Professional Documents
Culture Documents
Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 04 - Mroczny Rumak
Knaak Richard A. - Smocze Królestwo 04 - Mroczny Rumak
Mroczny rumak
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Shadow Steed
Wersja angielska 1990
Wersja polska 2001
I
- Przywołasz dla mnie demona.
Słowa te paliły umysł Drayfitta. Stale prześladowało go mrożące krew w żyłach
oblicze monarchy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że król mówił poważnie.
Był pozbawionym poczucia humoru, zgorzkniałym człowiekiem. W ciągu
dziewięciu lat, jakie upłynęły od czasu jego straszliwego okaleczenia, przyswoił
sobie wszystkie te cechy, którymi niegdyś pogardzał. Pałac odzwierciedlał tę
przemianę; niegdyś jasna i wyniosła budowla stała się mroczną, na pozór nie
zamieszkaną skorupą.
Mimo wszystko był jego panem, człowiekiem, który reprezentował wszystko to,
czemu Drayfitt ponad stulecie wcześniej złożył przysięgę wierności. Dlatego
wychudły, sędziwy mężczyzna tylko skłonił się i powiedział:
- Jak długo jeszcze? - Głos Melicarda drżał z oczekiwania, przez co król przypominał
dziecko, które nie może się doczekać ulubionego cukierka.
Drayfitt podniósł głowę. Nie odwrócił się do swego władcy, tylko wbił oczy we
wzór na podłodze.
- Jestem gotów, wasza wysokość.
Głos Quorina, doradcy króla, przeciął myśli maga niczym dobrze naostrzony nóż.
Od dwóch lat, od zgonu starego Hazara Azrana, ostatniego człowieka piastującego
godność pierwszego ministra, Mai Quorin pełnił w Talaku funkcję będącą jego
odpowiednikiem. Król nigdy nie mianował następcy, choć Quorin robił prawie
wszystko, co leżało w gestii pierwszego ministra. Drayfitt nie cierpiał doradcy. Był
to niski, podobny do kota mężczyzna, który pierwszy doniósł Melicardowi, że w
mieście jest mag - i to zaprzysiężony królowi. Jeśli istniała sprawiedliwość, to
pierwszy wezwany demon powinien zażądać ofiary w postaci doradcy, jeśli
oczywiście jego żołądek ścierpiałby tak paskudny, nieapetyczny kęs.
- Niech Drayfitt robi swoje. Najważniejszy jest rezultat. Król popierał Drayfitta - na
razie. Starzec zastanawiał się, jak długo będzie mógł liczyć na poparcie, jeśli nie uda
mu się spełnić zachcianki suzerena. Byłby szczęśliwy, zachowując głowę, nie
mówiąc o spokojnym, prostym urzędzie szambelana. Teraz najpewniej to ostatnie
utraci, niezależnie od tego, czy odniesie sukces. Dlaczego marnować człowieka o
jego mocy na pomniejszym stanowisku, nawet jeśli było ono spełnieniem jego
marzeń?
Ani król, ani jego doradca nie zdawali sobie sprawy, jak w rzeczywistości prosty jest
akt wezwania. Kiedyś kusiło go, żeby im powiedzieć, zobaczyć niedowierzanie w ich
oczach, ale brat zdążył nauczyć go przynajmniej tego, że tajemnice czarów są
najcenniejszą rzeczą maga. Aby zachować swoją pozycję i zrównoważyć wpływy
ludzi typu Quorina, Drayfitt wynosił się nad innych jak tylko było to możliwe.
Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie tragizm sytuacji. Istniało ryzyko, że
powodzenie sprowadzi śmierć na nich wszystkich.
Wezwanie było igraszką, ale przeżycie spotkania z tym, co wpadnie w sidła, było
czymś zupełnie innym.
- Duch Drazeree! - wybuchnął Quorin z gwałtownie rosnącym strachem. Drayfitt
uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał okrzyk, ale jego umysł wędrował już wzdłuż więzi,
którą utworzył. Istniała tylko więź - nie było ani komnaty, ani króla, ani nawet jego
ciała. Był niewidzialny, nie... pozbawiony postaci. Nigdy wcześniej czegoś takiego
nie przeżył i ogarnęło go niepomierne zdumienie. Mało brakowało, a okazałoby się
fatalne w skutkach, gdyż podtrzymując zaklęciem magiczną więź niemalże
doprowadził do zerwania tej, która wiązała go z doczesną powloką. Kiedy
uświadomił sobie błąd, natychmiast go naprawił. Lekcja opanowana... w ostatniej
chwili, pomyślał. Pasmo światła, mentalny wizerunek więzi, znikało w błyszczącym
rozdarciu w tkaninie rzeczywistości. Czarodziej wiedział, że król i doradca widzą
rozdarcie, dla nich będące oznaką spełnienia czaru. Przesuwał się coraz dalej wzdłuż
więzi. Miał nadzieję, że jeśli spotka go niepowodzenie, Melicard zrozumie, że starał
się ze wszystkich sił i udowodnił swoją lojalność.
Niektórzy zmagaliby się z demonem tutaj, w tym miejscu bez nazwy, ale Drayfitt
wiedział, że może zapanować nad swoją ofiarą tylko wtedy, gdy wyrwie ją z jej
fizycznych i duchowych płaszczyzn. Ziemia, której istnienie splatało się z polami
mocy i życiem Drayfitta, była jego kotwicą.
Gdy zaczął się cofać w kierunku swojego ciała, zdumiała go łatwość, z jaką demon
pozwalał się ciągnąć. Stawiał opór dużo słabszy niż się spodziewał, niemal jakby
własna więź łączyła go ze światem ludzi, więź, której nie mógł się oprzeć.
Niepokoiło go, co też wiąże istotę zrodzoną tam ze śmiertelną płaszczyzną. Nasunęła
mu się na myśl o pułapce, ale odprawił ją po chwili. Z zastawianiem pułapki wiązało
się ryzyko; im bliżej byli domeny Drayfitta, tym demon miał większe kłopoty z
uwolnieniem się. Czarodziej wyczuwał narastającą frustrację stworzenia. Walczyło
z nim - bez chwili przerwy - ale jak ktoś zmuszony do walki na wielu frontach.
Sędziwy mag wiedział, że gdyby spotkali się na równych prawach, obaj z
nietkniętymi umiejętnościami, sprawiłby swojemu przeciwnikowi nie większy kłopot
niż natrętna mucha. Tutaj bitwa rozstrzygała się na jego korzyść.
Powrót zdawał się trwać nieskończenie długo, o wiele dłużej niż wędrówka w tamtą
stronę. Więź rozciągnęła się w sposób wręcz niewyobrażalny i przez chwilę Drayfitt
miał niesamowite wrażenie, że część demona zdołała się uwolnić.
Mimo to ściągnął swoją ofiarę. Ciało i umysł zaczęły się jednoczyć. Inne rzeczy
-
dźwięki, naciski, zapachy - upomniały się o jego uwagę.
- - Znów się poruszył!
- - Widzisz, Quorinie? Mówiłem ci, że nie zawiedzie. Drayfitt jest mi wierny. - -
Wybacz, panie. Stoimy tu i czekamy już ponad trzy godziny. Powiedziałeś, że nie
ośmieli się umrzeć i jak zwykle miałeś rację.
Głosy kołatały się gdzieś daleko, dobiegały jakby z drugiego końca długiej i wąskiej
rury... a jednak rozmówcy z pewnością stali w pobliżu. Drayfitt dał sobie chwilę na
uporządkowanie myśli, a potem, stając przodem do stworzonej przez siebie
magicznej klatki, otworzył oczy.
- - Nie rób ze mnie durnia - szepnął wyzywająco. - Wiem, że tam jesteś. Pokaż się,
ale nie próbuj żadnych sztuczek! Ta klatka kryje niespodzianki wymyślone
specjalnie dla twojego rodzaju, demonie!
- - Co robisz? - zapytał Quorin, robiąc krok do przodu. Nadal uważał, że Drayfitt
zawiódł i że odgrywa przedstawienie w nadziei na uratowanie głowy. - - Zostań na
swoim miejscu! - rozkazał Drayfitt, nie oglądając się za siebie.
Demon zawył! Odgłos był tak przeraźliwy, że Drayfitt został wyrwany ze stanu
koncentracji.
Quorin zaklął i odskoczył do tyłu. Czy Melicard też był wstrząśnięty, czarodziej nie
potrafił powiedzieć. Nawet odporność króla ma swoje granice. Kiedy dzwonienie w
uszach ucichło, Drayfitt zastanowił się, czy wszyscy w pałacu - wszyscy w Talaku -
słyszeli wycie torturowanego demona. Niemal pożałował tego, co zrobił... ale musiał
mu pokazać, kto tu jest panem. Tak było napisane.
Początkowo nie zwrócił uwagi, że ciemność skupiła się, a nawet zgęstniała, jeśli coś
takiego było możliwe. Dopiero gdy można było rozpoznać kończyny - cztery nogi -
musiał przyznać, że osiągnął pożądany wynik. Demon podporządkował się jego
woli. Trzej mężczyźni jak zahipnotyzowani przyglądali się zachodzącej na ich
oczach transformacji. Zapominając o wcześniejszych wątpliwościach, król i doradca
zbliżyli się do Drayfitta stojącego na skraju bariery i patrzyli, jak nad nogami
pojawia się tułów, jak z jednego końca wyrasta długi, potężny kark, a z drugiego -
lśniący, czarny ogon. Rumak! Widmowy rumak! Gdy głowa zwieńczyła szyję,
Drayfitt skorygował pierwotny osąd. Bardziej był to cień wielkiego konia. Ciało i
kończyny przesuwały się płynnie, gdy demon się poruszył, a tułów... Mag miał
nieprzyjemne uczucie, że może wpaść w demona i spadać do końca czasu. Pragnąc
pozbyć się tego wrażenia, odwrócił głowę i popatrzył w twarz króla.
Płynnym, szybkim ruchem ogromna głowa ciemnego rumaka obróciła się w stronę
ludzi. Widoczne stały się błękitne jak lód oczy. Drayfitt odpowiedział więźniowi
spojrzeniem.
Zadrżał, ale nie tak bardzo jak wówczas, gdy demon arogancko wykrzyknął:
- Śmiertelni głupcy! Smarkacze! Jak śmiecie sprowadzać mnie do tego świata! Nie
zdajecie sobie sprawy z zamętu, jaki powodujecie? Drayfitt usłyszał szmer szybko
wciąganego oddechu i natychmiast poznał, że Melicarda dzieli chwila od wpadnięcia
w jeden z ataków złości. Nie chcąc, żeby król uczynił coś niemądrego - coś, co w
konsekwencji mogłoby uwolnić demona - zawołał:
- Milcz, potworze! Nie masz tu żadnych praw! Za sprawą czarów, jakie odprawiłem,
stałeś się moim sługą i wypełniać będziesz moje polecenia! Czarny rumak ryknął
szyderczym śmiechem.
- - O czym on mówi? - ośmielił się szepnąć Quorin. Przyciskał rękę do piersi, jakby
przytrzymując wyrywające się serce.
W nikłym świetle pochodni nikt nie zauważył, że twarz Drayfitta przybrała barwę
popiołu. On znał imię Czarnego Konia i podejrzewał, że król także o nim słyszał.
Wciąż żywe były legendy, niektóre ledwie sprzed dziesięciu lat, o demonicznym
ogierze, stworzeniu, do którego dawnych towarzyszy zaliczał się wiedźmin Cabe
Bedlam, legendarny Gryf i najbardziej przerażający z nich wszystkich,
enigmatyczny, przeklęty nieśmiertelny zwący się Simonem.
- - Ucisz go, Drayfitt! Nie chcę słuchać tych bredni! - Głos zdradzał, że Melicard jest
na skraju utraty panowania nad sobą. Czarodziej znał ten stan aż nazbyt dobrze i
obawiał się go prawie tak bardzo jak tego, co miotało się w obrębie bariery. - -
Bredni? Gdybyż tylko były to brednie! - Czarny Koń przesunął się i teraz mierzył
króla swym nieludzkim wzrokiem. - Nie słyszałeś? Nie potrafisz zrozumieć?
Wzywając mnie, przyciągnąłeś i jego, byłem bowiem jego więzieniem. Teraz
wędruje swobodnie i bez przeszkód sprawi zło, które tak bardzo umiłował! - - Kto? -
wykrztusił Drayfitt, nie bacząc na narastającą wściekłość swego suzerena.
Erini Suun-Ai wyglądała przez okno kolasy, nie zwracając uwagi na zmartwione
miny swoich dwóch dam dworu. Lekki wiatr rozwiewał jej długie złociste loki i
chłodził bladą, delikatną skórę. Erini wystawiała na jego pieszczoty owalną twarz o
nieskazitelnych rysach.
Dworki szeptały między sobą, nie skąpiąc krytycznych uwag. Nie zależało im na
obejrzeniu swego nowego domu, wielkiego, przytłaczającego miasta-państwa Talak.
Tylko obowiązek wobec ich pani zmusił je do wyjazdu. Księżniczki, zwłaszcza te,
których przeznaczeniem było zostać królowymi, nie podróżowały samotnie.
Mężczyźni - stangret i konna eskorta - się nie liczyli. Majętna niewiasta wysokiego
rodu musiała wojażować z towarzyszkami albo, w najgorszym wypadku, ze służbą.
Takie były obyczaje w Gordag-Ai, w krainie niegdyś władanej przez Spiżowego
Smoka. Erini nie rozmyślała o sprawach związanych z dawną ojczyzną. Jej nowym
domem, jej królestwem był Talak, z masywnymi zigguratami i niezliczonymi
dumnymi proporcami łopoczącymi na wietrze. Tutaj, po stosownym okresie
konkurów, poślubi króla Melicarda I i przyjmie na siebie obowiązki małżonki i
monarchini. Przyszłość kryła w sobie ogromne możliwości i Erini zastanawiała się,
co ją czeka. Nie wszystko musiało być przyjemne.
-
Powiadają, że sam ją sobie odrąbał, żeby paradować ze sztuczną, wyciętą z elfiego
drewna.
Jedni stawili się w odświętnych strojach, inni wyglądali tak, jakby przyszli prosto z
pola.
Wznosili radosne okrzyki, ale tego się spodziewała. Doradcy Melicarda musieli
zaaranżować takie przedstawienie. Erini miała pewną wprawę w odgadywaniu
prawdziwych emocji i w brudnych, zmęczonych twarzach witających ją ludzi
dostrzegała szczerą nadzieję, niekłamaną akceptację. Chcieli mieć królową i z
radością witali odmianę. Plotki o Melicardzie stale dopominały się o jej uwagę.
Przepędziła je z myśli i pomachała ręką do ludzi.
W tej chwili kolasa minęła bramę Talaku. Niepokojące plotki na dobre popadły w
zapomnienie, gdy Erini zaczęła napawać oczy widokiem cudów miasta. Jechali
przez dzielnicę targową. Jaskrawe stragany i stłoczone wózki konkurowały z
wystawnymi budynkami, w większości małymi, wielopoziomowymi zigguratami,
wiernymi kopiami kolosów piętrzących się nad miastem. Wydawało się, że mieszczą
głównie gospody i szynki - ich lokalizacja w pobliżu bramy była sprytnym
posunięciem, gdyż miała na celu usidlenie nieostrożnego podróżnego. Przybysz tylko
dlatego, że było to wygodne, mógł zakończyć interesy tutaj, ograniczając się do paru
zakupów na targowisku i wydaniu reszty pieniędzy w gospodach. W obrębie murów
trzepotało jeszcze więcej sztandarów, w większości z patriotycznym symbolem
dziewięciu ostatnich lat w dziejach Talaku: mieczem skrzyżowanym ze stylizowaną
smoczą głową. Było to ostrzeżenie Melicarda skierowane do pozostałych smoczych
klanów, łącznie z klanami Srebrnego Smoka, z którego domeną miasto teraz
sąsiadowało.
Kolasa jechała przez miasto. Zajazdy, oberże i stragany ustąpiły bardziej statecznym
zabudowaniom, najwyraźniej siedzibom klas wyższych, kupców albo niższych
urzędników.
Tutaj też był targ, ale okolica była spokojniejsza w porównaniu z dzielnicami
zamieszkałymi przez ludzi pośledniejszego stanu. Erini stwierdziła, że widok jest
przyjemny, lecz raczej brak w nim prawdziwego życia. Tutaj noszono przede
wszystkim nieprzeniknione maski polityków. Wiedziała, że poczynając od tego
miejsca, rzeczywistość będzie lekko wypaczona.
Nim kolasa dotarła do pałacu królewskiego, czuła się przygotowana. Ucichł zamęt w
jej zmęczonej głowie. Teraz myślała tylko o wywarciu odpowiedniego wrażenia, gdy
Melicard zejdzie jej na spotkanie do stóp pałacowych schodów, jak było w zwyczaju.
Erini zaszczyciła go uprzejmym uśmiechem i cofnęła rękę, gdy tylko ją puścił. „Nie
zrobisz ze mnie swojej marionetki, kocurze”. Nozdrza nad wypielęgnowanymi
wąsami rozdęły się na chwilę, ale doradca zachował układny wyraz twarzy. -
Czyżby Melicard był niezdrów? Miałam nadzieję, że wyjdzie mi na spotkanie. -
Postarała się, żeby jej słowa wyprane były z emocji. Quorin przygładził kaftan. W
paradnym szarym wojskowym mundurze wyglądał jak parodia jakiegoś wielkiego
generała. Erini liczyła na to, że w rzeczywistości nie jest dowódcą sił królewskich.
- - Dopóki nie dotarły do nas wieści, że osiągnęłaś ustalony przez swego ojca wiek
zamążpójścia, Melicard nie pamiętał o umowie. Proszę, pani, nie uważaj tego za
obrazę, ale jak sama stwierdzisz, król jeszcze nie pogodził się z myślą o ożenku. Jego
stan fizyczny... uszczerbki na urodzie... tylko powiększają problem. Stara się
widywać jak najmniej ludzi.
Jesteśmy zaręczeni niemal od mojego urodzenia. Jego życie, jego istnienie jest
przedmiotem
mojej nieustannej troski.
Quorin skłonił się dwornie.
- A zatem, jeśli raczysz pójść ze mną, zawiodę cię do niego. Odbędziesz prywatną
audiencję... stosowną, jak mniemam, na początek zalotów. Erini wykryła w jego
głosie sarkazm, ale nic nie odpowiedziała. Mai Quorin wezwał adiutanta, który miał
wskazać ludziom księżniczki drogę do ich kwater. Dworki przygotowały się do
pójścia za swoją panią, lecz ona rozkazała im odejść wraz z innymi. - - To nie
przystoi - sprzeciwiła się Magda. - Jedna z nas powinna pójść z tobą. - - Myślę,
Magdo, że będę bezpieczna w pałacu ze swoim przyszłym mężem. - Erini obrzuciła
doradcę jadowitym spojrzeniem. - Zwłaszcza w towarzystwie doradcy Quorina.
- - Ich władza dobiegła końca, gdy wjechaliśmy w mury Talaku. Kapitanie! - Oficer
kawalerii podjechał do niej i zasalutował. Erini nie mogła sobie przypomnieć jego
nazwiska, ale z doświadczenia wiedziała, że żołnierz jest jej posłuszny. - Proszę,
odprowadź moje towarzyszki do ich pokoi. Chcę zobaczyć się z tobą, zanim
wyruszysz do Gordag-Ai.
Księżniczkę zastanowiło jego wahanie, ale wiedziała, że nie pora brać go na spytki.
Odwróciła się do Quorina, który czekał z lekkim zniecierpliwieniem.
- Prowadź.
Doradca zaoferował jej ramię i powiódł długimi schodami do wnętrza strzelistego
pałacu. Po drodze pokazywał jej różne rzeczy, opowiadając ich historię jak wynajęty
przewodnik. Erini w imię pozorów udawała, że słucha. Kilku adiutantów i
pomniejszych urzędników podążało za nimi, jak milcząca straż honorowa. Wszystko
to było nie na miejscu, ale księżniczka została uprzedzona, że za panowania
Melicarda wiele spraw przyjęło dziwny obrót. Na razie jej niepokój budził tylko Mai
Quorin i nieobecność króla. Pałac był przestronny, skromnie mówiąc, lecz większa
część wyglądała na nie używaną, jak gdyby tylko kilka osób mieszkało lub
pracowało w obrębie jego murów.
Prawda, Melicard był ostatnim przedstawicielem królewskiego rodu, ale większość
nawet samotnych władców otaczała się sforą łaszących się dworaków i nieprzebraną
chmarą służących. Wyglądało na to, że Melicard trzyma tylko niezbędną służbę.
„Czyżby tak bardzo odciął się od świata?” - martwiła się księżniczka. Stan jego
umysłu trapił ją dużo bardziej niż blizny, które, jak powiadano, szpeciły jego
ciało. Od
rozsądku króla zależał los królestwa.
- Wasza wysokość?
Doradca Quorin przypatrywał się jej z zaciekawieniem i Erini zdała sobie sprawę, że
wreszcie zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Dwaj groźni, zakapturzeni
strażnicy, uzbrojeni w topory o drzewcach wyższych od niej, pełnili ponurą wartę.
Erini zastanowiła się, czy są ludźmi.
- Zostawię cię samą, księżniczko Erini. Jestem pewien, że oboje z królem spędzicie
miłe chwile na osobności.
Doradca odwrócił się do niej i jego kocia twarz skrzywiła się w odpowiednio
kocim
uśmiechu.
- On czeka, wasza wysokość. Wystarczy wejść.
Jego słowa podziałały na nią niczym ukłucie ostrogą. Nic lepiej nie mogłoby przydać
jej siły. Obdarzywszy Quorina i wartowników królewskim skinieniem, dumnym
krokiem weszła do czarnego jak smoła pokoju.
Na próżno wytężała wzrok, gdy drzwi powoli zamykały się za jej plecami. Erini
zwalczyła pokusę powrotu do krzepiącego blasku. Była księżniczką Gordag-Ai i
wkrótce zostanie królową Talaku. Okryłaby się hańbą w oczach duchów przodków i
przyszłych poddanych, gdyby okazała narastający lęk.
Dopiero gdy drzwi się zamknęły, usłyszała oddech drugiej osoby. Pogłos ciężkich
kroków odbił się od ścian, kiedy ktoś powoli ruszył w jej stronę. Serce Erini tłukło
się w piersiach, oddech miała przyspieszony. Usłyszała, jak gospodarz czegoś szuka,
a potem zapałka wybuchła jaskrawym życiem. Księżniczka przez chwilę była
oślepiona. - Wybacz mi - wyszeptał głęboki, pełen słodyczy głos. - Niekiedy tak
bardzo przyzwyczajam się do mroku, że zapominam, jak zagubieni mogą czuć się
inni.
Zapalę kilka
świec.
Zapałka przysunęła się do świecy stojącej na niewidocznym skądinąd stole.
Zgasła,
zanim księżniczka zdążyła przyjrzeć się ręce, która ją trzymała, ale widok tej,
która sięgnęła
po lichtarz, lewej, przyprawił ją o drżenie. Była srebrna i poruszała się jak
ręka lalki. Ani
dłoń, ani przedramię, z którym się łączyła, nie były z ciała, lecz z czegoś
innego, z jakiejś
sztywniejszej substancji, która udawała życie.
Elfie drewno. Pogłoska mówiła prawdę!
Ręka popadła w zapomnienie, gdy świeca wzniosła się w powietrze i księżniczka
Erini po raz pierwszy ujrzała człowieka, którego miała poślubić. Sapnięcie, które
wyrwało się z jej gardła, odbiło się echem w komnacie. Oberżystą w Karczmie
Łowczego był potężnie zbudowany jegomość imieniem Cyrus, który niegdyś miał
pecha posiadać podobny przybytek zwany Pod Łbem Wężosmoka. Przed paroma
laty hordy smoczego księcia Tomy obróciły karczmę w perzynę, pustosząc całą
okolicę i koncentrując swą niszczycielską działalność przede wszystkim na
wspaniałym mieście Mito Pica, gdzie potajemnie wychowany został potężny
wiedzmin Cabe Bedlam.
Toma nie spodziewał się znaleźć tam Bedlama, ale uczynił miasto przykładem dla
każdego, kto poważy się chronić, nawet nieświadomie, potencjalnego wroga
Smoczych Królów. Cyrus wraz z wieloma innymi ocalałymi zabrał wszystko, co
zdołał uratować, i ruszył do Talaku.
Przybysze z Mito Pica byli tu mile widziani, gdyż Melicard podzielał ich nienawiść
do smoków. Przez krótki czas Cyrus należał nawet do sekretnego oddziału króla - był
jednym z jeźdźców, którzy nękali i zabijali smoki z pomocą starej magii. Po pewnym
czasie jednak doszedł do przekonania, że brakuje mu dawniejszej profesji i wystąpił
z oddziału. I dobrze zrobił, gdyż najazd na dom Bedlama i jego małżonki miał
tragiczny finał. To w czasie tej wyprawy Melicard został okaleczony i zeszpecony.
Cele ataku, młode zmarłego Cesarza Smoków, uszły z życiem.
Ani wtedy, ani później Cyrus nikomu nie pisnął słowem, że wiedzmin Bedlam był
kiedyś jego służącym. Nosił w pamięci wspomnienie początku końca swej pierwszej
oberży.
Zaczęło się niewinnie, od niewyraźnego widoku przybysza. Otulony płaszczem,
zakapturzony człowiek siedział w cieniu, w milczeniu czekając na obsługę...
Podobny gość siedział teraz w kącie.
Gdyby włosy nie posiwiały mu już dawno temu, Cyrus czuł, że stałoby się to teraz.
Rozejrzał się szybko, ale chyba żaden z klientów nie dostrzegał niczego
odbiegającego od normy i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby obsłużyć
tajemniczego przybysza. „Właśnie teraz, gdy zapuściłem korzenie”. Załamując ręce,
oberżysta ruszył przez tłum do stołu w mrocznym kącie. Skrzywił się, zachodząc w
głowę, dlaczego jest tak ciemno - przecież w pobliżu stały świece - jak gdyby cienie
przybyły wraz z nieznajomym.
- - Już się robi! - Dziękując Hirackowi, pomniejszemu bogu kupców, Cyrus chwycił
monetę i popędził za szynkwas, gdzie szybko napełnił kubek. Da wiedźminowi piwo,
ten je wypije, a on życzy mu dobrej drogi. W pośpiechu zderzył się z kilkoma
klientami i parę razy wychlapnął piwo, ale nawet tego nie zauważył. Liczyło się
tylko jak najszybsze obsłużenie niechcianego gościa i oddalenie się poza jego zasięg.
- - Proszę bardzo! - Z hukiem postawił piwo i chciał odejść, gdy zdumiewająco
szybka ręka, z siłą zdolną zmiażdżyć kości, zacisnęła się na jego nadgarstku. Musiał
zostać.
Cyrus wstrząsnął się, gdy dotarło do niego, że nie zadał pytania na głos. Wiedźmin
wyciągnął prawą rękę i, nie zdejmując rękawicy, dotknął palcem jego czoła.
- Są ludzie ważni, o których chciałbym coś wiedzieć. Znasz ich imiona. Opowiedz
mi o nich, a pozwolę ci wrócić do swoich spraw.
„Dziesięć lat - pomyślał Cień, wbijając oczy w kubek. - Minęło tylko dziesięć lat.
Pomyślałbym, że więcej”.
Myślał, że już nigdy nie postawi nogi na ziemi. Dziesięć lat. - Pociągnął następny
łyk piwa i nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Niewysoka cena, prawdę mówiąc, za
to, co zyskałem. Śmiesznie niska cena”. Cień podniósł rękę do głowy, gdy przeszył
ją ostry ból. Był krótkotrwały jak inne, których doświadczał od czasu powrotu, i
zapomniał o nim natychmiast, gdy przeminął.
Pociągnął następny łyk. Nic nie zepsuje mu chwili triumfu, zwłaszcza nie przelotny,
nic nie znaczący ból.
III
Pochodnia zostawiona przez śmiertelników wypaliła się dawno temu, ale Czarny
Koń i tak jej nie potrzebował. Nawet nie zauważył, kiedy zaskwierczała i zgasła, tak
głęboko pogrążony był w bagnie trosk, obaw i gniewu. Jeszcze nie pogodził się ze
swym położeniem.
Dla Melicarda liczyło się tylko pragnienie najechania królestw smoczych klanów,
niezależnie od tego, czy smoki były wrogami, czy nie. To, że Cień mógł przynieść
zgubę im wszystkim - ludziom, smokom, elfom i reszcie - nie miało dla niego
najmniejszego znaczenia. - - Jakie zagrożenie stanowić może jeden wiedźmin w
porównaniu z krwawą furią Smoczych Królów? - zapytał kaleki monarcha.
- - Tym zaskarbił sobie mój podziw i wdzięczność. - - Równie dobrze jego ofiarami
mogli paść ludzie, śmiertelniku! Azran był nie mniej niebezpieczny dla swojego
rodzaju!
- - Istota, którą zwiesz Cieniem, istnieje odkąd sięgnąć pamięcią, a jednak świat się
nie zawalił. Jeśli chcesz, możesz zająć się nim zaraz po tym, jak wypełnisz moje
polecenia.
Ja to
wiem!
Król Melicard odwrócił się do stojącego obok maga.
- Daj mu nauczkę.
Nie godząc się na współpracę, Czarny Koń musiał znosić katusze. Stary Drayfitt
znów go zaskoczył, wplatając liczne zaklęcia bólu w konstrukcję klatki. Ból ustał
dopiero wtedy, gdy czarny jak sadza ogier przemienił się w bezkształtną masę cienia
skuloną na podłodze.
Wreszcie Melicard odwrócił się i odszedł, przystając na chwilę przy drzwiach, żeby
udzielić instrukcji swojemu magowi. Z królem odszedł dwulicowy śmiertelnik,
znany jako doradca Quorin.
- Zwij mnie Madrakiem, jeśli sobie życzysz - albo jakimkolwiek innym imieniem.
Nie dbam o to. Przyszedłem, żeby ci coś powiedzieć. Siedzę spokojnie w oberży,
popijając piwo i znów racząc się życiem do syta. I pamiętam, rozumiesz. Pamiętam
wszystko z każdego żywota. Pamiętam ten fatalny dzień, udrękę rozdzierania i
przywracania do życia, znowu i znowu i znowu! Pamiętam więcej, niż mógłbym ci
opowiedzieć! Od kiedy Czarny Koń znał ludzi, znał też człowieka przeklętego.
Zawsze wskrzeszany po śmierci, niezależnie od stanu, w jakim było jego ciało,
wiedźmin Cień na przemian wiódł życie oddane to ciemnej, to jasnej stronie swej
natury. Każde wcielenie było jednak tylko cieniem dawnego maga. Miało
niekompletne wspomnienia z wcześniejszych żywotów, jakby niektórych nie było.
Zdolności kolejnych wcieleń też się zmieniały. Wiedziona rozpaczliwym
pragnieniem utworzenia całości, każda kolejna osobowość przybierała nowe imię,
takie jak Madrac, mając nadzieję, że to ona będzie ostatnim, nieśmiertelnym
Cieniem. Wreszcie po tysiącach lat coś się zmieniło i być może Czarny Koń miał
przed sobą ostatnie wcielenie. Gdy to zrozumiał, wstąpiła w niego nadzieja.
- A zatem twoja klątwa się skończyła. Możesz żyć w pokoju. Cień zaśmiał się gorzko
i postąpił ku niemu. Zdejmując kaptur, pozwolił mrocznemu rumakowi spojrzeć
sobie w twarz, a raczej w rozmytą maskę, która za nią uchodziła. - - Jeszcze nie, mój
drogi przyjacielu, jeszcze nie, ale... Madrac płowieje i nie mogę być pewien, jakiego
rodzaju osoba go zastąpi. Inna od przeszłych, to oczywiste. Naszła mnie potrzeba,
żeby z tobą porozmawiać, powiedzieć ci, jednak... - - Jeśli mnie uwolnisz, Cieniu,
zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. - - Uwolnić cię? Nie bądź śmieszny!
Większą przyjemność sprawia mi napawanie się twoją niemocą. Cóż za ironiczna
odmiana losu! Brzmienie głosu wiedźmina wzbudziło większe obawy Wieczystego
niż same słowa. „Czyżby klątwa ustąpiła czemuś bardziej mrocznemu, czemuś dużo
groźniejszemu?” - dumał.
Wydawało się, że osobowość Cienia zmienia się w sposób nie dający się
przewidzieć. Jeśli czarnoksiężnik wcześniej nie był szalony, wkrótce wpadnie w
obłęd z powodu tej nowej tortury.
Wreszcie oznajmił:
- Znam czary Vraadow. Już nie istnieją w tej rzeczywistości! Vraadowie żyją tylko w
nasionach swych potomków. Ich magia ustąpiła magii tego świata! Cień skłonił
głowę w oszczędnym skinieniu.
- - Jak sobie życzysz. Sam sprawdź zaklęcie... - Wiedźmin być może się uśmiechnął;
tylko on mógł to wiedzieć na pewno. - Ach, prawda, nie możesz. Jesteś wewnątrz,
oczywiście, a wzory są na zewnątrz, otaczając barierę. - - Po coś tu przyszedł,
Cieniu? Tylko porozmawiać? - - Przyszedłem wbrew sobie, kierowany nieodpartym
pragnieniem. Nazwij je kaprysem.
- - Ciesz się tym, co masz, póki możesz, przyjacielu. Kiedy zobaczysz mnie
następnym razem, jeśli w ogóle mnie zobaczysz, będę wreszcie panem swego losu...
i nie
tylko.
- - Cieniu... - Było za późno. Wiedźmin rozpłynął się w nicość. Pochodnia zgasła,
gdy tylko odszedł, pogrążając komnatę w ciemności. Ale nie to trapiło Czarnego
Konia.
Dużo, dużo bardziej interesowały go krótkie, zagadkowe odwiedziny tego, kto był
zarazem jego wrogiem i przyjacielem.
Moce nie podporządkowały się jego woli; to on został ich zabawką. Być może
powiodło mu się, ale nie w taki sposób, w jaki sobie życzył. Nic jednak nie niosło
odpowiedzi na pytanie, które stale nękało karego ogiera. „Ile lat miał Cień, gdy się
spotkaliśmy? Czy był dość stary, by pamiętać Vraadów? Dość stary by... być jednym
z nich?” Myśl owa była tak obłędna, że siłą wyrzucił ją z głowy. Nastały i
przeminęły pokolenia Smoczych Królów od czasu krótkiego, burzliwego istnienia
Vraadow na tym świecie. Ludzie byli ich potomkami, tak, ale niczym więcej.
„Wszelkie marzenia o nieśmiertelności w końcu spełzły na niczym. Nawet dla
Vraadow”.
Czarny Koń roześmiał się, gdy coś innego wpadło mu do głowy. „Czy mogło to
być...?”
Kiedy wreszcie zostali sami, Drayfitt przemówił. Jego oczy spoglądały w bok od
Czarnego Konia. Sprawiał wrażenie trochę rozkojarzonego, jak gdyby wyczuwał, że
w pomieszczeniu przebywał ktoś jeszcze.
- I co... demonie? Zastanowiłeś się nad prośbą mego suzerena? Mroczny rumak
przesunął się lekko, bez powodzenia próbując napotkać spojrzenie czarodzieja.
- - To była prośba? Rób, co każe - bez pytania - a on być może pewnego dnia
uwolni
cię, byś mógł podążyć za Cieniem? Ha!
- - Jest królem i należy go słuchać.
- - Jesteś dobrze wytresowany, czarokleto.
Drayfitt wzdrygnął się, ale nie odwrócił głowy. Jakby wiedział, co może się stać,
jeśli spojrzy w oczy Czarnego Konia.
- - Dawno temu przysiągłem bronić tego miasta. To mój dom. Melicard jest moim
panem i władcą.
Zarezerwowałem dla
siebie głos rozsądku.
- - I dlatego wezwałeś demona? - zapytał na pozór niewinnie Czarny Koń. -
Zaprawdę, jesteś mistrzem logiki! Co za geniusz! Ja nigdy nie wpadłbym na taki
przebiegły pomysł!
Nie, jeśli
będziesz mi posłuszny!
Drayfitt trwał bez ruchu, ale Czarny Koń wiedział, jak tylko on mógł wiedzieć, że
podświadomość maga wszystko rozumie.
Długa, krzepiąca drzemka potrafi czynić cuda! A kiedy się przebudzisz, zrobisz dla
mnie jeszcze jedno: znajdziesz źródło magii Vraadow, tę księgę, i zniszczysz ją! A
teraz odpoczywaj! Drayfitt osunął się na podłogę.
Czarny Koń obrzucił ostatnim, pogardliwym spojrzeniem komnatę, która była jego
więzieniem, stanął dęba, otworzył ścieżkę poza ten świat i zniknął. Gdy noc
gotowała się do ustąpienia przed dniem, obiekt desperackich poszukiwań Czarnego
Konia zmaterializował się na środku komnaty będącej przeciwieństwem byłego
więzienia mrocznego rumaka. Choć nieco surowsza od osobistych kwater króla
Melicarda, była wytwornie urządzona i godna najznamienitszej osoby. Cień
podniósł rękę i przeciągnął palcem po oparciu masywnej złoconej sofy. Zalegała na
niej gruba warstwa kurzu. Być może wiedźmin się uśmiechnął. Nikt nie korzystał z
tego pokoju od jakiegoś czasu, może od lat.
Większość rzeczy była taka, jak je pamiętał, nawet metalowe posągi po obu stronach
drzwi.
- Nawet po tak długim czasie sprawujesz się bez zarzutu - wyszeptał Cień. Twórca
był perfekcjonistą i nawet wiedźmin był pod wrażeniem doskonałości jego dzieła.
Przez kilka minut przypatrywał się gobelinowi, szukając znaku. Nie był pewien, czy
zdoła go rozpoznać. Jak samo miasto, znak zmieniał się z biegiem lat. Czasami był to
rysunek stylizowanej księgi, kiedy indziej pojedyncza litera. Przez stulecia
przewinęło się mnóstwo symboli, przy czym znaczenie wielu z nich okrywała
tajemnica. „Przydałyby mi się twoje fantastyczne oczy, wielmożny Gryfie! Zawsze
umiałeś znaleźć znak na pierwszy rzut oka!” W tej chwili jego spojrzenie zatrzymało
się na maleńkim, skręconym proporcu, znajomym mu jak żadnej innej żyjącej
współcześnie istocie. Cień skrzywił usta w swym niewyraźnym uśmiechu, a jego
rozmytą twarz ożywiły emocje. Zapamiętał położenie znaku i omiótł gobelin
wzrokiem pełnym szczerego podziwu. - Pomyślałby kto, że żyjesz i masz złośliwe
poczucie humoru! Mój... mój ojciec byłby nawet rozbawiony!
Odnalazł znaczek i potarł go palcem, a gdy to zrobił, pokój zaczął płowieć. Cień
być
może się uśmiechnął. Pocierał proporzec, gdy komnata Gryfa ustępowała innemu
pomieszczeniu, korytarzowi. Gobelin trwał, póki komnata mieszkalna nie znikła, a
wtedy
również spłowiał. Wiedźmin został sam w korytarzu, którego ściany obstawione
były nie
kończącymi się rzędami półek pełnych masywnych, oprawnych w skórę tomów,
identycznych
nawet pod względem koloru.
„Gobelin nadal działa”.
Stał w legendarnych bibliotekach Penacles.
Biblioteki powstały na długo przed miastem. Gdy powróciły mu wspomnienia, Cień
przypomniał sobie informacje dotyczące tej dziwnej, podziemnej budowli, która
większa była wewnątrz niż na zewnątrz i nigdy nie mieściła się w tym samym
miejscu. Nawet on nie znał jej pochodzenia, ale podejrzewał, że podobnie jak
zaklęcie użyte przez nadwornego maga Melicarda do stworzenia klatki Czarnego
Konia, była dziełem Vraadow.
Jeśli
Cień dobrze pamiętał, biblioteki zawsze miały swoich gnomów i wszyscy oni
podobni byli
jak krople wody.
- Dziesięć lat to dla nas niedługo - rzucił drwiąco czarnoksiężnik, wspominając
ostatnią wizytę, złożoną w bibliotekach z wielmożnym Gryfem.
Gnom, na pozór nieświadom szyderczego tonu, odparł:
- Dziesięć lat, nie. Tysiąc tysięcy lat, tak. Nawet dla nas. Choć trudno było coś
odczytać z wyrazu jego twarzy, ciało Cienia zdradzało emocje. Wiedźmin
zesztywniał i chciał się odezwać, lecz miał kłopoty z dobraniem słów. Gnom
wypełnił przedłużającą się ciszę.
- Nie ma tu tego, czego szukasz. Być może to jedyny strzęp wiedzy, którego
biblioteki nie chcą zawierać.
„Miejsce, w którym się zaczęło”. Cień być może się uśmiechnął, ale jeśli tak, był to
ponury uśmiech. Zapomniał o tym miejscu. Wspomnienie wróciło do niego dopiero
w tej chwili i było, całkiem możliwe, tym, którego wolałby nie nosić w pamięci,
nawet za cenę własnego istnienia.
IV
Erini przebudziła się, gdy do pokoju wtargnęło światło późnego poranka. Jej myśli i
uczucia tworzyły splątaną sieć na wpół spamiętanych obrazów; przepełniała ją cała
gama emocji - od radości po strach.
Łoże było ogromne i bardzo miękkie. Próbowała się w nim zakopać, fizycznie i
psychicznie. Jej stare łóżko w domu - „Nie, w byłym domu!” - było nie więcej niż
kawałkiem deski i koca w porównaniu z tą wspaniałością. Cały pokój był wspaniały,
wielki jak znane jej reprezentacyjne sale. Posadzkę tworzyły wielobarwne
marmurowe płyty, zarzucone tu i ówdzie futrami i kobiercami. W kątach do sufitu
śmigały kolumny obficie zdobione złotymi kwiatami. Wesołe tapiserie pokrywały
ściany. Meble, łącznie z łożem, wyrzeźbiono z najlepszego dębu z północy,
niezwykle rzadkiego po zniszczeniu dużej części lasów podczas tej strasznej,
nietypowo surowej zimy.
Silne, regularne rysy wyrażały zdecydowanie i wolę przystające jego pozycji. Był to
cudowny widok i księżniczkę ogarnęła taka radość, że niemal frunęła mu w ramiona,
potrącając świeczkę w jego dłoni.
Dopiero wtedy, kiedy znaleźli się tak blisko, wyraźny stał się niesamowity charakter
twarzy. Księżniczka zamarła w pół kroku. Jeśli cokolwiek świadczyło o reakcji króla
na tę nagłą odmianę, to tylko zaciśnięcie ust i zmrużenie oka - jednego oka.
Co mogła mu powiedzieć? Nie potrafiła oderwać oczu od jego twarzy. Była to twarz
Melicarda, każda krzywizna i każdy kąt dokładnie taki, jaki powinien - tylko że lewa
strona została po mistrzowsku wyrzeźbiona z tego samego materiału, co ręka.
Drewno zastępowało skórę na kości policzkowej i żuchwie, tworzyło trzecią część
nosa; drewno sięgało do połowy czoła i za ucho. Księżniczka była pewna, że po
rozpięciu kołnierza ciemnej koszuli zobaczyłaby więcej drewna.
Zniszczenia nie ograniczały się do lewej strony twarzy. Prawa poznaczona była przez
coś, co wyglądało niemal jak konary rozrastające się z lewej. Trzy główne gałęzie
rozszczepiały policzek i każda miała jedną czy dwie mniejsze odnogi. Zaczarowane
drewno stanowiło taki kontrast z bladą skórą, że cale to połatane oblicze wyglądało
jak twarz ofiary zarazy.
Siedzieli tak przez parę minut. Melicard, którego zachowanie było równie ozięble
uprzejme co słowa, opróżniał swój kielich w milczeniu. Wydawało się, że z każdym
łykiem coraz bardziej zamyka się w sobie. Księżniczka chciała coś powiedzieć,
cokolwiek, aby zmniejszyć jego ból i swoje poczucie winy, ale nic nie przychodziło
jej do głowy. Rozzłościła się na myśl, że staje się jedną z tych bezradnych,
mimozowatych panien, które bajarze często czynią bohaterkami swoich baśni. Do tej
pory potajemnie szydziła z tych żałosnych kobietek.
Wreszcie król odstawił kielich i wstał. Księżniczka wyprostowała się, oczekując
jakiegoś oświadczenia, jakichś słów dotyczących ich wspólnej przyszłości - a nawet
jej braku, jeśli takie było jego życzenie. Ku jej zaskoczeniu Melicard odwrócił się i
przeszedł w drugi koniec komnaty, do drugich drzwi. Otworzył je i bez słowa, nie
oglądając się za siebie, wyszedł z pokoju.
Erini wbiła oczy w drzwi, gdy zamknęły się za jego plecami, zupełnie nie pojmując,
co się stało. Dopiero gdy służący w liberii stanął w drzwiach, którymi weszła,
spłynęło na nią zrozumienie.
- Jeśli zechcesz pójść ze mną, wasza wysokość, pokażę ci twoje pokoje. - Słowa
służącego potwierdziły jej obawy: Melicard nie zamierzał wrócić. Król odgadł jej
odrazę oraz litość i nie mógł dłużej tego znosić.
