Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 69

Zaklinaczka Próba ognia 1st Edition

Lene Kaaberbøl
Visit to download the full and correct content document:
https://ebookstep.com/product/zaklinaczka-proba-ognia-1st-edition-lene-kaaberbol/
More products digital (pdf, epub, mobi) instant
download maybe you interests ...

Zaklinaczka Krew Werdiany 1st Edition Lene Kaaberbøl

https://ebookstep.com/product/zaklinaczka-krew-werdiany-1st-
edition-lene-kaaberbol/

Libro para colorear 1st Edition Lene Universe

https://ebookstep.com/product/libro-para-colorear-1st-edition-
lene-universe/

Sport PR 2 0 Fabian Kautz

https://ebookstep.com/product/sport-pr-2-0-fabian-kautz/

Le petit livre cuisine des fonds de placard 1st Edition


Lene Knudsen

https://ebookstep.com/product/le-petit-livre-cuisine-des-fonds-
de-placard-1st-edition-lene-knudsen/
Pengantar Studi Kitab Suci Buku Ajar R.F. Bhanu
Viktorahadi Pr.

https://ebookstep.com/product/pengantar-studi-kitab-suci-buku-
ajar-r-f-bhanu-viktorahadi-pr/

PR für Kunst und Kultur Handbuch für Theorie und Praxis


Birgit Mandel

https://ebookstep.com/product/pr-fur-kunst-und-kultur-handbuch-
fur-theorie-und-praxis-birgit-mandel/

Gothikana 1st Edition Runyx

https://ebookstep.com/product/gothikana-1st-edition-runyx/

■srobbanás 1st Edition Variable

https://ebookstep.com/product/osrobbanas-1st-edition-variable/

Enkheiridion 1st Edition Epiktetos

https://ebookstep.com/product/enkheiridion-1st-edition-epiktetos/
Tytuł oryginału:
VILDHEKS: Ildprøven

Copyright © Lene Kaaberbøl, Copenhagen 2010


Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book
Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen


Wydawca dziękuje Danish Arts Foundation za pomoc w sfinansowaniu przekładu

Okładka: Cover Artwork © Bente Schlick, www.benteschlick.com

ISBN 978-83-8057-188-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu


niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami
karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!


Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.


pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: debit@soniadraga.com.pl
www.mlodybook.com.pl
www.facebook.com/BookMlody

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl
Spis treści

Kot morski
Kocia gorączka
Trucizna ropuchy i ślina węża
Sikorki modre i strachy na wróble
Mysz w piórniku
Anioł we mgle
Mowa w obronie zaklinaczki
Gra w pchełki
Zaklęte ścieżki
Ogień i popiół
Krew i czerwone tęcze
Kociomruk
Narada zaklinaczy
Kruczy Kocioł
Ząb i pazur
Ten kto nie próbuje
Ogień nieba
Ogień wody
Ogień ziemi
Przyjaciel w potrzebie
Serce Ognia
Ostatnie słowo
1

Kot morski

Kot siedział na środku schodów i ani drgnął.


Był to największy kot, jakiego w życiu widziałam. Wielki jak labrador
mojego kolegi Oscara, i tak samo czarny. Jego żółte oczy świeciły
w półmroku panującym w zejściu do rowerowni.
– Ekhm… kocie? Możesz się trochę przesunąć?
Nie.
To znaczy on tego nie powiedział. Po prostu było po nim widać, że nie
zamierza się ruszyć. Rozłożył się tam nie dla przyjemności. Ani nie
przypadkowo. Siedział tam właśnie dlatego, że chciał tam siedzieć. Bo
czegoś ode mnie chciał.
A mnie spieszyło się do szkoły. Już byłam spóźniona, a przy takim
wietrze i ulewie, jadąc na rowerze, raczej nie miałam szans nadrobić
straconego czasu. Sama jazda pewnie też nie będzie najprzyjemniejsza. I z
całą pewnością nie miałam ochoty próbować wyjaśniać Matematycznej
Hannie, że spóźniłam się na jej lekcję po raz drugi w ciągu dwóch tygodni,
bo bałam się przejść obok czarnego kota.
– A kysz! – syknęłam. – Poszedł! No już, żegnam!
Zwierz tylko otworzył pyszczek, pokazując różowy język i komplet
białych zębów, dłuższych i ostrzejszych niż u innych kotów. A gdy syknął,
okazało się, że i w tym wyrasta ponad przeciętność.
Stojąc wciąż na dole schodów, potrafiłam docenić przewagę
przeciwnika, ale naprawdę nie miałam czasu na grę nerwów. Pchnęłam
rower po podjeździe i weszłam na kolejny stopień. Od kota dzieliły mnie
teraz jakieś dwa metry. Zamachałam mu ręką przed oczami.
– No idź stąd!
Nie ruszył się nawet o milimetr.
Cóż, może nie jestem najbardziej odważną dziewczyną na świecie, ale
akurat w tamtej chwili zdecydowanie bardziej bałam się Matematycznej
Hanny niż jakiegoś kota. Wzięłam głęboki wdech i ruszyłam w górę
najszybciej, jak umiałam. Trudno, albo się ruszy, albo…
Kocur podskoczył. Nie na bok ani w tył, ale wprost na mnie. Wczepił się
we mnie na wysokości klatki piersiowej, zasłaniając mi twarz, i przez
moment nie widziałam nic poza czarnym futrem. Straciłam równowagę
i runęłam w tył aż na sam dół schodów. Wylądowałam plecami na
podłodze, ciągnąc za sobą rower i oczywiście kota. Tyłem głowy uderzyłam
w beton i zdarłam sobie skórę na łokciu, ocierając się o szorstką ścianę. Ale
to przez kota leżałam sparaliżowana strachem, czując, jak oszalałe serce
podchodzi mi do gardła. Przeszywał mnie ognistym spojrzeniem żółtych
oczu, a jego pazury przedarły się przez płaszcz przeciwdeszczowy, bluzę
i wbijały się w moje ciało. Czarny, futrzany cień niemal całkowicie
wypełniał moje pole widzenia. Za nim widziałam jedynie skrawek szarego
nieba i wielkie krople deszczu spadające na nas oboje.
Zwierzę podniosło przednią łapę i rozcapierzyło pazury. Na końcach
były śnieżnobiałe, a wyżej sine.
– Nie, nie rób tego… – szepnęłam, choć sama nie do końca rozumiałam,
czego się boję. Leżałam, na wpół przygniatając swoje lewe ramię, a prawą
ręką próbowałam go z siebie zepchnąć. Futro miał mokre i ciężkie, nie
tylko od deszczu. Pachniał wodorostami i morzem, i słoną wodą. Zupełnie
nie byłam w stanie go ruszyć.
– Kysz.
Błyskawicznie machnął mi łapą tuż przy twarzy i poczułam, że pazurami
zdarł mi skórę pomiędzy brwiami. Rana natychmiast zaczęła krwawić.
Ciepła strużka krwi spływała po nasadzie nosa i musiałam szybko mrugać,
żeby nie zalała mi oczu. I gdy tak leżałam, poobijana i unieruchomiona,
morski kot pochylił się do przodu i szorstkim językiem lizał mnie po czole.
Zlizywał krew z rany, którą sam mi zadał.

– Claro! Co z tobą? Spóźnisz się! – z gabinetu dobiegł głos mamy. A ja


stałam w przedpokoju i nie byłam w stanie wydusić słowa. Chwilę później
wyszła do mnie.
– Skarbie! – zawołała przestraszona. – Co ci się stało?
Pokręciłam tylko głową. Drżałam na całym ciele. Głowa bolała mnie od
uderzenia, rana na czole swędziała i piekła. Wciąż czułam na sobie ciężar
mokrego kociego ciała i zapach wodorostów oraz słonej krwi.
– Kot – szepnęłam. – Tam był kot.
Nie liczyłam, że mi uwierzy. Sądziłam, że zasypie mnie pytaniami
i powie, żebym nie histeryzowała. No bo sami powiedzcie, jak często się
zdarza, żeby kogoś zaatakował ogromny czarny kot?
A jednak tak się nie stało. Mama uważnie mi się przyglądała.
– Ach, nie – powiedziała. Tylko tyle, nic więcej. A potem się rozpłakała.
Tu chyba należy się wam parę słów wyjaśnienia. Otóż moja mama nie jest
jakąś tam beksą. Przeciwnie, to naprawdę twarda babka. Jest dziennikarką,
freelancerką, jak to się nazywa, bo ma własną firmę i żyje z pisania
artykułów dla różnych gazet, które są gotowe za nie zapłacić. A jest ich
sporo, bo mama jest w tym naprawdę dobra. Nie tylko w pisaniu, ale też
w wyszukiwaniu ciekawych historii. Tato już z nami nie mieszka.
Wyprowadził się, kiedy miałam pięć lat, więc mama przywykła, że
z wszystkim musi radzić sobie sama.

Szybko jednak przestała płakać. Poszła po apteczkę i zaczęła oczyszczać mi


ranę na czole i tę na łokciu, jednocześnie przyciskając barkiem telefon do
ucha i próbując dodzwonić się do lekarza.
– Jesteś siódmy w kolejce do połączenia z konsultantem – odezwał się
cichutki, odległy głos w słuchawce. Mama wściekle rzuciła telefonem
i poszła do kuchni po woreczek mrożonego groszku i ręcznik kuchenny.
– Trzymaj – powiedziała. – Przyłóż to do rany. Jedziemy na pogotowie.
– Ale rower – przypomniałam sobie. – Nie przypięłam roweru.
– Olać to – zdecydowała. – To teraz nieważne. Załóż suchą bluzę, nie
wiemy, ile będziemy musiały czekać.
Znów była sobą. Moją mamą, która ma wszystko pod kontrolą, która
zawsze potrafi się mną zająć. A jednak nie potrafiłam zapomnieć
bezradnego westchnienia „Ach, nie”. Ani wyrazu jej twarzy, zanim na
powrót włożyła maskę supermatki.
Otwarte usta. Pobielałe wargi. I łzy, które niekontrolowanie trysnęły jej
z oczu.
Jakby świat się zawalił.
2

Kocia gorączka

– To wystarczy na pięć dni – powiedziała lekarka, wręczając mamie receptę


na penicylinę. – A ty, Claro, pamiętaj, żeby następnym razem nie drażnić
kota, dobrze?
– Wcale go nie drażniłam – próbowałam się bronić. Wciąż bolała mnie
głowa i miałam wrażenie, jakby była większa i bardziej gorąca niż
normalnie. Ramię też mnie bolało, bo dostałam zastrzyk przeciwtężcowy,
a zadrapanie między oczami swędziało i piekło. Czułam się urażona, że
pani doktor, zazwyczaj całkiem miła, zachowuje się, jakbym była
wszystkiemu winna.
– Nie, oczywiście, że nie – poprawiła się szybko. – Ale postaraj się
trzymać z dala od kotów, przynajmniej póki co, dobrze? – Po czym znowu
zwróciła się do mamy: – Proszę dzwonić, jeśli zauważy pani
zaczerwienienie albo opuchliznę, albo pęcherze w okolicy rany. Trzeba
uważać na chorobę kociego pazura.
– Boże, a cóż to takiego? – zaniepokoiła się mama.
– Koty często są nosicielami bakterii o nazwie Bartonella, która może
przejść na człowieka. Penicylina powinna jednak temu zapobiec, więc
proszę się nie martwić.
Postanowiłam się nie martwić, w każdym razie nie jakoś szczególnie.
Bardziej się bałam, że kocie monstrum może wrócić.

