił się prezydent. — Naturalnie żałuję
bardzo, że w ogóle był jakiś sposób przeprawiania się przez Missisipi. Ale
skądinąd nie rozumiem...
— Oni też nie rozumieli — zauważył minister — dopóki nie pojawił się
tam biały.
— Aha — powiedział prezydent — ten, którego za- mordo...
Minister podniósł rękę.
— Chwileczkę. On tam był u nich przez miesiąc i niby to polował całymi
dniami, ale w istocie po prostu zwiedzał okolice, żeby się upewnić, czy nie
ma tam nigdzie żadnego innego brodu. Ze swoich wypraw nie przynosił
żadnej zwierzyny. Przypuszczam, że oni bardzo się z niego śmieli na swój
miły, uprzejmy sposób.
— Tak — powiedział prezydent. — To musiało być bardzo zabawne dla
Weddela.
—* ...czy Vidala, czy jak mu tam — zapiał minister rozdrażniony. —
Nawet on sam chyba nie zna własnego nazwiska ani się o nazwisko nie
troszczy.
— Mów pan dalej — powiedział prezydent — o tym brodzie.
— Właśnie. Więc po miesiącu ten biały pewnego dnia zaproponował, że
kupi kawałek gruntu od Weddela... Vidala... do diabła!
— Nazywaj go pan: Weddel — rozstrzygnął prezydent.
— Od Weddela. Niewiele; kawałek chyba nie większy od tego pokoju,
kawałek, za który Weddel czy Vi... policzył
mu mniej więcej dziesięć razy za dużo. Nie dlatego, żeby chciał wykorzystać
sytuację, pan prezydent rozumie; bez wątpienia Weddel by oddał tę ziemię za
darmo albo postawił ją może w jakiejś grze, ponieważ nikomu z nich naj-
widoczniej jeszcze nie przyszło na myśl, że ten mały spłachetek jest jedyną
dostępną drogą do brodu czy też z brodu. Bez wątpienia targi przedłużały się
i trwały kilka dni, a może nawet tygodni, bo to była dla nich swojego rodzaju
zabawa, sposób spędzenia skądinąd nudno wlokących się godzin po
południu czy wieczorem w otoczeniu gapiów, którzy śmieli się serdecznie i z
sympatią z tego wesołego widowiska. Dobrze śmiać musieli się ci ludzie,
zwłaszcza kiedy biały zapłacił żądaną przez Weddela cenę, i naprawdę do
rozpuku śmiać się musieli później, kiedy patrzyli, jak ten biały w słonecznym
skwarze stawia ogrodzenie wokoło swojej posiadłości. Bez wątpienia nawet
wtedy nie przyszło im na myśl, że robi to tylko po to, żeby ogrodzić jedyny
dostęp do brodu.
— Tak — powiedział prezydent. — Ale ja wciąż nie rozumiem...
Minister znów podniósł rękę jak kapłan udzielający napomnienia.
— Oni też nie rozumieli. Nie rozumieli, dopóki nie przejechał tamtędy
pierwszy podróżny, żeby przeprawić się przez bród. Biały wybudował sobie
rogatkę mostową.
— Aha — powiedział prezydent.
— Właśnie. I teraz naprawdę bardzo pocieszny musiał być dla nich widok
tego białego, który siedział sobie wygodnie w cieniu. Przymocował do słupa
worek z jeleniej skóry na monety za przejście jego rogatki, a same wrota były
zrobione tak, że mógł je otwierać za pomocą sznura z werandy swojego
jednoizbowego mieszkania, nawet nie wstając z miejsca; a potem patrzyli,
jak ten biały się wzbogaca i kupuje sobie nawet konia.
— Aha — powiedział prezydent. — Zbliżamy się do sedna sprawy.
— Właśnie. Oni teź szybko zaczęli się odtąd zbliżać do sedna, jak na to
wskazuje rozgrywka pomiędzy koniem
białego a koniem tego siostrzeńca, przy czym stawką z jednej strony był bród
z rogatką, a' | drugiej strony około tysiąca akrów ziemi. Koń siostrzeńca
przegrał. I owej nocy...
