Professional Documents
Culture Documents
Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 05 - Ukryty Świat
Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 05 - Ukryty Świat
KNAAK
UKRYTY ŚWIAT
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału The Shrouded Realm
Wersja angielska 1991
Wersja polska 2002
PROLOG
Regent Toos, król Penacles, wbijał wzrok w zwój wręczony mu przed chwilą
przez kuriera. Chociaż dokument wyglądał zwyczajnie, władca o szkarłatnych
puklach wiedział, że jego treść może być ogromnie ważna. Był to ostatni list w
korespondencji z Cabe’em Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od
piętnastu lat utrzymywali przyjazne stosunki i obaj byli użytkownikami magii.
Drayfitt używał wielu określeń, ale wydaje się, że najlepiej pasują następujące:
Coś musiało pójść nie po ich myśli, gdyż po przybyciu do naszego świata
niemalże z dnia na dzień przestali istnieć jako odrębna rasa... pozostawiając nam
w spadku pomniejszych użytkowników magii.
I
W całym Nimth istniało tylko jedno prawdziwe miasto. Było tworem tak
zróżnicowanym pod względem architektonicznym, że najlepszym sposobem na
jego opisanie byłoby stwierdzenie, iż stanowiło ono odzwierciedlenie charakteru
i wyglądu swoich twórców. Były tutaj wieże, zigguraty, iglice chylące się pod
nieprawdopodobnymi kątami...
Żaden styl nie przeważał, chyba że stylem można by nazwać szaleństwo. Istoty,
które wzniosły miasto dzięki swoim czarnoksięskim umiejętnościom, co parę lat
gromadziły się w jego murach. Nadszedł właśnie czas zgromadzenia Vraadow...
być może ostatniego tutaj, w Nimth.
Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla własnych celów, ale nikt nie chciał
zadzierać z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosząc się tutaj,
wymierzali policzek pozostałym mieszkańcom Nimth, jednakże Vraadowie
cierpliwie znosili zniewagi - udawali, że bunt uchybiałby ich godności.
Jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli, rozpoczęła się prawdziwa walka. Strugi
deszczu dotąd tłukące w ziemię wokół stóp Silestiego nagle wzniosły się w
górę, otaczając ochronną tarczę kokonem jedwabistej substancji, którą wiązało
przeciwzaklęcie rzucone przez odzianego w czerń czarnoksiężnika. Dru
wiedział, że pod nogami Silestiego powstała pułapka zamykająca się nad głową.
Oczywiście, Silesti też był tego świadom.
Parę wiło się nawet po ziemi wokół stóp Dekkara, ale szybko zginęły pod jego
butami.
- Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym żyje.
Domyślam się, że trzeba silnej trucizny, by zabić takie stworzenie. Dekkar i
Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliźniacze podpórki do książek, nieco
wymęczeni, ale triumfujący i gotowi do drugiej rundy. - Paaanie! - Pazury
wbiły się głęboko w ramię Dru, co dobitnie świadczyło o lęku famulusa.
Mroczny cień przyćmił naturalne światło dnia. Plac rozjaśniało jedynie sztuczne
oświetlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia. Niebo zaroiło się
od smoków, olbrzymich potworów, większych od najwyższych koni i zdolnych
do powalenia rzeczonych zwierząt jednym ciosem masywnych przednich łap.
Na grzbiecie każdego ze szmaragdowych straszydeł siedział jeździec. -
Tezerenee... - mruknął Dru pod nosem.
Vraadowie z natury niezbyt cenili więzi rodzinne - Dru i jego córka Sharissa
byli wśród nich wyjątkiem. Tezerenee, rządzeni żelazną ręką swojego
patriarchy, wielmożnego Barakasa, tworzyli spójną i władczą rodzinę
czarnoksiężników. Słynęli również jako wprawni wojownicy, co było kolejną
cechą odróżniającą ich od innych przedstawicieli rasy, która w tak znacznym
stopniu polegała na swoich umiejętnościach magicznych. Smoki zaczęły
lądować na dachach i murach miasta.
Dru zamrugał i przechylił się nad balustradą balkonu, żeby uważniej przyjrzeć
się Dekkarowi i Silestiemu. Naprawdę skamienieli. Nie poruszali się, tylko ich
oczy śmigały na boki w daremnej próbie znalezienia kogoś, kto mógłby uwolnić
ich spod zaklęcia władcy Tezerenee. Smoki tymczasem zawisły tuż nad
głowami bezradnych Vraadow, wzbijając tumany pyłu, które zmusiły tłumy do
cofnięcia się. Raptem na rozkaz jeźdźców chwyciły Dekkara i Silestiego w
przednie łapy.
- Zabierzcie ich na zachód. Nie wracajcie, dopóki jeden z nich nie zwycięży...
albo nie
zginą obaj.
Smoki załopotały potężnymi skrzydłami i wzbiły się szybko w przestworza. Po
paru sekundach przemieniły się w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet
dla najbardziej bystrookich obserwatorów. Po niecałej minucie znikły bez śladu.
Barakas powiódł wzrokiem po pozostałych Vraadach - którzy, co było dla nich
nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynował
pozbycie się Silestiego i Dekkara, powiedział:
- Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w środku pentagramu, ukląkł
przed patriarchą klanu. Barakas raczył położyć dłoń na zakapturzonej głowie
syna. - Gerrodzie, wyjaśnij, co się tu dzieje. - Jego chłodny ton maskował
podejrzliwość i pierwsze ślady słusznego gniewu.
II
- Co?
Wymyślił coś,
co stało się nadzieją Vraadow, ich triumfem.
Reszta rasy poczuła się urażona przywilejami, jakich nie szczędził mu Barakas,
więc Dru zaczął uważać, co i do kogo mówi, gdyż mściwości Vraadom nie
brakowało. Zakłopotany Dru, chcąc uniknąć wygłoszenia komentarza, wbił
wzrok w rozpostartego na podłodze Rendela. Syn patriarchy leżał bezwładnie,
jak nieżywy. Rzeczywiście było całkiem prawdopodobne, że umarł, a jego ka
tkwi uwięzione w jakiejś bezdennej otchłani. Plan Tezerenee był niezwykłe
śmiały, nawet według kryteriów Vraadow.
I rodził pytanie, na które Dru jak na razie nie znał odpowiedzi. Barakas nie
wyjawił mu wszystkiego.
„Jaki sens ma przenoszenie ka, jeśli na końcu podróży nie czeka odpowiednie
naczynie?”
Choć Tezerenee bali się swojego pana, zwróciliby się przeciwko niemu i posłali
go na spotkanie ze smoczym duchem, którego otaczał taką czcią. - Entuzjazm...
Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysiłkiem zdjął rękę z głowy
Gerroda. Dru był pewien, że młodszy Tezerenee pozwolił sobie na westchnienie
ulgi, choć mogło ono zostać poczytane przez ojca za oznakę słabości. Syn
patriarchy poderwał się z podłogi i szybko odsunął na bok.
Jednakże kiedy nikt nie przyznał się do jej autorstwa, stało się jasne, że obrazy
te nie są mirażem. Vraadowie zaczęli gorliwie badać nowy świat...jako swój
drugi dom. „Kiedy ostatni raz niebo było błękitne?” - zapytała kiedyś Sharissa.
Dru nie umiał odpowiedzieć; nie pamiętał i teraz też nie mógł sobie
przypomnieć. Nie za jej życia, tego był pewien. Nimth zaczęło umierać dawno
temu. Agonia następowała powoli, mogła trwać tysiące lat... lecz na długo przed
ostatecznym zgonem świat stanie się miejscem, w którym nawet Vraadowie nie
zdołają przetrwać.
Gerrod szedł za nimi jak cień. Dru przypuszczał, że ani Barakas, ani nawet
Rendel nie domyślają się, co chodzi mu po głowie. Gerrod obserwował
wszystko chytrym okiem. Zeree był pewien, że ogromnie interesuje go to, co
on, obcy przyprowadzony przez ojca, myśli o wielkim eksperymencie. Jego
zainteresowanie było intrygujące; Dru miał wrażenie, że młodszy Tezerenee
wręcz liczy na znalezienie jakiejś usterki w tym, co sam pomógł stworzyć pod
okiem swojego pana i ojca.
- Oto ono, Dru Zeree. Brakujące ogniwo w twoim dziele i naszym ratunku.
Władca Tezerenee dramatycznym gestem zatoczył ręką półkole. Dru spojrzał we
wskazaną stronę, na ciało. Wiedział, co to jest, gdyż sam wcześniej tworzył
takie istoty.
Rozmiar i kształt tworu mówiły same za siebie - oświadczenie Barakasa stało się
zbyteczne.
Smukły Vraad zmusił się do ponownego dotknięcia nagiego torsu golema. Skóra
była niezwykła w dotyku, jakby...
Dru zachował obojętną minę, ale narastał w nim niepokój, którego źródłem była
nie tylko myśl o pochodzeniu golema. Na Vraadów czekał nowy świat, to
prawda, ale urządzony przez Barakasa Tezerenee według jego upodobań.
Wysoki czarnoksiężnik popatrzył na leżącą obok nich nieruchomą postać i tym
razem nie zdołał zapanować nad drżeniem. - Coś nie w porządku, Zeree?
Kiedy
Barakas wreszcie go uwolnił, Sirvak ostrożnie opuścił głowę i udał, że znów
zapada w
drzemkę.
- Jest wspaniałym przykładem twojego mistrzostwa. Jak myślisz, poradziłby
sobie z wężosmokiem?
- Sirvak ma smykałkę do walki. - Dru z uśmiechem popatrzył na zwierzę i
podrapał je po gardle. - Co do wężosmoków...zabił dwa w niecałą minutę.
Twarz patriarchy pociemniała, ale głos pozostał opanowany.
Zerknął na Dru.
- Jest szalony, mistrzu Zeree, bardziej niż my wszyscy. - Kiedy nie doczekał się
komentarza, dodał: - I musielibyśmy być naprawdę szaleni, żeby pomyśleć o
jego obaleniu.
- To był mój pomysł... mój i Rendela. Kwestia mocy, jak powiedziałby ojciec.
Moc zawsze zwycięży, jeśli ma się jej wystarczającą ilość. - Niski śmiech
wyrwał się spod
głębokiego kaptura. - Ojciec lubi filozofować.
- A na czym polega ten pomysł?
Gerrod odwrócił się i wskazał pentagram. W tej chwili uśmiech na jego twarzy
był aż nazbyt doskonałą kopią grymasu ojca.
- Czego nie może zrobić jeden Vraad, tego można dokonać wspólnymi siłami.
Grupa podobna do tej siedzi w środku widmowego lasu wśród drzew, które nie
całkiem są drzewami, sięgając mocą Tezerenee do świata za zasłoną i tworząc z
jego zasobów naczynia dla ka Rendela... oraz tych, którzy podążą za nim.
Żywe elfy oznaczały dla Vraadow niewolników i zabawki. Dru odczuł palący
wstyd na myśl, że jego pierwsza reakcja na wiadomość o tej rasie była jeszcze
gorsza: zastanawiał się, jak by to było złapać elfa, pokroić go i sprawdzić, czym
różni się od Vraadow.
Nagle Gerrod zadarł głowę i wbił wzrok w sufit. Jego usta zacisnęły się mocno,
tworząc cienką linię w poprzek twarzy. Chwilę później głowa opadła. Oczy,
które spojrzały na Dru, wyrażały ulgę i rozpacz.
Po raz drugi w ciągu paru minut Dru nie mógł pohamować drżenia.
Twarz była pusta, głowa łysa, bez jednego włosa, bez jednej cechy szczególnej.
Twór nie miał uszu, choć zdawał się nasłuchiwać. Nagi, pozbierał się na nogi
nie posiadające palców i kikutami rąk przytrzymał się drzewa, na które się
zatoczył. Była to obła, bezpłciowa istota, pozbawiona wszelkich wyróżniających
cech. Wyczuwała walczące wokół żywioły, ale nic poza tym nie mogła zrobić.
Nie posiadający twarzy twór postawił nogę na korzeniu, o który wcześniej się
potknął i przewrócił. W tej samej chwili nabrzmiały bulwiaste wyrostki na
końcu nie wykształconej stopy, rozwijając się w palce. Druga stopa była już
kompletna, choć twór nie zauważył zachodzącej zmiany. Odczuwał wyłącznie
ból.
Burza wtargnęła na czyste wieczorne niebo ledwie chwilę wcześniej, ale już
szalała z pełną siłą. Gdy trochę się uspokoiła, twór przystanął, jakby nad czymś
się zastanawiał.
Nagle poderwał pięść i na pozór bez powodu uderzył mocno w pień drzewa.
Wężosmoki zapiszczały ze strachu; cios niemal przełamał pień na połowę.
Magia zatrzeszczała w powietrzu wokół niewidomego golema. Gdy cofnął rękę
do drugiego uderzenia, wyłoniły się z niej kikuty, które rozciągając się i wijąc
obłędnie, uformowały palce. W czasie jednego oddechu powstała prawdziwa
dłoń. Ręka zastygła w powietrzu; jej właściciel zaczął uświadamiać sobie, co się
dzieje. Gdyby jego puste oblicze mogło coś wyrazić, byłaby to radość - radość
skazańca, który usłyszał odroczenie wyroku.
Pomachał palcami obu rąk, wyraźnie zafascynowany ruchem, choć jeszcze nie
mógł nic zobaczyć. Burza popadła w zapomnienie. Twór złapał się rękami za
głowę, wymacując kiełkujące uszy. Jak dziecko, stał się świadom jeszcze jednej
zmiany. Ciało pokryło się puszkiem bladych włosków, a na głowie wyrosła
gęsta biała czupryna. Od początku znał swoją płeć, ale dopiero teraz miał na to
dowody. Jego ciało rosło, osiągając ponad sześć stóp wysokości, i
nabrzmiewało, gdy poszerzała się klatka piersiowa i rozwijały mięśnie.
Rozwarły się powieki, ukazując lśniące oczy, które wszystko widziały i niczego
nie zapominały. Przez pewien czas twór przypatrywał się oku burzy, czarnej
otchłani, która nie była chmurą, tylko efektem jego przejścia do nowego świata.
Oko zaczęło się kurczyć, ustępując miejsca czystemu niebu. Przybysz westchnął
z zadowoleniem, które zajęło miejsce wcześniejszego cierpienia.
Zdrów i cały, Rendel rozejrzał się, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
Uśmiechnął się szeroko.
Zimny wiatr, który dął jeszcze, choć burza ucichła, przypomniał mu o braku
ubrania.
Uśmiech zgasł, zastąpiony grymasem irytacji wymieszanym z cieniem
zakłopotania.
Rendel ze złością machnął ręką.
Ciemny strój z najświetniejszej łuski - łuski z większych kuzynów bestii
kulących się na drzewie - otulił go od palców stóp po szyję. Zielony płaszcz i
wysokie do połowy uda buty dopełniły obrazu majestatycznego, ale
przerażającego króla lasu. Rendel nie założył kaptura, ciesząc się chłodem
wiatru na twarzy. Roześmiał się triumfalnie.
III
Wobec oczywistego sukcesu Rendela Gerrod postanowił nie mówić więcej na
temat swoich sprzecznych pragnień. Dru był dość mądry, by go nie naciskać.
Miał na głowie wystarczająco dużo zmartwień i spraw do przemyślenia.
Dołączenie do Tezerenee okazało się decyzją kontrowersyjną. Uzyskane
informacje z jednej strony podkreślały konieczność kontynuowania tajemnej
pracy, o której, jak miał nadzieję, nie wiedział nawet władca Tezerenee, mający
na swe usługi niezliczonych szpiegów. Z drugiej strony sprawiały, że dalsze
wysiłki wydały się zbyteczne - po co się starać, skoro Barakas ogłosi, że to on
znalazł wyjście z coraz poważniejszej opresji?
Dru sam opuścił komnatę, gdyż Gerrod wolał troszczyć się o ciało brata, niż
świętować z ojcem zwycięstwo, w którym obaj
mieli niewielki udział. Nie chciał być zwiastunem wieści o odniesionym
powodzeniu, zwłaszcza nie po tym, co wyznał Dru. Barakas i tak dowie się o
wszystkim. Miasto zostało urządzone w ten sposób, żeby zapewniać wszelkie
wygody mieszkańcom, więc poruszanie się na własnych nogach nie było
konieczne. Dru mógł polecić cytadeli, żeby przeniosła go do miejsca
przeznaczenia, mógł także się teleportować, ale odrzucił obie możliwości.
Uznał, że długa uspokajająca wędrówka niezliczonymi korytarzami i schodami
dobrze mu zrobi. Brakowało mu takiej przechadzki i... córki.
Szedł stale pod górę, niespiesznie zbliżając się do miejsca, w którym przebywał
Barakas z innymi Tezerenee, kiedy zza zakrętu schodów wyłoniła się smukła
postać. Nie mógł jej ominąć i było za późno, żeby zawrócić.
- Dru, najsłodszy, zastanawiałam się, gdzie jesteś!
Objęła go i pocałowała mocno, nim zdołał uwolnić się z jej zachłannych ramion.
Sprawę utrudniał fakt, że w zasadzie nie chciał tego zrobić.
- Melenea... Nie widziałem cię wcześniej.
- Nie widziałeś czy nie chciałeś zobaczyć, najsłodszy? Czy jestem taka
nieciekawa i odstraszająca?
Te słowa przełamały czar. Dru zamknął w dłoni jej drobną, silną rękę, która
chwilę wcześniej zostawiła na jego policzku krwawą pamiątkę wyrysowaną
długimi, ostrymi paznokciami. Niedbałym ruchem dłoni zagoił skaleczenia. -
Nie biorę udziału w twoich grach. Już nie.
- Ale będziesz, mój drogi, słodki Dru. Wrócisz do mnie, bo jestem jak droga,
którą możesz przejść przez przyszłe stulecia bez pogrążania się w zbytecznych
rozmyślaniach. - Zwinnie przekręciła jego dłoń w taki sposób, by musnąć
ustami palce. Dru odsunął się spiesznie i opuścił rękę.
Postąpiła krok w jego stronę i z wyraźnym rozbawieniem patrzyła, jak zmaga
się z sobą, by nie ustąpić jej pola.
- Jak miewa się luba Sharissa? Minęło tyle czasu, odkąd widziałam ją ostatni
raz. Z pewnością wyrosła na piękną i pociągającą kobietę, taką... nową. -
Sharissa ma się dobrze... i nie ma musisz się nią interesować. Nie ma ku temu
potrzeby. - Obiecał sobie, że nie da jej satysfakcji. Nie ucieknie! - Twoja córka
zawsze będzie mnie obchodzić, choćby tylko dlatego, że obchodzi ciebie. -
Melenea zmieniła temat, jakby nagle przestał ją bawić. - Barakas nadal
wygłasza swoją głupią mowę i psuje nastrój zgromadzenia. To wstyd, co zrobił
z Dekkarem i Silestim, prawda? Jak zrozumiałam, żaden z nich nie powróci.
- Jeśli Barakas przemawia, powinienem tam być. Wierzę, że dasz sobie radę bez
mojego towarzystwa, Meleneo... - skłonił się szyderczo - tak jak ja z
powodzeniem poradzę sobie bez ciebie.
Teraz jej twarz zapłonęła szkarłatem, uśmiech przygasł nieco, oczy się zwęziły.
Dru odzyskał trochę pewności siebie. Ruszył, dając Melenei do zrozumienia, że
jej obecność ma dla niego znaczenie tak niewielkie, iż nie czuje potrzeby
natychmiastowej
teleportacji. Miał
nadzieję, że tak zinterpretuje jego postawę.
Jej głos dogonił go, gdy wchodził po schodach.
- Władczyni Tezerenee jest tutaj, słodki Dru. Myślę, że ona także będzie chciała
przekazać wyrazy miłości Sharissie. Wydaje się, że szukała was oboje. Dru
zatrzymał się na stopniu, starając się ukryć twarz przed Meleneą. Zadawał sobie
trud zgoła niepotrzebnie, bo jego nagły bezruch wymownie świadczył, że
kąśliwa uwaga trafiła w cel. Dru mógł spodziewać się różnych słów, ale nie
takich; nie sądził, że Melenea potrafi pojąć jego przywiązanie do córki.
Przy akompaniamencie jej niskiego, ironicznego śmiechu, który szarpał mu
nerwy, Dru zawinął się w siebie i zniknął ze schodów.
Zmienił zdanie i już nie kierował się na balkon, z którego Barakas wraz z
najstarszym synem Reeganem i gromadą innych Tezerenee spoglądał na
wyczekujące tłumy.
Drugi błysk rozświetlił niebiosa od strony jego włości. W dali ukazał się szczyt,
wyraźny i solidny jak żaden inny, urągając mu swoim białym wierzchołkiem i
porośniętą przez zieleń podstawą. Dru szeroko otworzył oczy. To był - to
musiał być! - przezierający zza zasłony fragment ukrytego świata.
- Tu jesteś!
Dru okręcił się na pięcie, ale nikogo nie zobaczył. Zerknął w górę i wprost nad
sobą dostrzegł źródło głosu. Tezerenee dosiadający smoka. Dru nie rozpoznał
jeźdźca.
Mógł to być
jeden z synów lub kuzynów patriarchy. Prawdę mówiąc, gdyby nie usłyszał
głosu, bez wzmacniania wzroku miałby duże kłopoty z osądzeniem, czy
przybysz jest kobietą czy mężczyzną.
Jeździec sprowadził wierzchowca niżej.
- Wielmożny Barakas Tezerenee wysłał mnie i paru innych na poszukiwanie
ciebie!
Miałeś być u jego boku w czasie, gdy zacznie przemawiać do tłumów! -
Musiałem odejść. Wydaje się, że moja nieobecność wywarła niewielki wpływ
na charakter jego przemowy. - Dru rozpaczliwie pragnął opuścić miasto, by
zbadać to nowe rozdarcie. Jeśli rzeczywiście istniała fizyczna droga na drugą
stronę... Tezerenee zdawał się nieświadom rozległego widoku w dali. Wbijał
wzrok w cel swojej misji - w protestującego obcego.
Szczyt płowiał. Zbyt powoli, żeby mieć całkowitą pewność, ale o wiele za
szybko jak na jego wymagania.
Jeden oddech później Dru z ulgą i niepokojem opuścił miasto.
- Sharissa!
Gdy tylko Dru stanął w głównej komnacie swojego połyskliwego zamku, wokół
niego osiadła delikatna mgiełka. Perłowe lśnienie jego domu zwykle napawało
go spokojem, jakby przebywał w niedostępnym dla nikogo innego sanktuarium.
Tym razem było inaczej. - Sharissa!
Echo zawołania niosło się po korytarzach. Tworząc ten zamek przed ponad
stuleciem,
Dru dodał czar, który przenosił dźwięki z jednej komnaty do drugiej. W paru
przypadkach
uprzedziło go to o niespodziewanych wizytach rozeźlonych rywali i pozwalało
zachować
najważniejsze prace w sekrecie nawet przed najlepszymi czarnoksiężnikami. W
ciągu
dwudziestu lat, jakie minęły od narodzin córki, Dru wykorzystywał tę
właściwość zamku zasadniczo po to, żeby wiedzieć, gdzie Sharissa się
znajduje. W wielkiej pustej budowli łatwo było stracić się z oczu.
- Ojcze?
- Gdzie jesteś?
- W teatrze.
- Nie odchodź stamtąd. - Dru okręcił się płaszczem i zniknął, niemal gubiąc
Sirvaka, który lekkomyślnie założył, że już może zsunąć się z ramienia pana.
Zwierzak z piskiem rozdrażnienia ponownie zacisnął szpony. Tym razem Dru
skrzywił się z bólu. Scena, w środku której się znalazł, zupełnie wytrąciła go z
równowagi. Stał w komnacie pełnej tancerzy. Pary wirowały, nie zwracając
najmniejszej uwagi na jego wysoką postać. Do tańca przygrywała uplasowana
na uboczu grupa absurdalnych zwierząt, które były również instrumentami.
Wielki futrzak, jakby trochę spokrewniony z wilczą połową Sirvaka, energicznie
tłukł w bęben, a czworołape dziwadło z pyskiem wydłużonym w piszczałkę
wygrywało skoczną melodię.
Teraz nie był zadowolony. Lista zmartwień stale się wydłużała, ale najbardziej
niepokoiło go to pierwsze i najważniejsze.
- Sharissa!
- Tutaj, ojcze.
Spodziewał się rozdokazywanego dziecka, a ona podpłynęła do niego z
lekkością eterycznej mgiełki. Widok zwiewnej srebrzystej sukienki, która
podkreślała krągłości jej figury, przypomniał mu to, o czym z uporem starał się
nie pamiętać: jego córka, choć miała tylko dwadzieścia lat, była już kobietą. Dla
kogoś, kto przeżył trzy tysiące lat, dwie dekady wydawały się okresem z
ledwością wystarczającym na opanowanie sztuki chodzenia. Wysoka, choć
sięgała mu tylko do brody, Sharissa nie była przesadnie wiotka. Gdyby
mierzyła o stopę mniej, jej ciało miałoby idealne proporcje. Srebrzystobłękitne
włosy - naturalne, jeżeli Dru dobrze się orientował - spływały jej po plecach,
sięgając poniżej talii.
Jak wielu Vraadow, miała krystalicznie czyste oczy o barwie akwamaryny,
skrzące się jasno, gdy coś sprawiało jej przyjemność. Kąciki jej niezbyt pełnych
ust stale wyginały się w górę.
Nawet kiedy wpadała w złość, prosta linia zaciśniętych ust nie zasługiwała na
nazwanie grymasem.
Dru wstrząsnął się. Znów dał się przyłapać na bujaniu w obłokach! - Nie, nie
chodzi o pojedynek. Wprawdzie jeden się zaczął, ale wielmożny Tezerenee
szybko go przerwał.
- Co się stało? Jak przebiega plan wielmożnego Tezerenee? Coś się zepsuło? -
Później ci powiem. Na razie oboje mamy pracę do wykonania. - Dru puścił
córkę i przekręcił głowę, żeby zerknąć na Sirvaka. - Wracaj do swoich
obowiązków strażnika, przyjacielu. Może mnie szukać jakiś młody smok. Daj
znać, gdyby pojawił się ktoś od patriarchy. Nikomu innemu też nie wolno
wściubiać nosa do zamku. - Paaanie. - Famulus rozpostarł wspaniałe skrzydła i
odleciał. Dru miał do niego całkowite zaufanie; Sirvak był nadzwyczaj
sumienny, gdy chodziło o wypełnianie obowiązków. Nadzorował i chronił
zamek lepiej niż on sam i jego córka.
- Chodź. - Dru złapał Sharissę za rękę. - To, co zrobimy, może okazać się
kluczowe dla rozwiązania naszego problemu.
by
Sharissa wypowiedziała jedno słowo. Choć jej głos był prawie niesłyszalny,
golem usłyszał i zrozumiał. Odsunął się na bok i przykląkł jak sługa oddający
hołd panu i pani.
Wszak golem
był tylko zabawką, bezmyślnym sługą.
Kolejny znak, jak bardzo się zmienił. Kiedyś on też uznałby pomysł Sharissy za
zabawny.
Podczas gdy inni desperacko tłukli swoją magiczną mocą w widmowe granice
nowego świata, on wraz z paroma innymi cierpliwie szukał odpowiedzi na
drodze żmudnych badań.
Kryształy nadal chłonęły informacje, więc w tej chwili mógł tylko czekać.
Znając ojca, córka cierpliwie czekała, aż skończy zadawać pytania. Kiedy Dru
zamilkł, nadal skupiony na wirujących kryształach, odpowiedziała:
- To niemożliwe!
- Ale działa!
- Powinny zdestabilizować spiralę, spowodować jej wybuch!
- Dru podszedł do spirali i nieśmiało dotknął jednego ze złotych kamieni.
Pulsował w idealnej harmonii z resztą. - Taka kombinacja nigdy dotąd nie miała
prawa bytu! Sharissa nie ustępowała.
- Wiedziałam, że to zadziała w chwili, gdy zaczęłam ustawiać nadrzędne.
Zawsze uczyłeś mnie, że należy wykazywać się inicjatywą.
Fizyczny wzrok nie mógł ujawnić niczego więcej. Dru zmienił płaszczyznę
widzenia.
Widok świata nie uległ zmianie, ale teraz widział poszarpaną siatkę mocy, które
otaczały Nimth. Linie, niegdyś schludnie uporządkowane i regularne, obecnie
łączyły się w przypadkowy sposób. Świat podejmował rozpaczliwą próbę
naprawienia zniszczeń dokonanych przez bezmyślnych Vraadow. Zniszczenia
jednakże były już nieodwracalne.
Na pierwszy rzut oka wzory wyglądały tak samo jak zawsze. Dopiero po
dokładniejszej obserwacji Dru zauważył obce linie, świadectwo sił
niewiadomego pochodzenia, splatające się z tkaniną rzeczywistości Nimth.
Skąd pochodzą?
- Czego chcesz?
Barakas ukarze go, jeśli coś pójdzie źle i można będzie udowodnić, że to on,
Gerrod, ponosi winę.
- Nie! - Biała, zimna ręka zacisnęła się na jego dłoni. - Nie zawiedziemy! To
nasze powołanie!
Oczy kuzyna zapłonęły jasno. Gerrod uwolnił rękę. Ephraim wreszcie spojrzał
mu w twarz. Zakapturzony Vraad nie miał ochoty mierzyć się z nim wzrokiem.
- Jak sobie życzysz, Ephraimie. Ale gdybyś czegoś potrzebował, masz...
Gerrod usłyszał więcej niż potrzeba. Wysiłek mógł się zmniejszać, ale
najwyraźniej już doprowadził grupę do obłędu, jeśli przywódca mógł być
wyznacznikiem. Gerrod wątpił, czy jego ojciec przyśle kogoś, by zluzować
grupę, zanim jej członkowie zaczną umierać z wyczerpania. Dlaczego miałby
ryzykować utratę kolejnych Tezerenee? Jeśli Ephraim i jego ludzie pożyją dość
długo, by ukończyć zadanie, ojciec będzie w pełni usatysfakcjonowany.
Gerrod okręcił się podobnym do całunu płaszczem, ponownie stając się bardziej
cieniem niż człowiekiem. Ephraim odsunął się o krok. Gerrod po chwili
wahania powiedział:
- To dobrze.
„Może umrą, gdy nie będzie nikogo w pobliżu - pomyślał Gerrod. - Gdyby tylko
istniał sposób inny niż ten, przy którym uparł się ojciec, chciałbym...” Zawinął
się w siebie, czując, jak przy paru ostatnich okazjach, dziwne wahanie, jakby
czar teleportacji odmawiał posłuszeństwa. Jednakże spełnił swoje zadanie i
Gerrod z uczuciem ulgi opuścił kuzyna i jego pomocników.
Czy niemożność doszukania się sensu mogła być wynikiem tylko i wyłącznie
tego, że nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż siły wiążące Nimth zostały
odmienione przez moc drugiego świata?
- Dotąd nie było takiej zmiany w prawach mocy - mruknął.
- Co teraz zrobisz?
- Co my zrobimy? Nie patrz na mnie w ten sposób. Dochodzę do przekonania,
że wiesz więcej ode mnie... albo że przynajmniej niedługo tak będzie. To, co
mam nadzieję osiągnąć, wymagać będzie współpracy dwóch osób. Myślę, że
mogę ci zaufać. Sharissa szeroko otworzyła oczy.
- Myślisz, że można przejść!
- To może okazać się możliwe. Musimy iść tam, gdzie siły z drugiego świata
splatają się i słabną. Mam nadzieję, że to słaby punkt.
- Już idę.
Droga do stajni nie wydawała się taka długa, jak już nieraz bywało, zwłaszcza
że czarnoksiężnika gnało pragnienie jak najszybszego załatwienia sprawy.
Sharissa czekała przy wrotach głównej stajni, stojąc między wierzchowcami z
wodzami w dłoniach. Okiełznała je bez pomocy magii - wystarczył jej wdzięk i
umiejętności. Nie było to w żadnej mierze zasługą łagodnej natury koni. Jak
kiedyś odkrył pewien Vraad - Dru niejasno przypominał sobie, że był to chyba
ten szyderca Krystos - miały szczególny stosunek do tych, którzy pozwalali
sobie do nich podchodzić. Krystos miał szczeście, bo zachował palce.
Sharissa uśmiechnęła się szeroko. Choć od jej urodzenia ojciec wiódł bardziej
stateczny tryb życia, nie wolno było go nie doceniać. Po władcy Tezerenee Dru
był jednym z najbardziej szanowanych Vraadow. Nawet najzagorzalsi rywale
czasami przybywali do niego po pomoc i radę.
Kiedy byli gotowi do drogi, Dru pchnął konia do przodu. Rumak Sharissy
pospieszył za nim. Czując na twarzy zimny wiatr, czarnoksiężnik powoli
ochłonął. Przynajmniej raz wydawało się, że sytuacja rozwija się po jego myśli.
Jeśli jego teoria się sprawdzi, Vraadowie nie będą musieli poddawać się woli
władcy Tezerenee. Barakas się wścieknie, to oczywiste, ale Dru nie miał
skrupułów co do zniweczenia marzeń „wspólnika”. Przystał na jego propozycję
wyłącznie dlatego, że w owym czasie przeprawa ka wydawała się jedynym
rozwiązaniem. Teraz mogła już nie być konieczna.
Dru już wcześniej widział widmowe obrazy, ale i tak nie zdołał oprzeć się
osłupieniu.
Część jego umysłu, która zachowała dar logicznego myślenia, rozumiała, co
musi czuć Sharissa, dla której taki widok był nowością.
Dru wytężył wzrok i zobaczył, że las wzorem linii sił, które widzieli po drugiej
stronie, bez przeszkód wnika w pasmo. Fale przejrzystej trawy, wysokiej do
kolan maga, kołysały się na wietrze, który dmuchał tam, ale nie w Nimth.
Między drzewami przemknęła jakaś cienista istota, może ptak. W powietrzu
wisiała dziwna mgła rozmywająca kontury obu światów.
Dru odwrócił się, pełen najgorszych przeczuć, ale zobaczył tylko Sharissę i jej
konia.
Sharissa wskazała czuby drzew, na które Dru nie zwracał większej uwagi.
Słyszał ją z trudem - zdawało się, że cienisty świat tłumi dźwięki. Z jej zawołań
i gestów odgadł, że dostrzegła w lesie coś naprawdę dużego. Odwrócił się i
przez ponad minutę wpatrywał między drzewa, czekając na ukazanie się tego,
co zauważyła córka. Wreszcie zniecierpliwił się i wzruszył ramionami. Sharissa
miała zatroskaną minę, ale dała do zrozumienia, że jeśli chce, może iść dalej.
-
Sharissa zatrzymała wierzchowca i zsunęła się na ziemię. Podbiegła do Dru i
objęła go mocno. Wtuliła zlaną łzami twarz w jego piersi. - Bałam się, że nie
żyjesz!
Rzucił się na ciebie i dopiero wtedy pomyślałam, że przecież musi być widmem
jak świat, z którego pochodzi, i...
- Cicho, córeczko. Odetchnij głęboko i uspokój się. Nic mi nie jest. Jak
powiedziałaś, to tylko zjawa. Zupełnie nieszkodliwa.
- Dobrze, nawet gdy będę musiał uciec się do czarów. Ty wracaj tam, gdzie
stałaś i nie ruszaj się z miejsca. Miej oko na linie... Jeśli się zmienią, powiesz mi
o tym po powrocie.
- Dobrze. - Sharissa z ociąganiem spełniła prośbę ojca. Dru patrzył, jak
przemierza przejrzystą łąkę i za jej skrajem odwraca się w stronę ciemnego lasu.
Jako Vraad nie powinien odczuwać strachu, a jednak czuł, jak serce dziko tłucze
mu się w piersiach. Słyszał szybki, jakby tysiąckrotnie wzmocniony szmer
oddechu. Pomyślał niewesoło, że te reakcje zaczynają stawać się u niego czymś
normalnym. Mimo wszystko ciekawość wzięła górę. Ostrożna ciekawość, ma
się rozumieć, ale nieprzemożna.
Miał ochotę spróbować przejść przez drzewo - a gdyby się udało, nie musiałby
ich omijać - ale zadecydował, że lepiej nie ryzykować. Szare pnie sprawiały
wrażenie niezwykle solidnych i mógłby utknąć w jednym z nich. Nieciekawa
śmierć i zdecydowanie mało chwalebna.
Gdzieś przed nim zarżał koń. Dziwne, nadal go nie wyczuwał. Nagle
zastanowił się, jak daleko zaszedł. Gdzieś tutaj musiało piętrzyć się drugie
wzgórze, ale nie mógł go wypatrzyć. Las wchodził w nie tak płynnie, jakby było
powietrzem, a nie twardą skałą. Gęste korony drzew prawie zupełnie
przysłaniały niebo. W półmroku szukanie przejścia sprawiało spory kłopot, ale
nie miał najmniejszej ochoty zwiększać siły wzroku. Próba równie dobrze
mogłaby się zakończyć całkowitą ślepotą.
Parę linii już się połączyło. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie widzi celu.
„Jeszcze parę
kroków. To wszystko. Jeszcze krok, najwyżej dwa”.
W tej chwili spełniły się jego oczekiwania. Dru znalazł punkt przecięcia... albo
też, co było równie możliwe, punkt przecięcia znalazł jego.
Ukazała się przed nim wielka, pulsująca kula światła i ciemności. Gdy
nabrzmiewała,
płonęła jasno jak słońce. Gdy się kurczyła, czerniała jak noc w najgłębszej
jaskini. Dru
podnosił nogę do następnego kroku, kiedy ją zobaczył. Zaskoczony, potknął się
i stracił równowagę. Ziemia - jedna i druga - podniosła się na spotkanie jego
twarzy, gdy się przewracał.