Po drodze do domu zatrzymałyśmy się przy aptece na Dworcowej, a potem


pojechałyśmy do „La Luny”, naszej ulubionej pizzerii, żeby wziąć pizzę na
wynos.
– Hawajska z dodatkowym serem? – upewniła się mama.
– Dokładnie – powiedziałam, choć dziwnie się czułam, zamawiając pizzę
w środku dnia. Z drugiej strony wciąż lało jak z cebra, a moje ciało
wydawało się ciężkie, jakbym łapała grypę. Nie byłam pewna, czy nadmiar
roztopionego sera może na to pomóc, ale chyba warto spróbować.
I nie było mowy, żebym szła do szkoły. Mama tak naprawdę
zachowywała się, jakby kwestią czasu było, zanim ta straszna bakteria
Bartonella rozłoży mnie na łopatki, pomimo zastosowanych jodyny,
spirytusu, kwasu bornego i nawet penicyliny oraz dokładnego oczyszczenia
rany. Kiedy skończyłyśmy pizzę i posprzątałyśmy ze stołu, chciałam pograć
na komputerze u siebie w pokoju, ale mama kazała mi leżeć z książką pod
kocem na łóżku dla gości w jej gabinecie, a sama zasiadła do pracy.
W sumie całkiem miło było tak sobie leżeć skuloną, ale nie mogłam
wyzbyć się poczucia, że mama chciała po prostu mieć mnie na oku.
Krótko po trzeciej dostałam esemesa. Oscar pisał: „Dlaczego nie było cię
w szkole?”. Nie bardzo wiedziałam, co odpisać. Tłumaczenie, że podrapał
mnie kot i możliwe, że się od tego pochoruję, było nieco skomplikowane.
Ostatecznie napisałam tylko „Chora ”, mimo że to nie była prawda –
w każdym razie jeszcze nie.
Kot przyśnił mi się tamtej nocy. Czekał na mnie przy rowerowni, dokładnie
tak jak było w rzeczywistości. Ale zamiast mnie zaatakować, przeciągnął
się z zadowoleniem i ziewnął, pokazując wszystkie zęby.
– Teraz jesteś moja – powiedział i oblizał wargi różowym językiem. –
Moja. Moja. Moja…

– Mamo?
– Słucham, skarbie? – błyskawicznie, całkiem przytomna usiadła na
łóżku, aż zwątpiłam, czy w ogóle spała.
– Chyba mam gorączkę…
Czułam, jak rozsadza mi czaszkę. Ręce i nogi wydawały się długie
i chude jak patyki, jakby nie były odpowiednio mocno przymocowane do
ciała. Światło lampki nocnej kłuło mnie w oczy i wnikało aż do mózgu.
Spróbowałam na chwilę zamknąć powieki, ale tak też było źle. Zakręciło
mi się w głowie i prawie się przewróciłam.
Mama przyciągnęła mnie do krawędzi swojego łóżka i położyła dłoń na
czole.
– Jesteś rozpalona – stwierdziła. – Tu cię boli?
– Tak.
– Chodź, połóż się. Zadzwonię na ostry dyżur.
Ale najwyraźniej lekarz dyżurny nie przyjeżdżał z wizytą domową tylko
dlatego, że jakaś dwunastolatka dostała lekkiej gorączki. Leżałam
z zamkniętymi oczami w łóżku mamy i słyszałam, jak się z nim wykłóca.
Jej głos był niewyraźny i zdawał się dobiegać z daleka, choć była
praktycznie tuż obok.
– Rzecz w tym, że penicylina najwyraźniej nie działa – tłumaczyła. –
Ona ma czterdzieści stopni gorączki!
Przysnęłam na chwilę. Świeżo wyprana pościel tak cudownie pachniała
czystością i bezpieczeństwem, mamą i jej szamponem. Nie miałam jednak
odwagi zasnąć zupełnie. Kot wciąż tam był, czułam to. Czekał na mnie
w moim śnie.
– Chcesz wody?
– Nie, dziękuję… – Miałam rozpalone, obolałe gardło i nie chciałam nic
do niego wlewać, choć rzeczywiście bardzo chciało mi się pić.
– Może jednak powinnaś coś wypić. Może coli? Albo soku?
– Może trochę soku.
Przyniosła mi szklankę. Potem wróciła do kuchni i słyszałam, jak
nastawia wodę na kawę. Wzięła ze sobą komórkę i do kogoś zadzwoniła.
– Mówi Milla Ask. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale pilnie muszę
się skontaktować z siostrą…
Potem zamknęła drzwi, więc nie słyszałam reszty. Lecz nawet mimo
gorączki bardzo mnie to zdziwiło. Wiedziałam, że mama ma starszą siostrę,
ale nigdy jej nie poznałam. A już kompletnie nie rozumiałam, dlaczego
mama próbowała się do niej dodzwonić o drugiej w nocy. Czyżby ciocia
była lekarką? Nie. Nagle przypomniałam sobie, że ciocia Isa była
rysowniczką. Widziałyśmy kiedyś w witrynie sklepowej kartki z kaczkami,
które wyglądały jak żywe. Duży napis na górze stojaka brzmiał: „Isa Ask
Design”, a kartki były piekielnie drogie. „Ona też nazywa się Ask”,
zauważyłam i pokazałam na stojak. Byłam wtedy mała, mogłam mieć
z osiem, góra dziewięć lat. „Bo to twoja ciocia”, odparła mama. Ale nie
kupiła żadnej kartki, a kiedy spytałam, czy nie możemy kiedyś odwiedzić
ciocię Isę, mama powiedziała tylko, że ciotka mieszka „na bardzo dalekiej
prowincji”, jakby to było w Mongolii i można się tam było dostać tylko
helikopterem albo psim zaprzęgiem.
Tylko tyle wiedziałam o mojej ciotce. Dlaczego więc nagle „pilnie”
trzeba się z nią skontaktować?
Zmęczona zamknęłam oczy. Nie miałam siły dłużej rozmyślać. Ale
w ciemności za zamkniętymi powiekami od razu usłyszałam śpiew kota.
Moja, moja, moja… Znów otworzyłam oczy. Chyba trochę się popłakałam,
głównie dlatego że byłam tak śmiertelnie zmęczona, a jednocześnie bałam
się zasnąć.
Głos mamy za zamkniętymi drzwiami był teraz podniesiony i wściekły.
Wciąż nie umiałam rozróżnić słów, ale było coś o konieczności i o życiu
mojej córki.
Życiu mojej córki? Serce mi stanęło. Czy mama myśli, że umieram?
Niebezpieczne bakterie mogą zabić człowieka, nawet jeśli nie jest stary
i nie mieszka w domu opieki.
Usiadłam w łóżku. Bach. Poczułam przeszywający ból, jakby młotek
uderzył mnie prosto między oczy, dokładnie w miejscu, gdzie podrapał
mnie kot. Jęknęłam cicho. Tak bardzo bolało i nie chciało przestać.
– Mamo?
Wstałam. Od drzwi kuchni dzieliły mnie całe kilometry, ale w końcu do
nich dotarłam.
„… być może nie będę miała innego wyjścia – powiedziała mama. – Po
prostu nie rozumiem, jak można być tak obojętnym, kiedy…” – Wtedy
mnie zauważyła.
– Ależ kotku. Usiądź, bo zaraz zemdlejesz. – Szybko odwróciła się
plecami, ale i tak zauważyłam, że płakała. Znowu.
Mamy nie powinny płakać. Powinny być dorosłe i silne i opiekować się
dziećmi. Jak już wspomniałam, nie jestem zbyt odważna, na pewno nie tak
jak Oscar, chociaż wydaje mi się, że nawet on by się przestraszył na moim
miejscu.
– Daj mi ten adres – powiedziała mama krótko. – Zresztą wobec tego
będę musiała poradzić sobie sama. – Zapisała coś pośpiesznie na
karteczkach przyczepionych do drzwi lodówki i szorstko się pożegnała
z tym, z kim rozmawiała. Gdy znów się do mnie odwróciła, zdążyła otrzeć
łzy, a na twarz przykleić swojski, matczyny uśmiech.
– Skarbie, wygląda na to, że będziemy musiały dokądś pojechać.
Myślisz, że dasz radę?
3

Trucizna ropuchy i ślina węża

Jechałyśmy bardzo długo. Mama rozłożyła poduszki i kołdry na tylnym


siedzeniu naszej maleńkiej kii, więc właściwie leżało mi się całkiem
wygodnie, tyle że robiło mi się coraz bardziej niedobrze, a w uszach coś
dziwnie brzęczało, niby komar, tylko znacznie głośniej i bliżej, jakby
siedział mi w uchu. Moja, moja, moja. Mimo to chyba udało mi się jednak
trochę pospać, bo nagle byłyśmy poza miastem, wokół nie paliły się latarnie
i nie było słychać żadnego ruchu ulicznego. Otaczała nas ciemność, tylko
z rzadka przecinana światłami mijających nasze auto samochodów.
Wycieraczki skrzypiały na szybie, łiii-i, łiii-i, łiii-i, a o dach dudnił deszcz.
– Możemy włączyć radio? – spytałam, bo pomyślałam, że może choć
trochę zagłuszy to bzyczenie komara.
– Jasne. Wygodnie ci?
– Tak – odparłam.
W głośnikach zatrzeszczało, kiedy mama próbowała znaleźć stację. Co
chwila pojawiały się głosy i skrawki muzyki, ale szybko znikały
w radiowym szumie.
– Oj, to chyba nie będzie takie proste tak daleko od miasta – stwierdziła
w końcu. – Może lepiej włączę jakąś płytę?
– Dobrze.
Znalazła płytę Electry – wiedziała, że ją lubię. Silny, jasny głos przebijał
się przez dudnienie basu i rytm perkusji. „Go where you gotta go, no matter
how far”, śpiewała. „Mama always told me, gotta be who you are, can’t be
nobody else, gotta seek your own star, gotta be… gotta be… gotta be who
you are”.
Przez chwilę leżałam i słuchałam. Miałam wrażenie, że trochę mniej
czuję dudnienie w głowie, kiedy bardziej się skupiam na słuchaniu głosu
Electry niż na bzyczeniu komara. Wtedy też w końcu zdobyłam się na
odwagę.
– Mamo…
– Tak skarbie? – zmieniła bieg i dodała trochę gazu. Czułam, że
jedziemy pod górę.
– Czy ta… no wiesz, ta choroba. Czy od niej można umrzeć?
Zdjęła stopę z gazu i samochód zwolnił niemal od razu, tak stromo pięła
się szosa. Mama odwróciła się i spojrzała na mnie.
– Claro, dziecko drogie. Nie wolno ci nawet tak myśleć! – powiedziała. –
Wkrótce będziemy u cioci Isy i ona nam pomoże. Wszystko będzie dobrze,
zgoda?
– W porządku – mruknęłam. – Zgoda.
Ale powiedziałam to ze względu na nią. Bo kiedy znów dodała gazu
i jechałyśmy dalej przez skąpaną w deszczu noc, w głowie tłukła mi się
tylko jedna myśl: nie powiedziała „nie”.

Samochód podskakiwał i trząsł się na wybojach, poruszając się teraz


żółwim tempem. Usiadłam. Kiedy leżałam, za bardzo mną rzucało.
Wbijałam wzrok w szybę pomiędzy przednimi siedzeniami i próbowałam
się domyślić, gdzie jesteśmy. Światła mijania omiatały żwirowe nasypy,
kałuże i mokre, wysokie trawy. Droga była właściwie szerokim, głębokim
wąwozem, z obu stron odgrodzonym wysokimi na metr, może dwa
stromymi nasypami. I choć deszcz ustał, potrafiłam dostrzec tylko kilka
gwiazd, bo jechałyśmy przez gęsty las, a niebo zasłaniały czarne jak węgiel
gałęzie.
– Daleko jeszcze? – zapytałam.
– Jeszcze dziewięć minut – odparła mama. – Tak w każdym razie
twierdzi GPS. Ale wydaje mi się, że chyba nie do końca uwzględnił jakość
nawierzchni – dodała. Próbowała ominąć głęboką wyrwę, co przez nasypy
niezupełnie jej się udało. Krrrr. Coś porządnie podrapało spód samochodu.
Może ten helikopter i psi zaprzęg nie był wcale takim głupim pomysłem.
Nie dziewięć, ale dwadzieścia minut minęło, zanim zjechałyśmy
w prawo po małym drewnianym mostku i w głębi między drzewami
zobaczyłyśmy światło.
– To musi być tutaj – stwierdziła mama. – Nikt inny nie chciałby
mieszkać na takim odludziu.
Wjechałyśmy przez bramę na małe poletko. Stały tam dwa domy,
a między nimi było podwórko, gdzie mama zatrzymała samochód.
Zaparkował tam również mały, bardzo już stary morris mascot z czarnymi
bokami i białym dachem. Oba domy były kryte strzechą, a ścian nie
zbudowano ze zwykłych cegieł, tylko z kamieni, które można znaleźć na
polach. To chyba nazywa się kamień polny. W jednym z domów paliło się
światło, a kiedy mama otworzyła drzwi samochodu, do środka wpadł
zapach mokrej ziemi, sosny i ogniska.
Drzwi były przedzielone na pół, tak jak czasem widuje się w stajniach.
Górna połowa właśnie się otworzyła i stanęła w niej wysoka garbata postać
z długimi indiańskimi warkoczami. Chociaż nie. Nie była garbata. Garb na
jej plecach miał pióra, oczy i skrzydła. To sowa. Przyglądała się nam
z zaciekawieniem, jakby zastanawiała się, czy zjeść nas na śniadanie.
– Wejdźcie – powiedziała nieznajoma z sową. – Niech no zobaczę, co
mogę dla was zrobić.
To była moja ciotka Isa.

