Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 02 - Lodowy Smok

You might also like

Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 290

Richard A Knaak

LODOWY SMOK
Tłumaczył Chrystian Łukasz Srokowski
Tytuł oryginału Ice Dragon
Wersja angielska 1990
Wersja polska 2000
I
Przeraźliwe wichry Północnych Pustkowi szarpały płaszczami dwóch jeźdźców,
jakby próbowały odebrać im jedyną prawdziwą osłonę. Jadący z tyłu nie zwracał
uwagi na wiatr, którego porywy groziły mu wyrzuceniem z siodła. Pierwszy
natomiast, także ukryty pod płaszczem, co pewien czas zerkał na towarzysza i
wydawało się, że czeka na jakąś odpowiedź. Po chwili jednak powracał wzrokiem do
roztaczających się przed nim bezkresów białego krajobrazu, a zwłaszcza do
poszarpanych, groźnie wznoszących się na horyzoncie szczytów gór.

Popędził swego konia, wiedząc, że kiedy tylko rumak przyspieszy, drugi podąży za
nim. Niewiele jednak osiągnęli, konie bowiem padały z wyczerpania i, prawdę
mówiąc, były ostatnimi z sześciu, z którymi wyruszyli.

Powolny trucht denerwował prowadzącego, nie mógł on jednak niczego zmienić.


Takie wierzchowce, o jakich marzył, dawno by już padły. Zimno Północnych
Pustkowi wpłynęłoby na nie w jeszcze większym stopniu niż na konie, których
dosiadali.

Miał już dość chłodu, śniegu i lodu, lecz cóż lepszego mogło go spotkać? Inni
walczyli między sobą, ginęli na bezdrożach lub zdradzali - co w jego oczach na
jedno wychodziło - podczas gdy on wymknął się śmierci. Wydał syk wściekłości,
który spłoszył konie. Musiał teraz stracić sporo czasu, by je uspokoić. Towarzysz
podróży, mimo gwałtownego skoku własnego wierzchowca, nie poruszył się. Nie
musiał. Miał bowiem przywiązane nogi.
Było to konieczne.
Podczas gdy coraz bardziej zbliżali się do odległych szczytów, gniew pierwszego
zamieniał się w niepewność. Kto powiedział, że uzyska tu pomoc? Krainą rządził
najbardziej konserwatywny władca z jego rasy i ten konserwatyzm mocno jeźdźca
drażnił. Kłócił się z jego pragnieniami, z żądzą władzy nad własną i innymi rasami.
Według praw panujących rodów, tacy jak on nie byli tutaj mile widziani. Jako
wojownik swego ojca i panujący książę powinien czuć się dobrze. A nie czuł się,
mimo że jego panowanie nad mocą wielekroć przewyższało umiejętności niejednego
z braci jego ojca. Gdyby nie brak kilku znamion...

Nagle wydma śnieżna u jego stóp drgnęła i zaczęła się unosić. Wkrótce górowała
już nad jeźdźcami i zasłaniała teren. Nieoczekiwanie wyłoniły się z niej blade, zimne
jak lód błękitne oczy oraz potężne pazury przeznaczone do przekopywania się przez
zamarzniętą ziemię i rozdzierania miękkich ciał. Zjawił się pierwszy ze strażników
władcy, do którego zmierzali. Zdawało się, że jeździec miał teraz dwie możliwości:
albo go zabić, albo samemu zginąć. Jednak ani jedno, ani drugie nie było szczególnie
rozsądne. Konie zrobiły się niespokojne, parskały i rwały się. I tylko własnym
umiejętnościom zawdzięczał, że jeszcze się utrzymywał w siodle, a sznur wiążący go
z drugim koniem nie pozwalał na zgubienie towarzysza. Tamten kołysał się do
przodu i do tyłu niczym kukła, ponieważ jednak również ręce miał przywiązane do
siodła, nie zdołał wychylić się zbyt mocno.

Pierwszy uniósł rękę, zwijając dłoń w pięść. Nie mógł, rzecz jasna, pozwolić się
zabić, a to oznaczało, że musiał coś uczynić. Zaczął mruczeć pod nosem, wiedząc, że
będzie potrzebował mocnego zaklęcia, by powstrzymać, a nie zabić strażnika. - Stój
- usłyszał.

Jeździec powstrzymał konia i zastygł, wciąż jednak gotów do ataku. Patrzył poprzez
tumany śniegu, które wzbił w powietrze potwór. Podniósł się w siodle i po prawej
stronie zobaczył jakąś postać. Przetarł powieki.
Postać, poruszając się sztywno, szła w jego kierunku. W ręce trzymała różdżkę, za
pomocą której z pewnością kontrolowała bestię. Na końcu różdżki pulsował błękitny
klejnot.

Postać nie mogła być człowiekiem.

- Znajdujesz się na terenach Lodowego Smoka - odezwał się strażnik. Jego głos był
pozbawiony emocji i przypominał dmący wiatr. Było w nim coś dziwnego, coś,
czego nie da się opisać, dopóki nie zobaczy się mówiącego. - Tylko jedna rzecz
chroni cię przed śmiercią - oznajmił. - To, że wywodzisz się z tego samego rodu, co
mój pan. Czyż nie tak, smoku?

Jeździec wyprostował się dumnie i odrzucił kaptur. W ten sposób odsłonił swój
smoczy hełm, który powinien być widoczny pomimo kaptura. Kiedy wcześniej mijał
krainy zamieszkałe przez ludzi, magiczny płaszcz ukrywał go przez całą podróż, ale
teraz nie musiał już się pod nim skrywać.

- Wiesz kim jestem, sługo? - spytał strażnika. - Wiesz, że twój pan chce się ze mną
widzieć?
— To już zależy od mego władcy - odparł sługa. Ognisty smok syknął.
— Powiedz mu, że przybył książę Toma.
Informacja nie zrobiła większego wrażenia na dziwnie wyglądającym strażniku.
Toma patrzył na niego spod zwężonych powiek, które zaczęły się rozszerzać, gdy
zrozumiał, co się dzieje. A dotarło właśnie do niego, że nie doceniał znaczenia potęgi
Lodowego Smoka.

Dręcząca go trwoga przed Smoczym Królem, którą skrywał w głębi umysłu, zaczęła
się
ujawniać.
Nekromanta.
Sługa odwrócił się. Był stworzeniem z lodu, karykaturą człowieka, i wyglądał
strasznie; jego wnętrze i szkielet były zamarznięte. Ciało - ludzkie, smocze, a może
nawet elfie, albo jakiegokolwiek innego stworzenia - było niemożliwe do
zidentyfikowania; poruszało się wraz z bryłami lodu, niczym wymięta szmaciana
lalka. Lodowa noga trupa poruszała się z nogą z lodu, ręka z ręką, głowa z głową -
zupełnie jakby ktoś założył jednoczęściową szatę na całe ciało; w tym wypadku to
raczej odzienie tworzyło nową istotę.

Toma zastanawiał się, co się tu mogło stać w ciągu kilku miesięcy od jego ucieczki z
pola bitwy, gdy walczyli z ludzkimi magami, przeklętymi Bedlamami. Gdy myślał o
Bedlamach, Azranie i Cabie, wzmacniało się w nim wcześniejsze postanowienie.
Wiedział, że Cabe zwyciężył, a Smoczy Królowie byli w rozsypce. Czarny zamknął
się w swojej kryjówce w Lochivarze, krainie Szarych Mgieł, które były teraz tak
rozrzedzone, że nareszcie zaczęto się zastanawiać nad konfrontacją z ich panem.
Sługa uniósł różdżkę ku potworowi, który pozostawał cichy i nieruchomy od chwili,
gdy wyłonił się ze śniegów. Jej czubek wskazywał miejsce, w którym - jak uznał
Toma - musiała się znajdować głowa olbrzyma.

Stwór powoli zaczął się zanurzać w śniegu i lodzie. Dwa konie smoka, jak dotąd
ledwo powstrzymywane przed popłochem, teraz na dobre spanikowały. Książę
musiał unieść dłoń, by narysować w powietrzu jakiś znak. Wierzchowce uspokoiły
się. Odwracając się znów ku jeźdźcom, sługa wskazał na towarzysza Tomy.

— A on? - spytał. - Czy on także pragnie ujrzeć mego pana? — On niczego nie
pragnie - odparł Toma, przyciągając do siebie konia towarzysza, tak aby twarz
drugiego smoka i jej kolor dały się łatwiej rozpoznać. - Ma uśpiony umysł i nie jest
zdolny do prośby nawet o najmniejszą przysługę. A jednak jest władcą twego Króla,
a nie jego namiestnikiem. Jest Królem Królów i będzie miał zapewnioną opiekę i
dobre traktowanie, dopóki nie powróci do zdrowia. Jest to bowiem obowiązek twego
pana. Niemal identyczny jak Toma, Złoty Smok bezmyślnie patrzył przed siebie.
Odrobina śliny ściekała mu z lewego kącika warg, a rozwidlony język od czasu do
czasu wysuwał się na zewnątrz. Nie chciał albo nie mógł powrócić do normalnej
smoczej formy, więc Toma również pozostawał w postaci człowieka-wojownika.
Byli dwoma ludźmi w zbrojach, z pięknymi zwieńczeniami hełmów, pod którymi
znajdowały się pozmieniane smocze pyski, ich prawdziwe twarze. Z samych hełmów
wyglądały krwistoczerwone oczy. To, co mieli na sobie, mimo że twardsze niż
najlepsza zbroja, nie było ubraniem lecz skórą smoków. Dawno temu ich przodkowie
mogli przyjmować każdą postać, jednak ciągły kontakt z ludźmi i odkrycie zalet istot
humanoidalnych sprawiły, że przyjmowali formę, której uczyli się od najmłodszych
lat. Stawało się to dla nich tak naturalne jak oddychanie. Sługa Lodowego lekko
skłonił głowę w kierunku cesarza, nie wiadomo, czy w ten sposób wyrażając
szacunek, czy też kpiąc sobie z wyższości bezmózgiego monarchy.

Toma
głośno syknął.
- A więc? - spytał. - Pójdziemy dalej, czy tu rozbijemy obóz i poczekamy na wiosnę?
Od kiedy zaczęli rządzić Smoczy Królowie, na Północnych Pustkowiach wiosna nie
pojawiła się ani razu. Teraz też ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu i lodu.

Stwór odsunął się na bok i wskazał góry, ku którym zmierzały smoki. - Mój pan wie
o waszym przybyciu - oznajmił. - Wyjdzie wam na spotkanie. Lodowy nie
pokazywał się na powierzchni od ostatniej Rady Smoczych Królów. Na
powierzchni?

Zanim Toma zdążył założyć na głowę ojca kaptur, przenikliwy wiatr znów zadął,
powoli przeistaczając się w wyjącą, szalejącą i chaotyczną trąbę powietrzną.
Temperatura już wcześniej zdecydowanie nieprzyjemna dla ognistego, nagle jeszcze
bardziej się obniżyła, zagrażając ciałom jeźdźców; spadała bowiem poniżej
bezpiecznego dla nich minimum.

Widoczność zmalała do zera i widzieli tylko śnieg. Toma wiedział, że koń jego ojca
pozostawał obok tylko dzięki linie.

Nagle tuż przed nimi wyłoniło się coś ogromnego. Toma ponownie rzucił zaklęcie na
konie, by je uspokoić.
- Pozdrawiam cię, książę Toma, synu mego brata, mego Króla. Mój dom jest otwarty
dla ciebie i jego wysokości.

Wiatr nieco ucichł. Widoczność poprawiła się, a ognisty smok mógł ujrzeć swego
rozmówcę. I tu spotkała go kolejna niespodzianka. W śnieżycy zamajaczyła potężna
postać Lodowego Smoka z rozpostartymi skrzydłami i otwartą paszczą. Okazał się
większy od Złotego. Jednak to nie był ten sam Lodowy, który odwiedził Króla
Królów tuż przed bitwą. Był bardziej przerażający niż którykolwiek z jego
strasznych sług. Chudy, niemal tak wyniszczony, że dałoby mu się bez problemu
policzyć żebra, wyglądał niczym trup, jakby powstał z grobu. Nawet oczy, których
kolor zawsze się wahał pomiędzy bielą a błękitem, wydawały się teraz mierzyć życie
tylko sobie znanymi kategoriami. Głowa była długa, a z paszczy wydobywały się
kłęby zimnego powietrza.

Przez te miesiące, które minęły od ostatniej wizyty, władca Północnych Pustkowi


musiał ulec jakiemuś straszliwemu przeobrażeniu. To nie był Smoczy Król, jakiego
Toma oczekiwał, ani tym bardziej, jakiego pragnął ujrzeć. Było już za późno, by
wracać, a ognisty smok nie mógł tego uczynić, nawet gdyby chciał. Potwór stał się
jedyną nadzieją na przywrócenie ojcu zdrowia, a więc i na spełnienie marzeń o
tronie. Pytanie jednak brzmiało: w jakim stopniu jego marzenia i marzenia
Lodowego się pokrywały?

Zakuty w lód olbrzym rozpostarł oszronione skrzydła i uśmiechnął się do


mniejszych
braci w taki sposób, w jaki tylko smok potrafi się uśmiechać. Zdawał się jednak
poza tym nie
odczuwać żadnych emocji. Niczego.
- Oczekiwałem was - powiedział w końcu.
II
W jego przerażonych oczach ostrze zdawało się być dwukrotnie większe niż dorosły
człowiek. Z rękojeści wyrastały dwa rogi podobne do baranich, nadając mieczowi
złowrogi wygląd. Broń ta zwana była Rogatym Mieczem i stworzona została przez
szalonego czarnoksiężnika, Azrana Bedlama. Stała się esencją zła. Cabe wiedział o
tym wszystkim aż za dobrze, gdyż nie tylko sam używał owego ostrza, lecz był też
synem szalonego maga.

- Twoja krew należy do mnie - syknęła postać, machając mieczem Azrana. Zbliżała
się do młodego wiedźmina, który w panice nie mógł złapać oddechu. Cabe odczołgał
się od olbrzymiej postaci w zbroi, próbując przywołać zaklęcie, znaleźć jakieś’
wyjście z nie kończącego się pasa błota, zwanego Ziemiami Jałowymi. Sam nie
wiedział, jak długo uciekał.

Nie miało to znaczenia. W końcu wróg go dopadł. Prześladowca szyderczo się


zaśmiał, błyskając szkarłatnymi oczami i ukazując część twarzy wyłaniającej się z
cienia rzucanego przez smoczy hełm. Na dodatek fałszywy hełm.

Tworzyło go bowiem zmienione w tej chwili prawdziwe oblicze smoka. Jego


błyszczące oczy umiejscowione w jaszczurzej twarzy patrzyły w oczekiwaniu na to,
co miało się wydarzyć.

Był to smok, jeden ze stworów rządzących Smoczymi Królestwami. Co więcej, był


jednym z władców wśród rządzących i on właśnie zdecydował się teraz skierować
swoją
uwagę na ludzi. Było tylko kilkunastu takich jak on, a spośród wszystkich tylko
jednego z nich
nazwałby swoim panem.
Cabe był sam, na łasce Smoczego Króla.
Coś go chwyciło za stopę; runął na twardą niczym kamień, nie naruszoną od wieków
ziemię. Gdy spojrzał na bezlitośnie świecące słońce, jasna kula oślepiła go.
Kiedy odzyskał
wzrok, zobaczył, co go powaliło.
Łapa. Duża, szponiasta łapa, która wynurzyła się z ziemi. Nadal nie chciała go
puścić.
Cabe zaczął się szamotać. Dopiero po kilku chwilach przypomniał sobie o
ważniejszym zagrożeniu. Gdy jedyny cień w promieniu kilku mil padł na niego,
uświadomił sobie, co się stało, ale na reakcję było już za późno. - Twoja krew
należy do mnie - powtórzył z szyderczym sykiem smok. Był tak bladobrązowy, jak
ziemia pod nim, ale to nie miało już żadnego znaczenia dla Cabe ‘a.

Demoniczny miecz opadł, chybiając o kilka cali, gdyż młodemu czarodziejowi udało
się nieco odturlać, mimo zakleszczonej nogi.

Cabe znalazł się twarzą w twarz z długim pyskiem i wąskimi, dziko spoglądającymi
oczami. Potwór przypominał swoim wyglądem pancernika, z tym, że żaden
pancernik nie mógł być aż tak wielki. Monstrum zawyło, po czym wynurzyło się z
ziemi, pokazując w całej koszmarnej okazałości - było większe i szersze w barach od
najpotężniejszego człowieka; miało łapy zakończone ostrymi pazurami, podobnymi
do tych, które wciąż trzymały Cabe’a za kostkę u nogi.

- Czy mam im pozwolić, by rozerwały cię na strzępy, sztuka po sztuce? - spytał


Smoczy Król. - Czy raczej wolisz pocałunek tego miecza, Cabie Bedlamie? Cabe
spróbował przypomnieć sobie zaklęcie, ale ponownie mu się to nie udało. Coś
ograniczało jego kontakt z mocą. Był zupełnie bezbronny. Nagle w jego umyśle
pojawił się obraz trwogi i nienawiści. Obraz jego ojca, Azrana.

Wyglądał tak jak wtedy, kiedy Cabe widział go po raz ostatni: przystojny, z
zapuszczoną brodą i włosami w połowie srebrnymi, jakby pomalował sobie jedną
stronę głowy. Kolor srebrny był symbolem wiedźminów; Cabe także miał tą barwę
we włosach. Szeroki pas srebra wydawał się gotowy pochłonąć ciemny kolor reszty
jego fryzury. - Nie mogłeś być mój, synu, wobec tego będziesz ich. - Azran
uśmiechnął się życzliwie, tylko dlatego, że był bardzo, ale to bardzo szalony. Quel,
który wynurzył się z ziemi, jak na rozkaz chwycił go za nadgarstki. Cabe szamotał
się, ale potężna siła stwora nie dawała mu szans. Usłyszał głośny oddech smoka i po
raz drugi słońce zostało przesłonięte przez zakutą w stal postać. Smoczy Król splunął
na niego, a miecz uniósł się do ciosu. - Twoja śmierć przywróci życie mojemu
rodowi.

Cabe z niedowierzaniem potrząsnął głową. Wiedział już, który ze Smoczych Królów


stał przed nim, a to zdawało się niemożliwe.

- Ty nie żyjesz!

Brązowy, władca Ziemi Jałowej, roześmiał się i wbił w pierś Cabe ‘a Rogaty Miecz

-..
- Nieeeee!

Cabe obudził się z koszmaru, by spojrzeć w nieludzkie oczy następnego smoka, co


wywołało kolejny krzyk. Smok skulił się i uciekł tak szybko jak mu na to pozwalały
nogi.

Pokój eksplodował światłem, zalewając go oślepiającą jasnością. Cabe wyłowił


wzrokiem obraz pokrytego zieloną skórą ogona znikającego w otwartych drzwiach.
Czyjaś ręka opadła na jego ramię. Ledwo zdołał powstrzymać trzeci okrzyk
przerażenia. Gwen pochyliła się. Jej włosy, poza szerokim pasmem srebra, były
długie i ognistoczerwone. Kiedy usiłowała go uspokoić, jego uwagę zwróciły
ciemnoszmaragdowe oczy. Przez chwilę zastanawiał się, skąd się w niej wzięło tyle
doskonałości. Nie dało się wszystkiego wytłumaczyć magią - szczerze mówiąc,
potężniejszą i zdecydowanie lepiej działającą niż jego.

- To jeden z młodych, Cabe - odezwała się. - Wszystko w porządku. Biedne


stworzenie musiało się zgubić. Pewnie prześlizgnęło się przez bramę. Stanęła tuż
przed nim. Ujrzał, że wyczarowała płaszcz w kolorze leśnej zieleni. Nazywano ją
Panią z Bursztynu. Jeszcze bowiem przed narodzeniem ojca Cabe’a, Azrana,
znaleziono ją uwięzioną w bursztynie. Ale równie dobrze można by ją było nazwać
Zieloną Panią lub Leśną Panią, tak wielka była jej miłość do natury i barw przyrody.
Szybkim gestem sprawiła, że drzwi się zamknęły. Tym razem trzeba było czegoś
znacznie mocniejszego niż ciekawski młody smok, aby je otworzyć. - Nie -
potrząsnął głową. Pragnął jej wyjaśnić powody krzyku. Powtarzał sobie, że to nie
były Ziemie Jałowe. To pokój w pałacu Gryfa, który rządził Penacles, Miastem
Wiedzy i południowo-wschodnią częścią Smoczych Królestw. On i Gwen,
przyjaciele i sojusznicy panującego tu króla byli jego gośćmi. - Nie dlatego
krzyczałem, przynajmniej nie za pierwszym razem. Ja... - Jak mógł opisać o czym
śnił? Czy śmiałby? Gwen także wiele wycierpiała z rąk Azrana i Smoczych Królów,
a jednak ten rodzaj snów jaki go nawiedzał, snów w których stawał się bezbronny,
odarty ze swoich umiejętności, mógł oznaczać także i to, że był tak samo szalony jak
jego ojciec. Czy zrozumiałaby? Smoczy Królowie. Pomyślał o tym ze snu i
ponownie zadrżał. Jaszczury próbowały odzyskać od ludzi swoje niegdyś potężne
moce. Choć dawniej ich potęga była niemalże nieskończona, ciągle brakowało im
inteligentnych smoków, dlatego pozwalali, a nawet przygotowywali pierwszych
ludzi do takich obowiązków jak handel, czy rolnictwo. Od tej chwili nie dało się już
powstrzymać rozwoju nowej rasy. Dopiero, gdy było za późno, zorientowali się, że
być może stworzyli swoich następców, ale bynajmniej nie mieli zamiaru poddać się
bez walki. Gdyby nie to, że byli nieliczni i - prawdę mówiąc - potrzebowali ludzi,
prawdziwi władcy tych ziem dawno by już rozpoczęli ludobójczą wojnę. Jedyną
rzeczą, która powstrzymywała ludzi, była niesamowita, dzika moc smoków, która nie
dawała ludzkości szans na wygraną.

Gwen spojrzała na Cabe’a i zobaczyła wyraz troski i skupienia. Bedlam zdecydował


się ukryć sen. Było to coś, z czym musiał sobie poradzić sam. Nadając swojemu
głosowi pozory zniecierpliwienia, powiedział:

- - Chciałbym znaleźć sposób, który by pozwolił utrzymać te mniejsze smoki w


zagrodzie wystarczająco długo, abyśmy zdążyli dotrzeć do Dworu. Podczas podróży
mogłyby uciec, a nie chcielibyśmy przecież stracić ani jednego. - - Kolejny sen? - W
jej głosie zabrzmiała troska, wyraźnie odznaczająca się także na twarzy. Nie
pozwoliła na odwrócenie uwagi od problemów, które go zajmowały.

Przejrzała
go i nie dała się zmylić kiepskiej grze.
Cabe skrzywił się i przeczesał dłonią włosy dokładnie w tym miejscu, w którym
jaśniało srebrne pasmo będące znakiem rozpoznawczym magicznych zdolności
młodych wiedźminów. To miejsce zdawało się rywalizować z ciemną resztą jego
czupryny. Ostatnio srebrny kosmyk we włosach Cabe’a zaczął żyć własnym życiem
i trudno było przewidzieć, według jakiego wzoru ułożą się kolory w ciągu dnia.
Czasem stawały się niemal całkowicie srebrne, a kiedy indziej dominowała świetlista
czerń. Choć widok ten mógł bawić i budzić spore zainteresowanie, młodego maga
zdecydowanie jednak martwił. Zmiany zaczęły się wkrótce po tym, gdy on i Gwen
wzięli ślub - dwa miesiące temu. Nie umiał tego wytłumaczyć. I nie zdołał już
przejąć wiedzy z pamięci arcymaga Nathana, swego dziadka, po którym niejako
odziedziczył czarodziejską moc. - Kolejny sen. Ten był prawdziwą epopeją. Był w
nim Brązowy Smok, mój ojciec Azran i jeden z tych stworów, które nazywamy
Quelami. Brakowało tylko Cienia. - Cienia? - Gwen zatrzepotała rzęsami. „Robi to z
wielką gracją” - pomyślał Cabe.

- - To mogłoby być to. Ten przeklęty czarownik bez twarzy mógł uciec z miejsca,
dokąd, jak powiedział Gryf, zabrał go Czarny Koń - zastanawiała się głośno Gwen. -
- Nie sadzę. Czarny Koń był potężnym demonem i jeśli ktokolwiek potrafiłby
utrzymać Cienia w Pustce, to tylko on.

- Pokładasz zbyt wielkie zaufanie w tym potworze. Westchnął. Nie chciał znowu
zostać wciągnięty w bezsensowną kłótnię, która zawsze zaczynała się od tej dwójki. I
mroczny rumak, i Cień to wyjątkowe, tragiczne postacie dla Cabe’a. Czarny Koń był
wierzchowcem, częścią samej Pustki. Cień zaś czarodziejem, niegdyś bardzo
chciwym.
Próbował wykorzystać dobre i złe strony magii, dwie przeciwstawne siły natury. Nie
udało się, więc został pionkiem w grze między dwiema nieśmiertelnymi mocami,
służąc dobru w jednym życiu i wyrządzając straszliwe zło w następnym. Każda
reinkarnacja stawała się próbą przełamania klątwy. Dlatego Cień usiłował
wykorzystać Cabe’a jako część potężnego zaklęcia. To mroczny rumak uratował
Cabe’a, płacąc cenę własnej wolności. Smutne w tym wszystkim było tylko to, że w
poprzednich, szczęśliwszych wcieleniach, demon i Cień tworzyli parę najlepszych,
oddanych sobie przyjaciół. - To nie Cień - zdecydował ostatecznie Cabe. - Nie sądzę
także, jak chcesz mi zasugerować, by był to Toma... Wydaje mi się raczej, że to ma
coś wspólnego z tym, czym jestem - wiedźminem, magiem, nieważne. Wszystko
stało się dla mnie takie nowe. Czasem moje lęki powracają. Wiesz jak to jest.
Czujesz się tak pewny siebie jak Nathan, Smoczy Mistrz, a potem nagle podczas
jakiejś pracy brakuje ci doświadczenia, więc powracasz do stanu niepewności.

A jednak, powiedział to. Dręczyły go wątpliwości, a równocześnie znikało gdzieś


zaufanie, jakim obdarzył go Nathan Bedlam. Cabe zatęsknił za dniami, kiedy
pracował jako pomocnik oberżysty, zanim Brązowy Smok nie wskazał go jako
ofiary, by przywrócić Ziemie Jałowe do pierwotnego, kwitnącego stanu.

Gwen nachyliła się i lekko pocałowała go w policzek. - Wiem, jak to jest - rzekła. -
Sama miewam wątpliwości. Miałam je, kiedy Nathan dowiedział się o zabójstwie
swego starszego syna przez młodszego, Azrana. Doświadczałam ich przez cały
okres nauki, a nawet wtedy, ponad sto lat temu, gdy trwała Wojna Przełomowa, aż
do dnia, kiedy to bydlę, Azran, zamknął mnie pod koniec walk w bursztynowym
więzieniu. Miewam je i dzisiaj. Kiedy przestajesz się zamartwiać swoją profesją, z
reguły popełniasz fatalny błąd. Zaufaj mi, mężu.

Kobiety oraz mężczyźni krzyczeli i Cabe zdał sobie sprawę, że krzyczą tak już od
dłuższego czasu. Nie brzmiało to jednak, jak krzyki ludzi biorących udział w bitwie
czy katowanych, lecz jak przekleństwa próbujących zapędzić przestraszonego
pomniejszego smoka do jego zagrody.
- Czy my naprawdę musimy to robić? - zastanawiał się. Myślenie o tym, co
zamierzali uczynić następnego dnia, było niemal tak samo przerażające jak nocne
koszmary. Gwen rzuciła na niego nie znoszące sprzeciwu spojrzenie. - Gryf złożył
Zielonemu obietnicę, a my mamy zagwarantować, by ta obietnica została spełniona -
powiedziała. - Kiedy będziemy pewni, że książę Toma i pozostali Smoczy Królowie
dadzą się utrzymać na dystans, będziemy mogli przenieść je gdzie indziej. Na razie
Dwór jest najlepszym miejscem dla młodych Złotego. Poza tym odnoszę wrażenie,
że Gryf ma inne zmartwienia niż zajmowanie się Smoczymi Królami. Krzyki
ucichły, co oznaczało, że krnąbrny smok znalazł się znów pod kontrolą opiekunów.
Cabe zastanawiał się, jak to wytrzymywały inne smoki. Wśród młodych było siedem
znaczących i to z nich wyrastali Królowie. Były inteligentne i, jak wielu uważało,
wrogie i groźne. Wężosmoki zaś, czyli pomniejsze smoki i im podobne, były tylko
zwierzętami, choć śmiertelnie niebezpiecznymi.

Nie podobały mu się te stwory, ale nie mógł też ich zostawić. Zielony, pan Lasu
Dagora, Smoczy Król, pragnął zawrzeć z ludźmi pokój i oczekiwał, że młode będą
wychowane według ludzkich obyczajów; naturalnie, na tyle, na ile się to uda.

Gryf, pan
Penacles, zgodził się, ale pod warunkiem, że smoki będą pobierać nauki zgodne z
regułami własnego gatunku. Prośba ta zdumiała a zarazem sprawiła gadziemu
monarsze przyjemność.

Gryf z dość wątpliwymi własnymi korzeniami, z tego co wiedział Cabe, był


przekonany o konieczności poznania przez młode smoki nie tylko ludzkiej
spuścizny, ale także i dorobku swoich praprzodków. Był to eksperyment na wielką
skalę i musiał się powieść, jeśli ta ziemia kiedykolwiek miała zaznać pokoju.

Wybór padł na Cabe’a i Gwen. Mieli się zająć wychowaniem smoków. Ich moce
były niezwykle cenione przez Gryfa, samego zajętego opiekowaniem się ludem,
który nie był jego.
Wiedział on równocześnie, jak wielkie znaczenie ma ten długoterminowy projekt i
kto naprawdę może sprostać potencjalnym niebezpieczeństwom. Jak długo żył
Toma, istniała możliwość, że młode wpadną w jego ręce i zostaną przekabacone na
jego stronę. Dwoje magów nie miało się bawić w niańki. Gdyby Złoty nie żył, albo
miał wkrótce umrzeć, jedyną nadzieją Tomy byłoby postawienie nowej marionetki
na tronie władcy... Były trzy takie potencjalne marionetki.

- - Cabe? - odezwała się Gwen.


- - Hmmm? - mruknął.
- - Jeśli nic innego do ciebie nie przemówi, uznaj to za sprawdzian przed
prawdziwymi obowiązkami.

Zdumiony spojrzał jej w twarz. Czarodziejka miała na ustach diabelski uśmiech.

- - Przed jakimi obowiązkami? - spytał.

- - Głuptas. - Usiadła koło niego. - Kiedy sami będziemy mieć dzieci. Gwen widząc
jego minę, cicho się zaśmiała. Choć fizycznie był od niej starszy - Gwen przez lata
uwięziona była w bursztynie - przewyższała go w wielu sprawach doświadczeniem.

Sprawiał wrażenie naiwnego. To była właśnie jedna z tych cech, które w nim
najbardziej lubiła. Jedna z tych rzeczy, które odróżniały go od jej pierwszej miłości -
Nathana Bedlama.

Czarodziejka położyła mu na ustach palec, aby uciszyć jakiekolwiek dalsze


komentarze.

- Nic więcej nie mów - powiedziała. - Idź spać. Kiedy ruszymy w drogę, będziesz
miał mnóstwo czasu na rozmyślania.

Uśmiechnął się i nagle ją objął. Trzymając jej głowę w dłoniach, dotknął wargami jej
ust. Gwen, całując go, zgasiła światło.

Penacles było prawdopodobnie najwspanialszym ludzkim miastem w całych


Smoczych Królestwach, mimo iż jego władcy nigdy nie byli ludźmi. Od
niepamiętnych czasów rządziły tu smoki wybierające jako swój znak purpurę.
Zawsze tu był Purpurowy i wierzono, że zawsze jakiś inny Purpurowy tu będzie. Ale
Smoczy Mistrzowie i nieludzki najemnik, Gryf, zdołali to zmienić. Obecnie na tronie
zasiadał właśnie Gryf i rządził miejscem znanym jako Miasto Wiedzy. Dzięki jego
wysiłkom Penacles jeszcze bardziej zyskało na wadze, ale też z powodu tego sukcesu
było pilnie obserwowane przez wściekłych, mnożących się Smoczych Królów. Nadal
nie odzyskali oni swojej dawnej potęgi po Wojnie Przełomowej i porażce zadanej
rękoma wiedźminów, ale obserwowali i czekali. Czekali, aż książę Toma ze
znanych sobie powodów doprowadzi do konfliktu między dwiema rasami.

Nawet nietykalni dotychczas kupcy, którzy handlowali i z ludźmi i ze smokami, teraz


nie czuli się bezpieczni.

Było to tylko jedno z jego wielu zmartwień. Gryf w towarzystwie zawsze stojącego
przy nim generała Toosa, swojej „prawej ręki”, szedł majestatycznym krokiem w
kierunku miejsca, gdzie Cabe i Gwen sprawdzali ostatnie pakunki. Gdy patrzył na
tych dwoje, miał nieodparte wrażenie, że spogląda na czarodziejkę i jej pierwszą
miłość, Nathana Bedlama.

Ten dzieciak (każdy mający mniej niż dwieście lat, a tyle właśnie liczył sobie Gryf,
mógł przy nim uchodzić za dzieciaka) był niezwykle podobny do swojego dziadka i
lwioptaka często kusiło, by nazwać go imieniem jego przodka. Tak naprawdę
powstrzymywała go przed tym tylko trwoga, że Cabe mógłby odpowiedzieć. Coś z
Nathana rzeczywiście żyło w jego wnuku i choć Gryf nie umiał tego opisać,
wiedział, że tak było. Na dziedzińcu odwracały się za nim głowy. Gryf sam w sobie
był zdumiewającą postacią i wyglądał tak, jak wskazywało na to jego imię. Luźne
szaty nie przeszkadzały mu w błyskawicznych reakcjach. Od szyi w dół, jeśli ktoś
nie zwróciłby uwagi na jego białe ręce z paznokciami przypominającymi raczej
pazury, wyglądał jak człowiek. Z kolei gdyby nie buty, jego nogi i stopy
przypominałyby bardziej nogi i stopy lwa, niż człowieka. Płynność ruchów ciała nie
wynikała wyłącznie z faktu, że przez lata wprawiał się w rolę sprytnego najemnika.
Posiadał bowiem imię i wygląd dzikiej bestii. I jak ta dzika bestia naprawdę był
drapieżnikiem. Każdy jego ruch stawał się wyzwaniem skierowanym przeciwko tym,
którzy próbowaliby mu się przeciwstawić.

Przede wszystkim jednak uwagę przyciągała niesamowita głowa. Zamiast ust miał
potężny, ostry dziób w pełni zdolny do rozrywania ciała, a zamiast normalnych
włosów na głowie porośnięty był grzywą niczym u lwa. I na dodatek grzywa
kończyła się piórami podobnymi do piór wielkich orłów. A jego oczy?! Nie były ani
oczami drapieżnego ptaka, ani oczami istoty ludzkiej, ale czymś pomiędzy. Czymś,
co sprawiało, że nawet najsilniejsi duchem żołnierze odwracali od niego wzrok, jeśli
Gryf tylko tego chciał. Cabe i Gwen obejrzeli się, zanim do nich dotarł. Nie
wiadomo, czy przeczuli jego nadejście dzięki swej nadzwyczajnej mocy, czy też
dzięki temu, że dostrzegli wokół siebie zdumione i pełne podziwu twarze. Lwioptak
nie krył zadowolenia, iż zachowują się spokojnie, bez emocji. Miał już zbyt wiele
sług, a za mało przyjaciół. Oddalił gestem ręki straże i dołączył do dwójki czarodziei.

- Widzę, że jesteście już gotowi do drogi - powiedział, patrząc na długą karawanę.

Cabe wyglądał na zmęczonego, mimo iż - wedle Gryfa - miał sporo czasu na


porządny nocny wypoczynek.

- Już dawno powinniśmy być gotowi, lordzie Gryfie. - Setki razy wam mówiłem -
odparł Gryf - że nigdy nie musicie nazywać mnie lordem. Jesteśmy przyjaciółmi,
mam nadzieję. - Przechylił lekko głowę na bok, przypominając tym nieco swoich
ptasich kuzynów. Gwen, promieniujący kontrast swego męża, uśmiechnęła się.
Nawet sroga twarz Gryfa złagodniała na ten widok.

- - Oczywiście, że jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Gryfie - powiedziała. - Zbyt wiele


ci zawdzięczamy, zbyt wiele dla nas zrobiłeś.

- - Wy mnie coś zawdzięczacie?! Chyba już zapomnieliście całą swoją pracę, jaką
tutaj wykonaliście, a na dodatek wywozicie jeszcze teraz te młode z mojego kraju.
To ja wam wiele zawdzięczam. I wątpię, czy kiedykolwiek zdołam się wystarczająco
odpłacić. - - To prawda - rzekł nareszcie Cabe. - Jesteśmy na tyle dobrymi
przyjaciółmi, że nikt tu nikomu nic nie zawdzięcza.

- - To brzmi już zdecydowanie lepiej - odparł Gryf, kiwając głową, ale raptem
opanowała go niezdrowa myśl: „A jeśli kłamią? Może chcą się po prostu oddalić od
tej potworności, która rządzi ich braćmi - ludźmi?”

- - Czy coś nie tak? - Cabe położył rękę na ramieniu Gryfa. Monarcha zmusił się,

by jej nie strącić.

- - Nic. Zwykłe zmęczenie - odrzekł.


„Cóż za głupie myśli przychodzą mi do głowy” - zdziwił się sam sobie. Nie dali
powodów, by ich podejrzewać. Zbyt dobrze znał przecież tych dwoje. Byli uczciwi,
nigdy nie ukrywali emocji.

- - Powinieneś, Gryfie, więcej odpoczywać - powiedział Cabe. - Nawet ty


potrzebujesz odpoczynku.

- - Praca króla nigdy się nie kończy.

- Nawet kiedy on sam przewraca się już ze zmęczenia? Gryf zachichotał. - Nie będę
was dłużej zatrzymywał. Słońce już wysoko i nadeszła pora, byście ruszyli.

- Zerknął w kierunku karawany. - Jak sobie poradzicie z ciężarami? Gwen


stwierdziła, że ich wóz znalazł się nieco za daleko od koni. Wewnątrz znajdowało się
kilkanaście zwiniętych i pogrążonych we śnie małych gadów. Gdyby nie kolory,
trudno byłoby się zorientować, gdzie jedno stworzenie się kończy, a drugie zaczyna.

Za pierwszym wozem znajdował się drugi, tak samo przepełniony. - - Wczorajsze


eskapady nieco je wyczerpały. Powinny dzisiaj przez większą cześć drogi spać.

- - Najwyższa pora, by wreszcie wyruszyć.

Gryf wyciągnął rękę i chwycił dłoń Pani z Bursztynu. Jego rysy zmieniły się, by po
chwili przybrać ludzkie formy. Przez moment nowa twarz Gryfa sprawiała wrażenie
całkiem harmonijnej. Jego szlachetny, orli nos mógłby się nawet stać obiektem
marzeń młodych dziewcząt. Ucałował wierzch dłoni Gwen.

- Czy powinienem być zazdrosny? - spytał niewinnie Cabe. Czarodziejka cicho się
zaśmiała, a jej śmiech przypominał delikatne dźwięki dzwoneczków, przynajmniej
dwóm mężczyznom stojącym przy niej. - - Jeśli nie jesteś jeszcze zazdrosny -
odezwała się do Cabe’a - może powinnam sprawić, byś był.

- - No, to ja już się żegnam - powiedział Gryf. Odsunął się, a jego twarz powróciła do
poprzedniej formy. Gwen uśmiechnęła się, a Cabe zajął się siodłaniem jej konia.
Następnie dosiadł swego wierzchowca i wziął lejce z rąk dobrze wyuczonego sługi,
który cały czas czekał w milczeniu obok.

Ci z karawany, którzy odjeżdżali, żegnali się z krewnymi i przyjaciółmi stojącymi w


pobliżu. Cabe spojrzał w końcu na Gwen, a ona potakująco skinęła głową. Młody
wiedźmin uniósł rękę i zasygnalizował reszcie podróżników, że czas ruszać, po czym
pogonił własnego wierzchowca. Gryf jeszcze raz kiwnął ręką, a potem już tylko
milcząco stał i patrzył.

„To się nie powiedzie - zdał sobie sprawę. - Ten eksperyment nie może się udać.

Młode powinny zostać ze smokami. Z własnym gatunkiem”. Zaklął. Miotały nim


sprzeczne uczucia. Eksperyment jednak musi się udać. Nosi wszelkie znamiona
sukcesu. Czyż nie tak? Poczuł jak narasta w nim niepewność. Co dziwniejsze, jego
emocje nie wiązały się tylko z małymi smokami. Jeśli mylił się w tej kwestii, mógł
się mylić też w wielu innych.

Zadrżał. Z opóźnieniem stwierdził, że zimne dreszcze spowodowane zostały


niespokojnymi myślami. Poczuł jak się trzęsie. Lodowate zimno przenikało go do
szpiku kości, do głębi umysłu.

Ale tak samo szybko jak naszedł go intensywny chłód tak samo szybko zniknął. - -
Panie. - Podbiegł do niego chłopiec liczący chyba niewiele więcej niż dwanaście lat.
- Szuka cię generał Toos. Wydaje się, wasza wysokość... że to bardzo pilne. - - Za
chwilę - odparł. Pragnął tu pozostać, aż karawana zniknie z oczu. Sam był zdumiony
tym, jak trudno mu się było rozstać z gośćmi. Czuł się jednocześnie władcą i obcym,
a miał tylko kilku tak bliskich przyjaciół jak Cabe i Gwen. A ponieważ Smocze
Królestwa znajdowały się w straszliwym chaosie, mógł ich już nigdy więcej nie
zobaczyć.

Kiedy karawana zniknęła z zasięgu wzroku, Gryf wciąż jeszcze stał i patrzył na
daleki horyzont. Dopiero kiedy usłyszał niecierpliwiącego się obok posłańca, zdał
sobie sprawę, że jeden z jego najdawniejszych towarzyszy, być może ten właśnie,
który znał go najlepiej, czekał na niego z pilnymi wieściami.

Westchnął i odwrócił się do sługi. Chłopak, rzecz jasna, czuł podziw i zdumienie, że
znajduje się obok samego króla. Prawdopodobnie pierwszy raz dostarczył
wiadomość komuś aż tak ważnemu.

- W porządku, chłopcze - powiedział przyjaznym głosem Gryf, zmuszając


wątpliwości, by się ukryły gdzieś na samym dnie duszy. - Pokaż mi, gdzie jest Toos,
bym mógł go po raz setny skarcić. Mimo wszystko, to on powinien przychodzić do
mnie, a nie ja do niego.

Chłopiec uśmiechnął się i przez moment zmartwienia Gryfa wydały się niepotrzebne.

III
Gdyby jechać konno, centrum Lasu Dagora, gdzie znajdował się Dwór, leżało
kilkanaście dni jazdy na północny zachód od Penacles. Gdyby jednak podróżować z
grupą większą niż trzydzieści osób - a Gryf nalegał, by Cabe i Gwen zabrali ze sobą
jak najliczniejszą służbę - czas ten uległby potrojeniu. Wozy musiały objeżdżać teraz
przeszkody, ludzie bez przerwy coś gubili, na dodatek należało się jeszcze zajmować
dziećmi.

(Jeśli młode
Króla Królów miały zostać wychowane wedle ludzkich obyczajów, musiały poznać i
zrozumieć swoich rówieśników z rodzaju ludzkiego, a gdyby między młodymi obu
gatunków dało się znieść wszelkie bariery, zaistniałaby nadzieja na porozumienie.)
Młode smoki spoglądały na świat ze swoich wozów z niezmiennym wyrazem
twarzy. Jedynie od czasu do czasu można było stwierdzić u któregoś z nich jakieś
większe zaciekawienie, a wtedy oczy malucha rozszerzały się niemal dwukrotnie.
Najłatwiejsze do odczytania było podniecenie. Te małe stworzenia z rasy
inteligentnych gadów, wyglądające niczym dziwaczne dwunożne jaszczurki,
podskakiwały do góry i opadały na dół, naśladując przy tym zachowanie dzieci
człowieka, podczas, gdy pomniejsze smoki, czyste zwierzęta, rzucały się szaleńczo z
boku na bok, wściekle przy tym sycząc. Tak jak teraz.

Nagle las ożył ludźmi. Zamaskowanymi ludźmi.

Wszyscy mieli na sobie luźne, podróżne ubrania i Cabe zaczął podejrzewać, że kryją
pod nimi zbroje. Stało się dla nich oczywiste, że zaplanowali to wcześniej.
Karawana była oddalona o mniej więcej dzień od granic Penacles i teraz na
horyzoncie nie widzieli nic oprócz kolejnych drzew.

- - Głupcy - syknęła Gwen. - Zielony Smok nie będzie tolerował takiego napadu na
swoim terytorium.

- - Może się nigdy nie dowiedzieć - odparł Cabe. - Jesteśmy daleko od miejsca,
gdzie, jak wiesz, mieszka.

Spojrzała mężowi prosto w oczy.

- Pan Lasu Dagora wie o wszystkim, co się dzieje w jego królestwie. Przywódca
bandy zmusił swego konia do cofnięcia. Widząc przed sobą dwójkę magów, zbliżył
się do własnej grupy, jakby zatroskany o jej bezpieczeństwo. Był wysoki,
prawdopodobnie weteran wielu walk. Nic ponadto nie dało się o nim powiedzieć,
gdyż zamaskowany ukrywał swą tożsamość.

- Chcemy tylko te cholerne jaszczury. Oddajcie je, a pozwolimy wam bezpiecznie


odjechać.
Cabe z napięciem słuchał, rozpoznając jakieś znajome tony w głosie mężczyzny.
Był
pewien, że pochodzi on z Mito Pica.
- Więc? - Przywódca rabusiów zaczynał się robić niecierpliwy.
Gwen cicho odrzekła:

- Młode są pod naszą opieką i nie masz prawa ich odbierać. Odejdź, dopóki nie
będzie za późno.

Kilku z bandytów zachichotało. Nie zmniejszyło to niepokoju, jaki odczuwał Cabe. -


- Zaklęcia czarnoksiężników na nas nie zadziałają - hardo powiedział przywódca
bandy. - Nie, kiedy mamy to. - Uniósł do góry medalion wyciągnięty spod ubrania.
Z takiej odległości Cabe mógł jedynie stwierdzić, że medalion wyglądał na mocno
zużyty.

Gwen
głośno westchnęła.
- - To robota Poszukiwaczy - szepnęła. - Widziałam jeden czy dwa takie medaliony,
połamane i pokruszone, ale jeśli mają ich więcej... - Nie musiała kończyć.
Poszukiwacze, ptasi poprzednicy smoków, zostawili za sobą więcej niż jeden sekret,
który zapewniał dużo większą moc, znacznie większą nawet niż smocza. - - Jak więc
widzicie - znów zaczęła zakapturzona postać - nie musimy być mili. Nic do was nie
mamy, chyba, że chcielibyście sprawić nam kłopoty. A to nie byłoby mądre,
zważywszy, że jesteście otoczeni, a mu mamy przewagę liczebną. - - Czy to
naprawdę jest takie skuteczne? - wymamrotał Cabe. Gwen z żalem pokiwała głową.

- - Jeśli spróbujemy rzucić jakiekolwiek zaklęcie, może całkowicie wymknąć się nam
spod kontroli. Nie wiem jak z przygotowanymi czarami, ale wydaje mi się, że one
także są bezużyteczne.

- Istnieje tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać... - oznajmił Cabe.
Bandyci zaczynali szemrać. Dowódca uniósł się w siodle. - - Mieliście
wystarczająco dużo czasu, by się zastanowić - powiedział. - Weźmiemy je siłą, jeśli
to będzie konieczne...

- - Dotknijcie ich, a żaden z wasss nie ujrzy jutrzejszego poranka - syknął obcy głos.

- Wasze kości zostaną wydziobane do czysssta przez ptaki tego lasssu. Zarówno
bandyci jak i członkowie karawany podskoczyli na dźwięk rozkazującego tonu.
Przywódca opryszków spojrzał w kierunku, skąd dochodził głos i ujrzał siedzącą na
grzbiecie przeraźliwie wyglądającego pomniejszego smoka samotnego stwora. Bestia
zasyczała z głodu, płosząc wszystkie konie w okolicy. - Nie jesssteście mile
widziani w moim lesssie - zasyczał Zielony Smok. Był podobny do swoich braci, a
jego ludzka postać przypominała wojownika w zbroi w niesamowitym,
skomplikowanym smoczym hełmie na głowie. Okrywał go błyszczący zielony
pancerz (który tak naprawdę był jego skórą). Iskrzące się, czerwone oczy spoglądały
na zebranych przedstawicieli ludzkiego gatunku.

Rzecz jasna, był to ostatni stwór, jakiego mógł się spodziewać dowódca bandytów.

Jednakże, kiedy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała jedynie nutka niepokoju.

- - To nie jest twoje terytorium - powiedział. - Nie panujesz nad tymi ziemiami. - -
Mam wssspólną granicę z panem Penacles i jessstem jego sojusznikiem - odrzekł
smok, sycząc. - Staję po jego stronie, gdy jest to konieczne i oczekuję tego samego
od niego.

Jeśli zaś chodzi o wasss, ludzi, to powinniście być na wschodzie lub na północy.

Walczcie ze
Sssrebrnym Sssmokiem lub z tymi, którzy pozostali z klanu Czerwonego. Wyzwijcie
Burzowego, ale nie próbujcie polować na moim terenie. Nie pozwolę na to.

Powiedzcie to
swemu dobrodziejowi, królowi Melicardowi.
- - Melicardowi? - szepnął Cabe do Gwen.
- Plotka, nic więcej - odparła Gwen. - Mówi się, że to on właśnie ich uzbraja.
Nienawidzi smoków tak samo jak oni. Pamiętaj, że to rodzony brat Tomy, sadysta
Kyrg doprowadził ojca Melicarda, Renneka, do szaleństwa. Cabe skinął wolno
głową, przypominając sobie ten incydent. - Rennek myślał, że skończy jako część
obiadu Kyrga. Zakapturzony mówca zaczął się śmiać. Można sobie było wyobrazić
szyderczy grymas pod jego maską. - Nie możesz nam nic zrobić. Te amulety
zablokowały twoje moce. Wiem jak ich używać. Nie możesz nawet powrócić do
swojej smoczej postaci. Zielony nie wydawał się być zmartwiony tymi wieściami.
Sięgnął powoli do sakwy przy siodle i coś wyciągnął.

- Może chciałbyś porównać działanie swojej ptasiej magii do mojej? - spytał. Pan
Lasu Dagora wyciągnął jakąś drobną rzecz, uniósł ją do góry i wydał odgłos
podobny do jednostajnego krakania kruka.

Przywódca bandytów zaskomlił i sekundę później desperacko usiłował zerwać


medalion z łańcucha na szyi i odrzucić od siebie. Była to jednak strata czasu. Na
oczach wszystkich medalion zaczął się kruszyć; pozostał jedynie łańcuch.
Mężczyzna natychmiast usunął go i odrzucił tak daleko jak tylko się dało. - Nie bez
powodu utrzymałem tak długo władzę nad tą krainą - oznajmił smok. - Myślicie, że
braciom podoba się ssswoboda, jaką dałem tu ludziom? Zgoda zossstała
wywalczona. Musiałem użyć mocnych argumentów. - Zielony włożył przedmiot z
powrotem do swojej sakwy. - Odejdźcie, a zapomnę, że ten incydent w ogóle się
zdarzył. Jesssteście mi przydatni, ale tylko do pewnego stopnia. Gdyby było to
konieczne, mam inne sztuczki na podorędziu.

Bandyci spojrzeli na swojego przywódcę, który z kolei przeniósł wzrok z Zielonego


Smoka na dwoje czarodziejów i na wóz, z którego młode patrzyły z rosnącym
zainteresowaniem. W końcu spojrzał ponownie na smoka. - Nawet jeśli opuszczą
twoje ziemie, znajdziemy je - rzekł. - Walczcie z Radą, a nie z młodymi. - Zielony
wziął głęboki oddech. Kiedy odezwał się ponownie, jego słowa były czytelne, a syk
typowy dla jego gatunku, ledwo wyczuwalny: - A teraz idźcie, albo wypróbujcie
swoje możliwości z dorosłym smokiem. Bądźcie pewni, że mam oczy, które
obserwują was cały czas. I będą nadal was ścigać, aby się upewnić, czy naprawdę
odjedziecie i nigdy więcej już tu nie wrócicie, chyba że osobiście was tutaj zaproszę,
w co, szczerze mówiąc, wątpię.

Przywódca opryszków zawahał się, w końcu jednak zrezygnowany pokiwał głową i


dał swoim sygnał do odwrotu. Bandyci niechętnie się wycofywali. On jednak wciąż
pozostawał nieruchomy. Jeszcze przez dłuższy czas przyglądał się Cabe’owi i Gwen,
jakby mając im za złe, że zdradzili własną rasę. Kiedy ostatni z jego ludzi zniknął
wśród drzew, podążył za nim.

Pan Lasu Dagora zasyczał, ale tym razem z zadowoleniem. - - Ostatnimi czasy
pojawia się coraz więcej głupców - powiedział. - Jedynym powodem, dla którego
dotarli tak daleko w głąb moich ziem, jest fakt, że chciałem skarcić jednego z moich
poddanych za to, że spiskował przeciwko mnie, pragnąc odebrać wam młode, zanim
dotrzecie do Dworu.

- - Jednego z twoich poddanych? - spytała zaskoczona Gwen.


- - Smoki pozostaną smokami, a ludzie ludźmi - oznajmił. - Poradziłem sobie z
jednymi i drugimi. Namawiałbym was, byście przez pozostałą część drogi podążali
wraz z
całą grupą za mną. Jeśli poprowadzę karawanę tajnymi, leśnymi ścieżkami,
zaoszczędzicie
więcej czasu.
- - Panie...
- - Tak, Cabie Bedlamie? - Zielony Smok mocno zaakcentował nazwisko. Nadal
pamiętał Nathana i Smoczych Mistrzów, grupę wiedźminów, którzy walczyli ze
smokami
podczas Wojny Przełomowej i zmniejszyli liczbę oraz siłę gadów do obecnego
poziomu,
mimo ostatecznej porażki.
- - Ten dysk...
- - To? - szponiasta ręka wyciągnęła wskazany przedmiot. - Miałem wiele okazji, by
zbierać i studiować artefakty naszych poprzedników. Lady Gwendolyn nie jest
pierwszą osobą, która pragnie zająć Dwór. Od kiedy to miejsce zostało porzucone w
ostatnich dniach panowania Poszukiwaczy, gościło już wielu podróżników. Wierzę,
że niższe poziomy tej budowli mogą pochodzić nawet z wcześniejszych okresów. -
Planowali dobrze, być może za dobrze. Magiczne przedmioty, które mieli bandyci,
były tworem doskonałym, ale jak cała magia Poszukiwaczy doprowadziły od razu do
stworzenia odpowiednich kontrśrodków. To, jak wierzę, spowodowało ich upadek.

Planowali
zbyt dobrze i ktoś to wykorzystał.
Zielony ponaglił pomniejszego smoka, by pospieszyli ku przodowi grupy. Kiedy
minęli dwójkę wiedźminów, Gwen szepnęła do ucha Cabe’owi:

- Zauważyłeś, że Poszukiwacze są jego ulubionym tematem. To był prawdziwy


powód, dla którego tak łagodnie obszedł się z Nathanem. Obaj chcieli wiedzieć,
jak tak
potężna rasa mogła upaść tak nagle.
- Jak Quelowie? Pokiwała głową.
- Te krainy widziały wiele rządzących ras. Każda miała swój czas i wydaje się, że
teraz nadchodzi czas ludzi. Nathan nie chciał widzieć także i naszego upadku, a
Zielony zapragnął pozostawić po sobie tyle, ile się da. Dla dobra obu ras nie zwracali
uwagi na różnice, jakie zachodzą między gatunkami.

Nie tego oczekiwał Cabe po opowieściach, jakie słyszał, a jednak wyglądało to


prawdopodobnie, kiedy odszukał wspomnienia Nathana spoczywające w jego
umyśle. Zdał sobie sprawę, że była tam gdzieś wiedza o Poszukiwaczach, ale
wyglądało to wszystko jak szukanie drogi w gęstej mgle. Nie mógł wyłowić nic
szczególnego z przeszłości. Młode stawały się coraz bardziej podekscytowane.
Obecność Zielonego była dla nich czymś nowym. Jak dotąd spędziły życie w
obecności wielkich matek, które pilnowały wylęgarni pod nieufnymi spojrzeniami
ludzi. Nie widziały nigdy samca ze swojego gatunku.

Teraz jednak rozpoznały go bez najmniejszego problemu. Jeden z królewskich


młodych, którego Cabe uznał za najstarszego, pewnie stanął na tylnich nogach. Na
oczach Cabe’a jego pysk wydawał się spłaszczać, stawał się coraz bardziej podobny
do ludzkiej twarzy, niż do smoczej paszczy. Ogon gada także zmalał. „On się uczy”
- zdał sobie sprawę młody mag. Zaczyna się przekształcać ze smoczej postaci w
ludzką. Wystarczył widok Zielonego, by młode nauczyły się go naśladować.

Za tym pierwszym, który już się przeobraził, pozostałe również zaczęły zmieniać
postać. Najpierw uczyniły to dwa królewskie młode, potem ich przyrodni bracia,
którzy zostaną książętami lub wojownikami swojego gatunku, a na końcu samica
(Gwen zapewniła go, że to rzeczywiście jest samica, sam nie chciał tego
szczegółowo sprawdzać). Fakt, że przeobrażanie zajęło jej więcej czasu, niż młodym
samcom, nie było czymś wyjątkowym. U samic inaczej przebiegały procesy
metaboliczne i choć zajmowały im więcej czasu, ich ludzkie postacie stawały się
bardziej niż doskonałe. Cabe pamiętał, że niegdyś niemal padł ofiarą trzech takich
kuszących piękności, które zamieszkiwały miejsce, do którego teraz się udawali.

Nie podobała mu się przyszłość, jeśli miały się w niej znajdować smoki. Wiedział,
że ich Królowie, choć teraz milczeli, jeszcze się nie poddali. Cabe podprowadził
swojego konia tak blisko jak tylko mógł do smoczego władcy. - Dlaczego nie
zniszczyłeś bandytów, gdy miałeś okazję? Mogą teraz zignorować twoje ostrzeżenia.

Oczy Zielonego zwęziły się do wielkości małych, czerwonych punkcików. - Z tak


liczną grupą - odparł - wolałem nie ryzykować. Mogłoby się coś złego przydarzyć
młodym. Jeden celny strzał łucznika mógłby zabić następcę tronu. Wybrałem
mniejsze zło. Jeśli spróbują jeszcze raz, stracą życie. Na razie darowałem im je.

Zadowolony Cabe powstrzymywał konia, aż zrównał się z Gwen. Reszta karawany


powoli wlokła się do przodu. Pomimo słów Smoczego Króla na temat czujnych i
śledzących ich cały czas oczu, niejeden z obecnych nie mógł się powstrzymać od
zerknięcia od czasu do czasu na bok. A jednak mimo wzmocnionej czujności, nikt,
nawet Zielony Smok, który tak przechwalał się swoimi zdolnościami, nie ujrzał
samotnej postaci ukrytej wysoko wśród drzew. Nie był to wężosmok, lecz ptasi
stwór, który obserwował z góry wszystko z arogancją i czymś jeszcze.

Zielony miał rację, mówiąc, że Poszukiwacze przygotowali kontrśrodki na wszystko.

Obserwator był jednym z takich środków i dobrze potrafił się ukryć przed magami i
smokami na dole.

Czekał, aż karawana zniknie z zasięgu jego wzroku, zanim się poruszył. Potem
cicho, zwinnie rozpostarł skrzydła i uniósł się w niebiosa, kierując na północny
wschód.

Samotny, zamknięty w swoich komnatach Gryf siedział w milczeniu, z umysłem


zajętym wieloma trudnymi problemami. Tak, jakby układał puzzle, manewrował
kawałkami informacji, próbując stwierdzić, czy zachodzą pomiędzy nimi
jakiekolwiek powiązania. W ten właśnie sposób rządził miastem. I w ten właśnie
sposób dowiadywał się więcej niż poprzez setki spotkań z rożnymi doradcami,
których rad, według protokołu, musiał wysłuchiwać.

Wątpił, czy choćby jeden z nich zdołałby mu pomóc w rozwiązaniu bodajże jednego
z problemów, z którymi się teraz borykał.

Służący przyniósł puchar czerwonego wina. Twarz Gryfa uformowała się w ludzki
wizerunek. Mógł się teraz napić, nie rozlewając napoju. Wino było doskonałe, jak
zwykle.

Skinął głową w stronę sługi; ukryta w cieniu postać natychmiast wtopiła się w
ścianę. Tacy słudzy denerwowali wiele osób, które mieszkały w pałacu, ale Gryf
ignorował te uwagi, ponieważ potrzebował ich do wielu tajemnych zadań. Byli nie
tylko służącymi, ale też jego oczami i uszami. Samą swoją obecnością sprawiali, że
nie czuł się jedynym dziwacznym stworzeniem w Penacles.
Jego czuły słuch wychwycił dźwięk kogoś, kto podążał, jak się wydawało, ku niemu
z określonym celem. Odwrócił się w kierunku drzwi. Dwa duże golemy stały na
progu.

W
niewielkim stopniu przypominały ludzi. Gryf czekał. Nagle jedna z postaci
otworzyła oczy, ukazując stalowoszarą pustkę w miejscu, gdzie powinny znajdować
się źrenice.

- - Generał Toos prosi o posłuchanie - wymruczało indywiduum.

- - Niech wejdzie.

Golemy były niezwykle skutecznymi stróżami, gdyż nic poza potężną magią nie
mogło ich powstrzymać, jeśli uznałyby, że Gryf znajduje się w niebezpieczeństwie.

Wysoki, chudy, przypominający lisa mężczyzna wkroczył do komnaty. W jego


włosach odznaczało się srebrne pasmo; zaskakujące, gdyż większość ludzi wierzyła,
że generał nie był zdolny do użycia magii. Znano go jednak z trafnych przeczuć i
cudów zdarzających się w ostatniej chwili. Choć był człowiekiem, twierdził, że ma w
sobie odrobinę elfiej krwi; nie wszyscy mu jednak wierzyli. Toos należał do
najstarszych towarzyszy Gryfa.

Co więcej, był jego bliskim przyjacielem.

- - Panie. - Mężczyzna pochylił się w zwinnym, zręcznym ukłonie. Lata nie miały
wpływu na jego szybkie ruchy. Był starszy niż większość ludzi. Prawdę mówiąc,
uświadomił sobie Gryf, niemal dwa razy starszym niż najstarsi ludzie. - - Siadaj,
proszę, Toos, i zapomnij o formalnościach. - Znowu powtarzała się ta sama scena, co
zawsze. Generał był typem człowieka, który postępował zgodnie z protokołem,
nawet w przypadku tych, których znał od lat. Toos zajął wskazane miejsce, o dziwo,
nie gniotąc munduru. Ciągle zaskakiwał Gryfa.
Chodził bez broni, a przecież nawet Penacles miało swoich zabójców. A jednak,
choć i na niego zdarzały się napady, Toos zwycięsko i bez najmniejszego zadrapania
wychodził z każdej opresji.

Zza pasa wyciągnął pergamin i niechętnie wręczył go swemu panu.


- - Powiedz coś więcej. O co chodzi? - odezwał się Gryf.
- - Najpierw przeczytaj raport.
Gryf rozwinął papirus i zaczął go studiować. Był to raport od jednego z jego
szpiegów, który działał w przebraniu rybaka w nadmorskim mieście Irillian,
głównym skupisku ludzi tego regionu, w mieście kontrolowanym przez Błękitnego
Smoka. Nie było to jednak miejsce, z którego by Gryf oczekiwał jakichkolwiek
ważnych wieści.

Czytał fragment, który wskazał mu Toos, ignorując całą resztę. Dwie postacie w
charakterystycznych czarnych zbrojach i wilczych hełmach jeźdźców ze
wschodniego
kontynentu zostały zauważone na drodze do jaskiń służących jako wejście do
kryjówki
prawdziwego władcy Irillianu. Jedna z nich pasowała do opisu, który Gryf
przekazał swoim
szpiegom - jeźdźca o imieniu D’Shay.
D’Shay.
Imię, które Gryf powinien znać i zapamiętać. Arystokratyczny jeździec zza
Wschodnich Mórz.
D’Shay był wilkiem w ludzkiej postaci, choć nie dosłownie. A jednak pan Penacles
czułby się bardziej bezpiecznie, gdyby został osaczony przez zgraję prawdziwych
wściekłych wilków, niż teraz, kiedy stał oko w oko z jeźdźcem. Kiedy otaczały go
wilki, przynajmniej wiedział przeciwko czemu walczy.

Niepewność powróciła. D’Shay w zmowie z Błękitnym Smokiem. Pan Penacles nie


dbał o zagrożenia, jakie tworzył ten sojusz. Pan Irillianu miał własnych jeźdźców,
którzy byli nieustającym problemem nawet dla innych Smoczych Królów. A jednak
w tej sprawie żaden z nich nie uczynił nic, mimo iż byli zwinni i utalentowani. Jedni
Królowie nie wypowiadali prawdziwych wojen innym; był to stwierdzony fakt, choć
krążyły plotki, że zdarzało się co innego.

Nie zdawał sobie sprawy, że głośno mruczy imię D’Shaya, do momentu, kiedy
odezwał się Toos.

- Proszę, byś rozważył to, panie. Nie stać nas na żadne nowe kampanie w tej chwili.

Nie możemy stwierdzić, kiedy Czarny Smok całkowicie powróci do sił. Teraz byłaby
doskonała okazja, by raz na zawsze z nim skończyć. Jego fanatycy są słabi, a Szare
Mgły ledwo przypominają opary. Lochivar widoczny jest z odległości wielu mil.
Gryf, potrząsając głową, odrzucił tę sugestię.

- - Nie stać nas na taką akcję - powiedział. - Mimo słabości Szarych Mgieł i
Czarnego Smoka, lochivaryci i ci, których przyprowadzili jeźdźcy, potrafią walczyć.
Wiedzą tyle, ile trzeba. Mgły tylko zwiększają wpływy Czarnego. Większość z tych
ludzi wyrosła w glorii jego panowania. Jeśli powie: „Walczyć”, będą walczyć. - -
Ale D’Shay jest... Gryfie, do jasnej cholery, wiem nad czym się zastanawiasz.

Nawet o tym nie myśl!

Spojrzeli sobie w oczy i to Toos w końcu odwrócił wzrok. Gryf spojrzał znacząco,
aby uciszyć wszelkie komentarze, po czym napomniał swego zastępcę:

- D’Shay prezentuje sobą zagrożenie, o którym nic nie wiemy. Wilczy jeźdźcy albo
chcą założyć stały obóz w Smoczych Królestwach - nieustannie bowiem rozszerzają
swoje terytorium łowieckie - albo ponieważ przegrywają wojnę toczoną po drugiej
stronie mórz.

Możliwe nawet, że D’Shay przyjechał jedynie z mojego powodu. Wie coś o mnie, i
chciałbym się dowiedzieć, co to jest. Otrzymałem jeden z kawałków układanki, którą
od dawna się bawiłem. - Lwioptak poklepał raport. - Dostarczył mi on dodatkowego
fragmentu, którego potrzebowałem. Lochivar jest w tej chwili zbyt zmienny, aby
mogli go uznać za przystań, ale Irillian jest doskonały. Powinienem sobie zdać z tego
sprawę wcześniej.

Toos ponuro spojrzał na Gryfa. Kiedy jego pan mówił w taki sposób, oznaczało to,
że zamierza zrobić coś takiego, co żadnemu z władców nie przyszłoby do głowy. -
Kto będzie rządził, kiedy ciebie zabraknie? - spytał. - Nie mówimy o jakiejś krótkiej
podróży. Mówimy o terytorium Błękitnego Smoka. W przeciwieństwie do pana Lasu
Dagora, on trzyma swoich ludzi silną ręką. Nie znajdziesz tam wielu sojuszników.
Może ciebie nie być przez kilka miesięcy, albo nawet - tak, powiem to, do jasnej
cholery - może cię zabraknąć na zawsze. Możesz zginąć!

Gryf wydawał się nieporuszony tym wybuchem. Pomysł podróży do Irillianu, aby
odszukać wilczego jeźdźca, D’Shaya, stawała się coraz ważniejsza. Ostrożnie, aby
narastająca
obsesja się nie ujawniła, sam zadał pytanie:
- Kto rządzi, kiedy mnie nie ma?
Kolejny niewidoczny sługa przyniósł im słodycze, ale generał z irytacją odesłał i
misę, i stworzenie.

- - Niech cię cholera weźmie, jestem żołnierzem, byłym najemnikiem. Wykłócanie


się z politykami to twoja robota. Co mnie obchodzi cena mąki, dopóki moi żołnierze
i ich konie mająco jeść?! Rządzisz tutaj tak długo, że nikt nie wyobraża sobie innego
władcy niż ciebie. Tylko tacy jak ja wciąż pamiętają, że kiedyś istniał Purpurowy
Smok! - - Skończyłeś? - twarz Gryfa ponownie przybrała ptasi wizerunek, ale jego
głos wyrażał rozbawienie.

- - Tak - westchnął Toos.


- - Przejmiesz władzę, jak zwykle?
- - Tak, do cholery. Mogłeś chociaż wspomnieć wiedźminom o naszym drugim
problemie, póki tu byli. Nie musiałbym się teraz martwić. - - Wypadek zamarznięcia
wydaje się być odosobniony. Nikt nie zgłosił żadnych innych zwierząt
zamarzniętych na kość, ani pól owsa pokrytych lodem. Skontaktowałem się już z
tymi, którzy mają możliwości, aby dokładnie te przypadki sprawdzić. Jeśli mnie tu
nie będzie, znajdą ciebie.

Przez twarz człowieka przesunęło się chytre spojrzenie.

- - Dlaczego nie wysłać tych... do diabła, w końcu są elfami... do Irillianu? - -


Ponieważ w tamtym regionie, poza morską odmianą, nie ma elfów. A one tak jak i
ludzie są lojalne wobec Błękitnego. - Gryf powstał z gracją kota. - Dlaczego nigdy
nie możesz się obyć bez tego przedstawienia?

- - Ponieważ stare przyzwyczajenia nie umierają tak łatwo i za każdym razem mam
uczucie, że zostawisz mnie z tym całym królewskim brzemieniem, a sam zwiejesz na
zawsze.

- - Należałoby ci się, stary ogrze!

Generał zachichotał, po czym przypomniał sobie, co poprzedniego dnia pokazał


lwioptakowi.

- Nadal wolałbym, aby byli tu Bedlamowie. Może coś o tym wiedzą. Ten muł,
Gryfie, był twardy, niczym bryła lodu! Co mogłoby tak zamrozić jakieś stworzenie?
Gryf nagle stwierdził, iż nie obchodzą go już muły, pola i czarodzieje. Teraz, kiedy
zdecydował się wyruszyć z miasta, chciał to uczynić jak najszybciej. Nie miał
zwyczaju lekceważyć żadnej zagadki. Ale możliwe, jak nigdy dotąd, że pojawiła się
przed nim szansa, by upolować wilczego jeźdźca, D’Shaya. Same informacje, jakie
by mu przekazał na ich temat D’Shay, mogłyby się okazać bezcenne. Lód był
prawdopodobnie wynikiem błędu jakiegoś nieostrożnego czarodzieja, czy wiedźmy.
Być może nawet jakimś głupim żartem leśnych elfów. Tak, to miało sens,
zdecydował. Teraz nie było już powodów, aby się wahać.

Gryf odwrócił się do zastępcy i wyłuszczył mu swoje przemyślenia. Generał Toos


chyba nie zrozumiał wszystkiego, ale wkrótce miał wszystko pojąć. Lwioptak
wiedział, że Toos wraz z upływem czasu do tego dojdzie.
- - Teraz, skoro mamy już to za sobą - kontynuował - nie ma powodów do zwłoki.
Toos, pokładam w tobie i twoich ludziach pełne zaufanie, ale jest coś, co muszę
zrobić sam.

D’Shay kiedyś twierdził, iż jest w jakiś sposób połączony ze mną. Chcę się teraz
przekonać, na czym to polega. A może wtedy po prostu łgał. - - Nie zdołałem
powstrzymać cię, panie, kiedy dowodziłeś tylko naszą drużyną, a tym bardziej nie
mogę nic zrobić, gdy zostałeś królem. Miałem nadzieję na coś innego. - Generał
wyglądał na mocno poirytowanego sytuacją, ale wiedział, że nie ma wyboru. - Kiedy
wyjeżdżasz?

- - Jutro o poranku. Zadbaj, by osiodłano mi konia. - - O poranku?! Ty... - generał


przerwał na widok wyrazu twarzy monarchy. - Tak jest, do ciężkiej cholery! Rozkaz!

Gryf wskazał gestem najwierniejszemu przyjacielowi, by się oddalił. Toos spojrzał


krzywo, ale nie zareagował. I tak to nie miało znaczenia dla Gryfa. Skargi Toosa i
ministrów nigdy nie miały dla niego znaczenia. Znaczenie miała jedynie jego podróż
do Irillianu. Tylko podróż i osoba zwana D’Shay’em.

Poczuł pulsowanie w głowie i zaczął się zastanawiać, skąd się wzięło, jednak
pulsowanie umilkło a wraz z nim i jego ciekawość. Liczyła się, przypomniał sobie,
jedynie podroż do Irillianu i D’Shay. Nic poza tym.

IV
Toma z drżeniem wkroczył do zamarzniętej komnaty Lodowego Smoka. Zaczął już
nienawidzić tej zimnej, martwej cytadeli i jej jeszcze gorszych mieszkańców. To nie
był taki Smoczy Król, jakiego oczekiwał. Lodowy, który tutaj rządził, był niemal tak
samo martwy jak jego królestwo, ale dużo potężniejszy niż którykolwiek z Królów.
Coś się szykowało i Toma spodziewał się, że niezbyt mu się to spodoba. Zadrżał, nie
tylko z zimna.

Lodowy leżał na szczątkach jakiejś pradawnej budowli. Był chudy, niemal

wygłodzony, ale i tak większy od każdego z własnego gatunku. „Gigantyczne zwłoki


-
pomyślał ognisty smok. - Mam do czynienia z gigantycznymi zwłokami”.

Zdawało mu się, że nikt go nie zauważył. Samotny smoczy wojownik stał niedaleko.
Gdyby Toma nie widział powolnych ruchów klatki piersiowej przy wdechach i
wydechach, pomyślałby, że smok jest zamarzniętym trupem, takim samym, jak ten,
który go powitał w tej krainie. Strażnik ignorował go, patrząc prosto przed siebie na
coś, czego Toma jeszcze nie mógł zauważyć.

Powoli, jakby powstając z grobu, Lodowy otrząsnął się. Masywne, pokryte szronem
skrzydła rozprostowały się z głośnym skrzypieniem. Toma uzmysłowił sobie, że
smok po prostu łamie lód, który pokrył jego ciało podczas snu. Oczy otworzyły się i
odsłoniły źrenice koloru jasnobłękitnej skóry dawno zamarzniętego człowieka. Zbyt
przypominało mu to któregoś ze sług władcy. Coś tu było nie tak. Kiedy
poprzedniego dnia w tym pomieszczeniu ostatni raz odwiedził Smoczego Króla,
oczy te były niczym wieczny śnieg na zewnątrz.

Lodowy spojrzał na niego bez cienia zainteresowania.


- Życzysz sobie czegoś, książę Toma? - spytał.
Nie rozmawiali jak równy z równym. Zasady takie smok ustalił wkrótce po ich
pierwszym spotkaniu. Lodowy był jednym z Królów. Toma był jedynie książęcym
smokiem i jego zadaniem było służyć.

- - Mój ojciec, twój władca... - zaczął nie bez powodu Toma. Jego autorytet liczył się
jedynie wtedy, kiedy chodziło o Króla Królów. Lodowy zdawał się być dziwnie
odległy od czasów, kiedy ważne było ciepło życia. Nieliczni z jego klanu, których
Toma miał okazję tu ujrzeć, także dzielili nastawienie swego pana. Niemal zupełnie
zapomnieli, czym jest życie.

- - Tak? - w głosie Lodowego dało się wyczuć zniecierpliwienie. Tomę ucieszył ten
fakt, gdyż oznaczał, że jakaś dawna cząstka starego Lodowego Smoka jeszcze w nim
pozostała. Gdzie były emocje, tam było życie.
- - Nie widzę dla niego żadnego lekarstwa. Sssspał... - Toma zaklął w duchu. Robił
się poirytowany. - Spał jak radziłeś, ale nic się nie zmieniło. Brakuje mi wiedzy i
umiejętności, by ocenić powód jego niedyspozycji, ale myślę, że odrobinę więcej
ciepła nie zaszkodziłoby mu. Ty jednakże jesteś Smoczym Królem. Przyszedłem tu z
powodu twojej potęgi i wiedzy. Musisz wiedzieć o czymś, co pomogłoby go
uzdrowić! Lodowy drgnął i przez chwilę Toma sądził, że przypomniał sobie o
czymś, co mogłoby pomóc. Okazało się jednak, że jego gospodarz miał umysł
zaprzątnięty zupełnie innymi sprawami, nie związanymi z obecną sytuacją. - Głupie
ssstwory - syknął. Jego oczy rozświetlił gniew. - Nie teraz! Nagle komnata stała się
centrum potężnej burzy śnieżnej. Toma krzyknął zaskoczony, po czym w daremnej
próbie zasłonił się płaszczem, pragnąc ukryć się przed zawieją. Śnieg dziko zacinał.
Grzmiało i błyskało. Wiatr targał wszystkim tak, że Toma nic nie widział.

Słyszał jedynie wycie wichury, a ponad nią unosił się ryk Lodowego, który z
jakiegoś powodu wył z wściekłości.

Tak samo jak nagle burza się rozpętała, tak samo nagle ucichła. Toma ze
zdumieniem zdał sobie sprawę, że nie trwała dłużej niż minutę. Strząsając z twarzy
śnieg i lód, spojrzał w górę na pana Północnych Pustkowi.

Wokół
Lodowego zapłonęła na mgnienie oka, przez ułamek sekundy aura. Dostrzegł jak
nagle
gospodarz się ożywił, gdy aura już zniknęła.
Masywna głowa powędrowała w jego kierunku i Toma musiał się kilka kroków
cofnąć. Nadal nie powrócił do swojej smoczej formy i nie miał na to najmniejszej
ochoty. W naturalnej postaci byłoby zbyt trudno utrzymywać normalną temperaturę
ciała, a gdyby Lodowy naprawdę chciał go zabić...

- Ktoś nawiedził moje królestwo, na dodatek za pomocą magii - nagle odezwał się
wielki smok. - Moje dzieci się tym zajmą. To da im przedsmak czegoś szczególnego.
Poczuł lodowy oddech i szron na czole. Gospodarz spojrzał wokół, a następnie na
ognistego smoka. Zapomniał o incydencie, który zdarzył się przed chwilą. - Możesz
być spokojny, książę Toma. Jestem lojalny wobec tronu. Wszystko, co tu czynię,
czynię w jego imieniu. Mój władca otrzyma należytą opiekę. Zobaczysz.

Teraz muszę
odpocząć...
- - Jeśli mógłbym... - zaczął Toma. Oczy Lodowego zwęziły się.
- - Chciałeś coś jeszcze?
Ognisty spojrzał w zimne, wąskie oczy i potrząsnął głową. Zbyt dobrze rozpoznawał
znaki niebezpieczeństwa. Nie nadeszła jeszcze pora na poruszanie ważnych spraw.
Lodowy z zadowoleniem położył głowę z powrotem na ruinach. Po raz pierwszy
Toma przyjrzał im się uważnie. Kiedyś musiały być świątynią, uznał. Świątynią,
którą nadal coś zamieszkiwało, gdyż w środku była dziura, czy też dół i właśnie
ponad nią spoczywało trupio blade ciało smoka.