Nie zobaczyła nikogo innego prócz sług, które zaopiekowały się nią i dwiema
dworkami. Podczas wieczerzy Galea i Magda nie dawały jej spokoju, próbując
wydobyć z niej choć strzępy wiadomości o królu, ale Erini milczała. Odprawiła je
grzecznie i wcześnie udała się na spoczynek - połączenie trudów podróży i przejść
po przybyciu na miejsce okazało się nie do zniesienia.
Nie chciała mu ulec. Nie mogła zrobić nic ponad to, czego nie mogli zrobić inni,
wprawniejsi i wyszkoleni.
Erini powtórzyła słowa, które stały się jej litanią - jest księżniczką Gordag-Ai i nigdy
nie będzie czarodziejką ani wiedźmą. Nigdy. Zostanie królową, takie jest jej
przeznaczenie.
Żaden król nie zawierzyłby żonie-czarownicy. Lud nie miałby do niej zaufania.
Choć udało się zdusić pokusę, Erini była tak roztrzęsiona, że musiała wstać. Ubrała
się sama, bo nie chciała, żeby Galea i Magda albo ktoś z ludzi Melicarda zastanawiał
się, co nią tak wstrząsnęło. Nim dokończyła toaletę, niebezpieczeństwo przeminęło.
Przejrzała się w ogromnym lustrze, które zajmowało ścianę naprzeciwko łoża, i
zadowolona ośmieliła się wezwać służbę. Nawet jeśli cały dzień okaże się nieudany,
to przynajmniej zje przyzwoite śniadanie.
Ani Melicard, ani nieprzyjemny doradca Quorin nie pojawili się przy śniadaniu.
Towarzyszyły jej Galea i Magda, lecz księżniczka szybko skończyła jeść i wstała od
stołu pod pierwszym pretekstem. Wydawało się, że żaden z pałacowych służących
nie ma nic przeciwko temu, by księżniczka zaczęła zwiedzać pałac, próbując za
pośrednictwem rozległej budowli dowiedzieć się więcej o Talaku i jego monarsze.
Od dzieciństwa przygotowywana do roli królewskiej małżonki, znała już „oficjalną”
historię miasta-państwa, ale pod faktami, których nie szczędzili jej nauczyciele, kryło
się więcej, dużo więcej. To, co wiedziała o swoim narzeczonym, nie pomogło jej
wcale, gdy stanęła z nim twarzą w twarz. Był to błąd, którego nie miała zamiaru
powtórzyć.
Możliwe i jeśli tak, możliwe też, że godny pożałowania stan Drayfitta był
następstwem
nieudanych czarów.
Usłyszała warkliwy, denerwujący głos.
- Co się tu dzieje?
Strażnicy zatrzymali się i przesuwając swoje brzemię, oddali honory Malowi
Quorinowi. On zignorował nakazy protokołu i powtórzył pytanie tym samym
jadowitym tonem.
Jeden ze strażników, którego twarzy Erini nie mogła zobaczyć, nerwowo odparł:
- Jego wysokość rozkazał nam znaleźć maga Drayfitta i dowiedzieć się, dlaczego
dziś rano nie stawił się przed jego majestatem. Kiedy przybyliśmy, strażnicy
pełniący służbę wpuścili nas i zameldowali, że nikt nie wchodził ani nie wychodził
od kiedy tam stoją. - Mężczyzna zająknął się i dokończył spiesznie: - Leżał na
podłodze! Próbowaliśmy go ocucić, ale nic nie pomogło, panie!
Jednakże
Quorin stał tylko i wytrzeszczał oczy. Księżniczka nie wiedziała, czy patrzy na
strażników, czy w przestrzeń. Wreszcie wyciągnął rękę i ruchem, który zaskoczył nie
tylko Erini, ale i żołnierzy, uderzył Drayfitta w twarz. Głowa przekręciła się
bezwładnie, ale czarodziej nie odzyskał przytomności. Quorin potarł dłoń.
- - Ruszajcie. I dajcie znać, kiedy się przebudzi.
- - Tak, panie.
Quorin patrzył za nimi zimno, dopóki nie zniknęli z pola widzenia, a wówczas
pospieszył w stronę porośniętych winem drzwi. Wielkimi, kocimi krokami pokonał
odległość do celu w kilka sekund. Położył rękę na klamce, po czym, jakby czując, że
jest obserwowany, odwrócił się i spojrzał w górę. Erini jednak spodziewała się
czegoś takiego i przywarła do ściany.
Odliczyła ponad dwadzieścia oddechów, nim ośmieliła się wyjrzeć. Mai Quorin
zniknął, najwidoczniej osądziwszy, że szkoda czasu na poszukiwanie cieni.
Księżniczka zastanowiła się, czy zejść do tajemniczych drzwi, czy też pójść za
strażnikami i ich brzemieniem. Wiedząc, że doradca może na nią czekać, wybrała to
drugie i spróbowała odgadnąć, dokąd udali się żołnierze. Wspomnieli o Melicardzie i
jego zainteresowaniu działalnością czarodzieja. W końcu wrócą do swego władcy z
jakimś raportem i raport ten dotyczyć będzie dziwnego stanu Drayfitta.
„Demon, na moich przodków! Czyżby naprawdę wszystkie pogłoski o Melicardzie
miały jakieś podstawy? Czyżbym była zaręczona z potworem w ludzkiej skórze?
Czyżbym
tak bardzo myliła się co do niego?”
Drayfitt i strażnicy musieli już być w pałacu. Dokąd poszli? Do komnaty, w której
spotkała się z Melicardem? Nie miała większego wyboru. Biorąc głęboki oddech,
księżniczka ruszyła na dół. Szła z pewnością siebie osoby, która przeprowadza
inspekcję swej nowej siedziby. Nie wiedziała, co się stanie, jeśli naprawdę natknie
się na poszukiwaną trójkę, ale gotowa była podjąć to ryzyko. Bała się tylko, że
wpadnie na Quorina albo na samego króla.
Doradca był utrapieniem, jej narzeczony zaś... Erini nie do końca gotowa była stawić
mu czoło. Chciała przemyśleć pewne rzeczy przed powtórnym spotkaniem,
zwłaszcza jeśli właściwie zrozumiała rozmowę Quorina ze strażnikami. U stóp
schodów spotkała czterech strażników, którzy zasalutowali jej jednocześnie.
Nie zwalniając kroku, Erini wyniośle skinęła im głową. Żaden nie uczynił ruchu, by
ją powstrzymać. Gdy tylko znalazła się dość daleko, odetchnęła głęboko,
zastanawiając się, czy jej serce wreszcie zwolni do normalnego tempa.
- - Nie zdawałam sobie sprawy, doradco Quorinie. Mam zamiar odpokutować swój
nietakt. Króla nie można o nic winić. - Majestatycznie, obojętnym wzrokiem
spojrzała na strzeżone drzwi. - Myślę, że mogłabym teraz z nim porozmawiać.
Pocierając brodę, Quorin dyplomatycznie zawahał się przed udzieleniem
odpowiedzi.
- - Jak każesz, doradco Quorinie. Zadbasz, mam nadzieję, by był to posiłek dla
dwojga. Tylko król i ja. Mam dużo do naprawienia. - - Zrobię, co w mojej mocy. -
Ukłonił się przesadnie wykwintnie. - Skoro król jest zajęty, to jeśli chcesz, każę
komuś oprowadzić cię po mieście i pokazać wszystko, co Talak ma do zaoferowania
swej nowej królowej. Miałabyś ochotę? Mówił tonem dorosłego, który pyta dziecko,
czy chce cukierka. Erini starała się nie stracić panowania. Jeśli ktokolwiek mógł
skłonić ją do skorzystania z mocy, to na pewno doradca. Zastanowiła się, co by rzekł,
gdyby wiedział, jak bardzo zagrożona jest jego pozycja.
- Nie sądzę, doradco. W każdym razie, nie dzisiaj. Mam jeszcze tyle do zobaczenia i
do nauczenia się w samym pałacu. Powinnam poznać dziedzictwo Melicarda, gdyż
stanie się ono również moim - oznajmiła spokojnie.
Jego oczy mówiły co innego, choć słowa wyrażały tylko podziw i chęć służenia
pomocą.
- Jak sobie życzysz, wasza wysokość. Jeśli udasz się do swoich komnat, przyślę
ci królewskiego archiwariusza, który odpowie na twoje pytania. Są również liczne
księgi,
niektóre własnoręcznie napisane przez znakomitych przodków króla. Każę wydobyć
je z
archiwów.
Erini uśmiechnęła się słodko.
- Musisz być dobrym duchem swojego pana, doradco. Na razie nie ma powodu tego
robić. Stwierdzam, że uczę się dużo więcej, chodząc po tych przepysznych salach.
Jeśli mi
teraz wybaczysz...
Księżniczka odwróciła się do niego plecami i spokojnie ruszyła dalej, na pozór
podziwiając otaczające ją skarby. Po chwili usłyszała cichnące kroki doradcy.
Zatrzymała się, udając, że ogląda posążek, i kącikiem oka zobaczyła, że Quorin
wchodzi do tej samej komnaty, w której niedawno zniknęli dwaj żołnierze. Mai
Quorin niepokoił ją coraz bardziej. Niekiedy poruszał się jak stworzenie, które
przypominał, a kiedy indziej czynił więcej hałasu niż oddział gwardii honorowej.
Był również jej wrogiem, teraz było to jasne, i nie wątpiła, że może nawet uciec się
do przemocy. Doradca nie miał żadnego interesu w ożenku króla, najpewniej
dlatego, że bał się, iż wpływy żony pewnego dnia przyćmią jego własne.
Mimo swoich potknięć księżniczka nie miała zamiaru załamać się jak bohaterki
bajarzy. Choćby Mai Quorin razem z armią niezliczonych demonów stanął jej na
przeszkodzie, przerzuci kładkę nad przepaścią dzielącą ją od Melicarda i w
konsekwencji dowie się, co naprawdę wydarzyło się za drzwiami w ogrodzie. Nawet
gdyby to miało oznaczać poddanie się własnej klątwie.
To w tej komnacie Smoczy Królowie odbywali narady. Było ich trzynastu pod
koniec Wojny Przełomowej, kiedy Nathanowi Bedlamowi udało się zniszczyć
Purpurowego Smoka władającego Penacles przed Gryfem. Rada - i jedność smoków
- rozpadła się ostatecznie z szaleństwem, jakie rozpętało się po odkryciu Cabe’a
Bedlama, wnuka i następcy Nathana, który nosił w sobie część ducha wielkiego
Smoczego Mistrza. W tej komnacie, gdzie wbrew przemocy, jaka się tu przetoczyła,
nadal stały niektóre wizerunki martwych od dawna stworzeń, dwaj smoczy panowie,
żądny walki Żelazny i jego nieodłączny cień Spiżowy, przypłacili życiem bunt
przeciwko Złotemu. W tej komnacie, jak Cień się dowiedział, Cabe Bedlam pokonał
Smoczego Cesarza, rozdzierając jego umysł na części. Tutaj też Cabe i wielmożny
Gryf walczyli z szalonym ojcem młodego Bedlama, groźnym Azranem. „Śmierć
nadal jest częścią tego miejsca” - pomyślał niespokojnie Cień. Jeśli istniało miejsce
zdolne wyprowadzić go z równowagi, to właśnie w nim się znajdował. Jako Madrac
zapomniał na krótko o tym lęku - przybył tutaj i wykorzystał samych Smoczych
Królów, żeby zrealizować cele tamtego wcielenia.
Odwiedził ponad setkę miejsc, w których mógł pojawić się szalony wiedźmin, lecz
nie znalazł go, choć spędził cały dzień na poszukiwaniach. Ponad tuzin razy zwiodły
go fałszywe czy stare tropy. Choć Czarny Koń nie czuł się pokonany, możliwości
znacznie się skurczyły.
Ziemia zadrżała, oznajmiając, że pod jego kopytami tworzy się następny krater.
Rozdrażniony rumak ruszył na północ, w kierunku bardziej stabilnych terenów
Piekielnych Równin. W okolicy leżało jeszcze jedno miejsce, do którego mógł
zawitać Cień. Miejsce ukryte przed wszystkimi za czasów swego pana, ale teraz
najpewniej pozbawione ochronnych czarów.
Czarny Koń gniewnie przeorał kopytem popioły. Błądził po omacku. Nie miał
pojęcia, co planował Cień, gdzie był ani czy już nie uderzył. Jedyna nadzieja
sprowadzała się do znalezienia dawnego towarzysza w miejscu mocy takim jak to,
do którego się zbliżał. „Może tym razem...”
Był zatem bliżej niż myślał. Podumał nad szczątkami, a potem poderwał głowę,
wyraźnie zaciekawiony.
To tutaj musiało wznosić się zamczysko Azrana, a jednak nigdzie go nie było widać.
Poruszył więcej popiołu i kości, gdy przeszukiwał teren. Napotkał liczne urwiste
wzgórza, ale żadne nie było dość masywne, aby kryć to, czego szukał, chyba że...
chyba że z zamku pozostały tylko fundamenty. Wzniesiona przez Poszukiwaczy
starożytna budowla w końcu musiała ulec czasowi i furii Piekielnych Równin,
musiała wreszcie obrócić się w ruinę.
Tak brzmiała jedyna odpowiedź i, jeśli była prawdziwa, oznaczała kolejną porażkę.
Cień nigdy tu nie przybędzie.
- Co my tu mamy? - zadudnił. To, co dotknęło jego myśli, nie było żywe wedle
żadnych standardów. Był to silny, niedaleki smród śmierci... nie, to sama śmierć!
Czarny Koń, mając niewielki wybór, podążył mrożącym krew w żyłach tropem.
Wkrótce znalazł się przed długim, szerokim kopcem wysokości może trzech ludzi.
Ogier zaczął kopać kopytami, nie ważąc się rzucać zaklęcia w sąsiedztwie ciemnej
mocy. Nie bał się o siebie, ale wiedział, że nieostrożne postępowanie może odebrać
mu jedyną szansę na znalezienie i powstrzymanie Cienia. Oczywiście, powodzenie
zależało od tego, co odgrzebie.
Nie wiadomo, jak wyglądał pokój przed śmiercią Azrana, choć, znając szaleństwo
nekromanty, najpewniej tak samo. Bez fizycznego wpływu maga władza nad tym
miejscem wróciła w ręce władców Ostatniej Ścieżki, istot znanych ludziom jako
Panowie Umarłych i pod wieloma innymi, z gruntu pretensjonalnymi - w ocenie
Wieczystego - mianami. „Ciekawe, co pomyśleliby ludzie, gdyby wiedzieli, że nawę
ci Panowie muszą kiedyś umrzeć!”
Komnatę wypełniał smród gnijącego mięsa. Wokół leżały rozkładające się ciała,
ludzkie i inne, trudne do rozpoznania. Sadzawka jakiejś słonawej cieczy -
zdecydowanie nie wody - bulgotała złowróżbnie. Czarny Koń znów się roześmiał. -
Oszczędźcie swoje widowisko dla tych, którzy w nie wierzą, Panowie Przesadni!
Wiecie, że się was nie boję! Gdybym kiedykolwiek miał sczeznąć, moje ostateczne
przeznaczenie nie leży w waszych zaszlamionych rękach! Jeśli macie coś do
powiedzenia, to mówcie! Ten, kto od tysięcy lat wyprowadza was w pole, zagraża
śmiertelnikom - śmiertelnikom, którzy jeszcze nie przeżyli tego, co jest im pisane! I
co wy na to? Czy mam zacząć wrzucać te śmieci do waszej kałuży? - Pchnął
oblepioną czarnymi muchami, nie dającą się rozpoznać bryłę w kierunku sadzawki.
Mazista ciecz zabulgotała ze zdwojoną siłą, pokrywając się zielonkawą pianą.
Wzburzyła się, bryzgi szlamu zaczęły przelewać się przez skraje sadzawki. Coś
długiego, wielkiego i czarniejszego od Czarnego Konia przebiło błotnistą
powierzchnię. Mroczny rumak przyglądał się temu pokazowi bez śladu
zainteresowania. Ze środka sadzawki powoli wzniosła się nowa postać. Tworzyły ją
gnijące kończyny, tułowie i głowy połączone w niewiarygodny sposób. Umieszczone
w przypadkowych miejscach oczy patrzyły na widmowego konia z zimną furią.
Kilka kończyn wysunęło się w jego stronę.
- Widok twojej ślicznej twarzy - licznych twarzy, winienem rzec! - nie sprawia mi
większej przyjemności niż moje oblicze tobie, jak mniemam! Chodź! Pogadajmy i
miejmy to za sobą, chyba że zamierzasz sprzedać mi jakąś nierozwiązywalną
zagadkę podobną tym, jakie podrzucasz śmiertelnikom szukającym twojej - jacy z
nich głupcy! - pomocy. - Dziecię Pustki - głos zgrzytał, skrzypiał, targał nerwy.
Zdaniem Czarnego Konia robił wszystko, by osłabić jego ducha.
Mimo irytacji, wjakągo wprawiał, niczego nie dał po sobie poznać. Niech grają w
swoje drobne gierki, byle tylko powiedzieli mu coś ważnego. - Mieszkańcu
Zewnętrza.
Mroczny ogier wrzucił pokryte muchami zwłoki do sadzawki. W mazistej cieczy
zapanowało nowe poruszenie, gdy skrzydlate ścierwojady bez powodzenia
próbowały uciec z cuchnącej pułapki. Czarny Koń skupił błękitne jak lód oczy na
strażniku sadzawki.
- - Tak, ja też zasłużyłem na szereg pompatycznych tytułów! Punkt dla ciebie, mój
nadobny przyjacielu! Teraz, jeśli zakończysz tę idiotyczną grę i powiesz mi to, co
jest ważne, odejdę z tej zapomnianej przez bogów i ludzi dziury, ale najpierw
zapieczętuję ją tak, by nikt inny nie musiał znosić twojego smrodu!
- - Kivan Grath. Teraz. - Każde z licznych ust ułożyło się w grymas, który Czarny
Koń z niejakim trudem uznać mógł za uśmiech. Uśmiech triumfu. - Nie zgub go
znowu, niechciany.
Czarny jak smoła ogier spojrzał w niezliczone oczy. - A ile razy Cień wymykał się z
twojej domeny? Strażnik nie skomentował tej riposty, tylko zanurzył się w brei.
- Ostatecznie to nie takie złe miejsce! Prawie przyjemne! Jego spojrzenie wróciło na
schody i do ruin komnaty. Sadzawka Azrana, leżąca gdzieś między płaszczyzną
śmiertelnych a krainami zmarłych, była doskonałym, niemal niezniszczalnym
przykładem czarów. Niemal.
Cienisty rumak przeobraził się na szczycie schodów. U ich podstawy leżała teraz
czysta, gładka powierzchnia. Poza stopniami nic nie świadczyło, że kiedyś był tam
portal. Na dobrą sprawę, po komnacie nie zostało śladu.
„Kivan Grath”. Najbardziej majestatyczny szczyt Gór Tyber. Nazwa była znajoma i
Czarny Koń sklął się za to, że nie pomyślał o niej wcześniej. Leże Złotego Smoka,
od dawna martwego. Ciągi jaskiń w trzewiach Kivan Grath nie miały końca i starsze
były nawet od Poszukiwaczy. Czy to możliwe, że jedno z przywróconych
wspomnień kazało Cieniowi przeszukać te pieczary?
Znów zastanowił się, czy nie odszukać Cabe’a Bedlama, jedynego śmiertelnika,
który mógł być pomocny, i znów bolesne przeświadczenie, że to on jest
odpowiedzialny za Cienia, kazało mu zrezygnować z pomysłu.
Drayfitt nie tracił czasu. Krokiem człowieka owładniętego jedną myślą pospieszył
korytarzem w stronę Erini. Ona szybko rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki, nie
chcąc, by spotkał ją ten sam los, co pechowego strażnika. Skoczyła ku schodom
wiodącym na dół.
Raptem naszła ją straszna myśl. A jeśli Drayfitt kierował się do ogrodu? Najkrótsza
droga wiodła schodami, na których się schroniła. Zeszła o parę stopni niżej i
przystanęła.
Drayfitt powinien już schodzić za nią, lecz jego kroki stawały się coraz cichsze.
Odczekała jeszcze chwilę, po czym powoli ruszyła na górę. Nikt nie zastąpił jej
drogi. Księżniczka dotarła na szczyt schodów i rozejrzała się. Sędziwy mężczyzna
zniknął. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Cisza. Drayfitt odszedł jednym z
dwóch korytarzy, ale którym? Nie przypuszczała, że zgrzybiały mag jest taki szybki.
Zgubiła trop.
Usłyszała głosy i ciężkie kroki. Poznała głos Quorina i dwóch żołnierzy, którzy
przynieśli Drayfitta. Inny głos...
„Melicard!”
Erini przeklęła swojego pecha. Jeśli skręci w jeden z korytarzy, dostrzegą ją. Jeśli
zejdzie po schodach, mogą zobaczyć, jak przemyka przez ogród. Jedno i drugie
wyglądałoby podejrzanie. Jej zachowanie mogłoby do końca przekreślić nadzieje na
przyszłość w Talaku, już stojące pod znakiem zapytania.
Erini podjęła decyzję i zrobiła jedyną możliwą rzecz. Nadszedł czas zdania się na łut
szczęścia i własny talent aktorski. Przygładzając suknię, przebyła hol i szła
korytarzem obok pokoju Drayfitta, gdy Melicard, Quorin i co najmniej sześciu
strażników pojawiło się w polu widzenia.
Drugi głos należał do Melicarda i jego łagodne brzmienie sprawiło, że jej niepokój
przerodził się w zdumienie. Księżniczka oderwała oczy od strażnika, kierując je na
twarz Melicarda. Nie czuła się zbyt pewnie. Czy domyślali się, dlaczego tu przyszła?
- Melicardzie, ja...
Quorin wysunął się na jej spotkanie, gdy ruszyła w stronę króla. - Wasza wysokość,
jeśli pozwolisz, każę dwóm ludziom odprowadzić cię do twoich komnat. Jak widzisz,
wydarzyło się tu coś nieprzyjemnego i nie chcielibyśmy cię narażać.
Wyminęła go.
- Jeśli Melicardowi coś grozi, bądź pewien, że nie zostawię go w imię własnego
dobra! Jeśli nade mną też wisi jakieś niebezpieczeństwo, pewniej poczuję się u boku
narzeczonego! - Popatrzyła ufnie na króla. Melicard spojrzał jej w oczy i opuścił
głowę. - Chyba że, on sobie tego nie tyczy.
Król podniósł wzrok i przyjrzał się jej uważnie. Erini patrzyła mu prosto w oczy. Jej
własne robiły jakieś sztuczki; niemal wierzyła, że jego oczy są prawdziwe. Co
Melicard powie na jej śmiałe oświadczenie? Czy rozumie, że opuściłaby Talak,
gdyby tego zażądał?
Quorin zrobił się niespokojny. Położył rękę na jej ramieniu, zamierzając odciągnąć ją
od króla i położyć kres tej sytuacji. Popełnił błąd. Zdawało się, że życie nagle
rozświetliło twarz Melicarda, nawet części wyrzeźbione z elfiego drewna. Król
przeniósł spojrzenie z doradcy na Erini i z powrotem.
- W porządku, Quorinie. Erini może zostać ze mną. Twarze Erini i Mala Quorina
przemieniły się w studia przeciwieństw. Księżniczka, bardziej zadowolona niż
przypuszczała, ledwo zwróciła uwagę na pochmurną minę doradcy.
Chwilowo pokonany, Quorin ukłonił się uniżenie. - Jak sobie życzysz, wasza
wysokość. Powiadomię cię, gdy tylko sytuacja zostanie opanowana.
- - Nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby to zaczekać do wieczora. Chyba że nie
zdołasz nad nią zapanować. Składam wszystko w twoje doświadczone ręce. - -
Panie. - Doradca ostrym tonem przekazał rozkazy strażnikom. Dwaj zabrali
porażonego wartownika, reszta zaś podążyła za nim bocznym korytarzem, z którego
wyszła Erini. Stojąc z królem u boku, księżniczka patrzyła za odchodzącymi. -
Księżniczko Erini - zaczął niespodzianie Melicard - przepraszam cię za wczoraj. Nie
powinienem oczekiwać, że będziesz czuć się swobodnie w obecności czegoś tak...
Myślę, że
czasami próbuję sprowokować reakcje.
- Moje zachowanie było karygodne. To ja winna ci jestem przeprosiny. Jako
księżniczka Gordag-Ai i twoja narzeczona, powinnam zachować się dużo lepiej.
Wiem, po tylu latach nie było ci łatwo pogodzić się z faktem, że masz narzeczoną.
Cień uśmiechu zaigrał na ustach króla. Z powodu gry światła Erini wyobrażała sobie,
że drewniana część twarzy zmienia się, gdy król mówi, jak gdyby była z ciała i krwi.
Chciała jej dotknąć, żeby się upewnić, lecz wątpiła, czy Melicard odniósłby się do
tego życzliwie - a nie miała zamiaru zrobić niczego, co mogłoby zerwać cienką więź,
która zaczynała ich łączyć.
- Byłem zaskoczony - przyznał. Erini miała wrażenie, że spotkała bliźnich braci, tak
bardzo ten Melicard różnił się od tamtego oziębłego, którego poznała wczoraj. - Nie
miałem małżeństwa w planach, nie w ciągu paru najbliższych lat Mam tyle do
zrobienia. Księżniczka pilnowała się, żeby nie wypytywać, jakie to sprawy go
zajmują. - „Z biegiem lat czas płynie coraz szybciej”. Stare przysłowie z Gordag-Ai.
Król potrzebuje następców, jeśli chce, by przetrwała jego dynastia i jego ideały.
Z wyrazu żywego oka Erini poznała, że trąciła jedną z jego najczulszych strun.
Kampania Melicarda poszłaby na marne, gdyby umarł bezpotomnie. Brakowało mu
kontynuatora obdarzonego podobną determinacją. Mai Quorin snuł takie marzenia,
ale księżniczka wiedziała, że oddawanie Talaku w ręce doradcy zaowocowałoby ni
mniej, ni więcej tylko wojną domową. Doradca był szaleńcem, a szaleńcy rządzą
brutalnie i krótko.
„Dwa razy w ciągu ledwie paru minut - zdumiała się. - Jest nadzieja”.
VI
Szkarłatny ogień rozświetlający salę tronową Smoczego Cesarza spłowiał w
krótkotrwałym białym blasku bramy, z której wyskoczył Czarny Koń. Jego oczy
szybko zarejestrowały szczegóły ogromnej pieczary, od wielkich posągów po
trzepoczące kształty pierzchające w popłochu do szczelin i nisz. Rumak nie
poświęcił im uwagi; wiedział, że są bezużytecznymi sługami dawno zmarłego
Smoczego Króla. Tylko jedna rzecz, jedna istota przykuwała jego uwagę... i choć nie
było jej widać, hebanowy ogier wyczuwał jej obecność.
- Cieeeniu!
Powoli, żeby nie rozluźnić pęt, napastnicy wypełzli z kryjówek i przybliżyli się do
karego ogiera. Nie zdziwił się, widząc, kim są - nie po tym, gdy usłyszał syczący
głos dowódcy. Poszukiwania pochłonęły go do tego stopnia, że nie zauważył czarów,
które musiały maskować ich obecność, a on, bardziej wrażliwy na magię od innych,
powinien mimo wszystko ich wyczuć.
Czarny Koń lepiej od innych wiedział, że zbroja jest iluzją, ale łuski były prawdziwe,
podobnie jak te na twarzach smoków. Smoczych wojowników okrywały nie
prawdziwe ubrania, lecz ich własne skóry przemienione przez przyrodzone im
zdolności. Nawet potężne hełmy były fałszywe. Misterne przyłbice w kształcie
smoczych pysków były w rzeczywistości prawdziwymi twarzami tych stworzeń, a
nie wymysłem jakiegoś płatnerza.
Niektóre smoki wolały ludzkie postacie. Z każdym pokoleniem zwiększała się liczba
tych, które coraz lepiej naśladowały ludzkie kształty. Smoczyce były w tym dużo
lepsze - zbyt dobre, jak utrzymywały ludzkie kobiety - ale za tę perfekcję płaciły
znaczną częścią swojej mocy.
- Syczysz jak swój kuzyn wąż, gadzie! Czy poprawna mowa przerasta twoje
możliwości?
Przywódca syknął, ukazując długi, rozwidlony język., Atawizm” - zauważył
mimochodem mroczny rumak. W przypadku pewnych smoków związek z
przyrodzoną im smoczą formą był silniejszy niż u ich braci, co manifestowało się w
postaci rozdwojonego języka, ostrych kłów przeznaczonych do szarpania mięsa i
brutalnego zachowania, które czyniło je najgroźniejszymi z całej rasy.
- - Twoja śmierć sprawi nam ogromną radość, demonie! Nasz pan z rozkoszą będzie
się przyglądać, jak powoli giniesz! Zbyt wielu z naszej rasy ucierpiało
niewypowiedzianie z twoich rąk!
- Ciekawe, czy teraz, gdy jesteś zmuszony trwać w postaci jucznego zwierzęcia,
miecz nadal się ciebie nie ima? Trzeba by to sprawdzić, demoniczny wałachu!
Muszę podsunąć ten pomysł naszemu panu, gdy zawleczemy cię przed jego oblicze!
Czarny Koń zrobił zgorszoną minę.
Oswobodziwszy się z pęt, mroczny rumak zawirował i uderzył kopytem tego, który
więził lewą nogę. Smoczy wojownik poszybował na jeden z posągów. Choć owinął
się wokół niego jak wstążka, nie poczuł bólu pękającego grzbietu, bowiem zabił go
cios Czarnego Konia.
Pętla na szyi nadal paliła. Czarny Koń, już milczący, odwrócił się w stronę sprawcy
bólu, dowódcy napastników. Smok klęczał i powoli dochodził do siebie, gdy ucichł
dręczący dźwięk. Przez cały czas zaciskał arkan w rękach, lecz jedno pęto nie
wystarczało, żeby utrzymać mrocznego ogiera, nie teraz. Czarny Koń zgarnął
kopytem dwa inne pęta i gdy smok wstał, kopnął je wprawnie w jego stronę. Gadzi
wojownik miał czas tylko na zrozumienie niebezpieczeństwa, kiedy spadły na niego
śmiercionośne zabawki. Wrzasnął... nieomal. Mocy potrzebnej do pojmania
wieczystej istoty rodzaju Czarnego Konia było aż nadto, żeby strawić smoka. Nie
został po nim nawet popiół. W akcie desperacji jeden z pozostałych wojowników
skoczył na karego rumaka, w locie zaczynając przemianę w smoka. Czarny Koń
nawet nie próbował zrobić uniku. Ku wiecznej konsternacji, smok nie znalazł
solidnego ciała, które mógłby rozedrzeć. Nie wylądował na Czarnym Koniu, tylko w
nim. Przeobrażony całkowicie, smok zapadł się w pustkę, która była czarnym jak
smoła ogierem. Stawał się coraz mniejszy, kurczył się w oczach jak ktoś, kto spada
w bezdenną przepaść, aż zniknął. Miał spadać w tej próżni jak wielu jego
poprzedników do końca czasu, dopóki wszystko - wieloświat, chaos i nawet Pustka -
nie przestaną istnieć.
- Jestem demonem dla demonów. Jestem podróżnikiem, który bez trwogi wkracza na
Ostatnią Ścieżkę. Jestem wcieleniem Pustki. Jestem Czarnym Koniem. - Wieczysty
przeszył lodowatym spojrzeniem ostatnich smoczych wojowników. Smoki uciekły,
zdjęte obłąkańczym przerażeniem, i znikły w jednym z korytarzy.
Wojskowy sztandar
ze stylizowanym wizerunkiem bojowego smoka.
Sztandar jego klanu. Sztandar jego ojca.
- Jakie wspomnienia przechowujesz? - wyszeptał Cień, nie wiedząc, czy zwraca się
do reliefu, czy też do własnego, spowitego mrokiem umysłu. Nie mógł też
przypomnieć sobie, po co przyszedł do tej góry ani też dlaczego prześladuje go
wizerunek wielkiej czarnej bestii, demonicznego konia. - Jakie wspomnienia
przechowujesz? - powtórzył. Nie mogąc zobaczyć własnej twarzy - a raczej jej braku
- nie zauważył krótkotrwałej jasności, która po niej przemknęła. Błysk trwał krócej
niż oddech, ale pozostawił niezatarte piętno, choć wiedźmin o tym nie wiedział. - Daj
mi swoje wspomnienia.
Słowa nie były wyrazem pobożnego życzenia, lecz raczej rozkazem. Opór był silny,
lecz niewystarczający, nie wobec tego, kto wiedział - teraz. Cień pokiwał głową.
Znów powróciły wspomnienia i mógł do nich dodać nowe. Mgliste błękitne światło
rozbłysło na środku komory. Nie odrywając ręki od starożytnej płaskorzeźby,
czarnoksiężnik odwrócił się ku niemu, przyciągany niczym ćma przez płomień.
Blask rozrastał się i przeobrażał. Powstawały w nim kształty, jeden za drugim, bez
chwili przerwy. Wysoki. Niski. Daleki. Bliski. Prosty. Fantastyczny. Wspomnienia
dawno zapomnianego czasu. Rasy czarnoksiężników zwanych Vraadami. Rodzaju
Cienia.
Nowa zjawa oderwała się od plątaniny świetlistych cieni, urosła i nabrała kształtów.
Wysoka postać, niemal kobieta, dziewczyna. Cień odprawił ją jak pierwszą zjawę,
choć przez chwilę zastanawiał się, dlaczego jej widok zaniepokoił go prawie tak
samo, jak pojawienie się ojca. Nie pasowało do niej żadne imię, ale nie była mu
obca. Wiedział też, że niezależnie od łączącego ich związku, nie była częścią tego,
czego szukał. Mimo to... Pogrążony w myślach, na kilka sekund oderwał oczy od
błękitnego światła. Kiedy ponownie w nie spojrzał, drgnął ze zdumienia na widok
kolejnej postaci, wysokiej i w zbroi, stojącej cierpliwie. Podczas gdy inne były jasne,
jakby świeciło nad nimi popołudniowe słońce, ta miała światło z tyłu, blokując blask
i rzucając cień. „Cień?”
- Wiedźmin. Cień. - Wielki przybysz postąpił parę kroków. Łuski zbroi zamigotały w
świetle srebrzystym błękitem. Głos przypominął ciche, kojące syczenie. - Chciałbym
zamienić z tobą kilka słów, wiedźminie. Pomówić o tym, co jest naszą wspólną
troską.
Daleki łoskot szyderczego śmiechu przetoczył się przez jaskinie. Obaj spojrzeli w
kierunku wejścia do komory. Uwagę Cienia znów przykuł wizerunek stworzenia o
lodowych oczach.
Srebrny Smok ponownie przemówił, szybciej niż za pierwszym razem. Jego oczy
stale śmigały w stronę wejścia.
Czy kiedyś dowie się, co tu zaszło podczas jego wygnania? Wydawało się, że tyle
go
ominęło. Przepełnił go nagły niepokój, który nie miał nic wspólnego z
postawionym sobie
pytaniem. Czarny Koń znieruchomiał. Nie, zaniepokoiło go zdecydowanie coś
innego. Rozdął
chrapy i wciągnął powietrze.
„Czary Vraadow, i to blisko!”
- Cień... - szepnął. Tak blisko, że niemal go widział. Otworzył ścieżkę w
rzeczywistości i skoczył na nią bez wahania.
Ścieżka była krótka, ot, jeden skok, i po paru sekundach hebanowy ogier wyłonił się
z portala na drugim końcu. Znalazł się na środku komory skąpanej w
bladoniebieskim świetle.
Dwie postacie odwróciły się na ten okrzyk, obie na mgnienie oka spowił mrok.
Czarny
Koń wyszedł szybko ze światła i otrząsnął się, jakby w ten sposób mógł pozbyć
się myśli o
niepokojących fantomach. Cuchnęły magią Vraadow, co czyniło ich ulotne istnienie
tym
bardziej nieczystym.
Jedna z dwóch postaci przybliżyła się niedbałym krokiem.
- - Ty... ty jesteś... Czarnym Koniem... prawda? - - Tak jak ty jesteś wiedźminem
Cieniem, mój rozmazany przyjacielu! Wiesz to doskonale! Pamiętasz wszystko, czy
też zapomniałeś? Może wzrok go zawodził, zastanawiał się Czarny Koń, ale
przysiągłby nawet na Panów Umarłych, że Cień uśmiechnął się leciutko. Czy to
złudzenie, czy rzeczywiście zauważył dwie czarne plamki w jego oczach?
Nim mroczny ogier mógł poczynić dokładniejsze obserwacje, wiedźmin pokiwał
głową i odparł:
- Pamiętałem, ale zapomniałem. Znów sobie przypominam... ale nie jako Madrac.
Chyba jako ja sam.
Ślepia Czarnego Konia rozbłysły.
- - Ty sam?
- - Jeszcze nie jestem pewien. - Cień wskazał na swego towarzysza. - Smoczy
wielmoża zadał mi to samo pytanie. Wydawał się rozczarowany. Myślę, że chciał
zawiązać jakieś przymierze. Nie wiem.
- - To obłęd! - Srebrny Smok podniósł pięść. Coś błysnęło w jego dłoni. - On jessst
twoim wrogiem!
Przytłaczający ciężar runął na karego ogiera. Czarny Koń upadł na kolana. Gdy
nacisk się zwiększył, przekręcił się na bok i powoli rozpłaszczył. Srebrny Smok
postąpił krok do przodu, a światło zwycięstwa zapłonęło w jego niepokojących
oczach. - Działa! Udało się!
Cień stał nieruchomo, obserwując tę scenę z zainteresowaniem. - Oczywiście, że
działa. Czary Vraadow nie giną łatwo. Mimo wszystko wątpię, czy to wystarczy.
Smoczy Król zaklął i potrząsnął kryształem, jak gdyby to mogło zwiększyć jego
moc.
- Wydaje się, smoku, że on wie o tym więcej od ciebie. Powiedziałbym, że wie też
więcej niż ja pamiętam.
Czarny Koń poruszył się ostrożnie. Był pewien, że Smoczy Król nie sprawi mu wielu
kłopotów - władca ten był, jeśli dobrze mu było wiadomo, najbardziej
pretensjonalnym głupcem ze swoich braci. „To jest smoczy pan? On chce zostać
cesarzem?” Martwił go jednakże ten nowy Cień, ta obojętna, może nawet amoralna
istota, która gawędziła spokojnie, podczas gdy dwóch potężnych wrogów gotowało
się do walki na śmierć i życie - walki, która mogła też objąć wiedźmina.
Wiedźmin wyprostował się szybko i okazał emocje, jakich Czarny Koń nie widział u
niego od
chwili przybycia.
- Mówiłem, to było głupie. Pora odejść.
Czarny Koń parsknął i przysunął się do otulonej płaszczem postaci.
- Żaden z nas stąd nie wyjdzie, drogi przyjacielu Cieniu, dopóki... Mroczny
wiedźmin jakby zawinął się w siebie i zniknął z odgłosem, jaki towarzyszy
wyciąganiu korka z butelki, nim następne słowo wydobyło się z ust Wieczystego. - -
Nie! - Smoczy Król wyciągnął ręce ku miejscu, w którym stał czarnoksiężnik,
bezskutecznie chwytając powietrze.
Świat Smoczego Królestwa powrócił, a wraz z nim miejsce, którego, jak sądził, już
nigdy nie miał zobaczyć.
W nikłym blasku pochodni stał przed nim Drayfitt, wyczerpany, ale rad z siebie.
Wyraz jego oczu był nieodgadniony, nawet dla Czarnego Konia. - Tym razem nie
uciekniesz. Możemy patrzeć w te martwe ślepia dopóki Smok z Głębin nie przyjdzie
do króla na obiad, a i tak ten demon nie zdoła nas okpić.
Jego inne
umiejętności też są stłumione.
Znaki wokół magicznej klatki zostały lekko zmienione, przez co Czarny Koń nie
potrafił ich rozpoznać.
- - Wiele nas kosztujesz, demonie! Tej księgi nie można zastąpić! Ale bądź pewien,
że niedługo zaczniesz wynagradzać nam jej utratę! - - Śmiertelni głupcy! Nie jestem
waszym usłużnym niewolnikiem! Uwolnijcie mnie! Cień nadal jest na swobodzie, a
niebezpieczeństwo może być większe niż przypuszczałem!
Srebrny Smok był ambitny i silny, lecz za tymi cechami niewiele stało odwagi. Z
drugiej strony, jeśli pozwoli mu się na dostatecznie długie zgłębianie magii
Vraadow, może okazać się groźniejszy od wiedźmina. Kivan Grath stałby się znowu
siedzibą cesarza, jeśli najpierw nie zostanie cytadelą Cienia...
...a Czarny Koń, uwięziony z powodu braku przezorności, nie mógł nic zrobić w
żadnym z przypadków.
VII
Następnego dnia Erini przebudziła się z myślą, że ziściły się marzenia z jej
dzieciństwa. Wczorajsze lęki obróciły się w nadzieję. Wczoraj spotkała Melicarda
mężczyznę.
W świetle dnia magiczne aspekty jego kuriozalnych rysów zyskały nową cechę.
Erini uznała go za przystojnego mimo chłodu, jakim emanowała strona twarzy
sporządzona z elfiego drewna. Stwierdziła, że drewno wręcz podkreśla jego urodę.
Było ono piękne samo w sobie, ale gdy stapiało się z bladą skórą króla, nabierało
wyjątkowej urody. Tak jak Melicard zyskiwał za jego sprawą, tak drewno czerpało
korzyści z niego. Dwie strony jego twarzy stawały się jednością mimo dzielących je
różnic. W oczach Erini nawet sztywna, sztuczna ręka wydawała się gładsza, bardziej
sprężysta niż wcześniej.
Galea i Magda pomogły jej tego ranka, i dobrze, gdyż stwierdziła, że nie potrafi się
skupić. Jej myśli wracały do wczorajszej przechadzki po pałacowych terenach i do
wieży, do której ją zaprowadził. Stanowiła część umocnień; trzy inne, identyczne,
wznosiły się nad murami. Melicard poinformował ją cicho, że z tej baszty najlepiej
widać panoramę miasta.
Maniery miał trochę grubiańskie, co nie dziwiło po tylu latach życia w odosobnieniu.
Mimo to, im więcej czasu spędzali razem - bez wszechobecnego cienia Mala
Quorina
- tym
pełniej ukazywał się nowy człowiek; nowy albo też taki, który przez ponad
dziesięć lat żył
odcięty od świata. Erini dochodziła do przekonania, że mroczny, posępny władca
Talaku był
tworem lęków Melicarda i, choć nie śmiała sugerować tego otwarcie, wpływów ludzi
takich
jak doradca. Smoki nie były niewiniątkami, to prawda, ale księżniczka wiedziała,
że
przynajmniej niektóre próbują żyć z ludźmi w zgodzie. Inne zaś... nie mogła
całkowicie
potępiać krucjaty Melicarda.
Najpierw wskazał na północ.
- Tam widać stare miasto. Gdy tutaj wzniesiono pałac, wszystko się zmieniło.
Budynki w starym centrum zostały wyburzone, a ich miejsce zajęły nowe. W tamtej
części mieści się też główny garnizon miasta. Pozostałość z czasów, kiedy smok
władał z Gór Tyber. Wyczuwając, że jego nastrój zmienia się na wzmiankę o
Smoczym Cesarzu, Erini odwróciła się ku zachodowi i wskazała skupisko
okazalszych budowli. - - A te?
- - Należą do bogatszych rodzin. Najwięksi kupcy i ich stare rody tam mają swoje
siedziby. Prawdopodobnie widziałaś niektóre z nich, gdyż wjechałaś przez bramę od
tamtej strony.
Uśmiechnęła się, wiedząc już, jaki efekt wywiera na nim jej uśmiech. Niewiele
kobiet - niewielu ludzi - uśmiechało się do niego, być może dlatego, że sam król
nigdy się nie uśmiechał.
Tym razem odwzajemnił uśmiech. Zdumiała się, że kiedykolwiek mogła uważać ten
widok za odrażający. Powiedziała:
- Było tyle do zobaczenia, że nie pamiętam połowy tego, co widziałam. Poza tym,
przez większość czasu myślałam o spotkaniu z tobą. Tylko jedna rzecz zakłóciła
przyjemną skądinąd przechadzkę. Wskazując na wielką budowlę we wschodniej
części Talaku, księżniczka zapytała:
Reszta dnia minęła spokojnie. Erini po raz pierwszy zjadła obiad z królem, a podczas
kolacji ostrożnie poruszyła temat ich zaręczyn i rychłego małżeństwa. Odpowiedzi
Melicarda były krótkie i wymijające, ale księżniczka podejrzewała, że wynikały
bardziej z nieśmiałości niż z niechęci. Zdając sobie sprawę, że naciska zbyt mocno,
zmieniła temat na mniej zobowiązujący.
Teraz, na początku dnia, który jak miała nadzieję okaże się jeszcze bardziej
obiecujący, księżniczka stwierdziła, że nie jest zadowolona ze swoich strojów.
