Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 306

Richard A Knaak

Mroczny rumak
Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Shadow Steed
Wersja angielska 1990
Wersja polska 2001
I
- Przywołasz dla mnie demona.
Słowa te paliły umysł Drayfitta. Stale prześladowało go mrożące krew w żyłach
oblicze monarchy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że król mówił poważnie.
Był pozbawionym poczucia humoru, zgorzkniałym człowiekiem. W ciągu
dziewięciu lat, jakie upłynęły od czasu jego straszliwego okaleczenia, przyswoił
sobie wszystkie te cechy, którymi niegdyś pogardzał. Pałac odzwierciedlał tę
przemianę; niegdyś jasna i wyniosła budowla stała się mroczną, na pozór nie
zamieszkaną skorupą.

Mimo wszystko był jego panem, człowiekiem, który reprezentował wszystko to,
czemu Drayfitt ponad stulecie wcześniej złożył przysięgę wierności. Dlatego
wychudły, sędziwy mężczyzna tylko skłonił się i powiedział:

- Wola twoja, królu Melicardzie.

„Ach, Ishmirze, Ishmirze - pomyślał niewesoło. - Czemuś nie zaczekał na


zakończenie mojego szkolenia, tylko pospieszyłeś na wojnę, by polec wraz z innymi
Smoczymi Mistrzami? Czemuś w ogóle zaczął mnie uczyć?”

Tylko komnata leżąca głęboko w podziemiach pałacu nadawała się do wykonania


zleconego zadania. Pieczęć na drzwiach należała do Renneka II, prapradziada
Melicarda, człowieka znanego z upodobania do ciemnych sprawek. Wnętrze zostało
wysprzątane, więc Drayfitt mógł bez przeszkód wyryć linie bariery w podłodze.
Większą część pomieszczenia zajmowała klatka, nie żelazna jednak, a magiczna.
Drayfitt nie był pewien, jakie wymiary może mieć demon. Opierał się więc głównie
na domysłach, choć miał do pomocy księgę, którą Quorin odnalazł dla króla. Z
drugiej strony, nie przeżyłby większości swoich rówieśników, gdyby działał na ślepo
i bez namysłu. W pokoju panował mrok, który bezskutecznie starała się rozproszyć
samotna pochodnia. Jeszcze mniejsze szansę miały dwie świece, ledwie dające
światło niezbędne do czytania. Migotliwa pochodnia wywoływała własne demony,
tańczące cienie, które witały rodzące się zaklęcia radosnymi podrygami. Drayfitt
wolałby oświetlić to miejsce, choćby tylko dla uspokojenia własnych nerwów, lecz
król Melicard postanowił przyglądać się odprawianiu czarów, a ciemność zawsze
poprzedzała i podążała za królem wszędzie. Jego pan i władca opętany był
obsesyjnym pragnieniem zniszczenia Smoczych Królów i im podobnych.

- Jak długo jeszcze? - Głos Melicarda drżał z oczekiwania, przez co król przypominał
dziecko, które nie może się doczekać ulubionego cukierka.

Drayfitt podniósł głowę. Nie odwrócił się do swego władcy, tylko wbił oczy we
wzór na podłodze.
- Jestem gotów, wasza wysokość.
Głos Quorina, doradcy króla, przeciął myśli maga niczym dobrze naostrzony nóż.
Od dwóch lat, od zgonu starego Hazara Azrana, ostatniego człowieka piastującego
godność pierwszego ministra, Mai Quorin pełnił w Talaku funkcję będącą jego
odpowiednikiem. Król nigdy nie mianował następcy, choć Quorin robił prawie
wszystko, co leżało w gestii pierwszego ministra. Drayfitt nie cierpiał doradcy. Był
to niski, podobny do kota mężczyzna, który pierwszy doniósł Melicardowi, że w
mieście jest mag - i to zaprzysiężony królowi. Jeśli istniała sprawiedliwość, to
pierwszy wezwany demon powinien zażądać ofiary w postaci doradcy, jeśli
oczywiście jego żołądek ścierpiałby tak paskudny, nieapetyczny kęs.

- - Zacząłem się zastanawiać, Drayfitt, czy wkładasz w to serce. Twoja lojalność


była... chłodna.
- - Jeśli chcesz zająć moje miejsce, doradco Quorinie, ustąpię ci go z radością. Nie
chciałbym stawać na przeszkodzie komuś, kto najwyraźniej bardziej wprawny jest w
czarach ode mnie.

Quorin, zawsze chętny do powiedzenia ostatniego słowa, chciał odpowiedzieć, ale


Melicard nie dopuścił go do głosu.

- Niech Drayfitt robi swoje. Najważniejszy jest rezultat. Król popierał Drayfitta - na
razie. Starzec zastanawiał się, jak długo będzie mógł liczyć na poparcie, jeśli nie uda
mu się spełnić zachcianki suzerena. Byłby szczęśliwy, zachowując głowę, nie
mówiąc o spokojnym, prostym urzędzie szambelana. Teraz najpewniej to ostatnie
utraci, niezależnie od tego, czy odniesie sukces. Dlaczego marnować człowieka o
jego mocy na pomniejszym stanowisku, nawet jeśli było ono spełnieniem jego
marzeń?

„Dość mrzonek o tym, co utracone!” - skarcił się w myślach. Nadeszła pora


wezwania demona, nawet jeśli miałby być tak słaby, by tylko wytargać Quorina za
wypieszczone wąsy.

Ani król, ani jego doradca nie zdawali sobie sprawy, jak w rzeczywistości prosty jest
akt wezwania. Kiedyś kusiło go, żeby im powiedzieć, zobaczyć niedowierzanie w ich
oczach, ale brat zdążył nauczyć go przynajmniej tego, że tajemnice czarów są
najcenniejszą rzeczą maga. Aby zachować swoją pozycję i zrównoważyć wpływy
ludzi typu Quorina, Drayfitt wynosił się nad innych jak tylko było to możliwe.
Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie tragizm sytuacji. Istniało ryzyko, że
powodzenie sprowadzi śmierć na nich wszystkich.

Bariera mogła nie powstrzymać demona... jakiegokolwiek wzywał. Wznosząc rękę


w teatralnym geście, który wyćwiczył do perfekcji, Drayfitt dotknął oczyma
wyobraźni pól mocy.

Wezwanie było igraszką, ale przeżycie spotkania z tym, co wpadnie w sidła, było
czymś zupełnie innym.
- Duch Drazeree! - wybuchnął Quorin z gwałtownie rosnącym strachem. Drayfitt
uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał okrzyk, ale jego umysł wędrował już wzdłuż więzi,
którą utworzył. Istniała tylko więź - nie było ani komnaty, ani króla, ani nawet jego
ciała. Był niewidzialny, nie... pozbawiony postaci. Nigdy wcześniej czegoś takiego
nie przeżył i ogarnęło go niepomierne zdumienie. Mało brakowało, a okazałoby się
fatalne w skutkach, gdyż podtrzymując zaklęciem magiczną więź niemalże
doprowadził do zerwania tej, która wiązała go z doczesną powloką. Kiedy
uświadomił sobie błąd, natychmiast go naprawił. Lekcja opanowana... w ostatniej
chwili, pomyślał. Pasmo światła, mentalny wizerunek więzi, znikało w błyszczącym
rozdarciu w tkaninie rzeczywistości. Czarodziej wiedział, że król i doradca widzą
rozdarcie, dla nich będące oznaką spełnienia czaru. Przesuwał się coraz dalej wzdłuż
więzi. Miał nadzieję, że jeśli spotka go niepowodzenie, Melicard zrozumie, że starał
się ze wszystkich sił i udowodnił swoją lojalność.

Coś zimnego i niewyobrażalnie starego drasnęło zewnętrzne skraje jego


poszukującego umysłu. „Odwieczny” nie było właściwym słowem na opisanie
takiego bytu.

Drayfitta ogarnęło pragnienie przerwania aktu wezwania, ale zwalczył je,


rozumiejąc, że było ono dziełem usidlonego stworzenia. Przyszło mu na myśl
porównanie z rybakiem, który złapał w sieć protoplastę wszystkich potworów
morskich. To, co pochwycił, było potężne i zdecydowanie niechętne dać się na silę
sprowadzić do świata ludzi. I gotowe z nim walczyć wszelką dostępną mu bronią.

Niektórzy zmagaliby się z demonem tutaj, w tym miejscu bez nazwy, ale Drayfitt
wiedział, że może zapanować nad swoją ofiarą tylko wtedy, gdy wyrwie ją z jej
fizycznych i duchowych płaszczyzn. Ziemia, której istnienie splatało się z polami
mocy i życiem Drayfitta, była jego kotwicą.

Gdy zaczął się cofać w kierunku swojego ciała, zdumiała go łatwość, z jaką demon
pozwalał się ciągnąć. Stawiał opór dużo słabszy niż się spodziewał, niemal jakby
własna więź łączyła go ze światem ludzi, więź, której nie mógł się oprzeć.
Niepokoiło go, co też wiąże istotę zrodzoną tam ze śmiertelną płaszczyzną. Nasunęła
mu się na myśl o pułapce, ale odprawił ją po chwili. Z zastawianiem pułapki wiązało
się ryzyko; im bliżej byli domeny Drayfitta, tym demon miał większe kłopoty z
uwolnieniem się. Czarodziej wyczuwał narastającą frustrację stworzenia. Walczyło
z nim - bez chwili przerwy - ale jak ktoś zmuszony do walki na wielu frontach.
Sędziwy mag wiedział, że gdyby spotkali się na równych prawach, obaj z
nietkniętymi umiejętnościami, sprawiłby swojemu przeciwnikowi nie większy kłopot
niż natrętna mucha. Tutaj bitwa rozstrzygała się na jego korzyść.

Powrót zdawał się trwać nieskończenie długo, o wiele dłużej niż wędrówka w tamtą
stronę. Więź rozciągnęła się w sposób wręcz niewyobrażalny i przez chwilę Drayfitt
miał niesamowite wrażenie, że część demona zdołała się uwolnić.

Mimo to ściągnął swoją ofiarę. Ciało i umysł zaczęły się jednoczyć. Inne rzeczy

-
dźwięki, naciski, zapachy - upomniały się o jego uwagę.
- - Znów się poruszył!
- - Widzisz, Quorinie? Mówiłem ci, że nie zawiedzie. Drayfitt jest mi wierny. - -
Wybacz, panie. Stoimy tu i czekamy już ponad trzy godziny. Powiedziałeś, że nie
ośmieli się umrzeć i jak zwykle miałeś rację.
Głosy kołatały się gdzieś daleko, dobiegały jakby z drugiego końca długiej i wąskiej
rury... a jednak rozmówcy z pewnością stali w pobliżu. Drayfitt dał sobie chwilę na
uporządkowanie myśli, a potem, stając przodem do stworzonej przez siebie
magicznej klatki, otworzył oczy.

Pierwsze spojrzenie przyniosło rozczarowanie. Zobaczył rozdarcie na środku


pustej
przestrzeni i pustą klatkę. Wokół niego tańczyły cienie, między nimi dwa
wydłużone, rzucane
przez jego towarzyszy. Cienie króla i doradcy piętrzyły się ponad jego głową,
podczas gdy
jego jakby pełzał po podłodze i wspinał się na ścianę. Większa część wzoru,
który wyrysował
na podłodze, była pogrążona w ciemności.
- I co? - zapytał Quorin.
Więź nadal istniała, ale już nie sięgała poza rozdarcie, tylko wiła się po podłodze
magicznej klatki i niknęła w jej najbardziej mrocznych partiach. Rozdarcie już się
zamykało.

Drayfitt, skonfundowany, przez kilka sekund spoglądał w pustą przestrzeń. Udało


mu się, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Dlaczego zatem nie miał nic, co
mógłby im pokazać?

Wtedy zauważył różnicę między chybotliwymi tancerzami na ścianach komnaty i


spokojem atramentowej czerni w obrębie bariery. Cienie nie poruszały się, choć
powinny, i nawet jakby nabrały głębi. Drayfitta opadło denerwujące wrażenie, że
jeśli będzie zbyt długo spoglądać w te cienie, to w nie wpadnie i już nigdy nie
przestanie spadać. - Drayfltt? - Dotychczasowa wiara króla przerodziła się w
niepewność zabarwioną narastającym gniewem. Jeszcze nie zauważył różnicy w
cieniach. Wymizerowany czarodziej powoli podniósł się, ruchem ręki dając znać, że
należy zachować ciszę. Jedną nieznaczącą myślą zerwał więź. Jeśli się pomylił i w
klatce nie było demona, Melicard dobierze mu się do skóry.

Podchodząc bliżej - choć nie na tyle, by przypadkowo przekroczyć barierę - Drayfltt


obejrzał magiczną klatkę z metodyczną drobiazgowością, która wprawiła w
zniecierpliwienie króla i doradcę. Kiedy zobaczył, że cienie się skręcają, wiedział, że
mu się udało.

W pułapce coś było.

- - Nie rób ze mnie durnia - szepnął wyzywająco. - Wiem, że tam jesteś. Pokaż się,
ale nie próbuj żadnych sztuczek! Ta klatka kryje niespodzianki wymyślone
specjalnie dla twojego rodzaju, demonie!
- - Co robisz? - zapytał Quorin, robiąc krok do przodu. Nadal uważał, że Drayfitt
zawiódł i że odgrywa przedstawienie w nadziei na uratowanie głowy. - - Zostań na
swoim miejscu! - rozkazał Drayfitt, nie oglądając się za siebie.

Doradca zamarł, oszołomiony siłą jego głosu.

Kierując uwagę z powrotem na barierę, sędziwy mag powtórzył polecenie, tym


razem tak głośno, żeby usłyszeli również jego towarzysze. - Rzekłem, pokaż się!
Bądź mi posłuszny!

Machnął ręką w powietrzu, manipulując liniami mocy w celu osiągnięcia


zamierzonego rezultatu. Nie spotkało go rozczarowanie.

Demon zawył! Odgłos był tak przeraźliwy, że Drayfitt został wyrwany ze stanu
koncentracji.

Quorin zaklął i odskoczył do tyłu. Czy Melicard też był wstrząśnięty, czarodziej nie
potrafił powiedzieć. Nawet odporność króla ma swoje granice. Kiedy dzwonienie w
uszach ucichło, Drayfitt zastanowił się, czy wszyscy w pałacu - wszyscy w Talaku -
słyszeli wycie torturowanego demona. Niemal pożałował tego, co zrobił... ale musiał
mu pokazać, kto tu jest panem. Tak było napisane.

Początkowo nie zwrócił uwagi, że ciemność skupiła się, a nawet zgęstniała, jeśli coś
takiego było możliwe. Dopiero gdy można było rozpoznać kończyny - cztery nogi -
musiał przyznać, że osiągnął pożądany wynik. Demon podporządkował się jego
woli. Trzej mężczyźni jak zahipnotyzowani przyglądali się zachodzącej na ich
oczach transformacji. Zapominając o wcześniejszych wątpliwościach, król i doradca
zbliżyli się do Drayfitta stojącego na skraju bariery i patrzyli, jak nad nogami
pojawia się tułów, jak z jednego końca wyrasta długi, potężny kark, a z drugiego -
lśniący, czarny ogon. Rumak! Widmowy rumak! Gdy głowa zwieńczyła szyję,
Drayfitt skorygował pierwotny osąd. Bardziej był to cień wielkiego konia. Ciało i
kończyny przesuwały się płynnie, gdy demon się poruszył, a tułów... Mag miał
nieprzyjemne uczucie, że może wpaść w demona i spadać do końca czasu. Pragnąc
pozbyć się tego wrażenia, odwrócił głowę i popatrzył w twarz króla.

Nieświadom nerwowego spojrzenia maga, oszpecony król zachichotał na widok swej


nowej zdobyczy.

- Wyświadczyłeś mi cudowną przysługę, Drayfitcie! To więcej, niż prosiłem! Mam


swojego demona!

Płynnym, szybkim ruchem ogromna głowa ciemnego rumaka obróciła się w stronę
ludzi. Widoczne stały się błękitne jak lód oczy. Drayfitt odpowiedział więźniowi
spojrzeniem.

Zadrżał, ale nie tak bardzo jak wówczas, gdy demon arogancko wykrzyknął:

- Śmiertelni głupcy! Smarkacze! Jak śmiecie sprowadzać mnie do tego świata! Nie
zdajecie sobie sprawy z zamętu, jaki powodujecie? Drayfitt usłyszał szmer szybko
wciąganego oddechu i natychmiast poznał, że Melicarda dzieli chwila od wpadnięcia
w jeden z ataków złości. Nie chcąc, żeby król uczynił coś niemądrego - coś, co w
konsekwencji mogłoby uwolnić demona - zawołał:

- Milcz, potworze! Nie masz tu żadnych praw! Za sprawą czarów, jakie odprawiłem,
stałeś się moim sługą i wypełniać będziesz moje polecenia! Czarny rumak ryknął
szyderczym śmiechem.

- - Nie jestem ani trochę demonem, którego szukałeś, mały śmiertelniku!


Pochwyciłeś mnie, gdyż moja więź z tym światem jest silniejsza niż więź każdego
innego mieszkańca Pustki! - Głowa naparła na niewidzialną ścianę klatki, ślepia
próbowały wypalić oczy Drayfitta. - Zwę się Czarnym Koniem, magu! Zastanów się,
z pewnością bowiem imię to nie jest ci obce!

- - O czym on mówi? - ośmielił się szepnąć Quorin. Przyciskał rękę do piersi, jakby
przytrzymując wyrywające się serce.

W nikłym świetle pochodni nikt nie zauważył, że twarz Drayfitta przybrała barwę
popiołu. On znał imię Czarnego Konia i podejrzewał, że król także o nim słyszał.
Wciąż żywe były legendy, niektóre ledwie sprzed dziesięciu lat, o demonicznym
ogierze, stworzeniu, do którego dawnych towarzyszy zaliczał się wiedźmin Cabe
Bedlam, legendarny Gryf i najbardziej przerażający z nich wszystkich,
enigmatyczny, przeklęty nieśmiertelny zwący się Simonem.

- Czarny Koń! - wykrztusił wreszcie zduszonym szeptem mag. Demoniczny rumak


poderwał kopyta, na pozór gotów przebić powałę komnaty. Z żalem i gniewem
powtórzył:

- - Tak! Czarny Koń! Wypędzony z własnego wyboru w Pustkę! Uczyniłem to w


nadziei na uchronienie tej śmiertelnej płaszczyzny przed koszmarem, jakim groził jej
mój przyjaciel, który jest również moim największym wrogiem! W nadziei na
uchronienie tego świata przed najgorszą zmorą!

- - Ucisz go, Drayfitt! Nie chcę słuchać tych bredni! - Głos zdradzał, że Melicard jest
na skraju utraty panowania nad sobą. Czarodziej znał ten stan aż nazbyt dobrze i
obawiał się go prawie tak bardzo jak tego, co miotało się w obrębie bariery. - -
Bredni? Gdybyż tylko były to brednie! - Czarny Koń przesunął się i teraz mierzył
króla swym nieludzkim wzrokiem. - Nie słyszałeś? Nie potrafisz zrozumieć?
Wzywając mnie, przyciągnąłeś i jego, byłem bowiem jego więzieniem. Teraz
wędruje swobodnie i bez przeszkód sprawi zło, które tak bardzo umiłował! - - Kto? -
wykrztusił Drayfitt, nie bacząc na narastającą wściekłość swego suzerena.

- Kogóż to przypadkiem uwolniłem? - Już podczas przygotowań obawiał się, że


niechcący wypuści jakiegoś demona na Smocze Cesarstwo.

Czarny Koń odwrócił masywną głowę z powrotem ku magowi. Co dziwne, jego


lodowate spojrzenie i niesamowity stentorowy głos zdradzały głęboki smutek. -
Najbardziej tragiczną istotę, jaką znałem! Przyjaciela, który oddałby za was życie i
wcielonego diabła, który bez większego namysłu zabrałby wasze dusze. Demona i
bohatera, a jednak tego samego człowieka. - Po chwili wahania widmowy koń cicho
dokończył: - Wiedźmina Cienia!
II
„Jakże inne od Gordag-Ai. Takie ogromne!”

Erini Suun-Ai wyglądała przez okno kolasy, nie zwracając uwagi na zmartwione
miny swoich dwóch dam dworu. Lekki wiatr rozwiewał jej długie złociste loki i
chłodził bladą, delikatną skórę. Erini wystawiała na jego pieszczoty owalną twarz o
nieskazitelnych rysach.

W rozkoszowaniu się chłodem przeszkadzała jej tylko sukienka, szeroka, barwna i


zwiewna, wydymająca się w podmuchach i poszerzająca jej smukłą sylwetkę. Erini
zdjęłaby ją z przyjemnością.

Dworki szeptały między sobą, nie skąpiąc krytycznych uwag. Nie zależało im na
obejrzeniu swego nowego domu, wielkiego, przytłaczającego miasta-państwa Talak.
Tylko obowiązek wobec ich pani zmusił je do wyjazdu. Księżniczki, zwłaszcza te,
których przeznaczeniem było zostać królowymi, nie podróżowały samotnie.
Mężczyźni - stangret i konna eskorta - się nie liczyli. Majętna niewiasta wysokiego
rodu musiała wojażować z towarzyszkami albo, w najgorszym wypadku, ze służbą.
Takie były obyczaje w Gordag-Ai, w krainie niegdyś władanej przez Spiżowego
Smoka. Erini nie rozmyślała o sprawach związanych z dawną ojczyzną. Jej nowym
domem, jej królestwem był Talak, z masywnymi zigguratami i niezliczonymi
dumnymi proporcami łopoczącymi na wietrze. Tutaj, po stosownym okresie
konkurów, poślubi króla Melicarda I i przyjmie na siebie obowiązki małżonki i
monarchini. Przyszłość kryła w sobie ogromne możliwości i Erini zastanawiała się,
co ją czeka. Nie wszystko musiało być przyjemne.

Powóz podskoczył i księżniczka upadła na siedzenie. Jej towarzyszki zapiszczały


dystyngowanie, oburzone na wyboisty gościniec. Erini skrzywiła się, słysząc ich
komentarze.

Reprezentowały jej ojca, który ze zmarłym prawie przed osiemnastu laty,


nieszczęsnym królem Rennekiem IV uzgodnił jej zamążpójście. Melicard, wówczas
młody chłopiec, ledwie zdążył wkroczyć w wiek męski, ona zaś była dopiero
niemowlęciem. Erini spotkała Melicarda tylko raz, gdy miała może pięć lat, i
wątpiła, czy wywarła na nim korzystne wrażenie.

Wszystkie pasażerki powozu zaniepokojone były z jednego powodu. Po Smoczym


Cesarstwie krążyło mnóstwo plotek dotyczących natury Melicarda. Niektórzy zwali
go fanatycznym tyranem, choć jego poddani nie wyrażali się o nim w podobny
sposób. Wieść niosła, że król zadaje się z nekromantami i jest zimnym, bezdusznym
władcą. Najbardziej rozpowszechnione były pogłoski o jego odrażającej
powierzchowności. - - Ma tylko jedną prawdziwą rękę - szepnęła w drodze Galea,
śmielsza z dworek.

-
Powiadają, że sam ją sobie odrąbał, żeby paradować ze sztuczną, wyciętą z elfiego
drewna.

- - Ma upodobanie do najgorszych aspektów czarów - powiedziała innym razem


Magda, kobieta raczej mało urodziwa, ale odznaczająca się silnym charakterem. -
Powiadają, że demon ukradł mu twarz, dlatego król musi zawsze ukrywać się w
cieniu! Po wymianie uwag dworki popatrywały jedna na drugą z minami
jednoznacznie mówiącymi: „Biedna księżniczka Erini!” Nie wiadomo, jak to się
działo, ale wbrew różnicom w wyglądzie niekiedy przypominały bliźniaczki.

Księżniczka nie wiedziała, jak traktować te pogłoski. Poinformowano ją, że Melicard


nosił rękę wyrzeźbioną z rzadkiego elfiego drewna. Wiedziała też, że został kaleką
prawie dziesięć lat wcześniej, w następstwie bliżej nie wyjaśnionej katastrofy. Nawet
magiczne uzdrawianie ma swoje granice i okoliczności wypadku uniemożliwiły
naprawienie wyrządzonych szkód. Erini wiedziała, że ma poślubić kalekiego i
najpewniej okropnego człowieka, ale wspomnienie podziwu, z jakim spoglądała na
wysokiego, przystojnego chłopca, połączone z poczuciem obowiązku wobec
rodziców, złożyły się na determinację mającą niewiele sobie równych.
Co wcale nie oznaczało, że się nie zastanawiała i nie martwiła. Wróciwszy do okna,
popatrzyła uważnie na potężne mury. Były ogromne, lecz butne zigguraty stojące w
ich obrębie sięgały jeszcze wyżej. Mury te mogły stawić opór każdemu normalnemu
najeźdźcy. Talak jednakże zawsze leżał w cieniu Gór Tyber, siedziby prawdziwego
pana miasta, zmarłego i nie opłakanego Złotego Smoka, cesarza Smoczych Królów.
Mury stanowiły niewielki problem dla smoków, czy to w przyrodzonych im
postaciach czy też w ludzkich, które przybierały dużo częściej. „Wszystko tak
bardzo się zmieniło”. Erini już jako małe dziecko rozumiała, że choć władać będzie u
boku Melicarda, Złoty Smok w każdej chwili może przypomnieć o swoich prawach
do miasta. Obecnie Smoczy Królowie nie byli zorganizowani. Nie było dziedzica,
który zająłby miejsce Smoczego Cesarza - choć krążyły pogłoski o panu Lasu
Dagora daleko na południu - i tym sposobem Talak, po raz pierwszy w dziejach,
cieszył się prawdziwą niezależnością.

Zagrzmiały majestatyczne fanfary, przyprawiając Erini o drżenie. Powóz nie


zatrzymał się, co znaczyło, że brama została otwarta i mogą bez przeszkód wjechać
do miasta.

Po bokach traktu zgromadziły się rzędy miejscowych, rolników i mieszkańców


podgrodzia.

Jedni stawili się w odświętnych strojach, inni wyglądali tak, jakby przyszli prosto z
pola.

Wznosili radosne okrzyki, ale tego się spodziewała. Doradcy Melicarda musieli
zaaranżować takie przedstawienie. Erini miała pewną wprawę w odgadywaniu
prawdziwych emocji i w brudnych, zmęczonych twarzach witających ją ludzi
dostrzegała szczerą nadzieję, niekłamaną akceptację. Chcieli mieć królową i z
radością witali odmianę. Plotki o Melicardzie stale dopominały się o jej uwagę.
Przepędziła je z myśli i pomachała ręką do ludzi.

W tej chwili kolasa minęła bramę Talaku. Niepokojące plotki na dobre popadły w
zapomnienie, gdy Erini zaczęła napawać oczy widokiem cudów miasta. Jechali
przez dzielnicę targową. Jaskrawe stragany i stłoczone wózki konkurowały z
wystawnymi budynkami, w większości małymi, wielopoziomowymi zigguratami,
wiernymi kopiami kolosów piętrzących się nad miastem. Wydawało się, że mieszczą
głównie gospody i szynki - ich lokalizacja w pobliżu bramy była sprytnym
posunięciem, gdyż miała na celu usidlenie nieostrożnego podróżnego. Przybysz tylko
dlatego, że było to wygodne, mógł zakończyć interesy tutaj, ograniczając się do paru
zakupów na targowisku i wydaniu reszty pieniędzy w gospodach. W obrębie murów
trzepotało jeszcze więcej sztandarów, w większości z patriotycznym symbolem
dziewięciu ostatnich lat w dziejach Talaku: mieczem skrzyżowanym ze stylizowaną
smoczą głową. Było to ostrzeżenie Melicarda skierowane do pozostałych smoczych
klanów, łącznie z klanami Srebrnego Smoka, z którego domeną miasto teraz
sąsiadowało.

W powozie rozlegały się „ochy” i „achy”. Galea i Magda wreszcie uległy


narastającej ciekawości i zapomniały, że nie chciały tu przyjeżdżać. Erini
uśmiechnęła się lekko i powróciła do oglądania swego nowego królestwa.

Z roztargnieniem zauważyła, że w Talaku ubierano się nieco inaczej, bardziej


kolorowo niż w jej rodzinnych stronach; sądząc z wyglądu, stroje musiały być
wygodniejsze od obszernej sukni, którą miała na sobie. Dawało się też zauważyć
upodobanie do stylu wojskowego, co potwierdzało pogłoskę, że Melicard nadal
powiększa armię. Żołnierze piechoty zasalutowali elegancko, gdy ich mijała,
podobni jeden do drugiego jak rząd jaj w żelaznych skorupach. Ich precyzja sprawiła
jej przyjemność, choć miała nadzieję, że nie zajdzie potrzeba egzaminowania w polu
ich bojowej sprawności. „Najlepsze są te armie, które nie muszą walczyć” - rzekł
kiedyś jej ojciec.

Kolasa jechała przez miasto. Zajazdy, oberże i stragany ustąpiły bardziej statecznym
zabudowaniom, najwyraźniej siedzibom klas wyższych, kupców albo niższych
urzędników.
Tutaj też był targ, ale okolica była spokojniejsza w porównaniu z dzielnicami
zamieszkałymi przez ludzi pośledniejszego stanu. Erini stwierdziła, że widok jest
przyjemny, lecz raczej brak w nim prawdziwego życia. Tutaj noszono przede
wszystkim nieprzeniknione maski polityków. Wiedziała, że poczynając od tego
miejsca, rzeczywistość będzie lekko wypaczona.

Podświadomie wyprostowała i usztywniła plecy, a jej uśmiech zrobił się pusty.


Nadszedł czas na odegranie roli, do której została przygotowana, mimo że jeszcze
nie spotkała swojego narzeczonego. Obcując z dworzanami niższego szczebla,
księżniczka musiała przywdziewać maskę siły. Lojalność tych ludzi będzie zależała
od wiary w jej moc. Moc. Palce jej zadrżały, ale zdołała nad nimi zapanować.
Podniecona i zaniepokojona przybyciem do Talaku, niemal zapomniała o
zachowaniu ostrożności. Zerknęła na dworki.

Magda i Galea patrzyły na pałac, zdumione ogromem największej budowli w


mieście, i nie zwróciły uwagi na jej mimowolne odruchy. Księżniczka odetchnęła
głęboko i spróbowała ochłonąć. Nie śmiała zwierzyć się im ze swojego problemu. A
jak będzie z Melicardem?

Nim kolasa dotarła do pałacu królewskiego, czuła się przygotowana. Ucichł zamęt w
jej zmęczonej głowie. Teraz myślała tylko o wywarciu odpowiedniego wrażenia, gdy
Melicard zejdzie jej na spotkanie do stóp pałacowych schodów, jak było w zwyczaju.

- Czy ci ludzie nie mają pojęcia o etykiecie? - parsknęła Magda pogardliwie. -


Królewskie schody są prawie puste. Cała arystokracja powinna wyjść na powitanie
nowej królowej.

Erini, która nerwowo wygładzała sukienkę, podniosła głowę. Odsunęła zasłonę i


zobaczyła to, czego zdenerwowana nie zauważyła wcześniej. To prawda. Nie więcej
niż kilku ludzi czekało na jej przybycie i nawet z daleka było widać, że żaden nie
pasuje do opisu Melicarda.

Stangret zatrzymał konie. Lokaj zeskoczył z kozła i otworzył drzwi kolasy.


Księżniczka wysiadła i zobaczyła niskiego fircyka o dziwnych oczach, który
skojarzył się jej
z oswojoną panterą zakupioną kiedyś przez jej matkę od handlarza z Zuu. Prawie
od razu
poczuła do niego antypatię mimo uśmiechu, jakim ją obdarzył. To mógł być tylko
doradca
Melicarda, Mai Quorin, człowiek, którego najwyraźniej zżerała ambicja. Co on
tutaj robił
zamiast Melicarda?
- Wasza wysokość.
Księżniczka niechętnie wyciągnęła rękę, a Quorin ucałował ją w sposób, który
jednoznacznie kojarzył się z obwąchiwaniem upolowanej ofiary przez wygłodzonego
drapieżcę.

Erini zaszczyciła go uprzejmym uśmiechem i cofnęła rękę, gdy tylko ją puścił. „Nie
zrobisz ze mnie swojej marionetki, kocurze”. Nozdrza nad wypielęgnowanymi
wąsami rozdęły się na chwilę, ale doradca zachował układny wyraz twarzy. -
Czyżby Melicard był niezdrów? Miałam nadzieję, że wyjdzie mi na spotkanie. -
Postarała się, żeby jej słowa wyprane były z emocji. Quorin przygładził kaftan. W
paradnym szarym wojskowym mundurze wyglądał jak parodia jakiegoś wielkiego
generała. Erini liczyła na to, że w rzeczywistości nie jest dowódcą sił królewskich.

- - Jego wysokość prosi o wybaczenie, księżniczko, i o pobłażliwość. Ufam, że


zostałaś poinformowana co do niuansów jego powierzchowności. - - Mam nadzieję,
że mój narzeczony nie będzie się przede mną ukrywać.

