Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 7

Zdarzyło się to na samym początku marca.

Śnieg nie stopniał jeszcze zupełnie, ale nie był już tak świeży, tak lekki, tak puszysty, jak
miesiąc wcześniej. Parowóz marki Henschel wtoczył się na stację z oszołamiającym piskiem.
Stojąca na peronie kobieta wykrzywiła twarz w lekkim grymasie, zupełnie jakby mogło
uchronić ją to przed atakiem dźwiękowym ze strony stalowej maszyny.

Oblizała wargi, poprawiając jednocześnie nakrycie głowy. Sprawiała wrażenie oczekującej.


Do takiego wniosku doszedł przynajmniej detektyw Kirchhof. Mógł się założyć, że kobieta nie
wsiądzie do pociągu, gdy ten do końca wyhamuje. Było pewne, że na kogoś czekała. Ktoś ten,
przypuszczalnie, miał zaraz wysiąść z jednego z wagonów. Powita kobietę lub uda, że jej nie
widzi — to zależy od celu ich spotkania.

Coś podpowiadało detektywowi — dwanaście lat doświadczenia zobowiązuje — że kobieta


znała już osobę, na którą czekała. Nie był to z pewnością jej kochanek. Oczywiście, że nie.
Kirchhof uśmiechnął się sam do siebie, gdy do głowy przyszła mu ta niedorzeczność. Kobieta
z czarną walizką w ręce była pozbawiona charakterystycznego wyrazu twarzy, który
detektyw widywał u kobiet oczekujących kochanków. Kochanek, nawet jeśli nie był mile
widziany, wywoływał subtelną zmianę w zachowaniu. Coś w postawie, trochę też w
spojrzeniu, ułożeniu warg... Kirchhof z pewnością byłby wstanie rozpoznać to u nawet
najbardziej ociosanych z komunikacji niewerbalnej przedstawicielek płci pięknej.

Tymczasem drzwi wagonów otwarto i na peron wylała się chaotyczna masa ludzka.

Jakaś blondwłosa panienka została z zadziwiającą gwałtownością wypchnięta z wagonu przez


przepychających się do wyjścia ludzi. Przewróciłaby się, gdyby nie została zgrabnie
pochwycona przez stojącego nieopodal młodzieńca. Cóż za romantyzm. Ani ona ani on nie
grzeszyli nadzwyczajną urodą, zbyt dużym budżetem też nie — sądząc po ubiorze. Pasowali
więc do siebie jak ulał — stwierdził po szybkiej analizie Kirchhof. Miał okazję przyglądać się
tej scenie, gdyż rozgrywała się parę kroków od kobiety z czarną walizką, której obserwacją
był dotychczas pochłonięty.

— Odstaw ją na ziemię, chłopcze, i dwa kroki w tył! — Oto z wagonu wypadła oburzona
matka, parasolką okładając chłopaka po nodze.

Ulegając starszej kobiecie, młodzieniec delikatnie postawił dziewczynę z powrotem na ziemi.


Panienka pochyliła głowę do przodu, tak, że złote loki prawie zupełnie zakryły rumieniec na
jej twarzy.

Chłopak wpatrywał się nadal w dziewczynę. Obrócił się nieco w lewo.


W tym momencie Kirchhof poczuł jak krew w jego żyłach przyspiesza gwałtownie.
Oczywiście. Jak mógł tego nie spostrzec wcześniej! Był to nie kto inny jak Otto, sierota po
jakimś urzędniku, wychowywany przez siostrę Kirchhofa i jej męża. Pamiętał go jeszcze jako
małego dzieciaka. A teraz, chłopak musiał mieć już jakieś dziewiętnaście lat. Tylko co on, u
licha, robił w Berlinie?

— Idziemy, Petra — matka chwyciła dziewczynę za ramię i przyciągnęła ją do siebie. — A ty


— zwróciła się do chłopaka. — Jeśli chcesz się na coś przydać możesz przenieść nasze walizki
do powozu.

— Mamo — jęknęła Petra, przepraszająco spoglądając na chłopaka. On, wnioskując z


zachowania, nie był jednak urażony pogardliwym potraktowaniem przez matkę dziewczyny i
bezceremonialnie chwycił dwie skórzane walizki.