Magda przypomniała jej, że król ma poślubić ją, a nie sukienkę, przez co Erini
stanęła w pąsach.
- Podaj mi tamtą - poleciła z tak wielkim przekonaniem, na jakie mogła się zdobyć,
wskazując na sukienkę, którą już raz przymierzyła. Galea pokręciła głową i z
westchnieniem przygotowała strój.
Jakiś czas później, Erini przeglądając się w wielkim lustrze stwierdziła, że nadal nie
jest zadowolona ze swego wyglądu.
„Czy tym jest miłość? Mam nadzieję, że nie. Nie wytrzymam z sobą, jeśli dalej będę
zachowywać się w ten sposób”.
W chwili, gdy miała wyjść z pokoju, przyszła służąca i powiadomiła ją, że Melicard
prosi o wybaczenie, gdyż nie może jej towarzyszyć. - - Co się stało? Czy Talak padł
ofiarą ataku? Czy Melicard jest ranny albo też chory?
- - Jego wysokość nie podał przyczyny, wielmożna pani. Wygląda dobrze i nie
słyszałam słowa o armii, która wtargnęłaby na nasze ziemie. Nic więcej nie wiem. -
- Dziękuję.
Erini musiała zjeść śniadanie w towarzystwie swoich dworek. Przez cały posiłek,
który dowodził, że kucharz Melicarda potrafi dokonywać cudów z jajami i
przyprawami, wracała myślami do tajemniczych spraw dnia wczorajszego. Dziwne
stany czarodzieja, Drayfitta. Złość i strach Mala Quorina. Drzwi w ogrodowej
ścianie. „Drzwi w ogrodowej ścianie?”
Po śniadaniu uparła się, by jej dwie towarzyszki dowiedziały się więcej o mieście,
dzięki czemu wszystkie będą się czuć swobodniej. Nagle przypomniała sobie, że
jeszcze nie porozmawiała z kapitanem oddziału, który eskortował jej kolasę z
Gordag-Ai do Talaku.
- - Magdo, zanim wyjdziecie, czy mogłabyś wezwać... och, jak on się nazywa?
Kapitana oddziału kawalerii przydzielonego nam przez mojego ojca.
- - Kapitana Istona? - pisnęła Galea. - Zrobię to za ciebie, Magdo. Wiem, że
chcesz zająć się paroma rzeczami przed wyjściem.
- - Dziękuję, Galeo. Jestem ci wdzięczna.
Księżniczka domyśliła się, że coś ją ominęło, i popatrzyła na drugą dworkę, gdy
tylko Galea wybiegła z pokoju. Magda uśmiechnęła się lekko.
- Mała Galea i kapitan Iston znają się od kilku miesięcy. On jest trzecim synem
księcia Crombeya i zawodowym żołnierzem. Przydzielenie ci na stałe jego oddziału
jest znakiem przychylności ze strony twoich rodziców.
- - Na stałe? Chcesz powiedzieć...
- - Tak, oni tu zostają. To stały przydział. Żaden z tych ludzi nie ma rodziny, do
której chciałby powrócić. Jeśli wybaczysz, mam nadzieję, że ośmielisz Galeę.
Kapitan jest trochę od niej starszy, ale tworzą poważną i dobraną parę. Urodzi mu
silnych synów.
- - Nie będziesz daleko. Uważam także, że oficerowi należy się trochę swobody.
Zasługujesz, by w pełni cieszyć się życiem.
Magda i Galea zjawiły się jednocześnie, jakby na dany znak. Iston robił co mógł,
żeby zachować żołnierską powagę, lecz jego spojrzenie stale wędrowało ku niższej
damie dworu.
- - Miałyśmy wyjść, jak zasugerowałaś, kiedy przyszło mi na myśl, że może chcesz
byśmy rozejrzały się za czymś konkretnym. Dzień dobry, kapitanie. - - Dzień dobry,
moje panie.
Galea, lekko spłoniona, milczała jak zaklęta. Magda przejęła ster i wyraziła aprobatę.
Księżniczka obejrzała się instynktownie. Jej ręce zaczęły poruszać się bez
udziału jej
woli.
W pokoju nie było nikogo.
Erini odwróciła się do lustra, prawie spodziewając się, że zobaczy stojącą tam
postać.
Nic. Przesunęła się w miejsce, w którym musiała stać odbita postać. Uklękła,
dotknęła podłogę. Znalazła drobiny pyłu ułożone mniej więcej w kształt obcasa.
Znienacka poczuła pchnięcie starożytnej, niezniszczalnej mocy, tak silne, że aż
przewróciła się do tyłu. Poderwała rękę do ust, tłumiąc krzyk. Po raz pierwszy w
życiu naprawdę wyczuła obecność innego maga i choć nie do końca rozumiała, co
się stało, dobrze wiedziała, co czuła.
Przez chwilę rozważała w myślach, co powie Melicardowi, jeśli w ogóle coś powie.
Na poparcie swoich słów miała tylko drobiny pyłu, które, nawet ona musiała to
przyznać, mogły pochodzić spod jej własnych trzewiczków albo, co bardziej
prawdopodobne, z butów jakiegoś sługi. Wyłącznie dzięki wzrastającej wrażliwości
na moce wiedziała, że to, co odbiło się w lustrze, nie było wytworem jej wyobraźni.
Erini mogła wyobrazić sobie minę Mała Quorina, jeśli złamie się i wyzna swój sekret
Melicardowi albo komuś innemu. Prawdopodobnie byłoby to fatalnym ciosem dla
jej narzeczonego. „Nie teraz. Jeszcze nie. Muszę zaczekać”. Jej decyzja daleka była
od stanowczej i wątpliwości nie opuściły jej, nawet gdy ją podjęła. „Drayfitt! On
mógłby zrozumieć, ale... czy nie powie Melicardowi?” Erini wiedziała, że mag jest
bezgranicznie oddany swojemu suzerenowi i że taka lojalność mogłaby zażądać od
niego, by ją zdradził. Wymruczała przekleństwo - jej ojciec nie miał pojęcia, że
wiele razy słyszała je w jego pałacu. Podniosła się powoli z postanowieniem, że
przez pewien czas nic nie powie. Bała się tylko jednego: że jej milczenie może się
przyczynić do swobodnego rozwoju jakiegoś innego niebezpieczeństwa.
Emisariusz z Zuu założył hełm, który dotychczas trzymał w ręce. Wielki jak
niedźwiedź, sprawiał wrażenie gotowego do wymiany ciosów, nie słów, lecz
spokojnie oznajmił:
Gdy doradca skoczył, żeby dopomóc poselstwu w spiesznym odwrocie, Erini ruszyła
do przodu. Dotąd stała poza zasięgiem wzroku, blisko bocznych drzwi, z zamiarem
dołączenia do narzeczonego zaraz po zakończeniu audiencji. Teraz chciała uspokoić
Melicarda, zanim gniew pchnie go do wyrządzenia dalszych szkód i zrobienia sobie
krzywdy.
- Wasza wysokość, nie polecałbym rozmowy w tej chwili. Odwróciła się do intruza,
zamierzając dać mu królewską odprawę, i napotkała smutne oczy maga Drayfitta.
- Jest w gniewnym nastroju, pani, i żadne z nas nie powinno przebywać w pobliżu.
Nie jest zbyt dobrze. - Wiekowy mag powoli potrząsnął głową. - I obawiam się, że ja
w znacznej mierze jestem przyczyną tego stanu rzeczy. - A co twoje problemy mają
wspólnego ze mną? Drayfitt uśmiechnął się gorzko. - Doradca Quorin próbuje
przedstawić twój pobyt w Talaku jako przeszkodę dla krucjaty króla. Już twierdzi, że
zabawiałaś Melicarda, gdy ja niszczyłem tę przeklętą księgę.
Erini zamrugała.
- - Księgę? O czym mówisz, magu?
- - Mówię zbyt wiele. Wystarczy rzec, pani, iż król Melicard nie jest do końca
przekonany co do narzeczeństwa. Musimy dać mu trochę czasu, żeby dobrze zapadło
mu w pamięć to, coś uczyniła dla niego wczoraj - a mogę ci powiedzieć, że było to
znaczące. Stał się prawie dawnym Melicardem.
- - Pleciesz trzy po trzy, mistrzu Drayfitcie - powiedziała księżniczka - ale przez
pewien czas trzymać się będę z dala od niego, pod warunkiem, że udzielisz mi
odpowiedzi, których poszukuję.
- Nie pytaj mnie o wczoraj. Nawet ja nie wiem wszystkiego, o czym zresztą Quorin
stale mi przypomina.
Słowa maga oczywiście nie zaspokoiły jej ciekawości, ale księżniczka wiedziała, że
są inne sposoby dowiedzenia się tego, co ją nurtowało. Już miała zadać pytanie, na
które, była całkiem pewna, uzyskałaby odpowiedź, kiedy starszy mężczyzna zatoczył
się na ścianę. Erini złapała go za rękę, chcąc uchronić przed upadkiem. Prawie od
razu odzyskał równowagę, lecz jego twarz wyrażała głęboką rozpacz. - Wybacz mi,
księżniczko. Ostatnio moje moce zostały nadszarpnięte ponad ich granice. Zbyt
późno zacząłem ich używać. Gdybym nie zarzucił nauki i ćwiczył za młodu... - Głos
wyciszył się, gdy Drayfitt spojrzał na rękę Erini nadal zaciśniętą na jego ramieniu.
Po paru sekundach popatrzył na księżniczkę takim wzrokiem, jakby nagle wyrosły
jej skrzydła.
Cały jego smutek, całe wyczerpanie znikło, gdy powiedział: - Pójdź ze mną, proszę.
Musimy porozmawiać na osobności. Myślę, że to coś ważnego i nie cierpiącego
zwłoki. Nie wiedząc, czy przypadkiem nie zwariowała, skoro jest gotowa mu
zaufać, Erini niechętnie podążyła za nim. Drayfitt prowadził ją dłuższy czas, nie
puszczając jej ręki.
Zaczęła się niepokoić. A jeśli czarodziej dbał o nią tyle, co Quorin? Wbrew
uprzejmemu, czasami uczynnemu nastawieniu, tak samo jak doradca mógł być
przeciwny jej małżeństwu.
Jak gdyby pragnąc uśmierzyć jej obawy, Drayfitt odwrócił się i uśmiechnął
krzepiąco.
Zatrzymali się za zakrętem korytarza. W zasięgu wzroku nie było straży. - -
Mógłbym otumanić umysły strażników i wówczas porozmawialibyśmy w bardziej
otwartym miejscu, ale taka ostentacja nigdy nie wychodzi na dobre.
Dzięki rozumieniu tej jakże prostej, ale ważnej prawdy większą część życia
przeżyłem w spokoju. Z całego serca pragnę, żeby nadal tak było.
- - Czego chcesz ode mnie?
- Masz wrodzoną skłonność, jakiej nigdy jeszcze nie spotkałem. Czarodziej nie
puszczał jej ręki, przypatrując się jej z bliska, jakby szukał jakiegoś maleńkiego
znaku.
Księżniczkę naszła wielce nieprzyjemna myśl, że wie, czego szuka starzec. Mimo
wszystko nadal udawała, że nie ma pojęcia, o co mu chodzi. - Jaką skłonność? Do
doskonałych paznokci? Do Jasnej płci”, jak dziewica z opowieści minstreli i
wagantów?
Drayfitt spochmurniał.
- Nie baw się ze mną, wasza wysokość! Wiesz, o czym mówię. Czułaś mimowolne
pragnienie sprawdzenia swoich umiejętności? Co widzisz? Większość magów widzi
linie i pola mocy, które opasują świat. Inni dostrzegają spektrum, ciemność i światło,
i wybierają z niego to, czego im trzeba. Do którego należysz rodzaju, księżniczko
Erini? ,Powie Melicardowi!” Erini jeszcze nie była gotowa, żeby zaznajomić króla
ze swoim przekleństwem. Chciała zaczekać, póki ich związek nie okrzepnie.
Próbowała odsunąć się od Drayfitta, udając obrażoną.
Drayfitt podniósł rękę i Erini przez chwilę była pewna, że ją uderzy, ale on tylko
przegarnął włosy nad jej oczami. Zaintrygowana, w milczeniu czekała na wynik
oględzin.
- - Aaach! Rozrost jest powolniejszy niż bym przypuszczał, lecz u każdego adepta
magii przebiega inaczej. Interesujące. Ishmir się mylił. - - Co... o czym ty mówisz? -
Odsunęła głowę, jak gdyby sparzyło ją jego dotknięcie.
Ruszyła, ale sędziwy mag znów złapał ją za rękę. Miał wyjątkową siłę, która
przeczyła jego niedawnej słabości. Ogień zapłonął w jego oczach. - Nie popełnij
mojego błędu, wielmożna pani. Z żalem przyznaję, że żyłem w większym bólu i
strachu niż większość ludzi. Nawet jeśli nigdy nie będziesz ich potrzebować,
wyćwicz swoje umiejętności. Mogę ci pomóc. Mogę cię nauczyć. Nie masz wyboru.
Twoje zdolności będą rosnąć za twoim przyzwoleniem czy bez niego. - Puść mnie -
rozkazała zimno Erini. Drayfitt posłuchał, ale jeszcze nie skończył mówić.
- Pomyśl o tym. Będę z tobą uczciwy. Być może będę potrzebować twojej pomocy. -
Gdy rozszerzyła oczy ze zdziwienia, natychmiast dodał: - Proszę wyłącznie w imię
dobra króla Melicarda. Nie pragnę jego krzywdy. Życzę mu jak najlepiej, jak ty.
Myślę, że małżeństwo z tobą może uchronić go przed losem jego ojca, albo czymś
gorszym. Erini nie mogła dłużej tego słuchać. Zbyt wiele w tym, co rzekł jej
Drayfltt, miało wydźwięk prawdy albo co najmniej prawdopodobieństwa. Po części
chciała zwrócić się do niego po pomoc, którą mag mógł jej zaofiarować... ale
powstrzymał ją strach przed utratą wszystkiego, co osiągnęła, i wstyd z powodu tego,
czym się stawała. Może sam czas pozwoli jej rozpędzić mgłę, która coraz szczelniej
spowijała jej umysł.
Nie odpowiedziała.
Tron był wygodny. Szponiaste ręce pogładziły spękane poręcze. Władca uśmiechnął
się i pomyślał o innych składających mu należny hołd, wynagradzających braki
ostatnich lat.
„Młode są zepsute - zadecydował Srebrny Smok. - Nie pożyją wśród ludzi zbyt
długo”. Winę ponosił Zielony Smok, pan Lasu Dagora i sprzymierzeniec ludzi.
Kiedy Złoty
Smok został pokonany, zdrajca Zielony przygarnął królewskie smoczęta i przekazał
je Cabe’owi Bedlamowi, najpodlejszemu z ludzkiej rasy. Teraz młode, które mogły
zostać Smoczymi Królami, były na jak najlepszej drodze do stania się ludzkimi
popychadłami.
„Jest tylko jedno wyjście. Należy je wyeliminować, żeby jakiś inny zdrajca nie
próbował zrobić z nich swoich marionetek. To mój ród władać będzie wszystkimi
innymi.
Mój klan jest najsilniejszy. Zrozumieją to. Zmuszę ich, żeby to zrozumieli”. - Nie
zwróciłem ci władzy po to, byś siedział na połamanym stołku i bujał w obłokach.
- Bądź przeklęty, wiedźminie! Od tej pory masz się zapowiadać! Cień wyszedł z
mroku pobliskiego tunelu i rozejrzał się bacznie. - - Gdzie są twoi dzielni
wojownicy? Planują, jak zagrabić kilka nowych zabawek, by zastąpiły ci twoje
kryształowe cacko?
- - Co z tego?
Kryształ zadał podwójny cios ambicji smoka. Nie dość, że pękł, to jeszcze
uniemożliwił dostęp do komnaty Vraadow i kilku sąsiednich pieczar. Uwolniona
przez rozbity kryształ dymna substancja wcale się nie rozpraszała. Nawet Cień, który
wrócił po Srebrnego Smoka, nie mógł tam wejść.
- - Dlaczego nie Gordag-Ai w dzielnicy Esedi? Twój „brat” nie żyje i niewiele
smoków z jego klanów nadal działa. Już wysunąłeś roszczenia do jego królestwa.
Naucz swoich poddanych, że muszą być ci posłuszni. Taki jest cel prawdziwej
władzy. Cień patrzył, jak Smoczy Król zastanawia się nad tym pomysłem. Gordag-
Ai byłoby łatwiejszym łupem i jego upadek podniósłby morale smoczych klanów.
Poza tym, takie rozwiązanie gwarantowało, że jego tymczasowy smoczy
sprzymierzeniec będzie zajęty, tym samym zapewniając mu cenny czas na
przypomnienie sobie tego, co miał zrobić i czy miał do tego prawo.
- - Co powiedziałeś?
- - Pytałem, jak myślisz, co robisz, człowieku! Czy w ten sposób dajesz upust złości?
- Smoczy Król spojrzał w miejsce, w które kilka chwil wcześniej patrzył Cień.
Wiedźmin skierował spojrzenie na posąg, a raczej to, co z niego zostało. Stos pyłu.
Bardzo drobnego pyłu. Cień popatrzył na swoje dłonie. Dosłownie jarzyły się od
użytych mocy.
- Jestem Vraadem - wyszeptał do siebie. - A Vraad jest mocą. - Przed tysiącami lat
słowa te padały z ust wielu, którzy teraz, z wyjątkiem jego, byli martwi. Tworzyły
niemal litanię starożytnej rasy i przypomnienie ich sobie było kolejnym
świadectwem tego, co się z nim działo. Mimo wszystko niepokoiło go, że
nieświadomie obrócił starożytny posąg w kupkę popiołu. W głowie zakołatało się
ostrzeżenie, ale zalała je fala bólu.
Wiedźmin
popatrzył na niecierpliwego i nieco nerwowego Smoczego Króla. - Drobne
niedopatrzenie z
mojej strony.
Płonące oczy smoka zwęziły się w szparki.
- - Tak. To właśnie to na samym początku spowodowało twoje kłopoty, prawda? - -
Bacz na swój język, smoczy panie. Uważaj, bo może się wysunąć o jeden raz za
dużo.
Srebrny Smok syknął niespokojnie. Ponieważ był potrzebny Cieniowi, stał się
nadmiernie pewny swojej siły i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że są granice, do
których może się posunąć. Obaj wiedzieli, że ich przymierze w najlepszym wypadku
jest tymczasowe.
Za sprawą własnych słów Cień właśnie odkrył cel swoich poszukiwań, i dlatego nie
dopuści, by ktokolwiek, nawet Czarny Koń, stanął mu na przeszkodzie.
VIII
Takiego bólu nie zaznał od wielu stuleci. Człowiek zwany Malem Quorinem
twierdził, że dręczy go na rozkaz króla, ale Czarny Koń w chwilach jasności
podejrzewał, że Melicard nie wie dokładnie, co wyczynia jego doradca. Odgadywał
to z jego kocich rysów - Quorin bawił się nim tak, jak stworzenie, które przypominał,
bawi się swoją ofiarą. Było jasne, że czarodziej nie kwapi się kwestionować decyzji
rywala i już to mówiło wiele o wpływie ich obu na króla. Drayfitt utracił twarz za
sprawą mrocznego rumaka, a jego sytuację pogarszał fakt, że w transie zniszczył
księgę czarów. Z tego powodu nawet nim kierowała chęć zemsty.
Jakiś czas temu zostawili go, żeby zająć się innymi sprawami - Czarny Koń nie
potrafił powiedzieć, kiedy to było. Teraz, kiedy powoli dochodził do siebie w tej
przeklętej klatce, jego obecna postać była ledwie plamą cienia o ton ciemniejszego
od otoczenia. Gdyby był człowiekiem, umarłby już kilka razy i ten fakt nie uszedł
jego uwagi. Jedna część jego umysłu rozmyślała nad torturami, jakimi podda swoich
wrogów; druga przeklinała się za głupotę i brak przezorności. Drayfitt starannie
opracował pierwotne zaklęcie. Gdyby rumak sięgnął dostatecznie głęboko,
znalazłby cienką magiczną więź, która na stałe związała go z magiem, więź, której
sędziwy człowiek użył, żeby powtórnie go pochwycić. Jego ucieczka była ledwie
farsą.
„Tak blisko!” Cień bez wątpienia śmiał się z niego, nawet teraz. Był tak blisko, stał
twarzą w twarz z wiedźminem. Czarny Koń wiedział, że powinien wpaść jak
błyskawica i pokonać Cienia, zanim ten będzie miał szansę zebrać myśli. Za brak
zdecydowania zapłacił przegraną bitwą i utraconą wolnością.
Raz jeszcze przybrał ulubioną końską postać. Tanie zwycięstwo, lecz tym niemniej
zwycięstwo. Nie mając nic innego do roboty, przystąpił do powolnego i dokładnego
przeglądu swojego więzienia. Może tym razem...
Nic. Drayfitt umocnił wzór, użył mocy celi, by zmniejszyć umiejętności mrocznego
rumaka do tego stopnia, iż nie pomagał nawet kontakt wzrokowy. Wiekowy
czarodziej szybko się uczył na własnych błędach.
Dziwne, dumał Czarny Koń, że mag Melicarda miał dostęp do księgi Vraadow w
tym samym czasie, gdy Cień i Srebrny Smok szukali podobnych artefaktów. Czy
łączył ich jakiś związek? Po co Cieniowi to dzieło z zamierzchłych czasów? Z
pewnością nie po to, by wezwać prawdziwego demona. Jego moc byłaby znikoma w
porównaniu z jego własną mocą.
Czy to ostatnie szaleństwo było tworem jego niestabilnego umysłu? Być może
wiedźmin podlegał jeszcze jednej przemianie osobowości; w minionych stuleciach
robił dziwniejsze rzeczy podczas różnych wcieleń. Jednak te szybkie, zachodzące
bez przerwy zmiany trąciły czymś innym, czymś niewłaściwym. Kiedy ustaną?
Który „Cień” będzie ostatecznym wynikiem?
Ważne pytania rozchodziły się w setkach różnych kierunków jak wijąca się plątanina
macek. Większość wprawiała w konsternację i nie miała odpowiedzi. Wieczysty
szybko zdał sobie sprawę, że tropienie ich w tej chwili nie ma większego sensu, choć
wiedział, że nie można o nich zapomnieć.
Czas mijał. Czarny Koń uparcie analizował i odrzucał pomysły, które przychodziły
mu do głowy. Nie było sposobu umożliwiającego mu fizyczne - jeśli można tak
powiedzieć - przekroczenie bariery. Jego magiczne zdolności wydawały się
bezużyteczne, gdy marniał w tym więzieniu. Nawet nie wiedział, co się dzieje.
Smocze Królestwo mogło być na krawędzi zniszczenia...
Czarny Koń nie oddychał, choć często udawał, że to robi. Mimo to bliski był
wstrzymania nieistniejącego oddechu, kiedy przyszło mu na myśl, że choć jego
magiczne zdolności zostały stłumione, może skorzystać z naturalnych -
nadprzyrodzonych według ludzkich norm. Drayfitt wykonał zaklęcie starannie, lecz
nie miał szans, żeby do końca pojąć naturę hebanowego ogiera.
Byli bliżsi i zarazem dalsi od prawdy niż przypuszczali. Czarny Koń był istotą z
pogranicza między rzeczywistością a Pustką, istotą wędrującą po królestwie nicości,
wielce podobną do jego mglistych mieszkańców, którzy strzegli tajemnych ścieżek
przecinających świat. Dzięki ćwiczeniom Czarny Koń stał się silniejszy od innych,
choć to związało go z rzeczywistością i pozbawiło części władzy nad Pustką. Nie
żałował tego; w wieloświecie było dużo ciekawiej.
Gdyby nie okazało się to konieczne podczas poprzedniej walki z wiedźminem,
mroczny rumak nigdy z własnej woli nie powróciłby do posępnego królestwa, które
zamieszkiwał od tak dawna.
A jednak to ku Pustce zwrócił się po nadzieję.
Choć po zadanych mu katuszach powrót do końskiej postaci okazał się trudny, akt
podziału na dwie części był czystą gehenną. Wysiłek niemal go przerastał. Mimo to
gotów był znieść największe męczarnie i nawet pogodzić się ze stałą utratą mniejszej
części swojego ja”. Najważniejsze, że dowie się jak najwięcej w nadziei na
zorganizowanie ucieczki.
Może nawet znajdzie wskazówkę, jak powstrzymać Cienia, choć w tym względzie
szansę były znikome.
Przekształcił jedno kopyto w krąg o średnicy niecałej stopy. To była łatwiejsza część
zadania. Druga była dużo gorszą katuszą dla jego już i tak nadwątlonej świadomości.
Istniało też niebezpieczeństwo utraty zbyt dużej części własnego jestestwa.
Wieczysty zamierzał oderwać maleńką część siebie. Było to ryzykowne, gdyż
narażał swoją tożsamość - miał utracić na zawsze oderwany fragment własnego „ja”
Ludzie, którzy stracili kończynę, mogą twierdzić, że utracili część siebie, ale w jego
przypadku było tak w znaczeniu dosłownym.
„Nie było wyboru...” Zastanowił się nad nieproszoną myślą i drgnął z nagłym
poczuciem winy, gdy uświadomił sobie, że była to gasnąca myśl z tego drugiego,
poświęconego „ja”. Czarny Koń przez dłuższą chwilę patrzył na czarny krąg, nim
wreszcie zmusił się do wykonania reszty planu. Z wielką niechęcią i odrobiną
niesmaku wydłużył swoją istotę i uformował nowe kopyto w miejsce starego. Nie
mógł opędzić się wrażeniu, że porzuca sam siebie.
Poczuł się lepiej przemawiając na głos, choć rozmowa między dwoma jaźniami
mogła odbywać się w myślach.
Dotknięciem nowego kopyta wchłonął mniejszą część swojej esencji w taki sam
sposób, w jaki wchłonął smoka, który próbował skoczyć na niego w jaskini.
Fragment wpadł w niego i malał, aż nawet on sam nie mógł go zobaczyć. Czarny
Koń westchnął - ponieważ uznał to za właściwe - a potem zesztywniał, gdy świat
wokół niego przemienił się.
Góry mignęły mu przed oczami, mniejsze niż Tyber, choć równie majestatyczne.
Zielone wzgórza otaczały górski łańcuch, a w dali widać było paru mieszkańców.
Czarny Koń szarpnął się w tył, wpadając na niewidzialną barierę. „Na bliźniacze
księżyce! Tak szybko?”
Nie tracił czasu. Po kilku sekundach zobaczył pałacowe mury. Fragment, z którego
został tylko ułamek poświeconej części, przewędrował po murach jak widmo i zsunął
się na tyłach budowli. Przebiegał korytarz za korytarzem, pokój po pokoju.
Większość spostrzeżeń nie budziła zainteresowania: słudzy krzątający się przy
codziennych obowiązkach, strażnicy stojący na warcie w różnych korytarzach,
urzędnicy biegający tu i tam bez wyraźnego celu.
Melicarda nie było w żadnym z przeszukanych pokoi. Nie było też śladu doradcy i
starego czarodzieja. Czarny Koń musiał spowolnić poszukiwania. Nieostrożna
działalność w pobliżu Drayfitta, który mógł być dość wrażliwy na wykrycie
obecności szpiega, była ryzykowna.
- - Zawsze możesz wrócić do straży miejskiej, dowódco, jeśli nie będziesz słuchać
rozkazów!
Oficer wbił hełm na głowę i odmaszerował sztywno, mrucząc coś o kupcach i
urzędnikach głupszych od zielonych rekrutów. Mai Quorin z uśmiechem patrzył za
rozwścieczonym wojakiem. Uśmiech przypominał ten, który wykrzywiał mu twarz
w czasie „karania” Czarnego Konia.
- - Drayfitt! - Doradca wypluł imię maga niczym kęs zepsutego mięsa. Wyraz twarzy
starca konkurował z jego miną. Nie było między nimi miłości. - - Czego chcesz tym
razem, doradco Quorinie?
Gdy stanęli naprzeciw siebie niczym dwa bojowe koguty, Czarny Koń przysunął się
odrobinę. Quorin mówił teraz cicho, jego słowa przeznaczone były wyłącznie do
uszu rywala.
- - W tej chwili stworzenie niewiele może zrobić - dzięki nam obu! Melicard nawet
nie wiedział, że go pojmałem, mam rację? Prawdę powiedziawszy, był całkiem
zaskoczony, doradco!
Nadal się sprzeczali, gdy mroczny rumak nawiązał kontakt z fragmentem. Obrazy
były jeszcze bardziej rozmyte, znak, że fragment się rozpraszał. Czarny Koń
wiedział, że powinien poświęcić więcej siebie, ale istniało niebezpieczeństwo, że
rozpadnie się na dwie większe, lecz słabsze części, z których żadna nie mogłaby
przeżyć. Tylko wykorzystując mały fragment swojego „ja” zdołał osiągnąć cel bez
większego uszczerbku. - -...już niedługo! Spodziewam się, że tak będzie! -
dokończył Quorin. Czarny Koń złajał się w duchu za to, że zmarnował okazję
usłyszenia tego, co mogło być bardzo ważne.
Mroczny ogier roześmiał się z gorzką drwiną. Swoją sztuczką przechytrzył tylko
siebie.
Choć był bliski rozpaczy, kontynuował przeszpiegi. Dopóki widział i słyszał, istniała
szansa. Gdzieś w tym ogromnym pałacu mógł znaleźć coś cennego. Żałował, że nie
może oddzielić części siebie dość silnej, by się uwolnić. Dumając nad swoimi
ułomnościami, poprowadził resztkę fragmentu do głównej sieni. Miał nadzieję, że
trafi tam bez większych problemów. Pałace, choć różniły się wystrojem i wielkością,
wewnątrz były podobne. Jeśli budowniczy i jego zleceniodawca nie byli szaleni,
pałac w Talaku powinien spełnić jego oczekiwania. Nie mylił się. I główna sień, i
sala tronowa były tam, gdzie powinny. Niestety, nie było w nich króla ani jego
pomocników. Mroczny ogier zaklął, gdy obrazy zblakły.
Jego
Mniejsze „ja” zaczynało umierać, albo co najmniej przestawać istnieć. Coś w
Wieczystym
skręciło się na tę myśl.
- Nalegam. Zechce mnie przyjąć.
Głos, kobiecy, dobiegał z prawej strony. Czarny Koń zdusił ból i popłynął w jego
kierunku. Ton był podniesiony, rozkazujący, a kobiece rządy w pałacu Melicarda I
były czymś wartym zainteresowania.
Właścicielka głosu była drobna i niewysoka, choć zarazem wydawała się dwa razy
wyższa od zastraszonych strażników. Wszyscy troje stali przed masywnymi,
drewnianymi drzwiami. Ludzką miarą była piękna, z bujną grzywą długich złotych
włosów, które zawstydziłyby niejedną klacz. Nie pochodziła z Talaku; jej strój i
lekki akcent zdradzały Gordag-Ai, które Czarny Koń odwiedził raz czy dwa razy we
wcześniejszych stuleciach. Nie wiadomo, po co tu przybyła. Ogierowi przychodził
na myśl tylko jeden powód, ale... przecież nie z Melkardem!
Czarny
Koń niemal się roześmiał. Wszedł za nią, przenikając przez drzwi w mglistej
formie
fragmentu.
Komnata była zaciemniona, przez co obrazy widziane przez szpiega stały się
jeszcze
mniej czytelne. Na szczęście księżniczka najpierw podeszła do okna i
zdecydowanym ruchem
rozsunęła kotary sięgające od sufitu do podłogi. Pokój skąpał się w powodzi
słonecznego
światła. Czarny Koń przesunął się w kąt mniej oświetlony, gdyż wiedział, że
fragment, choć
niematerialny, może rzucać dziwny cień. Nagły ruch w drugim końcu pokoju
przyciągnął
jego uwagę. Ogarnęło go uniesienie.
„Melicard!”
Monarcha o dwojakim obliczu odwrócił się plecami do kobiety, lecz ona nic sobie
nie robiła z jego niechęci. Czarny Koń podziwiał jej hart, choć nie mógł powiedzieć
tego samego ojej guście. Najwyraźniej była zdecydowana uratować mężczyznę przed
nim samym. „Strata czasu, moja pani - rzucił drwiąco, choć wiedział, że ona go nie
słyszy.
-
Dlaczego śmiertelne kobiety zawsze myślą, że potrafią wskrzesić coś, co już nie
istnieje?”
Księżniczka, „Erini”, jak nazwał ją król, nie dała się zniechęcić. Ze swobodą, która
zdumiała i podglądające widmo, i kalekiego monarchę, podeszła do Melicarda,
położyła mu ręce na policzkach - na obu policzkach! - i rzekła:
Melicard otworzył usta, ale próba odpowiedzi zakończyła się cichym przełknięciem
śliny. Z pewnym wysiłkiem wydukał:
- Twoje uczestnictwo w tym wszystkim nie byłoby właściwe. Nie teraz. Nie mogę
dopuścić, by cokolwiek spowolniło proces. Nie mogę. Nie po tylu niepowodzeniach.
Erini przez cały czas trzymała jego twarz w dłoniach. Raptem przyciągnęła ją bliżej,
na odległość paru cali od własnej.
Melicard miał podobny kłopot, żeby uwierzyć w jej słowa. - Po paru dniach?
Miłość... taka miłość... zdarza się tylko w baśniach snutych przez minstreli i bajarzy.
Skąd wiesz... skąd ta pewność? Erini uśmiechnęła się promiennie.
- Ponieważ wiem, że ty mnie też miłujesz.
Król wstał i odsunął się od niej, ale każdy ruch, każdy niepewny krok wskazywał, że
brakuje mu argumentów. Kochał ją; było to oczywiste nawet dla Czarnego Konia,
który nigdy do końca nie pojmował koncepcji miłości, gdyż nie stosowała się do
niego. Ale wszystko na to wskazywało. Melicard odwrócił się w jej stronę. - - Jak
możesz kochać to? - Ręka z elfiego drewna dotknęła drewnianej strony twarzy. - To
nie jest temat na epos. Nie jestem bohaterem bez skazy. Nie mogę obiecać, że
będziemy żyli długo i szczęśliwie, jak powiadają bajki. Jeśli mnie poślubisz, do
końca życia skazana będziesz na widok tej ręki i tej twarzy! Naprawdę tego chcesz?
- - Tak.
Melicard, zamierzając dodać coś więcej, potknął się na tej krótkiej, prostej
odpowiedzi. Erini wykorzystała przewagę.
- Nawet gdybyś wcale nie miał ręki ani tej maski na twarzy, chciałabym zostać twoją
żoną.
Melicard położył ręce na ramionach Erini. Zmusił ją, żeby spojrzała mu w twarz. -
Porozmawiamy przed końcem dnia, Erini, obiecuję. Obiecuję. Chciała znów go
pocałować. Czarny Koń, choć obraz stał się tak ciemny, że przypominał noc, mógł
wyczuć, iż Melicard pragnie oddać jej pocałunek. Jednak powstrzymał go strach.
Mimo wszystko księżniczka uśmiechnęła się do niego.
Księżniczka szła korytarzami jak człowiek pogrążony we śnie. Czarny Koń, który
pamiętał podobne zachowania u dawnych śmiertelnych znajomych, wiedział, że
snuje marzenia o przyszłości. Życzył jej jak najlepiej, lecz podejrzewał, że na jej
drodze nadal leżą kłody, a wśród nich największa przeszkoda - Mai Quorin. Doradca
nigdy nie pogodzi się z umniejszeniem własnych wpływów. Już próbował rozdzielić
tę parę. Widmowy ogier raz jeszcze pożałował, że nie może z nią porozmawiać.
Ledwo ją widział: zaciemniona sylwetka wędrująca w pustce. Poświęcone przez
niego „ja” umierało. Nie mając innego wyboru, podpłynął jak najbliżej w nadziei, że
usłyszy kilka ostatnich słów, że zobaczy wyraz twarzy. Było to głupie i wysoce
bezsensowne, ale przyciągało go do niej coś, czego nie pojmował. Erini potknęła
się, jak pchnięta. Zatrzymała się nagle i rozejrzała, nerwowo przebierając palcami.
Mroczny rumak wytężył zawodzące go zmysły i spróbował odkryć przyczynę jej
zaniepokojenia. Nie musiał się starać, gdyż księżniczka odwróciła się prosto w jego
stronę.
- - Kto to? Drayfitt? To ty? - Wyciągnęła rękę w kierunku płowiejącej plamy.
Czarny Koń, oszołomiony, mógł tylko patrzeć, jak ręka przenika przez jego szpiega.
- - Nie, nie Drayfitt, to nie on. Czy... czy ja cię wezwałam? - Z rosnącym
przerażeniem popatrzyła na ręce. - Na Rheenę! Nie teraz! „Wezwanie?” Zimne
błękitne oczy Czarnego Konia rozbłysły, gdy w pełni zrozumiał znaczenie jej słów.
Nic dziwnego, że go do niej ciągnęło! „Czarodziejka! Niewyszkolona
czarodziejka!”
Ona miała potencjał, żeby go uwolnić! Ona miała moc! Resztki siły wypaliły się i
zgasły. Fragment spłowiał powoli, resztki poświęconej esencji rozpuściły się w
nicość. Czarny Koń chciał krzyczeć. Jeśli była prawdziwą adeptką magii...
Podniosła głowę... i jej obraz zniknął w chwiii, gdy mroczny rumak wysyłał
ostatnią
wiadomość.
- Na dół! Idź na dół!
Ściany podziemnej komnaty powitały jego spojrzenie. Jedna pochodnia migotała
kapryśnie, jakby szydząc z jego usiłowań.
Wyczerpany bezowocnymi wysiłkami, cienisty ogier wycofał się w głąb siebie. Miał
niewielką nadzieję, że jego ostatnie słowa się przedarły - a bez tego niewiele mógł
uczynić.
Wiedźmin uśmiechnął się lekko. Książę był człowiekiem, który wiedział, jak
traktować lepszych od siebie.
Kiedy pozostała tylko kupka miałkiego proszku, wiedźmin owinął się płaszczem i
zniknął.
Nie było już tego, co się do niej podkradło. Erini czuła, jak odchodzi, czuła, że to, co
znikło, już nie powróci. Zarazem była przekonana, że siła stojąca za tą mglistą zjawą
nadal jest żywa.
Drayfitt? On już wiedział, kim była. Jeśli w czasie obecnej rozmowy z królem nie
ujawnił jej sekretu, w takim razie może mu zaufa. Zaproponował, że nauczy ją
kontrolować moce... pomysł wart więcej niż początkowo sądziła. Kiedy wykryła
czarodziejskiego podglądacza, miała ochotę sięgnąć mocami i odkryć jego
tożsamość. Tylko strach ją powstrzymał. Następnym razem...
Zawstydzona
swoim zachowaniem, Erini odeszła bez słowa.
Przypadkowe spotkanie ze strażą skierowało ją w boczny korytarz, skąd okna
wychodziły na wewnętrzny ogród. Odruchowo spoglądała na barwną przestrzeń z
każdego mijanego okna. Przy piątym zamarła i przysunęła się bliżej. Drzwi w
dalekiej ścianie wzywały ją silniej niż dotychczas. Poczuła związek między nimi a
tym, co ją śledziło. Przez cały czas zastanawiała się, co może kryć się tam na dole,
pod pałacem, i ani razu nie przyszło jej na myśl, że to może być ktoś. Zdziwiła się,
że dopiero teraz wpadło jej to do głowy.
Wtedy zapragnęła zejść do ogrodu i gdyby zaszła taka potrzeba, użyć tych samych
zdolności, które zawsze przeklinała, do otworzenia drzwi. Z drugiej strony, był to
ryzykowny zamiar, gdyż nie miała pojęcia, gdzie o tej porze przebywa doradca.
Nawet z czarami na zawołanie, nie podobała jej się myśl o konfrontacji z tak
niebezpiecznym potworem jak Mai Quorin. Nawet Drayfitt, dysponujący dużo
większym talentem, dał mu się zastraszyć.
Jej palce poruszyły się same, gdy wpatrywała się w drzwi. Zirytowana, zacisnęła
dłonie w pięści, pragnąc ukrócić ich samowolę. Dwa razy w ciągu kilku minut. W
takim tempie niedługo przestanie nad sobą panować.
Z bliska ogród był jeszcze piękniejszy. Kiedy indziej zatrzymałaby się, żeby
podziwiać barwne wonne kwiaty i bujne zielone krzewy. Teraz widziała tylko drzwi.
Rozejrzała się szybko. Nikogo nie było w polu widzenia. Przez chwilę była
zaniepokojona nieobecnością strażników, lecz zaraz uświadomiła sobie, że
przyciąganie uwagi na drzwi przez ustawianie przy nich straży byłoby niemądre. Nie
strzeżone, były tylko rzadko używanym wejściem niegodnym nawet drugiego
spojrzenia. Erini poczuła lekkie mrowienie, ale nieświadoma rozwijających się w
niej licznych zdolności uznała je za objaw zdenerwowania. Iluzję tę rozwiał cichy,
wyraźny szept do jej ucha.
- Wejdź tam, wasza wysokość, lecz nie mogę obiecać, że cię uratuję. Odwróciła się,
nikogo nie zobaczyła i jeszcze raz okręciła się dokoła. Jej ręce same poderwały się w
obronnym geście.
- Spokojnie, pani! Jeśli będziesz kręcić się niczym fryga, ktoś zacznie zastanawiać
się nad twoją poczytalnością, jak ja!
Głos należał do Drayfitta, ale sędziwego maga nie było widać. Bardziej sykiem niż
szeptem księżniczka zapytała:
Odwróć się powoli, jakbyś podziwiała kwiaty, i popatrz na ścianę za sobą. Erini
posłuchała i przyjrzała się porośniętej pnączami ścianie. Z początku nie dostrzegła
niczego niezwykłego, lecz kiedy przyjrzała się uważniej - co było trudne,
zważywszy, że miała udawać podziwianie kwiatów - zaczęła dostrzegać zarys
sylwetki na tle powojów i cegły. Ubranie, a nawet skóra miały barwę i fakturę muru
oraz pnączy. Księżniczka wiedziała, że chcąc zobaczyć go wyraźniej, musiałaby
podejść na wyciągnięcie ręki.
- - Wasza wysokość, jeśli zechcesz wyświadczyć wielką łaskę starcowi, udajmy się
w jakieś spokojniejsze miejsce, takie jak moja pracownia. - - Po co? - Nie była
całkiem pewna, czy może zaufać mu - po tym szczególnym pokazie magicznych
talentów.
Z taką sytuacją mogła poradzić sobie bez problemów. Jej twarz znów przemieniła się
w maskę, gdy wyniośle oznajmiła:
- Nie tym razem, dowódco straży, ale wasza troskliwość jest godna pochwały. Czy
chcecie czegoś ode mnie? Czy król prosi o moją obecność? - Nic o tym nie wiem,
wasza wysokość. Robimy obchód, to wszystko. Minięcie przyszłej królowej bez
oddania honorów nie byłoby stosowne. Kapitan rozkazał podwoić straże. - Ostlich
pozwolił sobie na smutny uśmiech. Erini nagrodziła go królewskim uśmiechem.
Pracownia Drayfitta daleko odbiegała od oczekiwań Erini. Nie tego spodziewała się
po czarnoksiężniku. Wyobrażała sobie mroczne, ponure pomieszczenie pełne retort i
pergaminów, kości i słojów z częściami ciała rzadkich, czarodziejskich stworzeń.
Powinny tam być starożytne tomy poświęcone nekromancji i magiczne przybory
dawno wymarłych cywilizacji.
- Doradca Quorin zadbał, żebym nigdy tam nie wrócił, a ja postawiłem sobie za cel
sprawienie, żeby pożałował tej decyzji.
Pokręciła głową.
Z pewną pomocą
z mojej strony możesz stać się bardzo wprawna.
Erini porywczo potrząsnęła głową.
- - Nie! Chcę, żebyś mi pomógł pozbyć się tego przekleństwa, a nie je umocnić! - -
Wasza wysokość, twoje zdolności są częścią ciebie, darem od... od tego, kto nad
nami czuwa. Sam użytkownik decyduje, czy zdolności działać będą w imię dobra czy
zła. Jak bowiem inaczej jeden ród mógłby wydać demona takiego jak Azran Bedlam
i dobrych, prawych ludzi jak jego ojciec Nathan czy też jego syn, Cabe? Rozumiem
twoje odczucia.
Przez lata żyłem z pamięcią o swoim bracie, Ishmirze Panu Ptaków... ach! Tak, z
twojej miny poznaję, że o nim słyszałaś. Ishmir zginął w Wojnie Przełomowej, z
większością innych Smoczych Mistrzów. Wybaczyłem mu dopiero po latach. -
Wybaczyłeś mu? To, że umarł? Królewski mag sposępniał.
Poddani
widzieliby we mnie demona.
- - Myślę, że jedyny demon pokutuje w twojej głowie, jeśli wybaczysz takie
sformułowanie, wasza wysokość. Wielu władców posiłkowało się w rządach
czarami. Wielmożny Gryf z Penacles jest tego najlepszym przykładem. Magiczne
umiejętności Iwioptaka bardziej niż cokolwiek innego trzymały w ryzach Czarnego
Smoka.