Ciotka Isa napaliła w piecu w dużym pomieszczeniu, które dla mnie


wyglądało jak połączenie warsztatu z salonem. Na blasze stał garnek,
w którym coś bulgotało, w regularnych odstępach wypuszczając spod
pokrywki małe chmury pary i ostre zapachy. Ściany, tam gdzie nie było
okien, szczelnie zastawiono regałami. Na półkach oprócz książek stały też
kubki i szklane naczynia, skrzynki z narzędziami i całe rzędy koszy
wyłożonych gazetami. Potem odkryłam, że w niektórych zimowały jeże
i orzesznice. Resztę umeblowania stanowiły dwa fotele nie do pary, dwie
długie ławy i stół stolarski. Światło dawały dwie lampy naftowe. Nigdzie
nie zauważyłam telewizora.
Leżałam na starej zniszczonej kanapie pachnącej psem, z dwoma
plecionymi kocami narzuconymi na kołdrę, z którą tu przyjechałam, a i tak
było mi zimno. Ciocia Isa była dla mnie bardzo miła, ale moim zdaniem nie
aż tak miła jak mama.
– Śpij, jeśli możesz – poradziła mi. – Tu nic ci się nie stanie. – Jej
brązowe oczy miały kolor jesiennych liści. Z jakiegoś powodu wierzyłam
w każde jej słowo.
– Ale kot… – szepnęłam.
– Tu go nie ma – uspokoiła mnie. – Tu może wejść, tylko jeśli mu
pozwolę.
I nic nie musiałam jej tłumaczyć. Już wszystko wiedziała. Nie miałam
pojęcia skąd, ale poczułam ogromną ulgę, że po prostu rozumiała.
Do mamy odnosiła się zupełnie inaczej. Jej ton był tak ostry, że można
się było skaleczyć.
– Powinnaś była przyjechać wcześniej.
– Niby jak? – broniła się mama. – To się stało dopiero dziś rano.
– Wiem. Ale dwunaste urodziny miała w marcu, prawda?
Mama nie odpowiedziała od razu, choć to nie było przecież szczególnie
trudne pytanie. Z początku myślałam, że podobnie jak ja nie ma pojęcia, co
się dzieje. Nie rozumiałam, co mają do rzeczy moje urodziny. Ale kiedy
odpowiedziała, w jej głosie nie było śladu niepewności – tylko gniew
i strach.
– Ona nie jest taka jak ty – powiedziała zdecydowanym tonem. – Jest
miłą, bystrą i normalną dziewczynką.
Ciocia Isa długo patrzyła mamie w oczy, nim stwierdziła:
– Wydaje mi się, że nie pora teraz o tym dyskutować. W tej chwili trzeba
się skupić na zbiciu gorączki, żeby postawić małą na nogi.
Dokładnie, dziękuję. I gdybyście jeszcze mogły zrobić coś z tym bólem
głowy.
Ciocia Isa podniosła pokrywkę i wielką łyżką nalała czegoś do kubka.
– Proszę – powiedziała, podając mi go. – Wypij to. Trochę gorzkie, ale
pomoże.
– Co to takiego? – spytała mama podejrzliwie.
– Trucizna ropuchy i ślina węża – poinformowała ją ciocia. – A jak ci się
zdaje?
Spojrzałam na nią z przerażeniem, ale wtedy dostrzegłam błysk
w jesiennych brązach jej oczu.
– Nie bój się – uspokoiła mnie. – Tylko się droczę z twoją mamą. To
kora wierzby i zioła, które wspomogą działanie penicyliny. A jak już
wypijesz, rozmasuję ci kark i głowę. To wszystko dobrze ci zrobi.
I rzeczywiście zrobiło. Trucizna ropuchy, czy co to w końcu było,
smakowało ohydnie, ale potem ciocia Isa usiadła na końcu kanapy, położyła
sobie na kolanach moją głowę i na przemian mocno i delikatnie przesuwała
palcami po mojej szyi, potem na kark i w górę, wsuwając je we włosy.
Uczucie było nieziemskie. Jakby każdy jej ruch odrobinę osłabiał ból.
Nawet kiedy gładziła mnie po czole, wciąż spuchniętym od zadrapania, ani
trochę mnie nie bolało.
Kiedy jej palce pracowały, ona nuciła coś cicho. Była to melodia bez
słów, która wznosiła się i opadała dziwnymi zrywami. Nie słyszałam
wcześniej tej piosenki. Momentami brzmiało to prawie tak, jakby ciotka
śpiewała na dwa głosy naraz – wysoko i nisko. Nie wiem dlaczego, ale
pomyślałam o wietrze i deszczu, i o zapachu jesiennych liści. I pośród tego
wszystkiego usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Otworzyłam oczy, które dotąd
były zamknięte.
– Mama?
– Zaraz wróci – powiedziała Isa. – Cały ten raban z ziołami i dzikim
śpiewem to nie dla niej.
– Dziki śpiew?
– Ciii. Nie myśl tak dużo. Będziemy miały jeszcze czas, żeby o tym
porozmawiać.
W końcu ból głowy całkiem zniknął. A kiedy powoli zapadałam w sen,
w cieniu nie czekał już żaden morski kot.
4

Sikorki modre i strachy na wróble

Kiedy się obudziłam, nie miałam już gorączki. Ale za to ledwie byłam
w stanie oddychać. Na piersi leżało mi coś ciężkiego, ciepłego i futrzanego,
dysząc mi w twarz. Otworzyłam oczy i spojrzałam prosto w pomarszczoną,
biało-brązową psią kufę.
– Cześć… – zagaiłam niepewnym szeptem. – Przepraszam cię, ale czy
nie mógłbyś…
Ogon walił w kołdrę, a po policzku przesunął mi się mokry, różowy
język.
– Hebes! – krzyknęła ciocia Isa. – Złaź!
Pies z ociąganiem przesunął się kilkanaście centymetrów w stronę moich
stóp.
– Na podłogę!
Zwierzę wydało z siebie głębokie, mokre westchnienie. Potem wielkie
ciało osunęło się na podłogę, a ja znów mogłam swobodnie oddychać.
– Przepraszam za niego – powiedziała ciocia. – Hebes jest kochany, ale
niezbyt mądry. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki jest duży.
Hebes tak zawzięcie machał ogonem, że Isa w ostatniej chwili uratowała
dwie stojące na stoliku filiżanki przed marnym losem, a on sam
najwyraźniej nie był świadomy, że właśnie go zganiono. Musiałam się
uśmiechnąć. Potem odkryłam, że Hebes tak właśnie działał na wszystkich –
może z wyjątkiem tych, którzy nie znosili zwierząt. To był wielki, wesoły,
dobry pies, który kochał wszystko i wszystkich, zwłaszcza jeśli komuś
chciało się z nim rozmawiać i drapać go za miękkim, brązowym uchem.
– Czy to bernardyn? – zapytałam.
– O to musiałabyś spytać jego rodziców, bo ja nie wiem – odparła
spokojnie Isa. – Jacyś ludzie znaleźli go ze złamaną przednią łapą
i przynieśli tutaj, a ponieważ nie miał czipa ani tatuażu, nie mogliśmy
znaleźć właściciela, więc teraz mieszka ze mną. Jak się czujesz?
– Dobrze – odparłam, lekko zdziwiona, że tak jest w istocie. Czułam się
świetnie, nie było mi słabo i nic mnie nie bolało. Ból głowy też minął. –
Gdzie jest mama?
– Poszła poszukać jakiegoś miejsca, w którym będzie działał jej telefon.
Nie spodziewałyśmy się, że obudzisz się tak szybko. Chcesz siku?
Przytaknęłam. Nagle strasznie się zawstydziłam, że jestem sama
w obcym domu z osobą, której nie znam. Co prawda była to moja ciotka,
ale mimo wszystko. W dodatku miałam na sobie swoją starą piżamę
w myszy Diddl, na którą byłam już trochę za stara i za duża, byłam
rozczochrana, a między oczami widniały cztery ślady kocich pazurów. Co
ona sobie musi o mnie myśleć?
Na szczęście ciotka akurat wyglądała na osobę, która nie widziała w tym
wszystkim nic dziwnego. Tu jednak trzeba zaznaczyć, że sama chodzi
z sową na plecach… chociaż zaraz, zaraz…
– A gdzie sowa?
– Tu–Tu? Śpi w stajni. Ożywia się nocą. Chodź, pokażę ci, gdzie jest
łazienka.
Po tym, co tutaj widziałam, z piecem, lampami naftowymi i brakiem
telewizora, spodziewałam się wychodka albo deski nad dziurą w ziemi, jak
wtedy, kiedy pojechałyśmy z mamą na ferie zimowe do Turcji. Na szczęście
ciotka pokazała mi zupełnie normalną muszlę, choć tak całkiem normalna
też nie była, bo żeby spuścić wodę, trzeba było pociągnąć za wiszący na
łańcuszku uchwyt, a nie nacisnąć przycisk (nagle uświadomiłam sobie,
dlaczego mówi się „pociągnąć” za spłuczkę). Ciepła woda brała się
z ogromnego, groźnie syczącego bojlera, zawieszonego na ścianie
pomiędzy umywalką a wanną.
Przejrzałam się w lustrze nad umywalką…
Czasami, jak miałam dobry dzień, wydawało mi się, że moje włosy są
gładkie, miękkie, jasnobrązowe i ogólnie w porządku. Oczy mam brązowe
– jak mama i jak ciocia Isa, pomyślałam nagle. Nos i policzki były
obsypane piegami – latem gęściej niż zimą, ale zawsze było ich choć kilka.
W dobry dzień potrafiłam niemal przekonać samą siebie, że jestem na swój
sposób ładna, choć nie jest to uroda modelki.
Dziś nie miałam dobrego dnia.
Włosy w strąkach przyklejone do czaszki miały kolor wyjątkowo bury,
a twarz była tak blada, że z piegami wyglądałam, jakby upstrzyły mnie
muchy. Opuchlizna wprawdzie już zeszła, ale między oczami dalej widać
było cztery głębokie czerwone skaleczenia, które w jakiś sposób nadawały
mojej twarzy zacięty wygląd.
– Boże, mam nadzieję, że w końcu znikną – mruknęłam do siebie
i delikatnie dotknęłam blizn.
– Piiii – coś się odezwało. Poderwałam się i odwróciłam w stronę,
z której dobiegł głos. Na parapecie w małym tekturowym pudełku
z napisem Mydło lawendowe Wendelbos leżała sikorka, wpatrując się we
mnie czarnymi oczami. Przechyliła łepek i znów zakwiliła. Potem rozwarła
wyczekująco dziób i kołysała się na boki, czekając, aż ją nakarmię.
– Ale ja nie jestem twoją mamą – próbowałam jej tłumaczyć.
– Piii!
– Przestań już. Nawet nie wiem, co takie jak ty jedzą.
– Piii!!! – teraz w jej głosie wyraźnie dało się słyszeć ton rozkazujący.
– Nie pozwól jej sobą rządzić – ostrzegła ciocia Isa, stając w drzwiach. –
Pomogłam jej, kiedy latem złamała skrzydło. Ale teraz już od dawna jest
zdrowa i doskonale może sobie sama poradzić. Po prostu podoba jej się
obsługa w moim hotelu. – Otworzyła okno i lekko popukała palcem
w pudełko.
– Już wystarczy. Dalej, królowo. Pora rozprostować rozleniwione od
luksusu kości – powiedziała stanowczym głosem. – Na jabłoni wiszą kulki
dla sikorek!
– Piii… – odparła urażona sikorka i wyfrunęła na zewnątrz.

Gdy mama wróciła, pachniała sosną i poranną rosą. Ale nie wyglądała na
zadowoloną i bardzo się śpieszyła z pakowaniem, żebyśmy mogły wyjechać
zaraz po śniadaniu.
– Tak się cieszę, że już ci lepiej, skarbie – powiedziała i wyraźnie widać
było, że naprawdę jej ulżyło. Ale mimo to czułam, że wciąż coś jest nie tak.
– Co się dzieje? – zapytałam wprost.
– Nic takiego, kochanie. Umyłaś zęby?
– Tak. Mamo, powiedz mi, co się dzieje.
Pokręciła tylko głową.
– Jestem po prostu trochę podenerwowana. Mam ciężki tydzień.
Oczywiście, że mogło chodzić o pracę. Ale było też jakieś napięcie
pomiędzy nią a ciocią Isą.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – ostrzegła Isa.
– Owszem. Ja mam swoje życie, ty masz swoje. – Głos mamy brzmiał
wyjątkowo szorstko.
– To prawda. Ale co z Clarą? – zauważyła ciotka.
– Dziękuję, że jej pomogłaś – odparła mama – ale teraz powinnyśmy
wracać do domu.
Piętnaście minut później znów siedziałyśmy w samochodzie – ja
w spodniach od piżamy i szarym wełnianym swetrze, który pożyczyła mi
Isa, a mama w ubraniu, które na siebie narzuciła, gdy ją obudziłam
w środku nocy. Obie wyglądałyśmy jak dwa strachy na wróble. Mamie
jednak wyraźnie śpieszyło się z powrotem. Kia potoczyła się po szutrowej
drodze najszybciej jak się dało, a za nami, na podwórku stali ciocia Isa
i Hebes, machając na pożegnanie. To znaczy Isa machała, a Hebes merdał.
Skręciłyśmy do lasu i już ich nie widziałam. Ze zdumieniem
stwierdziłam, że jest mi smutno. To dziwne, bo spędziłam u nich mniej niż
dwanaście godzin, z czego większość czasu przespałam. Ale taka była
prawda – już jakby trochę za nimi tęskniłam.
– Odwiedzimy jeszcze kiedyś ciocię Isę? – zapytałam. – I może
mogłybyśmy zostać u niej trochę dłużej?
– Być może – powiedziała mama. Ale powiedziała to w ten swój
szczególny, matczyny sposób, który w istocie oznaczał „nie”.
5

Mysz w piórniku

– Co ci się stało?
Oscar wycelował we mnie oskarżycielski palec, jakbym dopuściła się
rzeczy straszliwej, pozwalając sobie na jakiekolwiek przeżycie bez
konsultacji z nim. Chociaż w zasadzie nie celował tym palcem we mnie,
tyko w zadrapania na czole. Mimo że minął prawie tydzień, rany wciąż były
wściekle czerwone i bardzo wyraźne, a mama dopiero dziś uznała, że
jestem wystarczająco zdrowa, by iść do szkoły.
– Kot mnie zaatakował – wyjaśniłam. – I właściwie to nie chcę o tym
mówić.
Widać było, że ma ochotę się roześmiać, ale coś kazało mu się
powstrzymać.
– Ale wszystko w porządku? – zapytał, nagle poważniejąc.
Wyglądam aż tak źle? Nie miałam już gorączki, ale nadal źle sypiałam.
– Mówiąc szczerze, to nie jestem pewna – odparłam. – Z początku
okropnie się od tego pochorowałam… ale potem… Potem w zasadzie mi
się poprawiło.
Tak naprawdę chciałam mu opowiedzieć o ciotce Isie. Nie wiem, czemu
tego nie zrobiłam. Coś mnie powstrzymywało. Zawsze opowiadamy sobie
o wszystkim. Oscar to mój najlepszy przyjaciel, znamy się, odkąd
chodziliśmy w pieluchach, i nawet zawarliśmy pakt krwi, bo
przeczytaliśmy o tym w książce. Byliśmy wtedy bardzo mali i wydawało
nam się, że jesteśmy supertwardzielami. Czasem inni droczyli się z nami
i mówili, że jesteśmy parą, ale choć Oscar zawsze się wtedy czerwienił
i parę razy pobił się z tego powodu, to nie przestał się ze mną przyjaźnić…
Przygryzł wargę. Chyba nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Jego jasne
włosy jak zawsze sterczały na wszystkie strony, a coś nieokreślonego
sprawiało, że jego policzki i usta zawsze wyglądają, jakby za moment miał
wybuchnąć śmiechem. Oczy za to miał aż nadto poważne.
– Może poniosę ci plecak? – zaproponował. Był to akt niesłychanej
odwagi, bo taki gest bankowo sprowokowałby nową falę oszczerstw na
nasz temat.
– Dzięki – odparłam – ale nie trzeba. W zasadzie czuję się całkiem
dobrze. Po prostu trochę źle sypiam.