— Nazywam się Otto Lehmann — przedstawił się spokojnie.

— Hermine Jäger — odburknęła. — A to Petra, moja córka.

— Miło mi — odrzekł prosto chłopak i ruszył w stronę ulicy, przy której czekały powozy.

Na tym Kirchhof musiał zakończyć obserwację podopiecznego swojej siostry i jego nowej
wybranki, gdyż kobieta z czarną walizką zyskała towarzystwo. Minął ją szybko jakiś
mężczyzna, a ta bez słowa podążyła jego śladem, jak chart, który właśnie złapał świeży trop.

Kirchhof ruszył ostrożnie za nimi, bacząc by uniknąć spotkania z Ottonem, który mógłby go
przecież rozpoznać i wymusić na nim przerwanie tak ważnego zadania.

Tajemniczy mężczyzna wsiadł do czarnego powozu; nie pozwolił jednak woźnicy ruszyć,
dopóki ukradkiem nie dosiadła się do niego kobieta z czarną walizką. Rozległ się suchy trzask
przecinającego powietrze bata. Konie szarpnęły powozem, rżąc cicho. Wyjechali na ulicę.

Detektyw Kirchhof szybko znalazł wolny powóz i wpychając do ręki woźnicy solidną zapłatę,
nakazał mu, w pewnym oddaleniu, podążać za wskazanym pojazdem.

Cała akcja skończyła się niepowodzeniem — Kirchhof bowiem zgubił parę na Kronen Strasse.
Dwanaście lat doświadczenia okazało się nie być wystarczającą gwarancją umiejętności.

Wpadł na ich trop miesiąc później, doprowadził sprawę do finału, dostał należytą zapłatę.
Historia ta przeskoczyłaby zapewne do kategorii: „mniej istotne" w jego mózgu, gdyby nie
zapoczątkowała historii dużo ważniejszej.

Aaron Johannes Kirchhof siedział właśnie w najpiękniejszym saloniku w Norymberdze i


analizował fakty.

Był październik, pogoda dość deszczowa, skłaniająca do picia herbaty i to ona właśnie
wypełniała stojącą przed nim filiżankę. Czarna, bez cukru, ale nie za mocna — a przynajmniej
o taką poprosił. Czarna była, bez cukru również, ale jeśli to właśnie Ada rozumiała przez „nie
za mocną", to ciekawe co podałaby jako herbatę mocną. Ci Bawarczycy zdecydowanie mieli
na nią zły wpływ.

Ada — o wilku mowa — właśnie wróciła do pokoju. Obdarzyła detektywa anielskim


uśmiechem.

— Może szarlotki, Aaronie? — wytarła dłonie o materiał sukni. Zawsze tak robiła, gdy starała
się ukryć przejęcie.

— Nie, nie. Dziękuję, Ado — wziął do ręki filiżankę. — Usiądź, proszę. Mieliśmy
porozmawiać.

Kobieta usiadła, krzyżując ramiona. Czubki jej butów drgały nerwowo.

— Bracie... — zaczęła. — Zamierzałam z tobą porozmawiać o Ottonie.

— Tak, wiem.

Ada nie zapytała nawet skąd. Chyba była już przyzwyczajona, że nic nie może zaskoczyć jej
brata.

— Widziałem go w Berlinie. W marcu.

— Tak, tak. Był tam przez dwa tygodnie.

— W jakim celu?

— Chciał zacząć studia w tym roku. Nie dostał się na wybrany kierunek. Będzie składał
wniosek za rok.

— Rozumiem.
Ada otworzyła usta, nie wydobyła jednak z siebie żadnego dźwięku. Westchnęła ciężko.
Wzięła łyk wystygniętej herbaty i potarła dłonią czoło.

— On chyba wplątał się w jakieś kłopoty, Aaronie. Tak sądzę. I mam na myśli poważne
kłopoty, wiesz?

Kirchhof pochylił się nieco w fotelu.

— Opowiadaj — rzekł.