Smoczy Król spoglądał na gościa jednym okiem, po czym zamknął je. Toma obrócił
się i wyszedł z komnaty, zdając sobie sprawę, że jego wcześniejsze niepokoje były
jak najbardziej słuszne. Coś się naprawdę działo. Prawdę mówiąc, sądził, że nie
pojmuje powagi chwili. Cała wyprawa do tego miejsca była jedynie stratą czasu, a
teraz być może także groziła mu śmiercią.

Problem polegał na tym, iż wątpił, by Lodowy pozwolił mu żywemu opuścić


Północne Pustkowia.

W znany tylko sobie sposób, znaną tylko sobie drogą pan Lasu Dagora prowadził ich
ukrytym przejściem, które zaoszczędziło im połowę czasu. Dwór najpierw był
niemal niezauważalny, potem objawił się w całej krasie. Cabe patrzył na budowlę z
zachwytem i dziwił się, jak mogła być tak wielka. Jego wspomnienia z tego miejsca
sięgały czasów, gdy miał zaledwie kilka miesięcy, lecz ostatnia wizyta była
gwałtowna i krótka, i na pewno nie pozwoliła mu podziwiać krajobrazów.
Dwór był niesamowitym połączeniem natury i cywilizacji. Duża jego część została
zbudowana wewnątrz gigantycznego drzewa. Stworzyli go artyści o ogromnym
talencie i pracowitości. Budowla wznosiła się kilka metrów ponad poziom gruntu. W
wielu miejscach trudno było stwierdzić, gdzie tak naprawdę jeden z tych dwóch
elementów się kończy, a drugi zaczyna. Niektóre sponad tysięcy wznoszących się
pnączy ukrywały fragmenty konstrukcji, ale większa jej część wyglądała, jakby ktoś
dopiero poprzedniego dnia się z niej wyprowadził.

Okoliczne rejony były niemal tak samo fascynujące jak sam Dwór. Twórcy, zamiast
wyczyścić teren, tak wyrzeźbili otaczający krajobraz, że to, co wybudowali, tak
naprawdę wyłaniało się ze wzgórz i roślinności. Jeśli było to dzieło Poszukiwaczy, w
co wierzyła Gwen, wskazywało, że wszystkiego można się było po nich spodziewać.
Z prawej strony, gdzie na wierzchowcu siedziała Gwen, usłyszał ciche, zgaszone
westchnienie. Wspomnienia, jakich doznawał, nie należały do tych, które chciałby z
nią dzielić. Nie liczyło się, że go kochała i to bardzo kochała. Nathan był jej pierwszą
i do tego tragiczną miłością. Jej uczucia przeskoczyły od Nathana do Cabe’a niemal
w jednej chwili, najpierw skuszone podobieństwami, a potem oplatane różnicami. A
jednak Cabe nie mógł się powstrzymać od odrobiny zazdrości. Zielony powściągnął
wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Cała grupa stanęła i czekała.

Było jasne, że Smoczy Król na coś wpadł. Kilkoro ludzi niespokojnie zaczęło
szeptać, ale Cabe uciszył ich jednym gestem.

Zielony uniósł dłoń, uformował ją w pięść i powiedział coś, czego nie usłyszeli ani
Cabe, ani Gwen. Chwilę później las wokół nich zaroił się od humanoidalnych
stworów. Cabe obawiając się, że Zielony ich okłamał, łamiąc przysięgę, przygotował
się na krótką i krwawą bitwę.

Co dziwne, to Gwen go powstrzymała. Odwrócił głowę i spojrzał na nią zaskoczony,


myśląc przez chwilę, że i ona stanęła przeciwko niemu. Szybko wyprowadziła go z
błędu.

- - Przykro mi, Cabe, uznaliśmy, że najlepiej będzie odczekać, aż pojawimy się tutaj.
- - Uznaliśmy?
- - Gryf, Zielony i ja.
Nagle poczuł się otoczony przez wrogów, tylko dlatego, że nazywał się Bedlam.
- - To nie tak! - dodała szybko, błyskawicznie odczytując jego myśli. -
Zadecydowano, że powinniśmy mieć równą liczbę smoczych sług. W ten sposób
obie
rasy
będą się uczyć.
- - Smoki?
Obie grupy patrzyły na siebie niespokojnie. Ludzie mruczeli między sobą, niezbyt
zachwyceni pomysłem nocowania wśród smoków. Smoki zaś wiedziały, że pan i
pani Dworu byli potężnymi czarodziejami i że ich właściciel oddawał ich w ręce
wnuka najpotężniejszego ze Smoczych Mistrzów, co oznaczało najgorszy z
możliwych koszmarów. - Cabe?

Z wahaniem pokiwał głową. Dwie niechętne sobie grupy zaczęły się mieszać, a
Gwen zsiadła z konia. Zarządziła postój i zajęła się jego organizacją. Napięcie było
tak duże, że niemal wyczuwalne w powietrzu, ale nikt nie chciał rozgniewać magów
ani Smoczego Króla.

Cabe rozsiodłał wierzchowca i ruszył w kierunku lasu. Próbował jakoś to wszystko


zrozumieć. Ostatecznie przyzwyczaił się do młodych, ale cały klan? Nagle stanął
przed nim Zielony Smok. Cabe nawet nie zauważył, kiedy zszedł z konia, nie
wspominając o tym, jak się tu zakradł.

- Mimo różnic między naszymi rasami, czuję, że rozumiem niektóre z twoich obaw -
odezwał się. - Dlatego biorę całą odpowiedzialność za członków mego klanu.
Spoczywa ona na moich ramionach, Bedlamie. Cokolwiek by się stało, poniosę karę.
Chciałbym, abyś o tym wiedział.

Cabe powoli pokiwał głową, w najmniejszym nawet stopniu nie uspokojony. Zielony
Smok podał mu swoją wyprofilowaną, czteropalczastą łapę. Zanim ludzki czarodziej
ją uścisnął, patrzył na nią przez chwilę z uwagą. Uścisk Smoczego Króla był silny i
Cabe był wdzięczny bóstwu, które opiekowało się jego palcami. - Lady Gwendolyn,
jak sądzę, nie będzie ciebie potrzebowała w tej chwili. Proszę zatem, przejdź się ze
mną. Chciałbym omówić kilka spraw. Spróbował odczytać, co się kryje w
czerwonych oczach pod smoczym hełmem, ale były one równie nieprzeniknione jak
wszystko inne, co dotyczyło gada. Cabe odwrócił się, aby poszukać wzrokiem Gwen,
ale nie mógł jej nigdzie dojrzeć. - Słudzy wiedzą, co mają robić, a obie grupy na
razie będą się starały nie wchodzić sobie wzajemnie w drogę. Nie masz się czym
martwić. Twoja partnerka naprawia zaklęcia otaczające Dwór. Pierwotny ochronny
czar rozpada się. Kiedy lady Gwendolyn skończy, tylko ci, którzy będą mieli
zezwolenie władcy i władczyni, zdołają tu wejść. - Cabe o nic nie pytał, więc pan
Lasu Dagora dodał: - Nawet ja będę musiał mieć takie pozwolenie.

Wasz dom
będzie bezpieczny.
Granice miały być zamknięte przed Smoczym Królem? Cóż, miało to sens. Zaklęcie
najprawdopodobniej nie potrafiło rozróżniać pomiędzy jednym Królem a innym, a
zarówno Srebrny jak i Lodowy mieli siedziby niedaleko stąd. Tak samo zresztą jak i
Kryształowy, ale jego intencji nikt nie znał.

- Chodźmy, Bedlamie. Nie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Pospacerujmy,


podziwiając las.

Ruszył za panem smoków, gdyż ten skierował się w stronę granic Dworu. Cabe nie
wiedział, gdzie owe granice się znajdują, ale jego towarzysz zdawał się w tym
orientować.

Wiedział, co czynić, by nie zrobić kroku za daleko, wiedział też, kiedy zawrócić.

- Istnieją - zaczął nagle gad - urazy pomiędzy smokami, a tymi, którzy noszą
nazwisko Bedlam. Właściwie to za mało powiedziane. Są takie, spośród moich
rodów, które odważyły mi się sprzeciwić, gdy dowiedziały się, że w samym środku
naszego kraju ma zamieszkać Bedlam.
„Zawsze dobrze wiedzieć, że jest się otoczonym przyjaciółmi” - gorzko pomyślał
Cabe.

- Dyskutowałem więcej niż raz ze Smoczym Mistrzem, Nathanem, sam zresztą


dobrze o tym wiesz. Wierzę, że zostałem skażony ludzkimi cechami o wiele bardziej,
niż którykolwiek z moich braci. Nawet mój sposób mówienia się zmienił. Smok
zatrzymał się i zwrócił głowę w kierunku Cabe’a. Srogi wizerunek jego hełmu
zdawał się informować, że jego właściciel gotów urządzić sobie posiłek z człowieka,
ale słowa temu przeczyły.

- Nauczyłem się cieszyć z tego, co inni nazywają ludzkim zagrożeniem. Nigdy nie
byliśmy tak liczni, ani tak bogaci w wyobraźnię, jak wy. Nasze panowanie odznacza
się stagnacją. Podejrzewam, że nic by nas nie powstrzymało w krótkim czasie przed
upadkiem.

Takie szczere wyznanie ze strony kogoś, kto powinien być zaprzysięgłym wrogiem,
sprawiło, że Cabe niemal potknął się, starając się zapamiętać każde słowo swego
przeciwnika; w ogóle nie zwracał uwagi na grunt pod nogami. Smok zdawał się tego
nie zauważać.

- Walczycie pomiędzy sobą, kłamiecie, niszczycie, uciekacie i kradniecie - ciągnął. -


Pomimo tego staliście się potężniejsi od nas. Oprócz tego zdolni jesteście tworzyć,
patrzeć w przyszłość, nie wdajecie się w beznadziejne boje, umiecie się podnieść,
kiedy zostaniecie pokonani. My natomiast możemy ledwo zamarzyć o takich
cechach. Dlatego pragnę, by młode zostały wychowane na ludzką modłę, jeśli to
będzie tylko możliwe. Aby dać mojej rasie szansę. I aby dać obu rasom miejsce do
życia na tych terenach. Cabe nie wiedział, co mu odpowiedzieć. Szli, ciągle
oddalając się od granic Dworu.

Za czasów, gdy w karczmie był chłopcem na posyłki, za nic nie potrafiłby sobie
wyobrazić siebie idącego ramię w ramię z jednym z najbardziej przerażających
Smoczych Królów.
Zatrzymał się. Smok spojrzał na niego.
- - Czy coś... - urwał.
- - Gwen! - Cabe obrócił się i zaczął biec, nie oglądając się na Zielonego. Była w
niebezpieczeństwie. Przez chwilę musnęły go jej myśli. Poczuł, że Gwen zagraża
niebezpieczeństwo, nie wiedział jednak jakie. Czuł jedynie jej panikę, nic więcej.

Przeskoczył przez małe wzgórze, poczuł jak przechodzi go dreszcz. Trwało to tylko
chwilkę, ale uznał, że dzieje się coś niedobrego. Z tyłu usłyszał wściekły krzyk.
Zielony Smok wołał go po imieniu. Mimo pośpiechu, Cabe zatrzymał się i szybko
odwrócił głowę.

0 Smoczy władca stał przed wzgórkiem, rękoma opierając się powietrze.

Najwyraźniej
Gwen zdołała zmienić zaklęcie ochronne teraz smok nie miał już żadnej możliwości
bez obcej
pomocy wejść na teren Dworu. Cabe przypomniał sobie, jak niegdyś wpuścił do
wewnątrz
demonicznego Czarnego Konia.
- Wejdź, przyjacielu - słowa nie brzmiały wtedy tak samo, ale ich znaczenie było
wystarczająco jasne. Zobaczył jak smok runął do przodu. Zadowolony odwrócił się i
ruszył dalej. Albo Smoczy Król go dogoni, albo spotka się z nim tam, gdziekolwiek
owo „tam” się znajduje.

Cabe biegł, wymijając zdumionych ludzi i smoki. Czuł, że znajduje się na właściwej
drodze. Gwen opowiadała mu kiedyś, jak pomiędzy bliskimi sobie magami tworzyła
się szczególna forma kontaktu. Nie zawsze była ona równie stabilna, ale w pewnych
chwilach, gdy jedno z nich było potrzebne drugiemu, odczuwali tak samo, jak teraz
on. Znalazł się już poza bezpośrednią okolicą Dworu. Granica musiała być już
niedaleko.

Gdzie...
Leżała skręcona na kopcu położonym na pograniczu tego, co Cabe nazwałby
ogrodem, blisko - jak się zorientował - miejsca, gdzie niegdyś znajdowało się jej
bursztynowe więzienie. Była sama i leżała twarzą w dół koło długiego,
przerośniętego rzędu krzewów.

Dobiegł do niej i łagodnie obrócił ją na plecy. W pamięci sięgnął myślami do tego,


co postrzegał jako widmo kolorów i zaczął manipulować czerwonawą wiązką.
Zaklęcie otoczyło Gwen łagodną poświatą. Z jego ust wydobyło się westchnienie
ulgi, był pewien, że przynajmniej fizycznie nie odniosła żadnych obrażeń. - Niczego
tu nie ma... - rozległ się syk.

Cabe drgnął. Był zbyt zatroskany, aby usłyszeć nadejście Zielonego Smoka.
- - Wydaje się zdrowa, ale...
- -...zobaczymy, kiedy się obudzi - dokończył za niego Zielony - co zdaje się właśnie
czynić.
Gwen rzeczywiście poruszyła się. Zadrżała i powoli tworzyła oczy. Gdy jej
spojrzenie napotkało na Cabe’a, w oczach pojawiła się ogromna ulga. - - Bałam
się... - odezwała się i nagle urwała, jakby niepewna.

- - Co się stało?

- - Zaklęcie. Skończyłam je, nieprawdaż? - Przeszły ją ciarki. - - Tak - Cabe nie


mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na boki. - Czy coś zdążyło się wcześniej
wślizgnąć do środka?

- - Z tego, co wiem, nic się tu nie kryje - rzekł Zielony Smok. - A szukam od chwili,
kiedy Cabe po raz pierwszy poczuł niebezpieczeństwo. Mrugnęła.

- - Grunt jest nienaruszony. Tego tu nie ma. Tak samo jak Poszukiwacza.

- - Czego nie ma? Jakiego Poszukiwacza?

- - To jest tam - zasugerował smok. Podążyli za jego spojrzeniem ku posągowi


położonemu niemal na szczycie Dworu. Przedstawiał on Poszukiwacza w locie.
Podobne posągi znajdowały się wszędzie. I tak samo jak ten wyglądały niezwykle
realistycznie.

Gwen spojrzała, marszcząc brwi.

- - Nie, to nie mogło być to. Tak mi się wydaje. Nic na razie nie wyjaśnia tej
obrzydliwości, którą widziałam.

- - Jak to wyglądało? - spytał łagodnie Cabe.


Zadrżała.
- Było duże, całe pokryte białym futrem i miało wielkie pazury, jak stwór, który ryje
w ziemi. Przysięgam, rozdarło ziemię na całym terenie. Cabe i Zielony spojrzeli
wokół siebie, ale nic nie ujrzeli. Młody czarodziej zerknął na smoczego władcę.

- Możliwe - zaczął smok - że przy zmianie starożytnych czarów niechcący


uruchomiłaś jakieś stare zaklęcie, pułapkę Poszukiwaczy, być może przeznaczoną
do
odstraszania obcych.
Czarodziejka nie zdawała się przekonana.
- One ze sobą walczyły! - rzekła. - Przez chwilę czułam myśli ptaka. Nawet jego
śmierć! A mimo wszystko, zdołał... to coś zabić. Smok wykonał gest, który
wyglądał jak ludzkie wzruszenie ramion.

- Nie wydaje mi się, by to było prawdziwe - powiedział.


- Nikt inny tego nie zauważył.
- - A więc zwariowałam? Czy to chcesz powiedzieć? - - W żadnym wypadku.
Wierzę, że moja teoria jest rozsądna. Nie doskonała, być może, ale rozsądna.

Gwen spojrzała w dal.


- Byłam taka pewna, że to było prawdziwe...
Za nimi zgromadziło się kilkoro ludzi i smoków. Ciekawość, a być może i
niepewność pogodziła ich jak nic do tej pory. Cabe spojrzał na nich i zachmurzył się.
Nie tak powinien wyglądać początek.
- Wszystko w porządku - zawołał. - To wyczerpanie, nic więcej. Wracajcie do pracy.

Słudzy powoli się rozeszli, ale Cabe wiedział, że nie byli całkowicie przekonani. Co
więcej mógł powiedzieć?

Gwen próbowała wstać, Cabe i smok jej pomogli. Nadal patrzyła gdzieś w dal. -
Przysięgam, że w pewnej chwili Poszukiwacz ocalił mi życie - powiedziała. - Nie z
altruistycznych pobudek, tylko dlatego, że było to konieczne, jak mi się wydaje.
Pamiętam, że upadłam, chwycili mnie, a potem zemdlałam. - - Zapomnij teraz o tym
- zasugerował Cabe. - Potrzebujesz odpoczynku.

Porozmawiamy później.
- - Chyba tak.
Zielony położył łapę w rękawicy na jej ramieniu.
- - Dla ciebie, Ognista Różo, wyślę swoje sługi, by przeszukały teren. Choć
Poszukiwacze są sprytni, mamy szansę, że odkryjemy kogoś, jeśli tylko znajduje
się w
pobliżu.
- - To nie jest konieczne - potrząsnęła głową.
- - Sądzę, że jessst.
Gwen uśmiechnęła się i osunęła Cabe’owi w ramiona. Wraz z Zielonym
odprowadzili ją do Dworu. Nie protestowała.

Nawet gdyby spędzili kilka chwil dłużej na przeszukiwaniu terenu wokół miejsca
upadku Pani z Bursztynu, prawdopodobnie nic by nie znaleźli. Ale było też możliwe,
że gdyby uważniej przyjrzeli się krzakom, mogliby ujrzeć dwa pióra, które Gwen,
upadając, niechcący wcisnęła głębiej. Pióra dużego ptaka, a może czegoś podobnego.
Irillian, jako miasto rybackie, leżał tuż przy morzu. Bez względu na to, czy była
wojna czy pokój, olbrzymie ilości ryb wędrowały do dalszych i bliskich osad w
okolicach Wschodnich Mórz, których mieszkańcy sami nie mogli dokonywać
połowów.

Podczas, gdy całe flotylle łodzi wypływały na otwarte morze, tylko jedna
poruszała
się w przeciwnym kierunku - ku brzegowi. Drogi, którą przemierzała, unikali
wszyscy rybacy, ponieważ prowadziła ku wejściu do Wodnej Przepaści i wielkich
jaskiń częściowo zanurzonych pod poziomem wody. Stanowiły one wejście do
podziemnego świata, którym zawiadywał prawdziwy władca Irilłianu, któremu
podlegał ludzki namiestnik rządzący miastem.
Świata Błękitnego Smoka.
W słabym świetle przedświtu ledwo dało się odróżnić trzy postacie siedzące w łodzi.
Jedną z nich był sternik, okryty zupełnie mokrym płaszczem wykonanym z morskich
alg.
Pasażerowie wiedzieli, że nie jest on człowiekiem i prawdopodobnie nigdy nim nie
był, ale nie przeszkadzało im to. Sternik wykonywał swoje funkcje bez zarzutu i tak
właśnie powinno być. Poza tym, bezsensowne było myślenie na ten temat.
Pasażerowie widywali już dziwniejsze rzeczy w życiu.

Obaj wyglądali niemal identycznie. Byli w skórzanych zbrojach, czarnych niczym


bezksiężycowa noc, a na głowach mieli idealnie dopasowane hełmy z szerokimi
osłonami na nosy, wystylizowane na głowę wilka. Ogon z sierści spływał z czubka
hełmu, sięgając pół łokcia niżej. Obaj byli weteranami wielu walk, jednak nie
otaczała ich ta sama aura, charakterystyczna dla tych, którzy urodzili się, by
przewodzić. Jeden z nich był odrobinę niższy niż drugi i bardziej gładko ogolony.
Drugi - zdecydowanie przywódca - zapuszczał małą, równo przyciętą bródkę.

Rybak sam zdołał przyciągnąć do brzegu łódkę, wykazując przy tym niespotykaną
siłę i zręczność, jednak przez cały czas nie odsłonił nawet najmniejszej części
własnego ciała, włączając w to ręce i stopy. Dwaj wilczy jeźdźcy wysiedli i patrzyli
przed siebie w milczeniu, podczas gdy rybak powoli odpływał.

D’Shay uniósł hełm i starł z twarzy morską pianę.


- - Zostaliśmy zauważeni, D’Laque.
- - Jak dawno, lordzie D’Shay? - Jego towarzysz podczas mówienia cały czas
przestrzegał protokołu.

- - Co najmniej tydzień temu. Być może dwa.

- - A więc on już tu może być. - D’Laque zaczął lustrować wzrokiem plażę. - - To


możliwe, ale nie sądzę. Bestia jest zbyt dobrym łowcą i zbyt ostrożnie podchodzi do
polowania, aby wykonywać podobne ruchy. Nie, sądzę, że jest już niedaleko, ale
jeszcze nie tutaj. Być może na razie tylko bada teren. D’Laque zmierzył wzrokiem
swego przełożonego.

- Mówisz to tak, jakby była to jakaś gra pomiędzy wami. On ma drugorzędne


znaczenie. Najbardziej w tej chwili potrzebujemy miejsca na wylądowanie naszych
łodzi.

Przywódcy Watah niecierpliwią się, nawet D’Zayne, który przecież powinien


dzielić twoje pragnienia.
D’Shay wydawał się tym nieporuszony.
- Wykonamy to zadanie, przyjacielu, ale pomyśl, jak zostaniemy powitani, jeśli
przyniesiemy ze sobą głowę Gryfa. Wieści o tym, iż przeżył, nie zadowoliły zbytnio
przywódców Watah. Powinno o tym świadczyć najlepiej... odwołanie...
D’Morogue’a.

Miał
zapewnić nam powodzenie, jeśli pamiętasz.
Drugi wilk z trudem przełknął ślinę. Nikt nie chciał myśleć o tym, co pozostawili
biegusy z nieszczęsnego D’Morgue’a. Jeźdźcy, dowodzący w misjach takiej wagi,
którzy zawiedli przywódców, nigdy nie awansowali, a często kończyli jako posiłek
biegusów. Imię D’Morgue’a zostało skreślone z listy, jego D’ świadczące o
przynależności kastowej zamieniono na R’, a on sam został zakneblowany,
zaciągnięty i wrzucony do legowisk krwiożerczych biegusów.
D’Laque patrzył na swego towarzysza, gdy ten zakładał hełm. Zastanawiał się,
dlaczego nie został on dowódcą Watahy. Jego nieoficjalna władza była przecież
wszystkim znana. Nikt spośród dowódców nie podjął żadnych kroków, jeśli D’Shay
wypowiedział się przeciwko. Żaden z przywódców Watah nawet nie próbował
wprowadzać nowych strategii walki, jeśli widział, że D’Shay ma poważniejsze
zastrzeżenia. Tutaj, za morzami, znajdował się jeździec, którego bali się nawet
zebrani przywódcy wszystkich Watah, a jednak ciągle nie był jednym z nich,
pomimo swojej wyższości nad nimi. - - Czy życzysz sobie czegoś, D’Laque? -
spytał arystokrata. Przez cały czas nawet na sekundę nie spojrzał na towarzysza
podróży.

- - Nie - D’Laque szybko potrząsnął głową. - Niczego, wielmożny D’Shay. - - W


porządku. Myślałem, że być może masz jakieś wątpliwości, czy dobrze zrobiłeś,
przyłączając się do mnie. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo musisz bać się starszego
dozorcy, D’Raka. - D’Shay odwrócił się od morza i spojrzał na Irillian. Miasto nadal
skąpane było w półmroku świtania, ale sądząc po dochodzących z niego dźwiękach,
zaczynało się już budzić. - Wkrótce będziemy mogli zaoferować przywódcom Watah
potężne skarby. Nowe tereny, nowe okręty, bogactwa, sojuszników i, ten ostatni,
przechylający szalę na naszą stronę w wojnie z Krainą Snów element, przekazany
bezpośrednio do rąk własnych. Nareszcie.

D’Laque ukrył krzywe spojrzenie, które pojawiło się na jego twarzy. Ogarnęło go
niewyraźne uczucie, że nie miał zielonego pojęcia o pewnych decyzjach i bał się, że
dowie się o wszystkim dopiero wtedy, kiedy będzie już zdecydowanie za późno.
Przeczuwał, że D’Shay musiał pochwycić Gryfa, aby nie utracić wpływów. A to
byłoby dokładnie to, czego pragnął D’Rak.

Pozostawiłoby to też D’Laque’a bezbronnym w obliczu władcy, którego w tajemnicy


zdradził.

Czarne zbroje i wilcze hełmy. Gryfa nawiedzały złe sny, zatruwały każdą jego myśl.
Im bardziej się zbliżał do kresu wędrówki, tym gorzej się czuł. Nie było jednak
odwrotu. Nie chciał stracić szansy, miał zamiar dopaść i przesłuchać D’Shay’a. Nie
pierwszy raz próbował wykonać takie zadanie; jeszcze za dawnych czasów czynił tak
jako najemnik. Teraz jednak było inaczej. Wiedział, że ma obsesję na tym punkcie.
Wiedział nawet, że uczucie to nie jest właściwe. Obsesja z reguły prowadziła do
śmierci i najczęściej ginął ten, który ją miał. Poczuł pulsowanie w skroniach i przez
chwilę zaczął się zastanawiał nad sensem owego zapamiętania i narastających
emocji. Potem wszystko minęło, a determinacja powróciła.

Zapomniał o wątpliwościach.

Gryf potrząsnął głową, po czym jeszcze raz zaczął studiować mapę krainy Irillianu,
czy raczej królestwa Błękitnego. Niektóre miejsca znajdowały się po prostu za
daleko, pomyślał.

Spojrzał przed siebie. Teren wokół niego wyglądał dość tajemniczo. Mimo, że
niektóre drzewa i pola wydawały się od wieków nienaruszone, w pewnych miejscach
zauważył pojedyncze tajemnicze kratery, zupełnie, jakby coś tu się kiedyś stało.
Aby dotrzeć do Irillianu lądem, należało przejść przez stanowiące białą plamę na
mapach tereny Burzowego Smoka. Pióra i sierść Gryfa zjeżyły się. Burzowy był
jednym z tych Królów, którzy nigdy nie ukazywali swojej pełnej mocy. Lwioptak
nigdy go nie spotkał, ani podczas Wojny Przełomowej, ani w późniejszych latach,
choć byli przecież sąsiadami.

Wiedział jedynie o mijającej dawnej chwale miasta Wenslis, znajdującego się w


zachodniej części owej krainy i będącego najbliższym większym ludzkim
skupiskiem w okolicach Irillianu, co jednak nie mówiło wiele. Wenslis znajdowało
się tak samo daleko od morskiego portu jak od Penacles, ale choć stanowiłoby
świetne miejsce na postój, zmusiłoby go do zejścia na kilkanaście dni z najkrótszej i
najbliższej drogi. „Mam nadzieję, że nie czekasz na mnie z kolacją D’Shay -
pomyślał gorzko Gryf - bo chyba się spóźnię”. Jeśli mapy, które zdołał wydobyć z
Bibliotek, mówiły prawdę, droga nie okazała się ani odrobiny wygodniejsza. Tereny
te miały obfitować w rozległe bagna, a najgorsze z nich znajdowało się na jego
szlaku i było na tyle duże, że wszelkie próby obejścia go dookoła, mijały się z celem.

Lochivar wyglądał nieprzyjemnie, ale wszystko można było zrzucić na karb


nieustających mgieł. Tereny te były tak wilgotne, jak tylko można było to sobie
wyobrazić.

To królestwo Burzowego Smoka.

Ostatnia myśl jakby stała się sygnałem. Niebo z niewyobrażalną prędkością zaczęło
się chmurzyć. Wicher ryknął jak wściekły. Gryf szybko zwinął mapy, włożył z
powrotem do odpowiedniego pojemnika i przyczepił do siodła. To nie było dobre
miejsce, aby dać się złapać burzy. Nie przy tych drzewach. Na prawo znajdowała się
osłona skalna, może o godzinę drogi. Będzie suchy, jeśli tylko zdąży tam dotrzeć
przed deszczem. Jego wierzchowiec, już dawno nauczony ufać swemu panu,
pozwolił wybrać właściwą drogę i tempo. Gryf zazdrościł takiego zaufania, mając
nadzieję, wbrew wszystkiemu, że zdoła się odwzajemnić, nie naprowadzając siebie i
zwierzę wprost na jakąś ukrytą dziurę w ziemi, czy do kryjówki głodnego,
pomniejszego smoka.

Było już ciemno jak w nocy, oba księżyce znajdowały się za chmurami. Podkowy
konia plaskały w coraz bardziej wilgotnej trawie i Gryf wiedział, że zbliża się
do granic bagna
szybciej, niż można by to było wynosić z mapy. Modlił się, by nie zrobiło się
zbyt grząsko,
zanim zdoła się ukryć przed wichrami, jeśli, rzecz jasna, dobrze odczytał mapy i
własne położenie.
Niebo zagrzmiało.
Małe, ledwo widoczne stworzenia fruwały wokół niego i pędziły nie wiadomo
dokąd. Skąd te wszystkie draństwa się brały? Mimo, iż w pobliżu pełno było
drapieżników, Gryf miał kłopoty z upolowaniem czegokolwiek do jedzenia. Gdy tak
patrzył na te dziwne stworki, zdawało się, że to burza wyciągnęła je z jam i czeluści.
Albo coś je goniło, jak uświadomił sobie. Za późno. Właśnie w chwili, gdy duża,
obrzydliwa głowa uniosła się ponad bagnistą ziemię. Koń wściekle próbował
wydostać się na suchy ląd, ale jego kopyta natrafiały jedynie na błoto i szlam. Kiedy
wykonał obrót, Gryf niemal wyleciał w powietrze. Smok obrócił swój słaby wzrok
ku miejscu zamieszania. To jakiś starszy przedstawiciel swego gatunku, pomyślał
Gryf. Młodszy smok gotowałby się już do skoku z szeroko rozwartą paszczą i
wyciągniętymi szponami. Ten jednakże dopiero zdołał ocenić, że to, co widzi przed
sobą, nadaje się do jedzenia. Było dużo większe i o wiele lepiej pachnące, niż małe
stworzonka, którymi z reguły musiał się posilać. Niebo pękło, gdy pierwszy piorun
uderzył w ziemię. Smok natychmiast zapomniał o swoim łupie i, spojrzawszy do
góry, zadrżał. W świetle błyskawicy Gryf zdołał zobaczyć, że potwora pokrywały
plamy niezdrowego, zielonego koloru. Był bardzo stary i prawdopodobnie już
zdychał, ale najwyraźniej zamierzał żyć jeszcze na tyle długo, by przysporzyć mu
kłopotów.

Pragnął uniknąć wszelkich sztuczek z czarami, aby nie ściągnąć na siebie uwagi
Burzowego lub któregokolwiek z jego sług, ale teraz nie było czasu na podobne
zmartwienia.

Stary czy też nie, smok był zagrożeniem, którego nie dało się uniknąć. W najlepszym
wypadku, gdyby usiłował uciec, straciłby wierzchowca. Wystarczyłoby, aby stary
smok tylko machnął pełną pazurów łapą, a cała okolica zostałaby udekorowana
szczątkami konia i jeźdźca.

Bestia wykonała krok do przodu w kierunku tej dwójki i omal nie runęła w błoto.
Łapa zapadła się głęboko w bagno. Zniecierpliwiony smok ryknął i zaczął ją
wyciągać.

Towarzyszyło mu głośne pluskanie. Błoto nie chciało jednak wypuścić kończyny.


Oczy Gryfa rozszerzyły się. Uniósł obie ręce do góry. Równowagę utrzymywał
jedynie dzięki temu, że mocno ściskał konia nogami. Zaklęcie było proste, powinno
pozostać niezauważone. Po prostu przyspieszył nieco proces wchłaniania wody przez
glebę. Przynajmniej, miał nadzieję, że to właśnie spowodował. Lata doświadczeń nie
musiały uczynić ze zwykłego maga elementalisty. Oznaczały jedynie, że wiedział
jak manipulować tymi mocami, by uzyskać rezultat, którego pragnął.

Stwór rzucał się i miotał, starając się uwolnić nogę. Ale kiedy wreszcie zdołał tego
dokonać, zatopił w błocie trzy pozostałe. Teraz już był zupełnie uwięziony. Syknął i
spojrzał wściekle na Gryfa, jakby zdając sobie sprawę, że to władca Penacles winny
jest wszystkiemu.

Kiedy otworzył paszczę, Gryf uniósł przed siebie pięść, tworząc czarodziejską
osłonę, ale nic się nie stało. Smok był zbyt stary, zbyt wycieńczony. Gdyby był
młodszy, być może zdołałby się uwolnić, albo dmuchnąć płomieniem sięgającym
dostatecznie daleko, by uczynić lwioptakowi jakąś krzywdę. Na szczęście tak się nie
stało. Gryf powoli i ostrożnie pokierował swoim koniem, okrążając rzucającą się
wściekle przeszkodę. Zaczął kropić deszcz. Gryf z obrzydzeniem potrząsnął grzywą.
Nienawidził wilgoci, a jeszcze bardziej nienawidził deszczu. Nie była to najlepsza
pora, by się myć i kąpać.

Mamrocząc przekleństwa skierowane przeciwko Burzowemu, ocenił odległość od


miejsca, gdzie mógł się poczuć bezpiecznie. Stary smok przestał się rzucać. Albo z
wyczerpania, albo zdał sobie sprawę, że łatwiej będzie, jeśli się nie ruszy. Błoto
sięgało mu już brzucha.

Podczas, gdy deszcz padał coraz wścieklej, a ziemia znów zagrażała wciągnięciem
konia i jeźdźca, Gryf ponownie zaczął obsesyjnie myśleć o swoich problemach.
Jednak, pomyślał ponuro, nie zapewni mu to suchego i ciepłego noclegu.
Bezpieczne miejsce wcale nie zdawało się przybliżać. Wszystko wskazywało na to,
że Gryfa czeka bardzo długa i bardzo mokra podróż. Na nieszczęście większość z
jego obaw potwierdziła się. Minęło więcej niż kilka dni, a granica pomiędzy krainą
Burzowego a jego wodnego brata wciąż znajdowała się daleko. Dla Gryfa była to
wieczność. Gdy mijał wielkie obszary tej krainy, deszcz ustał tylko raz i to na
chwilkę, co także wydłużało wędrówkę. Zarówno lwioptakjak i jego wierzchowiec
mieli absolutnie dość wody i błota. „To cud, że tu w ogóle cokolwiek mogło
wyrosnąć, zanim utonęło - pomyślał Gryf. - Ciekawe, jak sobie tutaj radzą
mieszkańcy Wenselis?”

Pogoda nie była zresztą jego jedynym problemem. Dwukrotnie przelatywały ponad
nim smoki patrolujące okolicę, a być może nawet poszukujące właśnie jego.

Wiedział, że
Smoczy Królowie mieli wszędzie na terenie królestw swoje oczy i uszy. Nie
oczekiwał, że
zdoła utrzymać wyprawę w tajemnicy. Miał jednak nadzieję, że zanim wieść się
rozejdzie,
znajdzie się bliżej granic Irillianu.
Przed nim ciągnęły się rozległe pola pełne moczarów i bagien. Do tej pory, mimo
wszystko, nie opuszczało go szczęście. Oba patrole nie zauważyły go, ale teraz
musiał wymijać także uważne śledzące wszystko oczy sług Błękitnego. Jeśli miałby
niesamowite szczęście, być może dostrzegłyby go równocześnie patrole obu
władców i pozabijały się w walce o to, kto otrzyma nagrodę. Wiedział, jak bardzo
każdy z Królów pragnął jego śmierci i jaka sława otoczyłaby zarówno patrol jak i
tego, który by się do niej przyczynił.

Westchnął, wiedząc, że nic nie zdziała, jeśli nie wyruszy dalej. Koń stawiał nogi
ostrożnie na częściowo zapadniętej ścieżce. Gryf, zdobywszy w ciągu kilku ostatnich
dni nowe doświadczenia, wiedział, że nawet najbezpieczniej wyglądający kawałek
gleby może okazać się zdradziecki. Zdawał sobie sprawę, że w pewnym momencie
tej wędrówki straci konia, najprawdopodobniej w Irillianie, jeśli w ogóle dotrze tak
daleko. Był jednak zdeterminowany. Postanowił zrobić wszystko, co w jego mocy,
by koń został „przypadkiem” odnaleziony przez kogoś, kto się nim zajmie;
naturalnie, jeśli dojdzie do najgorszego. Zdawał sobie sprawę, że jest to głupia,
romantyczna nadzieja, ale zawsze miał zwyczaj nagradzać tych, którzy mu dobrze
służyli, bez względu na to, czy byli ludźmi, czy też nie. Dobry sokół albo
wierzchowiec mógł się okazać nieraz cenniejszy niż stu żołnierzy.

Znów się zanosiło na burzę. Chmury zdawały się niemal żywe; z perfekcyjną
dokładnością zgromadziły się nad jego głową. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
został wystawiony, ale uznał, że to tylko przewrażliwienie. Deszcz ponownie zaczął
padać. Koń parsknął z obrzydzeniem. Gryf też.

Niebo zagrzmiało. Przez chmury przeleciało kilka błyskawic. Gryf przyzwyczaił się
już i do jednego, i do drugiego. Nie zdołały go zniechęcić do dalszej podróży.
Piorun strzelił nie dalej, niż dwadzieścia metrów od niego. Wstrząs odrzucił konia ze
ścieżki, prosto w błotniste pole. Przerażone zwierzę zarżało, ale jeździec miał własne
kłopoty.

Noga zaplątała mu się w strzemię i niemal została zmiażdżona. Tylko nieludzki


refleks spowodował, że w porę ją wydobył.

Trzasnął kolejny piorun. Tym razem nieco bliżej.


A jednak wystawiono go!
Teraz objawiły się, wlatywały i wylatywały z ukrycia w chmurze. Co najmniej dwa
smoki, może więcej; trudno powiedzieć, ponieważ tylko dwa były widoczne
jednocześnie.

Nie pamiętał wiele na temat poddanych Burzowego Smoka, oprócz tego, że bardzo
chroniły swoje terytoria i potrafiły wytworzyć coś takiego, co niemal doskonale
przypominało prawdziwą błyskawicę.

Dlaczego czekali do ostatniej chwili? A może dopiero teraz go odkryli? Wydawało


mu się jednak, że było inaczej. Z jakiegoś powodu wystawiali go. Jego koń szamotał
się w beznadziejnej próbie, by stanąć na czterech nogach, jednak błoto było zbyt
śliskie. Gryf popatrzył na zwierzę, po czym zerknął do góry, gdy usłyszał dźwięk,
który znał aż nazbyt dobrze.
Jeden ze smoków leciał lotem ukośnym prosto na nich. Miał otwartą paszczę,
pokazując przerażające kły.

Prędkość, z którą pokonywał przestrzeń, była niesamowita. Odległość pomiędzy


potworem a ziemią malała w błyskawicznym tempie. Władca Penacles został
zmuszony, by odskoczyć od konia. Ponownie wpadł w błoto. Nie widział żadnej
szansy ratunku. Nie miał dość czasu, aby wypowiedzieć w pełni zaklęcie. Nie miał
nawet czasu, by sięgnąć do szyi po malutki gwizdek, który zachował właśnie na takie
krytyczne sytuacje. Mógł mieć jedynie nadzieję, że smok chybi. Ale nawet jeśli
chybi tylko odrobinę, to i tak nie wystarczy, by się uratować. Prawdopodobnie smok
zdarłby z niego większą część pleców. Dały się słyszeć zarówno ryk smoka jak i
rżenie konia. Fala wody uderzyła we wszystko, co było w okolicy, włączając w to
Gryfa. Minęło kilka sekund i kiedy niczego nie poczuł, ostrożnie się odwrócił. Jego
źrenice rozszerzyły się, bowiem zdał sobie nagle sprawę, jak w mgnieniu oka zmienił
się jego los.

Smok trafił, ale konia, nie jeźdźca. Piękny wierzchowiec zwisał teraz luźno z
pazurów smoka, podczas gdy potwór unosił się ku górze. Nawet z tej odległości Gryf
widział, że zwierzę nie żyje.

Nadal padał deszcz, ale nawet nie w połowie tak silnie, jak przed atakiem. Gryf
stał w wodzie po kolana i rozważał, co właściwie się stało. Smoki zabiły konia, lecz
jego samego
oszczędziły. Bardzo dziwne. Zupełnie, jakby pozwolono mu iść dalej. Ktoś dał mu
do zrozumienia, że Burzowy na to się zgodził.
Interesujące.
Znalazł ścieżkę i stanął tam, niemal wyzywając smoki, aby wróciły. Nie uczyniły
jednak tego. Pozwolono mu iść dalej. Z jednych tarapatów wpadał w drugie. Zdołał
odnaleźć część bagaży, ale to wszystko. Nie miał już nic do jedzenia. W torbie
zachowało się tylko kilka przedmiotów. Wrażenie, że ktoś nim manipuluje, nasiliło
się. Wiedzieli, że jedzie, a to musiało oznaczać kłopoty.
Wszystko w nim krzyczało, aby wracać do Penacles... a jednak nie mógł. Za każdym
razem, gdy tylko pomyślał o powrocie do domu, wizerunek D’Shay’a sprawiał, że
jego głowa unosiła się i zapominał o wszystkim innym. Westchnął, przerzucił przez
ramię torbę i spojrzał w kierunku portowego miasta. Jeśli będzie miał szczęście,
może zdąży tam dotrzeć, zanim umrze ze starości. Królestwo Burzowego Smoka
było bagniste. Ziemie Błękitnego upstrzone niezliczonymi jeziorami, rzekami,
stawami i wszelkimi innymi rodzajami przeszkód wodnych, jakie tylko dało się
wyobrazić. Nawet konie z trudem by przeszły. Nie miał zbyt wielkich szans, aby
pieszo osiągnąć cel w rozsądnym czasie. Większa część wędrówki odbywałaby się i
tak poprzez skomplikowany tor przeszkód, a nie prostą drogą. Błękitny Smok nie
miał raczej powodów, aby obawiać się ataku od strony zachodnich swoich granic.
Nieważne kim się było, teren sam w sobie stanowił naturalną obronę. Armie na tej
ziemi zostałyby zdziesiątkowane. Tylko niebo było wolne, ale Gryf podejrzewał, że i
je zbyt dobrze chroniono. Pan Irillianu wszystko robił dokładnie. Przez chwilę Gryf
myślał o małych, nieużytecznych, skrzydlatych wyrostkach na swoich plecach i o
tym, co mógłby zrobić, gdyby były one pełnych rozmiarów. Niewielu wiedziało o
ich istnieniu. Bezużyteczne do lotu, zostały uznane przez Gryfa za kolejną wadę, i w
związku z tym ukrywał je. Ale w chwilach takich jak ta myślał o tym, co by było,
gdyby posiadł wszystkie atrybuty stworzenia, które tak przypominał. Zdawał sobie
sprawę, że latać nie potrafi. Myślał o teleportacji, ale ponieważ nie miał możliwości
sprawdzenia, co znajdowało się przed nim, ryzyko było zbyt duże w porównaniu z
ewentualnymi korzyściami.

Mógł skończyć w środku jeziora albo bagna, czy nawet jeszcze gorzej.

Poprawił bagaż na ramieniu i ruszył w drogę.

VI
Pomimo incydentu z pierwszego dnia, życie we Dworze biegło spokojnie. Smoki i
ludzie żyli z sobą w niepewnym pokoju, ale na nic więcej nie dało się liczyć. Nie
było w tym nic dziwnego, zważywszy, że obie rasy starały się przebywać jak
najdalej od siebie. Cabe cieszył się tylko, że jak dotąd nikt nie próbował nikogo
zabić. Nic też nowego nie ustalono w sprawie wizji, którą miała Gwen. Strażnicy
Zielonego w lesie nie donosili o niczym wyjątkowo niezwykłym. Nie było prawie
żadnych śladów pojawienia się Poszukiwaczy, ale i Cabe, i Gwen wiedzieli jak
niewiele to znaczy. Ptaki były bardzo tajemniczą rasą i umiały ukrywać swoje ślady.
Jednakże niektóre fragmenty informacj i dochodzące do gadziego Króla
zainteresowały Cabe’a. Tu i tam znajdowano całe partie umierającego lub już
obumarłego lasu. Powodem było najwyraźniej niezwykłe zimno. Zima przecież
jeszcze nie nadeszła, a nawet gdyby przyszła szybciej, nie zdołałaby naruszyć
poważniej królestwa Zielonego Smoka.

Cabe stał samotnie w ogrodzie ze wzrokiem skierowanymi na las, choć tak naprawdę
wcale go nie dostrzegał. Jego myśli wędrowały innymi ścieżkami. Fakt zostania
wiedźminem - uznał kiedyś - wpędził go w paranoję. Być może przesadzał z
niepokojami, ale nie mógł jakoś wyrzucić tych „lodowych incydentów” z głowy.
Nękały go wspomnienia, zarówno własne, jak i te, które zostały mu przekazane przez
dziadka, Nathana. Był pewien, że istnieje między nimi jakiś związek. Wydawało mu
się, że ostatnie wydarzenia łączą się w jakiś tajemniczy sposób z tymi, które miały
miejsce dawno temu. Zarówno on jak i Gwen poczuli w samym sercu pałacu Gryfa
lodowaty wicher. Chłód był nie tylko fizyczny;

zmroził ich aż do szpiku kości.


Co dziwne, rozmyślania te sprawiły, że zaczął się zastanawiać nad swoimi snami.
Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że one też mają z tym jakiś związek. Uśmiechnął się
ponuro. Myśli stawały się zbyt szalone. Zmusił się do zapomnienia o tym wszystkim
i zaczął przechadzać się w nadziei, że uwolni swój umysł od takich irytujących
zagadek.

Ujrzał ludzi, którzy, pracując wspólnie z kilkoma smokami, próbowali oczyścić


tereny wokół Dworu z kilkudziesięcioletniej warstwy starych, wyschniętych roślin i
nieużytków.
Smoki zdawały się w miarę spokojne, pomimo faktu, że ich moce prawie zupełnie
zanikły w obrębie czaru ochronnego, co było dla nich zupełnie nowym przeżyciem.
Nie mogły nawet powrócić do swej smoczej postaci, jeśli nie opuściły wpierw tego
terenu. Stopień komplikacji zaklęcia zdumiewał go, ale niezwykle go też cieszył,
zwłaszcza w chwilach, kiedy dochodziło do kłótni pomiędzy grupami.

We Dworze dało się już niemal mieszkać. Ogród - miejsce, w którym stało niegdyś
bursztynowe więzienie Gwen - był prawie oczyszczony. Stał się on jedynym
miejscem na terenie całego Dworu, gdzie ludzie i smoki przebywali wspólnie, bez
żadnych ograniczeń. Z ogrodu emanował spokój, którego Cabe nie zauważył podczas
poprzedniej wizyty, być może dlatego, że wtedy został zaatakowany przez smoki,
rzucano w niego magicznymi kryształowymi odłamkami i na dodatek pikowali na
niego Poszukiwacze. Aż trudno było uwierzyć, że to ten sam ogród.

Tak naprawdę to nie wieści Zielonego Smoka wyciągnęły go tutaj o tak wczesnej
porze, ale kolejny nocny koszmar, tym razem bezowocny lot - ucieczka przed jego
wszechobecnym ojcem, ponad niezliczonymi górami i poprzez setki, tysiące
głębokich wilgotnych jaskiń. Za każdym razem Azran czekał na niego. Za każdym
razem ciął go którymś ze swych demonicznych ostrzy. Sam Rogaty Miecz, który
Cabe przez pewien czas nosił, był wystarczająco straszny, by się go bać. Tajemnicza
rzecz, którą jego ojciec nazywał Bezimiennym... Cabe nie chciał nawet myśleć o tej
broni. W końcu zapanowała ona nad starszym magiem. Tak z reguły bywało z
demonicznymi mieczami, dlatego tylko tacy szaleńcy jak Azran Bedlam tworzyli je.

Cabe dotknął swojej głowy. Wiedział, bez spoglądania w lustro, że większa cześć
jego włosów była srebrna. Działo się tak z reguły po wyjątkowo strasznych
koszmarach sennych.

Ponownie odkrył związek pomiędzy dwoma elementami, ale nie znalazł przyczyny.
Skrzywił się. Wystarczająco nieprzyjemne było to, że koszmary zaczęły się po chwili
przerwy z początku podróży. Zupełnie jakby dościgły go, niczym psy gończe.
Młody wiedźmin usiadł na pniaku i spojrzał w niebo. Ponownie pomyślał o tym,
jakie proste było jego życie, zanim odnaleźli go Smoczy Królowie. Usłyszał głośny
syk. Żaden człowiek nie był zdolny do wydawania takich dźwięków.

Cabe podskoczył, z rękoma gotowymi do rzucenia czaru obronnego, jakiegokolwiek.


Smok stał przed nim skulony, gotowy na cios potężnego czarnoksiężnika za zbytnie
zbliżenie się.

- - Kim... - Cabe wziął głęboki oddech i zaczął jeszcze raz: - Kim jesteś?
Dlaczego się tu zakradasz?
- - Panie - syknął smok - jesssstem jedynie twoim ssssługą. Nie zakradałem się tutaj.
Nawet cię nie zauważyłem, aż do chwili, kiedy niemal na ciebie nie wpadłem. Mag
zlustrował go wzrokiem. Od stóp do głowy nie wyglądał inaczej, niż jakikolwiek
inny humanoidalny smok. Cabe poruszył się. Była jakaś różnica, coś co zauważył u
większości służących mu teraz smoków płci męskiej. - Twoje zwieńczenie hełmu... -
powiedział, wskazując na jego niczym nie upiększone nakrycie głowy. - Co się z nim
stało?

Choć było ciemno, Cabe przysiągłby, że smok spojrzał na niego z zainteresowaniem.


- - Nie wolno mi nosić zwieńczenia hełmu. Jestem tylko sługą.
- - Sługą?
- - Wykonuję obowiązki niegodne smoczych władców. A wiec tak, pomyślał Cabe.
Kolejna kasta. Pierwsi i najważniejsi byli Smoczy Królowie i królewskie damy.
Potem tacy jak Toma, czy Kyrg, którzy należeli do smoczej arystokracji, ponieważ
urodzili się w królewskim gnieździe. Z nich rekrutowali się żołnierze i wojownicy.

Nikt nigdy nie wspomniał mu o sługach, a wspomnienia, które odziedziczył po


Nathanie, tylko sugerowały, że jego dziadek o tym wiedział. Smok czekał,
niewątpliwie lekko zirytowany ciekawością człowieka, uznał Cabe.

- - Co ty tutaj właściwie robisz?

- - Odejdę, jeśli moja obecność przeszkadza ci, panie. - Sługa zaczął się odwracać.
Cabe zaskoczył sam siebie, kładąc rękę na ramieniu smoka, aby go zatrzymać.
Kiedy stwór zakręcił się, Cabe przez chwilę myślał, ze straci dłoń, więc szybko ją
cofnął.

Smok jedynie spojrzał na niego pytająco.


- Czy chciałeś czegoś jeszcze, panie?
- - Nie rozkazałem ci odejść. Spytałem jedynie, co tu robisz. Stwór wyglądał
nieswojo.
- - Łatwiej tutaj myśleć - odrzekł. Cabe pokiwał głową.
- - O czym?
- O tym, czego się od nas oczekuje. Tylko królewskie smoki miały jakikolwiek
kontakt z waszą rasą, panie. Jesteście - błagam o wybaczenie - dziwnymi, słabymi
stworzeniami, od których jesteśmy lepsi. - Zamarł na chwilę. - Tak przynajmniej się
nam wmawia, panie.

Cabe zauważył, że końcową część wypowiedzi smok dodał błyskawicznie, kiedy


zdał sobie sprawę, że obraża swego nowego władcę.

- Jak brzmi twoje... Czy w ogóle masz jakieś imię? Teraz to smok poczuł się
urażony.
- Oczywiście! Nie jessstem żadnym pomniejszym sssmokiem. Jessstem Ssarekai
Disssama-il T...
Cabe uniósł rękę, aby go uciszyć.
- Jak długie są pełne imiona smoków?
Zobaczył coś, co mogłoby się stać uśmiechem, choć dla smoka być może miało
zupełnie inne znaczenie.

- Słońce zdążyłoby powstać zanim bym skończył - odparł stwór. - Są w nie wliczone
imiona wszystkich członków rodu, którzy zasługują na oddanie im czci. Biorąc pod
uwagę jak długo rządzili Smoczy Królowie, Cabe podejrzewał, że sługa nie żartował,
co do upływu czasu, jaki byłby potrzebny, by wypowiedzieć jego imię.

- - Będę cię nazywał Ssarekai.


- - Dobrze, panie. Tak na mnie mówią członkowie mojej rasy.
- - Jaka jest twoja funkcja?
- - Trenuję i opiekuję się pomniejszymi smokami, przeznaczonymi do jazdy, choć -
smok zawahał się - ostatnio zainteresowałem się końmi. Cabe skrzywił się, nie
zrozumiawszy w pierwszej chwili.

- - Nie wolno ci dotykać koni - powiedział. - Nie są przeznaczone do jedzenia. - -


Sssą ponoć dość niesssmaczne, panie, ale myślałem o nich jako o wierzchowcach.

Szybki koń ma olbrzymią przewagę nad smokiem, panie. W głowie Cabe’a zaczął
się rodzić pewien pomysł. Dzięki niemu mogłyby się ocieplić nieco stosunki
pomiędzy obiema grupami i uśmierzyłyby się jego własne obawy. - Czy
rozmawiałeś z człowiekiem odpowiedzialnym za konie? - spytał.

Gad potrząsnął przecząco głową.


Cabe uśmiechnął się bardziej do siebie, niż do smoka, czując przypływ geniuszu.
- Przyjdź do mnie po południu - powiedział. - Pójdziemy do niego razem.
Chciałbym, abyście się poznali.
Ssarekai się wzdrygnął.
- - Czy muszę, panie?
- - Tak - Cabe miał nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco szczerze. - - Wedle
rozkazu. Jeśli pozwolisz, panie, mam jeszcze do wykonania pewne obowiązki: Mogę
się oddalić?

- - Idź.

Cabe patrzył z wyjątkowym zadowoleniem jak smok odchodzi. Być może nareszcie
zacznie sobie radzić. Być może, kiedy zda sobie sprawę z własnych możliwości,
koszmary przestaną się pojawiać.

Zapisał sobie w pamięci, by nie zapomnieć o spotkaniu ze smokiem. Postanowił


także wydać polecenie służbie, by nie nazywano go bez przerwy panem. Brzmiało to
jak hipokryzja.
Coś się poruszyło koło bramy ogrodu. Najpierw Cabe pomyślał, że to Ssarekai
wrócił, ale potem stwierdził, że postać była za mała i nie całkiem wyglądała na
smoka.

Elf? Było ich wiele rodzajów: niektóre wysokie jak ludzie, inne wzrostu
krasnoludów,
a Las Dagora był domem wielu z nich.
- Kto tam? Kto idzie?
Dał się słyszeć głęboki wdech, a potem postać rzuciła się przez krzewy do przodu.
Cabe zaklął i ruszył za nią. Pamiętał o obawach Gwen, że to, co widziała, mogło się
dostać do środka przed ukończeniem zaklęcia. Jeśli rzeczywiście się tak stało,
wszyscy byli w niebezpieczeństwie.

Znów zdołał uchwycić zarys postaci. Dziecko? Promienie światła przenikały teraz
przez korony drzew. To nie mogło być dziecko. Postać wyglądała na zbyt
zdeformowaną, wąską i dziwnie zgiętą.

Poza tym byli jeszcze dwaj Smoczy Królowie, których granice łączyły się z
królestwem Zielonego. Być może był to jeden z ich poddanych... Zbliżał się już do
granicy zaklęcia, kiedy mały intruz nagle zawrócił w jego kierunku.

Siła pędu sprawiła, że Cabe poleciał do przodu i przewrócił się o tajemniczą postać.

Dał się słyszeć wściekły syk, kiedy zaplątali się w kłębowisku kończyn, a cały świat
Cabe’a zakręcił się dookoła. Wykrzyczał serię przekleństw, których nauczył się
jeszcze przed dawnymi laty w oberży.

Kiedy świat przestał się kręcić, Cabe patrzył wprost w twarz... smoka? Stwór rzucał
się w jego rękach, ale uchwyt wiedźmina, mimo zdumienia rysującego się w jego
oczach, był wystarczająco silny. To był, a zarazem nie był smok. Twarz miał płaską
i zdecydowanie bardziej ludzką, niż jakikolwiek samiec. Nie nosił smoczego hełmu.
W ogóle stworzenie nie miało żadnego hełmu. Głowa wyglądała jak głowa
niedokończonej, okropnej lalki, która rzucała się, gryzła i kopała ze strachu. To
jeden z młodych, pomyślał. Najstarszy z młodych. Należał do królewskiego rodu, ale
kształt potrafił zmieniać w dużo większym stopniu, niż jakikolwiek inny smok.

- - Ty - zdołał w końcu powiedzieć - będziesz dużym problemem.

- - Prrrroblememmm - syknął smok.

Cabe prawie go puścił. Wiedział od Zielonego, że młode rosły szybko i musiały się
nauczyć nowych zasad, zanim miną owe lata. Zmienianie formy było najważniejszą
z tych zasad. Kolejną była mowa. Prawie o tym zapomniał. Czteropazurzasta łapa
przejechała mu po twarzy i przez chwilę zapomniał, że trzyma w rękach ognistego
smoka. Młode przestawało się bać. Cabe wiedział, że jest uznawany za przywódcę
przez młode, przynajmniej w takim stopniu, w jakim one rozumiały to wyrażenie.

Dowodził, mimo swojego obcego wyglądu.

Młody smok znów go drapnął. Tym razem Cabe uświadomił sobie, że nie trzyma w
ręku ludzkiego dziecka. Jeden z pazurów młodego rozrył mu szeroką linią policzek.

- Wystarczy tej zabawy - wymruczał Cabe. Odwrócił się i, przyciskając stworka do


piersi - za cenę płaszcza - zdołał wstać...

...i zauważył nieregularne wzniesienie za linią drzew. - Nie ruszaj się - powiedział.
Podszedł do zbocza i poczuł lekki dreszcz. Minął barierę.

Jego uścisk stał się silniejszy. Młody smok zaczął się jeszcze bardziej wyrywać.

„To - pomyślał cierpko - nie będzie dobry dzień”. Wzgórze, o którym z tej
odległości nie dało się powiedzieć nic więcej, wznosiło się daleko poza granicą
zaklęcia. W każdych innych okolicznościach Cabe uznałby je po prostu za element
normalnego ukształtowania terenu. Jednakże z bliska nietrudno było stwierdzić, że
coś - coś dużego - zostało tam zakopane. Cabe stał w miejscu, z ciągle wyrywającym
się maluchem po pachą, który od czasu do czasu wydawał osobliwe dźwięki w
rodzaju:

„porrrbllmmm”. Zastanawiał się, czy nie wezwać pomocy.


- Cabe?
Głos Gwen, łagodny, ale zarazem rozkazujący, dobiegał z kierunku ogrodu.
- Cabe, gdzie jesteś?
To zadecydowało. Wcisnął zirytowanego smoka pod ramię i ruszył z powrotem.
Droga była trudniejsza i bardziej skomplikowana niż kiedy biegł w tę stronę, ale
wynikało to zapewne z faktu, że wtedy był zbyt zajęty gonitwą za „niebezpiecznym
potworem”, którego właśnie trzymał teraz pod pachą.

Gwen, ubrana w szmaragdowy strój łowiecki, czekała na niego w ogrodzie. Nie była
sama. Towarzyszyła jej inna, ubrana w błyszczącą suknię kobieta. Jej wygląd
sugerował niespotykane piękno, kiedy tylko osiągnie wiek dorosły. Cabe był pewien,
że nie przypomina sobie podobnej kobiety w swojej grupie, a po chwili zdał sobie
sprawę, z czego to wynika.

Kobieta była smokiem. Przełknął ślinę.

- Tego szukacie? - spytał niedbale i uniósł do góry ziewające młode. Niech myślą, że
tylko z tego powodu tak wcześnie wstał.

Smoczyca wydała westchnienie ulgi, a małe natychmiast przytuliło się do niej.


Gwen uśmiechnęła się zadowolona i dumna, sprawiając, że Cabe poczuł się bardziej
jak uczniak, który właśnie zdał egzamin przed swoim ulubionym nauczycielem, niż
mistrz magii. Kobieta-smok patrzyła na Cabe’a w zupełnie inny sposób. Jeśli
istniało coś, co damy lubiły bardziej niż owijanie sobie wokół palca mężczyzn, to
była to władza. A Cabe stwarzał możliwości zarówno dla jednego jak i dla drugiego.
Teraz starał się ignorować ją tak bardzo jak tylko było to możliwe.

Na szczęście Gwen właśnie się odezwała:

- - Kobiety pilnujące małego odeszły na krótką chwilę, by sprawdzić, co robią inne


małe. Smoczątko tymczasem w okamgnieniu zniknęło. - Gwen spojrzała z
zainteresowaniem na ludzką postać młodego. - Teraz już rozumiem w jaki sposób...
Niesamowite. - - Bardziej niż niesamowite. Spójrz na jego twarz. Obie kobiety
wykonały jego polecenie. Cabe poczuł zadowolenie na widok znikającego
wszechwiedzącego wyrazu, choćby tylko na chwilę, z twarzy damy. - Czy
kiedykolwiek widziałaś coś podobnego? - spytał. Wykorzystała sytuację, aby rzucić
mu spojrzenie niewiele mające wspólnego z obecną sytuacją, a sugerujące inne
możliwości. Jednak, gdy twarz Cabe’a pozostała niewzruszona, odpowiedziała:

- Nigdy, panie. Słyszałam o tym kiedyś. Tylko stare opowieści. Mówiło się, że książę
Toma ma podobne zdolności, ale nie słyszałam o nikim innym. - Toma. No tak, on
rzeczywiście jest wyjątkowy. Gwen skinęła głową. - Wszyscy będziemy musieli na
niego zwracać szczególną uwagę. To dziecko Króla, z niesamowitymi
możliwościami. Już teraz potrafi zmieniać kształty lepiej niż dorośli.

Żaden smok-samiec nie mógł przybierać więcej niż jednej postaci poza swoją
normalną smoczą figurą. I zawsze była to postać wojownika w zbroi,
prawdopodobnie dlatego, że wybrana została przez pierwszych Królów. Samice
mogły przybierać różne oblicza, ale zawsze posiadały pewne cechy wspólne, które
sprawiały, że wyglądały niczym siostry swoich poprzednich postaci. To był szczyt
możliwości dla wszystkich smoków, poza Tomą. Toma, jak odkryto, mógł nie tylko
przybierać postać wojownika. Wielokrotnie upodabniał się też do któregoś ze
Smoczych Królów i uczestniczył w spotkaniach Rady.

Przyznał się wprawdzie, że nie potrafi przez dłuższy czas pozostawać w obcej
postaci, stanowiło to jednak i tak o wiele więcej, niż mogli dokonać inni władcy.
Kiedy Cabe przypomniał sobie o wzniesieniu, dwie kobiety zaczęły zawracać w
kierunku Dworu. Smoczycy pozwolił odejść, ale Gwen poprosił, by poczekała. Gdy
już zostali sami, poprowadził ją w sobie znanym kierunku. - - Co się stało? - spytała.

- - Myślę, choć to tylko przeczucie, że znalazłem coś, co powinnaś zobaczyć.

Rozejrzała się.

- - Jeśli pójdziemy dalej, znajdziemy się poza zasięgiem zaklęcia - oznajmiła. -


Co
takiego chcesz mi pokazać?
- - Naprawdę nie wiem.
Wiedział jednak, że coś w tym wzgórzu go niepokoiło. Gwen podążała za nim w
milczeniu. Dojście na miejsce trwało trochę dłużej, ponieważ Cabe nagle nie mógł
sobie dokładnie przypomnieć, gdzie znajdowało się jego znalezisko. To nie powinno
się zdarzyć. Ale potem spojrzał w dół i ujrzał miejsce, gdzie rośliny zostały
zgniecione przez ciężar dwóch ciał - jego i młodego smoka. Spojrzał w kierunku
lasu i po dłuższej chwili nareszcie zauważył wzniesienie. Wystarczyło jedno
spojrzenie, by jeszcze bardziej się zdenerwować. - Tam - wskazał i nie zważając na
barierę, ruszył w kierunku zbocza. Gwen po chwili wahania podążyła za nim,
obiecując sobie, że niezależnie od faktu, że go kocha, jeśli wycieczka okaże się
bezowocna, zrobi mu awanturę. Podeszli nieco bliżej. Przez ciało Cabe’a przeszły
dreszcze sięgające głębi duszy.

Zatrzymał się na chwilę, lecz ciekawość okazała się silniejsza. Gwen także
przystanęła, ale z innego powodu. Wzniesienie budziło w niej wspomnienia.
Straszne, niedawne wspomnienia.

- - Cabe... - Jej głos przepełniony był narastającym lękiem. Spojrzał na nią


zatroskany.

- - Odsuń się - powiedziała.

Kiedy wypełnił polecenie, uniosła ręce i wykonała kilka gestów. Coś zaczęło
odrzucać ziemię ze wzniesienia, jakby pracował tam ktoś z niewidzialną łopatą.
Cabe spojrzał z ukosa. Gwen trwała w napięciu, zagryzając wargi, podczas, gdy z
głębi stoku wyłaniał się jakiś stwór. Natychmiast zatrzymała zaklęcie i, ku
zdumieniu Cabe’a, ruszyła w kierunku monstrum, aby go zbadać. Jednak nie
dotknęła go. Nie winił jej za to. Od potwora emanowała tak silna aura nierealności,
że miał ochotę schować się do mysiej dziury, by tylko uciec.

Gwen po chwili wstała. Wyraz jej twarzy przeraził Cabe’a.


- Co się stało? - spytał.

Nie od razu odpowiedziała, tylko stała i kręciła głową, przerażona i


wstrząśnięta
widokiem.
- Gwen?
- Cabe, to moja wizja - wyszeptała. - To... to stworzenie z mojej wizji. Wiem, że tak
jest.
Nagle zachwiała się. Cabe był tak zaskoczony, że dopiero w ostatniej chwili
powstrzymał ją przed upadkiem. Stał teraz nad bezwładnym ciałem i patrzył na
częściowo
odkryty, biały, kościsty twór.
Ponownie zadrżał.

VII
Oderwał wzrok od wzniesienia i spojrzał na Gwen. Zatrzepotała powiekami i
uchwyciła jego spojrzenie. Nadal widać było w jej twarzy trwogę, ale powoli
zaczynała
dochodzić do siebie.
- Cabe, pomóż mi stanąć na nogach.
Spełnił jej prośbę. Gwałtownie wyrwała się z jego ramion i ruszyła w kierunku
monstrum. Zatrzymała się na odległość wyciągniętej ręki od kopca. Cabe pozostał na
miejscu i z napięciem śledził ruchy Gwen, obawiając się, że żona znowu straci
przytomność.

Cały czas patrzyła rozszerzonymi, czerwonymi oczami. Jedną ręką zasłaniała sobie
usta. Zaczęła szeptać:

- To prawdziwe. To naprawdę istnieje.

Cabe stanął za nią, próbując ją uspokoić, jednocześnie patrząc na wzgórze.


- Cokolwiek by to nie było, nie żyje. Nie ma się czego bać - powiedział. Mimo, iż
stwór nie dawał znaków życia, nadal napełniał go trwogą. Cabe teraz już wiedział,
czego się boi. Miał uczucie, że ten stwór może go wyssać do cna, może wyciągnąć z
niego wszystkie soki, wszystko, co ma. Irracjonalne uczucie, ale niezwykle silne.

- A jednak to nie był sen - czarodziejka mruczała podnosem.


- To wcale nie był sen.
- Sen?
Cabe nagle przypomniał sobie całą wizję, którą opisała mu Gwen - atak kopiącego
pod ziemią stwora i ratunek idący ze strony Poszukiwacza. To było stworzenie ze
snu? Wzdrygnął się zadowolony przede wszystkim z tego, że potwór spoczywał pod
ziemią. Jak długo krążył wokół Dworu? Czy rzeczywiście znajdował się wewnątrz
granic zaklęcia? Dlaczego tak trudno było go odnaleźć? Usłyszeli z tyłu krzyki.
Jeden ze służących najwyraźniej ujrzał jak Pani z Bursztynu pada i w tym momencie
kilkanaście postaci - zarówno smoków jak i ludzi - niespokojnie podążało w
kierunku dwojga magów. Cabe kazał im się zatrzymać na tyle daleko, by nie mogli
zobaczyć potwora. Uważał, że im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Zobaczył go
jednak Ssarekai.

Patrzył teraz na nieruchomy obiekt i cały drżał.


- Panie, co... Cabe przerwał mu.
- - Dajesz sobie radę, jak przypuszczam, z jazdą na smokach. A może szybciej by
było, gdybyś użył własnej smoczej postaci?

- - Smoki do jazdy są szybsze niż my. Nam brakuje kondycji na długie loty i szybko
się męczymy. Patrole są dobre, ale...

- - A więc weź jednego z nich i jedź do swojego pana. Przekaż mu ode mnie
wiadomość, że mamy tu coś, co wymaga jego uwagi. Opisz to, jeśli władca zażąda. -
- Panie, las... - Ssarekai zaczął, po czym westchnął i zamknął usta, bowiem
zauważył, że Cabe ma mu zamiar znowu przerwać.
- - Czy inne wieści dotrą szybciej niż twoje? I czy równie dokładnie jak twoje
zostaną przekazane? Kto jeszcze w tym czasie może posiąść naszą tajemnicę? Smok
potrząsnął głową. Zrozumiał.

- - Wyruszę natychmiast - powiedział.


- - Dziękuję ci.
Ssarekai oddalił się. Cabe spojrzał na innych i skrzywił się. Być może za dużo szumu
robił wokół całej sprawy. Na razie miał jedynie martwe stworzenie i aż nazbyt
prawdziwy sen Gwen.

Pozostali wyczekiwali nieopodal, szepcząc między sobą i próbując się domyśleć


przyczyn zasłabnięcia Gwen. Niektórzy chcieli przepytać Ssarekai i wtedy Cabe zdał
sobie sprawę, że zapomniał go uprzedzić, by milczał. Smok najwyraźniej jednak
domyślał się, jak ma postępować, ponieważ zignorował pytania i biegł dalej. - -
Poszukiwacz.

- - Co? - Cabe błyskawicznie odwrócił się, oczekując, że zobaczy skaczącego na


niego prosto z czubka jakiegoś drzewa ptaka. Nic się takiego jednak nie stało.
Jedynie Gwen pochylała się z zainteresowaniem nad wielkimi zwłokami, oglądając
je cały czas z dystansu.

- - Poszukiwacz - głos Gwen był cichy. Nawet zdenerwowana nie chciała


wywoływać paniki. - W mojej... wizji... występował Poszukiwacz. Ciekawa jestem,
co się z nim stało? Dlaczego mnie ocalił?

Ta myśl nawet nie przeszła Cabe’owi przez głowę. Jeśli stwór, który przed nimi
leżał, był prawdziwy, dlaczego nie miałoby być podobnie z Poszukiwaczem? I
dlaczego Poszukiwacz uratował Gwen, i walczył z potworem? - - To musiało być
prawdziwe, Cabe. Musiał tu być Poszukiwacz. - Gwen wstała, cały czas nie
spuszczając wzroku z ciała i nie dotykając go. - - Dlaczego tak sądzisz?

- - Ta wizja. To musiała być nieświadoma transmisja z umysłu Poszukiwacza.


Przekręcona, ponieważ one nie patrzą, ani nie słyszą tak jak my. Pamiętasz przecież.
Pamiętał.

Pamiętał Poszukiwacza, który przyszedł do niego, kiedy był uwięziony przez


swojego ojca. Poszukiwacze służyli Azranowi, ale nienawidzili go bardziej niż
któregokolwiek człowieka, a ten Poszukiwacz próbował namówić Cabe’a, by
zaatakował ojca, jeśli zostanie przez niego uwolniony. Cabe, nie zdając sobie
wówczas sprawy z własnych mocy, odmówił.

Poszukiwacz nie powiedział ani słowa. Dotknął tylko głowy Cabe’a i przekazał mu
wiadomość poprzez emocje i obrazy. Obrazy Azrana zamordowanego na tysiąc
skrytych sposobów. Cabe nigdy nie powiedział o tym Gwen. To właśnie sprawiło, że
odmówił, oprócz - rzecz jasna - oczywistego faktu, że brakowało mu, jeśli nie
możliwości, to wiary we własne siły.

- Cabe - rzekła Gwen - nadal jestem pewna, że Poszukiwacz zginął, zabijając to coś.

Myślę, że właśnie dlatego zemdlałam.

- Dlaczego spadło to na ciebie? Dlaczego tobie chciał coś przekazać? Nadal nie
odwracała wzroku od stwora. Obejmowała się rękoma, jakby było jej bardzo zimno.

- Nauczono mnie pewnych rzeczy. Umiem... odczuwać teren, nawet lepiej niż
stworzenia, które go zamieszkują. Czuję rzeczy, których ty nie odbierasz.

Podejrzewam, że
Poszukiwacz nadawał przypadkowo, mając nadzieję, że dotrze do kogoś z jego
gatunku. Być może ratunek nie był prawdziwy. Być może tylko tak odebrałam jego
myśli. Wiem jednak, że czyn Poszukiwacza mnie uratował. I nieważne, czy uczynił
to świadomie, czy też nie. Ja... ja... to wszystko tylko zgaduję.

Cabe pokiwał głową. Odgłosy zgromadzenia stawały się coraz głośniejsze i bliższe.

Odwrócił się do zebranej grupy.

- Wracajcie do swoich prac. Ty i ty - wskazał na człowieka, o którym wiedział, że


był żołnierzem i jednego ze smoków, który miał ozdobny hełm. - Zanim pojawi się
pan Lasu Dagora, nikomu nie wolno tu wchodzić. Dopilnujcie tego. Jakże bardzo
musiał się przekształcić jego umysł, zastanowił się, skoro w całym tym chaosie nadal
robił wszystko, by zbliżyć do siebie ludzi i smoki. Wybranie jednego człowieka i
jednego smoka w sytuacji, kiedy mógł po prostu rzucić zaklęcie ochronne, wydawało
się głupotą, ale uparł się, by to wykonać. „Użyj potencjalnego niebezpieczeństwa,
aby bardziej ich do siebie zbliżyć” - szepnęło mu coś w głębi umysłu. Porada od
Nathana?

Coś jeszcze go dręczyło. Coś, co dotyczyło potwora. Nie dotknął go jeszcze, ale w
przeciwieństwie do Gwen, zaczynała w nim narastać potrzeba takiego kontaktu.
Czuł, że powinien coś o nim wiedzieć. Dotknięcie go jednak... Zanim Zielony Smok
dotrze na miejsce, na pewno minie trochę czasu. Nawet, gdy będzie się poruszać z
największą szybkością, zjawi się tu najwcześniej następnego dnia rano.

Mógłby poprosić Gwen o zasięgnięcie języka na temat potwora u mieszkańców Lasu


Dagora, ale podejrzewał, że niewiele by wiedzieli, może oprócz drogi, jaką poruszał
się stwór. Fakt jednak, że nikt nie próbował ich ostrzec, dawał wiele do myślenia.
Ale ten potwór był kopaczem i prawdopodobnie nikt go nawet nie zauważył. - -
Powinniśmy to zniszczyć - usłyszał głos Gwen.

- - Nie, dopóki nie zobaczy go Zielony Smok. Spojrzała na zwłoki z obrzydzeniem.


- Może i tak, ale nadal mam uczucie, jakby to coś chciało wszystko z nas wyssać.
Wyssać. To samo uczucie towarzyszyło Cabe’owi. To nie było zwykłe stworzenie.
Było powołane do życia przez jakąś perwersyjną moc. Ten stwór był obrazą natury,
samego
życia.
Czy stworzył to Toma?
Cabe potrząsnął głową. Małe prawdopodobieństwo, nic więcej. Istniały zagrożenia z
innych stron, nie tylko od tego jednego smoka. Zdecydowanie zbyt wiele zagrożeń.
„Gdybym mógł tego dotknąć, wiedziałbym”.

Jego ręka była już niemal przy potworze, gdy zdał sobie sprawę, co się naprawdę
dzieje. Niczym przebudzony, gwałtownie cofnął dłoń. Gwen, która była odwrócona
tyłem,
spojrzała na niego i niemal się zachłysnęła.
- Cabe! Nie dotykaj go! - krzyknęła.
Na krótką chwilę powrócił dawny Cabe, niepewny i nie chcący się wystawiać na
potencjalne niebezpieczeństwo. A potem rysy jego twarzy stężały, przypominając
coraz bardziej inną twarz, którą Gwen znała dobrze, gdyż kiedyś kochała tego
człowieka tak samo, jak teraz kochała jego wnuka.

Wymruczał coś pod nosem i czarodziejka poczuła walkę dwóch mocy. Została
odepchnięta. Jakiekolwiek by było to zaklęcie, jego siła przekraczała
najmocniejsze zaklęcia,
jakie sama w życiu rzucała.
Jego dłoń dotknęła śnieżnobiałego futra.
Cabe poczuł, jakby ktoś otworzył przed nim księgę przeszłości, a przed jego oczami
ukazała się cała historia. Znajdował się na Ziemiach Jałowych, ale były one bujne,
nie wyglądały tak jak dzisiaj. Wszystko działo się dawno temu. Trwała Wojna
Przełomowa, a on był Nathanem Bedlamem. Byli z nim inni. Yalak, któremu nie
podobało się to, co miało się zdarzyć, ale podczas głosowania wstrzymał się od
wyrażenia swego zdania. Wysoki Tyr, zakapturzony niczym kapłan, z całego serca
popierał tę metodę. Była jeszcze posępna Salicia, malutka kobietka posiadająca
potężną moc. I Basil, prawdziwy wojownik drużyny. To do niego należało
utrzymywanie wroga na dystans, gdyby zdążył tam dotrzeć przed ukończeniem
zaklęcia.

Byli też inni, ale czaili się pod ziemią. Straszliwe stwory, przemienione z postaci,
którymi kiedyś były. Służył do tego czar, którego Nathan i jego towarzysze nigdy nie
mieli zapomnieć; był ich największym wstydem i hańbą. Wizja zniknęła, ale zaraz
została zastąpiona obrazem Ziem Jałowych, takich jakimi znał je Cabe. To, co
pozostało z życia, szybko zanikało. Cabe/Nathan wiedział jednak, że niektóre z
rodów Brązowego przeżyły. Smoczy Mistrzowie byli zbyt ludzcy, aby uczynić pełen
użytek ze starożytnego zaklęcia. A jednak nawet to, co przywołali, okazało się być
zbyt potężne, gdyż teraz głód zaczynał się uzewnętrzniać, poszukując nowych
terenów, a najstraszniejsze było to, że Cabe/Nathan, będący ogniskiem zaklęcia,
głodniał razem z nimi.

Byli teraz zmęczoną i poobijaną grupą. Salicia nie żyła, zżarta przez głód, kiedy
próbowała sama go powstrzymać. Cabe/Nathan czuł zmianę, jakiej został poddany i
zdawał sobie sprawę, że stał się silniejszy poprzez jej śmierć, poprzez... poprzez...

Objawienie nie
chciało nadejść.
A potem Smoczy Mistrzowie łączyli swoją moc, próbując odpowiedzieć potworom,
które stworzyli. Tylko poprzez zaspokojenie głodu mogli myśleć o ich zniszczeniu.
Yalak miał łzy w oczach; przewidział wszystko, oprócz śmierci Salicii. To go bolało
najbardziej.