Doradca posiał jej lekki uśmiech.

- - Dopóki nie dotarły do nas wieści, że osiągnęłaś ustalony przez swego ojca wiek
zamążpójścia, Melicard nie pamiętał o umowie. Proszę, pani, nie uważaj tego za
obrazę, ale jak sama stwierdzisz, król jeszcze nie pogodził się z myślą o ożenku. Jego
stan fizyczny... uszczerbki na urodzie... tylko powiększają problem. Stara się
widywać jak najmniej ludzi.

- - Rozumiem dużo więcej niż myślisz, doradco. Zaprowadzisz mnie do króla


Melicarda, natychmiast. Nie będę od niego stronić z powodu jego dawnego
nieszczęścia.

Jesteśmy zaręczeni niemal od mojego urodzenia. Jego życie, jego istnienie jest
przedmiotem
mojej nieustannej troski.
Quorin skłonił się dwornie.
- A zatem, jeśli raczysz pójść ze mną, zawiodę cię do niego. Odbędziesz prywatną
audiencję... stosowną, jak mniemam, na początek zalotów. Erini wykryła w jego
głosie sarkazm, ale nic nie odpowiedziała. Mai Quorin wezwał adiutanta, który miał
wskazać ludziom księżniczki drogę do ich kwater. Dworki przygotowały się do
pójścia za swoją panią, lecz ona rozkazała im odejść wraz z innymi. - - To nie
przystoi - sprzeciwiła się Magda. - Jedna z nas powinna pójść z tobą. - - Myślę,
Magdo, że będę bezpieczna w pałacu ze swoim przyszłym mężem. - Erini obrzuciła
doradcę jadowitym spojrzeniem. - Zwłaszcza w towarzystwie doradcy Quorina.

- - Twoi rodzice przykazali...

- - Ich władza dobiegła końca, gdy wjechaliśmy w mury Talaku. Kapitanie! - Oficer
kawalerii podjechał do niej i zasalutował. Erini nie mogła sobie przypomnieć jego
nazwiska, ale z doświadczenia wiedziała, że żołnierz jest jej posłuszny. - Proszę,
odprowadź moje towarzyszki do ich pokoi. Chcę zobaczyć się z tobą, zanim
wyruszysz do Gordag-Ai.

Kapitan, chudy mężczyzna w średnim wieku o wąskich oczach i jakby głodnym


spojrzeniu, chrząknął niezdecydowanie.

- Tak jest... wasza wysokość.

Księżniczkę zastanowiło jego wahanie, ale wiedziała, że nie pora brać go na spytki.
Odwróciła się do Quorina, który czekał z lekkim zniecierpliwieniem.
- Prowadź.
Doradca zaoferował jej ramię i powiódł długimi schodami do wnętrza strzelistego
pałacu. Po drodze pokazywał jej różne rzeczy, opowiadając ich historię jak wynajęty
przewodnik. Erini w imię pozorów udawała, że słucha. Kilku adiutantów i
pomniejszych urzędników podążało za nimi, jak milcząca straż honorowa. Wszystko
to było nie na miejscu, ale księżniczka została uprzedzona, że za panowania
Melicarda wiele spraw przyjęło dziwny obrót. Na razie jej niepokój budził tylko Mai
Quorin i nieobecność króla. Pałac był przestronny, skromnie mówiąc, lecz większa
część wyglądała na nie używaną, jak gdyby tylko kilka osób mieszkało lub
pracowało w obrębie jego murów.
Prawda, Melicard był ostatnim przedstawicielem królewskiego rodu, ale większość
nawet samotnych władców otaczała się sforą łaszących się dworaków i nieprzebraną
chmarą służących. Wyglądało na to, że Melicard trzyma tylko niezbędną służbę.

„Czyżby tak bardzo odciął się od świata?” - martwiła się księżniczka. Stan jego
umysłu trapił ją dużo bardziej niż blizny, które, jak powiadano, szpeciły jego
ciało. Od
rozsądku króla zależał los królestwa.
- Wasza wysokość?
Doradca Quorin przypatrywał się jej z zaciekawieniem i Erini zdała sobie sprawę, że
wreszcie zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Dwaj groźni, zakapturzeni
strażnicy, uzbrojeni w topory o drzewcach wyższych od niej, pełnili ponurą wartę.
Erini zastanowiła się, czy są ludźmi.

- Zostawię cię samą, księżniczko Erini. Jestem pewien, że oboje z królem spędzicie
miłe chwile na osobności.

Niemal chciała go zatrzymać. Teraz, gdy od spotkania z narzeczonym dzieliły ją


tylko sekundy, myśl o reakcji na wygląd Melicarda odebrała jej odwagę. Czy zwiąże
ich tylko nienawiść lub współczucie? Modliła się, żeby tak się nie stało, a jednak...
Quorin pstryknął palcami. Olbrzymi strażnicy odsunęli się na boki, a masywne
odrzwia rozchyliły się powoli. W komnacie panowała ciemność. Nawet jedna
świeczka nie mrugała na powitanie.

Doradca odwrócił się do niej i jego kocia twarz skrzywiła się w odpowiednio
kocim
uśmiechu.
- On czeka, wasza wysokość. Wystarczy wejść.
Jego słowa podziałały na nią niczym ukłucie ostrogą. Nic lepiej nie mogłoby przydać
jej siły. Obdarzywszy Quorina i wartowników królewskim skinieniem, dumnym
krokiem weszła do czarnego jak smoła pokoju.

Na próżno wytężała wzrok, gdy drzwi powoli zamykały się za jej plecami. Erini
zwalczyła pokusę powrotu do krzepiącego blasku. Była księżniczką Gordag-Ai i
wkrótce zostanie królową Talaku. Okryłaby się hańbą w oczach duchów przodków i
przyszłych poddanych, gdyby okazała narastający lęk.

Dopiero gdy drzwi się zamknęły, usłyszała oddech drugiej osoby. Pogłos ciężkich
kroków odbił się od ścian, kiedy ktoś powoli ruszył w jej stronę. Serce Erini tłukło
się w piersiach, oddech miała przyspieszony. Usłyszała, jak gospodarz czegoś szuka,
a potem zapałka wybuchła jaskrawym życiem. Księżniczka przez chwilę była
oślepiona. - Wybacz mi - wyszeptał głęboki, pełen słodyczy głos. - Niekiedy tak
bardzo przyzwyczajam się do mroku, że zapominam, jak zagubieni mogą czuć się
inni.

Zapalę kilka
świec.
Zapałka przysunęła się do świecy stojącej na niewidocznym skądinąd stole.
Zgasła,
zanim księżniczka zdążyła przyjrzeć się ręce, która ją trzymała, ale widok tej,
która sięgnęła
po lichtarz, lewej, przyprawił ją o drżenie. Była srebrna i poruszała się jak
ręka lalki. Ani
dłoń, ani przedramię, z którym się łączyła, nie były z ciała, lecz z czegoś
innego, z jakiejś
sztywniejszej substancji, która udawała życie.
Elfie drewno. Pogłoska mówiła prawdę!
Ręka popadła w zapomnienie, gdy świeca wzniosła się w powietrze i księżniczka
Erini po raz pierwszy ujrzała człowieka, którego miała poślubić. Sapnięcie, które
wyrwało się z jej gardła, odbiło się echem w komnacie. Oberżystą w Karczmie
Łowczego był potężnie zbudowany jegomość imieniem Cyrus, który niegdyś miał
pecha posiadać podobny przybytek zwany Pod Łbem Wężosmoka. Przed paroma
laty hordy smoczego księcia Tomy obróciły karczmę w perzynę, pustosząc całą
okolicę i koncentrując swą niszczycielską działalność przede wszystkim na
wspaniałym mieście Mito Pica, gdzie potajemnie wychowany został potężny
wiedzmin Cabe Bedlam.

Toma nie spodziewał się znaleźć tam Bedlama, ale uczynił miasto przykładem dla
każdego, kto poważy się chronić, nawet nieświadomie, potencjalnego wroga
Smoczych Królów. Cyrus wraz z wieloma innymi ocalałymi zabrał wszystko, co
zdołał uratować, i ruszył do Talaku.

Przybysze z Mito Pica byli tu mile widziani, gdyż Melicard podzielał ich nienawiść
do smoków. Przez krótki czas Cyrus należał nawet do sekretnego oddziału króla - był
jednym z jeźdźców, którzy nękali i zabijali smoki z pomocą starej magii. Po pewnym
czasie jednak doszedł do przekonania, że brakuje mu dawniejszej profesji i wystąpił
z oddziału. I dobrze zrobił, gdyż najazd na dom Bedlama i jego małżonki miał
tragiczny finał. To w czasie tej wyprawy Melicard został okaleczony i zeszpecony.
Cele ataku, młode zmarłego Cesarza Smoków, uszły z życiem.

Ani wtedy, ani później Cyrus nikomu nie pisnął słowem, że wiedzmin Bedlam był
kiedyś jego służącym. Nosił w pamięci wspomnienie początku końca swej pierwszej
oberży.
Zaczęło się niewinnie, od niewyraźnego widoku przybysza. Otulony płaszczem,
zakapturzony człowiek siedział w cieniu, w milczeniu czekając na obsługę...
Podobny gość siedział teraz w kącie.

Gdyby włosy nie posiwiały mu już dawno temu, Cyrus czuł, że stałoby się to teraz.

Rozejrzał się szybko, ale chyba żaden z klientów nie dostrzegał niczego
odbiegającego od normy i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby obsłużyć
tajemniczego przybysza. „Właśnie teraz, gdy zapuściłem korzenie”. Załamując ręce,
oberżysta ruszył przez tłum do stołu w mrocznym kącie. Skrzywił się, zachodząc w
głowę, dlaczego jest tak ciemno - przecież w pobliżu stały świece - jak gdyby cienie
przybyły wraz z nieznajomym.

- Czym mogę służyć?

„Załatw to szybko i spokojnie! - błagał w myślach. - Potem odejdź, na Hiracka, póki


jeszcze mam swoją gospodę!”

Lewa dłoń w rękawicy wyłoniła się z fałdów obszernego płaszcza. Moneta


zabrzęczała na drewnianym stole.

- - Piwo. Bez jedzenia.

- - Już się robi! - Dziękując Hirackowi, pomniejszemu bogu kupców, Cyrus chwycił
monetę i popędził za szynkwas, gdzie szybko napełnił kubek. Da wiedźminowi piwo,
ten je wypije, a on życzy mu dobrej drogi. W pośpiechu zderzył się z kilkoma
klientami i parę razy wychlapnął piwo, ale nawet tego nie zauważył. Liczyło się
tylko jak najszybsze obsłużenie niechcianego gościa i oddalenie się poza jego zasięg.
- - Proszę bardzo! - Z hukiem postawił piwo i chciał odejść, gdy zdumiewająco
szybka ręka, z siłą zdolną zmiażdżyć kości, zacisnęła się na jego nadgarstku. Musiał
zostać.

- - Siądź na chwilę. - Lekko rozbawiony ton zakapturzonego przybysza sprawił, że


Cyrus pobladł i ciężko osunął się na ławę. Wiedźmin puścił jego rękę, jakby
zachęcając do ucieczki. - Co to za miasto?
Dziwne pytanie, gdyż czarnoksiężnik pierwszy ze wszystkich ludzi powinien to
wiedzieć. Mimo tej myśli, Cyrus nie mógł się powstrzymać od udzielenia
natychmiastowej
odpowiedzi.
- - Talak.
- - Hmmm. Wcześniej zauważyłem zamieszanie. Z jakiego powodu?
Cyrus zamrugał ze strachu i zdumienia, gdy jego usta same formowały słowa.
- Dziś przybyła narzeczona króla Melicarda, księżniczka Erini z Gordag-Ai. Po raz
pierwszy nieruchoma, niewyraźna maska w cieniu głębokiego kaptura okazała jakieś
uczucia. Cyrus był pewien, że to zmieszanie, choć w gruncie rzeczy nie potrafił
odczytać miny wiedźmina. Przez kilka sekund próbował ją zobaczyć, ale chyba było
coś nie w porządku z jego oczami, bowiem oblicze gościa wydawało się rozmyte. - -
Król Melicard? Co się stało z Rennekiem IV? - - Rennek zmarł jakiś czas temu. Pod
koniec życia był szalony jak obłąkany troll.
„Gdzież podziewał się ten człowiek, że nie wie tego, co jest oczywiste dla
wszystkich?” - przemknęło mu przez myśl.

- Byłem daleko, o wiele za daleko, karczmarzu.

Cyrus wstrząsnął się, gdy dotarło do niego, że nie zadał pytania na głos. Wiedźmin
wyciągnął prawą rękę i, nie zdejmując rękawicy, dotknął palcem jego czoła.

- Są ludzie ważni, o których chciałbym coś wiedzieć. Znasz ich imiona. Opowiedz
mi o nich, a pozwolę ci wrócić do swoich spraw.

Zatajenie czegokolwiek przed zakapturzoną postacią było niepodobieństwem. Imiona


przemykające przez niechętny umysł Cyrusa napawały go grozą, tak potężne i groźne
były noszące je osoby. Jego usta mamrotały jedną opowieść za drugą, w większości
powtarzając rzeczy zasłyszane od klientów i często zapomniane - do teraz. Wreszcie
się skończyło. Cyrus ze strachem poczuł, że traci przytomność. Wiedźmin z
niewielkim zainteresowaniem popatrzył na karczmarza, który, z mgłą w głowie,
podniósł się i wrócił do swoich obowiązków. Śmiertelnik niczego nie będzie
pamiętać. Nikt nie będzie pamiętać jego wizyty. Mógł nawet zostać dłużej, żeby
napić się piwa, czego nie robił od lat. Długa i przymusowa abstynencja czyniła
napitek jeszcze smakowitszym.

„Dziesięć lat - pomyślał Cień, wbijając oczy w kubek. - Minęło tylko dziesięć lat.

Pomyślałbym, że więcej”.

Przez głowę przemknęły mu wspomnienia nie kończącej się szamotaniny w nicości,


która była jego więzieniem - więzieniem będącym częścią jego wroga, a zarazem
przyjaciela.

Myślał, że już nigdy nie postawi nogi na ziemi. Dziesięć lat. - Pociągnął następny
łyk piwa i nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Niewysoka cena, prawdę mówiąc, za
to, co zyskałem. Śmiesznie niska cena”. Cień podniósł rękę do głowy, gdy przeszył
ją ostry ból. Był krótkotrwały jak inne, których doświadczał od czasu powrotu, i
zapomniał o nim natychmiast, gdy przeminął.

Pociągnął następny łyk. Nic nie zepsuje mu chwili triumfu, zwłaszcza nie przelotny,
nic nie znaczący ból.

III
Pochodnia zostawiona przez śmiertelników wypaliła się dawno temu, ale Czarny
Koń i tak jej nie potrzebował. Nawet nie zauważył, kiedy zaskwierczała i zgasła, tak
głęboko pogrążony był w bagnie trosk, obaw i gniewu. Jeszcze nie pogodził się ze
swym położeniem.

Najbardziej martwiło go to, że Cień swobodnie wędruje po Smoczym Królestwie,


gotów do zarażenia swoim szaleństwem niczego nie podejrzewającego i w pewien
sposób niefrasobliwego kraju.

„A ja siedzę tutaj, bezradny jak noworodek, uwięziony przez śmiertelnego durnia,


który nie powinien wiedzieć jak zrobić to, co zrobił!” Czarny Koń zaśmiał się
niskim, szyderczym śmiechem wymierzonym w samego siebie. Wciąż nie doceniał
ludzkiego geniuszu... i głupoty.

Jego błagania o zwrócenie wolności trafiały do głuchych uszu i szalonych umysłów.

Dla Melicarda liczyło się tylko pragnienie najechania królestw smoczych klanów,
niezależnie od tego, czy smoki były wrogami, czy nie. To, że Cień mógł przynieść
zgubę im wszystkim - ludziom, smokom, elfom i reszcie - nie miało dla niego
najmniejszego znaczenia. - - Jakie zagrożenie stanowić może jeden wiedźmin w
porównaniu z krwawą furią Smoczych Królów? - zapytał kaleki monarcha.

- - Już zapomniałeś o Azranie Bedlamie? - ryknął Czarny Koń. - Swoim szatańskim


mieczem, Bezimiennym, wyciął legion smoków i pobił samego Czerwonego! Król
uśmiechnął się zimno na te słowa.

- - Tym zaskarbił sobie mój podziw i wdzięczność. - - Równie dobrze jego ofiarami
mogli paść ludzie, śmiertelniku! Azran był nie mniej niebezpieczny dla swojego
rodzaju!

- - Istota, którą zwiesz Cieniem, istnieje odkąd sięgnąć pamięcią, a jednak świat się
nie zawalił. Jeśli chcesz, możesz zająć się nim zaraz po tym, jak wypełnisz moje
polecenia.

To chyba uczciwy układ.


Na marne poszły tłumaczenia, że dotychczas zawsze ktoś trzymał Cienia w szachu i
że
tym kimś częściej niż ktokolwiek inny był Czarny Koń. Czarodzieje też walczyli z
wiedźminem i pokonywali go, prawda, ale zawsze mogli liczyć na jego wsparcie. A
teraz on
był bezradny.
- I co, demonie?
W hamowanym gniewie Czarny Koń stanął dęba i trzasnął kopytami w niewidzialną,
nieustępliwą ścianę.
- Szaleńcze! Czy mnie nie słyszysz? Czy twój umysł nie potrafi pogodzić się z
rzeczywistością? Twoje obsesyjne pragnienie nigdy nie zostanie spełnione, a podczas
gdy ty zwoływać będziesz swoich fanatyków, Cień doprowadzi do upadku i
smoków, i ludzi!

Ja to
wiem!
Król Melicard odwrócił się do stojącego obok maga.
- Daj mu nauczkę.
Nie godząc się na współpracę, Czarny Koń musiał znosić katusze. Stary Drayfitt
znów go zaskoczył, wplatając liczne zaklęcia bólu w konstrukcję klatki. Ból ustał
dopiero wtedy, gdy czarny jak sadza ogier przemienił się w bezkształtną masę cienia
skuloną na podłodze.
Wreszcie Melicard odwrócił się i odszedł, przystając na chwilę przy drzwiach, żeby
udzielić instrukcji swojemu magowi. Z królem odszedł dwulicowy śmiertelnik,
znany jako doradca Quorin.

Zostawszy z wiekowym czarodziejem, Czarny Koń jeszcze raz spróbował


przedstawić swoje racje. Bez skutku. Drayfitt był jednym z tych ludzi, którzy
ucieleśniali najgorszą i najlepszą cechę swojej rasy: ślepą lojalność.

„A więc muszę tu zostać - parsknął bezsilnie widmowy koń. - Tutaj pozostanę”. -


Niegdyś cierpiałem niedolę podobną do twojej - zadrwił znajomy głos. - Uwięziony
w pułapce na pozór bez wyjścia. Wyobrażasz sobie teraz, jak się czułem? Czarny
Koń szybko zebrał się w sobie, przygotowując na najgorsze. Pochodnia nagle
rozbłysła, ale płomień był czerwony jak krew. Ze szkarłatnych cieni wyłoniła się
owinięta płaszczem, zakapturzona postać. - Cień... lub Madrac... - zadudnił Czarny
Koń. - Szydzisz ze mnie tylko wtedy, gdy wiesz, że nie mogę złupić ci skóry.

Wiedźmin skłonił się jak minstrel po udanym występie.

- Zwij mnie Madrakiem, jeśli sobie życzysz - albo jakimkolwiek innym imieniem.
Nie dbam o to. Przyszedłem, żeby ci coś powiedzieć. Siedzę spokojnie w oberży,
popijając piwo i znów racząc się życiem do syta. I pamiętam, rozumiesz. Pamiętam
wszystko z każdego żywota. Pamiętam ten fatalny dzień, udrękę rozdzierania i
przywracania do życia, znowu i znowu i znowu! Pamiętam więcej, niż mógłbym ci
opowiedzieć! Od kiedy Czarny Koń znał ludzi, znał też człowieka przeklętego.
Zawsze wskrzeszany po śmierci, niezależnie od stanu, w jakim było jego ciało,
wiedźmin Cień na przemian wiódł życie oddane to ciemnej, to jasnej stronie swej
natury. Każde wcielenie było jednak tylko cieniem dawnego maga. Miało
niekompletne wspomnienia z wcześniejszych żywotów, jakby niektórych nie było.
Zdolności kolejnych wcieleń też się zmieniały. Wiedziona rozpaczliwym
pragnieniem utworzenia całości, każda kolejna osobowość przybierała nowe imię,
takie jak Madrac, mając nadzieję, że to ona będzie ostatnim, nieśmiertelnym
Cieniem. Wreszcie po tysiącach lat coś się zmieniło i być może Czarny Koń miał
przed sobą ostatnie wcielenie. Gdy to zrozumiał, wstąpiła w niego nadzieja.

- A zatem twoja klątwa się skończyła. Możesz żyć w pokoju. Cień zaśmiał się gorzko
i postąpił ku niemu. Zdejmując kaptur, pozwolił mrocznemu rumakowi spojrzeć
sobie w twarz, a raczej w rozmytą maskę, która za nią uchodziła. - - Jeszcze nie, mój
drogi przyjacielu, jeszcze nie, ale... Madrac płowieje i nie mogę być pewien, jakiego
rodzaju osoba go zastąpi. Inna od przeszłych, to oczywiste. Naszła mnie potrzeba,
żeby z tobą porozmawiać, powiedzieć ci, jednak... - - Jeśli mnie uwolnisz, Cieniu,
zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. - - Uwolnić cię? Nie bądź śmieszny!
Większą przyjemność sprawia mi napawanie się twoją niemocą. Cóż za ironiczna
odmiana losu! Brzmienie głosu wiedźmina wzbudziło większe obawy Wieczystego
niż same słowa. „Czyżby klątwa ustąpiła czemuś bardziej mrocznemu, czemuś dużo
groźniejszemu?” - dumał.

Wydawało się, że osobowość Cienia zmienia się w sposób nie dający się
przewidzieć. Jeśli czarnoksiężnik wcześniej nie był szalony, wkrótce wpadnie w
obłęd z powodu tej nowej tortury.

Przykładając rękę do czoła, jakby w próbie ugaszenia bólu, Cień kontynuował:


- Powiem ci też to: wiem, gdzie popełniłem błąd, dlaczego moje zaklęcie nie spełniło
pokładanych w nim nadziei. Wiem, dlaczego „nieśmiertelność”, jaką otrzymałem,
okazała się nie kończącym się pasmem udręk. Tym razem błąd może zostać
naprawiony. - Przybliżył się do magicznej klatki. - A ty... ty nie możesz mi
przeszkodzić. Nie możesz, póki jesteś tu uwięziony. Czarodziej odpowiedzialny za
twój... wypoczynek posłużył się magią Vraadów, żeby stworzyć tę klatkę. Wiesz, co
to oznacza?

Czarny Koń milczał, oszołomiony słowami wiedźmina - zwłaszcza ostatnimi.

Wreszcie oznajmił:

- Znam czary Vraadow. Już nie istnieją w tej rzeczywistości! Vraadowie żyją tylko w
nasionach swych potomków. Ich magia ustąpiła magii tego świata! Cień skłonił
głowę w oszczędnym skinieniu.

- - Jak sobie życzysz. Sam sprawdź zaklęcie... - Wiedźmin być może się uśmiechnął;
tylko on mógł to wiedzieć na pewno. - Ach, prawda, nie możesz. Jesteś wewnątrz,
oczywiście, a wzory są na zewnątrz, otaczając barierę. - - Po coś tu przyszedł,
Cieniu? Tylko porozmawiać? - - Przyszedłem wbrew sobie, kierowany nieodpartym
pragnieniem. Nazwij je kaprysem.

- - Nazwij je sumieniem - poprawił cicho Czarny Koń. - Sumieniem? Pozbyłem się


tego zbędnego bagażu! Zakapturzony wiedźmin wycofał się, z każdym krokiem
stając się coraz bardziej niewyraźny. W magii Cienia zawsze było coś nie całkiem
właściwego, nie całkiem normalnego, ale Czarny Koń nie umiał określić, co to
takiego.

- - Ciesz się tym, co masz, póki możesz, przyjacielu. Kiedy zobaczysz mnie
następnym razem, jeśli w ogóle mnie zobaczysz, będę wreszcie panem swego losu...

i nie
tylko.
- - Cieniu... - Było za późno. Wiedźmin rozpłynął się w nicość. Pochodnia zgasła,
gdy tylko odszedł, pogrążając komnatę w ciemności. Ale nie to trapiło Czarnego
Konia.

Dużo, dużo bardziej interesowały go krótkie, zagadkowe odwiedziny tego, kto był
zarazem jego wrogiem i przyjacielem.

Stwierdzenie, że powrót Cienia stał w sprzeczności z tym, co wiedźmin powinien


zrobić, brzmiało tak oględnie, iż Czarny Koń musiał się roześmiać. Cień nie robił
niczego bez powodu, nawet jeśli sam tego powodu nie znał. Mało prawdopodobne,
by kierowała nim chęć naigrawania się z Czarnego Konia; nie leżało to w zwyczaju
żadnego z jego niezliczonych wcieleń, a przynajmniej tych, które znał Wieczysty.
„Ile naprawdę ma lat?” Było to pytanie, które od czasu do czasu zadawał Cieniowi i
które teraz pojawiło się nieproszone. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Nawet sam
wiedźmin tego nie wiedział, nie pamiętał. Przypominał sobie tylko kilka niejasnych
rzeczy, na przykład to, że ambitny czarnoksiężnik, próbował zyskać władzę nad
mocami, które w owych czasach znane były po prostu jako dobro i zło, ciemność i
światło. Być może zwiedziony przez tak prymitywne pojmowanie popełnił jakiś
fatalny błąd w ostatnich krokach swojego zaklęcia.

Moce nie podporządkowały się jego woli; to on został ich zabawką. Być może
powiodło mu się, ale nie w taki sposób, w jaki sobie życzył. Nic jednak nie niosło
odpowiedzi na pytanie, które stale nękało karego ogiera. „Ile lat miał Cień, gdy się
spotkaliśmy? Czy był dość stary, by pamiętać Vraadów? Dość stary by... być jednym
z nich?” Myśl owa była tak obłędna, że siłą wyrzucił ją z głowy. Nastały i
przeminęły pokolenia Smoczych Królów od czasu krótkiego, burzliwego istnienia
Vraadow na tym świecie. Ludzie byli ich potomkami, tak, ale niczym więcej.
„Wszelkie marzenia o nieśmiertelności w końcu spełzły na niczym. Nawet dla
Vraadow”.

Czarny Koń stwierdził, że odbiega od tematu, wrócił więc do powodu krótkiej i


tajemniczej wizyty Cienia. Jeśli nie przybył szydzić z jego niemocy, to co mogłoby
wytłumaczyć jego powrót? Czyżby chciał go ostrzec? Być może. Prawdopodobnie
coś więcej.

Czarny Koń roześmiał się, gdy coś innego wpadło mu do głowy. „Czy mogło to
być...?”

Ponure rozmyślania ogiera przerwał zgrzyt klucza przekręcanego w drzwiach.

„Ruchliwy dzień! Zawsze myślałem, że więzienie jest spokojnym miejscem!”


Zawiasy zaprotestowały jękliwie i światło pochodni wlało się do komnaty. Wszedł
strażnik. Nie patrząc w stronę więźnia, zapalił pochodnię i odszedł. Zastąpiła go
druga osoba, wysoka i znajoma, znacznie bardziej opanowana. Wymizerowana,
pochylona wiekiem, czekała cierpliwie, gdy drugi strażnik, niespokojny jak
pierwszy, ustawiał stołek między drzwiami a skrajem bariery.

Kiedy wreszcie zostali sami, Drayfitt przemówił. Jego oczy spoglądały w bok od
Czarnego Konia. Sprawiał wrażenie trochę rozkojarzonego, jak gdyby wyczuwał, że
w pomieszczeniu przebywał ktoś jeszcze.

- I co... demonie? Zastanowiłeś się nad prośbą mego suzerena? Mroczny rumak
przesunął się lekko, bez powodzenia próbując napotkać spojrzenie czarodzieja.

- - To była prośba? Rób, co każe - bez pytania - a on być może pewnego dnia
uwolni
cię, byś mógł podążyć za Cieniem? Ha!
- - Jest królem i należy go słuchać.
- - Jesteś dobrze wytresowany, czarokleto.
Drayfitt wzdrygnął się, ale nie odwrócił głowy. Jakby wiedział, co może się stać,
jeśli spojrzy w oczy Czarnego Konia.

- - Dawno temu przysiągłem bronić tego miasta. To mój dom. Melicard jest moim
panem i władcą.

- - A nie mówiłem? Dobrze wytresowany! Każdy król powinien mieć takiego


wiernego psa za maga!
- - Nigdy nie chciałem korzystać z tych mocy! - Oczy Drayfitta powędrowały w
górę, w stronę jakiegoś wspomnienia.

Czarny Koń zaklął bezgłośnie.


- - Czemuś zatem to uczynił?
- - Król potrzebował czarnoksiężnika. Doradca Quorin dowiedział się o mnie.
Wiedział od szpiegów, że zajmuję to jedno, to drugie pomniejsze stanowisko na
dworze od ponad stu lat, co przekracza normalną długość ludzkiego życia. Wcześniej
zawsze udawało mi się zagubić w labiryncie biurokracji, twierdzić, że jestem swoim
synem albo wymyśleć inne kłamstwa, i korzystać z mocy wyłącznie na tyle, by
ludzie w to wierzyli. Nie mam zamiaru podążać w ślady mojego brata Ishmira i
zginąć w walce ze Smoczymi Królami. Nie pragnę też ujrzeć zagłady Talaku, co
nastąpi, jeśli Srebrnemu Smokowi uda się zasiąść na cesarskim tronie.
Podczas nieobecności Czarnego Konia wydarzyło się tyle rzeczy, że trudno mu było
powiedzieć, co jest najbardziej zdumiewające. To, że Cabe Bedlam, wnuk
największego ze Smoczych Mistrzów, przechytrzył Smoczego Cesarza i pokonał
własnego ojca, szalonego Azrana, radowało mrocznego ogiera, poznał bowiem
młodego śmiertelnika i nawet podróżował z nim przez pewien czas. Śmierć Złotego
Smoka skłóciła smoki; kwestią sporną było, kto ma prawo do tronu najwyższego z
królów. Cabe Bedlam i jego żona, Pani z Bursztynu, wychowywali potomstwo
Smoczego Cesarza razem ze swoimi dziećmi, próbując nauczyć obie rasy zgodnego
współistnienia. Pytanie, czy smoki zaakceptują najstarszego samca z królewskiego
rodu jako swego władcę, kiedy osiągnie odpowiedni wiek - jaki by on nie był u
smoków - pozostawało na razie bez odpowiedzi. Tymczasem co najmniej dwóch z
pozostałych Smoczych Królów ubiegało się o sukcesję po swoim „bracie” dowodząc,
że czekanie, aż młode dorosną, jest zbyt ryzykowne, zbyt spekulatywne. Żaden z
nich nie uzyskał wystarczającego poparcia ze strony swego rodzaju, ale Srebrny
Smok z dnia na dzień rósł w siłę. Drayfitt wiedział, że pierwszy krok nowego cesarza
w kierunku ponownego zjednoczenia ziem polegać będzie na zniszczeniu Talaku,
wrogiego miasta leżącego na osobistych terenach Srebrnego. Zyskawszy parę lat
temu prawdziwą niepodległość, miasto-państwo nie zamierzało się poddać,
przynajmniej nie pod panowaniem Melicarda. - - Mai Quorin przy każdej okazji nie
szczędzi mu podszeptów, przynaglając do szaleńczej krucjaty. Niedobitki z Mito
Pica, miasta zrównanego z ziemią przez smoka Tomę, nadal wołają krwi gadów, a
ich głosy są silne. Sam Melicard ma obsesję na punkcie Smoczych Królów. Gdy to
odkryłem, doszedłem do wniosku, że jedynie stając się nieodłączną częścią tego
chaosu zdołam zaprowadzić w nim pewien ład.

Zarezerwowałem dla
siebie głos rozsądku.
- - I dlatego wezwałeś demona? - zapytał na pozór niewinnie Czarny Koń. -
Zaprawdę, jesteś mistrzem logiki! Co za geniusz! Ja nigdy nie wpadłbym na taki
przebiegły pomysł!

Czarodziej wstał. Kąśliwe słowa wyrwały go z zadumy. Niemal spojrzał na swojego


więźnia. Niemal.

- - Mai Quorin znalazłby innego, który przełożyłby tę przeklętą księgę! Kogoś


bardziej giętkiego, łatwiej poddającego się jego woli! Teraz przynajmniej panuję nad
sytuacją, nie pozwalam jej wyrwać się spod kontroli! - - Czy tak postąpiłby Ishmir?