— Aha — powiedział prezydent — rozumiem. I owej nocy ten biały został
zamor...
— Powiedzmy, że umarł — sprostował minister z ironicznym umiarem. —
Skoro tak to ujął w sprawozdaniu nasz agent. Jakkolwiek prywatnie agent
dodał, że przyczyną choroby tego białego było, zdaje się, rozłupanie czaszki.
Ale to w niczym nie zmienia stanu rzeczy.
— Nie zmienia — zgodził się prezydent. — Stan rzeczy jest tam, w Białym
Domu.
Tam, gdzie oni byli już od trzech tygodni — ci wszyscy mężczyźni i
kobiety, i dzieci, i murzyńscy niewolnicy, którzy z odległości tysiąca pięciuset
mil przybyli wozami, jadąc i jadąc powoli od dnia, gdy pojawił się u nich
agent do spraw Indian plemienia Chickasaw, żeby zbadać przyczynę śmierci
białego człowieka. Przybyli z odległości tysiąca pięciuset mil poprzez zimowe
bagna i rzeki, poprzez bezdroża wschodniego kontynentu za swoim despotą i
patriarchą — uprzejmym otyłym pokurczem, który z siostrzeńcem u boku
jechał wygodnie karetą i drzemał, ale tłustą, upierścienioną rękę w pianie
brudnej koronki trzymał na 'kolanie siostrzeńca przez cały czas, w obawie,
by mu ten siostrzeniec przypadkiem nie uciekł.
— Dlaczego agent go nie powściągnął? — zapytał prezydent.
— Nie powściągnął?! — zapiał minister. — Agent już tak dalece poszedł
na kompromis, że zaproponował, żeby proces siostrzeńca odbył się tam na
miejscu i żeby go sądzili sami Indianie, przy czym zastrzegł sobie tylko
prawo zniesienia tej rogatki mostowej, skoro, tak czy owak, nikt nie znał
tego białego. Ale nie! Siostrzeniec musiał tu przyjechać, żeby sam pan
prezydent osobiście uniewinnił go albo skazał.
— Ale dlaczego agent nie powstrzymał tego całego ich tłumu? Dopuścił
do...
— Nie powstrzymał ich?! — znów zapiał minister. — Uiech pan prezydent
posłucha. On, agent się tam wprowadził, on i Weddel, Vi... do diabła! Do
diabła! Więc na ■czym ja... Właśnie. Weddel mu powiedział, że ten dom, w
którym on zamieszkał, należy do niego, i rzeczywiście wkrótce potem należał
do niego całkowicie. Bo powoli, nieznacznie ubywało stamtąd Indian. A jak
on mógł poznać, że każdego ranka jest mniej tych twarzy naokoło, niż ich
było poprzedniego wieczora? Pan prezydent by poznał? No, pan prezydent by
poznał?
— Nie wysilałbym się — powiedział prezydent. — Tylko bym ogłosił
narodowe Święto Dziękczynienia. Więc oni wyjeżdżali w nocy?
— Właśnie. Weddel w karecie wyjechał pierwszy, a za karetą jeszcze parę
wozów z paszą, a później prawie cały miesiąc upłynął, zanim agent się
połapał, że każdego ranka liczba pozostałych jest cokolwiek mniejsza.
Ładowali wozy i wyruszali nocą całymi rodzinami... Dziadkowie, rodzice,
dzieci, niewolnicy, inwentarz żywy i psy... wszystko. I dlaczegóż by mieli nie
jechać? Dlaczegóż by mieli sobie odmówić tych wakacji na koszt rządu?
Dlaczegóż by mieli nie skorzystać raptem za cenę przebycia tysiąca pięciuset
mil nieznanego kraju w najgorszej porze zimowej?... Dlaczegóż by mieli nie
skorzystać z przywileju spędzenia paru tygodni czy miesięcy w sposób
przyjemny, nie pochodzić w nowych pilśniowych cylindrach i w sukiennych
surdutach, i w gaciach po domu dobroczynnego Białego Ojca?