Basil pomagał Tyrowi; jak zawsze wierny przyjaciel. Cabe/Nathan stał zwrócony do
nich plecami, zmizerowany, dręczony poczuciem winy. Gdyby wiedział jaką potęgę
wyzwoli, nigdy by nawet tego nie zasugerował. Lepiej, by zaklęcie pozostało w
zakamarkach jego podświadomości. Lepiej przegrać wojnę ze smokami, niż
ponownie wyzwolić ów głód.

Kopce ziemi poruszały się w ich kierunku, niektóre tak wielkie, jakby wszystkie
wzgórza w okolicy zostały pokryte piachem. Smoczy Mistrzowie przygotowali się.
Wielkie pazury przekopały się na powierzchnię i uniosła się góra bieli. Cabe
gwałtownie zadrżał, kiedy to, co jeszcze w nim było z Nathana, wyrwało go z
koszmarów przeszłości i przeniosło do jeszcze gorszej teraźniejszości. Nowe
wspomnienia pochodziły jednak od niezbyt inteligentnej istoty, choć dużo starszej od
tych, które wypuścili na świat Smoczy Mistrzowie. Wspomnienia wyglądały jak
pocięte fragmenty rzeczywistości.
Przypominały nieco przekazy mentalne Poszukiwaczy. Nie było to zbytnią
niespodzianką, zważywszy fakt, że prawdopodobnie pierwsze stwory tego rodzaju
zostały powołane do życia właśnie przez nich. Wykonali ostatni wysiłek, aby
pokonać wroga. Ale Poszukiwacze uświadomili sobie, że to, co mają zamiar uczynić,
może stać się jeszcze większym zagrożeniem. Lepiej zakopać potwory głęboko w
zimnej, zamarzniętej ziemi i mieć nadzieję, że już nigdy nie będą potrzebne. Lepiej
oddać te tereny... smokom? Poszukiwacze mogli nawet czekać całe wieki, jeśli by
zaszła taka konieczność. Więcej niejasnych obrazów pojawiło się przed Cabe’em.
Nękały go długie okresy snu i ciemności, gdy pojawiał się słaby, ale dręczący głód.
Gdy budził się w zimnie. Gdy słuchał głosu nowego władcy. Radosna świadomość,
że wkrótce będzie można zaspokoić swój głód, jeśli tylko zaspokoją wpierw głód
swego pana.

Kilku zostało uwolnionych. Musieli tylko być posłuszni wobec mroźnych, martwych,
podporządkowanych panu.

Nieposłuszeństwo!? Głód stał się zbyt potężny, a na południu znajdowało się życie.

Ale ten, któremu służyli, okrutnie ukarał nieposłusznych..Jeszcze nie nadszedł czas!”
- krzyczał do nich. Lepiej uciec w sprawiające cierpienie ciepło, niż stawiać czoło
jego gniewowi. Tam było życie. Życie, którym można zaspokoić głód... Cabe
przewrócił się, niczym rażony piorunem.

Zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, Gwen była już przy nim. Jej ręce
sprawdzały ciało, szukając najmniejszych obrażeń. Wiedział, że nic mu nie jest. Był
jedynie wyczerpany. Zdawało się, że nawet wspomnienia potwora wyciągały z niego
ostatnie soki. To nie Cabe zdecydował, aby przerwać kontakt, kiedy został
obezwładniony atakującymi go obrazami. To Nathan zerwał połączenie. Niemal za
późno. Ta część Cabe’a, która należała także do jego dziadka, zorientowała się, że
bestia była kanałem, kierującym go ku czemuś’.

Nawet martwa, dalej spełniała swoją funkcję.


Gdyby miała odrobinę więcej czasu, wyssałaby z Cabe’a wszystko, aby przekazać
temu, komu nadal chciała służyć.

Śmierć, zimno i magia na najwyższym, najbardziej niebezpiecznym poziomie.


Wreszcie obrazy wyjaśniły Cabe’owi sprawę. Potwór został wypuszczony przez
Lodowego, aby służyć jakiemuś innemu zaklęciu, ale jakiemu? Potem przypomniał
sobie o zimnie.

Toma obudził się i ujrzał ponurą, białą jak śnieg postać stojącą na straży komnaty.
Był to ktoś z klanu Lodowego. Już umiał ich rozpoznawać. Jego jasnobłękitne oczy,
w których błyszczał ogień fanatyzmu, były niemal wiernym odwzorowaniem oczu
Króla. Toma wiedział, że nie ma co liczyć na wsparcie własnego gatunku. Wszyscy
wydawali się jedynie przedłużeniem ramienia władcy.

- - Co jest? Czego chcesz? - Obnażył zęby, by pokazać, że się nie boi, a do tej
kiepskiej podróbki smoka czuje jedynie pogardę. Wojownik zignorował zachowanie
Tomy.

Obcy byli pod ochroną, jak długo żądał tego Lodowy. Ani chwili ponadto. Nawet
Toma o tym wiedział.

- - Mój pan chce cię widzieć. - Głos smoka był płaski i obojętny. Już nawet lodowi
słudzy mieli w sobie więcej życia.

Nie tego Toma szukał. To nie byli sojusznicy, ale zagrożenie dla niego i dla jego
ojca.

Raz za razem Lodowy Smok składał obietnice dotyczące Złotego, które dopiero teraz
zrozumiał Toma. Były one zamaskowanymi groźbami. To, co pan Północnych
Pustkowi widział jako „lekarstwo”, stawało się czymś wprost przeciwnym do tego,
czego szukał Toma.

„Szaleństwo! Otaczają mnie szaleńcy - zdał sobie sprawę. - Szaleńcy bardziej


niebezpieczni niż stu Smoczych Mistrzów razem wziętych”. Spojrzał na swego
rodzica, ale nic się nie zmieniło. Złoty Smok leżał nieruchomo, jego ludzka postać
rozłożona była na futrze, a inne futra okrywały całe jego ciało.

Toma w milczeniu wstał i podążył za smokiem. Szedł tymi samymi korytarzami,


które przemierzał już setki razy i znał je jak własną kieszeń. Teraz już nie wolno mu
było poruszać się w nich samemu i to była kolejna zmiana, która go niepokoiła.
Cokolwiek Lodowy Smok chciał uczynić, powoli kończyły się przygotowania. Może
już było za późno, by Toma uciekł, jeśli ucieczka, rzecz jasna, była dobrym
wyjściem. Ale może też należało w taki sposób pokierować planami gospodarza, by
sprzyjały one i uwięzionemu. Toma nie stał się szarą eminencją na dworze ojca bez
powodu. Wprawdzie brakowało mu kilku śmiesznych znamion, jednak ich brak z
powodzeniem nadrabiał innymi zaletami. W końcu dotarli do centralnej komnaty.
Choć raz wielki smok nie spoczywał na ruinach. Tym razem Toma mógł ujrzeć to, co
dotąd było ukryte przed jego oczami. Znajdowały się tam ruiny budowli - świątyni. I
zobaczył też wielki otwór. Jamę. Dużo większą, niż Toma sobie wyobrażał. Cala
świątynia musiała ją zakrywać. Poczuł dreszcze, tym silniejsze, im dłużej wpatrywał
się w głębię. Przechodziły nie tylko przez ciało, ale dotykały także duszy. Szybko
odwrócił wzrok, by spojrzeć na gospodarza.

- Od dawna się nad tym zastanawiałeś, nieprawdaż? - W głosie nie było żadnej
ciekawości, żadnych emocji. Lodowy Smok równie dobrze mógł w ten sposób pytać
Tomę, jaka jest dzisiaj pogoda.

Toma zauważył kolejną różnicę. Lodowy przekształcił się w ludzką postać i


wyglądał niczym smoczy wojownik zamarznięty setki lat temu. Smoczy hełm
rysował się niewyraźnie.

Toma nie mógł zauważyć żadnych konkretnych kształtów. Lód przymarzł do postaci
smoka tak bardzo, że stwór wyglądał teraz jak jeden ze swoich ożywionych z
martwych sług.

Toma nareszcie odzyskał głos.


- Tak, przyznaję, nieco mnie to wszystko ciekawiło, choć nie oczekuję, że zbyt
szybko uzyskam odpowiedź na moje pytania.

Lodowy sucho zachichotał, ale ten malutki pokaz emocji tylko sprawił, że Toma
zaczął się bardziej pilnować. Gospodarz grał z nim w karty, a stawką było życie syna
Złotego Smoka. Pan Północnych Pustkowi nie miał więcej poczucia humoru niż
śnieg. - - Mówisz tak jak dawny Toma. A jednak na niektóre pytania mogę ci
odpowiedzieć, jako że nadszedł czas Ostatecznej Zimy. - - Czas czego?

- - Ostatecznej Zimy, rozwiązania problemu ludzi. Czas zimna, które wymiecie ich
ze Smoczych Królestw raz na zawsze.

Zerkając wokół siebie, Toma zauważył, że do jego strażnika dołączyło pięć nowych
smoków i wszystkie rozlokowały się wokół niego w strategicznych punktach. Nie
był głupcem i wiedział, jakie ma szansę na przeżycie walki. Uznał, że najlepiej dalej
grać rolę zafascynowanego słuchacza.

- Przyznaję się do swojej niewiedzy, panie. Opowiedz mi o Ostatecznej Zimie. To


był błąd. Zadał dokładnie to pytanie, które Lodowy chciał usłyszeć. Nie grał głupca.
Był nim.

- Zrobię coś ciekawszego, Toma. Pokażę ci, czym jest Ostateczna Zima. Złapały go
silne, zimne szpony. Spróbował przekształcić się w swą prawdziwą postać, podjąć z
nimi walkę, ale nagle odkrył, że coś go przed tym powstrzymuje. Był w pułapce.

- Spokojnie, bratanku. Moi wojownicy trzymają cię tylko na wypadek, gdybyś stracił
równowagę, patrząc w dół. Chciałbym, byś zobaczył, co odkryłem. I co
przygotowałem na chwałę Smoczych Królestw.

„To szaleństwo” - odezwał się ostrzegawczy krzyk w umyśle Tomy. Nie chciał
zaglądać do dołu, ale nie miał też siły, aby się przeciwstawić. Wojownicy Lodowego
Smoka ciągnęli go za sobą niemal tak samo jak Azran ciskał nim po okolicy po
pokonaniu w Górach Tybru. Tam Toma czuł jedynie wściekłość i wstyd z powodu
porażki, ale tutaj odczuwał to, co ludzie nazwaliby lękiem o własną duszę.
Schody prowadzące do budowli były niemal tak zrujnowane jak ona sama.
Zniszczone resztki prowadziły w dół, podczas gdy smoki poruszały się ku górze.
Toma stwierdził, że liczy kroki, niczym skazaniec przed egzekucją, co zresztą było
całkiem możliwe.

Jednak
Lodowy nie miał żadnych powodów, by go okłamywać. Być może chciał jedynie,
aby gość ujrzał, co się znajdowało w jamie. Myśl ta zresztą wcale nie uspokoiła
ognistego. Wcale nie chciał sprawdzać, co się znajduje w dole. Szczególnie wtedy,
gdy każdy krok w tamtym kierunku powodował narastanie dreszczy.
Ostatecznie dotarli pod sam szczyt. Jego „towarzysze” nie mieli zamiaru wspinać się
wyżej. Toma odetchnął z ulgą. Wtedy nieoczekiwanie czterej słudzy pojawili się z...
z nikąd.

Z każdego z nich wyzierało jakieś dziwne stworzenie. Przynajmniej jedno rozpoznał


jako smoka z nie znanego mu, obcego klanu. Makabryczne kukły pojawiły się,
zastąpiły jego strażników i ruszyły w kierunku dołu. Toma nawet nie szarpał się,
choć wewnętrzny głos podpowiadał mu, by stawiał opór. Z opóźnieniem stwierdził,
że znajduje się pod potężnym zaklęciem gospodarza, dużo potężniejszym, niż
spodziewałby się po Lodowym Smoku. Stali nad dołem i dopiero wtedy Lodowy się
odezwał. - Pochyl się, książę Toma. Dół jest głęboki i tylko pochylając się dokładnie
nad nim, zobaczysz, co się w nim kryje. Nie martw się, moi słudzy powstrzymają cię
przed upadkiem.

Gdyby miał wybór, odmówiłby. Teraz jednak dwaj słudzy zgięli go w pasie, aż górna
część jego ciała znalazła się nad jamą. Oczy ognistego były zamknięte. Kiedy nie
został od razu wrzucony do środka, powoli odważył się je otworzyć. Mała
szczelinka oka rozszerzyła się, po czym gwałtownie zamknęła znowu. Jedno
spojrzenie wystarczyło. Jedno spojrzenie dało mu więcej, niż chciał. Toma wiedział,
że sprawy wyglądają znacznie gorzej, niż mu się z początku zdawało.
Lodowy mówił dalej, a jego słowa były niemal tak zimne jak chłód, który bił z dołu.

- To moja królowa, synu mego brata! - ciągnął. - To przyszłość robactwa, które


odważyło się nam sprzeciwić! Bardzo krótka przyszłość z niedługim końcem!
Poprzez królową i jej dzieci sprowadzę na Smocze Królestwa zimę jakiej jeszcze nikt
nigdy nie widział! Ostateczną Zimę, która już na zawsze opanuje świat! Kiedy Tomę
pociągnęli z powrotem od dołu, zauważył, że choć raz w głosie Lodowego dało się
odczuć prawdziwe emocje.

VIII
Dochodziło już niemal południe następnego dnia, kiedy nareszcie dotarł do miejsca,
które, jak wiedział, stanowiło granicę między ziemiami dwóch Smoczych Królów.
Nie nastąpiła żadna nagła zmiana. Nie stało się nic takiego, co by oznajmiało, że
tutaj kończy się panowanie jednego Króla, a zaczyna drugiego. To było tylko coś, co
czuł Gryf, co oznaczało, że działały tu siły, których istnienie umykało uwadze pięciu
podstawowych zmysłów.

Subtelne siły, ale rozciągnięte ponad całą krainą, niczym wielka sieć. Jeszcze przed
rozpoczęciem podróży wiedzieli już, że się zbliżał, a może nawet już wtargnął do
krainy Irillianu. Gryf potrafił jedynie podziwiać zaklęcie, które chroniło tę krainę.

Wyglądało na dużo potężniejsze niż się spodziewał. Miało taką moc, że nie mogło
zostać wytworzone przez Smoczego Króla. Pochodziło raczej z wcześniejszej epoki.
Może stanowiło wytwór Poszukiwaczy, a może jednej z ras, która rządziła tutaj
przed nimi, na przykład Quelow.

Jego misja zdawała się beznadziejna. D’Shay niewątpliwie nawet w tej chwili śmiał
się z niego. Jednak musiał iść dalej. Nie potrafił stwierdzić, co go tak determinuje, a
kiedy próbował o tym myśleć, powracał ból głowy. Nie znikał, dopóki nie usunął ze
swego umysłu tego pytania.

- Ptak stoi zadumany. Czy ptak, być może, zamierza czekać na smoka? Słowa
zostały wypowiedziane tonem przypominającym nieco syczenie gada, ale
towarzyszył im też dźwięk wypluwanej wody, tak jakby mówiący chwilę wcześniej
czegoś się napił. Gryf rozejrzał się, ale zobaczył jedynie wilgotne łąki porośnięte
wysoką trawą, wiele jezior różnej wielkości i kilka bagiennych drzew. - Ptak jest
ślepy. Czy ptak, być może, potrzebuje ręki, która by go poprowadziła?

Coś dotknęło jego prawego ramienia i Gryf odskoczył z wyciągniętymi szponami,


przybierając pozycję gotową do walki. A kiedy zobaczył stworzenie wyślizgujące się
z najgłębszego z jezior, źrenice mu się zwęziły.

To był, a zarazem nie był smok. Wyglądał bardziej jak stworzenie wodne, może
salamandra. Gryf w duchu przeklął. Przegapił rzecz oczywistą. Błękitny był stworem
morskim. Nikogo nie powinno zaskoczyć, że do jego sług zaliczały się
najprzeróżniejsze istoty żyjące pod powierzchnią wody.

A więc nadeszła ta chwila. Czekał, aż do pierwszego dołączą kolejni. Bez wątpienia


zamierzali go przytłoczyć swoją liczbą, gdyż ten pierwszy sięgał mu jedynie do
ramienia i wyglądał dość mizernie, niezbyt silnie umięśniony. Tak jak i u innych
smoków, jego ciało pokrywały łuski o lekko zielonkawym zabarwieniu. Żadne inne
stwory się jednak nie pojawiły. Stworzenie trwało w jakimś napiętym wyczekiwaniu,
długi pysk wyciągało w stronę Gryfa i być może, próbowało wyczuć jego zapach.

- Ptak podskakuje jak podniecony kurczak szukający jedzenia. Być może ptak chce
zaatakować?

Jego zdania były niemal nonsensowne i wydawały się płynąć zgodnie z jakimś
obcym rytmem. Siedział w kucki.

Stworzenie westchnęło i mrugnęło swoimi wielkimi oczami.

- - Ptak jest też niemy. Czy zamierza, być może, stać tutaj tak długo, aż
przyjdą po niego smoki?
- - Smoki?
- - Ptak mówi. Czy, być może, zamierza mówić jeszcze? Gryf opuścił nieco ręce, ale
nie schował pazurów.
- - Kim jesteś? Czy należysz do sług Błękitnego, czy też nie? Z paszczy wodnego
stworzenia wysunął się długi, rozdwojony język i złapał przelatującego owada.

- - Ptak się najwyraźniej myli. Czy ptak nie wie, być może, o Pszukaczach? - -
Pszukaczach? - Gryf zastanowił się nad nie znaną sobie nazwą. Może... - Nie o
Poszukiwaczach?

- - Ptak mówi o Pszukaczach. Czy, być może, nie zna ich prawdziwej nazwy?
Gryf zjeżył się. Dziwna składnia zaczynała mu działać na nerwy.
- - Czy to to samo? Jeśli możesz, pokiwaj głową. Pokiwał.
- - Służysz im?
- Ptak nie wie, że kiedyś wszystkie smokowate służyły Pszukaczom? Czy też myśli,
być może, że wszystkie zdradziły swoich panów?

To się stawało irytujące. Poszukiwacze, czy też Pszukacze stawali się nadzwyczaj
aktywni. Być może długa niewola u Azrana poruszyła ich i zmusiła teraz do
poważniejszych działań, niż w przeszłości. A może nie zadawalało ich już tylko
patrzenie na świat, który niegdyś należał do nich.

- - Czy jesteś tu, aby mi pomóc? Stworzenie skinęło głową.


- - Na rozkaz Poszukiwaczy.
- - Ptak...
- - Tak, czy nie?
Wodne stworzenie znowu kiwnęło głową. Poprzez pytania Gryf zdołał ułożyć całą
historię. Smokowate, czy jak to stworzenie się nazywało, zostały stworzone, by
służyć Poszukiwaczom, czy też Pszukaczom; najwyraźniej nazwa została w jakimś
odległym momencie w przeszłości zniekształcona. Teraz smokowatych było jeszcze
mniej niż Poszukiwaczy, a na dodatek większość pozostawała w ukryciu. Chyba, że
ktoś ich wezwał. I ptaki wysłały tego, by oczekiwał na przybycie Gryfa.
Poszukiwacze wiedzieli o zaklęciu pilnującym tej krainy. W rzeczywistości zostało
rzucone przez nich. Większość z tego, co mówił sługa, nie miało żadnego sensu. Ale
udało się Gryfowi zrozumieć, że smokowaty poprowadzi go najbezpieczniejszą
drogą aż do Irillianu. Stworzenie odmówiło odpowiedzi na pytanie, dlaczego
interesowało to Poszukiwaczy do tego stopnia, że zdecydowali się nawiązać z obcym
kontakt.

- - A co z zaklęciem ostrzegawczym? Cały czas będą wiedzieli, gdzie jesteśmy. - -


ptak myśli, że smokowaty głupi. Czy ptak myśli, być może, że Pszukacze nie są
przygotowani na własne zaklęcie?

Kucające stworzenie wyciągnęło błoniastą łapę i pokazało wyryty na dłoni symbol. -


Lojalni smokowaci nigdy nie zostaną wykryci przez dzieci robactwa, które zaległo
się w jaskiniach.

Zostało to powiedziane z taką dumą, na jaką tylko było stać wodne stworzenie i
sugerowało wiele rzeczy związanych z przeszłością, o których Gryf chętnie by
porozmawiał.

- Ptak znowu milczy. Czy to, być może, znaczy, że powinniśmy ruszyć w drogę? -
Stworzenie coraz bardziej denerwowało się stratą czasu. Gryf otworzył dziób, po
czym go zamknął. Jeśli Poszukiwacze przychodzili mu z pomocą, nie zamierzał
odtrącać tak potężnego sojusznika. Wiedział jednak, że przymierze może się okazać
w najlepszym wypadku krótkotrwałe, gdyż Poszukiwacze przede wszystkim dbali o
własne interesy, a Gryf jakoś nie wierzył, aby pokrywały się one z ludzkimi.

Smokowaty poruszał się w dość osobliwy sposób, to skacząc, to znowu idąc jak
człowiek. Grunt był miękki i wilgotny, nigdzie nie widać było stabilnego podłoża.
Gryf miał nadzieję, że jego tajemniczy przewodnik wie, co czyni, i że są teraz
niewidoczni dla wszechwidzącego zaklęcia Błękitnego Smoka.

Miał nadzieję, że D’ Shay siedzi gdzieś tam i patrzy jak po Gryfie znika ślad; drobna,
ale jakże przyjemna myśl. Cieszył się nią przez większość drogi. Przez pierwszą
godzinę minęli wiele strumieni, dwa albo trzy jeziorka, bagno i – nareszcie - bystrą
rzekę. Jeśli chodziło o wybór drogi, smokowaty był bardzo rygorystyczny. I to tak
bardzo, że zbeształ Gryfa za to, że ten podszedł zbyt blisko do jednego z jezior.
Lwioptak chciał spytać, jakie niebezpieczeństwo może im grozić, ale w tym
momencie z jeziora zaczął się wydobywać gulgot i smokowaty nakazał Gryfowi
zamknąć dziób.

Po kilku chwilach bulgotanie ustało i ruszyli dalej.


Większy problem stanowiła rzeka. Było oczywiste, że w normalnych
okolicznościach smokowaty po prostu by ją przepłynął, a Gryf, pomimo swojej
awersji do zanurzenia się w czymkolwiek głębszym niż staw, uczyniłby to samo, ale
jego przewodnik z jakiegoś powodu nie uważał tego za najlepszy pomysł.

Gdy Gryf dopytywał, dlaczego dokonali takiego, a nie innego wyboru, w końcu
wodne stworzenie odezwało się:

- Za dużo Regga.

Nie trudziło się jednak, by wyjaśnić, kim lub czym są Regga, poza tym, że wtedy,
przy jeziorze, niemal się nie spotkali z jednym z nich. Przewodnik Gryfa znalazł
mały zbiornik i zaczął polewać wodą swoją skórę, aby uchronić ją przed
wyschnięciem. Potem spojrzał na rzekę, a następnie na lwioptaka.

- - Regga być może obserwują ziemię, ale czy patrzą na Drogę Mgieł? - wymruczał
sam do siebie.

- - Co to jest...

W odpowiedzi usłyszał syknięcie. Smokowaty spojrzał na niego wielkimi, okrągłymi


oczami i ponownie nakazał całkowite milczenie.

- Droga Mgieł - znów wymruczał po kilku chwilach rozmyślania. W oczach Gryfa


stworzenie robiło wrażenie niepewnego, jakby podjęło decyzję, co do której nie było
całkowicie przekonane. Jakby... Gryfa zaczęła boleć głowa. Tym razem nie walczył
z bólem, mimo że nie był to przyjemny stan. Coś działo się nie tak. Przez te
wszystkie lata jako żołnierz, a potem władca nigdy nie podjął tylu nieprzemyślanych
decyzji. Smokowaty akurat ściągnął na siebie jego uwagę. I Gryf przypomniał sobie,
że najważniejsze zadanie, to jak najszybciej dotrzeć do Irillianu. Wszystkie złe myśli
zniknęły, a ból głowy ustał.

- Ptak, być może, nie będzie mówić. Czy ptak sądzi, że byłoby to możliwe? Gryf
skinął głową. Smokowaty, nie do końca zadowolony, zaczął prowadzić go dalej, ale
tym razem w przeciwnym kierunku. Gryf zawahał się. Może nie znał tych ziem tak
dobrze jak to stworzenie, ale wiedział, że aby dotrzeć do Irillianu, muszą
przekroczyć rzekę. Już prawie otworzył dziób, by coś powiedzieć, lecz w końcu
uznał, że najlepiej zrobi, jeśli zaufa przewodnikowi i dał się prowadzić dalej.
Przynajmniej na razie. Przecież prowadzący nie może być tak głupi, by nie wiedzieć,
że on zna drogę. Musi więc mieć jakiś inny plan w głowie. Może ta Droga Mgieł...?

Rzeka niemal już zniknęła poza zasięgiem ich wzroku, kiedy smokowaty nagle
zatrzymał się przed niewielkim jeziorkiem. Poruszały się w nim maleńkie żaby i
kraby, a po powierzchni skakały wodne owady. W najgłębszym miejscu nie mogło
mieć więcej niż dwie stopy. Mimo, że Gryf nie widział najmniejszego powodu, by
się przy nim zatrzymywać, przewodnik zdawał się bardzo zadowolony z tego, co
ujrzał. Zaczął rysować na powierzchni wody jakieś linie.

Gryf miał już zamiar coś powiedzieć, lecz nagle zamarł. Dno jeziorka drgnęło i stało
się przezroczyste. Mrugnął i raptem ujrzał schody, które prowadziły tak głęboko w
dół, że nie widział ich końca. Były stare, ułożone z jakichś specjalnie nie ociosanych
kamieni, ale z pewnością były to schody.

- Droga otwarta. Czy ptak, być może, życzy sobie nią pójść? Czy też chce
poczekać na
Regga, albo na inne sługi Błękitnego?
Gryf się zjeżył.
- - Tam? Na dół? Nie najlepiej umiem oddychać pod wodą, przyjacielu.
- - Smokowaty nie głupi. Czy ptak, być może, powie to samo o sobie? „Innymi
słowy - pomyślał Gryf - schody cię ochronią, idioto”. Co się stało z jego głową?
Przewodnik spojrzał na rzekę. Gryf podążył za jego wzrokiem i ujrzał, że
powierzchnia wody się wybrzusza.

- Regga! - syknął smok, zapominając o swojej dziwnej składni. Popchnął Gryfa w


kierunku schodów. Gryf się nie opierał, ale nie mógł się powstrzymać przed lekkim
wahaniem, To nadal wyglądało jak woda. Pierwszy krok nie zmienił wrażenia. Stopa
uderzyła o wodę, wywołując plusk. Smokowaty pogonił go. Rzeka wybrzuszała się
coraz bardziej, jakby chciało się z niej coś wynurzyć.

Gryf wziął głęboki oddech i zbiegł w dół schodów. Lustro wody zamknęło się nad
jego głową i przez chwilę czuł wilgoć. Niemal spanikował. Ale woda szybko
zniknęła i znalazł się kilkanaście stopni od szczytu schodów.

Gdy spojrzał do góry, nie zobaczył niczego poza sufitem. Nie dostrzegł żadnej
dziury.

Spojrzał w dół, gdzie schody kończyły się jakieś dwadzieścia stopni poniżej w
czymś, co prawdopodobnie było korytarzem.

- Schody nigdzie się nie ruszają. Czy ptak, być może, sądzi że pójdą za niego?
Niemal poleciał w dół. Smokowaty znajdował się ponad nim, szczerząc zęby w
niechętnym uśmiechu. Prawie siedział na schodach, tak były szerokie.

- - Gdzie jesteśmy? Podaj mi nazwę, jeśli możesz? Wodne stworzenie parsknęło,


ale
odparło:
- - Droga Mgieł.
- - Jakiś rodzaj portalu?
Ponownie usłyszał tylko parsknięcie. Wodne stworzenie machnęło łapą i kazało mu
iść do przodu, po czym podążyło za nim. Gryf zszedł schodami na samo dno i
zatrzymał się.

Przed nim rozpościerał się pusty korytarz. Nie był mroczny, ale jak stwierdził,
całkowicie ciemny i nie wyglądał zachęcająco. Złowrogo, takiego raczej użyłby
słowa. Teraz zrozumiał skąd się wzięła nazwa drogi. Do wysokości pięciu stóp
korytarz pokrywała tak gęsta mgła, że Gryf zastanawiał się, czy nie będzie musiał
sobie wyrąbywać przez nią przejścia. Co gorsza, mgła zdawała się go wzywać ku
sobie, wciągać. Usłyszał za sobą parskanie rozdrażnionego smokowatego i poczuł
jak wilgotne dłonie popychają go do przodu. Mgła otoczyła go ze wszystkich stron.
Ściany, sufit, wszystko zniknęło. Gryf przez chwilę zastanawiał się jak ma znaleźć
drogę w tej mgle. Potem zobaczył przed sobą niewyraźną postać, która kiwała na
niego ręką, najpierw lekko, a kiedy się nie ruszał, bardziej nerwowo. Smokowaty
zdał sobie sprawę, że lwioptak ma kłopoty. Wysunął się do przodu i wskazywał,
którędy iść. Gryf podążył za stworzeniem, lecz mimo prób, nie potrafił go dogonić.
Chciał krzyknąć, ale zląkł się, że przyciągnie jakiegoś mieszkańca tego miejsca, a
mógłby potem tego żałować. Cały czas przewodnik odrobinę go wyprzedzał. Gryf
nigdy nie zdołał uchwycić wzrokiem niczego więcej niż ramienia, czy fragmentu
pleców. W końcu zwątpił, czy gdyby całkowicie stracił smokowatego z oczu,
zdołałby odnaleźć drogę powrotną. Trudno było ocenić, jak długo wędrowali. Może
dwie, albo trzy godziny. Gryf miał nadzieję, że przynajmniej minęli już rzekę.
Czymkolwiek, czy kimkolwiek byli Regga, zdawali się być niezwykle szanowani
przez smokowatego. Na tyle szanowani, by ich omijać.

Droga stała się nieludzko cicha. Gryf nawet nie słyszał własnych kroków. Próbował
w pewnej chwili uderzyć stopą o ziemię, ale usłyszał jedynie przytłumiony odgłos,
którego nie wychwyciłby nikt stojący w pewnym oddaleniu od niego. Cisza i brak
jakichkolwiek widoków sprawiły, że pogrążył się w rozmyślaniach. Pragnienie, by
dotrzeć do Irillianu zmalało niemal do zera. Zaczął rozważać niebezpieczeństwa
związane z wejściem do miasta kontrolowanego przez Smoczego Króla.

Irillian należał do ludzkich miast najbardziej lojalnych wobec swego władcy. Nie
można było jego mieszkańców za to winić. Błękitny zawsze traktował swych
poddanych uczciwie i nie należało go potępiać jak jego braci. Smoczy Królowie
zawsze robili to, co im się podobało; jedynym stworzeniem, które miało na nich
jakikolwiek wpływ, był ich cesarz, a nikt poza Tomą, nie wiedział nawet czy on w
ogóle jeszcze żyje. Im więcej nad tym rozmyślał, tym bardziej zastanawiał się nad
swoją nagłą decyzją.

Kiedy ból głowy, który z reguły go dręczył, gdy próbował o tym myśleć, tym razem
nie odezwał się, nareszcie zdał sobie sprawę z tego, co się działo. Jak ryba płynął za
przynętą i zmierzał prosto w sieć i pazury, które trzymały tę sieć, niewątpliwie
należącą do pana Irillianu.

Próbował zawrócić, ale nagle zdał sobie sprawę, że wtedy, gdy on zastanawiał się
nad dalszymi swoimi losami, jego przewodnik zniknął. Gryf uczynił krok do przodu i
przewrócił się. Wyciągnął przed siebie ręce, aby powstrzymać upadek, lecz napotkał
opór. Kamienie. Nie była to jednak ściana. Mgła zaczęła się rozpływać. Jego wzrok
uchwycił przed sobą kolejne schody. W pierwszej chwili pomyślał, że zrobił koło.
Rozejrzał się i zobaczył wynurzającego się z Drogi Mgieł smokowatego.

- - Jakim cudem znalazłeś się za mną?


- - Smokowaty był za tobą cały czas. Czy...
- - Byłeś przede mną - przerwał Gryf. - Doprowadziłeś mnie tutaj. - - Smokowaty
był cały czas za ptakiem. Czy ptak, być może, nic nie wie o mieszkańcach mgieł?

- - O mieszkańcach mgieł?

Wodne stworzenie parsknęło i minęło go, ruszając w kierunku schodów. Na moment


tylko odwróciło się, by rozkazać:

- Za mną!

Najwyraźniej smokowaty nie zamierzał się rozgadywać na temat mieszkańców


mgieł. Gryf doszedł do wniosku, że może to nawet lepiej. Prawdopodobnie w tunelu
czyhały na nich niebezpieczeństwa, o których wolałby nie wiedzieć. Nagle
smokowaty zniknął. Gryf natychmiast zatrzymał się i dopiero po chwili uświadomił
sobie, że to taka sama droga jak ta, którą się tu dostali. Spięty, ruszył w górę,
próbując ignorować sufit, który niebezpiecznie zbliżał się ku jego głowie.
Zarówno sufit jak i schody zniknęły w chwili, kiedy czubek jego grzywy miał
dotknąć kamienia. Gryf znalazł się wewnątrz ciemnego, wilgotnego tunelu.
Tunel śmierdział.
Podczas gdy Gryf starał się uspokoić, smokowaty niecierpliwie słał sygnały, by
się pospieszył.
- - Gdzie jesteśmy?
- - Tam gdzie mieliśmy dotrzeć? - wymruczał stwór. Zapach przeszkadzał mu w
takim samym stopniu jak i Gryfowi. Mówienie zmuszało do głębszego oddychania. -
- A gdzie mieliśmy dotrzeć? - Gdyby Gryf miał nos, który mógłby zmarszczyć, bez
wątpienia zrobiłby to. - Gdzie...

Tunel stanowił część systemu kanalizacyjnego. Rozległego systemu. Gryf spojrzał


do góry. Wielka ściana blokowała mu niemal cały widok. Ciągnęła się tak daleko jak
daleko mógł tylko spojrzeć. Wciągnął powietrze i rozpoznał przynajmniej jeden ze
składników smrodu: zepsute ryby. Ale i coś więcej. Zapach, który z obrzydzeniem
wyciągnął z przeszłości. Zapach morza.

- Irillian?
Smokowaty powoli pokiwał głową.
- - Jesteśmy tu, gdzie mieliśmy być - wymruczał znowu.
- - Gdzie on jest?
D’Shay był nieprzytomnie wściekły i D’Laque wiedział, że najlepiej będzie nie
odpowiadać, przynajmniej dopóki nie miał żadnej zadawalającej odpowiedzi.
Kryształ, który monitorował zaklęcie otaczające Irillian i pobliskie tereny, w
odpowiedzi na pytania o Gryfa pokazywał pustkę. Wskazywał jedynie nieliczne
patrole Burzowego. Te zaś były tolerowane przez władcę Irillianu, jeśli tylko ich
pobyt nad krainą nie trwał dłużej, niż kilka sekund.

- Nie można go odnaleźć - zagrzmiał głos podobny do dźwięku lawiny. D’Laque


wzdrygnął się i modlił, by jego zwierzchnik nie powiedział nic, co mogłoby obrazić
gospodarza. UstaD’Shaya były jednak mocno zaciśnięte, podczas gdy on sam
próbował opanować emocje. Nie był jeszcze aż tak wściekły, by odrzucić potężny
sojusz.

- Czy to możliwe, by coś się stało z zaklęciem? Może przestało pokrywać cały teren?
- Oba pytania zostały zadane niezwykle grzecznym tonem i tylko D’Laque odczytał
w nich sarkazm.

„Niech nas Niszczyciel chroni, jeśli straci opanowanie” - pomyślał wilczy jeździec.

Smoczy Król uniósł głowę, woda nadal ściekała mu z paszczy. Znajdował się w
swoim domu na Wschodnich Morzach, skąd rządził zarówno wodami jak i ziemiami
Irillianu.

Był smuklejszy niż większość z jego braci i bardziej przypominał węża, niż smoka.
Miał błoniaste łapy, umożliwiające mu pływanie i był dłuższy od innych Królów, co
jednak nie oznaczało, że przytłaczał masą. Jego oczy zdawały się nie mieć innego
koloru, niż ten, który odbijał się w wodzie. D’Laque’a lekko to denerwowało, choć
zdawał sobie sprawę, że istnieją inni Smoczy Królowie, przy których Błękitny mógł
uchodzić za zupełnie zwykłego i przeciętnego, choć z pewnością taki nie był.

- - Zaklęcie jest doskonałe. Sam je rzucałem.

- - A więc, gdzie on się podział? Smok spojrzał na niego chłodno.

- - Istnieją inne moce, niż tylko te, które należą do Królów. Mogą się też na
krótko
zdarzać zakłócenia. Zostanie odnaleziony.
- - Musi zostać odnaleziony.
D’Laque skulił się. Błękitny pochylił się do przodu w taki sposób, że jego głowa
znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Mniejszy z jeźdźców, przerażony jego
wielkością, zrobił krok do tyłu. Pomieszczenie nagle wypełnił zapach morza. -
Złapanie Gryfa jest dla mnie tak samo ważne jak dla ciebie, człowieku. Jest winny
śmierci co najmniej jednego z moich braci.
D’Shay nareszcie pojął, jak wygląda rzeczywistość. Szybko skinął głową, po czym
skłonił się.

- Wybacz mi, panie. Istnieją pewne... emocje... które normalnie trzymam na wodzy,
ale ostatnio staje się to coraz trudniejsze. Wybacz, jeśli moja wypowiedź była
niegrzeczna.

Nikt nie uwierzył w szczerość przeprosin, a w najmniejszym stopniu sam smok, ale
zaakceptował je kiwnięciem głowy, ponownie zbliżając przy tym paszczę do swoich
„gości”.

Po chwili Błękitny cofnął się i przymknął oczy, rozmyślając. Obaj jeźdźcy byli
przyzwyczajeni do takiego zachowania, ponieważ obserwowali je nieskończoną
liczbę razy.

W ten sposób smok zbierał myśli, decydował, które sprawy są najważniejsze. Z


zewnątrz wyglądało to trywialnie, a jednak Błękitny rządził najskuteczniej ze
wszystkich braci, z jednym wyjątkiem.

Właśnie ten wyjątek pochłaniał w tej chwili jego myśli. - Nie ma żadnych informacji
z Pustkowi. Twój agent i moi przewodnicy przestali istnieć.

D’Shay spojrzał na D’Laque’a, który oczyścił gardło i stwierdził:

- - Gdyby D’Karin zginął, wiedzielibyśmy o rym. - - Hmm? - Smok uznał to chyba


za lekko humorystyczne. - Aaaa, tak, wasze małe amulety. Nędzne podróbki magii w
porównaniu do wspaniałości mego gatunku. Tym razem to D’Laque prawie stracił
panowanie nad sobą. Był wyćwiczonym dozorcą i nosił Ząb Niszczyciela, który
kontrolował każdego jeźdźca podlegającego jego przywódcy. Ktokolwiek został
naznaczony, a wystarczyło drobne zadrapanie z kroplą krwi, już na zawsze należał
do niego. Przywódcy Watah używali ich, by utrzymywać kontakty ze swoimi
szpiegami. Wystarczyło, że pomyśleli o danej osobie. Dozorca, których specjalnie
wyczulano przez ciągłe naznaczanie, byli strażnikami. Jeśli coś złego stało się komuś
z Watahy, reagował tak, jakby utracił część swojej duszy. Nie trzeba chyba
wspominać, że D’Laque i jemu podobni byli niezwykle czuli na punkcie swoich
obowiązków. D’Shay położył rękę na ramieniu towarzysza.

- Wyjaśnij, dlaczego nie możemy potwierdzić tego, co mówi. Drugi jeździec


niechętnie pokiwał głową.

- Śmierć D’Karina pozostawiłaby cień po jego duszy, uwięzionej w Zębie. Tę część


każdy z nas jest winien Niszczycielowi i, umierając, chętnie mu ją odda. Kiedy
myślę o D’Karinie, napotykam jedynie pustkę. Jest dla nas niewidzialny. Tak, z tym
się zgodzę, ale nie poczułem, by się coś stało z tą częścią jego duszy. Błękitny
spojrzał teraz z lekkim zainteresowaniem. - - Kiedyś chciałbym móc ujrzeć ten...
ząb. Być może działa on na podobnej zasadzie jak Naczynie Demona, zaklęcie
oplątujące dusze wrogów. - - To nie jest nic w tym rodzaju - krzyknął D’Laque.
Nagły widok zdenerwowania na potężnej paszczy sprawił, że jeździec zadrżał i
natychmiast zapomniał o gniewie. - Pochodzi od Niszczyciela.

Nie interesując się już więcej tym, co uważał za oddawanie czci kawałkowi
kamienia, smok powrócił do swego pierwotnego toku myślenia. - - Nieważne, czy
wasz człowiek żyje, czy też jak Gryf został ukryty przed naszymi oczami, ale nie
podoba mi się to. Zamykam północne wybrzeże mojego królestwa przed wszystkimi.
Wysyłam emisariusza do brata. Minął czas zabawy. W chaosie wywołanym
pojawieniem się tego nowego Bedlama jest zbyt wiele niepokoju, zbyt wiele zdrady.
Jeśli Północne Pustkowia stanowią teraz zagrożenie dla bezpieczeństwa mojego
królestwa, muszę zająć się najpierw tym zagrożeniem i nie stać mnie, by was w tym
samym czasie wspierać.

- - Co?! - krzyknęli naraz mężczyźni.


D’Laque odwrócił się do swego przełożonego. D’Shay potarł przystrzyżoną brodę.
- Mieliśmy umowę. Smok zaśmiał się szyderczo.
- - Jak na razie jedyne, co widziałem i słyszałem, to wasze żądania. Nie było w nich
nic korzystnego dla mnie. Brat Czarny pomagał wam. Zobaczcie jak teraz wygląda
jego kraina. Nie stać mnie na stratę czasu, jeśli mój chłodny brat stał się
niebezpieczny.

- - Gryf... - zaczął D’Shay.

Gospodarz spojrzał na nich palącym wzrokiem. Jeźdźcy zamilkli. Zanim Błękitny się
odezwał, przez dłuższy czas ich obserwował, zwłaszcza D’Shaya. Po chwili na jego
pysku pojawił się wszechwiedzący uśmieszek.

- Pozwólcie, że coś wam zaoferuję. Przyprowadź mi, człowieku, Gryfa, a rozważę


waszą prośbę. Tak... Emisariusz, którego wysyłam do Północnych Pustkowi musi
zanieść mojemu bratu jakiś prezent. Cóż może być lepszego, by otworzyć bramy, niż
taki podarek jak lwioptak.

D’Shay niemal odrzucił drugą szansę, ale się rozmyślił. Musiałby odpowiadać przed
pewną osobą, gdyby jego misja się nie powiodła. A śmierć Gryfa, nieważne przez
kogo spowodowana, niezwykle by tę osobę ucieszyła.

- A więc dobrze, panie, dostarczymy ci Gryfa. Wiemy, że zmierza ku nam. Jedyne


pytanie brzmi, kiedy i w jakim punkcie miasta się pojawi. Wkrótce będziesz miał
jego głowę.

Błękitny zachichotał, gdyż znał prawdziwe intencje D’Shaya. Smok wbił kolejną
szpilę.

- Nie, jeźdźcze. Chcę nie tylko jego głowy. Chcę go całego, żywego i
oddychającego, w stanie mniej więcej nienaruszonym.

Arystokratyczna twarz jeźdźca gwałtownie pociemniała.


- To moja oferta - mówił dalej Smoczy Król. - Przyjmujecie ją, czy nie?
Po chwili D’Shay kiwnął głową. Bez słowa obrócił się i wyszedł z jaskini.
D’Laque
szybko się skłonił i podążył za nim.
Błękitny patrzył jak odchodzą. Na jego pysku pojawił się dziki, gadzi uśmiech, co do
natury którego D’Shay nie miałby zbyt wiele wątpliwości.
IX
Patrzył na całkiem mocne mury miasta, które zdawały się być wyższe niż dorosłe
smoki i niesamowicie gładkie. I rozumiał, że wspinaczki nie należy brać pod uwagę.
Gryf poważnie zaczął myśleć o odwrocie i zamierzał poprosić smokowatego, aby
zaprowadził go z powrotem do Penacles.

Irillian zawsze miał mury i Gryf od dawna o tym wiedział. Nigdy nie zdawał sobie
jednak sprawy, że są one aż tak wysokie, a ich gładkość można porównać do
gładkości perły.

Porównanie zresztą było dużo bardziej akuratne, niż by przypuszczał. Błękitny miał
bowiem do dyspozycji wszystkie bogactwa Wschodnich Mórz. - Rak spogląda na
miejskie mury. Czy ptak, być może, naprawdę zamierza podjąć się szaleńczej
wspinaczki?

Nawet w ciemności Gryf widział, że kucający smokowaty śmieje się tak szeroko, jak
tylko pozwalają mu na to szczęki. Zirytowało go to, ale zdołał się pohamować.
Mimo wszystko stwór wypełnił swoją obietnicę. Gryf znajdował się u wrót miasta.
Co więcej, dzięki drodze, której natury stworzenie nie chciało wyjaśnić, zaledwie w
ciągu kilku godzin pokonał odcinek, który w normalnych okolicznościach zająłby
mu wiele dni. - - Znasz inną drogę?

- - Ptak musi stać się rybą. Czy, być może, jest na tyle odważny?

- - Rybą?

Smokowaty wskazał na kratę za nimi. Swoimi błoniastymi łapami usunął większość


znajdujących się na niej śmieci.

- Ptak jest wytrzymały. Czy, być może, ma taki sam żołądek? Nie trzeba było pytać,
o co chodzi, gdyż usunięcie całych pokoleń gnijących roślin wyzwoliło jeszcze
gorszy smród.

- To część systemu ścieków, jak rozumiem. Smokowaty pokiwał głową, śmiejąc się.
- Smokowaty dalej nie idzie. Czy ptak, być może, sądzi że sam zdoła znaleźć drogę?
„Tchórz” - pomyślał ponuro Gryf. Smród był tak wielki, że niemal skłonił go do
powrotu. Przez całe lata rozkładały się tutaj śmiecie. Wiele z nich to ryby.
Powodowały potężny, niemożliwy do zniesienia odór. Nie miał jednak wyboru.
Musiał iść dalej.

- Smokowaty? - Stworzenie spojrzało na niego. - Dlaczego Poszukiwacze pomagają


mi? Dlaczego Burzowy pozwolił mi przejść przez swoje terytorium? Przecież
wiedział, że tam jestem.

Potrząsając głową jak ojciec, któremu małe dziecko zadaje głupie pytania,
smokowaty spokojnie odpowiedział:

- Burzowy zawsze robi to, co chce. Czy ptak, być może, myśli, że tak aroganckie
stworzenia są posłuszne Pszukaczom?

Choć niezwykle go to ciekawiło, Gryf nie miał czasu wypytywać o dokładny


związek pomiędzy smokami a smokowatymi.

Jego przewodnik uniósł rękę, jakby wskazywał coś ważnego. - Ludzie mają różne
poglądy w wielu ważnych sprawach. Czy ptak sądzi, że Pszukacze są inni?

Oznaczało to, że nie wszyscy Poszukiwacze chcieli mu pomóc w dalszej wędrówce.


Gryf pokiwał głową na znak zrozumienia i uczyniwszy ostatni głęboki oddech,
wszedł do tunelu. Tunel był wyższy od niego o dłoń i szeroki na około połowę jego
wzrostu.

Słona woda
sięgała jego kostek.
Gdy wszedł, brama się zamknęła. Odwrócił się, by zobaczyć jak smokowaty z
ogromną skrupulatnością nakłada odgarnięte wcześniej śmieci, przywracając kracie
wcześniejszy wygląd. Gryf pokiwał głową i zachichotał. Jakże byłby wściekły
Błękitny, gdyby wiedział, że w każdej chwili jego zabezpieczenia mogą zostać
pokonane przez takie stworzenie jak smokowaty, co wcale nie było określeniem
pogardliwym. Tego na pewno nie mógł powiedzieć.
Oczekiwał, że smokowaty pożegna się z nim. Oczekiwania takie wynikały jedynie z
lat spędzonych w ludzkim towarzystwie. Jego przewodnik jednak po prostu zniknął.
Być może powrócił do domu. Gryf postanowił, że jeśli przeżyje, co wcale nie było
takie pewne, musi sprawdzić dane na temat smokowatych i ich powiązań ze
Smoczymi Królami w Bibliotekach Penacles. Może znajdzie coś więcej, niż wiedział
dotychczas. Zastanowił się, czy niegdyś Smoczy Królowie także służyli
Poszukiwaczom. Jeśli tak, to nic dziwnego, że rządzące smoki czerpały pełnymi
garściami z ich osiągnięć. Odór ścieków przypomniał mu o chwili teraźniejszej i
nagle zdał sobie sprawę, że mogą minąć cale godziny, nim się stąd wydostanie. Myśl
ta sprawiła, że cały się zjeżył, po chwili jednak ruszył dalej, bez zbędnego już
wahania. Był teraz mniej zatroskany o D’Shaya.

Bardziej się martwił, jak odnajdzie bezpieczne wyjście z tego podziemnego świata.
Im szybciej, tym lepiej.

Zarówno przed nim, jak i za nim słychać było szmer wody. Jakby smrodu było za
mało, to jeszcze na karku miał wodę. Już sam nie wiedział, kiedy ostatni raz był
suchy, czy choćby tylko lekko wilgotny.

Minęło kilkanaście minut, od kiedy zaczął się zagłębiać w system ścieków, kiedy
nagle zdał sobie sprawę, że nie chroni go już zaklęcie smokowatego. Teraz
zastanawiał się, czy go nie zdradzono. A może sam zachował się nierozsądnie. Nagle
jego myśli ogarnął popłoch. Jeśli to pułapka, była z pewnością niezwykle
skomplikowana. Takie szarady nie miałyby najmniejszego sensu. Mogli go przecież
już dawno zabić. Gryf szedł dalej, ale przez cały czas nachodziły go wątpliwości,
tym silniejsze, że nigdy nie potrafił zrozumieć zawiłości myślenia Poszukiwaczy. Z
tego, co wiedział, taka skomplikowana, wielopiętrowa pułapka byłaby dla nich
typowa. Z pewnością cechowała ich nieprzewidywalność.

Dziwny szmer w wodzie zasygnalizował, że nagle przestał być w ściekach sam. Coś
prześlizgnęło się bocznym tunelem, ale w bardzo słabym świetle przedostającym się
przez rzadko występujące studzienki zdołał jedynie uchwycić zarys tylniej części
ciała i ogona. Ogon wyglądał na niesamowicie długi i był prawdopodobnie grubszy
niż ręka Gryfa.

Jeśli stworzenie to nie składało się wyłącznie z ogona - a rzut oka na jego nogi
zadawał kłam podobnemu twierdzeniu - to chwilowy towarzysz był co najmniej dwa
razy większy od niego.

Gryf miał tylko nadzieję, że stworzenie jest roślinożerne, a jeśli nie, to że zadowala
się szczurami i innymi małymi mieszkańcami tych kanałów. Jakby nie było, nie
zanosiło się na szybki powrót. Gryf odetchnął z ulgą, ale już uważniej rozglądał się
dookoła na wypadek, gdyby stworzenie miało towarzysza albo rodzinę. Straszliwy
odór zdawał się słabnąć wraz z upływem czasu, choć być może oznaczało to tylko,
że zaczynał się do niego przyzwyczajać. Światło było bardzo słabe. Nieraz potknął
się, na szczęście jednak ani razu nie upadł twarzą w bagno. W pewnym momencie
obiekt, przy którym się zachwiał, okazał się być ciałem. Ciałem czegoś, co mogło
być człowiekiem, smokiem, czy też czymkolwiek innym, czego Gryf nie zamierzał
sprawdzać. Istniała możliwość, że to, co zabiło leżące stworzenie i uciekło z dolną
częścią jego ciała, nadal znajdowało się w pobliżu.

Smokowaty nie udzielił mu żadnych wskazówek dotyczących kierunku marszu i


Gryf uznał, że ma za zadanie odnaleźć bezpieczne wyjście tak szybko, jak to tylko
będzie możliwe.

Minął już dwa wyjścia, lecz oba były zmoknięte i zardzewiałe, a otwarcie ich
uczyniłoby dużo więcej hałasu, niż mógł sobie na to pozwolić. Trzecie wyjście
okazało się być w lepszym stanie, ale musiał je ominąć, ponieważ usłyszał nad nimi
częste kroki czyichś nóg.

Po ponad dwu godzinach odnalazł wreszcie wyjście. Zaglądnął przez dziurę i


upewnił się, w jaki sposób może się wydostać na powierzchnię. Po przejściu tak
długiej drogi nie miał najmniejszej ochoty zawracać i dalej błąkać się po ściekach.
Wspomnienia, które zdążyły mu już zapaść w pamięci, były absolutnie
wystarczające. Na zewnątrz powiewała lekka morska bryza, która go irytowała.
Morze zawsze przypominało mu o jednym z dawnych dni, o którym chciał
zapomnieć. Stał wtedy samotnie na plaży. Jego umysł nigdy nie wrócił po tym
doświadczeniu do normalności. Całe szczęście, że nie wylądował wówczas na brzegu
Irillianu, gdyż jego historia skończyłaby się jeszcze zanim zdążyłaby się zacząć.

Znajdował się na niezbyt odległej od brzegu ulicy. W pewnej odległości od niego


poruszało się kilka postaci. Przypadł do ściany, kiedy zrozumiał kim są. Straże.

Być może
patrol.
To było szalone i Gryf zdawał sobie z tego sprawę. Szalone, ale dodawało odwagi.
Zawsze lubił podążać do celu niezależnie od przeszkód. To właśnie był jeden z
powodów ewentualnego pozostawienia Penacles Toosowi.

Najpierw korciło go, by wrócić do ścieków i sprawdzić, czy tamtędy nie zdoła się
dostać do miejsca wskazanego na mapie jako rezydencji namiestnika. Jeśli
ktokolwiek wiedział, gdzie może znajdować się D’Shay, był nim ludzki odpowiednik
Błękitnego Smoka.

Gryf wątpił, czy przedostanie się do środka budynku mogło stanowić dla niego
trudność.

Ochrona była tu jeszcze bardziej dziurawa niż w jego mieście. Aby móc się
bezpiecznie poruszać po powierzchni, musiał zmienić wygląd. Było to ryzykowne.
Nawet gdyby przeobraził się w inną postać dzięki odziedziczonym umiejętnościom i
dokonał tego w taki sam sposób, jak to czyniły smoki - a i on sam wielokrotnie -
doszłoby do naruszenia linii magii lub jej widma, jeśli, rzecz jasna, ktoś wierzył w tę
teorię. Istniało więc ryzyko, że Błękitny Smok będzie wystarczająco czujny, by je
wychwycić. Było to jednak łatwiejsze niż próba przedostania się przez miasto, albo
powrót do kanałów, by po raz kolejny spotkać się z uderzającym aromatem
miejskiego życia.

Gryf skręcił za róg i przeobraził się.


Zrobił to w czasie krótszym niż minuta. Wyjrzał za mur, ale straży nie było już
widać.

Naciągając na siebie szczelniej płaszcz, wyszedł na otwartą przestrzeń. Ile miał czasu
do świtu, pozostawało sprawą niejasną, ale z pewnością więcej niż trzeba było, by
dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Mimo „obsesji”, pamiętał, by sprawdzić mapy w
poszukiwaniu ewentualnych kryjówek i miejsc, które straże uważały za mało ważne i
nie kontrolowały ich.

Przez pierwszych parę minut minął jedynie kilku ludzi, póżnonocnych hulaków i
tych, którzy w ciemnościach zarabiali pieniądze - nieważne w jaki sposób. Kilku
było tak samo ukrytych pod płaszczami jak on. To nie była jedna z najlepszych
dzielnic Irillianu, co zresztą prawdopodobnie działało na jego korzyść.

Minął patrol, ale na szczęście z takiej odległości, że nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Najgorsza jednak chwila nadeszła, kiedy natknął się na raczej nie najciekawiej
wyglądające stworzenie, które, jak sądził, było kobietą i zaoferowało mu sztuczki
wymagające niesamowitej giętkości ciała i zwinności ruchów ich obojga. Odmówił,
ale stworzenie nawet tego nie zauważyło. Dopiero, gdy dostało monetę, odeszło. Ku
jego zaskoczeniu incydent ten nie zwrócił niczyjej uwagi, co oznaczało, że dzielnica
była jeszcze bardziej podejrzana, niż sądził na początku.

Jego decyzja, by uzyskać niezbędne informacje i odnaleźć dom namiestnika, nagle


okazała się zupełnie niepotrzebna. Skręcił na następnym rogu ulicy. Tylko dzięki
doświadczeniom jako król i praktykom najemnika, nie zatrzymał się i nie zaczął
gapić z szeroko otwartymi ustami. Sześciu wilczych jeźdźców, którzy wychodzili z
tawerny, zataczając się, zauważyłoby go bez najmniejszych problemów. Zataczając
się, to może niezbyt odpowiednie słowo. Rzeczywiście byli nie całkiem trzeźwi, z
pewnością jednak nie byli pijani i w każdej chwili mogli stanąć do walki. Ich
mundury świeciły czystością, a oni sami lustrowali okolicę zupełnie trzeźwym
wzrokiem.
Jeden z nich wymruczał coś o pośpiechu.

- Okręt przecież nie odpłynie przed świtem. Drugi, najwyraźniej dowódca, upomniał
pierwszego.

- - Gad jest zdenerwowany - poinformował towarzyszy. - Powiedział, że okręt


wyruszy właśnie przed świtem.

- - A co z Lisem? - Z formy pytania, jakie zadał jeździec, Gryf wywnioskował, że


ostatnie słowo musiało oznaczać imię, a nie zwierzę. - - Spryciarz pozostanie tutaj
razem z dozorcą. Coś się szykuje i myślę, że od tego zależy, czy nadal zostaniemy na
straży, czy też z pustymi rękoma będziemy musieli zameldować się przed Mistrzem
Watahy.

Cała szóstka jak na rozkaz zadrżała. Żadnemu z nich nie spieszyło się specjalnie do
spotkania z przełożonymi. Zamilkli. Postać zwana Lisem i stawienie czoła
przełożonym zburzyły wilczym jeźdźcom pogodę ducha. Nagle wszyscy zapragnęli
dostać się jak najszybciej na okręt. Należało się do tego przygotować. Gdyby
wywarli dobre wrażenie na panu Irillianu, mogłoby to im dopomóc w założeniu tu
stałego portu. Gryf zastanawiał się, czy ma zawrócić, czy też śledzić jeźdźców. W
końcu zdecydował się na drugie rozwiązanie.

Wilczy jeźdźcy bazowali na stałe w Irillianie. Myśl ta nie przypadła mu szczególnie


do gustu. Wiedział już kim jest Lis, bez najmniejszej konieczności zgadywania.
Musiał tu dowodzić D’Shay, tak samo jak dowodził w Lochivarze podczas
kontaktów z Czarnym Smokiem.

W nastroju jeźdźców było coś, co zmuszało do czujności. Teraz, a także wcześniej,


rozmawiali o powrocie do domu, jakby nie wszystko szło zgodnie z planem. Wróg,
którego nie określali inaczej, niż wieloma interesującymi metaforami, nadal trzymał
się nieźle.

Wspominali też, że port w tym miejscu był ostatnią deską ratunku, gdyby Aramici -
tak na siebie mówili - naprawdę mieli poważne kłopoty. Aramici? Imię to wyzwoliło
u Gryfa wspomnienia. Znał ich; wiedział o nich wiele, ale to, co wiedział, w
niewytłumaczalny sposób zniknęło z jego pamięci. Zaklął w milczeniu i ruszył za
sześcioma postaciami.

Kierowali się z powrotem do doków. Zwolnił i zaczął ich śledzić z większej


odległości, zarazem zmniejszając szansę na to, że go wykryją. Usłyszał za sobą but
uderzający o kamień.

Nie obrócił się, nie dał żadnego znaku, że cokolwiek usłyszał. Dalej szedł za
Aramitami, ale jeszcze bardziej zwolnił. Kiedy skręcili za róg, policzył do
dwudziestu i posuwał się za nimi.

Wilczy jeźdźcy znacznie już się oddalili. Gryf rozejrzał się wokół i uśmiechnął.
Chwilę później ciemna postać także skręciła za rogiem i zatrzymała się. Aramici
dawno już zniknęli w czerni nocy, ale władca Penacles nadal był widoczny.
Tajemniczy nieznajomy szybko spojrzał do góry, ale jeśli oczekiwał, że ujrzy
wiszącego na ścianie Gryfa, którego jeszcze przed chwilą miał na oku, to mocno się
rozczarował. Otworzył dłoń i nagle pojawił się w niej nóż. Mężczyzna przylgnął do
ściany, po czym zrobił krok do przodu.

I wtedy błysnęła mu przed oczami dłuższa i znacznie ostrzejsza klinga niż ta, którą
trzymał w dłoni.

Gryf sięgnął zza pleców śledzącego i odebrał mu nóż.


- - Jak przypuszczam - wyszeptał - szukałeś mnie. Widzę, że nie jesteś typowym
rzezimieszkiem, więc być może pracujesz dla naszych sześciu przyjaciół. Masz coś
do
powiedzenia?
- - Urk...
- - Nie mów za głośno. Mam ostrzejsze zabawki, niż ta na twoim gardle. - Lekko
zmniejszył nacisk noża.
- - Wiedz...wiedza jest rzeczą niebez... niebezpieczną. - Co? - Gryf zakręcił swoim
więźniem. - Gdzieś to usłyszał? Człowiek, który wyglądał i śmierdział jak rybak, nie
otworzył ust. Gryf zrozumiał. Pokiwał głową. - Ale tylko wtedy, gdy zostanie
błędnie wykorzystana. Na to czekasz, prawda? Na pewno na to, tak? Toos to
wymyślił.

- - Bez imion, durniu - syknął mężczyzna. - Czy nie nauczyli cię tego? - - Masz
rację. - Gryf dokładnie obejrzał zatrzymanego. Najwyraźniej był to jeden z jego
agentów. Nos Gryfa zmarszczył się na zapach ryb. Fakt, że tamten był szpiegiem,
oznaczał, że nie musiał się za często kąpać, jeśli w ogóle to robił. - Dlaczego za mną
szedłeś?

- spytał.

- - Nie szedłem za tobą, idioto. Szedłem za nimi. Miałem rozkaz. Zobaczyłem ciebie,
a wiedziałem, że żaden zbój przy zdrowych zmysłach nie szedłby za takimi
sześcioma jak oni. Musiałeś więc być kimś takim jak ja. Jak ci się udało mnie
podejść? Kto cię na nich nasłał? - Opinia mężczyzny na temat Gryfa stawała się z
każdą ¦chwilą coraz gorsza. Gryf zastanawiał się, czy nie wyznać kim jest naprawdę,
ale się rozmyślił. - - Mam swoje tajemnice - odezwał się z bladym uśmiechem. Z
jego zwinnością kota wdrapanie się na ścianę budynku i zejście z niego po drugiej
stronie, by zaskoczyć przeciwnika, nie sprawiało najmniejszego kłopotu. - - Co to za
tajemnice? Dlaczego wykonujesz to samo zadanie, co ja? - - Mam własne zadanie.
Muszę odnaleźć tego, którego zwą D’Shay. Oni mieli mnie tylko do niego
doprowadzić.

Oczy rybaka rozszerzyły się.

- - Nie życzyłbym tego komukolwiek - powiedział i po chwili dodał: - Mylisz się,


mój szybki przyjacielu, sądząc, że go tu spotkasz. Nikt go nie widział od dawna,
naturalnie oprócz pana i władcy tego miasta.
- - Ja... - Gryf przerwał. Zdał sobie sprawę, że może znaleźć interesujące go
informacje na dole, na plaży.

„Na dole, na plaży? - Potrząsnął głową. - Skąd się wzięła ta myśl?”


Znajomy ból wypełnił mu głowę. Brudny rybak szpieg chwycił go za ramię.
- Wszystko w porządku? - spytał.
„Nie teraz - pomyślał z wściekłością Gryf. - Nie znowu!” Odkryli go dużo szybciej,
niż się spodziewał. Być może, że jego wcześniejsza zmiana postaci została jednak
zauważona.

- Niech to diabli! - wyszeptał zaszokowany agent. - Ty... ty się w coś zmieniasz!?

Gryf spojrzał na swoje ręce i spróbował otrząsnąć się z odurzenia. Tracił ludzkie
kształty i to na oczach rodaka, co oznaczało, że siły rządzące Irillianem już go
odkryły.

„Teraz idź na plażę z własnej woli - coś odezwało się w jego głowie. - Nic ci się nie
stanie. Doszedłeś tak daleko. Czy warto się cofać?”

- Wynoś się - powiedział chrapliwym głosem. Jego bezimienny wspólnik uznał, że


słowa te skierowane były do niego i wykonał polecenie. W innych okolicznościach
Gryf
poczułby się zawiedziony człowiekiem, który zniknął, ale tym razem nie miał do
niego
pretensji.
„Idź na plażę. Na plażę przy jaskiniach”.
Umysł znowu zaczął mu służyć. Spojrzał na swoje ręce, następnie dotknął twarzy.
Transformacja była zakończona. Ponownie był tym samym stworzeniem, na widok
którego uciekła w panice cała wioska, gdy po raz pierwszy spotkał się z ludźmi w
Smoczych Królestwach.

„Idę - skierował myśl do kontrolującej go istoty. - I lepiej by mój umysł


pozostał w
moim władaniu, bo...” - zagroził.
Nie otrzymał żadnego potwierdzenia.
Nie miał najmniejszego problemu z odnalezieniem brzegu morza, ani konkretnej
plaży, ale zbyt szybko zbliżał się świt, co martwiło Gryfa. „Bez lodzi nie dam rady”
- pomyślał i wzdrygnął się. Przez te wszystkie lata w mniejszym lub większym
stopniu przyzwyczaił się do rzek i jezior, ale morze nadal go denerwowało. Zbyt
dobrze przypominał sobie smak soli, przerażenie towarzyszące walce o każdy
oddech, gdy cała woda świata zdawała się chcieć dostać do jego płuc. Wspomnienia
te nie należały do ulubionych. Nie przywoływał ich od lat. Teraz wraz ze
wspomnieniami powróciło przerażenie. Jego pióra i sierść nastroszyły się. Bał się.
Bał się, że tym razem Wschodnie Morza zabiją go. Obawiał się, że ku temu przez
cały czas zmierzał D’Shay, choć mogło też być inaczej. Gdyby jego mentalny
przeciwnik postanowił zaatakować w tej chwili, Gryf nie miałby szans, by go
pokonać.

Kończyła się noc. Gdy nadejdzie świt, zostanie uwięziony. Nie miał się gdzie
schować, poza kanałami. A wątpił, czy zdąży do nich dotrzeć na czas. Na długo,
zanim pierwsze promienie światła rozbłysną nad wodą, rybacy rozpoczną swój dzień.
To była najlepsza pora na połów w tym regionie. Istniało na ten temat jakieś
powiedzenie, ale Gryf zmusił się do usunięcia takich błahych myśli z głowy i zaczął
się zastanawiać, czy naprawdę wszedł smokowi do paszczy z własnej woli, czy też
nie. Spojrzał na zakotwiczone przy brzegu łodzie. Duże czarne kształty równie
dobrze mogły być inwazją olbrzymich żółwi morskich, jak i małymi łódeczkami.
Następnie przeniósł wzrok z powrotem na skąpaną w księżycowej poświacie wodę. -
A więc? - cicho zadał pytanie.

Niczym w odpowiedzi pojawiła się na morzu czarna kropka. Widniała daleko między
poszarpanymi jaskiniami, a plażą na której w tej chwili siedział w kucki. Jak
rozpoznał, była to łódź. Ale nie potrafił powiedzieć, kto się w niej znajdował.
Samotna postać, tyle tylko zdołał zauważyć.
Łódź urosła tylko odrobinę, stając się wystarczająco duża, by pomieścić sześciu,
może siedmiu ludzi. Miała jeden żagiel, otwarty i podniesiony, mimo wiatru
wiejącego w przeciwnym kierunku. Sternik nadal stanowił tajemnicę.

Kiedy stało się oczywiste, że łódź nie podpłynie już bliżej, postać wysiadła i
zaczęła ją
ciągnąć, co dużo mówiło ojej sile. Przez cały czas patrzyła - przynajmniej
Gryfowi tak się
wydawało - na niego. Nareszcie dostrzegł, że stworzenie było owinięte od stóp po
głowę
czymś, co przypominało jednolitą szatę. Ukrywało nawet ręce i nogi. To nie był
rybak. Być
może nie był to nawet człowiek.
Gryf wstał.
- Czy to ty cały czas próbowałeś kierować mną, niczym marionetką? - spytał.
Bezkształtna postać potrząsnęła głową i wskazała łódź; Gryf wykonał polecenie bez
wahania. Wiedział, że każda inna reakcja w tej sytuacji będzie bez sensu. A poza
tym, czyż nie tego właśnie oczekiwał przez cały czas?

Kiedy znalazł się już na pokładzie, sternik, najwyraźniej nie odczuwając


dodatkowego ciężaru, pociągnął łódź na głębszą wodę. Gryf usiadł i spojrzał przed
siebie, nie myśląc o niczym konkretnym. Tajemnicza postać bez najmniejszego
problemu kierowała łodzią. Raz jeszcze żagiel wypełnił się wiatrem, choć
pojedynczy pasażer nie odczuł żadnego podmuchu.

- Jak długo to potrwa? - spytał.

Stworzenie nie odpowiedziało, lecz skierowało całą uwagę na łódź. Gryf przeniósł
wzrok na morskie jaskinie, dokąd kierował się przewoźnik. Błękitny Smok zadał
sobie wiele trudu, by go tu sprowadzić, a sądząc po ostatniej próbie, potrzebował
Gryfa.

Rozpaczliwie potrzebował.
Dlaczego?
Zastanawianie się nad tym, co mogłoby zaniepokoić kogoś takiego jak Błękitny
Smok, było niemal tak samo denerwujące jak myślenie o wejściu do samej paszczy
Smoczego Króla.

Zielony pojawił się bez ostrzeżenia. Nikt, nawet jego własny klan nie zorientował się
w niczym, aż do momentu, kiedy przeniknął przez granicę zaklęcia ochronnego.
Koło niego znajdował się Ssarekai, starający się wyglądać tak dumnie, jak to tylko
było możliwe w tak zaszczytnym towarzystwie. Nie byli sami. Sądząc po
zwieńczeniach hełmu, znajdowało się tam co najmniej sześć królewskich smoków z
klanu Zielonego. Cabe zdołał zauważyć tylko jednego księcia, ale zorientował się, że
przecież ktoś musiał dowodzić, kiedy nie było Zielonego. Pozostali mieli rangę
zwykłych dowódców. Rozejrzał się, obserwując szybko zbierający się tłum. -
Chciałeś mnie widzieć z jakiegoś niezwykle ważnego powodu - odezwał się władca.

- Przypadkiem ja też chciałem z tobą omówić pewne kwestie, równie istotne.

„Niezbyt zachęcający początek” - pomyślał Cabe. Kiedy pomniejsze smoki zbliżyły


się, mieszkańcy Dworu dojrzeli przytwierdzony do grzbietu jednego z nich pakunek.
Miał wielkość człowieka i nie było wątpliwości, co zawierał. Cabe i Gwen spojrzeli
po sobie, a potem ostrożnie przenieśli wzrok na pakunek.

„Zdecydowanie niezbyt zachęcające” - powtórzył w myśli Cabe. Zielony Smok


zsiadł z konia i podał wodze Ssarekai, który skłonił się tak nisko jak to było tylko
możliwe, zważywszy, że nadal siedział na gadzim rumaku. Smoczy władca ruszył
dokładnie w kierunku dwojga magów, a jego krok wskazywał, że rzeczywiście był
poruszony.

Bardzo poruszony.
- - A więc? - odezwał się, zanim jeszcze podszedł do nich. - Ja mam zacząć, czy wy?
- - Kto... co to jest? - wreszcie wyrzuciła z siebie Gwen, patrząc na pakunek.
- - Nie wiem. - Z tonu Zielonego dało się wnieść, że sama obecność ciała
denerwowała go w większym stopniu niż zagadka dotycząca jego natury. - Czy
pozwolicie, że do naszej grupy dołączy ktoś jeszcze?
Cabe skinął głową.
Strzelając palcami, Zielony Smok przywołał postać, której - jak dotąd - nikt nie
zauważył. Wysoki, szczupły mężczyzna przypominał Cabe’owi człowieka, który
przez wiele lat zastępował mu ojca. Był przyjacielem Nathana i posiadał domieszkę
elfiej krwi. Naprawdę nazywał się Hadeen. Tak przynajmniej mówiła Gwert. I ten
wyglądał podobnie, z tym, że był czystej krwi elfem.

- To Haiden, jeden z moich... strażników na północy. Podobieństwo imion


zaniepokoiło Cabe’a, ale nie widział większego związku pomiędzy elfem a
Hadeenem, naturalnie poza krwią starszej rasy. Haiden skłonił się. Zarówno on jak i
Hadeen stanowili kontrast dla mniejszych, bardziej irytujących leśnych elfów, z
którymi Cabe spotkał się już kiedyś. Cabe rozumiał, że elfy były bardzo wyczulone
na punkcie rozróżniania obydwu ras. Tak jak i wielu ludzi, także uważały swoich
pomniejszych kuzynów za irytujących. - - Pani z Bursztynu i Cabe Bedlam. - Elf
pokiwał głową, z zachwytem rzucając spojrzenia na Gwen i z lekkim lękiem na
Cabe’a, nie tylko dlatego, że był wnukiem Nathana Bedlama, ale i dlatego, że jego
włosy dzisiaj były niemal zupełnie srebrne. Pozostawały takie od chwili spotkania z
tym dziwnym białym stworzeniem. Czarodzieje uznali, że musi istnieć jakiś związek
między niedawnymi wydarzeniami.

- - To ludzi Haidena wysłałem, by przebadali pogranicze terenów mojego brata. -


Północne Pustkowia - wyrzucił z siebie Cabe. Północne Pustkowia były rodzajem
miejsca, którym straszono niegrzeczne dzieci. Nikt, może poza Smoczymi Królami,
nie miał żadnych kontaktów z mieszkańcami tego przerażającego miejsca. - Tak,
Północne Pustkowia. - Smok spojrzał na nich z niepokojem. - Tam właśnie to
znaleźli - wskazał tajemniczą niespodziankę.

Dwa smoki przywlokły pakunek do małej grupki. Jeden z nich zaczął go odwiązy
wać, kiedy Gwen uniosła rękę. Zebrała się spora liczba sług, tak jak wtedy, kiedy ona
i jej mąż odkryli dziwnego stwora. Spojrzała poza plecami Cabe’a na Smoczego
Króla. Zielony z kolei skierował wzrok na pakunek, a potem prześlizgnął wzrokiem
po gościach.

- To wasza decyzja - oznajmił. - Według mnie wszyscy powinni mieć świadomość,


co się stało. Ten nieszczęśnik wewnątrz pakunku, to tylko jeden z wielu. Cabe
pokiwał głową na znak zgody, a Gwen pozwoliła smokowi kontynuować. Niemal
pożałowali tej decyzji. Ciało zostało doskonale zachowane, a wyraz twarzy
mężczyzny, czy też tego, co z niego zostało, wskazywał, że nie była to łatwa śmierć.
Haiden, który niewątpliwie musiał widzieć już to ciało wiele razy, odwrócił się od
niego po chwili.

Wielu ze zgromadzonych cofnęło się. Narastały niespokojne szepty. Zielony i Gwen


jednak przyglądali się ciału intensywnie. Gwen stwierdziła, że jej wzrok sam się
odwraca i zmusiła się do spojrzenia raz jeszcze, by po sekundzie znów uciec
spojrzeniem. Wreszcie odważyła się położyć rękę obok trupa.

- To jest zimne. Zimniejsze, niż... niż śmierć - wyrzuciła z siebie.

Cabe natychmiast zrozumiał, co miała na myśli, choć nie z powodu tonu jej głosu.
Zrozumiał, ponieważ niemal tak samo, jak wtedy z tym stworzeniem, widział inny
czas, inne miejsce i rzeczy podobne do martwego potwora.

W pamięci jego dziadka zachowały się takie same ciała. Nie rozumiał wtedy, co się z
nimi stało, ale teraz wiedział, że dotknęło je to samo nieszczęście, co całe rody z
Ziem Jałowych.

- - Nie dotykaj tego - wymamrotał wreszcie Cabe. Choć Gwen nie miała zamiaru
tego czynić, spytała:

- - Dlaczego?

- Nie spodobało by ci się to. To jest jak całkowity brak życia. Jakby wszystko, co
składa się na duszę, zostało wyrwane i zastąpione pustką. Absolutną pustką. Gwen
cofnęła dłoń, lękając się, że przypadkowo może dotknąć ciała.

- - Co się z nim stało, kim on jest? - spytała.


- - To wilczy jeździec. Spójrz na jego hełm. - Cabe przypomniał sobie rozmowę z
Gryfem po ostatnim starciu z Azranem. Przypomniał sobie historię walki lwioptaka
Gryfa z
Czarnym Smokiem i mrocznymi wilczymi jeźdźcami, oraz to, jak Gryf czuł, że coś
go z nimi
łączy, pomimo morza oddzielającego ich wielkimi przestrzeniami. Opowiedział
historię
innym.
Najbardziej zainteresował się nią Zielony.
- - Słyszałem jedną czy dwie opowieści na ten temat - przyznał. - - Czym on był, nie
jest teraz ważne... - przypomniał Cabe, klękając koło ciała.

Coraz mniej przypominał siebie, a coraz bardziej upodabniał się do Nathana. -


Ważne jest to, co się z nim stało.

- - Jak mówiłem, został znaleziony na Północnych Pustkowiach. Haiden? - - Panie -


elf skłonił się - był jednym z co najmniej trzech jeźdźców. Przed atakiem nie
znaleźliśmy żadnych pozostawionych śladów, poza kilkoma odciskami na śniegu i
kilkoma rozproszonymi obiektami. Cokolwiek go zabiło, zatarło po sobie dokładnie
wszystkie ślady. Prawie dokładnie. Z jakiegoś powodu przeoczyło tylko to - elf
wskazał zwłoki. - Być może dlatego, że zostały odrzucone na sporą odległość. - -
Co? - Gwen zmusiła się, aby ponownie spojrzeć na ciało. Wilczy jeździec nie był
mały. - Jak daleko? – spytała Haiden skrzywił się, przypominając sobie elfie
rachunki.

- Wystarczająco daleko. Sądzimy, że co najmniej jeden z... napastników musiał być...


wyższy od drzew.

Cabe nawet nie podniósł wzroku sponad ciała.


- - Jak to?
- - Kiedy jeden z nas wspiął się na czubek drzewa, aby zobaczyć czy nie ma więcej
śladów, znalazł ślady futra. Kiedy wracał na dój, stwierdził, że ślady znajdują się na
całym drzewie i po prostu wcześniej ich nie zauważył. - - Jakiego koloru było to
futro?

- - Białego. Śnieżnobiałego, jakby należało do jakiegoś ożywionego stworzenia.

Gwen zbladła. Zerknęła do tyłu, gdzie znajdował się kopiec, pod którym
pogrzebane
zostało dziwne stworzenie.
- A więc to samo.
Jej mąż chciał odpowiedzieć: „Nie wiesz tego na pewno”, ale zdawał sobie sprawę z
faktu, że miała rację. Był co do tego bardziej przekonany niż ona. - Ci trzej nie byli
jedynymi ofiarami - niechętnie dodał elf. Magowie spojrzeli na niego z
rozszerzonymi oczami. Haiden zwrócił wzrok na swego pana, który pokiwał głową.

Wziął głęboki oddech, zmusił się do ponownego spojrzenia na żałosne szczątki


wilczego jeźdźca i zaczął mówić:

- W krainach leżących na północy jest teraz środek zimy...