Dopomogły
nawet w Wojnie Przełomowej.
- - Gryf był magicznym stworzeniem, mistrzu Drayfitcie. Moce stanowiły część
jego
natury.
Staruszek zachichotał.
- Może mu się nie spodobać mówienie o nim w czasie przeszłym. Nadał żyje, jak
powiadają, ale toczy wojnę za Wschodnimi Morzami. Stąd tytuł obecnego władcy
Penacles, Toosa Regenta. Ale nie o to chodzi. Usiłuję ci powiedzieć, że umiejętność
manipulowania mocami jest przyrodzona tak ludziom, jak elfom, smokom i
Poszukiwaczom. Różnimy się od nich tylko tym, że mamy większą skłonność do
tłumienia swoich zdolności. Ja powinienem to wiedzieć.
- - Nie masz pojęcia, w jaką radość wprawiły mnie twoje słowa. - - Mam, i
wyrzeczenie ich sprawiło mi przyjemność. Jesteście dobraną parą. Choć poznałaś go
jako dorosłego mężczyznę ledwie przed paroma dniami, jestem skłonny uwierzyć, że
już rozkwitła między wami więź miłości. Są ludzie przeznaczeni dla siebie. Ja...
- Drayfitt urwał, jego wzrok śmignął po pokoju. - - Co się stało? - zapytała
półgłosem Erini. Ku jej przerażeniu czarnoksiężnik wyciągnął rękę w jej stronę.
Poczuła szarpnięcie, gdy rzucił potężne zaklęcie, i własną instynktowną odpowiedź,
gdy przygotowała się do obrony. - - Nie ty! - mruknął do niej Drayfitt. - Zostań na
swoim miejscu! Zamarła. Za plecami usłyszała huk ksiąg spadających na podłogę i...
„Tupot maleńkich stóp?” Coś szybkiego biegało po półkach, szukając kryjówki
przed atakiem maga.
Mogło równie dobrze uciekać przed samym czasem. Erini usłyszała piśniecie, potem
przekleństwo, gdy stało się coś, czego starzec najwyraźniej się nie spodziewał. Po
chwili opuścił ręce, z wyrazem obrzydzenia i zmartwienia na twarzy. Wstał od stołu i
podszedł do półki, gdzie intruz spotkał się ze swoim przeznaczeniem.
Księżniczka stanęła u jego boku. Od półek ciągnął silny smród. Wyczuła też
pozostałości jakiejś dziwnej, niepokojącej magii, z którą spotkała się krótko
wcześniej. Po
stworzeniu nie zostało śladu.
- Co to było? Zniszczyłeś to?
Drayfitt zaprzestał poszukiwań i zaczął podnosić książki.
- Mogę opisać to tylko jako szkaradę wyraźnie stworzoną do szpiegowania innych.
-
Popatrzył na Erini. - Składało się prawie wyłącznie z oka i trąbki służącej za ucho.
Twór magii. Co do zniszczenia, nie było to moim zamiarem. Stworzenie zniszczyło
się samo.
Chciałem wziąć je żywcem - jeśli można tak rzec w odniesieniu do tego tworu - żeby
wytropić jego źródło, którym najpewniej jest Quorin. - - On nie ma magii.
- - Tak, potrafisz to poznać, prawda? Zapewne lepiej ode mnie. Zauważyłem szpiega
tylko dzięki temu, że pracownia jest opleciona czarami czułymi na nieproszonych
gości.
- - Czułam emanację podobną do tej tutaj. Ten sam rodzaj magii, różny od twojej czy
mojej.
- - Co? Kiedy?
- - Nie bardzo. Nosił płaszcz z kapturem, jak ty, tylko jakby starszy, staroświecki. -
Księżniczka zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie mroczną postać. - Strój
wydawał się trochę... archaiczny.
- - Nasza znajomość mody nie zawsze jest wiarygodna. Zapomnij tedy o jego
ubraniu. Jak wyglądał? Mogę poznać jego twarz, jeśli opiszesz ją dość dobrze.
Zarumieniła się.
- - Niestety nie pomogę ci, mistrzu Drayfitcie. Nie mogłam przyjrzeć się jego twarzy.
Pewnie zwilgotniały mi oczy, bo niezależnie od tego, jak je wytężałam, twarz
pozostawała zacieniona lub nieostra.
- - Twarz wydawała się niewyraźna, ale widziałaś, że jego ubranie było staromodne?
- Jakiej księgi? - Erini była coraz bardziej poruszona. Drayfitt westchnął. - Księgi, z
której skorzystałem, częściowo w ignorancji, żeby wezwać do naszego świata
demona, a raczej Czarnego Konia. Księgi, którą podstępem przykazał mi zniszczyć,
kiedy myślał, że nie zdołam pojmać go powtórnie. - Stary mag uśmiechnął się z
odrobiną dumy; dwukrotne przechytrzenie Wieczystego było swoistym wyczynem.
Po chwili zmarszczył czoło. - Mam nadzieję, że nie przybył po księgę, choć nie
przychodzi mi na myśl nic innego.
- - Dlaczego tak mówisz? Czy to coś, czego nie powinien dostać w swe ręce? - -
Prawdopodobnie nie. Ale obawiam się, że to akademickie rozważania, wasza
wysokość. Jak powiedziałem, zniszczyłem ją. Zostały tylko popioły. W ciemnym
kącie pod sufitem małe stworzenie czmychnęło w szczelinę, która powinna być dla
niego za ciasna.
Poświęcenie jego brata nie poszło na marne, bowiem zdobył informacje potrzebne
swemu panu. Wkrótce wróci do ciepłej nicości, z której je wezwał. Może zaraz po
tym, gdy przekaże mu wieści.
Okostworek Cienia nie zrozumie reakcji swojego pana na wiadomość. Nie pojmie
jego wściekłości ani też dlaczego wiedźmin go unicestwi - nie za karę, tylko z
potrzeby wyładowania się na kimś lub na czymś.
A nade wszystko nie zrozumie niebezpieczeństwa, na jakie jego udana misja narazi
królewskiego maga i księżniczkę. Ale to go nie obchodziło. Srebrny Smok
zasiadając na tronie, który sobie przywłaszczył, przypatrywał się, jak jego wierni
poddani przystępują do uprzątania gruzu z komnaty. W świetle ulicznych pochodni
wojownicy dozorowali sługi zaniepokojone najazdem jaskiń przez ich kuzynów.
Smoczy Król przybrał władczą pozę, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Nie
obchodziło go, że klany Złotego, a raczej ich nieliczni przedstawiciele są
rozwścieczeni jego postępkiem.
Mieli przed sobą trzy drogi: dołączyć do klanów Srebrnego, jak uczyniły niedobitki
Spiżowego i Żelaznego, uciec do innych kuzynów albo spojrzeć w oczy śmierci. Jak
dotychczas żadna z opcji nie przeważyła nad pozostałymi, co zdaniem Srebrnego
Smoka było dobrą wróżbą. Świadczyło to bowiem, że niedobitki ludu Złotego nigdy
nie połączą się w siłę wystarczającą, by zagrozić jego prawowitym rządom.
„Powinienem zająć to miejsce zaraz po klęsce Złotego. Tyle lat poszło na marne, ale
teraz tron należy do mnie. Dni Trzynastu Królestw są policzone. W końcu Smocze
Cesarstwo odda hołd jedynemu monarsze i żadna rada nie będzie mi wchodzić w
drogę...” Na razie żaden z braci nie podniósł na niego niczego więcej prócz głosu.
Srebrny uważał to za dowód stopniowego godzenia się z faktem, że został ich
cesarzem. Tylko Zielony otwarcie go potępiał, lecz można było spodziewać się tego
po zdrajcy, który na swoje ziemie przyjął największych wrogów smoczej rasy,
Bedlamów.
Ukląkł przed nim jeden z jego młodszych potomków, nie znaczony samiec, który
służył mu dobrze w nadziei na otrzymanie księstwa pod nowymi rządami. Jego
fałszywy hełm był mniej wymyślny niż hełmy starszyzny, co Smoczy Król
pochwalał. Ruchem ręki dał znak, że wojownik może przemówić.
- Został z niej popiół - oznajmił głos zza tronu. Smoczy Król zerwał się i odwrócił.
Inne smoki przerwały swoje zajęcia, ale zakrzątnęły się z nowym zapałem, gdy
padło na nic
lodowate spojrzenie monarchy. Srebrny uświadomił sobie, że stracił twarz,
zachowując się
tak tchórzliwie.
- Jak?
- Czarodziej Drayfitt Dlaczego dałeś księgę ludzkiemu magowi? - Cień poderwał
głowę. Jego głos był łagodny i aksamitny, jakby przyjacielski. Smoczy Król nawet
na chwilę nie dał się zwieść. Wiedział, że ma przed sobą kolejną wariację
wiedźmina; podejrzewał, że ta jest bliższa oryginałowi niż wszystkie inne.
Cień powoli okrążył tron. Dwa mniej znaczne smoki cofnęły się. - A zatem ta
kreatura, Mai Qourin, jest twoim pachołkiem. Smoczy sprzymierzeniec nie
zaprzeczył.
- Niezły z ciebie ryzykant. Wątpię, czy postąpiłbym tak samo. Wiedźmin przysiadł
nonszalancko na tronie. Smok, który składał meldunek tak zwanemu cesarzowi,
syknął i obnażył pazury. Cień przyjrzał mu się uważnie. - - To jeden z twoich?
Podczas gdy reszta smoków - nie mogąc się powstrzymać mimo wcześniejszej
nagany ich pana - przyglądała się z przerażeniem, dziura robiła się coraz większa.
Bezradna ofiara, obłędnie spokojna, podniosła rękę do otwartych ust, nie wierząc
własnym oczom. Cała ręka została wessana.
W czasie krótszym niż oddech w ślady ręki podążyły ramiona, głowa, druga ręka, a
potem tułów i nogi. Czarna plama unosiła się w powietrzu przez sekundę czy dwie,
a potem
znikła, jakby się połykając.
Cień zerknął na Smoczego Króla.
- - Pożądałeś mocy Vraadow. Masz przedsmak tego, co może ona dokonać.
- - Jestem następny?
- - Odniosłem wrażenie, że zawiązaliśmy przymierze, swego rodzaju. - Wiedźmin
pochylił się w jego stronę. - Mam rację?
- - Ujarzmienia i, albo też lub, zniszczenia Talaku. Pamiętam. Myślę, że okaże się to
proste, skoro masz na usługach królewskiego doradcę. - Nic nie jest proste z
wyjątkiem wiary w prostotę. Cień wstał i poprawił płaszcz.
Zbyt zajęci będą innymi, ważniejszymi sprawami. - Wiedźmin okręcił się płaszczem,
jakby zapadł w siebie i zniknął.
Czarny Koń rozejrzał się po komnacie, która stała się jego światem i miała nim być
przez nieokreślony czas. Jego jedyna nadzieja legła w gruzach, i to w chwili
największej szansy.
Ludzka kobieta zwana Erini, narzeczona Melicarda - cóż za ironia! - była naturalną
czarodziejką o wielkich możliwościach, prawdopodobnie dorównujących mocom
Cabe’a Bedlama czy wielmożnej Gwen. Zauważyła fragment jego jaźni, choć
umknął on uwagi Drayfitta. W ostatniej chwili Czarny Koń zobaczył, jak zadrżały jej
ręce, sięgając po moce i manipulując nimi. Kobieta tłumiła swój talent, to było
oczywiste. W takim wypadku nie miał co liczyć na jej pomoc. Najpewniej nawet nie
zwierzyła się Melicardowi ze swego sekretu.
Nawet Quele, którzy odnieśli sukces tam, gdzie klęskę ponieśli inni, i którzy
zachowali część władzy, kiedy rządy przejęli Poszukiwacze, nawet oni nie potrafili
wyciągnąć właściwych wniosków i stracili to, co mieli, próbując zniszczyć nowych
skrzydlatych panów!
Co do
Poszukiwaczy, wyciskając z Queli ostatnie tchnienie, posiali nasiona własnego
zniszczenia!
Melicard milczał, ale Czarny Koń widział, że jego słowa nie wywarły większego
wrażenia. „A ja drwiłem z jego drętwej mowy!” Odpowiedź króla była taka, jak się
spodziewał.
- - Choć jesteś naszym więźniem, z jakiegoś powodu nie możemy zmusić cię do
posłuszeństwa. Drayfitt próbował wyjaśnić przyczyny, ale to już nie ma znaczenia.
Jutro wyprawię wojska bez twojej magicznej pomocy. Dotarcie do północnych
skrajów Piekielnych Równin, gdzie odrodzone klany Czerwonego Smoka
przygotowują się do wojny, zabierze im tydzień do dziesięciu dni. Zaskoczymy ich, i
tam, gdzie nie powiodło się Azranowi Bedlamowi, my wyplenimy ich do ostatniego
jaja. Jeden klan mniej. W jego ślady pójdzie dwanaście pozostałych.
- Jedyne owoce zbiorą Panowie Umarłych, po bitwie. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z
groźną nutą nieodwołalności. Czarny Koń kopnął niewidzialną klatkę, targany
bezsilnym gniewem.
- Głupcy! - zawołał, choć wątpił, czy mogą go usłyszeć. Ściany więzienia chłonęły
wszelkie dźwięki. - To będzie gorsze od Wojny Przełomowej! Dumał nad tym, nie
bacząc na upływające godziny, i zastanawiał się na okrągło, czy zamierzają zostawić
go tu na zawsze. „Może po latach jakaś hiena przeszukująca ruiny niegdyś dumnego
miasta-państwa znajdzie drogę na dół i przystanie, by zamienić parę słów przed
pozostawieniem mnie w samotności”.
Uciszył się. Cienisty wiedział, że jego wolność spoczywa w niespokojnych rękach tej
osóbki.
- - Po coś tu przyszła? Czy Melicard nie wpadnie w złość, gdy się dowie, że jego
przyszła małżonka odkryła jedną z jego tajemnic? - - Melicard jest zajęty. Quorin... -
wyraz niesmaku na młodej twarzy jasno zdradzał, że Erini nie cierpi tego człowieka.
Pozytywna opinia rumaka o księżniczce wzrosła jeszcze bardziej. - Quorin przekonał
go, że czas ruszać. Melicard kończy ostatnie przygotowania.
- - O twoich rękach? Wydają się śliczne, choć nie mnie oceniać aspekty ludzkiej
urody...
- - Wiesz, co mam na myśli. Moce. Nie chcę ich. Są przekleństwem. Gdybym uznała,
że pozbędę się ich, ucinając sobie ręce, to kusiłoby mnie, by to zrobić. - - Nie
pomoże, więc nawet o tym nie myśl.
„To obłęd! Czy mam być dręczony przez klucz do mojej wolności?”
Jeśli Erini odczytała tę myśl, to nie dała po sobie tego poznać.
- - Drayfitt mówił mi to samo. Wiem.
- - Dlatego do mnie przyszłaś? Żeby mi powiedzieć, że nie lubisz swojego daru i nie
użyjesz go, by mnie uwolnić? Czyżbyś była tedy większą sadystką niż umiłowany
doradca Quorin? On dręczył tylko moją fizyczną formę, ty drzesz na strzępy moje
nadzieje!
- - Nie! Ja...
- - Nie mogłam się powstrzymać, mistrzu Drayfitcie. - Cofnęła się. - Widziałam, jak
kilka godzin temu schodzicie tu we trójkę, a potem wychodzicie po paru minutach.
Kiedy zobaczyłam, że strażnicy również odchodzą, wiedziałam, że coś się stało.
Nie... nie myślałam tak, jak trzeba. Byłam w rozterce, ale w końcu postanowiłam tu
zejść, nie wiem, po co. Może by zobaczyć... zrozumieć... - Erini urwała, nie wiedząc,
co powiedzieć. - - Przyszła zobaczyć dziwoląga, czarokleto! - ryknął arogancko
Czarny Koń. - Przyszła zobaczyć demona, którego jej ukochany przykuł do tego
świata! Nie obawiaj się, nie zrani jego uczuć, wracając przynależną mi wolność, o
nie! Błagałem ją dość długo, by zyskać pewność!
Erini wyglądała tak, jakby mroczny rumak wymierzył jej solidnego kopniaka, i
właśnie o to mu chodziło. Wiedział, że uciekanie się do zawstydzania jej jest
okrucieństwem, ale jeśli właściwie ją osądził, księżniczka miała przełamać ten wstyd
i wrócić, tym razem żeby go uwolnić.
„Odwdzięczę jej się, gdy zamknę sprawę Cienia” - poprzysiągł Czarny Koń,
osłaniając tę myśl przed już imponującymi umiejętnościami Erini. Starał się nie
myśleć o tym, że zmuszając ją do wglądu we własne sumienie i do uwolnienia go,
może utracić miłość człowieka, którego pokochała.
- - Jeśli to będzie możliwe, czarokleto. Wasz rodzaj nie żyje zbyt długo na wojnie.
- - Zadbam, by nic się nie stało. Ręczę za to własnym życiem, Czarny Koniu. -
Starzec ujął Erini pod rękę, delikatnie, ale zdecydowanie. - Chodź, pani. Wnosząc z
twojej niefortunnej przygody z drzwiami, jest więcej rzeczy, które muszę pokazać ci
przed wyjazdem.
- - Najpewniej szukał księgi - wtrącił jej towarzysz. - Jak wiesz należała do niego, ale
dzięki tobie, demonie, zniszczyłem ją.
Gdy drzwi się zamknęły, mroczny rumak zaśmiał się cicho. Żeby tylko nie było za
późno!
Wróciły do niej jego słowa i znów zaczął palić ją wstyd. Dla dobra związku z
Melicardem chciała, żeby Czarny Koń pozostał więźniem. To przeczyło
wszystkiemu,
w co
wierzyła, i głęboko raniła ją myśl, że nic nie zrobiła. Kiedyś marzyła o
małżeństwie opartym
na miłości i zaufaniu. Czy mogła zadowolić się związkiem wzniesionym na
cierpieniach
innych?
Erini uzmysłowiła sobie, że Drayfitt coś mówi.
- Przepraszam, o co pytałeś, mistrzu Drayfitcie? Starzec westchnął. Wydawał się
bardziej wymizerowany niż w chwili wejścia do podziemnej komnaty.
- Pytałem, czy wasza wysokość pokłada zaufanie w swej osobistej straży i damach
dworu.
Gdyby tu były,
nie zaszłabyś tak daleko.
Erini ani nie znała przyczyny decyzji doradcy, ani jej to nie obchodziło.
Interesowała
ją tylko jedna rzecz. Nie miała pewności, czy się uda, ale w oparciu o to, czego
nauczyła się
od maga, powodzenie było możliwe.
Potknęła się na następnym stopniu.
- Księżniczko! - Drayfitt chciał ją złapać i mało brakowało, a sam straciłby
równowagę. Nie zdążył jej podtrzymać i księżniczka upadła na schody, plecami do
niego.
Drayfitt był szczerze przejęty jej bezpieczeństwem, a nadto, skoro była odwrócona
do niego tyłem, nie widział jej twarzy i rąk. Erini rzuciła prymitywny czar
sformułowany z na wpół sprecyzowanych myśli i pobożnych życzeń. Wiekowy mag
wyjaśnił, że gesty nie są konieczne i głównie pełnią rolę przewodnika, ale
księżniczka nie polegała na swoich umiejętnościach na tyle, żeby obyć się bez
pomocy rąk. Wykonała palcami czysto instynktowny gest. Nie obznajomiona ze
światem magii, nie potrafiła powiedzieć, czy osiągnęła cel. W tej chwili było za
późno na ponowną próbę. Drayfitt stał już nad nią i Erini wiedziała, że kontynuując
swoje poczynania na pewno się zdradzi. Na razie nie była pewna, czy cokolwiek
wiedział. W czasie jednej z sesji nauczył ją osłaniać myśli, ale teoria, i praktyka
nigdy nie szły w parze, co odnosiło się tak do odprawiania czarów, jak i do
sprawowania rządów.
- - Nic ci nie jest, księżniczko Erini? Powoli pokręciła głową, udając oszołomienie.
- - Nie... noga mi się omsknęła. Dziękuję. Czarodziej pomógł jej wstać. - Upadek
mógł okazać się fatalny, pani. Toczyłabyś się co najmniej przez trzydzieści czy
czterdzieści stopni. Chodź, im szybciej stąd wyjdziemy tym lepiej. Drayfitt otworzył
drzwi, prowadząc Erini za rękę. Słońce zachodziło i ogród pełen był głębokich cieni,
choć żaden nie dorównywał głębią tonu mrokowi Czarnego Konia, pomyślała
księżniczka.
- - Zapomnijmy o tym, co się stało, wasza wysokość. Tak będzie najlepiej dla nas
obojga. Chodźmy, zanim ktoś zapyta, co tu robimy. - - To śmieszne! Jestem
księżniczką! Czyż nie mam zostać królową Talaku? Czy muszę się przemykać? Nie
będę taka jak ty, Drayfltcie! Nawet w imię miłości Melicarda!
Szaleńczo pomachał rękami, nakazując jej ciszę. Erini usłyszała dalekie kroki
zbrojnych.
- - Księżniczka Erini.
Erini drgnęła, a Drayfitt zaklął pod nosem. Księżniczka uspokoiła się, gdy
poznała
przybysza.
- Kapitan Iston!
Oficer z Gordag-Ai skłonił się jej, a po chwili wahania skinął głową magowi. - -
Księżniczko, sprawiasz, że moim ludziom i mnie okropnie trudno jest wypełniać
obowiązki. Jak na razie, udaje ci się unikać nas wszystkich. - - Księżniczka jest w
tym dobra - wtrącił Drayfitt. Do Erini powiedział: - Przemyśl moje słowa, pani, i
koniecznie zdaj się na takich oddanych ludzi jak obecny tu kapitan.
- - Lepiej, gdy pewnymi rzeczami zajmuje się jeden człowiek. Ruszyli cicho przez
ogród, oficer tuż za swoją panią. Erini wróciła myślami do wydarzeń na dole i
pytania, czy jej spontaniczna akcja uwolniła Czarnego Konia. Zastanawiała się też,
co powiedziałby Melicard, gdyby się okazało, że cienisty rumak odzyskał wolność.
Drayfitt nic nie wyjawi; rankiem odejdzie wraz z wojskiem. Król i Quorin mogą
założyć, że albo Czarny Koń uciekł na własną rękę, albo że zabrał go Cień. Jej
sekret pozostałby nienaruszony... chyba że sama postanowi wyznać go Melicardowi.
Kiedyś musi się dowiedzieć, ale kiedy? Jak wcześniej, jej pytania pozostały bez
odpowiedzi. Wyszła z ogrodu, z Istonem za plecami, ze świadomością, że prędzej
czy później prawda wyjdzie na jaw. Zdecydowanie lepiej, gdy Melicard dowie się o
wszystkim nie od Quorina, lecz od niej.
XI
Wobec rychłego rozpoczęcia nowej krucjaty nikt nie miał czasu sprawdzić
podziemnej komory, w której zamknięty został królewski demon. Król i jego
doradcy, przez całą noc zajęci ostatnimi przygotowaniami, nie dopuszczali do siebie
nikogo za wyjątkiem tych, którzy dostarczali im informacje mające związek z
wymarszem. Tym sposobem doradca Quorin nie dowiedział się o rzeczy ogromnie
ważnej i dla niego, i dla króla, a dotyczącej bariery, magicznej klatki oraz jej
więźnia. Gdyby otrzymał wiadomość od jednego z dowódców straży, mógłby na
własną rękę przeprowadzić dochodzenie, którego wynik zainteresowałby nawet
samego króla, a to dlatego, że bariera, magiczna klatka i więzień znikli.
Mimo swego ogromu wielka armia Talaku przemieszczała się w sposób szybki i
zorganizowany. O świcie ponad połowa długiej kolumny znalazła się za murami.
Kobiety, starcy i dzieci radosnymi okrzykami żegnali swoich mężów, ojców, synów i
braci, którzy karnie maszerowali w czterystuosobowych kohortach. W większości
zaprawieni w boju weterani, chętni byli dać smokom do zrozumienia, że mieszkańcy
tego miasta-państwa już nigdy nie ugną karku przed Smoczymi Królami.
Król oddał honory ludziom ruszającym do bitwy w jego imieniu. Tego dnia jego
oblicze jakimś sposobem było mniej przerażające, a bardziej majestatyczne.
Melicard chciał stanąć na czele swoich wojsk, jak czynił w przeszłości, ale doradcy
nakłonili go do pozostania w mieście. Nie wyszłoby na dobre krucjacie, gdyby
przypadkiem zginął, dowodzili. Nadto z pałacu mógł koordynować wszystkie
posunięcia. Stale też mówiono o jego ewentualnym małżeństwie z księżniczką z
sąsiedniego Gordag-Ai, którego to wydarzenia wszyscy wypatrywali z najwyższą
niecierpliwością. Ci stojący dostatecznie blisko króla mogli rzucić okiem na
przebywającą u jego boku księżniczkę Erini. Miejsce po drugiej stronie monarchy
zajmował jego główny doradca, Mai Quorin.
Jeść”. Inni ze stada próbowali dbać wzajem o siebie, ale ten kary nie chciał należeć
do stada, choć twierdził, że jest inaczej.
- Jest wspaniały, ale napędził mi stracha! Bardziej przypomina demona niż konia!
„Koń? Demon?” Karemu zakręciło się w głowie. Rozumiał człowieka tak dobrze,
choć wydawało się, że reszta stada słyszy tylko ton jego głosu. On był inny. Bardzo
inny.
Wspomnienia ucieczki.
Czarny Koń wybuchnął śmiechem. Śmiał się nie tylko z tego daremnego gestu, ale
ponieważ był wolny!
- - Nie znasz mnie? Nie znasz Czarnego Konia? Nie jestem demonem, mały
pachołku, choć nie jestem też jednym z twoich podopiecznych! Powiedz mi szybko,
a zostawię cię w spokoju! Co to za miejsce i jaki jest dzień? Odpowiedzi rozbawiły i
rozzłościły widmowego rumaka. Znajdował się w Gordag-Ai, ojczyźnie księżniczki
Erini! Rozumiał, jak to się stało. W pośpiechu, może dlatego, że nadal była z
magiem, rzuciła czar zwracający mu wolność i gwarantujący bezpieczeństwo. Choć
niewątpliwie inteligentna, nieświadomie potraktowała go jak prawdziwe zwierzę i
dlatego jej prymitywne zaklęcie posłało go do pałacu, który w jej wspomnieniach
zawsze był symbolem bezpieczeństwa - do królestwa, w którym się urodziła i
wychowała. A skoro był koniem, w dobrej wierze skierowała go do królewskich
stajni, z pewnością najbezpieczniejszego miejsca dla jego rodzaju! Na nieszczęście,
w następstwie tak przypadkowych czarów niemal stał się zwyczajnym stworzeniem,
a choć podziwiał sylwetki i lojalność koni, nie miał zamiaru zostać jednym z nich.
Wieczysty otrząsnął się z zadumy i stwierdził, że nadal klęczy przed nim przerażony
człowiek, a paru innych stoi z otwartymi ustami w drzwiach królewskich stajni.
Roześmiał się
gorzko i rzekł:
- Nie musicie się mnie obawiać, malutcy! Czarny Koń zawsze był przyjacielem
ludzi, choć są i tacy, którym obrzydły moje starania! Nie obawiajcie się, mój czas
wśród was dobiega końca!
Stając na zadnich nogach, Czarny Koń zawezwał portal. Portal migotał niepewnie,
ale
ogier, żądny ruszyć na swoich przeciwników po tak długiej zwłoce, nie przywiązał
wagi do
tej osobliwości. Po uwięzieniu i pobycie w tłamszącej magicznej celi Drayfitta
spodziewał
się, że jego moce będą mniejsze od normalnych. Dlatego też uznał, że nadszedł
czas na
włączenie innych do walki z jego przyjacielem-wrogiem. Czas na szukanie pomocy u
Cabe’a
Bedlama.
Brama, którą otworzył, zamigotała... i znikła.
Miotając gromkie przekleństwa - ku przerażeniu ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli
uciec - Czarny Koń podjął kolejną próbę. Brama pojawiała się i znikała tak szybko,
że ledwo ją było widać, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Wieczystego. - Jestem
Czarnym Koniem! - wrzasnął na nieposłuszną dziurę. - Brama jest dla mnie niczym!
Masz się zmaterializować!
Absolutny brak reakcji. Tym razem nie było nawet migotania. Uwięzienie
ograniczyło jego możliwości bardziej niż uważał to za możliwe. „To czar
vraadzkiego pochodzenia - skonkludował. - Zdradliwy i niszczycielski jak jego
twórcy!”
Czarny Koń nie miał czasu na wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Jeśli
przerażający widok wielkiego, czarnego jak otchłań ogiera cwałującego nad głowami
zmuszał ich do panicznej ucieczki, to ich problem. To, o powstrzymanie czego
walczył mroczny rumak, było dużo gorsze niż odrobina strachu, jakiego najedli się
przypadkowi widzowie jego podniebnej galopady. Cień, czarnoksiężnik Vraad, nie
zadowoli się odrobiną strachu. Jako Vraad spodziewa się, że zapanuje nad
wszystkim. Nie dlatego, że jest z gruntu zły. Na podstawie swojej skąpej wiedzy
Czarny Koń wnosił, że Vraadowie byli amoralni. Nie mogli zrozumieć, że coś może
być poza ich zasięgiem, chyba że do tego samego rościł sobie prawa inny, silniejszy
przedstawiciel ich rasy. Jednak nawet wówczas nie obywało się bez walki.
Czarny Koń pędził co sił, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo był
przyzwyczajony do swych magicznych zdolności. Choć galopował dużo szybciej od
zwyczajnego konia, poruszał się zdecydowanie wolniej niż w czasie podróży ścieżką
poza.
Poszukiwacz.
Było ich już niewielu. Krótka, straszliwa zima, która miała miejsce rok po
dobrowolnej banicji mrocznego rumaka, srogo dała się we znaki tym niegdyś
potężnym władcom, poprzednikom samych Smoczych Królów. Drayfitt powiedział,
że za uszczuplenie ich liczby najbardziej odpowiedzialne były stada głodnych,
ogromnych kopaczy, straszydeł z Północnych Pustkowi, które wraz z mrożącym
duszę zimnem pociągnęły na południe. Czarny Koń zawahał się, niemal lądując na
czubku drzewa. Poszukiwacze, chyba jako jedyne ze wszystkich stworzeń, mogli
znać Vraadow. Panowali na tych ziemiach jeszcze przed nastaniem tamtej rasy ludzi,
a później ulegli potędze smoków. Być może Vraadowie maczali w tym palce, choć
było również możliwe, że w owym czasie nie istnieli już jako rasa.
Coś zmieniło ich potomków w dzisiejszych ludzi. O tym okresie Wieczysty wiedział
niewiele ze skąpych informacji, jakich udzielił mu pewien Vraad, dobry człowiek.
Mroczny rumak wrócił do tej rzeczywistości dopiero po nastaniu Smoczych Królów,
a wtedy nie żył już nikt, kto mógłby zaspokoić jego ciekawość.
Czarny Koń skręcił i zagłębił się w las. Gdyby tak udało mu się złapać ptakoluda...
Gałęzie smagały boki ogiera, gdy zanurzył się między drzewa. Zmiana z widmowej
postaci w solidne ciało zaskoczyła go, jak gdyby nie była jego zamiarem. Czarny
Koń zwolnił i wylądował na ziemi, pozostawiając głębokie ślady kopyt. Z powodu
gęstej roślinności zlokalizowanie Poszukiwacza normalnym wzrokiem nie było
możliwe. Inne zmysły, które powinny pomóc mu w poszukiwaniach, również
zawiodły.
Skrzydlaty zniknął. Czarny Koń ruszył ostrożnie przez las w kierunku swego
pierwotnego celu, Dworu, jednocześnie lustrując widoczny świat i ten poza nim w
poszukiwaniu jakiegoś znaku ptakoluda czy innego niecodziennego stworzenia.
Poniewczasie przyszło mu na myśl, że Zielony Smok wcale nie musi uznać go za
sprzymierzeńca i przyjaciela wiedźmina Bedlama. Ten Smoczy Król był nastawiony
wyjątkowo pokojowo, tym niemniej mógł uważać Czarnego Konia za wroga
wszystkich smoków.
Natknął się na dobrze wydeptaną ścieżkę i postanowił nią podążyć, starając się
pokazać potencjalnym czujkom Zielonego Smoka, że ma przyjazne zamiary. W
przeszłości przebywał te tereny bez szwanku, ale nie można było bezkrytycznie ufać
temu, co było. Być może kiedyś monarcha Lasu Dagora nie nastawał na jego życie z
powodu jego siły. Walka dwóch tytanów zaowocowałaby zniszczeniem tej lesistej
krainy, którą smok kochał tak bardzo. Obecnie jednak osłabiony ogier mógł stanowić
dużo bardziej kuszący cel dla tych, którzy wierzyli, że mają słuszne powody do
zemsty. Mimo możliwego niebezpieczeństwa, uwagę Wieczystego najbardziej
absorbował Poszukiwacz. Albo zdołał się ukryć, albo już dawno odleciał. Czarny
Koń wiedział, że posiadają straszliwą moc i że mogą ujrzeć w nim pożyteczne
narzędzie, pomocne w próbie odzyskania Smoczego Cesarstwa. Z drugiej strony,
jeśli wciągały go w zasadzkę, to co najmniej dziwną. Czarny Koń przeklął swoją
kondycję. Nie był już pewien, czy może ufać własnym zmysłom.
Nie wiadomo, czy smoki podążą za nim i ograniczą się tylko do śledzenia jego
ruchów, czy też dojdzie do konfrontacji.
Krajobraz stał się znajomy. Czarny Koń zwolnił do bardziej ostrożnego truchtu,
Wiedział, że to, czego szuka, podobnie jak klatka, w której był więziony, będzie
niewidoczne dla oka. Na śmiertelnej płaszczyźnie dziesięć lat oznaczało poważne
zmiany i choć nie był do końca pewien, czy jest w pobliżu włości młodego Bedlama,
lepiej było nie zapominać o pułapkach.
Czarny Koń zbliżył się do kępy drzew, które rosły tak blisko jedno drugiego, że
wyglądały jak jedno. Po pierwszym spojrzeniu poznał, iż w grę wchodzi magia,
drzewa bowiem splatały się konarami jak kochankowie. Widok ten niczym
drogowskaz powiedział mu, że rzeczy wiście jest blisko celu podróży. Tereny Dworu
musiały leżeć nie dalej niż...
Chwilę później wziął się w garść, pokonując niespodziewany i groźny atak nerwów.
Teraz, z osłabionymi mocami, Czarny Koń musiał spróbować zrobić to samo. Wahał
się z czystej dumy, ale nie miał innego wyjścia.
Mijały minuty. Nie doczekał się odpowiedzi. Nie czuł nawet obecności innego
umysłu, choć to niekoniecznie musiało coś oznaczać. Możliwe, że nowa seria
czarów, bardziej finezyjnych w porównaniu z poprzednimi, chroniła mieszkańców
Dworu przed jego niemym wołaniem. Jeśli tak, mógł godzinami krążyć wokół
Dworu i czekać, aż jeden z magów albo któryś z ich sług przypadkiem wyjdzie na
zewnątrz. Oczy Czarnego Konia zwęziły się w szczeliny na myśl o straconym czasie.
Zakończył okrążenie włości wiedźmina i przystanął, próbując ocenić sytuację w
nadziei, że może wcześniej coś pominął. Słońce niemal już zaszło i stojąc w środku
najgłębszego, najciemniejszego lasu, Czarny Koń był ledwo widoczny. W ataku
nieokiełznanej wściekłości porzucił wszelkie myśli o ostrożności i, cofając się
kawałek od bariery, ryknął na całe gardło:
- Cabie Bedlamie! Chodź tutaj! Wpuść mnie! Jestem Czarnym Koniem, twoim
przyjacielem i sprzymierzeńcem! Pospiesz się, nim ręka Cienia rozedrze podstawy
Smoczego Cesarstwa i obróci wszystko w perzynę!
„Zbyt kwieciście - osądził - ale to go sprowadzi! Musi!” Parę sekund później coś
zaszeleściło w krzakach. Dobrze skrywało się za drzewami i krzewami, ale wkrótce
Czarny Koń zobaczył, że jest zbyt małe jak na Cabe’a.
- - Czarny Koń. - Głos był dziecięcy i dziwnie pobrzmiewał. - - Nie skrzywdzę cię,
mały! Naprawdę jestem Czarnym Koniem, przyjacielem i sprzymierzeńcem pana
tych włości! - Starał się mówić kojącym tonem. Chłopiec zbliżył się, choć nadal
trzymał się cieni. Było coś dziwnego w jego chodzie, a oddech miał przyspieszony,
jak po biegu. Może i biegł. Mógł być daleko stąd, kiedy usłyszał wołanie.
- Twój ojciec mógłby nauczyć cię manier, pędraku! Chłopiec wyprostował się i
syknął. Czarny Koń, który miał zamiar dodać coś obraźliwego w nadziei, że w ten
sposób
sprowokuje dziecko do posłuszeństwa, zawahał się. Reakcja chłopca była zbyt
gwałtowna,
zbyt...
- Mój ojciec nie żyje.
Słowa zabrzmiały zbyt lodowato, by wydało je ludzkie gardło. Hebanowy ogier
cicho i spokojnie powiedział:
- Wyrazy współczucia. Kto był twoim ojcem, mały? Wiedział, że nie Cabe Bedlam,
nie po usłyszeniu syczących głosek. Całkiem możliwe, że dziecko było... Jakby
ośmielony pytaniem o pochodzenie, chłopiec przestał się ukrywać. Sądząc ze
wzrostu, miał jakieś dziesięć lat, może rok czy dwa więcej. Wzrost był najmniej
istotną z jego cech. Czarny Koń, który kiedyś doszedł do przekonania, że widział już
wszystko, stwierdził, że widok tego malca odebrał mu mowę.
Miał ciemne włosy, w których połyskiwało złoto. Oczy owalne, wąskie i czerwone,
płonęły jasno w ciemności. Nos był maleńki, niemal niewidoczny, a usta o cienkich
wargach miały okrutny i wyniosły wyraz. Było to dziecko o umyśle starszym niż
wskazywały na to przeżyte lata.
- Kolorem mojego pana był złoty. Mój ojciec był cesssarzem. - Smocze dziecko
śmiało spojrzało w oczy Czarnego Konia, i to Wieczysty pierwszy odwrócił wzrok.
XII
- Kyl! Gdzie jesteś?
Denerwujące smocze dziecko odwróciło się na dźwięk znajomego głosu. Czarny
Koń
spojrzał w stronę, z której dobiegał. Znał tego, kto wołał. Trudno mu było
uwierzyć, że choć
raz coś poszło po jego myśli.
- - Tutaj, opiekunie! Jest tutaj!
- - Widzę go, Grath. Widzę... Czarny Koń! Mroczny rumak pokiwał głową.
- - Witaj, mój dobry przyjacielu Cabie!
Kyl, skrywając pod maską obojętności wcześniejszą dzikość, usunął się na bok i
patrzył, jak zbliża się wysoka postać w ciemnoniebieskich szatach, w towarzystwie
innego dziecka. Dziesięć lat zmieniło, a zarazem nie zmieniło Cabe’a Bediama.
Obdarzony mistrzowskim talentem, mógł przedłużać swoje życie i zachować
młodość przez trzysta lat, a nawet dłużej, jeśli nie spotka go gwałtowna śmierć, co
było pospolitym problemem magów.
Jakby portal otworzył się w ochronnej barierze, która tak długo stała mu na
przeszkodzie. Czarny Koń wszedł, gdy pozostali cofnęli się, aby zrobić mu miejsce.
Grath, starszy, chciał go dotknąć, lecz Kyl potrząsnął głową i syknął:
- - Może będzie lepiej, gdy nieco zmienię powierzchowność. - Czarny Koń stał się
prawdziwym ogierem, zmieniając nawet wygląd oczu. - I jak, lepiej? - - O wiele.
Gdy we czwórkę ruszyli do Dworu, wiedźmin pokiwał głową. - - Tak myślałem. Nie
sądziłem, że wrócisz. Gryf powiedział, że poświęciłeś się, aby powstrzymać Cie...
- - Właśnie o tym musimy porozmawiać, kiedy zostaniemy sami, jeśli nie masz nic
przeciwko. - Wskazał na smoki, otwarcie zaciekawione rozmową starszych. - -
Przepraszam.
Czarny Koń uciszył się, gdy w czwórkę wyszli z lasu na polanę, gdzie stała
wyjątkowa budowla zwana po prostu Dworem. Widok tego miejsca znów
przypomniał mu czas, kiedy przybył na ratunek Cabe’owi. Dwór stanowił
niedościgniony przykład połączenia sił natury z ludzką inwencją. Trudno było
powiedzieć, gdzie kończy się budynek, a zaczyna potężne drzewo, tworzące co
najmniej połowę budowli. Niektóre ściany wzniesiono z drewna, inne z kamieni.
Dwupiętrowe domostwo o jasnych wnętrzach, na co wskazywały niezliczone okna,
doskonale harmonizowało z krajobrazem. W pobliżu stały inne zabudowania, które,
choć zaprojektowane z mniejszą dbałością i nie mogące równać się z pięknem
cytadeli, w najmniejszym stopniu nie psuły urody całości. Ludzie odrywali się od
swoich zadań - ludzie i smoki, poprawił swoje spostrzeżenie Czarny Koń, próbując
pogodzić się z koncepcją takiej współpracy - i patrzyli na konia kroczącego obok ich
pana. Były to spojrzenia umiarkowanie zaciekawione, nie przerażone, co wyraźnie
świadczyło, że przebranie dobrze pełni swą rolę. Oba smoczki nagle popędziły w
stronę Dworu, być może chcąc uprzedzić domowników. Mroczny rumak zastanowił
się, jakiego przyjęcia może się spodziewać ze strony pani Dworu. Chłodnego, co
najwyżej.
Lepsze to niż otwarta wojna.
Kilka rodzin obu ras żyło tutaj po sąsiedzku i wydawało się, że nikomu to nie
przeszkadza. Człowiek i smok zajmujący się końmi przerwali pogawędkę, żeby
powitać wiedźmina, a potem spojrzeć z podziwem na kroczące obok niego wspaniałe
czarne zwierzę.
Nawet w Irillianie czy Zuu, czyli w miastach, w których ludzie i smoki żyli razem od
wieków, stosunki między mieszkańcami opierały się bardziej na uprzejmości i
szacunku niż na przyjaźni.
- Była w ogrodzie, kiedy wyszedłem szukać Kyla - wyszeptał Cabe, kiwając głową w
odpowiedzi na ukłony mijanych mieszkańców. Jego zakłopotana mina wprawiła
Czarnego Konia w rozbawienie. - Mam nadzieję, że tam ją znajdziemy. Krótkim
skinieniem głowy Czarny Koń dał znać, że rozumie. Zaczynał się niecierpliwić, gdyż
pewne pytania wymagały bezzwłocznych odpowiedzi. Spotkanie było radosne, ale
Cień stanowił problem, o którym nie wolno było zapominać. Znaleźli Gwen w
ogrodzie. Kyl i Grath stali cierpliwie u jej boku. Czarodziejce towarzyszyły dwie
uderzająco piękne kobiety. Choć nie był znawcą ludzkich gustów, Czarny Koń
wiedział, że są zdolne uwieść każdego mężczyznę. Wiedział też, że kobiety te nie są
ludzkie. Były to smoczyce, dużo bardziej wprawne w zmienianiu kształtów niż
smoki, ale za to znacznie mniej utalentowane, jeśli chodzi o czary. Ich uroda bladła
jednak w porównaniu z pięknem klęczącej obok nich kobiety, która poprawiała
ubranko małemu chłopcu, ludzkiemu, może dwa lata młodszemu od smoczków.
Długie, bujne loki spływały jej na plecy, a pasemko srebra, mniejsze i węższe niż u
Cabe’a, podkreślało ich ognistą barwę. Dopasowana sukienka koloru szmaragdów
uwydatniała zaokrąglone kształty, które były, według standardów większości
mężczyzn znanych Czarnemu Koniowi na przestrzeni stuleci, wielce interesujące.
Pani Bedlam podniosła się i zwróciła w ich stronę urodziwą twarz o błyszczących
oczach - oczach, których barwa doskonale współgrała z sukienką - kształtnym nosku
i pełnych czerwonych ustach. Uderzająco piękne oblicze psuł tylko wyraz
zaniepokojenia. Zaniepokojenia i nieufności.
Na jej widok Czarny Koń nie mógł się oprzeć uczuciu zadowolenia i zarazem
rozczarowania, że jest jedyny w swoim rodzaju i nie ma odpowiednika przeciwnej
płci.
Gdyby miał wybór, jego towarzyszka przypominałaby żonę Cabe’a pod względem
inteligencji i urody.
Jedna wzięła młode własnej rasy, druga pochyliła się do złotowłosego malca,
wyszeptała parę słów i wzięła go za rączkę. Ruszyła wolno za pozostałymi. - - Kyl
powiadomił mnie, że wróciłeś - zaczęła lodowatym tonem Gwen. - Miałam nadzieję,
że fantazjuje. Niestety, nie.