— Tak — powiedział prezydent. I zapytał: — Czy już mu pan mówiłeś, że
nie wniesiono tu żadnego oskarżenia przeciwko jego siostrzeńcowi?
— Mówiłem. I że jeżeli pojadą z powrotem do siebie, to agent sam ogłosi
publicznie, że siostrzeniec jest niewinny, i to ogłosi z zachowaniem wszelkich
ceremonii, jakie oni uznają za stosowne. A on mi na to odpowiedział... zaraz,
jak on się wyraził? — Minister, niemal do złudzenia naśladując teraz
człowieka, którego słowa cytował, zaintonował słodko, prawie melodyjnie:
— ,>My tylko sprawiedliwości pragniemy. Jeżeli ten głupi chłopak zamordo
wał tego białego, to wydaje mi się, że powinniśmy o tym wiedzieć.”
— Do diabła! Do diabła! Do diabła! — powiedział prezydent. — Więc
przeprowadzimy to śledztwo. Sprowadź ich pan tutaj i raz już wreszcie z tym
skończymy.
— Tutaj? — wzdrygnął się minister. — U mnie w domu?
— A niby dlaczego nie? Ja mam ich u siebie od trzech tygodni, to pan ich
możesz mieć przynajmniej przez godzinę. — Odwrócił się do tego, z którym
przyjechał. — Prędko! Powiedzcie im, że czekamy i że natychmiast tu się
odbędzie proces siostrzeńca.
I teraz prezydent i minister, przy uprzątniętym już stole, patrzyli na
człowieka, który jak w ramie obrazu stał w otwartych drzwiach, trzymając
siostrzeńca za rękę niczym wuj, co po raz pierwszy wprowadza swego młodo-
cianego krewniaka z prowincji do muzeum figur woskowych w stolicy.
Nieruchomo, z zadumą patrzyli na tego łagodnego, brzuchatego człowieka,
na jego łagodną, uprzejmą, nieodgadnioną twarz — nieco ciężkie powieki,
nos długi, płaski, małpi, usta pełne, małe i bardzo czerwone, policzki
obwisłe, przypominające barwą cafe au lait — ponad pianą brudnej koronki,
owego atrybutu elegancji od lat pięćdziesięciu niemodnej już i minionej. A
przecież gdzieś pod wyrazem znużenia i rozczarowania na tej sflaczałej
twarzy, jak również gdzieś poza tym uprzejmym głosem i afektacją niemal
kobiecą czaiło się coś innego: jakaś nie dająca się przewidzieć samowola,
bystrość, chytrość i despotyzm. Za jego plecami kłębili się cicho poważni,
godni, ciemnoskórzy członkowie świty w pilśniowych cylindrach, w
sukiennych surdutach, w wełnianych kalesonach, przy czym każdy trzymał
pod pachą starannie zwinięte panta- lony.
On sam jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, wiodąc wzrokiem po białych
twarzach, dopóki nie zobaczył prezydenta. Tonem łagodnej wymówki
powiedział wtedy:
— Przecież to nie twój dom.
— Nie — powiedział prezydent. — To dom wodza, którego osobiście
mianowałem strażnikiem prawa w stosunkach pomiędzy mną a moim
indiańskim ludem. On wam wymierzy sprawiedliwość.
Wuj skłonił się lekko.
— My tylko tego pragniemy.
— To dobrze — powiedział prezydent.
Na stole przed sobą miał kałamarz, gęsie pióro i pudełko z piaskiem oraz
wiele papierów ze wstążkami i ze złotymi pieczęciami, bardzo okazałych,
chociaż nikt nie mógłby powiedzieć, czy je zauważył którykolwiek z tych
sennookich, czy nie. Prezydent spojrzał na siostrzeńca. Młody, szczupły
Indianin, przytrzymywany za przegub prawej ręki tłustą, pieniącą się
koronkami dłonią wuja, stał w milczeniu naprzeciw prezydenta i przyglądał
mu się z niewzruszonym, poważnym a czujnym spokojem. Prezydent
zanurzył gęsie pióro w kałamarzu.