Czuł, jak poduszka dzikiej trawy - trawy, która nie rosła wokół wzgórza na
Nimth
Ciemność, czerń dużo głębsza od mroku lasu, narastała szybciej niż jej
przeciwieństwo, i z każdym kolejnym wzrostem las coraz bardziej płowiał. Dru
nie miał zamiaru sprawdzać, co się z nim stanie, gdy kula zupełnie sczernieje.
Wystarczy ją wyczuć.
To było wszystko, co musiał zrobić, a jednak nie mógł. Wykrycie kostki okazało
się
równie niemożliwe jak znalezienie wierzchowca. Jego wyostrzone zmysły nie
odbierały bodaj
najsłabszego sygnału, niezależnie od tego, w którą stronę je zwracał. Był
odcięty od dopływu
mocy tak skutecznie, jakby znajdował się głęboko pod ziemią. Jakby został
uwięziony w otchłani.
Miał tylko jeden wybór. Choć coś go ostrzegało, że vraadzkie czary mogą
przynieść mu tak ratunek, jak i śmierć, sięgnął po jedyne pozostałe mu
narzędzie... jeżeli jeszcze je miał.
Głos umilkł, świat zniknął. Oczy Dru śmigały we wszystkie strony, szukając
czegoś, na czym mógłby je zatrzymać. Nie dostrzegł nawet najmniejszego
drobiazgu. Nawet mgła znikła. Została tylko biała pustka, którą widział w
przelocie podczas próby teleportacji.
Dru unosił się samotnie w owej pustce, nie mając pojęcia, gdzie jest ani jak stąd
uciec.
Gerrod stał przy ojcu ze spuszczoną głową, rad, że obszerny płaszcz szczelnie
okrywa jego ciało. Miał nadzieję, że dzięki temu Barakas nie widzi jego drżenia.
„Rendel nie zostałby potraktowany tak wzgardliwie” - pomyślał. Poniekąd było
to prawdą. A jednak Rendela spotka los dużo gorszy, jeśli wkrótce nie
skontaktuje się z klanem.
Brak łączności nie wynikał z problemów z czarami; Rendel albo opuścił region,
do którego trafił, albo po prostu nie chciał z nimi rozmawiać.
- Dostojna Alcio...
- Rendel! Czy coś idzie nie po naszej myśli? Czy on...? - Rendelowi nic nie jest
- skłamał patriarcha. Nikt nie śmiał wyznać prawdy, choć Gerrod z trudem
zwalczył pokusę. - Radzi sobie z zadaniem. Nie ma powodów do zmartwień.
- Czekam na rozkazy.
„Sto oddechów...” Tutaj nie można było zmierzyć upływu czasu, jeśli czas
istniał w tym miejscu bez wymiarów. Liczenie oddechów było jedynym, choć
zwodniczym sposobem, bo Dru już zdążył się przekonać, że w Pustce
oddychanie nie jest konieczne. Nie miał pojęcia, co począć. Kilka nieudanych
prób wykazało, że vraadzkie czary są tutaj zupełnie bezużyteczne. To nim
wstrząsnęło. Choć w Nimth magia sprawowała się kapryśnie, nigdy nie przyszło
mu do głowy, że kiedykolwiek zostanie jej pozbawiony.
Niekiedy powstrzymywał się od używania czarów, ale zawsze miał
świadomość, że w razie potrzeby może po nie sięgnąć.
Jeśli tak, co
się z nimi stało?
Nie mając nic innego do roboty, Dru postanowił odpocząć. Dokuczało mu
zmęczenie spowodowane przejściem z Nimth do tego miejsca. Łudził się, że
kiedy porządnie się wyśpi, zdoła opracować jakiś możliwy do wykonania plan.
Może otoczenie ulegnie zmianie, gdy się przebudzi.
Wtedy w zasięgu wzroku pojawiła się maleńka kulka. Z początku jej widok nim
wstrząsnął, ale po chwili poznał swoją własność. Gdy ją pochwycił, zauważył
inne przedmioty, które wysunęły się z kieszeni. Unosiły się leniwie wokół
niego.
Dzięki nim
uzyskał odpowiedzi na dwa pytania. Poruszał się, choć niewiarygodnie powoli,
bo
w
przeciwnym wypadku jego rzeczy byłyby bardziej rozrzucone. I spał, choć nie
odczul upływu
czasu. Przyszło mu na myśl, że może unosić się tutaj przez resztę... resztę
nieskończoności, w
której jedyną rozrywką był sen.
Była to vraadzka wersja piekła.
Pozbierał drobiazgi jeden po drugim, oglądając je w nadziei, że znajdzie coś, co
pomoże mu wydostać się z tego okropnego miejsca. Wszystkie stały się
bezużytecznymi rupieciami, nawet te, które niegdyś służyły mu jako
najpotężniejsze narzędzia. Wywodziły się z magii Vraadow, która tutaj była
zupełnie nieprzydatna. W ataku złości złapał lusterko, niegdyś używane do
przepowiadania przyszłości, a obecnie nadające się wyłącznie do obejrzenia
własnego sfrustrowanego oblicza, i cisnął je w Pustkę. Z grozą stwierdził, że
lusterko przesunęło się w jedną stronę, a on w drugą. Niezbyt daleko, ale na tyle,
by inne drobiazgi znalazły się poza jego zasięgiem. Groza szybko przemieniła
się w niemal dziecięcą radość. Mógł się przemieszczać.
Euforia przygasła, gdy w otoczeniu nie zaszła bodaj najmniejsza zmiana. Dru
nie umiał określić, ile czasu już dryfuje, ale doliczył do ponad tysiąca
oddechów, nim stracił rachubę. Nie miał na czym zatrzymać wzroku, widział
tylko pustkę, nieskończone ilości... niczego. Nic, jak okiem sięgnąć. Zastanawiał
się, kiedy ten widok doprowadzi go do szaleństwa... jeśli „nic” można nazwać
widokiem. Raptem coś w dali przykuło jego uwagę. Była to ledwie kropka, ale
w pustce wyróżniała się jak błyszcząca kryształowa latarnia. Dru wyrzucił
kolejny przedmiot i zmienił kierunek. Dopiero teraz uświadomił sobie problem
perspektywy. Tajemnicza kropka mogła znajdować się bardzo blisko i być
bardzo mała albo też unosić się daleko, większa od jego perłowego zamku.
Był to kamień. Chropowaty, brunatny okruch skalny, który wyglądał tak, jakby
został wydarty z górskiego zbocza.
Czystym trafem Dru ustawił się w taki sposób, że kamień miał go minąć w
zasięgu ręki. Wyciągnął rękę, chcąc go złapać i użyć do przemieszczenia się w
innym kierunku.
Złapał... i zawirował jak szalony z ręką wykręconą za plecami. Przeszył go
przeraźliwy ból. Kamień odpłynął, sunąc dalej, jakby nigdy nic. Choć ból
przyćmiewał mu rozum, Dru wiedział, co się stało. Zwiedziony płynnym
ruchem przyjął, że kamień porusza się powoli. Nic bardziej mylącego! Pustka
wystrychnęła go na dudka. Być może okruch skalny spadał z wysokiego
urwiska, kiedy trafił do tego miejsca, i zachował dawny pęd. Tego nie mógł być
pewien. Wiedział tylko, że kamień pędził szybciej od najściglejszego rumaka -
tak szybko, że złamał mu rękę. Wiedział też, że ręka pozostanie złamana, bo nie
miał czarów, aby ją uleczyć.
Ostrożnie przesunął obolałą kończynę do przodu, co wcale nie było łatwe, gdyż
nadal
obracał się wokół własnej osi. Bez cienia skrępowania wrzasnął na całe gardło -
tutaj nikt nie
mógł go
usłyszeć. Ból nie opuszczał go ani na chwilę. Kiedy wreszcie zdołał ułożyć rękę
w odpowiedniej pozycji, ściągnął płaszcz i zrobił z niego prowizoryczny
temblak. Ból nie ustępował, ale Dru wiedział, że musi wytrzymać. Następne
zadanie polegało na zatrzymaniu się, zanim zakręci mu się w głowie. Ból w
wystarczającym stopniu odbierał mu siły.
Jak się zatrzymać? Sięgnął do kieszeni, ale z powodu wirowania zrobił to tak
niezgrabnie, że nacisnął na złamaną rękę. Zawył przeraźliwie, niemal tracąc
przytomność.
Masywna plama znów zmieniła kształt, trochę się zestalając. Wrażenie spadania
przeminęło.
- Co... co jest lepiej? - Nadal nie widział tego drugiego. Czy ta plama
umożliwiała mu przenoszenie się z miejsca na miejsce? Czy dlatego czuł, że
może w nią spaść? Nadzieja na wyrwanie się z tego miejsca przydała mu sił. -
Gdzie jesteś? - Tutaj! A gdzieżby indziej, głosiku!
w atramentową czerń, z której, jak oczekiwał, wyłoni się ten drugi. - Czy ty...
Czy to...
Tym razem ciemność zadrżała.
- Zabawne maleństwo! Jeszcze nie musisz się ze mną łączyć!
A zatem plama nie była żadnym wyjściem, chyba że wiodącym ku śmierci.
Choć
umysł Dru buntował się przeciwko takiemu wnioskowi, była żywą istotą. To jej
głos słyszał
w głowie.
- Co rozumiesz przez połączenie się z tobą?
Znów opadło go wrażenie spadania w ciemność. Tym razem trwało tylko
chwilę, ale w zupełności mu wystarczyło. Dru robił wszystko, żeby
powstrzymać się przed omdleniem.
- Nic ci nie zabrałem, prawda? Wydaje się, że nie jesteś cały. - Istota sprawiała
wrażenie zirytowanej, jakby zbyt nisko oceniła swoją moc. - Moja ręka... ta -
Dru wskazał złamaną kończynę. - Zraniłem się paskudnie.
- Zraniłeś się?
„Czy ta istota nie wie, co to ból? - zastanowił się. - Może i nie. Jak można
sprawić ból
plamie czerni?”
- Nie sprawuje się jak należy.
- Głupiutki głosik! Weź i zrób sobie drugą! Teraz Dru nie zrozumiał.
- Weź?
- Jak ja. - W jego stronę wysunęła się prymitywna kończyna, ledwie wąski
strzęp ciemności. Rozciągnęła się na dwa łokcie, potem powoli schowała w
głównej masie czerni. - A można inaczej?
Dru pokręcił głową, częściowo w odpowiedzi, częściowo dlatego, że ruch
pozwalał mu zachować jasność myśli.
- Nie umiem tego zrobić, a sposób, w jaki mógłbym ją uleczyć, tutaj się nie
sprawdza.
- A to pech! Może wolisz, żeby zabrać cię już teraz? Więcej nie zaznasz bólu.
- Nie!
- Twój głos przybiera na sile! Muszę spróbować! - Plama wydała szereg
głośnych i cichych dźwięków.
Dm nie przeszkadzał; jeśli taka zabawa odrywała jej myśli od pochłonięcia go,
tym lepiej. Boląca ręka uniemożliwiała mu wymyślenie innego sposobu ratunku.
Ustawicznie zmieniający się byt wkrótce stracił zainteresowanie wydawanymi
przez siebie odgłosami.
- To wcale nie jest aż takie zabawne! Powiedz mi, ty, który masz wiele głosów,
dlaczego nie możesz zrobić tego, co ja?
- Jestem człowiekiem. Vraadem. Umiemy zmieniać nasze postacie, ale nie tak
jak
ty i
nie bez czarów.
- Co to są czary?
„Ta istota nie wie, co to są czary?” Vraad nie posiadał się ze zdumienia. Próbka
jej możliwości świadczyła, że jest kwintesencją naturalnej magii. Bo jak inaczej
wyjaśnić jej istnienie i metodę podróżowania?
- Tam, skąd pochodzę, jest zupełnie inaczej. Gdybym tam był, mógłbym na
przykład naprawić sobie rękę. Mógłbym sprawić, że włosy na głowie... -
wskazywał każdą wspomnianą cześć ciała na wypadek, gdyby byt nie rozumiał -
urosną mi do kolan. - To wszystko? Znam takie czary!
Nagle znów stał się sobą i pierwsze wrażenie przypominało uderzenie o ziemię
po upadku z najwyższego szczytu świata. Kiedy przeminęło, Dru poczuł się
silniejszy i bardziej pełny życia niż kiedykolwiek. Ze zdumieniem rozwiązał
prowizoryczny temblak:
ręka była
cała i zdrowa!
- Mówiłeś, że nie mogę być zwany „ja”! Dlaczego?
Dru wypróbował rękę. Spisywała się znakomicie.
- Ty to zrobiłeś?
- Nie skończyłeś wyjaśniać tej sprawy z imionami i uznałem, że mogę pomóc,
dając ci odrobinę „ja”!
- Dziękuję. - Z głową tak wolną od mgły bólu, jak Pustka wolna była od
wszystkiego prócz siebie, Dru zadał pytanie, które właśnie mu się nasunęło: -
Jak z sobą rozmawiamy?
Jesteś...?
- Wiedzieć? Chcę mieć imię! Czy ja też mogę być Dru? - To nie pasowałoby do
ciebie. - Ogromna, żyjąca plama ciemności nosząca jego imię!
Dru uśmiałby się z tego pomysłu, gdyby jego położenie nie było takie
rozpaczliwe.
- Zatem jak?
Rzeczywiście, jak? Może gdy wymyśli jakieś zabawne imię, ten przerażający
byt w nagrodę wskaże mu wyjście... jeżeli było jakieś wyjście. „Opis!” Opis
zawsze był dobrym punktem wyjścia.
Czarnoksiężnik miał ochotę sypnąć imionami jak z rękawa, żeby kapryśna istota
sama dokonała wyboru, ale bał się, że w trakcie wymieniania zapomni, o co
chodziło. I dojdzie do wniosku, że pora go wchłonąć.
- Widzę tylko mnie! Nie umiem się opisać! Daj mi coś więcej do wyboru! Dru
odetchnął głęboko. Epitety, które przychodziły mu na myśl, niewątpliwie
wprawiłyby czarną, plamę w gniew. Mimo wszystko coś mogła z nich wybrać...
- Nie byłem cały, gdy do mnie przyszedłeś, więc miałem mętlik w głowie...
Nastąpił wybuch czerni... jakby zapadła ciemność... mrok pojawił się tam, gdzie
wcześniej była tylko pustka. - Zmiennokształtny twór zastygł w bezruchu. -
Pomyślałem, że jesteś dziurą, pustką, drogą do... do miejsca, które leży gdzieś
daleko stąd. Ja... - Podoba mi się! To będzie moje imię!
- Twoje imię? - Już wybrał? Co takiego mu powiedział? - Nie takie krótkie jak
twoje, ale przecież jestem większy od ciebie! Ma dobre, mocne brzmienie!
- Mogę zrobić wszystko... jeśli nie ja, to drugi ja! Dru zaciekawiły jego słowa.
- Drugi ja?
- Ten, z którego został zrobiony Mrok, to chyba jasne! - Oczywiście. -
Czarnoksiężnik postanowił nie wnikać w zawiłości takiego tłumaczenia.
Przeczuwał, że lepiej nie znać szczegółów. - Ale powiedz mi... Dru... co to jest
„dom”.
Kolejne słowo, którego brakowało w jego słowniku.
- Śmiało, dalejże! Boisz się mnie? Przecież jestem taki delikatny! Drżąc, Dru w
końcu pokiwał głową. Kiedy jego zmiennokształtny przyjaciel nie okazał żadnej
reakcji, pojął, że Mrok nie zna znaczenia tego gestu i szybko dodał:
Dru bał się, że plama nie poradzi sobie z nawałem wrażeń, ale obawy rozwiały
się, gdy Mrok znów się powiększył, rosnąc, rosnąc i rosnąc... W końcu
wydawało się, że jego hebanowe jestestwo wypełnia całą Pustkę.
Dru zamknął oczy i zagryzł wargi. Czekał, aż istota zawrze go w sobie. Kiedy
nic nie poczuł, ośmielił się rozchylić powieki.
Pomijając pewną napuszoność stylu, mówił tak dobrze jak urodzony Vraad.
Bąbel zaczął się poruszać; Dru wiedział to tylko dzięki temu, że Mrok go o tym
poinformował. Próbował przygotować się do stawienia czoła niewiadomemu,
lecz szybko uświadomił sobie daremność starań. Co mógłby zrobić bez cienia
dawnej mocy? Przez długi czas - kilkaset oddechów według jego rachuby - nic
się nie działo. Vraad patrzył, jak pustka zastępuje pustkę. Jego towarzysz mówił
niewiele, co zdawało się świadczyć, że nawet dla niemal wszechmocnego bytu
sytuacja jest trudna. Dru, czując się w miarę bezpiecznie, zaczął rozmyślać o
istocie tak trafnie zwącej się Mrokiem. Czy była legendarnym demonem?
Księgi Serkadiona Manee wspominały o wzywaniu takich duchów, lecz
żadnemu z żyjących Vraadow nie udała się ta sztuka. Dawno temu założono, że
pradawne demony były albo wytworami wyobraźni, albo przemyślnie
zaprojektowanymi golemami. Jednakże jego towarzysz pasował do opisu
demona. „Czy to możliwe - dumał Dru - by pierwowzorem bohaterów legend
była jakaś istota podobna do Mroku?”
Mieszały się z nimi inne uczucia, których nie potrafił dokładnie zidentyfikować.
Pozbierał się na kolana i podniósł rękę do głowy. Mrok milczał, ale bąbel, który
był jego formą, drżał nieustannie. Czarnoksiężnik znów upadł. W oczach mu
się ćmiło, widział tę samą
rozmazaną
nicość, której miał już powyżej uszu, i...
Czyżby w Pustce coś się pojawiło?
Mrok nadal nic nie mówił; Dru wiedział, że „demon” nie chce tracić sił na takie
drobiazgi jak rozmowa. Zlokalizował to, co było wyjściem z Pustki, i teraz obaj
wyłamywali się na zewnątrz. Pustka wreszcie czemuś ustąpiła, choć trudno było
powiedzieć, czemu.
Wyglądało to jak ścieżka bladego światła... ścieżka, która, gdy Dru się
obejrzał,
zdawała się biec w nieskończoność. Z przodu było inaczej: kawałek przed nimi
rozmywała
się, wchodząc... Vraad z wysiłkiem skupił spojrzenie... wchodząc w mgłę
bardzo
podobną do
tej, która spowijała widmowy las.
- Wolny! - szepnął mimo woli.
Radość przerodziła się w panikę, gdy ścieżka przed nimi nagle rozwidliła się w
nieprzebraną liczbę identycznych ścieżek, które rozbiegały się we wszystkie
strony i rozmywały w ten sam sposób co pierwsza. Która wiodła do jego świata,
gryzł się w milczeniu Vraad, i dokąd prowadziły pozostałe?
W pewnym momencie zajadły atak na jego mózg dobiegł końca. Nie poprawiło
mu to samopoczucia, gdyż uważał, że wybranie właściwej ścieżki jest zgoła
niemożliwe. - Tak wiele... - szepnął. Zwrócił się do Mroku: - Wiesz, która?
Mrok podjął decyzję i było za późno na odwrót. Już zbliżał się do mgły. Dru
zamknął oczy, modląc się, by nie powtórzyła się wcześniejsza burza emocji.
Miał nadzieję, że nie zostaną unicestwieni albo, co gorsza, wrzuceni z powrotem
do piekielnej Pustki, tym razem ze świadomością, że nie ma z niej ucieczki.
- Przeszliśmy! - Mrok zaśmiał się radośnie jak dziecko, któremu udało się
wykonać trudne zadanie poruczone mu przez ojca. - Jestem Mrokiem! Jestem
naprawdę fenomenalny!
Dru nie próbował zaprzeczać. Pragnął stanąć na pobliźnionej powierzchni
Nimth i wziąć córkę w ramiona. W tej chwili uściskałby z radością nawet
Barakasa. Największego wroga... każdego, byle zachować wolność i znów być
potężnym Vraadem. - Cudowne miejsce! Czy te wszystkie zielone rzeczy są
drzewami, o których dowiedziałem się od twojego wewnętrznego głosu?
Drzewa, setki drzew... Jego oczom ukazał się wielki las. Za nim na tle nieba
dumnie rysowały się góry.
VI
Dotarcie do podnóża ogromnego łańcucha gór zajęło Rendelowi więcej czasu,
niż założył. Ledwo hamowane zniecierpliwienie stopniowo ustępowało dużo
bardziej gwałtownej emocji - złości.
Żaden z jego czarów nie działał tak, jak trzeba. Och, osiągał z ich pomocą to, co
chciał, ale zasadniczo w niepełnym zakresie. Zwykle też za pierwszym razem
czary zawodziły, jakby coś nie chciało dopuścić do ich ukończenia. Narastająca
podejrzliwość zmusiła go do przebycia całej drogi na piechotę, co wiązało się ze
znacznym wysiłkiem. Z aroganckim niesmakiem patrzył na otaczającą go
scenerię. Była ładna, owszem, ale mało interesująca, zwłaszcza że mógł oglądać
ją do przesytu. Pewnego dnia, już niedługo, wraz z innymi ujarzmi Smocze
Królestwo i uczyni je takim, jakim być powinno. Do tej pory, myślał Rendel,
przysiadając na skałce, ojciec i inni już wiedzieli, że zmienił pierwotny plan.
Barakas zapewne wyładował znaczną część gniewu na Gerrodzie, ale na to nic
nie mógł poradzić. Zawsze wszystko skrupiało się na młodszym bracie, taka już
była kolej rzeczy. Rendel lubił Gerroda tak samo, jak swoich braci, siostry i
kuzynów - co znaczyło, że brat w zasadzie był mu obojętny - ale przecież
największe znaczenie miały sprawy osobiste. Czyż nie tak brzmiały nauki
wpajane im przez ojca?
Rendel miał własny plan, który skrywał w tajemnicy przed wszystkimi. Władca
Tezerenee uważał, że jedną z osób posiadających największą wiedzę o ka i
naturze
ukrytego
świata jest ten obcy, głupi Zeree. Nigdy nie zapytał, czy przypadkiem syn nie
jest lepiej zorientowany. A Rendel wiedział znacznie więcej niż mówił,
potajemnie przeprowadzając badania. Dokładnie obejrzał, oczywiście
ukradkiem, każdy widok drugiego świata. Pieczołowicie sporządzał mapy
terenów, które się ukazywały. Każdy obszar starannie przepatrywał w
poszukiwaniu czegoś niezwykłego... a raczej czegoś, co nie byłoby
niezwykłe, bo nawet on musiał przyznać, że Smocze Królestwo zupełnie
różni się od Nimth.
Kłopot w tym, że jego wielki plan nie uwzględniał większości elementów nowej
rzeczywistości.
Widząc zapowiedź nocy na wieczornym niebie, Vraad przeklął różnicę czasu
między Nimth a Smoczym Królestwem. Po trzech dniach marszu zachodzące
słońce znów mu przypomniało, że musi wyciągać nogi, bo niedługo wędrówka
stanie się zbyt niebezpieczna.
Pokrzepiony takimi myślami, podniósł się z kamienia, gotów iść dalej nawet w
ciemnościach nocy. Jeszcze tylko kawałek, a obejmie w posiadanie odkrytą
wcześniej jaskinię wraz z jej wszystkimi skarbami.
Przeklęty las! Przez całą drogę czuł na sobie czyjeś spojrzenie. Nie tylko
zwierzęce, ale należące do obserwatorów, którym udawało się pozostawać poza
jego zasięgiem. Jak dotąd zostawiali go w spokoju, ale wiedział, że już niedługo
ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Nie bał się ich. Choć tutaj miał ograniczone
możliwości, był Tezerenee... i Vraadem, ma się rozumieć. Nie istniało nic
potężniejszego od takiej kombinacji. Jego rasa podbiła już i złamała jeden świat;
ze Smoczym Królestwem nie będzie inaczej. Łopot wielkich skrzydeł spłoszył
wspaniałe wizje tworzone przez jego fantazję. Rendel wezwał ognistą laskę, a
kiedy w efekcie buchnęły tylko kłęby dymu, ponowił próbę.
Gdy pracował nad czarem, stopiła się skała, na której siedział. Rendel skwitował
drwiącym śmiechem ten drobny zamach na jego życie i postąpił w kierunku
drzew. Wielkie stworzenia pomykały w koronach, nie pozwalając dokładnie się
obejrzeć. Obserwatorzy wreszcie postanowili go zaczepić. Sprawi, że gorzko
pożałują swej decyzji. Wzniósł wysoko płonącą laskę, złapał ją oburącz w
połowie i zaczął obracać coraz to szybciej. Kiedy zamiast konturów laski widać
było wirujące koło, z jego skrajów we wszystkie strony strzeliły kuleczki ognia.
Czuby drzew w ciągu paru sekund stanęły w płomieniach. Jeśli przeciwnicy
chcą się przed nim ukrywać, pozbawi ich kryjówki. Mijały sekundy. Nie
usłyszał wrzasków, nie zobaczył skrzydlatych postaci uciekających ze
wznieconej przez niego pożogi. Ogień rozprzestrzeniał się, skacząc z drzewa na
drzewo po splecionych konarach. Jeśli nad nim nie zapanuje, szybko ogarnie
cały las.
Rendel nie przejmował się tym; liczyło się tylko uzyskanie przewagi nad
niewidzialnym przeciwnikiem.
W pewnej chwili pożar zaczął przygasać, tak szybko, jak został wzniecony.
Czarnoksiężnik spojrzał gniewnie na korony drzew, gdy magiczne siły tłumiły
ogień. Zaklął.
Miało być zupełnie inaczej. Laska zawsze zaliczała się do jego ulubionych i
najpotężniejszych narzędzi. Magiczne płomienie były silniejsze od naturalnych i
bardziej odporne na przeciwzaklęcia, wiatr czy wodę. Nie powinny zgasnąć tak
łatwo. Nie doceniał swojego przeciwnika.
Akurat w tym momencie rozpadło się stworzone przez niego tornado. Krótka
ulewa porwanych przez nie drobin spadła na czubki drzew, a potem wszystko
zastygło w bezruchu.
Nie było słychać wiatru, ptaków, zwierząt. Rendel osłupiał, nagle niepewny, kto
teraz panuje
nad sytuacją.
Ciszę przerwał wreszcie dźwięk już mu znajomy.
Głośny szelest skrzydeł, jakby dwadzieścia wielkich ptaków zrywało się do lotu,
zaszumiał mu w uszach, odbił się echem w głowie.
Od trzech dni, kiedy ten zakapturzony mag zwany Gerrodem znalazł ją leżącą
opodal nie istniejącego już rozdarcia, była „gościem” klanu smoka. Od trzech
dni przepytywali ją, proponując pomoc, ale nie powiedziała im ani słowa. W
ciągu dwóch pierwszych dni patriarcha, człowiek, który samym spojrzeniem
wprawiał ją w drżenie, rozniecił w niej paniczny lęk. I nic dziwnego. Jej ojciec
zaginął, przytrafiło mu się coś niespodziewanego. A wszyscy z władcą
Tezerenee chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Gerrod, który wytrącał ją z
równowagi swoim podobieństwem do ducha, wyjaśnił, jak ją znalazł,
szlochającą i niezdolną do powiedzenia niczego sensownego. Zdawało się, że
głowa rodu wzbudza we własnym synu taki sam lęk, jak w niej, gdyż Tezerenee
stopniowo kulił się w ochronnych fałdach płaszcza i pod koniec opowieści
przypominał chodzącą część garderoby.
On miał
największą wiedzę o widmowym świecie.
Trzy dni walki z rosnącym strachem zebrały obfite żniwo. Sharissa była
wycieńczona, wychudła, niezdolna do jasnego myślenia. Na domiar złego
gospodarze nie odstępowali jej na krok, nie pozwalali na chwilę samotności,
żeby mogła w spokoju zebrać myśli. Troska o jej dobro, jak ujęła to wielmożna
Alcia, kazała im mieć ją na oku we dnie i w nocy. Sharissa drgnęła, słysząc
zniecierpliwione sapnięcie aktualnej „opiekunki”. - Wymoczek! Zostawię ci
jedzenie. Może kiedy przestaniesz beczeć, zdołasz coś przełknąć... choć ktoś,
kto nie umie sam wyczarować sobie posiłku...
Gdy głos ucichł, Sharissa wiedziała, że została sama. Jak większości Vraadow,
Tezerenee nie mieli cierpliwości do tych, którzy nie umieli sami o siebie zadbać.
Niebawem ktoś inny zastąpi tę parskającą kobietę, więc w najlepszym wypadku
ta samotność była tymczasowa.
- Sharissa Zeree.
- Głupio robisz. Szansę mistrza Zeree maleją z każdą chwilą. Wiem, gdzie musi
być, bo przeszukałem wszystkie inne miejsca i nigdzie go nie znalazłem - rzekł
z goryczą.
Sharissa domyśliła się, że na barki jej gościa zrzucono lwią część zadania. Po
raz
pierwszy odczuła coś w rodzaju współczucia.
- Wiem, że musi być za zasłoną. - Ledwie widoczna twarz przybliżyła się
jeszcze bardziej. - Jak tam się dostał? Powiedz mi.
- To już nie ma znaczenia - odparła, decydując, że wyznanie części prawdy nie
może jej zaszkodzić. - Drzwi się zamknęły. On nie może wrócić i nikt nie może
pójść za nim.
- Tak? - Gerrod wyprostował się. W głębi kaptura błysnęły oczy szeroko otwarte
ze zdziwienia. - A zatem istnieje droga do...?
Sharissa nie dowiedziała się, jakie miały być jego następne słowa, gdyż między
nimi zmaterializował się wyraźnie wzburzony przedstawiciel niezliczonej ciżby
kuzynów i braci Tezerenee.
- Gerrod, ojciec cię wzywa! Coś... - Przybyły zerknął na Sharissę i po chwili
wahania uznał, że nie musi się nią przejmować. - Coś jest nie w porządku! Idź
do niego, natychmiast!
- Paaani?
- Sirvak?
Od czasu przerażających wypadków przy wzgórzu famulus dopiero drugi raz
nawiązał łączność. Za pierwszym razem wraz z nią oglądał rozmywający się las
i ostatnią desperacką próbę, jaką podjął jej ojciec, żeby uciec przed swoim
przeznaczeniem. Gdy pojawił się Gerrod, famulus powiedział, że odezwie się
później i przerwał kontakt. Jeszcze bardziej niż jego pan nie ufał Tezerenee, a
właściwie wszystkim Vraadom. - Sssama, paaani?
- Tak. Czy ojciec...
Zwierzak uciszył ją mentalnym sykiem.
- Nie, paaani. Pana nadal nie ma.
Sirvak najwyraźniej nie chciał pogodzić się z faktem, że być może jego pan nie
żyje.
Sharissa zastanowiła się, czy przypadkiem więź między magicznym
stworzeniem a jej ojcem nie jest silniejsza od więzów krwi łączących ich oboje.
- Wracaj do domu, paaani.
- O co chodzi?
Sharissa ostatni raz popatrzyła na tłumy i jej oczy zatrzymały się na samotnej
postaci, która z ledwo powściąganym rozbawieniem przyglądała się innym
Vraadom. Wychyliła się z okna, nie myśląc o poprawieniu wzroku.
Chwilę później już nie była sama w komnacie. Kobieta wyciągnęła ręce, by
wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Sharissa podbiegła do niej, zadowolona, że
wreszcie może podzielić się z kimś swoim smutkiem.
- Wyglądasz blado i ślicznie, droga słodka Shari! Co ten łotr Barakas ci zrobił?
Dlaczego jesteś tutaj, a nie z ojcem?
- Ojciec wpadł w okropne tarapaty! - wybuchła Sharissa. Widziała czarodziejkę
dawno temu, ale wywołane jej widokiem poczucie bezpieczeństwa i pewności
kazało jej zapomnieć o latach rozłąki.
- Może opowiesz mi o wszystkim? - zaproponowała kobieta, wygładzając
potargane, splątane włosy Sharissy. - Wtedy spróbujemy jakoś temu zaradzić. -
Sharissa zaczęła mówić, ale czarodziejka weszła jej w słowo: - Nie, chodźmy
gdzieś indziej. Tutaj jest zbyt wielu Tezerenee jak na mój gust.
Twój ojciec nikogo nie wpuszcza i myślę, że Sirvak jest taki sam. Bardzo
nieufny.
VII
- No chodźże wreszcie, chodź! Znudziło mi się! Jak długo będziesz tu marudzić,
mały Dru?
Trawa pod drzewem poczerniała i obumarła, a krąg śmierci sięgnął aż pod nogi
czarnoksiężnika. Dru odskoczył, bardziej od dumy ceniąc sobie bezpieczeństwo.
- Dobrze! Teraz możemy odejść! - huknął Mrok, w najmniejszym stopniu nie
wzruszony niepowodzeniem zaklęcia.
- Zaczekaj!
- O co ci znowu chodzi?
Klęcząc przy sczerniałych, martwych źdźbłach, Dru próbował w ciemnościach
ocenić rozmiar zniszczeń. Gdy wypowiadał zaklęcie, poczuł znajome
mrowienie, jakie towarzyszyło naginaniu się istoty Nimth jego przemożnej woli,
ale natychmiast nastąpił sprzeciw. Ten świat nie miał zamiaru się
podporządkować. Czarnoksiężnik dotknął trawy, która natychmiast rozpadła się
w drobniutki proszek. Chrząknął na myśl, co by się stało, gdyby nie zdążył
odskoczyć.
„Ten świat nie podda się nam tak łatwo jak stary - skonkludowal nerwowo. -
Problem sprowadzał się nie tylko do kłopotów z magią. Można powiedzieć, że
w grę wchodziła walka woli”. Dru już wiedział, że jak nie po drugiej, to po
trzeciej próbie czar zakończy się sukcesem, lecz byłoby to żałośnie małe
zwycięstwo. Jak w przypadku Nimth, które w końcu oszalało z powodu
bombardowania magią Vraadow, im silniejszy będzie czar, tym gwałtowniejsza
będzie reakcja tego świata.
- Bądź w pobliżu. Nie mogę chronić się tak, jak myślałem. Poproszę cię o
pomoc, gdyby ktoś spróbował mnie zaatakować.
Dru poderwał się i odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał głos. Słońce
wynurzyło się zza horyzontu i dźwięki dnia rozbrzmiewały z pełną siłą. Mag
skupił wzrok na ogromnym, przerażającym bycie.
Nawet w Pustce, gdzie gigantyczna istota była jedyną widomą rzeczą, jej
obecność sprawiała mniej szokujące wrażenie. Nic nie mogło równać się ze
sceną, która w tej chwili roztaczała się przed oczami czarnoksiężnika. Wczoraj
był tak zdenerwowany, że nie zwrócił na to uwagi. Mrok uderzająco
kontrastował ze wszystkim dokoła: brak życia otoczony życiem. Niepokojąca
postać dosłownie biła w oczy. Pomyśleć, że taka istota pospieszyła mu z
pomocą!
Choć sen nie do końca przywrócił mu siły, Dru był skłonny ruszyć w drogę.
Przede wszystkim chciał się zorientować, czemu być może przyjdzie stawić mu
czoło, a poza tym chciał znaleźć drogę powrotną do Nimth. Teraz wiedział, że
wyjście na pewno istnieje. Gdy spał, jego podświadomość nie próżnowała, tylko
wyciągała wnioski. Mógł czerpać swoją moc z Nimth, co oznaczało, że między
dwoma światami istnieją jakieś połączenia. Jednym z nich musiało być
rozdarcie, przez które tak niefortunnie trafił do Pustki. Tym razem nie będzie
próbował uciekać. Tym razem skorzysta z rozdarcia w tkaninie rzeczywistości.
Wstał i popatrzył prosto w oczy mieszkańca Pustki.
- Idziemy.
- Nareszcie!
Mrok skoczył przed siebie jak dziecko zwolnione z lekcji: plama czerni
dokazująca
wśród drzew. Dru usłyszał przerażone krzyki
ptaków i patrzył, jak stada z zawrotną szybkością wzbijają się w niebo. Na ziemi
drobne zwierzęta umykały w podobnym popłochu.
- Gdzie? - Dru nic nie wyczuwał, ale wiedział, że tutaj jego zmysły mogą być
zawodne.
- Tak, tak! - Ogromna masa czerni zawisła nad brzegiem strumienia, wysunęła
prymitywną kończynę i zanurzyła ją w wodzie. - Doprawdy, fascynujące
wrażenie! Jak na razie to jest najbardziej zabawne! Śmiało, pomacaj, Dru! Dru
rozejrzał się, zachodząc w głowę, gdzie zniknął tajemniczy obserwator.
Żałował, że nie poprosił swojego towarzysza, by trochę mniej gromko
informował go o obecności intruzów. Wolałby też w znacznie większym stopniu
polegać na własnych zmysłach. Bryzgi wody zmoczyły go całego. Mrok
rozchlapywał wodę po okolicy i zdumiewał się, że nie ubywa jej w strumieniu.
Dru po raz kolejny uświadomił sobie, że ta zadziwiająca istota jest niewinna jak
dziecko. Zadecydował, że nigdy nie może trafić między Vraadow.
Pozostało
tajemnicą, kim był.
Dru ponad godzinę buszował w pobliżu strumienia, przez większość czasu
zrywając
jagody z długiego pasa krzaków i owoce z drzewa ocieniającego wodę
niedaleko od
miejsca,
z którego wyruszył. Ku jego irytacji Mrok uważał wszystko za kontynuację
zabawy
w
odkrywców.