— Od czego zacząć? — westchnęła kobieta. — To tylko podejrzenia, Aaronie. Ale... Pierwszą


rzeczą jaką zauważyłam były dziwne listy z Solury, to jest na północ od Berna, sprawdzałam,
od niejakiego Fitzgeralda Moulina. Nie zaglądałam do tych listów. Początkowo chciałam
pozwolić Ottonowi zachować prywatność. Ale później, zwróciło moją uwagę to, że zaczął
kupować sobie bardzo drogie ubrania i buty i teczkę... A nie brał przecież ode mnie
pieniędzy, a i praca w warsztacie nie mogła mu na to pozwolić...

— Kiedy widziałem go w Berlinie, nie był ani trochę drogo odziany.

— Ah, nie wiem dlaczego, nic już nie rozumiem. A potem też, kiedy on był w Berlinie,
odezwał się do mnie właściciel warsztatu i powiedział mi, że byli w warsztacie u niego jacyś
podejrzani ludzie żądający by im wskazał, gdzie Otto zamieszkuje. Właściciel zagroził im
policją i akurat byli z nim jego synowie, a wiesz to naprawdę postawni mężczyźni, więc tamci
odeszli. I nie pojawili się już potem, z tego co słyszałam. Ah, i jeszcze, Otto zerwał pięć
miesięcy temu kontakt ze wszystkimi swoimi dobrymi przyjaciółmi i zaczął obracać się w
zupełnie nowym towarzystwie, a tych nowych znajomych jakoś nie chce w ogóle zapraszać
do domu, więc nie bardzo wiem co to za ludzie.

— Ado, o której Otto zwykł wracać z warsztatu?

— Jakoś po szóstej. Czasem chodzi do stajni wyścigowej ze znajomymi. Twierdzi, że oglądają


konie, bo jeden z nich rozważa kupno wierzchowca. Ale robią tak od ponad dwóch miesięcy.
To jest... On chyba kłamie.

— Na to wygląda. Nie wyciągajmy jednak zbyt pochopnych wniosków na tę chwilę. Postaram


się sam przyjrzeć sprawie — wstał z fotela i wolnym krokiem zaczął przechadzać się po
pokoju.

Dochodziła trzecia. Było jednak ciemno z powodu obfitych opadów deszczu, które trwały
nieprzerwanie od rana.
Wiatr zmienił kierunek i krople uderzyły w okna ze strony wschodniej. Szyby zadrżały w
ramach. Krajobraz za nimi stał się zupełnie niewidoczny.

Ada również podniosłą się z fotela. Podeszła do brata.

— Aaronie — zacisnęła palce na rękawie jego marynarki. — Jak on pojedzie do tego Berlina,
to proszę cię, sprawdź czasem czy z nim dobrze. Rozumiesz o czym mówię?

Detektyw Kirchhof bez słowa skinął głową.

— To dobry chłopiec — kontynuowała Ada. — Jestem pewna, że to wszystko... To nie z jego


winy. Pewnie ktoś wciągnął go w jakieś paskudztwo. Od początku nie podobali mi się ci jego
znajomi.

Nazajutrz, pogoda znacznie się uspokoiła. Deszcz przestał padać — szybko się rozpoczął,
szybko zakończył; wiatr osłabł nieco, niebo pozostało jednak dość pochmurne.

Detektyw Kirchhof spacerował brzegiem rzeki Pegnitz. Jego świeżo wypastowane buty lśniły
lekko w blasku ukrytego za zasłoną skłębionej wody słońca.

Przyglądał się mijającym go ludziom. Mieszkańcy Norymbergi mieli zwyczaj chodzenia na


rodzinne spacery po niedzielnej mszy. Teraz zatem, a dochodziła druga, brzeg rzeki i
najładniejsze alejki w mieście były wyjątkowo oblegane.

Kirchhof przysiadł na ławce. Na chwilę złapał kontakt wzrokowy z mijającą go dziewczynką.


Ubrana była w różową sukienkę; w jednej ręce ściskała dłoń matki, w drugiej kawałek precla.
Detektyw pomyślał, iż wyglądała zupełnie jak jego siostra, gdy była dzieckiem.