— Czy to jest człowiek, który?...
— Który popełnił to morderstwo? — zapytał wuj uprzejmie i mile. —
Myśmy właśnie tę długą zimową podróż odbyli, aby to wykryć. Jeśli on je
popełnił, jeśli ten biały naprawdę nie spadł z tego swojego rączego rumaka i
nie uderzył głową o kamień, to trzeba, aby ten mój siostrzeniec poniósł karę.
My nie uważamy, że słuszną rzeczą jest zabijać białych jak jakiego
pierwszego lepszego przeklętego Cherokee czy Creeka.
Całkowicie nieodgadniony, pełen godności patrzył, jak dwaj dostojnicy
odgrywają przy stole swą niezdarną oszukańczą gierkę za pomocą teatralnie
sfabrykowanych dokumentów; w jednym ułamku sekundy spojrzenie prezy-
denta napotkało jego ospałe spojrzenie, po czym prezydent spuścił wzrok.
Minister jednak z głową podniesioną, z gwałtownie nastroszonym czubem
włosów wpatrywał się w wuja.
— Powinniście byli zrobić te wyścigi konne przez sam bród — powiedział.
— Woda by nie zostawiła takich śladów na czaszce tego białego.
Prezydent szybko podniósł wzrok i zobaczył pulchną, za
gadkową twarz, zadumane oczy z ciemną dociekliwością utkwione teraz w
ministra. Nieomal natychmiast wuj przemówił:
— Owszem, woda by nie zostawiła. Ale ten biały na pewno zażądałby
monety od mojego siostrzeńca za przejazd przez wrota. — Roześmiał się
uradowany, miły, pełen godności. — Może lepiej by było dla niego, gdyby po-
zwolił mojemu siostrzeńcowi przejechać za darmo. Ale to nie ma nic do
rzeczy.
— Nic — powiedział prezydent prawie ostro, tak że wszyscy znów na
niego spojrzeli. Trzymał gęsie pióro ponad papierem. — Właściwie jakie jest
prawidłowe brzmienie tego nazwiska? Weddel czy Vidal?
I znów zabrzmiał miły, równy głos:
— Weddel albo Vidal. Czyż nie wszystko jedno, jakim nazwiskiem nas
Biały Wódz nazywa? Jesteśmy tylko Indianie: wczoraj się nas pamiętało,
jutro się o nas zapomni.
Prezyde-nt pisał. Gęsie pióro miarowo drapało po papierze w ciszy,
chociaż słychać było poza tym jeszcze jeden odgłos: słaby, miarowy szmer
dochodzący z ciemnej, nieruchomej gromady za plecami wuja i siostrzeńca.
Prezydent osuszył piaskiem to, co napisał, złożył papier, po czym podniósł
się i stał przez chwilę, a tamci w milczeniu patrzyli na niego — Wielkiego
Żołnierza, który już tyle razy tak dobrze dowodził ludźmi w poważniejszych
sytuacjach niż ta.
— Twój siostrzeniec nie jest winny tego morderstwa. Wódz, którego
wyznaczyłem, żeby uczynił między nami sprawiedliwość, nakazuje mu
wracać do domu i już nigdy więcej tego nie robić, bo następnym razem wódz
będzie niezadowolony.
Głos jego przebrzmiał w pełnej zgorszenia ciszy; nawet wujowi
zatrzepotały ciężkie powieki i w ciemnym tłumie za otwartymi drzwiami
ucichł na krótką chwilę ów słaby, nieustanny szmer spokojnego drapania się
w skórę rozpa- rzoną i swędzącą pod ciepłą wełną — szmer podobny do
słabego, nieustannego szumu morza. W ciszy przemówił nagle wuj ze
zgorszeniem i niedowierzaniem:
— Mój siostrzeniec jest wolny?
— Jest wolny — potwierdził prezydent.