Na duńskim zostaliśmy podzieleni na grupy i mieliśmy wypisać


przymiotniki z całego rozdziału książki, którą właśnie czytaliśmy. Ja
trafiłam do grupy z Josefine K., która czasem bywała odrobinę męcząca.
Zawsze wszystko musiało być tak, jak ona chce. Teraz też błyskawicznie
podzieliła rozdział na cztery części i zamiast rozmawiać ze sobą i wspólnie
pracować, każde z nas siedziało oddzielnie, wgapiając się w strony, które
nam przydzieliła.
Nikt nigdy się jej nie przeciwstawił. Ja też nie. W ogóle niezbyt często
zabieram głos na lekcjach, a ta Josefine potrafi sprawić, że czuję się jeszcze
głupsza niż normalnie. Teraz też niby pisała coś w swoim zeszycie, ale
najwyraźniej przez cały czas bacznie śledziła, co robię.
– Claro, skup się trochę. Przypadkiem to nie jest przymiotnik! Jeśli nie
zrozumiałaś polecenia, to czemu nie zapytałaś?
– A czemu nie możemy po prostu zrobić tego razem? – zaproponowałam
i poczułam, jak policzki pieką mnie ze wstydu.
– Bo w ten sposób uwiniemy się szybciej – zawyrokowała i pewnie
miała rację, ale strasznie nudno się w ten sposób pracuje.
W każdym razie było nudno, dopóki Josefine nagle nie odskoczyła
z wrzaskiem od ławki.
– Myyysz! – zawyła i wskazała na mnie drżącym palcem. –
Myyyyyyyyyyyyysz!
Przysięgam, że nie przesadzam. Ten okrzyk trwał dobrych kilka sekund.
I był uzasadniony. W moim otwartym piórniku leżącym przede mną na
ławce siedziała chuda szara mysz. Długo jednak nie posiedziała, bo po
chwili i ja zaczęłam piszczeć i wspólnie z Josefine spłoszyłyśmy zwierzę,
które schroniło się w moim lewym rękawie.
– Josefine, dość tych wrzasków – upomniał ją Erik, nasz nauczyciel. –
Jaka znowu mysz?
– Tam – powiedziała, machając chaotycznie rękami w moim kierunku. –
W piórniku Clary!
– Przecież tu nic nie ma.
– Teraz nie ma, ale…
– Czy ktoś jeszcze ją widział? – Erik zwrócił się do Markusa i Tei, którzy
byli z nami w grupie. Oboje pokręcili głowami. Josefine podniosła takie
larum, że patrzyli na nią, a nie na mysz.
Ja też nic nie powiedziałam. Czułam ciepłe ciałko przytulone do mojego
ramienia, maleńkie pazurki i miękkie futerko na brzuszku, ale milczałam.
– Tam była mysz – upierała się Josefine.
Erik schylił się i zajrzał pod ławkę. Wszyscy w klasie jak na komendę
spuścili wzrok na podłogę i zaglądali pod krzesła i stoły.
– Ojej, ratunku, myyysz! – Amjad zawył falsetem, który wystarczająco
dobrze naśladował głos Josefine, by rozbawić pozostałych.
– Dobrze, już wystarczy, Amjad. Wszyscy wracajcie na miejsca. A ty,
Josefine, jeśli nawet widziałaś mysz, to teraz w każdym razie już jej nie ma.
Dokończcie swoje zadanie.
Resztę lekcji przesiedziałam całkiem nieruchomo z myszą schowaną
w rękawie i trochę trudno było mi się skupić na różnicy między
przymiotnikiem a przysłówkiem. Mysz nic nie robiła. Nawet się nie ruszała,
tylko czasem zadrżała. Nie próbowała wdrapywać się w górę po mojej ręce
i najwyraźniej nie miała specjalnej ochoty wyściubiać nosa na zewnątrz. Po
prostu się ukrywała – i czekała. A ja jej na to pozwoliłam, nie wiedząc do
końca dlaczego. Kiedy w końcu zabrzmiał dzwonek, spakowałam książki,
starając się jak najmniej ruszać lewą ręką. Zarzuciłam plecak na ramię,
zdjęłam kurtkę z wieszaka i wyszłam.
– Nie zakładasz kurtki? – zdziwił się Oscar. – Bo wiesz, dopiero co byłaś
chora…
Dziwnie w jego ustach zabrzmiała ta matczyna troska, ale myślę, że
naprawdę się o mnie martwił. Rozejrzałam się pośpiesznie. Josefine nigdzie
nie było, a Erik stał kawałek dalej i rozmawiał z innym nauczycielem.
– Mam mysz w rękawie – powiedziałam konspiracyjnym głosem.
– Co masz?
– Ciii!
Patrzył na mnie zdziwiony.
– Udomowioną? – zapytał. – Taką białą?
– Nie. Chodź ze mną. Muszę się dowiedzieć, czego chce.
– Co takiego?
Dopiero kiedy to powiedziałam, zrozumiałam, że zabrzmiało to bardzo
dziwnie. Ale z jakiegoś powodu po prostu wiedziałam, że ta mysz czegoś
chce. Że nie przypadkiem schowała się najpierw w moim piórniku, a potem
w rękawie.
– Wiem, że to brzmi trochę dziwnie – zaczęłam.
Oscar się zaśmiał.
– Spoko. Ty cała jesteś dziwna – stwierdził. – To nic nowego.
– Nieprawda. Jestem zupełnie normalna – trochę za niska i nieśmiała,
i może trochę nudna, ale normalna. A w każdym razie byłam taka, zanim
nie wskoczył na mnie olbrzymi kot i nie podrapał mi twarzy tak, że
wyglądam, jakbym wpadła na tarkę. – Na pewno nie jestem bardziej dziwna
niż ty!
– Dobra – uciął. – Pokaż tę mysz.
Poszliśmy do starych toalet na podwórku, gdzie nikt już prawie nie
chodził, bo strasznie tam śmierdziało, a budynek owiany był złą sławą
z czasów, gdy dzieci musiały chodzić w krótkich spodenkach i w każdą
środę dostawały lanie. Ostrożnie podciągnęłam rękaw i oboje zobaczyliśmy
mysz.
Zwykła mysz domowa, szara, z długim pyszczkiem, ale z białymi
wąsami i czarnymi lśniącymi oczami. Przednie łapki były różowe
i wyglądały jak maleńkie dłonie. Nie uciekała, przeciwnie, stanęła na
tylnych łapach i nerwowo marszczyła nos.
– Słodka jest – Oscar pochwalił mysz. – Ale musi do kogoś należeć. Jest
całkiem oswojona.
– Raczej nie – stwierdziłam.
– Dlaczego nie? Zwykła mysz już dawno by uciekła.
– Z nią jest coś nie tak – zauważyłam. – Spójrz na jej pyszczek.
Oscar pochylił się, żeby uważniej jej się przyjrzeć.
– Faktycznie – przyznał. – Zraniła się.
Ostrożnie podniosłam ramię wyżej i zwierzę znalazło się na wysokości
mojego wzroku. Opadło na cztery łapy i mocniej chwyciło się różowymi
łapkami. Wciąż nie próbowało uciekać.
Oscar miał rację. Z boku pyszczka widać było plamkę skrzepniętej krwi,
a ze środka sterczało coś czarnego. Cierń. Cienki cierń z jakiegoś krzewu
przebił górną wargę i mysz nie mogła całkiem zamknąć ust.
– Biedactwo – szepnęłam. – To dlatego jest taka chudziutka. Przecież nie
może z tym jeść. – Niewiele myśląc, paznokciami kciuka i palca
wskazującego chwyciłam cierń jak w kleszcze i wyciągnęłam.
Mysz wydała z siebie cieniutki pisk i z dziesięć albo dwanaście razy
podrapała się po pyszczku przednimi łapkami. Potem powędrowała w górę
mojej ręki, stamtąd przeszła na brzuch i w dół do spodni. Nogawką zeszła
tak nisko, aż mogła bezpiecznie skoczyć na starą, czerwoną kamienną
podłogę. Dopiero wtedy przycupnęła na tylnych łapkach i jeszcze jeden raz
umyła sobie pyszczek. Wyglądało to, jakby machała na do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziałam. – Uważaj na siebie.
Zniknęła po jednym susie, prawie niczym szara błyskawica.
Najwyraźniej znała tę okolicę, bo od razu trafiła do szpary między futryną
a podłogą. Oscar patrzył na nią oniemiały. Potem przesunął wzrok na mnie.
– Okej – powiedział. – To przed chwilą na pewno nie było normalne.
6