- - U nas nadal trwa lato - przerwała Gwen.
- - Być może, pani, ale na terenach, na których klany Żelaznego próbują się
pozbierać, krasnoludy mieszkające na wzgórzach zakopały się głębiej. Same smoki
przeniosły się na południowy wschód, aby dołączyć do swoich braci w Esedi, gdzie
nadal rządzą klany Spiżowego. Jest tam wielu, którzy nie przeżyli podróży, a
niektórzy po prostu...

zginęli, tak
jak ten.
- - Zamieszanie powiększa fakt, że zabrakło władcy - dodał Zielony Smok. Smoczy
Królowie w obu tych rejonach dopuścili się rzeczy nie do pomyślenia - otwartego
buntu przeciwko swojemu cesarzowi. Niemal całe armie, włączając w to
zdradzieckich królów, zginęły z rąk Złotego.
- - A co z ludźmi? - spytał szybko Cabe. W takich wypadkach ludzie z reguły byli
pomijani przez inne rasy, być może z powodu zazdrości. Haiden wzruszył
ramionami.

- - Na terenach Żelaznego i na wybrzeżu Mórz Andromacusa znajdują się ludzie -


powiedział. Morzami Andromacusa nazywano Zachodnie Morza. Andromacus był
demonem, który prawdopodobnie namówił bogów do stworzenia świata, ale dla
jakich powodów, nikt tego nie rozumiał. Morza zostały tak nazwane, ponieważ były
dużo bardziej burzliwe niż Wschodnie. - Trudno mi powiedzieć – ciągnął - co się
stało z nimi i innymi na północnym wschodzie. Moi bracia i siostry twierdzą, że
zimno już minęło Talak i stara się dotrzeć do Piekielnych Równin i terenów Irillianu.
Mówią też, że coś podąża za zimnem, coś, do czego nie mogli się zbliżyć na tyle, by
to rozpoznać. - - Talaku nie żałuję - powiedział pan Lasu Dagora. - Niech ludzki
król Melicard z całą resztą zamarznie, ale Piekielne Równiny? Haiden, o tym mi
wcześniej nie wspomniałeś.

Elf wyglądał na zasmuconego.


- - Wybacz mi, panie. Obawiam się, że brak snu zaczyna mieć na mnie zły wpływ.
- - Kiedy ostatni raz spałeś?
- - Od kiedy odkryliśmy tego tu - wskazał na zamarznięte ciało - nie spałem ani razu.
Dwa wierne wierzchowce zajechałem na śmierć, by przynieść ci ciało, tak szybko
jak się
tylko dało. Wstyd mi.
Smok potrząsnął głową.
- Jesteś lojalny, Haiden. Kiedy tu skończymy, musisz odpocząć. Obawiam się, że
wkrótce będę cię ponownie potrzebował.

Widać było, że Haidenowi sprawiło to ogromną ulgę. Oczy Zielonego świeciły


szkarłatem.

- - Stworzenie. Futro. Tak, chcę zobaczyć wasze znalezisko. - Smokowi, który


rozwiązywał okropny bagaż, polecił: - Zawiń to w coś. Niech nikt się do ciała nie
zbliża, chyba że za moją zgodą. Być może dzięki niemu dowiemy się czegoś więcej.
To nie znaczy, że musi leżeć na widoku, dodatkowo nas denerwując. Haiden,
będziesz nam towarzyszył.

- - Panie - odrzekł elf. Trudno było stwierdzić, czy dziwny kolor jego twarzy był
naturalny, spowodowany wyczerpaniem, czy też może tym, co ostatnio musiał
oglądać.

Gwen już odchodziła. Nie miała najmniejszej ochoty wracać do zwłok potwora, ale
chciała, by zobaczył je Smoczy Król i być może rozpoznał, kim jest i powiedział, co
należy teraz robić. Cabe i Zielony szli z tyłu, pierwszy wspominając dawne
wcielenia, drugi milcząc i rozmyślając. Haiden z powagą wlókł się za nimi. - Czy
wiecie - syknął gad - że zimno, od którego ucierpiało moje królestwo, to dopiero
początek. Wierzę, że ten mały wssstęp jessst tylko pierwszym znakiem, iż magia
dotrze jeszcze dalej na południe. - Po chwili, sycząc, dodał: - Próbowałem
ssskontaktować się z moim bratem z północy. Nie odpowiedział. W jego oczach
jessstem zdrajcą. Cabe wiedział, że najlepiej milczeć.

Człowiek i smok pilnujący w tej chwili znaleziska stali na straży nieopodal. Różnice
między nimi zanikały, ponieważ obu w takim samym stopniu pochłaniała ciekawość,
czego właściwie pilnują. Smok usłyszał ich pierwszy i natychmiast stanął na
baczność. Człowiek, który akurat coś mówił, poszedł za jego przykładem. Cabe
pozwolił im spocząć. Zielony minął Gwen i udał się w kierunku dziury. Dostrzegł
zarys stworzenia i zatrzymał się tuż przed ciałem. Przyklęknął i wyciągnął pazurzastą
dłoń.

- Nie! - krzyknął Cabe, przypuszczając, że Smoczy Król chce dotknąć stworzenia.


Władca spojrzał na niego i uniósł rękę, dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru
niczego
dotykać.
Magowie dołączyli do niego.
- To, jak sądzę, zapewne było niegdyś nieszkodliwym podziemnym ssstworzeniem -
zasyczał. - Ten gatunek występował przed laty częściej, ale teraz stał się rzadki.

Gwen nie mogła uwierzyć własnym uszom.

- - To było kiedyś nieszkodliwym stworzeniem?! - zdziwiła się.

- - Kiedyś. Ten stan z pewnością uległ zmianie jeszcze przed jego śmiercią.
Wygląda, jak sami zresztą powiedzieliście, dość osobliwie. To mutant. Ktoś w
okrutny sposób zmienił jego naturę. Przez samo przebywanie w jego pobliżu czuję,
jakby próbował wyciągać ze mnie moją istotę... To prastara, naprawdę licząca wieki
magia. Magia Poszukiwaczy, powiedziałbym, w najsilniejszym jej przejawie.
Zdumiewające jak bardzo ostatnio się ujawnia. Można by pomyśleć, że ptaki znowu
próbują podnieść się z upadku. - Ton głosu smoka wskazywał, że nie traktuje tego
jedynie jako ewentualność. - - To było straszne - wymruczał Cabe.

- - Hmmm? - Zielony spojrzał na niego. Młody wiedźmin, mrużąc oczy,


wymamrotał:
- - Nie, nic.
Smok wstał i przyjrzał mu się dokładnie.
- - Ziemie Jałowe. Przypominasz sobie Ziemie Jałowe?
- - Ja...
- - Powiedziałeś mi, Cabe, co się stało z tobą i Nathanem Bedlamem. Wiem, że
przypominasz sobie rzeczy, które jemu się wydarzyły. Rzeczy takie jak Wojna
Przełomowa i Ziemie Jałowe.

- - Oni nie zdawali sobie sprawy, co wyzwolili. Smoczy Król górował nad Cabe’em.
Postać w zbroi walczyła z sobą. W końcu smok wydał bardzo ludzkie westchnienie.

- Niemało się wydarzyło podczas Wojny Przełomowej, której zarówno ludzie jak i
smoki powinni się wstydzić. Przykro mi, zwłaszcza ze względu na to, co się dzieje
na Północnych Pustkowiach. Cabe skinął głową.
- Lodowy Smok zna to zaklęcie. To samo zaklęcie, którego użył mój dziadek. Tak
sądzę.
Gwen, która żyła w tamtych czasach, w przerażeniu podniosła do ust dłoń.
- - Rheena!
- - Leśna bogini niewiele nam teraz pomoże - skomentował sucho smok. - I obawiam
się, Cabe, że mój brat na północy wie więcej, niż wiedzieli Smoczy Mistrzowie. - -
Jak to?

- - To, co odkrył Nathan Bedlam, było tylko fragmentem większego zaklęcia. Być
może dlatego udało im się to powstrzymać, choć i tak niemal za późno. Moja wiedza
na temat naszych przodków, zwłaszcza Poszukiwaczy, jest większa niż wielu innych
badaczy.

Mogę to
stwierdzić bez przechwałek. Nathan znał historię i wiedział, że nie jest to całe
zaklęcie, ale to,
co odkrył, wystarczyło dla jego potrzeb.
Oczy Cabe’a rozszerzyły się.
- Tak mówisz, jakbyś wiedział o tym wcześniej. Smok opuścił wzrok. - -
Wiedziałem. Miałem nadzieję, że go nie użyje, ale zdaję sobie sprawę, że nie miał
wtedy wielkiego wyboru. Przegrywali. Klany Brązowego były potężne, każdy smok
walczył aż do śmierci. Nawet magia nie zdołała poradzić sobie z takim fanatyzmem.
Kiedy odkryłem, że Nathan Bedlam użył zaklęcia, byłem dogłębnie poruszony, w
równym stopniu własną bezczynnością, jak i użyciem zaklęcia, a także faktem, że
Królowie zmusili go do tego.

Można było zachować pokój, lecz Rada nie zgodziła się na to. Nie negocjowaliśmy z
ludźmi, chcieliśmy nimi rządzić.

- - A co z Lodowym? Jakie on zajmuje w tym miejsce? - - Wiesz o Północnych


Pustkowiach. - Smoczy Król spojrzał na magów, upewniając się, czy rzeczywiście
wiedzieli, zanim zaczął mówić. - Nie zdajecie sobie sprawy z faktu, że ze wszystkich
ruin pozostawionych przez Poszukiwaczy - a pozostawili ich wiele, gdyż byli
niegdyś niezwykle ekspansywną rasą - te, które znajdują się w górach położonych na
Pustkowiach, są najstarsze. Region Północnych Pustkowi bowiem jest ich
prawdziwym domem.

Wzrok Gwen prześlizgnął się po drzewach, jakby sądziła, że jakiś Poszukiwacz


może ich podsłuchiwać. Raki zawsze ją niepokoiły.

- Mieszkali na tak zimnych terenach? - spytała. Zielony zachichotał, ale w jego


głosie nie było nic wesołego.

- Widzieliście, czym stały się Ziemie Jałowe. A to był jedynie fragment zaklęcia.

Kiedyś, jak sądzę, Północne Pustkowia były tak samo bujne, być może nawet
bardziej niż ten las. Aż do chwili, kiedy Poszukiwacze stworzyli to zaklęcie. Wtedy
właśnie pojawiły się Pustkowia.

Żaden z magów nie odezwał się. Obrazy w ich umysłach były zbyt przytłaczające,
zbyt okropne, aby dały ująć się w słowa.

- Najgorsze jednak jest to - powiedział Zielony Smok, a w jego głosie można było
usłyszeć nutkę lęku - że Północne Pustkowia są także rezultatem niedokończonego
zaklęcia.

Nic mi nie wiadomo na temat przyczyn, ale wygląda na to, że Poszukiwacze woleli
wybrać to, co zniszczyło ich samych, niż końcowy rezultat ich eksperymentu.

Powstrzymali go, ale i


tak dla wielu było już za późno.
- A teraz, być może, Lodowy ma całe zaklęcie w ręku. Cabe zwrócił oczy ku
północy, choć nie sądził, że ujrzy brzeg Lasu Dagora, czy też szczyty Gór Tybru,
albo rozciągające się dużo dalej Północne Pustkowia. Talak też gdzieś się tam
znajdował. - Lodowy nie wiedział nic na temat tego zaklęcia, aż do chwili, kiedy
odkrył je Nathan - powiedział wreszcie głosem pozbawionym emocji. Gwen i smok
spojrzeli na niego, i smok pokiwał głową.
- - Na to wygląda.
- - A więc ja... my... on... był za to odpowiedzialny.
- - W końcu i tak zostałoby to odkryte.
- - Może tak, może nie. W tej sytuacji odpowiedzialność spoczywa na mojej rodzinie.
Gwen pierwsza zrozumiała, co oznacza jego spojrzenie, gdyż było ono takie samo
jak pierwszego mężczyzny, którego niegdyś kochała. Spojrzenie pełne determinacji,
by wejść wreszcie w paszczę Lodowego Smoka, jeśli to konieczne i wszystko
naprawić.

Wiedziała, co
zamierza zrobić.
- - Cabe, to byłoby głupotą! Musimy wiedzieć więcej. - - Nie mamy czasu. Wiem to.
Ta odrobina wspomnień, jaką posiadam, krzyczy mi prosto w twarz: „Lodowy jest
gotów”.

Teraz i Smoczy Król zrozumiał, co planuje Cabe. Jednak dla niego, w


przeciwieństwie do Gwen, wydawało się to konieczne.

- Haiden będzie twoim przewodnikiem. Mogę ci to zapewnić - powiedział.


- Wystarczy, że zaprowadzi mnie na sam skraj. Dalej już pójdę sam.
Elf skrzywił się, ale nic nie powiedział.
- Ruszam z tobą - dodała nagle Gwen. A kiedy Cabe zaczął protestować, uniosła
dłoń.
- Są inni, którzy mogą się opiekować młodymi. I mam nadzieję, że Smoczy Król
zapewni
tutaj bezpieczeństwo moim ludziom. Wspomnienia, które odziedziczyłeś po
Nathanie, nie są
kompletne. Być może zdołam ci pomóc. Poza tym
- dodała z bladym uśmiechem - nikt nas nie rozdzieli, jeśli tylko będę miała w
tej
sprawie coś do powiedzenia.
Zielony pokiwał głową.
- - Nie kłóć się, Bedlamie. Kiedy ciebie nie będzie, roześlę wieści do innych
władców - ludzkich i smoczych. Nawet do Talaku, jeśli zajdzie potrzeba. To jest coś,
co przekracza wszelkie różnice, jakie nas dzielą. Wydaje mi się, że brat Lodowy
próbuje utworzyć własne państwo na terenie całych Smoczych Królestw, gdzie on i
jego klany byłyby jedynymi władcami. Królowie nie zgodzą się na to. - - A więc
ustalone - dodał Cabe, udając, że jest bardziej pewny siebie, niż rzeczywiście był.
Mimo tego, co przeszedł, nadal było w nim trochę z chłopca z karczmy, który
wolałby się odwrócić od niebezpieczeństwa i pozwolić, by inni to załatwili. Cabe
wiedział, że to już przeszłość. Teraz to on musiał wszystko uczynić. Nie było
bowiem nikogo innego.

- Jutro wyruszamy ku Północnym Pustkowiom - powiedział. - I ku Lodowemu -


dodał.

Toma zakończył zaklęcie i czekał.

Lodowa ściana przed nim lekko się nadkruszyła, jakby ktoś wylał na nią gorącą
wodę, ale nic więcej.

„Nadal mam swoją moc - pomyślał zimno. - Ale tu została ograniczona do minimum.
Jestem więźniem tego szaleńca”.
Został oddzielony od swego ojca. Lodowy nie chciał powiedzieć, dlaczego tak się
stało, ale Toma przypuszczał, że albo on, albo jego ojciec staną się wkrótce
częścią tego
wariactwa. Być może obaj.
- Książę Toma.
Ognisty odwrócił się i ujrzał jednego ze swych północnych kuzynów, stojącego z
pochodnią w ręku, oczekującego na niego u wejścia do nowej „komnaty”. Gdy ujrzał
to, co znajdowało się wewnątrz dołu, Toma próbował przekonać ich, że ich pan jest
szaleńcem, i ostatecznie sprowadzi na nich zagładę. W ogóle nie zareagowali. Byli
tak samo pozbawieni emocji jak ich władca.
Nadal to widział. Rozległa... masa... białego futra, która ani na chwilę nie
przestawała
się ruszać. Nie miała żadnych pazurów, oczu, żadnych ostrych kłów, ani nawet
nóg, a jednak
przerażała jak nic, co do tej pory spotkał w swoim życiu. Toma zdał sobie
sprawę, że sama
bliskość potwora mu zagrażała. To coś wyczuwało jego obecność, jego istnienie, i
tego
właśnie chciało. Jego życia. Chciało wyssać duszę z jego ciała, niczym jajko, a
pustą
skorupkę odrzucić.
Nawet tutaj czuł wysiłki potwora.
Drugi smok nadal tam stał. Książę Toma w końcu spojrzał na niego i spytał:

- O co chodzi?

- - Oczekują na ciebie w komnacie tronowej - odparł smok. Zjawiły się trzy inne,
jeden z nich z pochodnią. Toma nie miał wyboru. - - W porządku.

Gdyby tylko magia działała! To było szaleństwo! Wieczna zima oznaczałaby także
śmierć tych smoków. Czy one tego nie wiedziały? Z dwoma strażnikami z przodu i
dwoma z tylu niewiele mógł zrobić. Pokryte szronem korytarze błyszczały,
pochodnie oświetlały najgłębsze wnęki. Każdy krok odbijał się nie milknącym
echem. Toma zdał sobie sprawę, że przez cały czas pobytu nie zauważył ani jednej
samicy smoka, albo młodych. Tak naprawdę było tu tylko kilka pomniejszych
smoków, których liczba zamykała się w liczbie palcy u jednej ręki. Dziwne, gdyż
stworzenia te z reguły rozmnażały się niczym szalone, chyba że ich narodziny były
dokładnie kontrolowane.

Zaczął się zastanawiać na czym mogła polegać ta „kontrola”. Lodowy ponownie


rozłożył swoje ciało nad dołem i zamknął oczy. W przeciwieństwie do Tomy, zdawał
się czerpać siły z potwora w dole, z tego czegoś, co Smoczy Król uparcie nazywał
swoją „królową”.

Kiedy cała piątka podeszła do niego, smok uniósł głowę. Z każdej strony, niczym
marmurowy posąg, stał smoczy strażnik.

- - Aaaach, Toma. Dobrze, że się zjawiłeś tak szybko.

- - Po prostu nie mogłem nie przyjść - odpowiedział rozzłoszczony smok.

Jeden z pomniejszych lodowych smoków wyciągnął łapę, ale Król potrząsnął głową.
- Zostaw go - mruknął. - Mimo, że warczy, z pewnością jest gotów poświecić się dla
naszej rasy, jak każdy z nas. Nieprawdaż, bratanku? Toma chciał wykrzyknąć:
„Moje szaleństwo w najmniejszym stopniu nie da się porównać do twojego”, ale
rozmyślił się. Zamiast tego, lekko się skłonił i odparł:

- - Panowanie Smoczych Królów, panie... zawsze było najważniejszym moim


celem...

- - Też tak sądzę. Dlatego wierzę, że wybaczysz mi z upływem czasu. Wiem, że


ostatecznie uznasz to, co robię, za dobre i jedyne wyjście, jeśli chodzi o naszą rasę.
Ten błędny system powtarzających się cykli - jedna rasa zastępuje drugą - musi się
kiedyś skończyć. Ludzie nigdy nie będą rządzili Smoczymi Królestwami. Nie
przeżyją kolejnego roku.

Oczy Lodowego zabłysły. Była to najwyraźniejsza oznaka życia, jaką - jak dotąd -
ujrzał Toma w oczach olbrzyma. Władca odwrócił się do jednego z ożywionych z
martwych sług i kiwnął głową. Sługa wraz z towarzyszem podeszli do małej grupki
smoków i Toma nabrał pewności, że teraz nadejdzie jego kolej, by nakarmić...
czymkolwiek by to nie było. W milczeniu przeklął wszystkich odpowiedzialnych za
to, że teraz się tu znalazł:
Cabe’a
Bedlama, Panią z Bursztynu, Azrana Bedlama, Gryfa, tchórzliwych Smoczych
Królów

-
wszystkich, tylko nie siebie. Stwierdził nawet, że obwinia swego ojca. Przeżył więc
szok, kiedy słudzy przytrzymali go, zamiast zawlec do dołu. Nie musieli się aż tak
bardzo nim kłopotać. Toma wiedział, że bez swej magii jest tutaj bezbronny. Nie
mógł nawet zmienić postaci.

Jeszcze bardziej go zaskoczyło, kiedy cztery smoki z klanu Lodowego ruszyły do


przodu i zaczęły wchodzić na ruiny zniszczonej świątyni Poszukiwaczy. Kiedy
podeszły bliżej szczytu, Lodowy odczołgał się od jamy. Smoki nie spojrzały na
niego, kontynuowały marsz w kierunku dziury.

Toma potrząsnął głową. To nie mogło się dziać naprawdę! One chyba nie
zamierzają...

- Na chwałę rasy - szepnął Lodowy, choć jego słowa dały się słyszeć w całej
komnacie.

Jeden po drugim, cztery smoki przekroczyły krawędź i zniknęły w głębi. Nie dało się
nawet słyszeć żadnych krzyków, jak zauważył z niepokojem Toma. Zupełnie jakby
uczyniły to, co pragnęły.

Lodowy odezwał się:

- - Istnieje lojalność, Toma. Istnieje zaufanie, dzięki któremu nadejdzie koniec


naszych niedoszłych spadkobierców. Ostatnia czwórka oddała życie, aby moja moc
mogła wzrosnąć.

- - Ostatnia czwórka... - Oczy ognistego rozszerzyły się niczym dwa szkarłatne


słońca. Otworzył usta, ukazując długie ostre zęby, przeznaczone do szarpania mięsa i
rozwidlony język, który nerwowo wysuwał się do przodu. - Wszystkie twoje klany?
Damy,
wojownicy i młode? Wszyscy?
- Ostatnie z pomniejszych smoków poszły nie więcej niż godzinę temu. To byli moi
najbardziej zaufani wojownicy, ci czterej. Mieli być ostatni, by ujrzeć punkt
kulminacyjny moich badań. Badań, które rozpocząłem jeszcze podczas Wojny
Przełomowej. Przeraźliwie chłodne ręce mocniej chwyciły Tomę, choć nie wykonał
żadnego ruchu. - Zdecydowałem, że nareszcie nadszedł czas, by wypuścić moje
dzieci, cząstki mnie, aby dać im posmakować innych krain, bratanku. Będą karmić
się nowym życiem i zwiększać moją moc. Już teraz moje zaklęcie rozpościera się
ponad północnymi krainami, a nawet dotyka lasu przeklętego Zielonego Smoka.
Kiedy wszystkie moje dzieci zostaną uwolnione, sprowadzę zimę, jakiej nikt jeszcze
dotąd nie widział... i nikt już nigdy nie ujrzy. Nikt!

Toma nerwowo syknął. Nikt. Nawet klany Lodowego. To nie był szalony plan
podboju. To była śmierć wszystkiego. Wszystkiego. Jeśli Smoczy Królowie nie
mogli rządzić, to nikt inny także nie będzie mógł, jak stwierdził Lodowy Smok.
Musiał uciec, musiał znaleźć pomoc. Wszystkie jego marzenia legły w gruzach i
wiedział, że wkrótce sam do nich dołączy, jeśli nie znajdzie potężnych sojuszników,
jak na przykład Cabe’a Bedlama.

Musiał tylko uciec z mroźnych głębi jaskiń Smoczego Króla. Lodowy wybrał akurat
tę chwilę, by wstać. Słudzy zmusili Tomę do skręcenia głowy w taki sposób, by
musiał patrzeć wprost na pysk władcy, który wydawał się teraz istnym obrazem
śmierci, jakby całkowicie pobawiony życia. Lodowy coś syknął, czego nawet przy
jego potężnym głosie Toma nie zrozumiał. Stwór w dole zaczął się gwałtownie
ruszać. Toma przez chwilę poczuł dotknięcie wysysającej życie siły, ale coś - jego
wuj, zorientował się Toma - skierowało uwagę stworzenia w inne miejsce.

Toma krzyknął, kiedy tysiące głodnych umysłów zaczęło wyć w szoku po


uwolnieniu.
Dwaj słudzy wzmocnili swój uchwyt. Na całe szczęście, gdyż omal nie zemdlał.
„Już za późno - pomyślał. - Na wszystko za późno”.

XI
Gryfowi obiecywano wiele rzeczy, ale jak na razie otrzymywał jedynie jedzenie,
wino i nie kończące się spojrzenia smoków służących Błękitnemu. Nie był nawet w
głębi jaskiń.

Sternik wysadził go w miejscu, które dało się jedynie określić jako poczekalnia.

Poczekalnia. Z braku zajęcia zaczął się zastanawiać, na co ma czekać. Zostawiony


na pastwę własnych myśli, zwrócił uwagę na inne sprawy. Możliwe, że smokowaty
kłamał, a może sam został okłamany. Być może wodne stworzenie naprawdę
wierzyło, że służy swoim panom, a być może jego panem był Błękitny. Podobne
spekulacje wydawały się bezsensowne, ale pytania bez przerwy drażniły Gryfa.
Niemal uwierzył w to, co mówiły.

Ale z drugiej strony częścią tego wszystkiego naprawdę był Burzowy. Tyle Gryf
wiedział. Poprzedni smok bawił się nim, pokazał mu, że w każdej chwili może go
zabić, a jednak pozwolił przejść przez swoje królestwo. Gryf wątpił jednak, czy oba
smoki mogły współpracować aż tak ściśle. Żaden z Królów nie ufał tak naprawdę
pozostałym, w przeciwnym bowiem wypadku przynajmniej niektóre
odpowiedziałyby na zew Srebrnego, aby się zjednoczyć. Poza tym Burzowy zawsze
był jednym z najbardziej niezależnych.

Jego otoczenie prezentowało się nieco dziwnie, nawet ekstrawagancko. Jaskinia


udekorowana została przedmiotami, które - jak uznał - zostały odebrane morzu.
Skarby na zawsze miały zostać zagrabione światu; starożytne pomniki, wspaniałe
korale, nawet gobeliny i kilimy tak cudownego piękna, iż zdawało się, że zaraz
wyskoczą z nich żywe postacie. Dla jego wygody dostarczono nawet krzesła i
poduszki. Już niemal świtało, kiedy łódź dotarła do skalistego wybrzeża,
stanowiącego część jaskini ponad poziomem morza. Gryf oczekiwał, że sternik
wysadzi go na jednej z poszarpanych raf, ale kiedy okrążyli jaskinię, przekonał się,
że znajduje się tam mała plaża z osobną pieczarą, która na pewno nie powstała w
sposób naturalny. Znajdowała się jakieś dziesięć metrów od linii morza. Sternik
wysadził łódź na brzeg, raz jeszcze pokazując olbrzymią siłę, ale nawet na chwilę nie
odsłonił rąbka swojej postaci. Wtedy dwa smoki przyprowadziły Gryfa do tego
miejsca, gdzie się obecnie znajdował. Były smuklejsze niż ich kuzyni i
prawdopodobnie wyższe, z odcieniem błękitu na skórze.

- Wszystkie twoje potrzeby zostaną zaspokojone - powiedział jeden z nich lekko


lekceważącym tonem. Tymczasem miał oczekiwać na wezwanie ich pana. Czekał już
niemal cały dzień.

W pewnej chwili usłyszał czyjeś kroki, lecz postanowił, że nie wstanie, jeśli nie
będzie musiał. Już i tak wiele razy się rozczarował.

To byli smoczy wojownicy. Ten, który znalazł się bliżej niego, trzymał
haczykowatą
włócznię skierowaną prosto w jego serce.
- - Pójdziesz z nami - burknął.
- - Jak rozumiem, wasz pan nareszcie chce mnie zobaczyć - ni to stwierdził, ni spytał.
- - Tak, znalazł dla ciebie czasss - syknął wojownik. - Proszę, wssstań, byśmy byli
pewni twoich dobrych zamiarów.

Przeszukali go. Poddał się procedurze, byle dłużej nie tracić czasu. Odebrali mu broń
i resztki wyposażenia, jakie mu pozostały. Przeszukali ubranie, ale nie zdjęli
łańcuchów z szyi.

Myśleli, być może, że są to religijne ozdoby, albo insygnia władzy. Gryf nie pokazał
po sobie, jak wielką przyjemność mu to sprawiło. Pozostawili mu przecież
najpotężniejszą broń. Nawet magia Błękitnego nie wystarczyła, by w pełni
powstrzymać potęgę zamkniętą w tych ozdobach. Jeden taki amulet wystarczył, by
powstrzymać pierwszy potężny atak smoków podczas krótkiego oblężenia Penacles.
Kiedy strażnicy upewnili się, że nie zdołał ukryć żadnej broni podczas pierwszego
przeszukania, poprowadzili go po schodach w głąb jaskini, które nagle skręcały,
prowadząc w ciemność. Nie był to przyjemny widok, gdyż przypominał Drogę
Mgieł, którą prowadził go smokowaty. Gryf z wyczekiwaniem spojrzał na smoki.
Jeden wyciągnął pochodnię i podał mu ją. Spróbował wykrzesać ogień za pomocą
magii, ale nie potrafił. Tak jak się spodziewał, jego moc została przytłumiona.
Smoczy Król nie chciał ryzykować. Kiedy lekcja została zakończona, pierwszy ze
strażników wziął od niego pochodnię i dziwnym urządzeniem zapalił ją.
Czegokolwiek Błękitny używał do przytłumienia mocy, najwyraźniej dotyczyło to
nie tylko lwioptaka, ale i całego obszaru.

Wodny gad niemal cisnął mu pochodnią w twarz. Błękitny odcień skóry smoków stał
się teraz wyrazistszy. Ich zbroje okazały się gładsze, z mniejszą ilością łuskek niż u
ich lądowych kuzynów. Poza tym jednak smoki nie różniły się specjalnie od
pozostałych.

- - W dół. Cały czas w dół - usłyszał. To go zaskoczyło.


- - Mam iść sam? - spytał.
Jeden ze smoków wykrzywił szczękę w paskudnym uśmiechu. Na Gryfie, który
stawał twarzą w twarz ze Smoczymi Królami, nie wywarło to większego wrażenia.
Tak jak u wielu innych i u tego zęby były ostre, ale bardziej ludzkie niż te, należące
do drapieżników. Jego lekko rozwidlony język wysunął się do przodu.

Górę zaczynał chyba brać w nim uczony, ponieważ strażnik z włócznią szturchnął go
tępym końcem i powiedział:

- Boisz się czy nie i tak tam wejdziesz, nawet jeśli będziemy cię musieli wrzucić.

Gryf spojrzał na nich i zaczął schodzić, ale umysł uczonego nadal analizował sposób
wypowiedzi smoka. W Irillianie dochodziło do kontaktu między smokami a ludźmi
na większą skalę niż gdziekolwiek w całych Smoczych Królestwach. W związku z
tym, kiedy smoki mówiły, prawie nie było słychać ich syczenia, naturalnie poza
momentami, gdy były wyjątkowo czymś rozemocjonowane.
Schodził wciąż niżej i niżej, a schody okręcające w dół zdawały się nie mieć końca.

Niechętnie zaczął się zastanawiać, czy to jakiś test, który miał sprawdzić, czy on,
albo jakikolwiek inny gość idący tutaj, zmęczy się. Poza tym, zdecydowanie łatwiej
poradzić sobie z kimś zmęczonym, niż wypoczętym i gotowym na każdą sztuczkę.
Ku jego zaskoczeniu schody skończyły się kilka minut później. Gryf nie dał jednak
Błękitnemu tej przyjemności i nie westchnął z ulgą, choć wiedział, że smok na to
czekał.

Dzięki badaniu jego emocjonalnego nastawienia, łatwiej mógł go kontrolować.

- Stać! - usłyszał.

Dwa smoki, identyczne pod każdym względem jak poprzednie, zablokowały mu


przejście takimi samymi włóczniami jak ta, którą trzymał smok na górze. Gryf z
pochodnią w ręku zatrzymał się.

- Pozwólcie mu wejść. - Głos był niski i brzmiał, jakby mówiący nie zdążył
przełknąć długiego łyku wody.

Strażnicy odsunęli włócznie. Jeden z nich wyciągnął rękę po pochodnię. Gryfowi nie
była już potrzebna, ponieważ przed nim płonęło inne światło. Oddał więc pochodnię
i ruszył na spotkanie z Błękitnym.

Mówiono, że istniało pokrewieństwo pomiędzy panem Irillianu a Smokiem z Głębin,


który stanowił dla swego rodu coś w rodzaju boga. Było to naiwne i głupie, rzecz
jasna. Inni Królowie z pewnością nie czciliby jednego z własnych braci, a legenda o
Smoku z Głębin była dużo starsza, niż którykolwiek spośród Smoczych Królów.
Jakkolwiek bardzo by temu zaprzeczali, w końcu byli śmiertelni.

- Witaj lordzie Gryfie. Dziękuję ci, żeś z taką chęcią mnie odwiedził - radosnym
głosem zagrzmiał smok.

Szczere powitanie zmartwiło Gryfa. Tym bardziej, że nie istniały żadne powody, dla
których Smoczy Król miałby być dla niego szczególnie grzeczny. - Witam cię, Panie
Nadmorskiego Irillianu i otaczających go posiadłości. Chętnie omówię z tobą
przyczyny mego niesamowitego pragnienia, by dotrzeć do ciebie, ale najpierw z
przyjemnością poznam twoje zamiary.

Błękitny uśmiechnął się, ukazując ostre zęby. Nie było w nim tyle grozy, ile w
uśmiechu Czarnego, jednak niewiele różniło te dwa smoki. Gryf był tylko nieco
zaskoczony wężową formą Króla, ale nie do końca. Miało to sens, jeśli brało się pod
uwagę jego królestwo.

- - Aramita D’Shay będzie żałował, że przegapił twoją wizytę - dodał smoczy


władca.

- - A gdzie on jest? - Gryf oczekiwał, że arystokratyczny jeździec lada chwila


wyjdzie z cienia, ale jedyną rzeczą, jaką nadal widział, był smok i świecące ściany.
Ściany, które zostały przez kogoś wyrzeźbione.

- Gdzieś poza Irillianem - odparł Błękitny. - Ale niedaleko, jak sądzę. Próbuje
pewnie teraz rozpaczliwie wymyślić jakąś wymówkę, dzięki której mógłby cię
zamordować, mimo, że nadal wypełnia moje polecenia, by cię dostarczyć żywego.

Gryf poczuł się zmieszany, ale spokojnie odpowiedział:

- - Przypuszczam, że powinienem być ci za to wdzięczny.

- - Tak jessst - Błękitny Smok przerzucił się na bardziej gadzi sposób mówienia.

-
Prossstak D’Shay ma o sssobie zbyt wysssokie mniemanie.

- - Tak samo jak i wielu innych.

Smok zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem, zastanawiając się, czy powinien


poczuć się urażony. Zignorował jednak tę uwagę.

- - Wasze drogi, jak sądzę, już wielokrotnie się krzyżowały - kontynuował. -


Mógłbym powiedzieć więcej, ale wtedy straciłbym jeden z moich argumentów
przetargowych. - Smoczy Król zamknął oczy i zdawał się nad czymś zastanawiać. -
- Argumentów przetargowych? - spytał wreszcie Gryf, aby przerwać milczenie. - Do
jakiego przetargu?

Oczy smoka otworzyły się. Zdawały się nie mieć żadnego konkretnego koloru, a
jednak dokładnie pasowały do błękitno-zielonego blasku ścian. - Po pierwsze,
udowodnię uczciwość moich zamiarów wobec ciebie. Proszę, usiądź.

-
Wskazał krzesło, którego jeszcze przed chwilą nie było.
Gryf potrząsnął głową.
- - Wolę postać.
- - Łowca przygotowany do ataku. Doskonale. Musisz być ostrożny.
- Wyjaśniałeś... Smok przytaknął.
- Planowałem od tygodni. Mój plan został ulepszony przez nagłe pojawienie się
Aramitów, którzy przestali się już czuć bezpieczni przy bracie Czarnym w
Lochivarze. Jak dobrze wiesz, nie jest on w tej chwili zbyt spokojny. Gryf
natychmiast pochylił głowę. Problemy Czarnego wynikały w dużym stopniu z rany
na gardle, którą on sam mu zadał za pomocą jednego z demonicznych mieczy
Azrana.

- Ale kontynuując... - Błękitny rozprostował skrzydła, które zdawały się bardziej


nadawać do pływania pod wodą, niż do latania -...wykryłem, że coś się dzieje na
Północnych Pustkowiach. Brat Lodowy odmawiał kontaktu, a każdy szpieg, nie
wyłączając aroganckiego wilczego jeźdźca wysłanego przez D’Shaya, aby
negocjować z nim, znikał. Wiem nieco więcej niż przypuszczają Aramici, i obawiam
się, że plany Lodowego, czegokolwiek by nie dotyczyły, oznaczają śmierć dla nas
wszystkich... Smok przerwał, jakby oczekując na reakcję Gryfa. Gość wzruszył
tylko ramionami. - - Mówisz, że grozi nam niebezpieczeństwo ze strony władcy
Północnych Pustkowi - rzekł. - Nic więcej. Przypuszczam, że możesz mieć rację, ale
przydałoby mi się nieco więcej informacji, jeśli mam ci służyć pomocą, a jak
przypuszczam, tego właśnie oczekujesz.
- - Rozumujesz poprawnie - odparł smok. - Wiem niewiele, a ta drobna część mnie
przeraża. Moja moc jest duża i wspieram się wieloma artefaktami pozostawionymi
przez
Poszukiwaczy, a przed nimi przez Quelow. Moje zaklęcie dokładnie chroni całą
krainę i
kryształ, który pozwala mi ujrzeć wszystko, co narusza obszar zaklęcia, a także
daje
możliwość kontaktowania się z innymi umysłami. W tym drugim wypadku mogę
albo
zdobywać informacje, albo zwiększać siłę emocji danej osoby. Jeśli chodzi o
ciebie, to
odkryłem, że pragniesz złapać D’Shaya i dowiedzieć się, co on wie o twojej
przeszłości. Było
to męczące zajęcie i nie potrafię zbyt długo tego czynić, zwłaszcza z tak silnym
umysłem jak
twój. Jednakże kiedy już wyruszyłeś, działałeś w przeświadczeniu, że czynisz tak
z wolnej
woli, co bardzo ułatwiło mi zadanie.
- - A co ze smokowatym?
Błękitny skrzywił się; wydał z siebie westchnienie niezadowolenia, jakby właśnie
przed chwilą zjadł coś niesmacznego, albo ktoś się nie zgodził z jego opinią. -
Smokowaty sądzi, że służy swoim panom i, być może, nawet tak jest, gdyż raz
poczułem dotyk umysłu Poszukiwacza, który po chwili wycofał się z uczuciem
zadowolenia.

Kto wie? Być może mną też ktoś manipuluje. Stwierdziłem, że stworzenie to może
mi się przydać, bowiem odkryłem, że potrafi tutaj ciebie w taki sposób
przyprowadzić, by wilczy jeździec nic o tym nie wiedział. Powiedz mi, jak wygląda
Droga Mgieł?
Ignorując pytanie, Gryf zadał własne:

- - A co z D’Shayem? Jaką on ma rolę do spełnienia? - - To chyba oczywiste.


D’Shay stanowił przynętę. Z pewnością nie zjawiłbyś się tutaj, gdyby on był w
Lochivarze. Z pewnością nie pojawiłbyś się tutaj, gdybym cię o to poprosił. Poza
tym jego obecność dawała mi argument przetargowy przeciwko moim braciom,
Czarnemu i Burzowemu. Burzowy chciał twojej głowy, ale zrezygnowałby, gdyby
miało to oznaczać, że jeźdźcy założą tu bazę na stałe. Nigdy bym zresztą na to nie
pozwolił, o czym jednak on niekoniecznie musiał wiedzieć. Czarny z kolei
potrzebuje więźniów Aramitów do swoich armii. I jeśli ja im tutaj dam port, nie będą
już chcieli układać się z nim.

W zamian za obietnicę odtrącenia, Czarny obiecał, że nie będzie cię nękał, ani
próbował
jakiegokolwiek głupiego ataku na Penacles, który mógłby się powieść, zagrażając
tym samym
naszym interesom.
Gryf ze zrozumieniem pokiwał głową.
- - To brzmi, jakby tak naprawdę chodziło ci o Biblioteki - powiedział.
- - Mam nadzieję, że nie czujesz się urażony. - Smoczy Król szeroko się
uśmiechnął
do swego gościa, ukazując zęby. - Ostatecznie chodzi mi o Biblioteki. Biblioteki
są bowiem
najstarszym artefaktem w królestwach. Tak naprawdę są starsze od Poszukiwaczy,
Quelow i
dwóch innych ras, o których wiem. Często podejrzewałem, że kiedyś nadejdzie
koniec
wszystkiego i pozostaną jedynie Biblioteki.
- - A więc chcesz zawrzeć pakt?
- - Tak jessst. Jak na razie tymczasowy.
Gryf, przechylając głowę, zmierzył smoka czujnym wzrokiem.
- - Gdybyś poprosił o cokolwiek więcej, odmówiłbym bez wahania. - - Nadal mogę
ci dać D’Shaya, jeśli tylko zechcesz. Nie jest mi potrzebny i nie mam specjalnej
ochoty ujrzeć maszerujące koło Irillianu wilcze hełmy. - - Nareszcie mówisz
konkretami. - Wymiana zdań dwóch śmiertelnych wrogów zmieniła się z rozmowę
dwóch głów państwa. Gryf czuł wielki szacunek dla możliwości Błękitnego, nawet
dla jego umiejętności przywódczych, gdyż mieszkańcy Irillianu byli niemal tak samo
zadowoleni, jak ci pod rządami Zielonego, czyjego własnymi. Z pewnością trudno
byłoby ich przekonać do buntu przeciwko smokowi, zwłaszcza, że to ich miasto
stałoby się areną walk.

- - Pozwól mi więc coś zaproponować - odparł pan Irillianu. - Wypędzę jeźdźców z


mojego terytorium. Czy zdecydujesz się ich gonić, to już twój wybór. „Posunąłby
się aż tak daleko?” - zastanawiał się Gryf. Nikogo poza Czarnym nie obchodzili
obcy, a i on chciał jedynie powiększać swoje armie, podobnych do zombie
fanatyków, niewolników Szarych Mgieł.

- Zdaję się pod twoje dowództwo, Lordzie Gryfie. Nie znam planów Lodowego, ale
jestem lojalny przede wszystkim wobec mego kraju, mimo twoich wątpliwości. Gryf
zaczął się wahać. Biblioteki rzeczywiście mogły im pomóc, ale jeśli Błękitny miał
rację, to najważniejszy stawał się teraz czas. Wraz z tą myślą naszły go podejrzenia.

Zwęził oczy i spojrzał na olbrzyma.


- A skąd mam wiedzieć, czy teraz nie próbujesz na mnie wpływać?
Smok roześmiał się z całego serca.
- Jesteś tak nieufny jak mówią... i pewnie dzięki temu nadal rządzisz. Poczekaj.
Błękitny jeszcze bardziej urósł i ruszył w stronę środka komnaty, zmuszając gościa,
by cofnął się na rozsądną odległość, po czym zamknął oczy. Komnata nagle nabrała
ciepła. Źrenice Gryfa rozszerzyły się. Smoczy Król zaczął się topić na jego oczach...
a ciało, które z niego spływało, znikało zanim dotknęło podłogi.
Masywne skrzydła zwinęły się, a potem zmniejszyły i też znikły. Ciało wciągnęło w
głąb siebie ogon, a nogi i wyprostowane łapy zesztywniały i zmalały, pazury zaś
zostały zamienione na spiczasto zakończone ręce. Klatka piersiowa zapadła się, a
potem zaczęła zmieniać, przybierając formę ludzkiej zbroi.

Najbardziej niepokojące było oblicze. Szyi niemal zabrakło, a rysy twarzy


przesunęły się ku górze, zostawiając puste wgłębienie, które zaczęło się przemieniać
w zakrywający policzki hełm. Wyjrzało dwoje czujnych oczu i pojawiły się usta
wypełnione ostrymi zębami.

Rysy smoka, zmniejszone do dziesiątej swojej pierwotnej wielkości nadal wędrowały


ku górze, tworząc zwieńczenie niby-hełmu. W ciągu krótkiej chwili skóra
dostosowała się do potrzeb ciała i wyglądała teraz jak najprzedniejsza zbroja.
Humanoidalny Król przyjrzał się swemu tymczasowemu sojusznikowi z odrobiną
ciekawości.

- - Nigdy dotąd nie widziałeś jak zmieniamy postać? - - Nie z tak bliska - odparł
Gryf. - Nie tak szczegółowo. W czasie bitwy nie ma zbyt wiele czasu na
przyglądanie się.

- - Jakże to prawdziwe. I jakże smutne. - W głosie smoka nie było szyderstwa. - Jeśli
się teraz udasz ze mną, dam ci dowód, że masz wolną wolę i możesz wybierać.
Błękitny poprowadził go poza miejsce, gdzie wcześniej sam leżał w smoczej postaci.

Znajdowało się tam przejście, którego Gryf wcześniej nie dostrzegł. Tak samo tutaj,
jak i w komnacie, z której właśnie wyszli, ściany świeciły, przez co nabierały jakby
chorobliwego wyglądu.

- Dlaczego ściany biją takim światłem? - spytał. Smok zatrzymał się, wyciągnął rękę
i palcem przesunął po ścianie. Palec zaczął lekko świecić. Pokazał to swemu
gościowi.

- Morski mech z największych głębin. Światło stanowi część jego procesu


życiowego, ale nie wiem, czemu ma dokładnie służyć. Wiem tylko, że jeżeli światło
zanika, mech obumiera. Użyłem swojej mocy, by wykorzystać go dla własnych
potrzeb. Jak długo spełnia tutaj swój cel, jestem zadowolony. To - uniósł palec
pokryty mchem - jest naprawdę tylko najlichszym ze skarbów mórz. Piękno ziemi
nie da się w żadnym stopniu porównać z pięknem świata podwodnego.

Powiedziawszy to, delikatnie wytarł palec i ruszył dalej. Cały czas był odwrócony
plecami do Gryfa, jakby ukazując w ten sposób swoje dobre intencje. Gryf
uświadomił sobie, że nawet gdyby zdołał smoka zgładzić i tak musiałby wywalczyć
sobie stąd odwrót, po czym dopłynąć do brzegu. Nie była to zbyt zachęcająca myśl.
Jak na razie ufał smokowi.

Weszli do drugiej komnaty, jeszcze większej od pierwszej i Gryf usłyszał dźwięk


uderzających o skały fal. Rzecz szybko się wyjaśniła. Gryf zauważył, że koniec groty
przylegał do morza, a komnata tak naprawdę stanowiła podwodną jaskinię. Ściany
były zastawione półkami, artefaktami i najróżniejszego rodzaju wyposażeniem.

Stąd właśnie Błękitny utrzymywał kontrolę nad swoją krainą. Tutaj pracował nad
swoimi zaklęciami i obserwował Irillian.

Wzrok Gryfa uchwycił duży kryształ leżący na środku drewnianego trójnogu, do


którego właśnie prowadził go smoczy władca. Kiedy podeszli bliżej, kryształ
zaświecił mocniej.

- - To, co nazywam domem, to wszystko, co pozostało ze starego Irillianu. - -


Starego Irillianu? - zdziwił się lwioptak. Z tego, co wiedział, Irillian był jednym z
najstarszych miast w królestwach. Nigdy nie słyszał o jego poprzedniku. - - Dawno
temu, jeszcze przed Poszukiwaczami i Quelami miasto należało do najwspanialszych
w tych krainach. Ale padło ofiarą tak potężnego trzęsienia ziemi, że całe dzielnice
zapadły się nietknięte. Mieszkańcy przypominali smokowate stworzenia, więc kiedy
część z nich przeżyła, przystosowali się do nowych warunków. Nadal jednak
zasadniczo byli stworzeniami lądowymi, więc zaczęli odbudowę Irillianu. Ale po
tym jak zniknęli, pojawili się Quelowie, którzy zignorowali miasto. Używali jaskiń,
wykopali wiele tuneli. Po nich nadeszli Poszukiwacze. Większość artefaktów
znajdujących się tutaj, należała do nich, część zaś do Quelow. Po kolejnej zmianie
ras, pierwsze smoki odkryły te jaskinie. Przedkładały je nad miasto, które
pozostawiły dla pierwszych ludzi. Błękitny położył dłoń na krysztale.

- Tego użyłem, mój... wielmożny Gryfie. To jest moc, która nakłoniła cię do
wykonania mojej woli, choćby tylko na chwilę - odsunął się. - Weź to. Wypróbuj.

Pozwalam
ci.
Jeśli Błękitny uważał, że taka oferta spowoduje, iż Gryf zaufa mu całkowicie, gorzko
się mylił. Władca Penacles wiedział jak niebezpieczne potrafi być nadmierne
zaufanie. Z determinacją ruszył do przodu, cały czas spoglądając na swego
gospodarza i ostrożnie dotknął kryształu.

Był zimny. Poczuł jak otwierają się przed nim drzwi. Wyszukał Penacles i spojrzał w
nie za pomocą swojego umysłu. Toos. Chciał zobaczyć Toosa. Generał kłócił się z
dwoma doradcami, próbującymi wprowadzić niepotrzebny podatek, który - jak
wiedział Gryf zawędrowałby raczej do ich własnych kieszeni, niż do kasy państwa.
Toos wstał i wskazał na drzwi, mówiąc głosem spokojnym, ale władczym. Pokonani
doradcy wyszli.

„Dobry stary Toos - pomyślał Gryf. - Sam nigdy nie potrafiłem sprawić, by tak się
ugięli. To ty powinieneś zostać królem”.

Zwrócił uwagę na ważniejszą sprawę. Błękitny czekał. Nie mógł bawić się tym
przez
cały dzień. Jeden test powinien wystarczyć.
Skupił umysł na smoku i skoncentrował się.
Smoczy Król zaczął chodzić. Chwilę później chodzenie zmieniło się w nerwowe
bicie pięścią w ścianę. W końcu smoczy władca dostał tak silnych drgawek, że
niemal nie mógł ustać.
Gryf pozwolił mu przez chwilę zatrzymać się w takim stanie, po czym przerwał
kontrolę.

Gadzi sojusznik ciężko oddychał, a on sam miał przyspieszony oddech. Błękitny na


krótko gniewnie spojrzał na niego, po czym ochłonął. Do środka wbiegło kilkunastu
strażników, najwyraźniej pragnąc poszatkować ciało Gryfa na części, a szczątki
rozrzucić po całej okolicy. Król kazał im jednak natychmiast wyjść. Tak wielką miał
władzę nad poddanymi, że spełnili rozkaz bez najmniejszego szmeru.

Wtedy skupił uwagę na gościu.

- Nie... nie musiałeś tego robić! My... myślałem... W głosie Gryfa nie było
współczucia.

- - Myślałeś, że będę na tyle szlachetny, by nie zrobić użytku z twojej zabawki?


Prowadziłeś mnie jak na smyczy przez całe dnie, sprawiłeś, że zapomniałem o
swoich obowiązkach, stworzyłeś obsesję, która mogła się stać przyczyną mojej
śmierci! - Czy Smoczy Król uznał to tylko za prosty sprawdzian? - Teraz już wiesz,
jak to jest! Teraz już wiesz, jak się czułem, kiedy ty rozgrywałeś tę swoją partyjkę. -
- Teraz już obaj wiemy na czym stoimy - odrzekł i pokiwał głową. Jego oddech
wrócił do normy. - A więc jesteś przygotowany na zawarcie paktu - powiedział. - -
Oczywiście.

- - Tylko jako środka tymczasowego, rozumiesz?


- - A co myślałeś? - odpowiedział niechętnie Gryf.

XII
Sen nie przyszedł szybko tej nocy do Dworu. Cabe bez przerwy wpatrywał się w
sufit, a ze szmerów obok wnosił, że także Gwen nie mogła zasnąć. Nie odezwał się
jednak i udawał, że śpi. Jeśli jego udawanie pozwoli jej choćby na chwilę
odpoczynku, jest tego warte.

Nie miał zamiaru wciągać jej w swoje niepokoje. Przedzieranie się przez książki,
które zdołał zgromadzić w ciągu ostatnich kilku miesięcy, nie dało mu nic. Niektóre
zostały napisane ponoć przez jednego czy dwóch ze Smoczych Mistrzów. Zwłaszcza
Yalak uznał, że warto utrwalać na piśmie wszystko, co wiedział. Po wielogodzinnych
próbach odczytania jego bazgrołów, Cabe doszedł do wniosku, że starożytny
wiedźmin naprawdę desperacko potrzebował skryby i poddał się. Ponadto większość
z tego, co napisał, zdawała się krążyć wokół jakichś niewyraźnych wskazówek i
sugestii jak należy je interpretować. Najgorsze jednak było to, że sama pisanina
Yalaka również wymagała interpretatora.

Zastanawiał się, dlaczego magia musi być tak skomplikowana i pogmatwana.

Dlaczego nie może być prosta i zrozumiała?

Wszystko więc było w jego rękach. Większość z tych, którzy mogliby mu cokolwiek
powiedzieć, zginęli w czasie Wojny Przełomowej albo wkrótce po niej. Poddał się
bezsenności i wstał przed świtem tylko po to, by odkryć, że Gwen już na niego
czeka. Także patrzyła w sufit. Kiedy usłyszała, że nadchodzi, odwróciła się, by na
niego spojrzeć.

- Witaj - powiedział smutno. Byłoby dziwne, gdyby przywitał ją słowami „dzień


dobry”. Nie byli specjalnie zachwyceni czekającą ich wyprawą. Zanim się ubrali i
usiedli do śniadania - na które nie mieli apetytu, co zresztą nie było niespodzianką -
ich wierzchowce zostały osiodłane, a ekwipunek spakowany. Ssarekai i jego ludzki
odpowiednik, Derek Żelazna Podkowa, oczekiwali już na nich. Ta dwójka zdawała
się być miła dla Cabe’a. Tak miła jak to tylko o tej porze było możliwe. Cabe
rozluźnił się, a Gwen, widząc jak się uśmiecha, także odpowiedziała uśmiechem. Nie
było aż tak źle.

Nikt inny poza nimi jeszcze nie wstał. Cabe i Gwen woleli zniknąć wcześniej, niż
stać się częścią widowiska. Gwen zostawiła instrukcje jak wchodzić i wychodzić z
Dworu, a Zielony obiecał dopilnować, by wszystko toczyło się zgodnie z planem.
Magowie wzięli lejce z rąk sług i wsiedli na konie. Gwen skinęła głową w stronę
Ssarekai, a smok się uśmiechnął, co Cabe’owi nie wydało się najmilszym widokiem,
po czym spięła swojego wierzchowca.
Kiedy ruszyli, zagrożenie wydawało się nierzeczywiste. Ptaki śpiewały, a las tętnił
życiem. Cabe przypomniał sobie jak nudne było jego własne życie przed spotkaniem
z Brązowym Smokiem. Pozory mogły jednak mylić.

Mimo, że lasy należały do Zielonego, jeźdźcy nie mogli się jednak beztrosko
poruszać. Takie stworzenia jak bazyliszki nie rozróżniały przyjaciół Smoczego Króla
od innych ludzi. Z reguły bywały zbyt głodne, by zastanawiać się, kto kim jest.
Zajmowały się jedynie czyhaniem na obcych i cały wysiłek wkładały tylko w to, by
w odpowiedniej chwili ofiarę zaatakować. Potem zamieniały swoją zdobycz w
kamienny posąg i przez około pół godziny wysysały z niej pokarm. Po spożyciu
posiłku ze skamieniałych ciał, ustawiały je w ogrodzie jako pomniki. Cabe’owi nie
udało się nigdy zrozumieć bazyliszków. Po dziesięciu minutach podróży konie nagle
się zatrzymały i za nic na świecie nie chciały ruszyć dalej. Cabe pomyślał, że
natknęli się na kolejnego potwora z północy, tylko tym razem żywego.

Tak jednak nie było. Spoza ścieżki pojawiła się wysoka, milcząca i odziana w zieleń
- ulubiony kolor elfów - postać.

- - Haiden! - magowie uspokoili się, szybko unieważniając zaklęcia. Haiden


zadowolony, że zaskoczył wędrowców swoimi umiejętnościami, uśmiechał się, ale
nagle zdał sobie sprawę, że właśnie cudem tylko uniknął zamiany w coś bardzo
nieprzyjemnego. Wyraz jego twarzy rozbawił magów.

- - Nie powinieneś tego robić - zbeształ go Cabe. - W każdym razie nie przy
wiedźminach.

- - Zapamiętam - obiecał Haiden. - Nie chciałbym się obudzić któregoś dnia, pełzając
na brzuchu i szukając myszy.

- - Nie zamieniłabym cię w węża... W coś innego, ale nie w węża. - skomentowała
Gwen.
- - Jakże pocieszające.
- - Jesteś sam, czy mamy się liczyć z kolejnymi niespodziankami? - Cabe rozejrzał
się.
- - Nikogo nie ma ze mną poza jednym towarzyszem... Elf niósł na ramieniu długi
łuk. Odłożył go na chwilę, po czym zniknął za drzewami.

Wyprowadził stamtąd smukłego, bladego konia. Zwierzę nie było jednak podobne do
zwykłego rumaka. Zostało wychowane przez elfy, aby im służyć. Różniło się od
wierzchowców ludzi niemal tak samo jak ludzie od elfa. - - Nie musisz z nami
jechać - powiedział Cabe. Haiden pogłaskał swego konia.

- - Zdarzają się wypadki, kiedy może się przydać obecność elfa. Zresztą i tak
muszę
jechać na północ. Znajdują się tam moi towarzysze. Zdecydowali się, panie,
pozostać na
miejscu na wypadek, gdyby musieli o czymś jeszcze zameldować. Spotkają się z
nami na
granicy Pustkowi.
Cabe chciał uniknąć kłótni, więc się zgodził.
- Którą poleciłbyś drogę? - spytał. Haiden uśmiechnął się, nie kryjąc ironii. - Mamy
cudowny wybór przejście przez całą szerokość Piekielnych Równin, albo drogą
przez królestwa Spiżowego i Srebrnego, przy czym ten ostatni wydaje się nadal
niezwykle aktywny.

Piekielne Równiny stanowiły położony na południowy wschód od Gór Tybru rejon


wulkanów, zamieszkiwany niegdyś zarówno przez Czerwonego Smoka, jak i przez
Azrana.

Obaj już dawno nie żyli, choć niektóre klany Czerwonego nadal istniały. Nie była to
bezpieczna droga, gdyż oznaczała podróżowanie niedaleko Wenslis, terenów
Burzowego.

Mogli się także natknąć na najemników, którzy zaatakowali ich w drodze do Dworu,
albo nawet na szukających zemsty zdziesiątkowanych poddanych Czerwonego
Smoka. Należało być także przygotowanym na niespodziewany wybuch jakiegoś
wulkanu. Druga droga oznaczała walki z oddziałami Srebrnego, nie wspominając o
resztkach trzech pozostałych klanów, między innymi należących do Złotego. Cabe
westchnął. Tak czy inaczej szykowała się długa, ciężka podróż.

- Pojedziemy przez Piekielne Równiny - zdecydował. Haiden pokiwał głową. -


Sądziłem, że tak postąpisz. Nie mogę powiedzieć, by przypadła mi do gustu
którakolwiek z dróg, ale lepszych nie ma. Chyba, że chcielibyście się wspinać na
Tybr... - zaśmiał się na widok strapionych min. - Tak też sądziłem. To, co Cabe’a
dręczyło od dawna, wreszcie mu się przypomniało. - Haiden, czy twój pan
kiedykolwiek wspomniał o innych Smoczych Królach? - spytał. -> Przecież oni też
nie mogą na to pozwolić. To, co robi Lodowy, musi przecież oddziaływać i na nich.

Elf zarzucił luk na ramię i odpowiedział:

- Pan Zielony nic mi o nich nie wspominał. Wiem, że poruszyła go ich bezczynność,
a przynajmniej to, co uznajemy za bezczynność. Nikt z pozostałych Królów nie ufa
już reszcie, przynajmniej od czasu, kiedy Żelazny i Spiżowy próbowali
zapoczątkować bunt przeciwko swemu cesarzowi, a już z pewnością nie ufają nam,
którzy się od nich odwróciliśmy i zawarliśmy pokój z Gryfem.

Cabe nie miał pytań. Byli zdani na własne siły, chyba, że mieli sojuszników, o
których nic nie wiedzieli.

- Cóż... - Haiden uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy znów przypomniał Cabe’owi
półkrwi elfa Hadeena, którego przez tyle lat uważał za swego ojca, i który stał się
jego prawdziwym ojcem. Azran był jego ojcem jedynie biologicznie. - Możemy
ruszać - oznajmił.

- Nie należy pozwalać, by smoki się niecierpliwiły. Przez większą część dnia droga
nie obfitowała w żadne wydarzenia, a jedyne niepokojące chwile nadchodziły wtedy,
kiedy przenikały ich nagłe zimne dreszcze. Nikt nie musiał mówić, skąd nadchodził
wielki chłód; teraz już wiedzieli. Kiedy coraz bardziej mroził ich ciała, przytulali się
mocno do siebie, choć niewiele to pomagało. Zimno tkwiło także w nich.

- Idzie coraz większy mróz - powiedziała Gwen. - Ciągnie na południe.

- Zaczęło się. - Cabe pokiwał głową. Haiden, najmniej zorientowany z całej


trójki,
zerknął niespokojnie na Cabe’a.
- Czy jest już za późno?
- Nie, jeszcze nie. Ale nie pozostało nam wiele czasu. Ruszyli szybciej. Wieczór
zastał ich w pobliżu północno-wschodniego brzegu lasu. W powietrzu dawał się
wyczuć lekko siarczany odór, a drzewa i krzewy były tu rzadsze, jakby gleba została
skażona. Haiden z pogardą wciągnął nosem powietrze i stwierdził:

- Do Piekielnych Równin powinniśmy dotrzeć jutro o świcie. Smocze Królestwa


stanowiły mozaikę rożnych światów i niektórzy sądzili, że zostały w ten sposób
zaplanowane.

Z pewnością każdy Król starał się jak mógł, aby swoje królestwo przekształcić
według własnego gustu, ale nawet i oni nie mieli wystarczającej mocy do tak
rozległych zmian.

Niektórzy winili za ten stan rzeczy poprzednie rasy, inni twierdzili, że była to robota
jakiegoś boga. Nikt nie znał odpowiedzi i wątpliwe było, by ktokolwiek
kiedykolwiek ją poznał.

Królestwa były tym, czym były, a pytanie o ich pochodzenie nie zmieniało w niczym
faktu oznaczającego, że trójka śmiałków musiała przejść przez rejon pełen
wulkanów. Sen tej nocy nadszedł szybciej, choćby tylko dlatego, że byli
wyczerpani. Haiden chciał stanąć na warcie, ale Gwen stworzyła zaklęcie ochronne,
które - jak go zapewniła - miało być skuteczniejsze. Poza tym potrzebowali snu.
Niestety, okazało się to niemożliwe. Nie mogli spać dłużej niż dwie godziny, gdyż
następujące bez przerwy potężne wybuchy groziły uszkodzeniem bębenków w
uszach i trzęsły nimi niczym bezbronnymi niemowlakami. Wkrótce też stało się
jasne, iż będzie się tak działo dalej.

W pewnej chwili Cabe użył słów, które musiały pochodzić jeszcze z czasów jego
dziadka, choć być może on sam nauczył się ich w karczmie i spytał gorzko:

- Czy naprawdę musimy przebywać na tym terenie przez kolejnych kilka dni?
Zaklęcia okazały się nieprzydatne. Chyba, że całkowicie odcięliby się od otoczenia.

Cabe to właśnie zasugerował, ale Gwen wskazała, iż podobne zaklęcia poważnie by


ich
wyczerpały, zmuszając do znacznie wolniejszej podróży, a w rezultacie do
dłuższego
pozostawania na Piekielnych Równinach.
W pewnym momencie Haiden poweselał.
- - Czy którekolwiek z was umie się teleportować? - spytał.
- - Oboje - odparła Gwen.
- - Więc dlaczego tego nie robimy? Zaoszczędzilibyśmy całe dnie. Cabe żałował, że
musi ostudzić jego entuzjazm. Gwen tłumaczyła to już wiele razy.

- Żadne z nas nie zna tych terenów wystarczająco dobrze - odparł. - Jeśli będziemy
się teleportować w stronę Piekielnych Równin, możemy wylądować na jakimś
kraterze. Jeśli spróbujemy sięgnąć zbyt daleko, na przykład do Północnych
Pustkowi, możemy natknąć się na potwory Lodowego. A gdyby jakimś cudem nam
się udało, przez dłuższy czas bylibyśmy zbyt wyczerpani, by odeprzeć jakiekolwiek
wrogie ataki. Nie możemy ryzykować. Musimy być w doskonałej kondycji i
powinniśmy ją zachować aż do Północnych Pustkowi. Gwen zgodziła się z Cabe’em
i, odgarniając z twarzy gęste włosy, skinęła głową.

- Nie stać nas nawet na krótkie skoki. Szybko byśmy się zmęczyli. Zresztą może
się
zdarzyć, że teleportujemy się na przykład do wnętrza góry, albo w drzewo. Bywało
i tak -
rzekła Gwen.
Haiden szybko porzucił temat.
Zapadło milczenie. Mieli nadzieję, że przed kolejnym wybuchem, albo trzęsieniem
ziemi trochę pośpią.

Następnego ranka o świcie spostrzegli Piekielne Równiny. Nazwa okazała się dość
myląca, jako że nie było w nich niczego tak naprawdę płaskiego. Ściśle mówiąc
niektóre tereny były równe, zwłaszcza w pobliżu jaskiń smoków, jednakże w
dominującej części Piekielne Równiny okazały się terenem poprzecinanym przez
wzgórza i grzbiety górskie, z czego większość stanowiły aktywne lub niedawno
wygasłe wulkany. Jak to ujął Haiden, był to świat, w którym Smocze Królestwa
ukazywały swój prawdziwy żal. Tutaj ziemia pokazywała swój ból.

Konie protestowały, ale w końcu trójka śmiałków weszła na Piekielne Równiny.


Ostatnie drzewa zniknęły dużo wcześniej, a trawa stała się niezwykle rzadka. Już
bardziej gościnnie wyglądały Ziemie Jałowe, pomyślał Cabe. Potem zdał sobie
sprawę, że gleba tutaj była najżyźniejsza, gdyż częste erupcje wulkanów wyrzucały
wystarczająco dużo związków mineralnych, by zastąpić wcześniej utracone. Na
terenach równinnych kwitło bujne życie roślinne, wspomagane przez smoki, które
żywiły się dzikimi zwierzętami. Co dziwne, właśnie na Piekielnych Równinach
smoki najbardziej pragnęły zdobyć pozycje rolników, mimo charakterystycznej dla
nich dzikości. Trójka śmiałków miała szczęście. Te resztki klanów Czerwonego,
które pozostały, mieszkały daleko na północy i istniała szansa, że wędrowcy
przedostaną się przez te tereny, nie napotkawszy żadnego smoka. Było niezwykle
gorąco, dzień mijał powoli. Cabe chciał zdjąć bluzę, lecz Haiden potrząsnął głową i
rzekł:

- - Nie spodobałoby ci się opadanie popiołu na plecy, a gdybyś próbował się chronić
czarami przez całą drogę, twoje magiczne możliwości zostałby wyczerpane do zera.
- - Poza tym - dodała z uśmiechem Gwen - to nie byłoby sprawiedliwe, ponieważ ja
nie mogłabym uczynić tego samego.
- - W lesie nimfy biegają bez żadnego okrycia - zasugerował Haiden. - - Jeśli moja
żona spróbuje je naśladować, pierwsze co zrobię, to usunę wszystkie spoglądające na
nią w najbliższej okolicy oczy. Haiden, słysząc tę przyjazną odpowiedź, uśmiechnął
się, a potem skrzywił. Zauważył bowiem na północnym wschodzie jakieś
tajemnicze, powiększające się punkty. - Najwyraźniej – powiedział - mimo
czujności, zwróciliśmy na siebie uwagę smoków.

Gwen i Cabe podążyli za jego wzrokiem i ujrzeli dużą grupę jeźdźców. Byli to
jednak, jak się okazało, ludzie a nie smoki. Tamci jeszcze ich nie dostrzegli, gdyż
dalej posuwali się obraną drogą, niemal równoległą do tej wybranej przez magów,
ale na południe. - - Kto może tędy jechać? - zastanawiał się głośno Cabe.

- - Może przybywają z Wenslis? A może z Talaku? - zasugerowała Gwen.

Haiden potrząsnął głową.

- - Gdyby byli z Talaku - rzekł - oznaczałoby, że jadą bardzo dziwną trasą. Dużo
łatwiej byłoby im zmierzać dokładnie na południe. Nikt o zdrowych zmysłach nie
jedzie przez Piekielne Równiny, jeśli nie musi. Być może z Wenslis, ale oni nie mają
większych kontaktów ani z Zuu, ani z Penacles. Z nimi handlują Mito Pica i Irillian.
- - Mito Pica... - wymruczał pod nosem Cabe.

- - Co z nim?

- - Nic. Wygląda na to, że wracają do domu. Być może to najemnicy.

- - Samowolni smokobójcy? - Haiden chwycił lewą dłonią łuk. - - Ci sami. To


miałoby sens. Mito Pica było ich domem, a także wystarczającym powodem, by
walczyć. To dziwne, że nikt na to nie wpadł wcześniej.

- - Być może nikt nie chce o tym myśleć - zasugerowała Gwen, a po jej twarzy
przemknął cień. - Toma zniszczył ich dom tylko dlatego, że ty się tam
znajdowałeś. Myślę, że
nawet niektórzy Królowie byli tym zdenerwowani. Mimo wszystko Mito Pica nie
leży
na
terytorium Złotego. Choć był cesarzem, najazdu na teren innego smoka nie można
uznać za
najlepszy pomysł.
Cabe pokiwał głową.
- Ale to nie powstrzymałoby ich teraz przed zaatakowaniem ruin. Każdy Król
wiedziałby, że w ruinach miasta mieszkają jedynie padlinożercy i renegaci. Smoki
wolałyby się obejść bez jednych i drugich. Rzecz jasna nadal tylko zgaduję i może
się mylę.

Haiden popędził swego konia.

- Lepiej, panie, jeźdźmy dalej - odezwał się. - Nie ma sensu zbytnio liczyć na
szczęście. Mogą nas zobaczyć. Sami mówiliście, by się ukrywać tak długo, jak tylko
się da.

Wiedźminowie ruszyli za nim. Cabe z reguły trzymał się z tyłu. Jeźdźcy nadal go
ciekawili, choć nie wiedział, co ma uczynić, by ich bliżej poznać. Myślał, że być
może wracają do Dworu, ale po ostatnim spotkaniu wydawało się to bezsensowne.
Przywódca najemników nie był głupcem. Wiedział, kiedy został pokonany. Być
może chcieli szerokim łukiem ominąć Las Dagora. Jeśli Zielony przygotował się na
ich ewentualny powrót, próba czynienia czegokolwiek innego byłoby czystym
szaleństwem. Do późnego popołudnia jeźdźcy stali się odległym wspomnieniem.
Cabe i Gwen nadal mieli spory kawałek drogi do przejechania i za mało czasu, by
przejmować się niebezpieczeństwami, które mogły czyhać jedynie w ich umysłach.
Cabe zapomniał o jeźdźcach, zwłaszcza, że natknęli się na pierwsze szkielety.
Słyszał o czymś podobnym, ale to zdarzało się dużo dalej na południowy zachód, na
terenach należących niegdyś do Brązowego. To tam Cabe został niemal poświęcony
w ofierze, lecz ostatecznie to jego ukryta moc położyła kres Smoczemu Królowi.
Gryf wyjaśnił później rezultaty tego czynu, gdyż prawie spełniła się żądza śmierci
Brązowego.
Ziemie
Jałowe znów zakwitły, ale z zabójczym akcentem. Rośliny, które tam wyrosły,
stały się
wrogie wobec klanów Brązowego. Był to efekt wypaczonego czaru. Rośliny szukały
smoków, nie czyniąc różnicy między smoczym władcą, a najniższym wężosmokiem
z
krwi
Brązowego. Przeżyły tylko te, które zdołały uciec i ukryć się na terytorium
Spiżowego albo
Kryształowego, a dało się je policzyć na palcach jednej ręki. Tak przynajmniej
głosiły
późniejsze plotki.
Zdali sobie sprawę, że tutaj także doszło do masakry. Pierwsze szkielety
oczyszczone przez różnych padlinożerców zamieszkujących ten region prowadziły
do kolejnych, a te do następnych, i tak aż po horyzont.

Dotarli do wzniesienia i spojrzeli na jedno z niewielu płaskich miejsc na tych


terenach.

- Rheena - westchnęła Gwen. - To morze śmierci. Cabe pokiwał smutno głową.


Wiedział do czego się zbliżali, choć było to ukryte przez dwa niedawno powstałe
aktywne wulkany. Bez ochronnych zaklęć cała okolica w krótkim czasie stałaby się
niestabilna. Któregoś dnia cytadela, o którą tak desperacko walczyły smoki i inne
stworzenia, zostanie rozdarta przez potężne siły ziemi. Musieli znaleźć inną drogę,
gdyż ziemię dookoła pokrywały rozrzucone szczątki kolejnych olbrzymów. Czaszki
spoglądały pustymi oczodołami w niebo. Niektóre stworzenia padły najwyraźniej
razem ze swoimi wrogami, chyba że niespokojne ruchy pól zebrały w jakiś sposób
ich kości w jeden stos. Szkielety smoków mieszały się z martwymi obrońcami i
trudno było uwierzyć, że któreś ze stworów przeżyło tę masakrę. A jednak jednemu
z nich się udało, choć na krótko. I to właśnie nieopodal stała jego opuszczona
cytadela. Cabe nie chciał jej oglądać, ale czuł, że warto się tam zatrzymać, choćby po
to, by konie odpoczęły, zanim ruszą dalej. Być może uda im się znaleźć jakąś księgę
albo wskazówkę, która pomoże wyjść z opresji, ponieważ niegdyś władcą tego
terenu był jeden z najpotężniejszych wiedźminów, jakich nosiła ziemia. Azran.
Toma spróbował złamać lód, który przykuł go do ściany. Był wściekły, że dał się
zapędzić z jednego pomieszczenia do drugiego, niczym jakiś pomniejszy smok. Był
wściekły na Lodowego, który pozbawił go tronu, choć według prawa należał do
niego... Zbyt wiele rzeczy podsycało jego gniew, by mógł je wyliczyć. Wiedział
jednak, co denerwowało go najbardziej.

Czuł się bezsilny. Nie mógł zmienić postaci. Nie mógł nawet rzucić zaklęcia, by
zapalić świeczkę. A tego właśnie teraz potrzebował. Potrzebował ciepłego,
oczyszczającego ognia, aby się uwolnić i zniszczyć ten przerośnięty sopel. Aby
zemścić się na panu Północnych Pustkowi.

Smok potrząsnął głową. Gniew nie prowadził do niczego dobrego, a tak łatwo było
mu się poddać. Musiał uciec, by odzyskać część mocy. Konieczni byli też
sojusznicy. Srebrny dołączyłby do niego, gdyby wiedział, że Król Królów został
uwięziony. Błękitny być może także. Postawa innych budziła wątpliwości. Burzowy
robił, co chciał, bez względu na to, czy dotyczyło to jego braci, czy też nie. Czarny
był wyrzutkiem nie pasującym do nikogo.

Kryształowy zaś... Na jego temat Toma nie wiedział nic. Kryształowy z początku
pojawiał się na zebraniach Rady, mówił mało i szybko, bez pożegnania znikał.
Stanowił dla Tomy zagadkę i czuł, że nie mógł mu ufać. Nie przeszkadzało to jednak
Tomie w wykorzystaniu postaci Smoczego Króla do szpiegowania w trakcie
posiedzeń Rady i zmuszenia wszystkich, którzy go normalnie ignorowali, do
wysłuchiwania słów ognistego. Pozostawali Srebrny i Błękitny. Oni mogli stać się
sojusznikami. Miał już zarysy planu, ale teraz musiał uciekać. Sfrustrowany syknął.
Od tego zaczął. Jego myśli zataczały koła, być może dlatego, że jego mózg był już
chyba w połowie zamarznięty. Rozległ się podobny do trzepotania odgłos, lecz
Toma go zignorował. Lodowy, tak samo jak i inni władcy, miał sługi, które kryły się
w cieniu. Były nie do zauważenia, latały i szwargotały, pełzały i syczały, a co
najważniejsze, nic go nie obchodziły. Książę spojrzał na samotną pochodnię wiszącą
przed nim na ścianie. Jego „gospodarz” twierdził, że została tam powieszona, by
ognisty nie musiał czekać w ciemnościach. Toma podejrzewał, że to ostatni błysk,
ostatnia iskierka emocji żyjąca wewnątrz smoczego władcy i że pochodnia stanowiła
swoistego rodzaju torturę. Gdyby tylko przez chwilę wziął ją do ręki, mógłby się
uwolnić. Jednak ogień wisiał poza zasięgiem jego rąk.

„Poświęcą mnie temu koszmarowi - pomyślał ze zgrozą - by ten smok mógł spełnić
swoje marzenie o zagładzie...” Jeszcze nie zaczął mówić do siebie, ale już czuł, że
niedługo oszaleje, jeśli - rzecz jasna - pierwsi nie przyjdą po niego słudzy Lodowego.
Znowu coś zatrzepotało i tym razem w pobliżu prześlizgnął się jakiś cień. Toma
zamrugał i rozejrzał się. Przed nim, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą nikogo nie
było, stał Poszukiwacz. Patrzył na Tomę aroganckim wzrokiem, jakby zastanawiał
się, czy smok wart jest tego wysiłku. W końcu sięgnął po pochodnię i podsunął pod
głowę Tomy. Toma przez chwilę sądził, że zostanie spalony żywcem, gdyż nawet
ogniste smoki miały ograniczoną wytrzymałość na otwarty ogień. Jednakże
Poszukiwacz odsunął pochodnię i wyciągnął w stronę smoka pazur, po czym
przyłożył go do jego głowy. Nagle pojawiły się obrazy Tomy uciekającego z
cytadeli, szukającego pomocy na południu. Zanim zorientował się, co Poszukiwacz
chce mu powiedzieć, zaczął krzyczeć, że się zgadza.

Stworzenie wydawało się zadowolone; przysunęło pochodnię w pobliże prawego


nadgarstka smoka. Lód zasyczał, a Toma szarpnął się, by uwolnić rękę. Czas płynął
przeraźliwie wolno. Każda chwila powiększała niebezpieczeństwo odkrycia. W
końcu Toma wyzwolił prawe ramię. Podczas gdy on walczył z bryłą lodu,
Poszukiwacz uwolnił mu nogi.

Kiedy uporał się już z lodem, ptak podał mu pochodnię i wskazał jedną ze ścian.
Toma nic nie zobaczył. Zniecierpliwiony Poszukiwacz wskazał wzrokiem górę.
Ognisty smok nareszcie zobaczył w suficie dziurę. To właśnie tędy ptak zakradł się
do twierdzy Smoczego Króla. I tą drogą miał uciec Toma.

Kiedy odwrócił się do Poszukiwacza, stworzenia już nie było, a pochodnia tkwiła na
swoim miejscu. Toma cicho zaklął, przekonany, że śni, a kiedy się obudzi, nadal
będzie przykuty do ściany. Wreszcie wzruszył ramionami. Jeśli to był sen, to
przynajmniej w ten sposób uciekał przed Lodowym. Może potem znajdą go
obłąkanego, tak samo jak jego ojca.

Myśl o ojcu i przymierzu sprawiła, że Toma się zawahał. Zdał sobie jednak sprawę,
że jeśli spróbuje uwolnić Złotego, żaden z nich nie ucieknie. Lepiej już powrócić z
pomocą.

Lodowy nie był jeszcze gotów poświęcić własnego cesarza; chwila najwyraźniej nie
była odpowiednia. Król mimo wszystko nadal był tradycjonalistą. Kiedy Toma to
zrozumiał, wdrapał się na ścianę. Opatrzone pazurami łapy niemal zamieniały się w
lód. Żałował, że jego wybawiciel nie pomyślał o zabraniu go z sobą. Wtedy sprawy
stałyby się znacznie łatwiejsze. Proces myślowy Poszukiwaczy był równie pokrętny
jak cała ich rasa.

Dotarł do dziury i podciągnął się. Nie wątpił, że wkrótce przyjdą po niego słudzy, ale
nagle zdał sobie sprawę z kolejnego niebezpieczeństwa; zbyt łatwo podąża wzdłuż
tunelu.

Kiedy znalazł się już w środku, odwrócił się, by sprawdzić, czy istnieje jakakolwiek
możliwość zablokowania wejścia, ale zobaczył, że żadnego otworu już nie ma. Lita
bryła lodu maskowała wszelkie ślady świadczące o istnieniu korytarza. Teraz Toma
nie miał już odwrotu. Zaczął posuwać się do przodu, myśląc o wielu rzeczach naraz.
O tym, jak tak potężna rasa Poszukiwaczy mogła kiedykolwiek upaść; w jaki sposób
mógłby odzyskać własną moc i jakie istniały szansę, by ominąć rzesze niedawno
wypuszczonych, pożerających dusze potworów.
Najbardziej jednak chciał wiedzieć, ile jeszcze będzie musiał się dźwigać w górę,
podciągając na ramionach, których mięśnie - wiedział to dobrze - długo tego trudu
nie wytrzymają.