Zgorszonym wzrokiem wuj powiódł do pokoju.
— Tak prędko? I to tutaj? W tym domu? Myślałem... Ale nieważne. —
Twarz miał znów gładką, zagadkową, nic nie wyrażającą. — My jesteśmy
tylko Indianie. Bez wątpienia ci biali są bardzo zajęci i niewiele mają czasu
na nasze małe sprawy. Może myśmy się już zanadto im naprzykrzali.
— Nie, nie — powiedział szybko prezydent. — Dla mnie mój lud indiański i
mój lud biały są zupełnie sobie równe.
Ale już znów wzrok wuja przesuwał się spokojnie po całym pokoju; stojąc
obok siebie prezydent i minister poczuli nagle, jak nawzajem udziela się im
ten sam niejasno świtający niepokój. Po chwili prezydent zapytał:
— A gdzież to według ciebie miała się odbyć ta narada?
Wuj spojrzał na prezydenta.
— Ciebie to ubawi. W nieświadomości mojej myślałem, że nawet nasza
mała sprawa zostanie rozstrzygnięta w... Ale nieważne.
— Gdzie? — zapytał prezydent.
Zadumany wzrok, uprzejmy i poważny, nie odrywał się od niego przez
chwilę.
— Będziesz się śmiał; niemniej będę ci posłuszny i powiem. W tym wielkim
białym domu rady pod złotym orłem.
— Co?! — wykrzyknął minister, znów się podrywając. — W Bia...
Wuj odwrócił oczy.
— Powiedziałem, że to ciebie ubawi. Ale nieważne. Tak czy owak, będziemy
musieli zaczekać.
— Zaczekać? — zapytał prezydent. — Na co?
— To doprawdy zabawne — powiedział wuj. Roześmiał się znowu tym
swoim śmiechem radosnym, miłym, z bardzo wysoka. — Ma tu przybyć
jeszcze więcej moich ludzi. Możemy na nich zaczekać, skoro i oni też będą
pragnęli zobaczyć i usłyszeć.
Tym razem nikt w ogóle się nie odezwał, nawet minister. Tylko wpatrywali
się w niego, gdy rozbrzmiewał ten uprzejmy głos:
— Niektórzy z nich przez pomyłkę pojechali, zdaje się, do innego miasta.
Słyszeli nazwę stolicy Białego Wodza, ale tak się składa, że jest i w naszym
kraju miasto o tej samej nazwie, toteż niektórzy z Ludzi, kiedy pytali o drogę,
zostali źle skierowani i pojechali tam zamiast przyjechać tutaj... biedni,
nieoświeceni Indianie — roześmiał się czule, radośnie, pobłażliwie za maską
swej zagadkowej, sennej twarzy. — Ale już przybył od nich goniec; oni sami
będą tu w ciągu tygodnia. Wtedy zajmiemy się ukaraniem tego zapalczywego
chłopca.
Lekko potrząsał ramieniem siostrzeńca. Poza tym lekkim wstrząsem
siostrzeniec nie drgnął nawet, wciąż poważnie, bez mrugnięcia okiem
wpatrując się w prezydenta.
Przez długą chwilę nie było słychać nic oprócz słabego, miarowego
drapania się Indian. A potem zaczął mówić minister, cierpliwie, tak jakby się
zwracał do dziecka:
— Słuchaj. Twój siostrzeniec jest wolny. Na tym papierze jest wypisane,
że on nie zabił tego białego i że nikt nie może go oskarżyć ponownie, bo my
obaj, to znaczy ja i ten wielki wódz przy mnie, bardzo byśmy się za to gnie-
wali. On już od razu może wracać do domu. I wy wszyscy wracajcie do
domu. Bo czyż nie trafne jest to powiedzenie, że groby przodków człowieka
nigdy nie są spokojne podczas jego nieobecności?
Znów zaległa cisza. A potem prezydent powiedział:
— Zresztą biały dom rady pod złotym orłem jest właśnie zajęty przez radę
wodzów potężniejszych ode mnie.