Anioł we mgle

Do domu wracaliśmy razem, Oscar i ja. Oboje mieszkamy na Osiedlu


Słonecznym, tyle że on mieszka na samym jego skraju, w kamienicy
wychodzącej na aleję Jowisza, a my z mamą mieszkamy przy ulicy
Merkurego. Cała zabudowa to stare domy z wysokimi sufitami
i mikroskopijnymi łazienkami. Pośrodku mamy podwórko, które z czasem
cudownie zarosło i wygląda teraz jak pierwotny las kasztanowców, bzów
i tym podobnych. Moja mama twierdzi, że nasza przyjaźń z Oscarem
zaczęła się, kiedy któregoś dnia zostaliśmy włożeni do piaskownicy właśnie
na tym placu. Podobno wystarczyło jedno spojrzenie, a oboje dziarsko
ruszyliśmy ku sobie z przeciwległych krańców piaskownicy, najszybciej jak
tylko się dało, raczkując w głębokim piasku i nawigując wśród wiaderek
i pozostałych maluchów. Mama Oscara też jest sama. Ma na imię Malene
i pracuje jako prawniczka w jakimś biurze w centrum.
Gdy wjechaliśmy na ścieżkę rowerową, mogliśmy przez większość drogi
jechać obok siebie. Wokół było szaro i mokro, woda rozpryskiwała na boki,
kiedy przejeżdżaliśmy przez kałuże. Ścieżka kończyła się przy
Jernbanegade, więc odtąd musiałam jechać za Oscarem. Tuż obok pędziły
samochody i chlapały nam na nogawki.
– Niezła mgła – krzyknął Oscar przez ramię i odrobinę zwolnił.
Rzeczywiście. Mokry asfalt świecił się, a między domami wisiała lepka,
szara szadź. Była tak gęsta, że latarnie same się włączyły, choć była dopiero
druga po południu.
– Może powinniśmy poprowadzić rowery – zaproponowałam. – Mówiąc
szczerze, ledwie widzę, dokąd jadę.
Zeskoczyliśmy z rowerów i ostatni kawałek wzdłuż Jernbanegade
prowadziliśmy je chodnikiem.
– Ledwie widać światła – zauważył Oscar.
Trzeba było naprawdę wytężyć wzrok, żeby dostrzec czerwonego
ludzika na światłach na przejściu dla pieszych. Właściwie widać było tylko
słabą, czerwoną poświatę we mgle. Kiedy zmieniła się na zieloną,
przeszliśmy na drugą stronę. I wtedy stało się coś naprawdę dziwnego.
Chodnik zniknął.
Wiem, że to nie ma sensu. Ale kiedy dotarliśmy na drugą stronę ulicy,
nie było tam chodnika. Zamiast kamiennych płytek rosła trawa. Gęsta,
sięgająca kostek, jakby jej nie ścinano od dwóch tygodni.
Zatrzymałam się w miejscu.
– Oscar…
– Co?
– Gdzie się podział chodnik?
Nie od razu odpowiedział. Staliśmy oboje, a ja nie widziałam nic prócz
nas i naszych rowerów – i tej trawy, której nie powinno tam być.
– Może weszliśmy do czyjegoś ogródka? – zastanawiał się Oscar.
– Na Dworcowej? Tu nie ma żadnych ogródków.
– To pewnie zabłądziliśmy…
Mgła powoli zataczała wokół nas szare kręgi. Teraz nie było już widać
nawet ściany budynku, choć powinniśmy stać tuż przed nim. Również hałas
uliczny całkiem ucichł. Nie było już widać ani ludzi, ani samochodów, ani
jeżdżących we mgle rowerów. Poczułam dziwne mrowienie na karku. Jakby
stała za mną jakaś zjawa i pukała palcem w ramię. Odwróciłam się. Z tyłu
było jeszcze więcej mgły.
Nagle podmuch wiatru rozgonił mgłę na boki. W każdym razie jej część.
Wyglądało to tak, jakby w gęstym powietrzu utworzył się tunel z trawiastą
podłogą i sufitem, i ścianami z mgły. I tym tunelem zbliżało się ku mnie…
coś.
Nie był to człowiek. W każdym razie nigdy wcześniej nie widziałam,
żeby komuś dwa metry nad głową wystawały skrzydła. Przez te skrzydła
postać wyglądała na olbrzymią, choć bez nich pewnie nie była wyższa ode
mnie. Nie rozpostarła ich. Leżały złożone wzdłuż pleców i nie były białe,
jak to sobie zawsze wyobrażałam, tylko brązowo-szare, jak u drapieżnego
ptaka.
I twarz też miała wąską jak u ptaka, ze spiczastym podbródkiem i ostrym
nosem, sterczącym jak dziób. Jej oczy były ognistożółte. Wiem, bo patrzyła
wprost na mnie.
– Zaklęte dziecko – powiedział stwór świszczącym, sepleniącym głosem.
– Krew Werdiany. Chodź ze mną.
Bezwiednie zrobiłam krok w stronę postaci. Kiedy anioł woła, to trzeba
iść. Bo to musiał być anioł, a raczej anielica, prawda? Z takimi
skrzydłami…?
Wówczas, błyskawicznie, jedna po drugiej wydarzyły się dwie rzeczy.
Coś uderzyło mnie w bok uda, aż się zachwiałam. Przed anielicą
przeleciało coś czarnego z przenikliwym kocim piskiem. Nagle poczułam
znajomy wilgotny zapach wodorostów kota olbrzyma. Anielica cofnęła się
o dwa kroki i zasłoniła twarz dłońmi. Tyle że zamiast paznokci palce miała
zakończone szponami długimi jak dłoń. Kot uderzył. Oboje wrzasnęli
prawie tak samo głośno, a w powietrze trysnęła cienka kaskada krwi, która
po chwili opadła mżawką drobnych czerwonych kropli.
W tej samej chwili Oscar złapał mnie za rękę i pociągnął na bok, aż
oboje upadliśmy w gąszcz rąk, nóg i kół od rowerów.
– Uważaj! – krzyknął.
Z mgły wyłonił się przód ciężarówki – światła, piszczące hamulce,
warkot silnika i kratka chłodnicy. Wszystko z impetem nacierało wprost na
nas, aż wydałam z siebie cienki pisk przerażenia i najszybciej jak umiałam,
przeturlałam się na bok.
Rozległ się trzask i powietrze przeciął ostry zapach palonej gumy.
Leżałam na chodniku z plecami dociśniętymi do betonowej podmurówki
domu, a Oscar przygniótł mi nogi. Niespełna metr od nas stała ciężarówka,
a jej maska wypełniała całe pole widzenia. Nasze zmiażdżone rowery
tkwiły pod ogromnym przednim kołem.
Otworzyły się drzwi szoferki i ze środka wyskoczył kierowca. Twarz,
częściowo przesłonięta daszkiem, była blada jak ściana.
– Coś wam się stało? – zapytał. – Nic wam nie jest? Przez tę mgłę
zobaczyłem was dopiero w ostatniej chwili. Wszystko w porządku?
Anioł zniknął. Kot również. Nie było też tunelu we mgle i w ogóle było
mniej mgły.
Spróbowałam się poruszyć – głównie po to, by sprawdzić, czy mam
jeszcze ręce i nogi, i czy mogę się ruszać. Mogłam. Ale Oscar ani drgnął.
– Oscar? – szepnęłam. A po chwili krzyknęłam: – Oscar!
– Dobrze, słyszę – odparł poirytowany, jakbym kazała mu wstawać do
szkoły. – Auć, moja głowa…
Podniósł się do pozycji półsiedzącej, a ja zobaczyłam cienką strużkę
krwi sączącą się z rany na czole. Musiał uderzyć głową w mur albo
krawężnik. Ale przynajmniej usiadł, patrzył na mnie i był w stanie
cokolwiek powiedzieć.
Nagle wokół pojawiło się więcej ludzi. Starsza pani w długim zielonym
zimowym płaszczu trzymała już przy uchu telefon i dzwoniła.
– Halo? Pogotowie? Potrzebujemy karetkę na róg Dworcowej
i Zachodniej. Doszło do wypadku.

Oscar pojechał do szpitala „na obserwację, czy nie doznał wstrząsu


mózgu”. Mnie na szczęście pozwolili iść do domu. Na łokciu miałam teraz
nowe zadrapanie, prawie w tym samym miejscu co tamto, które zostało po
tym, jak razem z kotem spadłam ze schodów. Wstrząsu mózgu nie
dostałam, ale miałam wrażenie, że wszystko w środku mi się zatrzęsło.
Widziałam anioła. I byłam krok od śmierci. Czy te dwie rzeczy mogły
mieć ze sobą związek? Czy ten anioł przyszedł po mnie, kiedy zaatakował
go kot? A chwilę przed tym, jak mnie nazwał? Zaklętym dzieckiem?
I dorzucił chyba coś o krwi.
Na pozór sprawa jest prosta. Chłopiec i dziewczyna w gęstej mgle
niepostrzeżenie zjechali na jezdnię. Kierowcy ciężarówki szczęśliwie udało
się w porę wyhamować. Chłopiec trochę się poobijał, ale dziewczynie nic
się nie stało. Koniec raportu.
Ale przecież to była tylko połowa prawdy. Bo był też anioł, kot, chodnik,
który stał się trawą… O nich w raporcie policyjnym nie napiszą ani słowa.
Najwyraźniej prócz mnie nikt ich nie widział. Nawet Oscar. Chociaż nie –
widział trawę. Ale anioła i kota nie. Jak to możliwe, jak można nie widzieć
czegoś, co ma dwa metry wzrostu? Nic z tego nie pojmowałam.
Mama zadzwoniła do Malene – to znaczy do mamy Oscara –
i dowiedziała się, że chcą go zatrzymać w szpitalu na noc, ale czuje się
dobrze i najpewniej wróci do domu w ciągu dwóch dni.
– On uratował mi życie – stwierdziłam. Zabrzmiało strasznie
dramatycznie, gdy to powiedziałam, ale przecież taka była prawda. Gdyby
nie odciągnął mnie na bok, ciężarówka wjechałaby prosto we mnie.
A wtedy anioł zabrałby moją duszę, o ile oczywiście po to się zjawił.
– Claro, pamiętaj, żeby zawsze się rozglądać, słyszysz? – Mama znów
zaczęła na mnie krzyczeć, z czystego strachu i zmartwienia. – Kurczę,
przecież wiesz doskonale, że na ulicy trzeba uważać!
– Ale mamo…
– Tak, wiem już, przepraszam skarbie. Była gęsta mgła… Ale pamiętaj,
żeby zawsze, ale to zawsze uważać…
Powiedziała to po raz dziesiąty. Byłam już naprawdę zmęczona.
Zaczęłam pociągać nosem i mrugałam szybko, żeby powstrzymać łzy, ale
nie bardzo mi się udawało.
– To nie dlatego, że nie patrzyłam! To nie była moja wina! – nie mogłam
znieść, że znowu na mnie krzyczy. Nie teraz. – Wszystko jest nie tak. Ze
mną jest coś nie tak, prawda? Nazwała mnie zaklętym dzieckiem.
Mama stanęła jak wryta z telefonem w dłoni.
– Kto cię tak nazwał? – spytała.
– Ona. Anielica. Tylko że nikt poza mną jej nie widział. Nawet Oscar.
Ani kota…
I wtedy wszystko jej wyjawiłam – o tunelu we mgle, o trawie na
chodniku, o ogromnych skrzydłach i świszczącym głosie, o okrzyku
bojowym kota i zapachu wodorostów.
Mama słuchała, nie przerywając mi. Usiadła obok mnie przy stole
w kuchni. Dopiero kiedy dotarłam do momentu, gdy Oscara zabrała
karetka, a z naszych rowerów została miazga, objęła mnie i przyciągnęła do
siebie, mrucząc w moje włosy.
– Chyba nie mamy innego wyjścia.
– To znaczy?
– Będziemy musiały sobie zrobić krótkie wakacje – ty i ja. Musimy
pojechać do Isy.
7