XIII
Błękitny Smok zdecydował się zadziałać błyskawicznie w sprawie Aramitów.
Wkrótce większość wilczych jeźdźców została załadowana na łodzie. Operacja
przebiegła szybko, ponieważ jeźdźcy byli przygotowani do natychmiastowej drogi.
Nie mieli więc wiele czasu, by się naradzić i na nowo zorganizować. Znalezienie
D’Shaya i jego towarzysza było nieco trudniejsze, ale ostatecznie grupa ośmiu
smoczych strażników sprawnie doprowadziła ich do łodzi. D’Shay kłócił się całą
drogę, zaklinając, że słowa Błękitnego mają mniejszą wartość niż piasek na plaży.
Kiedy Królowi o tym doniesiono, bardzo się zdenerwował, ale jeźdźcy byli już
daleko na morzu.

- Powinienem go oddać tobie - skomentował krótko, zwracając się do Gryfa. Myśl ta


pojawiała się w umyśle lwioptaka bez przerwy, ale zmuszał się tylko do pamiętania,
że Aramici nie mieli w tej chwili żadnego znaczenia wobec niebezpieczeństwa
grożącego ze strony Lodowego.

- - Choć mogłoby to być niezwykle pożyteczne, nie mam dla niego czasu - uznał. -
Kończy się też nam czas na rozwiązanie naszego głównego problemu. Myślałem o
tym, by cię zachęcić do użycia kryształu przy badaniu Północnych Pustkowi. - -
Beznadziejne zadanie, ptaku. Mój brat chroni swoje królestwo, a moja moc wydaje
się być niewystarczająca, by przebić zasłony... Gryf zauważył wahanie.

- Co się stało? - spytał.

Smoczy władca zamknął oczy, a kiedy ponownie je otworzył, uśmiechnął się. -


Gdybyś zechciał połączyć się ze mną - oznajmił - wspólna moc mogłaby
wystarczyć... Podejrzewam, że razem posiadamy całkiem sporą potęgę. Nadal
trudno było zaakceptować Gryfowi współpracę ze smokiem, a jeszcze mniej podobał
mu się pomysł takiego eksperymentu, ale zdawał sobie sprawę z wagi tego, co
proponował jego tymczasowy sojusznik. Jeśli mieli skorzystać z Bibliotek,
niezwykle użyteczna byłaby jakakolwiek wiedza o tym, przeciwko czemu walczyli.
Błękitny wyjaśnił wcześniej, że sądził, iż plany Lodowego mają jakiś związek ze
zniszczeniem przez Nathana Bedlama Ziem Jałowych. Nie wiedział nic więcej.
Lodowy zawszy był skryty, a na zebraniach Rady pojawiał się tylko wtedy, kiedy
widział w nich własny zysk. - Co mam robić? - Pióra i włosy Gryfa lekko się
zjeżyły. Niespecjalnie się cieszył.

Smoczy Król stał już po drugiej stronie kryształu. Połączone światło ścian i kryształu
sprawiało, że wyglądał niczym powstały z umarłych stwór-cień. - - Zdaję sobie
sprawę, że jest to dla ciebie nieprzyjemne - usłyszał. - Mnie się jeszcze mniej
podoba. Być może, jeśli ci powiem, że właśnie na północy mego kraju wybuchła
burza śnieżna, okażesz więcej chęci. A jeśli ci powiem, że coś idzie za śniegiem i
zimnem, coś, co liczyć można w tysiącach, tym łatwiej pojmiesz, że musimy się
spieszyć.

Zginęło już wiele smoków, tak samo jak członków innych ras, włączając ludzi, na
których tak ci zależy.

- - Nie zamierzałem się wycofać - chłodno odparł Gryf. - Czy mi się to podoba, czy
też nie, nie ma to związku z moimi obowiązkami. Dość tych bzdur. Co mam robić? -
- Stań naprzeciwko mnie po drugiej stronie kryształu.

Gryf wykonał polecenie. Błękitny uniósł ręce i odwrócił od siebie dłonie.

- Weź moje ręce i stań tak jak ja.

Kiedy obaj już stali na swoich miejscach, smok zamknął oczy. W komnacie zapadła
śmiertelna cisza. Słychać było tylko lekko uderzające o skałę krople wody. Gryf nic
nie czuł i zaczął się zastanawiać, czy Błękitnemu się powiodło. A potem doznał
szoku. Wszystko się nagle zmieniło. Zacisnął oczy i spróbował opanować ból.
Niegdyś słyszał historie o ludziach porażonych piorunem, którzy przeżyli.
Nikt nie potrafił opisać, jakie to uczucie, gdy tak potężna, dzika energia przechodzi
przez ludzkie ciało. Teraz Gryf rozumiał dlaczego.

Kiedy obce ręce wyciągały z niego energię, poczuł w sobie jej ruchy. Nie przeszła
jednak na Smoczego Króla, jak się spodziewał, lecz zdawała się gromadzić gdzieś
pośrodku, między nimi. Zdał też sobie sprawę, mimo zamkniętych oczu, że to samo
działo się ze smokiem. Błękitny tworzył pole mocy wokół kryształu, wzmacniając je
do stopnia, który - jak wierzył - był niezbędny, by przedrzeć się przez barierę
Lodowego. Kiedy pole zwiększało swą moc, Gryf czuł potężne ciepło. Odważył się
otworzyć oczy i nagle stwierdził, że patrzy w zdumieniu na potężną poświatę wokół
kryształu. Ból zniknął i pozostało już tylko uczucie wyczerpania. Wiedział, że nie
potrwa to długo; ani on, ani smok nie zdołają przez dłuższy czas wytrzymać takiej
straty energii i któryś z ich prawdopodobnie zemdleje.

- Teraz - krzyknął smok. Gryf nie wiedział, czy jego towarzysz mówi do niego, ale
pozwolił mu kontrolować sytuację; nie chciał niczego zepsuć. Pole zaczęło się
zmniejszać. Nie, pomyślał Gryf, ono się nie zmniejsza. Raczej wchodzi do wnętrza
kryształu, jakby przekazując swoją energię. Uniósł wzrok i zobaczył, że Błękitny
patrzy teraz w centrum kryształu z wielkim napięciem. Podążył za jego spojrzeniem,
ale nic nie zobaczył, poza mleczną bielą wewnątrz klejnotu. Ramiona lwioptaka
lekko opadły.

Nie udało się.


- Nie poddawaj się!
W tej samej chwili, kiedy Smoczy Król wykrzyczał te słowa, Gryf zobaczył, jak
wewnątrz bieli coś się formuje. Zdawało się mieć kształty, jakich dotąd żaden z nich
nie widział, lecz trudno było rzec cokolwiek więcej, zważywszy na słabą jakość
obrazu. Błękitny w odpowiedzi na postawione zadanie zwiększył koncentrację i
zaczął coraz głośniej syczeć.

To było najlepsze, co mógł zrobić - nie poddać się. Musiał wiedzieć, nawet jeśli ta
wiedza była tylko jemu przydatna.
Gryf czuł jak smok lekko się chwieje. Nacisk na Błękitnego powiększał się coraz
bardziej, bowiem był on zarówno twórcą jak i ogniskiem zaklęcia. Gryf zacisnął
dziób i do poprzedniego strumienia energii dodał więcej mocy. Kiedy władca zdał
sobie sprawę, co czyni sojusznik, oczy mu się nagle rozszerzyły.

Pokierował energią, używając nowej siły, by przeciąć zaklęcia brata, niczym gorący
nóż przecinający masło.

Mgły już nie było. W ciągu sekundy nagle znikła, odsłaniając... coś, co miało
gigantyczne rozmiary i pazury tak wielkie jak oni sami. Błękitny na chwilę stracił
kontrolę i obraz się zamazał. Z sykiem odepchnął znowu napierającą mgłę i
wzmocnił połączenie.

Przeszedł go dreszcz. Odczuli przeraźliwe, potężne zimno. Zdawało się być częścią
stworzenia i poruszać razem z nim. Kiedy wędrowało przez okolicę, którą widzieli,
kilka drzew pokryło się szronem, a gdy chłód się zwiększył, łamały się. To coś
jednym uderzeniem wyrwało z korzeniami pięć potężnych buków, a kiedy obaj
świadkowie tej sceny zobaczyli, że drzewa najpierw uschły, a potem stwardniały jak
kamienie, ze strachu zadrżeli. Stwór odrzucił skamieniałe pnie na bok; wyglądały jak
lodowe zwłoki. Nagle zdali sobie sprawę, że potwór pozostawiał za sobą tylko ślady
śmierci. To, co niegdyś się w tej krainie znajdowało, spotkał ten sam los, co drzewa.

Zanim pierwszy potwór zdołał zniknąć z pola widzenia, tuż obok, nieco na prawo,
pojawił się drugi. Jeszcze większy i tak samo pełen żądzy niszczenia. Gryf mimo
prób nie zdołał zauważyć, gdzie stwór ma pysk. Dostrzegł jedynie, że oczy stanowiły
dwie malutkie czarne kropeczki. To nie były normalne zwierzęta. Musiały zostać
stworzone przez Lodowego. Przeobrażały się w żyjącą śmierć i wysysały życie ze
wszystkiego, co się im nawinęło pod nogi. Gryf nagle zobaczył oczyma wyobraźni
zupełne spustoszenie Ziem Jałowych. Patrząc na zniszczony krajobraz, odczuwał coś
znajomego, nie mógł jednak sobie przypomnieć, co to było.

- Pokrywają cały kraj - szepnął smok, drżąc z przerażenia.


Miał rację. Gryf zjeżył się. Były wszędzie i jeśli dobrze rozpoznawał okolicę,
znajdowały się już niedaleko północnych granic królestwa Błękitnego, kierując
się w głąb na południe.
Ku pozostałym obszarom Smoczych Królestw.
Z trudem zdołał się skoncentrować, ale poczuł, że smoczy władca też zaczyna się
chwiać. Jeśli sam czuł wysiłek, to co musiało się dziać z Błękitnym? Patrzył jak
obraz znika i ponownie zastępuje go biel. Stracili obraz na dobre. Błękitny
westchnął i puścił jego ręce. Obaj padli na podłogę komnaty. - Wy... wybacz,
wielmożny Gryfie. Obawiam się, że moja koncentracja zbyt osłabła. - Smok ciężko
walczył o oddech.

- Całkowicie... to zrozumiałe... wielmożny Błękitny. Potem usiedli po dwóch


przeciwnych stronach kryształu, który powrócił do pierwotnego, lekko świetlistego
stanu.

Żaden z nich nie chciał mówić o przerażających scenach, których właśnie byli
świadkami, jakby przez milczenie można było te straszne obrazy odesłać w niebyt. -
Wydaje się, że na wszystko jest już za późno - odezwał się w końcu Błękitny Smok.

- Te stwory przeniknęły przez granice Pustkowi. Wkrótce dotrą do Gór Tybru na


północy.

Jeśli choć część z nich zawróci na wschód, znajdą się w centrum mego kraju i
połączą z innymi grupami. Muszę przygotować obronę.

Błękitny podniósł się z podłogi. Gryf poszedł w jego ślady.


- Co możesz jeszcze zrobić? Jak przygotujesz obronę? - spytał.
- Mam oddziały... Gryf potrząsnął głową.
- - Odczułeś ich głód. Przecież wiesz, orientujesz się, co robią te stwory.
Twoje legiony najwyżej zaostrzą ich apetyty.
- - Będę rzucał zaklęcia.
- - Jak długo potrwa, zanim się zmęczysz? Płyną niczym rzeka, wielmożny Błękitny.
Muszą ich być tysiące. Lodowy miał czas, aby się przygotować. Nie sądzisz, że
potrafi przewidzieć wiele ruchów do przodu?
Błękitny zawahał się, po czym powoli pokiwał głową. - - Jest jak mówisz. Lodowy
to przebiegła bestia. Z pewnością przygotował się na takie środki, jakich bym użył.
Biblioteki stanowią naszą jedyną nadzieję.

Przygotuję między wymiarowe przejście.


- - To może być niebezpieczne.
Między wymiarowym przejściem nazywali niektórzy tunel przez Pustkę; był
przejściem poza ramami tego świata. Można go było użyć do błyskawicznego
transportowania różnych obiektów, obojętnie jakie by miały wymiary w świecie
realnym.

Gryf przypomniał sobie Drogę Mgieł i zaczął się zastanawiać, czy istnieje między
nimi jakiś związek.

- - Azran wiedział - oznajmił Król - jak kontrolować portal. A część jego sekretów
przeszła w moje ręce. - Widząc wyraz twarzy Gryfa, smok wyjaśnił: - Chyba nie
sądziłeś, że zostawiłbym takie skarby w jego cytadeli? Była opuszczona, Gryfie,
przez tych, do których według prawa należała. - Król wiedział, że to właśnie Gryf
był odpowiedzialny za cios, który rozpłatał Azrana na pół, choć to Cabe walczył
przez większą część bitwy. - - Czy naprawdę potrafisz stworzyć stabilne między
wymiarowe przejście? - spytał lwioptak.

- - To łatwiejsze niż ci się wydaje. Dzięki nim będziemy mogli podróżować bez
zwłoki z twojego królestwa do mojego - odrzekł Błękitny. - - Czy możemy być
pewni, że nikt się nie dostanie przez nie bez naszej wiedzy?

-
spytał lwioptak, lecz nie powiedział na głos, że portal do pałacu byłby doskonałym
sposobem, by armia Błękitnego zaatakowała Penacles. Gryf potrząsnął głową. Stare
nawyki długo nie umierają...

- - Zadbam o moje wejście. Ale ty musisz sobie poradzić z wyjściem. - Smoczy Król
uśmiechnął się, ukazując ostre zęby. - Czyżbyś mi nie ufał? - - To trudne.
- - Daj mi czas, bym mógł wypocząć. I zdecyduj, gdzie ma się znajdować wyjście.
Staraj się być tak precyzyjny jak to możliwe, ponieważ obraz tego miejsca wyciągnę
z twego umysłu.

Gryf pokiwał głową. Błękitny zgiął się w ukłonie i wyszedł, pozostawiając gościa
samego.

Drażniło go czekanie. Miał instynkt drapieżnika i bezproduktywne oczekiwanie tylko


zwiększało jego frustrację. Biblioteki Penacles, jeśli nawet już coś ujawniały, to
robiły to w straszliwie pogmatwany sposób. I nie miał pewności, czy będą mogły w
jakikolwiek sposób mu pomóc. Nie miał także pewności, czy zdoła sobie zapewnić
bezpieczeństwo wobec tak potężnego wroga.

Ale nie było innego wyjścia. Dopóki nie wrócili do Penacles, sprawy leżały w gestii
Błękitnego. Usiadł, aby wypocząć, wyobrażając sobie, że ma przed sobą długie,
nudne oczekiwanie. A kilka chwil później zasnął. Widać zaklęcie wyczerpało go
dużo bardziej, niż się spodziewał.

Obudził go dźwięk maszerujących stóp. Nie potrafił stwierdzić dokładnie jak długo
spał, ale poziom wody w głębi komnaty nieco się obniżył. Przypływy i odpływy w
podwodnej grocie? Nie wiedział za wiele o morzu, i specjalnie nie chciał tego stanu
swojej wiedzy zmieniać. Porzucił więc rozmyślania o wodzie. Mimo wszystko miał
na głowie ważniejsze sprawy.

Podniósł się na nogi akurat w chwili, gdy do komnaty wszedł Błękitny, a za nim dwa
inne smoki. Prawdopodobnie byli to ci sami strażnicy, którzy wcześniej powitali
Gryfa.

Wszyscy wyglądali tak samo.

- - Bardzo byłeś zajęty, Gryfie? - Z tonu smoka można było wnieść, że dokładnie
wiedział, co Gryf robił.

- - Która godzina? - spytał lwioptak. - W tych podziemnych komnatach straciłem


orientację. Chętnie znowu zobaczę okolice Penacles. - - Te ziemie spalone na
węgiel? - rzekł smok z wymuszonym uśmiechem. Choć wiele terenów Gryfa
pozostawało w dobrym stanie, większość ziem na wschodzie nadal nosiła ślady
oblężenia Czarnego. Nie był to, rzecz jasna, jedyny taki teren, ale najbardziej
zniszczony. Bez wątpienia minie jeszcze wiele lat, zanim rany ziemi się zabliźnią.

Pazury Gryfa same odruchowo się wysunęły.

- - Nie wystawiaj na próbę trwałości naszej ugody, gadzie! - powiedział. - Możesz się
bowiem przekonać, że moje pazury są równie ostre jak twoje. - - Spokojnie,
wielmożny, spokojnie! To tylko odrobina czarnego humoru w tych trudnych
chwilach. - Błękitny spoważniał. - Rzeczywiście w trudnych. Bowiem podczas, gdy
my... gdy ja spałem, stwory mojego brata postanowiły rozdzielić się na dwie grupy.
Każda z nich obchodzi Góry Tybru z innej strony, dając przez to Talakowi, o ironio,
chwilę zwłoki.

- - Umieją kopać. Dlaczego więc omijają góry?

- - Pomyśl, wielmożny Gryfie. To nie Tybr je interesuje. W tym czasie, kiedy


zajęłyby się szukaniem zadawalającego pożywienia - jeśli taki głód w ogóle da się
czymkolwiek zaspokoić - mogłyby na wschodzie zawładnąć Piekielnymi
Równinami, a na zachodzie krainami krasnoludów! Irillian dawno byłby już ich.
Gryf schował pazury.

- - Zachowują się niezwykle inteligentnie jak na tak osobliwe stwory. Z pewnością


same nie potrafiły wpaść na taki pomysł.

- - Nie mogły. Jestem tego pewien. A to oznacza, że brat Lodowy kontroluje je


całkowicie. One poruszają się niczym jego ręce. Można mieć wątpliwości, czy
rzeczywiście posiadają jakąkolwiek wolę.
- - Zaspokajanie głodu...
Smoczy Król bystro spojrzał na sojusznika.
- - Masz jakiś pomysł?
- - Myślę o czymś, co już dawno powinno być dla nas oczywiste. Odczuliśmy ten
głód, tę siłę, która popycha stwory do przodu. Choć są tak duże, ich głód powinien
zostać już dawno zaspokojony. Żadne stworzenie nie może tyle zjeść - to nie byłoby
opłacalne. Po co Lodowy zajmowałby się czymś takim. Z pewnością mógł wymyślić
bardziej korzystne wyjście. To ten stały głód jest kluczem do rozwiązania zagadki. -
- Sugerujesz, że pan Północnych Pustkowi czerpie energię z tych stworzeń? -
wyrzucił smok, stojący po prawej stronie Błękitnego. Pierwszy raz zdarzyło się, by
któryś z nich się odezwał. Gryf zdał sobie sprawę, że nie byli to strażnicy, a raczej
książęta Błękitnego, być może nawet jego młode.

- - To właśnie wielmożny Gryf sugeruje, Zzzerasie. W każdym razie lepiej byś wziął
sobie to do serca - stwierdził sucho Król.

Książę szybko pokiwał głową i ucichł, choć jego postawa zdawała się przypominać
postawę dąsającego się dziecka.

- - Z jakiego powodu, Gryfie?


- - Choćby dla podtrzymania zaklęcia, ale mogę się mylić. Błękitny syknął.
- - Jakby nie było, powinniśmy się pospieszyć.
Strzelił palcami i dwa smoki się odsunęły. Zzzeras przez chwilę zdawał się wahać,
ale po namyśle i on się cofnął. Król uniósł ręce i zaczął nimi rysować wzór. Gryf
patrzył jak zahipnotyzowany; raz jeszcze wziął w nim górę uczony.

Kiedy Smoczy Król zakończył rysowanie wzoru, pojawiło się coś, co dało się tylko
określić jako dziura w osnowie rzeczywistości. Błękitny pokiwał głową i zaczął
rysować drugi wzór. Kiedy go formował, dziura stawała się większa i przybierała
kształt owalu, aż do chwili, kiedy stała się dłuższa i szersza od człowieka, a w tym
wypadku od smoczego wojownika.
Smok odwrócił się do swojego sojusznika.
- Sądzę, że nie masz nic przeciwko temu - uniósł głowę - ale podczas gdy spałeś,
Zzzeras wyciągnął z twojego umysłu obraz twojej osobistej komnaty. Nie martw się
jednak, nie szukał niczego więcej. Jest na tyle mądry, że nie próbuje się sprzeciwiać,
a ja potrzebuję twojego zaufania. Można zresztą udowodnić to, co powiedziałem.
Gryf nie odpowiedział, nie będąc pewny, czy zdoła się powstrzymać od
niecenzuralnych sformułowań. Miał już dość ingerencji w swoje życie, dość
wtrącania się w swój umysł. Gdyby nie to szaleństwo wywołane przez Lodowego...
- - Zaczynajmy już.

- - Kylin. - Na wezwanie Króla, drugi ze smoków wystąpił do przodu. - Te wrota


mają pozostać otwarte tak długo, jak długo będzie to konieczne. Kiedy mnie nie
będzie, mam nadzieję, że zdołasz wszystkim się zająć.
- - Panie.
- - Zzzerasie, ty będziesz nam tutaj pomagał. Będziemy potrzebowali kryształu i
tamtych przedmiotów. - Błękitny wskazał na różne rzeczy, które zgromadził tutaj
jakiś czas przed pojawieniem się Gryfa. To mówiło wiele o zaufaniu, jakim darzył
Smoczy Król własną metodę postępowania.

- - Każę to przenieść jednemu ze sług - odparł jego syn. - - Nie. Chcę, żebyś ty to
zrobił. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Być może jednak to wezmę sam. - Zdjął
kryształ z podstawy.

- Lordzie Gryfie, muszę cię poprosić, byś wyruszył pierwszy. Gdyby ktoś
znajdował się w twoich komnatach lub w ich pobliżu... albo gdyby się okazało, że w
moich
obliczeniach
tkwi błąd i pojawimy się w innym punkcie twojego miasta, ludziom nie spodoba się
widok smoka.
- - Jak sobie życzysz - zgodził się Gryf.
- - Kylin, możesz odejść. - Błękitny spojrzał na drugiego syna.
- A ty, Zzzerasie, pójdziesz z nami.
Błękitny sięgnął na półkę i zdjął z niej małe pudełko. Podał je Gryfowi z
ostrzeżeniem, aby na nie uważał. Nie wytłumaczył dlaczego, ale lwioptakowi
wystarczyło jego słowo.
Zzzeras, uderzając palcami w miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się kryształ, stał
gotów do działania. Wydawał się bardzo niecierpliwy. Gryf wątpił, by podobała mu
się rola służącego. Tak jak wiele innych smoków i on był arogancki, skoncentrowany
wyłącznie na sobie. Zastanowił się, czy Zzzeras urodził się z odpowiednim
znamieniem na skorupce jaja.

Lepiej jednak by tak nie było. To byłby niezwykle niecierpliwy, niebezpieczny Król.

- Lordzie Gryfie. - Pan Irillianu z kryształem pod pachą oczekiwał przy portalu. Jego
myśli znów wróciły do Drogi Mgieł wykorzystanej przez smokowatego i Gryf zrobił
krok do przodu. Kiedy przechodził przez drzwi, poczuł słabe szturchnięcie.

Świat zastąpiony przez nieskończenie puste pole nagle wyparował. Wielka biała
nicość. Dokładnie pod swoimi stopami zobaczył coś, co przypominało ścieżkę; tylko,
że pod nią też nic nie było. Jego włosy zjeżyły się. Za sobą usłyszał Błękitnego i
wtedy...

...ścieżka pod stopami zniknęła i poczuł jak unosi się nagle w pustce bez wyjścia.

XIV
Cytadela Azrana przedstawiała sobą majestatyczny widok. Wznosiła się niezwykle
wysoko. Gdzieniegdzie strzelały w niebo umieszczone w dziwnych miejscach
wieżyczki; wydawałoby się, iż bez najmniejszego powodu, chyba, że zamek niegdyś
należał do Poszukiwaczy. Cabe zadrżał na myśl, że w dawnych czasach ptaki
panowały na tak rozległych terenach. Zaczął się zastanawiać, czy niektóre z nich
pozostały jeszcze w ruinach.

Nie chciał popełnić błędu, zatrzymując się w tym miejscu.


- Świeże ślady podków - nagle stwierdził Haiden.
Cabe spojrzał pod nogi. Jedyną rzeczą, jaką zobaczył, było więcej kości. Wydawało
się niemożliwe, by je ominąć. Rzeczywiście znajdowały się tam ślady być może
pozostawione przez podkowy, jednakże z drugiej strony trudno było je odróżnić od
tropów pozostawionych przez niezliczonych padlinożerców, którzy oczyścili kości z
mięsa wkrótce po bitwie.

- Skąd ta pewność? - spytał Cabe. Elf spojrzał na niego poważnie. - To jedna z tych
rzeczy, które potrafi mój lud - uśmiechnął się. - Tak naprawdę niektóre konie
pozostawiły za sobą pewne pamiątki i nasze wierzchowce zdecydowały się w nie
wdepnąć.

Cabe wciągnął nosem powietrze i stwierdził, że Haiden ma rację. Założył, że


smród
pochodzi po prostu od padliny.
- - Ale jak... - urwał.
- - Pracowałem z końmi dość długo - stwierdził elf - aby umieć zauważać różnice...
A żadne dzikie stada by się tu nie zapuściły. Jeśli pragniesz dalszych dowodów, to
powiem ci, że minęliśmy trochę śmieci, które pozostawili za sobą jeźdźcy. - - Jeśli
nie będziesz ostrożniejszy, Haidenie - przerwała Gwen - wydasz wkrótce wszystkie
sekrety swojego ludu.

- - Mała strata. Zbyt wielu pośród mojego ludu ma o sobie zbyt wysokie mniemanie.

Im dłużej elf z nimi jechał, tym bardziej zaczynał przypominać człowieka. Wyjaśnił,
że do jego obowiązków należała między innymi funkcja łącznika z miastem Zuu,
które znajdowało się niedaleko południowo-wschodniej części Lasu Dagora.
Cabe’owi przypomniał się wojownik Blane, którego kiedyś poznał, dowódca
konnicy z Zuu; zginął dokładnie tak jak chciał, zabierając z sobą sadystę Kyrga.
Teraz ku jego czci stał w Penacles pomnik.

- Czy wejdziemy do środka? - spytała Gwen, nie wiadomo do kogo kierując te słowa,
ale zarówno ona jak i Haiden spojrzeli na Cabe’a. To była świątynia jego ojca,
zamek, w którym przez pewien czas go więziono. Jedyne wspomnienia z tego
miejsca Cabe’a należały do wyjątkowo nieprzyjemnych... a jednak mogło się tu
znajdować coś, co okazałoby się przydatne. Azran należał do grupy
najpotężniejszych nekromantów; dowodem na to były ożywione z martwych
stworzenia, które porwały Cabe’a z Penacles. Trójka śmiałków, mogąc czerpać
informacje z całego świata umarłych, być może zdoła rozwiązać problem.

Cytadela zamieniła się w koszmar, któremu Cabe musiał stawić czoło, jeśli
kiedykolwiek miał wyzwolić się spod cienia Azrana, padającego na jego duszę. -
Wejdziemy - powiedział.

Gwen nie była zachwycona odpowiedzią, ale zgodziła się. Uśmiech elfa zgasł. - Nie
musisz iść ze mną - zasugerował Cabe. Pokiwała głową, potrząsając rudymi
włosami.

- - Nie, wydaje mi się, że to jednak może być dobry pomysł - odparła. - - A czy
którekolwiek z was zastanowiło się nad tym, że wewnątrz może się ktoś jeszcze
znajdować? - spytał Haiden.

Cabe spojrzał mu w twarz.


- Ty tu jesteś elfem. Ty nam to powiedz.
Haiden skrzywił się i humory nieco się im poprawiły. Jedną z pierwszych rzeczy,
jakie zrobił Cabe w drodze do cytadeli, było sprawdzenie czy wewnątrz nie ma
jakichś mieszkańców. Nie wchodziło się do siedziby szalonego czarnoksiężnika bez
pewnych środków ostrożności. Myśl, że wpadł na to przed innymi, sprawiła, że Cabe
odczuł dumę.

Pomimo całej wiedzy, jaką mógł czerpać z pamięci dziadka, nadal był w znacznym
stopniu nowicjuszem jeśli chodziło o spryt.

Elf wysunął się do przodu, aby wykonać polecenie, ale Cabe kiwnął głową, dając mu
znak, że budynek jest pusty. Jednak dokładnie w tej samej sekundzie, kiedy to
mówił, ogarnęły go drobne wątpliwości. Miał nadzieję, że się nie pomylił. Minęli
bramę i pojawiły się pierwsze prawdziwe dowody na to, że ktoś używał tego miejsca
jako bazy wypadowej; stajnie były czyste, a w nich świeże siano i woda dla koni.

- - Teraz przynajmniej wiemy, skąd się wzięli ci jeźdźcy - wymamrotała Gwen.


Wejście na teren cytadeli przygnębiło ją.

- - Zostaniemy tu tylko na jedną noc, Gwen - powiedział Cabe. - Jeśli do rana nie
znajdziemy nic pożytecznego, to znaczy, że albo tego tu nie ma, albo zostało tak
głęboko ukryte, że za nic go nie znajdziemy. Poza tym, przez ostatnich kilka dni
niemal na śmierć zajeździliśmy konie. Jeśli nie damy im odpocząć, padną zanim
dotrzemy do Północnych Pustkowi.

Zsiedli. Haiden zajął się wierzchowcami. Elf nie mógł się nacieszyć z faktu, że
znalazł się w stajniach - było to najnormalniejsze miejsce w całej cytadeli. Gwen i
Cabe zabrali swoje rzeczy i przemaszerowali przez podwórze do masywnych
żelaznych drzwi stanowiących wejście do właściwego budynku.

- - Szkoda, że nie mogliśmy wybrać innej drogi - wymamrotała czarodziejka. -


Takiej, która omijałaby to miejsce.

- - To najszybsze i najbezpieczniejsze wyjście, a ja zapomniałem, że ta rzecz się tu


znajduje. Mnie też specjalnie nie cieszy wchodzenie do budynku, który był domem
Azrana i został, jeśli mi dobrze wiadomo, wybudowany przez Poszukiwaczy. - Cabe
znowu spojrzał na żelazne wrota.

Jeśli to naprawdę pozostałość po Poszukiwaczach, to po co im drzwi? Dlaczego


cytadela nie była bardziej napowietrzna? Czy Poszukiwacze także przejęli to miejsce
od jakiejś wcześniejszej rasy? Gdzie zaczynała się lista dominujących ras? Kiedy
tereny zwane teraz Smoczymi Królestwami zostały po raz pierwszy zamieszkane i
przez kogo? A może raczej przez co?

Tak wiele pytań. Nathan wiedział o tym. Odpowiedziałby Cabe’owi, że zadaniem


maga jest właśnie stawianie pytań, nawet jeśli życie okazywało się za krótkie, by na
wszystkie odpowiedzieć. Z tego, co powszechnie było wiadomo, dom Azrana został
ogołocony z wszystkich przydatnych rzeczy. Podobno Błękitny pierwszy objął ten
teren w posiadanie, choć inni wskazywali na Burzowego, a nawet na Kryształowego,
mimo, że nie wydawało się to zbyt prawdopodobne, zwłaszcza biorąc pod uwagę
skrytą naturę tego ostatniego i olbrzymią odległość pomiędzy Piekielnymi
Równinami a Legar Peninsula, która rozciągała się na południowo-zachodniej części
kontynentu. Kiedy wędrowali przez opustoszały budynek, obawy powoli znikały.
Nie było tu teraz nic oprócz kurzu i pajęczyn. Najemnicy zostawili trochę rzeczy, ale
stało się wkrótce oczywiste, że nie była to ich główna baza. Gdyby sprawy miały się
inaczej, z pewnością nie zostawiliby jej bez nadzoru.

Czuć był stęchliznę. Po tylu wiekach w cytadeli nie ostały się już żadne zaklęcia
zachowujące czystość. Azran wyczerpał ich energię podczas pobytu w zamku,
potrzebując jej najprawdopodobniej podczas rzezi oddziałów Czerwonego. Cabe
zerknął na schody prowadzące w dół. Odwrócił się do Gwen, która akurat w tej
samej chwili przeglądała kilka podniszczonych tomisk, pozostawionych przez
łupieżców.

Sądząc po jej wyrazie twarzy, który zresztą równie dobrze mógł zostać wywołany
dużą ilością kurzu, nie stało się tak bez powodu.

- Zajrzę tam - powiedział Cabe. - To nie powinno potrwać długo. Wygląda na


magazyn.

- Chcesz, żebym poszła z tobą? Pokiwał przecząco głową. - Poczekaj na Haidena.


Kiedy wrócę na górę, zjemy coś. Jestem pewien, że co by to nie było, zostało z
pewnością doszczętnie splądrowane. Kiedy schodził w dół, próbował porównać to,
co wiedział o cytadeli, z tym, co widział w tej chwili. Przez większość czasu
pozostawał wtedy w jednej sali i tylko przez chwilę znajdował się na zewnątrz. Z
tego, co pamiętał, nigdy tędy nie schodził. Tak jak podejrzewał pomieszczenie
okazało się swego rodzaju magazynem i zostało dokładnie splądrowane. Brakowało
nawet półek, choć pozostały zawiasy. A jednak nadal coś mogło się tu znajdować...
Cabe dotknął rękami ściany, myśląc, że jeśli miałoby tu naprawdę znajdować się
jakieś tajne przejście, już dawno zostałoby przez kogoś odkryte. Dotknął
przeciwległej ściany, ale nic nie poczuł. Jednakże następne dotknięcie sprawiło, że
odczuł lekkie łaskotanie, zupełnie jakby ktoś próbował go zidentyfikować, ale nie
wiedział dokładnie, jak się do tego zabrać. Cabe skoncentrował się, poszukując
miejsca, z którego płynęły sygnały. Nie było to trudne; wiedział, że inni mieliby z
tym większe problemy. Spróbował wpłynąć na to coś umysłem.

Nagle ściana zniknęła. Upadł na twarz w pokoju, z którego uniósł się straszliwy
smród. Zupełnie jakby wszystkie trupy z zewnątrz nadal gniły. Szybko chwycił się za
nos i rozejrzał.

Znajdowało się tam jeziorko, ale z pewnością nie wypełniała go woda, tylko jakiś
płyn z pokrywającą go zieloną mazią. Wydostawały się z niego bąble i gazy. Cabe
wstał, cały czas zatykając nos, i zaczął zawracać. Przed nim ponownie wyrosła
ściana. Z niechęcią zwrócił uwagę na mokradło. Azran nie kryłby go, gdyby nie
było tu czegoś ważnego. Przypomniał sobie własne rozmyślania na temat powiązań
swego ojca z martwymi. Ten pokój z pewnością byłby idealny do celów szalonego
nekromanty. Powierzchnia mokradła zaczęła się gwałtownie burzyć, zupełnie jakby
coś się z niej wynurzało. Cabe nie miał najmniejszej ochoty zobaczyć, co to może
być. Spróbował odszukać miejsce, dzięki któremu wszedł do środka tego przeklętego
pokoju, ale teraz nie mógł go nigdzie odnaleźć. Najwyraźniej nie było stąd wyjścia.
Powierzchnia dziwnego jeziorka mocno się już burzyła, a Cabe poczuł, że odór staje
się jeszcze mocniejszy. Ogarnęły go nudności.

To - wygląd nieznanego umknął na chwilę uwadze Cabe’a - wynurzyło się ze szlamu


i mazi.

- Czego szukasz? - wycharczało. Jego głos bez przerwy się zmieniał, jakby usiłował
przemówić więcej niż jeden mówca.

Cabe próbował odwrócić wzrok od dziwnej mieszaniny kończyn, oczu, ust i innych
nie do opisania wyrostków, aż wreszcie wykrztusił:

- - Ni... czego. To po... pomyłka.

- - Wezwanie było jasne - ciągnął stwór - choć nie wiem, czy to ty mnie wzywałeś,
czy ktoś inny. - W głosie, czy raczej w głosach dało się wyczuć odrobinę zdumienia.
Przez głowę Cabe’a przemknęła lawina myśli, nie wyłączając, rzecz jasna, Azrana,
który...

- Przyprowadzę go - rzekł stwór.

Przyprowadzi go? Cabe zapomniał o odorze. Zapomniał o straszliwym wyglądzie


strażnika i krzyknął:

- Nie, tylko nie jego! Nie chcę go!


Azran! O mały włos, a ujrzałby widmo ojca. Należało zachować ostrożność, bo
jeszcze wezwie jajko następnego Brązowego, albo... Nie, szybko wymazał ostatnią
myśl. Nie chciał rozmawiać z Brązowym Smokiem.
Wpadł na kolejny pomysł.
- Przyprowadź mi Nathana Bedlama - poprosił. Strażnik - to było najsensowniejsze
określenie, jakie Cabe mógł mu nadać - zawahał się. - - To chwilowo... niemożliwe -
odparł, po czym przez kilka sekund milczał, a następnie dodał: - Jest ktoś inny, kto
cię widzi i chce z tobą porozmawiać. - - Nie Azran!

- - Nie. Nazywa się... Tyr.

Tyr! Jeden ze Smoczych Mistrzów. Jeden z dwóch ożywionych wiedźminów


zmuszonych, aby porwać Cabe’a dla Azrana.

- Tak. Daj go! - odparł.

Strażnik powoli zanurzył się w jeziorze. Zniknął, a wraz z nim część smrodu, co nie
oznaczało jednak, że Cabe mógł normalnie oddychać. Jeziorko znów się wzburzyło.
Z mazi powoli wynurzała się głowa. Cabe patrzył jak wysoka postać zawisa nad
powierzchnią. Okrywały ją resztki ciemnoniebieskiego płaszcza.

W przeciwieństwie do strażnika nie ociekała szlamem. Miała suchą i pomarszczoną


skórę, a całość sprawiała wrażenie człowieka, który zginął śmiercią gwałtowną. Tyr
nie przeżył Wojny Przełomowej. Kiedyś mógł być uznawany nawet za przystojnego,
lecz teraz po urodzie pozostały jedynie wspomnienia. Powieki nieżyjącego maga
uniosły się, ukazując puste, białe źrenice. A jednak Tyr obrócił głowę i spojrzał
dokładnie na Cabe’a. Zmarli zdawali się widzieć w zupełnie inny sposób.

- Cabe... Nathanie, przybyłeś tak jak sobie wyobraziłem. Kiedy odczułem twoją
niedaleką obecność, próbowałem cię dosięgnąć, przyciągając tutaj. - Makabryczna
postać złożyła ręce. - Cieszę się na twój widok. Cieszę się ze świadomością, że
Azran przybył do nas, by zapłacić za swoje uczynki.

Cabe poruszył się, czując się niezręcznie. Nie chciał nawet myśleć o Azranie. Tyr
najwyraźniej zauważył grymas jego twarzy i uśmiechnął się. Nie poprawiło to
nastroju Cabe’a. Część szczęki Tyra nie trzymała się reszty. - - Kiedy strażnik
poczuł twoje dotknięcie na ścianie, zmieszał się. Byłeś bardzo podobny do Azrana, a
jednak czegoś ci brakowało. Gdybyś był inny niż jesteś, gdybyś nie został sobą,
zachowując równocześnie wewnętrzną dwoistość, zostałbyś rozpoznany jedynie jako
krewny, a jednak obcy, a zatem nie zostałbyś wpuszczony do środka. Ale to, co
zostało w tobie z Nathana, pomogło ci uzyskać klucz.

- - To miejsce... - zdołał wreszcie wyrzucić Cabe. - To z tego miejsca was wezwał.

- - I zmusił do złych rzeczy. Istnieją kary za naruszenie spokoju zmarłych, ale Azran
myślał, że będzie żył wiecznie. Teraz, zanim zostanie mu wybaczone, trochę
pocierpi. Ale to cię denerwuje. Pomówmy więc, dlaczego się tu zjawiłeś. Lodowy
wypuścił Pustkę. - - Pustkę?

- - Nie tę prawdziwą, lecz tę, o której można jedynie w ten sposób pomyśleć. Pustka
jest brakiem wszelkiej materii. Kiedy otworzysz portal, kończy się materia.

Widziałeś to miejsce. Widziałeś gruzy, które ją wypełniają?


Cabe pokiwał głową, myśląc o stworzeniu podobnym do sowy - prawdopodobnie
magu z jakiegoś innego świata, martwym z powodu własnej nieostrożności.

Znajdowały się tam także fragmenty innych rzeczy.


- Pamiętam - powiedział.
- - Pustki nie da się zapełnić - rzekł duch. - Całe Smocze Królestwa nie zmniejszą jej
głodu nawet o odrobinę. Tak samo jak tego głodu, który w tej chwili niesie w sobie
Lodowy.

- - W sobie? - spytał młody mag.

Tyr pokiwał głową. Od twarzy oderwał mu się kawałek policzka i uderzył o ziemię,
koło stóp. Cabe zbladł.

- Musi istnieć jakiś punkt ogniskujący siłę zaklęcia. - Smoczy Mistrz spojrzał na
niego. - Wiesz o tym. Nathan o tym wiedział.

Nathan był ogniskiem tamtego zaklęcia. A jednak... Jakby odczytując myśl Cabe’a,
Tyr dodał:

- Wkrótce Lodowy zdoła uwolnić się od zaklęcia. Wtedy zacznie już je kontrolować
całkowicie i nikt go nie powstrzyma. Tylko do chwili, dopóki opiera się na zaklęciu,
da się go zranić, tak sądzę. Mój umysł nie jest już taki jak kiedyś. Być może nie da
się go w ogóle teraz powstrzymać, ale nie, to niemożliwe...

Tyr znikał, blednąc i rozpadając się. Cabe wyciągnął rękę, ale po namyśle cofnął ją.

Zląkł się, że wpadnie do jeziorka. Mógł już się z niego nie wydostać. Jeszcze nie
nadszedł czas, by przekroczyć granicę śmierci, przynajmniej taką miał nadzieję. Poza
tym Tyr zdawał się nie przejmować utratą swego fizycznego ciała. Ponieważ nie żył,
nic nie mogło mu już zaszkodzić. Być może nawet przybrał tę postać jedynie po to,
by porozmawiać z Cabe’em.

Martwy czarodziej otrząsnął się z bezładu.

- To wszystko nie ma znaczenia - rzekł Tyr. - Powód, dla którego chciałem z tobą
porozmawiać, dotyczy wyłącznie ciebie, Cabie Bedlamie. - Tyr stawał się
przezroczysty, większość jego ciała już odpadła. Cabe starał się nie patrzeć na
szkielet, ale zdawał sobie sprawę, że wiedźmin nie szukałby go, gdyby nie miał
czegoś ważnego do przekazania. - Nie powinienem cię ostrzegać - powiedział - ale
kiedy się dowiedziałem, że tu jesteś, być może dlatego, że tak bardzo chciałem byś
przybył, zrozumiałem, że muszę złamać zasady...

- - Zasady? - Cabe patrzył jak twarz Tyra zanika, a potem znowu pojawia się, już
tylko jako mglisty zarys. - Jakie zasady, Tyr? O czym ty mówisz? - - To zrobili
strażnicy. Chcieli, bym mówił o innych rzeczach, mniej ważnych, aż mój czas się
skończy... Szkoda, że nie posiadasz wiedzy o zmarłych, jaką miał przeklęty Azran.
Znowu mógłbym chodzić po ziemi i opowiedzieć ci... Tyr nagle zniknął.

- - Tyr? - Cabe spojrzał w dół na jeziorko. Ponownie zaczęło bulgotać.

- - Czekajcie!

Siła głosu cisnęła młodym czarodziejem niemal pod ścianę. Z wysiłkiem straszliwym
dla kogoś martwego Tyr zdołał przywrócić sobie pełne ciało. Cabe wiedział jednak,
że nie potrwa to długo. Wysiłek prawdopodobnie był tak duży, że nie zdołałby go
dźwignąć żaden żyjący, jeśli nie gorszy.

- Przeklęte niech będą ich gry. I ich melodramatyczne zabawy! Przeklęci niech będą
wszyscy żałośni bogowie i ci, którzy się za bogów uważają! Bedlamie! - Oczy Tyra
wypalały dziurę w umyśle Cabe’a. - Twoje przeznaczenie to Północne Pustkowia,
ale...

jeśli się tam udasz, prawie na pewno umrzesz! Ja...


Tyr zniknął. I Cabe wiedział, że tym razem na dobre. Jeziorko zabulgotało, ale nic
więcej. Nie pojawił się nawet obrzydliwy strażnik. Miał umrzeć.

Miał umrzeć, a martwy Smoczy Mistrz próbował go ostrzec, powstrzymać przed


dalszą drogą. Ale nie! Powiedział, że przeznaczenie Cabe’a to Północne Pustkowia!
Czy to oznaczało, że im się nie powiedzie? Nie! Tyr nic takiego nie powiedział!
„Umrę” - pomyślał Cabe.

„Cabe”.

Usłyszał w umyśle własne imię. Pomyślał, że Tyr ponownie próbuje się z nim
skontaktować i pragnie mu pomóc.
„Cabe”. Tym razem po swoim imieniu usłyszał niski śmiech. Zdał sobie sprawę, że
to nie Tyr.

W jakiś sposób jego trzęsące się ręce odnalazły miejsce, w którym przekroczył próg
komnaty. Poleciał do przodu akurat w chwili, kiedy ponownie usłyszał śmiech.
Dopiero kiedy minął ścianę, zasunęła się, przerywając drażniący dźwięk. Rozpoznał
ten głos i dziękował niebiosom, że ani przez chwilę nie pomyślał o jego właścicielu.
Gdyby pozostał moment dłużej w komnacie, mógłby zginąć; chyba że zdarzyłoby się
jeszcze coś gorszego.

Cabe wdrapał się na schody i padł w ramiona zaskoczonej Gwen. Mocno go


uścisnęła, próbując uśmierzyć przerażenie, nie rozumiejąc jednak, co się stało.
Haiden stał niedaleko, ale się nie zbliżał.

Cabe miał umrzeć w Północnych Pustkowiach. Dlatego pojawił się ten głos i śmiech.
Znał go, wiedział, kto był jego właścicielem.
Azran. Drażnił go.
Azran, wymawiając jego imię, poinformował go tym śmiechem, że czeka na swego
syna.
„Nareszcie! - pomyślał Toma. - Nareszcie znalazłem wyjście z tego cholernego
labiryntu tuneli!”
Mimo wdzięczności, jaką żywił do Poszukiwacza za pomoc, równocześnie przeklinał
ptaka, że zmusił go do czołgania się przez nieskończone lodowe przejścia, trudno
powiedzieć od jak dawna. Nie czuł rąk, ani całej przedniej części ciała. Czołgał się
bez wypoczynku - nie miał odwagi odpocząć. Nie potrafił powiedzieć, kiedy
Lodowy zdecyduje się sprawdzić, co się dzieje z więźniem. Nawet w tej chwili całe
rzesze jego sług mogły przeszukiwać teren aż do obrzeża gór. Być może nawet
czołgali się tunelami, niczym gigantyczne stado szczurów.

Jak to się stało, że Lodowy nie odkrył tak skomplikowanego systemu tuneli
wewnątrz własnego zamku? A może to była tylko pułapka? Gra dla zabawy Króla?
Toma marzył o chwili, kiedy odzyska czarodziejską moc. Wtedy byłby gotów do
walki. Wtedy mógłby Lodowego zniszczyć raz na zawsze. Zamknął oczy i cicho
syknął. Najpierw musiał uciec. Wszystkie przysięgi na nic się zdadzą, jeśli zginie.
Było zimno, dużo zimniej niż w chwili, gdy tutaj przybył. Miało to coś wspólnego z
szalonym planem gospodarza. Najwyraźniej wszędzie musiała zapanować zima.

Żadna kraina nie mogła być od niej wolna.

Zadrżał, szczątki płaszcza nie chroniły go przed smagnięciami mrozu. Całkiem


odruchowo próbował się nimi owinąć. Część umysłu powiedziała mu, że traci
kontakt z rzeczywistością, ale inna dalej pracowała normalnie. W końcu miał podbić
Pustkowia.

Musiał się mocno wysilić, by ominąć dziurę i nie polecieć głową w dół ku śniegom i
lodowi. Zastanowił się, jak to robili Poszukiwacze. Pewnie nie bez znaczenia był
fakt, że umieli latać; nie ryzykowali upadku i skręcenia karku. Spadanie głową w dół
było dla nich czymś normalnym. Musieli tak robić, aby chwytać prądy powietrzne i
latać. Jak długo potrwa, zanim Lodowy ruszy jego śladem? Nie postrzegał teraz już
tego jako gry. Lodowy nie lubił takich gier.

Z największą trudnością zdołał zejść jakieś trzy czwarte wysokości urwiska. Był
prawdziwie zdumiony, że w jego rękach w ogóle jeszcze pozostało czucie.
Odwracając się, spojrzał na bezmiar Północnych Pustkowi. Zmieniły się od czasu,
kiedy widział je po raz ostatni. Nie był to już płaski, równinny teren. Lód, śnieg i
ziemia zostały wyrzucone do góry, jakby po deszczu gigantyczne robaki wychodziły
na powierzchnię. Wymamrotał przysięgę, która zdumiałaby nawet Lodowego
Smoka. Teraz miało być jeszcze gorzej. Będzie zmuszony do wspinania się,
wspinania i jeszcze raz wspinania.

Nagle zdał sobie sprawę, że wizja wielkich robaków przekopujących drogę wcale
nie odbiegała zbytnio od prawdy. Widział już przecież jednego z potworów
Lodowego wynurzającego się z ziemi. Po chwili zorientował się, że teraz było ich
po prostu znacznie więcej.
O wiele więcej.
Toma omiótł wzrokiem horyzont. Nawet kawałeczek ziemi na rozległych
Północnych Pustkowiach nie ocalał od korytarzy kopiących w śniegu stworów. A
smok widział na odległość wielu mil. Musiało ich być tysiące.
I on miał się przedostać tą drogą bez magii?
Zadrżał. Nie po raz pierwszy od przybycia do tej krainy i z pewnością nie z powodu
zimna.

XV
- Portal! Ktoś zakłócił moje zaklęcie!

Zarówno smok jak i Gryf unosili się bezsilni w Pustce. Smoczy Król przez kilka
minut przeklinał wszystkich, którzy sprawili, że znalazł się w takich tarapatach, bez
względu na to kim byli. Tak daleko nie posunął się jeszcze w przekleństwach, ale
wyglądało na to, że wie, kto za tym stoi.

Gryf próbował postępować bardziej praktycznie. Była to jego pierwsza prawdziwa


wizyta w Pustce; miał okazję rzucać na nią okiem częściej niż raz, ale nigdy nie
musiał przez nią podróżować dłużej niż ułamek sekundy. Byłby też znacznie
szczęśliwszy, gdyby nigdy nie zaistniał powód, dla którego musiałby to uczynić.
Jednakże nie zamierzał pozwolić, by Pustka spowodowała utratę kontroli nad
emocjami. Powoli oddalali się od siebie, a ponieważ Gryf nie posiadał żadnej
wiedzy na temat tego przejścia, zdecydował, że najkorzystniej dla niego będzie, jeśli
pozostanie w pobliżu smoka.

Magia, zdawało się, nie została przytłumiona. Wykorzystując odrobinę


czarodziejskiej energii, lwioptak zdołał wyruszyć w kierunku swego towarzysza,
którego przekleństwa powoli cichły. Na początku Gryf sądził, że po prostu zwolni i
się zatrzyma, tak jakby obowiązywały go tutaj normalne prawa fizyczne, ale nie
stracił ani odrobiny pędu i bardzo szybko zmierzał prostą drogą do kolizji. Zanim
zdążył zareagować, Błękitny odskoczył na bok i wyciągnął łapę, aby złapać Gryfa.
Bardziej doświadczony smok zdołał tego dokonać i obaj zakręcili się wokół
własnych osi.

- - Niebezpieczny manewr, wielmożny Gryfie - skomentował. - Powinieneś


zaczekać. Nie zamierzałem cię zostawiać.

- - W tamtej chwili trudno mi było ocenić twoje zamiary. - - Przepraszam za ten


nagły wybuch gniewu. Zawsze szczyciłem się precyzyjną analizą rzeczywistości.
Nigdy jednak nie wpadło mi do głowy, że pośród moich klanów znajdą się tacy,
którzy zechcą mnie zdradzić. Muszą się czuć niezwykle pewni siebie, skoro
poważyli się na taki krok.

Rewolta smoków przeciwko swemu władcy? Gryf słyszał o wypadkach, kiedy


Królowie buntowali się przeciwko swemu cesarzowi, ale teraz dotyczyło to zupełnie
innej skali wydarzeń. Klany nigdy nie zrzucały z tronów własnych przywódców,
prawda? Błękitny ponuro się zaśmiał.

- - Wiesz o nas mniej, niż ci się wydaje - powiedział. - W pewien sposób jesteśmy
tak samo gwałtownym, niestabilnym gatunkiem jak ludzie. Jesteśmy jednak
pragmatyczni.

Dłuższe rewolucje skierowane przeciwko własnemu gatunkowi nie zdarzały się zbyt
często.

Kiedy przywódca zostaje zdetronizowany, klany nie walczą między sobą o władzę.
Akceptują nowego księcia, albo nawet Króla bez szemrania. Rzecz jasna, z małymi
wyjątkami.

Z reguły wszyscy antagoniści mają królewskie pochodzenie. Nikt nie zaakceptuje


rządów smoka urodzonego bez odpowiednich znamion, nawet jeśli byłby to ktoś
taki jak Toma, albo Zzzeras.
- - A więc to był Zzzeras?
Smoczy Król nie odpowiedział, zastanawiając się, jak się wydostać z pułapki. - -
Między wymiarowe przejścia zawsze pozostawiają po sobie ślady. Nigdy jeszcze nie
próbowałem znaleźć wyjścia ze środka, ale kiedyś musiał nadejść ten pierwszy raz.

- - A co z kryształem? - spytał Gryf. - Bardzo nam pomógł w komnatach.

Błękitny pokazał pustą dłoń.

- Obawiam się - powiedział - że kryształ stał się tylko kolejnym artefaktem


unoszącym się w Pustce. Wypadł mi z ręki, kiedy ścieżka zniknęła i nie mam
pojęcia, w którym kierunku poleciał. Próby odnalezienia go zabrałyby nam zbyt
wiele cennego czasu. Nie wiem, jak długo ślady pozostaną widoczne.

Ponieważ zajęcie wymagało użycia obydwu rąk, Błękitny poprosił, by towarzysz


chwycił go za pas. Przekazał też Gryfowi drobne ostrzeżenie. - Możliwe, że
napotkamy jakieś niebezpieczeństwo. Nie wszystko w Pustce było martwe, a nawet
nieożywione przedmioty mogły stanowić zagrożenie, jako że większe z nich
potrafiły się poruszać z prędkościami setki razy większymi niż Gryf przed chwilą.
Uderzenie gigantycznego kawałka ziemi pogruchotałoby im kości i pozostawiłoby
jedynie dwie mokre plamy. Gryf w mgnieniu oka to pojął.

Na początku było ciężko. Najdrobniejsze gesty miotały dwiema figurkami to w


jedną, to w drugą stronę, niemal całkowicie uniemożliwiając koncentrację. W końcu
Błękitny został zmuszony do wykonywania niezwykle wolnych ruchów, co
upodobniło go do tancerza. Gryf powstrzymał się przez złośliwą uwagą, znając
doskonale porywczy i nieobliczalny charakter smoków.

- Cholera - zaklął w pewnej chwili Smoczy Król. - Ledwo je wyczuwam. Kończy się
nam czas.

Sfrustrowany Gryf odezwał się:

- - Może ja spróbuję.
- - Nie znasz zaklęcia.
- - Zdradzisz mi je. - Gryf wyczuł niechęć smoka, więc dodał: - Dobrze więc.
Zachowaj swoje sekrety. Będziesz miał o czym myśleć przez wieczność, którą tu
spędzimy, wirując niczym liście na wodzie.
Smok syknął, po czym się zgodził.
- Masz rację, przyjacielu - powiedział. - Spróbuj, może tobie się uda. To wygląda
trochę jak próba podłączenia do jakiegoś źródła energii. Gryf pokiwał głową, po
czym zamknął oczy i skoncentrował się. Przez dłuższą chwilę nie czuł nic i jego
pewność siebie zaczęła słabnąć. Odczuwał jedynie czarną nicość wymiaru.

To było prawie tak, jakby inna próżnia wypełniała jego wnętrze. Straszne przeżycie.
Kiedy już był gotów się poddać, nagle poczuł jakieś słabe prądy. Błękitny
powiedział, że będzie to niczym podłączanie do źródła energii. Tak właśnie teraz to
wyglądało. Jego umysł podążył za nikłym śladem. To rzeczywiście był portal;
wyczuwał ślady samego ich przejścia.
- Mam je!
Smoczy Król ponownie syknął, ale tym razem w jego głosie pobrzmiewała nutka
triumfu.
- Możesz otworzyć oczy - rzekł. - Wolę już sam to zrobić, niż ryzykować, że zgubisz
trop.
Puścił Gryfa tak lekko jak tylko to było możliwe, aby w pełni zminimalizować
dryfowanie, a następnie zaczął powtarzać zaklęcie. Gryf patrzył, odwzorowując
ruchy tak wiernie jak tylko potrafił. Zaczynali się od siebie oddalać, ale próbował
ignorować ten fakt... liczyło się jedynie dokończenie zaklęcia.

Nagle pojawił się opór z innej strony, jakby komuś bardzo zależało, by ich
powstrzymać przed powrotem. Omal mu się to udało. Zajęty nowym problemem,
lwioptak pomylił ruchy. W ostatniej chwili zdołał się jednak poprawić. - - Ktoś...
ktoś ze mną... ktoś ze mną walczy - wystękał.

- - Zignoruj go! Teraz już nie może cię powstrzymać. Może jedynie opóźnić powrót,
albo sprawić, że się pomylisz.
Błękitny wykonał ostatni gest.
Gryf powtórzył.
Ponownie stali na ścieżce. Smok nie tracił czasu.
- Szybko! Wracajmy!
W następnej chwili przeskoczyli przez wejście do normalnego świata. Smoczy Król
zwalił się na podłogę, a Gryf, próbując go przeskoczyć, uderzył ramieniem o jedną
ze ścian.

Jęcząc, upadł na ziemię. Cały bok ciała palił go ognistym bólem. Przez załzawione
oczy zobaczył dwa inne smoki. Jeden akurat padał na podłogę, otrzymawszy od
drugiego potężne uderzenie, które przeorało mu gardło. Zwycięzca spojrzał na
rannego, a w jego oczach paliła się żądza krwi. Dostrzegł jednak Błękitnego, który
właśnie wstawał i przykląkł na jedno kolano.

- - Panie! Dzięki niech będą Smokowi z Głębin za twój powrót. - - Kylinie... -


Błękitny spojrzał na księcia, a potem na ciało. - Zzzerasie - szepnął.

- - Panie - Kylin wstał. Żądza krwi zniknęła w chwili, kiedy się zorientował, że
patrzy na niego monarcha. - Powróciłem tutaj w ostatniej chwili, aby zamienić z nim
słowo. I zobaczyłem jak się śmieje, wypełniony chełpliwością, przekonany, że
zostanie władcą. Kiedy się zorientował, że ciebie nie ma, uwierzył w swój sukces i
uznał, że się przed nim ugnę.

Pomylił się jednak.


- - Zzzeras marzył o władzy mimo braku znamion? - Błękitny spytał niskim i
smutnym głosem.
- - Znaliśmy jego ambicje, panie. Przed chaosem, który podzielił Radę, często
spotykał się z Tomą.
- - Pamiętam. Gdziekolwiek się Toma pojawi, zaraża ludzi szaleństwem. Gdyby nie
chronił go cesarz, wyzwałbym go do walki bez względu na skutki. - Ponownie
spojrzał na zwłoki. - Szkoda. Miałem nadzieję, że nie dojdzie do tego. Kylin
wyciągał rękę by pomóc władcy wstać, lecz Błękitny wysunął pazury i chwycił go za
gardło, rozcinając szyję dużo dokładniej niż Kylin zrobił to przed chwilą Zzzerasowi.
Rażony ciosem nawet nie miał czasu, by spojrzeć zdziwionym wzrokiem; padł
bowiem na podłogę, dołączając do brata.

Błękitny popatrzył na powoli wstającego Gryfa.

- - Jak już mówiłem, wielmożny, wiesz mniej o mojej rasie, niż ci się wydaje.

- - Ty... ty go zabiłeś. Rozciąłeś mu gardło, niczym szaleniec... za wierną


służbę -
wystękał. To było niesamowite. Niesłychane.
Smok potrząsnął głową.
- Zabiłem go za to, że mnie zdradził... i za zamordowanie Zzzerasa, którego jedyną
winą było odegranie roli kozła ofiarnego. To Kylin chciał nas zgubić w Pustce. - -
Kylin?!

- - Czy to cię dziwi? - Błękitny drgnął. Jego głos był przepełniony obrzydzeniem. -
Zzzeras nie posiadał niezbędnych umiejętności, by nas tak urządzić. Kylin nie
wiedział, że Zzzeras spotykał się z Tomą tylko na mój rozkaz. Tomę zawsze należało
obserwować. Biedny Kylin. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że używałem kryształu,
by go szpiegować. By szpiegować ich wszystkich. Jakże inaczej mógłbym pozostać
przy władzy w takich czasach?

Niedużo czasu minęło od pierwszego spotkania z Błękitnym, a Gryf dowiedział się


już wiele nowego o tej rasie. Znacznie więcej niż chciałby wiedzieć. Nie był
przekonany, by zasadniczo się różniła od rasy ludzkiej, za członka której sam się
zresztą uważał. Nie dała mu jednak żadnej satysfakcji wiedzą, że smoki nie są o
wiele lepsze. - Musiał uznać to za szansę swego życia - odezwał się smok. - Dałem
się doskonale podejść, wyobrażając sobie, że jego marzenia o władzy pozostaną
tylko marzeniami i nigdy nie uczyni czegoś podobnego. - Błękitny wzruszył
ramionami. - Dość tego! Jestem pewien, że strażnicy, których Kylin odesłał, za
chwilę tu wrócą. A my mamy nowe sprawy do rozważenia, między innymi utratę
kryształu. Byłem przekonany, że gdybyśmy coś odkryli, kryształ pomógłby nam
zogniskować całą energię. W tej chwili Gryf z całej mocy pragnął opuścić ten kraj i
nigdy do niego nie wracać.

Ale wiedział, że to nie rozwiąże niczego, a Lodowy ciągle stanowi zbyt duże
zagrożenie, by można je ignorować.

- Naszą największą troską, wielmożny smoku, są same Biblioteki - oznajmił lwioptak


- nie twój kryształ. Potem możemy się nim zająć, ale najpierw musimy się
zastanowić, jakie mamy przedsięwziąć działania, by do nich dotrzeć. Być może w
Bibliotekach nie będzie nic takiego, co stanie się dla nas ważne, a być może znajdują
się tam tak szczegółowe informacje, że nie odnajdziemy ich na czas. Istnieje także
możliwość, że będziemy musieli stanąć z Lodowym twarzą w twarz, choć nie za
bardzo potrafię sobie wyobrazić, co moglibyśmy wtedy zrobić. Jedyną rzeczą, która
mi w tej chwili przychodzi do głowy, jest skontaktowanie się z Cabe’em Bedlamem i
twoim odpowiednikiem, który rządzi Lasem Dagora. Błękitny spojrzał na niego
groźnie, a syk, który wydobył się zza jego skrzywionych warg, zdradzał, że nie żywi
zbytniego entuzjazmu dla tego pomysłu. Nie przepadał za bratem - zdrajcą, a tym
bardziej za kimkolwiek, kto nosiłby nazwisko Bedlam. Z jego punktu widzenia
mogłoby to być słuszne, ale Gryf widział to w tej chwili zupełnie inaczej.

Wskazał szponiastym palcem smoczego władcę.

- - Posłuchaj - rzekł. - Nadszedł czas, by wrogowie sobie wybaczali, tak jak ty i ja


uczyniliśmy to na twoje życzenie. Kwestia, czy wróg nosi nazwisko Bedlam jest
niczym w porównaniu z tym, co nas zajmuje w tej chwili. Rozmawiałbym nawet z
Azranem, gdyby miało to uratować Smocze Królestwa przed zimnym panem
Pustkowi. Czy mówię jasno?

- - Całkowicie - przyznał smok. - Jeśli pozwolisz, wyruszymy, kiedy tylko się z


tym uporam - wskazał ręką dwa trupy na posadzce.
- - Ależ oczywiście.
- - To nie potrwa długo. Kiedy wszystko zostanie załatwione, otworzę nowy portal...
chyba, że ty chciałbyś spróbować.

Gryf potrząsnął głową.

- - Nie mam najmniejszej ochoty ponownie na dłużej odwiedzać Pustki, a tak


prawdopodobnie stałoby się, gdybym próbował wypowiedzieć zaklęcie. Byłem
bardziej skoncentrowany na znalezieniu drogi powrotnej niż na zapamiętaniu
zaklęcia. - - A więc ja otworzę wejście. Tym razem nie powinniśmy napotkać
żadnych przeszkód.

W chwili, gdy Błękitny skończył mówić, wpadło kilkunastu strażników i sług. Jeden
z nich przepraszał z całych sił, że dał się oszukać Kylinowi i ofiarował władcy swoje
życie.

Król nie zaakceptował propozycji.

Patrząc, co się dzieje, Gryf ponownie zaczął rozmyślać o Bibliotekach. Był pewien,
że rzecz dotycząca sprawy, która ich zajmowała, musi znajdować się w Bibliotekach.
Z tego, co wiedział, wszystko się w nich znajdowało. Pytanie brzmiało, czy odnajdą
odpowiedź i zdołają ją zrozumieć, zanim będzie za późno.

Najważniejsze jednak było: czy w ogóle istnieje rozwiązanie? Czy to nie był ten
jedyny wypadek, kiedy Poszukiwacze wymyślili zaklęcie, lecz nie zdołali stworzyć
przeciwzaklęcia?

Gryf wyobraził sobie jak sam wertuje tom po tomie w poszukiwaniu zjawy, która -
być może - stała tuż przed nim. Zastanawiał się, czy twórcy Bibliotek wzięli to pod
uwagę, kiedy je tworzyli. Czy zbudowali je, ot tak sobie? A może umyślnie wszystko
zostało tak pogmatwane? Albo też istniał jakiś porządek, którego nie zdołał odkryć
ani Gryf, ani jego poprzednik, Purpurowy?

Sfrustrowany zaczął cicho przeklinać szaleńca, który zbudował Biblioteki.


Zaprzestał, kiedy pomyślał, że te niesamowite budynki być może nawet w tej chwili
go obserwują, a przeklinanie mogło tylko pogorszyć sytuację, kiedy już rozpoczną
poszukiwania. - Zaraz otworzę nowe przejście - poinformował Król. W jakiś sposób
zdołał podejść nie zauważony do Gryfa. - Tym razem wszystko będzie pod kontrolą -
dodał. Grzywa lwioptaka niespokojnie się zjeżyła. Jeszcze nigdy nie słyszał bardziej
idiotycznego stwierdzenia.

Gwen spojrzała na Haidena i skinęła głową.

- Nadal nie chce mi powiedzieć, na co się tam natknął. Znajdowali się w głównym
holu cytadeli Azrana. W palenisku płonął mały ogień, a na odkurzonym przez elfa
stole spoczywał posiłek. Od chwili, gdy Cabe, krzycząc, wypadł za ścianę,
zrezygnowali z przeszukiwania budynku. Gwen szukała jakiegoś przejścia, ale nawet
jej umiejętności nie pozwoliły wykryć niczego poza skalnymi blokami. A jednak
Cabe gdzieś musiał być. Musiał pozostać jakiś ślad drzwi prowadzących do portalu.
Niczego takiego jednak nie było; przynajmniej nic nie znalazła. Nie zaskoczyło to jej
szczególnie. Cytadela była domem Azrana, którego aż za dobrze znała ze
zwodniczych sztuczek. Przez moment nawet zdawało się jej, że słyszała drażniący,
znajomy śmiech.

Cabe był wyciszony, nawet za bardzo. Chwilami wydawał się całkowicie obojętny,
choć mogło się to zmienić w każdej chwili. Sprawiał wrażenie, jakby składał się
z dwóch osobowości; tak zresztą było, ale nie o to chodziło Gwen. Z jednej strony
zdawał się akceptować wszystko, co zaplanowali jako nieuniknione, z drugiej zaś
nie czynił nic, aby im pomóc. Haiden podszedł do schodów.
- - Może mnie uda się coś odkryć - powiedział.
- - Nie trudź się - wreszcie wymamrotał Cabe. - Tylko ja i Azran to umiemy... a ja
nie powinienem. Jeśli nawet uda ci się przebić przez barierę, nie wątpię, że mój
ojciec pozostawił po sobie jeszcze kilka innych niespodzianek, zanim odszedł.
Sfrustrowany elf odwrócił się.

- A więc, dlaczego nie powiesz nam, co tam jest? I gdzie jest to „tam”, na
miłość Rheeny?
Cabe wstał i otrząsnął się.
- To nie ma znaczenia. Możemy zapomnieć o dalszych poszukiwaniach. Nic
pożytecznego tutaj nie znajdziemy. Jutro wyruszymy z samego rana. Chcę, abyśmy
następnego dnia znaleźli się na skraju Północnych Pustkowi, co, jak sądzę, będzie
musiało oznaczać teleportowanie.

Elf gwizdnął, a Gwen spojrzała Cabe’owi głęboko w oczy. Nie spodobało się jej to,
co w nich ujrzała, a może raczej to, czego nie zobaczyła. Wyglądało, jakby
świadomie odcinał od niej część siebie; nigdy dotychczas tego nie robił.

- - To będzie straszny wysiłek dla koni. Nie sądzę, abyśmy dojechali do Pustkowi

-
skomentował Haiden.

- - Więc dostaniemy od twoich towarzyszy nowe. W najgorszym wypadku będziemy


potrzebowali tylko jednego wierzchowca. - Nie rozwlekał się nad tym, co oznaczało
to stwierdzenie. Być może Cabe ruszy dalej sam.

- - Dwa - poprawiła Gwen. Cabe nie próbował się nawet z nią kłócić, co
bynajmniej nie oznaczało zgody. Zdawała sobie sprawę, że im bliżej będą się
znajdować celu, tym
bardziej będzie musiała na niego uważać. Nie było wcale takie nieprawdopodobne,
że spróbuje się wymknąć i popędzić sam. Naprawdę zaczynał ją przerażać. - Jeśli
planujesz teleportowanie - odezwała się - będziesz potrzebował kogoś do pomocy.
Takie zaklęcie zbyt cię zmęczy i pozostawi bezbronnego.
Haiden westchnął.
- Wielmożny panie, pani, jeśli mamy wstać jutro o świcie, lepiej zajmę się posiłkiem.
Moglibyśmy to nazwać wczesną kolacją. - Omiótł wzrokiem hol, patrząc na cieniste,
pokryte kurzem ściany i groteskowe płaskorzeźby. - Nie można nawet marzyć o
bardziej przytulnym i przyjemnym miejscu do snu - dodał sucho.
Przy posiłku niewiele się odzywali, a po nim jeszcze mniej. Gwen rzuciła czar
ochronny, tak jak wiele razy wcześniej to robiła, ale tym razem Haiden nie był
zadowolony.

Dawna siedziba Azrana niepokoiła go. Zgłosił się na wartę, upewniając ich, że
pozostanie na straży przez całą noc, jeśli okaże się to konieczne. Obudzili się
wcześnie rano... ale tylko Cabe i Gwen. Haiden leżał na podłodze zwinięty w kłębek,
nieświadom niczego. Z trudem dało się go obudzić, co wiele mówiło o legendarnej
wytrzymałości elfów na zmęczenie. Haiden przysięgał, że czuwał przez większą
część nocy i zasnął dopiero tuż przed świtem. Rumieńce wstydu nie zniknęły jednak
z jego twarzy przez następne pół godziny.

Było coraz zimniej - niezwykła zmiana klimatu jak na krainę trafnie zwaną
Piekielnymi Równinami. Nawet tutaj czuli i słyszeli erupcje mniejszych wulkanów.

Gwen pierwsza ujęła to słowami:


- - Moc Lodowego rośnie. Jeśli potrafi na stałe utrzymać daleko na południe takie
zimno, to jak muszą wyglądać Irillian i Talak?! - - To zwyczajne zimno - bez emocji
skomentował Cabe. - To zimno, które drąży duszę, nie dotarło jeszcze tak daleko, a
przynajmniej nie dotarło z należytą mocą.

- - A kiedy dotrze?

Cabe obdarzył Gwen spojrzeniem, które przypomniało jej Nathana. - Dużo szybciej,
niż moglibyśmy się spodziewać - odparł. Kilka minut później wyruszyli w drogę.
Żadne z nich nie było niezadowolone, że opuszczają rozpadającą się cytadelę
Azrana. Sądzili, że im szybciej Piekielne Równiny pochłoną to miejsce, tym lepiej.

Nie było w nim nic dobrego, a ktokolwiek, czy cokolwiek go zbudowało, już się nie
liczyło.

Azran skaził je swoją obecnością.

Z wyjątkiem naprawdę rzadkich wypadków, kiedy byli zmuszeni do okrążenia


niepewnego kawałka ziemi, przez większą część dnia nie napotkali trudności.
Pogoda cały czas pozostawała chłodna, poza krótkimi okresami, gdy przejeżdżali
wyjątkowo blisko aktywnych kraterów. Wtedy kraina pokazywała skąd pochodzi jej
nazwa. Mimo, że znajdowały się tu niezwykle żyzne gleby, nikt nie widział powodu,
by ktokolwiek, nawet smok chciałby tu zamieszkać.

Jakby w odpowiedzi na tę myśl na horyzoncie pojawili się jeźdźcy. Tym razem nie
byli to ludzie. Żaden człowiek nie dosiadłby pomniejszego smoka, chyba że od tego
zależało jego życie... ale nawet i wtedy wielu by się zawahało. - - Haiden - szepnął
Cabe - nie wspomniałeś nic o aktywności smoków. - - Ponieważ nie było żadnej
aktywności, wiedźminie. Z tej odległości nie potrafię ocenić, jaki to klan. Może
Złoty, a może resztki Czerwonego. - - Za chwilę się dowiemy - dodała Gwen. -
Wydają się jechać w naszym kierunku. Troje podróżników przygotowało się na
najgorsze. Nie mogli uciec, gdyż na pewno zostali dostrzeżeni. Zresztą teren za nimi
był zbyt niestabilny, by w panice uciekać. Jeźdźcy dogoniliby ich z dziecinną wręcz
łatwością.

Kiedy się zbliżyli, stało się oczywiste, że to resztki klanu Czerwonego. Prawdę
mówiąc, był to niemal cały klan, gdyż znajdowały się w nim zarówno damy, młode,
jak i służący, choćby tacy jak Ssarekai.
- - Uciekinierzy - wymamrotał Cabe.
- - Co nie znaczy, że gdy nas spostrzegą, nie napadną na nas i nie zabiją - dodał
Haiden.
Ku ich zdumieniu jeźdźcy zwolnili, a w momencie, gdy znaleźli się na odległość
rzutu kamieniem, powoli zaczęli się zatrzymywać. - Musiało to ich wiele kosztować;
pomniejsze smoki miały z reguły spore apetyty, a te na dodatek wyglądały, jakby od
kilku ostatnich dni niewiele jadły. Spoglądały na konie z rosnącym apetytem. - Cabe
- głos Gwen był pełen był napięcia. - Czy Czerwony nie zginął, walcząc z Azranem?

Cabe pokiwał głową, domyślając się, dlaczego Gwen o to pyta. Szkarłatny smoczy
wojownik uniósł rękę, zatrzymując oddział. Jego hełm był najbardziej
skomplikowanym hełmem, jaki kiedykolwiek Cabe widział, wyjąwszy te, które
należały do Smoczych Królów. I ten fakt bardziej niż nawet kolor skóry dowodził,
kim w istocie był przywódca grupy.

- - Najwyraźniej poprzedni Czerwony planował przyszłe zdarzenia. Miał


spadkobiercę.

- - Nowy Smoczy Król... - tylko tyle zdołał powiedzieć Haiden. Mieszanina


obrzydzenia, nienawiści i trwogi w jego głosie była wystarczająca, by wstrząsnąć
Cabe’em.

Czerwony - nie było powodu odmawiać mu tytułu poprzednika - lekko ponaglił


swego wierzchowca i wkrótce znalazł się wystarczająco blisko, by Cabe zobaczył
jego błyszczące oczy.

- - Elf. Elf i dwoje ludzi... - Nowy władca Piekielnych Równin spojrzał na nich
uważnie. - Na dodatek dwoje ludzkich magów.

- - Wielmożny... - próbował dyplomatycznie Haiden, ale powstrzymało go ostre


skinięcie dłoni smoka.

- - Nie pozwoliłem ci mówić, roślinożerco. Poza tym to z ludźmi chcę rozmawiać.


Cabe podjechał nieco bliżej, co nie było specjalnie łatwym zadaniem, jako że koń
instynktownie starał się trzymać z daleka od smoków. Skłonił głowę i czekał, aż Król
ponownie łaskawie się odezwie.

- Nie sprawiasz wrażenia wędrującego zabójcy, ale wy, ludzie, jesteście zdradziecką
rasą. Mógłbym zaatakować. Prawdopodobnie bym was zniszczył, ale nie chcę płacić
wysokiej ceny za to zwycięstwo: utraty własnego życia, a może i części klanu. Te
aroganckie słowa niemal wywołały uśmiech na twarzy Cabe’a, zanim sobie
uświadomił, że mogła być w nich odrobina prawdy. To był Król z urodzenia, gdyż
inaczej reszta by za nim nie poszła. A to oznaczało, że musiał kontrolować moce
swego poprzednika, co rzeczywiście czyniło z niego godnego przeciwnika. Ostatni
Czerwony byt zawzięty i bardzo skuteczny, przewyższał pod tym względem nawet
swego brata, Brązowego. - Wiem człowieku, z kim rozmawiam. Masz wygląd kogoś
ważnego, mimo że podróżujesz jedynie z kobietą o włosach czerwonych niczym
ogień i nędznym mieszkańcem drzew.

Haiden zakrztusił się, ale smoczy władca go zignorował. Cabe wziął głęboki
oddech. Wszystkie troski spoczywały na jego ramionach, a teraz na dodatek jeszcze
dodano mu to ciężkie brzemię. Mógł kłamać, ale przeczuwał, że nowy władca
szybko wykryłby kłamstwo.

- Podróżuję z moją żoną, Gwendolyn, znaną jako Pani z Bursztynu i Haidenem,


zaufanym sługą i przewodnikiem - odezwał się po chwili. - Moje nazwisko jest ci
zapewne znane, być może tak jak i moje imię. Jestem Cabe Bedlam - przedstawił się.
Smoczy Król głośno syknął, przyprawiając swych poddanych o lęk. Przez ułamek
sekundy Cabe’owi wydawało się, że ujrzał w jego oczach trwogę. Zrozumiał, co się
stało; nowy władca nagle znalazł się przed osobą, której nazwisko było dla jego rasy
synonimem najgorszego zła.

Trzeba jednak przyznać smokowi, że szybko odzyskał panowanie nad sobą.

Wyprostował się i spojrzał Cabe’owi prosto w oczy. - Czy przybyliście, by


dokończyć dzieło zapoczątkowane przez twego przodka? By pomóc wykradającemu
duszę zimnu z północy?

Sługi Lodowego szybko się poruszały. Potworność, jakiej musiały stawić czoła klany
Czerwonego, zdawała się sygnalizować, że ich zguba jest nieunikniona. I że czają się
za nią jakieś wyższe moce. W momencie, kiedy wydawało się im, że zdołali się
ukryć w bezpiecznym miejscu, napotkali stare zagrożenie, czarodzieja o nazwisku
Bedlam. - Pragnę jedynie zapewnić Smoczym Królestwom pokój i współpracę łudzi
ze smokami. Śmierć twego poprzednika została spowodowana szaleństwem jednego
z moich rodaków - zdecydował, że bez sensu będzie wskazywanie, iż była to także
wina Króla. - Zajmuje mnie tylko śmierć nadchodząca z północy, o której
wspomniałeś. - - A dlaczegóż to?