Kiedy wreszcie był gotów do ruszenia w drogę, wiedział, dokąd podążą. Intruz
pokazał się w lesie od północy, a strumień płynął właśnie z tamtej strony. Być
może tam istniała jakaś cywilizacja. W dali wznosił się łańcuch gór, które, jak
miał nadzieję, były tymi wspomnianymi przez Barakasa. Tam mógł znaleźć
Rendela, kierującego przygotowaniami do przeprawy po tej stronie zasłony.
Tego dnia wędrówki nie urozmaiciły żadne znaczące wydarzenia, z czego Dru
był bardzo zadowolony. W marszu ciągle badał strukturę tego świata. Mając do
dyspozycji wyższe zmysły, obejrzał dokładnie sieć przenikających wszystko
linii siły. Linie układały się w prosty wzór, bardziej stabilny od chaotycznych
spirali Nimth i znacznie silniejszy. Ten świat naprawdę przeciwstawi się inwazji
Vraadow.
W tej chwili zerwał się lodowaty wiatr... wiatr w jego umyśle. Wywołała go
nieprzyjemna myśl o świecie świadomie sprzeciwiającym się przybyszom z
zewnątrz. Dru potrząsnął głową, próbując zapomnieć o takiej szalonej
koncepcji. Przestał o niej myśleć, ale wrażenie chłodu pozostało. Podjął marsz i
swoje badania, żeby przynajmniej przez jakiś czas nie wracać do tej
niepokojącej teorii.
- Co zamierzasz zrobić?
- Chyba... chyba pogrążę się w stanie bliskim temu, co ty nazywasz snem.
Chciałbym
przybrać jakąś lepszą formę.
- Jak długo to potrwa?
Plama zapulsowała.
- Nie wiem. Nigdy dotąd nie robiłem czegoś takiego... Ach! Twój świat jest taki
interesujący! Nie chcę wracać do tej paskudnej nicości! To były jego ostatnie
słowa. Na oczach Vraada ogromna, pulsująca dziura skurczyła się, stała się
bardziej zwarta. Rozmawianie z plamą czerni było dość krępujące; ciekawe,
czym tym razem zaskoczy go Mrok i jak długo potrwa przemiana. Z jego
poczuciem czasu - a raczej jego brakiem - mogła trwać całe lata. Oczywiście
Dru nie mógłby tak długo czekać, lecz jego towarzysz nie raczył spytać go o
zdanie.
tej jednej
vraadzkiej zasadzie Dru pozostał wierny.
Pierwsze kroki poszły gładko. Dru pracował powoli, mając nadzieję, że dzięki
temu ukończenie czaru będzie łatwiejsze. W pewnej chwili poczuł opór,
początkowo nieznaczny, potem coraz silniejszy; opór wzrósł, gdy stracił
cierpliwość i zaczął się z nim zmagać. Wiatr przybrał na sile, lecz nie zwrócił na
to uwagi.
Wreszcie ukończył zaklęcie wezwania. Miał wrażenie, że trzasnął w niego
piorun, ale czar wytrzymał. Musiał istnieć jakiś inny sposób! Walka z tą krainą
wyzuwała go z sił za każdym razem, gdy próbował posłużyć się swoją mocą.
Ale przecież nie mógł we wszystkim szukać pomocy u Mroku, zwłaszcza nie
teraz.
Usłyszał zwierzę na długo przed tym, nim pojawiło się w polu widzenia. Było to
duże
stworzenie, znacznie większe niż chciał przywołać. Jeśli zaliczało się do
drapieżników, jego
szansę na przeżycie konfrontacji stały pod znakiem zapytania. Na chwilę
sparaliżował go
rozbudzony na nowo strach przed śmiercią. W tym czasie zwierz pojawił się w
zasięgu
wzroku.
Był to koń. Jego koń.
Rumak parsknął i przykłusował bliżej, wyraźnie uradowany spotkaniem ze
swoim panem. Równie zadowolony czarnoksiężnik mocno uściskał go za szyję.
Dziecinny gest, ale zrozumiały, ponieważ wierzchowiec był jedynym
stworzeniem z jego ojczyzny, jedyną więzią łączącą go z zamkiem, Sharissą i
Sirvakiem. Co ważniejsze, stanowił żywy dowód na to, że gdyby nie ruszył się z
miejsca, mógł bez trudu przejść do ukrytego świata. Z pewnością, myślał,
uspokajając pobudzonego rumaka, ścieżka prowadziła w obie strony.
Wystarczyło iść,
póki jej nie znajdzie... to znaczy, jeśli wcześniej nie natknie się na Rendela i
golemy
Tezerenee.
- Dobry koń - szepnął Vraad. Przeciągnął ręką po jego karku, wygładzając
zmierzwioną sierść. Raptem zamarł.
„Gdzie siodło i uzda?”
Raptem koń odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego przybył. Vraad nie
dorównywał mu siłą; przyzwyczajony do kierowania zwierzęciem za pomocą
magii, bezskutecznie próbował je zatrzymać.
Dru odwrócił się do Mroku, by sprawdzić, czy zaszły w nim jakieś zmiany, ale
byt nadal trwał zwinięty w nieco obrzydliwą kulę, która pulsowała bez chwili
przerwy. Nie chcąc po raz drugi utracić swojego wierzchowca, Dru niechętnie
podążył za nim. W zasadzie nie był pewien, co chce zrobić, ale coś zrobić
musiał.
Ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że być może wchodzi prosto w pułapkę.
Nie chciał jednak rezygnować z wierzchowca, który znacznie ułatwiłby mu
podróż. W najgorszym wypadku rozpęta swoje czary i pal licho cierpienia, na
jakie w ten sposób się narazi. Wystarczająco silna wola mogła zdławić protesty
tego świata. Przecież był Vraadem.
Koń skręcił na północny wschód i niestrudzenie kłusował przez las. Dru biegł za
nim,
potykając się, hamowany przez gałęzie i stałe
podnoszenie się terenu. Zbliżał się do pagórka albo pasma wzgórz. Wzniesienie
nie mogło być wysokie, bo nie przysłaniało gór widocznych daleko na północy,
ale różnica wysokości wystarczała, by zmęczyć go bardziej niż całodzienna
wędrówka. Mimo wszystko nie zwalniał; zaciął się w uporze i nawet zaczął
wypatrywać stojącego przed nim wyzwania.
Dru słyszał jego tętent. Stanął na wierzchołku i po raz pierwszy spojrzał na to,
co leżało po drugiej stronie wzgórza.
Stok z tej strony był o wiele dłuższy i schodził łagodnie w dolinę, która niegdyś
zapewne była żyzna, ale z upływem stuleci wyjałowiała. Najciekawsze było to,
co zobaczył może w odległości pół mili od szczytu.
Dru zmrużył oczy, korygując pierwsze wrażenie. Ruina. Nawet stąd było widać,
że miasto jest w opłakanym stanie. Kilka wież rozpadło się, a mury mogły
uchodzić za zwały skalnego złomu. Miasto leżało na wzgórzu co najmniej tak
dużym jak to, na którym stał.
Schodząc ze wzgórza, częściej patrzył na wymarłe miasto niż pod nogi. Dwa
razy potknął się, ale dopisało mu szczęście i nie sturlał się do stóp zbocza. Mało
brakowało, a runąłby jak długi już na samym dole. Ciało na ścieżce miało barwę
podłoża, w którym leżało zagrzebane do połowy, i zobaczył je dopiero w
ostatniej chwili.
Twardo
uderzył o ziemię.
Z ziemi wyłoniło się ogromne, okropne stworzenie, przysłaniając sobą cały
świat. Dru zobaczył wykrzywiony pysk z długim ryjem i czerwonymi ślepiami.
Potwór pokryty był naturalnym połyskliwym pancerzem i stał na dwóch
krzepkich nogach. Miał pazury dostatecznie długie, by złapać go za szyję i
urwać mu głowę. Przeraźliwe pohukiwanie niemal rozerwało mu bębenki w
uszach. Straszydło podniosło szpony, wyraźnie chcąc rozpruć brzuch leżącej na
wznak ofierze. Spanikowany czarnoksiężnik desperacko starał się odzyskać
władzę nad swoimi jakże nieprzewidywalnymi mocami. Nie chciał oddać życia
bez walki.
Szpony opadły.
Dru zachował dość rozsądku, by odtoczyć się na bok. Nie miał pojęcia, co się
stało; wiedział tylko, że znów uniknął śmierci - z pomocą kogoś lub czegoś.
Przestał się turlać, skoczył na nogi i przykucnął na wypadek, gdyby groziła mu
kolejna napaść. Atak nie nastąpił.
W tym samym czasie Vraad usłyszał łopot skrzydeł. Spojrzał w górę. Nad jego
głową krążyło kilkanaście skrzydlatych stworzeń, takich samych jak to, które
próbowało zabić go w Nimth. Największe trzymało w rękach wiszący na szyi
medalion.
Dru nie wątpił, że z pomocą tego przedmiotu uśmierciło opancerzonego
potwora.
VIII
Wśród zgromadzonych Vraadow narastała wrogość, stopniowo przerywająca
zapory zdrowego rozsądku i formująca coś, co można było opatrzyć mianem
jednej ogromnej powodzi nienawiści.
-
będąca jego kochanką. Wystroiła się we wstęgę wielobarwnego światła, która co
chwilę na mgnienie oka odsłaniała jej wdzięki. Długie włosy opadały jej na
czoło, niemal zasłaniając oczy. Była wyższa od Highcorta, lecz proporcje te
mogły się zmienić w zależności od nastroju oponentów. Gerrod nie pamiętał, jak
się nazywała. Highcort nie szczędził jej wyzwisk. Ostatnie było najbardziej
łagodnym w długiej serii, która zasygnalizowała Gerrodowi rodzące się na
dziedzińcu kłopoty. - Obłudna liszka! Drażnią mnie twoje zagrywki! Jeśli nie
przestaniesz mleć ozorem, będę musiał go skrócić!
Gerrod nie miał pojęcia, co robi kobieta, ale wyczuwał jej moce.
W chwili, gdy oboje mieli uderzyć, zawisło nad nimi dwóch smoczych
jeźdźców. Skłóceni Vraadowie popatrzyli w niebo, zdając sobie sprawę, że tam
czyha większe niebezpieczeństwo.
- Nie możemy zwodzić ich dłużej, ojcze. Znów zaczynają się swary. Władca
Tezerenee pochylał się nad mapami i notatkami sporządzonymi przez Gerroda i
Rendela, a dotyczącymi przeprawy do Smoczego Królestwa. Z roztargnieniem
gładził po głowie małego wężosmoka, który przycupnął na jego okrytym
pancerzem ramieniu. Z niesmakiem patrząc na dokumenty, wysłuchał przestrogi
syna. Reegan, zawsze w gorącej wodzie kąpany, nagle trzasnął pięścią w stół.
Nie zwracając uwagi na sypiące się drzazgi i dziurę w blacie, wrzasnął:
- Trzeba złapać ich za mordy i pokazać, kto tu rządzi! Gdyby znali prawdę o
swoim położeniu, padliby przed nami na kolana i błagali o miejsce w nowym
królestwie! Gerrod miał dość jego głupoty, ale sam też postąpił nieopatrznie.
Zanim zdał sobie sprawę, że w ten sposób ściągnie uwagę ojca z powrotem na
siebie, powiedział:
- Już nie możemy obiecywać, że ich tam dostarczymy! Ojciec wyprostował się
gwałtownie, aż wężosmok wrzasnął z przerażenia. Wielmożna Alcia Tezerenee,
stojącą z boku za małżonkiem, uspokajająco położyła rękę na jego ramieniu. -
Spokojnie, kochanie. Gerrod ma rację. Teraz należy naprawić szkody i
sprawdzić, czy da się coś uratować.
Ucichły prowadzone szeptem rozmowy. Kiedy nikt nie pokwapił się zabrać
głosu, Gerrod wziął ten ciężar na siebie, co zresztą stawało się już regułą mimo
jakichkolwiek oznak wdzięczności ze strony rodzeństwa.
- Co jest postanowione, ojcze?
Wielmoży Barakas popatrzył na niego jak na idiotę.
- Słuchaj, co mówię! Podjęliśmy decyzję. Przed końcem dnia zaczynamy
przeprowadzkę do Smoczego Królestwa. Wezwę tych, którzy dołączą do
naszych szeregów.
- Okazuje się, że do niczego się nie nadajesz, mój synu - rzekł patriarcha. Jego
pełen słodyczy głos zmroził krew wszystkim bez wyjątku, ale głównie
nieszczęśnikowi, do którego skierowane były słowa. - Kazałem ci zorganizować
przeprawę. Straciłeś panowanie nad sytuacją. Poruczyłem ci nadzór nad
tworzeniem golemów będących gwarancją naszego przyszłego życia. Sprawa
wymknęła ci się z rąk. Oddałem ci pod opiekę pannę Zeree... która bez
wątpienia uciekła do zamku ojca. - Czar wiążący Gerroda zelżał i młody
Tezerenee łapczywie zassał powietrze. - Nieustannie kwestionujesz moją
wiedzę, podczas gdy nie możesz polegać na własnej. - Barakas odwrócił się do
małżonki. - Zrobiłem dla naszego syna wszystko, co w mojej mocy. Skoro nie
potrafi wywiązać się z obowiązków, niech zwolni przysługujące mu miejsce.
Jest wielu innych, którzy chętnie je zajmą, gdy rozpocznie się przeprawa.
Kiedy para władców opuściła komnatę, Reegan odzyskał zimną krew i zaczął
wydawać rozkazy. Większość z nich bardziej pasowała do organizowania
wyprawy wojennej niż przeprawy ka, ale Gerrod nie mógł temu zaradzić.
Barakas zlecił kierowanie realizacją
planu Reeganowi i kropka. Młody Tezerenee zastanawiał się, czy pod wodzą
najstarszego brata ktokolwiek zdoła przejść do drugiego świata.
Zastanawiał się także, czy on chce się tam znaleźć.
Była to śmieszna myśl, bo tutaj czekała go wyłącznie śmierć. W świecie za
zasłoną istniała szansa przeżycia. Mimo przeczucia, że skolonizowanie tak
zwanego Smoczego Królestwa nie okaże się wcale takie proste, jak uważał
ojciec, przeniesienie się było lepsze niż pozostanie i patrzenie na wielowiekowy
rozkład Nimth. Nie przeżyłby dość długo, by zobaczyć koniec swojego świata.
Z tą myślą Gerrod okręcił się płaszczem i udał do włości Dru Zeree. W zamku,
do którego próbował dostać się Gerrod, Sharissa rugała Sirvaka. Famulus kulił
się przed nią, żałosny, ale nie skruszony.
- Nie posłuchałeś mnie, Sirvaku! De razy muszę ci mówić, zanim zrozumiesz? -
Rozumiem, paaani! Sssłucham tylko rozkazów paaana! Nikt poza tobą nie może
tu wejść!
- Ojca nie ma! Próbuję go uratować, a ona może w tym pomóc! - Sharissa
machnęła ręką w stronę zdezorientowanej Melenei.
Było jasne, że stworzenie jest niezbyt pewne swego. Sharissa też nie była
zbytnio przekonana do tego pomysłu. Melenea obserwowała ich w milczeniu,
czekając, jak się zdawało, na dalsze wyjaśnienia. Sharissa przypomniała
sobie, że przecież jej przyjaciółka nie wie o eksperymencie ojca, więc
wyjaśniła go dokładnie. Szczegółowo opowiedziała o
kryształach, które rejestrowały magiczną energię i widoki, żeby Dru mógł
przestudiować je w wolnym czasie.
Melenea była zafascynowana.
- Kochany, wspaniały Dru! Zawsze wiedziałam, że jest błyskotliwym
wynalazcą. Ile możliwości oferuje takie rozwiązanie! Zdajesz sobie sprawę, jaką
przewagę może zapewnić nad rywalami?
Sharissa nigdy nie rozpatrywała tego od tej strony, ale rozumiała, że porównując
magiczne wzory Nimth i Smoczego Królestwa, czarnoksiężnik mógłby nauczyć
się lepszego wykorzystywania naturalnych mocy. W tej chwili jednakże nie to
było najważniejsze.
- Nie wtedy, gdy nad całością czuwa Sirvak. - Sharissa odwróciła się do
famulusa. - Dopilnuj, żeby nie zdołał wejść.
- Ojciec mówił, że jestem do niej podobna. Tak wyglądała w czasie, gdy się
poznali.
- Kolejny środek ostrożności Dru, śliczna Shari - oznajmiła. Jej uśmiech był
trochę wymuszony.
- Wdziera się w paru miejscach, takich jak wzgórze, a wówczas nie można
przewidzieć, jak zadziałają czary. Dlatego ojciec tak długo zwlekał z
teleportacją.
- Nie trap się tym więcej. - Melenea z uśmiechem krążyła wokół skupiska
kryształów.
- Oczywiście, Shari! Nie ośmielę się posunąć ani kroku dalej, dopóki nie
umieścisz kryształów w tych dwóch punktach.
- To wszystko, Sirvaku!
Sharissę zaintrygowały ostatnie słowa... nie, nie słowa, tylko ton Sirvaka. W
głosie czarnozłocistego zwierza pobrzmiewał fatalizm.
- Shari, kochanie? Kryształy!
- Sirvak nawiązał połączenie, Meleneo. Gerrod odstąpił od zamku, zapewne
wrócił do władców Tezerenee.
- Tak? - Melenea uśmiechnęła się lekko. - Uważaj na niego, Shari. Nie ulega
wątpliwości, że jest najbardziej przebiegły z nich wszystkich. Nigdy nie wolno
ufać jego słowom i czynom.
- Wszystko jedno.
- Jesteś cudownie zwinna, słodka Shari! Gdybym miała córkę, nie mogłabym
być bardziej dumna. Dru tak dobrze cię wychował.
- Sharissa.
Potknęła się i wsparła o ścianę, nie wierząc własnym uszom. Omiotła wzrokiem
korytarz za plecami, wreszcie dostrzegając cień, który nie był cieniem. Miała
nadzieję, że to, na co patrzy, jest tylko wytworem jej spanikowanej wyobraźni.
- Gerrod!
- Sharisso Zeree, wysłuchaj mnie! Sirvak mówi, że... „Sirvak!” Czyżby famulus
ją zdradził? To niemożliwe... chyba że Gerrod, przebiegły, jak mówiła Melenea,
zapanował nad umysłem stworzenia i uczynił je swoim niewolnikiem. - Nie
zbliżaj się, Tezerenee!
- Głuptas z ciebie! Ojciec chronił cię nazbyt dobrze. Nie masz pojęcia, jaki
charakter mają Vraadowie. Gdybyś tylko...
Gdy dobiegała do drzwi, za którymi Gerrod nie mógłby jej dosięgnąć, poczuła
mrowienie w otaczającym ją powietrzu. Tezerenee rzucał czar. Nie dbając,
gdzie
wyląduje,
Sharissa wskoczyła do pokoju.
- Meleneo...
- Shari, zdejmij ze mnie to robactwo!
Wokół czarodziejki unosiła się chmara cieniolubów, nie większych od łat
ciemności.
Rój przesuwał się z jednej strony na drugą, gdy próbowała się bronić. Parę plam
na podłodze mówiło o losie tych, które wpadły w jej ręce.
Sharissa nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma zabezpieczenie. Starając się nie
myśleć o zagrożeniu, odwróciła się w stronę przyjaciółki. Czarne jak heban
stworzenia pierzchły, posłuszne jej woli, choć uczyniły to z wyraźną niechęcią.
Młoda czarodziejka nie poświęciła im jednej myśli. Podbiegła do Melenei,
chcąc zobaczyć, czy przyjaciółka nie została ranna.
Parę draśnięć szpeciło skórę bladą jak kość słoniowa, ale Melenea nie baczyła
na obrażenia. Mocno złapała Sharissę za rękę i przyciągnęła do siebie. -
Idziemy! Trzymaj się mnie!
W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Nie wykonał zadania i nie mógł
wracać do domu z pustymi rękami. Jego jedyną szansą stała się hipotetyczna
droga Dru Zeree do ukrytego świata. Kiedy władca Tezerenee dał do
zrozumienia, że go nie zabierze, wcale nie żartował.
- Klęska...
Famulus był dużo spokojniejszy, ale nie na wiele mógł się przydać. Obmyślenie
planu spadło na barki Gerroda.
Wprawdzie nie mógł wejść do pracowni, ale przez krótki czas podpatrywał
kobiety.
Sharissa wspomniała o wcześniejszych pracach Dru nad widokami i siłami
wiążącymi oba światy. Może w rym kryło się rozwiązanie.
- Sirvak!
Gerrod traktował famulusa tak, jak wężosmoki w siedzibie klanu. Skrzydlate
stworzenie zareagowało jak na wezwanie własnego pana. - Posłuchaj uważnie -
zaczął - może zdołamy uratować twojego pana i panią... nie wspominając o
mnie - dodał po namyśle. Nie miał innego wyboru. - Oto, co musimy zrobić...
IX
Dru ocknął się o świcie. Nawet nie wiedział, kiedy stracił przytomność.
Ostatnim, co pamiętał, było nagłe lądowanie ptakoludów, które otoczyły go
szczelnym kręgiem. Próbował coś zrobić, ale poruszał się w zwolnionym
tempie i było za późno na jakiekolwiek działanie.
Potem zemdlał.
W miarę, jak zbliżali się do celu - celu ptakoludów i z braku innego wyboru
również jego - Dru coraz częściej myślał o Mroku. Szybko przepędził z głowy
fantastyczny pomysł, że to skrzydlaci spowodowali apatię jego towarzysza; z
pewnością nie zostawiliby takiego zagrożenia na swoich tyłach. Nie byli też
odpowiedzialni za dziwne zachowanie jego konia.
Potwór, który próbował go zabić, nie był sam, choć ptakoludy dopiero teraz
mogły się o tym przekonać. Dru przeklął ich brak przezorności, umykając przed
drugą łapą, która wyłoniła się z ziemi przy jego prawej nodze. Skrzydlaci
powinni dokładniej sprawdzić teren; założył, że wiedzieli dość, by to zrobić.
Niestety, jak paru jego dawnych rywali, byli chorobliwie zadufani w sobie,
sądząc, że panują nad sytuacją. Teraz sytuacja groziła zapanowaniem nad nimi.
Jeden z wyższych ptakoludów wrzasnął z bólu i zapadł się pod ziemię, choć
szczelina o poszarpanych skrajach była zbyt mała, żeby go pomieścić. Dru z
przerażeniem i grozą patrzył, jak skrzydlata postać przemienia się w
bezkształtną masę splątanych kończyn i krwi, która powoli, strasznie powoli
wsiąkała w glebę. Zdwoił wysiłki, by umknąć wyciągających się po niego
pazurów. Żałował, że nie może zrobić tego, co poniewczasie robili skrzydlaci:
wzbić się w niebo.
- Słuchajcie! Nie wiem, czego szukacie, ale powiedzcie mi, może zdołam wam
pomóc! Przynajmniej bądźcie uprzejmi ze mną porozmawiać! Może wiem coś,
czego wy nie wiecie. Żądam, żebyście mnie wysłuchali!
Wątpił, czy wie coś, co mogłoby być dla nich ważne, lecz nie zamierzał się z
tym zdradzać. Ptakoludy przekrzywiły głowy i spojrzały na niego jednym
okiem. Przeszyty ich nieruchomym spojrzeniem Dru niecierpliwie przestąpił z
nogi na nogę. Bez ostrzeżenia, z prędkością, która zaparła mu dech w piersiach,
dwa ptakoludy przybliżyły się i złapały go pod ręce. Niepewny, co zamierzają
zrobić, zaczął się z nimi szamotać. Były tak silne, że równie dobrze mógłby być
oseskiem próbującym pokonać wściekłego wilka. Trzeci, gdy tylko się upewnił,
że jeniec jest unieruchomiony, podszedł powoli, zatrzymał się o wyciągnięcie
ręki i spojrzał wyniośle.
Opatrzona szponami ręka śmignęła w powietrzu tak szybko, że Vraad nie zdążył
się przestraszyć. Przywódca sięgnął do jego głowy i przycisnął smukłą dłoń do
czoła. Otoczenie uległo zmianie. Zamiast ruin niegdyś dumnego miasta Dru
zobaczył mroczną, niepokojącą scenerię. Skądś wiedział, że to jaskinia w
jednym z łańcuchów górskich... za wielkim morzem? Tak, to prawda. W świecie
za zasłoną, do którego przyniósł go Mrok, istniał nie tylko ten kontynent. Miał
więc rację, zakładając, że ptakoludy są tutaj obce. Miały za sobą długą, znojną
podróż i, zanim dotarły do wybrzeży tego lądu, ich liczba zmniejszyła się o
jedną trzecią. Dru dowiedział się tego wszystkiego z doznań i obrazów
przemykających przez jego głowę.
Widok stał się bardziej wyrazisty i Dru zobaczył, że grota jest ogromną
komnatą, niegdyś pełniącą rolę sali tronowej lub świątyni. Oświetlało ją
przyćmione światło padające z niewidocznego źródła. W sali stały dziwaczne
kamienne posągi, które zdawały się żyć własnym życiem. Tylko niektóre
wyobrażały ludzi. Kunszt, z jakim je wykonano, świadczył o talencie
pradawnych mistrzów. Vraad doszukał się czegoś znajomego w wysokich
posągach i w samej komnacie, czegoś kojarzącego się ze zrujnowanym miastem,
jak gdyby mimo dzielącej je przestrzeni miasto i jaskinia były dziełem tej samej
rasy. - A więc o to chodzi, prawda? - rzekł do skrzydlatego przywódcy, choć w
tej chwili go nie widział. - Znaleźliście jaskinię i dotarliście tutaj śladami jej
twórców. Wrażenie, które go przeniknęło, w jakiś sposób wskazywało na
przytaknięcie. Dru nie starał się zrozumieć procesu interpretacji doznań,
ponieważ zajęłoby to zbyt dużo czasu.
Dru patrzył, jak postać, w której poznał siebie, przeszukuje miasto razem z...
Sheeka?
Nazwa znów się powtórzyła, Sheeka, ale jakby nie pasowała. Poszukiwacze...
tak, zadecydował czarnoksiężnik, oni byli Poszukiwaczami. Nazwa brzmiała
sensownie, podobnie jak w przypadku imienia Mroku, i bardziej mu
odpowiadała. Poszukiwacze znaleźli w jaskini coś, co skłoniło ich do
przedsięwzięcia podróży na drugi kontynent (przywódca Poszukiwaczy
starannie zataił przed nim charakter znaleziska).
Na nieszczęście w to samo miejsce ściągnęli również ich zaciekli rywale,
kopacze ziemi. Dru był ciekaw, jak się nazywają, ale skrzydlaty opisywał ich
tylko za pomocą obraźliwych symboli, z których żaden nie przemawiał do jego
wyobraźni. Dowiedział się, że ta druga rasa jest starsza od Poszukiwaczy i że jej
moc słabnie, choć nie dość szybko, by ptakoludy nie miały z nimi problemów.
Dru liczył się z tym, że informacje dotyczące pancernych olbrzymów mogą być
wypaczone przez pychę przywódcy, ale póki co, wziął je za dobrą monetę.
Przywódca zdjął rękę z jego czoła. Dru zyskał jeszcze potwierdzenie następnego
domysłu: wyższe osobniki rzeczywiście były samcami. Choć próby odczytania
bardziej subtelnych min ptakoludów w najlepszym wypadku sprowadzały się do
zgadywanki, czarnoksiężnik dostrzegł na twarzy przywódcy coś, co wyglądało
na pogardę i zdumienie. Wtedy po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że
unikalna metoda komunikacji Poszukiwaczy może działać w obie strony.
Nieświadomie zdradził im informacje o swoim pochodzeniu, łącznie z
najważniejszym faktem, że nie jest mieszkańcem tego świata!
Zbliżało się południe, gdy trafili na spękany i zasłany gruzem plac przed
wielkim gmachem, który skrzydlaci uznali za cel swojej wędrówki. Dru
zastanowił się przelotnie, co się dzieje z Mrokiem - jeżeli coś się działo. Miał
nadzieję, że jego przemiana dobiegnie końca, zanim Poszukiwacze znajdą swój
łup i dojdą do wniosku, że jeniec nie jest im do niczego potrzebny.
Nic się nie stało. Dru bezpiecznie dotarł do gmachu i odwrócił się, nie wiedząc,
czy ma wejść na schody. Bezgłośna odpowiedź dowódcy zatrzymała go na
miejscu. Poszukiwacze zgromadzili się na stopniach. Czarnoksiężnik znów
znalazł się pod czujnym obstrzałem spojrzeń dwóch z nich, zapewne tych
samych, którzy pilnowali go wcześniej.
Po chwili milczącej debaty, której przebiegu Vraad mógł się tylko domyślać,
pchnięto go w górę schodów. Choć stopnie zachowały się we względnie
nienaruszonym stanie, nie brakowało miejsc, które potrzebowały tylko lekkiej
zachęty, żeby się zarwać. Tak też się stało parę razy, więc wspinaczka trwała
dwa razy dłużej, niż powinna. Vraadowi brakowało tchu, gdy wreszcie stanęli
na szczycie.
Jak się okazało, budowniczowie tego gmachu nie mieli charakteru Vraadow,
gdyż nic go nie powaliło, żaden starożytny czar nie odarł go ze skóry, metalowy
grot nie przebił mu piersi. Budowla, a przynajmniej wielka sień, wydawała się
bezpieczna. Dru chciał odetchnąć z ulgą, ale nie zdążył, ponieważ skrzydlaci
pchnęli go dalej, pragnąc zbadać wnętrze.
Podest wyglądał jak wystawa. Mimo upływu niezliczonych lat maleńkie posążki
nadal stały jeden obok drugiego. Dru nie był tym zdziwiony, gdyż całe miasto,
choć legło w gruzach, było wyjątkowo dobrze zachowane. Prócz smoka i
statuetek, które wydawały się dziwnie znajome, w sali nie było nic więcej, lecz
nie sprawiała ona wrażenia pustej. Ściany, podłogę, nawet zakrzywiony strop
pokrywały fantastyczne malowidła. Przedstawiały światy i rasy, większość z
których Dru po raz pierwszy widział na oczy. Wśród wyobrażonych istot
rozpoznał Poszukiwacza i jego opancerzonego wroga. Osądził, że jedna z
postaci reprezentuje elfy, a inna przypomina jego rasę - Vraadow. „Co to za
miejsce?” Tylko on poświęcał uwagę przedstawicielom niezliczonych ras.
Poszukiwacze byli zainteresowani figurkami, piszczeli jak podekscytowane
dzieci... jak Sharissa. Dru zastanowił się, czy jest bezpieczna. Jeśli przebywa w
zamku, to Sirvak ma nad nią pieczę. Ale dobrze znał swoją córkę i wiedział, że
nie usiedzi w jednym miejscu, bezczynnie czekając na jego powrót. Będzie
chciała dowiedzieć się, co go spotkało. Zmartwił się, gdyż łatwo mogła
przyciągnąć uwagę któregoś z rywali, a zwłaszcza Tezerenee. Być może
Tezerenee docenią jego pracę i zrozumieją, że dzięki niej mają szansę uciec z
umierającego Nimth, lecz równie dobrze Barakas może zniszczyć jego
dokonania, by w ten sposób zachować przewagę nad „wspólnikiem”. Był na to
dostatecznie szalony. Dru usłyszał trzask i odwrócił się, żeby sprawdzić, co się
dzieje. Czterej skrzydlaci, łącznie w przywódcą, oglądali posążki. Pilność, z
jaką badali najdrobniejsze szczegóły, wymownie świadczyła o ich
zainteresowaniu. Nagle coś ich rozwścieczyło. Przywódca złapał figurkę i
rzucił ją w posąg smoczego władcy (tak Dru zwał w myślach kolosa). Statuetka
rozbiła się, siejąc gradem odłamków po sali, ale posąg nie doznał szwanku.
Czarnoksiężnik w milczeniu przyglądał się tej scenie. Rozczarowani badacze
zostawili figurki w spokoju i wrócili do pozostałych. Przywódca z rozgoryczoną
i gniewną miną wskazał wyjście i dał znak, że Dru ma ich wyprowadzić. Vraad
jeszcze raz rzucił okiem na majestatyczny posąg i znów odniósł wrażenie, że
smok odpowiedział mu spojrzeniem.
Słońce zbliżało się do kresu swej codziennej wędrówki. Przywódca stał się
jeszcze bardziej rozdrażniony i jego nastrój udzielił się pozostałym
Poszukiwaczom. Dru już się tym nie przejmował; chciał tylko położyć się,
zasnąć i zbudzić się w swoim perłowym zamku.
Chciał, żeby przejście między Nimth a tym światem okazało się tylko sennym
rojeniem, nawet gdyby w efekcie miał bić czołem przed Barakasem i jego
klanem. Schody niegdyś wiodące na wyższą kondygnację przemieniły się w
usypisko kamieni i ten widok do reszty wyczerpał cierpliwość skrzydlatych. Na
znak przywódcy czterech wzbiło się w powietrze. Dru wyrwał się na chwilę z
ponurych rozmyślań i patrzył, jak nikną w otworze, do którego prowadziły
schody. Choć rozdzielanie się nie było rozsądne, gdyż w pobliżu mogli czyhać
wrogowie, skrzydlaci postanowili w ten sposób przyspieszyć poszukiwania.
Przywódca, który stale trzymał go pod rękę, nagle przekrzywił głowę, jakby
czegoś nasłuchiwał. Dru nadstawił ucha, ale usłyszał tylko grzechot gruzu:
Poszukiwacze odrzucali fragmenty stropu, by pogrzebać głębiej w rumowisku.
Po chwili oni także przerwali pracę i wytężyli słuch.
Dru słyszał tylko bicie własnego serca. Dopiero po chwili zrozumiał, że skoro
inni także słyszą ciche stukanie, to on nie może być jego źródłem. Nie, odgłosy
napływały od strony głównej sieni i z każdą chwilą brzmiały wyraźniej.
Poszukiwacze wyprostowali się i popatrzyli na przywódcę. On spojrzał na Dru,
potem szarpnął go i pchnął w kierunku drzwi. Potykając się, Dru wypadł na
korytarz. Niepokojące rytmiczne dźwięki stawały się coraz głośniejsze. W
pewien sposób były znajome, jak widziane wcześniej kamienne statuetki. Dru
usiłował przypomnieć sobie, co wydaje takie odgłosy, ale brutalne pchnięcie
położyło kres próbie uporządkowania myśli. Nie mając innego wyboru - co
zdarzało się niepokojąco często jak na gust kogoś, kto przez stulecia żył w
przekonaniu, że może robić, co tylko zechce - Dru szedł powoli korytarzem w
kierunku źródła hałasu. Ptakoludy podążały za nim, rozdzielając się po drodze.
Dwa wzbiły się w powietrze i szybowały pod samym sufitem.
Cóż zatem mogło być na tyle śmiałe, by poczynać sobie tak beztrosko w miejscu
pełnym możliwych niebezpieczeństw?
Dru był już tak blisko sieni, że łoskot uniemożliwił mu dalsze rozważania. Ptasi
przywódca zacisnął szponiastą rękę na jego szyi, przemieniając go w żywą
tarczę. Razem weszli do sieni, a za nimi wsunęli się pozostali, jak marionetki
wprawiane w ruch jednym sznurkiem.
Ptakolud zadygotał, niemal uwalniając jeńca. Dru wcale się nie zdziwił. Przez
sień kroczył kary ogier, ciemniejszy od najczarniejszej nocy, wspanialszy i
większy od wszystkich rumaków, jakie Dru w życiu widział. Gdy się zatrzymał,
hałas ucichł.
Lochivan przestał krzyczeć w chwili, gdy poczuł dotyk czyichś rąk. Wiedział, że
skompromitował się przed klanem. Wycie wichury i widok burzowego nieba nie
poprawiały mu samopoczucia.
- Nie przejmuj się swoją reakcją na przeprawę - szepnął Esad, jego brat. -
Większość z nas krzyczała, a wszyscy odczuwali ból. Nikt nie piśnie o tym
słowa, gdy zjawi się ojciec.
Vraad spojrzał na swoje nagie ciało, wreszcie czując uderzenia wiatru. - Moje
ubranie... - spojrzał na Esada. Brat miał na sobie zbroję taką samą jak ta, którą
zmuszony był zostawić w Nimth... wraz ze starym ciałem. Bez wątpienia zbroja
i cała reszta została wyczarowana, ale dlaczego on nie mógł zrobić tego
samego? Dlaczego magia stawiała opór?
- Choć hełm prawie zupełnie zasłaniał jego twarz, było jasne, że skrzywił się z
wysiłku.
Lochivan wstał i potrząsnął głową, aż kasztanowoszare włosy opadły mu na
oczy.
Znów był ubrany w wygodną tkaninę i smoczą łuskę. Skinieniem podziękował
krewniakom
za pomoc.
- Wszystkim się udało?
- Tak.
Dziwna nuta w tonie Esada sprawiła, że Lochivan uważnie przyjrzał się
zebranym. On był dziesiąty z grupy, a przed nim stało dziewięć osób. Niby
wszystko w porządku, jednak głos Esada zdradzał zaniepokojenie. Lochivan
wiedział, że nie on jest przyczyną. - Powiedz mi, bracie, co cię trapi?
Na ich widok zrobiło mu się niedobrze, choć nie przyznałby tego przed innymi.
Ciało, jego
ciało jeszcze niedawno było jednym z tych...