Wuj gestem pełnym wyrzutu podniósł rękę; nad rozplenioną brudną
koronką machnął błagalnie palcem wskazującym.
— Nie żądaj nawet od nieoświeconego Indianina, aby wierzył w to, że są
wodzowie potężniejsi od ciebie — powiedział. I zaraz dodał w tej samej
tonacji, już zwracając się do ministra, chociaż minister, dopóki prezydent nie
trącił go łokciem, nawet nie wiedział, że wuj przemawia
teraz do niego. — Ale na pewno dość długo ci wodzowie będą zajmować białą
chatę rady.
— Właśnie — powiedział minister. — Aż do czasu, kiedy ostatni śnieg
zimy stopnieje pośród kwiatów w zielonej trawie.
— Dobrze — powiedział wuj. — To my zaczekamy. I reszta Ludzi zdąży tu
przybyć.
Tak więc się stało, że po tej Alei, którą czekało wzniosłe przeznaczenie,
posuwała się teraz w nadal padającym śniegu owa indiańska kawalkada: na
czele w pierwszej karecie jechał prezydent z wujem i siostrzeńcem, przy czym
wuj znów trzymał tłustą, upierścienioną rękę na kolanie siostrzeńca, za tą
karetą w drugiej karecie jechał minister ze swoim sekretarzem, a za nimi
pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy godnie szli ciemną chmarą mężczyźni i
kobiety z niemowlętami przy piersi i starszymi dziećmi drepczącymi obok;
tak więc się stało, że za pulpitem marszałka owej izby, jaka dopiero miała się
począć, żeby podziwiać wzniosłe sny przeznaczenia wyższego niż niesprawie-
dliwość wydarzeń i szaleństwo ludzkości, stanęli teraz prezydent i minister,
a poniżej, otoczeni kręgiem współczesnych sobie ludzi to przeznaczenie
tworzących i dostojnymi, czujnymi duchami ludzi, którzy niegdyś o tym
przeznaczeniu marzyli, stanęli teraz wuj i siostrzeniec na czele ciemnej ciżby
krewniaków i przyjaciół, rozszemranej owym miarowym, nikłym,
nieustannym szmerem tarcia wełny
o skórę. Prezydent pochylił się do ministra.
— Artyleria w pogotowiu? — zapytał szeptem. — Jesteś pan pewny, że
oni tam przy drzwiach zobaczą moją rękę? A co będzie, jeżeli te przeklęte
działa wybuchną? Nie były w użyciu, odkąd Washington strzelał z nich do
Cornwallisa. Czy zostanę za to postawiony w stan oskarżenia?
— Owszem — syknął minister.
— Więc, Boże, zmiłuj się nad nami. Daj mi pan tę książkę.
Minister podał mu książkę: sonety Petrarki, które minister w pośpiechu
złapał po drodze ze swojego stołu.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze pamiętam łacinę prawniczą przynajmniej
na tyle, żeby to nie brzmiało jak angielski czy mowa Chickasaw — powiedział
prezydent.
Otworzył książkę i oto znów prezydent, nieomylny psycholog, zwycięzca w
rozgrywkach dyplomatycznych, prawnych i wojennych, wyprostował się i
spojrzał w dół na ciemne, zastygłe w skupionym oczekiwaniu twarze; gdy
przemówił, głos miał właśnie taki, jakim przedtem w każdej sytuacji mógł do
słuchania, uwagi i posłuszeństwa zmusić swoich żołnierzy.
— Ty, Francis Weddel, wodzu narodu Chickasaw, i ty, siostrzeńcze
Francisa Weddela, co sam kiedyś będziesz wodzem, słuchajcie słów moich.
I zaczął czytać. Ponad ciemne twarze pod dostojną kopułą echo niosło te
strofy krągłe, dźwięczące głębokimi, uroczystymi zgłoskami. Odczytał
dziesięć sonetów. A potem z ręką uniesioną wysoko wygłosił perorę. Umilkł i
w głębokiej ciszy opuścił rękę. W chwilę później do budynku doleciał z
zewnątrz przewlekłym, nierównym dudnieniem huk armat. I oto po raz
pierwszy ciemna ciżba się poruszyła. Rozległ się szmer, szept zadowolonego
zdumienia. Prezydent znów przemówił.