Mowa w obronie zaklinaczki

– Nie jest wprawdzie zbyt duży – stwierdziła ciocia Isa – ale jeśli trochę tu
posprzątamy, będzie w sam raz.
Rozejrzała się po strychu, jakby się spodziewała, że kartony, skrzynki
i stosy ubrań nagle same się podniosą i opuszczą to miejsce.
– Mogę się tym zająć – zaoferowała mama – tylko powiedz mi, gdzie
mam to wszystko przenieść.
– Większość z tego można przenieść na strych nad stajnią – odparła
ciocia.
– A nie mogę po prostu spać na kanapie tak jak ostatnio? –
zaprotestowałam.
– Tam śpi Hebes. – Ciotka podniosła zakurzone pudło ze starego
metalowego łóżka stojącego pod skośnym sufitem. – Najlepiej będzie, jeśli
dostaniesz własny pokój.
Zabrzmiało to jakoś tak… trwale. Jakbym miała tu zamieszkać, a nie
tylko spędzić „krótkie wakacje”, jak powiedziała mama.
Dwa tygodnie temu w ogóle nie znałam cioci Isy. A teraz nagle mam
mieć u niej własny pokój. I przecież potrafiłam się domyślić, że to wszystko
ma związek z całą resztą – z tym, co się ostatnio dzieje dziwnego. Z kotem,
aniołem i mgłą, z tym wszystkim. Ale co to właściwie znaczy?
– Czy ktoś mi wreszcie powie, co się dzieje? – poprosiłam.
Mama i ciocia Isa spojrzały po sobie. W końcu mama powoli i niechętnie
skinęła głową.
– Może ty to zrobisz? – zapytała. – Jesteś w tym lepsza niż ja. –
I odwróciła wzrok, jakby się czegoś wstydziła. Ciocia Isa zmarszczyła brwi.
– Jak długo jeszcze będziesz… – zaczęła, ale po chwili sama sobie
przerwała. – Albo dobrze. O tym zawsze możemy porozmawiać później.
Claro, chodź ze mną. Zrobię nam herbaty i postaram się odpowiedzieć na
twoje pytania.
Gdy mama krzątała się na poddaszu, robiąc dla mnie miejsce, ja i ciocia
Isa usiadłyśmy w kuchni przy małym stole przykrytym kraciastym obrusem
i piłyśmy herbatę. Hebes rozłożył się pod stołem między naszymi nogami,
choć ledwie się tam mieścił, a na parapecie przy zlewie w pudełku po
butach leżał kos i przyglądał się nam czarnymi koralikami oczu, spokojnie
pucując sobie pióra w skrzydle.
– Więc jakie masz pytania? – zapytała ciotka.
Mam ich mniej więcej milion, pomyślałam. Ale które z nich jest
najważniejsze?
– Czy ja umrę? – wyrwało mi się, choć nie zamierzałam zapytać o to na
głos.
Ciotka Isa uniosła brwi, aż całkiem zmarszczyło jej się czoło.
– Dlaczego tak myślisz? – zapytała.
– No bo… bo najpierw był ten kot i ta bakteria, od której można
umrzeć… a potem… wczoraj… wczoraj zjawił się ten anioł, znaczy
anielica, i chciała mnie ze sobą zabrać. A potem ciężarówka omal nie
rozjechała mnie i Oscara.
Isa odstawiła kubek.
– Jak wyglądała ta anielica? – spytała.
– Była duża – odparłam. – To znaczy skrzydła miała duże. Ogromne.
I nie były białe, tylko takie brązowe w szare paski. I miała żółte oczy –
szczerze mówiąc, nie spodziewałam się u anioła takich oczu.
Isa na moment zamknęła oczy. A kiedy ponownie je otworzyła, długo mi
się przyglądała. Tak długo, że naprawdę się zaniepokoiłam.
– To nie był anioł – powiedziała wreszcie.
– Więc co?
– Kiedyś była zaklinaczką. A dziś chyba sama nie byłaby w stanie
powiedzieć, kim jest.
Płomień lampy naftowej nie zadrżał bardziej niż normalnie i żaden
zimny podmuch nie przesunął się przez kuchnię. A mimo to miałam
wrażenie, jakby w pomieszczeniu nagle zrobiło się ciemniej i chłodniej.
– Kim ona jest? – spytałam, głosem jeszcze cichszym niż zwykle.
– Każe na siebie mówić Chimera. Ale nie wymawiaj jej imienia poza
ścianami tego domu. Już i tak aż nazbyt łatwo cię znalazła.
– Znalazła mnie? Po co? Czego ona ode mnie chce?
Isa wyciągnęła dłoń i pogłaskała mnie lekko po policzku.
– Nie wiem, Claro. Ale nie wolno pozwolić, by cię złapała.
Ciotka Isa kazała mi ubrać płaszcz i kozaki i wyszłyśmy na zewnątrz.
Przeszłyśmy kawałek szutrową drogą, przez małe poletko ze strumieniem
aż do mostu.
– Dotąd – powiedziała, wskazując palcem trzy białe kamienie, wkopane
w ziemię tak głęboko, że ledwie było je widać. – Nie wolno ci odchodzić
dalej niż dotąd, chyba że razem ze mną.
– Ale dlaczego? – Nic z tego nie rozumiałam.
– Bo jeśli znajdziesz się poza moim zaklętym rewirem, nie będę w stanie
cię ochronić.
– Ale co…
– Co to jest zaklęty rewir? To obszar będący pod ochroną zaklinaczki.
Znów wypowiedziała to słowo. Zaklinaczka. Zapadł zmierzch i kiedy tak
stałyśmy w półmroku, przyjrzałam się mojej ciotce. Tu-Tu przyleciał do
nas, kiedy tylko wyszłyśmy na podwórko, i od razu usiadł jej na ramieniu.
Miała na sobie najzwyklejszy żółty sztormiak i stary żółty kapelusz
przeciwdeszczowy. Brązowe indiańskie warkocze upchnęła pod płaszczem.
– Jesteś czarownicą – stwierdziłam. Bo to nie było pytanie.
– Zaklinaczką zwierząt – sprostowała, jakby to była najbardziej
naturalna rzecz na świecie. – Opiekuję się wszystkim, co żyje na tej
planecie. I w zamian wszystkie żywe istoty też na swój sposób troszczą się
o mnie. – Hebes merdał ogonem, a Tu-Tu ocierał dziób o kant jej kapelusza.
– Ale mówiłaś, że Chimera też jest zaklinaczką…
– Niezupełnie. Powiedziałam, że nią była. Śluby zaklinania złamała już
dawno temu i teraz bierze wszystko, na co ma ochotę, niczego nie dając
w zamian.
Znów ją sobie przypomniałam. Żółte oczy, ostre rysy. Chodź ze mną,
zaklęte dziecko.
– Dlaczego… dlaczego chce mną zawładnąć?
Isa bezradnie pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia, skarbie.
– Nazwała mnie zaklętym dzieckiem – zauważyłam. – Ale mama… ona
przecież nie ma żadnych mocy.
– To prawda. Twoja mama woli rzeczy zwyczajne, normalne
i namacalne. Tyle że świat nie jest tak urządzony. – Isa spojrzała na mnie,
lekko przechylając głowę i mrużąc oczy. Wręcz poczułam na sobie jej
wzrok. Jakby niespodziewanie poświeciła mi w twarz latarką.
– Claro… czy bardzo cię zmartwię, jeśli ci powiem, że moim zdaniem
jesteś zaklinaczką albo przynajmniej możesz się nią stać, jeśli zechcesz?
Tu-Tu pomachał cicho skrzydłami. Od spodu były całkiem jasne, prawie
srebrne. Wbiłam wzrok w tę srebrzystość, byle tylko nie patrzeć na ciotkę.
– Nie wiem jeszcze, co to oznacza – odparłam w końcu. – Jeśli to
oznacza, że muszę zamieszkać w ziemiance i nie mieć przyjaciół…
– Oczywiście, że możesz mieć przyjaciół – uspokoiła mnie Isa. – Tyle że
niektórzy będą mieli pióra albo futra.
Pokręciłam głową.
– Nie zrozum mnie źle. Bardzo lubię zwierzęta…
– Ale chciałabyś również mieć znajomych, którzy nie załatwiają się na
podłogę i co jakiś czas nie wymiotują mysimi kośćmi? Spokojnie. Tutaj też
możesz spotykać innych ludzi. Kto wie, może nawet już jutro. Claro, nie
musisz żyć tak jak ja. Nie musisz być taka jak ja. Ale będziesz musiała się
sporo nauczyć, żeby przynajmniej umieć się obronić.
– I jak mam to zrobić?
– Tym zajmiemy się jutro. Kurs samoobrony dla zaklinaczek. Lekcja
pierwsza.
Uśmiechnęła się. Próbowałam odwzajemnić jej uśmiech, ale nie byłam
pewna, czy mam się z czego cieszyć.

Kiedy wróciłyśmy do domu, mama skończyła już porządkować poddasze.


W moim nowym pokoju zapaliła lampę naftową, a na łóżko rzuciła
mnóstwo poduszek i kołder. Całość przykryła starą pikowaną narzutą
w biało-czarną kratę, z maleńkimi czerwonymi pączkami róży
wyhaftowanymi w każdym okienku. Ze skośnym sufitem, małym okrągłym
oknem i tą narzutą pokój wydawał się teraz całkiem przytulny. Tylko że
nagle zauważyłam, że stoi w nim tylko jedno łóżko.
– A ty gdzie będziesz spała? – spytałam.
Mama nie odpowiedziała od razu. Usiadła na brzegu łóżka i poklepała
miejsce obok.
– Claro, skarbie. Usiądź na chwilę.
Powiedziała to swoim głosem z kategorii: „jest coś, o czym musimy
porozmawiać”. I słysząc go, poczułam, jak kulka, którą miałam w brzuchu
od tamtej sytuacji z ciężarówką, staje się jeszcze twardsza.
– Co się stało? – zapytałam.
– Muszę wracać do miasta.
Kulka wypełniła teraz szczelnie cały żołądek. Rozrastała się ku górze,
uciskając serce. A od dołu naciskała mi na pęcherz.
– Przecież nie możesz – szepnęłam tylko. Bo z jakiegoś powodu to
wydało mi się straszniejsze od całej reszty. Od tego, że być może jestem
zaklinaczką jak ciocia Isa. I że w niespełna tydzień dwukrotnie otarłam się
o śmierć, że prześladował mnie kot olbrzym i polowała na mnie anty-
anielica, której przestraszyła się nawet ciocia Isa. Wszystko to być może
potrafiłabym znieść, jeśli tylko byłaby przy mnie mama.
– Muszę – powtórzyła.
– Nie możesz pracować stąd? Musi być przecież w okolicy jakieś
miejsce, gdzie da się połączyć z siecią…
– Claro, przecież tu nie chodzi o pracę. Jak mogłaś w ogóle tak
pomyśleć? Ty jesteś dla mnie ważniejsza niż jakaś durna praca. –
Wyglądała na urażoną i nieskończenie smutną.
– Więc o co chodzi?
Nie odpowiedziała. Objęła mnie tylko i lekko uścisnęła.
– Claro, nie mamy innego wyjścia – powiedziała wreszcie. – Sama
uważam, że to straszne. To ja powinnam się o ciebie troszczyć i cię chronić,
nie Isa. Ale po prostu nie jestem w stanie. Nie potrafię cię ochronić przed
tym wszystkim, co się dzieje. Nie mam takiej mocy, jaką ma ona.
– W porządku. Ale jak długo mam tu zostać?
Another random document with
no related content on Scribd:
“I’ve always wanted men about me, and I mean to have them.
You never heard me say a good word for a woman, and I never did
say one. I shouldn’t even of your wife. But I am Etta Stackpole, I tell
you. The world has got to give me what I want, for it can’t get on
without me. Your women might try to down me, but your men
wouldn’t allow it.”
Dudley Leicester murmured apologetically, feeling himself a
hypocrite: “Why should anyone want to down you?”
“The women would,” she answered. “If ever my name got into
the papers they’d manage it too. But that will never happen. You
know women are quite powerless until your name does get into the
papers. Mine never will; that’s as certain as eggs is eggs. And even
if it did, there’s half the hostesses in London would try to bolster me
up. Where would their dinners be—where would the Phyllis Trevors
be if they hadn’t me for an attraction? ...
“I’m telling you all this, Dudley,” she said, “just to show you what
you’ve missed. You’re a bit of a coward, Dudley Leicester, and you
threw me over in a panic. You’re subject to panics now, aren’t you—
about your liver and the like? But when you threw me over, Dudley, it
was the cowardliest thing you ever did.”
Walking at her side, now that she had repulsed him, Dudley
Leicester had the sensation of being deserted and cold. He had, too,
the impulse to offer her his arm again and the desire to come once
more within the circle of warmth and perfume that she threw out. The
quiet, black, deserted streets, with the gleam from lamps in the
shining black glass of windows, the sound of his footsteps—for her
tread was soundless, as if she moved without stepping—the cold,
the solitude, all these things and her deep-thrilled voice took him out
of himself, as if into some other plane. It was, perhaps, into a plane
of the past, for that long, early stage of his life cast again its feeling
over him. He tried to remember Pauline; but it was with a sense of
duty, and memory will not act at the bidding of duty.
No man, indeed, can serve two women—no man, at any rate,
who is essentially innocent, and who is essentially monogamous as
was Dudley Leicester.
“... The cowardliest thing you ever did in your life,” he heard her
repeat, and it was as if in trying to remember Pauline, he were
committing a new treachery to Etta Stackpole.
“... For it wasn’t because you were afraid of my betraying you—
you knew I shouldn’t betray you—it was because you were afraid of
what the other women would say. You knew I should be justified in
my actions, but you were afraid of their appearance. You’re a
hypochondriac, Dudley Leicester. You had a panic. One day you will
have a panic, and it will pay you out for dropping me. It’ll do more
than pay you out. You think you’ve taken a snug sort of refuge in the
arms of a little wife who might be a nun out of a convent, but it’ll find
you.”
Dudley Leicester swore inwardly because there was an interval
of a sob in her rounded speech. He experienced impulses to protect,
to apologize, to comfort her. She became the only thing in the world.
“And it’s because you know how bitterly you wronged me,” she
continued, “that you behaved gloomily towards me. I wouldn’t have
spoken like this if you hadn’t been such an oaf at dinner, but it’s up to
me; you put it up to me and I’m doing it. If you’d played the game—if
you had pretended to be cordial, or even if you’d been really a little
sheepish—I might have spared you. But now you’ve got to see it
through....
“But no,” she added suddenly, “here endeth the first lesson. I
think you’ve had enough gruel....
“All the same,” she added as suddenly and quite gaily, “you did
call me a penguin in the last nice letter you wrote me.”
He was by now so far back into his past that he seemed to be
doing no more than “see Etta home”—as he had seen her home a
thousand times before. It only added to the reality of it that she had
suddenly reconciled herself to him after finally upbraiding him. For,
when they had been engaged, she had upbraided him as fiercely at
least a hundred times—after each of her desperate flirtations, when
he had been filled with gloom. And always—always—just as now,
she had contrived to put him in the wrong. Always after these
quarrels he had propitiated her with a little present of no value.
And suddenly he found himself thinking that next day he would
send her a bunch of jonquils!
He was, indeed, as innocent as a puppy; he was just “seeing
Etta home” again. And he had always seen her home before with
such an innocence of tender passion, that once more the tenderness
arose in him. It found its vent in his saying:
“You know you’ll catch cold if you let your hood fall back like
that.”
“Then put it up for me,” she said saucily.
Her hood had fallen on to her shoulders, and in the March night
her breasts gleamed. Both her hands were occupied with her skirts.
He trembled—as he had been used to tremble—when his hands
touched her warm and scented hair, whose filaments caressed his
wrists. In the light of a lamp her eyes gleamed mockingly.
“Do you remember the riddle with the rude answer?” she asked
suddenly, “about the hare. There was a hare in a pit, sixty feet deep,
and there was no way out, and a greyhound was let into it. How did
the hare escape. And the answer was: That’s the hare’s business.”
She had hooked herself on to his arm again.
“What’s that got to do with it?” he asked thinkingly.
“Oh,” she answered, “I was only thinking; it is the bare’s
business, you know. That means that you can’t really get away from
your past. It comes back again. Do you remember a French story
called ’Toutes les Amoureuses’? ... about a man who had hundreds
of adventures. And of each lady he kept a ribbon or a lock of hair, or
a shoe-buckle—some trifle. And once a year he used to lock his door
and take out these odds and ends—and remember—just remember!
Well, Mr. Dudley Leicester, that’s a good thing to do. It’s an act of
piety for one thing; it averts evil for another. It’s like touching for the
evil chance. If you’d done that for me—for my sake, because you
had a good slice of my life—if you had done it ... well! you’d not have
been so desperately unhappy now.”
“I’m not unhappy,” he said, and he spoke the truth.
“Aren’t you?” she mocked him. “Aren’t you?”
They were within a few steps of her door, almost opposite
where, black and silent, his own house awaited him—as if,
reproachfully, it gazed at him with darkened eyes. And suddenly she
burst into a carol, and with quickened steps she danced him
onwards:

“He called me a penguin, a penguin, a penguin;


He called me a penguin a long time ago!”