Policzył golemy i zrozumiał, że Esad powiedział prawdę; pozostała może setka
cielistych tworów, podczas gdy wcześniejsze meldunki mówiły o ponad dwustu.
- Smoki! - warknął Lochivan, wspominając bestie, z których powstały golemy. -
Ephraim drogo zapłaci za zdradę! Gdy odszedł wraz ze swoją bandą, smoki
wróciły i pożarły...
- Nie - odezwała się jedna z sióstr, wysoka, szczupła kobieta, która swym
kształtnym ciałem oddawała hołd figurze matki. Miała na imię Tamara, jeśli
Lochivana pamięć nie myliła. Urodziła się jakieś osiem czy dziewięć stuleci
przed nim i Esadem. Czasami trudno było spamiętać wszystkich członków
klanu, nie wspominając o tych, którzy do niego nie należeli. - Nie - powtórzyła.
- To nie smoki. Nie ma śladów, nie ma krwi. Ciała zniknęły w sposób zbyt
uporządkowany, jak gdyby złodzieje podchodzili kolejno i zabierali je jedno po
drugim.
Zanosząc się śmiechem, byt, który nazwał się Mrokiem, mrugnął do związanego
czarnoksiężnika.
- Nie powinieneś uciekać, maleńki Dru! Dotknęło mnie wielkie strapienie, kiedy
ujrzałem, że cię nie ma! Ja czekałem, gdy ty spałeś! - zakończył z wyrzutem.
Dwie brunatne postacie przyskoczyły do mieszkańca Pustki i zamierzyły się
szponami, kiedy ten skupiał uwagę na człowieku.
- Uważaj...
Mimo to potężny ogier zrozumiał dość, by odwrócić głowę, choć było za późno
na uniknięcie ataku.
- Nie powiedziałeś nic o mojej nowej postaci! Czyż nie jest wyjątkowa?
Zaprawdę, doznania i ruch wywierają kolosalne wrażenie! Mam ochotę
popędzić jak szalony i nigdy nie zwalniać... Prawdę mówiąc, wyhamowanie
pędu wymagało nieco zachodu, gdy dotarłem do tego miejsca. - Cienisty rumak
powiódł wzrokiem po otaczających go ruinach. Jego uwagę pochłonęły cuda
starożytnego świata.
- Jak... jak to się stało, że przybrałeś taką postać? Mrok parsknął, przywołany do
rzeczywistości.
- To chyba oczywiste! Mam zupełnie nową postać! Muszę mieć nowe imię!
Czas i miejsce były mało odpowiednie na takie rzeczy i Dru chciał mu o tym
przypomnieć, ale cienisty rumak już wyrzucał z siebie słowa, szukając
odpowiedniego przymiotnika.
Bez powodzenia.
- Opisuje... twoją naturę. - Dru nie pokusił się choćby o wzmiankę, jakie
skojarzenia budzi takie imię. Nikt nie ośmieliłby się żartować na ten temat, nie
w przypadku takiej istoty.
- Zatem niechaj będzie Czarny Koń! - Ogromny ogier wykrzyknął swoje imię,
aż echo poniosło się po ruinach. - Czarny Koń! Czarny Koń!
Czarnoksiężnik zaklął w duchu, desperacko próbując uciszyć rozhukanego
towarzysza. Za późno. Jeśli w mieście ktoś był - a na pewno byli Poszukiwacze,
czający się dokoła i czekający na okazję - to już wiedział, gdzie oni są.
Zadowolony z nowego imienia Mrok wreszcie okazał, że raczy go wysłuchać.
Dru miał nadzieję, że to imię wystarczy mu na dłużej niż poprzednie. Gdy tylko
magia Poszukiwaczy przestała tłumić jego zdolności i zmysły, coraz bardziej
stawał się świadom aury otaczającej, a nawet przytłaczającej starożytną
warownię.
- Moc przesuwa się sama z siebie? - Dru nigdy nie natknął się na coś takiego w
Nimth.
Czarny Koń był tak zainteresowany, że przerwał mu tylko dwa razy; ciekawiły
go zwłaszcza przykłady upływu czasu, z którego zrozumieniem nadal miał
kłopoty. Po drugim pytaniu ze złością zrezygnował z indagacji i już bez słowa
raczył się słuchaniem tego, co dla niego było po prostu ekscytującą opowieścią.
Kiedy opowieść dobiegła końca, Dru westchnął. Być może Czarny Koń uważał
jego teorię wyłącznie za wspaniałą historyjkę, ale przynajmniej prawie wszystko
zrozumiał.
- Niejeden raz ci mówiłem, przyjacielu Dru, że to twój świat! Może nie chciałeś
trafić dokładnie w to miejsce, ale pragnąłeś znaleźć się właśnie tutaj! Dru z
rezygnacją wzruszył ramionami. Przeczenie nie miało sensu. Może później
wróci do tematu.
- Nie mają wzoru. Zdradzają pewną logikę, lecz nie poruszają się regularnymi
ścieżkami.
Vraadowi nie spodobało się, że jego towarzysz mówi o skupiskach mocy jak o
istotach obdarzonych inteligencją. Miał dość kłopotów z zaakceptowaniem
żywej
plamy
czerni w kształcie konia.
Zastanowił się głębiej.
- Czy jest jakiś obszar, którego unikają lub wokół którego się gromadzą?
Odpowiedź widmowego ogiera spowodowała dramatyczny przybór nadziei w
sercu Vraada.
- Co takiego? - Vraad otwarł w zdumieniu usta i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Wreszcie zdołał wyartykułować następne pytanie: - Dlaczego mi nie...? -
Zamknął usta i zbeształ się w duchu. Czarny Koń pod wieloma względami był
prostoduszną istotą;
Dru zapomniał o tym z powodu bezwzględnego rozprawienia się z dwoma
ptakoludami. - Dajmy temu spokój. Nie powiedziałeś mi, bo nie zapytałem, a ty
nie wyczułeś w tym nic niebezpiecznego, mam rację?
- Pójdziemy tam?
- Tak? - Dru był zaintrygowany. Wstał, chcąc ruszyć w drogę, ale mięśnie
zgłosiły sprzeciw. - Muszę trochę odsapnąć. Nie mam siły, żeby w tej chwili
przedzierać się przez to rumowisko.
- Nie musisz tego robić, skoro to cię męczy! Wdrap się na mój grzbiet, a ja
poniosę cię do miejsca przeznaczenia.
Monstrualny ogier ruszył przez gruzy do wyjścia starożytnej budowli. Dru lękał
się, że Poszukiwacze mogli zastawić jakąś pułapkę, ale Czarny Koń nie wykrył
nic podejrzanego.
Vraad wolałby, żeby jego zmysły były mniej zawodne. I tak miał szczęście, że
wyczuł aurę surowej mocy, która okrywała większą część miasta. Zastanawiał
się, czy kiedyś taka tarcza osłaniała całą warownię. Jej twórca byłby wówczas
panem własnego świata, do którego nikt nie miał wstępu - ani z którego nikt nie
mógł wyjść - bez jego pozwolenia. ,3ezcelowe dywagacje” - skarcił się w
duchu. Lepiej mieć oko na okoliczne ruiny na wypadek, gdyby kryło się w nich
zagrożenie, którego Czarny Koń nie wypatrzy w porę.
Jednak nie miał pojęcia, co mógłby wtedy zrobić; we własne zdolności wierzył
mniej więcej tak samo jak w to, że Poszukiwacze nie przypuszczą na nich ataku.
- Ale dziwne! - Gromki głos cienistego rumaka odbił się echem wśród ruin. -
Co takiego? - Dru rozejrzał się, wypatrując Poszukiwaczy, elfów czy
czegokolwiek, co usprawiedliwiłoby okrzyk towarzysza.
- Mignęła mi jakaś postać, z kształtu podobna do ciebie. Nic więcej nie mogę ci
powiedzieć.
Może elf. Czy jednak widok elfa mógłby zdziwić Czarnego Konia?
- Dlaczego uznałeś ją za dziwną?
- Bo jej nie poczułem. Ani śladu obecności. Ani śladu... życia - Iluzja?
Czarny Koń najwyraźniej już znał to określenie, bo gwałtownie pokręcił głową.
- Nie. Chyba wyczułem... czary.
- Gdzie to było? - Vraad przeklął swoje ułomne zmysły. Z ich powodu nie miał
pojęcia, na co się zanosi, dopóki nie trafiał w sam wir wydarzeń. - Wprost przed
nami. Stało na naszej drodze. Czarnoksiężnik odruchowo sięgnął do pasa i
pożałował, że nie zabrał miecza. Choć w świecie Nimth prawie wszystko
załatwiano za pomocą czarów, wielu Vraadow amatorsko zajmowało się
fizycznym rozwiązywaniem problemów, zwłaszcza gdy chodziło o osobiste
porachunki. Dru biegle posługiwał się wieloma rodzajami broni białej i nawet
zabił jednego rywala w pojedynku na miecze.
- Patrzyłem przed siebie. Nic nie zauważyłem.
- Za tą wysoką, przechyloną na bok konstrukcją.
„Wysoka konstrukcja” była widoczną w dali wieżą, która częściowo zwaliła się
na mniejsze budynki po obu stronach ulicy. Czarnoksiężnik zobaczył tylko tyle,
że mogą mieć kłopoty z jej wyminięciem, jeżeli nie wybiorą innej drogi. Czarny
Koń widocznie miał dużo lepszy wzrok. Vraad nie był dostatecznie
zdesperowany, by pokusić się o eksperymentowanie z własnymi oczami.
Burczenie w brzuchu przypomniało mu o innych sprawach, o które również
musiał zadbać, jeśli chciał kontynuować poznawanie tego świata. Poszukiwacze
dali mu jeść, lecz były to tylko jakieś wstrętne ochłapy, które smakowały tak,
jakby mięso przez parę lat leżało w soli. Jedyna zaleta posiłku polegała na tym,
że na pewien czas Dru zapomniał o głodzie.
Czarny Koń raźno kłusował obraną trasą, ani trochę nie wzruszony tajemniczym
wyglądem okolicy. Był przeświadczony o swojej zdolności do rozprawienia się
z wszelkimi przeszkodami i coraz
bardziej pochłonięty zabawą w odkrywcę. Na chwilę przystanął przed posągiem,
który jakimś cudem wyszedł zwycięsko z próby czasu. Statua wyróżniała się
jedynie tym, że przetrwała w nienaruszonym stanie. Wyobrażała smoka,
podobnego do kamiennego olbrzyma, którego Dru widział, będąc w niewoli u
ptakoludów; obie rzeźby różniły się tylko rozmiarem. W pobliżu walało się parę
obalonych posągów i niektóre postacie jeszcze dawały się rozpoznać. Jedna
wyobrażała wilka, inna człowieka w długiej szacie. Reszta uległa zbyt
poważnym zniszczeniom, ale Dru miał wrażenie, że dostrzega w rumowisku
gryfa i kota.
Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie potwierdziły się wcześniejsze obawy Vraada:
zwalona wieża tarasowała ulicę. Wolny przesmyk był zbyt wąski dla niego, co
tu więc mówić o wielkim ogierze.
Czarny Koń szukał przejścia wolnego od gruzu, kiedy natknęli się na elfkę.
Była młoda - choć w przypadku elfów wygląd mógł mieć tyle samo wspólnego
z rzeczywistym wiekiem co w przypadku Vraadów - muskularna i miała proste
srebrne włosy, które sięgałyby jej do talii, gdyby stała. Niestety, już nigdy nie
miała stanąć. Nie żyła, a szpic włóczni wystający z piersi w jednoznaczny
sposób wskazywał, kto ją zamordował. Dru zastanowił się, kiedy zginęła; krew
zdążyła zakrzepnąć, ale ofiara wyglądała niemal jak żywa, nie mogła więc
umrzeć dawno temu.
- Co to? - zapytał niewinnie Czarny Koń, zaciekawiony nową istotą.
- Elfka. - Czarnoksiężnik przypomniał sobie, że jeszcze niedawno marzył o
pojmaniu
elfa i poddaniu go sekcji. Myśl o tamtym pragnieniu, o tamtym Dru, przyprawiła
go o mdłości. - Już od tysięcy lat nie ma ich w Nimth.
- Oczywiście, że są. Ona jest tutaj.
Dru powstrzymał się od komentarza. W tej chwili nie miał ochoty wykłócać się,
czy są w Nimth, czy nie. Zeskoczył na ziemię i obejrzał zwłoki, szukając jakichś
wskazówek, jakichś strzępów informacji, które pomogłyby mu zrozumieć
sytuację. Na nieszczęście elfka miała tylko ubranie i nóż. Vraad zabrał go z
radością. Był maleńki, ale co broń, to broń.
Pewien, że nie znajdzie nic więcej, wdrapał się na Czarnego Konia i powiedział:
- Stwory, które ją zabiły, mają zwyczaj wyłazić z ziemi. Dobrze byłoby o tym
pamiętać... na wszelki wypadek.
- Przeszło przez nas jedno ze skupisk mocy. Myślę, że chciało dowiedzieć się
czegoś więcej.
- Chciało dowiedzieć się...?
- Ono żyje. Takim życiem, jakie przypisujesz mnie. Dru chwycił mocno grzywę
towarzysza.
- Zrobiłeś się bardzo cichy, przyjacielu Dru! Przecież jesteś cały! Zmęczonego
czarnoksiężnika ogarniało coraz większe zaniepokojenie. Jakby każdy okruch
gruzu miał oczy i uszy i śledził każdy ich krok.
- Czuję się jak ślepe jagnię, które ma wejść do jamy milczących, głodnych
wilków.
„Wilki”.
Dru drgnął. Czarny Koń sprężył się.
- Coraz bardziej skupiają się w jednym miejscu!
Vraad pokiwał głową, wyczuwając przytłaczający ogrom czystej mocy. Choć
budowle
nadal zasłaniały widok, wiedział, że są blisko, bardzo blisko... i że to w tym
niewidzialnym
miejscu koncentruje się moc.
„Wilki”.
Znowu! Jakby sam wiatr przemówił!
- Coś się dzieje, przyjacielu Dru! Przygotuj się! Przygotuj się? Czarnoksiężnik
chciałby wiedzieć, jak i na co.
Zmysły ostrzegały go, że niebezpieczeństwo czyha ze wszystkich stron, również
w
górze i pod nimi. Skoro nie mógł polegać na swojej magii, czy miał prawo brać
pod rozwagę
walkę przeciwko...
Przeciwko ruinom miasta.
Wstrząs był znacznie silniejszy od tego, który zapowiedział pojawienie się
opancerzonych mieszkańców podziemi. To, co wprawiło ziemię w drżenie,
musiało być dużo większe.
Czarny Koń spłoszył się. Jego odwaga też miała swoje granice. Gdyby nie miał
ochoty puścić się szaleńczym cwałem, Dru podsunąłby mu ten pomysł. Niestety,
było za późno. Jak zaczarowani wpatrywali się w postać, która formowała się
wprost przed nimi. Wyższa od nakrytego kopułą gmachu, gdzie demoniczny
rumak wyratował swojego towarzysza, miała cztery kończyny, ogon złożony po
części z kolumny i, jeśli wytężyło się wyobraźnię, kanciasty łeb.
Był to, jak szeptem podpowiadał wiatr, wilk... wysoki na ponad czterdzieści
stóp.
Sharissa nie była pewna, czy podoba jej się to, co wynikało z definicji ojca, ale
nie kwestionowała jej prawdziwości.
- Usiądź, skarbie! Wypocznij. Wiem, jak okropne rzeczy spotkały cię ostatnio.
Poza tym ja muszę poczynić pewne przygotowania.
- Doprawdy, nie mogłabym... - Wbrew własnym słowom Sharissa marzyła o
odpoczynku, o śnie. Bezustanne strapienie, wyścig z czasem, strach, że być
może wszystko na próżno i ojciec już nie żyje, zebrały swoje żniwo.
Sharissa, choć zaciekawiona, do czego zmierza jej przyjaciółka, mogła się tylko
przyglądać. Patrzyła spod na wpół przymkniętych powiek. Gdy maleńkie
stworzenie postawione na podłodze zaczęło szybko rosnąć, szeroko otworzyła
oczy. Miała wrażenie, że śni.
Wilk przestał rosnąć, gdy o stopę przewyższył Meleneę. Sharissa już wiedziała,
że ma przed sobą jej famulusa.
Piękna czarodziejka przysiadła obok niej i pogładziła jej włosy. - Nie musisz
wstawać. - Sharissa miała wrażenie, że glos Melenei dobiega z drugiego końca
długiego tunelu. - Śpij.
Melenea zniknęła, nim zdążyła przyjrzeć jej się ponownie. Parę kroków od sofy
leżał famulus Cabal, nie spuszczając z niej oka. Widok olbrzymiego wilka
pogłębił jej niepokój.
Przewróciła się na drugi bok, żeby po otworzeniu oczu zobaczyć coś innego.
Ujrzała maski.
Zdenerwowana, bardziej rozbudzona niż śpiąca, na siłę zacisnęła powieki. Gdzie
jak gdzie, ale w zamku Melenei powinna czuć się bezpiecznie i spokojnie.
Powinna zażyć odpoczynku, którego tak bardzo potrzebowała. Wystarczy
zaczekać, aż znów ogarnie ją zmęczenie. To wszystko.
Wielki Cabal ułożył się na podłodze i wbił wzrok w podopieczną. Szeroko
rozdziawił paszczę i ziewnął z nudów. Jego ślepia błyszczały w blasku świec,
czarne, bez źrenic, nigdy nie mrugające.
Rozkruszał się bez przerwy, ale wzlatujące z ziemi kawałki skał natychmiast
uzupełniały nadwątlone miejsca.
- Ruszaj stąd! Uciekaj!
Nieproszone słowa tłukły mu się pod czaszką. Vraada korciło, żeby ich
posłuchać, ale głęboko zakorzeniona duma powstrzymywała go od ucieczki.
Czarny Koń potrząsał głową, jak gdyby próbując uwolnić się od hałasu.
- Okrążyli nas, przyjacielu Dru! Jeden z nich przybrał tę postać! Moim zdaniem
to interesujące, ale także irytujące! Musi tak krzyczeć w naszych głowach? Tak
bardzo mu zależy, żeby nas przestraszyć?
Czarny Koń powiedział, że jedna z niewidzialnych istot - Dru nie mógł już
dłużej uważać ich po prostu za skupiska czarodziejskiej mocy - przybrała tę
postać. Istoty wiedziały o nich co najmniej od czasu wizyty w wielkiej, kolistej
budowli, a jednak wcześniej się nie ujawniły. To znaczyło, że strzegły miejsca,
do którego się zbliżyli, ale czy strażnicy nie użyliby siły?
Nie wiadomo dlaczego Dru podejrzewał, że nie mogą albo nie chcą tego zrobić.
Taki domysł rodził następne pytanie: jeśli nie chciały, to jak daleko mógłby się
posunąć bez narażania się na jakąś gwałtowną reakcję?
- Idź dalej, Czarny Koniu.
- Prosto na naszego osobliwego przyjaciela? Mały Dru, nigdy nie przestaniesz
mnie bawić! - Hebanowy ogier ruszył z gromkim śmiechem.
- Wilki! Zęby, które rozdzierają! Poszarpane ciała! Krew! Dru nie przejmował
się słowami, każdemu jednak towarzyszył obraz jego zwłok, a raczej żałosnych
szczątków rozrzuconych po całym mieście. Widział, jak wilk kamiennymi
zębami miażdży jego kości. Starał się panować nad strachem, ale niepokój
narastał w miarę zbliżania się do niesamowitego straszydła.
Jednak w tej odległości czuł obecność niewidzialnych istot i ich rozterkę, jak
gdyby nie wiedziały, co począć z dwoma przybyszami. Zdawało się, że wiedzą
o niewiarygodnej potędze Czarnego Konia. Dru wyobraził sobie zastęp sług
podobnych do jego cieniolubów, które pełniły różne role, ale nie były stworzone
do walki. Cienioluby zaatakowałyby jego wrogów, gdyby nikt inny nie chronił
pracowni, ale atak byłby nie zorganizowany, gdyż miały nikłe pojęcie o sztuce
wojennej. Uznał, że strażnicy... nie, opiekunowie tego miejsca są do nich
podobni.
- Oczywiście! Czyżbyś brał pod uwagę jakąś inną możliwość? - Nie posiadając
się ze zdumienia, że jego towarzysz mógł pomyśleć o odwrocie, Czarny Koń
ruszył przez rumowisko.
Dru kręcił głową we wszystkie strony. Spodziewał się powrotu opiekunów, tym
razem z czymś więcej niż tylko czczymi pogróżkami. Kim były te istoty? Z
pewnością nie budowniczymi miasta. Jeśli były podobne do famulusów, jak
sądził, dlaczego trwały tu tak długo po odejściu swoich panów?
Dru jeszcze nie brał na poważnie możliwości, że rozdarcie może być dokładnie
tym, czego szukał. Nie było widać, dokąd prowadzi. Najpewniej chcąc
zobaczyć, co leży po drugiej stronie, należałoby w nim stanąć. A jednak
nadzieja na powrót do Sharissy istniała i Dru uchwycił się jej kurczowo.
- Wchodzimy. - Mocniej przytrzymał się grzywy i wzniósł modły do paru mniej
odrażających przodków. Modlił się, żeby ta decyzja nie okazała się ostatnim
błędem w jego życiu.
Wreszcie odzyskał wzrok. Nim zdołał się odezwać, Czarny Rumak zagrzmiał:
- Światy w światach! Twój dom jest fantastyczny, mały Dru! Nigdy mi się nie
sprzykrzy!
Wolę nie! Chcę wrócić do Nimth... do mojego Nimth - dodał szybko, bo jego
towarzysz już szykował się do riposty. Przyjrzał się budowlom i skręcił w stronę
największej, której wieże widzieli zza murów. - Zaczniemy stamtąd. Nie
czekając na Czarnego Konia, ruszył przez dziedziniec. Usłyszał śmiech za
plecami.
- Czyżby teraz niecierpliwość stała się cnotą?
Dru nawet się nie obejrzał i niemal biegiem minął otwarte drzwi; wpadł do
środka, gdzie znalazł się w roziskrzonym korytarzu. Czarny Koń zjawił się zaraz
za nim, a jego kopyta stukały tak samo jak wówczas, gdy wszedł do kolistego
gmachu. Echa niosły się głośno po wnętrzu.
- Nie. Nic takiego. - Poza tym, że mało brakowało, a położyłby się tam, gdzie
stał, i czekał na śmierć.
Jedno z pytań brzmiało, czy zdoła zrozumieć odpowiedzi, ale na razie tym się
nie trapił.
- Nie! - Tę jedną rzecz czarnoksiężnik chciał zrobić sam. Był zły i zmęczony, do
głosu doszedł jego vraadzki temperament. Szkarłatna furia przejęła władzę nad
ciałem. Wykrzykując słowa, których później nie mógł sobie przypomnieć,
wzniósł lewą rękę i trzasnął w masywne metalowe podwoje.
Iskra, która skoczyła z jego pięści, rozprzestrzeniła się na całe drzwi, które
wreszcie otwarły się na oścież... choć określenie „otwarły” mogło wydać się
trochę mylące. Dru ledwo wierzył własnym oczom. Skrzydła rozchyliły się
gwałtownie, zataczając łuki, a potem zerwały się z zawiasów. Obaj - Dru z
przerażeniem, mroczny rumak zaś z narastającym rozbawieniem - patrzyli, jak
połówki drzwi koziołkują i przewracają się z głośnym hukiem, który ostatecznie
roztrzaskał wspomnienie panującego tutaj spokoju. - Dobra robota -
skomentował Czarny Koń uszczypliwie.
Dru odwrócił się i zlustrował ściany korytarza, które pokryły się skomplikowaną
pajęczyną pęknięć. Podobna sieć, przypominająca rozwidlające się gałęzie,
rysowała się na podłodze i na suficie, z którego sypały się kawałki tynku. - Ja to
zrobiłem?
Zbyt wiele pytań. Dru warknął i odwrócił się w stronę komnaty, do której
wejście otworzyła mu furia.
Dru cofnął się o krok. Postacie nawet nie drgnęły mimo hałasu i zniszczeń,
jakie spowodował. Tkwiły nieruchomo wzdłuż ramion pentagramu, tworząc
drugi symbol na wierzchu tego wyrytego w kamieniu. - Skąd oni się wzięli? -
zapytał szeptem Czarnego Konia. Wiedział, że nie było ich, gdy drzwi się
przewróciły.
Jego towarzysz nie odpowiedział. Vraad spojrzał na niego, lecz końskie oblicze
niewiele zdradzało. Mroczny rumak toczył oczami po komnacie, jakby miał
problemy ze wzrokiem i nie widział nawet klęczących postaci. Dru powtórzył
pytanie i uzyskał równie milczącą odpowiedź.
nie... są wspomnieniami.
- Wspomnieniami?
Zafascynowany czarnoksiężnik pokiwał głową i okrążył postać, którą próbował
dotknąć. Zajrzał pod kaptur. Zobaczył męskie oblicze, pod pewnymi względami
niepokojące.
Rysy były zbliżone do vraadzkich, ale nie do końca. Elfie też nie. Otwarte oczy
zdradzały wiek znacznie większy, niż można by wnosić z wyglądu twarzy.
Prawdę mówiąc, w porównaniu z tym mężczyzną każdy Vraad był oseskiem. -
Gdy staniesz między nimi, poczujesz resztki ich mocy. Była tak potężna, że
wizerunki postaci odcisnęły się w tym świecie i przetrwały mimo upływu
niezliczonych tysiącleci. Można powiedzieć, że wypaliły się w tkaninie
rzeczywistości. Myślę, że moje czary, vraadzkie czary, wystarczyłyby, aby w
ten sposób utrwalić swój wizerunek. - Ja wiem tylko jedno - parsknął
majestatyczny ogier. - Ich widok odbiera mi odwagę.
- Było to niezwykle szczere wyznanie. - Nie mogę doszukać się sensu w ich
istnieniu.
Słowa Czarnego Konia przełamały czar, który przykuwał uwagę Dru do tych
prastarych widm. Vraad podniósł głowę. Był zły na siebie, że pochłonięty
fantomami z przeszłości nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co
mogło okazać się dużo ważniejsze dla jego aktualnych potrzeb.
Zaokrąglony strop płynnie łączył się ze ścianami, ale nie to było istotne. Obrazy
pokrywające wszystkie powierzchnie nasuwały myśl o innym miejscu, w
którym smoczy władca patrzył kamiennymi oczami na skrzydlatych i ich
zaintrygowanego jeńca. Dru znów miał okazję obejrzeć niezliczone małe
światy, każdy wyobrażony z własnym przedstawicielem. Zobaczył
Poszukiwacza i jego opancerzonego wroga, elfa, człowieka podobnego do
Vraada, stwora, który wyglądał jak salamandra chodząca na dwóch nogach...
Wydawało się, że jest ich tutaj więcej niż w tamtej budowli.
Wprost nad węzłem sił znajdowała się największa i jedyna ilustracja bez żywej
postaci. Przedstawiała miasto, bardzo znajome mimo różnic, jakie w nim zaszły
w wyniku upływu czasu.
Umysł Vraada pracował szybko. Narastało w nim pewne podejrzenie. Spojrzał
na węzeł sił, a raczej na podłogę pod spodem.
Widniał tam wizerunek innego świata, większy od tego na górze. Środek obrazu
zajmował zamek uderzająco podobny do tego, w którym się znajdowali. -
Chodźmy zobaczyć coś innego! Znudziło mi się tutaj! - Jeszcze nie. - Dru
znowu spojrzał na fantomy, teraz jakby przejrzyste, a potem popatrzył na światy
nad i pod nimi. Istniała niezaprzeczalna analogia między tym, co tutaj widział, a
wnioskami, do których doszedł w trakcie badania podróży ka. Jeśli jednak
otaczające go wizerunki ras i ich światów stanowiły potwierdzenie jego
domysłów, to mieszkańcy tego miejsca musieli być dla Vraadów tym, kim
Vraadowie byli dla owadów czy, jeszcze dosadniej, zwyczajnych ziarenek
piasku.
Dru chciał znaleźć się zupełnie gdzie indziej, gdziekolwiek, byle jak najdalej
od tych starożytnych mistrzów mocy.
- Idziemy. Natychmiast.
- Jak sobie życzysz.
Roztrzęsiony czarnoksiężnik szybko wdrapał się na grzbiet karego rumaka,
który odwrócił się i pokłusował do wyjścia. W przeciągu niecałego oddechu
znaleźli się na dziedzińcu. Jeszcze jeden oddech, a minęli bramę warowni i
kierowali się tam, gdzie było rozdarcie.
XII
Nad Nimth zapadła noc. Z nią nadszedł początek końca, przynajmniej tak
uważał Gerrod. Tezerenee na krótko wrócił do warowni klanu - groźnie
prezentującej się żelaznej budowli, która, gdyby ktoś zapytał go o zdanie,
idealnie odzwierciedlała charakter mieszkańców. Był to zimny gmach, mrożący
ciało i duszę. Wężosmoki i smocze młode uganiały się po tych częściach
warowni, skąd zwykle były przepędzane. Fruwały między sztandarami z
głowami smoków, podczas gdy starsze bestie spały w swoich zagrodach. Poza
zestawem potężnych magicznych środków obrony ponad tuzin jeźdźców stale
patrolował granice włości.
Ale nie teraz. Warownia została opuszczona na zawsze, choć na pierwszy rzut
oka wydawało się, że mieszkańcy mają zamiar
powrócić. Osobiste drobiazgi leżały tam, gdzie je zostawiono. Kurz osiadał na
rozłożonych mapach i księgach. Na stołach leżało jedzenie, które miało się stać
pożywką dla pleśni. Nawet projekty, takie jak ten, nad którym pracowali razem
z Rendelem, zostały porzucone. Tezerenee nie mogli niczego zabrać.
Gerrodowi zależało na notatkach Rendela. Starszy brat więcej niż on wiedział o
świecie za zasłoną. Nie dzielił się z nim całą swoją wiedzą i Gerrod wątpił, czy
rzeczywiście byli sobie tak bliscy, jak niegdyś przypuszczał. „Zostawiłeś mnie z
całą resztą, drogi bracie” - pomyślał. Miał tylko nadzieję, że Rendel zostawił
również swoją pracę. Całkiem możliwe, że zniszczył wszystko, żeby jak
najdłużej zachować przewagę, jaką zapewniły mu badania.
Dopisało mu szczęście. Nie dość, że notatki łatwo dały się znaleźć, to jeszcze
były uporządkowane tak metodycznie, że w ciągu paru sekund odszukał
potrzebne rozdziały.
- Ledwie wystarczy dla klanu. Aby uśpić podejrzenia, Barakas już wybrał paru
obcych.
- A ja?
- Na razie jest jeszcze dla ciebie miejsce. Wiesz, że gniew ojca powinien spaść
na Rendela, nie na ciebie?
- Skoro już mówimy o drogim ojcu, czego zresztą wolałbym uniknąć, to możesz
mu powiedzieć, że mała Zeree jest w zamku Melenei. To nie moja wina.
Czarodziejka zmusiła ją do odejścia. - Nie wiedział, czy powiedział prawdę, czy
skłamał, ale w ten sposób zrzucał z siebie część odpowiedzialności. Może nawet
dostanie się Reeganowi, zabawce w rękach Melenei.
- Nie mogę obiecać, że do końca będzie trzymał miejsce dla ciebie. - W takim
razie pal go licho, mamo! - Gerrod cisnąłby w kąt notatki, ale przypomniał sobie
w porę, że zawierają ogromnie ważne informacje. - Będzie mi lepiej z dala od
niego!
Podczas gdy w małym ukrytym świecie był jeszcze dzień, tutaj panowała noc.
W chwili powrotu do zrujnowanego miasta zmęczenie i głód czarnoksiężnika
zwiększyły się stukrotnie, jak gdyby przebywanie w innym miejscu
przyspieszyło upływ czasu. Dru miał kłopoty z koncentracją, choć zawisło nad
nim śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedział, że nie będzie miał nawet chwili
na złapanie oddechu, a jego ciało osiągnęło kres wytrzymałości.
Modlił się, żeby Czarny Koń nadal był w formie, ponieważ inaczej czekała ich
nieuchronna zguba.
- Nie skrzywdź elfki! - zawołał Dru. Bał się, że jeniec Poszukiwaczy, być może
mogący zweryfikować jego domysły na temat światów w światach, zginie w
następstwie ataku hebanowego ogiera.
Dru zadrżał. Jego towarzysz, który z każdą chwilą czuł się lepiej w swojej
nowej postaci i w nowej roli, stawał się coraz bardziej przerażający. Skrzydlaci
rozpierzchli się. Dwaj próbowali unieść jeńca w niebo. Elfka walczyła z nimi,
wykrzykując słowa, których Dru, kurczowo trzymający się grzywy ogiera, nie
mógł zrozumieć. Jedna z Poszukiwaczek nie wzbiła się w powietrze, tylko
stojąc na ziemi, niezdarnie manipulowała medalionem. Czarny Koń przebiegł
przez nią. Czarnoksiężnikowi przytulonemu do jego grzbietu mignęła
przerażona twarz... a potem skrzydlata zniknęła.
Dru usłyszał ostry świst, a potem został wyrzucony w powietrze; mocny chwyt
za grzywę należał do przeszłości. Płucom zabrakło powietrza, żeby wrzasnąć,
więc czekał w milczeniu, aż ziemia poderwie się na jego spotkanie i trzaśnie w
jego ciało.
Myślał wyłącznie
o nieuniknionym bólu i obrażeniach. Błysnęły dwa księżyce, jasna pełna tarcza i
nikły rąbek,
jeden szkarłatny, drugi blady jak śmierć, i ich obraz utrwalił się w jego umyśle
na moment
przed zderzeniem z’ ziemią.
- Nie - powiedział głos w jego głowie.
Ziemia zadrwiła ze swojej ofiary. Dru miał wrażenie, że wszystko zamarzło.
Choć miał otwarte oczy, widział tylko wspomnienie księżyców. Uświadomił
sobie, że zapadła głucha cisza i zastanowił się, co się stało z Poszukiwaczami i z
Czarnym Koniem. - Nie wtrącać się - rozbrzmiał drugi znajomy głos.
Dru słyszał, jak inne głosy przedstawiają swoje racje za i przeciw. Choć
zdawało się, że spór toczy się w nieskończoność, zdezorientowany
czarnoksiężnik wiedział, że minęło tylko parę sekund, nim osiągnięto
porozumienie. Zwolennicy pierwszego głosu zyskali minimalną przewagę.
To była ostatnia rzecz, jaką sobie uświadomił, nim ten świat wraz ze wszystkimi
innymi stracił dla niego znaczenie.
- Jesteś Vraadem.
Czarnoksiężnik dumnie pokiwał głową. Nie miał pojęcia, gdzie jest ani jak trafił
tutaj z chaosu panującego w starożytnym mieście. Rozejrzał się, lecz zobaczył
tylko krzesło, na którym siedział, i własne ciało. Czuł się wypoczęty, zdolny do
walki z najpotężniejszym przeciwnikiem, ale był za mądry, żeby próbować
ataku. - On nie może być Vraadem! Oni są wybrakowani!
- Minęło zbyt dużo czasu. Wiesz, że czas upływa, a wraz z jego biegiem
wszystko się zmienia.
- A nam nie wolno nic robić! Nigdy! - wtrącił trzeci z oburzeniem. - Nam,
którzy mamy moc, by zrobić wszystko!
- Nie to jest naszym celem. - Odpowiedź napłynęła z kilku umysłów naraz i
Vraadowi skojarzyła się z litanią powtarzaną z pokolenia na pokolenie. - Już nie
ma celu!
- Może tak - odparł pierwszy. - Może nie. Może ci Vraadowie dostarczą tego,
czego potrzebowali panowie.
- Usunięcie wiedzy z umysłów Sheeka i Queli wcale nie będzie łatwe. Nie
możemy też tknąć elfów, którzy służą jak my, choć nie wiedzą, dlaczego. Czy
chcesz, żebyśmy wtrącili się jeszcze bardziej niż dotychczas?
- Nie!
Smok pogrążył się w ciemności. W jego miejscu pojawił się maleńki obrazek,
który powiększał się, stopniowo wypełniając pole widzenia. W końcu Dru miał
wrażenie, że znalazł się w innym miejscu, w innym czasie. Pod pewnymi
względami doświadczenie to przypominało mentalną łączność z
Poszukiwaczami, ale teraz nie było przymusu.
Nie musiał
oglądać tego, co roztaczało się przed jego oczami.
Ale nie miał zamiaru rezygnować z takiej okazji.
Ujrzał istoty, które mógł nazwać ludźmi, i wiele innych, które nie należały do
ludzkiego rodzaju. Starożytna rasa stworzyła wszelkie możliwe do pomyślenia
kombinacje.
Niektóre były tak ohydne, że nawet Dru, który widział niemało w swoim
długim, szarym życiu, wzdrygnął się ze wstrętem. I zdumiał się, że ktoś powołał
do istnienia takie okropieństwa.
Wiele prób zakończyło się fiaskiem. Istniały dziesiątki pustych małych światów,
stworzonych z cząstek rzeczywistości jednego prawdziwego świata. Z każdym
wiązała się nadzieja, ale nadzieje te zgasły z takiego czy innego powodu,
czasami wskutek wielkich wojen, które zniszczyły wszystko, co tylko można
było zniszczyć. W wielu przypadkach, nawet gdyby dana rasa przetrwała,
eksperyment uznany zostałby za porażkę, bo dawnym zależało na wykształceniu
pewnych określonych cech u swoich dzieci. Większość z tych „porażek”
unicestwiła się sama, z wyjątkiem jednej... na razie. Dru bez pytania wiedział,
że tą jedną porażką, która jeszcze nie zdążyła doprowadzić do samozagłady, jest
rasa z Nimth. Jednakże czas tego świata już się kończył. - A co z tymi, którym
się udało?