Nie wróciłem z własnej woli, mimo że widok tego świata sprawia mi niepomierną
radość.
Po chwili powiedziała:
- Z północnych ziem nie docierało do nas nic nadzwyczajnego. Jedyne wiadomości
dotyczyły faktu, że Melicard nosi się z zamiarem poślubienia jakiejś księżniczki z
zachodu.
- Stanowią dobraną parę, czarodziejko. Ona może być jego zbawieniem. Jest również
utajoną adeptką magii.
Cabe położył rękę na ramieniu żony. Ona objęła go w pasie. Wiedźmin uśmiechnął
się smutno, jakby godząc się z końcem pięknych, spokojnych czasów. - Wydaje się,
że sporo wiesz, Czarny Koniu. Może wyjawisz nam, skąd. Mroczny rumak
przychylił się do prośby. Umiejętności Drayfitta nie zaskoczyły Cabe’a, w
przeciwieństwie do jego poczynań w imieniu króla. Spotkał go tylko raz, na krótko,
ale zdążył nabrać do niego szacunku. Bedlamowie wiedzieli o krucjacie Melicarda i
jego nadgorliwym doradcy, Malu Quorinie, lecz szpiedzy donosili tylko o
zwyczajnych najazdach, które w ciągu ostatnich lat stawały się coraz rzadsze. Nie
wiedzieli nic o Cieniu ani o knowaniach Srebrnego Smoka, dlatego słowa Czarnego
Konia wprawiły ich w oszołomienie. Dla Gwen były one ukoronowaniem lęków,
które zawsze wzbudzał w niej zakapturzony wiedźmin; dla Cabe’a oznaczały
tragiczny koniec kogoś, z kim się przyjaźnił i komu współczuł. To, że prawdziwy
Cień mógł być istotą mało sympatyczną, zasmuciło go jeszcze bardziej.
Ciekaw jestem, czy pan Lasu Dagora wie o tym. Był wyjątkowo spokojny. Czarny
Koń nerwowo uderzył w ziemię kopytem. Słowa, które popłynęły z jego pyska,
zabrzmiały niemal jak często powtarzana litania. - Ależ ze mnie głupiec!
Powinienem przyjść do ciebie w chwili, gdy odzyskałem wolność! Teraz może już
być za późno!
- - Potępianie się nie przyniesie ci nic dobrego. Dość często sam to robiłem, by
wiedzieć. Musimy skontaktować się z Zielonym Smokiem i z jego pomocą
dowiedzieć się, skąd ta kurtyna milczenia między nami a północą. Powiedziałeś, że
Smoczego Króla Srebrnego i Cienia wiązać może jakiś pakt. Orientujesz się, czego
może dotyczyć? - - Podejrzewam, że częściowo księgi, notatek Cienia na temat jego
nikczemnych czarów. Ta księga jednak obróciła się w proch, dzięki mnie. Bez niej
Cień będzie musiał zaczynać od zera. Raz powziąłem mniemanie, że wszystko
pamięta, ale uważam, że musiał to być stan przejściowy, bo inaczej skąd jego
poszukiwania? - - Uważasz zatem, że zamyśla odtworzyć pierwotne zaklęcie? Ale
po co, skoro jego klątwa się skończyła?
Gwen wyciągnęła ręce, jakby chcąc odepchnąć ogiera. Czarny Koń czuł jej sondę
tańczącą po jego istocie, przystającą tu i ówdzie, gdy czarodziejka szukała przyczyny
jego słabości. Kiedy zakończyła badanie, opuściła ręce i pokiwała głową. -
Znalazłam więź łączącą cię z... kimś innym.
Nie dowierzając, sam to sprawdził. Jego sonda była słabsza, osłabiona jak wszystkie
jego zdolności, ale w końcu znalazł to, co zlokalizowała Gwen. Roześmiał się, czując
cienkie, magiczne pasmo, niewidoczne i niematerialne, ale nie dające się rozerwać. -
- Więź Drayfitta! Drugi raz! Niech szlag trafi tego maga! Czy nigdy się od niego nie
uwolnię?
- - Taka sama? - zapytała wielmożna Gwen. - Większość więzi wykonana jest w ten
sam sposób, ale ta nie.
- Nie chcę nic od Drayfitta! Nie jestem wampirem ani mordercą! Pani Bedlam
wzruszyła ramionami.
- - Nathan nigdy nie nauczył mnie czegoś takiego. Myślę, że podobne koncepcje
budziły w nim odrazę równą twojej, Cabe. A jednak... - - Co? - Czarny Koń zrobił
się niespokojny. Cieszył się istnieniem i miał zamiar cieszyć się nim nadal, choć jego
szansę coraz bardziej malały. - - Jeśli zdołasz go namówić do zerwania więzi od
jego końca...
- - Wybacz mi, Pani z Bursztynu! Od wieków nie spotkało mnie tyle nieszczęść!
Obawiam się, że nie znoszę ich zbyt dobrze! Jestem bezsilny, podczas gdy Cień...
Gwen przerwała mu.
- Daj spokój z przeprosinami, Wieczysty. Może i nie jesteś do końca demonem, za
którego wciąż cię biorę, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zawsze sprowadzasz
nieszczęście. Dla dobra mojej rodziny i pokoju tych krain, chcę powstrzymać Cienia,
nawet jeśli musi to oznaczać przestawanie z tobą. Nie twierdzę, że mam rację, czuję
jednak, że dzieci są bezpieczniejsze, gdy ty jesteś daleko. Czarny Koń przekrzywił
głowę i spojrzał na magów, zatrzymując spojrzenie na Gwen.
- Ludzie są dziwną, pokręconą rasą, a ty, pani Bedlam, jesteś tego pierwszym
przykładem. Po części akceptujesz przyjaźń ze mną, lecz z drugiej strony... nie będę
kończyć, nie ma na to czasu. Porozmawiamy, kiedy będzie po wszystkim, jeśli
oczywiście tak się stanie.
- - To chyba niezbyt dobry pomysł. Gdyby to było takie łatwe, Smoczy Królowie
zrobiliby to dawno temu. Myślałem o bramach miejskich, o przybyciu z fanfarami i
sztucznymi ogniami - wszystko iluzja, ma się rozumieć. - - Jaki podamy powód
wizyty, mężu?
- - Propozycję pokoju. Melicard zawsze miał przychylne ucho na takie rzeczy. Nadal
pod maską tej okropnej twarzy kryje się człowiek o dobrym sercu. - - W znacznej
mierze to księżniczka Erini wydobyła tego człowieka na powierzchnię - dodał
Czarny Koń. - Byłaby dobrym sprzymierzeńcem, pod warunkiem, że się pobiorą.
Zgoda. Skoro wy zaopiekujecie się miastem, ja zajmę się swoimi sprawami!
Czarny Koń nie postawił drugiego pytania. „Ale czy można im zaufać?” -
zastanawiał się, myśląc o wyższym z dwóch smoków. Jaki będzie Kyl, gdy dorośnie?
Już teraz za bardzo przypominał swojego ojca.
,Będzie czas na zmartwienia, kiedy uporamy się z obecnym problemem!” Z
przyzwyczajenia stanął dęba, zamierzając wezwać portal do podróży na północ.
Dopiero gdy nic się nie stało, przypomniał sobie o poniesionym uszczerbku. Cabe
pierwszy zrozumiał, co się dzieje.
- - Niestety.
- - Żadne z nas nie było w tej części świata od lat. Nasze portale zależne
byłyby w
dużej mierze od ślepego trafu, z wyjątkiem...
- - Z wyjątkiem?
Cabe popatrzył na Gwen.
- Myślę, że jest tylko jedno miejsce, którego nigdy nie zapomnę. Cytadela Azrana.
- - Skoro nie muszę się obawiać lądowania w płynnej skale czy podczas wielkich
wstrząsów, zgoda.
- Będziemy! - Potem świat przekręcił się, gdy wpadł w portal. Przed nim wybuchła
furia Piekielnych Równin, szyderczym salutem witając jego powrót. Brama znikła,
gdy tylko się z niej wyłonił. Nie tracąc czasu, natychmiast sięgnął do wewnętrznej
więzi i stwierdził, że cel jego poszukiwań jest gdzieś na południu.
Czarny Koń modlił się, żeby po drodze przyszedł mu do głowy pomysł, jak
przekonać czarodzieja do zerwania więzi. Prześladowała go dokuczliwa myśl, że
może zostać, po raz trzeci, więźniem Drayfitta.
Byłoby to nawet zabawne... gdyby nie fakt, że wiedział, iż tym razem ucieczka nie
będzie możliwa. Drayfitt z pewnością o to zadba. Cabe stał w ogrodzie Dworu,
obejmując żonę. Oboje patrzyli w miejsce, w którym zniknął Czarny Koń. Cabe
zamrugał i uśmiechnął się. - - Powinniśmy robić to częściej.
XIII
Minął dzień od wymarszu kolumny, i był to dzień zmian. Początkowo Erini nie
mogła dociec, na czym one polegały. Zerknięcie jednego z pałacowych strażników,
krótka wymiana zdań między służącymi, wyszukana uprzejmość doradcy Quorina.
Ostatnie martwiło ją najbardziej, skoro bowiem doradca miał powody do okazywania
jej grzeczności, najpewniej oznaczało to kłopoty.
Śniadanie z Melicardem poszło, jak po maśle”, jak mawiał jej ojciec. Księżniczka
była zdumiona, jak ujmujący potrafi być król. W rozmowach coraz częściej nawracał
do czasów pokoju, czasów bez Smoczych Królów, i do tego, co miał nadzieję
osiągnąć. Zaczął nawet mówić o przerzuceniu mostu nad przepaścią, którą stworzył
między sobą a sąsiadami, zwłaszcza Penacles i Irillianem. Nakreślona podczas
posiłku przyszłość byłaby sielankowa, gdyby nie jeden szczegół.
W tym nowym świecie nie było miejsca dla smoków. To popsuło skądinąd cudowny
poranek. Erini po namyśle odłożyła tę sprawę na bok, obiecując sobie, że po ślubie
rozpocznie własną kampanię.
Jej pocałunek okazał się właściwą odpowiedzią. Podobnie jak ze sztuczną ręką,
ledwo zauważyła, że część ust, które dotknęła wargami, nie była prawdziwa. Elfie
drewno było drewnem tylko wówczas, gdy za takie je uważali. Ich wiara przemieniła
je w żywe ciało.
Doradca odzyskał trochę zimnej krwi. Z lekkim błyskiem w oku szybko powiedział:
- Nigdy nie zależało mi na wystawnym weselu. Gotowa jestem wziąć ślub nawet w
tej chwili, jeśli tylko jest tu ktoś, kto mógłby nas połączyć. Melicard poklepał ją po
ręce.
Ogłoś, że festiwal dla ludu odbędzie się dwa tygodnie później. Zrozumieją.
Quorin, pokonany, westchnął ciężko.
- A zatem dwa tygodnie. Czy mogę pierwszy złożyć gratulacje? Melicard
podziękował, ale Erini zdobyła się tylko na oschłe skinienie głowy. Doradca
odwrócił się, żeby, jak się wydawało, przystąpić do przygotowań, zwłaszcza
wypisania zaproszeń, które posłaniec powiezie do Gordag-Ai. Księżniczka
pomyślała, że ustąpił zbyt łatwo. Miała wrażenie, że jego głównym celem było
dopilnowanie, aby wesele nie odbyło się od razu.
Miesiąc czy dwa tygodnie - opóźnienie pozostawało opóźnieniem.
- - Coś cię trapi?
- - Nie. Żałuję tylko, że nie możemy pobrać się od razu. - - To byłoby przyjemne, ale
już pogwałciliśmy nakazy protokołu. Wedle prawa zaloty powinny trwać pełen
miesiąc, a datę wesela należałoby wyznaczyć w terminie od czterech do sześciu
miesięcy po ich zakończeniu. - - Miesięcy, w czasie których wszystko może się
zdarzyć. Czy tak postanowili nasi ojcowie?
- - Tak było, gdy wychodzili za nasze matki. Noszenie korony czasami wymaga
świecenia dziwnym przykładem. Ale dość tego. Uprzykrzona obecność Quorina
przypomniała mi o obowiązkach. Kampania już w toku, a ja jestem odpowiedzialny
za miasto.
- - Skoro mam być królową, czy nie powinnam się nauczyć, jak rządzić twoim
ludem?
- Masz rację, choć obawiam się, że twoja obecność tylko będzie mnie rozpraszać.
Ale dobrze. Chodź ze mną. Zobacz, jak dbam o swoje dzieci. Może nawet
podsuniesz parę nowych rozwiązań i pomysłów.
Gdy wychodzili z tarasu, Erini zauważyła, że strażnicy zmienili się. Wartę pełnili
dwaj nowi żołnierze. Pamiętała ich z patrolu, który zatrzymał ją, gdy opuszczała
ogród z Drayfittem. Z patrolu Ostlicha.
Erini nagle zacisnęła rękę na jego ramieniu. Gdyby nie było z elfiego drewna,
prawdopodobnie odcięłaby mu dopływ krwi. Ostatnie słowa wstrząsnęły nią do
głębi, gdyż oczyma wyobraźni ujrzała, iż rzeczywiście zostawia narzeczonego - i że
oboje nie żyją.
Z ruin wieży Cień patrzył na zatrzymującą się kolumnę. Wzniesiona dawno temu
wieża była ostatnią pamiątką po siostrzanym mieście Talaku.
Vraadowie nie byli na nie odporni. Niekiedy nawet stawali się ich niewolnikami. A
jednak jego wspomnienia, od których nie mógł się uwolnić, dotyczyły tych
podrzędnych stworzeń, które mogły być nazwane tylko jego wrogami. To nie miało
sensu. W większej części życie tych nieudaczników było krótkie jak błysk spadającej
gwiazdy. Wielu było bezwolnymi narzędziami jego woli.
Każdy oficer na tyle głupi, by mieć zastrzeżenia, natychmiast straciłby usta, które
śmiały je wyrzec.
Cień przyglądał się, jak Drayfitt rozmawia z dwoma oficerami. Słowa nie były
ważne - dotyczyły zbliżającej się bitwy i przekonania, że ekspedycja powinna ruszyć
na północ lub północny zachód, aby rozprawić się z nagle aktywnymi klanami
Srebrnego. Wiedźmin uśmiechnął się. Talak będzie miał do czynienia z armią
Srebrnego Smoka prędzej niż się spodziewa.
Szorstki głos, stare wspomnienie, przeszył umysł Cienia niczym dobrze naostrzony
miecz. „Nie śnij na jawie! Działaj!”
Kąciki jego ust wykrzywiły się w dół, gdy patrzył, jak Drayfitt odchodzi do jednego
z większych namiotów.
- Tak, ojcze - mruknął zimno do upiorów w swojej głowie. Gdy resztki znojnego
dnia znikły za linią horyzontu. Drayfitt odkrył coś dziwnego.
Drayfitt zakręcił kółko palcem. Ognisty ludek fiknął koziołka i znów się ukłonił.
Drayfitt zawirował, wyrzucając przed siebie całą nowo odkrytą siłę. Wiedział, z kim
ma do czynienia, choć nawet nie spodziewał się, że zobaczy oblicze intruza. - - Tak,
jestem Cieniem. - Zakapturzony wiedźmin skłonił się w doskonałej parodii ukłonu
ognistych ludzików. W rękach trzymał coś, czego nie było widać. Z jakiegoś powodu
Drayfitt poczuł zimno w brzuchu.
- - Przyniosłem ci... dary. - Cień rzucił na ziemię dwie kule, które rozwinęły się,
wymachując nogami i ogonami. Dwa wielkie i paskudne skorpiony potoczyły się ku
sobie, gotowe zewrzeć się w walce.
Jednemu udało się urwać nogę przeciwnika. Nadmiernie pewny siebie, niemalże
dostał w głowę żądłem rannego. Dal się zaskoczyć i przeciwnik, ociekając posoką z
kikuta, zmusił go do oddania pola.
- - Jaką to szaloną grę toczysz? - Drayfitt przygotował się do walki. Trudno było
powiedzieć, czy jego nowa siła sprosta mocy najstarszego, najwprawniejszego z
żyjących czarnoksiężników. „Wątpliwe” - ocenił po chwili namysłu. - Jeśli
zamyślasz mnie zabić, to dlaczego nie pozwoliłeś, by te dwa biedne stworzenia
wykonały za ciebie robotę? - - Zabić cię? - Wiedźmin wyglądał na szczerze
poruszonego. - Nie zależy mi na twojej śmierci. Daj mi to, czego chcę, a wymażę ci
pamięć o tej nocy i odejdę. Proste.
- - Zostanie obalony czy będziesz o tym wiedział, czy nie. Poza tym, obowiązują
mnie warunki przymierza, jakie zawiązałem. Bądź rozsądny. Chcę tylko cząstkę
twojego umysłu. - Kąciki ust Cienia wygięły się w górę, gdy wyciągnął rękę w stronę
maga. Drayfitt stwierdził, że nie rozumie przyczyny jego wesołości. „Gdzie są
warty? - zastanowił się. Cień mówił dość głośno, by usłyszeli go wszyscy w okolicy
namiotu, a jednak nikt nie przyszedł sprawdzić, co się dzieje. - Nawet nie
zauważyłem jego zaklęcia, jakie by ono nie było. Jakie mam szansę? Jaki mam
wybór?”
- - Nie zabierzesz wspomnień, które nie należą do ciebie! - - Och, ależ należą! To
moje wspomnienia! Przeczytałeś tę księgę od deski do deski, wiem. Nawet gdybyś
świadomie nie pamiętał treści, pozostała ona w twojej głowie. Muszę tylko przesiać
twoją pamięć i znaleźć to, co trzeba. Bądź rozsądny. Drayfitt poczuł, że ręce i nogi
zaczynają mu ciążyć. Postąpił krok w stronę wiedźmina, myśląc ze smutkiem, jak
bardzo ta sytuacja przypomina jego porażkę w czasie krótkotrwałej ucieczki
Czarnego Konia. To wspomnienie dodało mu jakże potrzebnych sił. Z łatwością,
która go przestraszyła, przerwał czar, którym omotał go wiedźmin. Cień nie
wyglądał na zadowolonego.
- Nie stawiaj oporu. Ty tylko grałeś rolę maga, ja jestem magiem! Daj mi to, co
moje,
a zostawię cię w spokoju.
Drayfitt wykonał krąg lewą ręką.
- Nic, co posiada dla ciebie taką wartość, nie powinno trafić w twoje ręce. Za żadną
cenę. Znam niszczycielskie skutki magii Vraadow. Piasek zaczął pełznąć w górę nóg
Cienia w tempie, z którego ten zdał sobie sprawę, gdy ziarenka dotarły do wysokości
pasa. Powstrzymał je ruchem brwi i wyrzucił w powietrze, tworząc chmurę, która
okrążyła Drayfitta.
Choć fizyczny opór maga spełzł na niczym, Cień stwierdził że wcale nie idzie mu
łatwo. Wola Drayfitta była silniejsza niż sobie wyobrażał. Jakby czerpał z jakiejś
tajemnej rezerwy. Udawało mu się bronić umysł przed inwazją. Zmniejszając siłę
mentalnej napaści, wiedźmin zaczął wybierać wspomnienia na chybił trafił. Z
zadowoleniem pomyślał, że się przedarł, lecz chwilę później zrozumiał, że Drayfitt
skierował go w ślepą uliczkę i że nadal stawia opór. Rozdrażniony, zaatakował
pełną mocą.
Oczy Drayfitta rozszerzyły się, a usta otwarły w niemym krzyku. Zacisnął dłonie na
rękach przeciwnika, ale kierująca nimi wola zawiodła. Wspomnienia zaczęły płynąć
niczym rzeka uwolniona z oków zimowego lodu. Po niedługim czasie Cień znalazł
to, czego szukał, gdyż niedawne wspomnienia były wyraźniejsze, bardziej
przejrzyste. Wśród nich były te dotyczące Czarnego Konia, ale wiedźmin odrzucił je
na bok, nie widząc w nich nic pożytecznego. Czy mogły powiedzieć mu o mrocznym
rumaku coś, czego jeszcze nie wiedział? Kiedy wreszcie wchłonął wszystko, czego
potrzebował, puścił głowę Drayfitta.
Jednakże śmierć w pyle wydawała się niegodna maga, który miał, choć krótko, siłę,
by mu się przeciwstawić. Cień popatrzył na pryczę i uśmiechnął się. Wykonanie
zadania zajęło czas potrzebny na jeden oddech... a potem wiedźmin zniknął.
Niedaleko rozległego obozu Czarny Koń potknął się, gdy to, co utracił na rzecz
królewskiego maga, wróciło do niego w szaleńczym pośpiechu. Początkowe
uniesienie na myśl, że znów jest całością, szybko przygasło pod wpływem ech bólu i
cierpienia towarzyszącego powrotowi. Wieczysty od razu poznał, co się stało i z
czyjej winy. Mimo że odzyskał utraconą część siebie, postanowił zajrzeć do obozu i
namiotu czarodzieja - Drayfitt mógł powiedzieć mu pewne rzeczy, oczywiście jeśli
mroczny rumak zdąży, zanim sędziwy mag wyzionie ducha.
Miał rozpaczliwą nadzieję, że zdoła się dowiedzieć, gdzie Cień uderzy następnym
razem.
XIV
Ze środka posępnych Gór Tyber na krucjatę ruszyła inna armia. Większe siły, które
nadciągały z zachodu, miały dołączyć do niej przed świtem. Połączone legiony
nowego, samozwańczego Cesarza Smoków runą na królestwo ludzkiego
parweniusza i zagarną je dla swego pana. W celu unaocznienia swojej władzy
Smoczy Król Srebrny jechał na czele i, jak przystało na cesarza, dosiadał ogromnego
wierzchowego smoka, największego i najgroźniejszego ze swego rodzaju.
Oczy Srebrnego płonęły pożądliwie, gdy patrzył na południe, gdzie, jeśli miało się
wyobraźnię, można było dostrzec rozwarte na oścież bramy Talaku. Ktoś jeszcze
wyczuł wstrząs, który towarzyszył udręce Drayfitta. Erini wcześnie udała się na
spoczynek i właśnie zasnęła. Nie przebudziła się w tej krytycznej chwili, tylko
zaczęła śnić. Śniła, że sędziwy mag traci przytomność i ucieka z niego życie. Śniła o
groźnej, skrytej pod kapturem twarzy, która zwiększała koszmar, gdyż
uwidaczniające się na niej emocje nawet nie były złem. Malowało się na niej
rozdrażnienie, irytacja i chłodna obojętność na los królewskiego maga. Jakby cudze
życie było dla niego niczym.
Księżniczka wiedziała, że była to twarz wiedźmina Cienia. Śniła też o kimś innym:
o hebanowym ogierze, Czarnym Koniu. Stał na wzgórzu wśród zwyczajnych koni i
patrzył z góry na obóz. Choć jeszcze nie wkroczył na jego teren, on również wiedział
o śmierci i przepajała go gorzka świadomość, że przybył za późno.
Drayfitt miał swoje wady, ale Erini opłakała jego śmierć. Istniała między nimi pewna
więź - łączył ich sekret jej przekleństwa. W pewnym sensie czuła, że coś podobnego
łączy z nią Czarnego Konia i jej, ja” ze snu czerpało z tego związku niejaką ulgę. W
tym momencie podświadomie wróciła do chwili, kiedy po raz pierwszy spotkała
mrocznego rumaka, do komnaty pogrzebanej głęboko pod pałacem. Spotkanie wryło
jej się w pamięć, podobnie jak fakt, że zdołała uwolnić więźnia.
- Księżniczko? - Czarny Koń odwrócił się, jakby zdając sobie sprawę z jej obecności.
Dzięki rosnącym umiejętnościom udało jej się ubrać. Była tak zdumiona tym
wyczynem, że dopiero po pewnym czasie wróciła do problemu obecnego miejsca
pobytu.
Kiedy to zrobiła, pierwsza myśl dotyczyła światła. Dopiero w jego blasku będzie
mogła ocenić swoje położenie.
Nie bardzo wiedząc, co zrobić, Erini spróbowała wyobrazić sobie świecznik stojący
nie dalej niż trzy stopy od niej. Według Drayfitta czar tak prosty był prawie
odruchowy. Nie musi sięgać do spektrum i angażować mocy. Jej naturalne zdolności
powinny wystarczyć... taką miała nadzieję.
Zapach stopionego wosku poinformował ją, że się udało. Potem zapach przemienił
się w duszący smród, a jasność przebiła się przez zamknięte powieki. Erini otworzyła
oczy, a po chwili rozwarła je szeroko z niedowierzania, gdyż przed nią migotała i
topiła się ponad setka świec, płonących jak miniaturowe słońca. Armia przybyła na
jej wezwanie. Ten widok wywołał przelotny uśmiech na jej ustach, uśmiech, który
zgasł, gdy poznała miejsce, do którego nieumyślnie teleportowała się za sprawą
swojej magii. Była to komnata, w której Melicard więził Czarnego Konia. Nie
pozostał ślad po diagramie, który wyznaczał granice magicznej klatki. Znikły nawet
znaki wyryte przez Drayfitta w kamiennej podłodze.
Dwaj znudzeni strażnicy poderwali głowy i wlepili w nią wzrok, szeroko otwierając
usta.
Strażnicy zniknęli bez śladu. Płomienie strawiły ich do szczętu; nawet nie mieli
czasu poznać swojego przeznaczenia. „Pomniejsze błogosławieństwo” - pomyślała
księżniczka.
„Sen! Mogłam ich uśpić! Wiem, że mogłam! Zamiast tego zamordowałam ich!
Rodziny tych nieszczęśników nawet nie będą miały czego opłakiwać!” I wtedy
doszła do wniosku, że nie wolno jej poślubić Melicarda. Nie powinna nawet
przebywać wśród ludzi. Każda przelotna myśl mogła stać się wyrokiem śmierci dla
kogoś bliskiego - jak gdyby śmierć kogoś obcego była czymś lepszym. Morze łez
spływało po jej policzkach, gdy wbijała oskarżycielskie spojrzenie w swoje ręce.
Choć wiedziała, że magia jest częścią jej samej, nie tylko rąk, nie mogła przestać
myśleć o nich jako o narzędziach mordu.
„Dziś w nocy - zadecydowała. - Dziś w nocy odejdę!” Nie chciała nawet wziąć pod
rozwagę wykorzystania rosnących zdolności do przeniesienia się gdzieś daleko, jak
najdalej.
Może było to wynikiem zdenerwowania, ale miała wrażenie, że schody zrobiły się
dwa razy dłuższe. Była taka uradowana, gdy wreszcie znalazła się przed drzwiami do
ogrodu, że otworzyła je bez należytej ostrożności. Dopiero wtedy sklęła się w duchu
za brak rozwagi.
Nie było nikogo. Ogród był ciemny i pusty. Myśl o opuszczeniu Talaku napawała ją
goryczą i w gruncie rzeczy ucieszyłaby się z nagłego przybycia Melicarda. Nawet
gdyby jego miłość miała przerodzić się w nienawiść po odkryciu, kim była i że
zabiła dwóch ludzi.
Robiło jej się niedobrze na myśl o kradzieży konia, ale realizacja zamierzeń
wymagała prędkości i wytrzymałości. Koń Istona aż nadto spełniał oba wymogi. -
Dziwna pora na spacer po ogrodzie, nie sądzisz, księżniczko Erini? Erini nie
podskoczyła, choć głos dobiegający z ciemności paskudnie stargał jej już i tak
nadwątlone nerwy. Stanęła spokojnie przybierając lodowatą minę, jakby to, co
robiła, nie było sprawą byle sztachetki, nawet jeśli cieszył się względami samego
króla. - - Nie było cię w komnatach i zacząłem się martwić. - Quorin przybliżył się.
Za jego plecami Erini dostrzegła zwaliste sylwetki co najmniej dwóch strażników.
Jeden trzymał
pochodnię.
- - Co cię obchodzi, czy jestem w komnacie, czy przechadzam się po ogrodzie?
Nocne powietrze i śpiew słowików dobrze robią na nerwy.
- - Jeśli masz ochotę na spacer, dołącz do mnie. Pokażę ci coś fascynującego. Mai
Quorin złapał ją za rękę. Nie silił się na zachowanie pozorów, ścisnął ją boleśnie
mocno. Jego ludzie, czterej, jak się okazało, ustawili się wokół nich. Choć doradca
jeszcze nie powiedział, co chce jej pokazać, księżniczka już się domyśliła. Szarpała
się krótko i daremnie.
- - Wątpię. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie będzie miał do tego głowy. Erini nie
miała czasu poprosić o wyjaśnienie enigmatycznego oświadczenia, bo Mai Quorin
pchnął ją brutalnie pod ścianę. Sięgnął do klamki drzwi, najwyraźniej pragnąc
własnoręcznie ukoronować chwilę triumfu.
Znowu nic... tylko że Mai Quorin, który zajrzał do komnaty, cofnął się chwiejnie.
Ten straszliwy widok podniósł Erini na duchu. Skoro doradca był taki wściekły z
powodu uwolnienia Czarnego Konia, to znaczyło, że mimowolnie zadała druzgocący
cios jego planom, jakie by one nie były.
- - Drayfitt. - Mai Qourin złapał Erini za ramię i wytarł krew w jej rękaw. Nie
sprawiła mu satysfakcji okazaniem strachu, choć pokaz jego prawdziwej natury
napawał ją wstrętem. Zdolności opuściły ją z nieodgadnionych powodów, ale radziła
sobie bez nich przez całe życie i chciała, żeby tak było dalej. - Co ci powiedział?
Zresztą to nieważne, księżniczko, bo ten stary szarlatan nie żyje. Otruty, jak sądzę.
Erini nie skomentowała. Przypatrywała mu się wściekle z zaciśniętymi ustami. -
Może później - kontynuował Quorin. Powoli się uspokajał, jakby odkrycie ucieczki
Czarnego Konia i domniemany współudział Erini naprawdę nie miały znaczenia. -
Może później, kiedy wszystko zapięte będzie na ostatni guzik, znowu
porozmawiamy. Twoja obecność wznieciła zamęt, ale możesz okazać się kluczem,
który umożliwi łatwe dodanie Gordag-Ai do listy naszych zwycięstw.
W odpowiedzi na jakiś milczący znak, dwóch strażników złapało Erini pod ręce.
Ona
wreszcie zrezygnowała z ostrożności.
- Przekroczyłeś wszelkie granice! Melicard ci tego nie daruje! Twoje wpływy się
skończyły! On...
Gdy zaczęli ją wlec, Erini uderzyła w doradcę pełną siłą swej woli, nie dbając, jakie
to może mieć następstwa dla niej czy nawet całego pałacu. Jedyna reakcja na jej
wysiłki polegała na tym, że ręka Quorina poderwała się do piersi, jakby sprawdzając,
czy nadal coś tam wisi. Doradca uważnie spojrzał na księżniczkę, z miną wyrażającą
powątpiewanie i ciekawość, i patrzył za nią, póki nie zniknęła na spiralnych
schodach. Erini zastanowiła się, czy poznał, kim jest, i jak to wpłynie na jej los.
„Melicard!” Choć otaczały ją dowody, nie mogła uwierzyć, że pachołkowie doradcy
tak szybko i po cichu zajęli pałac.
Udała się na spoczynek ledwie przed paroma godzinami! Mai Quorin musiał
planować to od lat, powoli wkradając się w łaski króla, stając się jego bratnią duszą,
kolegą-krzyżowcem na pozór opętanym tą samą manią. Im dłużej nad tym dumała,
tym bardziej jasne stawało się znaczenie jego ostatnich słów. Prawdopodobnie miał
na rozkazy ponad trzy czwarte straży pałacowej. Melicard... Melicard najpewniej
zginął podczas snu z ręki ludzi, którzy mieli go chronić.
Zdruzgotana Erini nie podjęła próby odzyskania wolności, gdy strażnicy wywlekli ją
z powrotem do ogrodu. Prawie bezgwiezdna noc wydawała się odpowiednim
symbolem zmierzchu panowania Melicarda. Nie trzeba było jej bezwartościowego
przekleństwa, by spowodować jego upadek. Wystarczyła jego własna obsesja.
Księżniczka nie wiedziała, dlaczego nagle opuściły ją umiejętności, ale nawet gdyby
miała przypłacić to życiem, skorzystałaby z nich bez wahania, byle tylko uratować
królestwo i tron Melicarda.
Była oszołomiona i dlatego nie stawiała oporu, gdy strażnicy po wyjściu z ogrodu
wciągnęli ją do sieni. Nigdy nie była w tej części pałacu, lecz czyniło to niewielką
różnicę.
Marzyła tylko o jednym: zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu, skąd nigdy nie
będzie musiała wychodzić.
Dowody przewrotu mnożyły się, gdy szli przez pałac. Mijali uzbrojonych mężczyzn
w jednolitych mundurach gwardii pałacowej. Erini wyrwała się z odrętwienia na
widok prowadzonych przez nich jeńców. Zmierzali w przeciwnym kierunku,
najpewniej do więzienia. Ciekawe, dokąd w takim razie ona trafi. Może Quorin
wyznaczył odrębne cele dla więźniów królewskiej krwi. Może nawet znajdzie tam
ciało Melicarda. Pokonali szereg ciemnych, nie oświetlonych korytarzy, zapewne
dlatego, że były dużo ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zapalanie pochodni. Prawdę
mówiąc, ani Erini, ani jej dozorcom nie przeszkadzał brak światła. Żołnierze
pomrukiwali między sobą, ale tak cicho, że księżniczka nie rozumiała ani słowa.
Prowadzili ją mniej więcej tak, jak lalkarz może prowadzić marionetkę. Tym samym
była całkowicie zaskoczona - jak jej przewodnicy - kiedy ze ściany wysunęły się ręce
i złapały ich za karki. Erini upadła na podłogę, tłukąc sobie ramię, ale nie uderzając
głową w twardą powierzchnię. Spojrzała w górę i wytężyła oczy, próbując dojrzeć,
co się dokładnie dzieje.
- Wasza wysokość! Chwała bogom, że cię znaleźliśmy! - Był to ledwie szept, ale
Erini poznała głos jednego ze swoich ludzi. Czy wśród jej poddanych byli
czarownicy? Jakby odgadując jej myśli, wybawca zdjął kaptur z głowy. W
ciemności zobaczyła żołnierza ledwie dziesięć lat starszego od niej. Był wyjątkowo
szpetny i nawet z wdzięczności za ratunek nie mogłaby nazwać go przystojnym.
- Nie lękaj się, księżniczko Erini, ani tego, co uczyniliśmy, ani mojej facjaty.
- Próba
rozładowania napięcia spełzła na niczym. - Gdybyś zechciała wstać, pani, z
przyjemnością
zaprowadzimy cię w bezpieczniejsze miejsce.
- Bezpieczniejsze? Pokiwał głową.
- - Kapitan Iston trzyma część pałacu. Planował to od wielu dni, od kiedy doszły go
słuchy, że coś się kroi. Nasza tutejsza siatka stanęła na wysokości zadania. - - Nasza
siatka? Od wielu dni? - Rzeczywistość przerastała jej najśmielsze wyobrażenia. - Co
masz na my...?
Dołączył do niego drugi. Był młodszy, prawie w jej wieku, tylko trochę wyższy.
Zdumiała ją myśl, że rzucił się na strażnika o jedną trzecią większego od siebie.
Dwa razy próbowała ich zagadnąć i dwa razy nakazali jej zachowanie milczenia.
Drugiemu ostrzeżeniu towarzyszył urywany krzyk. Młodszy z jej towarzyszy nagle
złapał się za bok, gdzie ugrzęzła strzała. Obaj musieli się skradać jak cienie, dlatego
żaden nie miał zbroi. Niestety, jeden drogo zapłacił za swobodę i bezgłośność
ruchów. Coś cienkiego i ostrego błysnęło w ręce drugiego żołnierza. Ostrze
pomknęło w stronę łucznika, który majaczył niczym zjawa w głębi korytarza. Choć
Erini niewiele widziała, ostrze spełniło swoje zadanie. Łucznik upadł, przyciskając
ręce do piersi. Pojawiło się więcej żołnierzy, zbyt wielu, by któryś mógł
zaryzykować bezpieczny strzał, ale też więcej niż trzeba, by uciekinierzy nie mieli
żadnych szans. Człowiek Istona zdarł płaszcz z martwego towarzysza i wepchnął go
w ręce swej pani. Popychając ją korytarzem, wyszeptał:
- - Stajnie! Kieruj się do stajni! Tym korytarzem, a potem w prawo w trzeci z kolei!
Kiedy rozbrzmiał pierwszy krzyk, chciała zamknąć oczy i nie otwierać ich, ale na
próżno. Coś zmuszało ją do przyglądania się okropnym scenom rozgrywającym się
po obu stronach korytarza. Z jej palców wysnuły się połyskujące wici, jak węże z
najczystszego światła, głodni mściciele jej bólu. Oderwały się od czubków palców i
popędziły w kierunku najbliższych wrogów. Nic nie zdołało ich powstrzymać. Jeden
z ludzi poderwał tarczę, ale wić przeszła przez nią niczym duch, wnikając następnie
w piersi pechowca.
Pogrzebała się w
jego torsie bez śladu.
Gdy mężczyzna w rozpaczy darł piersi paznokciami, światło rozbłysło w jego
wnętrzu, wypełniając mu oczy i usta tą samą jasnością, którą stworzyła Erini.
Księżniczka przypatrywała się temu z szeroko otwartymi oczami, niezdolna
uwierzyć w to, co sama wyzwoliła. Blask przybrał na sile tak bardzo, że
prześwitywał przez ciało żołnierza.
Mężczyzna próbował zrobić krok do przodu, ale jego ciało tylko zafalowało, jakby
stając się niematerialne. Przez czas potrzebny na jeden oddech szkielet rysował się w
obrębie ciemniejszych konturów, a potem pod strażnikiem ugięły się nogi, może
dlatego, że wreszcie stopiły się kości. Upadł, z instynktownie wyciągniętymi rękami,
które skruszyły się w zetknięciu z twardą powierzchnią. Resztki tułowia uderzyły w
podłogę i rozpadły się w proch, który po chwili zniknął. Widok ten miał powracać do
niej w koszmarach. Nikt nie uszedł swemu przeznaczeniu. Wici poruszały się z
prędkością i zajadłością zarazy, dopadając swoje ofiary, gdy rzucały się do ucieczki.
Nim sczezł pierwszy żołnierz, inni zostali porażeni. Choć tego chciała, Erini nie
mogła ich uratować. Z twarzą chorobliwie bladą w blasku jej narzędzi zemsty, mogła
tylko stać i patrzeć, zafascynowana i przerażona efektem swoich czarów.
Oni zabili jej ludzi i prawdopodobnie człowieka, którego kochała, ale to... Nie tego
chciała.
Gdy zniknął ostatni żołnierz, do końca próbując wyrwać z ciała swojego kata,
wypaliły się również resztki jej gniewu.
Najpewniej nawet nie zauważyłaby intruza. Widziała tylko niosącą ukojenie, jak
godny zaufania przyjaciel, ciemność.
Pewien, że nie wpadnie w zasadzkę, ale nie chcąc pokładać całkowitego zaufania w
tym przekonaniu, mroczny rumak kłusował po cichu w stronę obozu. Portal byłby
szybszy i gwarantujący zachowanie tajemnicy, jednak tym razem nie miał zamiaru
materializować się w miejscu, z którego niedawno zniknął jego przeciwnik. Poza
tym, skoro Drayfitt był martwy, w obozie przebywali tylko zwyczajni żołnierze,
ludzie bez nadprzyrodzonych zdolności, dysponujący bronią, która dla niego nic nie
znaczyła. Namiot stał w głębi obozu, dlatego Czarny Koń zwolnił. Ogólnie rzecz
biorąc, miał niewielkie kłopoty ze zmuszeniem wart czy przechodzącego żołnierza
do spojrzenia w inną stronę. Młody rekrut obierający jabłko nagle upuścił nóż i,
podczas gdy szukał go na ziemi, hebanowy ogier przemknął bezgłośnie tuż obok.
Wieczysty pilnował się, żeby łatwość, z jaką sobie teraz radził, nie wbiła go w
groźną w skutkach nadmierną pewność siebie. Takie sytuacje równały się
zapraszaniu nieszczęścia, a Cień był mistrzem w ich wykorzystywaniu.
Teren wokół namiotu był pusty. Choć mag w bitwie był niezastąpiony, większość
żołnierzy i oficerów wolała, jeśli to możliwe, trzymać się w bezpiecznej odległości
od ludzi jego pokroju. Nigdy nie wiadomo, co mogło wypełznąć z kwatery
czarnoksiężnika. „Hmmm!” Lodowate oczy zamrugały, wpatrując się w scenę, którą
mógł wymyślić tylko Cień. Hipokryzja dawnego przyjaciela-wroga wprawiła
Czarnego Konia w oszołomienie.
„W miarę upływu czasu coraz to mniej zachwycony jestem twoim prawdziwym »ja«,
drogi Cieniu!”
Czarny
Koń wątpił, czy kierowała nim skrucha; po prostu taki był sposób bycia tego
nowego... to znaczy, dawnego i oryginalnego Cienia. Mimo wszystko ogier
zastanowił się, jakim cudem czarnoksiężnik nie dostrzegł groteskowości swojego
dzieła. Drayfitt leżał spokojnie - rumak widział go takim po raz pierwszy - ze
skrzyżowanymi rękami i w fantazyjnym, wielobarwnym stroju, którego za życia
nigdy by nie przywdział.
Sztuczny uśmiech wykrzywiał jego usta, co zapewne także było dziełem wiedźmina,
gdyż na podstawie skąpego doświadczenia Czarny Koń wiedział, że Drayfitt nie był
osobą skorą do śmiechu. Była to okrutna parodia prawdziwego czarodzieja. Mary
były jeszcze gorsze. Jak zapewne było we zwyczaju jego ludu, Cień stworzył coś, co
mogło być nazwane typowym vraadzkim pomnikiem przepychu. Złocony i
wysadzany obficie - najpewniej prawdziwymi - klejnotami, katafalk bardziej
przypominał jarmarczne dziwo niż miejsce spoczynku nieszczęsnego maga.
Podstawę tworzyły cztery misternie rzeźbione figury wyobrażające smoka,
człowieka, Quela i Poszukiwacza. Czarny Koń zadumał się przelotnie nad
potencjalnym znaczeniem tej czwórki, ale nie przychodziło mu na myśl nic, co
wiązałoby się z obecną sytuacją. Jeszcze raz dokładnie sprawdził wnętrze namiotu.
W ciele Drayfitta migotała cieniutka nić życia. Czarny Koń nieufnie ponowił
badanie. Rzeczywiście! Tliła się ledwie iskierka, a nawet jeszcze mniej. Wiedział, że
nie może uratować sędziwego śmiertelnika, ale istniała szansa, że Drayfitt zdoła
powiedzieć mu coś o planach Cienia. Cokolwiek. Istota jego badania uległa zmianie.
W ostatnich dniach Czarny Koń po dwakroć zmuszony został do oddania części
siebie, ale teraz zrobił to z ochotą. Było to niczym łyk wody podany umierającemu z
pragnienia. Proces przebiegał powoli i ostrożnie. Dając zbyt wiele mógł zakończyć
to, co rozpoczął Cień, zaś zbyt mała ilość jego esencji mogła nie ożywić czarodzieja.
Pomarszczona, zapadnięta twarz wykrzywiła się nagle, gdy wróciło do niej życie.
Drayfitt zakaszlał, drąc palcami powietrze być może w nieświadomej próbie
zatrzymania uciekającego żywota.
Czarny Koń w milczeniu przeklął tego, kto obdarzył życiem Cienia. Powieki starca
zatrzepotały, ale oczy pozostały ślepe. Mroczny rumak przysunął się bliżej, mając
nadzieję, że nawet jeśli umierający go nie zobaczy, to może przynajmniej usłyszy.
Cisza.
- Drayfitt, zrobiłem co mogłem, ale twój czas dobiega końca. Los Talaku i twojego
ludu nadal zależy od ciebie, jak przez ponad stulecie. Usta czarodzieja otworzyły się
i zamknęły. Czarny Koń czekał. Wargi znów się rozchyliły i dobył się z nich syk,
gdy konający spróbował przemówić. Niepewny, czy dobrze robi, Wieczysty znów
zasilił go częścią siebie. - Króóó... óóó... - wykrztusił Drayfitt.
Z urywanych słów zaczął się formować paskudny obraz, ale nie dotyczył tego, na
czym zależało Czarnemu Koniowi.
- - Wsss... mnienia... Soczewka... dziecko? - Oczy wywróciły się, widząc być może
przynajmniej zarysy tego, co go otaczało. Drayfitt z przezornością, która tak długo
utrzymywała go przy życiu i zapewniała mu bezpieczeństwo, próbował zredukować
wypowiedź do słów, które miały największe znaczenie. Wiedział, że życie z niego
wycieka i że nawet dar Czarnego Konia długo mu nie pomoże. - - Soczewka?
Dziecko? - „Co to znaczy?”
- - Pomyłka... znowu...