Wstał, przeszedł most, ruszył w kierunku Hauptmarkt.

Stragany były dawno poskładane, ale i tak było tu bardzo ruchliwie.

I — dwanaście lat doświadczenia zobowiązuje — odniósł pierwszy sukces tego dnia. Wśród
spacerowego tłumu dostrzegł siostrzeńca.

Otto Lehmann — nazwisko przyjął po biologicznym ojcu, ratyzbońskim urzędniku, doktorze


nauk prawniczych bodajże — stał naprzeciw Kościoła Najświętszej Marii Panny, jednego z
najbardziej rozpoznawalnych zabytków Norymbergi.
Gotycka budowla, powstała w XIV wieku naszej ery, poza oczywistą funkcją kościoła, była
także magnesem na historyków. Odkąd w 1871 roku podróżowanie między niemieckimi
miastami stało się dużo łatwiejsze, nawet taka „bawarska dziura", jak zwykł zwać miasto
Kirchhof, pojawiła się na liście zainteresowań uniwersyteckich wysłanników. Jednego z nich
udało mu się szybko wypatrzyć — obchodził budynek, mrucząc pod nosem; notował coś w
obitym skórą dzienniku.

Otto obszedł tymczasem kościół z lewej strony i ruszył Obstmarkt Strasse. Kirchhof podążył
za nim, zachowując jednak odpowiedni przy tego typu sytuacjach dystans.

Szedł za chłopakiem aż do stadniny wyścigowej. Upewniając się, że chłopak wszedł do niej, a


nie skręcił gdzie indziej, postanowił zawrócić i przeczekać w kawiarni znajdującej się przy
jedynej prowadzącej do stajni drodze. Minęło jednak niemal pięć godzin, a siostrzeniec
Kirchhofa nie przeszedł ulicą. Albo z jakichś przyczyn nadal przebywał na terenie stadniny,
albo poszedł przez las. Jeśli prawdą okazałaby się druga opcja, należało zadać pytanie — czy
zrobił to z powodu zwykłego zamiłowania do... chodzenia po lesie, czy robił coś, co pragnął
ukryć i liczył się z opcją bycia śledzonym. Aaron Kirchhof był pewien, że siostrzeniec nie
dostrzegł go, gdy podążał za nim w stronę stadniny. Jeśli jednak Otto Lehmann zajmował się
czymś — broń Boże! — nielegalnym, mógł zwyczajnie chcieć zachować większą ostrożność i
zmylić potencjalnych obserwatorów.

Otto jak dotychczas nie zdawał sobie sprawy z obecności wuja w Norymberdze — Kirchhof
nocował w hotelu, a z Adą widywał się tylko gdy jej syn był nieobecny. Detektyw śledził go
przez dwa dni.

Nadszedł jednak wtorek, w którym, jak ustalił z Adą, miał pojawić się w mieście oficjalnie i
przyjść do niej na kolację. Kobieta uprzedziła Ottona w poniedziałek, ten zadeklarował się, że
będzie obecny w domu po pracy.

We wtorek zatem — zegar właśnie wybił piątą — detektyw Aaron Kirchhof stanął pod
drzwiami domu swojej siostry. Po raz pierwszy oficjalnie. Westchnął głęboko, czując
zmęczenie podróżą, której w rzeczywistości tego dnia nie odbył. Zapukał do drzwi.

Mimo nabytej przez dwanaście lat pracy spostrzegawczości nie dostrzegł człowieka stojącego
w drzwiach zamkniętej już apteki, zaledwie przecznicę dalej. Mężczyzna ten, zastygły jakby
nieodwracalnie, stał w milczeniu. Wełniany płaszcz, którym był okryty, chronił jego ciało
przed coraz bardziej natarczywym wiatrem. Wyglądał jak cień nie z tej ziemi. Jedną dłoń
trzymał w kieszeni, zaciskając palce na chłodnym metalowym przedmiocie, druga, zapewne
zgrabiała od chłodu, zwisała wisielczo wzdłuż boku. Krople wody spływały po przykurczonych
palcach.

You might also like