- - Mam nadzieję ją powstrzymać.


Smok najpierw przez chwilę milczał, a potem parsknął niskim, chrapliwym
śmiechem.
Czuło się w nim pogardę dla kogoś, kogo w tej chwili z pewnością uważał za
szaleńca.
- Czy widziałeś, co nadchodzi z Pustkowi? Czy widziałeś dar mego brata, pana
Północnych Pustkowi?

Cabe po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że wszyscy Smoczy Królowie od chwili,
kiedy obejmowali tron, uważali się za braci.

- - Widziałem - odparł. - Jeden dużo wcześniej od pozostałych powędrował na


południe.

- - Jeden?

Cabe widział jak twarz smoka krzywi się w uśmiechu, odsłaniając niemalże ludzkie
zęby. Dopiero teraz dotarło do niego, że smok miał znacznie bardziej ludzki wygląd
niż inni.

- Jeden? - powtórzył smok. - To nie widziałeś jeszcze nic. Prawdziwe przerażenie


ogarnie cię dopiero wtedy, gdy ujrzysz ich setki, tysiące przekopujących się
przez ziemię,
próbujących zniszczyć nie tylko nasze ciała, ale esencję naszego życia, naszą
duszę! Jeszcze nic nie widziałeś!
Gwen odważyła się podjechać do Cabe’a.
- Wiemy więcej niż ci się wydaje - powiedziała. - Wiemy, co tam się dzieje. Nie
życzymy ci źle, wielmożny smoku. Jeśli masz jakieś informacje, które mogłyby być
dla nas pomocne, będziemy ci za nie wdzięczni. Jeśli nie, nie chcemy z wami zwady
i nie pragniemy niczego innego, niż tego, by obie grupy rozstały się w pokoju i
zgodzie. Smoczy Król słuchał uważnie, choć ani na chwilę nie spuścił wzroku z
Cabe’a. - Mam więcej informacji, niż mógłbyś sądzić, Bedlamie - oznajmił. -
Większość moich klanów udała się do krainy Srebrnego. Jesteśmy ostatnim,
najbardziej wysuniętym na północ z klanów i tylnią strażą powstrzymującą wroga,
by innym dać szansę ucieczki.

Wyruszyłem z grupą niemal trzy razy większą, ale te straszliwe pijawki zabijały
wojowników jednego po drugim, nieraz po kilku naraz. Moi zwiadowcy donoszą, że
przedostali się nawet dalej na południe królestwa Błękitnego, co zresztą nie jest
niczym dziwnym, biorąc pod uwagę ogromną ilość pożywienia, jaka się znajduje w
Irillianie. Jak zamierzacie powstrzymać białą falę, która pożera całe życie, jakie
napotka? Czy zamierzacie wzywać demony z innego wymiaru? Czy możecie wypalić
Pustkowia ogniem?

- - Istnieje pewna szansa - odparł Cabe - ale muszę się przedostać w głąb Pustkowi.

Będę musiał zmierzyć się tam z twoim odpowiednikiem.

- - To szaleństwo! - Czerwony gwałtownie potrząsnął głową. - Ale nie widzę


powodu, by dalej was zatrzymywać. Zbliża to nas tylko do tych bestii, a ciebie
powstrzymuje przed szybszym wypełnieniem samobójczego zamiaru. Przy tym
ostatnim stwierdzeniu Cabe zbladł, myśląc, że być może smok wie coś więcej. Ten
jednak tylko kpił sobie z tego, co w jego oczach było skończoną głupotą.

Raptem gadzi władca spoważniał. Zaczął zawracać swego wierzchowca, by dołączyć


do pozostałych, a potem skręcił i raz jeszcze stanął przed Cabe’em. - Jeśli rzeczy
wiście jest coś, co możecie uczynić - powiedział - życzę wam powodzenia. Nie
kocham waszego gatunku, a już szczególnie twego rodu, ale nie chcę ujrzeć królestw
pod lodowym pazurem tego, który rządzi północą. Lepiej, abyśmy wszyscy zginęli,
niż znaleźli się pod jego rządami. Cabe lekko skłonił głowę, a Gwen i Haiden poszli
w jego ślady. Czerwony odwrócił się i ruszył w kierunku grupy. Na jego sygnał
smoki odsunęły się, pozwalając ludziom i elfowi bezpiecznie przejechać. Cabe,
żegnając się, z wdzięcznością skinął głową, ale smok jeszcze zawołał:

- Dom najbardziej przeklętego z moich braci znajduje się na zachodzie, w okolicach


gór. Jego słudzy upodabniają się do swego otoczenia. Unikajcie ścieżek elfów.
Haiden zesztywniał i mimo nienawiści, która go paliła, chciał o coś zapytać smoka,
jednak władca wraz całą grupą już się oddalał na południe. Elf odwrócił się szybko
do dwojga ludzi, szukając pocieszenia. Cabe mógł tylko skinąć głową; nie miał
pojęcia jak mogło się powodzić tamtejszym elfom. Gwen zwróciła uwagę na to, jak
znakomicie potrafiły się kryć.

Ta uwaga nie dodała elfowi otuchy.

- Jesteśmy dobrzy, kiedy mamy gdzie się ukryć... Ale gdzie one się schowają, skoro
ziemia i drzewa zostały rozdarte na strzępy?

Żadne z magów nie mogło z przekonaniem odpowiedzieć na pytanie. Cabe opatulił


się szczelniej płaszczem, zauważając, że robi się chłodniej. Coś białego, niczym
śnieg i bardzo dużego uniosło się na horyzoncie w górę, ale zanim zdążyli mu się
dokładniej przyjrzeć, zniknęło. - - Mamy kłopoty - rzekł elf.

- - Jakie? - spytała Gwen. Wskazał horyzont.

- Czerwony Smok mylił się, myśląc, że pomiędzy nim a potworami pozostała wciąż
duża odległość.

Haiden i Gwen spojrzeli w kierunku, który wskazywał elf. Najpierw nic nie ujrzeli,
jednak po chwili kolejny biały punkt zmaterializował się na moment i zniknął. - Idą
w naszą stronę - powiedziała Gwen.

XVI
- Są wszędzie.

Cabe pokiwał głową. Jego nastrój pogarszał się z każdą minutą. Tyr przepowiedział,
że zginie w Pustkowiach, jednak z tego, co sam sądził, każde miejsce, gdzie szalały
stwory Lodowego, można było uznać za część jego kraju. - Cabe.

Na dźwięk głosu Gwen na chwilę zniknął ponury humor wiedźmina.


- - Tak?
- - Musimy się teleportować!
- - Dokąd? - spytał z wahaniem Haiden. - Te stwory są wszędzie, aż po horyzont.
Nie dodał, że bez wątpienia zabiły już jego towarzyszy. Nikt nie chciał o tym
wspominać.

- Najlepiej udać się do centrum Pustkowi - odparł Cabe. - Istnieje duża szansa, że już
wszystkie wydostały się poza obręb pierwotnych granic tej krainy! Wyminęlibyśmy
ich linię.

Mimo wszystko Cabe poczuł przypływ nadziei. To mogło oznaczać chwilę


wytchnienia. Nathan pochwaliłby takie posunięcie i, sądząc z uczuć, jakie go
przepełniały, dziadkowi rzeczywiście się to podobało. W takich właśnie chwilach
młodszy Bedlam cieszył się z połączenia z nim. Byłoby mu dużo trudniej, gdyby nie
miał do kogo się zwrócić.

- Czy możecie teleportować inne obiekty? - Haiden wyglądał na zmartwionego.


Oboje zorientowali się, że jedno z nich będzie musiało zająć się elfem. Poza tym
pozostał jeszcze problem koni. Niezbędna moc, by przemieścić konia razem z
jeźdźcem na takie odległości
musiałaby być ogromna. W najlepszym nawet wypadku przez dłuższy czas byliby
niezdolni do obrony.
Gwen wzięła głębszy oddech.
- Pozwól mnie to zrobić, Cabe - poprosiła. - To będzie musiało być
międzywymiarowe przejście. Nigdy nie miałam z nimi dużego doświadczenia, ale
myślę, że próby wyjdą mi nieco lepiej niż tobie. Będę potrzebowała trochę czasu.
Wy dwaj trzymajcie straż i módlcie się, by się udało.

Zsiadła z konia, lejce oddając Cabe’owi. Wybrała odpowiednie miejsce za nimi.


Zamknęła oczy i zaczęła rysować w powietrzu jakiś wzór. Haiden i Cabe zmierzyli
odległość pomiędzy sobą a potworami i ocenili, że mają trochę czasu. Nagle przed
Gwen zmaterializowało się coś małego. Cabe szybko zdał sobie sprawę, że i on
posiadał konieczną wiedzę, by stworzyć taki portal, ale uznał, że przy obecnym
stanie jego ducha, lepiej zrobi to żona. Jego przejście prawdopodobnie okazałoby się
niestabilne. - Jak długo to potrwa? - spytał szeptem Haiden. Nagle przed nimi
wybuchła ziemia. Wyłoniły się szpony, z których każdy był wielkości człowieka.
Pojawił się jeden z potworów Lodowego. Sądząc po tym, jak daleko wyrwał się do
przodu, był bardziej niecierpliwy od pozostałych. Gwen zadrżała, lecz kontynuowała
zaklęcie. Potrzebowała jeszcze kilku sekund, by otworzyć drogę do ucieczki, jeśli,
rzecz jasna, potwór da im tyle czasu.

Oszalały ze strachu wierzchowiec Haidena zakręcił się w kółko, mimo, że jeździec


usiłował go opanować. Cabe położył rękę na głowie swego konia, a potem na głowie
wierzchowca Gwen i za pomocą czarów uspokoił zwierzęta. Dla nich teraz wszędzie
panował spokój. Mogłyby tak stać aż do chwili, kiedy potwór wyssałby z nich życie.
Cabe nie zamierzał jednak tak łatwo sprzedać własnej skóry. To był niemal odruch.
W mgnieniu oka pojawił się przed nim błyszczący łuk i świecąca niczym słońce
strzała. Musiał jedynie wybrać cel; łuk sam zajął się resztą. Z precyzją niemożliwą
dla tak niedoświadczonego łucznika, jakim był Cabe, strzała znalazła najwrażliwszy
punkt i wbiła się głęboko w białe futro. Cabe przez chwilę się bał, że potwór nie ma
żadnego czułego punktu.

Stwór unosił właśnie łapę. I wtedy drgnął. Poruszył się jeszcze odrobinkę do przodu,
jakby próbując zaprzeczyć temu, co się stało. Nieco się przechylił na bok, niepewny
dokąd ma iść. Coraz bardziej się przechylał, a po chwili padł martwy. Haiden
nareszcie zdołał uspokoić konia. Odwrócił się, by spojrzeć na monstrualne zwłoki i
potrząsnął głową.

- Słyszałem historie o słonecznych łukach używanych przez czarodziejów - odezwał


się - ale nigdy nie sądziłem, że zobaczę na własne oczy, jak użyje go Smoczy Mistrz.
Jedna strzała!

Cabe patrzył jak łuk znika. Miał nadzieję, że nie będzie go już więcej potrzebował.

- To był tylko jeden potwór - powiedział. - Gdyby zaatakowało nas więcej, nawet łuk
by nic nie zdziałał. Poza tym nie wiem, czy dałbym radę zrobić to raz jeszcze.
On pojawia się kiedy chce.
- Gotowe!
Obaj odwrócili się. Gwen spojrzała z dumą na otwarty portal, a potem z widocznym
zmęczeniem powróciła do swojego konia. Kiedy z pomocą Cabe’a i Haidena
dosiadła go, trójka bohaterów nie tracąc czasu, przejechała przez wrota. Cabe przez
chwilę zastanawiał się, czy Lodowy zauważy stratę jednego ze swoich
wampirycznych potworów i czy zda sobie sprawę, kto się do tego przyczynił. Jeśli
się zorientuje, to na Pustkowiach może na nich czekać cała armia koszmarnych
stworów. Albo i znacznie coś gorszego. Kiedy się wynurzyli z czeluści Pustki,
poczuli straszliwe zimno. Haiden nazwał je obrzydliwym, a magowie nie zamierzali
się z nim kłócić. Mróz nie tylko uderzył w ich ciała, ale także poraził umysły i dusze.
Do tego właśnie zmierzał Lodowy. Jeśli pan Północnych Pustkowi nie zostanie
powstrzymany, tak będą wyglądały wszystkie krainy. Nic nie pozostanie oprócz
martwego, lodowego krajobrazu, w którym nawet góry zostaną starte przez
straszliwy wiatr.

Byli przygotowani na tę chwilę. I teraz cała trójka wyciągnęła futra, szczelnie się
nimi owinęła, chroniąc przed fizycznym zimnem. Niestety, nie zdołali ukryć się
przed mrozem oziębiającym duszę. Konie drżały. Fizyczne zimno potrafiły pojąć. To
drugie jednak było czymś nowym i przerażającym. Tylko długotrwała praca z
koniem i zaufanie do jeźdźców powstrzymywały je przed ucieczką.

Przez chwilę Cabe rzucał na nie zaklęcia. Osłabiły one nieco zimno i lekko ogrzały
bezpośrednie otoczenie. Wolałby jednak uniknąć rzucania zaklęć w pobliżu cytadeli
Lodowego. Gwen jednakże potrzebowała pomocy. Jej początkowy entuzjazm po
otworzeniu przejścia ustąpił wyczerpaniu. Jeśli zostaną zmuszeni do walki w ciągu
najbliższej godziny, mały będzie pożytek z jej zdolności. Portal wydawał się
ryzykowną sprawą. Gwen nigdy nie była na Północnych Pustkowiach, dlatego tak ją
wyczerpał dodatkowy wysiłek włożony w zapewnienie jeźdźcom bezpieczeństwa.
Było tak jak sądziła. Pustkowia roiły się od śladów potworów, ale ich samych nie
zauważyli. Nikt głośno nie powiedział, że za pierwszą falą mrozu może podążać
druga, ale każde z nich wiedziało, że pozostali myślą o tym samym. Takie myśli
mogły sprowadzić nieszczęście. Należało być ostrożnym.

Daleko z przodu Haiden widział zarysy gór. Wszystko wskazywało na to, że weszli
już niemal na schody pałacu Lodowego Smoka. Nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby władca miał także innych strażników niż tylko bezmózgie olbrzymy
posuwające się na południe, dlatego każdy ich krok do przodu powiększał
niebezpieczeństwo, że zostaną rozpoznani. Teraz już na pewno nie mogli sobie
pozwolić na nieuwagę. Haiden wyszeptał coś, co poruszyło jakąś strunę w pamięci
Cabe’a.

- - Co to było? - spytał.

- - Wyzwanie do walki na śmierć i życie przeciwko Lodowemu - odparł Haiden. -


Jeśli zajdzie konieczność, będę gotów poświęcić życie. Cabe zadrżał, wyobrażając
sobie własną przyszłość. Nie chciał teraz o tym myśleć, obawiając się, że pociągnie
za sobą Gwen i elfa. - - Mam nadzieję, że nie zajdzie taka potrzeba - powiedział.

- - Są gorsze rodzaje śmierci - odrzekł i wzruszył ramionami. - Mógłbym zostać


uwięziony w klatce z grupką leśnych elfów i umrzeć z szaleństwa.

Haiden uśmiechnął się. Cabe był zdumiony, że elf potrafi nawet w takiej chwili
żartować. Podniosło go to jednak na duchu. Gwen też się uśmiechnęła, ale nic nie
powiedziała; teraz nawet rozmowa byłaby dla niej zbyt dużym wysiłkiem. Przez
pierwszą godzinę pusty krajobraz przytłaczał ich, a potem stał się tylko kolejną
dokuczliwą przeszkodą, jeszcze jedną na nie kończącej się liście niespodzianek.
Zimno nadal mroziło ciała i dusze. Konie zaczęły się potykać i nawet zwiększone
moce zaklęcia wokół nich niewiele dały. Wiedzieli, że działo się tak dlatego,
ponieważ zbliżali się coraz bardziej do jaskiń Lodowego. Wiedzieli też, że z każdą
godziną smoczy władca staje się coraz silniejszy. Wkrótce nic już nie zdoła go
powstrzymać. Pojawiła się mgła, jeszcze bardziej opóźniając jazdę. Góry wyglądały
niczym widma, a nie potężne łańcuchy skał z ostrymi szczytami. Ziemia rozdarta
przez posuwające się do przodu bestie okazywała się zdradliwa. Mgła leżała nisko,
więc musieli jechać niezwykle ostrożnie. Często zdarzało się, że nieoczekiwanie
znajdowali się na jakimś’ niestabilnym wzgórzu utworzonym przez potwory, co
oznaczało, że musieli zawracać lub szukać nowej drogi. Raz ziemia nieomal zapadła
się pod koniem Cabe’a, lecz zanim grunt runął w stumetrową przepaść, wiedźmin w
ostatniej chwili zdołał się cofnąć. Nikt nawet nie chciał się zastanawiać nad
rozmiarami zwierzęcia, które zdołało wyryć taki rów. Coś zaczęło drażnić umysł
Cabe’a. Zupełnie jakby Nathan się uaktywniał, wyglądając czegoś, czego Cabe
nawet nie rozumiał. Przez chwilę dawało mu to poczucie bezpieczeństwa.

Potem jednak zdał sobie sprawę, że to, co zmusiło do obudzenia w nim dziadka,
stanowiło najwyższego rodzaju zagrożenie. Jeśli miał umrzeć gdzieś na Pustkowiach,
liczył przynajmniej na szybką i bezbolesną śmierć. Obawiał się jednak, że jego
dziadek nie tego wygląda.

Poczuł drgnienie umysłu. Najpierw sądził, że zostali zaatakowani. Zorientował


się jednak, że to jego wewnętrzne moce - jeśli potrafił je odróżnić od mocy dziadka,
a nie był to czas ani miejsce do rozważań - odczuwają dotknięcie innego umysłu.
Bardzo blisko. I na pewno nie dotyczyło to jego towarzyszy.
bardzo blisko - uznał. - Tuż koło mnie?”
Napastnik bezszelestnie ściągnął Cabe’a z siodła. Cabe uchwycił wzrokiem smocze
rysy twarzy, a potem już walczył na śmierć i życie. Umysł zmęczony ciągłym
wystawianiem się na zaklęcie Lodowego, nie zdołał przygotować prawidłowej
obrony. Cabe musiał stanąć do walki z gołymi rękoma.

- Bedlam - syknął smok. Głos był zastraszająco znajomy i młody czarodziej uznał,
że właśnie nadchodzi śmierć.
To był Toma.
Jego ręka odruchowo uniosła się w geście ochronnego zaklęcia. Smok powinien je
wychwycić, jakoś zareagować, lecz zamiast tego jedynie zaśmiał się i zaczął go
dusić.

Zaklęcie było jedynie w połowie skończone, kiedy nagle do walki włączyła się
kolejna postać, oplątując smoka silnymi ramionami.

Toma puścił Cabe’a i zaczął dziko kląć. Cabe zaskoczył sam siebie. Zamiast
kontynuować zaklęcie, zwinął dłoń w pięść i z całej siły uderzył smoka. Wszystkie
kosteczki dłoni zawyły z bólu mocniejszego pewnie od tego, który odczuł Toma.
Udało się jednak zdławić smokowi oddech. Pomógł mu Haiden i jego niedźwiedzi
uścisk. Smok padł na kolana, a zwykłe zaklęcie tak go osłabiło, że będąc nawet w
pełni sił, potrzebował sporo czasu, by się uwolnić. Jednakże tego czasu nikt nie
zamierzał mu dawać. Kiedy uznali, że mogą się bezpiecznie do niego zbliżyć,
odwrócili go na plecy. Oczy potwora błyskały, a ostre, służące do rozdzierania
mięsa kły wzbudzały strach. Musiał mocno odczuć skutki zaklęcia, ponieważ
poruszał się jak pijany. Atak pochłonął resztki jego energii.

Gołym okiem było widać, że wędruje przez Pustkowia od dłuższego czasu. - Toma -
Cabe spróbował zwrócić jego uwagę na siebie. Oczy jeńca wędrowały ciągle ku
koniom i było oczywiste, że nie myśli o nich, jako o wierzchowcach. Smok spojrzał
spokojnie na mówiącego. Kiedy zorientował się, kim jest Cabe, oczy mu się zwęziły
i splunął, co było dość trudne, jeśli się miało tak długi i rozdwojony język.

- - Bedlam.

- - Sporą drogę przeszedłeś. Współpracuj z nami, a potraktujemy cię uczciwie. - - Co


ty mówisz!? - wtrąciła się Gwen; czuła się lepiej i w każdej chwili gotowa była zabić
smoka. Nie zapomniała o czasach, kiedy ją więził i torturował tylko za to, że niebyt
miło mu odpowiedziała albo próbowała uciec.

Cabe rozumiał ją. Część jego umysłu pragnęła, by Toma powoli i boleśnie konał za
wszystko, co kiedykolwiek złego uczynił. Jednak druga część mówiła mu, by
najpierw zajął się ważniejszymi sprawami. Wojownik odpowiedzialny za masakrę w
Mito Pica musiał wędrować przez Pustkowia nie bez powodu. Miało to z pewnością
jakiś związek z Lodowym.

- - A więc?
- - Cabe... - nawet Haiden protestował. Cabe uciszył go spojrzeniem. Przed nim
leżał smok odpowiedzialny za śmierć jego ojca, jedynego prawdziwego ojca, półkrwi
elfa Hadeena. Obecność innego elfa w tej sytuacji nie ułatwiała mu decyzji. A
jednak Lodowy był
dużo większym zagrożeniem, ponieważ jego sukces oznaczał zniszczenie
wszystkiego i wszystkich w całej krainie, w której rządziłyby tylko smocze klany,
jeśli, rzecz jasna, przetrwałyby.
Toma odzyskał na chwilę zdrowe zmysły.
- Powstrzymałeś mnie czarami! - powiedział. - Twoja magia nie mogła zadziałać.
Cóż za głupiec ze mnie! Powinienem was wszystkich pozabijać z odległości!
Naturalnie w obecnym stanie smok niczego nie mógł dokonać, ale Cabe milczeniem
zbył jego uwagę, a następnie spytał:

- Czy idziesz z cytadeli Lodowego?

Toma na chwilę zmrużył oczy, jakby pragnąc ukryć wspomnienia, których nie chciał
wyciągać na światło dzienne. Ludzie i elf wymienili między sobą zdumione
spojrzenia. Jeśli to kontakt z władcą Północnych Pustkowi uczynił coś takiego z
wroga tak niebezpiecznego i potężnego jak Toma, to czego oni sami mogli się
spodziewać? - - On oszalał - rzekł cicho Toma. - Sądzicie pewnie, że to część planu
podboju, który ma mu zapewnić panowanie nad Smoczymi Królestwami? - - A czy
tak nie jest? - Gwen musiała wydusić z siebie te słowa. Wiedziała już, że nie spodoba
się jej odpowiedź.

- - Nie, ludzie, wszyscy byliśmy głupcami. Przybyłem do niego z prośbą o pomoc dla
mojego ojca, Króla Królów.
Cabe pamiętał. Toma został uwięziony przez Azrana, a jego ojciec zamieniony przez
Cabe’a w bezmyślną, wegetującą roślinę. A kiedy on i Gryf pokonali już Azrana, obu
smoków nie udało się odnaleźć. Teraz już wiedział, gdzie się wtedy udali. Toma
wciąż mówił, a słowa płynęły jak strumyczki z jego ust. Choć trudno było cokolwiek
odczytać z twarzy, zdawała się na niej rysować ulga. Od dawna chyba chciał to z
siebie wyrzucić, opowiedzieć komukolwiek, co się wydarzyło. - Oddał mi komnatę,
w której mogłem czekać na przygotowywane przez niego lekarstwo. Lodowy zawsze
był największym tradycjonalistą ze wszystkich Królów, nawet jeśli bardziej
obchodził go los naszej władczej rasy jako całości, niż samego tylko cesarza.

Gdyby memu ojcu coś się stało, z pewnością pierwszy zaoferowałby pomoc, tak mi
się przynajmniej zdawało.

Czerwone oczy znowu zaczęły spoglądać na konie. Cabe dał znak Haidenowi, by
przyniósł coś do jedzenia. Podczas gdy elf krzątał się przy bagażach, Cabe ponaglił
więźnia.

Ze wzrokiem zwróconym na Haidena, Toma ciągnął:

- Czekałem... i czekałem. Zawsze działo się coś takiego, co mu nie pozwalało


udzielić mi pomocy. Potem zaczął opowiadać o swoich wielkich planach, zawsze po
kawałeczku. Tak jak i wy widziałem w nich zamiar podboju i martwiłem się, że
popełni straszliwy błąd.

Dostarczyłem mu ostatnią rzecz jakiej potrzebował: mojego ojca. Wyznaczył kilku


wojowników, którzy by mi pomagali. Tak przynajmniej powiedział. W
rzeczywistości stali na straży, bym nie uciekł. Zastanawiałem się, dlaczego są to
jedyni członkowie jego klanu, z jakimi kiedykolwiek miałem kontakt.

Haiden powrócił z odrobiną niemal zamarzniętego mięsa. Chciał je ogrzać, kiedy


Toma, pozbywając się resztek godności, rzucił się desperacko do przodu, próbując
sięgnąć po mięso zębami. Zdegustowany elf oderwał kawałek i ostrożnie
przytrzymywał przed więźniem, lękając się, by smok nie poprzestał na mięsie i nie
odgryzł mu też ręki. Kiedy Toma wyszarpnął kęs, Gwen odwróciła się, a Cabe
powstrzymał Haidena przed dalszym karmieniem.
- Mów dalej. Potem cię nakarmimy - rzekł.
Cabe’owi nie podobała się rola, jaką musiał odgrywać, lecz całą winę zrzucił na
smoka. Toma skinął głową.

- Zgoda. Przejdźmy więc do sedna sprawy, abym mógł zaspokoić waszą żądzę
wiedzy, a jednocześnie swój głód. A więc było to tak: ta czwórka i kilku innych,
to wszyscy, którzy pozostali z klanów Lodowego. Reszta została poświęcona, czy
raczej sama się poświęciła dla wielkiego eksperymentu władcy.
Cabe zadrżał.
- - Jego klany zostały wykorzystane - spytał - by nakarmić źródło, z którego czerpie
energię potrzebną do zaklęcia mającego zmienić całe królestwa w jedno wielkie
pustkowie?

- - Mniej więcej tak. Istnieje coś... bardzo podobnego do tych stworzeń, ale jeszcze
gorsze. Ono czerpie energię z nich, a one z kolei z niego. Nazywa to swoją królową.
O Smoku z Głębin! On rzeczywiście zamierza zmienić wszystko w wielkie
pustkowie, ale nie po to, by nim rządzić! Nie pozostanie nikt, nawet Lodowy! W
końcu uwolni znajdującą się w nim całą moc. To uderzenie zabije owego potwora,
który tak naprawdę stał się jego częścią i zniszczy ryjące pod ziemią monstra,
tworzące z nim jeden wspólny organizm. Ale do tego czasu wy, jak i cała reszta
elfów, krasnoludów, Poszukiwaczy i wszelkich innych stworzeń z tych krain już
dawno wyginie.

Smok chciał powiedzieć coś więcej, ale wyczerpanie zmusiło go do odpoczynku.


Cabe wstał i spojrzał na pozostałych.
- To dużo gorsze, niż się spodziewałem - oznajmił. - Cokolwiek odkrył Nathan, było
to tylko drobną częścią tego, co posiada Lodowy. Myślałem, że rozumiem o co
chodzi, ale myliłem się. - Przez chwilę znowu stał się tym samym Cabe’em, który
nie znał innego życia niż syna łowcy. - Nie... nie wiem, co teraz mamy robić.
Usłyszał śmiech. Śmiech, który go drażnił; śmiech kogoś, kto nie do końca był przy
zdrowych zmysłach. Spojrzał w dół i napotkał wzrok leżącego Tomy. - W końcu
okazujesz się, Bedlamie, tak samo słaby jak cały wasz gatunek - rzekł pogardliwie
potwór. - Zastanawiam się, na jakiej podstawie Lodowy twierdził, że opanujecie
nasze królestwa. Gdybyśmy nie byli tak blisko śmierci, cieszyłbym się, że najgorszy
nasz wróg spośród ludzi jest po prostu tchórzem i głupcem. Toma boleśnie zawył.
To Gwen doprowadzona do granic cierpliwości, postanowiła oddać mu nieco bólu,
którym kiedyś ją dręczył. Cabe podziałał na jej umysł i unieważnił zaklęcie.
Gwałtownie się odwróciła.

- Powiedział wszystko, co miał do powiedzenia! - odezwała się. - Wiesz, że jest zbyt


niebezpieczny, by go pozostawić przy życiu. Gryf kazał go zabić, nawet ciosem w
plecy, jeśli będzie to konieczne. Smoczym Królom nie będzie go brakowało! Żaden z
nich nic nie chce mieć do czynienia z tym... oszustem! - Ostatnie słowo niemal
wypluła, a Toma, doszedłszy do siebie, odsłonił zęby i syknął. Gdyby nie zimno i
brak jedzenia, mógłby stanowić dla nich zagrożenie. W obecnej jednak sytuacji po
chwili wściekłości nastąpiło załamanie. Prawie zemdlał. Jego oczy zamknęły się, po
czym powoli otworzyły ponownie. - Zawrzyjmy pakt, Bedlamie - powiedział. -
Teraz to rozumiem. To jedyny sposób na powstrzymanie pana Północnych Pustkowi.
Musimy... musimy działać razem. Znam te jaskinie. Wiem, gdzie znajduje się jego
„oblubienica” i te maszkary, które udają jego sługi.

Przysięgnę na Smoka z Głębin, jeśli tego zechcesz! Cabe nie spojrzał na Gwen, gdyż
wiedział, jak by zareagowała. Czekał natomiast na opinię Haidena. Elf postawiony w
niezręcznej sytuacji drgnął. Cokolwiek by nie powiedział, zdawał sobie sprawę, że
ktoś z obecnych i tak by mu nie wybaczył; dobrze też odczytywał ludzkie twarze,
więc wiedział, jaka będzie decyzja Cabe’a. A czarodziej chciał się tylko zorientować,
jak elf zareaguje.

Haiden skinął głową, unikając wzroku Pani z Bursztynu. - On ma rację, wielmożny


panie, pani - odezwał się. - A jeśli przysięgnie na Smoka z Głębin, dotrzyma słowa.
Gwen nic nie powiedziała, ale jej twarz zbladła. Zgodziła się, choć bardzo
niechętnie.

- Tylko niech najpierw przysięgnie - szepnęła. Czekali. Toma oczyścił gardło i


powoli powiedział:

- Przysięgam, jako jeden z linii Smoka z Głębin, który jest panem nas wszystkich, że
dotrzymam naszego paktu, aż zagrożeniu nie zostanie położony kres. - Spojrzał na
ich butnie.

- To wszystko, co mogę obiecać.

Nie było to wiele, ale Haiden z zadowoleniem pokiwał głową. Z lekką niechęcią
usunął więzy krępujące smoka. Toma wstał i otrząsnął się. Jego nogi drżały i cała
trójka widziała, że brakowało mu nawet sił, by iść, nie mówiąc już o walce, czy
zmienianiu postaci.

Był także pokryty plamami - być może były to odmrożenia, choć nikt z nich nie
wiedział, czy smoki reagują takimi samymi objawami jak ludzie. Toma zmierzył
wzrokiem mięso w rękach Haidena i zerknął na Cabe’a. Młody wiedźmin pokiwał
głową i Toma sięgnął po wpół zamarznięte pożywienie. Haiden, starając się nie
trzymać mięsa ani chwili dłużej, niż było to konieczne, podał je smokowi. Było to
mądre posunięcie, jako że Toma wyszarpnął mu jedzenie z dłoni i zachłannie wbił
zęby w mięso. Cabe kwaśno mu przypomniał, że po zbyt długiej głodówce nie
powinien tak łapczywie jeść. Następnie odwrócił się, podszedł do koni i zaczął je
głaskać. Kilka sekund później dołączyła do niego Gwen. - Coś cię dręczy. Co się
stało? - spytała.

Westchnął, patrząc nieobecnym wzrokiem na obłoczek pary, który wypłynął z jego


ust.

- - Wiele rzeczy mnie dręczy, Gwen - odparł. - Większości z nich nie potrafię
nazwać. O niektórych nie chcę nawet wspominać. Dopiero wtedy zacząłbym
rozmyślać. - Odwrócił się i wziął ją w ramiona. - Chcę, byś wiedziała... - urwał, ale
po chwili ciągnął dalej:

- Zawsze rozumiałem, że nadal istnieje taka cząstka w tobie, która nie przestała
kochać Nathana. Próbuję być wszystkim, czym on był. Próbuję być taką samą
podporą, jaką on był dla innych...
- - To nie tak...
- - Chwileczkę, pozwól mi dokończyć. Nie zawsze jestem taki, ale obiecuję ci jedno,
cokolwiek będzie konieczne, do czegokolwiek zostanę zmuszony, by powstrzymać
Lodowego, uczynię to... choćby tylko po to, by uratować ciebie. - - Cabe...

Nie pozwolił jej nic powiedzieć, a jedynie mocniej przytulił i pocałował. Odsunęli
się od siebie w chwili, kiedy usłyszeli irytujący syk. - Jakże... jakże ciepłokrwiste...
Będziecie mogli się pożegnać, gdy spotkamy mego najdroższego „wuja”.
Zapewniam, że niewiele nam zostało czasu. Książę Toma odzyskał siły, by ruszyć,
ale nie zdołał uczynić nic więcej.

- Żałuję też, Bedlamie, że będę zmuszony polegać na twojej mocy, gdyż moja, jak
widzisz, nadal zawodzi, mimo iż bardzo jej potrzebuję. Przydałoby mi się coś, co
by mnie ogrzało.
Cabe potrząsnął głową.
- Żadnych zaklęć. Musimy zachować siły.
Ściągnął z konia koc, jednocześnie czując do siebie niechęć, że zabiera zwierzęciu
osłonę przed zimnem, by skorzystał z niej ktoś taki jak Toma. Nagle przyszła mu do
głowy pewna myśl.

- Choć bardzo mi się to nie podoba - powiedział Cabe - pozwolę ci wsiąść na


swego konia. A ja z Haidenem na zmianę pojedziemy na jego wierzchowcu. Musisz
zregenerować
siły, byś mógł nam pomóc.
Toma uśmiechnął się i sięgnął po lejce.
- Jestem ci wdzięczny, Bedlamie.
Kiedy wspinał się na wierzchowca, gniew opadł z ludzi. Wojownik, mimo
przechwałek, z trudem wdrapywał się na siodło. Myśli Cabe’a ponownie
powędrowały ku pieczarom Lodowego. Zastanawiał się, ile pozostało czasu zarówno
Smoczym Królestwom jak i jemu samemu.

XIV

„Jak długo to jeszcze potrwa?”


Generał Toos, siadając na krześle przyniesionym do sali audiencyjnej w pałacu
Gryfa, przeczesał dłonią rzadziejące włosy. Kazał swoim ludziom ustawić siedzisko
na prawo i nieco poniżej tronu, by goście, którzy wejdą do sali, zrozumieli, że działa
w imieniu Gryfa, i nawet nie myśli o przejęciu władzy.

Choć wciąż się kłócili, widział, że z nielicznymi wyjątkami ministrowie i wyżsi


urzędnicy odczuli ulgę na wieść, że to on teraz będzie dowodził zamiast
prawowitego władcy miasta. Generał był znany z prawego charakteru, a przede
wszystkim ze szczerości i bezpośredniości; nigdy nikogo nie faworyzował, mimo że
proponowano mu wysokie łapówki.

Toos wyczuwał niuanse polityki, ale wykształcił w sobie tak kryształową uczciwość
- twierdził, iż przejął ją od Gryfa - że nawet ci ministrowie, którzy z reguły stosowali
chwyty poniżej pasa, grali z nim uczciwie. Odkryli po prostu, że im samym
wychodziło to na korzyść.

Sługa oznajmił nadejście kapitana straży, człowieka, który służył pod rozkazami
generała prawie od siedmiu lat. Alyn Freynard pochodził z ludu zamieszkującego
wzgórza na zachodnim wybrzeżu. Lud ten trzymał się z daleka od większości dużych
skupisk. Był niemalże samowystarczalny, dlatego też nie miał żadnych kłopotów z
Żelaznym, który rządził regionem aż do fatalnej próby odebrania władzy Złotemu.
Freynard okazał się nieco inny od swoich pobratymców. Jego ojciec był handlarzem
z Zuu, wysokim, krzepkim mężczyzną podobnym do zmarłego księcia Blane, który
postanowił spędzić resztę życia z jedną z miejscowych kobiet. Lud Freynarda miał
bardzo otwarty stosunek do tego typu spraw, co spowodowało duże zamieszanie,
kiedy ten sam uwiódł żonę jednego z najpoważniejszych kupców Talaku. Przez te
lata, od kiedy zaciągnął się do straży, Freynard stał się niemalże młodszą kopią
generała, a incydenty takie jak ten z Talaku odeszły w niepamięć. W przeciwieństwie
do Toosa, znalazł sobie żonę, na co jego ziomkowie spojrzeliby chyba z taką samą
zgrozą, jak ów kupiec na młodego blondyna ze swoją ponoć chorą oblubienicą.

Kapitan gwałtownie zasalutował. Piaskowy kolor jego włosów zaczynał powoli


ustępować siwiźnie, choć oficer był przecież wiele lat młodszy od Toosa. Jego twarz
pozostała niemal niezmieniona od tamtych dni i nadal robiła wrażenie twarzy
rekruta, mimo iż można było na niej znaleźć kilka blizn. Krążyły o nim plotki.
Podobno żona była z niego bardzo zadowolona, natomiast żony innych mężczyzn
zawiedzione tym, co się stało w Talaku.

Toos powierzyłby mu swoje życie. Wiele razy miał okazję to uczynić.


- Co się stało, kapitanie? - spytał generał.
Freynard podszedł do przełożonego z szacunkiem.
- Panie generale - odrzekł - otrzymałem raporty na temat dwóch mężczyzn z Listy.
Być może jest ich więcej. Widziano ich wewnątrz miejskich murów. Generał się
wyprostował. Lista, jak o niej mówiono, stanowiła spis ludzi i nieludzi, których Gryf
oraz Toos uznali za szczególnie niebezpiecznych i na których należałoby zwracać
szczególną uwagę. Większość z nich stanowili renegaci z jakiejś grupy najemników.

Kilku innych było zdrajcami, którzy wprawdzie uciekli z Penacles, ale mogli
powrócić. Było też kilku takich jak Toma i Azran. To właśnie z powodu Listy Gryf
mianował kapitana swojej straży dowódcą tajnej policji.
- - Kogo widziano? - spytał generał.
- - Opis pasuje do jednego z obcych - odparł kapitan - którym zajmował się nasz
władca. Przebywa w towarzystwie drugiego, który wygląda niemal tak samo jak ten,
którego widziano w Irillianie.
Toos chwycił za poręcz krzesła tak mocno, że drewno trzasnęło. Pochylił się do
przodu i spytał:

- - Czy dobrze zrozumiałem, Freynardzie? D’Shay jest w Penacles, a nie w Irillianie?

- - Jeśli obserwatorzy mieli rację, a nie mam powodów by sądzić, że jest inaczej, to
tak właśnie jest.

- - Rozumiem. - Umysł generała zaczął szaleńczo pracować. Z jakiegoś powodu


wilczy jeździec, który tak zajął uwagę Gryfa, znajdował się teraz w mieście, co
oznaczało, że przedostał się przez obręcz bardzo dobrze wyćwiczonego oddziału
strażników. - - Gdzie ich widziano?

- - W Srebrnym Jednorożcu.
Srebrny Jednorożec był najdroższą gospodą w mieście; rozległy budynek
przeznaczono głównie dla kupców i dyplomatów. Dziwne, że D’Shay wybrał tak
wystawione na widok publiczny miejsce jako kryjówkę.
- - Czy zostali aresztowani? - spytał Toos.
- - Nie, generale. Rozkazałem moim ludziom, by ich obserwowali, a sam udałem się
do pana po instrukcje. Wydaje mi się, że to szczególny przypadek. Toos pokiwał
głową. Freynard miał rację. D’Shay był tak szczególnym przypadkiem jak tylko to
było możliwe. Z informacji, jaką podał mu Gryf wynikało, że stanowił wyjątkowe
niebezpieczeństwo. Toos odniósł wrażenie, iż wiele z tego, co opowiadał mu władca,
pochodziło z jakiejś ukrytej części jego pamięci. Zupełnie, jakby Gryf wiedział
więcej, ale nie potrafił dostać się do owych głęboko ukrytych pokładów pamięci. - -
Obserwujcie ich dalej - powiedział. - Dowiedz się, czy jest ich tylko dwóch, czy też
mamy całe gniazdo węży. Dowiedz się też, jak zdołali przejść przez miejskie bramy.

- - Tak jest. - Kapitan zasalutował i odwrócił się, by odejść.


- - Alyn...
- - Tak, generale?
Toos odwrócił głowę, pokazując Freynardowi swój lisi profil. - - Jeśli by wyglądało,
że D’Shay próbuje nam się wymknąć, macie go schwytać lub zabić. Sam
zdecydujesz. Sąd nie będzie konieczny. - - Tak jest. - Kapitan odszedł. Toos
wiedział, że Freynard zrozumiał. Jeśli D’Shay zginie, sprawa zniknie. Obsesja Gryfa
minie. Osiądzie i będzie rządził miastem, które uwolnił od tyranii Smoczych Królów.

Tak właśnie miało być, zadecydował Toos. Zarówno on jak i Gryf dawno
przekroczyli punkt, kiedy prowadzili jeszcze jakieś życie osobiste i miotały nimi
obsesje.

Teraz mieli jeden obowiązek: Penacles.


Nic innego się nie liczyło.
Portal otworzył się w jego osobistych komnatach. Gryf wysunął się do przodu
szczęśliwy, że nareszcie wyszedł z Pustki. Rozejrzał się.

Była noc. Od chwili, kiedy wyruszył z domu, nic nie uległo zmianie, poza
oczywiście pozostawionymi drobiazgami, które służba posprzątała. Książki nadal
znajdowały się na swoich miejscach, dwa żelazne golemy pilnowały drzwi, więc
uznał, że również dwa pozostałe stoją na korytarzu.

Odszedł na bok i czekał na Błękitnego. Jednakże trafienie do osobistych komnat


władcy Penacles okazało się dla jego towarzysza trudniejsze niż się spodziewał.
Przybyli dopiero po kilku nieudanych próbach, z których każda poprzedzona musiała
być godzinami odpoczynku. W samą porę, uznał Gryf. Marnowali tylko cenny czas.
A jednak te dni nie zostały zupełnie stracone. Zdobyli każdą rzecz, każdy artefakt,
który mógł się im przydać.

Smoczy Król, trzymając pod ręką sporą liczbę zwojów i innych rzeczy, przeszedł
przez próg.

- No cóż, ja...

Cokolwiek miał zamiar powiedzieć, raptem urwał, gdyż dwie ciężkie figury
gwałtownie runęły na niego. Kiedy rzucił się do ucieczki, zwoje upadły na podłogę.
Jeden z napastników chybił, drugi jednak zdołał chwycić smoczego władcę za nogę.
Żelazne golemy spełniły powierzone im zadanie, broniły swego pana przed każdym
wrogiem, który się pojawił, wliczając w to smoki. Gryf doznawszy ulgi, że znalazł
się ponownie we własnych komnatach, zapomniał, że wróg wcale nie musiał go
atakować; wystarczyła sama jego obecność. Uznał, że Błękitny jest teraz jego
sojusznikiem, więc nic mu nie grozi.

Zląkł się jednak, że sytuacja ulegnie pogorszeniu. Wiedział, że lada chwila


Smoczy Król zacznie się bronić, a wtedy trudno będzie przewidzieć, co się stanie z
pałacem, dlatego krzyknął:
- Stójcie!
Żelazne golemy zawahały się, ale nie zatrzymały. - - Gryfie! - krzyknął Błękitny.
Jego ręka już wędrowała w górę. Gryf zdał sobie sprawę, że jeśli się nie pospieszy,
sojusznik rzuci jakieś naprawdę nieprzyjemne zaklęcie.

- - Rozkazuję! Zatrzymajcie się! - zawołał.

Tym razem golemy wypełniły polecenie. Puściły nogę smoka. W końcu udało się
Gryfowi rozkazać, by powróciły do swoich normalnych pozycji. - Wybacz, smoczy
lordzie. Nie miałem pojęcia, że coś takiego się wydarzy.

Błękitny oglądał nogę, sprawdzając, czy ma całe kości. - - Muszę pamiętać -


skomentował - by nigdy cię nie atakować w twoich prywatnych komnatach.

- - Albo na korytarzu. Gdyby to zamieszanie trwało odrobinę dłużej, pojawiłoby się


jeszcze dwa golemy.

- - Jestem pod wrażeniem. Trudno stworzyć żelazne golemy. Prawdę mówiąc, żaden
golem nie jest łatwy do ukształtowania, a żelazo stanowi jeden z najodporniejszych
do modelowania materiałów.

- - Wysiłek, który się wkłada, całkowicie się opłaca, wziąwszy pod uwagę ich
skuteczność.

- - Zdążyłem zauważyć.

Smok powolnymi ruchami ostrożnie podniósł zwoje. Następnie wyprostował się i


wyczekująco spojrzał na Gryfa.
- Najlepiej by było - powiedział - gdybyśmy wyruszyli do Bibliotek natychmiast.
Czy daleko się stąd znajdują?
Gryf nie mógł powstrzymać uśmiechu. Gobelin, stanowiący jedyne wejście do
Bibliotek, wisiał na ścianie dokładnie za Błękitnym Smokiem. - Zupełnie blisko -
odparł. - Chodź za mną. Zdumiony smok patrzył jak Gryf go wymija i zbliża się do
gobelinu.

Gobelin był najdoskonalszą kombinacją pracy ręcznej i magii, jaką kiedykolwiek


Gryf widział. Znajdował się na niej każdy szczegół miasta. Wszystkie detale były
aktualne. W dzielnicy kupców brakowało tylko małego sklepiku. Gryf przypuszczał,
że jutro czy za dwa dni otrzyma raport o pożarze.

Symbol Bibliotek - ostatnio otwarta czerwona książka - nie znajdowała się w żadnym
ze zwykłych miejsc. Zawsze czekało go kilka niespodzianek. W końcu ją znalazł pod
jedną ze szkół, które założył podczas pierwszych lat panowania w Penacles. Jak na
tak legendarne miasto słynne z kwitnącej nauki większa część ludności była
zdumiewająco zacofana. Król, który tu wcześniej rządził, nie należał do głupców i
wiedział, że wyedukowana społeczność oznaczała niebezpieczną społeczność. Była
to jedna z pierwszych rzeczy, jakie po przejęciu nad miastem władzy Gryf zmienił.
Penacles stało się nie tylko oazą wiedzy, ale i źródłem nowych idei. W mieście Gryfa
wynaleziono więcej rzeczy niż we wszystkich pozostałych razem, może z wyjątkiem
Mito Pica przed jego zniszczeniem. Odwrócił się ku Błękitnemu, który wciąż
podziwiał gobelin, lecz także zaczynał się już niecierpliwić. Gryf położył palec na
znaczku Bibliotek. - Zobacz jak się do tego ma twoje przejście w Pustkę -
powiedział. Jego uwaga została przerwana przez głosy ludzi krzyczących na
zewnątrz. Jeden z krzyków był szczególnie wyraźny. Stojący przy drzwiach golem
nagle obwieścił:

- - Generał Toos żąda posłuchania.

- - Żąda... - Gryf spojrzał na swego towarzysza. Nie sądził, iż Toos przyjmie


spokojnie widok smoka znajdującego się w królewskich komnatach, a zwłaszcza
Smoczego Króla mającego właśnie wejść do cennych Bibliotek. - Jeśli mogę,
smoczy lordzie, sugerowałbym, byś na chwilę przeszedł do pokoju obok. Chciałbym
powiadomić zastępcę o twoim pobycie, by oszczędzić mu szoku.

- - Jak sobie życzysz. - W głosie smoka pobrzmiewała nutka nagany. We własnym


królestwie natychmiast zrobiłby porządek; po prostu uciszyłby wszelkie protesty,
albo zwyczajnie zabiłby protestujących.

Kiedy Błękitny zniknął, Gryf powiedział:

- Toos może wejść. Sam.

Golemy musiały powtórzyć jego słowa jota w jotę, gdyż na zewnątrz dało się słyszeć
dyskusję. Chwilę później wszedł generał, bardzo zmartwiony i chyba nieco
zdenerwowany.

Za drzwiami stało kilkanaście innych postaci, próbujących zajrzeć do środka, by


zaspokoić ciekawość. Drzwi jednak zamknęły się im przed nosami. Toos skłonił się.

- - Wasza wysokość... Gryfie. Cieszę się, że znów cię widzę. - - Cieszysz się?
Wyglądasz, Toos, jakbyś chciał mnie pożreć. Muszę przyznać, że przed wyjazdem
nie zachowałem się normalnie, ale nie wynikło to z mojej woli.

Przejdźmy jednak do porządku.


- Nie z twojej woli? - Były najemnik uważniej mu się przyjrzał. - Kto był zatem
odpowiedzialny? D’Shay? Ja go...

Gryf niecierpliwie potrząsnął głową. Nie chciał, by zastępca niepotrzebnie się


denerwował. Nie pomogłoby to w przedstawieniu nowego sojusznika. - Tamte
sprawy za nami. A skoro mowa o D’Shay’u, to opuścił Irillian. Możesz spać
spokojnie, przyjacielu. Na razie ani myślę się za nim uganiać. Oczekiwał, że te
wieści poprawią humor Toosowi, ale generał jeszcze bardziej się zasępił.
Najwyraźniej ostatnie dni mocno go wyczerpały. Najlepiej było teraz poruszyć
kwestię smoka, zanim pojawią się jakieś nowe problemy. - Czy zdajesz sobie
sprawę z kłopotów na północy? - spytał. A kiedy Toos pokiwał głową, Gryf ciągnął:
- Lodowy zaczął działać. Jest szalony i nawet jego bracia nie chcą już mieć z nim nic
wspólnego. Okazało się, że prawdziwy powód mojej wyprawy do Irillianu
pozostawał w związku z tymi wydarzeniami.

Gryf zawsze polegał na wielkiej intuicji generała, który potrafił wychwytywać z


rozmowy najważniejsze akcenty. Była to jedna z tych cech, którą z reguły posiadali
czarodzieje. W końcu, mimo że brakowało mu innych zdolności, w jego włosach
srebrzyło się szerokie pasmo. Toos i tym razem nie zwiódł jego zaufania. - -
Błękitny chciał z tobą zawrzeć pakt - odezwał się.

- - Zgadza się.
Lisia twarz generała znów się zachmurzyła.
- - Nie mówiłbyś o tym, gdybyś nie zastanawiał się nad jego przyjęciem... albo
już to zrobiłeś.
- - Zrobiłem.
Generał obrócił się i rozejrzał po pokoju.
- Ktoś opowiedział mi o jakichś hałasach. Moi ludzie sądzili, że usłyszeli twój głos.
Mówili też, że usłyszeli jakąś obcą mowę. - Obrócił się wokół własnej osi i rzekł: -
Jeśli mogę cię zapytać, Gryfie, to powiedz mi, w jaki sposób tu wróciłeś? Wiem,
kiedy wyruszyłeś, to moja praca. Problem polega na tym, że nie wiem, kiedy
powróciłeś. Wymagam niektórych rzeczy od Freynarda, ale czasami sam też coś
robię i powinienem o tym słyszeć.

Wiem, że umiesz się teleportować, ale nawet ty zastanowiłbyś się poważnie, czy
warto to robić aż z Irillianu
- - Przybyłem przez portal, tunel w Pustce.
- - Rozumiem. - Toos potrząsnął głową. - Nie mogę powiedzieć nic, co zmieniłoby
sytuację, Gryfie. Podjąłeś decyzję, a ja jako twój pomocnik i poddany muszę być jej
posłuszny. Z tego, co mówisz, zakładam, że nie przybyłeś sam. Smoczy Król nie
musi się chować. Nie jest to odpowiednie zachowanie dla kogoś takiego jak on.
Nieważne czy jest naszym wrogiem, czy też sojusznikiem.
Ciężkie kroki poinformowały Gryfa, że Błękitny Smok wyszedł z pokoju. - Dobrze
powiedziane, człowieku - odezwał się Błękitny. - Cenię lojalność, zwłaszcza
połączoną z rozsądkiem. Należy ci się szacunek. Moi szpiedzy nie pomylili się w
ocenie twojej osoby.

Ostatnie zdanie wypowiedział wesoło, lecz wszyscy trzej wiedzieli, że jest ono
prawdziwe. Tak jak pan Irillianu miał pełne dane o swych wrogach na południu, tak
samo Gryf wiedział niejedno o swoich przeciwnikach. Tylko kilku z nich, choćby
takich jak Burzowy, a zwłaszcza Kryształowy stanowiło zupełną niewiadomą. Gryf
odgadywał jak dużo wiedział o nim nowy sojusznik. W końcu byli „braćmi”, a nawet
istniał jakiś kontakt pomiędzy Błękitnym a Burzowym, ale na dłuższą metę niewiele
to oznaczało.

Przykład
Lodowego wymownie wskazywał na to, jak mało jedni Smoczy Królowie wiedzieli o
innych.
- Panie - Toos się skłonił.
Gryf przeszedł przez salę i położył rękę na ramieniu generała.
- - Toos, ufasz mi? - spytał.
- - Tak...
- - Zamierzam zabrać go do Bibliotek.
Generał zesztywniał. Uścisk na jego ramieniu wzmógł się, zanim Toos stracił
panowanie nad sobą.
- Powiedziałeś, przyjacielu, że będziesz posłuszny moim decyzjom - mówił Gryf. -
Wysłuchaj mnie więc do końca. Smoczy Król jest mistrzem magii i wybitnym
historykiem.

To dwie niezwykle ważne cechy, kiedy mamy do czynienia z Bibliotekami. -


Wybacz mi, panie - odezwał się generał. - To twój rozkaz i, jak powiedziałem, będę
posłuszny.
Gryf byłby bardziej zadowolony, gdyby generał nie miał tak ponurego wyrazu
twarzy.

Starał się jednak załagodzić napięcie.

- - Dobrze wiec, Toos. Będziemy się pojawiać i znikać. Trudno powiedzieć, co się
stanie. Chcę jednak, abyś cały czas miał oko na to, co się dzieje na północy.

Informuj mnie na bieżąco.


- - Tak, panie.
Kilka piór Gryfa zjeżyło się, ale nie powiedział nic więcej. Puścił Toosa i powrócił
do gobelinu z podążającym za nim smokiem. Władca Penacles położył palec na
symbolu Bibliotek, po czym odwrócił się do Toosa i powiedział:

- Skontaktuj się z Cabe’em i panią Gwen. Powiedz im, że muszę się z nimi spotkać
tak szybko jak to będzie możliwe.

Gryf i jego sojusznik rozmyli się w oczach generała. Toos odruchowo mrugnął,
próbując przywrócić obrazowi ostrość. Wiedział, co się dzieje, ale i tak znowu dał się
nabrać magii. W końcu obaj władcy zniknęli, pozostawiając człowieka samego w
komnacie.

Toos skinął zdegustowany głową i wyszedł.


Już na niego czekali; wieść o powrocie monarchy postawiła wszystkich na nogi.
Toos cierpliwie uniósł do góry ręce i poczekał, aż hałas ucichnie. - Jego wysokość,
Gryf, nie będzie osiągalny w najbliższym czasie - oznajmił. - Zajmuje się wraz z
sojusznikami sprawami niezwykłej wagi nie tylko dla nas, ale i dla innych królestw.
Jeśli pojawią się jakieś problemy, których sam nie zdołam rozwiązać, skontaktuję się
z nim. To wszystko.

Zgromadzeni chcieli zadawać jeszcze jakieś pytania, ale generał miał już tego dość.

Minął ministrów i zaaferowanych biurokratów, chcąc jak najszybciej znaleźć się z


dala od królewskich komnat.

Rzecz jasna wiedział, że musi Gryfowi dostarczyć informacje, na które ten czekał.
Zaufał mu niczym bratu, a Toos teraz poczuł, że zdradza to zaufanie. Nie powiedział
Gryfowi o nieoczekiwanym pojawieniu się w mieście D’Shaya, tym bardziej
podejrzanym, że zbiegającym się z czasem powrotu władcy. Dopiero w tej chwili
uświadomił sobie ten fakt.

Zorientował się też, że nie powiadomił Gryfa o fali potworów nadchodzących z


północy, a znajdujących się już na Piekielnych Równinach i co ważniejsze, w
Irillianie. Toos wiedział, że zachowuje się nielojalnie, ale pragnął, by nowy
sprzymierzeniec, Smoczy Król, stracił siłę, zanim się o czymś dowie. Jeśli Błękitny
stanie się zdesperowany, będzie bardziej otwarty na sugestie Gryfa, co zwiększy
wpływy Penacles. Zbliżał się już do komnat, kiedy pojawił się przed nim jeden z
adiutantów Freynarda.

Brakowało mu tchu; musiał przeszukać niemal cały pałac, by go odnaleźć. Toos dał
mu chwilę, by odpoczął.

- Panie... kapitan Freynard wysłał mnie, bym przekazał, że wilczy jeździec i


jego towarzysz ruszyli się.
Wszystkie myśli dotyczące Gryfa zniknęły.
- - Wyjaśnij! - rozkazał.
- - Kilkanaście minut temu obaj akurat spożywali posiłek. Nagle wstali i szybko
poszli na górę, prawdopodobnie do swoich pokojów. Jeden z naszych skradał się za
nimi, chcąc zbadać, co się dzieje, ale nie wrócił. Zaniepokojony kapitan Freynard
sam udał się na górę, lecz wrócił po chwili i krzyknął, że uciekli. Odkryli naszego
szpiega i ogłuszyli go.

Kapitan wysłał kilka osób w pościg, a mnie posłał do ciebie, generale, bym
przekazał, co się zdarzyło.

- - Cholera! - Strażnik aż podskoczył na dźwięk wściekłego głosu generała. Były


najemnik wiedział, że wyładowywanie się na posłańcu niczego nie zmieni, ale nie
mógł się powstrzymać. - Wrócisz do kapitana Freynarda - syczał z gniewu - i
przypomnisz mu o tym, co poleciłem wcześniej. Będzie wiedział, o co chodzi.
Powiedz mu, aby upewnił się, że ci dwaj, albo ich wspólnicy, nie opuszczą miasta w
jednym kawałku. Czy wyrażam się jasno?

- - Tak, panie generale. - Żołnierz wyprężył się jak struna i stanął na baczność.

Toos nabrał głęboko do płuc powietrza i policzył do dziesięciu, po czym


spokojniejszym już nieco głosem dodał:

- To wszystko. Idź.

Adiutant biegł tak szybko, że niemal się za nim kurzyło. Toos mimo kłopotów
uśmiechnął się. Teraz potrzebował snu. Ten dzień zdecydowanie mu nie sprzyjał,
zwłaszcza ostatnich kilka godzin. Jeśli chciał być następnego dnia w pełni sprawny,
potrzebował kilku godzin odpoczynku. Od kiedy zniknął Gryf, spał zaledwie dwie,
trzy godziny na dobę.

Większość z tych godzin to krótkie drzemki.

Miał nadzieję, że następny dzień przyniesie jakieś uspokojenie, ale sądząc po


ostatnich wydarzeniach, wiedział, że to tylko pobożne życzenia. - Panie generale!

Najwyraźniej nie miał doczekać się upragnionego snu. Zastanowił się, czy czasem
jakiś bóg nie uwziął się na niego.

- Co znowu!? - warknął z niechęcią.

Żołnierz, który cały czas stał na straży i nic nie wiedział o kłopotach generała, przez
chwilę zbierał nagle rozproszone myśli.

- - Na zewnątrz, panie generale... czeka... czeka elf... Posłaniec pana Lasu


Dagora, tak przynajmniej twierdzi.
- - Doprawdy? I czegóż chce ode mnie?
- - Twierdzi, że to, co ma do powiedzenia, dotyczy tylko lorda Gryfa i nikomu
innemu nie przekaże bez jego rozkazu.
- - Sprawa się nieco komplikuje. Mimo że Gryf powrócił do Penacles... w tej chwili
prowadzi ważne negocjacje z innym monarchą.

- Panie? - Żołnierz nie zrozumiał. Toos machnął ręką. - - Nieważne - powiedział. -


Przyprowadź go do mnie. Jeśli nie przekonam go, by przekazał mi to, co ma do
powiedzenia, będzie musiał po prostu poczekać do powrotu Gryfa.

Idź po niego, chłopcze.


- - Tak jest.
Kiedy młody strażnik znikał w oddali, Toos próbował obliczyć, jak długo zajmie mu
powrót z elfim posłańcem. Marzył choćby o chwilce odpoczynku, by zregenerować
siły.

- Manaya - wymruczał, myśląc o szczególnie mocnym winie, które lubił. - Manaya


mnie rozbudzi, choć będę tego żałował następnego dnia. Miał nadzieję, że posłaniec
Zielonego będzie umiał się zachować. Jeśli nie, to Smoczy Król prawdopodobnie
straci dziś jednego ze swoich poddanych. Poszukiwacz odzyskał równowagę i
zamknął oczy; jego ptasi mózg przeszukiwał umysły mieszkańców pałacu. Było to
trudne zadanie; kontakt działał lepiej przy transmisji obcych myśli. Jednakże wzory
myślowe prymitywnych umysłów były łatwe do namierzenia, gdy się je już raz
przechwyciło. Dopiero dłuższe utrzymywanie kontaktu okazywało się ryzykowne.
Wrażliwsze prymitywne umysły mogły wyczuć obcą obecność. Razem z hybrydą,
która tu rządziła, znajdował się też jakiś arogancki typ. Poszukiwacz nie wyrobił
sobie jeszcze zdania na temat hybrydy; jego ptasie cechy wyróżniały go, ale zupełnie
niepotrzebnie plątał się w sprawy ludzi. Poszukiwacz nie potrafił go zrozumieć.
Należało wykorzystywać niższe rasy. Jeśli dobrze spisywały się, były nagradzane,
tak jak nagradza się inteligentne zwierzęta, ale gdy zawodziły, były surowo karane
lub zapominano o nich.

Zarówno arogancki osobnik jak i hybryda zniknęli. Mogli się ukryć tylko w
Bibliotekach. Poszukiwacz nigdy nie widział Bibliotek. Tego zaszczytu dostąpili
jedynie Najstarsi, a wiedział, że nawet oni odnosili się do Bibliotek z szacunkiem.
Oznaczało to, że wszystko szło zgodnie z planem. Poszukiwacze potrzebowali teraz
tylko czasu. Ptak rozprostował na chwilę skrzydła, pewien że jego kryjówka na
dachu pozostanie nie wykryta przez rasę, która nie umie latać.

Po wykonaniu wyznaczonego zadania, poczuł się zadowolony, a następnie


przygotował się do nocnego czuwania. Wiedział, że jutro z samego rana miały
rozpocząć się bardzo ważne wydarzenia.

XVIII
Niewiele mogło zaskoczyć i zadziwić Błękitnego Smoka. Jedną z takich rzeczy bez
wątpienia były Biblioteki Penacles. Patrząc na nie kończące się korytarze pełne
książek, Błękitny potrząsnął głową i wymruczał:

- - Niesamowite!

- - Nigdy ich dotąd nie widziałeś? - spytał Gryf. - - Nigdy. Brat Purpurowy chronił
je przed nami. Nie ufał nam. Gryf krzywo się uśmiechnął i spytał:

- - Ciekawe dlaczego?

Teraz wszystko zależało od szczęścia. Zabrali się do szukania wskazówek.


Bibliotekarz gnom - Gryf nigdy nie zdołał się zorientować, czy jest ich wielu, czy też
zawsze jeden i ten sam - czekał gotowy do pomocy. Obecność smoka zdawała się nie
robić na nim żadnego wrażenia, przyjmował jego rozkazy tak samo jak polecenia
prawowitego władcy Bibliotek.

W przeciwieństwie do wcześniejszych wizyt Gryfa, bibliotekarz nie zaprowadził ich


do konkretnych książek; przyniósł tylko stolik i dwa krzesła, co nigdy jeszcze nie
przydarzyło się władcy Penacles. Obecność tych trzech mebli denerwowała go, gdyż
wskazywała, że czekają ich długie i żmudne poszukiwania. Zanim jednak zdążyli
cokolwiek konkretnego zamówić, mały człowieczek przyniósł stos grubych,
wyglądających na niezwykle ważne książek.
Po przejrzeniu pierwszej setki i odkryciu niektórych sztuczek stosowanych przez
Biblioteki, takich choćby jak nonsensowne wiersze, czy zagadki bez odpowiedzi,
Błękitny rzucił jednym z ciężkich tomów w półki. Gryf spojrzał na niego zirytowany.
- To nie ma sensu. Co za szaleniec wpadł na taki pomysł? - burknął smok, wskazując
wzrokiem sterty dzieł.

Gryf westchnął i zamknął księgę, którą akurat przeglądał. - Z tego, co wiem - odparł
- nawet Purpurowy, który długo w tych murach przebywał, nie zdołał tego odkryć.

Smok wstał i zaczął się nerwowo przechadzać; był uczonym, ale był też
wojownikiem. Bezczynność, a co gorsza niepotrzebna bezczynność bardzo go
denerwowała.

Zmierzył Gryfa surowym wzrokiem i spytał:

- - Od dłuższego czasu ciekawi mnie pewna tajemnica. Czy mógłbyś mija zdradzić?
Słyszałem różne sprzeczne relacje na temat śmierci Purpurowego. Niektórzy
przypisują ją tobie, inni Nathanowi Bedlamowi. Jak było naprawdę? - - I jedno, i
drugie jest prawdą - odparł lwioptak. - Nathan był osłabiony czym innym i znalazł
się w sytuacji patowej. By stanąć na nogach, potrzebował dobrej okazji.

Zupełnie przypadkowo stworzyłem mu ją. Udało mi się odnaleźć wejście do


Bibliotek, a Purpurowy, będąc tak przewrażliwionym na ich punkcie, skierował
swoją uwagę na mnie.

Najwyraźniej nie docenił mnie, ponieważ zbyt długo pozostał odsłonięty. Nathanowi
udało się wezwać słoneczny łuk, zabrało mu to jednak resztkę sił i twój brat zdołał
się obrócić na tyle szybko, by uniemożliwić celny strzał. Wtedy zaatakowałem go,
zadając kolejny cios.

Zrozumiał, że umiera, więc postanowił pociągnąć za sobą całe Penacles, między


innymi bezcenne Biblioteki. Tylko szybka reakcja Nathana zdołała go powstrzymać.
Moc, którą przechwycił, zabiła ich obu...
- Zostawiając na gruzach ciebie... Gryf zerknął na nowego sojusznika. - - Ktoś
musiał pomóc tym ludziom - powiedział. - Najwyraźniej ludzie wolą żywych
bohaterów niż martwych, stąd tylu z nich uznało, że to ja uczyniłem. Niektórzy są
zresztą przeciwnego zdania. Według mnie cała chwała powinna przypaść Nathanowi.
- - Wielu z moich braci bardzo zainteresowałaby ta historia, choć nie sądzę, bym
zamierzał ich pod tym względem oświecać. Nie chcę cię urazić, ale stało się tak jak
sądziłem.

Purpurowy okazał się zbyt arogancki i egoistyczny. Brakowało nam jego cennych
rad, jednak z pewnością nie jego osoby.

Gnom przynosił kolejne tomy. Nagle stanął zdumiony i przerażony, widząc rzucone
przez smoka dzieło. Szybko je podniósł i obrzucił Błękitnego takim spojrzeniem,
jakiego nie powstydziłby się niejeden gad.

- Dlaczego wciąż przynosisz nam te bezużyteczne księgi? - syknął Błękitny. Gnom,


trzymając rzucone dzieło w objęciach, już zupełnie bez gniewu spojrzał na
Smoczego Króla, nie rozumiejąc, o co pyta:

- To moje zadanie - odparł.

- Te księgi, to bełkot - warknął Błękitny. Bibliotekarz wzruszył ramionami. - - Dla


tych, którzy nie posiadają wiedzy, to istotnie bełkot - powiedział bibliotekarz.

- Muszę przyznać, że rzeczy, których szukacie, rzeczywiście nie ma w Bibliotekach,


lecz niektóre tomy zawierają cenne wska...

- - Dość - Gryf wstał i odwrócił się do gnoma plecami. Ale i to nie zrobiło na
bibliotekarzu wrażenia. - Twierdzisz, że tracimy czas? - spytał Gryf. - - Nie, obecny
władco Penacles. To, czego szukacie, da się wywnioskować ze źródeł, które wam
przyniosłem. Konkretne informacje już nie istnieją. - Co się z nimi stało? Zdziwiony
gnom odpowiedział:

- Nie przypominasz sobie? Kilka miesięcy temu ponad dwa tuziny tomów uległo
zniszczeniu, gdy potrzebowałeś informacji na temat wiatrów. Wiatry...
Gryf przyjrzał się ścianie w całości wypełnionej książkami. Biblioteki w jakiś
niepojęty sposób zostały zaatakowane i tak jak powiedział gnom, kilkanaście tomów
ktoś’ zniszczył, a inne poważnie uszkodził. Wtedy Gryf uznał, że to robota
Czarnego, albo Azrana, a każdy z nich miałby wystarczający powód, by zniszczyć
książki. Jakże był naiwny!

Błękitny wreszcie zrozumiał, co starał się wytłumaczyć im gnom. - - A więc w tych


księgach zawarte są jakieś informacje - skonstatował - a my po prostu nie zdołaliśmy
ich odnaleźć. Powinniśmy wziąć księgi do pałacu i rozkazać twoim mędrcom...

- - Nie możemy - przerwał Gryf. - Gdybyśmy je wynieśli, zamieniłyby się w puste


stronice. Czasami pozostaje jakiś skrawek informacji, ale tylko wtedy, gdy wcześniej
naprawdę już je zrozumieliśmy. Wydaje się, że istnieje wyłącznie jeden sposób, by
cokolwiek stąd wynieść. Poza tym, im więcej zdradzą nam informacje, tym mniejsza
będzie szansa, że zdołamy je zapamiętać po wykorzystaniu.

- - Taki pokręcony sposób myślenia cechował jedynie Poszukiwaczy. - - Ani


Poszukiwacze, ani Quelowie, którym udało się jakoś podtrzymać swoją cywilizację
przez cały czas trwania rządów ptaków, a nawet przez wcześniejsze lata istnienia
waszego gatunku, nie uzyskali żadnej wiedzy na temat prawdziwego przeznaczenia
tych Bibliotek. Znam kilku władców, którzy co nieco tu dobudowali, zasadniczo
jednak nowe księgi biorą się znikąd. Zupełnie jakby Biblioteki były nieskończone i
ciągle się odradzały.

Błękitny niespokojnie się rozejrzał.

- To nieprzyjemna myśl, nawet jeśli - mam nadzieję - nieprawdopodobna. - Wskazał


na gnoma. - Czy wiesz, skąd się wzięły Biblioteki? Bibliotekarz cierpliwym głosem
sugerującym, że słyszał już to pytanie wielokrotnie, odpowiedział:

- - Od zawsze pracowałem tylko w Bibliotekach. Pamiętam tylko Biblioteki. Nie


interesuje mnie nic innego poza obowiązkami.
- - Niewątpliwie. Sądzę - Gryf skinął głową i zwrócił się do smoka - że powinniśmy
wrócić do pałacu. Są rzeczy, które chciałbym z tobą omówić. Czas tu spędzony tylko
powiększa moje pragnienie.

- - Rozsądne spostrzeżenie, lordzie Gryfie - odrzekł smok. - Z trudem zdołałem się


skoncentrować na kilku ostatnich tomach. - Zwrócił się do gnoma: - Zostaw tu te
książki.

Kiedy je przewertuję, wrócę do wcześniejszych.


Bibliotekarz przyjął polecenie skinieniem głowy, szybko zabierając się do roboty.
Gryf i jego gadzi sojusznik wyszli.
Znaleźli się w prywatnych komnatach Gryfa. Golemy nie zaatakowały ich tym
razem, ale jeden z nich odezwał się:

- General Toos pozostawił wiadomość. Chce rozmawiać z waszą wysokością.


Zaskoczony Gryf nie odpowiedział od razu. Wyjrzał przez okno i zobaczył światło
dnia.

- - Cóż za zbieg okoliczności - odezwał się po chwili. - Czy powiedział, gdzie


mamy go szukać?
- - Koniec wiadomości.
Golem spoglądał znów prosto przed siebie. Powoli zbliżył się do nich Smoczy Król.
- Nie mogę się im nadziwić - wskazał golemy. - Sposób na ich stworzenie pochodzi z
Bibliotek...
- Tak. I jest tam dobrze ukryty. Zaufaj mi. Smok odwrócił się i w uśmiechu
wyszczerzył zęby.
- - Ty mnie też powinieneś zaufać - powiedział. - Zastanawiałem się jakie inne
skarby moglibyśmy odkryć, gdybyśmy tylko zrozumieli wszystkie informacje. - -
Czasami zdarza się, że uzyskuję jasną odpowiedź, choć nie wiem dlaczego. To są,
jak sądzę, tajemnice Bibliotek.

To ostatnie stwierdzenie sprawiło, że Błękitny zjeżył się.


- Wolałbym przestać mówić o nich w taki sposób - burknął
- jakby miały umysł i własną wolę. Czuję się, jakbym się znalazł w żołądku
jakiegoś
potwora i nawet o tym nie wiedział.
- Jak sobie życzysz. - Drzwi się otworzyły i Gryf ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał
się jednak w połowie drogi. - Jeśli nie robi ci to różnicy - zwrócił się do
sprzymierzeńca - to wolałbym, abyś poszedł ze mną, choć możesz spowodować
zamieszanie wśród niektórych ludzi. W każdym razie chciałbym cię mieć przy sobie
na wypadek, gdyby golemy zapomniały, że jesteś moim sojusznikiem.

Obaj dobrze wiedzieli, że Gryf nie chciał pozostawić smoka samego przy wejściu
do Bibliotek. Kiedy się to wszystko skończy
- lwioptak założył, że przeżyją - upewni się, czy dobrze zabezpieczył gobelin.
Na razie jednak brakowało mu na to czasu.
- Całkowicie cię rozumiem - rzekł Błękitny, naśladując ton głosu Gryfa. Ponownie
przeistoczyli się w dwu mężów stanu próbujących podejść się na zdradliwym gruncie
dyplomacji.

Golemy na zewnątrz lekko drgnęły, ale Gryf machnął ręką i zatrzymały się. W
pobliżu nie było żadnych innych strażników. Nie oznaczało to jednak, że pozbawieni
zostali ochrony.

Nawet w tej chwili ich kroki dokładnie były śledzone przez kilkanaście par oczu.
Gryf wiedział, że wszystkie wieści dotrą do Toosa przed nimi. Nie sądził też, by
musieli iść całą drogę do kwatery generała.

Za rogiem nie napotkali Toosa, ale czuwał tam za to Freynard i jeden z jego ludzi.

Kiedy zdali sobie sprawę, że mają przed sobą władcę, stanęli na baczność. Zarówno
Freynard jak i żołnierz, który musiał być jego adiutantem, objęli smoka długim
spojrzeniem.
- - Smoczy Król - oznajmił Gryf - jest naszym sojusznikiem. Ufam Freynardzie, że
zachowasz dyskrecję i nie będziesz tego rozgłaszał. - - Tak jest!

Okazało się to łatwiejsze, niż Gryfowi się wydawało. Pokiwał z uznaniem głową.

- - Czy widzieliście generała Toosa? - spytał.

- - Ostatnio widziałem go, wasza wysokość, kiedy udawał się do swoich komnat -
odrzekł Freynard. - Nareszcie próbował nieco odpocząć. Pozwolę sobie zauważyć, że
miło znowu widzieć waszą wysokość - szeroko się uśmiechnął. - - Doceniam to.

Obaj mężczyźni zasalutowali; towarzysz Freynarda uczynił to z wyraźną ulgą. Z


trudem znosił napięcie spowodowane towarzystwem jednego z legendarnych
Smoczych Królów. Matki w Penacles straszyły nim niegrzeczne dzieci. Lwioptak
zastanowił się, jak zareagowałby na to smok, gdyby się o tym dowiedział. Z drugiej
strony władca Irillianu pewnie dawno się już tego domyślał.

Gryf z sojusznikiem musieli przejść jeszcze tylko kawałek drogi, zanim odnaleźli
Toosa. Generał czekał. Był w mundurze i miał zdumiewająco równy oddech jak na
kogoś, kto musiał biec. Chyba, że naprawdę tu na nich czekał. - - Wasza Wysokość.

- - Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać, przyjacielu. Rozumiem, że chciałeś się ze


mną widzieć.

Były najemnik spojrzał przelotnie na Błękitnego.

- - Wolałbym bardziej prywatną audiencję, panie. - - Jeśli nie jest to wielka


tajemnica, której nasz przyjaciel naprawdę nie powinien słyszeć, możesz powiedzieć
to nam obu.

- - Jak sobie życzysz, panie. Prawdę mówiąc, może nawet lepiej będzie, jeśli
także tego posłucha. Przybył posłaniec od Zielonego.
- - Posłaniec? - Błękitny syknął.
- - Elf. Ja... są kłopoty... duże kłopoty... we Dworze - Toos zawahał się, lecz
dokończył: - Trzy królewskie młode... i pozostała czwórka... te inteligentne...
są... zniknęły... -
zaplątał się.
- - Co?! - Smok schwycił generała za kołnierz i podniósł do góry. - Młode cesarza
zniknęły?! Kiedy? Jak?

- - Zostaw go! - Gryf stał spokojnie, a jego ręce nie wykonały żadnego ruchu, ale
smok podświadomie spełnił polecenie.

- - Wybacz... generale - uspokoił się. - Proszę, mów dalej - zwrócił się do niego. - Co
się stało?

Toos poprawił ubranie i wyjaśnił:

- - Najemnicy. Grupa z Mito Pica. Zajęło mi to trochę czasu, ale wydobyłem z


posłańca wiadomość, którą miał przekazać wyłącznie tobie, panie. - Spojrzał na
władcę.

- - Czy Zielony znajdował się na terenie Dworu? - spytał Gryf. - - Tak. Wprawiło go
to w wielkie zakłopotanie. Chroniły ich potężne medaliony, osłaniające przed
wzrokiem strażników w lesie i pozwalające przeniknąć przez ochronne zaklęcia
otaczające Dwór.

- - Nie podoba mi się to - syknął Błękitny. - Jak na taką grupę są niezwykle


dobrze wyposażeni i uzbrojeni.
- - Prawdopodobnie zbroi ich Melicard.
- - Zbroi w magię Poszukiwaczy? A więc stanowczo go nie docenialiśmy. Rozerwę
go...
Generał odważył się przerwać.
- To nie wszystko... - powiedział. - To wasz gatunek jest częściowo odpowiedzialny
za Melicarda. To przecież właśnie Kyrg doprowadził ojca Melicarda, Renneka IV, do
szaleństwa.

Błękitny syknął, jednak Toos go zignorował.


- - Jak mówiłem, Gryfie - patrzył na władcę - udało im się niezauważenie przejść, ale
potem nagle wszystko zaczęło się walić. Jeden z pomocniczych smoków, zdaje się
Ssarekai, jak powiedział elf, zauważył któregoś. Natychmiast podniesiono alarm i
doszło do prawdziwej bitwy.

- - Z pewnością Zielony i jego klany potrafiły ich błyskawicznie pokonać! Magią,


albo zwykłą przewagą liczebną...

- - Zaklęcie ochronne, panie, najwyraźniej nie pozwala zmieniać postaci, a najemnicy


także i tu byli chronieni.

- - I co się stało, Toos?