Pytanie przypieczętowało los Drayfitta. Wzmianka imienia brata zrodziła szybko


narastający gniew, wściekłość powiązaną z nieostrożnością. Starzec odwrócił się w
stronę Czarnego Konia, zamierzając ukarać go za wydobywanie na powierzchnię
myśli, które rozdzierały mu umysł od czasu wyrażenia zgody na ten obłędny plan.
„Czy Ishmir by ustąpił?” Drayfitt znał odpowiedz i wcale mu się ona nie podobała.
Spiorunował wzrokiem mrocznego rumaka. Jego spojrzenie spotkało się z zimnymi,
błękitnymi oczami. Czarny Koń zamroził maga, przejął kontrolę nad jego nie
ochronionym umysłem. Roześmiał się cicho, zadowolony z powodzenia swojego
planu, ale był to pusty śmiech.

Drayfitt był dobrym, choć naiwnym śmiertelnikiem. Podstępne posłużenie się


imieniem jego brata sprawiło ból widmowemu ogierowi, który znał większość
zmarłych dawno temu Smoczych Mistrzów, łącznie z Ishmirem, Panem Ptaków. -
Wybaczcie mi, obaj - mruknął - ale nie miałem wyboru. Emocje odpłynęły z twarzy
czarodzieja, ręce zwisły bezwładnie wzdłuż boków. Bardziej niż kiedykolwiek
wyglądał jak martwy. Czarny Koń, który nie chciał go skrzywdzić, poruszał się
ostrożnie. - Twój umysł należy do mnie, śmiertelny! Twoja dusza jest moja!
Mógłbym pognać cię ścieżką, którą ludzie podążają tylko w jedną stronę, lecz tego
nie uczynię!

Nie, jeśli
będziesz mi posłuszny!
Drayfitt trwał bez ruchu, ale Czarny Koń wiedział, jak tylko on mógł wiedzieć, że
podświadomość maga wszystko rozumie.

- Usuniesz barierę, otworzysz bramę w tej zapomnianej przez Pustkę klatce i


wypuścisz mnie na wolność! Zrób to, a nie wyrządzę ci krzywdy! Choć jego głos
dudnił, rumak nie obawiał się, że usłyszą go strażnicy za drzwiami.

Melicard rozkazał Drayfittowi spowić komnatę kokonem ciszy, co znaczyło, że


żadne dźwięki nie wydostaną się poza jej obręb. Przybył jakiś bardzo ważny gość i
król, nagle przygaszony, nie chciał, żeby wieści o jego poczynaniach dotarły do tej
nieznanej osobistości.

„Liczne są maski, jakie przywdziewają koronowane głowy - pomyślał Czarny Koń


drwiąco. - Ciekawe, któż taki mógł wprawić w zdenerwowanie »urodziwego« króla
Melicarda?”

Drayfitt pracował biegle, metodycznie przechodząc poszczególne etapy zaklęcia.


Choć nie miał księgi, zachował wspomnienie pierwszej próby i Czarny Koń czerpał z
niego bez przeszkód. Gdyby miał czas, kazałby śmiertelnikowi powtórzyć głośno
kolejne kroki, żeby przebadać niuanse zaklęcia. Były to czary Vraadow i karego
rumaka niepokoiła myśl, że nie wiedział tego wcześniej. Powinien poszukać księgi i
tego, kto ją odnalazł. Czary Vraadow były niebezpieczne, choć wydawały się
zdumiewająco proste. Szybkim ruchem Czarny Koń odwrócił wynik zaklęcia.
Zamiast stworzyć jeszcze jedną klatkę wokół pierwszej, rozdarł obecną na części.
Podstarzały czarodziej opuścił ręce i ponownie zamarł w podobnym do śmierci
bezruchu. Czarny Koń zrobił niepewny krok w stronę granic więzienia. Jedna
kończyna, wyciągnięta tak bardzo, że stała się cienka jak igła, dotknęła barierę i
przeniknęła na drugą stronę. Czarny Koń skoczył, woląc dłużej nie kusić losu. -
Wolność! Ach, słodka wolność! Wyborna robota, moja śmiertelna marionetko!
Pierwszorzędnie zrobione! - Popatrzył z sympatią na Drayfitta. - Zasłużyłeś na cenną
nagrodę, na coś, czego z pewnością ostatnio ci brakowało! Dam ci sen przywracający
siły!

Długa, krzepiąca drzemka potrafi czynić cuda! A kiedy się przebudzisz, zrobisz dla
mnie jeszcze jedno: znajdziesz źródło magii Vraadow, tę księgę, i zniszczysz ją! A
teraz odpoczywaj! Drayfitt osunął się na podłogę.

Czarny Koń obrzucił ostatnim, pogardliwym spojrzeniem komnatę, która była jego
więzieniem, stanął dęba, otworzył ścieżkę poza ten świat i zniknął. Gdy noc
gotowała się do ustąpienia przed dniem, obiekt desperackich poszukiwań Czarnego
Konia zmaterializował się na środku komnaty będącej przeciwieństwem byłego
więzienia mrocznego rumaka. Choć nieco surowsza od osobistych kwater króla
Melicarda, była wytwornie urządzona i godna najznamienitszej osoby. Cień
podniósł rękę i przeciągnął palcem po oparciu masywnej złoconej sofy. Zalegała na
niej gruba warstwa kurzu. Być może wiedźmin się uśmiechnął. Nikt nie korzystał z
tego pokoju od jakiegoś czasu, może od lat.

„A zatem pogłoski nie kłamały”. Komnaty te należały do wielmożnego Gryfa,


nieludzkiego - tylko z wyglądu - sprawiedliwego władcy Penacies, legendarnego
Miasta Wiedzy. Niegdyś Gryf był jego towarzyszem, czasami przyjacielem, ale tylko
wtedy, gdy Cieniowi można było ufać. Gryf rozumiał go lepiej niż inni, wyjąwszy
Czarnego Konia. Cień wytarł kurz z palców i stwierdził, że niemal brakuje mu
dawnego przeciwnika. Wieść niosła, że Gryf przebywał gdzieś za Wschodnimi
Morzami, tocząc wojnę, która najwyraźniej nie chciała się zakończyć. Mimo
licznych próśb stosowanych przez różnych urzędników miejskich, człowiek, którego
Gryf zostawił jako swego zastępcę, pomniejszy mistrz magii i wybitny mistrz
strategii, generał Toos, odmówił przywdziania królewskiego płaszcza.

Zamiast tego postanowił zostać regentem dysponującym władzą równą królewskiej,


zastrzegając sobie prawo do zrzeczenia się jej na rzecz Gryfa po jego powrocie.
„Tym lepiej” - osądził Cień. Zatoczył powolny krąg, omiatając wzrokiem każdy
przedmiot, czy to stojący na podłodze, przypięty do ściany czy też zwisający z sufitu.

Większość rzeczy była taka, jak je pamiętał, nawet metalowe posągi po obu stronach
drzwi.

Były to żelazne golemy, ożywione istoty z zimnego metalu, stworzone przez


nieobecnego pana Penacies. Golemy strzegły osobistych komnat władcy.
Zaskakująco szybkie, powinny rzucić się na wiedźmina w chwili, gdy się
zmaterializował. Jednak w przeciwieństwie do większości intruzów, Cień potrafił
nad nimi panować. Pewne słowa, wszczepione głęboko w ich jestestwo, czyniły je
niczym więcej jak fantazyjnymi posągami. Kilka słów, które Cień bezgłośnie rzucił
w ich stronę, zanim się całkiem zmaterializował. Znajomość tajemnic Gryfa
zapewniała mu przewagę. Wiedźmin zaśmiał się cicho, potem odwrócił w stronę
ściany, na której wisiał cel jego przybycia: wielki, misternie utkany gobelin z
widokiem miasta Penacies. Fakt, że regent go nie potrzebował, mówił wiele.
Gobelin był stary, starszy nawet od Cienia. Wiedźmin dotknął go delikatnie. Generał
Toos nigdy nie ukrywał swojej niechęci do talizmanów mocy, choć je tolerował.
Jednakże gobelin był tylko ogniwem do kolejnego większego cudu. Przybliżając się
na tyle, na ile śmiał, wiedźmin uważnie przyjrzał się gobelinowi. Widok przedstawiał
Penacles, wszystkie ulice, wszystkie budynki. Choć gobelin utkany został w czasach
powstania miasta, ukazywał również budowle, które wzniesiono nie wcześniej niż
rok czy dwa lata temu.

- Nawet po tak długim czasie sprawujesz się bez zarzutu - wyszeptał Cień. Twórca
był perfekcjonistą i nawet wiedźmin był pod wrażeniem doskonałości jego dzieła.
Przez kilka minut przypatrywał się gobelinowi, szukając znaku. Nie był pewien, czy
zdoła go rozpoznać. Jak samo miasto, znak zmieniał się z biegiem lat. Czasami był to
rysunek stylizowanej księgi, kiedy indziej pojedyncza litera. Przez stulecia
przewinęło się mnóstwo symboli, przy czym znaczenie wielu z nich okrywała
tajemnica. „Przydałyby mi się twoje fantastyczne oczy, wielmożny Gryfie! Zawsze
umiałeś znaleźć znak na pierwszy rzut oka!” W tej chwili jego spojrzenie zatrzymało
się na maleńkim, skręconym proporcu, znajomym mu jak żadnej innej żyjącej
współcześnie istocie. Cień skrzywił usta w swym niewyraźnym uśmiechu, a jego
rozmytą twarz ożywiły emocje. Zapamiętał położenie znaku i omiótł gobelin
wzrokiem pełnym szczerego podziwu. - Pomyślałby kto, że żyjesz i masz złośliwe
poczucie humoru! Mój... mój ojciec byłby nawet rozbawiony!

„Ojciec”. Wiedźmin zadrżał. Nie wszystkie wspomnienia; które powróciły, były


przyjemne. Szybko zajął myśli czekającym go zadaniem.

Odnalazł znaczek i potarł go palcem, a gdy to zrobił, pokój zaczął płowieć. Cień
być
może się uśmiechnął. Pocierał proporzec, gdy komnata Gryfa ustępowała innemu
pomieszczeniu, korytarzowi. Gobelin trwał, póki komnata mieszkalna nie znikła, a
wtedy
również spłowiał. Wiedźmin został sam w korytarzu, którego ściany obstawione
były nie
kończącymi się rzędami półek pełnych masywnych, oprawnych w skórę tomów,
identycznych
nawet pod względem koloru.
„Gobelin nadal działa”.
Stał w legendarnych bibliotekach Penacles.
Biblioteki powstały na długo przed miastem. Gdy powróciły mu wspomnienia, Cień
przypomniał sobie informacje dotyczące tej dziwnej, podziemnej budowli, która
większa była wewnątrz niż na zewnątrz i nigdy nie mieściła się w tym samym
miejscu. Nawet on nie znał jej pochodzenia, ale podejrzewał, że podobnie jak
zaklęcie użyte przez nadwornego maga Melicarda do stworzenia klatki Czarnego
Konia, była dziełem Vraadow.

Poza niezliczonymi księgami w bibliotece niewiele było do oglądania. Podłoga


wyłożona polerowanym marmurem. Korytarze - ten, w którym stał i te, które
widział -
oświetlone przez światło z niewiadomego źródła. Półki wyglądały jak nowe, ale
Cień
wiedział, że są niewyobrażalnie stare. Wydawało się, że w bibliotekach czas
traci swoje
znaczenie.
- Nie było cię szmat czasu.
Rzeczowe stwierdzenie padło z ust niewielkiej postaci w prostym odzieniu. Jej ręce
niemal dotykały podłogi, głównie za sprawą niepospolicie krótkich nóg. Na głowie w
kształcie jaja zachował się skąpy kosmyk włosów. Był to jeden z gnomów - albo
może jedyny - który pełnił tu rolę bibliotekarza.

Jeśli
Cień dobrze pamiętał, biblioteki zawsze miały swoich gnomów i wszyscy oni
podobni byli
jak krople wody.
- Dziesięć lat to dla nas niedługo - rzucił drwiąco czarnoksiężnik, wspominając
ostatnią wizytę, złożoną w bibliotekach z wielmożnym Gryfem.
Gnom, na pozór nieświadom szyderczego tonu, odparł:

- Dziesięć lat, nie. Tysiąc tysięcy lat, tak. Nawet dla nas. Choć trudno było coś
odczytać z wyrazu jego twarzy, ciało Cienia zdradzało emocje. Wiedźmin
zesztywniał i chciał się odezwać, lecz miał kłopoty z dobraniem słów. Gnom
wypełnił przedłużającą się ciszę.
- Nie ma tu tego, czego szukasz. Być może to jedyny strzęp wiedzy, którego
biblioteki nie chcą zawierać.

Wiedźmina zirytowało, że gnom mówi o bibliotekach jako myślącym stworzeniu.


Nie miał zamiaru poczuć się tutaj jak w brzuchu jakiejś bestii. - W takim razie gdzie
jest? Istnieje!

Bibliotekarz wzruszył ramionami i odwrócił się powoli, z księgą w ręce. Księgi


przed
chwilą nie było.
- - Poszukaj w jaskiniach.
- - W jaskiniach?
- - W jaskiniach. - Gnom z powrotem stanął przodem do Cienia, patrząc na niego jak
mistrz na niezbyt lotnego ucznia. - W jaskiniach Smoczego Cesarza. W tym, co
zostało z miejsca, w którym to wszystko się zaczęło.

„Miejsce, w którym się zaczęło”. Cień być może się uśmiechnął, ale jeśli tak, był to
ponury uśmiech. Zapomniał o tym miejscu. Wspomnienie wróciło do niego dopiero
w tej chwili i było, całkiem możliwe, tym, którego wolałby nie nosić w pamięci,
nawet za cenę własnego istnienia.

IV
Erini przebudziła się, gdy do pokoju wtargnęło światło późnego poranka. Jej myśli i
uczucia tworzyły splątaną sieć na wpół spamiętanych obrazów; przepełniała ją cała
gama emocji - od radości po strach.

Łoże było ogromne i bardzo miękkie. Próbowała się w nim zakopać, fizycznie i
psychicznie. Jej stare łóżko w domu - „Nie, w byłym domu!” - było nie więcej niż
kawałkiem deski i koca w porównaniu z tą wspaniałością. Cały pokój był wspaniały,
wielki jak znane jej reprezentacyjne sale. Posadzkę tworzyły wielobarwne
marmurowe płyty, zarzucone tu i ówdzie futrami i kobiercami. W kątach do sufitu
śmigały kolumny obficie zdobione złotymi kwiatami. Wesołe tapiserie pokrywały
ściany. Meble, łącznie z łożem, wyrzeźbiono z najlepszego dębu z północy,
niezwykle rzadkiego po zniszczeniu dużej części lasów podczas tej strasznej,
nietypowo surowej zimy.

Erini z konsternacją przyłapała się na rozpamiętywaniu, jak czeredy olbrzymich


kopaczy, potężnych futrzastych stworzeń o wielkich pazurach, ruszyły na południe,
pozostawiając za sobą szeroki szlak gołej, zdeptanej ziemi. Księżniczka zadrżała,
stworzenia bowiem były nie dalej jak dzień drogi od jej miasta, kiedy w ciągu paru
godzin wybiła je jakaś zaraza lub może coś innego. Dziwne, w związku z tą samą
sprawą Melicard... „Melicard”.

Szeroko otworzyła oczy, poddając się nieuchronnemu i wracając myślami do


wczorajszego wieczoru. Erini spodziewała się wielu rzeczy, gdy weszła do
zaciemnionej komnaty, ale ręka z elflego drewna była z nich ostatnią. Mimo
wdzięcznej prezencji - niewątpliwie dzięki wprawnemu rzemieślnikowi - drewniana
dłoń poruszała się niezdarnie, co wciąż przypominało, że nie jest prawdziwa. Choć
została pomalowana na kolor dopasowany do barwy skóry króla, Erini zawsze miała
uważać ją za sztuczną kończynę. Widok tej ręki w nikłym świetle sprawił, że
podświadomie spodziewała się najgorszego. To dlatego, kiedy Melicard przysunął
światło blisko twarzy, księżniczka sapnęła z grozą, choć prawdę powiedziawszy
jeszcze go nie ujrzała. Kiedy wreszcie jej oczy spoczęły na obliczu narzeczonego i
jego wizerunek wrył się dostatecznie głęboko w jej wstrząśnięty umysł, groza
przemieniła się w pomieszanie i stopniowo, w radość. Erini musiała przyznać, że
twarz Melicarda I, króla Talaku i - w jej wówczas dziecięcych oczach -
najurodziwszego z mężczyzn, była spełnieniem dziewczęcych marzeń.

Silne, regularne rysy wyrażały zdecydowanie i wolę przystające jego pozycji. Był to
cudowny widok i księżniczkę ogarnęła taka radość, że niemal frunęła mu w ramiona,
potrącając świeczkę w jego dłoni.
Dopiero wtedy, kiedy znaleźli się tak blisko, wyraźny stał się niesamowity charakter
twarzy. Księżniczka zamarła w pół kroku. Jeśli cokolwiek świadczyło o reakcji króla
na tę nagłą odmianę, to tylko zaciśnięcie ust i zmrużenie oka - jednego oka.

„Wypadek”, w którym stracił rękę, kosztował go również część twarzy. W tym


względzie szepty plotkarzy mówiły prawdę. Powiadano też, że w grę wchodziła
starożytna
magia, i to z jej powodu twarz nie mogła zostać uleczona. Coś zdarło mu duże
fragmenty
skóry i Melicard stracił lewe oko. Kiedy zawiodły wszelkie sposoby przywrócenia
ręki, król
uciekł się po pomoc do elfiego drewna - rzadkiego drewna, które, jak mówiła
legenda,
pozyskiwano z drzewa pobłogosławionego przed ducha umierającego elfa - i kazał
sobie
sprawić nową kończynę.
Podobnie postąpił z twarzą.
Erini, rozpamiętując to, co stało się później, otuliła się kołdrą. Łzy spłynęły
po jej
policzkach i wyszeptała:
- Tak mi przykro!
Podczas gdy ona stała jak skamieniała, przepełniona tym, co mógł uważać tylko za
odrazę i przerażenie, Melicard spokojnie od pierwszej zapalił inne świece. Był do
tego stopnia przekonany, że go znienawidzi, iż wcale nie próbował kryć się ze swoim
kalectwem.

- Z pewnością jeszcze przed wyjazdem z Gordag-Ai słyszałaś bez liku opowieści o


moich... kłopotach! Czy rzeczywistość jest duża gorsza od wszystkich tych historii?

Co mogła mu powiedzieć? Nie potrafiła oderwać oczu od jego twarzy. Była to twarz
Melicarda, każda krzywizna i każdy kąt dokładnie taki, jaki powinien - tylko że lewa
strona została po mistrzowsku wyrzeźbiona z tego samego materiału, co ręka.
Drewno zastępowało skórę na kości policzkowej i żuchwie, tworzyło trzecią część
nosa; drewno sięgało do połowy czoła i za ucho. Księżniczka była pewna, że po
rozpięciu kołnierza ciemnej koszuli zobaczyłaby więcej drewna.

Zniszczenia nie ograniczały się do lewej strony twarzy. Prawa poznaczona była przez
coś, co wyglądało niemal jak konary rozrastające się z lewej. Trzy główne gałęzie
rozszczepiały policzek i każda miała jedną czy dwie mniejsze odnogi. Zaczarowane
drewno stanowiło taki kontrast z bladą skórą, że cale to połatane oblicze wyglądało
jak twarz ofiary zarazy.

- Możesz odejść w każdej chwili, księżniczko Erini - powiedział po dłuższej chwili.

Potrząsnęła głową, nie chcąc zawierzać ustom. Melicard okrążył ją ostrożnie i


podsunął jej krzesło. Erini była do tego stopnia zaabsorbowana jego wyglądem, że
nawet nie zwróciła uwagi, czy w pokoju są jakieś meble.

- Jeśli zamierzasz zostać, usiądź. To wygodniejsze niż siedzenia w powozie, nawet w


królewskiej kolasie.

Szepnąwszy „dziękuję”, Erini poprawiła fałdy krępującej ją sukni i usiadła. Król,


poruszający się szybko i cicho, nagle pochylił się przed nią z kielichami czerwonego
wina w dłoniach. Erini wzięła puchar i gdy król usiadł naprzeciw niej, podniosła go
do ust. Wino nie ukoiło nerwów, jej wzrok bowiem nie odrywał się od twarzy
Melicarda nawet wtedy, gdy piła.

Siedzieli tak przez parę minut. Melicard, którego zachowanie było równie ozięble
uprzejme co słowa, opróżniał swój kielich w milczeniu. Wydawało się, że z każdym
łykiem coraz bardziej zamyka się w sobie. Księżniczka chciała coś powiedzieć,
cokolwiek, aby zmniejszyć jego ból i swoje poczucie winy, ale nic nie przychodziło
jej do głowy. Rozzłościła się na myśl, że staje się jedną z tych bezradnych,
mimozowatych panien, które bajarze często czynią bohaterkami swoich baśni. Do tej
pory potajemnie szydziła z tych żałosnych kobietek.
Wreszcie król odstawił kielich i wstał. Księżniczka wyprostowała się, oczekując
jakiegoś oświadczenia, jakichś słów dotyczących ich wspólnej przyszłości - a nawet
jej braku, jeśli takie było jego życzenie. Ku jej zaskoczeniu Melicard odwrócił się i
przeszedł w drugi koniec komnaty, do drugich drzwi. Otworzył je i bez słowa, nie
oglądając się za siebie, wyszedł z pokoju.

Erini wbiła oczy w drzwi, gdy zamknęły się za jego plecami, zupełnie nie pojmując,
co się stało. Dopiero gdy służący w liberii stanął w drzwiach, którymi weszła,
spłynęło na nią zrozumienie.

- Jeśli zechcesz pójść ze mną, wasza wysokość, pokażę ci twoje pokoje. - Słowa
służącego potwierdziły jej obawy: Melicard nie zamierzał wrócić. Król odgadł jej
odrazę oraz litość i nie mógł dłużej tego znosić.

Nie zobaczyła nikogo innego prócz sług, które zaopiekowały się nią i dwiema
dworkami. Podczas wieczerzy Galea i Magda nie dawały jej spokoju, próbując
wydobyć z niej choć strzępy wiadomości o królu, ale Erini milczała. Odprawiła je
grzecznie i wcześnie udała się na spoczynek - połączenie trudów podróży i przejść
po przybyciu na miejsce okazało się nie do zniesienia.

Pozwalając, by słońce dotykało jej skóry, by leczyło psychiczne rany, w duchu


złożyła przysięgę. „Muszę mu to wynagrodzić! Muszę bez cienia politowania
pokazać, że mi na nim zależy! Nic dziwnego, że zachowuje się w taki sposób, jeśli
wszyscy reagują jak ja!” Nie można winić Melicarda za jego starania, zadecydowała
z poczuciem winy. Skoro jego ciało nie chciało się uleczyć, to co miał zrobić? Nosić
maskę ze srebra i złota? Paradować ze zniekształconym obliczem? Pod wieloma
względami twarz z elfiego drewna była dobrym rozwiązaniem, choć z początku
wytrącającym z równowagi. Nawet królewski czarodziej nie wymyślił nic lepszego,
gdy nie udało mu się zagoić ran swego pana. Jej palce zaczęły zaciskać się na tę
myśl i splotła ręce, żeby zwalczyć to pragnienie.

Nie chciała mu ulec. Nie mogła zrobić nic ponad to, czego nie mogli zrobić inni,
wprawniejsi i wyszkoleni.
Erini powtórzyła słowa, które stały się jej litanią - jest księżniczką Gordag-Ai i nigdy
nie będzie czarodziejką ani wiedźmą. Nigdy. Zostanie królową, takie jest jej
przeznaczenie.

Żaden król nie zawierzyłby żonie-czarownicy. Lud nie miałby do niej zaufania.

Choć udało się zdusić pokusę, Erini była tak roztrzęsiona, że musiała wstać. Ubrała
się sama, bo nie chciała, żeby Galea i Magda albo ktoś z ludzi Melicarda zastanawiał
się, co nią tak wstrząsnęło. Nim dokończyła toaletę, niebezpieczeństwo przeminęło.
Przejrzała się w ogromnym lustrze, które zajmowało ścianę naprzeciwko łoża, i
zadowolona ośmieliła się wezwać służbę. Nawet jeśli cały dzień okaże się nieudany,
to przynajmniej zje przyzwoite śniadanie.

Ani Melicard, ani nieprzyjemny doradca Quorin nie pojawili się przy śniadaniu.
Towarzyszyły jej Galea i Magda, lecz księżniczka szybko skończyła jeść i wstała od
stołu pod pierwszym pretekstem. Wydawało się, że żaden z pałacowych służących
nie ma nic przeciwko temu, by księżniczka zaczęła zwiedzać pałac, próbując za
pośrednictwem rozległej budowli dowiedzieć się więcej o Talaku i jego monarsze.
Od dzieciństwa przygotowywana do roli królewskiej małżonki, znała już „oficjalną”
historię miasta-państwa, ale pod faktami, których nie szczędzili jej nauczyciele, kryło
się więcej, dużo więcej. To, co wiedziała o swoim narzeczonym, nie pomogło jej
wcale, gdy stanęła z nim twarzą w twarz. Był to błąd, którego nie miała zamiaru
powtórzyć.

Podczas zwiedzania zbytkownie urządzonego pałacu księżniczkę uderzyły dwie


rzeczy. Po pierwsze, ogrom przedmiotów gromadzonych za panowania
wcześniejszych królów - dobudowano całe skrzydła, żeby pomieścić trofea i dzieła
sztuki. Drugie i bardziej interesujące spostrzeżenie dotyczyło nielicznych skarbów
zebranych lub stworzonych w latach panowania Melicarda. Większość z nich była
ciemnej natury, wiele wiązało się ze śmiercią i zniszczeniem wrogów, zwłaszcza
smoków. Nie świadczyło to zbyt pochlebnie o narzeczonym. Opadły ją wątpliwości.
Przystanęła przy oknie wychodzącym na wewnętrzny ogród pełen wiszących roślin i
kwiatów we wszystkich kolorach. Jej uwagę przyciągnął hałas w drugim końcu
ogrodu.

Zmrużyła oczy, zaintrygowana osobliwym widokiem. Daleko w dole dwaj strażnicy


nieśli między sobą trzeciego człowieka. W przeciwieństwie do wysokich,
muskularnych żołnierzy, nieprzytomny był chudy do granic wycieńczenia i tak stary,
jak nikt, kogo w życiu widziała.

Miał ciemną szatę z kapturem i w oparciu o swoje nauki Erini wywnioskowała, że


jest nadwornym magiem Melicarda, Drayfittem. Historia sędziwego czarodzieja
zawsze ją ciekawiła, ale nie tak bardzo jak to, dlaczego trzeba było go dźwigać.
Wychyliła się z okna.

Erini zerknęła w kierunku, z którego nadciągnęli żołnierze, i zobaczyła niewielkie


drzwi ukryte częściowo pod pędami winorośli. Wejście do sanktuarium
czarnoksiężnika?

Możliwe i jeśli tak, możliwe też, że godny pożałowania stan Drayfitta był
następstwem
nieudanych czarów.
Usłyszała warkliwy, denerwujący głos.
- Co się tu dzieje?
Strażnicy zatrzymali się i przesuwając swoje brzemię, oddali honory Malowi
Quorinowi. On zignorował nakazy protokołu i powtórzył pytanie tym samym
jadowitym tonem.

Jeden ze strażników, którego twarzy Erini nie mogła zobaczyć, nerwowo odparł:

- Jego wysokość rozkazał nam znaleźć maga Drayfitta i dowiedzieć się, dlaczego
dziś rano nie stawił się przed jego majestatem. Kiedy przybyliśmy, strażnicy
pełniący służbę wpuścili nas i zameldowali, że nikt nie wchodził ani nie wychodził
od kiedy tam stoją. - Mężczyzna zająknął się i dokończył spiesznie: - Leżał na
podłodze! Próbowaliśmy go ocucić, ale nic nie pomogło, panie!

Quorin omiótł ich wzrokiem, wyraźnie niezadowolony.


- - Jest coś więcej, prawda?
- - Demon się uwolnił, panie! - wybuchnął drugi strażnik. - A przynajmniej nie ma
go już w komorze!
Erini, słuchając z wytężeniem, coraz bardziej wstrząśnięta każdym kolejnym
słowem, spodziewała się że doradca wyładuje gniew na dwóch bezradnych
żołnierzach.

Jednakże
Quorin stał tylko i wytrzeszczał oczy. Księżniczka nie wiedziała, czy patrzy na
strażników, czy w przestrzeń. Wreszcie wyciągnął rękę i ruchem, który zaskoczył nie
tylko Erini, ale i żołnierzy, uderzył Drayfitta w twarz. Głowa przekręciła się
bezwładnie, ale czarodziej nie odzyskał przytomności. Quorin potarł dłoń.
- - Ruszajcie. I dajcie znać, kiedy się przebudzi.
- - Tak, panie.
Quorin patrzył za nimi zimno, dopóki nie zniknęli z pola widzenia, a wówczas
pospieszył w stronę porośniętych winem drzwi. Wielkimi, kocimi krokami pokonał
odległość do celu w kilka sekund. Położył rękę na klamce, po czym, jakby czując, że
jest obserwowany, odwrócił się i spojrzał w górę. Erini jednak spodziewała się
czegoś takiego i przywarła do ściany.
Odliczyła ponad dwadzieścia oddechów, nim ośmieliła się wyjrzeć. Mai Quorin
zniknął, najwidoczniej osądziwszy, że szkoda czasu na poszukiwanie cieni.
Księżniczka zastanowiła się, czy zejść do tajemniczych drzwi, czy też pójść za
strażnikami i ich brzemieniem. Wiedząc, że doradca może na nią czekać, wybrała to
drugie i spróbowała odgadnąć, dokąd udali się żołnierze. Wspomnieli o Melicardzie i
jego zainteresowaniu działalnością czarodzieja. W końcu wrócą do swego władcy z
jakimś raportem i raport ten dotyczyć będzie dziwnego stanu Drayfitta.
„Demon, na moich przodków! Czyżby naprawdę wszystkie pogłoski o Melicardzie
miały jakieś podstawy? Czyżbym była zaręczona z potworem w ludzkiej skórze?

Czyżbym
tak bardzo myliła się co do niego?”
Drayfitt i strażnicy musieli już być w pałacu. Dokąd poszli? Do komnaty, w której
spotkała się z Melicardem? Nie miała większego wyboru. Biorąc głęboki oddech,
księżniczka ruszyła na dół. Szła z pewnością siebie osoby, która przeprowadza
inspekcję swej nowej siedziby. Nie wiedziała, co się stanie, jeśli naprawdę natknie
się na poszukiwaną trójkę, ale gotowa była podjąć to ryzyko. Bała się tylko, że
wpadnie na Quorina albo na samego króla.

Doradca był utrapieniem, jej narzeczony zaś... Erini nie do końca gotowa była stawić
mu czoło. Chciała przemyśleć pewne rzeczy przed powtórnym spotkaniem,
zwłaszcza jeśli właściwie zrozumiała rozmowę Quorina ze strażnikami. U stóp
schodów spotkała czterech strażników, którzy zasalutowali jej jednocześnie.

Nie zwalniając kroku, Erini wyniośle skinęła im głową. Żaden nie uczynił ruchu, by
ją powstrzymać. Gdy tylko znalazła się dość daleko, odetchnęła głęboko,
zastanawiając się, czy jej serce wreszcie zwolni do normalnego tempa.

Skręcała do głównego holu, kiedy zauważyła dwóch żołnierzy z ogrodu. Drayfitta


nie było w zasięgu wzroku. Strażnicy maszerowali do drzwi komnaty, w której była
zeszłego wieczoru. Wartę przy drzwiach pełnili ci sami ludzie co wczoraj. Po
krótkiej wymianie zdań żołnierze, którzy znaleźli Drayfitta, zostali wprowadzeni do
środka. Ogarnęło ją rozczarowanie. W żaden sposób nie mogła podsłuchać
Melicarda i jego ludzi. Wtargnięcie do środka też było ryzykowne, ponieważ w
każdej chwili mogła się dowiedzieć, że już nie jest jego narzeczoną. Zaczęła
zastanawiać się, w którym pokoju strażnicy zostawili Drayfitta. Jeśli zdoła go
ocucić... - Wasza wysokość dobrze spała?

Zaskoczona księżniczka aż zadrżała. Jej lewa ręka odruchowo poderwała się na


wysokość pasa i nagle zaczęła się jarzyć, ale Erini zdołała powstrzymać ruch i
unieważnić zaklęcie. Nim się odwróciła, ręka znów była normalna. Mai Quorin stał
za nią. Drapieżny uśmiech podkreślał jego kocie rysy. Głosem uniżonego dworaka
powiedział:

- - Najgłębsze wyrazy współczucia w związku z wczorajszym wieczorem,


księżniczko. Król bywa... czasami... przykry.