— Siostrzeńcze Francisa Weddela, jesteś wolny. Wracaj do domu!
I zaraz wuj znów pomachał palcem nad pianą koronki.
— Nieopatrzny chłopcze — upomniał siostrzeńca. — Zważ, ile kłopotu
sprawiłeś tym zajętym mężom. — Prawie raźnym ruchem odwrócił się do
ministra; znów głos jego brzmiał uprzejmie, mile, nieomal radośnie. — A
teraz co do tej małej sprawy tego przeklętego brodu...
W promieniach jesiennego słońca, czując na barkach przyjemne ciepło,
prezydent powiedział:
— To wszystko!
Po odejściu sekretarza spokojnie pochylił się nad biurkiem. Gdy wziął z
biurka ten list i zaczął go otwierać, słońce padało mu na ręce i na papier
wspaniałym blaskiem dogasającego już roku, pory przedżniwnej pośród
słupów
spokojnego dymu ognisk domowych — tych pogodnych proporców pokoju
rozsnutych nad kominami domów w całym kraju.
Nagle prezydent drgnął; poderwał się z listem w ręku, wstrząśnięty,
zatrwożony, skonsternowany, patrząc wrogo na uprzejme słowa, które
zdawały się wybuchać mu w świadomości jedno po drugim jak salwy
karabinowe.
„Szanowny Panie i Przyjacielu!
To jest doprawdy zabawne. Znowu ten raptus, siostrzeniec — widocznie
odziedziczył charakter po rodzinie swojego ojca, ponieważ w mojej rodzinie
nikt takiego charakteru nie miał — otóż on Tobie i mnie znowu sprawia kło-
pot. Znowu przez ten przeklęty bród. Zjawił się tutaj wśród nas inny biały,
aby polować w spokoju, jak nam się zdawało, skoro puszcza Boża i jelenie,
które Bóg do puszczy wsadził, należą przecież do wszystkich. Ale i jego też
opętała myśl, żeby posiadać ten bród na własność, bo słyszał opowieści
swoich współplemieńców, którzy na tę dziwaczną, niespokojną modłę, jak to
zwykle biali, uważają, że jeden brzeg strumienia wody jest o tyle od drugiego
brzegu lepszy, że aż trzeba płacić pieniądze za przywilej dostawania się do
niego. Przeto sprawa ta została załatwiona dokładnie, jak ten biały sobie
życzył. Może powiesz, żem żle uczynił. Ale — czyż potrzebuję Ci mówić? —
prostym jestem człowiekiem i kiedyś, mam nadzieję, dożyję starości, a takie
ciągłe przeszkadzanie tych białych, którzy pragną się przeprawiać, i to całe
zbieranie i pilnowanie tych monet to tylko kłopot. Na cóż mi się zdadzą
pieniądze, skoro najwidoczniej przeznaczeniem moim jest spędzić zmierzch
życia w cieniu dobrze znanych drzew, z których spokojnego cienia mój wielki
biały przyjaciel i wódz usunął oblicza wszystkich nieprzyjaciół z wyjątkiem
śmierci? To właśnie sobie pomyślałem, ale kiedy przeczytasz dalej,
zobaczysz, że nie to było mi sądzone.
Jeszcze raz chodzi o tego popędliwego, nieopatrznego chłopca. Zdaje się,
że to on rzucił wyzwanie naszemu nowemu białemu (czy też to może biały
wyzwał jego — niechaj prawdę tę rozplącze Twoja nieomylona mądrość) do
wyścigów pływackich w rzece, przy czym stawką z jednej strony był ten
przeklęty bród, a z drugiej — parę mil gruntu, i to w dodatku gruntu (to Cię
ubawi), którego mój nieokiełznany siostrzeniec nawet nie posiada na wła-
sność. Wyścigi się odbyły, ale niestety nasz biały wynurzył się z rzeki dopiero
wtedy, gdy już był trupem. A teraz przybył Twój agent i on, zdaje się, uważa,
że może te wyścigi pływackie w ogóle nie powinny były się odbyć. Przeto nie
pozostaje mi nic innego, jak tylko zerwać z miejsca moje stare kości i
przywieźć tego popędliwego chłopca do Ciebie, abyś mu udzielił nagany.