She sang it to the triumphant hit of “Voici le sabre!” And then


they were on her doorstep. She had her key in the latch, the door
went back into darkness.
“I’ll prove to you you called me that,” she said, and crouching
forward, as she had bent to open the door, she caught the end of his
sleeve and pulled him into the inner darkness. He could see nothing,
and the heavy door was closed behind him.
PART II

AND suddenly, in the thick darkness, whirring as if it were a scream,


intermitted for a moment and again commencing, a little bell rang out
at Dudley Leicester’s elbow. As suddenly, but with a more gracious
diffusion, light welled down from above his head, and Etta Hudson’s
voice mingling with it:
“Stop that confounded thing! I don’t want all the servants in the
house to know you are here.”
She leaned over the white and ormolu banisters: the light
swinging over her head made a halo above her disordered hair; her
white shoulders gleamed.
“Stop it,” she said; “Don’t fumble so ridiculously. Don’t you know
how to take the thing off the hooks?”
She laughed at him derisively; her face disappeared as if she
were about to continue her upward journey. Then once more she
was looking down at him:
“Tell whoever it is,” she said, “that Sir William is in Paris and
Lady Hudson in bed. Say ’sir’ when you speak, and they’ll think it’s
the second footman, Moddle! Don’t you remember Moddle?” And
again she laughed, and her ascent of the stairs was marked by the
tips of her fingers, visible as if they were little white and creeping
mice.
Dudley Leicester put the receiver to his ear. A peremptory “Are
you 4,259 Mayfair?” made him suddenly afraid, as if a schoolmaster
had detected him in some crime. Hitherto he had had no feeling of
crime. It was as if he had merely existed in the tide of his senses. An
equally peremptory “Don’t go away” was succeeded by the words:
“Get down,” and then:
“Is that Sir William Hudson’s?”
Leicester answered—he had the words clearly fixed in his mind
—but already he was panting:
“Yes, but Sir William’s in Paris, and Lady Hudson in bed.” And
he did not omit to add “sir.”
Through his mind, quickened by his emotions of fear, there shot
the idea that now they must go away; that it was all over; that he was
very tired; that he must sit down and rest.
Then suddenly—still low, distinct, stealthy, and clear—the voice
of the invisible man asked:
“Isn’t that Dudley Leicester speaking?”
He answered “Yes,” and then with a sudden panic he hung the
receiver upon the hooks.
And Etta Hudson, descending the stair with the letter in her
hand, saw him sitting dishevelled and dejected, as if all his joints had
been broken, in the messenger-boy’s chair beside the heavy, dark
table.
He rose suddenly, exclaiming: “You’ve got me into this scrape;
you’ve got to get me out of it. What’s to be done?”
Standing on the bottom step of the stairs, she laughed at him,
and she laughed still more while she listened:
“How do I know who it was?” He poured forth disjointed
sentences. “I told you somebody would see us in Regent Street. It
might have been your husband, or some blackmailer. London’s full of
them. I can’t possibly ring them up again to ask who it was. Perhaps
they spoke from a call-office. What’s to be done? What in the name
of God is to be done?”
A certain concern and pity were visible in her eyes: she opened
her lips and was about to speak, when he exclaimed:
“It would break Pauline’s heart. What’s to be done?”
The line of her brows hardened, and she uttered a hard little
laugh.
“Don’t you know,” she said; “why, my dear Dudley, the answer is:
’That’s the bare’s business.’”

His first action on awakening was always to stretch out his hand
for the letters that his silent man would have placed by his side, and
to glance at the clock on his dressing table to see how many hours
he had slept. And, indeed, next morning his first sensation was one
of bodily well-being and of satisfaction because the clock appeared
to inform him that he had slept for three hours longer than was his
habit. But with a slight feeling of uneasiness he remembered how
late he had been the night before, and stretching out his hand for the
letters, he heard a voice say:
“Are you 4,259 Mayfair?”
He had answered “What?” before he realized that this question
was nothing more than a very vivid recollection. But even when he
had assured himself that it was only a very vivid recollection, he lay
still and discovered that his heart was beating very quickly. And so
afraid was he that the motion of stretching out his arm would bring
again the voice to his ears, that he lay still, his hand stretched along
the counterpane. And suddenly he got up.
He opened one white-painted cupboard, then the other. Finally,
he went to the door of the room and peered out. His man,
expressionless, carrying over his arm a pair of trousers, and in one
hand a white letter crossed with blue, was slowly ascending the
staircase at the end of the corridor.
“You didn’t ask me a question,” Dudley Leicester said, “about
two minutes ago?”
Saunders said: “No, sir, I was answering the door to the
postman. This, sir.” And he held out the registered letter.
It was as if Dudley Leicester recoiled from it. It bore Pauline’s
handwriting, a large, round, negligent scrawl.
“Did he ask our number?” Dudley inquired eagerly; and
Saunders, with as much of surprise as could come into his impassive
face, answered:
“Why, no, sir; he’s the regular man.”
“Our telephone number, I mean,” Dudley Leicester said.
Saunders was by this time in the room, passing through it to the
door of the bath-cabinet.
“As a matter of fact, sir,” he said, “the only thing he asked was
whether Mrs. Leicester’s mother was any better.”
“It’s very odd,” Dudley Leicester answered. And with Saunders
splashing the water in the white bath-cabinet, with a touch of sun
lighting up the two white rooms—in the midst of these homely and
familiar sounds and reflections, fear suddenly seized Dudley
Leicester. His wife’s letter frightened him; when there fell from it a
bracelet, he started as he had never in his life started at a stumble of
his horse. He imagined that it was a sort of symbol, a sending back
of his gifts. And even when he had read her large, sparse words, and
discovered that the curb chain of the bracelet was broken, and
Pauline desired him to take it to the jeweller’s to be repaired—even
then the momentary relief gave way to a host of other fears. For
Dudley Leicester had entered into a world of dread.

II

HE appeared to have become friendless and utterly solitary. Even


his man Saunders, to whom he had been attached as he had been
attached to his comfortable furniture and his comfortable boots,
seemed to him now to be grown reserved, frigid, disapproving. He
imagined that Saunders had a threatening aspect. Fear suddenly
possessed his heart when he perceived, seated in the breakfast-
room, well forward in a deep saddle-bag chair, with Peter the
dachshund between his speckless boots, Robert Grimshaw.
“What have you come for?” Leicester asked; “what’s it about?”
Robert Grimshaw raised his dark, seal-like eyes, and Leicester
seemed to read in them reproof, judgment, condemnation.
“To leave Peter with the excellent Saunders,” Robert Grimshaw
said; “I can’t take him to Athens.”
“Oh, you’re going to Athens?” Dudley Leicester said, and oddly
it came into his mind that he was glad Grimshaw was going to
Athens. He wanted Grimshaw not to hear of his disgrace.
For although Grimshaw had frequently spoken dispassionately
of unfaithful husbands—dispassionately, as if he were registering
facts that are neither here nor there, facts that are the mere
inevitabilities of life, he had the certainty, the absolute certainty, that
Grimshaw would condemn him.
“I start at one, you know,” Grimshaw said. “You’re not looking
very bright.”
Dudley Leicester sat down before his coffeepot; his hand, with
an automatic motion, went out to the copy of the Times, which was
propped between the toast-rack and the cream-jug; but it suddenly
shot back again, and with a hang-dog look in his eyes he said:
“How long does it take things to get into the newspapers?”
It was part of his sensation of loneliness and of fear that he
could not any more consult Robert Grimshaw. He might ask him
questions, but he couldn’t tell just what question wouldn’t give him
away. Robert Grimshaw had so many knowledges; so that when
Robert Grimshaw asked:
“What sort of things?” he answered, with a little fluster of hurry
and irritation:
“Oh, any sort of thing; the things they do print.”
Grimshaw raised his eyelids.
“I don’t see how I can be expected to know about newspapers,”
he said; “but I fancy they get printed about half-past one in the
morning—about half-past one. I shouldn’t imagine it was any earlier.”
At this repetition, at this emphasis of the hour at which the
telephone-bell had rung, Dudley seized and opened his paper with a
sudden eagerness. He had the conviction that it must have been a
newspaper reporter who had rung him up, and that by now the
matter might well’be in print. He looked feverishly under the heading
of Court and Society, and under the heading of Police Court and
Divorce Court. But his eye could do no more than travel over the
spaces of print and speckled paper, as if it had been a patterned
fabric. And suddenly he asked:
“Do you suppose the servants spy upon us?”
“Really, my dear fellow,” Grimshaw said, “why can’t you buy an
encyclopædia of out-of-the-way things?”
“But do you?” Dudley insisted.
“I don’t know,” Grimshaw speculated. “Some do; some don’t. It
depends on their characters; on whether it would be worth their
whiles. I’ve, never heard of an authentic case of a servant
blackmailing a master, but, of course, one would not hear of it.”
“But your man Jervis? Or Saunders, now? They talk about us,
for instance, don’t they?”
Grimshaw considered the matter with his eyes half closed.
“Jervis? Saunders?” he said. “Yes, I suppose they do. I hope
they do, for we’re their life’s work, and if they take the interest in us
that I presume they do, they ought to talk about us. I imagine Jervis
discusses me now and then with his wife. I should think he does it
affectionately, on the whole. I don’t know.... It’s one of the few things
that are as mysterious as life and death. There are these people
always about us—all day, all night. They’ve got eyes—I suppose
they use them. But we’ve got no means of knowing what they think
or what they know. I do know a lot—about other people. Jervis gives
me the news while he’s shaving me. So I suppose I know nearly all
he knows about other people. He knows I like to know, and it’s part
of what he’s paid for. But as for what he knows about me”—
Grimshaw waved his hand as if he were flicking cigarette-ash off his
knee—“why, I know nothing about that. We never can; we never
shall. But we never can and we never shall know what anyone in the
world knows of us and thinks. You’ll find, as you go on, that you’ll
never really know all that Pauline thinks of you—not quite all. I shall
never really know all that you think about me. I suppose we’re as
intimate as men can be in this world, aren’t we? Well! You’re
probably at this very moment thinking something or other about me.
Perhaps I’m boring you or irritating you, but you won’t tell me. And,”
he added, fixing his eyes gently and amiably upon Dudley
Leicester’s face, “you’ll never know all I know about you.”
Dudley Leicester had become filled with an impetuous dread
that he had “given himself away” by his questions.
“Why I asked,” he said, and his eyes avoided Grimshaw’s
glance, “is that the postman seems to have been talking to Saunders
about Pauline.”
Grimshaw started suddenly forward in his seat.
“Oh,” Dudley Leicester said, “it’s only that I asked Saunders
about a voice I had heard, and he said it was the postman asking
when Pauline would be home, or how her mother was. Something of
that soft. It seems rather impertinent of these chaps.”
“It seems to me rather nice,” Grimshaw said, “if you look at it
without prejudice. We may as well suppose that both Saunders and
the postman are decent fellows, and Pauline is so noticeable and so
nice that it’s only natural that an old servant and an old postman
should be concerned if she’s upset. After all, you know we do live in
a village, and if we don’t do any harm, I don’t see why we should
take it for granted that these people crab us. You’ve got to be talked
about, old man, simply because you’re there. Everyone is talked
about—all of us.”
Dudley Leicester said, with a sudden and hot gloom:
“There’s nothing about me to talk about. I’ve never wanted to be
an interesting chap, and I never have been. I shall give Saunders the
sack and report the postman.”
“Oh, come now,” Grimshaw said. “I know it’s in human nature to
dislike the idea of being talked about. It used to give me the creeps
to think that all around me in the thousands and thousands of people
that one knows, every one of them probably says something of me.
But, after all, it all averages out. Some say good, no doubt, and
some dislike me, and say it. I don’t suppose I can go out of my door
without the baker at the corner knowing it. I am spied upon by all the
policemen in the streets round about. No doubt half the shop-
assistants in Bond Street snigger at the fact that I help two or three
women to choose their dresses and their bracelets, and sometimes
pay their bills, but what does it all amount to?”
“Hell,” Dudley Leicester said—“sheer hell!”
“Oh, well, eat your breakfast,” Grimshaw replied. “You can’t
change it. You’ll get used to it in time. Or if you don’t get used to it in
time, I’ll tell you what to do. I’ll tell you what I do. People have got to
talk about you. If they don’t know things they’ll invent lies. Tell ’em
the truth. The truth is never very bad. There’s my man Jervis. I’ve
said to him: ‘You can open all my letters; you can examine my pass-
book at the bank; you can pay my bills; you’re at liberty to read my
diary of engagements; you can make what use you like of the
information. If I tried to stop you doing these things, I know I should
never succeed, because you chaps are always on the watch, and
we’re bound to nod at times. Only I should advise you, Jervis,’ I said,
‘to stick to truth in what you say about me. It don’t matter a tinker’s
curse to me what you do say, but you’ll get a greater reputation for
reliability if what you say always proves true.’ So there I am. Of
course it’s an advantage to have no vices in particular, and to have
committed no crimes. But I don’t think it would make much difference
to me, and it adds immensely to the agreeableness of life not to want
to conceal things. You can’t conceal things. It’s a perpetual strain. Do
what you want, and take what you get for doing it. It’s the only way to
live. If you tell the truth people may invent a bit, but they won’t invent
so much. When you were married, I told Hartley Jenx that if you
hadn’t married Pauline, I should have. Everybody’s pretty well
acquainted with that fact. If I’d tried to conceal it, people would have
been talking about my coming here three times a week. As it is, it is
open as the day. Nobody talks. I know they don’t. Jervis would have
told me. He’d be sure to know.”
“What’s all that got to do with it?” Dudley Leicester said with a
suspicious exasperation.
Robert Grimshaw picked up on to his arm Peter the dachshund,
that all the while had remained immobile, save for an occasional
blinking of the eyelids, between his feet. Holding the dog over his
arm, he said:
“Now, I am going to confide Peter to Saunders. That was the
arrangement I made with Pauline, so that he shouldn’t worry you.
But you can take this as a general principle: ‘Let your servants know
all that there is to know about you, but if you find they try to take
advantage of you—if they try to blackmail you—hit them fair and
square between the jaws.’ Yes, I mean it, literally and physically.
You’ve got mettle enough behind your fists.”
Robert Grimshaw desired to speak to Saunders in private,
because of one of those small financial transactions which the
decencies require should not be visible between guest and master
and man. He wanted, too, to give directions as to the feeding of
Peter during his absence; but no sooner had the door closed upon
him than Dudley Leicester made after him to open it. For he was
seized by a sudden and painful aversion from the thought that
Saunders should be in private communication with Robert
Grimshaw. He strongly suspected that Saunders knew where he had
spent those hours of the night—Saunders, with his mysterious air of
respectful reserve—and it drove him nearly crazy to think that
Saunders should communicate this fact to Robert Grimshaw. It
wasn’t that he feared Grimshaw’s telling tales to Pauline. It was that
he dreaded the reproach that he imagined would come into Robert
Grimshaw’s dark eyes; for he knew how devoted Grimshaw was to
his wife. He had his hand upon the handle of the door; he withdrew it
at the thought that interference would appear ridiculous. He paused
and stood irresolute, his face distorted by fear, and his body bent as
if with agony. Suddenly he threw the door open, and, striding out,
came into collision with Ellida Langham. Later, the feeling of relief
that he had not uttered what was just on the tip of his tongue—the
words: “Has Pauline sent you? How did she hear it?”—the feeling of
relief that he had not uttered these words let him know how
overwhelming his panic had been. Ellida, however, was bursting into
voluble speech:
“Katya’s coming back!” she said. “Katya’s coming back. She’s
on one of the slow ships from Philadelphia, with an American. She
may be here any day, and I did so want to let Toto know before he
started for Athens.”
She was still in black furs, with a black veil, but her cheeks were
more flushed than usual, and her eyes danced.
“Think of Katya’s coming back!” she said, but her lower lip
suddenly quivered. “Toto hasn’t started?” she asked. “His train
doesn’t go till one.”
She regarded Dudley Leicester with something of impatience.
She said afterwards that she had never before noticed he was
goggle-eyed. He stood, enormously tall, his legs very wide apart,
gazing at her with his mouth open.
“I’m not a ghost, man,” she said at last. “What’s wrong with
you?”
Dudley Leicester raised his hand to his straw-coloured
moustache.
“Grimshaw’s talking to Saunders,” he said.
Ellida looked at him incredulously. But eventually her face
cleared. “Oh, about Peter?” she said. “I was beginning to think you’d
got an inquest in the house....”
And suddenly she touched Dudley Leicester vigorously on the
arm.
“Come! Get him up from wherever he is,” she said, with a good-
humoured vivacity. “Katya’s more important than Peter, and I’ve got
the largest number of things to tell him in the shortest possible time.”
Dudley Leicester, in his dull bewilderment, was veering round
upon his straddled legs, gazing first helplessly at the bell beside the
chimney-piece and then at the door. Even if he hadn’t been already
bewildered, he would not have known very well how properly to
summon a friend who was talking to a servant of his own. Did you
ring, or did you go to the top of the stairs and call? But his
bewilderment was cut short by the appearance of Grimshaw himself,
and at the sight of his serene face just lighting up with a little smile of
astonishment and pleasure, Dudley Leicester’s panic vanished as
suddenly and irrationally as it had fallen on him. He even smiled,
while Ellida Langham said, with a sharp, quick little sound, “Boo!” in
answer to Robert’s exclamation of “Ellida!” But Grimshaw took
himself up quickly, and said:
“Ah! I know you’ve some final message for me, and you went
round to my rooms, and Jervis told you I’d come on here.”
She was quite a different Ellida from the plaintive lady in the
Park. Her lips were parted, her eyes sparkled, and she held her arms
behind her back as if she were expecting a dog to jump up at her.
“Ah! You think you know everything, Mr. Toto,” she said; “but, je
vous le donne en mille, you don’t know what I’ve come to tell you.”
“I know it’s one of two things,” Grimshaw said, smiling: “Either
Kitty’s spoken, or else Katya has.”
“Oh, she’s more than spoken,” Ellida cried out. “She’s coming. In
three days she’ll be here.”
Robert Grimshaw reflected for a long time.
“You did what you said you would?” he asked at last.
“I did what I said I would,” she repeated. “I appealed to her
sense of duty. I said that, if she was so good in the treatment of
obscure nervous diseases—and you know the head-doctor-man
over there said she was as good a man as himself—it was
manifestly her duty, her duty to mother’s memory, to take charge of
mother’s only descendant—that’s Kitty—and this is her answer:
She’s coming—she’s coming with a patient from Philadelphia.... Oh!
she’s coming. Katya’s coming again. Won’t it make everything
different?”
She pulled Robert Grimshaw by the buttonhole over to the
window, and began to speak in little sibilant whispers.
And it came into Dudley Leicester’s head to think that, if Katya
Lascarides was so splendid in the treatment of difficult cases, she
might possibly be able to advise him as to some of the obscure
maladies from which he was certain that he suffered.
Robert Grimshaw was departing that day for the city of Athens,
where for two months he was to attend to the business of the firm of
Peter Lascarides and Co., of which he was a director.