- - Nie zdawałam sobie sprawy, doradco Quorinie. Mam zamiar odpokutować swój
nietakt. Króla nie można o nic winić. - Majestatycznie, obojętnym wzrokiem
spojrzała na strzeżone drzwi. - Myślę, że mogłabym teraz z nim porozmawiać.
Pocierając brodę, Quorin dyplomatycznie zawahał się przed udzieleniem
odpowiedzi.

- Z żalem muszę powiedzieć, wasza wysokość, że to nie jest dobra chwila na


przeszkadzanie królowi. Rzucił się w wir pracy, co robi czasami, gdy wpada w
posępny nastrój. Myślę, że najlepiej będzie zaczekać do wieczora. Jestem pewien, że
pora wieczerzy będzie dużo lepsza do wyjaśniania nieporozumień. Erini była
zirytowana miną fałszywej uprzejmości, którą doradca przybierał w jej obecności, i
kusiło ją, żeby mu o tym powiedzieć. Swoje prawdziwe oblicze ujawnił w ogrodzie:
Mai Quorin był ambitnym, porywczym intrygantem. Z drugiej strony, powiedzenie
mu prawdy w oczy nic by nie dało, a najpewniej, skoro ten człowiek miał posłuch u
Melicarda, tylko pogorszyło jej sytuację.

- - Jak każesz, doradco Quorinie. Zadbasz, mam nadzieję, by był to posiłek dla
dwojga. Tylko król i ja. Mam dużo do naprawienia. - - Zrobię, co w mojej mocy. -
Ukłonił się przesadnie wykwintnie. - Skoro król jest zajęty, to jeśli chcesz, każę
komuś oprowadzić cię po mieście i pokazać wszystko, co Talak ma do zaoferowania
swej nowej królowej. Miałabyś ochotę? Mówił tonem dorosłego, który pyta dziecko,
czy chce cukierka. Erini starała się nie stracić panowania. Jeśli ktokolwiek mógł
skłonić ją do skorzystania z mocy, to na pewno doradca. Zastanowiła się, co by rzekł,
gdyby wiedział, jak bardzo zagrożona jest jego pozycja.
- Nie sądzę, doradco. W każdym razie, nie dzisiaj. Mam jeszcze tyle do zobaczenia i
do nauczenia się w samym pałacu. Powinnam poznać dziedzictwo Melicarda, gdyż
stanie się ono również moim - oznajmiła spokojnie.

Jego oczy mówiły co innego, choć słowa wyrażały tylko podziw i chęć służenia
pomocą.

- Jak sobie życzysz, wasza wysokość. Jeśli udasz się do swoich komnat, przyślę
ci królewskiego archiwariusza, który odpowie na twoje pytania. Są również liczne
księgi,
niektóre własnoręcznie napisane przez znakomitych przodków króla. Każę wydobyć
je z
archiwów.
Erini uśmiechnęła się słodko.
- Musisz być dobrym duchem swojego pana, doradco. Na razie nie ma powodu tego
robić. Stwierdzam, że uczę się dużo więcej, chodząc po tych przepysznych salach.

Jeśli mi
teraz wybaczysz...
Księżniczka odwróciła się do niego plecami i spokojnie ruszyła dalej, na pozór
podziwiając otaczające ją skarby. Po chwili usłyszała cichnące kroki doradcy.
Zatrzymała się, udając, że ogląda posążek, i kącikiem oka zobaczyła, że Quorin
wchodzi do tej samej komnaty, w której niedawno zniknęli dwaj żołnierze. Mai
Quorin niepokoił ją coraz bardziej. Niekiedy poruszał się jak stworzenie, które
przypominał, a kiedy indziej czynił więcej hałasu niż oddział gwardii honorowej.
Był również jej wrogiem, teraz było to jasne, i nie wątpiła, że może nawet uciec się
do przemocy. Doradca nie miał żadnego interesu w ożenku króla, najpewniej
dlatego, że bał się, iż wpływy żony pewnego dnia przyćmią jego własne.

Mimo swoich potknięć księżniczka nie miała zamiaru załamać się jak bohaterki
bajarzy. Choćby Mai Quorin razem z armią niezliczonych demonów stanął jej na
przeszkodzie, przerzuci kładkę nad przepaścią dzielącą ją od Melicarda i w
konsekwencji dowie się, co naprawdę wydarzyło się za drzwiami w ogrodzie. Nawet
gdyby to miało oznaczać poddanie się własnej klątwie.

W wiecznej ciemności groty, która do niedawna była salą tronową Smoczego


Cesarza, do życia zbudził się palący blask, zalewając wnętrze krwawą czerwienią.
Stworzenia nie całkiem z tego świata, kiedyś posłuszne woli Złotego Smoka,
czmychnęły w bezpieczne szczeliny i zakamarki, do których nie docierało światło.
Jak smuga dymu, Cień rozwinął się z nicości i wkroczył do ruin leża Smoczego
Króla.

To w tej komnacie Smoczy Królowie odbywali narady. Było ich trzynastu pod
koniec Wojny Przełomowej, kiedy Nathanowi Bedlamowi udało się zniszczyć
Purpurowego Smoka władającego Penacles przed Gryfem. Rada - i jedność smoków
- rozpadła się ostatecznie z szaleństwem, jakie rozpętało się po odkryciu Cabe’a
Bedlama, wnuka i następcy Nathana, który nosił w sobie część ducha wielkiego
Smoczego Mistrza. W tej komnacie, gdzie wbrew przemocy, jaka się tu przetoczyła,
nadal stały niektóre wizerunki martwych od dawna stworzeń, dwaj smoczy panowie,
żądny walki Żelazny i jego nieodłączny cień Spiżowy, przypłacili życiem bunt
przeciwko Złotemu. W tej komnacie, jak Cień się dowiedział, Cabe Bedlam pokonał
Smoczego Cesarza, rozdzierając jego umysł na części. Tutaj też Cabe i wielmożny
Gryf walczyli z szalonym ojcem młodego Bedlama, groźnym Azranem. „Śmierć
nadal jest częścią tego miejsca” - pomyślał niespokojnie Cień. Jeśli istniało miejsce
zdolne wyprowadzić go z równowagi, to właśnie w nim się znajdował. Jako Madrac
zapomniał na krótko o tym lęku - przybył tutaj i wykorzystał samych Smoczych
Królów, żeby zrealizować cele tamtego wcielenia.

Cień stał i rozglądał się po katedralnie wysokim, zdewastowanym wnętrzu,


rozmyślając o dramatycznych wydarzeniach, które się tu rozegrały. W końcu
zadecydował, że
zmitrężył już dość czasu. Postąpił dwa ostrożne kroki w kierunku tego, co kiedyś
było tronem...
...i zatrzymał się.
Chód nikt poza nim samym nie mógłby tego powiedzieć, Cień zamrugał. Jeszcze raz
rozejrzał się po jaskini, a potem po raz trzeci. Kiedy to też go nie zadowoliło,
poszukał miejsca, w którym mógłby bezpiecznie usiąść. Wbił oczy w ciemność
przyległej groty i zastanowił się...

...zastanowił się, po co tu przyszedł i dlaczego tak nagle zapomniał przyczyny.

Czarny Koń pełnym galopem wypadł z portalu, z gotowymi wszystkimi obronami.


Cwałował bez chwili przerwy, póki nie nabrał przekonania, że Cienia nie ma w
pobliżu. W Smoczym Królestwie nadmierna pewność siebie nigdy nie wychodziła na
dobre, zwłaszcza gdy zadarło się z wiedźminem. Ale w bezpośredniej bliskości nie
wyczuwał niczego wrogiego i doszedł do wniosku, że może się zatrzymać. Fala
siarkowych oparów omyła mu chrapy. Gdyby nie był tym, kim był, zdradliwe
wyziewy zwaliłby go z nóg. Jako Czarny Koń zwrócił uwagę tylko na ich gryzący
zapach.

- Piekielne Równiny! Trafna nazwa! - mruknął. Prawdę powiedziawszy, był to


bardziej okrzyk niż mruknięcie, uznał bowiem, że nawet jego gromki głos jest ledwo
słyszalny w krainie, gdzie co kilka minut dochodzi do wybuchów wulkanów. Ziemia
trzęsła się bezustannie. Wzgórza powstawały i pękały, plując roztopioną skałą, a
potem zapadały się, gdy nowy krater zmieniał kierunek wypływu lawy. Grunt pod
kopytami Wieczystego rozstąpił się i w szczelinie zaczęła podnosić się lawa. Czarny
Koń spojrzał na płonącą, płynną skałę i wybuchnął śmiechem. Lawa lizała jego
przednie nogi, ale równie dobrze mógł to być dotyk źdźbeł trawy. Szyderczo
wymachując ogonem, widmowy rumak truchtem przebiegł na spokojniejszy teren,
gdzie łatwiej było się skupić.

Odwiedził ponad setkę miejsc, w których mógł pojawić się szalony wiedźmin, lecz
nie znalazł go, choć spędził cały dzień na poszukiwaniach. Ponad tuzin razy zwiodły
go fałszywe czy stare tropy. Choć Czarny Koń nie czuł się pokonany, możliwości
znacznie się skurczyły.
Ziemia zadrżała, oznajmiając, że pod jego kopytami tworzy się następny krater.
Rozdrażniony rumak ruszył na północ, w kierunku bardziej stabilnych terenów
Piekielnych Równin. W okolicy leżało jeszcze jedno miejsce, do którego mógł
zawitać Cień. Miejsce ukryte przed wszystkimi za czasów swego pana, ale teraz
najpewniej pozbawione ochronnych czarów.

Czarny Koń gniewnie przeorał kopytem popioły. Błądził po omacku. Nie miał
pojęcia, co planował Cień, gdzie był ani czy już nie uderzył. Jedyna nadzieja
sprowadzała się do znalezienia dawnego towarzysza w miejscu mocy takim jak to,
do którego się zbliżał. „Może tym razem...”

Ptasia czaszka Poszukiwacza poszybowała w powietrze, wybita wysoko wraz z


sadzą, w której była pogrzebana. Poruszony tym widokiem Czarny Koń zatrzymał
się. Wcześniej jednak rozkopał stos kości licznych przedstawicieli niejednej rasy.
Kości zostały przemieszane w wyniku nieustannych wstrząsów i wybuchów.
Stąpając ostrożnie, mroczny rumak odkrył, że dosłownie zaściełają ziemię, przykryte
cienką, nagromadzoną przez lata warstwą popiołu. Ich widok przywiódł mu na myśl
wspomnienie przeszłości. Posiadał strzępy informacji dotyczących losu swoich
przyjaciół i wrogów. Miał jednak wrażenie, że czas się zatrzymał, kiedy bowiem te
stworzenia ginęły, on zmagał się z nowym, groźnym wcieleniem wiedźmina zwanym
Madrakiem. Smocze kości mieszały się bez przeszkód z kośćmi Poszukiwaczy.
Poszukiwacze, starożytni skrzydlaci władcy tych ziem, walczyli nie dla siebie, lecz
dla pana, który ich zniewolił, dla Azrana Bedlama. Zginęli w obronie jego cytadeli i
nawet ich ofiara nie powstrzymała hord Czerwonego Smoka.

Dopiero Azran wyciął smoki swoim demonicznym mieczem, nie oszczędzając


Smoczego Króla. Czarny Koń z zainteresowaniem przypatrywał się szczątkom. Tak,
to część pola bitwy.

Był zatem bliżej niż myślał. Podumał nad szczątkami, a potem poderwał głowę,
wyraźnie zaciekawiony.

To tutaj musiało wznosić się zamczysko Azrana, a jednak nigdzie go nie było widać.
Poruszył więcej popiołu i kości, gdy przeszukiwał teren. Napotkał liczne urwiste
wzgórza, ale żadne nie było dość masywne, aby kryć to, czego szukał, chyba że...
chyba że z zamku pozostały tylko fundamenty. Wzniesiona przez Poszukiwaczy
starożytna budowla w końcu musiała ulec czasowi i furii Piekielnych Równin,
musiała wreszcie obrócić się w ruinę.

Tak brzmiała jedyna odpowiedź i, jeśli była prawdziwa, oznaczała kolejną porażkę.
Cień nigdy tu nie przybędzie.

- Czarny Koniu, jesteś niepoprawnym głupcem! - Wieczysty zmiażdżył kopytem nie


dającą się zidentyfikować kość, wyrzucił w powietrze jej fragmenty i popiół.
Postanowił załatwić tę sprawą bez niczyjej pomocy, gdyż czuł się odpowiedzialny.
Cień był kiedyś jego przyjacielem. Wygnanie wiedźmina było jego osiągnięciem, zaś
ucieczka oznaczała przegraną. Duma rządziła mrocznym rumakiem tak bardzo - jeśli
nie bardziej - jak ludźmi.

Zaniepokoiło go muśnięcie dawnej mocy.

- Co my tu mamy? - zadudnił. To, co dotknęło jego myśli, nie było żywe wedle
żadnych standardów. Był to silny, niedaleki smród śmierci... nie, to sama śmierć!
Czarny Koń, mając niewielki wybór, podążył mrożącym krew w żyłach tropem.
Wkrótce znalazł się przed długim, szerokim kopcem wysokości może trzech ludzi.
Ogier zaczął kopać kopytami, nie ważąc się rzucać zaklęcia w sąsiedztwie ciemnej
mocy. Nie bał się o siebie, ale wiedział, że nieostrożne postępowanie może odebrać
mu jedyną szansę na znalezienie i powstrzymanie Cienia. Oczywiście, powodzenie
zależało od tego, co odgrzebie.

W Smoczym Królestwie były rzeczy, na spotkanie z którymi nie miał najmniejszej


ochoty. Po dłuższej chwili kopania natrafił na zrąb ściany. A zatem to prawda. Coś,
może sam Azran, odarło starożytne zamczysko z ochronnych czarów. Czas i
pierwotna furia przeklętego regionu dobrały się do cytadeli. Czarny Koń domyślił
się, że niezbyt daleko stąd, na niegdyś chronionych przez magię gruntach nastąpił
wybuch wulkanu. Za parę dziesiątków lat nic nie zostanie z warowni Azrana. Czarny
Koń jakoś nie mógł się zmusić do płakania z żalu nad zniszczeniem takiego miejsca.
Jeśli Piekielne Równiny pogrzebią złe wspomnienia o zdradzieckim potomku
Nathana Bedlama, tym lepiej. Dotknięcie śmierci powróciło. Potrząsając głową,
żeby pozbyć się paskudnego uczucia, kary ogier podążał szlakiem pozostawionym
przez magiczny kontakt. Popiół, zaprawa murarska i dalsze kości wzleciały w
powietrze, gdy odrobiną własnej mocy oczyścił ścieżkę. Zachowywał ostrożność,
gdyż nie było wiadomo, co mogło kryć się pod spodem.

Ziemia zadudniła złowieszczo. Może przesadził, szacując czas potrzebny na zatarcie


śladów po warowni. Wszelkie rozpoznawalne resztki mogły zniknąć za kilka minut.
Znalazł to, co kiedyś było schodami wiodącymi w dół do pokoju nadal chronionego
przez czary, choć z pomieszczenia zostało ledwie pół ściany i parę luźnych kamieni.
Czarny Koń wahał się tylko przez chwilę, potem, zaklęciem usuwając popiół, ruszył
na dół. Tutaj magiczne zabezpieczenia splecione były z tą samą nieziemską mocą,
która sięgnęła w jego umysł, i tylko dzięki temu się zachowały. Nawet gdyby cała
okolica wyleciała w powietrze w jednym potężnym wybuchu, to miejsce pozostałoby
nienaruszone. Czarny Koń roześmiał się z wyzwania, jakie go czekało. Teraz
wiedział, z czym ma do czynienia. Prześlizgnął się przez barierę czarów, które
zabiłyby każde śmiertelne stworzenie i kilka nadludzkich istot o mniejszych od jego
zdolnościach. Gdy koniuszek ogona znalazł się za śmiercionośną pułapką,
gwałtowność Piekielnych Równin ustała. - Nie jestem pod wrażeniem - mruknął po
obejrzeniu pozostałości komnaty. - Typowe dla twoich panów, którym braknie
wyobraźni!

Nie wiadomo, jak wyglądał pokój przed śmiercią Azrana, choć, znając szaleństwo
nekromanty, najpewniej tak samo. Bez fizycznego wpływu maga władza nad tym
miejscem wróciła w ręce władców Ostatniej Ścieżki, istot znanych ludziom jako
Panowie Umarłych i pod wieloma innymi, z gruntu pretensjonalnymi - w ocenie
Wieczystego - mianami. „Ciekawe, co pomyśleliby ludzie, gdyby wiedzieli, że nawę
ci Panowie muszą kiedyś umrzeć!”
Komnatę wypełniał smród gnijącego mięsa. Wokół leżały rozkładające się ciała,
ludzkie i inne, trudne do rozpoznania. Sadzawka jakiejś słonawej cieczy -
zdecydowanie nie wody - bulgotała złowróżbnie. Czarny Koń znów się roześmiał. -
Oszczędźcie swoje widowisko dla tych, którzy w nie wierzą, Panowie Przesadni!
Wiecie, że się was nie boję! Gdybym kiedykolwiek miał sczeznąć, moje ostateczne
przeznaczenie nie leży w waszych zaszlamionych rękach! Jeśli macie coś do
powiedzenia, to mówcie! Ten, kto od tysięcy lat wyprowadza was w pole, zagraża
śmiertelnikom - śmiertelnikom, którzy jeszcze nie przeżyli tego, co jest im pisane! I
co wy na to? Czy mam zacząć wrzucać te śmieci do waszej kałuży? - Pchnął
oblepioną czarnymi muchami, nie dającą się rozpoznać bryłę w kierunku sadzawki.
Mazista ciecz zabulgotała ze zdwojoną siłą, pokrywając się zielonkawą pianą.
Wzburzyła się, bryzgi szlamu zaczęły przelewać się przez skraje sadzawki. Coś
długiego, wielkiego i czarniejszego od Czarnego Konia przebiło błotnistą
powierzchnię. Mroczny rumak przyglądał się temu pokazowi bez śladu
zainteresowania. Ze środka sadzawki powoli wzniosła się nowa postać. Tworzyły ją
gnijące kończyny, tułowie i głowy połączone w niewiarygodny sposób. Umieszczone
w przypadkowych miejscach oczy patrzyły na widmowego konia z zimną furią.
Kilka kończyn wysunęło się w jego stronę.

- Widok twojej ślicznej twarzy - licznych twarzy, winienem rzec! - nie sprawia mi
większej przyjemności niż moje oblicze tobie, jak mniemam! Chodź! Pogadajmy i
miejmy to za sobą, chyba że zamierzasz sprzedać mi jakąś nierozwiązywalną
zagadkę podobną tym, jakie podrzucasz śmiertelnikom szukającym twojej - jacy z
nich głupcy! - pomocy. - Dziecię Pustki - głos zgrzytał, skrzypiał, targał nerwy.
Zdaniem Czarnego Konia robił wszystko, by osłabić jego ducha.

Mimo irytacji, wjakągo wprawiał, niczego nie dał po sobie poznać. Niech grają w
swoje drobne gierki, byle tylko powiedzieli mu coś ważnego. - Mieszkańcu
Zewnętrza.
Mroczny ogier wrzucił pokryte muchami zwłoki do sadzawki. W mazistej cieczy
zapanowało nowe poruszenie, gdy skrzydlate ścierwojady bez powodzenia
próbowały uciec z cuchnącej pułapki. Czarny Koń skupił błękitne jak lód oczy na
strażniku sadzawki.

- - Tak, ja też zasłużyłem na szereg pompatycznych tytułów! Punkt dla ciebie, mój
nadobny przyjacielu! Teraz, jeśli zakończysz tę idiotyczną grę i powiesz mi to, co
jest ważne, odejdę z tej zapomnianej przez bogów i ludzi dziury, ale najpierw
zapieczętuję ją tak, by nikt inny nie musiał znosić twojego smrodu!

- - Kivan Grath. - Strażnik sadzawki wypluł tę nazwę wraz z drobinami substancji,


której Czarny Koń nie kwapił się zidentyfikować. - - Kivan Grath?

- - Poszukiwacz Bogów, demoniczny koniu. - Była to pierwsza zrozumiała


odpowiedź, jakiej udzielił strażnik.

- - Wiem, co to jest, ale dlaczego...

- - Kivan Grath. Teraz. - Każde z licznych ust ułożyło się w grymas, który Czarny
Koń z niejakim trudem uznać mógł za uśmiech. Uśmiech triumfu. - Nie zgub go
znowu, niechciany.

Czarny jak smoła ogier spojrzał w niezliczone oczy. - A ile razy Cień wymykał się z
twojej domeny? Strażnik nie skomentował tej riposty, tylko zanurzył się w brei.

Liczne spojrzenia do końca wwiercały się w Czarnego Konia. Kary ogier


szyderczym śmiechem pożegnał strażnika, który mógł, ale nie musiał być niczym
więcej jak marionetką, przez którą przemawiali jego panowie. Odwrócił się,
wkopując jeszcze jedno gnijące truchło do oślizgłej sadzawki, i dał susa przez
magiczną barierę.

Wychodząc na powierzchnię, spojrzał na Piekielne Równiny z nowym


zainteresowaniem.

- Ostatecznie to nie takie złe miejsce! Prawie przyjemne! Jego spojrzenie wróciło na
schody i do ruin komnaty. Sadzawka Azrana, leżąca gdzieś między płaszczyzną
śmiertelnych a krainami zmarłych, była doskonałym, niemal niezniszczalnym
przykładem czarów. Niemal.

- Niekiedy pozostawianie otwartych drzwi bywa niebezpieczne - osądził. Czarna


pustka, która go tworzyła, stopiła się. Jak płynna skała wylewająca się z kraterów,
atramentowa ciemność spłynęła strumieniem po spękanych stopniach, zmierzając ku
magicznemu wejściu. Gdy spowiła fizyczny portal, krótkotrwały sprzeciw targnął
skrajami świadomości Czarnego Konia. Zignorował go, a gdy magia tworząca portal
została przez niego wchłonięta, protesty ucichły.

Cienisty rumak przeobraził się na szczycie schodów. U ich podstawy leżała teraz
czysta, gładka powierzchnia. Poza stopniami nic nie świadczyło, że kiedyś był tam
portal. Na dobrą sprawę, po komnacie nie zostało śladu.

„Kivan Grath”. Najbardziej majestatyczny szczyt Gór Tyber. Nazwa była znajoma i
Czarny Koń sklął się za to, że nie pomyślał o niej wcześniej. Leże Złotego Smoka,
od dawna martwego. Ciągi jaskiń w trzewiach Kivan Grath nie miały końca i starsze
były nawet od Poszukiwaczy. Czy to możliwe, że jedno z przywróconych
wspomnień kazało Cieniowi przeszukać te pieczary?

Czarny Koń przystanął. Toczeni zgnilizną panowie śmiertelności dali mu


wskazówkę, lecz czy mógł im zaufać? Nie zależało im na nim, a on w dwójnasób
odwzajemniał ich uczucia. Dlaczego zatem mu pomogli? Czyżby pozostający na
wolności wiedźmin stanowił zagrożenie nawet dla nich?

Znów zastanowił się, czy nie odszukać Cabe’a Bedlama, jedynego śmiertelnika,
który mógł być pomocny, i znów bolesne przeświadczenie, że to on jest
odpowiedzialny za Cienia, kazało mu zrezygnować z pomysłu.

Strażnik podkreślił znaczenie prędkości, dlatego Czarny Koń, wiedząc, że już


zmarnował dość czasu, otworzył ścieżkę przez rzeczywistość. Tym razem znajdzie
Cienia.

Tym razem nie skończy się na wygnaniu.


Tylko jeden strażnik strzegł pokoju, w którym, jak Erini się domyślała, pozostawiono
Drayfitta. Stał przy drzwiach, wyraźnie znudzony, z dłonią na głowicy miecza. Nikt
nie spodziewał się kłopotów w pałacu króla Talaku. Wbrew temu, co spotkało
starego czarodzieja.

Księżniczka nie umiała powiedzieć, co dokładnie zamierza uczynić. Nie wybiegała w


przyszłość dalej, jak do znalezienia Drayfitta, i zmartwiła się, gdy zrozumiała, że nie
wie, co zrobić później. Po co prześlizgiwać się obok strażnika - zakładając, że
mogłaby tego dokonać - jeśli powodzenie miało oznaczać tylko konfrontację z
nieprzytomnym magiem? Odwracała się, chwilowo pokonana, kiedy usłyszała
szmer otwieranych drzwi i podniesiony ze zdziwienia głos strażnika. Obejrzała się na
czas, by zobaczyć, jak twarz strażnika przemienia się w pustą maskę pod wpływem
spojrzenia Drayfitta. Oczy maga też miały dziwny wyraz, jakby nawiedzony, nie
pasujący do powierzchowności sędziwego człowieka.

Drayfitt nie tracił czasu. Krokiem człowieka owładniętego jedną myślą pospieszył
korytarzem w stronę Erini. Ona szybko rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki, nie
chcąc, by spotkał ją ten sam los, co pechowego strażnika. Skoczyła ku schodom
wiodącym na dół.

Zbiegła do połowy i zatrzymała się, mając nadzieję, że usłyszy czarodzieja, gdy


mijać będzie schody.

Raptem naszła ją straszna myśl. A jeśli Drayfitt kierował się do ogrodu? Najkrótsza
droga wiodła schodami, na których się schroniła. Zeszła o parę stopni niżej i
przystanęła.

Drayfitt powinien już schodzić za nią, lecz jego kroki stawały się coraz cichsze.
Odczekała jeszcze chwilę, po czym powoli ruszyła na górę. Nikt nie zastąpił jej
drogi. Księżniczka dotarła na szczyt schodów i rozejrzała się. Sędziwy mężczyzna
zniknął. Nasłuchiwała, wstrzymując oddech. Cisza. Drayfitt odszedł jednym z
dwóch korytarzy, ale którym? Nie przypuszczała, że zgrzybiały mag jest taki szybki.
Zgubiła trop.
Usłyszała głosy i ciężkie kroki. Poznała głos Quorina i dwóch żołnierzy, którzy
przynieśli Drayfitta. Inny głos...

„Melicard!”

Erini przeklęła swojego pecha. Jeśli skręci w jeden z korytarzy, dostrzegą ją. Jeśli
zejdzie po schodach, mogą zobaczyć, jak przemyka przez ogród. Jedno i drugie
wyglądałoby podejrzanie. Jej zachowanie mogłoby do końca przekreślić nadzieje na
przyszłość w Talaku, już stojące pod znakiem zapytania.

Erini podjęła decyzję i zrobiła jedyną możliwą rzecz. Nadszedł czas zdania się na łut
szczęścia i własny talent aktorski. Przygładzając suknię, przebyła hol i szła
korytarzem obok pokoju Drayfitta, gdy Melicard, Quorin i co najmniej sześciu
strażników pojawiło się w polu widzenia.

Udała, że dopiero teraz dostrzegła oszołomionego wartownika. Szok nietrudno było


odegrać; pozbawione wyrazu rysy i puste oczy wyglądały przerażająco. Mimowolnie
podniosła rękę do ust, by powstrzymać okrzyk.

- Księżniczka Erini! Wasza wysokość! - Głos Quorina. Zignorowała go, potrząsając


głową, jakby broniąc się przed omdleniem na widok nieszczęsnej ofiary Drayfitta. -
Erini.

Drugi głos należał do Melicarda i jego łagodne brzmienie sprawiło, że jej niepokój
przerodził się w zdumienie. Księżniczka oderwała oczy od strażnika, kierując je na
twarz Melicarda. Nie czuła się zbyt pewnie. Czy domyślali się, dlaczego tu przyszła?
- Melicardzie, ja...

Quorin wysunął się na jej spotkanie, gdy ruszyła w stronę króla. - Wasza wysokość,
jeśli pozwolisz, każę dwóm ludziom odprowadzić cię do twoich komnat. Jak widzisz,
wydarzyło się tu coś nieprzyjemnego i nie chcielibyśmy cię narażać.

Wyminęła go.

- Jeśli Melicardowi coś grozi, bądź pewien, że nie zostawię go w imię własnego
dobra! Jeśli nade mną też wisi jakieś niebezpieczeństwo, pewniej poczuję się u boku
narzeczonego! - Popatrzyła ufnie na króla. Melicard spojrzał jej w oczy i opuścił
głowę. - Chyba że, on sobie tego nie tyczy.

Król podniósł wzrok i przyjrzał się jej uważnie. Erini patrzyła mu prosto w oczy. Jej
własne robiły jakieś sztuczki; niemal wierzyła, że jego oczy są prawdziwe. Co
Melicard powie na jej śmiałe oświadczenie? Czy rozumie, że opuściłaby Talak,
gdyby tego zażądał?

Quorin zrobił się niespokojny. Położył rękę na jej ramieniu, zamierzając odciągnąć ją
od króla i położyć kres tej sytuacji. Popełnił błąd. Zdawało się, że życie nagle
rozświetliło twarz Melicarda, nawet części wyrzeźbione z elfiego drewna. Król
przeniósł spojrzenie z doradcy na Erini i z powrotem.

- W porządku, Quorinie. Erini może zostać ze mną. Twarze Erini i Mala Quorina
przemieniły się w studia przeciwieństw. Księżniczka, bardziej zadowolona niż
przypuszczała, ledwo zwróciła uwagę na pochmurną minę doradcy.

- - Suzerenie, nie sądzę...

- - Porozmawiamy o tym później. Wiem, że mogę na tobie polegać i wierzę, że


rozwiążesz zaistniały kryzys w sposób, w jaki ja bym to zrobił. - Ton króla uciął
wszelkie dyskusje.

Chwilowo pokonany, Quorin ukłonił się uniżenie. - Jak sobie życzysz, wasza
wysokość. Powiadomię cię, gdy tylko sytuacja zostanie opanowana.

Melicard z roztargnieniem dotknął kawałka elfiego drewna po prawej stronie twarzy.

- - Nie widzę powodu, dlaczego nie miałoby to zaczekać do wieczora. Chyba że nie
zdołasz nad nią zapanować. Składam wszystko w twoje doświadczone ręce. - -
Panie. - Doradca ostrym tonem przekazał rozkazy strażnikom. Dwaj zabrali
porażonego wartownika, reszta zaś podążyła za nim bocznym korytarzem, z którego
wyszła Erini. Stojąc z królem u boku, księżniczka patrzyła za odchodzącymi. -
Księżniczko Erini - zaczął niespodzianie Melicard - przepraszam cię za wczoraj. Nie
powinienem oczekiwać, że będziesz czuć się swobodnie w obecności czegoś tak...
Myślę, że
czasami próbuję sprowokować reakcje.
- Moje zachowanie było karygodne. To ja winna ci jestem przeprosiny. Jako
księżniczka Gordag-Ai i twoja narzeczona, powinnam zachować się dużo lepiej.
Wiem, po tylu latach nie było ci łatwo pogodzić się z faktem, że masz narzeczoną.
Cień uśmiechu zaigrał na ustach króla. Z powodu gry światła Erini wyobrażała sobie,
że drewniana część twarzy zmienia się, gdy król mówi, jak gdyby była z ciała i krwi.
Chciała jej dotknąć, żeby się upewnić, lecz wątpiła, czy Melicard odniósłby się do
tego życzliwie - a nie miała zamiaru zrobić niczego, co mogłoby zerwać cienką więź,
która zaczynała ich łączyć.

- Byłem zaskoczony - przyznał. Erini miała wrażenie, że spotkała bliźnich braci, tak
bardzo ten Melicard różnił się od tamtego oziębłego, którego poznała wczoraj. - Nie
miałem małżeństwa w planach, nie w ciągu paru najbliższych lat Mam tyle do
zrobienia. Księżniczka pilnowała się, żeby nie wypytywać, jakie to sprawy go
zajmują. - „Z biegiem lat czas płynie coraz szybciej”. Stare przysłowie z Gordag-Ai.
Król potrzebuje następców, jeśli chce, by przetrwała jego dynastia i jego ideały.

Jaki los czeka


Talak, jeśli coś ci się stanie i nie zostawisz dziedzica? Miasto upadnie.

Z wyrazu żywego oka Erini poznała, że trąciła jedną z jego najczulszych strun.
Kampania Melicarda poszłaby na marne, gdyby umarł bezpotomnie. Brakowało mu
kontynuatora obdarzonego podobną determinacją. Mai Quorin snuł takie marzenia,
ale księżniczka wiedziała, że oddawanie Talaku w ręce doradcy zaowocowałoby ni
mniej, ni więcej tylko wojną domową. Doradca był szaleńcem, a szaleńcy rządzą
brutalnie i krótko.

Melicard ujął jej rękę.

- Może znajdziemy spokojne miejsce i porozmawiamy chwilę? Nie chcąc niszczyć


tego, co jak na razie osiągnęła, Erini nie napomknęła, że w tych okolicznościach
właściwe byłoby towarzystwo innych, szczególnie jej dworek. Kiedy szło o
konwenanse, król był jak dziecko. Mimo wszystko rozumiała, że nie poczynią
postępów, jeśli król znajdzie się pod ostrzałem spojrzeń ludzi mniej delikatnych, jak
Magda czy Galea - a poza tym ona też nie miała ochoty na towarzystwo przyzwoitek.