- Byli tacy, którzy dojrzeli do drugiego etapu - odparł fałszywy smok. Przed
oczami Dru przemknęły obrazy różnych cywilizacji. Rozpoznał tylko dwie.
Poszukiwaczy i ich wrogów, podobne do pancerników istoty zwane Quelami. -
Ale mówiłeś...
- Nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Quele istnieją, ale nic poza tym. Już
nigdy
nie osiągną dawnej wielkości. Poszukiwacze sami spowodowali własny upadek.
Ich arogancja w połączeniu ze zbiorową
świadomością sprawiła, że nie chcieli wyjść naprzeciw ostatecznej zmianie. Co
do
elfów...
przeżyją i pomogą nam, ale brak im motywacji, by wznieść się na wyższy
poziom. Z
tego
powodu oni również są straceni dla planu.
- My też sprawiliśmy wam zawód.
- Może tak, może nie. Z czasem...
- Z czasem oni także wymrą - szepnął ten, który nieodmiennie pozbawiał
Vraada nadziei.
- Zajęliśmy się Poszukiwaczami, którzy tutaj przyszli. Nie myśl już o nich. -
Mówił pierwszy głos, ale smoka nie było widać.
- On też nie będzie tu potrzebny. Posłuchaj, Dru Zeree z rasy Vraadow. -
Słowom istoty towarzyszył szum wiatru. - Odesłałem byt zwany Czarnym
Koniem do jego ojczyzny.
Czarny Koń pomógł mu, parę razy uratował życie. Tak bezduszne usunięcie go
do Pustki było nieuczciwe.
Dru nie mógł się powstrzymać od dodania jeszcze jednej kąśliwej uwagi przed
odejściem swego „dobroczyńcy”.
XIII
„Poświęciłem swoją przyszłość... w imię czego? Dla dobra głupiej córki
jakiegoś obcego!”
Ale nie rozwiąże problemu kolonizacji krainy, która, jak przeczuwał, nie chciała
mieć nic wspólnego z rasą Vraadow. Prawdopodobnie właśnie dlatego w ciągu
paru godzin, jakie upłynęły od czasu ostatniego spotkania z matką, trzymał się z
dala od miasta. Najpewniej przyjdzie mu zapłacić życiem za rezygnację z
przeprawy, ale nie dbał o to na tyle, by zrezygnować z planu uratowania córki
Zeree.
Zaklął pod nosem. Mógł bez końca wyliczać powody, które wpłynęły na jego
decyzję
- choć nawet on musiałby przyznać, że niektóre były, łagodnie mówiąc, niejasne
- ale to nie uwolni Sharissy Zeree z rąk żmijowatej Melenei.
- Paaanie Gerrrodzie! - zaskrzeczał Sirvak, skulony u jego boku. Zdaniem
Tezerenee zwierzak nadal był na wpół przytomny. - Być może ona już nie
żyje! Nie żyje! - Nie, Sirvaku. A teraz bądź cicho.
Trzeba przyznać, że trochę brakowało mu pewności siebie. Wszystko trwało
znacznie dłużej, niż by sobie tego życzył. Wstał dzień, choć w Nimth trudno
było mówić o dniu w pełnym tego słowa znaczeniu, nim nabrał względnej wiary
w powodzenie swojego planu.
Przystąpił do teleportacji.
- Pani każe ci leżeć. Odpoczywać. - Chrapliwy głos zranił jej uszy i załomotał w
głowie.
- Już wypoczęłam. Jest dzień, prawda? - Przysunęła się bliżej skraju futrzanego
łóżka.
Ośmieliła się wstać, choć wilk bacznie śledził każdy jej ruch. Przez chwilę
myślała, że rzuci się na nią, ale tylko zmienił pozycję, chcąc lepiej ją widzieć.
Mimo woli zachowywała ostrożność, choć myśl, że w zamku Melenei może
spotkać ją coś złego, wydawała się absurdalna.
- Cabalu, gdzie jest Melenea?
- Pani wypoczywa. Ciężko pracowała. Ty też powinnaś odpocząć. Śpij, dopóki
pani nie przyjdzie.
Zdawało się, że nie tyle tańczą, ile uciekają albo przynajmniej próbują ucieczki.
Bez powodzenia, oczywiście.
Niebo pokrywała jedna wielka chmura zgniłej zieleni, która kłębiła się i
skręcała, w trakcie ruchu nabierając siły. Zanosiło się na potężną burzę. Młoda
czarodziejka na chwilę zrezygnowała z patrzenia w stronę rodzinnego domu i
poświęciła uwagę rodzącej się burzy.
Przypuszczała, że jej środek znajduje się nad stolicą Vraadów. Zastanawiała się,
co ją spowodowało. Taką wielką magiczną burzę mogły wywołać jedynie
bezprecedensowo potężne czary. Dzięki badaniom ojca nauczyła się dość, by
rozumieć ten mechanizm. Wątpiła, by przeprawa była jedynym czynnikiem
wyzwalającym. Nie, w mieście musiało dziać się coś więcej.
- Sirvak!
Osłonięta rękawicą dłoń zakryła jej usta.
- Przyszliśmy, żeby uratować cię przed tobą samą, Sharisso Zeree! Nie pozwól,
by twój ulubieniec zginął z powodu twojej niewiedzy i naiwności! „Gerrod!”
Sharissa szarpała się dziko, kopiąc Tezerenee po goleniu. Zaskoczony jej
zajadłością, niemal ją puścił. Zaklął głośno i dodał coś, czego nie zrozumiała.
Dzikie wrzaski powiadomiły ją, że toczy się walka. Sharissa z grozą patrzyła,
jak Sirvak rzuca się na Cabala. Mniejszy famulus wyglądał wzruszająco
bezbronnie w porównaniu z olbrzymem Melenei. Bała się, że zostanie rozdarty
na strzępy z taką łatwością, z jaką Cabal mógłby podrzeć jedną z draperii. A
jednak skrzydlatemu stworzeniu jakimś cudem udało się uniknąć wilczych
zębów i zadać wielkiej bestii potężny cios. Cabal potrząsnął zranionym łbem i
ryknął, wściekły, że takie maleństwo dało mu się we znaki.
- Nie walcz ze mną, Zeree! - syknął Gerrod. - Dla odmiany spróbuj pomyśleć!
Sharissa nie przestawała walczyć. Kosztem wielkiego wysiłku uwolniła prawą
rękę i rzuciła najszybsze, najprostsze zaklęcie, które mogło pomóc jej w
zmaganiach z napastnikiem.
Tezerenee puścił ją, oślepiony jaskrawym rozbłyskiem. Sharissa odskoczyła jak
oparzona. Musiała znaleźć Meleneę. Czarodziejka o wiele lepiej poradzi sobie z
zakapturzonym porywaczem. Sharissa wiedziała, że sama nie ma szans w starciu
z Gerrodem.
Ale ucieczka okazała się trudna. Drzwi trasował wielki Cabal zajęty walką z
Sirvakiem; istniało ryzyko, że zmiażdży ją przez przypadek. - Bodaj cię smok
porwał, głupia...
- Sirvak, nie! - Gerrod, podobnie jak Sharissa, która nie skorzystała z chwilowej
przewagi, patrzył na starcie dwóch famulusów.
Drogo zapłaciła za tę chwilę rozterki. Gerrod znów ją pochwycił, tym razem tak
mocno, że nie miała co marzyć o odzyskaniu wolności. Tezerenee szarpnął ją za
włosy i zmusił do spojrzenia mu w oczy.
- Wbrew twojej woli, Zeree, zamierzamy uratować cię przed wiedźmą, którą
uważasz za swoją przyjaciółkę! Czy ojciec nigdy ci nie mówił, dlaczego zakazał
jej widywania się z tobą?
- Nie wiem, o czym mówisz, i wcale mnie to nie obchodzi! - Sharissa próbowała
splunąć mu w twarz, ale Tezerenee w porę odwrócił głowę. - Pewnego dnia to
cię zainteresuje!
- I pozostawienie jej tobie? Nie sądzę. Nawet taka naiwna głuptaska zasługuje
na los lepszy od twojej kurateli!
- Powinna zaufać tobie? Myślę, że Sharissa wie, kto jest jej przyjacielem. -
Odziana w lśniący jedwab, który wcale nie starał się okrywać jej ciała, Melenea
podeszła do błękitnozielonego wilka i objęła go ręką za szyję. - Robię dla niej,
co w mojej mocy.
Prawdopodobnie jestem jedyną osobą, która może uratować jej ojca. - Znalazłaś
coś? - Sharissa z miejsca zapomniała o Gerrodzie, który nadal ją trzymał.
Sirvak zaskrzeczał.
- Nie, paaani! Sirvak jest dobry! Sirvak chce cię chronić! Z prędkością godną
najściglejszego rumaka ze stajni Sharissy Melenea wyciągnęła rękę w stronę
famulusa. Sirvak wrzasnął z bólu i zajarzył się błękitnym blaskiem. Sharissa
sapnęła i ze zdwojoną energią zaczęła walczyć o wolność. - Pożałuję tego,
wiem, że pożałuję! - wymruczał Gerrod. Odepchnął ją, wskazał palcem na
wijącego się w powietrzu czarnozłotego zwierzaka i wypowiedział coś
bezgłośnie.
Zaskoczony Gerrod zbyt późno spróbował się osłonić. Sharissa nie bardzo
wiedząc, co nią powoduje, uderzyła w chwili, gdy ogromny famulus wybijał się
do skoku.
Miała mętlik w głowie. Nadal ufała Melenei, ale wzruszył ją niemal samobójczy
akt młodego Tezerenee. Gerrod pospieszył na ratunek Sirvakowi, który przecież
do niczego nie był mu potrzebny. Jeśli w jego słowach tkwiło choć ziarno
prawdy...
- Dodałem kroplę, która przelała już pełną czarę, wiedźmo! - Gerrod chciał
złapać Sharissę, ale udało się jej wymknąć. Melenea nie wiedziała, o co chodzi,
jednak Sharissa zrozumiała sens wypowiedzi Tezerenee. Zamek stał blisko
niestabilnego obszaru. Jej przyjaciółka stale korzystała z czarów, jakby nic się
nie zmieniło, jakby Vraadowie nadal w pełni panowali nad Nimth. Gerrod
musiał przewidzieć skutek takiej koncentracji mocy i wiedział, że magiczne
starcie pogorszy już zły stan rzeczy. Nie mógł dokładnie określić czasu
wystąpienia wstrząsów, ale zapewne przejrzał prace jej ojca i zorientował się, że
prawdopodobieństwo wystąpienia kataklizmu jest bardzo wysokie.
Sirvak krążył nad jej głową. Powoli bił skrzydłami, z trudem utrzymując się w
powietrzu, ale nie dbał o własne bezpieczeństwo. Przedkładał życie Sharissy nad
własne magiczne istnienie.
- Paaani! Jesteś ranna? - zapytał z niekłamaną troską.
- Nie, Sirvaku, nic mi nie jest. - Sharissa już nie wierzyła, że famulus jest
marionetką Gerroda. Albo uwolnił się spod władzy mrocznego Vraada, albo
nigdy mu nie podlegał. Jeśli prawdą było to drugie, wtedy szczerość Melenei
stawała pod znakiem zapytania. - Sirvak! Czy Gerrod mówi prawdę?
Zarwała się część sufitu. Sharissa instynktownie odturlała się jak najdalej od
spadających kawałków. W ten sposób zbliżyła się do Melenei. - Cabal! -
zawołała czarodziejka.
Śmiertelnie groźny famulus w jednej chwili stanął nad Sharissa, a jego gorący,
smrodliwy oddech owionął jej twarz. Dziewczyna skrzywiła się i spróbowała
uciec od tego fetoru.
Wilk wybuchnął śmiechem.
- Pobaw się z Cabalem!
- Nie, Cabal! - rozkazała Melenea. - Ostrożnie.
Ogromna bestia wykrzywiła pysk z grymasie irytacji, nisko pochyliła łeb i
złapała Sharissę za ramię. Szczęki zacisnęły się mocno, nie na tyle jednak, żeby
zadać wielki ból, ale wystarczająco, by powstrzymać ofiarę od walki.
- Paaani! - Sirvak opadł niżej, lecz nie ośmielił się zaatakować. Cabal bez
wysiłku odgryzł mu łapę; bez większego trudu mógłby wyrwać rękę Sharissie.
Atak tylko pogorszyłby jej dramatyczne położenie.
Famulus chciał to zrobić, ale podłoga pod jego łapami nagle stała się miękka.
Natychmiast stracił swobodę ruchów. Warknął głucho, przez cały czas
trzymając swojego więźnia, i spróbował uwolnić przednią łapę. Z uwagi na
znacznie mniejszy ciężar Sharissa nie miała takich problemów. Przeciągnęła
wolną ręką po podłodze, która teraz bardziej przypominała miękkie masło niż
marmur. Ojciec uprzedzał, że nawarstwianie się stuleci bezmyślnego używania
magii spowoduje powstanie fal rozkiełznanej energii. Niedługo wszystko wróci
do normy, ale fale będą się powtarzać, aż w końcu obszar ten wymknie się spod
kontroli i już nic nie odwróci zachodzących tu zmian. - Na krew Nimth! -
Melenea potarła rękę, która kryła się w nagle ożywionym rękawie.
Wydawało się, że materiał chce przywrzeć do jej dłoni jak usta w pocałunku.
Czarodziejka, nie bacząc na względy przyzwoitości, zdarła z siebie niepokorne
odzienie i cisnęła je w kąt.
Sirvak, nawet jeśli współpracował z Tezerenee, pozostał wierny jej i jej ojcu. -
Moja zabawka! Jesteś niegrzeczna! - Cabal zdołał wyciągnąć łapę z grząskiej
podłogi i starał się dotrzeć do swej ofiary.
Gerrod zniknął bez śladu. Sharissa bała się o niego; przecież uwolnił ją ze
szczęk tego straszliwego stworzenia.
Gdy ogromna łapa wyciągnęła się w jej stronę, Sirvak sfrunął z sofy i, znowu
nie dbając o własne bezpieczeństwo, z ferworem przypuścił atak. Cabal kłapnął
zębami, ale nadal był częściowo unieruchomiony, więc nie mógł dobrze
wymierzyć. Sirvak zrobił unik. Gdy stało się jasne, że błękitnozielony potwór
nie może go dosięgnąć, przybliżył się błyskawicznie i szarpnął go zębami.
Cabal ryknął z bólu. Zębaty dziób famulusa głęboko wbił się w jego łapę. Sirvak
wyrwał kawałek ciała i szybko odfrunął. Wprawdzie nie w pełni zrewanżował
się za utratę łapy, ale jego triumfalny krzyk i wycie Cabala świadczyły o
powadze zadanej rany.
Sharissa poczuła, że podłoga twardnieje. Wszystko wracało do normy - jeżeli
było to możliwe w świecie tak nienormalnym, jak Nimth. Teraz musiała podjąć
decyzję. Albo zostanie i zawierzy Melenei, albo odejdzie i wzorem Sirvaka
zaufa Gerrodowi. Taki ograniczony wybór nie spełniał jej oczekiwań.
Żałowała, że nie ma tu ojca, który zadecydowałby za nią.
,Być może nie żyje!” Jej los zależał wyłącznie od niej. Kiedy ojciec zniknął,
pozwoliła Gerrodowi zabrać się do Tezerenee. Jej pierwsze próby odzyskania
niezależności sprowadzały się do tego, że odmówiła podzielenia się
informacjami z apodyktycznym patriarchą Barakasem. Na nieszczęście w
chwili, gdy postanowiła wziąć sprawy we własne ręce, zjawiła się Melenea,
znana jej z czasów dzieciństwa. I pozwoliła, by czarodziejka dyrygowała nią jak
małym dzieckiem. Nikim więcej.
„Kryształy. Muszę znaleźć kryształy! Nie mogę odejść bez nich!” Ale tylko
Melenea wiedziała, gdzie one są. Tylko Melenea miała dostęp do magicznych
kamieni, które mogły doprowadzić ją do ojca. Kryształy zawierały klucz
otwierający drzwi między Nimth a ukrytym światem. Wiedziała, że bez nich
nie może odejść, niezależnie od zagrożenia, jakie stanowiła czarodziejka -
jeśli Gerrod mówił prawdę.
- Niech cię licho! Tylko nie to!
Ledwo poznała zmieniony ze złości głos Tezerenee. Ułamek sekundy później
coś uderzyło ją od tyłu i rzuciło twarzą na dywan. Sirvak wyskrzeczał jej imię.
Ktoś złapał ją na ręce.
Serkadion Manee!
XIV
Barakas, władca i patriarcha Tezerenee, klanu smoka, patrzył na to, co miało
być początkiem jego nowego imperium. Odeszły w przeszłość czasy starego
świata, który musiał dzielić z tyloma pysznymi i szalonymi obcymi. Teraz miał
u swego boku tylko garstkę obcych, przy czym wszyscy jedli mu z ręki. W
większości były to kobiety, bo patriarcha zdawał sobie sprawę, że tworzenie
nowej cywilizacji wymaga świeżej krwi. W Nimth z powodu braku miejsca nie
dopuszczał do zbytniego rozmnożenia się klanu. Tutaj ograniczenia nie były
konieczne.
- Tam są te góry. - Machnął ręką w stronę tych samych szczytów, ku którym
parę dni wcześniej wyprawił się Rendel. - Chcę je zbadać.
Reegan zrobił zaskoczoną minę.
- Nie mamy latających smoków, a nasze moce działają w przypadkowy sposób,
ojcze. - Nie mów mi tego, co jest oczywiste, Reegan. Nie interesuje mnie, jak to
zrobisz, ale masz wypełnić moje rozkazy. Do tego zostałeś wyszkolony.
Dopilnuj, żeby zrobiono to, czego sobie życzę. - Choć Barakas wyglądał niemal
pogodnie, najstarszy syn wyczytał w jego oczach coś zupełnie innego. Skłonił
się szybko i popędził do swoich braci, by szukać u nich rady.
Wielmożna Alcia przerwała rozmowę z kobietą, która nie była ani jej córką, ani
siostrzenicą - Barakas uważał, że nie musi znać wszystkich swoich poddanych,
dopóki robili to, co im kazał - i podeszła do niego. Władca Tezerenee rozglądał
się po okolicznych równinach i lasach.
- Aż zarumieniłeś się z podniecenia - powiedziała.
- Mam cały świat do podbicia. Mam ludzi czekających na rozkazy. Czegóż
więcej mi trzeba?
- Syna?
Barakas popatrzył na nią z niesmakiem.
- Którego, żono? Rendela, który zdradził nas w chwili, gdy znalazł się po tej
stronie zasłony, czy może Gerroda, któremu nie udało się wypełnić moich
poleceń? - Nie mogę powiedzieć nic na temat Rendela, ale Gerrod zrobił, co mu
kazałeś. Po prostu nie raczyłeś tego zauważyć. Może zainteresuje cię
wiadomość, że spotkałam go w naszej starej warowni. Czas szybko uciekał, ale
on był zdecydowany znaleźć córkę Dru Zeree, jak mu poleciłeś. Nie baczył też
na fakt, że zapewne gościła u Melenei. - Dłużej nie mogłem czekać, Alcio.
Widziałaś, jak się zachowywali Vraadowie. Jeszcze trochę, a nawet my nie
zdążylibyśmy przeprawić się w porę. - Oczy głowy klanu przesunęły się na
Lochivana, który starał się wyglądać na ogromnie zajętego.
Nadal bał się gniewu ojca, choć ani on, ani nikt inny nie mógł zapobiec
zniknięciu golemów. To Rendel ponosił winę. - Lochivan!
- Ojcze! - Mimo trawiącego go lęku syn władcy Tezerenee podbiegł i padł na
kolana. - Masz dla mnie jakieś zadanie?
Barakas zaklął i potarł rękę, którą rzucił swój zabójczy czar. Przeszywał ją ostry
ból, jakby został trafiony rykoszetem swojego magicznego pocisku. Jeżeli
dobrze wiedział, nie istniała metoda pozwalająca na takie odwrócenie ataku. -
Lochivan! - Skwapliwość, z jaką jego syn zerwał się z kolan, odrobinę ukoiła
cierpienie Barakasa. - To wroga okolica! W lesie kryje się nieprzyjaciel!
Przerwał jej wielkopańskim ruchem dłoni okrytej rękawicą. - Gerrod nie żyje.
Wszyscy w Nimth nie żyją... albo tyle z nich pożytku, co z martwych. Nie chcę
więcej o nich słyszeć. - Jego następne słowa zdradzały zniecierpliwienie.
Dru i elfka stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem. Biorąc pod uwagę
jej prędkość, Dru wątpił w swoje szansę. Mało prawdopodobne, by zdążył
rzucić na nią czar, zanim ona rzuci w niego nożem. Zastanawiał się również,
jakie czary mogłyby odeprzeć jej atak, ponieważ legendy zawsze sugerowały, że
rasa elfów dogłębnie opanowała wiedzę magiczną. Nie przypuszczał, by miała
tylko nóż do obrony; nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek chciał rzucić się na
czarnoksiężnika ze zwyczajnym kawałkiem żelaza.
Niemal się roześmiał. Pytania w takiej chwili? Prędzej spodziewałby się czegoś
takiego po sobie, gdyby istoty, o których mówiła, nie zaprzątały mu myśli. -
Opowiedzieli mi o tym miejscu... i o Nimth.
- To jakiś podstęp?
- Ależ nie. Wolę zawiązać przymierze niż walczyć. - Dmuchnął wiatr, włosy
opadły mu na oczy. Odgarnął je, zastanawiając się, czy ten powiew może być
znakiem, że gdzieś w pobliżu przebywa paru opiekunów, których nie
wyczuwa zmysłami. Być może Czarny Koń został wypędzony z tego świata
właśnie dlatego, że umiał ich wykryć, przez co stanowił potencjalne
zagrożenie dla nich i dla ich dziedzictwa.
- Jesteś Vraadem.
Czyżby w jej tonie pobrzmiewała nutka niepewności?
- Obciążenie dziedziczne.
Uśmiechnęła się z jego żartu, a jemu aż zakręciło się w głowie. Przywykły do
nienaturalnej i zimnej urody swojej rasy nie był przygotowany na piękno, jakie
miała do zaoferowania sama natura. Zapomniał języka w gębie i zwyczajnie
wytrzeszczył oczy. Chyba tylko Sharissa mogła konkurować z nią pod
względem urody. „Sharissa i jej matka...”
Nóż nagle znalazł się przy jego gardle.
- Mogłabym cię teraz zabić. Nawet nie próbuj się ruszać. Wpadł w taki zachwyt,
że...
Nie, nie z nim, tylko z tym światem. Dru nie przeżyłby wszystkich tych stuleci,
gdyby w krytycznych chwilach rozmyślał o niebieskich migdałach. Nie, z
pewnością ten świat mieszał mu w głowie. A jednak, uświadomił sobie, elfka
rzeczywiście przypomina jego żonę i córkę, więc może...
Kiedy Vraad nie zwrócił uwagi na stalową śmierć łaskoczącą go w szyję, elfka
opuściła nóż i, po krótkim biciu się z myślami, schowała go do pochwy. - Jeśli
pragniesz przymierza, nie widzę powodów, by cię zabijać. Na razie. Możesz
nazywać mnie Xiri. To nie jest moje imię urodzinowe. - Xiri. - Vraad nie
zapytał, o co dokładnie jej chodzi. Elfie zwyczaje były tajemnicą dla jego rasy,
która mogła opierać się tylko na odrobinie wiedzy przekazywanej przez
tysiąclecia z pokolenia na pokolenie. Nawet Serkadion Manee, który miał
ambicję zawarcia w swoich kronikach całokształtu znanej mu wiedzy, poskąpił
informacji na temat tej drugiej liczącej się rasy w historii Nimth. - Mów mi Dru,
Xiri. To moje urodzinowe imię, jeśli chcesz wiedzieć. Skąd wiesz, że jestem
Vraadem?
- Nie stąd, że jestem taka stara, by pamiętać twoją hardą rasę - odrzekła z
odrobiną humoru. - Ci, którzy przyszli tu pierwsi, dopilnowali, żebyśmy nie
zapomnieli o naszych wrogach. - Spojrzała na niego taksująco. - Nie wyglądasz
na wyjątkowo groźnego.
Jesteś wysoki i trochę zbyt pewny siebie, to wszystko.
- Wśród mojej rasy nie brakuje takich, którzy spełniliby twoje najgorsze
oczekiwania.
Czarnoksiężnik zadrżał.
- Dlaczego tak mówisz?
Xiri ruszyła przed siebie. Wydawało się, że w ten sposób chce wyładować
nadmiar energii. Dru bez namysłu podążył za nią. Był wyższy prawie o dwie
głowy i na jego jeden krok ona stawiała niemal dwa, ale musiał stale
przyspieszać, żeby nie zostać w tyle.
- Chcesz powiedzieć, że tego nie czujesz? Nie czujesz, że ta ziemia żyje? Czuł.
Niejednokrotnie. Był również przekonany, że jakaś tajemnicza siłą ściągnęła go
do tego świata, a potem posłużyła się jego wierzchowcem, by sprowadzić go w
to miejsce.
Jeśli jego domysły były prawdą, to nie zjawił się w tym świecie przez
przypadek. Nie był tylko pewien, czy ma z tego powodu się cieszyć czy też
martwić. - Widzę, że czujesz. - Xiri skorzystała z zadumy Dru, by uważnie
przyjrzeć się jego twarzy. Wyczytała w niej odpowiedź, której nie wyraził
słowami. - Czy... czy opiekunowie o tym wiedzą? Wzruszyła ramionami. -
Jestem równie nowa na tym kontynencie jak ty. Możliwe. Być może to, co
wyczuwamy, jest do nich podobne. Może to kolejny „opiekun”, jak ich
nazywasz. - Xiri zastanowiła się nad tym określeniem. - Opiekunowie.
Przypuszczam, że to słowo opisuje ich lepiej niż inne.
Szli ścieżką, która prowadziła mniej więcej w stronę miejsca, gdzie Dru jako
jeniec skrzydlatych wszedł do miasta. Nie pytał, czy elfka ma jakiś powód, by
zmierzać akurat w tym kierunku; dowiadywał się zbyt wielu nowych rzeczy,
by zawracać sobie głowę dodatkowymi. Stwierdził, że towarzystwo Xiri
sprawia mu dużą przyjemność. Była bardziej sympatyczna i szczera niż
większość Vraadow... oczywiście wtedy, kiedy nie próbowała go zabić.
- Od kiedy mieszkają tutaj elfy?
- Od tysięcy lat. Prawdę mówiąc, nie mierzymy czasu tak dokładnie jak wy.
Zaczerpnął powietrza przed zadaniem następnego pytania. W tej chwili byli w
dobrej komitywie, ale wiedział, że niektórych tematów lepiej nie poruszać. Jej
umiejętność obchodzenia się z nożem wywarła na nim ogromne wrażenie.
Mimo wszystko to pytanie musiał zadać.
- Jak uciekliście z Nimth?
Ku jego zdumieniu i uldze Xiri nie okazała zdenerwowania. - To kwestia
sporna. Niektórzy twierdzą, że znaleźliśmy dziurę w tkaninie Nimth, przez którą
dostaliśmy się tutaj. Inni utrzymują, że dziura została otwarta specjalnie dla nas.
- Jak wrócisz?
Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy. Wśród tego ogromu zniszczeń oboje
wydawali się bardzo mali. Czarnoksiężnik miał ochotę schować się w jakiejś
kryjówce, co było bardzo nievraadzka reakcją. Nawet przy założeniu, że od
dwudziestu lat, a szczególnie od paru ostatnich dni, nie utożsamiał się z
Vraadami.
- Naprawdę nie mam pojęcia.
Roześmiał się mimo woli. Gdy elfka sięgnęła do noża u boku i zapytała go o
przyczynę wesołości, przyznał, że jest w podobnym położeniu. Oboje byli obcy
na ziemi, która ich nie chciała, i nie wiedzieli, jak wrócić do swoich domów.
Teleportowanie się przez ogromne morze raczej nie wchodziło w rachubę,
nawet gdyby był u szczytu mocy. Poza tym nie znał tamtego kontynentu;
widział tylko widmowe obrazy, a teleportacja na ślepo, zwłaszcza na taką
odległość, zawsze okazywała się zdradliwa. Łatwo było trafić w niewłaściwe
miejsce, na przykład na dno morza.
Xiri usiadła. Nie dbała o to, że grunt jest zasłany potłuczonym marmurem.
Siedziała w takim skupieniu, jakby to była najważniejsza rzecz, jaką miała do
zrobienia. Nieświadomie bawiła się sakiewką podobną do tej, którą znalazł
jeden z Poszukiwaczy. Widniał na niej rysunek przypominający słońce. Dru nie
był pewien, czy to ozdoba, czy symbol religijny.
Tak bardzo starał się zapomnieć o jej śmierci, zapomnieć o cierpieniu, jakiego
doświadczył, że zapomniał, jak miała na imię.
- Coś nie w porządku?
- Rozumiem.
- Z dziury? - Podniosła się zwinnie. - Znalazłeś dziurę taką jak ta, z której
jakoby skorzystał mój lud?
- Niedokładnie. Ta wiedzie do miejsca, w którym żyli... inicjatorzy... tego
eksperymentu. Być może tam znajduje się klucz do kontroli nad wszystkim.
Xiri spojrzała w kierunku otwartej przestrzeni, gdzie po raz pierwszy zobaczyła
Dru.
- Poszukiwacze nie mieli pojęcia, że byli tak blisko celu. - Odwróciła się do
wysokiego Vraada i zapytała podejrzliwie: - Dlaczego nie powiedziałeś mi o
tym wcześniej?
Był taki czas w życiu mistrza czarnej magii, gdy nic nie mogło go zawstydzić.
Teraz miał wrażenie, że rumieniec bez przerwy pali mu policzki. - Bałem się...
nie chciałem tam wracać.
Spojrzał jej w oczy. Nie znalazł w nich strachu, tylko szczerą troskę.
- To ty przypomniałaś mi, że nie mamy wyboru. Miałem nadzieję, że wiesz, jak
dostać się tam, gdzie żyje mój... gdzie żyje twój lud.
Xiri położyła mu rękę na ramieniu.
- Wiem, że Vraadowie zjawili się na drugim kontynencie. Nie mogłeś tego
ukryć, Dru.
Będziemy mieć z nimi do czynienia, gdy wrócimy do domu. Nie powiedziała,
jeśli”, co trochę podniosło go na duchu, choć był pewien, że użyła słowa „gdy”
bardziej z myślą o sobie. Oboje woleli się nie zastanawiać, co będzie, jeśli
opiekunowie zadecydują, że można usunąć ich wbrew prawu ustanowionemu
przez pradawnych panów.
- Nie brakuje wśród nas takich, którzy zamykają się w sobie, ale większość
nauczyła się otwartości. Stwierdziliśmy, że teraz znacznie lepiej się
dogadujemy. Kiedyś omal nie doszło do wojny domowej z powodu tego
surowego, pompatycznego stylu bycia. - Co jej zapobiegło?
Wysunęła się przed niego i ruszyła tak szybkim krokiem, że z ledwością za nią
nadążał.
Dru widział tylko tył jej głowy, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego
towarzyszka się uśmiecha.
Czarny Koń widział coś podobnego... w tej samej okolicy. Kto tu był?
- Nie Poszukiwacza albo Quela?
- Nie. Poznałabym Shee... Poszukiwacza, jak wolisz, bez trudu. Nie,
przypominała człowieka, ale jakby czegoś mu brakowało. - Wzruszyła
ramionami. - Nie umiem tego wyjaśnić.
Dru szedł bardziej ostrożnie, wypatrując kłopotów. Irytowało go niemal
beztroskie zachowanie Xiii. Elfka uznała, że ukradkowe przemykanie na nic się
nie zda. Postawiła na szybki, bezpośredni marsz do celu. Dru rozumiał ją coraz
lepiej i wiedział, że nie odwiedzie jej od robienia tego, co uważała za słuszne.
Nim zdążył przygotować się psychicznie, już byli na miejscu: na placu, gdzie
czekało rozdarcie.
- Nic nie widzę.
- Widziałaś coś, zanim się pojawiłem?
- Nie. Ale denerwuje mnie, że nic nie widać. To wbrew naturze.
- Gdyby rozdarcie rzucało się w oczy, Poszukiwacze znaleźliby je pierwsi.
- Ale czy opiekunowie by ich wpuścili? - zapytała.
Było to jedno z licznych pytań, na które nie umiał odpowiedzieć. Magiczne
istoty postanowiły ingerować prawdopodobnie z powodu liczby intruzów, nie
dlatego, że w ogóle ktoś się pojawił. Po pierwszej próbie odstraszenia zostawiły
Dru i Czarnego Konia w spokoju; cechował je nieco naiwny sposób myślenia,
skoro liczyły, że dwóch nieproszonych gości odejdzie po zamanifestowaniu im
swojej potęgi. Czarnoksiężnik nie mógł się nadziwić, że te nieledwie boskie
istoty podlegają jakimś prawom. Wprawdzie były sługami swoich starożytnych
panów, ale panowie ci dawno odeszli.
Zdumiewające, że nadal wypełniały swoje obowiązki i dopiero teraz zaczęły
Pojawiać się wyłomy w ich zwartych szeregach. Jeśli jednak jeden groźny
opiekun mógł być jakimś wyznacznikiem, to Dru obawiał się, że przyszłość
okaże się znacznie bardziej niebezpieczna, niż wyobrażali sobie uciekinierzy z
Nimth.
- Jak na razie nikt nas nie zatrzymał. Równie dobrze możemy iść dalej -
zaproponowała Xiri.
Dru zrozumiał delikatny przytyk. Nieświadomie cofnął się o parę kroków, jakby
głęboki strach przejmował władzę nad jego ciałem.
- Mówiłem! Mówiłem, że wrócą! Należy ich usunąć! Dziki wrzask rzucił oboje
odkrywców na kolana. Dru bez trudu zidentyfikował istotę, której krzyk
niemalże rozsadzał mu mózg.
- nie wolno! - odparł głos, który Vraad nazywał czwartym. Pobrzmiewał w nim
brak przekonania, jak gdyby również ta istota przestała wierzyć w możliwość
nieingerencji.
- Mieli swoją szansą! Zawiedli nasze zaufanie! - ryknął pierwszy. Dru ściskał
rękami skronie, jakby się bał, że za chwilę czaszka rozleci się na kawałki. -
Oni... Przejaśniało mu w głowie.
„Skąd on się tu wziął? Przecież celem przeprawy miał być drugi kontynent”.
Pytanie uleciało mu z głowy wraz ze wszystkimi innymi myślami, gdy do
pierwszego golema dołączył drugi, a potem trzeci.
Już wiedział, jak wygląda gniazdo, skupisko naturalnych grot w głębi góry,
którą nazwał Kivan Grath. Jeśli właściwie zinterpretował pokazane mu obrazy,
tutaj mieściła się główna siedziba ptasiego ludu od czasu porażek poniesionych
w wojnie z tymi, którzy wyglądali jak pancerniki na dwóch nogach. Wprawdzie
skrzydlaci nadal panowali nad większą częścią kontynentu, ale ich wrogowie
mieli paskudny zwyczaj organizowania samobójczych ataków spod ziemi.
Akcje te spowodowały zniszczenie wielu pomniejszych osiedli tej rasy. Ich
celem wcale nie było uśmiercanie wojowników; największe straty ponosiło
młodsze pokolenie skrzydlatych. Ofiarami padały przede wszystkim młode,
jeszcze nie umiejące latać. Gniazda można odbudować, ale znacznie trudniej
odrodzić rasę. Rendela nie obchodziły wojny jego porywaczy. Interesowało go
tylko to, czym wódz kusił go od czasu przybycia do jaskini i co jak na ironię
stało się milczącym świadkiem jego cierpienia. Tuż za kręgiem ptasich ludzi,
którzy nadzorowali przesłuchanie, wznosiły się ogromne strzeliste posągi.
Ludzie - ptaki wiedzieli, że kryje się w nich moc dużo starsza od ich własnej
mocy. Próbowali ją wykorzystać, a także zlokalizować pierwotną siedzibę ich
twórców. Wysłali oddział na poszukiwania, ale siedziba mieściła się po drugiej
stronie szerokiej wody, więc nie mieli pojęcia, czy zwiadowcy odnoszą sukcesy.
Rendel miał nieszczęście się przekonać, że pan gniazda coraz bardziej
niecierpliwi się z powodu braku wiadomości. Już dwukrotnie wyładował na nim
swoją złość.
Przeraźliwe wrzaski wypełniły jaskinię i tłukły się echem tak długo, że omal nie
ogłuchł. Domyślił się, że całe gniazdo obejrzało obrazy, które zaprezentował
przywódcy.
Nowy obraz wdarł się do jego umysłu z taką siłą, że niemal stracił przytomność.
Przedstawiał zwłoki Tezerenee rozrzucone po okolicy: skrwawione szczątki
były wszystkim, co pozostało z niegdyś dumnego klanu. Smoczy proporzec stał,
a jakże, ale w gardle samego patriarchy.
Mimo to pokiwał głową na znak zgody, mając nadzieję, że zrozumieją ten gest.