- - Mistrzu Drayfitcie! - zawołał ktoś od wejścia. Czarny Koń odwrócił się, potem
uświadomił sobie, że czarodziej jeszcze coś mówi. Nim znów odwrócił głowę,
Drayfitt zamilkł. Oczy miał otwarte, ale jedynym, co mogły teraz widzieć, była
ostatnia ścieżka, na którą wszyscy śmiertelnicy wkraczają na końcu życia. Jego
ostatnie słowa zostały stracone.
- - Słuchaj - ryknął, nie zwracając uwagi na innych, którzy stłoczyli się w wejściu -
gdybyś był na tyle uprzejmy, żeby wysłuchać zamiast próbować zabić wszystko, co
się rusza...
- - Nic nie zrobisz, demonie! - Człowiek w zbroi dość zdobnej, by nosił ją dowódca
ekspedycji, rozepchnął gapiów i ruszył ku mrocznemu rumakowi. Nie miał miecza,
tylko coś, co emanowało taką energią, że Czarnego Konia ogarnął niepokój. Od
tysiącleci istniały przedmioty mocy, stworzone przez taką czy inną rasę, zdolne
zniszczyć setkę jego odpowiedników.
- -...już nigdy nie popadnie w jarzmo tyranii twoich panów! - Dowódca podniósł
niewielką czarną kostkę.
Urwał. Wnętrze namiotu rozmyło się i zamgliło. Czarny Koń potrząsnął głową,
próbując skupić wzrok na rzeczywistości. Przez mgłę słyszał głos człowieka. -
Wyobrażałeś sobie, że nasz król nie pomyślał, iż twoi smoczy panowie nie wezwą do
pomocy tobie podobnych? Ten talizman jest skuteczną obroną! Mroczny rumak
chciał polemizować, ale słowa nie przenikały przez pułapkę, w jakiej się znalazł.
- Powitanie raczej nie mieści się na liście moich pragnień. Za chwilę zamierzam
stąd
odejść, Jedziwy! Znasz śmiertelnika, który na twój widok zawołał:, Jesteś
prawdziwy”, mam
rację? Mało oryginalny sposób wyboru imienia!
Kukiełka stanęła na głowie.
- Ha! Ty za to wybrałeś imię niezmiernie wymyślne! Ale nie skomentowałeś
początku mego najnowszego eposu, mój drogi! Myślałem, że zatytułuję go jakoś bez
sensu, na przykład: „Czarny Koń, Dziura, która chciała być Całością!” - Maleńka
figurka zachichotała, potem przybrała pozę mówcy, nadal wisząc w pustce do góry
nogami. - Dziura, gdy dorosła, obrosła w pretensje i iluzje splendoru...
- - Rozumiem to lepiej niż myślisz, ale nie mogę i nie chcę, nawet gdybym mógł!
Zostałeś wypędzony przez tych, których moc jest silniejsza od mojej, i nie mogę ich
winić za twoją banicję!
Czarny Koń zaczął odpływać. Wiedział, że Jedziwy nie może za nim podążyć. Nie
miał wstępu nawet do dalszych partii Pustki. Podobna do lalki istota mogła
przebywać tylko w zamkniętym, niewielkim kręgu.
Podróż przez Pustkę, łącznie z przerwami, mogła nie zabierać nawet chwili albo
trwać całą wieczność. Gdyby Czarny Koń rzeczywiście był demonem, jakim
okrzyknęli go inni - albo nawet kimś, kto udaje demona, jak Jedziwy - byłoby
inaczej. Musiałby przebywać w Pustce do czasu wezwania przez jakiegoś innego
maga. Wygnanie, na które sam się skazał, było taką drogą w jedną stronę, choć
wówczas to jego dobra wola nadała jej siłę.
W
normalnych okolicznościach więź co najmniej równa tej wiążącej Czarnego Konia z
miejscem, które go zrodziło, łączyła go ze światem Smoczego Cesarstwa. Powinna
przenikać barierę między tu i tam. Powinna, ale nie przenikała. Wyczuwał ścieżkę,
lecz wydawała się nie mieć końca. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie jakaś
sztuczka jego rozmówcy, ale moce Jedziwego ograniczały się do maleńkiego
fragmentu Pustki. Nic nie mogło tego zmienić. Nie, to, co mu przeszkadzało, było
dziełem kogoś innego.
Jego zamierzonym celem podróży był Dwór. Chciał porozmawiać z Cabe’em i panią
Gwen o wszystkim, co wynikło w krótkim czasie, jaki upłynął od rozstania z nimi.
Powoli przyszło mu na myśl, że kłopot z dotarciem do Dworu wcale nie musi wiązać
się z jego osobą. Jeśli ktoś poza nim mógł zagrozić planom Cienia, to tylko Cabe
Bedlam. Być może mroczny wiedźmin jakimś sposobem odizolował jego siedzibę.
Takie wyjaśnienie nabierało sensu, choć Czarny Koń mógł się opierać tylko na
domysłach. - Cóż, skoro nie mogę wyjść w okolicach Dworu, otworzę ścieżkę
wiodącą dalej! - Zrobiło mu się głupio, że wymyślenie takiego prostego rozwiązania
zabrało tyle czasu.
Wspomniał miejsce, w którym ostatnim razem wszedł do lasu, tam, gdzie widział
Poszukiwacza. Tym razem poczuł, jak formuje się portal. Zadowolony z nagłej
odmiany, zaśmiał się cicho i kiedy migocząca luka w pełni się ukształtowała, bez
dalszej zwłoki opuścił Pustkę. Gdyby to było możliwe, Czarny Koń już nigdy by nie
wrócił do tego posępnego, pustego regionu.
Kiedy wyłonił się w Lesie Dagora, nad światem nadal panowała noc. Kolejny
szczęśliwy traf. W pozaczasowej Pustce czas był tylko wyobrażoną koncepcją.
Niekiedy zdarzało się, że podczas na pozór krótkiej nieobecności w świecie
rzeczywistości upływały całe dni, a nawet tygodnie. Ta podróż była względnie
krótka i mroczny rumak był prawie pewien, że nadal jest to ta sama noc, którą
spędził w namiocie Drayfitta. Miał nadzieję, że się nie myli.
Wypatrując zasadzki, bezszelestnie kłusował przez las. Ostatnim razem jego zmysły
były bardzo osłabione. Teraz czuł, że są w szczytowej formie i postanowił
maksymalnie je spożytkować. Ale czy sprostają zadaniu znalezienia i przechytrzenia
Cienia? O tym miał się przekonać dopiero w ostatniej, krytycznej chwili. Znalazł się
przy granicach ochronnej bariery jeszcze zanim znajome elementy krajobrazu
powiedziały mu, gdzie jest. Cofnął się, nie chcąc narażać się na nieprzyjemności z
powodu pułapek pani Bedlam. Truchtał w tę i z powrotem przez pewien czas,
próbując znaleźć kogoś, kto zaniósłby wiadomość. Po paru minutach zarzucił ten
pomysł. W przeciwieństwie do niego ludzie - i nawet większa część smoków - byli
stworzeniami dziennymi. Skoro włości chronione były przez potężne czary,
mieszkańcy nie musieli pełnić warty i zapewne wszyscy spali.
Czegoś tu brakowało, lecz nie potrafił dojść, czego. Sprawdził tereny otaczające
Dwór i nie znalazł śladu obecności, którą czuł wcześniej, jeszcze dryfując w Pustce.
Coś niepokojącego przyciągnęło jego uwagę. Poszerzył krąg poszukiwań. Niski,
urywany śmiech wyrwał się z jego gardła. A więc o to chodziło! Odkrył paradoks.
Został rzucony czar zapobiegający wykryciu innego czaru, i zarazem
uniemożliwiający magiczne wykrycie zabezpieczeń Dworu. Czarny Koń dostosował
zmysły do innego poziomu pojmowania, sięgając daleko poza granice ludzkich
możliwości, nawet Cabe’a. „Proszę, proszę, moje pierzaste diabełki!”
Wybuchła panika, gdy Poszukiwacze z tego drzewa i z wielu sąsiednich wzbili się w
niebo. Wieczysty odebrał splątane obrazy niewyraźnych napastników i zrozumiał, że
przechwytuje mentalne projekcje, za pomocą których porozumiewali się skrzydlaci.
Niektórzy myśleli, że wytropiły ich hordy Zielonego Smoka. Inni próbowali
uspokoić swoich braci i nakłonić ich do zachowania wzoru, co jednak okazało się
niepodobieństwem. Prawie połowa z nich była rozbudzona. Ptakoludy straciły
kontrolę, zrywając pierwszy czar, który maskował ich obecność, a następnie
tajemniczy wzór, który tworzyły na tym terenie.
Czarny Koń roześmiał się głośno, po części dlatego, by wprawić ich w tym większe
pomieszanie, ale również w celu przebudzenia mieszkańców Dworu. - Śmiało,
prześwietni panowie zamierzchłych czasów! Czarny Koń zaprasza was do
towarzystwa!
Czarny Koń przeklął zadufanie w sobie i własną brawurę. Broniąc się desperacko,
wiedział, że inni Poszukiwacze przygotowują się do dużo groźniejszego ataku.
Oślepiający błysk rozświetlił niebiosa, znów powodując zamieszanie wśród
Poszukiwaczy. Mroczny rumak usłyszał krzyki, głosy ludzi i smoków. Atak został
gwałtownie przerwany, gdy ptakoludy tworzące krąg dołączyły do uciekających
braci. Czarny Koń otrząsnął się i skoczył w pościg, wściekły poza granice rozsądku i
bardziej niż chętny do wymierzenia paru skutecznych ciosów.
Widmowy ogier wychwycił coś o obietnicy, o nagrodzie i karze, jaka ich spotka w
wypadku niepowodzenia. Były też przypadkowe obrazy odrodzonej potęgi i ziemi,
którą ptakoludy znów będą władać, jeśli plan się powiedzie.
Czarny Koń roześmiał się, wcale nie z jego słów. - Jakimże byłem głupcem! Nie
wpadło mi do głowy, że Poszukiwacz, którego zauważyłem w lesie za pierwszym
razem, nie przybył tu bez powodu! Rozumiem też, dlaczego nie udało mi się go
znaleźć! Z pomniejszonym „ja” wiedziony niecierpliwością, nie dostrzegłem, do
czego zmierzają! Musieli uwalniać was na krótko i w subtelny sposób, żebyście nie
przejrzeli ich gry! Powiedzcie mi, czy pamięć wam dopisuje?
- - Dlaczego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Cień ma z tym coś wspólnego? - - Bo
ma. - Czarny Koń powiedział, co wyczytał w umyśle Poszukiwacza. Ich metoda
porozumiewania się miała swoje plusy, ale istniały też wady. Znalazłszy się w
tarapatach, skrzydlaci często wysyłali swoje myśli z taką siłą, że mogli je odbierać
nawet adepci magii o umiarkowanych umiejętnościach. Dla Czarnego Konia było to
jeszcze łatwiejsze.
- - Co teraz? - chciał wiedzieć Cabe. - Nie sądzę, by nasz pierwotny plan był
nadal
aktualny.
Czarny Koń przyznał mu rację.
- - Też tak uważam. Gdybym tylko wiedział, gdzie jest Cień i co zamierza! Drayfitt
nie żyje, Cabe, a jego ostatnie słowa, jeśli nie były wynikiem intrygi uknutej przez
zakapturzonego wiedźmina, pozostały tajemnicą, którą muszę rozwiązać jak
najszybciej! Cień nigdy nie zasypywał gruszek w popiele!
- - Ty się tym zajmij - podsunął jej mąż. - Ja sprawdzę teren. Muszę być pewny,
że
nie ma tu innych niespodzianek.
- - Dobrze.
- - Co zamierzasz? - zapytał Cabe mrocznego rumaka. - - Wrócę do Talaku. Jeśli nie
mam racji, zastanę wszystko w nienaruszonym stanie.
Jeśli jednak doszło do tego, czego się obawiam... - Czarny Koń popatrzył na nich, a
w jego oczach błysnął lód. - Może być za późno na uratowanie miasta.
XVI
Cień z jawną pogardą patrzył na ociekającą posoką, cuchnącą plątaninę różnorakich
części ciała, która była strażnikiem tej bramy królestwa Panów Umarłych. Nie był
pod wrażeniem. Absolutnie.
- A co ty osiągnąłeś? Czy było cię stać na coś więcej oprócz nieustannej gry w
trakcie miotania się między przeciwnymi biegunami swojego istnienia?
Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno.
- Prawda, ale teraz wszystko się zmieni. Wasze istnienie już się zmienia. Macie
pewien drobiazg, który jest mi potrzebny. - Zbombardowały go myśli wyrażające
sprzeciw, ale on strząsnął je jak kropelki wody. - Nie próbujcie się ze mną kłócić.
Oddajcie mi trójnóg.
Natychmiast.
Wyraźny strach. Strach przed utratą władzy. Westchnienie. - Ten świat was zmienił.
Podobnie jak całą resztę. Nie jesteście godni miana Vraadow.
Szczególnie wy, kuzynowie, nie jesteście warci imienia Tezerenee. Minął czas
potrzebny na jeden, może dwa oddechy, nim ciemny i odpychający z wyglądu
przedmiot pojawił się u stóp wiedźmina. On podniósł go i obejrzał dokładnie. Był to,
jak określił, trójnóg wysoki na długość ręki. Na nim spoczywała czarna kulka nie
większa od jego źrenicy. Cień z zadowoleniem schował przedmiot w obszernych
fałdach płaszcza.
Czegoś? Kogoś. Musiała to być żywa istota, z darem, który posiada adept magii. W
miarę możliwości niedoświadczona i młoda, gdyż czary miały rozedrzeć i pochłonąć
jej siłę życiową. Poza tym, niewyszkolony umysł bardziej jest podatny na cudze
polecenia.
Najlepsze
byłoby dziecko. Umysł dziecka jest plastyczny.
Znalezienie dziecka obdarzonego potencjałem było prawie niemożliwe. Od czasów
Wojny Przełomowej, kiedy ludzcy magowie niemal zostali pokonani przez
Smoczych Królów, ci ostatni zadbali, żeby już nigdy nie doszło do podobnego
konfliktu.
Pominęli
Cabe’a Bedlama, gdyż ukrył go przewidujący dziadek. Prawdopodobnie nie znaleźli
też innych. Poszukiwania dziecka z uśpionymi zdolnościami mogły okazać się
owocne, ale Cień zdawał sobie sprawę, że zajmą mu więcej czasu, niż skłonny był
poświęcić. Istniała jedna możliwość, prawie pewna, lecz stwierdził, że odczuwa
dziwną niechęć na myśl o jej rozważeniu. Znów naszły go mętne wspomnienia
przeszłości, stuleci huśtawki między jednym umysłem a następnym. Przekleństwo
wyrwało się z jego ust, a w ścianie jaskini otworzyła się szczelina. Nie zwrócił na to
uwagi. Oddychając głęboko, przepędził te obce myśli i wspomnienia. Dał im się
ponieść nie po raz pierwszy, jednak poprzysiągł sobie, że po raz ostatni.
Obiecywał to sobie więcej niż tuzin razy w ciągu tego jednego dnia. Za każdym
razem uczucia wracały silniejsze niż wcześniej. Troska. Wina. Przyjaźń. Niechciane
wspomnienia kogoś z jego rasy. Uczucia do tych, którzy nie byli Vraadami. To
rozstrzygnęło problem. Już nie będzie się wahać. Czeka na niego idealna soczewka.
Sprawi, że rodzina nawet nie zauważy jej zniknięcia. Ostatnia myśl wbiła go w
samozadowolenie, poczuł się niczym pan łaskawym okiem patrzący na swój
inwentarz.
Zasługiwali na tyle za swe poświęcenie. Będzie tak, jakby chłopiec nigdy nie istniał.
Twarz Melicarda, przez chwilę zestalona, znów się rozmyła. Księżniczka szybko
odłożyła na bok wszelkie myśli o zmarłym czarodzieju. Jak łatwo pozwolić
wyobraźni błądzić, nawet w krytycznej chwili.
Pachołkowie Mala
Quorina nie byli dla niego mili. Kolejna rzecz, za którą doradca musiał
zapłacić, jeśli tylko
ona przeżyje ten koszmar.
Bez namysłu wyciągnęła ręce, pragnąc ulżyć mu w bólu. Melicard w jej umyśle
nagle poruszył się, jakby zbudzony. Księżniczka, przestraszona, straciła
koncentrację.
Obraz
Melicarda spłowiał, tym razem na stałe. Próbowała ze wszystkich sił, lecz nie
mogła go
ponownie przywołać.
„Żył!” Pobity i poraniony, ale żył! Wstąpiła w nią otucha. Nieważne, co się dotąd
stało. Dopóki Melicard żyje, dopóty istnieje nadzieja. Erini usiadła i rozejrzała się
dokoła, wreszcie pojmując, że ludzie Quorina mogą w każdej chwili pojawić się w
którymś z końców korytarza. Cud, że jeszcze ich nie było. Widocznie mieli inne
problemy. Na przykład kapitana Istona i wierne królowi jednostki gwardii. Przewrót
nie został do końca zaplanowany. Wbrew przechwałkom doradcy, zbyt wiele
dowodów świadczyło, że nie wszystko szło po jego myśli.
Kolejna iskierka nadziei.
Wzięła się w garść i ruszyła cicho korytarzem w kierunku przeciwnym do tego, który
wskazali jej wierni obrońcy. Warownia Istona była zapewne obserwowana przez
licznych zbirów Quorina. Księżniczce zależało na spotkaniu jednego, może dwóch
wartowników zabezpieczających jakiś korytarz. Prawdopodobnie znajdzie takie
miejsce w partiach pałacu, które opanował zdradziecki doradca. Znając Quorina,
podejrzewała też, że w pobliżu będzie Melicard.
Podczas całej tej szarpiącej nerwy wędrówki ani na chwilę nie opuszczała jej obawa,
że koncepcja niewiele jest warta.
Kiedy wreszcie w jakiejś sali znalazła to, czego szukała, straciła pewność siebie.
Było ich dwóch, wysokich, szpetnych i zbrojnych w miecze dłuższe niż jej nogi.
Księżniczka złajała się za głupotę. Dlaczego nie wzięła choć jednej broni z kolekcji
pozostałej po jej niefortunnych napastnikach? A jeszcze lepiej, ostrego, cienkiego
szpikulca, którego użył starszy z jej dwóch obrońców. Taką bronią umiałaby się
posłużyć. Ale to by nie rozwiązało jej obecnego dylematu. Jedyna nadzieja w
czarach. Ale jakich?
Wkrótce umiejętność ta mogła stać się tak odruchowa, że proces przebiegać będzie
błyskawicznie. Drayfitt tak mówił.
Wyniki zaklęcia stały się natychmiast widoczne. Strażnik, który chwilę wcześniej
drzemał na stojąco, teraz oparł się o ścianę i zjechał na podłogę, pogrążony w
głębokim śnie.
Drugi okazał się odporniejszy, co stargało jej nerwy. Walczył z czarem niemal tak,
jak gdyby rozumiał, co się dzieje. Podniósł do czoła prawą rękę, próbując
podtrzymać ciężkie jak ołów powieki, i upuścił miecz. Broń podskoczyła na
podłodze. Erini była pewna, że hałas ściągnie następnych żołnierzy.
Nie mogąc dłużej się opierać, drugi strażnik osunął się na kolana, a potem runął jak
długi na marmurowe płyty. Grzechot hełmu powiększył hałas. Kiedy po minucie
żaden z nich się nie ruszył, a do sali nie wpadli gotowi do walki żołnierze, Erini
wysunęła się z kąta i obejrzała uśpionych. Pierwszy spał spokojnie, nawet z
uśmiechem zadowolenia. Drugi był w nieco gorszym stanie. Spał, ale w wyniku
upadku złamał nos i krew płynęła na podłogę. Tylko zaklęcie nie pozwalało mu się
obudzić.
Wykrzywione rysy zdradzały cierpienie. Erini zastanowiła się, czy ból da mu siłę do
pokonania czarów. Jeśli tak, musi działać szybciej niż planowała. Odwróciła się do
pierwszego, przysunęła usta do jego ucha i wyszeptała polecenie...
Drugiemu strażnikowi zabrała mały sztylet. Niewielka z niego pociecha, ale nigdy
nie
wiadomo. Schowała go w cholewce buta, mając nadzieję, że nie będzie musiała
biegać. Potem
odwróciła się do strażnika i szepnęła:
- Prowadź.
W porównaniu z następnymi minutami te poprzednie wydawały się niemal
przyjemne. Serce Erini dudniło niczym tabun ciężkich bojowych koni.
Zdumiewające, że dźwięk nie budził echa w korytarzach. Trzymała rękę blisko broni
na wypadek, gdyby żołnierz wyprowadził ją w pole i teraz wiedzie ją prosto do celi.
Szli przez tę część pałacu, o której istnieniu nawet nie wiedziała. Była zdumiona, że
pozostało tyle do zbadania. Obiecała sobie, że jeśli przeżyje, przejrzy wszystkie
plany tego kolosa, a potem osobiście zwiedzi każdy korytarz i pokój.
U stóp schodów jej plan został poddany gruntownej próbie. Czterech strażników
pilnowało przejścia. W przeciwieństwie do zaczarowanego, w najmniejszym stopniu
nie wyglądali na zmęczonych. Przyjrzeli się przybyłym najpierw z zawoalowaną
ciekawością, następnie z otwartym zainteresowaniem, gdy poznali księżniczkę.
Jeden z nich, zapewne dowódca, wyciągnął buzdygan w stronę towarzysza Erini.
Pozostali uzbrojeni byli w różnoraką broń sieczną. Wszyscy wyglądali na dużo
wprawniejszych w posługiwaniu się orężem niż zahipnotyzowany gwardzista. - -
Kobieta kaleki! Złapałeś ją!
- - Tak. - Odpowiedź wypadła dość naturalnie. Strażnik miał rozkaz nie odzywać się
bez pytania.
Erini starała się bez patrzenia na swojego strażnika pokierować jego odpowiedzią.
- Nowe rozkazy. Doradca chce, żeby spędziła z nim ostatnie minuty. Niech zobaczy,
jaki z niego przystojniak. Niech się przekona, „co” chciała poślubić. Po chwili
wahania dowódca wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. Czegoś takiego
spodziewali się po Malu Quorinie. Zniszczyć ostatnie dobre wspomnienia o
Melicardzie.
Obrócić miłość narzeczonej w odrazę. Żaden nie wyobrażał sobie, że nadal będzie
jej zależeć
na „kalece”, choć Erini była zdania, że nawet bez maski i ręki z elfiego drewna
Melicard wart
jest tysiąca takich jak oni.
- Ruszaj - powiedział dowódca.
Strażnik księżniczki potknął się lekko, co niemal zatrzymało jej serce. Gdyby
przyjrzeli się z bliska, zwróciliby uwagę na jego szkliste oczy. Na szczęście założyli,
że chwiejny krok jest wynikiem czegoś innego.
- Kiedy z nią skończysz, zamelduj się Ostlichowi. Komendant nie chce, żeby ktoś
zasnął na służbie. Nie tej nocy. - Dowódca wskazał bliznę na twarzy jednego ze
swoich ludzi.
- Edger już umie być czujny, co nie, Edger? Czasami nawet przez cztery dni i noce!
Edger pokiwał głową, ale nie skomentował. Towarzysz Erini mechanicznie
odpowiedział skinieniem i wymamrotał powoli:
- Taa. - Jego mowa stawała się coraz bardziej niewyraźna. Na szczęście już
odchodzili.
Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku strażników, Erini pozwoliła sobie na
westchnienie ulgi, urwane w połowie, gdyż zobaczyła dwóch następnych. Opierali
się o
ścianę, w której widniało kilkoro drzwi do cel, dowodów mniej chlubnych kart w
historii
Talaku. Jeden podniósł głowę.
- Co się dzieje? Co ona tu robi?
Jej strażnik nie odpowiedział. Erini udała, że się potyka, i wymierzyła mu
szturchnięcie w bok. Zmobilizowany, powtórzył krótkie wyjaśnienie dotyczące
sadystycznego pomysłu Quorina. Mówił powoli, ale zrozumiale. Strażnicy
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Byli pewni, że nie tylko zmęczenie plącze
język ich koledze. Jeden oblizał usta, najwyraźniej marząc o tym, jak przyjemnie
będzie napić się po służbie.
Przekonani słowami jej marionetki, otworzyli drzwi celi. Księżniczka chciała wbiec i
wziąć Melicarda w ramiona, ale musiała kontynuować grę. To oznaczało dręczące
chwile, gdy zmuszała się do dotrzymywania kroku nieznośnie powolnemu
strażnikowi. Pod ścianą kuliła się postać skuta łańcuchami. W celi nie było światła.
Górną część ciała więźnia spowijała nieprzenikniona ciemność, a dolna była
niewyraźną plamą. Drzwi zatrzasnęły się za plecami księżniczki. Było to znakiem
dla zaczarowanego żołnierza, który puścił ją i spojrzał pustym wzrokiem w kierunku
więźnia. Gdyby ktoś ich podglądał, wyglądało to tak, jakby pilnował oboje
więźniów. Nie mogąc dłużej się hamować, Erini podbiegła do skulonej postaci.
- Melicard?
Głowa powoli odwróciła się w jej stronę. To był Melicard! Aż do tej chwili bała się,
że coś poplątała.
Widok jego twarzy nieomal rozdarł jej serce. Torturowali go! Zmusiła się do
uważniejszego spojrzenia i zobaczyła, że nie całkiem miała rację. Były siniaki i
draśnięcia, zgoda. Został pobity, i to ciężko. Quorin drogo za to zapłaci. To jednak,
co uważała za oparzenia, było tym, co zawsze skrywało się pod maską z elfiego
drewna. To była jego prawdziwa twarz.
- Tak, już nigdy nie będę sobą - rzekł z jadowitym sarkazmem. Erini spojrzała mu
prosto w twarz.
- - To nie ty zawiniłeś. Kiedy ujrzałam twoją twarz, poczułam twój ból,
zastanowiłam się, jak możesz go znosić - nie wiem, czy ja bym potrafiła - i
przeklęłam drogiego doradcę Quorina po ostatni dzień jego istnienia! - - Quorin -
warknął zimno Melicard. - Byłem głupcem najczystszej wody, prawda? Ilu
lojalnych ludzi i smoków padło ofiarą Srebrnego, żeby zapewnić dzielnemu,
bystremu Quorinowi miejsce u mego boku? Ilu? Nigdy tego nie rozumiałem. Byłem
taki... taki dumny z siebie, taki chętny zmierzyć się z całym światem. Spójrz, ile to
mnie kosztowało. Część ciała.
Kiedy ich ręce wreszcie się rozłączyły, Erini złapała żelazną obręcz i obejrzała ją
dokładnie. Miała prosty zamek - co nic nie znaczyło, gdyż księżniczka nie znała się
na otwieraniu zamków - i była bardzo stara. Rdza zainteresowała ją najbardziej.
Udało jej się uśpić dwóch ludzi, którzy już byli zmęczeni. Czy można na tej samej
zasadzie zachęcić rdzę do przeżarcia kajdan? Uczynić żelazo tak kruchym, by
rozpadło się po jednym czy dwóch stuknięciach?
Gdy o tym myślała, jej palce mimowolnie pocierały obręcz. Pojawiły się na niej
maleńkie skazy. Erini sapnęła. Melicard, który nie widział zbyt dobrze, chrząknął
zaciekawiony. Księżniczka nie odpowiedziała, z fascynacją obserwując, jak cała
obręcz, a nawet część łańcucha ciemnieje w czasie paru sekund.
Okowy pękły.
- - Myślę, że trzeba to sprawdzić - rozległ się głos, który obawiała się usłyszeć.
Poderwała się na nogi, osłaniając Melicarda. Wiedziała, że tym razem z radością
ucieknie się do pomocy swojego daru. Zrobi wszystko, zwłaszcza jeśli będzie to
oznaczać koniec Mala Quorina.
Strażnik otworzył drzwi celi. Quorin wszedł do środka sam, pewny swojej siły. Erini
uśmiechnęła się. Nie tym razem. Lepiej rozumiała swoje zdolności. Zdrajca wkrótce
się przekona, co mu po jego sile.
Melicard podniósł się za jej plecami. Nie chciał, by Quorin patrzył na niego z góry.
- - Dopiero teraz zdałeś sobie sprawę, że twoja narzeczona jest czarownicą, wasza
wielce królewska wysokość? Podejrzewałem to, choć nie byłem pewny, dopóki nie
uciekła moim ludziom. - Quorin popatrzył na Erini. - Oczywiście, moja pani,
wiedziałem, dokąd ci tak spieszno i wybrałem szybszą, krótszą trasę. Teraz znów cię
mam. Z mojej sieci wymknęli się tylko twoi uparci krajanie i kilku strażników. Talak
nawet nie będzie wiedział o zmianie władzy, dopóki północne bramy nie staną
otworem na triumfalny wjazd mojego pana. - - Pod srebrnym sztandarem? - zapytał
ponuro Melicard. - - Ma się rozumieć. Twoja krucjata dobiegła końca.
Unicestwienie króla-maszkary będzie prawdziwym przypieczętowaniem świetnego
przeznaczenia mego pana, jego prawa do noszenia cesarskiej korony. I pod tym
znakiem siły skupią się wszyscy jego bracia, z wyjątkiem tego wyrzutka, pana Lasu
Dagora. Nikt nie stanie na drodze zjednoczonym Smoczym Królom, którzy
przywrócą tym ziemiom ich chwałę sprzed Wojny Przełomowej.
Król roześmiał się, choć widać było, że sprawia mu to ból. - Czy to twój pan
wyuczył cię tej przemowy? Spójrz na niego, Erini. Uwierzysz, że on i jego pachołki
naprawdę są ludźmi, a nie smokami w przebraniu? Przytyk dopiekł Quorinowi
mocniej niż dał po sobie poznać. Erini, która widziała i czuła jego gniew, przyjrzała
mu się uważnie. Już formułowała zaklęcie, które uważała za odpowiednie dla niego.
Naprawdę finezyjne zaklęcie. Jeszcze parę sekund, a będzie gotowa.
- Mogłabyś się przydać w podboju Gordag-Ai i jako moja zabawka, ale ani mnie, ani
mojemu panu nie jest potrzebna czarownica. Twój narzeczony będzie miał okazję
zobaczyć, jak umierasz bardziej lub mniej bezboleśnie, zanim przygotujemy go na
powitanie nowego władcy Talaku.
Erini rzuciła zaklęcie. Jeśli zadziała, Quorin pozazdrości ludziom, którzy próbowali
pojmać ją w korytarzu. Nic.
XVII
Do Talaku noc przywiodła chaos, ale do Lasu Dagora ściągnęła coś jeszcze bardziej
złowieszczego. Tuż poza chronionymi włościami Bedlamów jedno z drzew
skrzywiło się i skręciło, przemieniając w sękaty, karłowaty dziwoląg, który wkrótce
popękał i obumarł. Z wysuszonych korzeni wydobyła się czarna plama, która
rozprzestrzeniła się, pozostawiając za sobą martwy pas gołej ziemi o szerokości kilku
jardów. W granicach Dworu zaszedł odrębny, ale zastanawiająco podobny wypadek.
Byłby mniej zauważalny, gdyby nie to, że jego ofiarą padły ptaki gnieżdżące się w
koronie.
Jeśli to naczynie okaże się niewystarczające, zaczeka parę lat i weźmie drugie.
Wtedy ta mała
będzie w sam raz.
Dotknął czoła chłopca. Imię nasunęło mu się na usta i wypowiedział je bezgłośnie.
„Podobny do Cabe’a, ale ma nos matki”. Niepokój narastał. Dlaczego jeszcze nie
odchodził? Zadanie było proste! Zabrać dziecko i odejść. Czary obronne rozpięte
wokół
Dworu okazały się rozbrajająco proste dla kogoś, kto miał po swojej stronie
tysiące lat i moce
magii Vraadow.
„Weź chłopca!” - ponaglał sam siebie.
- Cień.
Zakapturzony wiedźmin podniósł głowę. Po drugiej stronie łóżka stał ktoś z
rękami
zaciśniętymi w pięści i ze zmrużonymi oczami. Nosił granatową szatę i miał
srebrne prawie
wszystkie włosy.
- - Cabe.
- - Mój syn, Cieniu, nie jest tu po to, by spełnić twoje zachcianki. Wynoś się stąd,
pókim dobry.
Tysiąc razy zobaczę twoją śmierć, zanim pozwolę ci zabrać mego syna. - - A ja
powrócę tysiąc razy i jeden. - Cień podniósł głowę, żeby Cabe w blasku ognia z
własnej ręki mógł po raz pierwszy zobaczyć jego skryte w głębi kaptura prawdziwe
rysy. Młody wiedźmin otworzył w zdumieniu usta. - Albo zabiorę go po prostu teraz.
- Znów jestem sam i nie mam sobie równych - wyszeptał. Odwrócił się do
fałszywego Aurima, nietkniętego przez atak.
Rzucając Cabe’owi ostatnie, niemal czułe spojrzenie, Cień opuścił Dwór. „Jakim
cudem jest ich aż tylu? - zastanawiał się ponuro Czarny Koń. - Jakim cudem jeszcze
tylu żyje?”
Legiony Srebrnego były tematem na epos. Od czasu, gdy połączone siły Spiżowego i
Żelaznego próbowały obalić cesarza, świat nie widział tak potężnej hordy smoków.
Nie wszystkie należały do klanu Srebrnego. Dwa klany, które kiedyś się zbuntowały,
miały teraz nowego pana. Ich resztki jechały, biegły albo frunęły z poddanymi
Smoczego Króla. Było nawet kilka smoków z klanu Złotego. Czarny Koń
podejrzewał, że przeżyło ich więcej, choć niezbyt wiele. Samozwańczy cesarz zajął
ich pieczary, zagrabił ich miejsca narodzin. Wiele smoków było zbyt dumnych, by
znieść taką hańbę. Te, które z nim ciągnęły, były w większości szumowinami,
renegatami miary księcia Tomy. Czarny Koń wiedział, że noc zapewni mu osłonę
przed nadciągającą armią. Przybył tutaj, zamiast wrócić do Talaku, ponieważ bał się
właśnie czegoś takiego. Jego obawy okazały się niebezpodstawne. Armia oznaczała
poważne kłopoty nawet dla przygotowanego do obrony Talaku - chyba że król
Melicard miał w rękawie jedną czy dwie sztuczki. Może dlatego zgodził się wezwać
demona. Możliwe, że przewidywał inwazję. Czarny Koń roześmiał się cicho.
„Nawet demon zastanowiłby się dwa razy przed rzuceniem się na taki legion
szatanów!”
Smocza armia nie była armią w tradycyjnym sensie. Składała się z kilku kast i
gatunków, od najniżej stojących ogromnych gadów o inteligencji koni i często
pełniących ich rolę do elity smoków rządzących, zmiennokształtnych wodzów,
którzy pędzili przed sobą zwierzęcych kuzynów i braci z niższych kast. Smoki były
w powietrzu i na ziemi. Niektóre niosły jeźdźców. Każdy był groźny jak dwie
dziesiątki nie wyćwiczonych ludzi, a jednak w przeszłości zostały pokonane. Ludzie
nauczyli się wykorzystywać ich słabości, a Talak robił to najlepiej ze wszystkich
miast. Dlatego Smoczy Król uknuł plan polegający na rozdzieleniu sił ludzkiego
wroga. Chciał, żeby łatwe zwycięstwo udowodniło jego wartość jako cesarza.
Czarny Koń wiedział też, że zrobił tak, ponieważ ze wszystkich swoich braci ten
smoczy pan był najbardziej tchórzliwy.
Należało ostrzec Talak. Jeśli miasto ma broń do walki z taką nawałą, tym lepiej.
Bedlamowie też użyczą pomocnej dłoni. To zwycięstwo nie może być dziełem
samotnego wojownika, tylko efektem wysiłków wielu, łącznie z nim. „Niedługo się
zobaczymy, Smoczy Królu. Obiecuję”. Wzywając portal, Czarny Koń pospieszył do
Talaku. Miał nadzieję, że zastanie tam widok, który podniesie go na duchu. Modlił
się o to żarliwie, ale nie opuszczały go wątpliwości.
,Bodaj bogów, którzy nagrodzili mnie takim szczęściem, spotkało to samo!” Gdy
wszedł do Talaku, do wielkiej sali blisko głównego wejścia w pałacu, wyczuł, że coś
jest nie w porządku. „Przelano tu krew! Wiele krwi i to całkiem niedawno!”
Wszystko działo się zbyt szybko. Wedle jego obliczeń, smocza czereda o świcie
stanie pod murami Talaku. W pałacu toczyła się walka, a jednak w mieście panował
spokój! Czyżby się mylił co do rozlewu krwi? Drayfitt nie udzielił mu odpowiedzi,
zwłaszcza na pytanie, które nadal nie dawało mu spokoju.
„Gdzie jest Cień w czasie, gdy świat popada w szaleństwo? Czy on tym wszystkim
kieruje?”
Nie śmiał tracić więcej czasu na zastanawianie. Cień czy nie, jego pierwszym
obowiązkiem był Talak i ostrzeżenie miasta przed zbliżającym się zagrożeniem.
Czarny Koń skoncentrował się na znalezieniu księżniczki Erini. Jako młoda
czarodziejka nieświadomie zdradzała swoją obecność. Trening czy czysty traf miały
nauczyć ją maskowania magicznej aury. Śmierć całkowicie zlikwiduje problem. Na
razie jej ignorancja była mu na rękę.
Hebanowy ogier ocenił sytuację jednym spojrzeniem. Postąpił krok, skupiając uwagę
głównie na Quorinie, który, wykazując się zimną krwią, natychmiast przysunął się do
swej ofiary. Nóż spoczął na gardle księżniczki.
- Umrze, jeśli choć drgniesz, demonie! Umrze, jeśli choć mrugniesz w moją stronę!
Kilku strażników, którym nie zaimponowała ani postawa, ani mowa ich pana,
wymknęło się chyłkiem na poszukiwanie zdrowszego klimatu. W celi pozostali tylko
ci, którzy wiedzieli, że i tak nie uciekną na czas albo którzy byli obłąkanymi
fanatykami podobnymi do Quorina.
- - Mogę przedłużać jej agonię, demonie! I zrobię to! - Oczy doradcy rozszerzyły się.
Doradca był wielce niebezpiecznym przeciwnikiem. Choć jego plany waliły się w
gruzy, nie dawał się porwać panice. Dopóki trzymał nóż i powstrzymywał siebie oraz
swoich ludzi od spojrzenia na Czarnego Konia, Wieczysty niewiele mógł zrobić bez
wyrządzania krzywdy księżniczce. Czego by nie spróbował, wszystko dawało
Quorinowi dość czasu na poderżnięcie jej gardła.
Kluczem do wyjścia z sytuacji było to, czym Quorin zaszachował umiejętności Erini
i przytępił Czarnemu Koniowi zmysły. Najpewniej talizman Poszukiwaczy -
wszędzie poniewierało się zbyt wiele tych przeklętych śmieci! - ale mroczny rumak
nie miał pojęcia, jak mógłby usunąć go z tej komory bez powodowania reakcji
Quorina. Zadecydował Melicard. Melicard, ignorowany przez wszystkich oprócz
Erini, uznany za bezsilnego nawet przez nią. Quorin, oczywiście, miał ważniejsze
sprawy na głowie. Tym samym nie słyszał ani nie widział, jak król ostrożnie podnosi
się z podłogi, wbijając zdrowe oko w jego plecy. Pozostali w celi ludzie doradcy,
również bardziej zainteresowani groźnym rumakiem drącym kopytami podłogę, też
nie zwrócili na niego uwagi. Co do Erini, aż do ostatniej chwili Quorin zasłaniał jej
widok. Trzeba przyznać, że gdy go ujrzała, nawet nie drgnęła jej powieka.
Czarny Koń widział wszystko i zareagował jak należy. Wiedział, że musi skorzystać
z okazji niezależnie od tego, czy Melicardowi się uda czy nie. Król niepewnie
wyciągnął zdrową rękę. Czarny Koń szybko wypełnił ciszę, która trwała już zbyt
długo.
- - Jeśli będzie trzeba - rzekł Mai Quorin. - Ale wątpię, czy będę musiał czekać tak
długo. Mój jedyny problem to pozbycie się ciebie, i myślę... Melicard złapał
zdradzieckiego doradcę za kołnierz i szarpnął go w tył. Gdy Quorin poderwał rękę,
nóż zadrasnął podbródek Erini, na szczęście niegroźnie. Przewracający się w
plątaninie rąk i nóg mężczyźni pociągnęli za sobą jednego żołnierza. Czarny Koń
uderzył. Człowiek trzymający Erini spanikował i próbował osłonić się jej ciałem.
Przeciwko atakowi fizycznemu to miałoby sens, ale Czarny Koń miał do dyspozycji
inne środki. Uderzył prawym przednim kopytem, otwierając szczelinę w kamiennej
posadzce, która wydłużyła się, sięgając pod nogi księżniczki i żołnierza. Żołnierz
wytrzeszczył przerażone oczy, gdy z rozpadliny spojrzało na niego straszliwe oko. W
odrętwieniu puścił księżniczkę, a ona wzleciała w powietrze, uniesiona mocą
Czarnego Konia. Wylądowała miękko przy boku Wieczystego. Gdy jej stopy
dotknęły podłogi, nogi strażnika ją opuściły, a raczej to podłoga spod nich umknęła.
Posadzka zapadła się i strażnik spadł w bezdenną rozpadlinę. Jego wrzask jeszcze
trwał, gdy szczelina zamykała się bez śladu. - Zawsze lubiłem dramatyczne sceny -
zadudnił Czarny Koń do tych, którzy mogli go słyszeć.
Erini przejęta Melicardem, którego uważała za martwego, nie zwracała na niego
uwagi. Akcja ratunkowa trwała tylko kilka sekund, choć dla niej i pechowego
żołnierza czas dłużył się w nieskończoność. Czarny Koń wybuchnął śmiechem.
Skoncentrowany na Quorinie, użył swoich mocy, by podnieść bezradnego doradcę w
powietrze i, gdy zdrajca starał się odzyskać panowanie nad kończynami, przenieść
medalion w miejsce dość gorące, by stopiło nawet magię Poszukiwaczy. Czarny Koń
rozważył pomysł, czy w ślad za amuletem nie posłać samego Quorina. Doszedł
jednak do wniosku, że nawet taki ohydny potwór na to nie zasługuje.
Księżniczka nie była taka wyrozumiała. Podczas gdy zdolności były hamowane
przez ochronny amulet doradcy, jej wściekłość rosła bez przeszkód. Czując powrót
mocy, uderzyła bez większego namysłu. Mai Quorin wrzasnął i spróbował rozebrać
się z własnej skóry. Jego ostatni ludzie uciekli w chwili, gdy został poderwany w
powietrze. Teraz był sam. Erini zamierzała zapłacić mu za wszystko, co już jej zrobił
i co planował jej zrobić. - - Erini! - ciche zawołanie Melicarda przeszło bez echa,
ponieważ księżniczka dała się porwać własnej mocy.
- - KSIĘŻNICZKO! - ryknął Czarny Koń. Jego głos dokonał tego, czego nie udało
się królowi. - Księżniczko Erini! Przestań i pomyśl! przestań i pomyśl?” Jej mina
wskazywała, że skłonna była zrobić wszystko, tylko nie to. Czas na myślenie
przeminął. Teraz nastał czas zemsty. Czarny Koń nie ustępował.
Chyba zrozumiała, gdyż jej wzrok przeniósł się z ofiary na hebanowego ogiera, a
wreszcie na narzeczonego. Przez chwilę mocowali się spojrzeniami. Cokolwiek
księżniczka zobaczyła w oku króla, chęć zemsty wyciekła z jej serca. Czarny Koń
poczuł, jak wycofuje swoją moc. Ponad nimi Mai Quorin, zlany potem i blady jak
kość, westchnął, po czym stracił przytomność. Mroczny rumak powoli opuścił go na
podłogę. - Melicard. - Księżniczka Erini była tak zawstydzona, jakby chwilowe
szaleństwo uczyniło ją istotą gorszą nawet od Mala Quorina. Król był innego zdania.
Zużył resztę sił na walkę z doradcą i teraz mógł tylko podnieść się na łokciu.
Pokręcił głową, gdy jego przyszła żona nie przestawała się ganić, i coś wyszeptał.
Czarny Koń, choć mógłby podsłuchać bez ich wiedzy, postanowił tego nie robić.
Jego twarz i ręka w jednej chwili stały się normalne. Czarny Koń musiał przyjrzeć
się dokładnie, zanim stało się jasne, że Erini nie przywróciła brakujących
fragmentów ciała, tylko oddała Melicardowi jego maskę i rękę z elfiego drewna.
Uzdrowienie króla nawet dla Wieczystego byłoby zdumiewającym wyczynem.
- - Dziękuję ci, dem... Czarny Koniu - zaczął wreszcie Melicard. Wyglądał tak, jakby
był zły na siebie. - I ja ośmieliłem się uczynić cię swoim niewolnikiem. To dziw, o
wielki, że pospieszyłeś mi z pomocą.
- - A ludzie Quorina nadal trzymają pałac i północną bramę. - - Tak jest, wasza
wysokość. Powiedz mi, czy twoja armia przerwała krucjatę na Piekielne Równiny po
zamordowaniu maga Drayfitta? Wstrząśnięty Melicard zaniemówił.