Melicard poprowadził ją korytarzem, ale nie do komnaty, w której spotkali się


wieczorem. Ruszyli ku katedralnym drzwiom głównego holu. Zaskoczeni strażnicy
spiesznie wyprężyli się w postawie na baczność. Król dotknął twarzy w miejscu,
gdzie elfie drewno spotykało się z ciałem i przystanął niezdecydowanie. Po chwili, z
nieodwołalnym postanowieniem ujął księżniczkę pod ramię i poprowadził ją dalej.
Dwaj strażnicy szybko otworzyli drzwi, a kilku innych ruszyło za królewską parą.

Król odwrócił się i spokojnie powiedział:

- Wracajcie na swoje posterunki. Będziemy bezpieczni w obrębie murów pałacu. To


rozkaz.

Miny strażników wyrażały powątpiewanie.

- Taka lojalność jest godna pochwały - skomentowała Erini. - Dokąd idziemy?


Melicard nie patrzył prosto na nią, ale pomyślała, że dostrzegła przelotny uśmiech.

„Dwa razy w ciągu ledwie paru minut - zdumiała się. - Jest nadzieja”.

- Jeśli pozwolisz, księżniczko Erini, chciałbym pokazać ci moje królestwo.


Promienny uśmiech był jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał. Rumieniąc się lekko,
wyprowadził Erini na zewnątrz, na słońce.

W jaskiniach Kivan Grath zdesperowany Cień siedział w milczeniu, a burza myśli


kontrastowała z jego zewnętrznym spokojem. Starając się ze wszystkich sił,
wiedźmin nie mógł doszukać się sensu w swoich wspomnieniach; ledwie pamiętał
własne imię, pod którym znany był przez wszystkie te stulecia. „Cień”. To było
jedyne wyraźne wspomnienie, jakie mu pozostało. Miał nadzieję, że jakimś
sposobem zdoła odtworzyć wszystkie pozostałe.
Z ciemności groty przyglądał mu się niewidzialny obserwator. Kiedy zaspokoił
ciekawość, odszedł w mrok, żeby powiadomić innych.

VI
Szkarłatny ogień rozświetlający salę tronową Smoczego Cesarza spłowiał w
krótkotrwałym białym blasku bramy, z której wyskoczył Czarny Koń. Jego oczy
szybko zarejestrowały szczegóły ogromnej pieczary, od wielkich posągów po
trzepoczące kształty pierzchające w popłochu do szczelin i nisz. Rumak nie
poświęcił im uwagi; wiedział, że są bezużytecznymi sługami dawno zmarłego
Smoczego Króla. Tylko jedna rzecz, jedna istota przykuwała jego uwagę... i choć nie
było jej widać, hebanowy ogier wyczuwał jej obecność.

- Cieeeniu!

Imię wiedźmina przetoczyło się przez bezkresny labirynt pieczar. Powiadano, że


tędy, jeśli znalazłby się śmiałek, można by dotrzeć do samego dna świata. Czarny
Koń ani nie wiedział, czy to prawda, ani go to nie obchodziło. Chciał znaleźć Cienia,
a każda upływająca sekunda zmniejszała jego nadzieję.

- Chodź, Cieniu! Czas dołączyć do upiorów z naszej przeszłości! Tego biednego


świata nie stać na znoszenie naszych długotrwałych zmagań! Zakończmy je teraz!
Czekał, nasłuchując z wytężeniem, gdy powoli zamierały echa jego wyzwania.
Stwory kryjące się w szczelinach i rozpadlinach szemrały w obłędnym przerażeniu.
Bardziej z niecierpliwości niż z innych pobudek, Czarny Koń popatrzył w ich stronę
i wybuchnął śmiechem, przepędzając je w dalsze partie jaskini. Nikt nie
odpowiedział na jego wyzwanie.

W komnacie zalegało zbyt dużo starej magii, by móc namierzyć czarnoksiężnika. W


większej części były to porzucone smocze czary. Dawało się też wyczuć coś innego,
coś starszego i nowszego zarazem. Czarny Koń parsknął. „Magia Vraadow”.

Przyszły mu na myśl słowa Cienia, wyrzeczone przed magiczną klatką Drayfitta.


Wiedźmin powiedział, że jego sędziwy odpowiednik posłużył się magią Vraadow.
Tutaj, w tej starożytnej podziemnej komnacie, też wyczuwał jej ślady. Czarny Koń
zaklął w duchu. Teraz miał do czynienia nie tylko z Cieniem. Jeśli przeżyje
spotkanie w wiedźminem, będzie musiał zlikwidować dziedzictwo Vraadow.
Dziedzictwo, które zagrażało nie tylko temu światu. „Zeree - pomyślał ogier,
wspominając pierwszą istotę będącą jego przyjacielem. - Potrzebuję twojego
przewodnictwa. Jak mam walczyć z tym, z czym nie poradzili sobie nawet sami
Vraadowie?”

Oczywiście, nie doczekał się odpowiedzi. Wspominał przyjaźń z zamierzchłej


przeszłości. To dlatego Czarny Koń rzadko szukał przyjaźni innych, choć pragnął
ich
zaufania. Wszystko przemijało, poza nim.
I Cieniem.
Jeśli wiedźmin szukał cuchnącej spuścizny tej starożytnej rasy czarnoksiężników, to
nadal przebywał w jaskiniach, zapewne całe mile pod powierzchnią. Vraadowie byli
zazdrosnym ludem, rozmiłowanym w sekretach, których strzegli nawet jeden przed
drugim.

Jeśli któryś z nich zostawił coś po sobie, to przedmioty te będą głęboko


pogrzebane i dobrze
chronione.
„Tajemnica goni tajemnicę!”
Czarny Koń wściekle trzasnął kopytami, ryjąc w skale głębokie bruzdy.
Zastanawiało go, jak to się stało: choć pokolenia Smoczych Cesarzy uczyniły tę górę
i jej jaskinie domem swoich klanów, żaden smok nigdy nie zasłynął z używania
czegoś, co pozostawili Vraadowie.

Rozejrzał się po komorze i zauważył boczną jaskinię. Brama byłaby szybsza,


prawda, ale tylko wtedy, gdyby wiedział, gdzie jest Cień. Poza tym, zbyt wiele
czarów znajdowało się w powietrzu. Nie wiadomo, jaki efekt mogłyby wywrzeć na
jego zdolności. Czarny Koń ruszył ostrożnym truchtem w kierunku wejścia do
tunelu. Sprężysta, metaliczna wić owinęła się wokół jego gardła. Następna uwięziła
przednią nogę, a dwie kolejne usidliły tylne. Przez chwilę, zaskoczony, szamotał się
bezsensownie, ryjąc ziemię kopytem jedynej wolnej kończyny. Przyczajeni w
mrocznych kryjówkach, niewidzialni napastnicy starali się go utrzymać. Kary rumak
ochłonął, wstrząśnięty powagą sytuacji. Żadne fizyczne pęta nie mogły unieruchomić
stworzenia, którego kwintesencja była częścią samej Pustki, chyba że w grę
wchodziła mistrzowska magia. Nawet wtedy powinien się uwolnić, po prostu stając
się cieniem. Czarny Koń stwierdził z konsternacją, że przemiana jest niemożliwa.
Czary użyte do stworzenia broni napastników uniemożliwiały mu wykorzystanie
własnych zdolności. Ktoś dobrze to zaplanował, choć zapewne nie z myślą o nim.
Jedynie pechowy zbieg okoliczności sprawił, że to on stał się ofiarą. Ostatnia,
kolczasta macka śmignęła z jednej z mniejszych jaskiń i owinęła się wokół czwartej
nogi. Każda kończyna ciągnięta była w innym kierunku, co skutecznie krępowało
ruchy widmowego ogiera. Pętla na karku powstrzymywała go od posłużenia się
bardziej prymitywnymi metodami, takimi jak przegryzienie jednego czy dwóch
arkanów. - Nuże, głupcy! Związać go, szybko!

Powoli, żeby nie rozluźnić pęt, napastnicy wypełzli z kryjówek i przybliżyli się do
karego ogiera. Nie zdziwił się, widząc, kim są - nie po tym, gdy usłyszał syczący
głos dowódcy. Poszukiwania pochłonęły go do tego stopnia, że nie zauważył czarów,
które musiały maskować ich obecność, a on, bardziej wrażliwy na magię od innych,
powinien mimo wszystko ich wyczuć.

Na przekór kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znajdował, pogardliwie zareagował na


obecność napastników.

- Smoki! Powinienem się domyślić, że wasze plemię będzie pełzać w tych


podziemnych norach!

Szkarłatne światło zalało przybyszy, nadając im pozór żywych trupów powstałych po


jakiejś straszliwej bitwie. Trochę przewyższali wzrostem ludzi i wyglądali jak
wojownicy zakuci w mistrzowsko wykonane łuskowe zbroje. Na głowach nosili
wielkie smocze hełmy, które przydawały im wzrostu. Spod hełmów wyzierały oczy
koloru ognia, usta pełne ostrych, drapieżnych zębów, rozwarte szeroko w
triumfalnych uśmiechach, i nozdrza - ledwie podłużne szczeliny. Ktoś na tyle
niemądry, by podejść bliżej, zobaczyłby, że skóra ich jest pokryta łuskami, jak u
gadów.

Czarny Koń lepiej od innych wiedział, że zbroja jest iluzją, ale łuski były prawdziwe,
podobnie jak te na twarzach smoków. Smoczych wojowników okrywały nie
prawdziwe ubrania, lecz ich własne skóry przemienione przez przyrodzone im
zdolności. Nawet potężne hełmy były fałszywe. Misterne przyłbice w kształcie
smoczych pysków były w rzeczywistości prawdziwymi twarzami tych stworzeń, a
nie wymysłem jakiegoś płatnerza.

Mroczny rumak widywał smoki wracające do swych prawdziwych postaci - widział,


jak smocza głowa hełmu rozciąga się i wydłuża, jak nabiera życia. Takiego widoku
się nie zapomina, pod warunkiem, że się przeżyje.

Niektóre smoki wolały ludzkie postacie. Z każdym pokoleniem zwiększała się liczba
tych, które coraz lepiej naśladowały ludzkie kształty. Smoczyce były w tym dużo
lepsze - zbyt dobre, jak utrzymywały ludzkie kobiety - ale za tę perfekcję płaciły
znaczną częścią swojej mocy.

Smok szarpnął pętlę zaciśniętą na karku Czarnego Konia. W miejscu, gdzie


metaliczne więzi stykały się z jego formą, zapłonął przeszywający ból. Rozmyślania
o smokach i ich dziwnych obyczajach spłonęły w wybuchu gniewu. - To nasze
włośśści - wysyczał z zapałem dowódca. - Wejśśście równa sssię pośśświęceniu
życia!

Czarny Koń zaśmiał się drwiąco.

- Syczysz jak swój kuzyn wąż, gadzie! Czy poprawna mowa przerasta twoje
możliwości?
Przywódca syknął, ukazując długi, rozwidlony język., Atawizm” - zauważył
mimochodem mroczny rumak. W przypadku pewnych smoków związek z
przyrodzoną im smoczą formą był silniejszy niż u ich braci, co manifestowało się w
postaci rozdwojonego języka, ostrych kłów przeznaczonych do szarpania mięsa i
brutalnego zachowania, które czyniło je najgroźniejszymi z całej rasy.

- - Twoja śmierć sprawi nam ogromną radość, demonie! Nasz pan z rozkoszą będzie
się przyglądać, jak powoli giniesz! Zbyt wielu z naszej rasy ucierpiało
niewypowiedzianie z twoich rąk!

- - Kopyt, jaszczurko, kopyt! Rękami, mniej czy bardziej, są sękate wyrostki


zwisające z twoich ramion! Powiedz mi, naprawdę potrafisz trzymać w nich miecz
czy też drapiesz i kąsasz swoich przeciwników jak wierzchowy jaszczur? Smoki
wierzchowe były wielkimi, rączymi, bezskrzydłymi smokami o inteligencji poniżej
końskiej. Myśl, że te bezrozumne bestie tak samo należą do smoczej rasy jak ci
wojownicy, niepomiernie rozbawiła Czarnego Konia. Nie rozbawiła natomiast
dowódcy, na co hebanowy ogier miał nadzieję.

- Ciekawe, czy teraz, gdy jesteś zmuszony trwać w postaci jucznego zwierzęcia,
miecz nadal się ciebie nie ima? Trzeba by to sprawdzić, demoniczny wałachu!
Muszę podsunąć ten pomysł naszemu panu, gdy zawleczemy cię przed jego oblicze!
Czarny Koń zrobił zgorszoną minę.

- Zawleczecie mnie? Czyżbym powiedział, że na to pozwolę? Smoki okazały


zaniepokojenie. Paru wojowników złapało za miecze, zapominając, z kim mają do
czynienia.

Przeciwko Wieczystemu miecz był najmniej użytecznym z oręży.


- W tej kwestii nie masz nic do powiedzenia.
- Och, mój drogi przyjacielu, ależ mam! - Czarny Koń wybuchnął niepohamowanym
śmiechem, co już samo w sobie urągało dumie jego prześladowców. Magiczne pęta
paliły ogniem jego zestaloną postać, ale on czerpał z cierpienia siłę, która napędzała
jego szyderczą odpowiedź. Obłędny ryk przetaczał się z hukiem przez labirynt
jaskiń, jednak nigdzie nie miał większej siły niż tutaj, w sali tronowej. Im większy
był ból, który sprawiały mu pęta, tym donośniejszym zanosił się śmiechem.
Smoki jeden po drugim traciły panowanie, gdy śmiech bez chwili przerwy
bombardował ich uszy. Ten, ciągnący przednią nogę, puścił arkan i poderwał ręce do
uszu, bezskutecznie próbując odgrodzić się od hałasu. Czarny Koń uwolnił nogę,
zaparł się na niej i szarpnął. Smoki z tyłu, ledwie trzymające się na nogach, nie
zdołały go zatrzymać.

Oswobodziwszy się z pęt, mroczny rumak zawirował i uderzył kopytem tego, który
więził lewą nogę. Smoczy wojownik poszybował na jeden z posągów. Choć owinął
się wokół niego jak wstążka, nie poczuł bólu pękającego grzbietu, bowiem zabił go
cios Czarnego Konia.

Pętla na szyi nadal paliła. Czarny Koń, już milczący, odwrócił się w stronę sprawcy
bólu, dowódcy napastników. Smok klęczał i powoli dochodził do siebie, gdy ucichł
dręczący dźwięk. Przez cały czas zaciskał arkan w rękach, lecz jedno pęto nie
wystarczało, żeby utrzymać mrocznego ogiera, nie teraz. Czarny Koń zgarnął
kopytem dwa inne pęta i gdy smok wstał, kopnął je wprawnie w jego stronę. Gadzi
wojownik miał czas tylko na zrozumienie niebezpieczeństwa, kiedy spadły na niego
śmiercionośne zabawki. Wrzasnął... nieomal. Mocy potrzebnej do pojmania
wieczystej istoty rodzaju Czarnego Konia było aż nadto, żeby strawić smoka. Nie
został po nim nawet popiół. W akcie desperacji jeden z pozostałych wojowników
skoczył na karego rumaka, w locie zaczynając przemianę w smoka. Czarny Koń
nawet nie próbował zrobić uniku. Ku wiecznej konsternacji, smok nie znalazł
solidnego ciała, które mógłby rozedrzeć. Nie wylądował na Czarnym Koniu, tylko w
nim. Przeobrażony całkowicie, smok zapadł się w pustkę, która była czarnym jak
smoła ogierem. Stawał się coraz mniejszy, kurczył się w oczach jak ktoś, kto spada
w bezdenną przepaść, aż zniknął. Miał spadać w tej próżni jak wielu jego
poprzedników do końca czasu, dopóki wszystko - wieloświat, chaos i nawet Pustka -
nie przestaną istnieć.
- Jestem demonem dla demonów. Jestem podróżnikiem, który bez trwogi wkracza na
Ostatnią Ścieżkę. Jestem wcieleniem Pustki. Jestem Czarnym Koniem. - Wieczysty
przeszył lodowatym spojrzeniem ostatnich smoczych wojowników. Smoki uciekły,
zdjęte obłąkańczym przerażeniem, i znikły w jednym z korytarzy.

Czarny Koń patrzył za nimi, podśmiewując się w morderczym rozbawieniu.


„Zaprowadźcie mnie do swego pana, smoki! Tylko Cień mógł stworzyć to przeklęte
szkarłatne światło, ale myślę, że wam bardziej odpowiada kolor srebra!” Czarny Koń
ruszył truchtem za smokami, a jego kopyta nie czyniły dźwięku, choć uderzały w
kamienne podłoże z siłą zdolną je roztrzaskać. Tym razem przewaga miała być po
jego stronie. „Zaprowadźcie mnie, chwaty, do swojego pana, myślę bowiem, że
zastanę u niego wiedźmina, którego szukam, i gotów jestem stawić czoło wszystkim
klanom waszego rodzaju, byle tylko stanąć z nim twarzą w twarz!” Twarze ledwie
pamiętane. Imiona dopiero wypływające na powierzchnię świadomości. Wizerunki
starożytnych zmarłych znów chodzące po ziemi. Cień nie potrafił powiedzieć, co
przygnało go do tej jaskini leżącej głęboko pod salą tronową. Nie dokładnie
wspomnienie, ale coś więcej. Coś związane z insygniami wyrytymi w surowym
marmurze i osadzonymi w ścianie, przed którą się zatrzymał. Pamiętał, że podobne
widział na gobelinie Gryfa. Z roztargnieniem wodził po nich lewą dłonią.

Wojskowy sztandar
ze stylizowanym wizerunkiem bojowego smoka.
Sztandar jego klanu. Sztandar jego ojca.
- Jakie wspomnienia przechowujesz? - wyszeptał Cień, nie wiedząc, czy zwraca się
do reliefu, czy też do własnego, spowitego mrokiem umysłu. Nie mógł też
przypomnieć sobie, po co przyszedł do tej góry ani też dlaczego prześladuje go
wizerunek wielkiej czarnej bestii, demonicznego konia. - Jakie wspomnienia
przechowujesz? - powtórzył. Nie mogąc zobaczyć własnej twarzy - a raczej jej braku
- nie zauważył krótkotrwałej jasności, która po niej przemknęła. Błysk trwał krócej
niż oddech, ale pozostawił niezatarte piętno, choć wiedźmin o tym nie wiedział. - Daj
mi swoje wspomnienia.

Słowa nie były wyrazem pobożnego życzenia, lecz raczej rozkazem. Opór był silny,
lecz niewystarczający, nie wobec tego, kto wiedział - teraz. Cień pokiwał głową.
Znów powróciły wspomnienia i mógł do nich dodać nowe. Mgliste błękitne światło
rozbłysło na środku komory. Nie odrywając ręki od starożytnej płaskorzeźby,
czarnoksiężnik odwrócił się ku niemu, przyciągany niczym ćma przez płomień.
Blask rozrastał się i przeobrażał. Powstawały w nim kształty, jeden za drugim, bez
chwili przerwy. Wysoki. Niski. Daleki. Bliski. Prosty. Fantastyczny. Wspomnienia
dawno zapomnianego czasu. Rasy czarnoksiężników zwanych Vraadami. Rodzaju
Cienia.

Początkowo obrazy były niewyraźne. Cień położył drugą rękę na reliefie.

Wspomnienia gromadzone były przez pokolenia i pochodziły z niezliczonych miejsc.


Nie mógłby określić, kiedy dokładnie przypomniał sobie tę informację, ale nie mijała
się z prawdą, podobnie jak prawdą było to, że płaskorzeźba została osadzona w
ścianie w celu, w jakim ją wykorzystywał. - Daj mi je! - warknął przez zaciśnięte
zęby. Jeden obraz oderwał się od reszty, zestalił i wyostrzył. Nawet gdy nie był
jeszcze wyraźny, Cień gwałtownie wciągnął powietrze, wiedząc już, kogo zaraz
ujrzy. Nie chciał go widzieć - prawdopodobnie była to ostatnia osoba, którą chciałby
zobaczyć - ale pojawił się nie bez kozery, zważywszy smoczy sztandar na ścianie.

„Ojciec...” Cień przesunął rękę na czubek drzewca sztandaru i przekręcił go


gwałtownie, przepędzając obraz. Wizerunek ojca rozbłysnął jak miniaturowe słońce i
zniknął.

Nowa zjawa oderwała się od plątaniny świetlistych cieni, urosła i nabrała kształtów.

Wysoka postać, niemal kobieta, dziewczyna. Cień odprawił ją jak pierwszą zjawę,
choć przez chwilę zastanawiał się, dlaczego jej widok zaniepokoił go prawie tak
samo, jak pojawienie się ojca. Nie pasowało do niej żadne imię, ale nie była mu
obca. Wiedział też, że niezależnie od łączącego ich związku, nie była częścią tego,
czego szukał. Mimo to... Pogrążony w myślach, na kilka sekund oderwał oczy od
błękitnego światła. Kiedy ponownie w nie spojrzał, drgnął ze zdumienia na widok
kolejnej postaci, wysokiej i w zbroi, stojącej cierpliwie. Podczas gdy inne były jasne,
jakby świeciło nad nimi popołudniowe słońce, ta miała światło z tyłu, blokując blask
i rzucając cień. „Cień?”

Czarnoksiężnik zerknął na skaliste podłoże i zmierzył wzrokiem cień, który wydłużał


się i zwężał. To nie było wspomnienie z przeszłości. Ten, kto stał przed nim, był
prawdziwy.

- Wiedźmin. Cień. - Wielki przybysz postąpił parę kroków. Łuski zbroi zamigotały w
świetle srebrzystym błękitem. Głos przypominął ciche, kojące syczenie. - Chciałbym
zamienić z tobą kilka słów, wiedźminie. Pomówić o tym, co jest naszą wspólną
troską.

Daleki łoskot szyderczego śmiechu przetoczył się przez jaskinie. Obaj spojrzeli w
kierunku wejścia do komory. Uwagę Cienia znów przykuł wizerunek stworzenia o
lodowych oczach.

Jego nowy towarzysz drgnął niespokojnie. Zwrócił ku wiedźminowi gadzie oblicze


skryte częściowo pod masywnym hełmem. Cień odczytał z nich niepewność
przemieszaną z chciwością i strachem.

Srebrny Smok ponownie przemówił, szybciej niż za pierwszym razem. Jego oczy
stale śmigały w stronę wejścia.

- Musimy porozmawiać, przyjacielu, i to szybko, jeśli nie masz nic przeciwko.


Umykające smoki wiodły Czarnego Konia coraz to głębiej pod ziemię. Nawet on,
który wiedział, że fantastyczny system jaskiń leży w masywie Kivan Grath i
ciągnie się
głęboko, był wstrząśnięty ogromem labiryntu. Miało to sens, był to bowiem dom
całego klanu
Złotego, najbardziej królewskiego ze smoczych klanów. W gorącej, parnej komorze
-
wylęgarni, sądząc z wyglądu - Wieczysty natknął się na szkielet ogromnej smoczycy,
najwyraźniej strażniczki nowo wyklutych smoczych piskląt. Miała spokojną śmierć.
Starość albo brak celu, osądził. Jego bystrym oczom nie umknęły też kruche
fragmenty drugiego szkieletu. Szczątki należały do smoczego wojownika i wszystko
wskazywało na to, że został zabity przez wiekową samicę.

„Tyle zastanawiających rzeczy” - pomyślał Wieczysty, skręcając w następny


korytarz.

Czy kiedyś dowie się, co tu zaszło podczas jego wygnania? Wydawało się, że tyle
go
ominęło. Przepełnił go nagły niepokój, który nie miał nic wspólnego z
postawionym sobie
pytaniem. Czarny Koń znieruchomiał. Nie, zaniepokoiło go zdecydowanie coś
innego. Rozdął
chrapy i wciągnął powietrze.
„Czary Vraadow, i to blisko!”
- Cień... - szepnął. Tak blisko, że niemal go widział. Otworzył ścieżkę w
rzeczywistości i skoczył na nią bez wahania.

Ścieżka była krótka, ot, jeden skok, i po paru sekundach hebanowy ogier wyłonił się
z portala na drugim końcu. Znalazł się na środku komory skąpanej w
bladoniebieskim świetle.

Otaczały go widmowe obrazy, które, ignorując go, budziły się do krótkotrwałego


życia i gasły.

- A cóż to za straszydła? - ryknął bez namysłu cienisty rumak. Czyżby trafił do


jakiegoś piekła stworzonego przez Cienia?

Dwie postacie odwróciły się na ten okrzyk, obie na mgnienie oka spowił mrok.
Czarny
Koń wyszedł szybko ze światła i otrząsnął się, jakby w ten sposób mógł pozbyć
się myśli o
niepokojących fantomach. Cuchnęły magią Vraadow, co czyniło ich ulotne istnienie
tym
bardziej nieczystym.
Jedna z dwóch postaci przybliżyła się niedbałym krokiem.
- - Ty... ty jesteś... Czarnym Koniem... prawda? - - Tak jak ty jesteś wiedźminem
Cieniem, mój rozmazany przyjacielu! Wiesz to doskonale! Pamiętasz wszystko, czy
też zapomniałeś? Może wzrok go zawodził, zastanawiał się Czarny Koń, ale
przysiągłby nawet na Panów Umarłych, że Cień uśmiechnął się leciutko. Czy to
złudzenie, czy rzeczywiście zauważył dwie czarne plamki w jego oczach?
Nim mroczny ogier mógł poczynić dokładniejsze obserwacje, wiedźmin pokiwał
głową i odparł:

- Pamiętałem, ale zapomniałem. Znów sobie przypominam... ale nie jako Madrac.
Chyba jako ja sam.
Ślepia Czarnego Konia rozbłysły.
- - Ty sam?
- - Jeszcze nie jestem pewien. - Cień wskazał na swego towarzysza. - Smoczy
wielmoża zadał mi to samo pytanie. Wydawał się rozczarowany. Myślę, że chciał
zawiązać jakieś przymierze. Nie wiem.
- - To obłęd! - Srebrny Smok podniósł pięść. Coś błysnęło w jego dłoni. - On jessst
twoim wrogiem!

Przytłaczający ciężar runął na karego ogiera. Czarny Koń upadł na kolana. Gdy
nacisk się zwiększył, przekręcił się na bok i powoli rozpłaszczył. Srebrny Smok
postąpił krok do przodu, a światło zwycięstwa zapłonęło w jego niepokojących
oczach. - Działa! Udało się!
Cień stał nieruchomo, obserwując tę scenę z zainteresowaniem. - Oczywiście, że
działa. Czary Vraadow nie giną łatwo. Mimo wszystko wątpię, czy to wystarczy.

Smok z konsternacją poderwał głowę. Poczucie triumfu ustąpiło zaniepokojeniu.

- - Co jessst? Co chcesz powiedzieć, człowieku? - - Chce powiedzieć - Czarny Koń


z powrotem podniósł się na nogi - że trzeba czegoś więcej niż ta śliczna gadka, żeby
rzucić mnie na kolana, jaszczurko! - Mroczny rumak zaniósł się śmiechem. -
Zaskoczenie było jednorazową bronią, a ty, Srebrny, już ją zużyłeś!

Smoczy Król zaklął i potrząsnął kryształem, jak gdyby to mogło zwiększyć jego
moc.

Cień pokręcił zakapturzoną głową.

- Wydaje się, smoku, że on wie o tym więcej od ciebie. Powiedziałbym, że wie też
więcej niż ja pamiętam.

Srebrny Smok cofnął się powoli.


- - Mam własną moc! Mogę się z nim rozprawić!
- - Ha! - Czarny Koń popatrzył z góry na gadziego monarchę. - Moc wymaga
pewności siebie i woli, mój mały przyjacielu! Masz dość jednego i drugiego?
Jakoś w to
wątpię!
Cień skrzyżował ramiona i popatrzył na nich obu.
- - On może mieć rację, Smoczy Królu. I równie dobrze może się mylić.
- - Ty! On jest też twoim wrogiem! Jeśli pokona mnie, ty będziesz następny! - -
Możliwe. A może i nie. Ja mógłbym po prostu odejść, ale przypuszczam, że i tak by
mnie w końcu odnalazł.

Czarny Koń poruszył się ostrożnie. Był pewien, że Smoczy Król nie sprawi mu wielu
kłopotów - władca ten był, jeśli dobrze mu było wiadomo, najbardziej
pretensjonalnym głupcem ze swoich braci. „To jest smoczy pan? On chce zostać
cesarzem?” Martwił go jednakże ten nowy Cień, ta obojętna, może nawet amoralna
istota, która gawędziła spokojnie, podczas gdy dwóch potężnych wrogów gotowało
się do walki na śmierć i życie - walki, która mogła też objąć wiedźmina.

Każdy ruch Srebrnego Smoka zdradzał desperację. Czarny Koń zaczynał to


rozumieć. Ten smoczy wielmoża żył pod skrzydłami Złotego Smoka i czerpał dużą
część własnej siły ze swego cesarza, który obłędnie wręcz bał się utraty pozycji.
Paranoja najwyraźniej udzieliła się temu Smoczemu Królowi, który postrzegał się
jako oczywistego sukcesora swego byłego pana.

Smok syknął i niespodzianie rzucił kryształem w Czarnego Konia. - To było


wyjątkowo głupie - skomentował Cień. Wiedząc, czym jest kryształ, ogier zwinnie
uskoczył. Użycie magicznego talizmanu w desperacji mogło być groźniejsze niż w
zaplanowanym starciu. Kamień przeleciał obok niego i uderzył w ścianę jaskini.
Podskoczył dwa czy trzy razy na podłodze, a potem znieruchomiał bez najmniejszej
oznaki niebezpieczeństwa.

Cień pochylił się, zaciekawiony brakiem reakcji ze strony talizmanu. Kryształ


rozpadł się na dwie identyczne połowy, a z nich zaczęła dobywać się szarozielona
dymna substancja, tworząc chmurę, która nabrzmiewała z każdą sekundą.

Wiedźmin wyprostował się szybko i okazał emocje, jakich Czarny Koń nie widział u
niego od
chwili przybycia.
- Mówiłem, to było głupie. Pora odejść.
Czarny Koń parsknął i przysunął się do otulonej płaszczem postaci.
- Żaden z nas stąd nie wyjdzie, drogi przyjacielu Cieniu, dopóki... Mroczny
wiedźmin jakby zawinął się w siebie i zniknął z odgłosem, jaki towarzyszy
wyciąganiu korka z butelki, nim następne słowo wydobyło się z ust Wieczystego. - -
Nie! - Smoczy Król wyciągnął ręce ku miejscu, w którym stał czarnoksiężnik,
bezskutecznie chwytając powietrze.

- - Ty! - Czarny Koń odwrócił się do smoka. - Dokąd poszedł, padlinożerco?


Dokąd?
„Nie-nie-nie-nie-nie!” - zawołał w myślach.
Rozglądając się po komnacie i ważąc swoje szansę w walce z rumakiem, Srebrny
Smok podjął błyskawiczną decyzję. Przemienił się. Przemiana była szybka,
niewiarygodnie szybka. Skrzydła wystrzeliły z grzbietu, przygarbił się, gdy
kręgosłup wygiął się w łuk. Nogi zgięły się w tył, jak u ptaka, a do nich upodobniły
się długie teraz i zbrojne w szpony ręce. Szyja zwieńczona ludzką głową wydłużyła
się wielce, co wyglądało groteskowo, ale po chwili ludzka twarz znikła pod
smoczym hełmem. Hełm rozciągnął się i wydłużył w gadzi pysk. Szczęki kłapnęły i
otworzyły się ślepia. W końcu ukazało się prawdziwe oblicze Srebrnego Smoka.
Jego cielsko przez cały czas rosło, jakby chcąc wypełnić podziemną komnatę. A
wszystko to zaszło w czasie potrzebnym na zaczerpnięcie oddechu. Dość czasu, by
Czarny Koń mógł zaatakować... tylko że kończyny nagle zaczęły mu ciążyć, a
komnata spłowiała przed jego oczami. Zamrugał, zastanawiając się, czy to
złowieszcza chmura dymu przytępiła mu zmysły. Potem napłynęła druga myśl: Cień
wyprowadził go w pole, wrócił bez jego wiedzy i uderzył nowym zaklęciem.
Poruszył się z trudem. Smok, przeobrażony do końca, stał i patrzył. Powoli
wykrzywił pysk w uśmiechu, do jakiego zdolny był tylko jego rodzaj.
- Szkapa dała sssię złapać! - syknął radośnie. Wciągnął głęboko powietrze i skąpał
bezradnego Czarnego Konia w białym płomieniu, tworze własnej magicznej esencji.
Mroczny rumak zwarł się w sobie, wiedząc, że nawet on może poczuć żar tego
ognia. Płomień przemknął przez cel, nie wyrządzając mu szkody - Wieczysty poczuł
tylko nieznośne gorąco. Srebrny Smok ryknął ze złością. Czarny Koń roześmiał się
wyzywająco, pod maską brawury kryjąc własne zaskoczenie. Co tu się działo? - -
Przybądź do mnie, demonie! - zażądał znajomy głos. - Natychmiast! - - Niech licho
weźmie Ostateczną Ścieżkę, nie! - Czarny Koń stawił opór z taką zajadłością, że
Smoczy Król musiał się cofnąć. - Nie! - Nie masz wyboru, demonie! Musisz być mi
posłuszny! Wyrwał się z jaskini z taką łatwością, z jaką człowiek łamie gałązkę.
Świat - wszystko - przekręciło się i zamgliło.
Czarny Koń walczył, ale daremnie; równie dobrze mógłby spróbować w fizycznej
postaci przebyć granice Pustki. Znów nie docenił swojego przeciwnika. Doszedł do
wniosku, że wygnanie nieodwracalnie zmąciło mu rozum.