Widocznie tak było, bo poczuł aprobatę wodza. Człowiek - ptak zdjął rękę z
jego twarzy i przywołał kobiety, które go karmiły. Inny, wysoki samiec,
odwiązał go od ściany i podtrzymał, gdy nogi się pod nim ugięły. Kobiety
chwyciły go pod ramiona i odciągnęły od starszyzny. Były zaskakująco silne,
choć znacznie drobniejsze od niego. Zawlokły go w kąt i pomogły mu położyć
się na macie. Mata była miękka, taka miękka... Każda jego kość niemal z
krzykiem sprzeciwiała się najbardziej nieznacznemu ruchowi. Pomyślał, że po
przebudzeniu będzie sztywny jak deska. Jeśli się obudzi.
Kiedy się ułożył, skrzydlate odeszły. Ich miejsce zajęły cztery inne. Jedna
przyniosła miskę. Choć karmiono go skąpo, nie był głodny; chciał tylko spać
przez całą wieczność.
Obłożyły papką jego nagie ciało. Wycieńczony Rendel na próżno się buntował.
Były silne i miały dużą wprawę. Każda trzymała go jedną ręką, a nacierała
drugą. W ten sposób wymasowały go całego.
Było to doświadczenie niezbyt przyjemne, bo od czasu do czasu ostre szpony
przypominały mu, że masażystki należą do groźnej rasy ludzi - ptaków.
Zapadając w sen, zrozumiał, że wcale nie poddawały go kolejnej torturze.
Wtarta w skórę tajemnicza substancja już teraz uśmierzała ból. Jego
porywacze chcieli jak najszybciej postawić go na nogi. To miało sens; nie
mogli czekać, aż sam
wydobrzeje. Nie mieli czasu do stracenia, jeśli choć trochę znał swojego ojca.
Patriarcha nie spocznie, dopóki nie pokona wroga. Ptaki tymczasem miały
nadzieję na szybkie i łatwe zwycięstwo z pomocą gotowego do współpracy
jeńca. Ostatnie świadome myśli Rendela dotyczyły tego, co zrobi, gdy
nadejdzie właściwa pora. Zasnął z uśmiechem na ustach.
Golemy brnęły w ich stronę jak ożywione straszydła ze złego snu. Xiri
wyciągnęła nóż i mruczała coś pod nosem. Co one tutaj robiły? Jak przebyły
wzburzone morze? - Widziałam... - wydukała elfka - jednego z nich! Co to
takiego? - Golemy. - Dru patrzył, jak jeden przewraca się i wstaje. Po chwili
zrozumiał, że poruszają się nie tyle jak ślepcy w obcym sobie miejscu, ale raczej
jak dzieci, które jeszcze niezbyt dobrze opanowały sztukę chodzenia.
Przypomniał sobie pierwsze kroki własnej córki i dostrzegł znaczne
podobieństwo. Nierówności podłoża z pewnością utrudniały sprawę.
- Wiem. - Dru miał pewną teorię, ale nie chciał zdradzać jej elfce. Bał się.
Ledwo sam w nią wierzył.
Pierwszy z golemów, poruszający się już znacznie pewniej, przekroczył
rozdarcie i zniknął. Pozostałe ustawiły się w kolejce i parami wchodziły za nim.
Czarnoksiężnik porównał je w myślach do parady makabrycznych marionetek.
Szybko znikały po drugiej stronie, nie wahając się ani przez chwilę. Gdy
ostatni wszedł do pradawnego królestwa twórców, zostali sami na
zniszczonym placu.
- Czekamy? - zapytała Xiri.
Dru zdał sobie sprawę, że znów się waha, tym razem bardziej z nabożnej czci
niż ze strachu. Mimo to wiedział, że każda chwila zwłoki powiększa ryzyko,
że po drugiej stronie wydarzy się coś, czego nie zobaczą.
- Za mną.
Ponownie złapała go za rękę. Kiedy spojrzał na nią, uśmiechnęła się niepewnie i
powiedziała:
- Nie chciałabym znaleźć się sama tam, gdzie nigdy wcześniej nie byłam.
Mógłby zapewnić ją, że coś takiego się nie zdarzy, że oboje znajdą się na łące u
stóp wzgórza. Mógł jej to powiedzieć, ale tego nie zrobił.
- No to idziemy.
Wrażenie było podobne do tego, jakiego doświadczył wcześniej: oślepiająca
jasność i opóźnione zrozumienie, że w czasie przejścia ucichły wszelkie
dźwięki. - Rheena! - Xiri zamarła, gdy tylko stanęli w świecie zamku. Patrzyła
na ptaki fruwające wesoło w powietrzu i na zadbaną murawę. - Niezwykle
piękne! Jakby ktoś to wszystko urządził z rozmysłem!
Zdaniem Dru nie mijała się z prawdą. W jej towarzystwie upajał się tym
widokiem. Gdyby nie obecność zdeterminowanych golemów, mógłby
zapomnieć o strachu. One jednak przypominały mu, czego może się
spodziewać.
- Opiekunowie? - Ton głosu zdradzał, że elfka chce, by przyznał jej rację, choć
żadne z nich w to nie wierzyło.
Dru wzruszył ramionami, starając się nie zostawać daleko w tyle za goleniami.
Xiri wyszła na prowadzenie.
- Wątpię, choć tego nie wykluczam. Myślę jednak, że obecność opiekunów w
zrujnowanym mieście wskazuje, czym naprawdę są te istoty. Jeżeli się dobrze
orientuję, ich wizyta w tym miejscu tylko to potwierdza.
Dru wreszcie odzyskał nieco zimnej krwi, pochylił się w stronę elfki i szepnął:
- Czy Poszukiwacze też tak robią? - Dru wspomniał ich wyjątkowe gniazda,
będące połączeniem elementów sztucznych i naturalnych. Te, które pokazał mu
przywódca skrzydlatych, przypominały dzieła sztuki.
Nikt nie zastąpił im drogi, gdy stanęli w otwartych drzwiach, a potem weszli na
długi korytarz. Elfka z trwożnym podziwem patrzyła na wspaniałości tego
pomieszczenia, jakby spodziewając się, że lada moment wszystko zniknie.
Korytarz nie był bogato zdobiony, wręcz przeciwnie, ale surowy majestat
wzbudzał zachwyt i skłaniał do refleksji nad mistrzostwem budowniczych.
Dru był ledwie odrobinę mniej przejęty, choć już tu był. Prowadząc Xiri w głąb
korytarza, zauważył boczne wejście, którego, gotów był przysiąc, nie było w
czasie jego pierwszej bytności w zamku.
Xiri zatrzymała się, gdy krzyknął. Natychmiast zrozumiała przyczynę jego obaw
i z irytacją zmarszczyła czoło.
- Nie jestem taka głupia, żeby dotykać czegoś, czego najpierw dokładnie nie
obejrzę.
- Gdy patrzy się na nie z bliska, wyglądają prawie jak żywe. - Przysunęła ręce
do posążków, ale nie na tyle blisko, by dotknąć któregoś z nich. Nie miała
ochoty wpaść między nie bodaj przypadkiem.
Dru pochwalił w duchu jej ostrożność.
- Nie przypominam sobie, by tamte wywoływały podobne wrażenie. - Choć
Poszukiwacze nie pozwolili mu ich obejrzeć, był pewien, że wyczułby
otaczającą je aurę z miejsca, w którym kazali mu stanąć. - Zastanawiam się... -
Przyjrzał się uważniej. Szczegóły postaci zostały oddane z tak pieczołowitą
precyzją, że niemal wierzył, iż gryf, na którego patrzył, schwyci go za palce. -
Zastanawiam się, co teraz robią.
Szuranie uprzedziło ich o wejściu kilku postaci. Były identyczne do tego
stopnia, że mogły być kopiami jednego wzorca, a nawet wykonywały te same
ruchy. Było jasne, że się porozumiewały. Dru przypuszczał, że stosują metodę
zbliżoną do tej, którą posługiwali się Poszukiwacze. To podobieństwo wcale
nie podnosiło na duchu. Najbardziej denerwująca była cisza.
Trzy postacie szły miarowym krokiem w ich stronę.
- Chyba chcą coś zrobić z posążkami. - Dru mimo woli zniżył głos do szeptu. -
Może dowiemy się, jakiemu celowi służy ta komnata.
Zajęli miejsca po obu stronach podwyższenia, na którym stały posążki. Dru był
pewien, że dopóki nie będą w niczym przeszkadzać, przybysze zignorują ich jak
wcześniej.
Dwóch z nich odwróciło się w jego stronę. Druga para skręciła ku Xiri.
Z grozą patrzyła, jak golem przyspiesza i łapie ją za rękę. Nie zdążyła nawet
wyjąć noża z pochwy. Uderzyła golema drugą ręką, ale cios, który ogłuszyłby
większość przeciwników, nawet nie spowolnił jego ruchów.
Jeśli byli panami wracającymi do domu, czyż słudzy nie powinni się cieszyć?
Zdawało się, że z paroma wyjątkami opiekunowie nadal są lojalni, choć
panowie opuścili ich przed tysiącami lat.
Dru odważył się przesunąć o parę kroków. Niezależnie od tego, pod jakim
kątem na nią patrzył, zawsze wydawała się zwrócona w jego stronę. Wiedział,
że Xiri postrzega ją tak samo.
Brama stała się wejściem do innego świata. Dru bez pytania wiedział, że to jego
świat.
Nimth znikło, zastąpione przez... nic. Więcej niż nic. Czarnoksiężnik wiedział,
dokąd prowadzą drzwi. Z przerażeniem poznał Pustkę.
Beztwarza istota, która stała obok niego, odwróciła się i ruchem ręki kazała mu
wejść w nicość widoczną w otworze Bramy.
- Mówiłem ci, dzieciaku! Sirvak wyfrunął przez okno w chwili, gdy złapałem
cię w ramiona! Zapewne wrócił do twojego zamku i czeka tam na nas! -
Spiorunował ją równie wściekłym wzrokiem. - Postaraj się pamiętać o tym
chociaż przez parę sekund, dobrze?
Muszę pomyśleć!
- Chodzi mi o to, że są w takim samym położeniu jak my! Nie mogą polegać na
swoich czarach!
- Nie wiem. - Sharissa była zbita z tropu. Tezerenee znów się zgarbił.
- Strata czasu!
- Gdybyśmy wrócili do domu, mogłabym coś zrobić. Nie zrezygnuję z szukania
ojca.
Wiem, że gdzieś żyje!
„Wieczny optymizm dziecka” - pomyślał Gerrod z rozgoryczeniem.
Rozdrażniło go to siedzenie tutaj z założonymi rękami. Był przyzwyczajony do
działania - oczywiście, nie bez namysłu - ale co mógł zrobić? Sprawa z Meleneą
nie była zakończona; zbyt dobrze znał czarodziejkę, by założyć, że bezczynnie
będzie czekać na koniec Nimth. Nie, wykonał mistrzowski ruch, ale teraz
nadeszła jej kolej. Być może tkwił w tej norze ze strachu, nie dlatego, że nie
wiedział, co począć. Już podjął decyzję. Wprawdzie gardził towarzystwem
swojego klanu, ale ukryty świat oznaczał dalsze życie. Teraz, gdy miał pod
opieką dziecko Zeree, przedostanie się na drugą stronę stało się celem
nadrzędnym. Zakapturzony Vraad miał nadzieję, że dziewczyna wie więcej,
niż mu powiedziała, lecz nie o to chodziło. Wszystkie informacje leżały jak na
dłoni, tylko... „Ależ ze mnie głupiec!” - pomyślał.
Słysząc głośny i dźwięczny śmiech, Sharissa spojrzała na niego z paniką w
oczach.
Nie miała pojęcia, co go tak rozbawiło. Nie rozumiała, że śmiech wyrażał ulgę i
drwinę z samego siebie. Że też był taki ślepy! Uradowany Gerrod poderwał się,
złapał Sharissę w ramiona i przytulił ją mocno. Gdy wreszcie ją puścił, nawet
nie drgnęła, skamieniała ze zdumienia.
To nie była tak do końca jego wina. Tezerenee przychodzili na świat z klapkami
na oczach; była to jedna z wrodzonych i dominujących cech całej rasy. Vraad,
który głęboko w coś wierzył albo desperacko czegoś potrzebował, koncentrował
się na tej rzeczy tak obsesyjnie, że nie zwracał uwagi na setkę bardziej
rozsądnych rozwiązań czy przekonań.
Właśnie ta cecha była przyczyną tylu waśni trwających przez całe stulecia.
Właśnie dlatego tylko nieliczni Vraadowie utrzymywali kontakty z innymi
dłużej niż przez parę lat. Upór ten w końcu miał stać się przyczyną śmierci
Nimth i jego mieszkańców, bo ratunek wymagał zapomnienia o dumie i
nawiązania współpracy z innymi. - Idziemy! Idziemy! Nawet gdybyśmy
musieli wrócić do twojego zamku! - Dlaczego? Co wymyśliłeś? - Sharissa
uśmiechała się, zarażona jego entuzjazmem i marzeniem o powrocie do
perłowej siedziby.
Strach zeszpecił jej delikatne rysy. Gerrod wiedział, że dziewczyna nie jest ani
brzydka, ani złośliwa, lecz jakimś sposobem zawsze udawało jej się go
zirytować.
- Jeden to czas otworzenia się przejścia. Nie wiemy, jak długo będziemy musieli
czekać... jeśli w ogóle się otworzy.
Dru pokręcił głową, patrząc na istotę, która stała przy Bramie. Jeśli nie będzie
innego wyboru, skoczy na nią z pięściami i zębami. Być może nie zdoła rzucić
czaru, ale nie da się bez sprzeciwu zapędzić do Pustki.
Golem znów machnął ręką... i wbrew własnej woli Vraad ruszył ku Bramie.
Dru zatrzymał się dwa czy trzy kroki od nieskończonej nicości. W czasie tego
krótkiego, przymusowego spaceru skąpał się we własnym pocie. Gdzieś w
Pustce błąkał się Czarny Koń, zapewne szukając drogi powrotnej, chyba że
opiekunowie złamali kolejną zasadę i usunęli tę wiedzę z jego umysłu.
Nadzieja była nikła, ale jeśli każą mu wejść, być
może cienisty rumak znowu go znajdzie.
Jeśli nie, będzie unosić się tam przez całą wieczność.
Przygotował się, czekając na ostatnie pchnięcie, które wrzuci go w Pustkę.
Kiedy nie nastąpiło, spróbował spojrzeć na golema, który wprawił jego ciało w
ruch i doprowadził do tego miejsca. Było to niemożliwe; mógł poruszać oczami,
ale głowa nawet nie drgnęła. Stał przed Bramą jak sparaliżowany.
Kiedy odzyskał swobodę ruchów, był taki zaskoczony, że niemal sam skazał się
na los, który, jak myślał, gotują mu beztwarze golemy. W ostatniej chwili golem
złapał go za szatę i odciągnął od złowieszczego portalu. Brama zamknęła drogę
do Pustki. Cieniste stworzenia znowu przyspieszyły, ścigając się po jej
powierzchni. - Dru! - Xiri zamknęła go w uścisku godnym Poszukiwacza.
Żaden z „gospodarzy” nie poruszył się, by ich rozdzielić, więc przywierali do
siebie kurczowo. Wreszcie elfka szepnęła: - Myślałam, że każą ci wejść prosto
w... w... - To Pustka. Szeroko otworzyła oczy.
Nic się tutaj nie zmieniło i czarnoksiężnik był tym rozczarowany. Prawie
spodziewał się, że ogromny smoczy władca nagle usiądzie, spojrzy im w oczy i
przemówi. Patrzył na nich, a jakże, lecz tak samo, jak jego odpowiednik w
zrujnowanym mieście. Życie, jakiego doszukiwał się w posągu czarnoksiężnik,
było jedynie wytworem jego rozbudzonej wyobraźni.
Do komnaty weszła druga para beztwarzych istot. Vraada zaczęło irytować to,
że nie potrafi ich odróżnić. Gdyby nie widział na własne oczy, ile golemów
weszło przez rozdarcie do zamku, mógłby się zastanawiać, czy przypadkiem nie
jest ich zaledwie kilka i czy nie biegają w tę i z powrotem tylko po to, by
wprowadzić w błąd swoich więźniów. Czarnoksiężnik wiedział, że to głupie,
ale obecna sytuacja powoli zaczynała go przerastać.
Bał się, że w pewnej chwili z własnej woli wybierze Pustkę zamiast dalszego
pobytu wśród beztwarzych.
- Tak i nie.
- Tak i nie? - nie wytrzymała Xiri. - Jak mogą być waszymi panami, a zarazem
nimi nie być?
- Aby to wyjaśnić, musiałbym wrócić do ich ostatecznego odejścia... do
przeprawy pod pewnymi względami podobnej do tej, którą przedsięwzięli
Vraadowie. Słowa opiekuna rozjaśniały i zarazem zaciemniały obraz sytuacji.
- Nie jestem dokładnie pewien, czy mi pozwalają, czy też po prostu jest im to
obojętne.
One same były mocą, w jeszcze większym stopniu niż Czarny Koń.
Dzięki temu prawdziwy świat mógł jeszcze pewnego dnia powitać następców
starszej rasy.
- Nie mają imienia? Stale mówisz „oni” i „im”, ale powiedz, jak się nazywają?
Odczuł zakłopotanie opiekuna.
- Minęło tyle czasu, mały człowieku, że zapomnieliśmy. Nawet my nie jesteśmy
nieśmiertelni, choć może tak się wydawać. Ubywa nas z upływem stuleci.
Nadejdzie czas, gdy przeminiemy jak zamierający wiatr.
- A czy oni nie znają swojego imienia? - zapytała Xiri, przez cały czas mając
oko na golemy.
- Ziemia! Sama ziemia! Uczucie, że ten świat będzie się bronić, nie było więc
wytworem mojej wyobraźni.
- Ziemia, Ty, elfko, kiedy mówiłaś, że ta ziemia żyje, byłaś bliższa prawdy, niż
myślisz.
Tak. Ziemia ma rozum, choć pojęty inaczej, niż ty go pojmujesz - Wie, co robią
ci, którzy na niej żyją i stara się obracać wszystkie wydarzenia na swoją
korzyść. Myślę jednak, że taka przemiana wywarła wpływ na naszych
stwórców, bo ziemia stała się inna. Jest i nie jest naszym panem. Do czasu
waszego przybycia myśleliśmy, że ziemia umarła, że założyciele umarli wbrew
swojej determinacji. Byliśmy zadufanymi w sobie głupcami.
Subtelność nie jest naszą mocną stroną. Nie umieliśmy dostrzec tego, co robi
ziemia... nawet kiedy zapragnęła cię tutaj sprowadzić, Vraadzie.
- Mnie?
Smok poruszył się, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
- Ciebie albo twój lud. Panowie postanowili dać rasie Vraadów drugą szansą.
- Więc osłabienie barier między Nimth a tym światem nie było waszym
dziełem? - Nie. - Opiekun znów umilkł. Kiedy przemówił, jego głos stawał się
coraz cichszy. - Powiedziałem tyle, ile pozwolili mi wyznać moi panowie. - A
co ma do rzeczy wybór, jakiego kazali nam dokonać? Co reprezentują posążki?
Oboje przystali na to bez słowa, nie mając większego wyboru. Xiri szła ramię w
ramię z Dru, ale w drodze nawet na siebie nie spojrzeli.
Wrócili do komnaty światów.
W drzwiach Dru i jego towarzyszka wreszcie wymienili nic nie rozumiejące
spojrzenia. Czy będą tak chodzić w tę i z powrotem między dwoma komnatami,
dopóki nie zwalą się z nóg?
Nie musieli czekać na odpowiedź. Ujrzeli ją jak na dłoni. Przed nimi stała
Brama, a jej rozmigotane wnętrze bardziej przypominało rozdziawioną paszczę
drapieżnika niż wejście do innych światów.
- Tak. - Dru popatrzył na Xiri. - Chcą, żebym tam poszedł. Chyba mam
sprowadzić Vraadow do tego świata.
Ten pomysł nie przypadł jej do gustu, choć oboje wiedzieli, że już nie darzy go
nienawiścią. On jednak był Vraadem. Sam jej powiedział, że jego rasa jest
okropna.
- Zmienią się, gdy trochę tu pobędą. Muszą. Ten świat nie zaakceptuje ich, jeśli
tego nie zrobią.
- A co będzie ze mną? O tym nie pomyślał.
- Pewnie odeślą cię do twojego ludu. Możesz przygotować ich na nasze
przybycie.
-
Vraad uśmiechnął się cynicznie. - Jeśli nie są tacy żądni krwi jak ty,
powinniśmy się dogadać.
- Nie zamierzam wracać do swojego ludu, jeszcze nie. - Xiri spojrzała mu w
oczy z iście vraadzka determinacją. - Myślę, że będzie lepiej, gdy udam się z
tobą do Nimth.
- Zastanów się. W tej chwili roi się tam od rozeźlonych Vraadow. Nie teraz. -
Tak. - Złapała go za rękę. Nie mógłby się uwolnić, nawet gdyby chciał. - Teraz.
Z tobą. Chcę zobaczyć, jak to się skończy.
XVII
Tezerenee zamierzali uderzyć pierwsi, zaskoczyć wroga w czasie snu. Oddział
wysłany przez Barakasa na rozpoznanie w góry wrócił przedwcześnie,
przynosząc wieści o odkryciu gniazda - ogromnej jaskini ludzi - ptaków.
- Zmiażdżymy ich, gdy jeszcze się sposobią! Przygotować smoki do lotu! Klan
smoka dysponował tylko sześcioma przedstawicielami swojego totemu, nie
licząc ośmiu małych wężosmoków, które przedostały się tutaj za sprawą
czystego przypadku.
Wężosmoki były dobrymi zwierzętami myśliwskimi i stróżami - pierwszy,
złamany przez treserów, został podarowany głowie rodu jako symbol szczęścia -
ale nie nadawały się do walki z takim wrogiem. Z sześciu smoków tylko cztery
były ułożone, a jeden z nich tak mocno walczył z czarami, że pomieszało mu się
w głowie. Łamanie woli, pozwalające Tezerenee szybko i skutecznie okiełznać i
wyszkolić bestie, tutaj, w Smoczym Królestwie, okazało się nieprzewidywalne
w skutkach. Treserzy nie mogli osiągnąć pożądanej precyzji i po wyrządzeniu
nieodwracalnych szkód jednemu smokowi zaprzestali pracy nad pozostałymi,
licząc na znalezienie innego sposobu.
Tak oto w bój miała ruszyć niezbyt imponująca armada, ale wojownicy należeli
do klanu Tezerenee i tylko to miało znaczenie.
Ich tutejszy fort był niczym więcej jak ciemną szopą, zawierającą tylko jedno
wspólne pomieszczenie, otoczoną żałosnym pasem na współ wyrośniętego
muru. To było wszystko, co mogli osiągnąć w obecnych okolicznościach.
Większość Tezerenee była zajęta na zewnątrz.
Pozwolili mu patrzeć, gdy zaczęli to, co miało położyć kres rasie Vraadow.
Traktowali go dobrze, bo przecież korzystali z jego wiedzy o taktyce Tezerenee
i mogli jeszcze go potrzebować, jednak nadal był więźniem. Udawali, że
uważają go za sprzymierzeńca, ale dziw, że zadawali sobie ten trud, bo przecież
pozbawili go mocy i ani na chwilę nie spuszczali z oka.
Mimo wszystko Rendel był zadowolony, choć wolał tego nie okazywać. Humor
poprawiła mu nie myśl o unicestwieniu jego rasy, ale szansa na zrealizowanie
własnych planów. Jaskinia opustoszała; przekazane panu gniazda dobrze
wyćwiczone słowa - obrazy? - że w starciu z Tezerenee potrzebni są prawie
wszyscy zdolni do walki, odniosły pożądany skutek. Kłamstwo to niezbyt
daleko odbiegało od prawdy. Nawet z przewagą w postaci pierwszego ciosu i
dominacji na nocnym niebie, ptaki poniosą ciężkie straty. Tezerenee nie dadzą
się pobić bez walki... wcale nie zginą, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Było ich trzech. Kilku innych kręciło się po górach i wokół wylotu jaskini, ale
na tym koniec. Aroganckie stworzenia rzeczywiście uwierzyły, że zdołały
przechytrzyć swojego jeńca. Patrząc na pilnujących go przedstawicieli
skrzydlatych, Rendel zdumiewał się, że ich rasa wybiła się nad inne w Smoczym
Królestwie. Dwaj byli wysokimi, muskularnymi wojownikami; jeden dowodził
patrolem, który go pojmał. Trzeci strażnik, łysiejący ptakolud, zabierał głos w
czasie pertraktacji. Wodza nie było w jaskini, bo postanowił osobiście kierować
atakiem. Jego postawa zyskałaby uznanie w oczach Barakasa, ale Rendela
wprawiła w milczące rozbawienie. Narażanie najwyższego wodza nie miało
sensu. Niech podwładni ponoszą straty. Zawsze było ich więcej.
Nawiązali więź.
Zobaczył, jak dwa ptaki padają ofiarą wierzchowca smoczego jeźdźca i poczuł
falę gniewu. Domyślał się, że skrzydlaty pokazał mu tylko jeden przykład
zaciekłej obrony Tezerenee. Jego „sprzymierzeńcy” widzieli w ciemności lepiej
od niego albo też mentalna więź była silniejsza, niż przypuszczał, bo oglądał
scenę, której nie widział w krysztale.
Rendel przesuwał palcami po medalionie. Nie miał pojęcia, jaki rodzaj zabójczej
siły został w nim zamknięty przez jego twórcę i w gruncie rzeczy wcale go to
nie obchodziło, ale wiedział, że ma do dyspozycji śmiercionośną broń. Z jej
pomocą musiał pozbyć się trzech sprężonych przed nim postaci. Skrzydlaci
myśleli, że nie umie się z nim obchodzić, ale on pilnie ich obserwował i
wiedział, jak należy przesuwać palcami po wypukłościach, żeby skupić moc.
Trud się opłacił. Skoncentrował się, by wyzwolić magię medalionu, i czekał na
rozpaczliwe krzyki tych, którzy poważyli się uczynić go swoim niewolnikiem.
Nic się nie stało.
Chciałby wiedzieć, jak wyzwolić moc, którą w nich wyczuwał. Ptaki próbowały
zrobić to niezliczoną ilość
razy, bez powodzenia. Dlatego wysłały zwiadowców za morza. Tam
prawdopodobnie znajdował się klucz do zrozumienia i wykorzystania
pierwotnych sił drzemiących w każdej z tych figur.
Pazury uderzyły w kamień, o włos mijając jego szyję. Rendel wrzasnął i
przeskoczył za posąg przedstawiający muskularną, rogatą bestię, która
wyglądała tak, jakby skamieniała podczas kontemplowania własnej
śmiertelności. Rzeźba zakołysała się, kiedy się na nią zatoczył, gdyż stała w
miejscu nadwątlonym przez jakiś dawny wstrząs. To nieuczciwe, pomyślał z
przerażeniem. W normalnych warunkach rozdarłby swoich prześladowców na
kawałki najprostszym zaklęciem. Niestety, skrzydlaci nałożyli na niego czar,
który przytępił jego zdolności. Dali do zrozumienia, że uwolnią go, gdy okaże
się godny zaufania. Myślał, że sobie z tym poradzi, ale przecenił swoje
możliwości. I w konsekwencji zostanie rozdarty na strzępy przez tego dziwoląga
z piekła rodem. Wrzasnął, gdy para pazurzastych łap rozdarła mu płaszcz i
koszulę razem ze skórą na plecach. Skrzydlaci zabrali mu zbroję ze smoczej
łuski i dali proste odzienie. Teraz rozumiał, dlaczego. Szpony nie zdałyby się na
wiele przeciwko pancerzowi, a wyglądało na to, że zaplanowali dla niego długą,
bolesną śmierć.
Gdy skrzydlaty poderwał się do ataku, który mógł okazać się ostatnim, Rendel
przypadł do kamiennej figury, desperacko próbując przebić się przez nią lub
wspiąć się... właściwie nie był pewien, co chce zrobić.
Nie wiadomo, kto był bardziej przerażony, Rendel czy jego oprawcy. Umysł
czarnoksiężnika pracował gorączkowo. Strach przed śmiercią nie przepędził
myśli, że niszczy rzeczy, dla których narażał życie. Rendel chwycił posąg w
bezsensownej próbie powstrzymania upadku wielkiego kamiennego bloku. -
Nie! - Tezerenee odskoczył w ostatniej chwili. Posąg obalił się na sąsiednią
figurę i pchnął ją w stronę kolejnej. W komnacie wezbrało poczucie
straszliwego bólu i straty.
Pył stale wypełniał mu płuca. Dlaczego ta chmura nie osiada? Rendel podniósł
się z nadzieją, że jeszcze na chwilę odwlecze wykonanie wyroku, kiedy gruz
zaczął się ruszać. Nie w wyniku zwyczajnego wstrząsu. Kawałki posągów
poruszały się same z siebie, nie w następstwie trzęsienia ziemi... Czy naturalny
wstrząs mógłby wystąpić dokładnie w tym miejscu, w którym leżały?
Walczyły w nim nadzieja i strach, żadna emocja nie brała góry. Z początku
pomyślał, że byty zamknięte w posągach przeżyły i teraz spieszą z pomocą
temu, kto je uwolnił.
- Czy rzeczywiście dla takich jak ty jest jeszcze nadzieja? Choć nikt nie patrzył
w jego stronę - chyba że w środku bezładnej sterty były jakieś oczy - Rendel
wiedział, że pytanie skierowane jest do niego. - Przestań gadać! Ja tutaj rządzę!
Ja jestem tym, który osądza! - Wątpliwości sprawiły, że głos mu zadrżał.
Rendel już nie myślał o chwale, która miała stać się jego udziałem. Zastanawiał
się, czy ujdzie stąd z życiem.
- Nigdy dotąd nie widziałam takiego odcienia zieleni - szepnęła elfka. - Mam
wrażenie, że ta zgnilizna pożera duszę Nimth.
Patrzyła w niebo na szalejący wir, który sięgał po krańce horyzontu. Zbierało się
na potężną burzę. Dru nie chciał, by zaskoczyła ich na zewnątrz, bo z nieba
Nimth już od dawna nie spadało nic tak zwyczajnego i nieszkodliwego jak
woda. - Złap mnie za rękę.
Używała magii inaczej niż jego rasa, bardziej delikatnie, a poza tym nie tyle
czerpała moc, co o nią prosiła. Przed elfką rozbłysło światło. Dru potarł brodę,
próbując zrozumieć niuanse jej czarów. Czy magia Vraadow powinna rozwinąć
się w tym kierunku? Potem usłyszał sapnięcie i zobaczył, że Xiri osuwa się na
ziemię. Wyglądało na to, że zamiast spełnić jej życzenia, Nimth niemal
świadomie próbowało zapobiec czarowi.
Z
szybkością wyćwiczoną przez stulecia ostrożnej praktyki, Dru przejął kontrolę
nad czarem.
Moc walczyła nie jak żyjąca istota, ale tak, jak wzburzona rzeka może zmagać
się z nadwątloną zaporą. Dru naginał czar inaczej, niż gdyby był jego
inicjatorem. Wytężał siły, żeby stworzyć hybrydę z dwóch odmiennych magii,
hybrydę istniejącą przynajmniej przez czas potrzebny na ukończenie czaru.
Wątpił, czy można by połączyć je na stałe bez powodowania katastrofy.
- Próbowałaś użyć sił wiążących Nimth tak, jak tych we własnym świecie.
Nimth już nie podlega prawom natury, jeżeli w ogóle kiedykolwiek podlegało.
My, Vraadowie, sprawiliśmy, że nasz świat stał się bardzo podobny do nas.
Złośliwy i zaborczy.
Ale sprawiłaś się znakomicie - dodał na pocieszenie. - Sam nie dałbym rady.
- Jeszcze nie przeszliśmy. Na razie wstrzymaj się z gratulacjami. Przejście
przez portal było tylko odrobinę mniej denerwujące niż wejście w żyjącą bramę
założycieli. Vraadowi mignęła ścieżka ogromnie podobna do tej, którą Czarny
Koń uciekł z Pustki, a potem znów stanęli na powierzchni jego ojczystego
świata. Stali na placu, na który spoglądał zaledwie... Szybko zrezygnował z
próby policzenia dni, jakie minęły od czasu jego niespodziewanego zniknięcia.
Całkowite rozbicie w pył masywnych budowli musiało wymagać godzin, nie
dni. Oglądane z bliska zniszczenia sprawiały wstrząsające wrażenie. Dru
starannie unikał wzroku Xiri. - Miasto starszych zniszczyły upływające
tysiąclecia - szepnął, wstydząc się za swoją rasę. - Z tego miasta już za parę lat
nie zostanie kamień na kamieniu. - Ruiny to ruiny - powiedziała Xiri. Widać
było, że nie wierzy we własne słowa, ale chciała podnieść na duchu swojego
towarzysza. - Co chcesz tu znaleźć? - Nic. Miałem nadzieję, że kogoś tu
zastanę. Wszyscy nie mogli się przeprawić. Nie tylu i nie tak szybko. Miasto
zniszczyli ci, którzy pozostali... ci, którym mam pomóc.
- Co zrobimy?
Xiri źle się czuła w tym mrocznym i brzydkim miejscu. Dru też nie chciał dłużej
tu przebywać. Wcześniej miał nadzieję, że miasto jeszcze nie umarło, a magia,
która umożliwiała mu służenie Vraadom, choć częściowo spełnia swe zadanie.
Wyższe zmysły poinformowały go, że nic się nie zachowało. Nie będzie
jedzenia ani wody. „Zdaje się, że już nigdy nie zjem normalnego posiłku!” -
pomyślał. Opiekunowie i ich panowie niejeden raz uśmierzyli jego głód i
pragnienie, ale tutaj nie było ani jednych, ani drugich. Dru zerknął na swoją
towarzyszkę. Czy czary Xiri mogłyby dostarczyć im niezbędnej żywności?
- Co zrobimy? - zapytała Xiri. Zdała się na niego, bo to był jego świat, jego
szaleństwo. Niewiele wiedziała o Vraadach i miała taką minę, jakby wolała nie
zmieniać tego stanu rzeczy.
W rzeczywistości kierowała nim ciekawość, choć nie przyznałby się do tego, nie
po tym wszystkim, przez co przeszedł. Niespodziewane przeniesienie do
ojczystego świata tylko na chwilę ostudziło jego zapał do poznawania nowego.
Z ostrożnością, którą rodzi wyłącznie doświadczenie, Dru i elfka przedzierali się
przez rumowisko w kierunku, z którego nadbiegł śmiech. Nie starali się
zachowywać nadzwyczajnej ciszy. Obcy krzyczał na całe gardło i wątpili, czy
usłyszałby ich, nawet gdyby stanęli za jego plecami i wrzasnęli co sił w płucach.
Xiri wyjrzała zza węgła pozbawionej dachu budowli, w której, jeśli Vraada
pamięć nie zwodziła, po raz pierwszy omawiał z patriarchą swoją teorię
podróży ka. Pierwsza zobaczyła sprawcę hałasu.
- Siedzi i śmieje się!
Dru wyjrzał i wstrzymał oddech.
- Rendel?
Rzeczywiście był to Rendel. Miał na sobie łachmany i wyglądał tak, jakby wstał
z grobu. Siedział na resztkach strzaskanej ławy. Przed chwilą przestał krzyczeć i
teraz ciszę zakłócało tylko głośne sapanie. Tezerenee łapczywie chwytał
powietrze, szykując się do następnej rundy szaleństwa. Co on tutaj robił i skąd
się wziął? - Znasz go?
Wysoki Vraad nie zwrócił uwagi, że elfka stoi plecami do niego, i w milczeniu
pokiwał głową.
- Kto? Kto ci to zabrał? - Dru interesowała nie tyle strata poniesiona przez
Rendela, ile moc, która przeniosła go z ukrytego świata do mrocznego Nimth. -
Smok. Wzniósł się z głębi ziemi... tylko że to nie był smok! To była ziemia!
Smok stworzony z ziemi? Jeden z opiekunów. Ten z upodobaniem, jak się
wydawało, do przybierania owej szczególnej postaci.
- Przysłał mnie tutaj. Powiedział, że już wtrącił się bardziej, niż powinien.
Oznajmił, że jeśli uda mi się wrócić z Nimth do... tam, gdzie byłem, wtedy będę
mógł tam zostać. - Spojrzał w oczy wysokiemu Vraadowi. - Ale to przecież
niemożliwe! Nie ma drogi powrotnej! Jesteśmy tutaj uwięzieni, mistrzu Dru!
Rendel okręcił się strzępami płaszcza i przysiadł na ławie. Nie wiadomo, czy
chciał wybuchnąć obłąkańczym śmiechem, ale Dru wolał zainterweniować.
Obawiał się, że jeszcze jedna dawka tego ryku, a sam wpadnie w szaleństwo.
- Być może jest droga... ale musisz mnie wysłuchać.
- Nie ma drogi!
Dru stanął trochę bliżej.
- Wszedłem do ukrytego świata i wróciłem. To możliwe. Po raz pierwszy
nadzieja
rozjaśniła pokiereszowaną twarz Tezerenee. Dru zachodził w głowę, jakie
okropieństwa przydarzyły mu się w drugim świecie.
- Możliwe?
- Owszem.
Rendel wyprostował plecy i z odrobiną dawnej buty oznajmił:
- Rozumiem. - Z każdą sekundą Rendel stawał się coraz bardziej pewny siebie.
Dru zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Jego zmartwienie zmniejszyło się
odrobinę, gdy jasnowłosy Vraad odwrócił się do niego i zapytał:
- Ja też nie - warknął Rendel. Zdawało się, że jego gniew skierowany jest na
kogoś, kogo tu nie ma. Najpewniej wściekał się na opiekuna, który przeniósł go
z powrotem do umierającego świata. - Mam propozycję.