- Drayfitt zamordowany? - Odwrócił się do Quorina. - Powinienem go zabić, nie
bacząc na takie detale, jak publiczna rozprawa i egzekucja w imieniu prawa! Czarny
Koń potrząsnął głową.
- Przemoc miała miejsce tutaj, ale prawdziwym przestępcą jest czarnoksiężnik Cień,
który zresztą w tej sprawie też maczał palce. On i Smoczy Król zawiązali pakt, choć
nie wierzę, by jeden czy drugi zbyt długo przestrzegał jego postanowień. Cień jest
moim prawdziwym celem, jednakże zrobię wszystko, by uratować twój lud przed
smoczą nawałą.
-
Ale mamy w pogotowiu wiele innych sztuczek. Śmierć Drayfitta jest wielkim ciosem
dla moich planów i dla mnie osobiście, lecz nie oznacza, że wszystko stracone. - -
Zdołasz oprzeć się armii Srebrnego Smoka? Melicard popatrzył na Erini.
XVIII
Wiedźmin Cień sunął niczym zjawa przez korytarze i komnaty rozległego pałacu w
Talaku, w panującym zamęcie nie zwracając niczyjej uwagi. Strażnicy biegający w
tę i w tamtą stronę nie poświęcali mu jednego spojrzenia, nawet ci, którzy mijali go
na wyciągnięcie ręki. Czarnoksiężnik nie wiedział, czy byli lojalistami czy też
zdrajcami. I wcale go to nie obchodziło.
Po dokładnym przeszukaniu połowy budowli stało się jasne, że pałac jest w większej
części wyludniony. Znaleziono tylko nielicznych maruderów, a raczej
szabrowników. Ludzie Melicarda szybko się uzbroili w broń porzuconą w
korytarzach. Rabuś przyłapany na próbie splądrowania komnat królewskich wyjawił
przyczynę opuszczenia pałacu. Nie odrywając oczu od Czarnego Konia, powiedział
im, że ludzie Quorina byli przekonani, iż Melicard uwolnił czeredę demonów, które
trzymał na taką właśnie okazję. Król pozwolił zająć pałac tylko dlatego, by
dowiedzieć się, kto jest zdrajcą. Ludzie uciekali do tej pory, ratując życie przed
niestrudzenie depczącymi im po piętach potworami. Czarny Koń zrozumiał. Widząc
go i wiedząc, że przyszedł po ich pana, pomagierzy Quorina wpadli w popłoch.
Uciekając jak najdalej od mrocznego rumaka, wywrzaskiwali innym niejasne
ostrzeżenia. Jak to zawsze bywa, strach wyolbrzymił ich słowa i wszyscy zaczęli
krzyczeć o polujących demonach. Wybuchła panika.
Gdy przysłuchiwał się tej rozmowie, jego zdaniem zbyt rozwlekłej, coś upomniało
się o jego uwagę. Coś oczywistego, co wszyscy pominęli, coś w związku ze
zdradzieckim doradcą...
Kiedy wysoki, czarny jak smoła ogier prosił o uwagę, natychmiast ją otrzymywał.
Melicard spojrzał w lśniące oczy.
- O co chodzi? Czy Cień jest w murach pałacu? Czarny Koń parsknął.
- - Wątpię, czy umiałbym ci powiedzieć, ale nie o to chodzi! Mam prośbę!
- - Zrobię wszystko, co sobie życzysz. Tyle ci zawdzięczam.
- - Komnaty Mala Quorina. Chcę je obejrzeć.
Twarz Erini pociemniała. Melicard ponuro pokiwał głową. Był chyba zły na siebie. -
- Powinienem pomyśleć o tym już dawno. Był w kontakcie ze Smoczym Królem i
zapewne też z Cieniem.
- - Tak! To on dostarczył Drayfittowi księgę, którą znalazły smoki! Ciekaw jestem,
co jeszcze skrywa się w jego pokojach.
Wieczysty zaoponował.
- - Mai Quorin jest ostatnią osobą, którą chciałbym tam wpuścić. Zaskoczył nas
paroma sztuczkami. Sądzę, że ma w zanadrzu jeszcze inne. Nie, lepiej będzie, gdy
sprawdzę komnatę sam. Niech twój dobry doradca podziwia pajęczyny w swoim
nowym mieszkaniu.
- - Masz rację. Czy ktoś ma wskazać ci drogę?
- - Nie jest to miejsce, do którego chciałbym wnikać bez uprzedniego zbadania.
Nie
jestem odporny na wszystko.
Melicard uśmiechnął się.
- A już zaczynałem myśleć, że jesteś niepokonany. Skoro jednak jest inaczej, każę
cię zaprowadzić.
Otworzenie drzwi bez dotykania było dziecinnie łatwe. Czarny Koń roześmiał się
bezgłośnie z tego, jaki musi stanowić widok. Niejeden raz rozważał pomysł
wyposażenia się w ręce, które wszak bywały przydatne. Ale przyzwyczaił się do
końskich kształtów, bardziej osobistych niż bezpostaciowa masa, z której się
wywodził. Z nienaruszonymi umiejętnościami w tej postaci radził sobie jak w każdej
innej. Mroczny rumak zajrzał do środka.
„Niezbyt przebiegle, mój drogi!” Ktoś, może Mai Quorin, może ktoś inny,
zapieczętował inne pokoje po tej stronie korytarza tak, jakby nigdy nie istniały.
Jedyne wejście wiodło przez komnaty doradcy. Wieczysty znalazł przełącznik ukryty
w tylnej ścianie sypialni. Nie tracąc czasu, przekręcił go i cofnął się szybko. Po tak
wielu niepowodzeniach starał się zachowywać ostrożność. W ciągu kilku minionych
dni miał okazję się przekonać, że nie może do końca polegać na swoich zmysłach.
Uchyliły się ukryte drzwi. Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie. Czarny Koń nie
wykrył nic groźnego w ścianach, suficie ani podłodze. Jednakże z sekretnych drzwi
emanował subtelny czar, który daremnie próbował odwieść go od wejścia. Człowiek
musiałby mu ulec i najpewniej by odszedł, nagle zafrapowany czymś innym. Czarny
Koń z łatwością przezwyciężył pokusę i wyeliminował zaklęcie, żeby nie utrudniało
wejścia ludziom króla.
Pchnął pyskiem tajemne drzwi. Już w progu wyczuł, że to tutaj mieści się prawdziwa
siedziba zdradliwego doradcy.
Panowała tu ciemność taka, jak ciemne było życie byłego mieszkańca. Czarny Koń
dostosował fizyczne zmysły i ujrzał świat Mala Quorina. Nie było to miejsce, do
którego zaprosiłby księżniczkę Erini.
- I mnie zwą demonem, kiedy takie szkarady bez przeszkód plączą się po świecie i,
co więcej, doradzają głowom państw!
Kary rumak zastanowił się, czy ci ludzie zginęli z rąk samego doradcy. Możliwe, że
w tym czy w innym czasie byli jego rywalami o władzę. Na drugiej ścianie, jakby po
to, żeby czaszki miały na co patrzeć, wisiała kolekcja groźnej i niezwykłej broni.
Większość nie służyła do zadawania szybkiej i bezbolesnej śmierci. Mai Quorin miał
upodobanie do zębatych ostrzy.
Mai Quorin utracił wszelkie prawa do istnienia. Nie był godzien życia. Już nie. Nic z
dotychczasowych odkryć nie naprowadziło go na ślad tego, po co tu przyszedł.
Pomijając dowody sadyzmu, Quorin zostawił niewiele śladów swojej podwójnej gry.
Czarny
Koń spodziewał się map albo czegoś, co by zdradzało jego plany. Nie było nic.
Musiał poszukać dokładniej. Zmarszczył czoło i skoncentrował się. Powoli
wysunęły się szuflady. Otworzyły się drzwi szaf, ujawniając zawartość.
Odchyliła się tablica ukryta w ścianie. Nawet sekretne drzwi, którymi wszedł,
rozwarły się
nieco szerzej.
- Pokaż mi, co masz - wyszeptał do pokoju.
Pergaminy, mapy, talizmany... wszystko, co od lat schowane było w tej czy innej
skrytce, wzbiło się w powietrze. Poszczególne znaleziska kolejno przelatywały przed
oczami Wieczystego, które widziały więcej niż normalne oczy. Każda obejrzana
rzecz wracała na swoje miejsce i układała się w pierwotnej pozycji. Nie wynikało to
z grzeczności wobec nikczemnego doradcy. Czarny Koń miał wzgląd na Melicarda,
który być może sam zechce przejrzeć jego dobytek. To, co nie miało znaczenia dla
niego, Czarnego Konia, mogło okazać się ważne dla króla.
Nasączono ją mocą tak wielką, że wieczko oparło się pierwszym próbom uchylenia.
Wieczysty był pod wrażeniem umiejętności twórcy. Niewiele istnień miało taką moc.
Należał do nich Smoczy Król.
Czarny Koń zaklął i odłożył pudełko na bok. Wymagało jego pełnej koncentracji i w
trakcie przeszukiwania nie mógł się nim zająć. Tracił cierpliwość i wiedział, że jeśli
nie zachowa ostrożności, stanie się niedbały. Miał tyle do zrobienia i choć noc
wydawała się nie mieć końca, świt kiedyś musiał nadejść. Jeśli Srebrnego Smoka i
jego armii jeszcze nie było widać z murów Talaku, to wkrótce to się zmieni. Efekty
poszukiwań sprowadzały się do narastającego zmęczenia. Nawet w tych pokojach
brakowało dowodów zdrady Quorina czy knowań jego mocodawcy. Jakby ten
człowiek zaczął życie na krótko przed wstąpieniem w niższe szeregi rządu miasta-
państwa.
Nim skończył, jeszcze trzy drobiazgi przykuły jego uwagę. Pierwszym był sztylet z
inskrypcją świadczącą, że pochodzi sprzed Wojny Przełomowej. Czarny Koń
przypuszczał, że należał do ojca Cabe’a, Azrana. Drugim był pergamin niedawnego
pochodzenia.
Choć
Wieczysty nie wyczuwał w nim niczego jawnie złego, coś go jednak zaniepokoiło.
Ostatnim przedmiotem był talizman, kiedyś zapewne należący do Poszukiwaczy,
znaleziony w tej samej szufladzie co kasetka. Jego znaczenie w tej chwili też było
niejasne, ale każda rzecz, którą Quorin uważał za ważną, już z tego powodu budziła
zainteresowanie. Mroczny rumak to upadał na duchu, to nabierał go, gdy przeglądał
skąpą kolekcję. Możliwe, że natrafił na to, czego szukał, ale miał kłopoty ze
zrozumieniem znaczenia znalezisk. Kasetka interesowała go najbardziej, lecz była
też najbardziej irytująca. Najpierw obejrzał sztylet. W istocie, jak podejrzewał, był
dziełem Azrana i zdecydowanie jednym z pierwszych. Widniał na nim znak tego
szaleńca. Sztylet zabijał samym dotknięciem. Nawet draśnięcie było fatalne w
skutkach. Drobiazgowe badanie ujawniło, że broń nie miała innych właściwości ani
nie skrywała żadnej tajemnicy. W przeciwieństwie do kolejnych obejrzanych
przedmiotów, Czarny Koń nie odłożył sztyletu na miejsce. Z niejaką satysfakcją
uniósł go w powietrze i wyprawił w podróż, która miała się skończyć po dotarciu do
słońca. Wytrzymałość zabawki Azrana też miała swoje granice. Talizman
Poszukiwacza promieniował niewielką mocą i, choć jego przeznaczenie pozostawało
zagadką, Czarny Koń wątpił, czy mógł być ważny. Odesłał go z powrotem do
szuflady. Zostały pergaminy i, oczywiście, kasetka. Po krótkim namyśle kazał
vraadzkiemu pergaminowi zawisnąć w powietrzu. Gotów do obrony, powoli
rozwinął pożółkły i skruszały arkusz. Dokument dużo gorzej niż księga Cienia zniósł
upływa czasu, ale i tak jego stan świadczył o zainwestowanej w nim mocy. Czarny
Koń miał nadzieję, że nie chroni go jakiś drugorzędny czar. Badanie nic nie
ujawniło, ale tam, gdzie w grę wchodzili Vraadowie, niczego nie można było być
pewnym.
Rozpoznał znak, choć widział go tylko raz czy dwa razy, w zamierzchłej przeszłości:
smoczy sztandar. Ze sztandarem wiązała się nazwa klanu Vraadow, która w tej
chwili umknęła mu z pamięci. Pamiętał tylko, że do tego klanu należał wiedźmin.
Była to mapa przedstawiająca podział ziemi. Poniżej widniała lista złożona z dwóch
tuzinów pozycji, może nazw, niektórych przekreślonych, wszystkich mniej lub
bardziej czytelnych. Czarny Koń ze wstrętem odrzucił pergamin. Tylko Vraadowie
mogli wpaść na pomysł zachowania czegoś takiego jak spis podziału łupów po
jakimś spisku.
Wielcy
zdobywcy! Roześmiał się wbrew własnej woli.
Jeszcze dwa przedmioty: nowszy albo przynajmniej niedawno sporządzony pergamin
i pudełko. Ponownie spróbował podważyć wieczko swoją mocą i ponownie spotkała
go porażka. Wściekły i zniecierpliwiony, rzucił kasetkę na podłogę. Zajął się
pergaminem.
Ponadto leżał w tej samej szufladzie co kasetka. Dlaczego nie umieścić klucza przy
zamku, do którego pasuje, skoro większość ludzi i tak nie powiązałaby tych dwóch
przedmiotów? To sprytne, jak ukrywanie czegoś na widocznym miejscu. Wieczysty
mógł sprawdzić słuszność swoich domysłów tylko w jeden sposób: wypróbowując
„klucz”. Pamiętając o poprzednich błędach, otoczył pudełko i talizman polem
ochronnym. Skoro tyle wysiłku włożono w zamknięcie kasetki, możliwe, że
zawierała coś niszczycielskiego. Możliwe, choć mało prawdopodobne. Czarny Koń
wyczuwał, że w przeciwieństwie do zabójczego pergaminu cel tego przedmiotu jest
znacznie bardziej finezyjny.
Siłą woli położył talizman na wieczku skrzynki. Wzór, który wyczuł, nie wydawał
się właściwy. Ustawił talizman pionowo przed kasetką. Pole zamykające zmieniło
się, ale nie utworzyło wzoru, którego szukał. Po chwili namysłu ułożył medalion na
płask i ostrożnie umieścił na nim kasetkę.
Pojawił się wzór o idealnej kompozycji, który po chwili zniknął. Udało mu się
otworzyć kasetkę. Sukces jednak nie stępił jego ostrożności. Czarny Koń musiał
jeszcze podnieść wieczko.
Coś natarczywie dopominało się o jego uwagę. Zaczynał nie lubić tego uczucia i w
zaistniałych okolicznościach postanowił je zignorować, jak natrętną muchę.
Możliwe też, że samo pudełko chciało go rozproszyć, oderwać od zbadania
zamkniętego w nim sekretu.
Obrócił kasetkę tak, by wieczko otworzyło się ku niemu. W ten sposób siła
ewentualnego ciosu zostanie skierowana w przeciwną stronę. Mogło nie zdać się to
na wiele, ale ostrożność nigdy nie zaszkodzi.
Nie było żadnych. Co prawda osłonił kasetkę polem, ale coś powinno się zmienić.
Zaintrygowany, rozpuścił ochronną tarczę.
Kasetka wyglądała nieszkodliwie. Czarny Koń zbadał ją z bliska. Było tak, jakby
zabawka Quorina wyczerpała się i teraz wymagała naładowania. Ale co się stało z
mocą uwolnioną w postaci rozbłysku? Wieczysty zaczął się zastanawiać, co by się
stało, gdyby przyjął ją na siebie. Było tam coś więcej niż surowa moc, lecz
manifestacja trwała zbyt krótko, by zdążył ją przeanalizować. Wiedział, że to jakiś
czar, ale czemu służył?
Rozgoryczony niepowodzeniem rumak, rzucił kasetkę na podłogę i zmiażdżył ją
kopytami.
- Niech szlag trafi twojego twórcę! Jeśli kiedyś skrzyżują się nasze ścieżki... Postąpił
wyjątkowo głupio i natychmiast tego pożałował. Kopnął resztki kasetki, świadom, że
zniszczył jedyną poszlakę.
Czarny Koń już miał wrócić do Melicarda, kiedy wykrył coś... Nie! Kogoś... w
pierwszych pokojach. Nie mógł się mylić. Nie z tak bliska. - Szaleństwo wreszcie
doprowadziło cię... - Wpadł do pokoju, z gotowymi środkami obrony i ataku...
Na pewno? Czarny Koń ruszył w lewo, wyczuwając lekką emanację z tamtej strony.
Magia Cienia. Zbyt wyraźna, zbyt vraadzka, by mogła należeć do kogoś innego. W
ścianie widniały pęknięcia spowodowane nagłym odejściem czarnoksiężnika.
Czarny Koń roześmiał się. Czuł, że wiedźmin jest gdzieś w pałacu. Tym razem mu
nie ucieknie. Tym razem dojdzie do konfrontacji.
„I jeden z nas zagra ostatnią kartą... może obaj, jeśli będzie trzeba!”
Znów się roześmiał, lecz śmiech był pusty, bez krzty humoru.
XIX
Dwaj wartownicy stali na straży przy drzwiach celi Quorina. Choć w tym czasie
królowi brakowało ludzi i nikt nie wiedział, czy siły doradcy zostały rozgromione,
Melicard uznał, że nie można oszczędzać na pilnowaniu zdrajcy. Podwójna straż
świadczyła o znaczeniu więźnia i o tym, że król Melicard desperacko pragnie, by
jego były doradca pozostał w celi do czasu, gdy Talak będzie mógł wymierzyć mu
sprawiedliwość. Od paru godzin więzień zachowywał się nad podziw spokojnie.
Była to mila odmiana, gdyż na początku, kiedy tylko odzyskał przytomność po ataku
księżniczki, wygłosił długą tyradę, jak to wszyscy zapłacą, kiedy jego pan i władca
rozgniecie pazurem całe miasto.
Łańcuchy zwisały luźno. Po zdrajcy nie został nawet ślad. Z celi nie było innego
wyjścia, chyba że więzień rzeczywiście przecisnął się przez szczeliny.
Choć przerażony strażnik i jego kolega nie mogli tego wiedzieć, Mai Quorin
zniknął z
więzienia mniej więcej w czasie, gdy Czarny Koń otworzył wieko kasetki. Nawet
gdyby
wiedzieli i umieli powiązać fakty, jedno pytanie, znacznie ważniejsze od tego,
jak uciekł,
pozostałoby bez odpowiedzi.
Pytanie brzmiało, oczywiście, gdzie był teraz?
Melicard chodził po pokoju, próbując jeszcze raz wyjaśnić swojej upartej przyszłej
małżonce, czego od niej chce i dlaczego. - Erini, masz zostać w pałacu... - - Bo tu
jest bezpiecznie? - Księżniczka gwałtownie potrząsnęła głową. - Pewnego dnia to
będzie również moje królestwo, chyba że zmieniłeś zdanie... - - Nigdy w życiu!
- Właśnie dlatego nie chcę, żebyś mi teraz pomagała. Zależy mi na tobie i na twoim
bezpieczeństwie, dlatego nie ustąpię nawet na krok. Z powodu swojego daru jesteś
niezastąpiona, jeśli chodzi o obronę mojego... naszego ludu. Dlatego musisz się
wyspać.
Wypocząć. Co będzie, kiedy Smoczy Król stanie pod murami, a ty nie zdołasz się
skoncentrować, żeby użyć mocy? No powiedz, co wtedy? Erini wiedziała, że
Melicard ma rację. Wiedziała, ale wcale jej się to nie podobało.
Chciała być u jego boku przez cały czas, nawet w środku bitwy, gdy zajdzie taka
potrzeba. Z drugiej strony, jeśli naprawdę chciała związać swoją przyszłość z nim i z
tym miastem, w chwili przybycia smoczych wojsk powinna być w jak najlepszej
formie. Melicard przyznał, że ma wiele własnych sztuczek, ale pomoc maga znacznie
zwiększyłaby szansę. Wynik starcia stał pod znakiem zapytania. Srebrny Smok
dobrze się przygotował do tego dnia, i z lepszym skutkiem.
Księżniczka zadrżała. Uważała, że nie brakuje jej odwagi, ale... - - Mam coś dla
ciebie. - Jedna ręka puściła ją niechętnie, a potem podniosła znajomy przedmiot.
- - To talizman Quorina. - Erini nie chciała go przyjąć, nie chciała, żeby cokolwiek
przypominało jej tego podstępnego człowieka.
- - Nie, tylko podobny. Mocniejszy. Kiedyś był mój. Nie nosiłem go od pewnego
czasu, od... Tobie bardziej się przyda.
- - Moja rola nie była trudna. Prawie przez dwadzieścia lat byłeś sobą. Ja tylko
przypomniałam ci życie, jakie niegdyś wiodłeś.
Droga do komnat minęła bez przeszkód, lecz Erini dwa razy odniosła wrażenie, że
Cień jest gdzieś w pobliżu. Raz spojrzała na ścianę, przekonana, że zaraz go
zobaczy. Później ogarnęło ją niesamowite uczucie, że przechodzi nad
czarnoksiężnikiem. Była zdumiona, gdy go nie ujrzała. Czy wyobraźnia płatała jej
figle? Czy ostatnie przeżycia w końcu zaczęły zbierać swoje żniwo? Czyżby traciła
kontakt z rzeczywistością? Myśl o zapadnięciu w sen zaczęła wydawać się taka
kusząca, taka cudowna. Melicard miał rację. Jeśli się nie wyśpi, nie przyda się na
nic, gdy rozpocznie się oblężenie.
Przed odprawieniem eskorty zajrzała do pokojów Magdy i Galei. Magda, opanowana
jak zawsze, nawet po próbie zamachu stanu, podniosła się z łóżka, na którym spała
Galea.
Gdy została sama, miała ochotę rzucić się na łóżko i czekać na nadejście snu, który
raczej nie okazałby się opieszały. Posłanie przyciągało ją z nieodpartą siłą. Jej myśli
błądziły samopas. Tym razem zatrzymały się na okropnym położeniu, w jakim Talak
znajdzie się z nadejściem dnia. „Gdyby tylko uwierzyli Czarnemu Koniowi! -
pomyślała ze zmęczeniem. - Już by tu byli!”
Gdyby tylko Melicard mógł porozumieć się ze swoimi ludźmi. Kiedyś wspomniał, że
ma na to sposoby, ale podobnie jak wiele innych rzeczy znalazły się one pod
kontrolą „zaufanego” doradcy. Metody kontaktu straciły ważność. Quorin był bardzo
skrupulatny.
Łóżko wydawało się najbardziej wygodne, ale podłoga była bardziej praktyczna.
Erini nie chciała zepsuć czarów tylko dlatego, że w miękkiej pościeli zmorzy ją sen.
Podłoga nie nadawała się do wypoczynku, a przynajmniej na razie. Erini wiedziała,
że kiedy przygaśnie początkowy entuzjazm, jedynie z najwyższym trudem zachowa
przytomność, niezależnie od tego, gdzie będzie siedzieć albo co będzie robić.
Usadowiła się na dywanie, zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie ludzi
obozujących w niespokojnej, wulkanicznej okolicy. Przypuszczała, że w tej chwili
gotują się do dalszej drogi. Przywołała na myśl namioty i warty, nawet szczegóły
uzbrojenia. Musiały być podobne do tego, co nosiła gwardia pałacowa. Obrazy
zmętniały, gdy próbowało zmóc ją zmęczenie. Księżniczka zamrugała, zaklęła pod
nosem i spróbowała jeszcze raz. Obrazy wyostrzyły się, ale to wszystko - były tylko
obrazami. Nie wyczuwała związku między sobą a kimkolwiek w obozie. Z rosnącym
rozgoryczeniem uświadomiła sobie, że nie zna z widzenia żadnego z oficerów, nie
wspominając o nazwiskach. Jakże zatem mogła liczyć na nawiązanie kontaktu?
Czyżby jedynym wyjściem było przeniesienie się do obozu? Czy to możliwe? Jak na
razie jej dar działał w sposób przypadkowy, nawet wykluczając wpływ przeklętego
medalionu Mala Quorina. Koncentrację przerwało jej wrażenie, że w pokoju jest
jeszcze ktoś. Cień. Erini skoczyła na nogi, zataczając się lekko. Nic. Przez chwilę
czuła jego obecność tak blisko, że nie byłaby zdziwiona, gdyby stwierdziła, że
zagląda jej przez ramię. Zmęczony umysł pospieszył z wyjaśnieniem, które ją
zadowoliło: zmęczone zmysły wychwytywały ślady pozostałe po jego poprzedniej
wizycie. Nie przyszło jej do głowy, dlaczego w takim razie nie wykryła ich
wcześniej.
Chciała spać, nic więcej. Może gdy wypocznie, coś wreszcie się jej uda.
Poruszyła się, słysząc nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Możesz wejść.
W progu stanęła Galea. Miała podkrążone oczy i wyglądała tak, jakby przed chwilą
wstała z łóżka. Ubranie miała pomięte, a włosy potargane. - - Pani?
- - Co się stało, Galeo? Dworka była zmieszana.
- - Wzywałaś mnie, wasza wysokość.
Czyżby? Erini nie mogła sobie niczego takiego przypomnieć. Może Galei się
przyśniło.
- Nie potrzebuję cię w tej chwili, ale skoro tu jesteś, mam wiadomość od kogoś
bardzo dla ciebie ważnego.
Chciała otworzyć usta i wołać o pomoc, nie wiedząc, kto albo co mogłoby ją
uratować, lecz jej usta pozostały szczelnie zamknięte. - Przepraszam, ale ja mam
więcej do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia. - Wyciągnął rękę nie ku niej,
tylko w stronę Galei. Księżniczka chciała mu przeszkodzić, lecz z jakiegoś powodu
straciła panowanie nad ciałem i upadła na podłogę. Gdy próbowała wstać, ujrzała, że
Cień szepcze do ucha drugiej kobiety. Galea pokiwała głową, nadal pogrążona w
głębokim transie.
„Czarny Koń!” Gdzie był Czarny Koń? Podniósłszy się na klęczki, czarodziejka-
nowicjuszka spróbowała rzucić zaklęcie, obojętnie jakie, byle tylko powiadomić
kogoś, najlepiej hebanowego ogiera, o swoim dramatycznym położeniu. - Nie wolno
tego robić. - Ręka Cienia opadła na jej ramię, choć chwilę wcześniej czarnoksiężnik
był w innej części pokoju. Galea znikła. Łzy niemocy spłynęły po policzkach Erini.
Spojrzała w oblicze przeklętego wiedźmina i spróbowała wzrokiem wyrazić swój
gniew.
Miał niemal współczującą minę. Jego następne słowa nawet wyrażały skruchę.
- Nie wiem, dlaczego się przed tobą tłumaczę. Jesteś moim jedynym ratunkiem.
Muszę działać. Któż może wiedzieć, kiedy znalazłbym kogoś lepszego od ciebie?
Mój czas jest ograniczony i coraz bardziej tracę cierpliwość. Jej oczy zwęziły się,
gdy wyobraziła sobie, jak Czarny Koń przybywa na odsiecz i pokonuje mrocznego
wiedźmina. Cień uśmiechnął się domyślnie, jakby mógł odczytać te myśli.
- Twój wybawiciel przez pewien czas nie zauważy twojej nieobecności. Jest zajęty
polowaniem... na mnie, można powiedzieć. Bardzo zajęty. - Cień podniósł ręce i
zaczął na palcach odliczać imiona. - Bedlamowie śpią. Na razie tyle jestem im
winien. Będą spać przez dłuższy czas. Twój Melicard ma na głowie potężną hordę,
która zbliża się do bram miasta, a Smoczy Król Srebrny ma głowie całe miasto
przygotowane do obrony. Biedny Drayfitt, mój smutny dobroczyńca, nie żyje -
nieszczęśliwy wypadek z jego winy. A Czarny Koń ugania się za zjawami.
Zostało jeszcze kilka palców, gdy wiedźmin zakończył tę obłędną wyliczankę. Erini
przyjrzała im się uważnie, nadal nie tracąc nadziei. Cień przeniósł spojrzenie z jej
twarzy na własne palce i powoli opuścił rękę.
- Reszta to tylko pionki, jak się obawiam. Nikt inny się nie liczy. Wyciągnął palec w
jej stronę i dał znak, że powinna wstać. Nie miała wyboru. Jej ciało podniosło się
samo. Zakapturzony wiedźmin z zadowoleniem pokiwał głową. - Mógłbym zabrać
cię w bardziej gwałtowny sposób, księżniczko, ale staram się być rozsądny. Nie
masz pojęcia, jaki byłem opanowany. Mogłem zrównać z ziemią całe to miasto,
razem z twoim drogim Melicardem. To rozzłościłoby Smoczego Króla. Chce wziąć
Talak w jednym kawałku. Stać mnie na wiele, ale skoro stało się tak jak się stało,
roztrząsanie możliwości nie ma większego sensu.
Erini nie mogła nic powiedzieć, nie mogła nic zrobić. Tylko oczami wolno jej było
wyrażać swoje zdanie. Oczy mówiły tomy, głównie na temat szaleństwa stojącego
przed nią potwora.
- Może przeżyjesz - dodał niemalże z nadzieją. - Jeśli tak, wrócę cię zdrową i całą
tutaj albo do Gordag-Ai, gdyby smokom udało się zdobyć Talak. Masz moje słowo.
Obrzuciła go ostatnim wściekłym spojrzeniem mówiącym mu, co myśli o jego
obietnicach.
XX
- Cień!
Czarny Koń uderzył kopytami w ścianę piwnicy, w której zmaterializował się przed
paroma sekundami. Jak na poprzednich przystankach, jedynym znakiem po
przeciwniku był niewyraźny ślad metody jego podróży. Poprzedni trop doprowadził
go tutaj, a przedtem wiodły go wcześniejsze.
I o to chodziło, musiał w końcu przyznać Czarny Koń. Dał się wodzić za nos. Padł
ofiarą jeszcze jednego fortelu wiedźmina, który w każdym ze swoich żywotów
spiskował i obmyślał pułapki na przyszłe wcielenie, nie wspominając o setkach
wrogów, jakich zrobił sobie przez stulecia.
- Niech cię diabli! - Mroczny rumak ponownie kopnął mur. Cofnął się, rozdrażniony
i zakłopotany. Gdyby się nie pohamował, oszczędziłby zachodu Smoczemu Królowi.
Ciekawe, co by powiedzieli mieszkańcy na wieść, że pałac runął dzięki zabiegom
jednego z jego obrońców.
„Jaki jest cel tego wszystkiego, Cieniu? Co tym razem knujesz?” Niebezpieczeństwo
groziło Melicardowi czy księżniczce Erini? Prawdopodobieństwo było zbyt wielkie,
by je zlekceważyć. Czarny Koń cwałem opuścił piwnicę. W wyobraźni widział króla
i jego żołnierzy porozrzucanych jak zabawki. Co gorsza, zobaczył czarodziejkę-
nowicjuszkę, Erini, rozpaczliwie walczącą o życie swoje i narzeczonego przeciwko
wrogowi, z którym nie mogła się równać. Nie dlatego, że była słaba czy była kobietą,
ale dlatego, że wiedźmin mógł czerpać garściami z wieków doświadczeń, ona zaś
miała tylko szczyptę podpowiedzi podsuniętych przez Drayfitta i jego, Czarnego
Konia.
Wypadł z portalu po drugiej stronie, lądując w środku narady. Paru oficerów nie
mogło powstrzymać sapnięcia na jego imponujący widok. Melicard wzdrygnął się,
ale zapanował nad sobą.
- - Czarny Koń! Gdzie byłeś? Prawie świta! Pierwsze promienie walczą ze słabnącą
nocą!
Czarny Koń modlił się, żeby nie mieć racji. Jeśli Cień bawił się z czasem, cały świat
stanął w obliczu katastrofy. Vraadowie mieli nawyk niszczenia wszystkiego, co
wykorzystali.
Melicard odgadł ponury nastrój swojego sprzymierzeńca.
- - Ja nie znalazłem niczego cennego. Może ty będziesz innego zdania. Ale szczerze
radzę, żebyś jak najszybciej albo zapieczętował te komnaty, albo ogołocił je do
surowych murów. Ja wolałbym wszystko spalić, z tym szatanem związanym,
zakneblowanym i ułożonym na szczycie stosu!
- - Bogowie! Co znalazłeś?
- - W tej chwili to nieważne! Księżniczka Erini! Gdzie ona jest? - - Jakiś czas temu
posłałem ją na spoczynek. Będziemy jej potrzebować, gdy pod murami staną wojska
Smoczego Króla. Nawiasem mówiąc... - triumfalny uśmiech Melicarda objął również
część maski - brama jest nasza. Było to aż nazbyt łatwe. Łatwiejsze niż odbicie
pałacu. Buntownicy rzucili się na nas i... błagali o wtrącenie do lochów, byle tylko
nie stawać przeciwko demonom! Masz teraz niezłą reputację, Czarny Koniu. - - Z
przyjemnością zamieniłbym ją na inną. Czy księżniczka jest dobrze strzeżona?
- Widzę ich - oznajmił Melicard. - Na mojego ojca, potężny legion! Chyba nie było
takiej smoczej armii od czasów oblężenia Penacles! Podczas gdy inni spoglądali
przez tubę albo czekali na swoją kolej, Czarny Koń dostosował zmysły, zyskując
widok lepszy od tego, jaki oferowały mechaniczne zabawki króla. Melicard miał
rację; była to potężna armia, a na jej czele jechał sam Smoczy Król. Co dziwne,
Srebrny sprawiał wrażenie wystraszonego. Choć ten smoczy pan nosił płaszcz
tchórzem podszyty, Czarny Koń spodziewał się, że znajdzie go w bardziej bojowym
nastroju.
Mając za sobą nieprzebrane wojska, a przed sobą stojące otworem, jak myślał, bramy
miasta, powinien być bardziej pewny siebie. Czy kulił się z przyzwyczajenia czy też
coś wiedział?
Przyglądając się smoczym wojownikom jadącym obok swego pana, Czarny Koń
odkrył przerażającą prawdę. Za jednym z wojów, wyraźnie strapiony, jechał nie kto
inny, jak Mai Quorin we własnej osobie.
- Czy ja coś widzę? Pytanie! Wasza wysokość, czy chciałeś może podpuścić niczego
nie podejrzewające smoki do bram? Czy chciałeś ugruntować je w mylnym
przekonaniu, że zdrajcy nadal kontrolują miasto?
Z rumieńca na twarzy można było wnosić, że Melicard zamyślał coś w tym stylu.
Czarny Koń nie był zaskoczony. Było to dość logiczne.
Ogier opuścił łeb na wysokość głowy śmiertelnika.
- Wasza wysokość, plan spełznie na niczym! Ze smokami jedzie Mai Quorin! - -
Niemożliwe! - Melicard podniósł tubę do oka i spróbował zobaczyć to, co ujrzał jego
sojusznik. Niestety, przyrząd nie mógł sprostać jego wymaganiom. Król ze złością
rzucił go na ziemię, tłukąc bezcenne szklane soczewki. - Wierzę ci, Czarny Koniu,
choć sam nie mogę tego zobaczyć! Ale jakim sposobem? Co to za sztuczka? -
Odwrócił się do adiutanta. - Uprzedź obsadę bramy! Powiedz, że nasz plan wyszedł
na jaw! - Drugiemu rozkazał:
- Idź do celi naszego zdradzieckiego doradcy! Wypytaj strażników, co się stało i
dlaczego nie zostałem powiadomiony!
- - Bądź wyrozumiały dla strażników, wasza wysokość - poprosił Czarny Koń, nieco
przygaszony. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Podejrzewał, że zna
tajemnicę ucieczki Quorina. - Na pewno są skonfundowani i przestraszeni. Myślę, że
być może to ja stałem się przypadkowym sprawcą ucieczki tego szatana. - Nie
wchodził w szczegóły, odkładając wyjaśnienia na spokojniejszą porę, jeśli taka
rzadkość w ogóle nastąpi.
Czarny Koń też zaczął się zastanawiać. Cabe już wcześniej padł ofiarą machinacji
Cienia. Czyżby czarnoksiężnik uderzył drugi raz? - Zaraz ich poszukam! Zdążę
przed atakiem Srebrnego! Dacie sobie radę? - Wyprawiłem wojska, ale nie
zostawiłbym swojego królestwa bez obrony przed takim zagrożeniem, jakie stanowią
smoki. Przysiągłem, że książę Toma był ostatnim ze swego rodzaju, który wszedł do
Talaku z głową na karku. Mroczny rumak zachichotał.
- - W rzeczy samej. Masz też swoją osobistą czarodziejkę. - Ruchem głowy wskazał
na Erini. Ona popatrzyła na niego z przelotnym uśmiechem, potem znów popadła w
jakby senną zadumę. - Taaak. Niedługo wrócę, królu Melicardzie! Masz moje słowo!
- - Wolałbym ciebie jako takiego. Będziemy czekać na twój powrót. Wzywając
portal, Czarny Koń zeskoczył z balkonu i zniknął. Tym razem podróż przebiegła
błyskawicznie i ledwo zauważył krótką drogę przez Pustkę. Wypadł jak najbliżej
ochronnej bariery otaczającej Dwór. Miał nadzieję, że tym razem złożenie wizyty
będzie łatwiejsze.
Wysłał sondę, licząc, że przyciągnie uwagę tych, których szukał. Chciał wycofać ją
jak najciszej, żeby nie wzbudzić paniki wśród innych mieszkańców. Niestety, nie
otrzymał odpowiedzi, co, gdy nad tym pomyślał, nie pozostawiało mu innego
wyboru, jak zawołać.
Smok bardziej był przejęty widokiem hebanowego ogiera niż wezwaniem tych,
którym służył.
„Zaprawdę, dzieją się tu dziwne rzeczy” - pomyślał kwaśno mroczny rumak. Smok
wyglądał na zdenerwowanego. Syczenie stało się wyraźniejsze, a z jego ust wysunął
się zaokrąglony, niemal ludzki język.
- Wielki Czarny Koniu, cośśś się ssstało! Nikt nie może znaleźć pana i pani!
Ktośśś
mówi...
Nie usłyszał następnych słów smoka, bo przeszkodził mu kolejny głos. Uderzył z siłą
grożącą rozdarciem umysłu na części. Ssarekai cofnął się, zapominając języka w
gębie.
- Stać! Ci, którzy śmią tknąć przyjaciół Czarnego Konia, pożałują, że się narodzili!
Pogróżka padła zanim oczy stwierdziły, że nikt w pobliżu nie jest atakowany, co
najwyżej przez muchy. W ogóle nic się nie działo. Czarny Koń znalazł się pod
ostrzałem przestraszonych spojrzeń wszystkich obecnych w pokoju. To robiło się
denerwujące. Ogier zaczynał czuć się tak, jakby nie Cień czy Srebrny Smok byli
intruzami, tylko on. Rozejrzał się dokoła i znalazł Erini. Patrzyła na niego z
umiarkowanym zdziwieniem.
„Tutaj jest coś nie w porządku!” Gdyby to było możliwe, pysk Wieczystego zrobiłby
się czerwony.
- - Nic się nie wydarzyło od czasu twojego odejścia, pomijając to, że smoki podeszły
bliżej, a my nadal czekamy na twoich przyjaciół, pana i panią Bedlam. Kiedy
przybędą?
- - Nie... nie wiem, kiedy przybędą ani czy w ogóle przybędą. Nie ma po nich śladu.
Wiedział, że księżniczka jest uczuciową niewiastą, lecz przecież nie mogła tak
szybko
zmienić obiektu miłości. Wszak gotowa była poświęcić życie dla narzeczonego. Ta
Erini
zachowywała się tak, jakby był jej obojętny.
Ta Erini?
Zapominając o Melicardzie i innych, przybliżył się do księżniczki. Musiała się do
niego odwrócić, gdyż stanowił naprawdę imponujący widok i zmierzał ku niej
celowym krokiem. Dziwne, jej oczy zdradziły strach. Strach nie licujący z tą Erini,
którą zdążył dobrze poznać, choć razem spędzili niewiele czasu.
- - To nie jest twoja przyszła żona, królu Melicardzie! Ta kobieta nie ma żadnych
zdolności czarodziejskich. Ta, która stoi przed tobą, choć wygląda jak księżniczka
Erini, jest biednym stworzeniem omotanym przez czary, których źródłem może być
tylko mistrz zamętu, Cień!
- - Galea! - Kapitan Iston skoczył ku niej. Czarny Koń leciutko pokiwał głową. W
chwili, gdy oficer wszedł do pokoju, uzewnętrzniły się jej najsilniejsze emocje.
Tylko głęboka miłość czy nienawiść była do tego zdolna i Czarny Koń wiedział
dość, by określić rodzaj uczucia. Uwolnił skonfundowaną Galeę, która odwróciła się
do żołnierza i zatonęła w jego ramionach. Szybkie zerknięcie w jej myśli ujawniło,
że nic nie wiedziała. - - Erini! Gdzie jest Erini? - zapytał Melicard. - Nie wiem,
wasza wysokość! Kiedy dotarło do mnie jej wezwanie, nie zwróciłem uwagi na jego
pochodzenie, zakładając, że skoro minęło tak niewiele czasu, musi być z tobą w
pałacu! - Hebanowy rumak zaśmiał się szaleńczo, szydząc z własnej głupoty i
niedbałości.
- - Znajdź ją, Dziecię Pustki. Znajdź moją królową i uratuj ją. Nie obchodzi mnie,
jakim kosztem. Ruszaj.
- - Teraz? - Czarny Koń spojrzał nań z niedowierzaniem. - Nie mogę szukać jej teraz,
choć właśnie tego pragnę! Talak jest zagrożony i dobro jednej osoby nie może
przeważyć nad losem całego królestwa!
- - Nie potrzebuję cię. Utrzymamy się. Jeśli będzie trzeba, wytrwamy do końca
świata. Idź! Odrzucam twoją pomoc! Czy to uwalnia cię od zobowiązań? Rumak
stuknął kopytem w marmurową posadzkę. Wiedział, do czego zmierza król i wcale
mu się to nie podobało. Cały Talak!
- - Precz z moich oczu, demonie! Nie potrzebuję twej łaski, jeśli nie chcesz spełnić
mojej prośby!
- Będziemy tutaj, kiedy wrócisz. Jak powiedziałem, Talak długo przygotowywał się
do obrony i jest gotów, choć większa część moich sił przebywa gdzie indziej.
Czarny Koń doszedł do wniosku, że mogą się kłócić dopóty, dopóki Srebrny Smok
we własnej osobie nie wpadnie do komnaty. Król był nieustępliwy. Wieczysty
wiedział, że przyznanie mu racji nie będzie słuszne, ale zbyt bliskie jego własnym
przekonaniom, żeby się sprzeciwiać. Czuł, iż winien jest to Erini za uwolnienie - to i
dużo więcej, gdyż było w niej coś, co miało niewiele innych osób, czyniąc tę cechę
tym bardziej godną uwielbienia. Nie miała ona nazwy i nie trudził się jej
wymyślaniem. Najważniejsze było dobro księżniczki.
- Zgoda - oznajmił w końcu, bardzo cicho. Spojrzenie Melicarda wyrażało
wdzięczność i ulgę.
- - Nawet nie wiem, gdzie szukać. - W pewnej mierze było to kłamstwo. Czarny Koń
wiedział, gdzie szukać. Kłopot w tym, że takich miejsc było zbyt wiele, a on nie miał
czasu.
Gdy Czarny Koń zniknął, Melicard mógł wreszcie pozbierać myśli. Przysiągł, że
utrzyma Talak, i zamierzał dotrzymać słowa. Przygotowane środki obrony nigdy nie
zostały sprawdzone w prawdziwej walce, ale próbował nie uprzedzać wydarzeń. Nie
myślał też o ogromie zniszczeń. Zginą setki przeklętych smoków, ale to nie miało dla
niego znaczenia.
Ważniejsze było, że polegną również jego ludzie, a królestwu może grozić upadek. -
- Kapitanie Iston! - Ujęty lojalnością i doświadczeniem cudzoziemca, darzył go
bezgranicznym zaufaniem. Jeśli przeżyją, zaproponuje mu stałe miejsce w swoim
sztabie.
Miał nadzieję, że Iston zgodzi się zostać w Talaku. Gdyby Czarny Koń zawiódł - ta
okropna mysi nie chciała go opuścić - kontyngent z Gordag-Ai, nie będąc już
związany z jego królestwem, zapewne wróci do swojej ojczyzny.