Lwioptak miał nadzieję, że jego gadzi towarzysz zdoła dotrwać w spokoju ducha do
końca opowieści.

- - Tu się zaczyna dość niejasna dla mnie część tej historii - kontynuował generał.-
Kilku najemników przedostało się do Dworu, Jeden z nich, ten, którego pan Lasu
Dagora uznał za przywódcę, włamał się do specjalnie przygotowanych dla młodych
komnat i w tej samej chwili cały teren został pokryty... czymś, co Zielony potrafił
tylko określić... przyznaję, że brzmi to głupio... jako eksplozję najczarniejszej
ciemności. - - Ciemności? - tym razem to Gryf przerwał generałowi. - - Ciemności,
w której najemnicy wydostali się z młodymi Złotego! - zakończył zdenerwowany
Smoczy Król.

- - Na tym właśnie polega cała zagadka. - Toos spojrzał krzywo na Błękitnego. -


Eksplozja była przypadkowa - ciągnął. - Tak przynajmniej twierdził niefortunny
podżegacz.

Stracił ramię i cześć twarzy. Nigdy się już nie zagoi. Talak będzie miał wyjątkowo
oszpeconego króla, jeśli - rzecz jasna - Melicard przeżyje. Gryf nie mógł uwierzyć.

- - Melicard? Był z nimi Melicard?


- - To miało być jego wielkie zwycięstwo. Chciał zjednoczyć swój lud z innymi
ludami, które cierpiały pod... władzą smoków. - Kiedy Błękitny nie skomentował,
stary żołnierz mówił dalej: - Melicard twierdził, że medalion miał oślepić tylko
wrogów, a nie wszystkich.
- - A młode?
- - Najemników znaleziono martwych, a smoczyce pilnujące młodych w szoku.
Jednego z tych, którzy zdołali się włamać, coś wyrzuciło przez okno. Już nic nikomu
nie powie. Znajdowali się na wysokości trzeciego piętra. Co zaś się stało w
zamieszaniu z młodymi smokami, nikt nie wie.

- - Co czyni mój brat, by je odnaleźć? - spytał Błękitny.


- - Posłaniec nie wie. Rozmawiałem z nim o tym. Gryf z uznaniem pokiwał głową.
- - Gdzie on się teraz znajduje? - zagadnął.
- - Oczekuje na ciebie w komnatach straży.
- Poślij kogoś po niego. Przepytam go sam i zobaczę, czy czegoś nie zataił, choć
osobiście w to wątpię, znając twoje szczęście - zaczął się odwracać, ale Toos nadal
stał w miejscu. - Czy coś jeszcze? - spytał.

Gryf zdał sobie sprawę, że zawstydził Toosa, choć nie dało się odczytać tego z
twarzy generała.
- - Panie, obawiam się, że gdzieś w mieście znajduje się wilczy jeździec, D’Shay.
- - Co?
- Niemożliwe! - dodał smok. Toos kiwnął ze smutkiem głową. - - Widziano go tu
kilka razy. W końcu kazałem Freynardowi wysłać za nim paru ludzi, ale on i jego
towarzysz uciekli. Nikt ich od tego czasu nie zauważył. - - Freynard nie wspominał
mi o tym, kiedy go przed chwilą spotkaliśmy, ale może to nie był odpowiedni
moment na dłuższą rozmowę. Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej, Toos?

- To chyba oczywiste, Gryfie - stwierdził smok. Lwioptak spojrzał najpierw na


jednego, potem na drugiego. Choć zdarzało się to rzadko, smok i człowiek zgadzali
się ze sobą.
- Bałeś się, że wyruszę za nim i zapomnę o wszystkim innym. Najstarszy i
najwierniejszy towarzysz, jedyny człowiek jaki pozostał z dawnej grupy
najemników, skłonił głowę.

- Jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje, panie, włącznie z odwołaniem ze


stanowiska - odrzekł.

Był też szczery, zdał sobie sprawę Gryf.

- - Nie mów głupot, przyjacielu - powiedział. - Nie mam nikogo, kto by mógł cię
zastąpić. Jeśli chcesz odkupić swą winę, zachowaj stanowisko i odnajdź D’Shaya,
choć pewnie będzie to teraz niemal niemożliwe.

- - Musiał wiedzieć - zdał sobie sprawę Smoczy Król. - Musiał odkryć nasze
przymierze.
- - To wyjaśnia względny brak oporu i tempo, z jakim opuścili twoje miasto.
- - Racja. Wygląda na to, że obaj popełniliśmy błędy, Gryfie. Oto kolejny powód,
by się spieszyć. Szkoda, że nie mamy już kryształu. Byłby bardzo przydatny w
naszych poszukiwaniach, nie mówiąc już o szpiegowaniu.
- - Jest jeszcze... Jajo Yalaka!
- - Proszę?
Gryf potrząsnął głową.
- - Zaraz ci wyjaśnię. Najlepiej jednak będzie, gdy wrócimy do moich komnat. Toos,
bynajmniej nie próbuję cię odsunąć na boczny tor, ani nic takiego, ale kiedy będziesz
wysyłał kogoś po posłańca, upewnij się też, czy dostarczono nam jedzenie... jedzenie
dla nas obu.

Pamiętaj, by przygotował je ktoś, komu bezgranicznie ufasz. Aha, i załatw jeszcze,


by dostarczono nam coś mocnego do picia.

- - Zrobione. A czy ty, panie... masz jakieś szczególne wymagania? - Toos grzecznie
zwrócił się do smoka, lecz w jego oczach dało się odczytać odrobinę drwiny, jakby
oczekiwał, że smok poprosi o surowe mięso.
- - Poproszę o ryby, jeśli nie masz nic przeciwko temu - odparł władca. - Dobrze
posolone. I nie musisz usuwać ości. - Błękitny szeroko się uśmiechnął. Generał nie
wyglądał na przejętego. Zasalutował Gryfowi, skłonił przed smokiem i wyszedł.
Lwioptak odwrócił się i ruszył w kierunku komnat z depczącym mu po piętach
zaciekawionym i poirytowanym smokiem.

- Przed chwilą już byliśmy w twoich komnatach! Skąd więc ten pośpiech, by znowu
tam wrócić?

- - Jajo Yalaka. - Błękitny Smok spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. Gryf
spytał: -
Mam nadzieję, że słyszałeś o Yalaku?
- - Smoczy Mistrz. Jeden z najgorszych...
- - Zgadza się. Przypuszczam, że tak ich widzicie - mnie zresztą pewnie także. Jeśli
chodzi o wizje, to Yalak miał talent. Przestudiował dokładnie proces ich wyłaniania
się, a kiedy uznał, że zrozumiał najważniejsze ogniwa, stworzył Jajo. Znalazł sposób,
by ogarniać obecne wydarzenia, widzieć przebłyski przyszłości, a także
wspomnienia z przeszłości.

- - I ty masz to Jajo?

- - Poprosił mnie, bym się nim zaopiekował. Nie wiedział, że jego umiejętności
zawiodą i będzie jednym z wielu, którzy zginą z rąk Azrana. Dotarli do drzwi, ale
Gryf nie wszedł do środka. Sam w tej chwili wpatrywał się w przeszłość.

- - Powinniście go uczynić, przyjacielu, honorowym smokiem. Azran zrobił znacznie


więcej, niż ktokolwiek z waszego gatunku, by pokonać Smoczych Mistrzów. - -
Wolałbym już, by zwyciężyli ludzie. Nie chciałbym mieć nic wspólnego z tym
potworem.

- - Hmmm... - Drzwi się otworzyły i Gryf wszedł do środka. Poczuł drgnienie


umysłu. I zjeżyła mu się grzywa. Smok szedł za nim, najwyraźniej nic nie
odczuwając.
„Dziwne” - pomyślał Gryf. Obrzucił wzrokiem pokój, ale wszystko wydawało się w
porządku. Drzwi się za nimi zamknęły. Zerknął na Jajo. - Tam... och!

Niezwykle silne palce chwyciły go za szyję. Bezskutecznie próbował rzucić zaklęcie.

Błękitny zdradził, pomyślał, lecz chwilę później usłyszał szamotaninę. I nagle


zobaczył jak smoczy władca leci przez komnatę i z niesamowitą siłą uderza o ścianę,
po czym bezwładnie opada na podłogę. Niemal w tym samym czasie drugi z
golemów chwycił lewą rękę Gryfa, a pierwszy wciąż wzmacniał uścisk i odciągał
jego głowę do tyłu. Z innego pokoju wszedł do komnaty ktoś nowy. Dały się słyszeć
powolne, starannie odmierzane kroki. Jak się za moment okazało, nie jednej, lecz
większej liczby osób. Nawet bez oglądania Gryf wiedział, kim będzie przynajmniej
jeden z napastników. - Nie mogłoby się stać lepiej - zwrócił się D’Shay do swego
towarzysza, najprawdopodobniej drugiego wilczego jeźdźcy, którego widziano
razem z nim w mieście. - Mamy w swoich rękach Gryfa - ciągnął - Biblioteki
Penacles, a także kogoś, kto wkrótce chętnie zostanie naszym sojusznikiem i da nam
ową stałą bazę, której tak potrzebują nasi przywódcy. Całkiem nieźle, prawda,
D’Laque?

- Zgadza się, lordzie D’Shay - odparł. Ludzka ręka chwyciła Gryfa pod dziobem.

- A teraz przystąpimy do skubania i wypychania naszego ptaszka, prawda?


Sfrustrowany Zielony syknął. Nie zdołał stwierdzić, jaki związek z wyczerpaniem
organizmu miał opór, a w jakim z niechęcią tego, z którym próbował się
skontaktować. Z pewnością nie po raz pierwszy nie chcieli ze sobą rozmawiać.
Właściwie teraz było jeszcze gorzej. Wszyscy Smoczy Królowie byli gotowi skoczyć
sobie nawzajem do gardła. Błękitnego nie dało się nigdzie odnaleźć. Z jakiegoś
powodu opuścił własne królestwo. Nie był tchórzem, który łatwo się poddawał, tego
Zielony był pewien.

Musiał istnieć inny powód.


Ku jego zaskoczeniu ktoś inny odpowiedział na wezwanie. Był to nowy Czerwony,
następca tego, który naiwnie sądził, że zdoła pokonać Azrana. Jednak i nowy nie
mógł mu pomóc. Te skrawki Piekielnych Równin, którymi władał, zostały już
zniszczone przez potwory Lodowego, a pozostałości jego klanów uciekały na
południowy zachód do Srebrnego. Jedyne wieści, jakie przekazał mu nowy Król,
dotyczyły spotkania z Cabe’em, Panią z Bursztynu i elfem jadącymi na północ. Z
tego, co jeszcze Zielony zdołał zrozumieć zanim Czerwony zerwał połączenie, trójka
śmiałków jechała prosto na spotkanie dużej grupy potworów z Pustkowi.

Srebrny z uczuciem czystej nienawiści odmówił odpowiedzi na wezwanie. Widział


siebie w roli następcy Złotego, a swojego brata z południa uznawał za najgorszego ze
zdrajców za zawarcie pokoju z ludzkimi czarodziejami. Zielonemu nie chciało się
nawet wskazywać, że tamten pozwolił na przykład, by Talak pozostał wolnym
miastem. Podejrzewał, że Srebrny nadal ma kłopoty z podporządkowaniem sobie
terenów Żelaznego i Spiżowego, a teraz miał do czynienia jeszcze z potworami z
Północnych Pustkowi. Ostatecznie tamten gwałtownie zerwał połączenie,
pozostawiając Zielonego z bólem głowy.

Burzowy chciał z nim rozmawiać, lecz krótko, oznajmiając tylko, że swojego


królestwa będzie bronił jak twierdzy, a Zielony własne problemy musi rozwiązywać
sam.

Końcówka wypowiedzi została zaakcentowana w typowym dla tego Króla stylu -


każde zdanie podkreślał błyskiem, lub grzmotem. On także przyprawił pana Lasu
Dagora o ból głowy, tym razem bardziej jednak z powodu hałasu. Pozostawał
jedynie Kryształowy.

Ale z nim pragnął uniknąć kontaktu. To, czym był on niegdyś, nie dało się nawet
porównać z aktualnym jego stanem. Teraz Kryształowy stał się tajemniczą,
enigmatyczną postacią, której sama obecność na posiedzeniach Rady wzbudzała
niepokój. Jednym z powodów był fakt, że książę Toma najwyraźniej używał postaci
Kryształowego do szpiegowania swoich władców. Mimo to, zdarzały się wypadki, że
w Radzie zasiadał prawdziwy władca Legar Peninsuli, krainy, która lśniła nawet
wtedy, gdy patrzyło się na nią z odległości Lasu Dagora.
Opór trwał dalej, ale Zielony nie zamierzał się łatwo poddawać. Podejrzewał, że
Kryształowy na swój sposób był tak samo silny jak Lodowy. Legar był ostatnim
bastionem rasy Quelow. Krążyły plotki, że wciąż żyło ich tam tylko kilku, a
opowieści Cabe’a o tysiącach śpiących stworzeń smok uznawał za czystą fantazję,
omam przerażonego umysłu młodego człowieka. Nigdy nie było ich zbyt wielu, lecz
walczyli dziko i podstępnie, niewidzialni dla większości zwykłych zmysłów. Myśl o
tysiącach śpiących stworzeń była najgorszym koszmarem, jaki mógł mieć smok. -
Tak?! Miał wrażenie jakby tamten stał tuż za nim. Zielony podskoczył, nie ze strachu
jednak, tylko dlatego, że myślami był gdzie indziej.

Stwierdził, że trudno mu sformułować jakąś odpowiedź. W przeciwieństwie do


kontaktu z pozostałymi, nie potrafił ujrzeć wyraźnej postaci króla. Działo się tak z
woli Kryształowego, co bynajmniej nie poprawiało stanu ducha Zielonego. Widział
przed sobą jedynie gadzią sylwetkę otoczoną oślepiającym polem światła.

Była to jedna z kryształowych jaskiń. Nawet groty Północnych Pustkowi Lodowego


nie mogły równać się z eleganckim pięknem siedziby Kryształowego. Miały jednak
coś wspólnego, obie były tak obce, że pan Lasu Dagora nigdy nie odważył się ich
odwiedzać.

- - A więc? - głos był głębszy niż większości smoków i wydawał się dźwięczeć
zupełnie tak, jakby stanowił część kryształowej struktury, od której odbijał się
echem.

- - Wiesz o poczynaniach naszego brata na północy.


- - Tak.
- - Widziałeś, co wypuścił przeciwko nam? Co nawet w tej chwili idzie na południe
poprzez Piekielne Równiny, przez tereny otaczające Irillian, a także przez ziemie
Srebrnego?

- - Widziałem. Wszystko widziałem.


- - Obawiam się, że wkrótce będzie też miał trójkę młodych Złotego.
Po raz pierwszy błyszcząca postać wydała się być poruszona.
- - Jak to? - spytała.
- - To bez wątpienia plan Poszukiwaczy, albo współpracujących z Lodowym, albo
próbujących użyć młodych do wytargowania czegoś dla siebie. - - Niebezpieczne
targi.

- - Nie udało mi się uzyskać żadnej pomocy, żadnego połączenia sił. Zwracam się
więc do ciebie, ponieważ ty i Lodowy jesteście najstarsi, prawdziwi bracia z jednego
lęgu, podczas gdy większość z nas pochodzi z późniejszych, a niektórzy nawet
dalszych o kilka ludzkich pokoleń i możemy nazywać was braćmi tylko tytularnie.
Była to prawda. Ludzie wierzyli, że wszyscy Smoczy Królowie pochodzą z tego
samego lęgu, od tych samych przodków. Jednak słowo „brat” tak naprawdę było
raczej tytułem honorowym, wskazywało jedynie swoistą równość wszystkich
Królów. Smoki nie chciały rozpraszać tych ludzkich złudzeń.

Kryształowy milczał, a Zielony ujrzał jak niewyraźna postać patrzy nieco w bok.

W końcu smok odezwał się:


- - Rozważę tę ofertę. Być może podejmę jakieś działania, a być może nie uznam
ich za konieczne. Na razie będę obserwował.
- - Ale...
Kontakt został przerwany. Tym razem smoczy władca odczuł pustkę, jakby cały jego
świat przestał istnieć, co wcale nie było takie niemożliwe. Kryształowy odebrał mu
ostatnią szansę współpracy i pozostawił bez nadziei. Mógł coś zrobić, albo w ogóle
mógł nie zareagować. Wydawało się, że jeśli podejmie jakieś działania, z pewnością
uczyni to dopiero wtedy, gdy jego królestwo zostanie zaatakowane. Oczy Zielonego
błysnęły. Lodowy wydawał się być bez życia, jakby mu już na niczym nie zależało.
Pan Lasu Dagora nie zamierzał się jednak poddać bez walki. Mieszkańcy jego
królestwa zostali uprzedzeni i przygotowani na wypadek, gdyby potwory zdołały
dotrzeć tak daleko. Pozostawała jeszcze jedna nadzieja. Gryf.

Lwioptak nie wyprze się go. Bedlam i Pani z Bursztynu nie uciekną. To byli jego
prawdziwi sojusznicy, nawet bardziej niż niegdyś inni Królowie. Prawdę mówiąc,
ta trójka nie była podobna do niczego, z czym kiedykolwiek by się spotkał wśród
przedstawicieli swojego gatunku.
Byli jego przyjaciółmi.
A bracia zastanawiali się, dlaczego ich królestwa rozpadały się jak domki z kart.
Uśmiechnął się blado, myśląc o ich nieświadomości. Najpierw wylądował pierwszy.
Później drugi. A potem jeszcze cztery. Przylatywały grupami albo osobno. Bez
względu na to, w jakim porządku się pojawiały, wkrótce zajęły całą cytadelę Azrana.

Nie byli to, rzecz jasna, jedyni Poszukiwacze w Smoczych Królestwach.


Reprezentowali jednak opinię większości. To właśnie wybór większości
zadecydował o tym, że aktywnie zaangażowali się w sprawy smoków. To z powodu
tej większości Poszukiwacze, ogólnie rzecz mówiąc, ryzykowali wszystko, co
pozostało z ich cywilizacji. Pojawiła się kolejna, licząca ponad tuzin stworzeń
grupa. Wylądowała w centrum dziedzińca, niosąc ze sobą siedem pakunków, a w
każdym z nich coś się rzucało i piszczało.

Przywódca grupy dotknął zwisającego z szyi medalionu i skoncentrował się. To, co


było w pakunkach, ucichło.

Między Poszukiwaczami trwała debata, co powinni dalej uczynić z zawartością


pakunków. Kilku chciało je zniszczyć jako dowód potęgi ptaków. Zostali jednak
uciszeni lodowatym spojrzeniem przez przywódcę ostatniej grupy. To był zbyt cenny
ładunek, by go tak zmarnować, mówiło owo spojrzenie. Nic się w pierwotnych
planach nie zmieniło.

Obecnie Poszukiwacze nie mieli prawdziwego przywódcy. Ostatni zginął podczas


bitwy o tę właśnie cytadelę. Tymczasowy komendant, a także inni szykowali się do
objęcia tego stanowiska, a jeśli by plan się nie powiódł, wybór stanie się oczywisty.
Był to jednak obosieczny nóż; niepowodzenie oznaczałoby śmierć ze szponów
zgromadzonych. W geście próżności, nietypowym dla tego gatunku przejawie
emocji, dowodzący Poszukiwacz rozkazał kilku ze swojej grupy otworzyć jeden z
worków. Wskazał największy.

Kiedy go rozwiązano, zebranym ukazał się młody smok, ale nie taki, jakiego
zgromadzeni oczekiwali. Stworzenie, które wyjrzało z pakunku, uspokojone
talizmanem Poszukiwacza, bardziej przypominało człowieka niż smoka. Nie
nauczyło się jeszcze formować hełmu, którego starsi używali do maskowania
dysproporcji w swoich ludzkich twarzach. Brakowało mu też przerażającego,
agresywnego pierwiastka samców i nadludzkiej, zmysłowej piękności samic. Widać
było jednak, że jeśli da mu się tylko dość czasu, w znacznie wyższym stopniu
opanuje wszystkie metody przeobrażania, niż czynili to jego starsi bracia.

Młody smok wyciągnął ramię, ale Poszukiwacz uderzył go po łapie. Więzień poczuł
ból i skulił się, jakby dzięki temu potwory wokół niego mogły zniknąć. Dowodzący
Poszukiwaczami rozkazał ponownie zawiązać worek. Kiedy polecenie zostało
wykonane, wybrał spośród zgromadzonych kilkanaście ptaków i rozkazał im
dołączyć do grupy, która go otaczała. Żaden się nie zawahał. Zadowolony rozpostarł
skrzydła i uniósł się w powietrze. Za nim dwójkami wzbijały się do lotu ptaki z
pakunkami. Kiedy już były w przestworzach, startowały kolejne z grupy.

A te, które zostały na ziemi, spoglądały w niebo do momentu, aż lecące znikały z


widoku. Nie było żadnej dyskusji, żadnych komentarzy. Wciąż jeden po drugim
ptaki startowały i powracały do swoich gniazd. Nadchodził czas zmian. Na razie
nadszedł czas czekania. Czekania na sukces albo na początek końca.

XIX
Podczas gdy Gryf ślęczał nad linijkami starożytnych tekstów, Cabe i jego towarzysze
powoli torowali sobie drogę przez pokryte śniegiem pustkowia, które normalnie
omijaliby nawet najwytrwalsi weterani wędrówek przez niedostępne tereny. Teraz,
zatrzymując się na chwilę, spojrzeli na odległy cel.
Pokryta lodem góra wznosiła się na wprost przed nimi, mimo iż nadal oddzielała ich
od niej spora odległość. Była zdecydowanie największa w tym łańcuchu; poszarpany
gigant dorównywał niemal Kivan Grath, najwyższemu szczytowi Gór Tybru. Toma
szyderczo się zaśmiał.

- Nie dajcie się nabrać - powiedział. - Lodowy Smok sądzi, że jego cytadelę można
porównać z tą należącą do mojego ojca, ale tak samo jak jego marzenia, zbudowana
jest wyłącznie ze szkła, czy też raczej z lodu.

Na Cabie robiła jednak wystarczająco duże wrażenie.


- - Co to znaczy? - spytał.
- - Znaczy tyle, że większa część siedziby tego szaleńca składa się tylko z lodu. Góra
jest niezwykle mała i tak samo zamarznięta jak ziemia. Jestem tego pewien.
Pozbawiona swego błyszczącego okrycia cytadela Lodowego w porównaniu z
Górami Tybru byłaby tylko niczym nie znaczącym pagórkiem.

- Co bynajmniej nie umniejsza jego potęgi - skomentował Haiden. - Wątpię, by


złośliwe komentarze na temat domu władcy mogły go pokonać. Nie wygląda na
wyjątkowo wrażliwego.

Gwen kiwnęła głową i dodała:

- - Czy nikogo nie uderza, że nie natrafiliśmy jak dotąd na żaden rodzaj straży, na
żadną obronę, nie poczuliśmy nawet najmniejszej próby jego możliwości, naturalnie
poza tym przeklętym chłodem?

- - Zauważyłem też nieco śniegu i wiatru - złośliwie dodał elf.

- - Nie bądź sarkastyczny, Haiden. Wiesz o co mi chodzi - odparła Gwen. Cabe


rozejrzał się wokół. Wszędzie biel. Zimno i biel. Zaczynało budzić się w nim
obrzydzenie.

- - Zaryzykowałbym twierdzenie - odezwał się - że pogoda na południu musi być


dużo gorsza. Pamiętajcie, że Lodowy wcale nie musi całkowicie pokrywać swojego
terenu, wystarczy tylko, że unieszkodliwił przeciwników. - - Jeśli to, co mówisz,
jessst prawdą, być może znajdujemy się w jednym z najatrakcyjniejszych miejsc w
całych Smoczych Królestwach, Bedlamie - rzekł smok. - A jednak czułbym się dużo
lepiej bez tego zimna, które mrozi mnie zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz.

Mróz docierał do wszystkich, ale najgorszy był chłód wewnętrzny. Przez długi czas
nikomu nie chciało się odzywać ani słuchać innych. Czasami też działo się tak bez
powodu, choć nie było to takie pewne w wypadku Tomy.

Smok zaryzykował utworzenie małego płomyka na dłoni. - Nadal mam swoją moc -
powiedział. - Czuję jak to jest, gdy on kogoś kontroluje.

Wiedziałbym, gdyby nasss obserwował.


Dopiero elf odkrył prawdopodobny powód. Cały czas przeczesywał Pustkowia,
zarówno ziemię jak i niebo. Robił to nawet z pewną ciekawością, aż upór
nareszcie się opłacił.
- Spójrzcie! - krzyknął.
Najpierw zobaczyli tylko niewyraźną figurkę lecącą z południa. Toma spojrzał na
pozostałych.
- Powinniśmy się gdzieś ukryć! - zaproponował.
Cabe poczuł drgnienie w umyśle, które było raczej dziełem Nathana, niż jego
samego.
Potrząsnął głową.
- - Nie ma powodu bać się. My ich nie obchodzimy. Prawdę mówiąc, odnoszę
wrażenie, że pochwalają nasze działania.

- - Oni - Gwen skoncentrowała się, a potem, gdy kształt zmienił się w kilka
mniejszych punktów, westchnęła: - Poszukiwacze! Toma, pamiętając jak pomogły
mu w ucieczce, skinął głową. Ptaki rzeczywiście coś planowały. Być może ucieczka
Tomy miała być tylko manewrem opóźniającym Lodowego i właśnie dlatego niezbyt
ich obchodziło, czy zdoła się przedostać przez Pustkowia. Z pewnością pasowało to
do ich sposobu myślenia.

Teraz mogli stwierdzić, że widzą już co najmniej dwa tuziny stworzeń, więcej niż
którekolwiek kiedykolwiek z nich naraz tyle widziało, rzecz jasna, poza Cabe’em,
wspominającym dzień, gdy poprzedni Czerwony zaatakował Azrana i gdy
Poszukiwacze
wznieśli się w powietrze z wściekłością, której tylko częściowym powodem była
ich wymuszona służba u Azrana. Na terenach niedaleko zamku znajdowała się
wylęgarnia, jedno z ich gniazd.
Lodowy narobił sobie niebezpiecznych wrogów.
Ptaki zdawały się nieść kilka pakunków, jednak co mogły one zawierać, pozostawało
dla nich zagadką. Stworzenia leciały powoli, czasami opadając na dłużej w dół, by
odpocząć.

Cokolwiek niosły, musiało to być niezwykle cenne. Nic nie przerywało ich lotu.
Ludzie, elf i smok patrzyli, jak ich mijają, nie pokazując po sobie, że cokolwiek
zauważają. Cabe jednak wiedział, że zostali odkryci. Kilka razy poczuł dotknięcie
czułego umysłu obcej istoty. Ptaki doskonale wiedziały, z jakich powodów
wędrowcy tu się znaleźli i, jak podejrzewał, pochwalały to. Czuł też jednak - a ich
arogancja całkowicie zaskoczyła młodego czarodzieja - że mała grupka tak naprawdę
do niczego nie była im potrzebna. Cabe’a i jego towarzyszy uznano jedynie za
kolejny plus i tak korzystnej sytuacji. To mogłoby przekonać Lodowego, łatwiej
zrozumiałby ich racje. - - Co się stało? - spytała Gwen. Ona także poczuła
dotknięcie umysłów Poszukiwaczy, ale nie potrafiła odczytać, co komunikują. - -
Nie wiem. Być może nic. Chciałbym tylko wiedzieć, co zamierzają.

- - Wkrótce wszystkiego się dowiemy - powiedział Haiden.

- - Jak to? - spytała.

- - Coś idzie przez Pustkowia w naszym kierunku - rzekł Haiden. W ich umysłach
pojawiły się obrazy olbrzymich białych potworów, pragnących im wykraść soki
życia. Elf widząc zmienione twarze towarzyszy, potrząsnął głową.
- - To nie te stworzenia. Te są mniejsze, podobne do ludzi. Nic więcej nie
potrafię powiedzieć.
- - Smoki - zasugerował Cabe.
- - Nie ma tu już poza władcą tej krainy więcej smoków - przerwał mu Toma. -
Nie, Bedlamie, sądzę, że to jego ożywione sługi. W pewien sposób równie okropne
jak te, które idą na południe.
- - Nie możemy na nie czekać.
- - To oznacza, że będziemy musieli z nimi walczyć. Tak! - W głosie smoka dało się
wyczuć podniecenie. Nareszcie pojawiła się przed nim szansa, by choć częściowo
odpłacić swemu prześladowcy.

- - Jeśli uda się nam tego uniknąć, uczynimy to. - Cabe tak długo patrzył na smoka,
aż ten kiwnął głową, że się zgadza. - Trwanie w otwartym terenie byłoby równie bez
sensu jak ukrywanie się. Tracimy tylko czas. - Cabe w głębi świadomości pragnął się
ukryć.

Wszystko byłoby dobre, co pozwoliłoby uniknąć tego, co przepowiedział Tyr.


Wolałby już chyba nigdy nie usłyszeć słów nieżyjącego już Smoczego Mistrza.
Jechali ostrożnie, unikając miejsc, gdzie Haiden widział oddziały Lodowego.
Próbowali wyczuć umysłami obecność jakichś wrogich hord, ale otaczał ich jedynie
przerażający chłód zaklęcia. Coraz trudniej było też namówić konie, by szły dalej.
Marzły tak samo jak wędrowcy - od zewnątrz oraz od wewnątrz - i przerażało je
straszne otoczenie.

Minęła kolejna godzina. Lodowy dom monarchy Pustkowi wydawał się wznosić
ponad chmury. Rzeczywiście składał się w większości z lodu, ale budził nawet
większe przerażenie niż Kivan Grath. Wiał od niego chłód śmierci, tak tylko dało się
to ująć. Góra Kivan Grath, siedziba Króla Królów emanowała przytłaczającym
dostojeństwem, mimo trwożliwego lęku, jaki niektórzy obserwatorzy na jej widok
odczuwali. Tutaj była tylko śmierć. Północne Pustkowia w równym stopniu
odpowiadały za taki stan rzeczy jak ich ciemna moc.
Cabe otrząsnął się nieco z melancholijnego nastroju i zaczął się zastanawiać, co
pierwsze ich dopadnie - zmęczenie życiem, czy otaczające cienie. Czas mijał, góry
znajdowały się już niemal na wyciągnięcie ręki, a nadal nikt ich nie atakował. Toma
idący na własnych nogach przetestował swoją moc, wytapiając w śniegu dziurę.

- - To musi być jakaś gra. Lodowy nie przepuściłby nas tak łatwo, gdyby było
inaczej - powiedział.
- - Może jest zajęty innymi sprawami - zasugerował Haiden.
- - To do niego niepodobne. Poza tym, jego słudzy obserwują każdy nasz ruch.
Cabe rozejrzał się.
- - Zaczynam się nad tym zastanawiać - powiedział. Gwen zrozumiała.
- - Poszukiwacze? - wyszeptała.
- - Biła od nich wielka pewność siebie - wyjaśnił Cabe. - Bardzo wielka. Nie sądzę,
by takie stworzenia rzucały wszystko na jedną szalę. - - Sugerujesz, że obserwujące
nas stwory należą do ptaków? - Toma potrząsnął głową. - Tak blisko siedziby
Lodowego?

- - A więc dlaczego Lodowy pozostawił nas w spokoju? Miałby ryzykować, że


podejdziemy tak blisko i wszystko zniszczymy?

- - Mówiłem wam, to zaklęcie, które tłumi...

- - Zachowałeś jak na razie swoją moc, smoku. Ja zaś zostałem... przygotowany. -


Cabe wiedział, że Nathan go ochrania. - Nic nie czuję. - - Ptaki muszą być już w
środku - skomentował Haiden. - Być może to jednak one są za to odpowiedzialne?

- - Chyba, że mamy sojusznika, o którym nic nie wiemy - cicho dodała Gwen. Nagle
na zboczu góry pojawiły się dwa pokryte lodem stworzenia. Toma odskoczył do tyłu,
a Cabe i Gwen zaczęli rzucać zaklęcia. Haiden trzymał w ręku napięty łuk. To były
sługi Lodowego. Wędrowcy przyglądali się z obrzydzeniem, gdyż ich pochodzenie
było dość oczywiste. W każdym z nich znajdowały się szczątki jakiegoś
nieszczęsnego stworzenia. W jednym wypadku człowieka, w drugim elfa, lub też
półkrwi elfa - nie dało się tego rozróżnić. Było to zresztą niepotrzebne. Obaj już
dawno nie żyli, a teraz ich ciała nadawały tym potwornościom życie. Lodowe palce
poruszały się. Puste gałki oczne widziały.

Słudzy nie zaatakowali. Nie spojrzeli nawet w stronę grupy. Każdy z nich podszedł
do ukrytego przejścia i stanął niemalże na baczność, zupełnie nie zwracając uwagi na
znajdujących się blisko wrogów.

Cabe odwrócił się do Tomy i szepnął:

- - Rozumiesz, co się teraz dzieje?

- - Albo wprowadzają nas w pułapkę - odrzekł Toma - niczym zwykłych


szkodników, albo, jak wspomnieliście, mamy sojusznika o potężnej mocy. Czyżby to
był... nie, niemożliwe...

- - O czym mówisz? - spytał Cabe.


- - On by się do tego nie mieszał... - odrzekł Toma.
- - Kto?
Podeszła do nich Gwen.
- - Czy nie lepiej byłoby omówić to, kiedy będziemy już bezpieczni? - spytała. -
Trudno powiedzieć, jak długo będą tak stali!

- - Ona ma rację - niechętnie przyznał książę Toma.


- - A co z końmi? - spytał Haiden.
- - Zostawimy je. Co innego można zrobić? - wzruszyła ramionami Gwen.
,Zwierzęta zostaną usunięte”. Cabe zamrugał.
- Co to było? - spytał.
„Oni mnie nie słyszą. Jeżeli chcecie pokonać władcę Północnych Pustkowi, podążaj
za moimi radami”.

Gwen, zmartwiona, położyła rękę na jego ramieniu.


- Co się stało, Cabe? - spytała.
„Nie trać mojego czasu i nic im nie mów. Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich”.
Potrząsnął głową.
- Nie, nic takiego - odparł, parząc na Gwen.
Minęli niczego nieświadome lodowe stwory tak szybko i ostrożnie jak się tylko dało.
Kiedy przechodzili w pobliżu, Gwen przymknęła oczy, a Cabe przyspieszył kroku.
Gdy już wyminęli koszmarne monstra, Cabe odwrócił się, by sprawdzić, czy
dostrzegły ich. Stwierdził tylko, że konie zniknęły, a przecież gdyby nawet pędziły,
ile sił w nogach, nie mogłyby rozpłynąć się w powietrzu. Prawdopodobnie któryś z
jego towarzyszy rzucił maskujące zaklęcie. Ale kiedy?

„Lodowy bawi się teraz ptakami. Wierzą, że ich podarek powstrzyma go od


szaleństwa. Ja mam wszakże wątpliwości. Dzięki temu jednak traci z oczu pewne
rzeczy”.

„Kim jesteś?” - pomyślał Cabe.

Odpowiedzi nie było. To nie Nathan, tego od początku Cabe był pewien, choćby z
powodu uczucia obcości, jakie go owładnęło, w żaden sposób nie powiązanego z
zaklęciem Lodowego. Nathan już kilkakrotnie odzywał się w jego umyśle, lecz
dziadek zawsze promieniował... ludzkimi pierwiastkami, a ten... intruz był ich
zupełnie pozbawiony.

Toma, jedyny znający te tereny, wskazywał drogę. Ze spojrzeń, jakie rzucał na


ściany, nietrudno było się zorientować, że najchętniej zmieniłby sporą cześć lodowej
cytadeli w parującą kałużę.

- - To niemożliwe - syknął cicho Toma. - Niemożliwe, by nie wiedział o naszej


obecności!

- - Być może... - odważył się odezwać Cabe, gdy dostrzegł przelotne spojrzenie
Gwen, dające do zrozumienia, że wie dużo więcej niż smok. - To miejsce jest takie...
martwe - szepnął Haiden. Dla elfa miejsce, gdzie istniały jedynie ciemne strony
natury było po prostu straszne, tak samo obrzydliwe jak potwory wypuszczone przez
Lodowego przeciwko reszcie Smoczych Królestw. Ten komentarz sprawił, że Cabe
zatrzymał się. Słowa Tyra przez ostatnie kilka minut nie docierały do jego umysłu,
lecz elf znów mu je przypomniał. Poczuł chęć powrotu.

„I co by to dało?”

Nie odpowiedział na pytanie i wiedział, że tamten nie oczekiwał odpowiedzi. Obaj


zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę Cabe nie myślał poważnie o powrocie.
Wydawało się im, że przeszli niemal milę krętymi korytarzami. Toma zapewnił, że
idą dobrą drogą. Głos w umyśle Cabe’a niczego nie dodał.

Z bocznego korytarza wyłoniły się trzy postaci. Toma zastygł, inni także
znieruchomieli. Dwaj ożywieni z martwych słudzy, wlokąc stopami po ziemi,
ciągnęli kogoś za ramiona niczym szmacianą kukłę.
Złoty. Król Królów.
Jego umysł nadal odczuwał skutki pustki wywołanej wiele miesięcy temu desperacką
walką z Cabe’em. Młody czarodziej spojrzał na wszechmocnego niegdyś smoczego
władcę.

Już lepiej byłoby umrzeć od razu...


- Nie!
Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, Toma biegł już za róg z wyciągniętymi przed
siebie rękoma, przygotowując jakieś zaklęcie. Tym razem nawet z potężną
osłaniającą magią nie mogli pozostać nie zauważeni. Dwa straszydła odwróciły się
ze zdumiewającą prędkością i gracją, jak na tak niezgrabne i ciężkie stworzenia.
Jedno uniosło nie dostrzeżoną wcześniej przez nikogo różdżkę, mającą co najmniej
dwie stopy długości. Toma nie dał jednak żadnej szansy, by jej użyło. Smok
wyciągnął przed siebie lewą rękę, a precyzyjnie wypuszczony strumień ognia otoczył
potwora. Różdżka eksplodowała, rzucając Złotym i jego strażnikami jak liśćmi.
Nieszczęsny przeciwnik Tomy po prostu zaczął się topić i szybko pozostało po nim
jedynie sczerniałe ciało. „Głupiec! I on miałby nami rządzić!”

To było wszystko, co głos miał do powiedzenia. Cabe poczuł, że połączenie zostało


przerwane, a rozmówca znika, jakby dając do zrozumienia, że mała grupka do
niczego już mu nie będzie przydatna. Cabe nie mógł go za to winić. Ale to nie był
koniec. Ledwie Złoty zaskomlił, a już drugi strażnik skoczył do walki.

Toma wskazał na niego palcem, lecz zanim zdołał cokolwiek uczynić, stwór zaczął
pękać i błyskawicznie rozpadł się na kilkanaście kawałków. Smok odwrócił się i
spojrzał Gwen prosto w oczy.

- - Prawdopodobnie, książę Toma, spowodowałeś właśnie naszą śmierć. - - Ba! -


gadzi wojownik podszedł do leżącego na ziemi rodzica. Jego zachowanie nagle
zupełnie się zmieniło. Cabe i inni patrzyli ze zdumieniem jak Toma ostrożnie
pomaga wstać ojcu z ziemi, uspokajając łagodnym głosem te szczątki smoka, które
niegdyś rządziły całymi królestwami.

Kiedy Toma spojrzał na Cabe’a, ten zrozumiał, że smok nie zapomniał, kto
doprowadził Złotego do takiego stanu. Był to nieczysty manewr i Cabe użył go
dopiero w chwili, kiedy już nic innego nie mogło go ocalić. Nie wiedział też, czy
potrafiłby to powtórzyć.

- Nie opieraj się - syknął Toma do drugiego smoka.

Pod nimi zdała się topnieć podłoga. Zapadli się o kilka cali. Gwen wskazała
wzrokiem
korytarz.
- Lód się przemieszcza! - jęknęła.
Miedzy nogami smoczego księcia nagle pojawiła się szczelina. Toma wyciągnął
rękę, chcąc roztopić zmarzlinę, zanim szczelina się powiększy. Nie udało się. -
Znowu straciłem moc! - rzekł.

Lód docierał już do kolan wojownika. Spróbował uwolnić nogi, ale nie udało się.
Cabe rzucił się, by mu pomóc, ale stwierdził, że jego stopy przymarzły do podłoża...
i... i... nagle... wydało mu się, czy poczuł lodowate palce chwytające go za nogi.
Gwen i Haiden zaczęli krzyczeć. Cabe przywołał z pamięci proste zaklęcie, które
powinno stopić lód. Nie podziałało.
- Wiedziałem - krzyknął Toma. - To była pułapka! Gdyby okoliczności im sprzyjały,
Cabe poprawiłby go. Zostali opuszczeni z konkretnego powodu. Ich sojusznik - a
Cabe wiedział, że on, ona czy też ono, był z nimi jeszcze zanim dotarli do Pustkowi -
po prostu ich zostawił, a wszystko z powodu Tomy.

Złoty Smok został uwięziony, a Toma miał tylko jedną wolną rękę. Cabe nie mógł
się już obrócić do Gwen, gdyż lód sięgał mu powyżej pasa. Zarówno jego żona jak i
elf milczeli.

Martwi albo umierający, pomyślał.


Tyr nie powiedział całej prawdy. Cabe nie miał umrzeć sam. Ponieważ nie
zastanowił się nad tym, Gwen także miała utracić życie, ponownie zakuta w
przezroczystym
więzieniu, tym razem na zawsze.
„Głupcy!”
To była ostatnia rzecz, jaką usłyszał Cabe. Lód podniósł się i w błyskawicznym
tempie pokrył jego głowę. Odcięty od powietrza, stracił przytomność. Powietrze.
Cenne, wspaniałe powietrze.

Światło. Światło palące w źrenice, wypalające przyjemną ciemność.


Odważył się otworzyć oczy.
Do życia wróciły koszmary z dzieciństwa.
Cabe wisiał na ścianie w rozległej, pokrytej lodem komnacie. Jego ręce i stopy były
zamrożone, jeśli oczywiście jeszcze istniały. Nic nie czuł. Z jęku dochodzącego z
boku zorientował się, że jest tam też Gwen. Zaczął zastanawiać się, czy w takiej
samej sytuacji znaleźli się Toma i Haiden. Nie mógł odwrócić głowy, gdyż jego
szyję także ściskał lodowy pierścień. Mógł jedynie patrzeć na to, czego tak długo
poszukiwał, by w ostatniej chwili ulec, na triumfującego władcę Północnych
Pustkowi.

Lodowy leżał nad dziurą w ziemi, znajdującą się pomiędzy czymś, co Toma określił
jako resztki świątyni. Był to jeszcze bardziej przytłaczający widok, niż wynikało z
opowieści Tomy. Rozmiary stwora były gigantyczne, ale ciało miał tak wychudzone,
jak kościotrup.

Mogło to zresztą być całkiem realne określenie. Gdy smok zauważył, że Cabe się
ocknął się, zimne błękitne oczy spojrzały prosto na niego. Cabe przypomniał sobie
wtedy kolor źrenic demona Czarnego Konia. Oczy tamtego miały taki sam kolor, ale
tliła się w nich jeszcze przynajmniej jakaś iskierka życia, podczas gdy w tych nie
było niczego poza straszniejszą od śmierci pustką.

- Bedlam. Ostatni z rodu. Ostatni z przeklętych. Ostatni ze Smoczych Mistrzów.


Lodowy powstał z ziemi i rozpostarł skrzydła. W powietrzu zaroiło się od szronu,
który okrył więźniów. Gdzieś niedaleko zaklął Toma, ale niezbyt głośno. Po lewej
stronie Lodowego Cabe usłyszał pisk. Wielki gad zwrócił uwagę w tamtą stronę.
Poszukiwacze, pomyślał Cabe. Nadal z nim negocjowali. Wielki władca gwałtownie
wciągnął powietrze. Temperatura w komnacie jeszcze bardziej opadła. Czy
zamierzał spowodować tym ich śmierć? - Nareszcie mam was wszystkich razem -
usłyszeli. - Idealnie. Znajduje się tu ostatni z Bedlamów razem z Panią z Bursztynu i
nieudacznikiem, który chciał rządzić smokami jako Król Królów. Poszukiwacze i elf,
jako reprezentanci ras, które już dawno przeminęły. I młode cesarza, które być może
mogłyby zostać Królami, gdyby nie ludzka plaga. Nie wiadomo, co było gorsze -
absolutna determinacja pobrzmiewająca w słowach smoka, czy też całkowity brak
emocji, a jedynie fanatyzm. Raz jeszcze dało się słyszeć piśniecie. Tym razem
domagające się uwagi; nawet Cabe potrafił to wyczuć.

Lodowy odwrócił głowę właśnie w stronę Cabe’a i z fałszywą grzecznością


oznajmił:

- Wybacz, ale muszę coś załatwić.

Nikt inny, chyba że wisiał daleko na prawo od Cabe’a, nie mógł dostrzec, co się
dzieje. Widzieli tylko jak olbrzymie cielsko smoka obraca się, by stanąć twarzą w
twarz z Poszukiwaczami. Lodowy obdarzył ptasich gości najszerszym z możliwych
uśmiechów; nie był to zbyt przyjemny widok, biorąc pod uwagę toporne rysy pyska
giganta. - Znosiłem was tak długo, ponieważ byłem ciekaw na czym polega wasz
plan. Teraz już to wiem. Wykorzystaliście artefakty, by otępić moje zmysły i osłabić
moc. Wykorzystaliście młode cesarza, by mnie przekupić. Zainstalowaliście szajkę
szpiegowską wewnątrz mojej siedziby i niewidzialnych magów w cytadeli.
Interesujący zestaw sztuczek. I każda w innych okolicznościach okazałby się, być
może, nawet skuteczna. Ale - Lodowy stał, przytłaczając wszystkich samym tylko
swoim wzrostem - przeliczyliście się. Młode nie mają przyszłości. W każdym razie
nie przy nawale tych szkodników, które pokrywają teraz Smocze Królestwa. Nasz
czas minął. Czas Poszukiwaczy minął już dawno.. I łatwo to zauważyć po zepsuciu
waszych umysłów. Wasze sztuczki wprawdzie nadal są użyteczne w potyczkach z
moimi braćmi, tak samo jak z zarazą znaną jako rodzaj ludzki, ale cała wasza moc w
końcu was zawiodła.

Lodowy ponownie wciągnął powietrze, a Cabe’a poraziła wizja stwora czerpiącego


czystą energię. Smoczy Król rósł w oczach, choć jednocześnie stawał się coraz
bardziej posępny.

- Nie zamierzam marnować więcej czasu - mruknął. W Lodowego Smoka uderzył


piorun. Nic mu jednak nie zrobił; smok pogardliwie roześmiał się, szydząc z
nieskutecznego ataku. Czarny, gęsty dym uniósł się ponad jego masywnymi łapami,
owijając się wokół niego jak lód wokół Cabe’a i jego towarzyszy.

Lodowy zdawał się patrzeć na zabójczy dym z lekką ciekawością. Kiedy uniósł się
już na wysokość połowy ciała, lekko drgnął.

Skrystalizowany dym rozprysnął się jak bańka mydlana. Kawałki opadły wokół
olbrzyma.

Cabe odczuł strach. Nie własny, lecz emanujący od stworzeń, których rzekoma
przewaga właśnie została zdruzgotana.

Lodowy szeroko się uśmiechnął, w fałszywym geście ukazując pokryte lodem kły
długości ręki Cabe’a.
- To była wasza ostatnia szansa. A teraz was zniszczę. Ściany poruszyły się, trzęsąc
więźniami. Z sufitu zaczęły odpadać olbrzymie bryły lodu. Dały się słyszeć piski i
skrzeczenie Poszukiwaczy. Z ogłuszającym szumem wznosiły się one coraz wyżej,
po czym jeden po drugim gasły, aż do chwili, gdy zapadła cisza.

Wszystko trwało mniej niż minutę.

Masywna głowa Lodowego zwróciła się ku jednemu z ożywionych z martwych sług.


- - Wiecie, co z nimi zrobić. Zaprowadźcie młode do mego cesarza - powiedział - by
mogły się nacieszyć ostatnią chwilą razem.

- - Zdziecinniałe ptaki - zwrócił się z kolei do Cabe’a. - Irillian został już


połowicznie pokonany. Piekielne Równiny jutro będą już historią. Ziemie tego
głupca, Srebrnego, zostały pokryte lodem, a moje dzieci atakują zarówno jego, jak i
ludzkie miasto Talak. W ciągu dwóch dni zdobędą Las Dagora i Penacles. Wkrótce
Ostateczna Zima zawładnie całymi Smoczymi Królestwami. Szybko też zostaną
oczyszczone z ludzkiej zarazy.

Nie będzie już innego gatunku po smokach. Pozostaniemy ostatnią i najwspanialszą


cywilizacją ze wszystkich, jakie kiedykolwiek się tu narodziły. Kiedy moje dzieci
dotrą do południowych wybrzeży, moja wola zostanie wypełniona. Obdarzył Cabe’a
uważnym spojrzeniem.

- Ale zanim spocznę w spokoju - ciągnął - zanim dołączę do swoich klanów i


pogrążę się w wiecznym śnie, sprawię jeszcze, że ostatni żyjący Bedlam stanie się
ostatnim gwoździem do trumny własnej rasy. Przejmę twoją moc i wyciągnę z
twojego gatunku całą energię życiową... ciepło... wszystko. Z całych Smoczych
Królestw. Nie pozostanie nic prócz pustki. Na zewnątrz jak i wewnątrz - zakończył.

XIX
Podczas, gdy Lodowy triumfował na Pustkowiach, takie samo uniesienie ogarniało
wilczego jeźdźca, D’Shaya.

- Pokaż go! - rozkazał.


Rozkaz nie został wydany żelaznemu golemowi Gryfa, lecz właśnie on go wykonał.

Kiedy stalowy uścisk zelżał, były najemnik spojrzał na prześladowców. D’Shaya


rozpoznał. Przystojne, brodate oblicze, trochę podobne do lisiego wyrazu twarzy
Toosa. Kiedy patrzył na swoich więźniów, na jego twarzy rysowało się
okrucieństwo, którego nie powstydziłby się żaden Smoczy Król. D’Shay miał na
sobie znajomą hebanową zbroję, wilczy hełm na głowie i długi, spływający aż do
ziemi płaszcz, który jak od razu domyślił się Gryf, był czymś więcej niż tylko
częścią ubioru. Na chwilę przypomniał sobie obosieczny miecz, który nie wiadomo
skąd wyciągnął wilczy jeździec. Drugi Aramita był nieco niższy od D’Shaya, ale
wcale nie wyglądał przez to mniej groźnie. W tej chwili koncentrował się na
błyszczącym elemencie, który zdawał się kontrolować golemy.

„Potężna magia - zdał sobie sprawę władca Penacles - i to z gatunku, jakiego dotąd
jeszcze nie spotkałem”.

D’Shay uśmiechnął się, coraz bardziej upodabniając się do drapieżnika, którego


wizerunek zdobił jego hełm. Po pierwszym spotkaniu z jeźdźcami, Gryf żywił
obawy, że mogą oni posiadać takie same umiejętności jak Królowie: potrafią
zmieniać kształty. Teraz jednak wiedział, że jego przypuszczenia okazały się błędne.
Aramici byli ludźmi, co jednak wcale nie upodabniało ich zbytnio do
zamieszkującego Smocze Królestwa rodzaju ludzkiego.

Bynajmniej.

Zdał sobie sprawę, że wie o nich więcej, niż by się spodziewał, ale z kolei oni
wiedzieli o nim dużo więcej, niżby wolał.

- Ostatni ze starego rodu, ostatni z plugawych. Wraz z twoją śmiercią głupcy w


Sirvak Dragoth z pewnością poddadzą się i zaakceptują nieuniknioną przegraną.
Królestwa staną się tylko wspomnieniem. Niszczyciel ponownie obejmie panowanie!
Gryf nie potrafił już dłużej milczeć.

- O czym mówicie? - spytał.


Stojący obok niego drugi Aramita niemal nie wypuścił z ręki trzymanego talizmanu,
sprawiając, że żelazne golemy lekko poluzowały swój uścisk. Szybko odzyskał
kontrolę, ale lwioptak od razu poczuł, że może oddychać odrobinę lżej. Udało mu się
przelotnie zerknąć na Błękitnego. Smok wciąż nie odzyskał przytomności,
całkowicie zaskoczony magią, której zarówno on, jak i Gryf zdecydowanie nie
doceniali. - Nie wiesz? - na twarzy D’Shaya pojawił się niemal podziw, ale po
chwili jeździec zmrużył oczy i zimno się uśmiechnął. - Nie pamiętasz?! D’Laque, on
nie pamięta Smoczych Królestw, Sirvak Dragoth, i pewnie nawet nie wie, czym była
straż. Gryf z trudem się opanował, nie okazując zbytnich emocji. Z każdym słowem
jeźdźca przypominała mu się odrobinka własnej przeszłości, zupełnie jakby
otwierały się przed nim kolejne drzwi. Nie rozumiał jeszcze całego obrazu, ale jeśli
tylko będzie miał dość czasu, wszystko powróci. Choć prawdopodobnie właśnie
czasu mu zabraknie. - To będzie niezła opowieść, co? - powiedział D’Shay. - Tyle
lat wędrówek, tyle poszukiwań. Niewielu z nas pamięta tamte czasy, ale ci którzy
pozostali, pamiętają dobrze, lwioptaku, zapewniam cię. Ja nic nie zapomniałem. I
wszystko na nic! Budowałeś tu królestwo i nawet przez chwilę nie pomyślałeś o
krainie, w której się urodziłeś! Cóż za ironia!

Otworzyły się następne drzwi i nagle władcę Penacles ogarnęła taka nienawiść do
arystokratycznego jeźdźca, że sam poczuł się tym wstrząśnięty. Słowa D’Shaya
wyzwoliły wspomnienia z przeszłości, przypomniały sadystyczną brutalność,
morderstwa i zdrady tego, komu ufał.

Zanim zdał sobie sprawę, co czyni, powiedział:

- Zapłacisz za wszystkich przyjaciół, których zdradziłeś, przeklęty D’Shay!

Z twarzy Aramity zniknął dobry humor.

- A jednak! - warknął. - Co nieco pamiętasz, odmieńcze! Być może wróciłyby


wszystkie wspomnienia, nawet gdybyśmy się nigdy nie spotkali! To jeszcze jeden
powód, byś zginął, ale nie za szybko. Tylko jedno w tej chwili powstrzymuje mnie
przed zakończeniem tej historii - sekrety Bibliotek. Jestem pewien, że wejście
znajduje się gdzieś tutaj, ale na razie nie udało nam się go odnaleźć. Gryf patrzył
przed siebie bez emocji. - Nie chcesz mówić? Przypuszczam, że moglibyśmy
wypytać Smoczego Króla, w końcu nie ma on nic do stracenia poza własnym
życiem. Mimo pewnego drobnego incydentu i tak z pewnością zdołamy dalej
prowadzić z nim interesy. Jednak bilans sił nieco się zmienił.

Teraz to my pociągamy za sznurki.

Nagle cały pokój wypełniło zimno. D’Laque omal nie wypuścił talizmanu z ręki, a
D’Shay zbladł. Kiedy zimno dotknęło duszy Gryfa, ten skulił się. Czegoś takiego
jeszcze nie doświadczył.

Fala zimna po chwili zelżała. Nie zniknęła jednak całkowicie i Aramici musieli
mocniej otulić się swoimi płaszczami. Szron pokrył okna i niższe partie komnaty. -
Z radością powrócę do domu, odmieńcze. Nie tylko po to, by pokazać twoją głowę,
ale także po to, by uciec od mrozu. Nie chciałbym tu mieszkać w zimie. Okazało się,
że żaden z Aramitów nie znał prawdziwych powodów narastającego chłodu, a Gryf
nie wątpił, że nawet gdyby im powiedział, nie uwierzyliby mu. Czuł, że czas się
kończy nie tylko dla niego. Jeśli zimno docierało tak daleko na południe, stwory
Lodowego musiały już być blisko. Irillian prawdopodobnie został otoczony. Nie
chciał nawet myśleć, co się musiało dziać na uprawnych terenach na północy. Toos
mówił mu już zresztą o tysiącach uciekinierów, a ich liczba mogła się jeszcze
zwielokrotnić, zakładając, że przeżyją tak długo.

- Masz tylko jedną szansę, lwioptaku - powiedział D’Shay. - Obiecuję, że twoja


śmierć będzie lekka i względnie bezbolesna, jeśli powiesz, gdzie znajduje się wejście
do Bibliotek. Więc?

Jeden z trzymających go golemów nagle stanął na baczność i odezwał się. D’Shay


cofnął się, podejrzewając jakąś sztuczkę. Strażnik poinformował:

- - Jedzenie zamówione przez wielmożnego Gryfa jest tutaj. Sługa prosi o


pozwolenie na wejście.
- - Co? - Minęło kilka chwil zanim Aramici zorientowali się w sytuacji. W końcu
obaj roześmiali się z ulgą. D’Shay rzekł: - Powiedz mu, żeby zostawił jedzenie i
odszedł.

Wielmożny Gryf później je weźmie.


Golem milczał, ale dało się wyczuć, że przekazuje wiadomość.
- - Cóż, to by było na tyle.
- - Sługa dalej domaga się wpuszczenia - przekazał żelazny strażnik.
Jeźdźcy wymienili spojrzenia.
- - Pułapka? - zasugerował D’Laque. D’Shay pokiwał głową i odwrócił się do
golema.
- - Opisz dokładnie, kto się tam znajduje.
- - Człowiek w starszym wieku, szczupły, przeciętnego wzrostu. Twarz... - - Dość -
D’Shay przyjrzał się uważnie Gryfowi. - Niezwykłe dzieła sztuki alchemicznej, ale
nadal trzeba jeszcze nad nimi popracować. Twoi słudzy wykazują niepokojące
skłonności do natręctwa. Uważaj na niego, D’Laque. Ja się zajmę naszym
nadgorliwym przyjacielem.

Drugi Aramita wyglądał na zmartwionego. ¦- Czy nie byłoby lepiej, gdyby go po


prostu tak długo odsyłać, aż w końcu odejdzie?

- - Być może, ale mógłby opowiedzieć innym o tej sytuacji i ostrzec ich. Lepiej więc
zająć się nim i uciszyć do czasu, zanim nie opuścimy tego miejsca. - - Jak rozkażesz.

D’Shay stanął przy drzwiach. Wyciągnął długi zakrzywiony sztylet, tak czarny jak
jego zbroja. Gryf szarpnął się, na próżno. Nie odzywając się, D’Laque najwyraźniej
rozkazał golemom uciszyć Gryfa, jako, że jeden z nich chwycił go mocniej za dziób.
Teraz jedna z jego nóg była wolna, ale lwioptak czekał na sugestie, co powinien z nią
zrobić. Aramita z artefaktem stał za daleko, a kopanie metalowych postaci mogłoby
się skończyć złamaniem kości stopy.

Patrząc na uwięzionego Gryfa, D’Shay szepnął:


- Wpuście go.

D’Laque spojrzał zdumiony, ale najwyraźniej nie musiał wydawać żadnego rozkazu,
ponieważ drzwi same zaczęły się otwierać.

D’Shay runął do przodu i uderzył o szaro-błękitne ramię. Próbował coś krzyknąć.


Nie miał czasu. Arami ta został rzucony w tył z nieludzką wręcz siłą, tak samo jak
wcześniej Błękitny. Również uderzył o ścianę. W przeciwieństwie jednak do gada,
głośno jęknął.

Dwa golemy z zewnątrz powoli weszły do środka. A za nimi przecisnęła się postać,
prawdopodobnie służący. W sieni dały się słyszeć głosy kilkunastu uzbrojonych
wartowników biegnących w stronę otwartych drzwi. D’Laque otwierając usta, uniósł
do góry świecący w rękach artefakt i spojrzał na golemy trzymające Gryfa. Jeden z
nich puścił ramię i ruszył w kierunku intruzów. Drugi za to wzmocnił swój uchwyt i
przygotował się do skręcenia karku władcy Penacles. Z podobnym przeciwnikiem
Gryf miał takie same szansę jak kurczak z dorosłym smokiem. Znajomy głos
wypowiedział słowo, które zrozumieli jedynie trzej spośród znajdujących się w
komnacie. Golem zatrzymał się, ale nie zwolnił uścisku. Drugi z metalowych
strażników, którego D’Laque wysłał na nowo przybyłych, także zamarł. Wilczy
jeździec z otwartymi ustami przyglądał się przez chwilę, po czym sięgnął pod
płaszcz. Było już jednak za późno. Jeden z pozostałych golemów biegł przez pokój
prosto na niego.

Aramita zdołał wyślizgnąć się z uchwytu masywnych ramion, ale uderzył o ścianę i
wypuścił trzymany w ręku przedmiot. Artefakt upadł na ziemię i odtoczył się na bok.
Sięgnął po niego D’Laque, jednak żelazna stopa naciskająca z siłą kilku setek funtów
zgniotła i artefakt, i rękę jeźdźca. Opatulona w czerń postać głośno zawyła, patrząc
na czerwone szczątki tego, co kiedyś było jej ręką i padła na podłogę, zwijając się z
bólu.

- Wybacz panie, że podjąłem takie ryzyko - powiedział sługa i, szeroko się


uśmiechając, stanął przed Gryfem. Rozkazał golemom powrócić do normalnych
zadań. Jakby przerażony tym, co niemal uczynił, żelazny strażnik wypuścił więźnia
z rąk i odsunął się o kilkanaście kroków. Gryf zaczął pocierać obolałe w wielu
miejscach ciało, po czym poklepał po ramionach człowieka, który go ocalił.

- Niech mnie diabli! - zakrzyknął. - To byłeś ty, Toos! A ja zaczynałem się już
zastanawiać, jak wiele osób tak naprawdę ma dostęp do moich komnat i władzę nad
moimi sługami!

Generał ponownie się uśmiechnął; wyglądał teraz jakby młodszy o dwadzieścia lat.
Takie właśnie akcje sprawiły, że od samego początku stał się niezwykle
wartościowym towarzyszem Gryfa.

- - To twoje środki bezpieczeństwa pozwoliły nam odnieść zwycięstwo - odezwał się


generał.

- - To prawda - powiedział Gryf - ale nie ma zbyt wielu ludzi, którym zaufałbym na
tyle, by zdradzić im to jedno jedyne słowo zdolne odwołać wszystkie wcześniej
wydane rozkazy naszych metalowych przyjaciół. Tak naprawdę jest tylko jedna taka
osoba. Dawno temu, kiedy został stworzony pierwszy z żelaznych golemów, Gryf
zaczął się zastanawiać nad niebezpieczeństwem wystąpienia przeciwko niemu
własnych tworów. Wymyślił więc swoisty zawór bezpieczeństwa. Wyłowił słowo -
imię, jak sądził -¦ z jakiegoś języka, który znajdował się ukryty gdzieś głęboko w
jego umyśle, z języka, który - wiedział o tym - był w równym stopniu częścią jego
przeszłości, jak D’Shay. Jak długo nikt nie zagłębił się w strukturę tworzącą golemy,
system bezpieczeństwa pozostawał tajemnicą, a rozszyfrowanie struktury wymagało
wielkich umiejętności i czasu, a tego jeźdźcowi zdecydowanie brakowało. Zaklęcia
w zaklęciach, pułapki w pułapkach, piętrowe niespodzianki. Tego nauczyły Gryfa
lata bycia najemnikiem. Strażnicy nadal pomagali oszołomionemu smokowi
podnieść się na nogi. Lekarz badał D’Laque’a, który przestał się ruszać. Inni zaś
zakuwali ręce D’Shaya. Prześladowca Gryfa wciąż jeszcze nie otrząsnął się po
ciosie golema i uderzeniu o ścianę. Lwioptak ponownie spojrzał na Toosa. Miał
wielką ochotę uśmiechnąć się do niego, lecz dziób mu to uniemożliwiał. Zmienił
wygląd, stając się na chwilę przystojnym mężczyzną o jastrzębich rysach twarzy.
Teraz uśmiechał się już szeroko.

- A więc, cudotwórco, wyjaśnij mi teraz skąd się tak nagle tu wziąłeś i zdołałeś
nas uratować w ostatniej chwili?! - poprosił. - Nie potrafiłbym sobie wyobrazić
sprawniej przeprowadzonej akcji.
Toos skromnie wzruszył ramionami.
- - Zasługa, panie - powiedział - leży tylko po twojej stronie. Akurat nie pełniłem
służby. Moje obowiązki powinien przejąć kapitan Freynard. Kiedy powiedziałeś, że
spotkałeś jego i adiutanta w holu, błyskawicznie się zorientowałem, że nie powinien
się tam znajdować, zwłaszcza podczas poszukiwań D’Shaya. Mogłem się
spodziewać najgorszego i uznałem, że możesz mieć kłopoty.

- - Twój niezawodny talent przy analizowaniu trudnych sytuacji ponownie nam się
objawił - oznajmił Gryf. - Czy jesteś pewien, że nie masz czarodziejskich
umiejętności? - Lwioptak zachichotał, a jego twarz powoli zaczęła przybierać
pierwotny kształt. Były najemnik dawno już przyzwyczajony do tych zmian,
obdarzył go tylko niewinnym spojrzeniem.

- - Jeśli mam taką moc, panie - odrzekł - jest to dla mnie takim samym zaskoczeniem
jak dla innych. Przyznam jednak, że się przydaje. - - Aby się upewnić, odwołałeś
wszystkie rozkazy golemów i... - - Gryf przerwał na widok nadwornego lekarza,
opatrującego wcześniej D’Laque’a, który podszedł w tej chwili do nich i czekał.

- - Tak? - spytał władca.


- - Wasza wysokość, proszę o wybaczenie, ale nie mogłem nic zrobić dla rannego.
Nie żyje.
- - Nie żyje?
Lekarz brał udział w niejednej bitwie i jego opinia była niepodważalna. Pokiwał
ponuro głową.
- - Rękę opatrzyłem niemal od razu i nie była ona, przynajmniej bezpośrednio,
przyczyną śmierci. Wyglądał jakby doznał potężnego szoku. Jakby mu ktoś wyssał
życiowe siły. I nie miało to nic wspólnego z odniesioną raną. - - To przez ten
przedmiot w jego ręku.

- - Panie?

- - Nic, nic. Mógł nam wiele powiedzieć. Teraz będzie musiał wystarczyć D’Shay.

-
D’Laque zmarł, pomyślał Gryf, ponieważ jego artefakt - dlaczego przyszła mu do
głowy nazwa Ząb Niszczyciela - został zniszczony. Podobne przedmioty tworzyły
silną więź z dozorcami wilczych jeźdźców.
W jego umyśle otworzyły się kolejne drzwi.
Ktoś go powiadomił, że Błękitny powoli dochodzi do siebie. Gryf przeprosił Toosa i
lekarza, po czym dołączył do swojego sojusznika, który pozbierał się już na tyle, by
zabić każdego w zasięgu wzroku. Spojrzał na władcę Penacles. - Czy te dranie mają
jakieś flaki, bym mógł je z nich wyrwać? - wyburczał Błękitny. - Jeśli nie, chcę
dostać w swoje ręce D’Shaya i obedrzeć go ze skóry! Tak, Smoczy Król
zdecydowanie czuł się już dobrze. Gryf potrząsnął głową. - Tamten nie żyje -
powiedział. - Ale D’Shay jest moim więźniem. To mój pałac zaatakował i na moje
życie nastawał.

Smok próbował podnieść się na nogi.

- - Jak ci się udało - spytał - przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę? Ja


zostałem powalony na ziemię przez jednego z twoich ponoć lojalnych metalowych
ludzi.

- - Generał Toos zdołał po raz kolejny udowodnić swój zawodowy kunszt. - Gryf nie
zamierzał zdradzać przed smokiem sekretu związanego ze słowem, które mogło
odwołać wszystkie poprzednie rozkazy golemów. Powiedział jednak, że jego
zastępca zdołał przejąć kontrolę nad dwoma golemami na zewnątrz, zanim
zareagowały na rozkazy. A ponieważ golemy sprzężone ze sobą mogły kontaktować
się tylko wtedy, kiedy przekazywały informacje, powiadomił je, co mają czynić. Te
niezbyt inteligentne znajdujące się wewnątrz sali niczego nie podejrzewały. Toos
wiedział, że Aramici mogą się zacząć czegoś domyślać, ale nie mogą się
zorientować, że ktoś już przejął kontrolę nad strażnikami.

Wilczych jeźdźców zgubiła własna arogancja i zadufanie.


- - W tym planie było za wiele ryzyka...
Twarz Gryfa przyjęła ptasi wyraz, lecz nadal zdawała się być uśmiechnięta. - - Nie
tam, gdzie w grę wchodzą umiejętności generała Toosa. Stwierdziłem, że jest on
jedyną osobą, której mogę całkowicie zaufać. - - Czy próbujesz mi w ten sposób coś
powiedzieć? - spytał smok.

- - Nasz sojusz, jeśli o to ci chodzi, nadal istnieje - odparł lwioptak. Błękitny


potrząsnął zdobną w hełm głową. Jego wzrok padł na D’Shaya, który w tym czasie
zdołał już całkiem oprzytomnieć. Próbował właśnie bez większego powodzenia
rozerwać więzy. W pobliżu stało czterech strażników, z których dwóch trzymało
więźnia.

Toos zaczynał go już wypytywać. Obserwując jednak wyraz jego twarzy, nie dawało
to większych rezultatów.

Gryf podszedł do więźnia z drepczącym mu po piętach Błękitnym. Wzrok D’Shaya


przeniósł z Toosa na lwioptaka. Dało się w nim odczytać gniew, frustrację i inne
niepokojące emocje, których Gryf nie potrafił nazwać. Nadal nie był pewien, czy
jeździec jest całkowicie nieszkodliwy.

- Mam nadzieję, że dokładnie go przeszukałeś, Toos - powiedział. - Ostatnim razem


znikąd wyciągnął obosieczny miecz.

Trudno ocenić, czy D’Shay posiada czarodziejskie umiejętności. To była jedyna


sytuacja, w której wilczy jeździec uczynił coś, co wyglądało na namiastkę magii, ale
Gryf sądził, że jego wiedza na temat Aramitów w najlepszym przypadku mogła
okazać się skromna. Dwa spotkania twarzą w twarz. Ogromnie teraz żałował, że nie
pamięta, jaką rolę odegrał w jego przeszłości D’Shay, ale pamiętał go jako
człowieka, który zdradził swoich przyjaciół.

- Odmieńcze - arystokratyczny najemnik zimno się uśmiechnął - zawsze udawało ci


się jakimś cudem przetrwać.

Toos się zjeżył.

- - Zamierzałem się dowiedzieć, co się stało z kapitanem Freynardem i tym drugim

-
powiedział.

- - Nie opuścili gospody, prawda D’Shay? - spytał lwioptak. - Przynajmniej nie w


normalny sposób.

D’Shay nie odezwał się, ale jego wzrok skakał od Gryfa do Toosa. Generał
poczerwieniał. Freynard - zdawał sobie z tego sprawę władca Penacles - był dla
niego niemal synem. Obydwaj zdawali sobie z tego sprawę. Jeśli ktokolwiek miałby
zastąpić kiedykolwiek generała, byłby to właśnie kapitan. Teraz stało się to już
niemożliwe. Oczy żołnierza ściemniały, a wzrok, jakim obdarzył więźnia,
doprowadziłyby niejednego do takiego przerażenia, że wyznania płynęłyby z niego
niczym strumień. D’Shay przyjął to jak ktoś, kogo właśnie poinformowano, że chyba
będzie padać. Toos powoli wyciągał nóż zza pasa.

- Teraz, wasza wysokość, ja biorę za niego odpowiedzialność - powiedział. - Moi


ludzie zaprowadzą go do celi, gdzie można go będzie dokładnie wypytać. Aha, każę
też usunąć to drugie ścierwo, skoro już o tym mowa. - Wskazał na nieruchomą
postać w hebanowej zbroi.

To zwróciło uwagę D’Shaya.


- D’Laque nie żyje? - spytał.
Równie dobrze mógł pytać o godzinę, ale Gryf przechwycił odrobinę emocji, których
Aramita nie zdołał zamaskować. Nie była to trwoga - D’Shay nigdy niczego się nie
bał, przypomniał sobie nagle Gryf - ale gorzka wściekłość. Zupełnie jakby D’Laque
stanowił ważny element gry, jaką rozgrywał wilczy jeździec. Toos zrozumiał to
jednak inaczej.

- Twój przyjaciel jest martwy - powiedział - a jego zabaweczka roztrzaskana na


tysiąc odłamków. Niech to będzie dla ciebie ostrzeżeniem. Arystokratyczny jeździec
potrząsnął głową.

- Biedny D’Laque! - odezwał się. - Ostrzegał mnie przed tą akcją, ale zdołałem go
przekonać, że wszystko się uda. Dozorcy nie powinni znajdować się tak blisko akcji,
mimo że to lubią. Starszy dozorca D’Rak sam łamie własne zasady. Ach, D’Laque.
Zaufał mi, a mam, jak wiecie, dobrą reputację. - D’Shay zimno się uśmiechnął, a
chłód tego uśmiechu wydawał się tak porażający jak efekt zaklęcia Lodowego. - To
kolejna rzecz, za którą zapłacisz, odmieńcze. Możesz na to liczyć.

Toos upewnił się, że każdy ze strażników mocno trzyma wilczego jeźdźca. - Na


pewno nie za twoją przyczyną, przyjacielu - oznajmił generał. - Zamkniemy cię tam,
gdzie nie będą chciały odwiedzać cię nawet szczury. Wtedy może wyciągniemy coś
od ciebie.

D’Shay nie przestał się uśmiechać. Gryf miał ochotę usunąć ten uśmiech z jego
twarzy pięścią, ale wiedział, że Aramita tylko odczułby z tego powodu satysfakcję. -
- Mamy wiele do omówienia, D’Shay - oznajmił. - Pamiętam coraz więcej, a dzięki
twojej pomocy zdołam sobie przypomnieć wszystko. Wtedy może pójdę na
spotkanie z twoimi przełożonymi.

- - Rozumiem - odrzekł jeździec.

Więzień omiótł komnatę długim spojrzeniem, przyglądając się dokładnie


wszystkiemu, zwłaszcza obiciu ścian. Gryf poczuł w sobie napięcie, spodziewając
się próby ucieczki, ale poirytowany D’Shay jedynie się uśmiechnął. - Była to lekcja,
którą powinienem zapamiętać - odezwał się. - Nie doceniłem cię, odmieńcze, ale
czegoś się także nauczyłem. Być może... Nadal uśmiechnięty D’Shay nagle zaczął
się rzucać w konwulsjach. Zakaszlał, a trochę krwi skapnęło mu z ust.
- Nie! - ktoś’ krzyknął, a władca Penacles zdał sobie sprawę, że krzyk wyszedł
właśnie z jego ust. Dziwne, bowiem więzień nie został przez nikogo zraniony! Gryf
zrozumiał nagle, co próbował uczynić D’Shay. Pojął, że jego prześladowca zamierza
uciec tam, gdzie nie można go będzie już nigdy złapać.

Gryf chwycił trzęsącą się postać, zanim Toos zdołał zawołać lekarza. Wilczy
jeździec mocno zaciskał zęby, jakby się śmiał z próżnych wysiłków swego
przeciwnika, a jego wykrzywione w złości wargi nadawały mu naprawdę dziki
wygląd. Jego oczy patrzyły gdzieś w dal.

Z przerażeniem graniczącym z fascynacją Gryf zdawał sobie sprawę, że traci jedyne


źródło informacji dotyczące własnej przeszłości. D’Shay ostatecznie triumfował. - A
niech cię, kundlu! - wściekle zakrzyknął lwioptak. - Nie możesz mi tego zrobić!

Nie teraz!

Kiedy dołączył do nich lekarz na wszystko już było za późno. Wilczy jeździec po raz
ostatni szarpnął się i z westchnieniem ulgi niczym kukła upadł na podłogę. A kiedy
badał go lekarz, wciąż nieufny Gryf kazał strażnikom trzymać go za ramiona i nogi.
Po szczegółowych oględzinach lekarz wstał.

- Nie mam wątpliwości, że ten człowiek nie żyje - oznajmił. - Sądzę, że w tajemniczy
sposób przebił coś w swoim organizmie. Dowiem się, kiedy będę miał trochę czasu,
by go pociąć.

Patrząc na ciało, z którego nadal emanowała arogancja, Toos potrząsnął głową.


- Za pozwoleniem, wasza wysokość - powiedział - wolałbym spalić to ścierwo.
Myślę, że moglibyśmy wtedy spać spokojniej.
Władca Penacles zgodził się. Nie był nekromantą. Nie potrafił wskrzeszać umarłych,
ale podejrzewał, że nawet wtedy D’Shay znalazłby sposób, by go oszukać. Poza tym,
jak powiedział Toos, dopiero gdyby był pewny, że D’Shay naprawdę zginął,
odzyskałby spokój ducha.
- Zrób to, Toos - rzekł - i tak rozsyp popioły, by nie zaszkodziły zwierzętom.
Strażnicy wynosili właśnie drugie ciało. Gryf złapał zadowolone spojrzenie
Smoczego Króla.

- Nie jest to dokładnie to, na co liczyłem - odezwał się - ale wystarczy, by uznać
zakończenie sceny za sukces. Aramita miał też swoje małe zwycięstwo, ale ja w jego
sytuacji wolałbym pozostać żywym i walczyć.

Błękitny mógł być zadowolony, ale on sam wiedział, że te wydarzenia na zawsze


pozostawią w nim uczucie niesmaku.

- - Możemy świętować zwycięstwo - powiedział - ale chyba nie zapomniałeś, że


nadal czeka nas wojna?

- - Bynajmniej - odrzekł smok - ale zawsze przyjemniej popatrzeć na pokonanych,


leżących bez tchnienia wrogów, niż na żywych.

- - Ciesz się więc. - Gryf podniósł Jajo Yalaka, które przez cały ten czas wygodnie
spoczywało na półce. Rzucił okiem na kryształ, zmuszając się do zapomnienia o
D’Shayu i dodał: - Miejmy nadzieję, że będzie nas to podtrzymywać na duchu, jeśli
nam się nie uda.

Wtedy nie będziemy mieli niczego innego, z czego moglibyśmy się cieszyć, poza
rozmyślaniami, ile minie czasu, zanim dotrą do nas potwory Lodowego.

XXI
Poszukiwacze zgromadzeni w wysoko położonych jaskiniach Piekielnych Równin
dowiedzieli się o porażce swoich emisariuszy. Reprezentanci zarówno tych jak i
wszelkich innych gniazd rozproszonych po całym kontynencie zaczęli się kłócić w
cytadeli Azrana. Z ich dziobów nie wydobywał się żaden dźwięk poza
przypadkowymi skrzeknięciami. Rozmawiali telepatycznie, czyli jedynym
sposobem, z pomocą którego potrafili wyrażać prawdziwe uczucia.
Kiedy tak siedzieli, nie zdołali wyczuć potężniejszego niebezpieczeństwa. A gdy dał
się odczuć pierwszy wstrząs i cała budowa drgnęła, wielu z nich zesztywniało, nie
mając pojęcia, co się dzieje. Dopiero kiedy pierwsze ciężkie elementy konstrukcji
budynku zaczęły na nich spadać, zareagowali. W popłochu poczęli się wznosić w
powietrze tak szybko jak tylko potrafili, lecz dla niektórych było już za późno.
Pierwszy z potężnych potworów wynurzył się na podwórzu, łapiąc wiele
przerażonych ptaków, zanim zdołały wydostać się z zasięgu jego wielkich łap.

Poszukiwacze rozegrali swoje karty, ale okazało się to niewystarczające. Teraz


Lodowy pokazywał, co tak naprawdę sądzi o ich niegdyś potężnej mocy. Wszyscy
inni jego wrogowie byli niczym. Oznaczało to opóźnienie procesu Ostatecznej Zimy,
gdyż musiał skierować swoje potwory do ataku na ptaki, ale władcy Północnych
Pustkowi nie przeszkadzało to zbytnio. To nie mogło potrwać długo. Nic nie mogło
powstrzymać koszmarnej fali.

Niektóre z jego dzieci, stworzenia będące przedłużeniem jego własnego organizmu


musiały umrzeć. Poszukiwacze, będąc tym, czym byli, nie poddawali się bez walki.
Jednakże bestie były wielokrotnie silniejsze i każda z nich mogła stawić czoło kilku
ptakom.