III

WITH her eyes on the grey pinnacles of the Scillies, Katya


Lascarides rose from her deck-chair, saying to Mrs. Van Husum:
“I am going to send a marconigram.”
Mrs. Van Husum gave a dismal but a healthy groan. It pleased
Katya, since it took the place of the passionately pleading “Oh, don’t
leave me—don’t leave me!” to which Katya Lascarides had been
accustomed for many months. It meant that her patient had arrived
at a state of mind so normal that she was perfectly fit to be left to the
unaided care of her son and daughter-in-law, Mr. and Mrs. Clement
P. Van Husum junior, who resided at Wantage. Indeed, Mrs. Van
Husum’s groan was far more the sound of an elderly lady recovering
from the troubles of sea-sickness than that which would be made by
a neurotic sufferer from the dread of solitude.
Katya, with her tranquil and decided step, moved along the deck
and descended the companion forward to where the Marconi
installation sent out its cracklings from a little cabin surrounded by
what appeared a schemeless jumble of rusty capstans and brown
cables. With the same air of pensive introspection and tranquil
resolve she leaned upon the little slab that was devoted to the
sender of telegrams, and wrote to her sister Ellida, using the
telegraphic address of her husband’s office:
“Shall reach London noon to-morrow. Beg you not to
meet ship or to come to hotel for three days. Writing
conditions.”
And, having handed in this message through the little shutter to
the invisible operator, she threaded her way with the same
pensiveness between the capstans and the ropes up the companion
and on to the upper deck where, having adjusted the rugs around
the dozing figure of Mrs. Van Husum in her deck-chair, she paused,
with her grey eyes looking out across the grey sea, to consider the
purplish islands, fringed with white, the swirls of foam in the greeny
and slate-coloured waters, the white lighthouse, and a spray-beaten
tramp-steamer that, rolling, undulating, and battling through the long
swell between them and the Scillies, was making its good departure
for Mexico.
Tall, rounded, in excellent condition, with slow but decided
actions, with that naturally pale complexion and clean-cut run of the
cheek-bone from chin to ear which came to her with her Greek
parentage, Katya Lascarides was reflecting upon the terms of her
letter to her sister.
From the tranquillity of her motions and the determination of her
few words, she was to be set down as a person, passionless,
practical, and without tides of emotion. But her eyes, as she leant
gazing out to landwards, changed colour by imperceptible shades,
ranging from grey to the slaty-blue colour of the sea itself, and her
brows from minute to minute, following the course of her thoughts,
curved slightly upwards above eyes that expressed tender
reminiscences, and gradually straightened themselves out until, like
a delicate bar below her forehead, they denoted, stretched and
tensile, the fact that she had arrived at an inflexible determination.
In the small and dusky reading-room, that never contained any
readers, she set herself slowly to write.
“MY DEAR ELLIDA” (her letter ran),
“I have again carefully read through your report of
what Dr. Tressider says of Kitty’s case, and I see no
reason why the dear child should not find it in her to speak
within a few weeks—within a month even. Dr. Tressider is
certain that there is no functional trouble of the brain or the
vocal organs. Then there is just the word for it—obstinacy.
The case is not so very uncommon: the position must be
regarded psychologically rather than by a pathologist. On
the facts given me I should say that your little Kitty is
indulging in a sort of dramatic display. You say that she is
of an affectionate, even of a jealously affectionate,
disposition. Very well, then; I take it that she desires to be
fussed over. Children are very inscrutable. Who can tell,
then, whether she has not found out (I do not mean to say
that she is aware of a motive, as you or I might be)—found
out that the way to be fussed over is just not to speak. For
you, I should say, it would be almost impossible to cure
her, simply because you are the person most worried by
her silence. And similarly with the nurses, who say to her:
‘Do say so-and-so, there’s a little pet!’ The desire to be
made a fuss of, to occupy the whole mind of some person
or of many persons, to cause one’s power to be felt—are
these not motives very human? Is there any necessity to
go to the length of putting them down to mental
aberration?”

Katya Lascarides had finished her sheet of paper. She blotted it


with deliberate motions, and, leaving it face downwards, she placed
her arms upon the table, and, her eyelashes drooping over her
distant eyes, she looked reflectively at her long and pointed hands.
At last she took up her pen and wrote upon a fresh sheet in her
large, firm hand:

“I am diagnosing my own case!”


Serious and unsmiling she looked at the words; then, as if she
were scrawling idly, she wrote:
“Robert.”
Beneath that:
“Robert Hurstlett Grimshaw.”
And then:
“σας ἀγαπω!”
She heaved a sigh of voluptuous pleasure, and began to write,
“I love you! I love you! I love you ...” letting the words be
accompanied by deep breaths of solace, as a very thirsty child may
drink. And, having written the page full all but a tiny corner at the
bottom, she inscribed very swiftly and in minute letters:
“Oh, Robert Grimshaw, why don’t you bring me to my knees?”
She heaved one great sigh of desire, and, leaning back in her
chair, she looked at her words, smiling, and her lips moving. Then,
as it were, she straightened herself out; she took up the paper to tear
it into minute and regular fragments, and, rising, precise and tranquil,
she walked out of the doorway to the rail of the ship. She opened her
hand, and a little flock of white squares whirled, with the swiftness of
swallows, into the discoloured wake. One piece that stuck for a
moment to her forefinger showed the words:
“My own case!”
She turned, appearing engrossed and full of reserve, again to
her writing.

“No,” she commenced, “do not put down this form of obstinacy
to mental aberration. It is rather to be considered as a manifestation
of passion. You say that Kitty is not of a passionate disposition. I
imagine it may prove that she is actually of a disposition passionate
in the extreme. But all her passion is centred in that one desire—the
desire to excite concern. The cure for this is not medical; it is merely
practical. Nerve treatment will not cure it, nor solicitude, but feigned
indifference. You will not touch the spot with dieting; perhaps by ...
But there, I will not explain my methods to you, old Ellida. I
discussed Kitty’s case, as you set it forth, very fully with the chief in
Philadelphia, and between us we arrived at certain conclusions. I
won’t tell you what they were, not because I want to observe a
professional reticence, but simply so that, in case one treatment
fails, you may not be in agonies of disappointment and fear. I haven’t
myself much fear of non-success if things are as you and Dr.
Tressider say. After all, weren’t we both of us as kiddies celebrated
for fits of irrational obstinacy? Don’t you remember how one day you
refused to eat if Calton, the cat, was in the dining-room? And didn’t
you keep that up for days and days and days? Yet you were awfully
fond of Calton.... Yes; I think I can change Kitty for you, but upon one
condition—that you never plead for Robert Grimshaw, that you never
mention his name to me. Quite apart from any other motive of mine
—and you know that I consider mother’s example before anything
else in the world—if he will not make this sacrifice for me he does
not love me. I do not mean to say that you are to forbid him your
house, for I understand he dines with you every other day. His
pleadings I am prepared to deal with, but not yours, for in you they
savour of disrespect for mother. Indeed, disrespect or no disrespect,
I will not have it. If you agree to this, come to our hotel as soon as
you have read it. If you disagree—if you won’t, dear, make me a
solemn promise—leave me three days in which to make a choice out
of the five patients who wish to have me in London, and then come
and see me, bringing Kitty.
“Not a word, you understand—not one single word!
“On that dreadful day when Robert told us that father had died
intestate and that other—I was going to add ‘horror,’ but, since it was
mother’s doing, she did it, and so it must have been right—when he
told us that we were penniless and illegitimate, I saw in a flash my
duty to mother’s memory. I have stuck to it, and I will stick to it.
Robert must give in, or I will never play the part of wife to him.”
She folded her letter into the stamped envelope, and, having
dropped it deliberately into the ship’s letter-box, she rejoined Mrs.

You might also like