- Mamy tylko kilka godzin spokoju - zaczął. - Potem zapanuje zamęt. Inni znają
swoje obowiązki. Od was oczekuję sugestii albo komentarzy dotyczących tego, o
czym mogłem zapomnieć. Zależy mi na wszystkim, co zapewni nam trochę więcej
czasu. Król chciałby też mieć pod ręką przynajmniej jednego maga. Dzięki
talizmanom, które zachował, choć nie lubił ich od czasu wypadku, w którym został
kaleką, i dzięki temu, co udało się osiągnąć Drayfittowi - biednemu Drayfittowi -
pałac został zabezpieczony przed zakusami rzucających zaklęcia smoków i im
podobnych. Teraz jednak Melicard nie był taki pewny bezpieczeństwa. Czarny Koń
wchodził i wychodził bez przeszkód, ale to go nie trapiło. Co innego Cień. Wiedźmin
miał na zawołanie wiedzę tysiącleci. Najgorszy był szpieg Srebrnego Smoka, agent
działający tuż pod jego nosem. Nie było wątpliwości, że Quorin parę razy
kontaktowa! się ze swoim prawdziwym panem. Wystarczyłby tylko jeden wyłom w
magicznych obronach...
- - Smok nie stoi u północnej bramy, panie, i nie wygląda na członka klanu
Srebrnego.
- - Nie?
- - Twierdzi, że przybył z południa. - „Z południa?”
- - Z Lasu Dagora?
- - Tak powiedział.
Melicard nie wiedział, czy śmiać się, czy przeklinać. Zielony Smok przysłał
emisariusza, ale skoro w przeszłości doszło między nimi do zatargu, jawiło się
pytanie:
Wystąpi jako sprzymierzeniec czy jako wróg?
XXI
Erini była przerażona, ale usilnie starała się tego nie okazać. Bała się wielu rzeczy,
jednak największe obawy wzbudzało w niej dziwne zachowanie czarnoksiężnika.
Wątpiła, czy jego umysł jest tak kompletny, jak mu się wydawało. Jego osobowość
sprawiała wrażenie płynnej, przechodząc z jednej krańcowej postaci w drugą. Będąc
tak blisko tego, co uważał za swój triumf, Cień coraz lepiej przypominał sobie
własną tragiczną porażkę i uparcie dzielił się z nią szczegółami, jak gdyby pragnąc
oczyścić się ze wspomnień.
Cień wstał, zapominając o swojej opowieści. Nie po raz pierwszy nastąpiła taka
gwałtowna zmiana. Wiedzmin wyciągnął rękę i sprawił, że zawisła nad nim kula
coraz jaśniejszego światła. W jej blasku Erini miała wreszcie okazję zobaczyć jego
warownię, dotychczas spowitą w mroku. Była wstrząśnięta, i nic dziwnego.
Księżniczka nigdy nie widziała sali tronowej smoczego cesarza, więc to zrozumiale,
że nie dostrzegła uderzającego podobieństwa między oboma miejscami. Pod
wszystkimi ścianami stały ogromne posągi ludzi i stworzeń dawno wymarłych albo
zapomnianych.
W jego tonie pobrzmiewał strach, jakby wreszcie zdał sobie sprawę, że jego umysł
nie jest taki, jak trzeba.
Podczas gdy zastanawiał się nad swoim pytaniem, Erini toczyła własną walkę.
Chociaż nie mogła się ruszyć, jej umysł nadal był wolny. Cień potrzebował wolnego,
a zarazem podatnego umysłu. Księżniczka desperacko próbowała to wykorzystać,
stale wzywając siły, jakie mogła w sobie znaleźć, i wysyłając magiczne wołanie o
pomoc. Miała nadzieję, że Czarny Koń je wykryje. Była to wątła, niemal szalona
nadzieja, ale miała tylko tyle. Brakowało jej wprawy i doświadczenia, żeby uwolnić
się z fizycznych więzów.
Podniósł rękę na wysokość jej oczu. Głos miał kojący, a jednak podszyty niepokojem
i strachem.
- Posłuchaj mnie. Zaraz zacznę. Nie potrzebuję twojej współpracy, ale o nią proszę.
Daj mi to, czego chcę, a ja zobaczę, co da się dla ciebie zrobić później. Dasz mi to
niezależnie od własnych chęci, lecz przemiana będzie łatwiejsza dla nas obojga, jeśli
zrobisz to dobrowolnie.
Unieruchomiona Erini mogła tylko odpowiedzieć oczami, i wyraziła nimi całą swoją
nienawiść. Cień cofnął się. Jego twarz najpierw stała się obrazem żalu, a chwilę
później arogancji.
- Zatem dobrze. Chodziło mi o twoje dobro, naprawdę. Cierp, jeśli chcesz. Oto, co
dla mnie zrobisz.
Erini, jak to ujął, miała się stać naczyniem, w którym splecione zostaną dwie
zdecydowanie różne formy czarów. W przeciwieństwie do opowieści, które
księżniczka słyszała jako dziecko, Cień wcale nie próbował zapanować nad mocami
ciemności i światła.
Choć Erini niewiele widziała, czuła wszystko. Czuła, że moc, którą wezwała,
wypełnia komnatę. Ona wezwała? Nie, to tylko tak wyglądało. Z instrukcji
umieszczonych w jej głowie wynikało, że czarnoksiężnik wykorzystuje trójnóg w
celu czerpania energii poprzez nią. Czerpanie tak wielkiej mocy samemu zagroziłoby
jego planom. Musiał być wolny, żeby panować nad sytuacją, i bez niej byłoby to
niemożliwe. Erini wiedziała, że może wezwać na pomoc jakieś środki obrony, coś,
co trwale rozerwie jego czary. Jednak za mało umiała, żeby walczyć z potokiem
mocy i jednocześnie koncentrować się na osłanianiu siebie. Teraz zrozumiała,
dlaczego Cień szukał niewyszkolonej i niedoświadczonej osoby o magicznych
zdolnościach. Nawet umysł Drayfitta byłby przed nim zbyt zamknięty, aby można
było liczyć na zadowalający wynik eksperymentu. Erini przypominała dziecko
niepewne swoich możliwości; była otwartą księgą, w której Cień mógł zapisywać
wszystko, co tylko sobie życzył. - Czujesz moc wpływającą do twojej duszy. -
Stwierdzenie, nie pytanie. - Zatrzymaj ją tam. Pozwól jej się gromadzić.
Zrobiła, co kazał. Nie miała wyboru. Czuła się silna, a zarazem była bezradna. To
było frustrujące. Zdawało się, że spływa do niej siła świata. Po raz pierwszy Erini
ujrzała świat w postaci linii i pól energii. A jednak spektrum też pozostało. Te dwa
obrazy były jednym. Nie wiadomo, czy istnienie jednego jest wynikiem drugiego,
czy też oba pojawiły się jednocześnie. Była tutaj potężna moc, której nie poznali
nawet najwięksi legendarni czarnoksiężnicy. Była tu moc zdolna uczynić niemal
bogiem... I była to tylko część tego, czego pragnął Cień. Cień, nie ona. „Ja jestem
tylko naczyniem” - przypomniała sobie księżniczka. Moc, którą zawierała,
przeznaczona była dla niego, nie dla niej. - Potok będzie napływał powoli. Musisz
kierować jego siłą, dopilnować, żeby cię nie pochłonął, i przygotować się do
przyjęcia następnego daru.
„Już było za dużo!” Erini wpadła w popłoch. Jak może zawrzeć tyle energii, tyle
czystej mocy? Walczyła o odzyskanie władzy nad umysłem. „Czarny Koń! Gdybym
tylko
mogła go wezwać!”
- Erini?
Odpowiedź była krótka. Usłyszała tylko jedno słowo, swoje imię, ale wiedziała, że
jej okrzyk musnął myśli Wieczystego. Wezbrała w niej nadzieja. Gdy zaczęła
szukać Czarnego Konia, wniknęła w nią zimna, nienawistna esencja, jakby lubieżnie
obmacując jej duszę. Chciała krzyczeć, krzyczeć bez końca, ale wcześniejsze
zaklęcie Cienia zapobiegło uzewnętrznieniu przerażenia wywołanego taką
niewyobrażalną inwazją. Świat wokół niej skurczył się, jakby patrzyła na niego z
góry. Wiedźmin spoglądał jej w oczy z zaciekawieniem i oczekiwaniem. Chciała
wdeptać go w ziemię, żywcem obedrzeć ze skóry, zadać mu najgorsze katusze -
zrobić cokolwiek - byle tylko uwolnić umysł od tej obrzydliwej obecności, która
zamierzała stać się jej częścią. - Przyjmij to, księżniczko. Nie masz wyboru.
Nie miała. Pragnęła zniszczyć własne ciało, rozedrzeć je na sztuki i wyrwać z duszy
to ohydztwo. Rozkazy Cienia uniemożliwiały wszystko prócz słabiutkiego oporu.
Erini przyjmowała w siebie kwintesencję mocy, którą pobratymcy wiedźmina
posługiwali się w nie nazwanym piekle, z którego się wywodzili. Była ona obca
Smoczemu Cesarstwu, podporządkowana innym, wynaturzonym prawom natury,
które tutaj nie mogły obowiązywać.
Myśl nie zrodziła się w jej głowie, była raczej jedną z instrukcji Cienia. Wybijała się
swobodnie, gdy zadanie było już w toku. Sprawiała wrażenie żywej, jakby została
przepojona maleńkim fragmentem istoty Vraada.
- Są punkty węzłowe, miejsca, gdzie łączą sią dwie rzeczywistości. Musisz tylko
poszukać.
Połączone. Muszą być połączone. Erini teraz to zrozumiała. Był to jedyny sposób
uchronienia się od losu, na jaki skazał się Cień, jeśli nie od czegoś gorszego. W
przeciwnym wypadku zawarta w niej siła rozniesie jej ciało i umysł, rozproszy je w
nicość. Jeśli miała jakąś szansę przeżycia, to musi zrobić to, co sugerowały
instrukcje. - Oczywiście - przytaknęła ta dziwna cząstka Cienia. Erini zastanowiła
się, czy przypadkiem nie popada w szaleństwo. Wszystko wydawało się takie żywe.
- Masz zadanie. Wykonaj je.
Była to jedyna rzecz, na której w tej chwili mogła się oprzeć. Z narastającą odrazą
przyjęła w siebie te obce czary. Wyobrażała sobie, że wiją się jak robaki, próbując
wniknąć jak najgłębiej. Mało brakowało, a odrzuciłaby je ze wstrętem, wiedziała
jednak, że wówczas będzie stracona. Z jakiego świata pochodzili Vraadowie i jak
mogli być przodkami dzisiejszych ludzi? Od czasu do czasu pojawiały się sugestie
odpowiedzi na te pytania, niejasne, widmowe obrazy, które tańczyły wokół niej,
niemal odrywając od okropnego zadania. Żaden z nich nie był wyraźny, co sprawiało
jej pewną ulgę. Choć wzbudzały jej ciekawość, o tych rzeczach nie chciała nic
wiedzieć. Emanowały ten sam smród, co czary.
- Masz punkty. Zbierz je i skojarz z ich odpowiednikami. Tu. Tu, Tu. Ta część
zadania była niemal śmiesznie prosta, choć Erini wiedziała, że to tutaj zaczął się
spiralny lot Cienia ku klęsce. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się stało. Punkty,
które widział jej umysł, chętnie spotykały się ze sobą. Może dlatego, że jak
podkreślił wiedźmin, była tylko naczyniem - albo raczej katalizatorem - a nie
ostatecznym odbiorcą wyniku czarów. Ona miała tylko jeden cel, nie kilka, tak jak
on.
Podczas gdy część jej świadomości pracowała bezwiednie, nie mając innego wyboru,
Erini wykryła zmianę zachodzącą w umyśle i w samej duszy. Nie mogła
powstrzymać tej przemiany, podobnie jak wcześniej nie mogła odrzucić obcej magii.
Po paru sekundach - - a może minutach lub nawet godzinach, nie umiała powiedzieć
- - nawet zaczęła się cieszyć z tej zmiany. Postrzegała coraz więcej, a jej pojmowanie
świata pogłębiało się, aż wreszcie poczuła, że jest Smoczym Cesarstwem, rozległym
wschodnim kontynentem, mniejszymi lądami południowymi, wyspami, morzami...
wszystkim.
Czary Cienia stały się dla nią sprawą drugorzędną, czymś, co musiała zrobić, ale co
wymagało ułamka jej koncentracji. Poznała wszystkie wydarzenia, wszystkich ludzi.
Nieświadomie skupiła uwagę na Talaku i swym narzeczonym. Wiele rzeczy stanęło
jej przed oczami, myśl zbudziła się do życia. Smoki oblegały miasto. Księżniczka
zdała sobie sprawę, ile czasu upłynęło od jej porwania: słońce stało wysoko na niebie
i wyglądało na to, że obie strony już wymieniły ciosy. Między szeregami Srebrnego
a murami miasta leżały martwe smoki; domostwa, które miały to nieszczęście stać
zbyt blisko północnego muru, przemieniły się w sterty połamanego drewna.
Mieszkańcy, jak pamiętała, przed jej porwaniem otrzymali rozkaz przeniesienia się w
inne miejsce. W samym mieście również były zniszczenia. „Atak powietrzny” -
podpowiedział jakiś zakamarek jej umysłu. Takie określenie zdumiewająco pasowało
do jej dziadka, małżonka ówczesnej królowej. Dziadek nie żył od paru lat. Przyjrzała
się poległym smokom. Coś przeszyło im serca. „Coś magicznego”.
Melicard. Widok nie zmienił się, gdyż widziała wszystkie rzeczy naraz, ale
wizerunek króla wyróżnił się na tle innych. Był w sali tronowej, wydawał rozkazy,
pochłonięty bitwą.
Kilku jego ludzi zostało rannych, a jedną ścianę pokrywał lepki, ciemny płyn. Erini
ze zdumieniem ujrzała niebo w miejscu sufitu. Jeden ze smoków zdołał przedrzeć się
przez wszystkie linie obrony. Jednak jakimś sposobem wszystkie magiczne środki
obronne Talaku - Erini nie pamiętała, czy wcześniej było jej coś o nich wiadomo -
zostały przywrócone i nawet udoskonalone. Smoczy Król miał drogo okupić
porwanie się na miasto. Ale mógł jeszcze zwyciężyć albo co najmniej przemienić
Talak w stosy zgliszcz, które przykryją szczątki większości mieszkańców. Kolejne
Mito Pica. Dwie magie prawie stały się jednością. Postrzeganie Erini znów się
zmieniło, tym razem w zaskakujący sposób. I nieco martwiący, choć frasunek stawał
się uczuciem coraz to bardziej jej obcym. Wcześniej rozumiała swój świat, teraz zaś
nie mogła pojąć, co się dzieje.
Pod pewnymi względami wyglądał tak jak wtedy, gdy widziała spektrum - jak dwa
nałożone na siebie obrazy. Było to trafne porównanie, osądziła, ale raczej nie
wyjaśniało, co niczym całun okrywa Smocze Cesarstwo i resztę świata.
Góry wznosiły się w niewłaściwych miejscach. Morza i rzeki widniały tam, gdzie w
rzeczywistości rozciągały się suche piaski bądź rosły bujne lasy. W miejscu Talaku
wznosiło się inne miasto, mniejsze, choć sięgające wyżej w niebo. Zigguraty
Melicarda walczyły o lepsze z dziwacznymi, poskręcanymi wieżami zwieńczonymi
ostrymi iglicami. Był to ten sam i zarazem nie ten sam świat.
Choć wyczuwała życie tego świata, coś ją ostrzegało, żeby go nie szukała.
Skierowała wewnętrzny wzrok na najbardziej fascynujący i mrożący krew w żyłach
widok. Samo niebo.
Piękny błękit jej świata ustąpił ciemnej zieleni. Nie soczystej zieleni liścia, lecz burej
barwie zgnilizny. Rozkładu. Ten świat ulegał rozkładowi przez tysiące tysięcy lat.
Świat, który Cień i Vraadowie porzucili dla tego świata. Świat, który
przemienili w
gnijący koszmar.
Oto jakie moce reprezentował Cień.
Bez udziału woli znów ujrzała samego czarnoksiężnika. Klęczał przed nią,
oczarowany postępami swoich czarów, prawie gotów przejąć owoce jej wytężonej
pracy. Z przerażeniem dostrzegła w nim rzeczy, których istnienia na pewno nie
podejrzewał. Nie tylko miriady wcieleń, ale to, co zniekształcone zaklęcie zrobiło z
jego istotą w przeciągu mileniów. Cień daleki był od całości, daleki od odporności na
wpływ świata, do którego uciekli jego pobratymcy. Był w gorszym stanie niż w
czasie poprzednich wcieleń i nie chciał tego zobaczyć.
Cień rozprawiłby się z każdym magicznym atakiem z wysiłkiem mniej więcej takim,
jakiego wymagało zaczerpnięcie powietrza.
Erini poczuła, że jej osobowość zaczyna się rozpadać. Jej zadanie było niemal
ukończone, ale nigdy nie ujrzy wyniku. Oddziaływały na nią zbyt potężne siły.
Pomyślała o Melicardzie. Już nikt nie powstrzyma go przed zanurzeniem się w tę
samą ciemność, w której żył przed jej przybyciem do Talaku. Zobaczyła, jak wydaje
rozkazy swoim adiutantom podczas obrony miasta. Pomyślała o swoich rodzicach,
którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał ich córkę. Obraz Melicarda jakby
spłowiał, gdy król i królowa Gordag-Ai zyskali pierwszeństwo. Wreszcie Erini
pomyślała o Czarnym Koniu, istocie poznanej niedawno, ale z którą łączyła ją jakaś
więź. - Erini?
- Wiem, gdzie jesteś! Nie zatrać sią! Trzymaj się swojego istnienia, Erini! Straciła
kontakt, ponieważ w celu podtrzymania istnienia, w dodatku do wszystkiego innego,
musiała skoncentrować resztki woli. Nie była pewna, jak długo zdoła to robić, gdyż
siła czarów wiedźmina stawała się coraz to większa. Niedługo, niezależnie od swoich
starań.
Erini zastanowiła się, czy Czarny Koń znajdzie ją na czas, a jeśli tak, to czy będzie
miał jakieś szansę w starciu z mocami Cienia.
W tej części umysłu Erini, która była bezwolną marionetką czarnoksiężnika, proces
przemiany niemal dobiegł końca.
Czarny Koń cofnął się niespokojnie, ale nie dlatego, że przestraszył się butnego tonu
Vraada. Oczywiście, Cień wiedział, że mroczny rumak nadejdzie, to nie ulegało
wątpliwości.
Nie, Czarnego Konia zaniepokoiło to, że pod tym kątem Cień nie mógł go widzieć,
ani że, jeśli o to chodzi, on też nie widział jego twarzy. Głęboki kaptur nie skrywał
niczego za wyjątkiem rozmytej plamy.
XXII
Smoczy Król Srebrny syknął z rozdrażnieniem, gdy zobaczył, że Talak odpiera
kolejny atak. Jakimś cudem ta okaleczona pluskwa, która śmiała zwad się władcą,
zadała ciężkie straty jego armii. Smoczy pan zerknął w bok, na swego agenta, który
przypatrywał się bitwie z emocjami będącymi odzwierciedleniem jego własnych. Nie
miał pojęcia, dlaczego pozwolił żyć tej kreaturze. Zapewne tylko tyle, że chciał
udowodnić jemu i innym, że zdobędzie Talak, nawet jeśli będzie musiał użyć każdej
możliwej broni i złożyć w ofierze życie tysięcy.
Cień był następny. Przymierze było błędem i pokusił się o jego zawiązanie w chwili
desperacji. Od samego początku żadna ze stron nie przestrzegała jego postanowień.
Srebrny Smok zastanawiał się, czy czarnoksiężnik wie, że jego klątwa nie została
zdjęta. Dla niego było to oczywiste, ale arogancki ciepłokrwisty żywił przekonanie,
że znów jest jednością.
Tak, Cień będzie następny... jeśli zostało z niego coś, z czym mógłby się rozprawić.
Smoczy Król wyprostował się i dał znak jednemu z książąt, wojownikowi z wylęgu,
któremu ojcował. Większość otaczających go smoków była jego potomstwem, choć
żaden nie nosił znaków królewskiego rodu. Nie mogli zostać jego następcami.
Wszyscy mogli być wojownikami, którzy oddadzą za niego życie, co też ich czekało.
Na ten sygnał czekały główne siły uderzeniowe. Srebrny Smok wiedział, że teraz
obrona jest najsłabsza. Chciał uderzyć hurmem. Kiedyś zależało mu na tym, by nie
zniszczyć miasta. Teraz nie obchodziło go, czy w Talaku zostanie kamień na
kamieniu, nawet gdyby miał zgubić swoje smoki.
Jeden z jego potomków śmiał zauważyć, że taki atak jest szaleństwem, że drogo za to
zapłacą. W tej chwili wierzchowiec Srebrnego dojadał jego zwłoki. Nikt inny nie
odważył się choćby mruknąć, że jest niekompetentnym wodzem i kwitł jedynie w
cieniu swego potężniejszego brata, Złotego Smoka.
Nikt inny nie miał śmiałości nazwać go tchórzem. Nikt im nie wzbraniał, lecz
mijałoby się to z celem. Smoczy Król nie odpowiadał przed nikim prócz siebie.
Ruszyli na
Talak.
„Plama”.
Przejście przez bariery między Pustką a rzeczywistością Smoczego Cesarstwa nie
odwróciło czarów, które rozpętał Cień. W istocie zmieniło je w sposób, który
uniemożliwiał
przewidzenie konsekwencji. Po krótkotrwałym okresie zdrowego rozsądku nastąpiła
faza
rozwoju „choroby” czarnoksiężnika. Z jego zachowania Czarny Koń wywnioskował,
że
Cień
nawet nie zdaje sobie sprawy, co się wydarzyło. Nadal wierzył, że wrócił do
punktu wyjścia,
że jest śmiertelny, ale stanowi jedność.
„Co zrobią z nim te nowe czary?”
Erini, zamrożona na ostatnim etapie gambitu Cienia, jakby odrobinę spłowiała.
Czarny Koń toczył oczami, które wyrażały strach o Erini i wściekłość na wiedźmina.
Minęły ledwie dwa czy trzy oddechy od czasu jego przybycia. Grając na zwłokę,
powoli odpowiedział na stwierdzenie wiedźmina:
- - Niewielu znam śmiałków, którzy chcieliby mieć mnie za widza, a ty jesteś wśród
nich pierwszy, mój były przyjacielu i obecna nemezis! - - To dlatego, że ja już nie
muszę się ciebie obawiać, Wieczysty. Wieczysty! - Być może Cień się uśmiechnął.
Nie można było tego odgadnąć. Czarny Koń naprawdę mu współczuł. Być tak blisko
wyrwania się spod nieskończonej klątwy... - Jesteśmy teraz jednością, Dziecię
Pustki! Jestem nieśmiertelny. W końcu mi się udało. - - Jeszcze nie, Vraadzie. Klucz
jest w zamku, lecz jeszcze nie został przekręcony.
Cień nie skomentował, ale Czarny Koń nagle zyskał pewność, że czarnoksiężnik
rzeczywiście się uśmiecha.
Gorzki podmuch wionął przez komnatę, zrodzony tak szybko, że mroczny rumak
nawet nie zauważył jego poczęcia. Jeśli Cień stworzył tornado, żeby go zniszczyć,
była to daremna próba. Powstała w miejscu między chaosem a porządkiem wichura
była dlań ledwie tchnieniem i nawet nie musnęła chronionej przez jego moc
bezradnej Erini. Ale rozdzierała komnatę - a nawet górę, pod którą leżała jaskinia -
na kawałki. Skały latały szaleńczo w powietrzu, zderzając się i odlatując w
ciemność, która nie była nocą. Grunt zakołysał się pod kopytami Czarnego Konia, a
jego więź z Erini naprężyła się do granic wytrzymałości. Było za późno na
powstrzymanie zaklęcia Cienia. Tylko Cień bowiem mógł być jego twórcą.
Wieczysty mógł jedynie osłonić siebie oraz księżniczkę i czekać, aż zawierucha
przeminie. Jeśli przeminie.
Gdy resztki ścian jaskini wyrwały się z ziemi i zniknęły, dokoła utworzył się nowy,
jakby nie zsynchronizowany z rzeczywistością ląd. Jego kontrastowe barwy
zestawione były w sposób przypadkowy, a krajobraz wypaczał się i umierał. Niebo
miało zgniły odcień zieleni, bardziej pasujący do pleśni.
Przez cały czas Cień stał na swoim miejscu, na pozór bierny. Gdy wiatr ucichł,
ustępując paskudnemu, siarkowemu odorowi, wiedimin wypowiedział jedno słowo.
Łagodnie, cicho. W bezruchu i martwej ciszy tej brzydkiej, wyniszczonej krainy
wydawało się, że krzyczy, Czarny Koń bowiem usłyszał słowo aż nazbyt wyraźnie. -
Nimth.
Jedno słowo, które mówiło tomy. Powiedziało Czarnemu Koniowi, gdzie jest.
Powiedziało mu, jakim rodzajem mocy musi dysponować Cień, by przełamać
barierę, która pozostawała nienaruszona od czasów ucieczki Vraadow z ich
zmaltretowanego świata, Nimth. Powiedziało mu o Cieniu coś, czego nie dostrzegał
do czasu swego przybycia.
- Przywrócę równowagę - wyszeptał niespodziewanie Cień. Jego głos znów niósł się
tak, jakby krzyczał na całe gardło.
- - Pokazałeś tylko, że nie mogę pozwolić, byś mi się wymknął. - - Twoje wysiłki są
daremne. Mógłbym wypędzić cię w miejsce, które w porównaniu z Pustką wydaje
się rajem. Mógłbym zawrzeć cię w maleńkiej kuli i rzucić w najgłębsze morze. -
Głos Cienia drżał błagalnie, jakby naprawdę nie chciał przedłużać tej konfrontacji. -
Mógłbym zrobić dużo więcej, ale to mija się z celem. Pragnę zapomnieć o naszych
dawnych nieporozumieniach.
Zamknij mnie, a przetrwam swoje więzienie. Zniszcz mnie... a pokonasz sam siebie.
- Czarny ogier kopnął kopytami skałę. - Zniszcz mnie, a nie unikniesz swojego
przeznaczenia, swojej klątwy.
Czarny Koń wiedział, co się dzieje, lecz wątpił, czy wiedźmin zdaje sobie z
tego
sprawę.
- Posłuchaj mnie...
Za późno. Mag był głuchy na wszystko. Przepadła wszelka nadzieja na pokojowe
rozstrzygnięcie sprawy i Czarny Koń był świadom, że jest to winą ich obu. W
myślach Cienia panował chaos. Zachodzące wokół niego zniszczenia poczytał za
atak, a słowa mrocznego ogiera za podstęp, który pozwoliłby mu zyskać na czasie.
Ogarnął go przelotny smutek. „Że też Czarny Koń tak postąpił!” Nie przyszło mu do
głowy, że przyczyna mogła być zupełnie inna. Koniec końców znów był sobą, i nie
miał najmniejszego zamiaru rezygnować z tego, do czego dążył tak długo. Nawet
gdyby oznaczało to zadanie śmierci temu, który był mu najbliższy.
Powietrze wokół Czarnego Konia zrobiło się nieznośnie gęste. Tak gęste, że w
pierwszych sekundach groziło mu zmiażdżeniem. Wieczysty zaczął się kurczyć.
Wiedźmin nie rzucał słów na wiatr. Jeśli nie zdoła się obronić, czarnoksiężnik
zmniejszy go do rozmiaru kamyczka i rzuci tam, gdzie nikt go nie znajdzie. A może
nawet zachowa go na pamiątkę.
Stawił natychmiastowy opór, oczywiście, ale tylko częścią zwykle dostępnej mu siły.
Zachowanie Erini przy życiu wymagało niemal tyle samo energii, co uratowanie
własnego.
Uwolnienie się zajęło mu zbyt dużo czasu. Następny atak nastąpił w chwili, gdy nie
znikły jeszcze resztki poprzedniego. W tkaninie rzeczywistości pojawiło się
rozdarcie, które przyciągało go z taką siłą, że mało brakowało, a uległby przed
przystąpieniem do walki. W ostatniej chwili zamknął rozdarcie i kazał mu zniknąć.
Zdążył jeszcze zobaczyć, dokąd wiedźmin zamierzał go wysłać.
Zobaczył ropiejącą ranę, którą Vraadowie niegdyś zwali swoim domem. Nimth. Nie
chciał tego robić, ale Cień nie pozostawił mu wyboru. Jeśli nie odpowie jedyną
skuteczną bronią, wiedźmin przeprowadzi następny atak. Niezależnie od wyniku,
taktyka ta będzie klinem, który rozdzieli ich na zawsze.
Ledwie zdołał zachować więź z księżniczką. W tej chwili pozostało mu tylko tyle
energii, by chronić Erini przed rozwianiem się niczym smużka dymu. To
przypomniało mu, że po prostu musi przeżyć ten ostatni i najstraszliwszy atak. Tylko
ta myśl pomagała mu zachować zdrowy rozsądek.
„Nie może zawrzeć w sobie mocy i im więcej jej uwalnia, tym większe powoduje
zniszczenia!” Było gorzej, niż Czarny Koń się obawiał. Czary Vraadow już
zniszczyły jeden świat. Zamiast współpracować z prawami natury, rozdarły je na
sztuki. Jak było w przypadku czarów Smoczego Cesarstwa, posługiwanie się magią
odbywało się często niemal nieświadomie, odruchowo, i im więcej jej używano, tym
większy powodowała chaos. Cień, uwięziony we własnym koszmarze, pozwalał
mocom hulać niepohamowanie. Czarny Koń zastanowił się, czy jest jeszcze jakieś
wyjście. Wiedźmin padł na kolana i wbił wzrok w ziemię, nieświadom zamętu, jaki
rozpętał. Czarny Koń był ciekaw, co spowodują u niego te nowe czary. Nasuwała
się jedna odpowiedź: jeszcze większe zniszczenia. Było tak, jakby siła pierwotnej
klątwy została podwojona.
- Ty! - Cień wstał, uosobienie furii. Kary ogier zauważył, że jego umysł miota się od
jednej skrajnej emocji do drugiej. Teraz potrzebował tylko czegoś, na czym będzie
mógł się skupić. - Ty mi to zrobiłeś!
Była to jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, jakie Wieczysty dotychczas słyszał,
ale przewidział, że czarnoksiężnik go oskarży. Cień nie mógł pogodzić się z faktem,
że jego wspaniałe czary zawiodły z kretesem. Nawet nie udało mu się odzyskać
twarzy, nie mówiąc o scaleniu osobowości. Potrzebował kozła ofiarnego, żeby
zachować resztki zdrowego rozsądku, jeśli były jakieś resztki. Wiedźmin musiał się
na czymś wyładować. „Może zrównać z ziemią zasiedlone tereny - uświadomił
sobie Wieczysty. - A skoro jesteśmy w Górach Tyber, jednym z zagrożonych miejsc
może być Talak!” Jakaż to byłaby ironia losu, gdyby Smoczy Król zdobył królestwo,
a ono chwilę później zapadło się pod ziemię albo po prostu przestało istnieć.
- W imię naszej przyjaźni - rzekła widmowa postać. Spokojne słowa mroziły duszę
bardziej niż te pełne złości. - Zostawiłbym cię w spokoju. Ale nie zostawię. To ty mi
to zrobiłeś! Teraz muszę tylko...
- - Cieniu, gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać! - -...zadać ci jedno pytanie, zanim
potraktuję cię tak, jak ty postanowiłeś mnie potraktować. Dlaczego to robisz?
Odpowiedz.
Może Cabe
zdąży ją znaleźć. Najpewniej nie.
,Błądziłem na każdym etapie drogi - osądził Czarny Koń. - A nade wszystko myliłem
się, uważając go za człowieka, kiedy naprawdę był Vraadem!” Cień poruszył się
powoli, jakby był słaby. Czarny Koń w tej chwili nie dostrzegał konsekwencji,
przygotowując się na to, co miało być ostatecznym ciosem wiedzmina. Jego własna
natura miała obronić go na krótko, ale to raczej nie miało znaczenia. Miał tylko
nadzieję, głupią nadzieję, że potem czarnoksiężnika ogarnie żal. Może to
zapobiegnie dalszym zniszczeniom.
„Erini!”
Jeśli się mylił, to nie miało większego znaczenia. Tak czy owak, zostało im nie
więcej niż kilka minut.
Padł na niego niewyraźny cień. Czarny Koń ledwo widział, ale zdołał poznać
wznoszącego się ponad nim widmowego Cienia, zapewne gotowego napawać się
jego cierpieniem. Ku konsternacji Wieczystego, zakapturzony wiedźmin westchnął i
wyciągnął rękę, by dotknąć głowy wroga. Przez chwilę Czarnego Konia bawiła myśl
o wchłonięciu swojego przeciwnika i uwięzieniu go w pustce, która była jego
wewnętrznym,ja”, ale wiedział, że potężna moc Cienia zniosłaby bez szkody nawet
coś takiego. Ręka Vraada pulsowała energią.
„Wybacz mi, Erini!” Dziwne, nad Czarnym Koniem zaświtał promyczek nadziei.
Gdy Cień go zostawił, straszliwe czary przestały działać, jakby zapadając w drzemkę
pod nieobecność swego pana. Jeśli tylko będzie miał czas, może zdoła się uwolnić.
W tej chwili poczuł, jak pęka więź łącząca go z księżniczką. Cień zabrał ją do
swoich przebrzydłych celów.
„Popełniłeś fatalny błąd, mój drogi, groźny przyjacielu!” Nie musząc już dzielić siły
między własną obronę a ochronę rozpraszającej się Erini, Wieczysty dużo szybciej
odzyskał moc. Sytuacja nadal była krytyczna, ale teraz miał przynajmniej cień
szansy. Mroczny wiedźmin będzie bezbronny, mentalnie, jeśli nie magicznie, i
Czarny Koń już obmyślał, jak wykorzystać tę bezbronność. Nie miał wyrzutów
sumienia w związku z tym, co planował zrobić. Cień nie przyjął do wiadomości
prawdy o własnym stanie, co jasno dawało do zrozumienia, że już nie można mu
pomóc. Wybór był prosty: albo klęska czarnoksiężnika, albo przyglądanie się, jak
Smocze Cesarstwo i resztę świata spotyka ten sam los, co dawno zapomniane Nimth.
Zanosiło się na burzę, jedną z tych oślepiających śnieżyc. Była w niej magia i Czarny
Koń wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Cień już rozpoczął nowy eksperyment.
Jeśli istniała możliwość zaskoczenia go, to teraz, zanim jego plan zacznie przynosić
owoce.
Mroczny rumak niejeden raz poniósł klęskę. Tym razem miało być inaczej.
Poderwał się szybko, rwąc więzy, które go krępowały. Miały wyssać jego istotę, a
teraz on odpłacał im pięknym za nadobne. Rozpuścił je w ciągu paru sekund. Po
tworach czarów nie został ślad. Jedyną przykrością było wrażenie ohydnego smaku,
gdyż więzy nasycała wstrętna magia Vraadow.
W oddali pojawiła się rozległa łuna. Wieczysty od razu wiedział, w którą stronę się
skierować. Wreszcie znajdzie Cienia bez długich poszukiwań. Otwieranie portalu
wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Czarny Koń pogalopował więc przez jałowe,
skute lodem ziemie. Niegdyś rosły tu drzewa, tętniło życie. Teraz otaczała go zimna
pustka. Krajobraz doskonale harmonizował z samopoczuciem Wieczystego.
Odpowiednie miejsce, pomyślał, na to, co ma się wydarzyć. Erini pierwsza pojawiła
się w polu widzenia. Stała tak samo, jak w podziemnej komnacie, tylko teraz miała
otwarte oczy i chyba coś mówiła. Czarny Koń zwolnił. Coś było nie w porządku.
Kiedy ze szczytu wzniesienia dojrzał Cienia, dokładnie wiedział, że roztaczająca się
przed nim scena nie jest taka, jaka powinna być, że czegoś tu brakuje.
Wiedźmin siedział przed swoim jeńcem, nisko chyląc głowę i wyciągając ręce, jakby
to on się poddawał.
- - Ale mogę spróbować! - ryknął Czarny Koń, podrywając się na nogi. Śnieg jakby
z zadowoleniem osypał się z jego imponującej postaci. - Trzymaj się z dala,
Erini! Nie
będziesz już do niczego zmuszana!
- - Czarny Koniu!
Zignorował jej okrzyk, zakładając, że księżniczka pozostaje pod wpływem
wiedźmina.
- Ta kobieta jest pod moją ochroną, Cieniu! Uwolnij jej wolę i staw mi czoło! Cień
podniósł głowę. Jego twarz była blada i ściągnięta, ale wyraźna. Ogier pomyślał, że
po raz kolejny poniósł porażkę. Miotając przekleństwa, wbił kopyta w śnieg i
przygotował się do walki na śmierć i życie. Ale wiedźmin stanął na zaskakująco
chwiejnych nogach i pokręcił głową. Wieczysty, który już ruszał do szarży,
wyhamował. - - Stawię ci czoło, Czarny Koniu, ale tylko po to, by się pożegnać.
Cień uśmiechnął się bez złości. Jego twarz była biała jak śnieg... czy może była
śniegiem? Wiedźmin postąpił w stronę mrocznego rumaka, nie zostawiając śladów.
Poruszał się powoli i niemal falował na wietrze. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki
od swego przeciwnika.
- Nie możesz pójść za mną tam, dokąd się udaję. Czarny Koń wyrzucił kopyta,
mając nadzieję, że zaskoczy Cienia fizycznym atakiem.
Z konsternacją stwierdził, że trafił samo powietrze. Z tyłu dobiegło go westchnienie
Erini.
Otulony płaszczem wiedźmin ustawił się tak, żeby widzieć Czarnego Konia i Erini.
- Masz, czego chciałaś w zamian, czarodziejko. Może to cię zadowoli. Erini nie
odpowiedziała, ale jej twarz zbielała jak oblicze wiedźmina. Nagle potrząsnęła głową
i usiadła na śniegu, drżąc wcale nie z powodu zimna. Schowała twarz w dłoniach.
- - To, co zyskujemy, nigdy nie jest do końca tym, czego pragnęliśmy, prawda,
Czarny Koniu? - Nie można było zaprzeczyć. Cień stał się ledwie duchem,
wspomnieniem bardziej niż człowiekiem.
- - Ostatnia...! - Czarny Koń zbadał stojącą przed nim postać i nie znalazł nic prócz
gasnącej emanacji mocy. Nie stało przed nim nic fizycznego; pozostała tylko magia.
Magia, która uciekała tam, skąd pochodziła. Do najdalszych krańców Smoczego
Cesarstwa i do okaleczonego, udręczonego świata zwanego Nimth. Cień kazał Erini
odwrócić wcześniejsze czary, co pozbawiło go nie tylko nowo zgromadzonych
mocy, ale i sił, które na samym początku skazały go na pozornie nieskończony
łańcuch widmowych wcieleń, osobowości, które istniały, lecz nie całkiem żyły.
Tylko czary zostały z czarnoksiężnika Vraada, a kiedy rozproszą się i one, nic nie
zostanie. Żaden Cień. Ani nawet jego nieodstępny płaszcz. Cały wiedźmin był
magią, niczym więcej.
- Mimo całej tej mocy, całej tej chwały, nie warto narażać się na kontynuację
przeklętej, okrutnej parodii nieśmiertelności, parodii życia. - Niewiele pozostało z
wiedźmina.
Kołysząc się na wietrze, wyglądał jak odbicie w kawałku mętnego szkła. Burza
zamierała wraz z człowiekiem, który najpewniej był jej przyczyną, ale wiatr, dziwne,
przybierał na sile.
Czy rzeczywiście było to dziwne? Czarny Koń zwarł się wzrokiem z wiedźminem.
Cień znów się uśmiechnął i leciutko pokiwał głową. - Ongiś miałem inne imię -
zaczął, jakby pragnąc oderwać ich myśli od prawdy. - Brzmiało...
- Talak! Na Panów Umarłych, Erini! Powiedz coś! Była słabsza niż się spodziewał,
biorąc pod uwagę moc, którą wchłonęła. Czarny Koń wyczuwał również straty w jej
aurze. Była śmiertelnie wykończona, ale nie dlatego siedziała na śniegu, wbijając
niewidzące oczy w przestrzeń. - - Nie musimy się spieszyć. Nie ma potrzeby -
oznajmiła cicho. - - Nie ma potrzeby? Choć smoki oblegają Talak? - Czyżby
straszliwe przeżycia pokonały także jej umysł?
- - Cień mówił ci, że otrzymałam nagrodę. - Erini roześmiała się gorzko. - Takie
rozwiązanie wydawało się idealne. Nie zasłużyli na życie. Powtarzam sobie, że
zabiliby Melicarda i wszystkich innych, gdybym się nie zgodziła. - Głos jej się
załamał. - A jednak, z niewiadomego powodu płaczę nad cierpieniem, które ich
spotkało, nad przerażeniem, jakie ich ogarnęło, gdy zrozumieli, co się dzieje.
Podniosła głowę. Była taka blada, że niemal czekał, aż rozpłynie się na wietrze jak
Cień.
- Wszyscy. Pochłonięci bez wyrządzania szkody niczemu ani nikomu innemu, razem
z Malem Quorinem, jak sądzę. Nawet mi go szkoda, jeśli możesz w to uwierzyć.
Cień zabił ich wszystkich za moim przyzwoleniem.
Erini znów na niego spojrzała. W jej oczach lśniły łzy, które wylewała nad losem
wrogów.
- Zabierz mnie do Talaku, Czarny Koniu. Nie mogę... nie mogę sama tego zrobić.
XXIII
Cabe Bedlam odnalazł Wieczystego na balkonie, z którego ten przyglądał się
ziemiom leżącym na północ od miasta. Szerokie uprawne pola obsiane żytem i
owsem, pokrywały prawie każdy skrawek równiny. Na pierwszy rzut oka wydawały
się najzwyczajniejsze pod słońcem, pomijając fakt, że raczej nie była to pora na
żniwa. Widok był niezwykły przede wszystkim dlatego, że tam stała armia
Smoczego Króla. Tam aż do tego dnia istniały zagrody, lasy i drogi.
To tam smocza czereda przepadła do ostatniego jaszczura. - Nigdy nie zapomnę tego
widoku - rzekł cicho Cabe, nie odrywając oczu od niewinnie wyglądających pól. -
Pojawiliśmy się tutaj w ostatniej chwili, i to tylko dzięki Smoczemu Królowi
Zielonemu, który przybył do Dworu i zerwał zaklęcie rzucone na nas przez Cienia. -
Już wcześniej opowiedział, jak w odpowiedzi na wiadomość wielmożnej pani
Bedlam pan Lasu Dagora wszedł na teren ich włości i znalazł dwie ofiary próby
podjętej przez Cień w celu uprowadzenia ich syna Aurima. Ani Bedlamowie, ani ich
smoczy sprzymierzeniec, Zielony, nie umieli wyjaśnić, dlaczego wiedźmin zarzucił
swój plan po pomyślnym rozprawieniu się ze stojącą mu na drodze parą. Czarny
Koń pomyślał, że zna odpowiedz, lecz nie wyjawił jej Cabe’owi. Tylko utrudniłaby
pogodzenie się z tym, co się stało ze starożytnym wiedźminem. Cabe zmienił temat,
nawiązując do wstrząsającego losu, jaki spotkał szarżujące smoki.
- Mieliśmy magię, ale mogliśmy tylko trzymać ich w szachu. Co jakiś czas smoki
przedzierały się przez nasze linie obrony i wzniecały popłoch. Musieliśmy je wybijać
lub przepędzać. Niektóre smocze czary też odnosiły skutek. - Mag zadrżał,
wspominając te najgorsze. - W pewnym momencie dotarły do nas wieści, że
ekspedycja na Piekielne Równiny zawróciła z powodu wiadomości, którą Drayfitt
tuż przed śmiercią wyrył na ziemi zaklęciem... - Cabe nie zauważył, że Czarny Koń
drgnął. Teraz wiedział, czego dotyczyły ostatnie słowa sędziwego maga! Drayfitt do
końca służył Talakowi, i to służył dobrze. - Posiłki były już w drodze, ale walka stała
się tak zażarta, że obawialiśmy się, iż smoki wkroczą do miasta przed przybyciem
odsieczy. Niedługo później na północy zaczęła otwierać się ziemia.
Ci, którym udało się uratować z pierwszego pogromu, padli ofiarą późniejszych
rozpadlin.
„To duch noszącego czyni elfie drewno takim, jakie być powinno. Wygląda na to, że
z miłością nadchodzi życie!”
- - Myśl o tych polach jako o heroldach pokoju! Czyn Cienia był straszliwy, ale czyż
tchórz Srebrny sam nie ściągnął na siebie takiego losu? - - Chyba tak. - Księżniczka
spuściła oczy, jakby rozpamiętując to wydarzenie.
W pokoju zapadła cisza, gdy kary ogier popatrzył najpierw na nią, a potem na Erini.
Księżniczka była zdumiona, gdyż widziała, jak Cień z własnej woli położył kres swej
udręczonej egzystencji. Wieczysty powoli pokiwał głową. - Tak, będę go szukać w
Smoczym Cesarstwie. Nie może być najmniejszych wątpliwości. Jeśli przeżył, może
potrzebować pomocy. - Czarny Koń z roztargnieniem musnął kopytem podłogę,
pozostawiając głębokie ślady. - Może też rozgorzeć w nim nowa potrzeba siania
zniszczenia.