Przybędziemy mniej więcej za...”
Prezydent podskoczył do dzwonka i gwałtownie ciągnąc taśmę zadzwonił.
Gdy wszedł sekretarz, prezydent chwycił go za ramiona, odwrócił i pchnął z
powrotem ku drzwiom.
— Sprowadź pan ministra wojny i mapy całego kraju stąd aż po Nowy
Orlean! — krzyknął. — Prędko!
I oto znów go widzimy; nie ma tu teraz prezydenta, jest tylko Wielki
Żołnierz, który siedzi z ministrem wojny przy stole zarzuconym mapami, a
naprzeciw nich stoją oficerowie pułku kawalerii. Przy tym samym stole
sekretarz pisze zaciekle pod dyktando, a prezydent zagląda mu przez ramię.
— Pisz pan wielkimi literami — mówi prezydent — tak, żeby nawet
Indianin nie mógł tego nie zrozumieć. „Niechaj wszyscy, którzy niniejsze
czytać będą, wiedzą... — dyktuje prezydent. •— Francis Weddel, jego
spadkobiercy, następcy i pełnomocnicy, począwszy od teraz aż po wsze cza-
s y... z zastrzeżeniem, ż e...” Napisał pan już „z zastrzeżeniem, że...”?
Dobrze... „z zastrzeżeniem, że ani on, ani jego ludzie nigdy już nie
przeprawią się na wschodni brzeg wyżej wymienionej rzek i...” A teraz do
tego przeklętego agenta — powiedział. — Trzeba umieścić dwie takie same
tablice na obu brzegach tego brodu: „Stany Zjednoczone nie przyjmują
odpowiedzialności
dzieci rasy czarnej, białej, żółtej czy czerwonej, za nikogo, kto przez ten bród
przeprawiać się będzie. Zabrania się również pod najsurowszą karą sądową
ludziom rasy białej kupować, wydzierżawiać bądź przyjmować w darze »ten b
r ó d." Czy mi wolno wydać takie zarządzenie?
— Obawiam się, że nie, ekscelencjo — powiedział sekretarz.
Prezydent podumał przez krótką chwilę.
— Do diabła! — powiedział. — Więc wykreśl pan to
0 Stanach Zjednoczonych.
Sekretarz wykreślił, prezydent złożył oba dokumenty
1 wręczył je pułkownikowi kawalerii.
— Jedź pan — powiedział. — Ma pan rozkaz zatrzymania ich.
— A jeżeli oni nie posłuchają? — zapytał pułkownik. — Czy mam otworzyć
ogień?
— Tak — powiedział prezydent. — Powystrzelać wszystkie konie, muły i
woły. Wiem, że oni piechotą nie pójdą. Jazda już!
Oficerowie wyszli, prezydent odwrócił się do map — wciąż jeszcze Wielki
Żołnierz: pełen zapału, zadowolony, tak jakby sam jechał na czele tego
pułku bądź też w myśli już rozwijał szyk bojowy z ową bystrą, nieomylną
chy- trością rozpoznając, już wybierając miejsce najbardziej dla
nieprzyjaciela niekorzystne, miejsce, gdzie najlepiej będzie oczekiwać go w
pogotowiu.
— To będzie tutaj — powiedział. Pokazał palcem na mapie. — Konia, panie
generale, żebym mógł wyjechać mu naprzeciw, natrzeć na niego od flanki i
odepchnąć go.
— Rozkaz, panie generale — powiedział minister.
Przełożyła Zofia Kierszys

You might also like