- Jaką? - Xiri przysunęła się do Dru jakby na znak, że wraz z nim tworzy jeden
front.
Ani ona, ani on nie chcieli, żeby Tezerenee uzyskał przewagę. Nie mieli do
niego zaufania.
- Pozostaje tylko jedno pytanie - podjął Rendel. - Jak skontaktować się z resztą?
To będzie żmudne i długotrwale zadanie. Moje czary działają w sposób
przypadkowy, twoje zapewne także.
- Naprawdę?
Nie mogli wykonać czaru bez wyznania mu prawdy. Każda próba zachowania
tajemnicy tylko osłabiłaby więź, jaką udało im się stworzyć. Dru nie życzył
sobie żadnych zatargów z Tezerenee i przyznawał sam przed sobą, że ze
wszystkich Vraadow on dysponuje największą wiedzą na temat ukrytego świata
- wiedzą, która jeszcze mogła się przydać.
Choć praca nad czarem była dużo bardziej skomplikowana z powodu obszaru,
jaki chcieli ogarnąć, poszło łatwiej niż wcześniej. Wysłali nie słowa, tylko ciągi
powtarzających się obrazów i wrażeń. Dru miał zamiar wysłać zwyczajną
wiadomość, ale Xiri, odpowiedzialna za tę część zadania, wykonała je po
swojemu, według elfich zwyczajów. W gruncie rzeczy nie miało to większego
znaczenia, dopóki zachowany został sens przesłania, ale ten sposób jak na gust
czarnoksiężnika zbyt mocno kojarzył się z metodą stosowaną przez
Poszukiwaczy.
Rzuciwszy okiem na nagle pobladłą twarz Rendela, Dru zastanowił się, jak
dobrze Tezerenee zna skrzydlatych.
Miał nadzieję, że Sharissa zgłosi się pierwsza. Niestety, mijały kolejne minuty, a
córka nie podjęła próby nawiązania kontaktu, choć przecież musiała odebrać
wiadomość.
Zmaterializował się przed nimi nie jeden Vraad ani nie dwóch. Dru niemal
wybuchnął śmiechem. Jeśli poza chęcią przeżycia istniał inny motyw, który
mógł związać odwiecznych wrogów, to tylko chęć zemsty.
- Chcesz rozprawić się z nim pierwszy? Proszę bardzo! Zasłużyłeś na to, tylko
dopilnuj, żeby przeżył. - Wskazał na Vraadow, którzy mieli niemal identyczne
miny. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, po Rendelu zostałaby tylko kupka
popiołu. - Nie o to mi chodzi. - Należało rozegrać to dyplomatycznie. Jeśli
słowa nie ułagodzą rozeźlonych czarnoksiężników, wtedy on i Xiri podzielą los
Rendela. Dru odetchnął głęboko i, zanim niespokojny pomruk przybrał na sile,
zarzucił przynętę.- Znam drogę ucieczki.
Większość twarzy rozjaśniła nadzieja, ale niejedna pociemniała. Już raz zostali
zdradzeni, a ponieważ byli Vraadami, z łatwością mogli założyć, że ktoś inny
knuje podobną zdradę. Silesti zachował nieodgadniony wyraz twarzy, ale
policzki mu poczerwieniały.
Ludzie Silestiego, choć rozgniewani, nie byli głupi. Zgodzili się oszczędzić
Rendela.
- Ale ci, których jeszcze tu nie ma, mogą mieć inne zdanie - powiedział
przywódca.
- Tak między nami, myślę, że się podporządkują. Czyż w tej chwili życie nie
jest ważniejsze? Czy ktokolwiek z was chce zostać w tym piekle, jakie
stworzyliśmy? Nikt się nie zgłosił. Nawet Silesti wyglądał na zmęczonego, gdy
Dru przygasił jego żądzę zemsty. Ta silna emocja przydawała Vraadom energii.
Jak poradzą sobie ci słabsi?
Dru nie mógł wykonać lepszego ruchu. Przewodzenie tej bandzie świadczyło, że
Silesti ma niezbędny autorytet i siłę. W ten sposób plan nabierze pozorów
współpracy.
- Mój ojciec nie poradziłby sobie lepiej. - Rendel stanął za plecami zatopionego
w myślach czarnoksiężnika. Xiri przesunęła
się, żeby znaleźć się dalej od Tezerenee. - Ale całkiem sporo zataiłeś, prawda? -
I co z tego, jeśli nawet? Ujawnienie niektórych informacji spowodowałoby
twoją śmierć, a może też i naszą.
Rendel wzruszył ramionami.
- To tylko luźna uwaga. - Uśmiechnął się protekcjonalnie. - Zasłużyłeś na mój
podziw.
XIX
Minęła noc, choć trudno było dać temu wiarę, bo niebo wcale się nie zmieniło.
Burza przybierała na sile, ale jeszcze nie wyzwoliła pełni swojej furii. Blask z
zielonej masy chmur skąpał Nimth w parodii zachodu słońca. Xiri zmusiła Dru
do odpoczynku i udało mu się przespać godzinę, lecz w gruncie rzeczy
niewiele mu to pomogło. Zbyt wiele zmartwień
spadło na jego skołataną chaotycznymi myślami głowę. Vraadow przybywało, a
Sharissy nadal nie było. Nie mógł dłużej leżeć, więc chodził wśród nich i
wypytywał o nią tych, którzy ją znali. Ten i ów nawet nie zadał sobie
trudu, żeby się zastanowić. Poniekąd nie mógł ich winić. Zależało im wyłącznie
na jak najszybszym opuszczeniu Nimth. Poza tym Vraadowie zniżali się do
wypytywania o miejsce pobytu swojego potomstwa jedynie wtedy, gdy liczyli
się z możliwością przypuszczenia przez nie ataku na własne włości.
Dopiero gdy Dru zobaczył, że brakuje również Melenei, domyślił się, dlaczego
córka jeszcze do niego nie dotarła.
- Muszę odejść - wyszeptał do Xiri. - Oboje musimy odejść. Jest pewna
czarodziejka, zwana Melenea. - Nie pamiętał, czy wspominał elfce o byłej
kochance, ale to nie miało znaczenia. Nawet jeśli coś napomknął, teraz musiał
powiedzieć to wprost - Ona jest Vraadern w najgorszym znaczeniu tego słowa.
Jej całe życie obraca się wokół tego, co nazywa grą, ale co inni często zwą
obłędem.
- Wybierasz się dokądś? Nie radzę - przestrzegł Rendel, ściszając głos, żeby nie
usłyszał go nikt z Vraadow. Przez cały czas kręcił się w pobliżu, czerpiąc
otuchę z samej obecności Dru. Był niemile widzianym, podsłuchującym
cieniem. Dru żałował, że wtajemniczył go w swoje plany. - Nie waż się
odchodzić, dopóki nie znajdę się po drugiej stronie!
Stanęli twarzą w twarz.
- Próżno zakładać, że Tezerenee zrozumie, co znaczy troska o syna lub córkę,
ale ta niewiedza nie daje ci prawa do rozporządzania moją osobą! - Mam im
powiedzieć, że zamierzasz zostawić ich na łasce losu? Wątpię, czy w takim
wypadku musiałbym martwić się o własną skórę! Rzuciliby się na ciebie,
przybłędo! Na ciebie i na twoją elfkę!
Xiri już nieraz udowodniła, że nie brakuje jej odwagi, ale teraz pobladła pod
wpływem jadowitego spojrzenia Rendela. Jej oczy przemieliły się w sztylety,
gdy starała się udawać, że jego opinia wcale jej nie obchodzi.
- Dobiorą się do ciebie, smoku, nie łudź się! Nie dam się zastraszyć! Nie
chciałbyś mieć we mnie wroga.
Rendel zmienił taktykę.
- Opiekunowie wysłali cię do Nimth z pewnym zadaniem. Nie można było temu
zaprzeczyć. Dru odetchnął głęboko.
- Rendel, nawet nie wiem, co mam zrobić. Mogę się tylko domyślać, że
powinienem przeprowadzić wszystkich przez znane mi rozdarcie, to na
granicach mojej ziemi. - To wszystko? - Tezerenee roześmiał się tak głośno, że
parę głów obróciło się w ich stronę. - Ja ich tam zabiorę! Proszę bardzo, ruszaj
na poszukiwanie swojej zguby. Dopilnuję, żeby wszyscy bezpiecznie przeszli na
drugą stronę.
Barakas próbował go zabić, jak głosiła plotka, ale bez powodzenia. Silesti
doskonale sprawdzał się jako przywódca, co dla Dru było niejakim wstrząsem -
jak zresztą również dla ponurego czarnoksiężnika. Dru zastanowił się, czy
Silesti w ten sposób zapełnia próżnię, która powstała w wyniku gwałtownego
zakończenia trwającego przez całe życie konfliktu z Dekkarem. Był ciekaw, jak
udało mu się przeżyć. Silesti tego nie wyjawił, a nikt nie miał odwagi zapytać.
Obecnie zresztą nie miało to większego znaczenia.
Tezerenee przystanął, szacując ich emocje, i cofnął się z powrotem do Dru. Nie
patrząc mu w oczy, wyszeptał zimno:
- Możliwe. Rendel wie, dokąd zamierzałem pójść, wie też sporo o ukrytym
świecie i jego wnikaniu w nasz świat. Mimo to... - Olśniła go pewna myśl,
której dotąd nie brał pod uwagę. - Mogę się mylić co do miejsca położenia
rozdarcia. To, w które wpadłem, wcale nie musi być właściwe. Być może
Rendel wstąpił na ścieżkę śmierci! - Jeśli zostanie tutaj... - Silesti uśmiechnął
się na tę myśl. - Byłoby to niezwykłe zrządzenie losu! Gorsze od najgorszych
tortur! Nimth zada mu śmierć dużo wolniej niż my!
- Może uciec na drugą stronę, jeśli rozdarcie okaże się otwarte - zaznaczyła Xiri.
Silesti jeszcze nie przyzwyczaił się do elfki. Ponieważ była bliską przyjaciółką
Dru, starał się traktować ją z odrobiną należnego szacunku. - Wytropimy go w
wolnym czasie, gdy tylko wreszcie znajdziemy się w nowym domu.
Dru zyskał potrzebną okazję. Rendelem można będzie się zająć wtedy, gdy
wszyscy będą bezpieczni, ale Sharissa nie mogła dłużej czekać. - Chyba dobrze
będzie sprawdzić, czy jest inna droga. Teraz wiem, czego szukać. Jeśli znane
mi przejście jest zamknięte lub jeśli otwiera się tylko raz na jakiś czas, należy to
sprawdzić, zanim poprowadzimy tam innych. Czy znasz paru godnych zaufania
ludzi, którzy zgodzą się z tobą współpracować? Takich, którzy przez jakiś czas
podtrzymają wiarę pozostałych? Zrobienie tego, co zamierzam, może potrwać
do rana. Ponury Vraad spochmurniał jeszcze bardziej.
- Nie będzie mnie przez pewien czas, to wszystko. Mam wiele do zrobienia.
Zależy mi na pomyślnej przeprawie.
- Zbyt nisko mnie oceniasz. - Silesti ściągnął brwi. - Albo może mi nie ufasz.
Twoja troska o córkę jest powszechnie znana. Dziewczyna nie zjawiła się i
chcesz ją odnaleźć, o to naprawdę ci chodzi. Wypytywałeś o Meleneę, a wiem,
że jej także jeszcze nie ma.
Pogróżka stropiła Xiri, ale Dru uznał ją za normalną. Czas uciekał, więc tylko
pokrótce zaznajomił Silestiego z zasadami drugiej przeprawy, starając się nie
mówić zbyt dużo o opiekunie, który mu pomógł. Miał nadzieję, że wie, co robi.
Opiekun powiedział, że ma przyprowadzić Vraadow do ukrytego świata, lecz
nawet słowem nie wspomniał, że rozdarcie na granicy jego włości jest tym
właściwym ani że może istnieć jakaś zupełnie inna droga. Magiczna istota
podsunęła parę pomysłów, ale... Z siłą zrodzoną z gniewu Dru przepędził z
głowy zmartwienia i mniej ważne myśli.
Jeśli ulegnie własnym lękom, będzie przegrany nawet wtedy, gdy Melenea czy
Rendel nie przyłożą ręki do jego klęski.
Kiedy skończył mówić, Silesti pokiwał głową.
- Rozumiem. Nadzwyczajne! - zawołał. Zdumienie wzięło górę nad jego
ponurym nastrojem. - Pomyśleć, że przez cały czas mieliśmy drogę ucieczki
przed oczami i myśleliśmy, że to tylko anomalia, element długiej śmierci
Nimth! Ale dlaczego tamci nas odszukali?
- Nie chcesz mi powiedzieć? Jak sobie życzysz. Możesz na mnie liczyć, Zeree,
jeśli tylko sprawisz, że będzie mi dane ujrzeć obrzydliwy pysk smoczego
władcy. Wysoki czarnoksiężnik otwarł w zdumieniu usta. Dopiero po chwili
zrozumiał, że Silesti mówi o Barakasie, nie o posągu, do którego upodobnił się
opiekun. - Na co czekasz? - zapytał Silesti. - Chyba ty wiesz najlepiej, jak
szybko czas ucieka.
Dru przez chwilę patrzył, jak Silesti idzie w stronę rosnącego tłumu, a potem
zabrał Xiri i ruszyli w drogę. Kiedy zostali sami, elfka odwróciła się do niego z
pytaniem w oczach.
„Albo gdy ja cię zabiję” - pomyślał. To zakończyłoby jej gry raz na zawsze.
Podjąwszy ponurą decyzję, Dru wstał i pomógł Xiri podnieść się z ziemi. -
Zapewne wróciły do moich włości. Melenea będzie tam na nas czekać, gotowa
do ostatniego ruchu.
- Bardziej niż każdy inny Vraad. Długowieczność ma swoją cenę. Może dlatego
młodzi próbują mordować swoich rodziców. Albo podświadomie chronią ich
przed większym szaleństwem, albo chronią siebie przed podobnym losem.
Osiągnięcie dojrzałości jest wystarczająco obłędne.
Jedna z niebosiężnych baszt przekręciła się w ich stronę i zawisła nad nimi
niczym ogromny wąż. Melenea zawsze była dumna ze swojego dzieła. Żadne
inne budowle nie pięły się tak wysoko, nawet w stolicy. Dni i Xiri oniemieli na
widok wieży, która zachowywała się jak żywe stworzenie.
Xiri została rzucona w bok i plasnęła jak mokra ścierka o ruchliwe podłoże.
Ogromny przybysz nie zwrócił na nią uwagi. Dru spojrzał w paszczę pełną
zębów. - Pani powiedziała, że ktoś przyjdzie, czarnoksiężniku! Powiedziała, że
mogę się zabawić! - Ogromny wilk pochylił się nad potłuczonym magiem. - Ty
jesteś Dru Zeree.
Wybornie! Wcześniej nie pozwalała mi na zabawę z tobą, ale teraz jej nie ma!
Pani powiedziała, że mogę bawić się z każdym, kto przyjdzie! Dru zapomniał o
Cabalu, choć teraz wydawało się dziwne, że mógł wymazać z pamięci
wspomnienie tego potwora. Wilk przypomniał mu o swoim istnieniu w dość
bolesny sposób. Cabal wyglądał tak, jak powinna wyglądać Melenea. Był jej
alter ego. Dru przypomniał sobie również coś innego. Melenea unicestwiła
famulusa w ataku gniewu, kiedy ten, korzystając z jego drzemki, próbował się
nim zająć. Zniszczyła Cabala, ani trochę nie przejmując się tym, że zawsze był
jej wiernym sługą. Dlatego o nim zapomniał;
Dru nie powinien być zaskoczony, że było ich więcej; to było typowe dla
Melenei. Ile ich miała? Dru wyobraził sobie nieskończony szereg wielkich,
błękitnozielonych wilków, każdy będący kopią jej zwyrodniałej osobowości.
Jednakże mimo swojej siły famulusy miały również słabe strony - słabe strony
czarodziejki. W tym leżała jedyna nadzieja. Xiri straciła przytomność, więc Dru
nie mógł uciec, nawet gdyby czar teleportacji zadziałał za pierwszym razem.
Wieże zamku wykręciły się w ich stronę jak węże przyciągnięte ruchem
potencjalnej ofiary. Dru błyskawicznie obmyślił szalony, desperacki plan. - No
to który pobawi się ze mną pierwszy? - zapytał, starając się okazywać nie strach,
tylko zaciekawienie. Ich reakcja miała pokazać, w jakim stopniu mają charakter
swojej pani.
- Ja!
Cabale znów zwarły się w walce. Były równe siłą, więc mogły walczyć przez
wiele dni bez przerwy i żaden nie uzyskałby przewagi. Dru raczej nie mógł
czekać tak długo.
Gdyby Nimth było takie jak dawniej, przed wiekami lub przed paroma
miesiącami, rozprawiłby się z Cabalami w mgnieniu oka. Niestety, obecnie
magiczne umiejętności przynosiły niewiele dobrego, więc podwójny famulus
Melenei mógł z łatwością mu dorównać lub nawet uzyskać przewagę.
Dru zerknął na wijące się wieże i na ten widok zgasła ostatnia iskierka nadziei w
jego sercu. Zamek nadal zachowywał się jak żywe stworzenie. Dwie mniejsze
baszty mocowały się przykładem famulusów. Część budowli jakby się
rozpływała, ale nie była płynna, ponieważ mury i zabudowania częściowo
zachowały pierwotny wygląd. Dru z przyjemnością poświęciłby się badaniu
tego fenomenu, jak zresztą wielu innych, ale nie w tej chwili.
Wilki kotłowały się w kłębowisku sierści, krwi i pyłu, warcząc dość głośno, by
bolały uszy. Niepodobna było ich rozróżnić, ale to nie miało większego
znaczenia. W pewnej chwili dwa olbrzymy uderzyły w niską skarpę. Posypały
się okruchy, którym natychmiast wyrosły ręce i nogi. Ponad setka magicznych
maszkar rozpierzchła się, by uniknąć dalszego rozkruszenia.
Nawet gdyby famulusy nie przerwały walki, by się nimi zająć, po jakim czasie
padną ofiarami rozkiełznanej mocy? Dru nie miał pojęcia, na ile elfy są odporne
na taki chaos.
Drugi atak przyniósł jedną korzyść: Dru i Xiri znaleźli się poza zasięgiem
morderczych baszt. Leżeli tam, gdzie upadli, dopóki ich serca nie zaczęły bić w
tempie zbliżonym do normalnego. Za nimi wieże zaczęły roztapiać się jak wosk
wrzucony do ognia. Mimo to najwyższa podjęła jeszcze jedną próbę, żeby ich
dosięgnąć. Byli o wiele za daleko. Po chwili upadła po raz ostatni, nie mogąc
dłużej utrzymać się na półpłynnej podstawie. Przez parę sekund miotała się na
boki jak potwór wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami. - To... było... - Xiii
zaczerpnęła powietrza i zaczęła jeszcze raz: - To było...
Brakuje mi słów.
- Zdumiewające, zaskakujące, straszne, okropne, obłędne, niewiarygodne,
nieprawdopodobne... - Dru uśmiechnął się blado. - Możesz wymieniać bez
końca. To jedyny sposób na opisanie tego, co widzieliśmy.
Zmrużyła oczy, czegoś wypatrując.
- Myślisz, że te stworzenia nie żyją?
- Cabale? Wątpię, czy zostało z nich coś, co mogłoby nam zagrozić. A już się
bałem, że to się nigdy nie stanie.
Jej oczy zogromniały jak spodki.
- Wiedziałeś, że zamek je zaatakuje?
- Wieża przypominała węża, który rzuca się na to, co się porusza. Miałem
nadzieję, że rozprawi się z nimi, zanim dojdą do porozumienia.
- A gdyby tak się nie stało?
Podniósł się i spojrzał ponuro na krater, jedyną pamiątkę po wilkach.
- Wolę o tym nie myśleć. Miejmy nadzieję, że były tylko te dwa. - Musimy stąd
odejść - powiedziała Xiri. Wolała znaleźć się jak najdalej od tych
wynaturzonych stworzeń. - Ale dokąd?
- Melenea musi być w moim zamku, jak już mówiłem. W moim domu. Czy jest
jakieś inne miejsce, w którym upokorzenie mnie
i odebranie wszystkiego, na czym mi zależy, sprawiłoby jej większą
satysfakcję? - Kiedyś musiała cię kochać - szepnęła Xiri z wahaniem. Dru
zdrętwiał. Skąd jej to przyszło do głowy?
- Tracimy czas! - warknął Dru, chwytając ręce Xiri brutalniej, niż zamierzał.
Nie stawiała oporu, wiedząc, że jego złość szybko przeminie i że jest zły na
siebie, nie na nią.
Za nimi zamek Melenei zaczął się zapadać. Topił się, a zarazem nie topił;
bardziej przypominał zmoczony, rozpływający się rysunek niż prawdziwy
zamek. Tak potężna była rozpętana moc...
Jeśli ten stan rzeczy zapowiadał coś gorszego, nie chcieli tego oglądać.
Zamknęli oczy i uderzenie serca później znaleźli się w innym miejscu.
XX
Niepokojący obraz nakładających się światów był prawdopodobnie najbardziej
przyjemnym widokiem, jaki Dru miał okazję oglądać od długiego czasu. Ukryty
świat padł ofiarą paradoksu; widmowe obrazy były jedną z nielicznych
stabilnych rzeczy, które jeszcze pamiętał. Podczas gdy wszystko inne ulegało
chaotycznym przemianom, region, gdzie rozpoczęła się jego przypadkowa
podróż do Pustki, był niemal taki sam jak w chwili tego zdarzenia.
- Ale nie wystarczy. - Widok świata za zasłoną był zbyt niewyraźny, za bardzo
przypominał liczne obrazy, które badał dawniej. Nawet z tej odległości widział,
że rozdarcie jest tylko cieniem wcześniejszego. Nie umiał powiedzieć, czy obraz
widmowej
krainy spłowieje w nicość czy też wyostrzy się do tego stopnia, że stanie się
bardziej prawdziwy niż fragment Nimth, na który się nakładał. Jedno było
jasne: tutaj nie znajdą przejścia do świata założycieli. Może później, ale nie
teraz. Dru wyobraził sobie kilka tysięcy mściwych twarzy i zadrżał na myśl o
tym, jaką karę wymierzą mu Vraadowie, jeśli jego obietnica okaże się tak
złudna jak widok lasu w oddali.
- Nie widzę go.
Nie musiał pytać, o kogo jej chodzi. Rendelowi wystarczył jeden rzut oka, by
zorientować się, że tędy nie można uciec. Dru nie spodziewał się, że go tu
zastanie, choć na wszelki wypadek dokładnie zlustrował otoczenie. Nie musiał
się martwić.
Złapał
Xiii za rękę. - Mój famulus teleportuje nas do domu. Sprawia wrażenie
ogromnie wzburzonego.
- Lepiej niż za pierwszym razem. Nie czułaś dezorientacji? Nie miałaś wrażenia,
że jakaś siła nie pozwala ci ruszyć się z miejsca?
Dru nie widział w tym nic zabawnego. Odwrócił się i rozejrzał, szukając
złotoczarnej postaci skrzydlatego famulusa. Sirvaka nie było.
- Sirvak?
- Paaanie?
- Gdzie się podziewasz? - Dru pozwolił, by fala wzbierającej w nim złości
omyła nieusłuchanego zwierzaka.
- Idę.
- Co tam jest, Dru? - Przysunęła się bliżej, niemal przywarła do jego ramienia.
Dru z zaskoczeniem stwierdził, że jej bliskość nie tyle sprawiła mu
przyjemność, ile wywołała niepokój. Odwrócił się i spojrzał tam, gdzie
wskazywała. Wejście do pracowni.
No i gdzie on się podziewał? Gdzie była Sharissa, poza nim jedyna osoba, która
miała swobodny dostęp do pracowni?
Był ogromnie ciekaw, jak intruz zdołał wedrzeć się do strzeżonej komnaty.
Dotknął ciała. Było jeszcze ciepłe, co nie powinno dziwić, bo przecież Rendel
opuścił stołeczne miasto niedługo przed nimi. Rysy Vraada zastygły w wyrazie
zaskoczenia, jak gdyby nawet on nie mógł uwierzyć, że coś w nieodwołalny
sposób uniemożliwia mu powrót do ukrytego świata. Dru nie żałował dumnego
Tezerenee. Rendel był inteligentny, ale rozdęte ego zaćmiewało mu zdrowy
rozsądek. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten sposób bycia może stać się
przyczyną jego nagłego końca. Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że coś
może go przerosnąć.
Rendel nie zniszczył kryształów; kryształy zabiły jego. Ale jak? Eksperyment
powinien być nieszkodliwy, a jednak wyzwolił dość mocy, by unicestwić
intruza. - Sirvak! - wrzasnął Dru. Kierowała nim złość, nie przekonanie, że
głośne wzywanie famulusa okaże się skuteczniejsze od nawiązywania więzi
mentalnej. - Paaanie...
- Co tu się stało, Sirvak? - zapytał Dru. - Gdzie jest Sharissa? Jak Rendel się tu
dostał i co go zabiło? Mów!
- Jesteś pewien, że poradzi sobie z tym zadaniem? - zapytała Xiri. - Jest ledwo
żywy.
Wygięte w dół kąciki ust zdradziły, że Xiri nie jest pewna znaczenia
odpowiedzi, ale nie powiedziała nic więcej. Razem z Dru ruszyła do wyjścia. -
Czyżbym wzbudził w tobie jakieś wątpliwości? - zapytał, gdy wyszli na
korytarz.
Dru zażyczył sobie, żeby sala ukazała się w najprostszej formie, z miękką,
pokrytą piaskiem podłogą i pustymi zakrzywionymi ścianami. Pod pewnymi
względami przypominała miniaturową wersję komnaty światów, pomijając brak
obrazów na ścianach i suficie.
Wziął w rękę jedną z figur, tę, którą chciała obejrzeć z bliska. - Odesłałem go
z zamku, bo już dość wycierpiał i wiem, że ty ponosisz za to winę. Wiedziałem,
że ze mną nie pójdzie ci tak łatwo.
- Wiesz, kochanie, zawsze lubiłeś dużo gadać. - Wygładziła rękami ubranie. - A
tyle mogliśmy razem osiągnąć. - Wyciągnęła ręce w jego stronę. - Rozegrać tyle
gier.
- Posłała mu całusa.
Czar uderzył z siłą wściekłego ogiera, rzucając go na stolik z szachownicą.
Figury rozleciały się we wszystkie strony. Dru podniósł się z uśmiechem.
Melenea cofnęła się o krok.
- Tak, wiem, że to miało być coś więcej niż zły wiatr. Różnica między nami,
Meleneo, polega na tym, że ja umiem w trakcie rozmowy zastawiać ochronne
czary, a ty tylko gadasz. - Podniósł pionek z podłogi. - Zapytam tylko raz. Masz
Sharissę? - Oczywiście! - Splotła ręce na piersiach i spojrzała na niego
triumfalnie. Nic jej nie zrobi, jeśli będzie wiedział, że życie Sharissy jest w
niebezpieczeństwie. Dru pokręcił głową.
- Zła odpowiedź. Mówiłem, że znam cię tak dobrze, jak ty mnie. Gdybyś miała
moją córkę, byłabyś bardziej wymowna. Opisałabyś obrazowo, co zamierzasz z
nią zrobić.
- Paaanie!
- Tak, Sirvaku?
- Sirvak znowu jest twój! To Melenea! Uważaj!
- Wiem, przyjacielu.
- Ona zabrała panią Sharissę do swojego domu! Pan Gerrod pomógł Sirvakowi
ją uwolnić, choć z nami walczyła! Sirvak nie zdołał uciec, ale pani uciekła!
Radość i zimna nienawiść zabarwiła następne słowa czarodzieja.
- Dziękuję, Sirvaku. Dziękuję, że mówisz mi o wszystkim. - Sirvak uzyskał
przebaczenie? - Zwierzak bał się, że zostanie ukarany za to, że pozwolił, by
czarodziejka nim owładnęła.
- Oczywiście. Jeszcze jedno. Gdzie jest ta, która ze mną przyszła? Elfka...
kobieta?
- Nie zostało ci nic, by mnie skusić, nic, by mi zagrozić. Czy możesz podać mi
choć jeden powód, Meleneo, dla którego miałbym dłużej znosić twoją
obecność? Była przestraszona zmianą, jaka w nim zaszła, ale wiedział, że jest
daleka od złożenia broni. Melenea zawsze miała nową kartę w rękawie, jeszcze
jeden ruch w zapasie. Nie rozczarowała go.
- Może to?
Trzymała w ręku dwa błyszczące kryształy.
- Skąd je masz?
Czarodziejka zyskała przewagę i była w pełni tego świadoma. Dru nie
spodziewał się, że zobaczy u niej te najważniejsze kamienie. Myślał, że zostały
zniszczone, gdy Rendel wpadł w pułapkę.
- Podarowało mi je twoje kochane, ufne dziecko na chwilę przed tym, nim
zostawiło mnie samą. Wtedy przygotowałam swoją małą niespodziankę i
zapewniłam sobie swobodny wstęp do twojego zamku... Oczywiście, ten twój
mały kundel trochę mi dopomógł. Ale powinnam wiedzieć, że w końcu nie
będę mogła na nim polegać. - Na Sirvaku można polegać. Twój błąd polegał na
tym, że nie rozumiałaś, jak niezależny jest jego umysł... zupełnie niepodobny do
twojego drugiego ja, Cabala.
Znajomość, która zaczęła się przypadkowo jak wiele innych, przerodziła się w
długi romans uwieńczony przypieczętowaniem więzi. Stałe związki należały
wśród Vraadow do rzadkości, choć od czasu do czasu trafiały się takie pary.
Cordalene była wysoka, szczupła, miała ciemnoniebieskie włosy, które sięgały
do ziemi, ale kurz nigdy nie plamił ich piękna. Oboje, pyszni i mściwi, nie
różnili się od innych Vraadow. Dru musiał rozprawić się z dwoma
czarnoksiężnikami, którzy zainteresowali się jego żoną. Wprawdzie Cordalene
odtrąciła zalotników, ale, co było typowe, żaden z nich nie uwierzył w jej
szczerość.
Gdzieś daleko Melenea śmiała się z jego usiłowań, śmiała się z daremnych prób
pochwycenia słodkich wspomnienia. Czarnoksiężnik zawrzał gniewem. Na
chwilę przejaśniło mu się w oczach i zobaczył szydzącą z niego czarodziejkę.
Wyciągnął ręce, chcąc jej dosięgnąć.
Mało brakowało, a zacisnąłby ręce na jej szyi. Melenea cofnęła się szybko i, nim
zdążył ponowić próbę, pokazała mu dzień pojedynku. - Serkadion Manee! Nie,
błagam, nie! - Nie mógł temu zapobiec.
zginęła w innej potyczce, która odbyła się zaledwie trzy dni po pierwszej.
Walkę zobaczył w postaci szybko pomykających, rozmytych plam, bo obraz nie
opierał się na wspomnieniach; nie widział samego pojedynku. Ale wbrew
staraniom ujrzał nieuchronne zakończenie. Zwinięta kula, jaka została z
Cordalene, w niczym nie przypominała szczątków istoty ludzkiej. Dni pamiętał,
jak później wraz z Sharissą odizolował się od świata i dopiero po długim czasie
wyszedł na poszukiwanie zabójczym żony.
Czarodziejka wreszcie zrozumiała, że Dru już nie jest więźniem pułapki ułud,
ale było za późno. Nie miała drogi odwrotu. Dru, gdy tylko odzyskał jasność
myśli, zamknął wszystkie wyjścia.
- Melenea - zaczął po raz trzeci. - Omotałaś mnie w czasie, gdy została ze mnie
pusta skorupa. Nie wiesz, jaki byłem przed poznaniem Cordalene. Nigdy tak
naprawdę nie uważałaś mnie za Vraada, choć możesz temu przeczyć. Jej
uśmiech zgasł. Dni czuł, jak Melenea szarpie siły Nimth, próbując otworzyć
drogę ku wolności.
Nie mogąc uciec, uderzyła kolejnym czarem. Był mniej wyrafinowany, ale
zabójczy. Dru odbił go z łatwością. Zimny gniew, jaki w nim roznieciła,
napędzał jego wolę.
Uderzała raz za razem; jej czary zróżnicowane pod względem formy i siły już
dawno unicestwiłyby każdego, kto nie znał jej tak dobrze. Kiedy wyczerpała
znaczną część mocy, Dru pochwycił ją i pozbawił zdolności do ruchu czy
choćby oddychania. Wiedział, że nie umrze; czar zapobiegnie śmierci. Chciał,
żeby wiedziała, jaka jest bezradna.
- Nie tym razem - wyszeptał Dru. Wskazał figurę w jej dłoni. - Wydaje się, że w
tamtej dostrzegłaś coś znajomego. A w tej?
Xiri nie mogła go zobaczyć w takim stanie. Dru wykonał szybki gest i szachy
ustawiły się na szklanym stole. Figury zajęły pozycje wyjściowe i dopiero teraz
okazało się, że jedno pole jest wolne.
- Zaprosiłem ją do nowej gry. Będzie nią zaprzątnięta przez całkiem długi czas.
-
Oderwał spojrzenie od zaciekawionej twarzy Xiri i skierował je na Sirvaka,
który spojrzał na niego ze zrozumieniem nieosiągalnym dla nikogo innego,
nawet dla Xiri i Sharissy.
- Paaanie - wyskrzeczał famulus. - Paaani jest niedaleko. Pan Gerrod jest z nią.
„»Pan« Gerrod?”
Niski, długi grzmot wstrząsnął murami perłowej budowli.
- Burza wreszcie się rozpętała.
To oznaczało początek końca rasy Vraadow. Będą musieli narazić się na skutki
żywiołu, jeśli chcieli stąd odejść. Obejmując Xiri, Dru otworzył rękę i przyjrzał
się kryształom, które podniósł z podłogi. Wiedział, że są bezużyteczne. Melenea
wydobyła z nich ich zawartość. Nie mógł jej wypytać; posiadane przez nią
informacje znalazły się poza jego zasięgiem. Rendel mógłby im pomóc, gdyż
posiadał rozległą wiedzę na temat dwóch światów, ale padł ofiarą pośpiechu.
Chyba że...
Odsunął się od Xiii.
- Sirvak! Pokaż mi, gdzie są Sharissa i Gerrod.
Przed jego oczami rozbłysnął obraz, który ukazywał Sharissę i Gerroda na
granicach włości. Sprowadzenie ich byłoby drobnostką, zważywszy, że jeszcze
wrzały w nim resztki wcześniejszego gniewu. Wiedział jednak, że czary rzucane
w czasie walki z Meleneą znacznie pogorszyły sytuację, dlatego zwrócił się do
Xiii. - Pokieruj mną. - Kusiło go, żeby mimo wszystko sięgnąć do mocy Nimth,
ale pohamował się. - Chcę ich tu sprowadzić.
- Ojcze! Myślałam, że nie żyjesz! Melenea! Wiesz, że ona... Zakrył ręką jej usta.
- Dobrze. Kiedy wydobrzejesz, Sirvaku, zrób coś dla mnie. - Wyjął coś z ukrytej
kieszonki. - Masz!
XXI
Słońce wzeszło nad Smoczym Królestwem wielmożnego Barakasa. Patriarcha
patrzył na płonącą tarczę z gorzką nienawiścią.
Klan został zdziesiątkowany. Połowa ludzi zginęła lub umierała, jedna trzecia
pozostałych odniosła rany. W nocy, choć po niebie płynęły dwa księżyce,
władca Tezerenee nie potrafił ocenić ogromu strat.
To mógł być tylko Rendel. Wśród tych, których brakowało, jedynie on byłby
chętny do podzielenia się swoją wiedzą z wrogiem. Gerrod, oczywiście, został w
Nimth; on zresztą nie mógłby być źródłem informacji. Ephraim i jego grupa,
sprawcy klęski przeprawy, też mogli ponosić winę, ale ta zdrada zbyt mocno
pachniała Rendelem. Poza tym Barakas wykreślił ich z listy podejrzanych,
ponieważ ze słów Gerroda wynikało, że Ephraim popadł w obłęd. Patriarcha nie
wątpił, że ten świat skosztował krwi Tezerenee na długo przed ich starciem ze
skrzydlatymi. W ten sposób wśród żywych podejrzanych zostawał tylko Rendel,
ale Barakas obiecał sobie, że syn długo nie pożyje, jeśli tylko wpadnie mu w
ręce. Egzekucja będzie powolna i głęboko przemyślana.
- Ilu, Lochivanie?
- Czterdziestu dwóch. Jeszcze trzech jest jedną nogą w grobie. „Nie tak źle, jak
się wydawało” - pomyślał Barakas z krzywym uśmiechem. Zostało ich ponad
sześćdziesięciu.
Niewielu jak na armię zdobywców, zwłaszcza że nie mógł wysłać w pole
wszystkich tych, którzy byli sprawni. Ale musi wystarczyć. Przeżyli noc śmierci
i powitali dzień ze świadomością, że mimo przewagi liczebnej ptaki poniosły
ciężkie straty. Zginęło ich dwa razy więcej niż Tezerenee. Szkoda, że
Vraadowie byli tacy nieliczni. Nie mieli szans w przypadku wojny na
wyczerpanie.