Świat Smoczego Królestwa powrócił, a wraz z nim miejsce, którego, jak sądził, już
nigdy nie miał zobaczyć.

W nikłym blasku pochodni stał przed nim Drayfitt, wyczerpany, ale rad z siebie.

Wyraz jego oczu był nieodgadniony, nawet dla Czarnego Konia. - Tym razem nie
uciekniesz. Możemy patrzeć w te martwe ślepia dopóki Smok z Głębin nie przyjdzie
do króla na obiad, a i tak ten demon nie zdoła nas okpić.

Jego inne
umiejętności też są stłumione.
Znaki wokół magicznej klatki zostały lekko zmienione, przez co Czarny Koń nie
potrafił ich rozpoznać.

Mai Quorin przyjrzał się mrocznemu rumakowi z mieszaniną wściekłości i


zadowolenia.

- - Wiele nas kosztujesz, demonie! Tej księgi nie można zastąpić! Ale bądź pewien,
że niedługo zaczniesz wynagradzać nam jej utratę! - - Śmiertelni głupcy! Nie jestem
waszym usłużnym niewolnikiem! Uwolnijcie mnie! Cień nadal jest na swobodzie, a
niebezpieczeństwo może być większe niż przypuszczałem!

Srebrny Smok był ambitny i silny, lecz za tymi cechami niewiele stało odwagi. Z
drugiej strony, jeśli pozwoli mu się na dostatecznie długie zgłębianie magii
Vraadow, może okazać się groźniejszy od wiedźmina. Kivan Grath stałby się znowu
siedzibą cesarza, jeśli najpierw nie zostanie cytadelą Cienia...

...a Czarny Koń, uwięziony z powodu braku przezorności, nie mógł nic zrobić w
żadnym z przypadków.
VII
Następnego dnia Erini przebudziła się z myślą, że ziściły się marzenia z jej
dzieciństwa. Wczorajsze lęki obróciły się w nadzieję. Wczoraj spotkała Melicarda
mężczyznę.

W świetle dnia magiczne aspekty jego kuriozalnych rysów zyskały nową cechę.
Erini uznała go za przystojnego mimo chłodu, jakim emanowała strona twarzy
sporządzona z elfiego drewna. Stwierdziła, że drewno wręcz podkreśla jego urodę.
Było ono piękne samo w sobie, ale gdy stapiało się z bladą skórą króla, nabierało
wyjątkowej urody. Tak jak Melicard zyskiwał za jego sprawą, tak drewno czerpało
korzyści z niego. Dwie strony jego twarzy stawały się jednością mimo dzielących je
różnic. W oczach Erini nawet sztywna, sztuczna ręka wydawała się gładsza, bardziej
sprężysta niż wcześniej.

Galea i Magda pomogły jej tego ranka, i dobrze, gdyż stwierdziła, że nie potrafi się
skupić. Jej myśli wracały do wczorajszej przechadzki po pałacowych terenach i do
wieży, do której ją zaprowadził. Stanowiła część umocnień; trzy inne, identyczne,
wznosiły się nad murami. Melicard poinformował ją cicho, że z tej baszty najlepiej
widać panoramę miasta.

Maniery miał trochę grubiańskie, co nie dziwiło po tylu latach życia w odosobnieniu.

Mimo to, im więcej czasu spędzali razem - bez wszechobecnego cienia Mala
Quorina
- tym
pełniej ukazywał się nowy człowiek; nowy albo też taki, który przez ponad
dziesięć lat żył
odcięty od świata. Erini dochodziła do przekonania, że mroczny, posępny władca
Talaku był
tworem lęków Melicarda i, choć nie śmiała sugerować tego otwarcie, wpływów ludzi
takich
jak doradca. Smoki nie były niewiniątkami, to prawda, ale księżniczka wiedziała,
że
przynajmniej niektóre próbują żyć z ludźmi w zgodzie. Inne zaś... nie mogła
całkowicie
potępiać krucjaty Melicarda.
Najpierw wskazał na północ.
- Tam widać stare miasto. Gdy tutaj wzniesiono pałac, wszystko się zmieniło.
Budynki w starym centrum zostały wyburzone, a ich miejsce zajęły nowe. W tamtej
części mieści się też główny garnizon miasta. Pozostałość z czasów, kiedy smok
władał z Gór Tyber. Wyczuwając, że jego nastrój zmienia się na wzmiankę o
Smoczym Cesarzu, Erini odwróciła się ku zachodowi i wskazała skupisko
okazalszych budowli. - - A te?

- - Należą do bogatszych rodzin. Najwięksi kupcy i ich stare rody tam mają swoje
siedziby. Prawdopodobnie widziałaś niektóre z nich, gdyż wjechałaś przez bramę od
tamtej strony.

Uśmiechnęła się, wiedząc już, jaki efekt wywiera na nim jej uśmiech. Niewiele
kobiet - niewielu ludzi - uśmiechało się do niego, być może dlatego, że sam król
nigdy się nie uśmiechał.

Tym razem odwzajemnił uśmiech. Zdumiała się, że kiedykolwiek mogła uważać ten
widok za odrażający. Powiedziała:

- Było tyle do zobaczenia, że nie pamiętam połowy tego, co widziałam. Poza tym,
przez większość czasu myślałam o spotkaniu z tobą. Tylko jedna rzecz zakłóciła
przyjemną skądinąd przechadzkę. Wskazując na wielką budowlę we wschodniej
części Talaku, księżniczka zapytała:

- - Co to jest? Widziałam tego typu budynki na zachodzie. To teatry? Areny? - - W


pewnym sensie. Znajdziesz podobne w północnych i południowych częściach
Talaku. Wszystkie razem mieszczą siły co najmniej pięć razy liczniejsze od armii
Penacles, Zuu czy też Nadmorskiego Irillianu.
Armia Talaku. Miasto Zuu leżące daleko na południowy wschód od Gordag-Ai, było
jej znane z nazwy. Choć stosunkowo małe w porównaniu z takimi potęgami jak
Penacles i Nadmorski Irillian, ich armie były podobne liczebnością, głównie dlatego,
że prawie każdy dorosły Zuuita pragnął zmierzyć się z wrogiem i służbę w wojsku
uważał za zaszczyt. Erini nie pojmowała tych obyczajów, ale jeśli Melicard miał
armię pięciokrotnie przewyższającą siły zbrojne tamtego miasta-państwa...

Reszta dnia minęła spokojnie. Erini po raz pierwszy zjadła obiad z królem, a podczas
kolacji ostrożnie poruszyła temat ich zaręczyn i rychłego małżeństwa. Odpowiedzi
Melicarda były krótkie i wymijające, ale księżniczka podejrzewała, że wynikały
bardziej z nieśmiałości niż z niechęci. Zdając sobie sprawę, że naciska zbyt mocno,
zmieniła temat na mniej zobowiązujący.

Narzeczony odprowadził ją do jej komnat, co zaskoczyło obie damy dworu. Galea i


Magda próbowały ukryć zmieszanie, jakie wzbudził w nich widok królewskiej pary
spacerującej bez stosownej świty. Melicard życzył jej spokojnej nocy i odszedł.
Później Erini nie mogła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie poszła do łóżka;
wiedziała tylko, że przez kilka godzin albo rozmyślała, albo mówiła o królu, czy
Galea i Magda chciały słuchać, czy nie.

Teraz, na początku dnia, który jak miała nadzieję okaże się jeszcze bardziej
obiecujący, księżniczka stwierdziła, że nie jest zadowolona ze swoich strojów.
Magda przypomniała jej, że król ma poślubić ją, a nie sukienkę, przez co Erini
stanęła w pąsach.

Zachowywała się jak bezmyślne podlotki, które otaczały ją w pałacu w Gordag-Ai.


Zawsze trzpiotowato trajkotały to o tym, to o tamtym księciu, co nieodmiennie ją
denerwowało. Teraz z krzywym uśmiechem uświadomiła sobie, że sama postępuje
trochę jak te panny z sieczką w głowie.

- Podaj mi tamtą - poleciła z tak wielkim przekonaniem, na jakie mogła się zdobyć,
wskazując na sukienkę, którą już raz przymierzyła. Galea pokręciła głową i z
westchnieniem przygotowała strój.
Jakiś czas później, Erini przeglądając się w wielkim lustrze stwierdziła, że nadal nie
jest zadowolona ze swego wyglądu.

„Czy tym jest miłość? Mam nadzieję, że nie. Nie wytrzymam z sobą, jeśli dalej będę
zachowywać się w ten sposób”.

W chwili, gdy miała wyjść z pokoju, przyszła służąca i powiadomiła ją, że Melicard
prosi o wybaczenie, gdyż nie może jej towarzyszyć. - - Co się stało? Czy Talak padł
ofiarą ataku? Czy Melicard jest ranny albo też chory?

- - Jego wysokość nie podał przyczyny, wielmożna pani. Wygląda dobrze i nie
słyszałam słowa o armii, która wtargnęłaby na nasze ziemie. Nic więcej nie wiem. -
- Dziękuję.

Erini musiała zjeść śniadanie w towarzystwie swoich dworek. Przez cały posiłek,
który dowodził, że kucharz Melicarda potrafi dokonywać cudów z jajami i
przyprawami, wracała myślami do tajemniczych spraw dnia wczorajszego. Dziwne
stany czarodzieja, Drayfitta. Złość i strach Mala Quorina. Drzwi w ogrodowej
ścianie. „Drzwi w ogrodowej ścianie?”

Po śniadaniu uparła się, by jej dwie towarzyszki dowiedziały się więcej o mieście,
dzięki czemu wszystkie będą się czuć swobodniej. Nagle przypomniała sobie, że
jeszcze nie porozmawiała z kapitanem oddziału, który eskortował jej kolasę z
Gordag-Ai do Talaku.

Żołnierz nie niepokoił jej, najwyraźniej przekonany, że jest zbyt zajęta


przyzwyczajaniem się do Melicarda, jednak z pewnością kapitan i jego ludzie chcieli
jak najszybciej wrócić do domu.

- - Magdo, zanim wyjdziecie, czy mogłabyś wezwać... och, jak on się nazywa?
Kapitana oddziału kawalerii przydzielonego nam przez mojego ojca.
- - Kapitana Istona? - pisnęła Galea. - Zrobię to za ciebie, Magdo. Wiem, że
chcesz zająć się paroma rzeczami przed wyjściem.
- - Dziękuję, Galeo. Jestem ci wdzięczna.
Księżniczka domyśliła się, że coś ją ominęło, i popatrzyła na drugą dworkę, gdy
tylko Galea wybiegła z pokoju. Magda uśmiechnęła się lekko.

- Mała Galea i kapitan Iston znają się od kilku miesięcy. On jest trzecim synem
księcia Crombeya i zawodowym żołnierzem. Przydzielenie ci na stałe jego oddziału
jest znakiem przychylności ze strony twoich rodziców.
- - Na stałe? Chcesz powiedzieć...
- - Tak, oni tu zostają. To stały przydział. Żaden z tych ludzi nie ma rodziny, do
której chciałby powrócić. Jeśli wybaczysz, mam nadzieję, że ośmielisz Galeę.
Kapitan jest trochę od niej starszy, ale tworzą poważną i dobraną parę. Urodzi mu
silnych synów.

Erini skrzywiła się mimowolnie.

- - Czy tylko to nim powoduje? Chęć przekazania nazwiska nowemu pokoleniu? - -


To nie jest bez znaczenia. - Wyższa kobieta popatrzyła na nią z zaciekawieniem. -
Wyobrażam sobie, że właśnie to mieli na myśli twój ojciec, król Laris, i ojciec
Melicarda. W ten sposób umawia się większość królewskich mariaży, a i wśród ludzi
niższego stanu nie jest to niczym niepospolitym. Księżniczko, zanim powiesz to, co
już krzyczy twoja twarz, posłuchaj: nie minę się z prawdą, gdy powiem, że Galea i
jej kawalerzysta pobiorą się niezależnie od myśli o potomstwie.

Księżniczka z szacunkiem popatrzyła na starszą damę.


- - Zaskakujesz mnie, Mag. Nie jesteś przecież aż o tyle starsza ode mnie...
- - Czternaście lat to niedużo? Raczysz mi schlebiać.
- - Jak mówiłam, czasami przyglądam się wam i widzę te trzpiotki, którymi
ojciec
kazał mi się otaczać, te... te porcelanowe laleczki. Innym razem wyglądasz tak,
jakbyś cały
świat miała na swoje usługi.
Magda poprawiła jej sukienkę.
- Nie ma w tym żadnych sekretów. Po prostu jestem kobietą. Jeśli chcesz zabawić się
z prawdziwą zagadką, spróbuj rozszyfrować mężczyzn. To oni są tajemnicą. Erini
pomyślała o Melicardzie i pokiwała głową. Rozmowa z kapitanem Istonem była
krótka. Kiedy Erini pogodziła się z faktem, że rodzice oddali jej cały oddział
kawalerii, jako straż przyboczną, reszta była prosta. Kapitan Iston był
doświadczonym żołnierzem i jednym z nielicznych, którzy słuchali jej, nie próbując
zachowywać się po ojcowsku.

- - Mam tylko jedną prośbę, wasza wysokość - powiedział na zakończenie.


- - Słucham.
- - Twoja straż przyboczna nie powinna stacjonować tak daleko od ciebie, to mija się
z celem. Prawda, jesteśmy kawalerzystami, ale każdy żołnierz z Gordag-Ai jest
również niezrównanym pieszym wojownikiem. Spotkał nas zaszczyt zostania twoimi
osobistymi strażnikami. Pozwól mi choć przysyłać warty, żeby ludzie nie czuli się
niepotrzebni.
Erini po chwili namysłu pokiwała głową.

- - Najpierw, kapitanie, będę musiała porozmawiać z królem Melicardem, choć nie


sądzę, by sprzeciwił się mojej prośbie. - Mógł to zrobić doradca Quorin, ale jego
sympatie i antypatie nie miały dla niej większego znaczenia. - Chciałabym też,
kapitanie, żebyś miał stałą kwaterę w pałacu. Pewnie niejeden raz będę cię
potrzebować, a poza tym chcę, żebyś zaczął nawiązywać znajomości z naszymi
nowymi krajanami. - - Wasza wysokość, jestem żołnierzem! Powinienem przebywać
ze swoimi ludźmi!

- - Nie będziesz daleko. Uważam także, że oficerowi należy się trochę swobody.
Zasługujesz, by w pełni cieszyć się życiem.
Magda i Galea zjawiły się jednocześnie, jakby na dany znak. Iston robił co mógł,
żeby zachować żołnierską powagę, lecz jego spojrzenie stale wędrowało ku niższej
damie dworu.
- - Miałyśmy wyjść, jak zasugerowałaś, kiedy przyszło mi na myśl, że może chcesz
byśmy rozejrzały się za czymś konkretnym. Dzień dobry, kapitanie. - - Dzień dobry,
moje panie.

Erini uśmiechnęła się, widząc spojrzenie oficera.


- Nie, dziękuję, ale coś przyszło mi do głowy. Kapitanie Iston, jeśli to nie
sprawi kłopotu, miałabym prośbę.
Ukłonił się.
- - Jestem na twoje rozkazy.
- - W tej chwili jestem zajęta różnymi sprawami, dlatego chcę, żeby ktoś poznał dla
mnie miasto. Magda i Galea wyświadczą mi tę przysługę, jednakże poczuję się
lepiej, jeśli towarzyszyć im będzie ktoś godzien zaufania, po prostu na wszelki
wypadek. Czy byłbyś tak uprzejmy zabrać kilku swoich ludzi i pójść z nimi? Dzięki
temu sam mógłbyś obejrzeć Talak, co bez wątpienia i tak planowałeś.

Iston zawahał się, a potem, spojrzawszy na Galeę, pokiwał głową. - Roztropny


pomysł, wasza wysokość. Jeśli damy raczą zaczekać parę minut, sprowadzę konie i
pół tuzina najlepszych ludzi. Czy tak będzie dobrze, moje panie?

Galea, lekko spłoniona, milczała jak zaklęta. Magda przejęła ster i wyraziła aprobatę.

- - Doskonale, kapitanie Iston.

- - Czy księżniczka jeszcze czegoś sobie tyczył - - Nie.

Oficer kawalerii wyciągnął ręce.


- Zechcecie mi towarzyszyć?
Erini popatrzyła za nimi. Galea złapała Istona tak mocno, że księżniczka zastanowiła
się, czy cokolwiek zdoła ich rozdzielić.
Jej radosny nastrój powiększył się dziesięciokrotnie. Sama była na jak najlepszej
drodze do umocnienia związku z Melicardem, a jej ludzie zaczynali się
przyzwyczajać do swego nowego domu. Odwróciła się do lustra, by ostatni raz
rzucić na siebie okiem. Chciała prezentować się jak najkorzystniej, kiedy spotka się z
narzeczonym - była pewna, że choć król się wymówił, i tak uda jej się doprowadzić
do spotkania. Jeszcze tylko... Erini rozwarła szeroko oczy.

W lustrze widniała jakaś postać. Zakapturzona i podobna do Drayfitta, tylko młodsza


z postawy, odziana w strój nieco staroświecki. Nie dostrzegała twarzy - coś
sprawiało, że pod tym kątem była niewyraźną, niemal rozmytą plamą. Zakapturzona
głowa zwróciła się w jej kierunku...

Księżniczka obejrzała się instynktownie. Jej ręce zaczęły poruszać się bez
udziału jej
woli.
W pokoju nie było nikogo.
Erini odwróciła się do lustra, prawie spodziewając się, że zobaczy stojącą tam
postać.

Nic. Przesunęła się w miejsce, w którym musiała stać odbita postać. Uklękła,
dotknęła podłogę. Znalazła drobiny pyłu ułożone mniej więcej w kształt obcasa.
Znienacka poczuła pchnięcie starożytnej, niezniszczalnej mocy, tak silne, że aż
przewróciła się do tyłu. Poderwała rękę do ust, tłumiąc krzyk. Po raz pierwszy w
życiu naprawdę wyczuła obecność innego maga i choć nie do końca rozumiała, co
się stało, dobrze wiedziała, co czuła.

Przez chwilę rozważała w myślach, co powie Melicardowi, jeśli w ogóle coś powie.
Na poparcie swoich słów miała tylko drobiny pyłu, które, nawet ona musiała to
przyznać, mogły pochodzić spod jej własnych trzewiczków albo, co bardziej
prawdopodobne, z butów jakiegoś sługi. Wyłącznie dzięki wzrastającej wrażliwości
na moce wiedziała, że to, co odbiło się w lustrze, nie było wytworem jej wyobraźni.
Erini mogła wyobrazić sobie minę Mała Quorina, jeśli złamie się i wyzna swój sekret
Melicardowi albo komuś innemu. Prawdopodobnie byłoby to fatalnym ciosem dla
jej narzeczonego. „Nie teraz. Jeszcze nie. Muszę zaczekać”. Jej decyzja daleka była
od stanowczej i wątpliwości nie opuściły jej, nawet gdy ją podjęła. „Drayfitt! On
mógłby zrozumieć, ale... czy nie powie Melicardowi?” Erini wiedziała, że mag jest
bezgranicznie oddany swojemu suzerenowi i że taka lojalność mogłaby zażądać od
niego, by ją zdradził. Wymruczała przekleństwo - jej ojciec nie miał pojęcia, że
wiele razy słyszała je w jego pałacu. Podniosła się powoli z postanowieniem, że
przez pewien czas nic nie powie. Bała się tylko jednego: że jej milczenie może się
przyczynić do swobodnego rozwoju jakiegoś innego niebezpieczeństwa.

Skonfundowana, straciwszy ochotę do zmierzenia się z nowym dniem, opuściła


komnatę. Cokolwiek się wydarzyło, nie było ważniejsze od umocnienia jej
stosunków z Melicardem. Nie liczyło się nic prócz tego, co mogło zniszczyć ich
związek, zanim w pełni dojrzeje.

Księżniczka Erini znalazła Melicarda w najmniej prawdopodobnym miejscu w


pałacu. W wielkiej, prawie pustej sali tronowej król zasiadał na prostym krześle -
tron stał pusty na podwyższeniu - i spierał się z czterema czy pięcioma ludźmi,
którzy, jak zrozumiała, byli posłami z innych miast-państw. Stojący obok króla
Quorin patrzył na nich z mieszaniną ledwo skrywanego gniewu i pogardy.

-...wielbiciele smoków, wszyscy. Powinienem się tego spodziewać, zwłaszcza po


tobie, Zuuito. Wszak od dawna żyjecie pod miłościwym panowaniem Zielonego
Smoka, prawda?

Emisariusz z Zuu założył hełm, który dotychczas trzymał w ręce. Wielki jak
niedźwiedź, sprawiał wrażenie gotowego do wymiany ciosów, nie słów, lecz
spokojnie oznajmił:

- Powiedz to księciu Blane’owi i wielu innym, którzy polegli w obronie Penacles


przed Lochivarytami oraz plugawymi siłami Czarnego Smoka i dowódcy Kyrga!

Pamiętasz okrutnika Kyrga, nieprawdaż, wasza wysokość?


Był to dobrze wymierzony cios. Erini wiedziała, że imię Kyrga przywoła
Melicardowi na myśl ojca, który powoli pogrążał się w szaleństwie, gdy smoki
pożerały wijące się ciała jeszcze żywych zwierząt. Przez następny tydzień Rennek IV
bełkotał, że nie chce zostać pożarty żywcem - wiedział, że Kyrg byłby do tego
zdolny. Wspomnienia te były tylko dwoma z wielu, które nawiedzały Melicarda
prawie co noc. Twarz króla pobielała jak kość. Ręka z elfiego drewna opadła na
poręcz krzesła i rozbiła je na kawałki. Nawet Mai Quorin cofnął się przed narastającą
furią swego pana.

- Zabierz... ich... stąd, Quorin! Zabierz ich, zanim zapomnę o podpisanych


traktatach!

Gdy doradca skoczył, żeby dopomóc poselstwu w spiesznym odwrocie, Erini ruszyła
do przodu. Dotąd stała poza zasięgiem wzroku, blisko bocznych drzwi, z zamiarem
dołączenia do narzeczonego zaraz po zakończeniu audiencji. Teraz chciała uspokoić
Melicarda, zanim gniew pchnie go do wyrządzenia dalszych szkód i zrobienia sobie
krzywdy.

Silna ręka zacisnęła się na jej ramieniu.

- Wasza wysokość, nie polecałbym rozmowy w tej chwili. Odwróciła się do intruza,
zamierzając dać mu królewską odprawę, i napotkała smutne oczy maga Drayfitta.

- Jest w gniewnym nastroju, pani, i żadne z nas nie powinno przebywać w pobliżu.
Nie jest zbyt dobrze. - Wiekowy mag powoli potrząsnął głową. - I obawiam się, że ja
w znacznej mierze jestem przyczyną tego stanu rzeczy. - A co twoje problemy mają
wspólnego ze mną? Drayfitt uśmiechnął się gorzko. - Doradca Quorin próbuje
przedstawić twój pobyt w Talaku jako przeszkodę dla krucjaty króla. Już twierdzi, że
zabawiałaś Melicarda, gdy ja niszczyłem tę przeklętą księgę.

Erini zamrugała.
- - Księgę? O czym mówisz, magu?
- - Mówię zbyt wiele. Wystarczy rzec, pani, iż król Melicard nie jest do końca
przekonany co do narzeczeństwa. Musimy dać mu trochę czasu, żeby dobrze zapadło
mu w pamięć to, coś uczyniła dla niego wczoraj - a mogę ci powiedzieć, że było to
znaczące. Stał się prawie dawnym Melicardem.
- - Pleciesz trzy po trzy, mistrzu Drayfitcie - powiedziała księżniczka - ale przez
pewien czas trzymać się będę z dala od niego, pod warunkiem, że udzielisz mi
odpowiedzi, których poszukuję.

Drayfitt zamknął oczy, zbierając myśli. Kiedy je otworzył, cicho odparł:

- Nie pytaj mnie o wczoraj. Nawet ja nie wiem wszystkiego, o czym zresztą Quorin
stale mi przypomina.

Słowa maga oczywiście nie zaspokoiły jej ciekawości, ale księżniczka wiedziała, że
są inne sposoby dowiedzenia się tego, co ją nurtowało. Już miała zadać pytanie, na
które, była całkiem pewna, uzyskałaby odpowiedź, kiedy starszy mężczyzna zatoczył
się na ścianę. Erini złapała go za rękę, chcąc uchronić przed upadkiem. Prawie od
razu odzyskał równowagę, lecz jego twarz wyrażała głęboką rozpacz. - Wybacz mi,
księżniczko. Ostatnio moje moce zostały nadszarpnięte ponad ich granice. Zbyt
późno zacząłem ich używać. Gdybym nie zarzucił nauki i ćwiczył za młodu... - Głos
wyciszył się, gdy Drayfitt spojrzał na rękę Erini nadal zaciśniętą na jego ramieniu.
Po paru sekundach popatrzył na księżniczkę takim wzrokiem, jakby nagle wyrosły
jej skrzydła.

Cały jego smutek, całe wyczerpanie znikło, gdy powiedział: - Pójdź ze mną, proszę.
Musimy porozmawiać na osobności. Myślę, że to coś ważnego i nie cierpiącego
zwłoki. Nie wiedząc, czy przypadkiem nie zwariowała, skoro jest gotowa mu
zaufać, Erini niechętnie podążyła za nim. Drayfitt prowadził ją dłuższy czas, nie
puszczając jej ręki.

Zaczęła się niepokoić. A jeśli czarodziej dbał o nią tyle, co Quorin? Wbrew
uprzejmemu, czasami uczynnemu nastawieniu, tak samo jak doradca mógł być
przeciwny jej małżeństwu.

Co takiego zobaczył w jej ręce?

Jak gdyby pragnąc uśmierzyć jej obawy, Drayfitt odwrócił się i uśmiechnął
krzepiąco.
Zatrzymali się za zakrętem korytarza. W zasięgu wzroku nie było straży. - -
Mógłbym otumanić umysły strażników i wówczas porozmawialibyśmy w bardziej
otwartym miejscu, ale taka ostentacja nigdy nie wychodzi na dobre.

Dzięki rozumieniu tej jakże prostej, ale ważnej prawdy większą część życia
przeżyłem w spokoju. Z całego serca pragnę, żeby nadal tak było.
- - Czego chcesz ode mnie?
- Masz wrodzoną skłonność, jakiej nigdy jeszcze nie spotkałem. Czarodziej nie
puszczał jej ręki, przypatrując się jej z bliska, jakby szukał jakiegoś maleńkiego
znaku.

Księżniczkę naszła wielce nieprzyjemna myśl, że wie, czego szuka starzec. Mimo
wszystko nadal udawała, że nie ma pojęcia, o co mu chodzi. - Jaką skłonność? Do
doskonałych paznokci? Do Jasnej płci”, jak dziewica z opowieści minstreli i
wagantów?

Drayfitt spochmurniał.

- Nie baw się ze mną, wasza wysokość! Wiesz, o czym mówię. Czułaś mimowolne
pragnienie sprawdzenia swoich umiejętności? Co widzisz? Większość magów widzi
linie i pola mocy, które opasują świat. Inni dostrzegają spektrum, ciemność i światło,
i wybierają z niego to, czego im trzeba. Do którego należysz rodzaju, księżniczko
Erini? ,Powie Melicardowi!” Erini jeszcze nie była gotowa, żeby zaznajomić króla
ze swoim przekleństwem. Chciała zaczekać, póki ich związek nie okrzepnie.
Próbowała odsunąć się od Drayfitta, udając obrażoną.

- Oszalałeś! Jestem księżniczką Gordag-Ai i narzeczoną twojego monarchy! Puść


mnie natychmiast i zapomnij o tych bzdurach!

Drayfitt podniósł rękę i Erini przez chwilę była pewna, że ją uderzy, ale on tylko
przegarnął włosy nad jej oczami. Zaintrygowana, w milczeniu czekała na wynik
oględzin.
- - Aaach! Rozrost jest powolniejszy niż bym przypuszczał, lecz u każdego adepta
magii przebiega inaczej. Interesujące. Ishmir się mylił. - - Co... o czym ty mówisz? -
Odsunęła głowę, jak gdyby sparzyło ją jego dotknięcie.

Jednocześnie Drayfitt puścił jej rękę.


- - Lok srebra wije się w twych pięknych, złocistych włosach, księżniczko Erini.
Srebra przybywa - magicznie, można by rzec - w miarę jak rosną twoje zdolności.
Wkrótce, i to prędzej niż chcesz, wiem o tym, nie można będzie go ukryć. Zanim to
się stanie, musisz dokonać wyboru.
Była to ostatnia rzecz, z jaką spodziewała się mieć do czynienia tego poranka. Erini
cofnęła się i wygładziła sukienkę, bardziej by się uspokoić niż z konieczności. - Nie
wiesz, co mówisz! Jeśli wybaczysz, mistrzu Drayfitcie, powrócę do swoich komnat.
Nie czuję się dobrze.

Ruszyła, ale sędziwy mag znów złapał ją za rękę. Miał wyjątkową siłę, która
przeczyła jego niedawnej słabości. Ogień zapłonął w jego oczach. - Nie popełnij
mojego błędu, wielmożna pani. Z żalem przyznaję, że żyłem w większym bólu i
strachu niż większość ludzi. Nawet jeśli nigdy nie będziesz ich potrzebować,
wyćwicz swoje umiejętności. Mogę ci pomóc. Mogę cię nauczyć. Nie masz wyboru.
Twoje zdolności będą rosnąć za twoim przyzwoleniem czy bez niego. - Puść mnie -
rozkazała zimno Erini. Drayfitt posłuchał, ale jeszcze nie skończył mówić.

- Pomyśl o tym. Będę z tobą uczciwy. Być może będę potrzebować twojej pomocy. -
Gdy rozszerzyła oczy ze zdziwienia, natychmiast dodał: - Proszę wyłącznie w imię
dobra króla Melicarda. Nie pragnę jego krzywdy. Życzę mu jak najlepiej, jak ty.
Myślę, że małżeństwo z tobą może uchronić go przed losem jego ojca, albo czymś
gorszym. Erini nie mogła dłużej tego słuchać. Zbyt wiele w tym, co rzekł jej
Drayfltt, miało wydźwięk prawdy albo co najmniej prawdopodobieństwa. Po części
chciała zwrócić się do niego po pomoc, którą mag mógł jej zaofiarować... ale
powstrzymał ją strach przed utratą wszystkiego, co osiągnęła, i wstyd z powodu tego,
czym się stawała. Może sam czas pozwoli jej rozpędzić mgłę, która coraz szczelniej
spowijała jej umysł.

Gdy odchodziła sztywnym krokiem, czarodziej zawołał za nią:

- Mam nadzieję, że poczujesz się lepiej, wasza wysokość. Niebawem znów


porozmawiamy.

Nie odpowiedziała.

Tron był wygodny. Szponiaste ręce pogładziły spękane poręcze. Władca uśmiechnął
się i pomyślał o innych składających mu należny hołd, wynagradzających braki
ostatnich lat.

„Młode są zepsute - zadecydował Srebrny Smok. - Nie pożyją wśród ludzi zbyt
długo”. Winę ponosił Zielony Smok, pan Lasu Dagora i sprzymierzeniec ludzi.

Kiedy Złoty
Smok został pokonany, zdrajca Zielony przygarnął królewskie smoczęta i przekazał
je Cabe’owi Bedlamowi, najpodlejszemu z ludzkiej rasy. Teraz młode, które mogły
zostać Smoczymi Królami, były na jak najlepszej drodze do stania się ludzkimi
popychadłami.

„Jest tylko jedno wyjście. Należy je wyeliminować, żeby jakiś inny zdrajca nie
próbował zrobić z nich swoich marionetek. To mój ród władać będzie wszystkimi
innymi.

Mój klan jest najsilniejszy. Zrozumieją to. Zmuszę ich, żeby to zrozumieli”. - Nie
zwróciłem ci władzy po to, byś siedział na połamanym stołku i bujał w obłokach.

Smoczy Król podskoczył.