Nawet aroganccy Poszukiwacze nie mieli wątpliwości, co do wyniku walki. W


jaskiniach ku zaskoczeniu więźniów Lodowy się roześmiał. Z każdą mijającą minutą
stawał się coraz większy i bardziej wychudzony. Przemieniał się w szkielet okryty
jedynie cienką warstwą skóry. Zaklęcie Ostatecznej Zimy zmierzało ku punktowi, po
przekroczeniu którego nie da się już jej zatrzymać. Dostrzegając nieobecnym
wzrokiem zdumiony wyraz twarzy Cabe’a, olbrzym ukazał w uśmiechu zęby, tak jak
potrafią to czynić tylko smoki. Młody wiedźmin spojrzał mu odważnie w oczy. Nie
wiedział jak długo już tu wisieli. Lodowy zdawał się oczekiwać na właściwą chwilę,
by pozbyć się swoich „gości”. Najwyraźniej wolał, by jego moc była jak
najpotężniejsza, kiedy - być może - będzie musiał ją wykorzystać. - Ptaki opanował
chaos - odezwał się. - Ostatnia przeszkoda została pokonana.
Przeznaczenie się spełnia.

Ukazując w taki sposób emocje, smok ujawnił nową stronę swojej natury. Wszyscy
byli wstrząśnięci. Fakt, że w tak ostentacyjny sposób wyrażał zadowolenie dowodził
tylko, jak blisko znajdował się całkowitego zwycięstwa. - Bracie Lodowy.

Głos odbił się w jaskiniach echem. Pobrzmiewały w nim dziwne nuty, jakby jego
źródłem był otaczający ich lód.

- Bracie Lodowy.

Głowa Smoczego Króla uniosła się do góry, a błękitne oczy zimno zaświeciły.

- - Dlaczego zjawiasz się nieproszony w moich komnatach, bracie? - rzekł. - - Czy


część twego królestwa nie należy do mnie? Czy twoje komnaty nie lśnią słabszym
odbiciem mojej potęgi? - pytał głos.

- - Czego chcesz? - w głosie Lodowego dało się odczuć groźbę, wskazując, że


pozostały w nim jakieś resztki emocji.

- - Musisz to zatrzymać.

- Zaoferowałem ci niegdyś współpracę, ale odmówiłeś. Toma chciał coś powiedzieć,


jednak Gwen go powstrzymała.

- - Rytualne samobójstwo do niczego nie prowadzi - powiedział przybyły. - - To


prowadzi. - Lodowy coraz bardziej zapalał się do obrony swojej sprawy. - Nie będzie
żadnego następcy naszego gatunku! Jesteśmy szczytem ewolucji, pomnikiem potęgi!

Pozwolić ludzkim szkodnikom rządzić, oznaczałoby pozostawienie skazy na


czystym wizerunku! Lepiej by było, gdyby po nas nie zostało już nic! - - Nie mogę
się z tym zgodzić.

- - I cóż uczynisz? - Okryty szronem smok rozejrzał się, jakby próbując odnaleźć
intruza.

- Ja nic nie będę musiał robić. Zgubią cię twoje czyny. Wszyscy czekali na dalszy
ciąg, ale ściany milczały. W końcu Toma szepnął:
- - Zginęliśmy. Nawet Kryształowy nie chce stanąć przeciwko niemu. - - To nie
brzmiało jak kapitulacja - skomentowała Gwen, ale ton jej głosu wskazywał, że i ona
już się poddała.

Cabe chciał coś powiedzieć, ale poczuł w umyśle obecność kogoś obcego. Czuł także
słabo pulsującą obecność tej jego części, która niegdyś należała do Nathana, jakby
nadal próbowała go chronić przed strasznym losem, który najwyraźniej pomimo
ochrony i tak miał mu przypaść w udziale.

„Bedlam. Wierzę, że ty nie będziesz takim głupcem”. Nie wiedział, co sądzić o tym
stwierdzeniu, nie miał też pojęcia dlaczego tamten powrócił.

Brat Lodowy czerpie moc skądinąd: pochodzi ona z dwóch źródeł. Jedno zostało już
zniszczone. Drugim jesteś ty”.

„Wiem” - odpowiedział w myślach Cabe. Zaczął się zastanawiać, czy to nie


przypadkiem Kryształowy. I czy wcześniejsza rozmowa nie była tylko grą. Nagle
gość w jego umyśle zirytował się, jakby nie była to odpowiednia chwila dla
roztrząsania tak nieistotnych spraw. Nie mógł odmówić rozsądku takiemu tokowi
myślenia. ,.Nie jestem już dość silny, aby pomóc ci bezpośrednio, ale jeśli się
zgodzisz, pożyczę od ciebie sekrety, które wykradł Lodowy. Brakuje mi możliwości,
by wziąć je siłą, tak jak on.

Potrzebuję twojej zgody. Istnieją jeszcze tacy, którzy chcą ci pomóc, ale kończy im
się czas”.
W głosie czuło się niecierpliwość, której wcześniej Cabe nie zauważył, więc
zaczął
podejrzewać, że jego tajemniczy sojusznik miał już nóż na gardle i przytłaczała
go siła tak gigantyczna jak głód.
- Zrób to - wymruczał Cabe.
Gryf i Błękitny zanurzeni w stosie ksiąg w Penacles nagle zesztywnieli, widząc jak
Jajo Yalaka zaczęło zachodzić mgłą i drżeć.
- - Czy to... normalne? - Błękitny, który tego dnia ucierpiał na skutek wielu ataków,
patrzył teraz na wszystko, co okazywało się niezwykłe, jako na potencjalne
zagrożenie. Gryf nie mógł go za to winić, sam bowiem odczuwał to samo. - - Nie, na
pewno nie. - Władca Penacles ostrożnie uniósł kryształ. Kiedy nie wydarzyło się
jednak nic nowego, zaczął go dokładnie oglądać. Chmura wewnątrz artefaktu
przybrała postać chaotycznego kłębowiska. Do jej wnętrza zdawały się przypływać
różne rzeczy. Więcej i więcej, ale jakby i to nie wystarczało, kłębowisko zaczęło się
uginać i zwijać. Gryf zdał sobie sprawę, że obłok pożerał sam siebie.

Patrzył tak długo, aż w krysztale pozostała pustka. „Głód staje się coraz silniejszy,
aż w końcu pożre sam siebie. Życie go karmi, ale i życie go zabija. Źródło jest
początkiem, ale jest także i końcem”. - - Co to było? - mruknął Gryf.

- - Nic nie widziałem - odparł zdziwiony Smoczy Król - i nic nie słyszałem. Jedyne,
co zauważyłem, to kłębiącą się w krysztale mgłę. - - Czy to ci coś przypomina? -
Lwioptak szybko powtórzył usłyszane zdania i opisał zaprezentowaną mu przez
kryształ scenę.

- - Brzmi jak tekst jednej z tych przeklętych ksiąg - skomentował Błękitny. - - Brzmi
jakby... To prawdopodobnie jest to! - Gryf zakręcił się wokół własnej osi.

- - Tak, panie? - Gnom z potężną księgą w rękach stał już przed nim.

Gryf zmierzył tomisko krytycznym wzrokiem i spytał:

- - Czy to jest księga, o którą właśnie zamierzałem poprosić?

- - Przypadkiem usłyszałem jak rozmawialiście, więc... - skierował twarz w


stronę
Błękitnego.
- - I chciałeś oszczędzić mi czasu.
- - Tak, panie.
- - Wiedziałeś dokładnie, czego szukać.
- - Te zdania znajdują się w księdze. Podobne można odnaleźć w innych dziełach.
Gryf uważniej przyjrzał się bibliotekarzowi.
- - Będziemy musieli porozmawiać - rzekł. - Jeśli, rzecz jasna, uda się nam to
wszystko przeżyć.
- - Skoro uważasz, że da to lepszy rezultat niż ostatnich dziewięć rozmów, obecny
władco Penacies, powiem wszystko, co będę mógł. Lwioptak skrzywił się.
Rozmawiał już wcześniej z gnomem i nie udało mu się nic dowiedzieć. Pozostawała
jednak jeszcze jakaś nadzieja. - - Do czego służą te Biblioteki? - wymamrotał smok,
słysząc wymianę słów z bibliotekarzem. Gryf nie miał czasu, by odpowiedzieć.
Wziął z rąk gnoma księgę i przekopywał się przez nieskończoną liczbę pustych
kartek. - - Tu nic nie ma, poza... - wstrzymał oddech. Zdania, które usłyszał,
znajdowały się na samej górze prawej strony. Pod nimi zaś...

Ignorując protesty starego bibliotekarza, wydarł jedną z pustych kartek i użył jej jako
zakładki. Zatrzaskując księgę, błyskawicznie wstał. Jego wzrok skierował się na Jajo
Yalaka.

Błękitny stał już na nogach.


- Co się stało? Co tam jest napisane? - zawołał.
Gryf, trzymając kryształ w rękach, wymruczał:

- Napisane jest, że być może jest już za późno. Mogę mieć tylko nadzieję...

- Na co on czeka? - szepnęła Gwen. - Dlaczego nic nie robi? Cabe przechylił głowę,
aby ją zobaczyć. Wyglądała pięknie jak zawsze, mimo ciężkiej podróży przez
Pustkowia i uwięzieniu przez Lodowego. Nie pasowało to do sytuacji, ale się
uśmiechnął.

Potem
przypomniał sobie jej pytanie, ale odpowiedź nadeszła sama. Był zaskoczony, że
wcześniej
tego nie zauważył.
- Czeka, aż Bliźnięta się zespolą.
Zrozumiała. Kiedy dwa księżyce, Hestia i Styx, znajdowały się blisko siebie,
wytwarzały potężne pole magiczne, dzięki któremu można było dużo łatwiej czerpać
moc potrzebną do rzucania zaklęć.

- - Wspominałeś, że Brązowy Smok robił to samo. Wzmacnia czułość na magię. - -


To daje energię, jakiej potrzebuje. Lodowy nadal jest zagrożony przez własne
zaklęcie. Byłby głupcem, gdyby nie zdawał sobie z tego sprawy. Gwen zamknęła
oczy. Cabe, wiedząc, że żona nie może używać magicznej mocy, patrzył na nią
zdumiony. Widział, że się koncentrowała, ale nie miał pojęcia, co zamierzała uczynić
bez magii.

Minęło trochę czasu. Lodowy ich ignorował, najwyraźniej przygotowując się do


nadejścia wielkiej chwili. Jego przerażające, ożywione z martwych sługi zdawały się
być nieświadome zabiegów czarodziejki. A jeśli nawet coś rozumiały, to wiedziały,
że nie może ona korzystać z magii.

Wreszcie wyczerpana westchnęła i otworzyła oczy. Na jej twarzy rysował się wyraz
obrzydzenia. Obrzydzenia do siebie samej z powodu własnej porażki.

- - Przykro mi, Cabe - odezwała się. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie
to
będzie trudne.
- - Trudne?
- - Próbowałam odnaleźć jakieś życie, jakieś stworzenie, które mogłoby nam pomóc.
- Bez magii?
Przerwała mu skinieniem głowy. Upewniając się, że Lodowy nadal jest zajęty
własnymi sprawami, rzekła:

- - Mam szczególny kontakt z naturą, który wykracza poza zwykłą magię. Dlatego,
gdy byłam młodsza, Zielony pozwolił mi wejść do Lasu Dagora. Myślałam, że tu to
też będzie działać, ale... ale tu nic nie ma, Cabe! Nic! Wszystko zostało zabite, albo
uciekło!
- - Zbliża się czas... - zagrzmiał nagle głos Lodowego odbity od ścian komnaty.

Olbrzym kierował się w ich stronę. - Czas chwały. Czas Ostatecznej Zimy.

- - Czy on nie mógłby przestać? - wymamrotał Haiden. - - Nikt nie zdoła mnie
powstrzymać - mówił Lodowy. - Bliźnięta znajdują się już niemal na właściwej
pozycji. Kiedy się maksymalnie zbliżą, nadejdzie wasz koniec. - Lodowy błękit jego
oczu zmienił się w ową biel, którą widzieli wcześniej. Cabe zdał sobie sprawę, że
wkrótce pozostaną już takie na zawsze. Kolejny rezultat zaklęcia. Gdy Smoczy Król
spoglądał na swoich więźniów, wokół niego tańczyły malutkie burze śnieżne. Jego
wzrok prześlizgiwał się z jednego więźnia na drugiego, aż dotarł do Gwen.

- - Myślę... tak, myślę, że ty będziesz pierwsza - ogłosił. Cabe bezsilnie


szarpnął
krępujące go więzy.
- - Nie! - krzyknął.
- Wydaje mi się, że rozumiem waszą rasssę. Niech ossstatni z Bedłamów patrzy jak
jego żona pierwsza oddaje ssswoje życie. To będzie... tak, to będzie dosssskonałe -
wysyczał.

Jeden ze strażników wyprostował się.


- - Hestia znajduje się już w odpowiedniej pozycji - rzekł.
- - Doskonale. Weźcie kobietę Bedlama.
Dwa stworzenia rzuciły się do przodu. Cabe w myślach zaczął krzyczeć, szukając
swego sojusznika.

„Słyszę cię. Nie mogę wiele obiecać. Potwory Lodowego znalazły się już w mojej
krainie. Przygotuj się. Jeśli jego kontrola osłabnie, twoja moc może powrócić.
Osłaniaj się, jeżeli chcesz ją zachować. Nie mogę ci zagwarantować nic więcej”.
Głos zniknął. Cabe wstrzymał oddech i patrzył na żonę z niecierpliwością.
Stworzenia były powolne, ale Gwen w najlepszym wypadku zostało najwyżej kilka
minut życia. Jeden ze sług sięgnął do lodowych kajdan trzymających lewą rękę
Gwen. Martwe stworzenie znajdujące się wewnątrz sługi zdawało się na nią patrzeć.
Czarodziejka ze swojej strony starała się jak mogła, by nie wyglądać na przerażoną.
Dał się słyszeć dźwięk przypominający grzmot, a sługa został zamieniony w drobne
kawałeczki lodu, które rozprysły się, cudem omijając więźniów, za to w większości
trafiając wprost w pysk Lodowego, który warknął, bardziej z irytacji, niż z bólu.
„Nie wtrącaj się!” - usłyszał Cabe.

Odezwał się kolejny huk i tym razem Cabe wiedział, że to naprawdę grzmot. Grzmot
z błyskawicą. Piorun trafił w podłogę, wypalając dziurę i tworząc szczelinę mającą
dobre dziesięć jardów. Jeden z ożywionych sług potknął się i wpadł do niej. Nikt nie
usłyszał odgłosu uderzenia o dno.

Młody wiedźmin zdał sobie sprawę, że się mylił. Jego sojusznikiem nie był
Kryształowy, lecz zupełnie inny z Królów, Burzowy, władca bagiennych terenów
wokół Wenslis. Burzowy był w równym stopniu władcą żywiołów, co ośnieżony
olbrzym stojący przed nimi.

Pioruny uderzały wszędzie, trafiając w oddziały Lodowego z zabójczą precyzją.


Wydawały się jednak omijać samego smoka. Błyskawica za błyskawicą waliły
wokół jego wielkiego cielska, niekiedy chybiając zaledwie o metr, ale nie trafiały.
Fragmenty skał unosiły się w niewielkich trąbach powietrznych, które wyglądały
jakby chciały porwać smoka. Co jednak dziwiło, władca Północnych Pustkowi
zdawał się być jedynie... zirytowany. Jednak jego kontrola lekko zelżała. Cabe
poczuł drgnienie mocy, która po chwili zniknęła.

„Ja... kupuję... wam czas... Inni są już prawie gotowi”.

Inni? Cabe nie miał pojęcia kim byli „inni”, ale czuł, że Burzowy męczy się.
Pioruny uderzały coraz rzadziej, a ich celność stawała się coraz słabsza, nawet
więźniowie kilka razy cudem uniknęli śmierci.

Co gorsze, Lodowy zaczął kontratakować. Czwórka więźniów jednak nie widziała


skutków jego poczynań, poza tym, że pioruny stały się jeszcze rzadsze i tylko kilka z
nich dotarło do celu. Miniaturowa burza śnieżna przygniotła błyskawice, zdawała się
je pożerać.

- Zdrajca! - powiedział Lodowy Smok do pustej przestrzeni. - Chciałeś pozwolić, by


rządzili ludzie, więc teraz cierp razem z nimi. Cabe raczej poczuł, niż usłyszał krzyk
Burzowego w swoim umyśle. Moment później pan Wenslis odezwał się słowami
przepełnionymi bólem:

.Jeszcze... chwi... chwila. Przygotuj się! Nie mogę...” Zostali oślepieni ostatnim
potężnym atakiem na siedzibę Lodowego. Piorun za piorunem trafiały teren wokół
bestii. Wszędzie w ziemi pojawiały się pęknięcia, a z częściowo roztopionych ścian
ściekała woda. Cała góra drżała, pioruny niszczyły lód, który musiał tu leżeć jeszcze
od epoki sprzed panowania smoków. Lodowy raz i drugi poślizgnął się. Potężny blok
śniegu i lodu upadł kilka metrów od Cabe’a. W pewnej chwili szczęśliwie
wycelowane uderzenie musnęło władcę Pustkowi.

„Teraz... teraz wszystko w twoich... i ich... rękach”. Jaskinia wypełniła się dymem i
parą. Lodowy oddychał ciężko i stało cię oczywiste, że ostatni atak wyczerpał go
bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Cabe wiedział, że wiele z głodnych
potworów Lodowego zginęło, zostały spalone przez olbrzymią ilość energii, którą
zabrał im smok. To jednak nie wystarczało. Lodowy nadal miał dość siły, by dzieło
dokończyć.

Istniało małe prawdopodobieństwo, że Burzowy zginął. Cabe wiedział, że nie może


już liczyć na jego pomoc. Wenslis wciąż atakowano, a sam władca piorunów
niewątpliwie znacznie ucierpiał od kontruderzenia brata.

Kto pozostał? Kim byli „inni”? I co najważniejsze, gdzie byli? Jeśli mieli walczyć ze
smokiem, pozostało im jedynie kilka minut, zanim wszelkie dalsze ataki okażą się
bezcelowe.
Władca Północnych Pustkowi ponownie skierował uwagę na więźniów. - W
najgorszym wypadku uznamy to za drobną niedogodność - odezwał się. - Podejdź tu,
Pani z Bursztynu.

Nie mając już służących, którzy by mogli wykonywać jego rozkazy, Lodowy został
zmuszony do użycia własnej mocy. Ściana, przy której wisiała Gwen, skręciła się i
zmieniła kształt, jakby ożywając na chwilę. Lód, który trzymał żonę Cabe’a,
zamienił się w ruchome kajdany. Tajemnicza ręka, kontrolowana tak samo jak ściany
i podłoga korytarza, gdzie zostali schwytani, pociągnęła ją ku oczekującemu
Królowi. Gwen szarpała się, jednak bez najmniejszego rezultatu.

- Pani z Bursztynu - powiedział smok - ty, która stałaś obok najgorszego ze


Smoczych Mistrzów, teraz znajdujesz się koło jego wnuka, kolejnego wcielenia.
Reprezentujesz rodzaj ludzki w takim samym stopniu jak Bedlamowie. Twoja ofiara
stanie się symbolem i okaże się też niezwykle użyteczna. Jesteś silna, a twoja moc
przysłuży się zaklęciu.

Cabe nie mógł jej ocalić! Bez namysłu krzyknął:

- Jesteś głupcem, wielmożny Lodowy! Nie zdajesz sobie sprawy z własnych błędów!
Gigantyczna głowa zwróciła się ku niemu, teraz już bez żadnego wyrazu
rozbawienia, czy irytacji na pysku. Był zbyt blisko zwycięstwa. - - O czym mówisz,
ostatni z Bedlamów? - spytał. - Nie popełniłem żadnego ważnego błędu.

- - Czyżby? - z ust Cabe’a słowa wyrwały się same. Słuchał ich w zdumieniu.

- - A więc zbaw mnie, ludzkie nasienie. Powiedz mi. Cabe uśmiechnął się, choć nie
było mu do śmiechu. Czuł się zdenerwowany, ponieważ nie miał pojęcia, do czego
zmierza Nathan. Bo to musiał być Nathan. Do czego on dąży?

- - Coś podobnego zostało użyte do stworzenia Ziem Jałowych. - - Wiem o tym. -


Lodowy patrzył na niego z uwagą, jakby zastanawiając się, z kim tak naprawdę
rozmawia.
- - Miało nastąpić całkowite i ostateczne zniszczenie dokonane przez Smoczych
Mistrzów.

Gwen zdawała sobie sprawę, kto mówi jego ustami. - - A jednak Brązowy zdołał
przywrócić Ziemie Jałowe do dawnego stanu, choć kosztowało go to życie własne i
niemal wszystkich jego klanów, poza kilkoma niedobitkami.

- - Do czego zmierzasz? - syknął smok. Całkowita obojętność powoli przeobrażała


się w gniew i zmieszanie.

- - Czy sądzisz, że twoje zaklęcie będzie ostateczne? - nacierał Cabe. - Czy naprawdę
sądzisz, że zima utrzyma się wiecznie? - - Tak. Posiadam wiedzę Bibliotek Penacles,
a także czerpię informacje z twojego umysłu. Wiem o wszystkim, Bedlamie!

- - I sądzisz, że z tego ostatniego źródła korzystasz niepostrzeżenie. Myślisz, że


wszystko, czego się dowiedziałeś z mego umysłu, było prawdziwe i nie zostało w
żaden sposób zafałszowane?

Istnieje rodzaj zimna tak intensywnego, że aż pali. Oczy Lodowego płonęły właśnie
takim zimnem. Cabe mimowolnie zadrżał, czując na sobie zaledwie jego przelotny
dotyk. A myślał, że to zaklęcie było straszne!

- - Nareszcie cię rozpoznałem! - ryknął smok z nagłą wściekłością. - Wielki oszust!

Smoczy Mistrz we własnej osobie. Słyszałem opowieści, ale nie mogłem w nie
uwierzyć.

- - A więc wiesz, że to, co mówię, jest prawdą. Cabe zaczął się martwić, że Lodowy
przejrzy blef, bo przecież to musiał być blef, czyż nie? To, co niegdyś było
Nathanem, a po jego śmierci weszło w Cabe’a, teraz całkowicie przejęło nad nim
kontrolę. Czy Nathan naprawdę był na to przygotowany? - Myślę, że kłamiesz -
wymruczał Smoczy Król, ale jego pewność siebie zmalała.

Zerknął na uwięzioną Gwen, a potem na dół koło niej.

Potężny Król zawahał się. Jego kontrola na mgnienie oka gdzieś się rozpłynęła.
Cabe chciał krzyczeć, lecz poczuł, że rzeczywistość wymyka mu się spod kontroli.
Pełna jaskiń cytadela Lodowego zdawała się od niego uciekać, jakby zmniejszając
się i zmniejszając, aż do chwili kiedy... zniknęła. Unosił się w... niczym. To nie
przypominało nawet Pustki. Po prostu znajdował się... gdzie indziej. „Decyzja
należy do ciebie” - zdawała się mówić część jego, umysłu. Nie dało się jednak
stwierdzić, czy słowa te należały do niego, czy też do jego dziadka.

Nie wahał się. Tam była Gwen. Jeśli nie liczyło się już nic innego, to jej jednak
coś obiecał. Nawet gdyby to miało oznaczać jego śmierć, jak przepowiedział mu
zmarły Tyr, to też nie zrezygnuje.
- Tak.
W następnej chwili znowu został przywrócony rzeczywistości. Tym razem krzyczał.

XXII
Zielony przygotowywał się do działań w Lesie Dagora. Mimo, że jego kraina
znajdowała się daleko na południe od Piekielnych Równin, czy nawet Wenslis,
pierwsze i najbardziej niecierpliwe potwory z potężnych stad Lodowego dotarły już
do granic jego terytorium. Tryskały entuzjazmem, pomyślał gorzko. Zostały
zniszczone, ale koszty tej operacji były dużo większe, niżby chciał. Z trudem
wyobrażał sobie cierpienia tych, którzy znajdowali się na północy. Od szpiegów
znajdujących się poza własnym terytorium i od różnych wędrowców dowiedział się,
że wiele pól i lasów obumarło, a setki zwierząt i istot myślących - ludzi, smoków,
wszystkich - zniknęło w paszczy głodu, przeraźliwego głodu, nie tylko fizycznego,
ale i tego, który zaspakajany był energią życiową. Kolejne próby skontaktowania się
z braćmi i prośby o współpracę niewiele dały. Burzowy nie odpowiedział, choć
Zielony podejrzewał, że akurat ten brat sam planuje jakieś działanie, jeśli jeszcze
żyje. Kraina Srebrnego została już zaatakowana, a jej pan nie miał czasu rozmawiać,
choć zasugerował, że nie odrzuciłby pomocy. Władca Lochivaru milczał, tak samo
jak tajemniczy pan Legar Peninsuli. Zielony nie mógł zrozumieć, dlaczego
Kryształowy nadal pozostawał obojętny, choć z drugiej strony zawsze stanowił dla
niego zagadkę. Co do Czarnego, najwyraźniej sądził, że jeśli ukryje się we własnym
zamku i nic nie będzie robił, to Lodowy pozostawi go w spokoju, co było rzeczą
mocno wątpliwą. Penacles okazało się jednak jeszcze bardziej tajemnicze niż
Smoczy Królowie. Wykrył tam obecność Błękitnego z tymczasowym sojusznikiem
Gryfem. Już sam ten fakt był zdumiewający, ale teraz zajmowali się czymś innym,
czymś, co lwioptak określał jako olbrzymie niebezpieczeństwo i jedyną nadzieję.
Nawet wieść, że grupa Poszukiwaczy została zauważona, gdy niosła na północ kilka
dużych pakunków, nie zajęła więcej niż kilka sekund uwagi Gryfa. Młode Króla
Królów nie miały teraz większego znaczenia; całe bowiem królestwa mogły ulec
zagładzie. Mamrocząc pod nosem, pan Lasu Dagora poczuł jak Gryf nie dopuszcza
do takiej możliwości. Toteż byłoby bezsensowne prosić go o dalsze wyjaśnienia.

A gdzieś w Północnych Pustkowiach, w legowisku jego szalonego brata znajdowały


się młode cesarza. Mogłyby dać smoczej rasie szansę koegzystencji z ludźmi, teraz
jednak prawdopodobnie oddzielały je tylko sekundy od śmierci w łapach
przedstawiciela ich własnego gatunku.

Chodził w kółko po centralnej komnacie cytadeli, niezdolny uczynić nic poza walką
z potworami i modlitwą, by grupie Bedlama i Gryfowi powiodło się. Składanie
własnej przyszłości i swego życia w ich ręce było czymś niezwykle denerwującym,
choć przecież sam zrobił swego czasu coś bardzo podobnego, gdy zawarł pierwszy
pakt z Gryfem. Tak jak liczne siedziby mówiły wiele o charakterze Smoczych
Królów, tak cytadela Zielonego stanowiła syntezę natury z cywilizacją na jeszcze
większą skalę niż Dwór. Wielki dąb, król dębów, większy i starszy od
jakiegokolwiek drzewa w tym lesie, został wyrzeźbiony przez Poszukiwaczy.
Przynajmniej Zielony sądził, że byli to Poszukiwacze. Znajdowały się w nim
komnaty i korytarze, niektóre bardzo rozległe, a jednak całe drzewo było zdrowe i
silne.

Jeśli Zielony wierzył w jakieś przesądy, to tylko w ten, że jego królestwo padnie w
dniu, w którym dąb się złamie. Nie było więc w tym nic dziwnego, że jeden z jego
przodków uznał opiekę nad drzewem jako główny priorytet władcy. Nic się w tej
kwestii nie zmieniło do dnia dzisiejszego.

- Wielmożny Zielony - usłyszał glos. Smoczy Król zesztywniał. Mały punkt przed
nim zaczął się rozrastać, szybko formując się w kształt bardzo ludzkiej postaci
Cabe’a Bedlama. Smocze straże słysząc obcy głos, wbiegły do środka. Jeden ze
strażników prowadził kilka pomniejszych smoków. Król odesłał ich szybkim ruchem
ręki.

Twarz Cabe’a była blada, a sam wojownik ciężko dyszał. Stanął w miejscu, jakby
sam był zdumiony tym, co właśnie uczynił, po czym przypomniał sobie, w jakim
właściwie celu tu przybył. Ignorując protokół, chwycił Zielonego za ramiona i
szybko spytał:

- - Mój panie! Prawda, że masz zgromadzone skarby Poszukiwaczy, Quelow i


innych, wcześniejszych ras?

- - Tak. - Dało się niemal fizycznie odczuć pulsującą w człowieku energię i była ona
tak potężna, że smoczy władca nie mógł się powstrzymać przed okazaniem mu
szacunku.

- - Muszę je zobaczyć - powiedział Cabe. - Czy zezwolisz mi na to?

- - Tak. Ja...

- - Teleportuj nas tam! Ja... ja nie dam rady dłużej utrzymać tej równowagi!
Porażony zarówno tonem wypowiedzi jak i samą sytuacją, w której człowiek
wydawał rozkazy, Smoczy Król zawahał się tylko na moment. To był mimo
wszystko Bedlam, który powinien znajdować się teraz na Północnych Pustkowiach.
Jeśli więc Cabe był tutaj...

Nie tracił więcej czasu na próżne słowa. Zniknęli zanim którykolwiek z nich zdołał
wziąć głębszy oddech.

- - To nie działa - wymamrotał Gryf. - Spóźniliśmy się! - - Hestia dopiero dotarła na


właściwą pozycję. Oba księżyce muszą się tam znaleźć.
Jeszcze nie jest za późno. - Głos Błękitnego był zmęczony tak samo jak Gryfa.
Dali z siebie wszystko, a jedynym rezultatem było ich wyczerpanie. Z tego, co
sądzili, Lodowy nawet nie poczuł ich ataku.
- - Czegoś brakuje...
- To chyba oczywiste! Ale czego? - syknął smok. Siedzieli na podłodze w komnacie
Gryfa. Jajo Yalaka leżało między nimi. Błyszczało od nagromadzonej energii. Była
to jedyna rzecz, jaką udało im się osiągnąć. Gryf nie mógł się opędzić od myśli, że
czeka na jakieś ich posunięcie. Nie miał jednak pojęcia na jakie.

W książce można było znaleźć wiele wersów, które sugerowały inne możliwości.
Czy którąś z nich przegapił? Gryf akurat sięgał po dzieło, kiedy usłyszał odgłos
wciąganego przez smoka oddechu. Odwrócił się gwałtownie.

Z kryształu spoglądała na nich twarz młodego Cabe’a. Nie była to wizja przyszłych
wydarzeń. To była prawdziwa twarz młodego Bedlama. Jego oczy patrzyły na
Błękitnego pytająco, po czym nabrały surowego wyrazu.

- Gryfie, czy wykonałeś którąś z instrukcji z księgi? - spytał. Dwaj władcy


znajdujący się w komnacie spojrzeli po sobie, po czym pan Penacles odpowiedział:

- Tak. Skąd ty...

Cabe uśmiechnął się, ale nie był to wesoły uśmiech, lecz zmęczony, wskazujący na
olbrzymie wyczerpanie.

- - Zgadłem, szczerze mówiąc. Udało mi się skontaktować także z kilkoma...


odpowiednikami... twego... sojusznika.

- - Czyżby? - w głosie smoka dało się słyszeć powściągliwą ciekawość, a nawet


odrobinę instynktownej nieufności. Cabe zignorował pytanie. - - Nie udało się wam
- ciągnął. - Nie pytajcie, skąd o tym wiem. Po prostu wiem.

Nie zrozumieliście jak sadzę jednego wersetu. Nie martwcie się jednak. Wiem, co
należy zrobić. Potrzebuję tylko was obu. Kontynuujcie to, co zaczęliście. Jak długo
tylko będziecie mieli siłę woli i własną moc. Nie przerywajcie, aż zemdlejecie z
wyczerpania. To jedyny sposób.

Gdy to mówił, równocześnie zaczął znikać. Gryf zawołał:

- Cabe! Co zamierzasz czynić?

W jego niemalże smutnym głosie dało się słyszeć nutkę wahania:

- To samo, co niegdyś próbował mi zrobić Brązowy. Mniej więcej to samo.

Jajo Yalaka ponownie stało się tylko pełnym mgły, świecącym naczyniem. - O co
chodziło Bedlamowi, gdy mówił o Brązowym? - spytał smok. - Przecież on zginął z
rąk tego człowieka na Ziemiach Jałowych! Gryf wahał się. Miał przeczucie, że wie,
o czym mówił Cabe. Nieobecnym głosem odparł:

- - Brązowy sprowadził Cabe’a na Ziemie Jałowe. To on właśnie uwolnił jego moc.


On... Musiał mieć rację. Przetrzymujący Cabe’a wróg chciał wówczas tylko
jednego... A była to noc, kiedy bliźnięta się zespoliły. Dokładnie tak samo, jak ma to
się stać teraz, za kilka minut.

- - Chciał poświęcić życie chłopca, by odwrócić działanie zaklęcia. - Błękitny


wreszcie zrozumiał. - Aż do dziś wątpiłem, by istota ludzka była zdolna do takiego
czynu - powiedział.

- - A więc musi się nam udać. Zrobimy to dla niego. - Gryf powrócił do poprzedniej
pozycji. - My tylko użyjemy naszej mocy, a Cabe Bedlam zamierza oddać własne
życie.

Wściekłość Lodowego z powodu ucieczki Cabe’a - wywołanej zbytnią pewnością


siebie - była w takim samym stopniu krótka, jak i potężna. Ściany komnaty poważnie
już osłabione atakiem Burzowego, zaczęły się kruszyć. Sufit trzeszczał i groził
zawaleniem.
Wokół smoka pojawiały się śnieżne burze. Gwen, która znajdowała się najbliżej
Lodowego, odwróciła się tak bardzo jak tylko mogła, podczas gdy jej ciało zostało
niemal do połowy zakopane w magicznie wytworzonym śniegu.

Toma poczuł jak chwyt na jego prawej ręce rozluźnia się, a lód spada na podłogę.
Nie dał jednak nic po sobie poznać. Lodowy odzyskał pełną kontrolę i jego
więźniowie nie mogli użyć swoich umiejętności. Toma nie mógł nawet przybrać
normalnej postaci. - Bedlam! - wykrzyknięte nazwisko wyplute wraz z mroźnym
dymem kończyło straszliwy atak szału. Na oblicze smoka powróciła zimna, nie
wyrażająca żadnych uczuć maska. - Nieważne - burknął. - Jeśli nawet ostatni z
Bedlamów jest tylko tchórzem, to i tak mam jego żonę.

Odwrócił wzrok ku Gwen, ciągle uwięzionej w lodzie. Czarodziejka odważnie


odwzajemniła jego spojrzenie.

- Ty, w przeciwieństwie do swego męża, pokazujesz przynajmniej zęby - powiedział.


- Twoja moc i silny duch znacznie zwiększą moją siłę. Jeśli więc nikt więcej nie
zamierza nam przerywać, możemy zacząć.

Wychudzony olbrzym wstał na cztery łapy i odsunął się od dołu. To, co było w głębi,
poruszyło się. Gwen zdołała wychwycić zarys postaci, co najmniej tak potężnej jak
Smoczy Król. Jej buta i odwaga zmieniły się w niepewność, a także - choć
próbowała to w sobie hamować - w strach.

Na lewo od smoka dały się słyszeć piski i syki. Młode uwolniły się od strażników i
poczęły ganiać wokół znieruchomiałego Złotego, próbując go nakłonić do uczynienia
jakiegoś gestu. Ich syki wypełnione były gniewem i lękiem nie o siebie, ale o Panią z
Bursztynu. Gwen zrozumiała, choć było już za późno, że usłyszały jej wezwanie i
ruszyły na pomoc. Nie mogły jednak już niczego uczynić.

Zniecierpliwiony władca zamarzniętej krainy westchnął. - - Być może - odezwał się


- tak już zostały skażone obcowaniem z ludźmi, że powinienem je teraz oddać
królowej. To by dużo szybciej zmyło z nich hańbę. - - Nie! - krzyknęła Gwen. -
Przynajmniej im pozwól żyć! Należą do twojego gatunku! Są dziećmi twojego
cesarza!

- - I przyszłymi marionetkami ludzi. Nie wydaje mi się. Sądzę, że wkrótce do ciebie


dołączą. Lepiej, by teraz oddały swoje życie dla chwały naszej rasy, niż potem
musiały kłaniać się ciepłokrwistym szkodnikom.

Nagle lodowa pustka pociągnęła Gwen w stronę otchłani. Z każdą stopą bliżej dołu
jej rozpacz pogłębiała się, aż do chwili, kiedy już nie mogła z nią walczyć. I wtedy...

I wtedy nagle cała rozpacz zniknęła. Strach zniknął. Zimno zaczęło się cofać. Bryły
lodu wokół komnaty zmniejszyły się, a komnata została oświetlona jak nigdy dotąd.

Cabe Bedlam stał z wyciągniętymi dłońmi, trzymając w lewej ręce jakiś mały
przedmiot i wyglądał zupełnie tak samo jak jego dziadek. Potworna królowa
Lodowego
Smoka niespokojnie się poruszyła. Odcięto ją bowiem nagle od posiłku, przerwano
połączenie ze źródłem, które ją wzmacniało. Źródłem, które teraz rozpostarło
olbrzymie,
pokryte szronem skrzydła i z płonącymi żądzą śmierci oczami spojrzało na
maleńkiego
człowieczka.
- Co zrobiłeś?
Lodowy Smok zdawał się wypełniać komnatę. Wspaniały i potężny wznosił się
ponad wszystkim. Dużo dłuższy niż jego bracia. Jego kości okrywała blada skóra.
Płonął w nim tak potężny gniew, że nieruchomość jego oblicza była chyba
bardziej przerażająca niż jego
wcześniejsza całkowita obojętność. Światło i ciepło zaczęły zanikać. Pojawiły
się kolejne
burze śnieżne.
- - Bedlam.
- - Ostrzegałem cię, Smoczy Królu, że nie wiesz o wszystkim. Nie kłamałem.
- - Niczego nie przegapiłem. Niczego.
Cabe wzruszył ramionami. Część jego umysłu była całkowicie obojętna, druga zaś
śmiertelnie przerażona, ale nie miał wyboru. Musiało się to tak rozegrać, nawet jeśli
miało oznaczać jego koniec.

- Jeśli tak sądzisz. Prawda jest dość oczywista - powiedział. Oszukany już wcześniej
smok wzmocnił siły blokujące magię zaklęcia. Pozostali więźniowie nadal byli
bezbronni i zakuci w lodowe kajdany, ale Cabe już jaśniał potężną energią. W
oczach smoka pojawiło się niedowierzanie. Potrzebował więcej mocy.

Stwór w dole zaprotestował. Lodowy zignorował jednak jego irytację i ciągnął tę


moc, skazując niezliczone potwory z jego gatunku na śmierć, zabierając im energię
życia. Zaczął świecić, ale był to gorzki, martwy blask, poprzez który smok zdawał
się wyglądać niczym jakiś potężny zwiastun śmierci, czym zresztą może i był. A
jednak Bedlam nadal czekał.

Z pyska Lodowego wydostał się drażniący śmiech, chropowaty dźwięk, który


zatrząsł osłabioną strukturą sufitu. Lód ponad Cabe’em nagle ożył, przybrał żywą
formę i wyciągnął się niczym gigantyczny pazur. Cabe zobaczył to i wzniósł się w
powietrze. Z trudem uniknął drugiej lodowej ręki, która raptem wyrosła nad nim.
Uniknąwszy ponownie obu ramion, na własny użytek przejął ich moce i tak silnie
zderzył je z sobą, że roztrzaskały się w jednym głośnym huku. Ich odłamki uderzyły
prosto w Smoczego Króla. - Bezsensowny wysiłek - stwierdził spokojnie Cabe,
mając nadzieję, że smoczy władca nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele brakowało
mu do zwycięstwa. Cabe znajdował się teraz bliżej Lodowego, bliżej jamy w ziemi.
Czuł niewidzialny atak smoka, bezustanne uderzenia w tarczę, która ochraniała
słabiutkie połączenie młodego wiedźmina z jego mocą. A zużycie energii, jak
wiedział Cabe, musiało być ogromne. Władca Północnych Pustkowi próbował
podtrzymywać zaklęcie Ostatecznej Zimy, uniemożliwiał pozostałym więźniom
odzyskanie mocy, kontrolował działania pozostałych potworów i na dodatek musiał
sobie poradzić ze stojącym przed nim człowiekiem, zarówno za pomocą
widzialnych, jak i niewidzialnych ataków. W sumie musiał do tego włączyć jeszcze
potężne ilości energii, jakich użył, by pokonać Burzowego. Gdyby ten ostatni nie
toczył walki na więcej niż jednym froncie naraz...

Teraz „gdybanie” jednak nie miało sensu. Liczył się tylko wynik. Wynik, który
musiał się objawić w chwili, kiedy księżyce znajdą się w odpowiedniej pozycji.
Hestia już tam była, Styx miał do niej dołączyć za kilka minut. Cabe’owi mogło
zabraknąć czasu. Czego mógł się obawiać władca tej śnieżnej krainy? Ciepła, rzecz
jasna. Ale samo ciepło nie wystarczało.

„Nathanie - pomyślał Cabe - jeśli wiesz, co robić...” - Co... - zaczął Lodowy. Góra
ponownie zadrżała. Z największych szczelin zaczęła się unosić para. Temperatura
komnaty wyraźnie wzrosła. Z pęknięć w ziemi zaczęła się wylewać gęsta, rozpalona
do czerwoności substancja.

Smok syknął. Lawa wyciągana z głębin ziemi przez Cabe’a/Nathana wznosiła się
coraz wyżej. Od potwora w dole emanował strach. Ogień był dla niego zabójczy.

Powodował ból jego dzieci.


Lodowy machnął potężnymi skrzydłami, nabrał gwałtownie powietrza i dmuchnął na
zbliżającą się lawę. Cabe i jego towarzysze z przerażeniem patrzyli na żywioł, który
zamarzając, zastygł w kilka sekund. Wzmocnione mocami smoka zimno ogarnęło
chyba nawet głębiny ziemi. Jaskinia stała się jeszcze zimniejsza niż poprzednio.
Cabe zadrżał i wiedział, że pozostali, nie chronieni żadną magią, musieli potwornie
cierpieć. Fala zimna otoczyła Cabe’a, kiedy ten nadal unosił się w powietrzu. Może
jakiś czas temu wystarczyłaby, aby powstrzymać człowieka, ale po wielu dniach
działania zaklęcia Lodowego, uodporniła ona Cabe’a na tyle, by zareagował na nie
kontratakując własnym ciepłem. Gdy Lodowy zbierał siły po uderzeniu gorącego
powietrza, Cabe modlił się, by jego przeciwnik nie zauważył jak on sam był już
wyczerpany. W przeciwieństwie do smoka, nie mógł się oprzeć na niczym poza
własną mocą i tą odrobiną energii, którą odważył się skraść potworom. W niej
właśnie pokładał nadzieję na zwycięstwo. Kiedy smok uderzył o jedną ze ścian,
potężne bryły lodu posypały się na podłogę. Na nim też pozostawiło to ślad. Ile
minie czasu, zanim jego kontrola nad sytuacją osłabnie?

Chwila ta musiała nadejść szybko. W przeciwnym bowiem razie Cabe zdecydowanie


przecenił swoje szansę.

Podczas gdy dwaj przeciwnicy toczyli walkę na siłę woli, Gwen nagle została
otoczona zmartwionymi, przerażonymi młodymi, które chciały ją stamtąd
wyciągnąć. Tylko najstarsze z nich zrozumiało, że wymagało to czegoś więcej, niż
szarpnięcia za ubranie i włosy, za co Gwen szybko zganiła jego rodzeństwo. Wtedy
młody zaczął drapać pazurami podstawy lodu, który trzymał Gwen. Jego pazury były
jednak tylko żałosnymi namiastkami.

Mały nie nauczył się jeszcze całkowicie zmieniać postaci i nadal był w trzech
czwartych człowiekiem, a tylko w jednej czwartej smokiem. Jego pazury były
odrobinę dłuższe niż ludzkie i niewiele ostrzejsze. Syknął i wymamrotał coś, czego
mógł się nauczyć jedynie od jakiegoś posługacza.

Gwen spojrzała w górę. I nagle zakrył ją cień. Wydała westchnienie, które musiało
zwrócić uwagę Lodowego. Przed nią stał sam cesarz, lecz jego okrągłe oczy były
puste.

Znalazł się tu, ponieważ przyprowadziły go młode. Czuła jednak krążącą w nim
moc.

Lodowy nie zajął się, albo nie chciał się zająć zablokowaniem władcy. Tak jak
wcześniej przypadkiem zrobiła to z młodymi, tak teraz próbowała sprawdzić, co
pozostało z umysłu Króla Królów i uspokoić go.

We wszystkich krainach nagła i niewyjaśniona śmierć tak wielu potworów dała


nadzieję oblężonym. Burzowy zaczął nawet kontratakować, a w królestwach
Srebrnego i Błękitnego obrońcom udawało się odpierać ataki nienasyconych hord.
Wszyscy wiedzieli, że to nie ich dzieło, lecz wynik jakiegoś cudu. Zdawali też sobie
sprawę, że nadal pozostało dosyć potworów, by ich zniszczyć, kiedy wreszcie się
zmęczą, a musiało do tego dojść już wkrótce.

Stwór w ziejącej dziurze był teraz bardzo aktywny, a jego głód stawał się silniejszy
niż kiedykolwiek dotąd. Lodowy wciąż czerpał z niego energię i został teraz
zmuszony skierować część tej mocy przeciwko jej źródłu, by nie stracić nad nim
kontroli. Hestia, także głodna, czekała już na niebie. Jej brat Styx dopiero płynął, by
się ustawić w odpowiedniej pozycji. Oba księżyce wzeszły na niebo tak wcześnie jak
to zwykle o tej porze roku bywało, ale tym, którzy na nie oczekiwali, zdawało się, że
drugi nigdy nie dotrze do celu. Cabe nie widział księżyców, lecz odczuwał ich zew
tak samo, jak czuł rosnący głód królowej smoczego władcy.

I wtedy znak, na który czekał, objawił się. Znak dowodzący, że Lodowy zaczyna się
męczyć.

Toma uwolnił się z kajdan i błyskawicznie powróciła też do niego moc. Ze


znajdującej się za nim ściany wytrysnęły długie zielone wici zmierzające w kierunku
jego „wuja”. Oczy ognistego płonęły chęcią zemsty. Pędy strzeliły w kierunku
olbrzymiego białego cielska. Lodowy wreszcie osiągnął granicę swoich możliwości.
Nie zdołał utrzymać wszystkiego naraz.

Nie był też jednak jeszcze pod żadnym pozorem pokonany. Zanim bratanek zdołał
się znaleźć dalej niż kilka kroków od ściany, fala intensywnego zimna spowiła jego
ciało. Nieszczęsny smok z hukiem został ciśnięty o lód. Nie stracił wprawdzie
przytomności, ale przewaga jaką miał jeszcze przed chwilą, całkowicie zniknęła.

Pędy zwiędły i zniknęły w ciągu kilku sekund, nie pozostawiając po sobie nawet
najmniejszego śladu.

- Nie możesz mnie powstrzymać - krzyczał władca Pustkowi. - Znam swoje


obowiązki i wiem, że postępuję właściwie! Rządy smoków zakończą wszelkie
panowanie w tych krainach, nawet jeśli będę zmuszony poświęcić swoje życie! -
Odwrócił się do młodego Bedlama.
Nadeszła pora. Bliźnięta znalazły się na swoich pozycjach. Cabe zerknął przelotnie
na przedmiot, który przez cały ten czas trzymał w rękach.

Szkarłatna zakrzywiona broń niezbyt pasowała do ludzkiej dłoni, jako że


skonstruowana została przez Poszukiwaczy. Jednakże było to doskonałe narzędzie,
którego Nathan zdecydował się jednak nie użyć na Ziemiach Jałowych, skazując je
na niebyt, aż do szalonej próby Brązowego, próby poświęcenia Cabe’a. Nathan
odmówił złożenia ofiary. I udało mu się wówczas powstrzymać zaklęcie. Teraz
jednak nie zdołałby już tego uczynić. Teraz mógł tylko poświęcić własne życie, by
odwrócić efekty działań Lodowego. Była to dokładnie taka sama ofiara, jaką
zamierzał złożyć Brązowy Smok. Szepcząc ostatnie słowa do Gwen, których ona już
nie usłyszała, niezręcznie wbił sztylet we własne serce.

W Penacles Jajo Yalaka zadrżało, a zgromadzona wewnątrz energia została wyssana


przez tak potężną siłę, iż doprowadziła Gryfa i Błękitnego niemal do stanu
całkowitego wyczerpania. Obaj polecieli do tyłu, w ostatnich sekundach
przytomności zastanawiając się, czy będą mieli szansę się obudzić.

Raptownie nad Penacles przeleciała niespotykanych rozmiarów burza, rzucając


przedmiotami, a nawet mieszkańcami, jakby byli liśćmi na wietrze. Wkrótce ciemne
chmury przykryły niemal całe Smocze Królestwa, poza Legar Peninsula. Była to
straszliwa burza, rozszalała i wściekła, lecz trwała nie więcej niż pół minuty. Kiedy
nagle zniknęła i wszystko powróciło do normy, ci którzy ją przeżyli, szeroko
otwierali oczy, sprawdzając, czy cokolwiek jeszcze pozostało z ich świata. Wichry
ucichły.

Lodowy Smok zrozumiał, co się stało. Jednak jedyną rzeczą, na jaką go było teraz
stać, to straszliwe zdumienie. Ostateczna Zima została powstrzymana. Wiedział, że
takiego niesamowitego czynu mógł dokonać tylko mistrz magii, który sam musiał
złożyć ofiarę życia.

A przecież i Lodowy pragnął tego dokonać, jednak ktoś go uprzedził i tak przemienił
zaklęcie, że nic nie mogło go już teraz zmienić. Lodowy Smok zużył wszystkie siły
na przygotowanie, tworzenie i rzucanie zaklęcia. Nie mógł już teraz zacząć
wszystkiego od początku.

Stworzenia zostały od niego odcięte, nie oderwały się jednak od swego prawdziwego
źródła. Bez jego kontroli - bez Smoczego Króla, który działałby jako ogniskująca
wszystko soczewka - królowa oszalała, wyciągając soki życiowe ze swoich dzieci i
jego dzieci, sprawiając, iż ginęły setkami i tysiącami, aż w końcu nie pozostało
żadne. Nie zdawała sobie nawet z tego sprawy, cały czas sądząc, że działa, by je
ocalić. Co gorsza, szkody, jakie spowodowały, zostaną wkrótce naprawione.
Dokładnie tak samo, jak uratowane zostały Ziemie Jałowe, po tym, gdy Brązowy stał
się ofiarą własnego szaleństwa. Nawet Północne Pustkowia nie będą wyjątkiem.
Nadal pozostaną zimne, lecz chłód osłabnie, a życie przesunie się dalej na północ,
czego nie zdołano dokonać przez tysiąclecia.

Zawiódł. Smok obracał masywną głową niczym obłąkany, aż wreszcie jego oczy
odnalazły leżącą na drugim końcu komnaty na ziemi zwiniętą w kłębek postać. -
Bedlam - zawołał.

Postać ani drgnęła. Smok wiedział, że jeśli człowiek wykonał dobrze swoje
zadanie, to
to, co po nim zostało, stanowiło jedynie pustą skorupę pozbawioną życia. Nie
oznaczało
wszakże, że nie mógł jej rozerwać na strzępy.
- Cabe!
Więźniowie, nie czując zaklęcia, zaczęli się uwalniać. Król zapomniał o nieruchomej
postaci, zdając sobie sprawę, że nadal ma szansę zemścić się na delikatnych, żywych
stworzeniach, a zwłaszcza na żonie wiedźmina Bedlama. - Niech cię, smoku, piekło
pochłonie! - Czarodziejka uniosła się w powietrze. Pod nią młode zgromadziły się
wokół Złotego, który patrzył pustymi oczami w kierunku swego mroźnego
poddanego. Toma nareszcie wstawał i widząc, że Cabe leży na ziemi, a Gwen
przygotowuje się do walki z Lodowym, zwrócił uwagę na swego ojca. Był czas
walki i czas ucieczki z niezdolnym do obrony rodzicem. Toma uznał, że najlepszym
wyjściem będzie szybka ucieczka. Kiedy cesarz znajdzie się w bezpiecznym miejscu,
będzie mógł powrócić, by wyrównać rachunki z tymi, którzy przeżyją.

Elf wymierzył cios i rąbnął go w kark. Toma potknął się i poleciał do przodu,
padając na kolana. Z tyłu usłyszał głos Haidena:

- Smoku, skoro uznajesz swój sojusz z Bedlamami za zakończony, nie widzę


powodu, by nie potraktować cię jako kolejnego wroga, gorszego nawet od
Lodowego. Toma odwrócił się, a jego twarz znalazła się naprzeciw oblicza elfa. Ten
zbladł, ale stał w miejscu.

- Powinieneś zostać na swoim drzewie, roślinożerco - syknął ognisty. Machnął ręką i


Haiden został nagle osaczony bąblem jakiejś miękkiej substancji. Uderzył w nią, ale
nic się nie stało. Ta odrobina magii, jaką w sobie posiadał, nie zrobiła niczego
szczególnego poza małą dziurą w dziwnej materii.

Ognisty patrzył jak elf stępił swój nóż na wewnętrznej powierzchni sfery.
Zaśmiał się
i odwrócił, by poszukać ojca.
Nóż.
Nathan wiedział, że znajduje się w kolekcji artefaktów Zielonego. To właśnie po
stworzeniu Ziem Jałowych ukrył go tam, by smok nie mógł go odnaleźć. Bez
właściwej wiedzy, do czego służy, stanowił tylko kolejny ciekawy przedmiot, nic
więcej. Ci, którzy zajmowali się Poszukiwaczami zdawali sobie sprawę, że ptaki nie
tworzyły żadnego zaklęcia, nie mając już przygotowanego kontrzaklęcia. Nóż pełnił
funkcję soczewki ogniskującej takie kontrzaklęcie. I użycie czegokolwiek innego, co
różniło się od niego, mogło wywołać katastrofalne efekty, choćby takie jak
stworzenie mięsożernych roślin lubiących jedynie smak mięsa klanów Brązowego.

Nathan nie potrafił się zmusić do zniszczenia tej broni. Nie dlatego, że sam
przewidział zaistnienie kogoś takiego jak Lodowy, próbującego ponownie
wykorzystać zaklęcie, ale również dlatego, ponieważ był miłośnikiem historii.
Szczęśliwy zbieg okoliczności. Cabe o tym wiedział. Dzięki Nathanowi rozumiał
wszystko, włącznie z tym, że będzie musiał oddać własne życie, by ocalić Smocze
Królestwa. Więc dlaczego nadal żył?

Ktokolwiek by spojrzał na niego, nie uznałby go chyba za żywego. Był zmizerowany


i wyglądał, jakby nagle postarzał się o trzydzieści lat. I czuł się słabo jak niemowlę.
A jednak żył. Udało mu się. Ale jak? Jak?

Nóż Poszukiwaczy leżał na podłodze, a na klindze nie dało się zauważyć nawet
kropli krwi. Powoli przyłożył rękę do piersi, tak naprawdę nie chcąc poczuć ziejącej
rany, lecz coś go ku niej ciągnęło, tak jak ludzi zawsze fascynowała śmierć. Ta rana
musiała tam być.

Nic. Żadnej rany, żadnej krwi. Nawet rozdarcia na koszuli. Mimo to czuł, że coś
zostało z niego wyrwane.

Dopiero wtedy się zorientował, że to wcale nie koniec. Ziemia zadrżała i znów upadł.

Odwrócił się i zobaczył jak Gwen desperacko walczy z Lodowym, który - choć
wyczerpany - nadal był Smoczym Królem.

Otaczało go kilkanaście jasnych pierścieni. Wyglądały jakby próbowały się wokół


niego zacisnąć, ale coś im nie pozwalało. Smok zaś likwidował jeden po drugim za
pomocą oddechu. Dmuchał na taki pierścień, a ten bladł i znikał. Gwen kończyły się
pierścienie, a jej twarz przypominała już kolorem śnieg.

Cabe wstał, podniósł nóż i powlókł się w kierunku dołu. Smok, szukając zemsty,
zostawił dół. To nie może być daleko, pomyślał znużony Cabe. Ale kiedy już dotarł
na miejsce, znalazły się za nim fragmenty trasy, których za nic nie mógł sobie
przypomnieć.

Do komnaty wszedł jeden z nielicznych ocalałych sług Lodowego i Cabe, ciągle


niezwykle osłabiony, postanowił bronić się nożem, tak skutecznie jak tylko mógł.
Stworzenie jednak zdołało wykonać tylko kilka kroków, po czym błyskawicznie
zaczęło się kruszyć.
Cabe wyczuł obecność obcej istoty i szybko zdał sobie sprawę, że potwór w dole
nadal próbuje zaspokoić swój głód, którego nie kontrolował już Lodowy, nawet teraz
domagając się pożywienia.

Cabe znalazł w sobie dość siły, by uniknąć szukającego go umysłu. Potwór był już
tak zdesperowany, że czerpał energię nawet z ożywionych sług Lodowego, bez
względu na ryzyko, jakie się za tym kryło. Cabe liczył na tę desperację, ponieważ w
komnacie istniało już tylko jedno źródło energii.

Zbierając siły, odwrócił się w stronę Lodowego i zawołał:

- - Smoczy Królu! Władco Północnych Pustkowi! Czy zapomniałeś już o mnie? Czy
tak bardzo obawiasz się Bedlama?

- - Bedlam. - Smok wypowiedział imię cicho, spokojnie, ale z pewnością musiał w


sobie stłumić gwałtowną reakcję. Kiedy ostatni z pierścieni zniknął, Lodowy
odwrócił się, zapominając o przerażonej Gwen. - Bedlam? Czy nigdy nie
przestaniesz mnie drażnić?

Gigantyczny, wychudzony smok rzucił się ku niemu, z nozdrzy buchały mu kłęby


dymu. Cabe musiał w tym momencie wyglądać w jego oczach niczym
zmartwychwstały.

Z
pewnością nie stanowił żadnego zagrożenia, ale stwarzał szansę zemsty za wszystkie
cierpienia, jakich mu przysporzył.

Dopiero gdy smok zbliżył się do dołu, zorientował się, że w pobliżu egzystuje
jeszcze inne pragnienie, znacznie silniejsze niż żądza zemsty. Cabe cofnął się. Smok
potrząsnął w zdumieniu głową i spokojnie spróbował odzyskać kontrolę. Spokój
zmienił się nagle w niepewność, a potem w frustrację. Śnieżnobiały olbrzym zaczął
się skręcać. Cierpiąc katusze, próbował obezwładnić obcy umysł, którego żądze aż
za dobrze rozumiał. - Nieee! - syknął z wściekłością. - Jeszcze nie! Nie, zanim nie
zniszczę tego Bedlama!
Nie, zanim nie oczyszczę królestw z tej ludzkiej plagi! Lodowy zaczął się rzucać.
Jego ogon był niemal tak samo długi jak wysoka była komnata, co oznaczało, że
kiedy nim zamachnął w jedną i drugą stronę, nie było gdzie się ukryć. Gwen udało
się uniknąć masywnego ciosu, ale Cabe nie zdołał stwierdzić, czy inni mieli tyle
samo szczęścia. Otoczona ogniem czarodziejka wylądowała niedaleko męża i
próbowała wytrzymać trzęsienie jaskini. Rzuciła się w ramiona Cabe’a zarówno
zszokowana jego wyglądem jak i faktem, że przeżył. Kiedy smok zaatakował na
oślep, potężne lodowe sople trafiały w ściany. Oboje musieli się pochylić. - Cabe...

Tracił czucie w rękach i nogach.


- - Pomóż mi dotrzeć tam, gdzie będzie bezpieczniej - zwrócił się do Gwen.
- - Lodowy Smok...
- - Sam to dokończy, mam nadzieję. - Wskazał wroga. Król zmalał do połowy
dawnych rozmiarów i poruszał się coraz bardziej sztywno, przypominając Cabe’owi
jednego ze sług. Kiedy zupełnie osłabł, jego wzrok zatrzymał się na jakby ślepo
idącej wśród zgliszczy postaci. Złoty Smok. Wokół niego tłoczyły się młode.

Źrenice olbrzyma zwęziły się.

- - Nie! - Poobijany Toma zdołał się podnieść spośród zwalonych na ziemię gruzów
sufitu. Haiden chroniony przez bąbel mógł tylko patrzeć... - - Mój władco - głos
Lodowego brzmiał słabo, cieniutko. - Mój panie, zawiodłem cię. Zawiodłem naszą
rasę.

Jakby czerpiąc energię z obecności drugiego smoka, pan Pustkowi uniósł się na całą
wysokość i dodał:

- Ale twoje młode nigdy nie będą musiały kłaniać się ludziom. Nigdy! Cabe poczuł
strumień energii szalonego Smoczego Króla, który otoczony ponownie sinawą
poświatą ryknął:

- Oto twój ostatni posiłek, moja królowo!


Otoczyła ich potężna burza śnieżna. Ostateczna Zima skupiona w jednej komnacie.
Gwen rzuciła zaklęcie, osłaniając siebie i Cabe’a. Spadały na nich i uderzały
poszarpane lodowe ostrza. Szczeliny w ziemi poszerzały się. Gdy lód zaczął się pod
nimi zapadać, Gwen desperacko chwyciła się Cabe’a i oboje usłyszeli rozpaczliwy
krzyk Tomy. Ale nie mieli pojęcia, co się dzieje z Haidenem, Złotym Smokiem ani
jego młodymi. A nawet nie wiedzieli, jaki los spotkał Lodowego. Burza zdawała się
trwać godzinami, choć nie minęło więcej niż kilka minut. Jednak te minuty zdawały
się być gorsze niż całe dni jazdy na północ, gdy nieustannie znajdowali się pod
działaniem zaklęcia. A potem nastąpiła... pustka.

XXIII
Cabe był pierwszym, który zrozumiał, co oznacza cisza. Nie mógł w to jednak
uwierzyć. Tak samo jak nie mógł uwierzyć, że jeszcze żyje, mimo ostrzeżenia Tyra i
własnego czynu. Ale teraz zrodziły się w nim przerażające podejrzenia, co tak
naprawdę znaczyły słowa martwego Smoczego Mistrza.

- - Gwen. - Położył rękę na jej ramieniu. Otworzyła oczy. Nie była nieprzytomna,
ale
wysiłek włożony w ich ochronę okazał się na tyle wielki, że straciła kontakt z
rzeczywistością. Przez jakiś czas patrzyła szklanym wzrokiem w nieokreślony
punkt, po czym
jej spojrzenie zogniskowało się na mężu.
- - Żyjemy? - spytała.
- - Tak.
Coś... wiele rzeczy... się zmieniło. Nawet bez sprawdzania Cabe wiedział, że stwór w
dole przestał istnieć. W końcu pożarł sam siebie. Nie był jednak do końca tego
pewien. Ale przynajmniej oszczędziło im to dodatkowej walki. Co zaś do jego
pana... Cabe poczuł jak wracają mu siły. Odważył się stworzyć kulę światła, sądząc,
że Lodowy przestał być zagrożeniem, a jednocześnie cały czas zastanawiał się, czy
przypadkiem się nie myli. Rozkazał światłu unieść się w kierunku tego, co pozostało
z sufitu i spojrzał na ruiny, przyglądając się szczególnie uważnie jamie. - Rheena
nas ocaliła - wyszeptała z boku Gwen.

Cabe zafascynowany i poruszony rozgrywającym się spektaklem pokiwał głową.


Lodowy stał w pełnym blasku z rozpostartymi skrzydłami. Nie zdążył nawet upaść, a
już każda drobina jego życia, energii, ciepła, czy czegokolwiek innego, co wyciągnął
z żyjących istot, została mu odebrana. Tak jak ofiary jego „dzieci”, stał niczym pusta
skorupa albo statua pozbawiona ducha.

„Teraz - pomyślał Cabe. - Teraz naprawdę stał się Lodowym Smokiem”. Tak też
było. Ostatni objaw furii okrył go drugą skórą-lodem. W świetle zaklęcia Cabe’a
lśnił. Zamienił się w pomnik tego, czym był niegdyś. W pomnik obsesji. „Pomnik
szaleństwa i zagłady” - gorzko uśmiechnął się Cabe. - Gdzie są inni... - Gwen
wstała. - Gdzie młode i Haiden? Gdzie się podział Toma?

Toma? Cabe szybko zlustrował spojrzeniem komnatę. Burza oderwała z sufitu i ze


ścian niezliczone bryły lodu. Szczeliny stworzone podczas ataku Burzowego teraz
jeszcze bardziej się poszerzyły i zapełniły spadającymi z góry odłamkami. Ani śladu
żywej duszy.

Z centrum komnaty dał się słyszeć słaby, przerażony syk smoka. Gwen ruszyła
biegiem. Cabe za nią, czując brzemię czasu i lękając się, że jeśli się potknie, połamie
sobie wszystkie kości.

„Tyr miał rację, a zarazem jej nie miał - pomyślał. - Umarłem... a jednak... żyję”.

Nathan - to co niegdyś było Nathanem - zdało sobie z tego sprawę już dawno temu.

Nic dziwnego, że osobowość dziadka zaczęła się w nim uaktywniać, na nowo


ożywać. Moc Cabe’a pozostała, lecz jego wspominania - wspomnienia Nathana -
stały się tylko wyblakłymi cieniami. Kiedy Tyr powiedział, że wyprawa oznacza
śmierć, miał na myśli Nathana. Cabe był teraz sam we własnym umyśle i miało już
tak pozostać na zawsze. Nathan zrozumiał słowa swego dawnego towarzysza,
rozumiał jaką pułapkę szykowali władcy Innego Wymiaru i dlatego właśnie tak
bardzo naciskał na złożenie tej ofiary. Wiedział, że to nie jego wnuk zostanie
złożony w ofierze, lecz to, co można było nazwać esencją starego Smoczego Mistrza.
Cabe nie potrzebował już tej...

esencji... by dać
sobie radę.
Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, kiedy po śmierci Azrana dziadek się z nim
połączył. Niby nie było go, a jednak dawał odczuć swą uspokajającą obecność. Nic
więcej.

Nathan Bedlam zrezygnował z własnej mocy i życia dla dobra Cabe’a i całych
Smoczych Królestw. Zdawał sobie sprawę, że wnuk przestał już być chorowitym
dzieckiem, czy niedoświadczonym młodym chłopcem.

Nie istniał już żaden powód, dla którego nadal miałby w nim pozostawać.
Rozmyślania, mogące okazać się jedynie przypuszczeniami, zostały przerwane
wołaniem Gwen.

Młode były bezpieczne, choć ocalił je cud tak niezwykły jak ten, któremu swoje
życie zawdzięczał Cabe. Niemal w ostatniej chwili, dzięki jakiemuś odruchowi albo
uśpionym resztkom instynktu, Złoty Smok, Król Królów, osłonił swe młode przed
szalejącą burzą.

Śmierć zabrała go, gdy przeobraził się w bardziej ludzką niż smoczą postać, ale jego
ciało utworzyło osłonę, pod którą schroniły się młode. Czy próbował w ten sposób
ocalić siebie, czy też swoje dzieci, pozostawało w sferze domysłów. Małe smoczątka
były całe i zdrowe, choć oszołomione i tak jak Cabe zdumione nową sytuacją.
Pozostały dwie osoby.

- - Haiden? - Cabe odwrócił się ku miejscu, gdzie ostatnio widział elfa i Tomę.

-
Haiden? - zawołał.
- - Nie wyjdę, dopóki mnie nie przekonacie, że wszystko się skończyło.
- - Nie ma się czym martwić - powiedział Cabe.
Cabe i Gwen spojrzeli w kierunku korytarza prowadzącego do głównej komnaty.
Haiden z rozwichrzonymi włosami, w strzępach ubrania, trzęsąc się, ostrożnie
wszedł do jaskini. Jego twarz przybrała dziwnie błękitny jak na elfa kolor. - Więc? -
spytał.

Cabe wskazał Lodowego. Oczy Haidena rozszerzyły się, gwizdnął z podziwu.


- - A jego... królowa? - spytał.
- - Nie żyje.
- - Chciałbym móc powiedzieć to samo o księciu Tomie. Przez twarz Gwen przebiegł
cień gniewu.
- Znowu? Kolejny raz udało mu się uciec? Czy nigdy nie uda się nam go pozbyć?
Haiden skrzywił się.
- - Prawdę mówiąc, muszę mu podziękować. Uratował mi życie. Uwięził w dziwnej
kuli, która miała mnie zniewolić, a ocaliła przed ostatnim wybuchem... szaleństwa
smoka.

Tuż przed końcem wydarzeń pękła, dlatego tak właśnie wyglądam. - Elf wskazał na
strzępy swego ubrania. - Nie jest aż tak źle jak to wygląda, choć przyznam, że
odczuwam lekki chłód.

- Spoważniał. - Widziałem jak wymknął się z komnaty, kiedy rozpętało się to piekło.
W pierwszym odruchu po uwolnieniu chciałem go gonić, ale muszę z przykrością
przyznać, że znał te korytarze znacznie lepiej ode mnie.

- - Miał też swoją moc - przypomniał mu Cabe. - Zabiłby cię bez najmniejszego
problemu. Masz wielkie szczęście, że wcześniej cię oszczędził. - - Tak, to prawda.

- - Co teraz? - spytała Gwen. Udało jej się spędzić młode smoki w małą grupkę. - -
A teraz to zakończymy! - nagle odezwał się głos, odbijający się echem od ścian.

Zdewastowana komnata zapłonęła nagle światłem, które przyćmiło drobny czar


Cabe’a.
Bedlamowie i elf utworzyli trójkąt wokół młodych. Ani magowie, ani Haiden nie
potrafili się zorientować, kto mówi. W końcu Cabe rozpoznał głos. - - Ty... ty jesteś
Kryształowym Smokiem?

- - Jestem nim.

Tam, gdzie widoczna była lustrzana powierzchnia, pojawił się niewyraźny obraz
jaśniejącej smoczej postaci. Był piękny, przerażający, a zarazem tajemniczy.
Sprawiał wrażenie, jakby przez postać patrzyły siatkowe oczy owada. W pierwszej
chwili trzepotali tylko rzęsami. Wyczuwał moc zupełnie odmienną od wszystkich,
jakie do tej pory napotkał na swojej drodze Cabe. Może nawet potężniejszą niż
magia Lodowego. Czy i z tym przeciwnikiem mieli walczyć?

Chichot rozbawienia przetoczył się przez komnatę, powodując oderwanie kilku


kolejnych brył lodu.

- Nie jestem waszym przeciwnikiem - poinformował. - Po prostu przybyłem tu, by


zakończyć raz na zawsze szaleństwa mego brata.

Odbicia w ścianach zdawały się kontemplować wznosząca się niemal do sufitu


postać Lodowego. W końcu głos stwierdził:

- Ostrzegałem go przed tym szaleństwem. Mówiłem, że nie uda mu się osiągnąć nic
więcej poza zbliżeniem do siebie ludzi i smoków, nawet jeśli tylko na krótko. Nie
pozwolił mi zrujnować swoich złudzeń. Teraz zrobię więc coś więcej. Z pewnością
będzie to na miejscu.

W pełni sobie na to zasłużył.

Światło stało się oślepiające. Młode zaczęły syczeć, a dwoje ludzi i elf musiało
osłonić oczy. Błyszcząca postać władcy Północnych Pustkowi zadrżała, jakby
powracała do życia.

Komnatę zalała powódź kolorów. Cabe zerknął na swoje dłonie i ujrzał jak zmieniają
kolor z zieleni przez błękit do czerwieni. Włosy Gwen stały się czarne,
pomarańczowe a potem fioletowe... To nie była jedynie zmiana koloru; czuł moc
skoncentrowaną w każdym z odcieni, kiedy oświetlały małą grupkę. Tym właśnie
chciał być Lodowy. Stał się jednak tylko niedoskonałą repliką Smoczego Króla.

Nad wielką zamrożoną statuą zaczęła się rozwijać żywa tęcza. Lodowy zatrząsł się
gwałtownie, od jego ciała zaczęły odpadać fragmenty śniegu i lodu. Kiedy wydawało
się już, że wstrząsy spowodują zawalenie tego, co pozostało z jaskini, smok przestał
drżeć.

Cabe i Gwen zdali sobie sprawę, co się dzieje i padli na ziemię. Czarodziejka
pociągnęła za sobą młode. Haiden leżał już na brzuchu, wiedząc że nie ma sensu
ryzykować,
kiedy działa magia Smoczego Króla.
Lodowy rozpadł się.
Odłamki poleciały we wszystkich kierunkach, a te, które znalazły się zbyt blisko
przestraszonej grupki, topniały i zamieniały się w parę. Kiedy ostatnie fragmenty
opadły na ziemię, głos Kryształowego nieco mniej spięty niż poprzednio wyszeptał:

- Wszystko dobiegło końca. Nie musieliście się obawiać, opiekowałem się wami.
Ludzie, ich elfi towarzysz, a nawet młode rozglądali się dookoła siebie z pełnym
szacunku wzrokiem.

- Wkrótce nadlecą Poszukiwacze, by odebrać swoją starożytną siedzibę. Za wiele


było tu zamieszania, a ja mam ważniejsze sprawy na głowie. Ponieważ jednak
doskonale rozumiem wasz obecny stan, pozwolę byście w miarę możliwości
odzyskali dawne siły.

Kiedy odeślę was do domu, będziecie mieli na to dużo czasu.

Skinął głową, dając do zrozumienia, że są wolni.

Następne dni mijały szybko. Wciąż pozostawało jednak jeszcze wiele do zrobienia.
Ich stan wprawdzie nie był już taki zły, jak zaraz po oblężeniu Penacles, ale Cabe
czułby się dużo lepiej, gdyby tych dni nie było w ogóle.
Jeden z poważniejszych problemów rozwiązał się na szczęście sam. Kiedy zaklęcie
Lodowego zostało odwrócone, olbrzymie ciała potworów zaczęły się rozkładać w
niesamowitym tempie. Nie dały nawet wystarczająco dużo czasu padlinożercom, by
pochłonęły trupy, ale mówiono, że tylko najgorsi z nich ledwie powąchali resztki.
Nikt nie chciał mieć nic wspólnego z dziełem Lodowego.

Decyzja w sprawie Melicarda zajęła trzy dni. W końcu okaleczony monarcha został
odstawiony do swego miasta w nadziei, że jego poddani coś zrozumieją i zawrą
pokój. Jego najemnicy byli rozproszeni po całym kontynencie. Należało wątpić, czy
nadal bezsensownie będą atakować smoki. Ich szeregi zostały przerzedzone, a
Poszukiwacze ani Melicard nie zamierzali im więcej dawać magicznej ochrony. Poza
tym większość ludzi w tej chwili wolała zająć się powrotem do normalnego życia,
niż służyć jakiejś chorej sprawie. Gryf naradzał się z innymi władcami w sprawie
podróży na kontynent po drugiej stronie wschodnich mórz, ale nie uzgodniono nic
konkretnego. Wspomniał o tym wcześniej po pierwszym spotkaniu z D’Shayem w
królestwie Czarnego. Toos, który właśnie przeżył koszmar władania i noszenia tytułu
„tymczasowego króla”, z przerażeniem spojrzał na perspektywę kolejnych lat rządów
i stanowczo zaprotestował. - - Cholera jasna, ptaku, jestem już za stary na taką
zabawę - powiedział, a oczy mu rozbłysły, jednak w jego głosie dało się odczuć
iskierki humoru. - - Za stary? Toos, ty oszuście, masz w sobie więcej magicznych
umiejętności niż ktokolwiek, łącznie z tobą, mógłby się spodziewać - wykrzyknął
Gryf. - Żyjesz znacznie dłużej niż większość ludzi, a nadal jesteś równie bystry i
zwinny jak w młodości. Twierdzisz, że z powodu domieszki elfiej krwi cała twoja
rodzina była długowieczna, ale to już przesada.

Jeśli istnieje jeszcze ktoś, kto zna twoją przeszłość i nadal w to wierzy, to jesteś nim
chyba ty sam. Wyłącznie potężna magia może pozwolić człowiekowi żyć tak długo i
tak aktywnie.

Masz wyjątkowe zdolności i to tak subtelne, że trudno je zauważyć, chyba żeby


dokładnie się im przyjrzeć. Myślę że twoja moc pozwoliłaby ci rządzić tym miastem
przez następne parę dziesięcioleci i to rządzić dobrze, gdyby stało się to konieczne.
Mógłbyś nawet znaleźć sobie żonę i wychować kilkoro dzieci.

Kiedy były najemnik się zaczerwienił, lwioptak uniósł rękę. - Nie protestuj -
powiedział. - Widziałem jak niektóre dworki na ciebie patrzą, staruszku. - Gryf
zaśmiał się, co wyglądało dziwnie, zważywszy na jego ptasi wygląd. - Nie przejmuj
się tak! Nie powiedziałem przecież, że naprawdę mam zamiar jechać! Generał
wymruczał coś, czego nikt nie dosłyszał. Władca Penacles niezauważalnie pokiwał
głową. Udało mu się nieco osłabić ponury nastrój, który zapanował wśród jego
towarzyszy. Po tym wszystkim, co przeszli i co udało im się osiągnąć, zasługiwali na
odrobinę szczęścia. Przekształcił swój dziób w ludzką twarz i wypił łyk wina
przyniesionego przez służącego. Teraz martwił go tylko Cabe. Patrzył jak Gwen
bierze męża za ręce. Ta dwójka prawie w ogóle nie miała szansy przyzwyczaić się do
normalnego życia w złożonej grupie. Gryf liczył jednak, że teraz wszystko się
nareszcie uspokoi. Miał nadzieję, ale nie spodziewał się, by szybko się tak stało.
Marzenia w Smoczych Królestwach przejawiały dziwną tendencję do niespełnienia
się. Wypił kolejny łyk wina.

Cabe i Gwen w końcu odsunęli się od reszty. Gryf rozmawiał z Zielonym o


rozszerzeniu sojuszu na jego brata w Irillianie. Haiden poproszony przez Bedlama
rozmawiał z Toosem o miejscach, które obaj w swych długim życiu odwiedzili.
Okazało się, że znają ten kraj na wylot i mają dużo więcej wspólnego, niż Cabe
kiedykolwiek by przypuszczał.

Kiedy znaleźli się już dostatecznie daleko, Gwen przyciągnęła męża do siebie i
spytała:

- Co się dzieje, Cabe?


Jego twarz była blada, wyczerpana.
- Nie ma go, Gwen - odparł. - Tym razem nic nie zostało z Nathana. Jestem zupełnie
sam. Moc dalej znajduje się we mnie, ale teraz należy wyłącznie do mnie.
Czymkolwiek był - duszą, esencją, nawet moją wyobraźnią - oddał to, bym ja mógł
żyć. Trudno być samym, zwłaszcza kiedy przyzwyczaiłem się już do jego ciągłej
obecności. Pani z Bursztynu nie odpowiedziała, ofiarowała mu za to długi
pocałunek. Cabe wiedział, co chciała przez to powiedzieć i jego humor odrobinę się
poprawił. - Nigdy nie będziesz sam, Cabe - odezwała się po chwili. - Jak długo mam
coś do powiedzenia w tej sprawie.

Poczuł ucisk żalu, że tak szybko oddala wspomnienia o dziadku, ale znając Nathana,
wątpił czy w ogóle by go to obchodziło. Prawdopodobnie upomniałby go jeszcze za
niepotrzebne jęki duszy, kiedy czekała na niego piękna kobieta, która na dodatek go
kochała.

Powinien wziąć ją w ramiona i odwzajemnić miłość. Cabe lekko się uśmiechnął i


objął Gwen. Być może, pomyślał zanim pozwolił się unies’c chwili, Nathan Bedlam
nie zniknął.

Wokół nich tańczył lekki wiaterek, ale było ciepło i nawet go nie poczuli, zajęci dużo
ważniejszymi sprawami.

You might also like