„Ale jeszcze damy się we znaki tym pierzastym odmieńcom. Długo popamiętają
smoczy sztandar. Będę nawiedzał ich przyszłe pokolenia jak koszmar”. Ta myśl
sprawiła mu ponurą satysfakcję, jak gdyby teraz śmierć jego ludzi nabrała sensu.
Mimo wszystko nie przestawał myśleć, że gdyby tylko ich czary były
pewniejsze albo gdyby byli bardziej liczni...
Zamknął oczy, gdy coś musnęło jego zmysły. Drobna, ale wyraźna fala, jakieś
zakłócenia w naturze Smoczego Królestwa,
jak gdyby ten świat przestał być spójną całością. Znajome uczucie, a może
bardziej posmak, którym rozkoszował się przez krótką chwilę. Poznał, że to
Nimth jest źródłem zaburzenia.
- Lochivan. - Jego syn, nadal na klęczkach, podniósł się na dźwięk swego
imienia.
- Dowiedz się, o co chodzi, ale bądź ostrożny. Być może zagrożenie ze strony
skrzydlatych spadnie na drugi plan. Idź już!
Po odejściu syna władca Tezerenee zachichotał pod nosem. Czyż nie byłaby to
ironia losu, gdyby sprawdziły się jego przypuszczenia? Możliwe, że przez
przypadek osiągnął to, o czym zawsze marzył: zjednoczył rasę Vraadow,
tworząc jedną siłę zmierzającą do jednego celu.
- Jaka szkoda - mruknął.
Nimth szalało z wściekłości, grzmotami i błyskawicami dając wyraz
niezadowoleniu.
Tysiące ludzi znalazły pewną ochronę w siedzibie Dru, ale wszędzie dokoła
szalała burza, rozprzestrzeniając swoją zatrutą magię. Zamek już nie słuchał
rozkazów.
Zapewne bał się, że coś uniemożliwi przeprawę, zanim przyjdzie jego kolej na
opuszczenie Nimth.
Dru był zaskoczony jego wiedzą o ukrytym świecie i o kontaktach z Nimth, nie
wspominając o siłach siejących spustoszenie w ojczyźnie Vraadow.
Zakapturzony Tezerenee nie tylko przejrzał większą cześć notatek brata, ale
w czasie długiej podróży do zamku omówił z Sharissą jego dokonania.
Uzupełniwszy zdobytą wiedzę wnioskami z własnych badań, dorównywał mu
teraz pod niejednym względem. Tezerenee nadal traktował z lękliwą rezerwą
byłego sojusznika swego ojca. Wyznał mu przyczynę swoich obaw i wyjaśnił,
dlaczego Sharissą nie odebrała jego wezwania. Dru zapewnił, że nie żywi
urazy, ale Gerrod nadal nie wykluczał możliwości, że Zeree zwróci się
przeciwko niemu.
Opowiedział mu, jak razem z Sharissą wędrowali do jego zamku. Licząc się z
ryzykiem utraty kontroli nad czarami, do czego doszło w posiadłości Melenei,
postanowili używać ich jak najrzadziej. Wyjątkiem było zdobywanie
pożywienia. Oboje pieszo pokonali większą część drogi, ograniczając
teleportację i latanie do terenów najbardziej stabilnych.
W końcu Gerrod doszedł do wniosku, że musi stawić czoło Dru, choćby dlatego,
że tylko on mógł znać drogę ucieczki z Nimth. Samotnie nie zdołałby odtworzyć
metody, jaką posłużyli się Tezerenee. Zresztą nie był pewien, czy chciałby to
zrobić. Myśl o połączeniu umysłów Vraadow z ciałami smoczego pochodzenia
zawsze budziła w nim niechęć, jakby w efekcie powstały jakieś potworne
hybrydy.
- Dobrze, że jesteśmy nieliczni. Gdyby było nas więcej niż parę tysięcy, nigdy
nie udałoby się zorganizować przeprawy - dodał Dru.
- Czy tam będzie tak samo?
- Wątpię.
Gerrodowi zależało na bardziej obszernej odpowiedzi, ale Dru zamilkł. Było
zbyt wiele znaków zapytania.
Dru starał się o tym zapomnieć, ale młodszy Vraad nie dawał mu spokoju. Już
trzeci raz zapytał o czarodziejkę. Zapewne nie mógł pogodzić się z myślą, że już
jej nie ma. Dru potrafił to zrozumieć; czasami czuł się tak, jakby nadal na niego
patrzyła. - Boisz się, że możesz do niej dołączyć?
Jego towarzysz przełknął ślinę. Dru zażartował, ale Gerrod nadal był
niespokojny o swój los.
- Nie, nie! - zapewnił szybko. - Tylko... tylko... - Spojrzał na Dru, który bez
powodzenia próbował znaleźć pod kapturem jego oczy. - Nie opuszcza mnie
wrażenie, że zostawiła dla nas jakąś ostatnią niespodziankę. Taką jak to, co
zabiło Rendela. Gerrod nie przejął się zbytnio śmiercią brata. Dru nie był tym
zdziwiony. Zaniepokoiło go, że Tezerenee też ma złe przeczucia. Czy
rzeczywiście czarodziejka zemści się na nich na długo po tym, jak wymierzył jej
sprawiedliwość? Jakiś ruch na dole przyciągnął uwagę obserwatorów. Zbliżał
się jeździec - wracał z drugiego świata i pędził do zamku tak, jakby wróg deptał
mu po piętach. - Tiel Bokalee - powiedział Gerrod. - Jest jednym z nowych
psów Silestiego. - Silesti dał do zrozumienia, że nie będzie się zniżać do
poziomu młodego Tezerenee. Z najwyższą niechęcią przyznał, że Rendel nie ma
nic wspólnego z klanem smoka i że został zdradzony przez patriarchę jak cała
reszta Vraadow, i na tym poprzestał. Przybysz, który nie wyróżniał się niczym
szczególnym wśród urodziwych Vraadow, zsiadał z konia, gdy Dru i Gerrod
zeszli na dziedziniec. Ręka mu zadygotała, jakby coś go uderzyło. Było to
wynikiem ostatniego z pomniejszych ataków burzy; wszystkim zebranym na
dziedzińcu w różnym stopniu dokuczał ból, który przychodził i odchodził bez
ostrzeżenia.
Dru rozejrzał się i doszedł do wniosku, że może jednak ten atak wcale nie
zaliczał się do pomniejszych. Jakiś Vraad zapadł w śpiączkę, a palący ból w
głowie zniszczył mu mózg. Nikt nie rokował jego powrotu do zdrowia, ale Dru
mimo to zamierzał go zabrać. - Dru Zeree. - Tiel Bokalee przywitał go
ukłonem. Gerroda zaszczycił jedynie szybkim spojrzeniem, nic więcej. - Mamy
gościa. Kogoś ze smoczego klanu. Gerrod odwrócił się, choć gdyby tego nie
zrobił, i tak nikt nie mógłby odczytać jego emocji.
- Przyprowadzę wierzchowce.
Dru z roztargnieniem pokiwał głową, już szukając umysłem Sharissy.
- Sharissa?
- Ojcze?
- Musimy z Gerrodem przejść na drugą stronę. Przybył jakiś Tezerenee. Chcę,
żebyś pod moją nieobecność miała oko na wszystko. Xiri i Sirvak ci pomogą,
jestem pewien.
Opadł ją strach, to było oczywiste, ale trzymała go w ryzach.
- Rozumiem. Nie wydarzy się nic okropnego?
- Nie sądzę, by Tezerenee rwali sią do bitwy. Skoro wysłali emisariusza, to
znaczy, że chcą paktować. Barakas nie kwapiłby się do rozmowy, gdyby miał
miażdżącą przewagę.
- W takim razie życzę powodzenia.
- Powinienem.
Zerwał kontakt, mając nadzieję, że jego emocje nie wywarły na nią wpływu. W
obliczu coraz gwałtowniejszej burzy, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia ze
strony opiekunów, stopniowo tracił pewność siebie. Spodziewał się, że nawiążą
z nim kontakt.
- Nic ci nie jest? Co się stało? Usłyszałem rżenie konia... - Spłoszył się. Coś
małego, pewnie pomiot burzy, jak mój ból. - Dru wspomniał chaos w zamku
Melenei i uświadomił sobie, że jest znacznie mniej czasu, niż wyliczył.
- Dajmy
temu spokój. Ruszajmy.
Z Bokalee na czele opuścili zamek i niedługo później weszli na cieniste
widmowe ziemie.
„Nie będę się bać” - powtarzał sobie Dru przez całą drogę. Nie mógł zapomnieć
pierwszego mimowolnego przejścia i chaosu, który później nastąpił. Nie miał
pojęcia, czy rozdarcie będzie otwarte w nieskończoność. Opiekun powiedział
mu, że przejście między
światami powstało z woli umysłu ziemi, zbiorowej jaźni dawnych członków
rasy założycieli, ale ani razu nie wspomniał, że nadal nad nim panują. Jeden
nawet przyznał, że w ogóle nie rozumieją beztwarzych wcieleń swoich panów.
Dru nie wykluczał możliwości, że gdyby starożytnych naszła ochota poddać
swoich potencjalnych następców dalszym próbom, mogliby w dowolnej chwili
zapieczętować Nimth. W ten sposób mogliby sprawdzić, czy Vraadowie są dość
inteligentni, by znaleźć inne wyjście. Nie opuszczało go niemiłe podejrzenie, że
założyciele nie tak znów bardzo różnią się od jego rasy. Nagle rozbłysło słońce,
niemal go oślepiając. Dru zamrugał i rozejrzał się. Już byli po drugiej stronie.
Osaczony przez strach, nawet nie zauważył samego przejścia.”Nie ma czego
żałować” - osądził.
Wszędzie byli Vraadowie, to pierwsze rzuciło mu się w oczy. Mężczyźni i
kobiety stali, siedzieli lub spacerowali po lesie i łące. Jedyną ich cechą wspólną
było niedowierzanie - jakby nie mogli uwierzyć, że niebo jest błękitne, a wiatr
nie ryczy, tylko delikatnie szemrze w koronach drzew. Nikt nie pomyślał o
zbudowaniu wielkiej fortecy - chyba że już próbowali i doznali porażki - i
wydawało się, że nikt się nie wyłamał i nie odszedł na spotkanie własnego losu.
Przeciwnie, jeszcze bardziej niż w siedzibie Dru Vraadowie zainteresowani byli
towarzystwem. Tam trzymali się razem z braku innego wyboru; tutaj wiązało
ich narastające poczucie braku bezpieczeństwa. Przyzwyczajeni do rządzenia
wszystkim, co im podlegało, mieli kłopoty z zaakceptowaniem tego nowego i
bardzo opornego świata. Z dala od wszystkich stał samotny, wyraźnie
zdenerwowany Tezerenee. Hełm przysłaniał jego twarz, ale Gerrod poznał go,
bo podniósł rękę i zawołał:
- Lochivan!
- Gerrod? - Opancerzony mężczyzna odprężył się nieco, pewnie myśląc, że
skoro obcy tolerują jego krewniaka, to jemu też nic nie grozi.
Mistrz magii i Gerrod zsiedli z koni. Podeszli do Lochivana. - Jakże się miewa
nasz ukochany ojciec? - zapytał młody Tezerenee z głębokim, kąśliwym
sarkazmem.
Drugi Tezerenee znów się stropił, teraz jednak z innego powodu. - Właściwie...
Właściwie to nie on. Wysłał mnie, żebym się dowiedział, co się stało i czy nie
czeka nas śmierć z rąk naszych współplemieńców. Kiedy... Kiedy zobaczyłem,
co się dzieje, wyszedłem z kryjówki. - Tu zerknął ukradkiem na Silestiego. - On
spotkał się ze mną i powiedział, że wyśle wieści do prawdziwego dobroczyńcy,
który zadecyduje o moim losie. Z pewnością miał na myśli ciebie.
Dru odwrócił się i napotkał spojrzenie Silestiego. Ponury Vraad skrzywił się,
jakby już odgadł jego decyzję. Dru przyjrzał się uważnie Iuxhivanowi, próbując
zobaczyć w nim człowieka, nie Tezerenee.
- Po co tu przyszedłeś?
Lochivan pozwolił sobie na lekki uśmiech. Choć nadal nękały go wątpliwości,
wiedział, że ten obcy go wysłucha. Klan jeszcze nie stracił szansy na
przetrwanie.
- Pomóż nam. Pomóż nam odeprzeć ptaki i zająć ich ziemie. Musisz to zrobić.
To także twój dom. Potrzebujesz naszych umiejętności, a my potrzebujemy
waszej siły.
„Za dużo tego gdybania - pomyślał Dru. - Ale gdyby opiekunowie pomogli nam
ten jeden raz, o więcej nie mógłbym prosić”.
- Przychylimy się do twojej prośby - odparł nagle znajomy głos w jego głowie. -
- Ci, którzy wrócili, coraz rzadziej z nami rozmawiają. Nadal przyświeca im cel,
dla którego zostaliśmy stworzeni i któremu służyliśmy, ale już nie rozumiemy
ich i przestajemy się nimi przejmować. Są naszymi panami i zarazem czymś
innym. Nie wiemy, czy mamy być im posłuszni. Przynajmniej jeden spośród nas
już się wyłamał, a inni proponują wycofanie się z tej płaszczyzny i czekanie na
posunięcie beztwarzych. - Czy przysłali cię twoi... czy przysłali cię beztwarzy?
- Sam powziąłem decyzję - Złamałem stare prawa, jakim podlegaliśmy, i kiedy
tylko udzielę ci pomocy, odejdę wraz z resztą. Uważam, że zasługujesz na
pewne względy. Twoje przymioty zwróciły uwagę założycieli na całą rasę. Tyle
się nie zmieniło od tych pierwszych dni, kiedy starali się wychować swoich
następców. Dlatego w końcu spełnię swój obowiązek.
- To również moje pragnienie. I ich, jeśli wolno mi dodać. Choć Dru nie
wyczuwał obecności opiekunów, wiedział, że do dwóch pierwszych dołączył
trzeci.
- To nie bunt, mały człowieku, choć niektórzy mogą tak uważać - powiedział
ten, który go faworyzował.
Ciemniejszy poruszył się, ale nie odpowiedział. Fałszywy smok mówił dalej:
- Twój lud musi odbyć ostatnią podróż do miejsca, w którym urośnie w siłę i
rozum.
XXII
- Dru Zeree. Gerrod. Przez myśl mi nie przeszło, że was jeszcze zobaczę.
- Tak, wielka szkoda, prawda, ojcze? - parsknął syn głowy rodu.
- Lepiej nie odzywaj się do mnie w ten sposób.
Dru zignorował tę wymianę zdań, patrząc na jeszcze nie uprzątnięte
pobojowisko. Wokół leżały ciała Vraadow i Poszukiwaczy. Nie dziwiło go, że
skrzydlaci ponieśli ciężkie straty, ale wiedział, że Tezerenee nie przeżyją
drugiego poważnego ataku.
Zostało ich bardzo niewielu.
- Lochivan przyszedł do ciebie, prawda, Zeree? - zapytał władca Tezerenee.
Oczy mu rozbłysły, gdy zobaczył, że Dru rachuje poległych Tezerenee. - Nerwy
go zawiodły.
Dru nie mógł skojarzyć imion, podobnie zresztą jak sam patriarcha. Barakas
machnął ręką i wrócił do losu, jaki rzekomo miał spotkać Tezerenee z rąk ich
kuzynów. - Możemy przedłużyć sobie życie, wracając do kojca, z którego się
wyrwaliśmy, obcy, ale co to będzie za życie, skoro możesz zaproponować nam
tylko cierpienie? - Nie mogę ci obiecać, że twój klan zostanie przyjęty bez
sprzeciwu. Jeśli to zrobię, nie będę miał pretensji, gdy odwrócisz się i
odejdziesz. Ja zrobiłbym to samo. - Wszystko się zmieniło, ojcze - wtrącił
Gerrod. - Ludzie w większości też, choć wątpię, czy potrafią zapomnieć o twojej
zdradzie.
- Cała ta rozmowa jest bez sensu! - Barakas wyprostował się na całą imponującą
wysokość. Jego autorytet był nieledwie przytłaczający. Wszyscy cofnęli się lub
wrośli w ziemię - z wyjątkiem Dru. On już raz stawił czoło wielkiemu niczym
niedźwiedź Vraadowi i miał to powtórzyć. - Bez sensu! Wszyscy zginiemy,
chyba że połączymy siły! Musimy ujarzmić ten świat, wydrzeć ziemię
straszydłom, straszydłom, które się tu rozpleniły! Nie mamy dokąd pójść!
Dru nagle usłyszał głos opiekuna, który zwracał się tylko do niego:
- Jeszcze nie mów mu o mnie, jeszcze nie pora! Powiedz tylko, że jest inne
miejsce i że możecie tam dotrzeć. Niech wysłucha wszystkiego przed... „Przed
czym?” Gładząc palcami srebrne pasemko, które przydał sobie, jak mu się
zdawało, z tysiąc lat temu, Dru rzekł do Barakasa:
- Jego odpowiedź będzie taka sama - rzekł opiekun do Dru. - On podąża własną
ścieżką i nie umie z niej zawrócić bez narażania na uszczerbek swojej dumy i
autorytetu. -
Ton opiekuna zdradzał zaskoczenie. - Woli, żeby wszyscy zginęli, tocząc do
końca
przegraną walką. Zbyt często widywałem takie postawy. Między innymi z tego
powodu w ciągu eonów doszło do niezliczonych porażek.
- Co możemy zrobić?
- Zwlekać jeszcze przez jakiś czas. Barakas będzie miał powód, żeby przystać
na twoje warunki.
- Zdradziłeś się, Zeree - powiedział patriarcha z nową, nie wiadomo skąd wziętą
siłą.
- Mistrzu Zeree, jeśli możesz nam pomóc, jak dałeś do zrozumienia, najwyższa
pora to zrobić! Jeśli nie, umrzesz wraz z nami!
Gerrod odwrócił się do Dru.
- W co nas wpakował ten przeklęty strzęp żyjącej magii? Nie wystarczyłoby
zrzucić nas z wysoka i patrzeć, czy zdołamy opracować czar przed rozbiciem się
o ziemię? - Czekaj spokojnie. - Łatwo powiedzieć, ale nawet Vraadowi trudno
było uwierzyć, że nie zostali na łasce losu.
Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że w tym płomienistym gejzerze jest
coś wyjątkowego i niepokojącego. Nikt nie został poparzony; właśnie
uświadamiali sobie, że burza śmierci wcale nie miała miejsca. Ich uwagę
zaczynał przyciągać niewyraźny kształt.
Słowa wyrzeczone zostały tonem tak obojętnym, jakby bliskie starcie stanowiło
jedną z pomniejszych trosk wszechwładnego mówcy. Dru pozwolił sobie na
przelotny, ukradkowy uśmiech. Opiekun miał wyczucie dramatyzmu; wybrał
idealną chwilę na zakomunikowanie wiadomości. Teraz rozumiał, dlaczego
opiekun tak długo zwlekał - wiedział, że Poszukiwacze uderzą, może nawet
zaplanował wszystko w ten sposób, by Dru i Gerrod przybyli tylko parę minut
przed atakiem. Przedstawienie przeznaczone było nie tylko dla Vraadow.
Opiekun dopilnował, żeby skrzydlaci nie poważyli się drugi raz przebyć morza
w celu odkrycia tajemnic założycieli.
- Jeszcze nie nadszedł wasz czas do życia na tym ladzie. Może w przyszłości,
kiedy przystosujecie się do tej ziemi... albo ziemia zmusi was, żebyście się
przystosowali.
Silesti nastroszył się na widok patriarchy. Vraadowie skupili się wokół niego.
Lochivan na wszelki wypadek zastygł w bezruchu; nie chciał, żeby jego ruch
został mylnie zinterpretowany.
- Dość tego! Zemsta nigdy nie przyniosła nam nic dobrego! Silesti, szanujemy
się wzajemnie, ale obaj robiliśmy rzeczy równie okropne jak Tezerenee! Na ich
miejscu postąpiłbyś tak samo! Mam rację?
- Jesteście w nowym świecie, jedni i drudzy! To nie Nimth. Ten świat nie
pozwoli wam się zniszczyć - prędzej spróbuje was w tym wyręczyć. - Dru zagrał
ostatnią kartą, która miała uderzyć w to, w co wierzyli obaj przeciwnicy. -
Weźcie pod uwagę potęgę opiekunów.
Przenieśli nas z taką łatwością, jak my przenosimy garść piasku. Oni żądają
pokoju. Który z was chciałby sprawić im zawód... i tłumaczyć się, gdy przyjdą
zapytać o przyczynę?
Silesti głośno przełknął ślinę. Widział, jak jeden Vraad po drugim byli
przenoszeni do miejsca wybranego przez opiekunów. Nie mógł kwestionować
potęgi czegoś, co bez wysiłku przemieszczało grupy czarnoksiężników.
Stojący naprzeciwko niego Barakas też się zastanawiał. Jak powiedział opiekun,
trzeba będzie w przyszłości mieć go na oku. Władca Tezerenee przeniósł
spojrzenie z Silestiego i Dru na poległych wojowników. Widział na własne
oczy, jak smok poradził sobie ze skrzydlatymi i jak przeniósł wszystkich na
drugi kontynent. A jednak nie wyrzekł się marzenia o podboju, nawet teraz.
- Nie oferuję przyjaźni - odparł wreszcie - ale proponuję współpracę. Silesti, nie
miałem zamiaru porzucać rasy Vraadow, ale skoro winowajca pochodzi z
mojego rodu, biorę odpowiedzialność na siebie.
Nikt nigdy nie słyszał z ust władcy smoczego klanu oświadczenia tak bliskiego
przeprosinom. Silesti wiedział to doskonale.
Choć Dru spodziewał się czegoś takiego, rozpaczliwie pragnął odmówić. Zrobił
więcej niż trzeba dla dobra rasy Vraadow. Teraz chciał odpocząć i tylko tego
pragnął. Jednak zdawał sobie sprawę, że problematyczny triumwirat, który tutaj
się zawiązywał, ma większe szansę na przetrwanie niż pozostawione bez dozoru
przymierze między dwoma rywalami. Nie po raz pierwszy utrzymanie pokoju
będzie zależało od niego. Barakas pokiwał głową. Spojrzał na Dru i zdążył
zobaczyć, że czarnoksiężnik nie jest zachwycony propozycją Silestiego.
- Zgadzam się, jeśli mistrz Dru też wyrazi zgodę. Dru nie miał wyboru.
- Zgadzam się.
Nikt nawet nie zaproponował, żeby podali sobie ręce. Dru powoli wypuścił
powietrze, rad, że wreszcie jest po wszystkim. Mógł zająć się innymi sprawami,
myślenie o których skręcało mu wnętrzności przez cały czas układów z
Tezerenee.
- Silesti! Czy moja córka i moja... moja narzeczona przeprawiły się bezpiecznie?
Silesti przestąpił z nogi na nogę. Wyglądał nie jak mistrz czarnoksiężnik, ale jak
dziecko przyłapane na psocie.
- Nikt nie zjawił się po grupie, która przybyła zaraz po tobie. Wysłałem
Bokalee, by sprawdził, co się dzieje. - Vraad miał zakłopotaną minę. - Jeszcze
nie wrócił. - Nie wrócił? A ty nic mi nie powiedziałeś?
W tej chwili nie mieli dla niego znaczenia. Przeniesienie rasy Vraadow do
prawdziwego świata i załagodzenie, jeśli nie zlikwidowanie rozdźwięku między
Tezerenee a całą resztą też będzie niewiele znaczyć, jeśli Sharissie i Xiri nie uda
się przejść przed odcięciem Nimth przez opiekunów.
Nie doceniał jej prędkości i siły. Wokół szalały trąby powietrzne, pioruny
wybijały w ziemi kratery. Dru dostrzegł coś, co mogło być osmalonymi
szczątkami jednego lub kilku Vraadow, ale leciał zbyt wysoko, a pogoda była
zbyt okropna, żeby tracić czas na przyjrzenie się z bliska. Modlił się, żeby wśród
martwych nie było tych, których szukał. Mgła, która reprezentowała największe
zło magicznej burzy, jeszcze nie dotarła do zamku, lecz zbliżała się szybko. Dru
zdawał sobie sprawę, że jeśli dotychczasowe zjawiska były tylko forpocztą, to
nikt nie ujdzie stąd z życiem, gdy uderzą główne siły burzy.
- Wiedzą.
Dru zerwał więź, by zastanowić się nad położeniem. Sharissa i Xiri porwały się
na przegraną sprawę, ale jeśli zyskają choć odrobinę czasu, to powinno
wystarczyć. Za parę minut Vraadowie odejdą, a niedługo później przyjdzie
kolej na ich trójkę - czwórkę, wliczając Sirvaka.
Biegł po schodach, gdy uświadomił sobie, że przecież tutaj nie powinno być
żadnych schodów. Rozejrzał się, łapczywie chwytając powietrze. Oddalał się od
miejsca, do którego chciał dotrzeć. Zdolność zamku do spełniania zachcianek
pana wyszła daleko poza granice, które ustanowił. Zamek zmieniał się niemalże
w przypadkowy sposób. Istniało ryzyko, że nigdy nie dotrze do komnaty, w
której pracowały Sharissa i Xiri. - Sirvak?
Ogromny wilk skoczył. Dru dostrzegł na jego łapie rozległą ranę, której rozmiar
pasował do dzioba Sirvaka.
- Cabal może zabawić się z tobą długo albo krótko, maleńki! Powiedz, co
zrobiłeś z panią, a zabawa będzie krótka!
- Skąd się tu... skąd się tu wziąłeś? Gdzie byłeś? Nie widzieliśmy cię.
„Teraz! - pomyślał Dru. - Muszę uderzyć teraz, gdy jest zajęty rozmyślaniem o
Melenei!” Spróbował się skupić, ale Cabal natychmiast trzasnął go zranioną
łapą. Zaskowyczał, lecz gdyby spróbował użyć zdrowej łapy, z pewnością
straciłby równowagę. W przeciwieństwie do Dru, który opiekował się
Sirvakiem, Melenea nie zadawała sobie trudu uzdrowienia swojego stworzenia.
Po co? Zawsze mogła wezwać następne. - Błąd, zdrajco. Skoro nie chcesz
odpowiedzieć, musisz pobawić się z Cabalem. - Wilk szeroko rozdziawił
paszczę, chcąc złapać Vraada za nogi i trochę go pomęczyć.
- Paaanie! Uciekaj!
Skrzydlaty zwierzak rzucił się ku oczom nic nie podejrzewającego potwora i
uderzył długimi szponami. Większy famulus zawył z bólu, gdy krew zalała mu
pysk. - Boli! Moje oczy!
Cabal rzucił się jak szalony. Sirvak, pragnący zapewnić Dru jak największe
szansę, czekał chwilę za długo. Zdrowa łapa wilka wystrzeliła w górę jak
strzała, pochwyciła go i ściągnęła w dół. Cabal opuścił łapę i przygniótł Sirvaka
do podłogi. Dru dowlókł się do schodów, ale kiedy zobaczył, co się dzieje,
próbował zareagować.
Głowa pękała mu z bólu, więc nie mógł skupić się wystarczająco, żeby zrobić
coś więcej poza wrzaśnięciem:
- Sirvak!
Czarnozłoty famulus zdążył tylko pisnąć, nim Cabal go zmiażdżył. - Sirvak,
nie! - rozbrzmiał przerażony głos Sharissy. Dziewczyna stała za ogromnym
wilkiem. Z grozą w oczach patrzyła na śmierć stworzenia, które w dzieciństwie
nazywała swoim przyjacielem.
Wilk zbyt długo wspierał się na zranionej kończynie, a poza tym trzymał pod
łapą szczątki Sirvaka. Stracił równowagę, chcąc się odwrócić i pochwycić
Sharissę.
Był ślepy. Pod tym względem Sirvak spełnił swoje zadanie. Cabal wprawdzie
mógł ich zwęszyć, ale nie mógł zobaczyć.
Sharissa nie dbała o to, czy potwór widzi ją czy nie. Dru podniósł głowę i
zobaczył, że jego córka wraz z Xiri wchodzi na schody. Jej twarz miała zimny,
bezwzględny wyraz. Po raz pierwszy wyglądała jak nieodrodna córka rasy
Vraadow.
Ku przerażeniu jej ojca i elfki zawołała do zabójcy balansującego na stopniach:
- Stoję nad tobą, Cabalu! Jestem tutaj! Pobaw się ze mną! - Sharissa, uciekaj! -
wrzasnął Dru jak szalony. Miał nadzieję, że dzięki temu ściągnie uwagę wilka
na siebie. W głowie mu przejaśniało. Jeśli Cabal nie ruszy się choćby przez
chwilę...
- Zrobię coś więcej! - Sharissa była wściekła, i wściekłość przydała jej sił. -
Chodź... - Nie dowiedzieli się, co chciał powiedzieć Cabal, bo jego ciało
spowiły jęzory ognia. Potwór ryknął z bólu i zdumienia. Tylko jego trawiły
płomienie. Nawet Dru, który leżał o długość ręki od magicznego zabójcy, nie
czuł żaru. Cabal zdobył się na ostatni wysiłek, pragnąc ocalić skórę. Jego czar
wypadł żałośnie i nie spełnił zadania. Wilk upadł, zanosząc się rozpaczliwym
wyciem. Ogień zgasł dopiero wtedy, gdy po ostatnim słudze Melenei nie został
ślad. Dru teraz zrozumiał, dlaczego nie mógł się opędzić wrażeniu, że
czarodziejka jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Potężny grzmot oznajmił, że burza ani myśli przycichnąć, choć Cabal już jej nie
potęgował. Złowieszczy trzask przywołał ich do rzeczywistości i przypomniał o
grozie położenia.
- Musimy odejść stąd jak najszybciej - zadecydował Dru, podnosząc się powoli i
chwiejnie z podłogi. - Zabierzcie, co potrzeba, i chodźcie ze mną. Sharissa nie
mogła mówić, ale popatrzyła na Xiri. Elfka była niezwykle poważna.
-
Przypuszczam, że to on uniemożliwił połączenie. Sirvak zaproponował, że
poleci na poszukiwania. Obawiał się najgorszego.
- Znajdę coś właściwego na całun - odparł cicho, sprawdzając, czy sam utrzyma
się na nogach. Spojrzał wymownie na szczątki swego najwierniejszego sługi. -
Choć Sirvak umarł w Nimth, ten świat nie dostanie jego ciała. Nie pozwolę na
to. Sharissa podziękowała mu bladym uśmiechem i pozwoliła, by Xiri
sprowadziła ją po schodach. Dru zaczekał, aż zostanie sam na scenie
tragicznych wydarzeń. Ukląkł przy Sirvaku i podniósł jego zmaltretowane
szczątki. Zastanawiając się nad godnym okryciem dla jedynej istoty, która
naprawdę znała ból jego duszy i serca, ponieważ od chwili powstania była jego
częścią, szepnął:
Zaskarbili sobie niechętny szacunek, który, na co liczył Dru, mógł przerodzić się
w większą akceptację. Nie miał jednak zamiaru niczego przyspieszać.
Zamieszkali w ruinach miasta starożytnych. Uzgodnili, że zamiast budować
nowy dom, odbudują ten, który zastali. Niewielu mówiło o wyniesieniu się z
miasta, by założyć osobne siedziby. Miejsca było aż nadto. Miasto pięło się
wysoko nad ziemię i sięgało głęboko pod powierzchnię. Wiele budynków było
połączonych podziemnymi przejściami i komnatami, których zbadanie miało
zająć całe miesiące, a może nawet lata. Podziemia sprawiały wrażenie
bezpiecznych, ale Dru nie miał ochoty się tam zapuszczać. Zbagatelizował
swoje uprzedzenia, kładąc je na karb vraadzkiej nieufności. Po niezliczonych
stuleciach życia we własnym świecie trudno było od razu pogodzić się z
nowymi warunkami.
Nie tylko on tak uważał, ale ani on, ani nikt inny nie zamieniłby teraźniejszości
na przeszłość.
Na czarach nadal nie można było polegać. Dru radził sobie lepiej od innych,
ucząc się użytkowania magii od nowej żony.
On i jego elfia małżonka stali teraz niedaleko miejsca, gdzie było rozdarcie,
przez które weszli do ostatniej siedziby założycieli. Dru przychodził tutaj
codziennie, spodziewając się znaleźć wejście. Był ciekaw, czy beztwarzy
zaplanowali przyszłość dla Vraadow czy też po prostu zamierzali zostawić
uchodźców własnemu losowi. Jak dotąd przychodził na próżno.
Nie znalazł śladu rozdarcia, choć dokładnie sprawdzał okolicę. Wejście zostało
zamknięte.
Dzisiaj jednak było inaczej. Kiedy zbudził się rankiem, znajomy głos wdarł się
do jego umysłu:
- Przyjdź tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, mały człowieku. Bądę
czekać.
Sharissa, która sporządzała plan miasta dla nowych mieszkańców, już wyszła.
Orientowała się tutaj lepiej od wszystkich i Vraadowie szukali u niej rady, gdy
planowali wyprawę do jakiejś dzielnicy. Dru cieszył się, że jego córka znalazła
swoje miejsce po latach życia w izolacji, na którą skazał ją dla jej dobra.
Gerrod był poza jego żoną jedyną osobą, z którą potrafił się dogadać.
Zakapturzony
Vraad trzymał się z dala od innych. Vraadowie porzuceni przez klan nie darzyli
go zaufaniem, a Tezerenee, którzy nadal podlegali Barakasowi, nie chcieli się z
nim zadawać.
Jak na gust swego ojca Gerrod wykazywał zbyt wielką niezależność. Patriarcha
nie chciał, by stał się złym przykładem dla reszty klanu. Dru zaproponował
młodemu Vraadowi stanowisko swojego zastępcy, ale Gerrod wolał życie
samotnika. Pracował również nad udoskonaleniem swoich zdolności, choć
prawdopodobnie nie miał szans, by dorównać elfom. Dru zdawał sobie sprawę,
że kwestia efektywnego używania magii na razie pozostaje nie rozstrzygnięta,
podobnie jak wiele innych problemów, z którymi się borykali. Elfka stała z nim
na środku zniszczonego placu. Teraz miała na imię Ariela. Nie wyjawiła
wcześniej swego urodzinowego imienia, bo w myśl tradycji swego klanu mogła
zdradzić sekret tylko temu, kogo wybierze na towarzysza życia. W chwili
prawdy po zawarciu związku wyznała Dru, że wspomniała mu o swojej
tajemnicy, bo od pierwszej chwili coś ją do niego ciągnęło, chociaż był
znienawidzonym Vraadem. Dru wyczuł obecność opiekuna, zanim ten
przemówił. - Znamy obyczaj zaślubin, gdyż przestrzegali go założyciele.
Składam powinszowania.
- Wysiłek, z jakim przykładasz się do pracy nad poprawą swojej rasy, zasługują
na pochwałę, mały człowieku.
Podporządkowanie się temu zaleceniu nie powinno być trudne. Dru zastanowił
się, po co ktoś miałby wracać do tego oszalałego świata. I kto mógłby tego
zapragnąć. - A teraz odpowiem na twoje pytanie. Wezwanie cię tutaj nie było
moim pomysłem.
Wypełniam ich wolę i być może źle ich zrozumiałem. - Ich? - zapytała Ariela.
Jej ton wskazywał, że doskonale wie, o kim mówi opiekun.
Czekały.
Opiekun przerwał ciszę.
- Chcą cię uczyć. Chcą, żebyś otoczył opieką tę ziemią. A nade wszystko, jak mi
się wydaje, chcą żebyś wraz z nimi pilnował, by nie nastąpił koniec przyszłości.
Dru wyczuwał, że to prawda. Nie był pewien, czy stojące przed nim istoty
podjęły próbę przekazania mu swoich życzeń, czy tylko odczytał je z ich
postawy. Wiedział tylko, że je zrozumiał, w pewnym stopniu. On i jemu
podobni mieli zostać swego rodzaju opiekunami, jak fałszywy smok i jego
rodzaj.
- Nie, kimś znacznie więcej - dodała istota. - Nadal będziesz aktywnie
uczestniczyć w rozwoju przyszłości. Jesteś zbyt ważny, aby cię wykluczyć.
Pozostali jeszcze nie są gotowi, by pozostawić ich własnemu losowi Pod
pewnymi wzglądami będą ci zazdrościć. Masz przed sobą cel, przeznaczenie.
Wraz ze swoim ludem będziesz zmieniać się i dojrzewać, podczas gdy my już
nie możemy tego robić.
Czarnoksiężnik odwrócił się do żony. Wiedział, jaka byłaby jego decyzja, gdyby
jej nie spotkał. Teraz jednak musiał liczyć się z jej zdaniem. - Wybierzemy się
w ostatnią podróż?
- Jeszcze jedno. Myślisz, że naszej rasie się uda? Naprawdę wiążesz z nami
jakieś nadzieje?
Dru obdarzył odchodzącą istotę pełnym wdzięczności uśmiechem. Kiedy już nie
wyczuwał jej obecności, odwrócił się do żony, która okazała swoją gotowość,
ściskając go za rękę.
Weszli w Bramę i znaleźli się w komnacie światów.
Tłoczyły się tutaj beztwarze, zakapturzone postacie. Ku zaskoczeniu Dru
skłoniły się przed nimi. Jeden z beztwarzych, być może przywódca w ich
rozumieniu, podszedł do niego i wyciągnął częściowo ukształtowaną rękę w
jednoznacznym geście. Dru uścisnął ją i pokiwał głową, ponieważ z jakiegoś
powodu nareszcie poczuł się naprawdę jak w domu.