- Bądź przeklęty, wiedźminie! Od tej pory masz się zapowiadać! Cień wyszedł z
mroku pobliskiego tunelu i rozejrzał się bacznie. - - Gdzie są twoi dzielni
wojownicy? Planują, jak zagrabić kilka nowych zabawek, by zastąpiły ci twoje
kryształowe cacko?
- - Co z tego?

Kryształ zadał podwójny cios ambicji smoka. Nie dość, że pękł, to jeszcze
uniemożliwił dostęp do komnaty Vraadow i kilku sąsiednich pieczar. Uwolniona
przez rozbity kryształ dymna substancja wcale się nie rozpraszała. Nawet Cień, który
wrócił po Srebrnego Smoka, nie mógł tam wejść.

Czarnoksiężnik nadal nie wyjaśnił dokładnie, dlaczego w końcu przyjął smoczą


propozycję przymierza. Srebrny zgadywał, że wcale nie chodziło o rzecz, której
wiedźmin pragnął - albo przynajmniej o której pamiętał - ani nie o wspólne cele.
Cień chyba niewiele dbał o to, kto zostanie cesarzem, dopóki nie stało to na
przeszkodzie jego własnym zamierzeniom, jakie by one nie były.

- - Nic - odparł Cień na pytanie smoka. - Niech szukają.


- - A co u ciebie? - Gadzie oczy Srebrnego zwęziły się mocno. - Znalazłeś?
- - Mówiłeś, że jest w pałacu.
- Zgadza się. Wiedźmin potrząsnął głową.
- Spróbuję później. Coś poszło nie tak. - Nuta humoru zabarwiła jego zwykle
obojętny głos. - Trafiłem do osobistych komnat królewskiej narzeczonej. Najpewniej
tygodniami nękać ją będą koszmary i doprowadzi Melicarda do szaleństwa. Srebrny
Smok zachichotał.
- - Taka tragedia jest niczym w porównaniu z tym, co szykuję dla tej tchórzliwej
ludzkiej hieny! Talak padnie jak Mito Pica, ale tym razem nie zostanie kamień na
kamieniu.

A po Talaku... Penacles, jak myślę.

- - Dlaczego nie Gordag-Ai w dzielnicy Esedi? Twój „brat” nie żyje i niewiele
smoków z jego klanów nadal działa. Już wysunąłeś roszczenia do jego królestwa.
Naucz swoich poddanych, że muszą być ci posłuszni. Taki jest cel prawdziwej
władzy. Cień patrzył, jak Smoczy Król zastanawia się nad tym pomysłem. Gordag-
Ai byłoby łatwiejszym łupem i jego upadek podniósłby morale smoczych klanów.
Poza tym, takie rozwiązanie gwarantowało, że jego tymczasowy smoczy
sprzymierzeniec będzie zajęty, tym samym zapewniając mu cenny czas na
przypomnienie sobie tego, co miał zrobić i czy miał do tego prawo.

Patrząc na strzaskany, majestatyczny posąg, wiedźmin próbował zignorować ból


narastający w głowie. Wiedział, że jego umysł znów się zmienił. Wiedział też, że
przypominanie sobie zmian osobowości oznacza, że zaczyna osiągać stan
równowagi. Zadręczała go myśl o tym, jaki będzie w tym punkcie. Ogarnął go lekki
wstyd z powodu przeszłych postępków, szczególnie przeciwko Czarnemu Koniowi,
ale w tym samym czasie narastało w nim przekonanie, że ci, którzy wchodzili mu w
drogę, niezależnie od powodów, po prostu nie mieli racji. Jeśli pogodzą się z
nieuniknionym, wiedźmin zostawi ich w spokoju - być może - ale jeśli będą mu się
sprzeciwiać, usunie ich w sposób, który okaże się konieczny. I słusznie. Cień
uprzytomnił sobie, że smoczy pan coś mówił.

- - Co powiedziałeś?

- - Pytałem, jak myślisz, co robisz, człowieku! Czy w ten sposób dajesz upust złości?

- Smoczy Król spojrzał w miejsce, w które kilka chwil wcześniej patrzył Cień.
Wiedźmin skierował spojrzenie na posąg, a raczej to, co z niego zostało. Stos pyłu.

Bardzo drobnego pyłu. Cień popatrzył na swoje dłonie. Dosłownie jarzyły się od
użytych mocy.

- Jestem Vraadem - wyszeptał do siebie. - A Vraad jest mocą. - Przed tysiącami lat
słowa te padały z ust wielu, którzy teraz, z wyjątkiem jego, byli martwi. Tworzyły
niemal litanię starożytnej rasy i przypomnienie ich sobie było kolejnym
świadectwem tego, co się z nim działo. Mimo wszystko niepokoiło go, że
nieświadomie obrócił starożytny posąg w kupkę popiołu. W głowie zakołatało się
ostrzeżenie, ale zalała je fala bólu.

Wiedźmin
popatrzył na niecierpliwego i nieco nerwowego Smoczego Króla. - Drobne
niedopatrzenie z
mojej strony.
Płonące oczy smoka zwęziły się w szparki.
- - Tak. To właśnie to na samym początku spowodowało twoje kłopoty, prawda? - -
Bacz na swój język, smoczy panie. Uważaj, bo może się wysunąć o jeden raz za
dużo.

Srebrny Smok syknął niespokojnie. Ponieważ był potrzebny Cieniowi, stał się
nadmiernie pewny swojej siły i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że są granice, do
których może się posunąć. Obaj wiedzieli, że ich przymierze w najlepszym wypadku
jest tymczasowe.

Samozwańczy cesarz spiesznie skierował rozmowę na wcześniejsze tory.

- - Czego szukasz w ksssiędze? Większość z jej treści ma niewiele sssensu. - -


Swego rodzaju klucza. Naprawdę nie wiem, czego. Jeszcze nie, ale wkrótce będę
wiedział. Wkrótce znów będę sobą, dawnym sobą. - Niewyraźna linia, która teraz
uchodziła za jego usta, wykrzywiła się lekko, załamała i rozmyła. Cień owinął się
płaszczem i zniknął.

Smoczy Król poniewczasie poderwał się z tronu, tknięty myślą, że wiedźminowi


czegoś brakowało.

Za sprawą własnych słów Cień właśnie odkrył cel swoich poszukiwań, i dlatego nie
dopuści, by ktokolwiek, nawet Czarny Koń, stanął mu na przeszkodzie.

VIII
Takiego bólu nie zaznał od wielu stuleci. Człowiek zwany Malem Quorinem
twierdził, że dręczy go na rozkaz króla, ale Czarny Koń w chwilach jasności
podejrzewał, że Melicard nie wie dokładnie, co wyczynia jego doradca. Odgadywał
to z jego kocich rysów - Quorin bawił się nim tak, jak stworzenie, które przypominał,
bawi się swoją ofiarą. Było jasne, że czarodziej nie kwapi się kwestionować decyzji
rywala i już to mówiło wiele o wpływie ich obu na króla. Drayfitt utracił twarz za
sprawą mrocznego rumaka, a jego sytuację pogarszał fakt, że w transie zniszczył
księgę czarów. Z tego powodu nawet nim kierowała chęć zemsty.

Jakiś czas temu zostawili go, żeby zająć się innymi sprawami - Czarny Koń nie
potrafił powiedzieć, kiedy to było. Teraz, kiedy powoli dochodził do siebie w tej
przeklętej klatce, jego obecna postać była ledwie plamą cienia o ton ciemniejszego
od otoczenia. Gdyby był człowiekiem, umarłby już kilka razy i ten fakt nie uszedł
jego uwagi. Jedna część jego umysłu rozmyślała nad torturami, jakimi podda swoich
wrogów; druga przeklinała się za głupotę i brak przezorności. Drayfitt starannie
opracował pierwotne zaklęcie. Gdyby rumak sięgnął dostatecznie głęboko,
znalazłby cienką magiczną więź, która na stałe związała go z magiem, więź, której
sędziwy człowiek użył, żeby powtórnie go pochwycić. Jego ucieczka była ledwie
farsą.

„Tak blisko!” Cień bez wątpienia śmiał się z niego, nawet teraz. Był tak blisko, stał
twarzą w twarz z wiedźminem. Czarny Koń wiedział, że powinien wpaść jak
błyskawica i pokonać Cienia, zanim ten będzie miał szansę zebrać myśli. Za brak
zdecydowania zapłacił przegraną bitwą i utraconą wolnością.

Raz jeszcze przybrał ulubioną końską postać. Tanie zwycięstwo, lecz tym niemniej
zwycięstwo. Nie mając nic innego do roboty, przystąpił do powolnego i dokładnego
przeglądu swojego więzienia. Może tym razem...

Nic. Drayfitt umocnił wzór, użył mocy celi, by zmniejszyć umiejętności mrocznego
rumaka do tego stopnia, iż nie pomagał nawet kontakt wzrokowy. Wiekowy
czarodziej szybko się uczył na własnych błędach.

Dziwne, dumał Czarny Koń, że mag Melicarda miał dostęp do księgi Vraadow w
tym samym czasie, gdy Cień i Srebrny Smok szukali podobnych artefaktów. Czy
łączył ich jakiś związek? Po co Cieniowi to dzieło z zamierzchłych czasów? Z
pewnością nie po to, by wezwać prawdziwego demona. Jego moc byłaby znikoma w
porównaniu z jego własną mocą.
Czy to ostatnie szaleństwo było tworem jego niestabilnego umysłu? Być może
wiedźmin podlegał jeszcze jednej przemianie osobowości; w minionych stuleciach
robił dziwniejsze rzeczy podczas różnych wcieleń. Jednak te szybkie, zachodzące
bez przerwy zmiany trąciły czymś innym, czymś niewłaściwym. Kiedy ustaną?
Który „Cień” będzie ostatecznym wynikiem?

Ważne pytania rozchodziły się w setkach różnych kierunków jak wijąca się plątanina
macek. Większość wprawiała w konsternację i nie miała odpowiedzi. Wieczysty
szybko zdał sobie sprawę, że tropienie ich w tej chwili nie ma większego sensu, choć
wiedział, że nie można o nich zapomnieć.

Czas mijał. Czarny Koń uparcie analizował i odrzucał pomysły, które przychodziły
mu do głowy. Nie było sposobu umożliwiającego mu fizyczne - jeśli można tak
powiedzieć - przekroczenie bariery. Jego magiczne zdolności wydawały się
bezużyteczne, gdy marniał w tym więzieniu. Nawet nie wiedział, co się dzieje.
Smocze Królestwo mogło być na krawędzi zniszczenia...

Czarny Koń nie oddychał, choć często udawał, że to robi. Mimo to bliski był
wstrzymania nieistniejącego oddechu, kiedy przyszło mu na myśl, że choć jego
magiczne zdolności zostały stłumione, może skorzystać z naturalnych -
nadprzyrodzonych według ludzkich norm. Drayfitt wykonał zaklęcie starannie, lecz
nie miał szans, żeby do końca pojąć naturę hebanowego ogiera.

Na przestrzeni stuleci wielu zwało legendarnego Czarnego Konia Dziecięciem


Pustki.

Byli bliżsi i zarazem dalsi od prawdy niż przypuszczali. Czarny Koń był istotą z
pogranicza między rzeczywistością a Pustką, istotą wędrującą po królestwie nicości,
wielce podobną do jego mglistych mieszkańców, którzy strzegli tajemnych ścieżek
przecinających świat. Dzięki ćwiczeniom Czarny Koń stał się silniejszy od innych,
choć to związało go z rzeczywistością i pozbawiło części władzy nad Pustką. Nie
żałował tego; w wieloświecie było dużo ciekawiej.
Gdyby nie okazało się to konieczne podczas poprzedniej walki z wiedźminem,
mroczny rumak nigdy z własnej woli nie powróciłby do posępnego królestwa, które
zamieszkiwał od tak dawna.
A jednak to ku Pustce zwrócił się po nadzieję.
Choć po zadanych mu katuszach powrót do końskiej postaci okazał się trudny, akt
podziału na dwie części był czystą gehenną. Wysiłek niemal go przerastał. Mimo to
gotów był znieść największe męczarnie i nawet pogodzić się ze stałą utratą mniejszej
części swojego ja”. Najważniejsze, że dowie się jak najwięcej w nadziei na
zorganizowanie ucieczki.

Może nawet znajdzie wskazówkę, jak powstrzymać Cienia, choć w tym względzie
szansę były znikome.

Przekształcił jedno kopyto w krąg o średnicy niecałej stopy. To była łatwiejsza część
zadania. Druga była dużo gorszą katuszą dla jego już i tak nadwątlonej świadomości.
Istniało też niebezpieczeństwo utraty zbyt dużej części własnego jestestwa.
Wieczysty zamierzał oderwać maleńką część siebie. Było to ryzykowne, gdyż
narażał swoją tożsamość - miał utracić na zawsze oderwany fragment własnego „ja”
Ludzie, którzy stracili kończynę, mogą twierdzić, że utracili część siebie, ale w jego
przypadku było tak w znaczeniu dosłownym.

Powrót do normalnego stanu zabierze mu całe lata. Koncentrując się ze wszystkich


sił, zaczął odsuwać przemodelowane kopyto daleko od nogi. Dwie masy czerni
rozłączały się powoli, pęcina stawała się coraz cieńsza, wreszcie stała się nie grubsza
od witki. Czarny Koń poczuł, że jego umysł rozszczepia się na dwa odrębne „ja”,
większe i mniejsze. Ostatnim wysiłkiem woli rozerwał fizyczną więź między
fragmentem a resztą ciała.

„Nie było wyboru...” Zastanowił się nad nieproszoną myślą i drgnął z nagłym
poczuciem winy, gdy uświadomił sobie, że była to gasnąca myśl z tego drugiego,
poświęconego „ja”. Czarny Koń przez dłuższą chwilę patrzył na czarny krąg, nim
wreszcie zmusił się do wykonania reszty planu. Z wielką niechęcią i odrobiną
niesmaku wydłużył swoją istotę i uformował nowe kopyto w miejsce starego. Nie
mógł opędzić się wrażeniu, że porzuca sam siebie.

- Powiedziane jest - wyszeptał do drugiego, ja” pulsującego na podłodze - że z Pustki


można dotrzeć do wszystkich innych miejsc albo je zobaczyć. Niebezpieczeństwo
leży w zapamiętaniu się, zagubieniu drogi do domu. Ja jestem swoim domem, a
jednak jestem również ścieżką w Pustkę. Pochłonę cię tak samo, jak w ciągu
niezliczonych lat pochłonąłem wielu swoich przeciwników, jak tego smoka w
jaskini. Ale ty nie będziesz skazany na wieczne unoszenie się w próżni - ty, który
znasz drogę jak ja, znajdziesz ścieżkę i wrócisz przez moje ciało, Pustkę, i królestwa
pogranicza do tego świata, do miejsca zwanego Smoczym Królestwem. Nie trać
energii na poszukiwanie ścieżki najbliższej do tego pałacu, ale wybierz pierwszą
dostępną. Za wejście do rzeczywistości zapłacisz swoim „ja” i istotą siebie, ale
staniesz się moimi oczami i uszami w tutejszym świecie, w nadziei, że być może
nadal można coś zrobić.

Poczuł się lepiej przemawiając na głos, choć rozmowa między dwoma jaźniami
mogła odbywać się w myślach.

Dotknięciem nowego kopyta wchłonął mniejszą część swojej esencji w taki sam
sposób, w jaki wchłonął smoka, który próbował skoczyć na niego w jaskini.
Fragment wpadł w niego i malał, aż nawet on sam nie mógł go zobaczyć. Czarny
Koń westchnął - ponieważ uznał to za właściwe - a potem zesztywniał, gdy świat
wokół niego przemienił się.

Góry mignęły mu przed oczami, mniejsze niż Tyber, choć równie majestatyczne.

Zielone wzgórza otaczały górski łańcuch, a w dali widać było paru mieszkańców.
Czarny Koń szarpnął się w tył, wpadając na niewidzialną barierę. „Na bliźniacze
księżyce! Tak szybko?”

Na początku niemożliwe było oddzielenie wizji od tego, co widział naprawdę, ale


stopniowo przejmował kontrolę. Podróż jego drugiej jaźni odbywała się poza
czasem, lecz nawet Wieczysty był zaskoczony szybkością, z jaką przebiegała.
Zaskoczenie przerodziło się w zmartwienie, gdyż otrzymywane obrazy były
niewyraźne. Wysiłek podróży był większy niż się spodziewał. Przetrwał ledwie
strzęp oderwanego fragmentu. Został tylko jeden umysł, drugi bowiem nie miał już
siły, by zachować własną wolę. Czarny Koń zyskał oczy i uszy, ale utracił wszystko
inne, co było ważne. Choć stało się to, czego się spodziewał, przeniknął go
niewysłowiony ból.

„Północny zachód. Wyłoniłem się na północnym zachodzie kontynentu”.


Poprowadzenie fragmentu prostszymi, znanymi mu ścieżkami było teraz łatwe, i
wkrótce pojawił się znowu, tym razem na przedmieściach miasta. Czarny Koń nie
pamiętał, kiedy po raz ostatni widział Talak. Chciał wiedzieć, jakim miejscem rządzą
ludzie w rodzaju Melicarda i tego łotra, Quorina.

Obserwował mieszkańców zmąconym wzrokiem fragmentu. Wyglądali na


zdrowych, choć nie był znawcą ludzkiej kondycji, i względnie zadowolonych.
Czarny Koń ruszył dalej, zamierzając dotrzeć do pałacu. Im więcej widział, tym
bardziej Talak przypominał kwitnące i bardzo normalne miasto-państwo - nie tego
spodziewał się pod rządami szaleńca. Gdy tylko to pomyślał, zobaczył pierwszych
żołnierzy. Byli uzbrojonymi i zdecydowanie doświadczonymi weteranami. Kolumna
wojska zmierzała przez tę dzielnicę, najpewniej w drodze na jakieś ćwiczenia.
Czarny Koń zatrzymał swego maleńkiego szpiega i z bliska przyjrzał się
maszerującym ludziom. Wyraz ich twarzy świadczył, że niemal fanatycznie oddani
są królowi. Mroczny rumak skierował spojrzenie na niesione przez nich proporce.
Widok stylizowanego smoka przyprawił go o gorzki śmiech.

Melicard zamierzał wydać bezpardonową wojnę i, sądząc z rozmiaru tego oddziału,


był prawie gotowy.

„Zyska chwałę... a Panowie Umarłych dostaną swoje łupy”. Melicard dysponował


siłą, lecz smokom też nie brakowało woli walki. Szansę obu stron były równe, co
oznaczało długą i krwawą wojnę, która pozbawi życia całe połacie ziem. „Czy tylko
to czeka te śmiertelne stworzenia? Czy ludzie, smoki, Poszukiwacze i reszta skazani
są na nagły koniec?” Czarny Koń próbował nie myśleć o własnym udziale; najlepiej
było wierzyć, że zawsze pracował w imię najszybszego i najbardziej rozsądnego
rozwiązania.

Nie tracił czasu. Po kilku sekundach zobaczył pałacowe mury. Fragment, z którego
został tylko ułamek poświeconej części, przewędrował po murach jak widmo i zsunął
się na tyłach budowli. Przebiegał korytarz za korytarzem, pokój po pokoju.
Większość spostrzeżeń nie budziła zainteresowania: słudzy krzątający się przy
codziennych obowiązkach, strażnicy stojący na warcie w różnych korytarzach,
urzędnicy biegający tu i tam bez wyraźnego celu.

Melicarda nie było w żadnym z przeszukanych pokoi. Nie było też śladu doradcy i
starego czarodzieja. Czarny Koń musiał spowolnić poszukiwania. Nieostrożna
działalność w pobliżu Drayfitta, który mógł być dość wrażliwy na wykrycie
obecności szpiega, była ryzykowna.

-...i niech trwają w gotowości, dowódco Fontaine! Doniesiono o aktywności wroga


na Piekielnych Równinach. Być może niedobitki klanów Czerwonego przygotowują
się do walki.

W polu widzenia ukazał się doradca Quorin. Drugi mężczyzna, żołnierz,


dotrzymywał mu kroku. Jeśli Quorin miał twarz kota, to jego towarzysz przypominał
psa.

Ludzie wadzili się jak zwierzęta, do których byli podobni.


- - Nie słyszałem nic o Piekielnych Równinach! Psiakrew, człowieku! Musimy
pilnować wschodu i północy! W Górach Tyber zauważono smoki z klanu Srebrnego!
To na niego powinniśmy wyruszyć!

- - Zawsze możesz wrócić do straży miejskiej, dowódco, jeśli nie będziesz słuchać
rozkazów!
Oficer wbił hełm na głowę i odmaszerował sztywno, mrucząc coś o kupcach i
urzędnikach głupszych od zielonych rekrutów. Mai Quorin z uśmiechem patrzył za
rozwścieczonym wojakiem. Uśmiech przypominał ten, który wykrzywiał mu twarz
w czasie „karania” Czarnego Konia.

Raptem jakaś niepokojąca myśl zwarzyła uśmiech. Doradca zawrócił i odszedł,


krokiem szybkim i zdecydowanym. Czarny Koń, zaciekawiony, pospieszył zaraz za
nim.

Doradca zszedł do wewnętrznego ogrodu i był w połowie drogi do starych drzwi


częściowo ukrytych w winorośli, kiedy z innej strony nadeszła druga osoba. Quorin i
Czarny Koń przystanęli. Mroczny rumak cofnął się, mając nadzieję, że nie
zareagował zbyt późno.

- - Drayfitt! - Doradca wypluł imię maga niczym kęs zepsutego mięsa. Wyraz twarzy
starca konkurował z jego miną. Nie było między nimi miłości. - - Czego chcesz tym
razem, doradco Quorinie?

Gdy stanęli naprzeciw siebie niczym dwa bojowe koguty, Czarny Koń przysunął się
odrobinę. Quorin mówił teraz cicho, jego słowa przeznaczone były wyłącznie do
uszu rywala.

Wieczysty doszedł do wniosku, że jeśli Drayfitt zajęty będzie rozmową z


przeciwnikiem, to prawdopodobnie nie zauważy szpiega. Przynajmniej taką miał
nadzieję. - - Dlaczego nie jesteś na dole?

- - W tej chwili stworzenie niewiele może zrobić - dzięki nam obu! Melicard nawet
nie wiedział, że go pojmałem, mam rację? Prawdę powiedziawszy, był całkiem
zaskoczony, doradco!

- - Co z tego? - Quorin obnażył zęby w parodii uśmiechu. - Działam w jego imieniu.

- - Melicard nigdy nie poleciłby takich tortur! Powinienem być mądrzejszy! -


Odniosłem wrażenie, że trochę cię to bawiło. Policzki maga spłonęły szkarłatem.
- Pozwoliłem, by zawładnęły mną niskie emocje, ale to się nie powtórzy! Niewiele
dbam o los tego stworzenia, lecz nie pozwolę go poniżać! Mai Quorin zadarł głowę i
wybuchnął głośnym śmiechem. - Drayfitt, obrońca uciśnionych i słabych! Stary
idioto, tam na dole nie trzymamy bezbronnego źrebięcia, tylko demona starszego od
samego czasu! Pamiętasz, ile już nas kosztował, ile kosztował ciebie? Masz
szczęście, że nie urwał ci głowy! Czarny Koń słabo słyszał słowa, skupiając część
uwagi na drzwiach, do których kierował się Quorin. Drzwi, jak zrozumiał, wiodły do
komory, w której był przetrzymywany, i obaj mężczyźni zmierzali w ich stronę.
Przez krótką chwilę Czarny Koń dostosowywał zmysły, wracając duchem do ciasnej
komory i magicznej klatki. Prowadzenie obserwacji z obu miejsc naraz okazało się
niemożliwe i istniało ryzyko, że szpiegowanie przeciwników zaabsorbuje go do tego
stopnia, iż nie zauważy, kiedy jeden czy drugi zawita do jego więzienia. Należało
pilnować się zwłaszcza przed Drayfittem, który bez większego trudu by poznał, że
coś jest nie w porządku.

Nadal się sprzeczali, gdy mroczny rumak nawiązał kontakt z fragmentem. Obrazy
były jeszcze bardziej rozmyte, znak, że fragment się rozpraszał. Czarny Koń
wiedział, że powinien poświęcić więcej siebie, ale istniało niebezpieczeństwo, że
rozpadnie się na dwie większe, lecz słabsze części, z których żadna nie mogłaby
przeżyć. Tylko wykorzystując mały fragment swojego „ja” zdołał osiągnąć cel bez
większego uszczerbku. - -...już niedługo! Spodziewam się, że tak będzie! -
dokończył Quorin. Czarny Koń złajał się w duchu za to, że zmarnował okazję
usłyszenia tego, co mogło być bardzo ważne.

- - Zobaczymy. W każdym razie, księga była bezwartościowa. Większą jej część


stanowiły niezrozumiałe i zupełnie bzdurne wynurzenia. Te ustępy, które wydawały
się przydatne, były również obłędnie niebezpieczne i destrukcyjne. Wykorzystałem
to, co mogłem, i nadal chcę porozmawiać z łotrem, od którego ją nabyłeś. Muszę
wiedzieć, gdzie ją ukradł albo, co bardziej prawdopodobne, na jakim śmietnisku ją
wygrzebał. - - Dlaczego, skoro była taka bezużyteczna?
Drayfitt potrząsnął głową, wyraźnie zły, że za dużo powiedział.
- - Nie zrozumiałbyś, Quorinie.
- - Ha! Nie mam na to czasu! - Zapominając, że to on rozpoczął rozmowę, doradca
odszedł, jednak nie w stronę drzwi. Czarny Koń zawahał się, nie wiedząc, czy zostać
z magiem, czy podążyć za nim.
Drayfitt rozstrzygnął to za niego. Ruszył ku drzwiom i przystanął niezdecydowanie,
jakby coś nagle przykuło jego uwagę. Ale to nie ogier go zainteresował, ponieważ
mag też zawrócił i odszedł drogą, którą przyszedł.

Czarny Koń popatrzył za nim, potem popłynął za doradcą. „Można by się


zastanawiać, jak oni tu sobie radzą, skoro stale zmieniają zdanie”.

W pałacu panowało zdumiewające napięcie. Już choćby z dwóch podsłuchanych


rozmów jasno wynikało, że nikt nikomu nie ufa. Królestwu groziła zapaść. Może
nie od razu,
ale niedługo.
„Ich życie sprowadza się do spiskowania”.
Quorin zniknął gdzieś w przepastnych korytarzach budowli, a Czarny Koń nie
posiadał mocy wystarczających, żeby go odnaleźć. Fragment mógł tylko
obserwować, i nawet ta zdolność zaczynała zawodzić. Na razie wszystko, co
osiągnął, tylko wydłużało listę pytań.

Mroczny ogier roześmiał się z gorzką drwiną. Swoją sztuczką przechytrzył tylko
siebie.

Poświęcenie okazało się bezużyteczne.

Choć był bliski rozpaczy, kontynuował przeszpiegi. Dopóki widział i słyszał, istniała
szansa. Gdzieś w tym ogromnym pałacu mógł znaleźć coś cennego. Żałował, że nie
może oddzielić części siebie dość silnej, by się uwolnić. Dumając nad swoimi
ułomnościami, poprowadził resztkę fragmentu do głównej sieni. Miał nadzieję, że
trafi tam bez większych problemów. Pałace, choć różniły się wystrojem i wielkością,
wewnątrz były podobne. Jeśli budowniczy i jego zleceniodawca nie byli szaleni,
pałac w Talaku powinien spełnić jego oczekiwania. Nie mylił się. I główna sień, i
sala tronowa były tam, gdzie powinny. Niestety, nie było w nich króla ani jego
pomocników. Mroczny ogier zaklął, gdy obrazy zblakły.

Jego
Mniejsze „ja” zaczynało umierać, albo co najmniej przestawać istnieć. Coś w
Wieczystym
skręciło się na tę myśl.
- Nalegam. Zechce mnie przyjąć.
Głos, kobiecy, dobiegał z prawej strony. Czarny Koń zdusił ból i popłynął w jego
kierunku. Ton był podniesiony, rozkazujący, a kobiece rządy w pałacu Melicarda I
były czymś wartym zainteresowania.

Właścicielka głosu była drobna i niewysoka, choć zarazem wydawała się dwa razy
wyższa od zastraszonych strażników. Wszyscy troje stali przed masywnymi,
drewnianymi drzwiami. Ludzką miarą była piękna, z bujną grzywą długich złotych
włosów, które zawstydziłyby niejedną klacz. Nie pochodziła z Talaku; jej strój i
lekki akcent zdradzały Gordag-Ai, które Czarny Koń odwiedził raz czy dwa razy we
wcześniejszych stuleciach. Nie wiadomo, po co tu przybyła. Ogierowi przychodził
na myśl tylko jeden powód, ale... przecież nie z Melkardem!

Niezdolny sprzeciwie się nakazom szkolenia, jeden ze strażników wreszcie usunął


się na bok. Drugi natychmiast podążył jego przykładem. Kobieta - księżniczka, skoro
śmiała rozkazywać gwardii królewskiej - zaczekała, aż skonfundowani żołnierze
otworzą przed nią drzwi. Dopiero wtedy ruszyła i dopiero wtedy obdarzyła ich
władczym skinieniem.

Czarny
Koń niemal się roześmiał. Wszedł za nią, przenikając przez drzwi w mglistej
formie
fragmentu.
Komnata była zaciemniona, przez co obrazy widziane przez szpiega stały się
jeszcze
mniej czytelne. Na szczęście księżniczka najpierw podeszła do okna i
zdecydowanym ruchem
rozsunęła kotary sięgające od sufitu do podłogi. Pokój skąpał się w powodzi
słonecznego
światła. Czarny Koń przesunął się w kąt mniej oświetlony, gdyż wiedział, że
fragment, choć
niematerialny, może rzucać dziwny cień. Nagły ruch w drugim końcu pokoju
przyciągnął
jego uwagę. Ogarnęło go uniesienie.
„Melicard!”
Monarcha o dwojakim obliczu odwrócił się plecami do kobiety, lecz ona nic sobie
nie robiła z jego niechęci. Czarny Koń podziwiał jej hart, choć nie mógł powiedzieć
tego samego ojej guście. Najwyraźniej była zdecydowana uratować mężczyznę przed
nim samym. „Strata czasu, moja pani - rzucił drwiąco, choć wiedział, że ona go nie
słyszy.

-
Dlaczego śmiertelne kobiety zawsze myślą, że potrafią wskrzesić coś, co już nie
istnieje?”

- Co się stało, Melicardzie? Zachowujesz się jak podczas naszego pierwszego


spotkania. Czyżbym dała ci jakiś powód sądzić, że mam cię za głupca? Król nie
odpowiedział, tylko obrócił się na krześle i popatrzył na nią. Czarny Koń nie widział
jego twarzy tak dobrze, jak by sobie życzył, ale uznał, że Melicard jest
skonsternowany. Oto był człowiek walczący sam ze sobą. Nie ten sam, który złożył
mu butną wizytę w więzieniu. Kary ogier przyjrzał się kobiecie z nowym
szacunkiem. Coś osiągnęła.
- Wybacz... Erini. Mam nawał pracy. Nie umiem powiedzieć, jak długo będzie ona
miała pierwszeństwo nad wszystkim innym. Przypuszczam, że potrwa to jakiś czas.
Zamiast błąkać się samotnie, może wolałabyś... może byłoby lepiej, gdybyś wróciła
do Gordag-Ai.

Kiedy będę wolny, wezwę cię z powrotem.

Księżniczka, „Erini”, jak nazwał ją król, nie dała się zniechęcić. Ze swobodą, która
zdumiała i podglądające widmo, i kalekiego monarchę, podeszła do Melicarda,
położyła mu ręce na policzkach - na obu policzkach! - i rzekła:

- To słowa doradcy Quorina, prawda? Poznaję zawartą w nich bezwzględność, o jaką


ciebie nigdy bym nie posądzała! Czyżby obwiniał mnie o jakiś własny błąd? Czy
jestem o coś oskarżona? Pamiętasz, co robiliśmy i co powiedzieliśmy sobie tamtego
dnia? Czy to była tylko zabawa z twojej strony?

Melicard otworzył usta, ale próba odpowiedzi zakończyła się cichym przełknięciem
śliny. Z pewnym wysiłkiem wydukał:

- Twoje uczestnictwo w tym wszystkim nie byłoby właściwe. Nie teraz. Nie mogę
dopuścić, by cokolwiek spowolniło proces. Nie mogę. Nie po tylu niepowodzeniach.
Erini przez cały czas trzymała jego twarz w dłoniach. Raptem przyciągnęła ją bliżej,
na odległość paru cali od własnej.

- Cokolwiek postanowisz, chcę być u twego boku. Zanim tu przybyłam, byłam


zadurzona we wspomnieniach i marzeniach. Po ujrzeniu cię takim, jakim naprawdę
jesteś - kogo nie bez twojej pomocy ludzie pokroju tego myszołapa, któregoś uczynił
swoim doradcą, próbowali ukryć przed światem - te uczucia przerodziły się w
miłość. „Miłość? - Czarny Koń parsknął pogardliwie w swojej klatce. - Miłość do
tego żałosnego stworzenia?”

Melicard miał podobny kłopot, żeby uwierzyć w jej słowa. - Po paru dniach?
Miłość... taka miłość... zdarza się tylko w baśniach snutych przez minstreli i bajarzy.
Skąd wiesz... skąd ta pewność? Erini uśmiechnęła się promiennie.
- Ponieważ wiem, że ty mnie też miłujesz.

Pocałowała go zanim zdążył pomyśleć o odpowiedzi. Zaskoczony, cofnął się. Oczy


miał rozszerzone z niedowierzania, przypominał wystraszone dziecko. Nie miał zbyt
wielkiego doświadczenia z kobietami, przynajmniej w ciągu ostatnich dziesięciu lat,
kiedy odgrodził się od świata.

„Niesamowita kobieta - pomyślał Czarny Koń, rozbawiony tą sceną. - I


utalentowana”.

Król wstał i odsunął się od niej, ale każdy ruch, każdy niepewny krok wskazywał, że
brakuje mu argumentów. Kochał ją; było to oczywiste nawet dla Czarnego Konia,
który nigdy do końca nie pojmował koncepcji miłości, gdyż nie stosowała się do
niego. Ale wszystko na to wskazywało. Melicard odwrócił się w jej stronę. - - Jak
możesz kochać to? - Ręka z elfiego drewna dotknęła drewnianej strony twarzy. - To
nie jest temat na epos. Nie jestem bohaterem bez skazy. Nie mogę obiecać, że
będziemy żyli długo i szczęśliwie, jak powiadają bajki. Jeśli mnie poślubisz, do
końca życia skazana będziesz na widok tej ręki i tej twarzy! Naprawdę tego chcesz?
- - Tak.

Melicard, zamierzając dodać coś więcej, potknął się na tej krótkiej, prostej
odpowiedzi. Erini wykorzystała przewagę.

- Nawet gdybyś wcale nie miał ręki ani tej maski na twarzy, chciałabym zostać twoją
żoną.

Przerwało im pukanie. Miny obojga jasno wskazywały, że wizyta jest ostatnią


rzeczą, jakiej sobie życzą. Strażnik, wyraźnie spięty, oznajmił, że Drayfitt pragnie
porozmawiać z jego wysokością. Melicard popatrzył na narzeczoną, potem na
strażnika. - - Niech zaczeka chwilę.

- - Panie. - Wartownik zamknął drzwi.

Melicard położył ręce na ramionach Erini. Zmusił ją, żeby spojrzała mu w twarz. -
Porozmawiamy przed końcem dnia, Erini, obiecuję. Obiecuję. Chciała znów go
pocałować. Czarny Koń, choć obraz stał się tak ciemny, że przypominał noc, mógł
wyczuć, iż Melicard pragnie oddać jej pocałunek. Jednak powstrzymał go strach.
Mimo wszystko księżniczka uśmiechnęła się do niego.

- - Będę czekać z utęsknieniem, Melicardzie. Może przy kolacji? - - Przy kolacji. -


Zawołał na strażnika, który otworzył drzwi przed księżniczką.

Czarny Koń powoli podążył za nią. Mimo powagi swojego położenia i


prawdopodobieństwa, że będzie przedmiotem rozmowy króla i jego maga, zapragnął
jak najwięcej dowiedzieć się o kobiecie, która potrafiła zmienić Melicarda. Chciał z
nią porozmawiać, przypuszczał bowiem, iż ona może być kluczem. Jej uczucia
mogły dopiąć celu, który leżał poza zasięgiem jego mocy: sprawić, żeby król
zapomniał o idiotycznym pomyśle zaprzęgnięcia go do służby i zwrócił mu wolność.
Było to jednak tylko pobożne życzenie, gdyż Czarny Koń widział ją i słyszał, lecz
nie mógł z nią rozmawiać. Fragment jego jaźni był zbyt osłabiony, by choć
przyciągnąć jej uwagę.

Księżniczka szła korytarzami jak człowiek pogrążony we śnie. Czarny Koń, który
pamiętał podobne zachowania u dawnych śmiertelnych znajomych, wiedział, że
snuje marzenia o przyszłości. Życzył jej jak najlepiej, lecz podejrzewał, że na jej
drodze nadal leżą kłody, a wśród nich największa przeszkoda - Mai Quorin. Doradca
nigdy nie pogodzi się z umniejszeniem własnych wpływów. Już próbował rozdzielić
tę parę. Widmowy ogier raz jeszcze pożałował, że nie może z nią porozmawiać.
Ledwo ją widział: zaciemniona sylwetka wędrująca w pustce. Poświęcone przez
niego „ja” umierało. Nie mając innego wyboru, podpłynął jak najbliżej w nadziei, że
usłyszy kilka ostatnich słów, że zobaczy wyraz twarzy. Było to głupie i wysoce
bezsensowne, ale przyciągało go do niej coś, czego nie pojmował. Erini potknęła
się, jak pchnięta. Zatrzymała się nagle i rozejrzała, nerwowo przebierając palcami.
Mroczny rumak wytężył zawodzące go zmysły i spróbował odkryć przyczynę jej
zaniepokojenia. Nie musiał się starać, gdyż księżniczka odwróciła się prosto w jego
stronę.
- - Kto to? Drayfitt? To ty? - Wyciągnęła rękę w kierunku płowiejącej plamy.
Czarny Koń, oszołomiony, mógł tylko patrzeć, jak ręka przenika przez jego szpiega.

- - Nie, nie Drayfitt, to nie on. Czy... czy ja cię wezwałam? - Z rosnącym
przerażeniem popatrzyła na ręce. - Na Rheenę! Nie teraz! „Wezwanie?” Zimne
błękitne oczy Czarnego Konia rozbłysły, gdy w pełni zrozumiał znaczenie jej słów.
Nic dziwnego, że go do niej ciągnęło! „Czarodziejka! Niewyszkolona
czarodziejka!”

Ona miała potencjał, żeby go uwolnić! Ona miała moc! Resztki siły wypaliły się i
zgasły. Fragment spłowiał powoli, resztki poświęconej esencji rozpuściły się w
nicość. Czarny Koń chciał krzyczeć. Jeśli była prawdziwą adeptką magii...

- Posłuchaj mnie! - zawołał. Jeśli miała wrodzony dar, to mógł on wystarczyć do


nawiązania kontaktu! - Słuchaj!

Podniosła głowę... i jej obraz zniknął w chwiii, gdy mroczny rumak wysyłał
ostatnią
wiadomość.
- Na dół! Idź na dół!
Ściany podziemnej komnaty powitały jego spojrzenie. Jedna pochodnia migotała
kapryśnie, jakby szydząc z jego usiłowań.

Wyczerpany bezowocnymi wysiłkami, cienisty ogier wycofał się w głąb siebie. Miał
niewielką nadzieję, że jego ostatnie słowa się przedarły - a bez tego niewiele mógł
uczynić.

Czarny Koń ułożył się na podłodze, tęskniąc za bezsenną nieświadomością, będącą


jedynym znanym mu stanem pokrewnym prawdziwemu snowi. Miał nadzieję, że
siły, nadszarpnięte przez tę płonną próbę, wrócą mu zanim... ...prawdziwy demon,
Mai Quorin, złoży mu kolejną „instruktażową” wizytę.
IX
Cień wrócił do pałacu, pojawiając się w jednej z licznych, nie używanych komnat.
Ten pokój został zamknięty po śmierci młodej małżonki Renneka IV, matki
Melicarda, choć Cień ani o tym nie wiedział, ani by się tym nie przejmował, gdyby
to było mu wiadome. Tutaj nikt nie zaglądał i tylko to się liczyło. Płachty pokryte
grubymi warstwami kurzu chroniły meble, nie wpuszczały światła przez okna i
skrywały bolesne wspomnienia starego króla, który przychodził tutaj raz w roku w
rocznicę zaślubin. Melicard, choć nie poszedł przykładem ojca i nie składał tu hołdu,
wydał rozkaz, by bez jego przyzwolenia nikomu nie wolno było wchodzić do tego
pokoju. I tym sposobem minęły ponad cztery lata od czasu, kiedy ostatnia osoba
przestąpiła jego progi. Na ironię, Melicard opętany swoją kampanią całkowicie
zapomniał o matczynej komnacie. - Światło - szepnął wiedźmin, jak gdyby
przypominając sobie, po co tu przyszedł. Na środku komnaty rozbłysnął maleńki
płomyczek, wszystko, czego potrzebował. Cień rozejrzał się po pokoju. W dalekiej
przeszłości, w czasie jednego ze swych dobrotliwych wcieleń, mieszkał tutaj jako
gość wdzięcznego księcia, któremu uratował życie.

Wiedźmin uśmiechnął się lekko. Książę był człowiekiem, który wiedział, jak
traktować lepszych od siebie.

Przykląkł i wyciągnął ręce, jakby sięgając po niewidzialny przedmiot. Wyszeptał


słowa w języku dawno zaginionym w mrokach niepamięci, w języku Vraadow. Jak
zaklęcia obecnych czarnoksiężników, słowa były tylko sposobem przypomnienia, jak
nagiąć moce do swej woli, żeby osiągnąć zamierzony rezultat. Wiedźmin poznał, że
mu się powiodło, kiedy poczuł, jak coś wierci się w jego rękawach.

„Powiadają, że w większości pałaców ściany mają oczy i uszy - pomyślał z rosnącym


rozbawieniem. - Tu będą mieć również nosy”.

Z rękawa wychynął maleńki, podobny do dżdżownicy stworek. Cień poczuł na obu


rękach drobienie licznych miniaturowych nóżek. Stworek przypominał długą i cienką
trąbkę, która, wijąc się i skręcając, wychodziła ostrożnie z bezpiecznego rękawa. Z
drugiego wyłoniła się identyczna istota.

Cień lekko wstrząsnął ramionami, przynaglając stworzenia do pośpiechu. Z początku


były ospałe. Gdyby miały wybór, siedziałyby na jego rękach całymi dniami, próbując
czerpać siłę z tego, czego były częścią. Nie miał zamiaru im na to pozwolić. Były
niczym dla tego, który obdarzył je swego rodzaju życiem. Były narzędziami i niczym
więcej. Za długim tułowiem ukazała się głowa, a w zasadzie oko prawie w całości
będące źrenicą. Pod wielkim okiem para cienkich jak ołówek rączek tworzyła resztę
straszydełka, które było szpiegiem wiedźmina. Stworek zeskoczył na okrytą kurzem
podłogę i przycupnął, a do niego dołączył pierwszy z drugiego rękawa. Pojawiały
się jeden za drugim. Było ich o wiele więcej, niż mogłyby skrywać szaty Cienia. Gdy
się ożywiły, zaczęły skrupulatnie badać otoczenie, teraz chętne do wypełnienia
swojej roli.

Zadowolony z rezultatu, Cień jeszcze raz wstrząsnął ramionami, wypuszczając


ostatnią parę okostworków. Podniósł się i popatrzył na maleńkie sługi. - Znajdźcie
to - wyszeptał chrapliwie. - Nie dajcie się zobaczyć. Poświęćcie się, jeśli będzie
trzeba. Kiedy to znajdziecie, będę wiedział. Ruszajcie! Cień patrzył, jak
rozpierzchają się we wszystkie strony i nikną w pierwszych napotkanych szczelinach
czy dziurach, bez względu na wielkość otworu. Wiedźmin mógłby zasięgnąć
informacji innymi sposobami, ale obecnie pożądane było zachowanie incognito.

Niech zasługa zniszczenia Talaku przypadnie jego tymczasowemu


sprzymierzeńcowi, Srebrnemu Smokowi. Chaos i rozlew krwi, jaki nastąpi, zwabi do
miasta tych nielicznych, którzy mogli opóźnić realizację jego celu, a nawet sprawić
mu kilka przykrości. Wiedźminowi przyszło na myśl, czy nie wyjaśnić Czarnemu
Koniowi, co musi zrobić, ale wątpił, czyjego niegdysiejszy towarzysz zrozumie.
Naprawienie błędu, który zaważył na jego przyszłości, wymagać będzie ofiar i Cień
był teraz w pełni przygotowany do ich złożenia. Czym było poświęcenie kilku
krótkotrwałych istnień, jeśli miały zapewnić mu właściwą nieśmiertelność i związaną
z nią władzę? Był Vraadem, a Vraadowie byli bezwzględni. Wszyscy inni będą
wypełniać jego rozkazy, nawet jeśli będzie musiał ukarać niektórych dla przykładu.
Kiedy obejmie w posiadanie tę ziemię... Coś zamigotało. Cień trochę zwiększył
jasność światła. Przedmiot, który przyciągnął jego uwagę, rozbłysnął z tą samą siłą.
Odbicie, co oznaczało lustrzaną powierzchnię.

Wiedźmin zdarł zakurzoną płachtę, odsłaniając wielkie zwierciadło oprawione w


srebro. Ze światłem unoszącym się wysoko za plecami, zapatrzył się w swoje
odbicie. Twarz odpowiedziała mu spojrzeniem. Oczy i nozdrza były ciemnymi
plamami, a usta cienką linią, lecz nadal była to twarz. Twarz, która od chwili
powrotu do tego świata stawała się coraz bardziej mglista.

Cień przyłożył rękę do swego wizerunku i palcem wskazującym wyrysował wzór na


twarzy.

Lustro zaczęło pękać... Poszarpane linie pocięły jego powierzchnię. Kawałki


posypały się na podłogę, gdy wiedźmin cofnął się, z twarzą znów skrytą w głębi
kaptura. Destrukcja przebiegała w całkowitej ciszy. Co dziwniejsze, nie skończyło
się na rozbiciu zwierciadła. Fragmenty, które upadły, rozpadały się na coraz to
mniejsze, wciąż pękające okruchy. Cień, drżąc na całym ciele, patrzył w milczeniu,
jak pod znikającym lustrem formuje się stos pyłu.

Kiedy pozostała tylko kupka miałkiego proszku, wiedźmin owinął się płaszczem i
zniknął.

Nie było już tego, co się do niej podkradło. Erini czuła, jak odchodzi, czuła, że to, co
znikło, już nie powróci. Zarazem była przekonana, że siła stojąca za tą mglistą zjawą
nadal jest żywa.

Najpierw pomyślała, że to jakiś szpieg Drayfitta, lecz po chwili namysłu zmieniła


zdanie. Również nie on był odpowiedzialny za tajemniczą wizytę w jej komnacie.
Ta efemeryczna zjawa nie była też tworem tamtego intruza. Była to inna obecność,
nie całkiem ludzka.
„Gdzie ja jestem? Co to za miejsce? Magia pomyka na prawo i lewo, a choć są tu
wysokie mury i zbrojni strażnicy, intruzi wchodzą i wychodzą bez przeszkód!” Erini
jeszcze nie wspomniała nikomu o nieznajomym w lustrze i nie była do końca
przekonana, czy poruszanie tematu ostatniej zjawy byłoby rozsądne. Poza tym nie
miała dowodów za wyjątkiem zwiększającej się wrażliwości, która już niedługo
zdradzi ją przed Melicardem.

Drayfitt? On już wiedział, kim była. Jeśli w czasie obecnej rozmowy z królem nie
ujawnił jej sekretu, w takim razie może mu zaufa. Zaproponował, że nauczy ją
kontrolować moce... pomysł wart więcej niż początkowo sądziła. Kiedy wykryła
czarodziejskiego podglądacza, miała ochotę sięgnąć mocami i odkryć jego
tożsamość. Tylko strach ją powstrzymał. Następnym razem...

Księżniczka drgnęła, uświadamiając sobie, że od kilku minut wbija oczy w ścianę.


Na razie nikt tędy nie przechodził, ale lepiej, żeby nie przyłapano jej na takim
dziwacznym zachowaniu. Odetchnąwszy głęboko, odwróciła się i poszła w stronę
swojej komnaty. Dopóki nie podejmie ostatecznej decyzji, tam będzie bezpieczna.
Po drodze nie opuszczało jej wrażenie, że maleńki intruz chciał czegoś od niej,
czegoś ważnego. Jego pojawienie się wymagało ofiary. Erini odczuła więź, choć
uświadomiła to sobie dopiero teraz. Niezależnie od przyczyny, w razie konieczności
nieznana obecność skłonna była się poświęcić. To więcej, niż zrobiłaby większość
ludzi. Była tak pogrążona w myślach, że niemal wpadła na dwóch strażników
patrolujących korytarze. Uskoczyła w ostatniej chwili, ale to oni natychmiast
przeprosili.

Zawstydzona
swoim zachowaniem, Erini odeszła bez słowa.
Przypadkowe spotkanie ze strażą skierowało ją w boczny korytarz, skąd okna
wychodziły na wewnętrzny ogród. Odruchowo spoglądała na barwną przestrzeń z
każdego mijanego okna. Przy piątym zamarła i przysunęła się bliżej. Drzwi w
dalekiej ścianie wzywały ją silniej niż dotychczas. Poczuła związek między nimi a
tym, co ją śledziło. Przez cały czas zastanawiała się, co może kryć się tam na dole,
pod pałacem, i ani razu nie przyszło jej na myśl, że to może być ktoś. Zdziwiła się,
że dopiero teraz wpadło jej to do głowy.

Wtedy zapragnęła zejść do ogrodu i gdyby zaszła taka potrzeba, użyć tych samych
zdolności, które zawsze przeklinała, do otworzenia drzwi. Z drugiej strony, był to
ryzykowny zamiar, gdyż nie miała pojęcia, gdzie o tej porze przebywa doradca.
Nawet z czarami na zawołanie, nie podobała jej się myśl o konfrontacji z tak
niebezpiecznym potworem jak Mai Quorin. Nawet Drayfitt, dysponujący dużo
większym talentem, dał mu się zastraszyć.

Jej palce poruszyły się same, gdy wpatrywała się w drzwi. Zirytowana, zacisnęła
dłonie w pięści, pragnąc ukrócić ich samowolę. Dwa razy w ciągu kilku minut. W
takim tempie niedługo przestanie nad sobą panować.

„To jak oddychanie - pomyślała przybita - a ja wstrzymywałam oddech przez cały


czas. I teraz zaczynam oddychać pełną piersią”. Drzwi nadal przyzywały.
Przygryzając usta, księżniczka obrzuciła je ostatnim, dłuższym spojrzeniem, co
okazało się poważnym błędem. Ciekawość wzięła górę nad ostrożnością. Musiała
zobaczyć, jaką tajemnicę skrywa pałac, bez względu na pragnienia doradcy i
Melicarda. Ta próba wykaże, czy nadaje się na królową Talaku. Jeśli Melicard nie
zamierza wtajemniczyć jej w swoje plany, ich małżeństwo będzie niczym więcej jak
farsą, a na to nigdy nie wyrazi zgody niezależnie od konsekwencji. Przekonawszy
samą siebie, Erini znalazła najbliższe schody wiodące do ogrodu. Wszystkie myśli o
czarach zostały tymczasem odłożone na bok. Zastąpiła je ciekawość, żądza odkryć.
Jakaś cząstka umysłu nieśmiało, choć natarczywie ostrzegała ją przed tą eskapadą,
lecz Erini pozostała nieugięta.

Z bliska ogród był jeszcze piękniejszy. Kiedy indziej zatrzymałaby się, żeby
podziwiać barwne wonne kwiaty i bujne zielone krzewy. Teraz widziała tylko drzwi.

Rozejrzała się szybko. Nikogo nie było w polu widzenia. Przez chwilę była
zaniepokojona nieobecnością strażników, lecz zaraz uświadomiła sobie, że
przyciąganie uwagi na drzwi przez ustawianie przy nich straży byłoby niemądre. Nie
strzeżone, były tylko rzadko używanym wejściem niegodnym nawet drugiego
spojrzenia. Erini poczuła lekkie mrowienie, ale nieświadoma rozwijających się w
niej licznych zdolności uznała je za objaw zdenerwowania. Iluzję tę rozwiał cichy,
wyraźny szept do jej ucha.

- Wejdź tam, wasza wysokość, lecz nie mogę obiecać, że cię uratuję. Odwróciła się,
nikogo nie zobaczyła i jeszcze raz okręciła się dokoła. Jej ręce same poderwały się w
obronnym geście.

- Spokojnie, pani! Jeśli będziesz kręcić się niczym fryga, ktoś zacznie zastanawiać
się nad twoją poczytalnością, jak ja!

Głos należał do Drayfitta, ale sędziwego maga nie było widać. Bardziej sykiem niż
szeptem księżniczka zapytała:

- - Gdzie jesteś? Możesz słać głos na odległość czy to sztuczka niewidzialności? - -


Niestety, nie widzialność przerasta moje możliwości... ale sekret kameleona nie.

Odwróć się powoli, jakbyś podziwiała kwiaty, i popatrz na ścianę za sobą. Erini
posłuchała i przyjrzała się porośniętej pnączami ścianie. Z początku nie dostrzegła
niczego niezwykłego, lecz kiedy przyjrzała się uważniej - co było trudne,
zważywszy, że miała udawać podziwianie kwiatów - zaczęła dostrzegać zarys
sylwetki na tle powojów i cegły. Ubranie, a nawet skóra miały barwę i fakturę muru
oraz pnączy. Księżniczka wiedziała, że chcąc zobaczyć go wyraźniej, musiałaby
podejść na wyciągnięcie ręki.

- - Jak to zrobiłeś? - zapytała. Drugie pytanie pozostało nie wypowiedziane:

„Dlaczego Drayfitt uważa tę maskaradę za konieczną, skoro i tak ujawnił swoją


obecność? Z powodu Quorina?”

- - Wasza wysokość, jeśli zechcesz wyświadczyć wielką łaskę starcowi, udajmy się
w jakieś spokojniejsze miejsce, takie jak moja pracownia. - - Po co? - Nie była
całkiem pewna, czy może zaufać mu - po tym szczególnym pokazie magicznych
talentów.

- - Ponieważ w trakcie rozmowy z królem czułem, jak walczysz o panowanie nad


sobą, i wiem, że już niedługo nie będziesz mogła skrywać swojej tajemnicy. Dlatego
zostawiłem go, symulując słabość po wcześniejszych przejściach, i przyszedłem do
ciebie.

Erini zerknęła tęsknie na drzwi.


- - Zgoda.
- - Doskonale. Na razie sprzyjało nam szczęście i do ogrodu nie zajrzał żaden
strażnik, lecz jestem pewien, że niedługo karta się odwróci. A niektórzy z nich są
bardziej oddani doradcy Quorinowi niż królowi Melicardowi. Erini ostrożnie ruszyła
w stronę najbliższego wyjścia. Na pozór wyglądała jak osoba zażywająca krótkiej
przechadzki, która teraz ją znudziła. Była to poza doskonalona przez całe życie.
Po opuszczeniu ogrodu nie zrzuciła maski wyrażającej brak zainteresowania.
Dopiero gdy nabrała pewności, że jest daleko od szpiegujących oczu, odwróciła się
do Drayfitta. Była sama. Już miała wykrzyknąć jego imię, gdy w korytarzu rozległy
się kroki. Sędziwy mag stanął przed nią z uśmiechem.

- - Droga księżniczko, cóż za miłe spotkanie! Zmieszanie wzięło górę.


- - Co...?
Urwała, gdy tupot kroków uprzedził, że nie są już sami. Podchwyciła spojrzenie
czarnoksiężnika. „Graj dalej!”
- Właśnie wracam z interesującego spaceru po ogrodzie, mistrzu Drayfitcie. Szkoda,
że nie byłeś ze mną. Mógłbyś opowiedzieć mi coś więcej o Talaku. Chciałabym
dowiedzieć się tylu rzeczy, a ty z pewnością wiesz o mieście więcej niż ktokolwiek
inny. Zza rogu wyłoniło się czterech uzbrojonych po zęby strażników,
maszerujących z tą samą precyzją, co wszyscy Melicardowi żołnierze. Dowódca
oddziału, krzepki wiarus o rzadkiej siwiejącej brodzie, nakazał ludziom się
zatrzymać. Postąpił ku zaniepokojonej księżniczce i pochylił głowę w ukłonie.
- Dowódca straży Sen Ostlich na twoje rozkazy, wasza wysokość! Spotkanie z tobą
jest dla nas zaszczytem! Możemy być w czymś pomocni? - Z rozmysłem ignorował
Drayfitta.

Z taką sytuacją mogła poradzić sobie bez problemów. Jej twarz znów przemieniła się
w maskę, gdy wyniośle oznajmiła:

- Nie tym razem, dowódco straży, ale wasza troskliwość jest godna pochwały. Czy
chcecie czegoś ode mnie? Czy król prosi o moją obecność? - Nic o tym nie wiem,
wasza wysokość. Robimy obchód, to wszystko. Minięcie przyszłej królowej bez
oddania honorów nie byłoby stosowne. Kapitan rozkazał podwoić straże. - Ostlich
pozwolił sobie na smutny uśmiech. Erini nagrodziła go królewskim uśmiechem.

- - A zatem nie będę was odrywać od obowiązków. Ruszajcie.


- - Wasza wysokość.
Dowódca ukłonił się, wrócił do swoich ludzi i wydał rozkaz podjęcia patrolu.
Księżniczka i Drayfitt patrzyli za nimi. Sardoniczny uśmiech wykrzywił
pomarszczone oblicze wiekowego maga.
- - Jakże uprzejmie z ich strony. I jakże ciekawe, że celowo zmienili trasę, by
przejść
w pobliżu ciebie.
- - Czy nie jest to ich zwyczajna trasa?
- - Absolutnie. Och, będą twierdzić, że zrobili tak tylko dzisiaj - to znaczy, jeśli ich
zapytasz - aleja wiem, że zmienili marszrutę, ponieważ ktoś zameldował, iż widział
cię w ogrodzie. Sztuczka kameleona ma swoje zalety. Dostrzegłem tego strażnika w
chwili, gdy wychodziłaś. On mnie nie widział. - Drayfitt uśmiechnął się, zadowolony
z siebie.

- - Zastanawiałam się, dlaczego zniknąłeś.

- - Dość o tym. Teraz, gdy oficjalnie spotkaliśmy się na korytarzu, a ty okazałaś


zainteresowanie Talakiem - wyborny pretekst, świadczący o twoim refleksie - chyba
nikt nie nabierze podejrzeń, jeśli pójdziesz ze mną do mojej pracowni... - - Bądź
moim przewodnikiem - rzekła z wdziękiem Erini. Gdy Drayfitt poprowadził ją
korytarzem, już zaczynając wykład na temat historii Talaku, księżniczka obejrzała
się w stronę drzwi w ogrodzie. Choć była wdzięczna magowi za troskę o jej dobro,
jego starania nie powstrzymały jej, tylko podsyciły determinację. Tak czy inaczej,
niedługo wróci do ogrodu i odkryje prawdę.

Pracownia Drayfitta daleko odbiegała od oczekiwań Erini. Nie tego spodziewała się
po czarnoksiężniku. Wyobrażała sobie mroczne, ponure pomieszczenie pełne retort i
pergaminów, kości i słojów z częściami ciała rzadkich, czarodziejskich stworzeń.
Powinny tam być starożytne tomy poświęcone nekromancji i magiczne przybory
dawno wymarłych cywilizacji.

- Bardziej przypomina biuro pomniejszego urzędnika, nieprawdaż? Prawda. Na


środku schludnego pokoju stało wysokie biurko ze świecznikiem i paroma arkuszami
pergaminu. Były tam książki, niezliczone tomy na półkach pod ścianami, ale
starannie ułożone i całkiem nowe. Fakt, niektóre wyglądały tajemniczo, lecz inne
dotyczyły klasycznych sztuk albo teorii sprawowania władzy. Erini nie miała
pojęcia, że istnieje aż tyle ksiąg o takiej tematyce.

- Podobają ci się? - zapytał z odrobiną smutku czarnoksiężnik. - Duża część z nich


wyszła spod mojego pióra. Wstyd, że większość miast-państw nie przypomina
Penacles, gdzie edukacja odgrywa doniosłą rolę. Domyślam się, że kilka
sporządzonych przeze mnie kopii trafiło do księgozbioru wielmożnego Gryfa, a
obecnie Toosa Regenta. Zadbałem, by po mojej śmierci, w wypadku, naturalnej lub
innej, regent otrzymał moje zbiory. Erini nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- - Nie przypominasz czarnoksiężników, których zawsze mi opisywano. - - Głowa


schylona nad kotłem, ręce wymachujące obłąkańczo i groźne, nieludzkie stwory
czekające u stóp na rozkazy? Niektóre z tych rzeczy są prawdą i, jeśli znasz
opowieści o nikczemnym Azranie Bedlamie, takie wyobrażenie blednie w
zestawieniu z jego rzeczywistą osobą. Nigdy nie czułem się dobrze z czarami. Z
zadowoleniem znalazłem sobie spokojny kącik, skąd miałem drobne wpływy na
rządy Talakiem. - Twarz maga pociemniała.

- Doradca Quorin zadbał, żebym nigdy tam nie wrócił, a ja postawiłem sobie za cel
sprawienie, żeby pożałował tej decyzji.

Mrowienie w prawej ręce przypomniało Erini, po co tu przyszli. Czy Drayfitt będzie


mógł jej pomóc albo, co lepsze, wskazać sposób wyzwolenia się spod klątwy? Jak
gdyby czytając w jej myślach, mag ujął ręce księżniczki i popatrzył na nie uważnie.
- Powiedz mi, kiedy obserwujesz otaczające nas moce, czy widzisz linie i pola?

Pokręciła głową.

- - Nie, widzę tęczę, jasną z jednej strony i przechodzącą w czerń po drugiej. - -


Spektrum. Szkoda. Ja sam widzę to pierwsze. Cóż, przynajmniej dostrzegasz moce
jako coś zrozumiałego. Są tacy, co prawda nieliczni, którzy postrzegają je inaczej niż
my. Linie i spektrum dominują w umysłach większości i zanim zapytasz, odpowiem,
że nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle je widzimy. Niektórzy odkrywają je
naturalnie. Inni, jak ja, potrzebują szkolenia. - Drayfitt puścił jej ręce. - Ty jesteś
naturalną adeptką.

Z pewną pomocą
z mojej strony możesz stać się bardzo wprawna.
Erini porywczo potrząsnęła głową.
- - Nie! Chcę, żebyś mi pomógł pozbyć się tego przekleństwa, a nie je umocnić! - -
Wasza wysokość, twoje zdolności są częścią ciebie, darem od... od tego, kto nad
nami czuwa. Sam użytkownik decyduje, czy zdolności działać będą w imię dobra czy
zła. Jak bowiem inaczej jeden ród mógłby wydać demona takiego jak Azran Bedlam
i dobrych, prawych ludzi jak jego ojciec Nathan czy też jego syn, Cabe? Rozumiem
twoje odczucia.

Przez lata żyłem z pamięcią o swoim bracie, Ishmirze Panu Ptaków... ach! Tak, z
twojej miny poznaję, że o nim słyszałaś. Ishmir zginął w Wojnie Przełomowej, z
większością innych Smoczych Mistrzów. Wybaczyłem mu dopiero po latach. -
Wybaczyłeś mu? To, że umarł? Królewski mag sposępniał.

- Zostawił mnie, młodego człowieka, ledwie wyszkolonego, niepewnego, kim jest.


Podobnie jak w twoim przypadku, targały mną wątpliwości, ale Ishmir dostrzegł mój
potencjał, choć pogrzebany był głęboko, i postanowił go wydobyć. W końcu mu
wybaczyłem, lecz skrywałem swoje moce, wykorzystując tylko te, które
gwarantowały mi wpływy na losy Talaku i chroniły życie. Jestem tchórzem, kiedy
chodzi o śmierć. Od czasu przymusowego powrotu do świata czarów - to znaczy, od
niedawna - nauczyłem się wiele o korzyściach magii. Gdyby nie moje starania,
wpływy doradcy Quorina na króla byłyby dużo silniejsze.

Już samo to uważam za powód usprawiedliwiający podwyższanie umiejętności.

Erini odwróciła się, podeszła do półki i przebiegła palcami po grzbietach ksiąg. - -


Mogłoby być inaczej, gdybym nie należała do rodziny królewskiej, mistrzu
Drayfitcie. Takie rzeczy nie są dla nas. W oczach mojego ludu byłabym skalana.

Poddani
widzieliby we mnie demona.
- - Myślę, że jedyny demon pokutuje w twojej głowie, jeśli wybaczysz takie
sformułowanie, wasza wysokość. Wielu władców posiłkowało się w rządach
czarami. Wielmożny Gryf z Penacles jest tego najlepszym przykładem. Magiczne
umiejętności Iwioptaka bardziej niż cokolwiek innego trzymały w ryzach Czarnego
Smoka.

Dopomogły
nawet w Wojnie Przełomowej.
- - Gryf był magicznym stworzeniem, mistrzu Drayfitcie. Moce stanowiły część
jego
natury.
Staruszek zachichotał.
- Może mu się nie spodobać mówienie o nim w czasie przeszłym. Nadał żyje, jak
powiadają, ale toczy wojnę za Wschodnimi Morzami. Stąd tytuł obecnego władcy
Penacles, Toosa Regenta. Ale nie o to chodzi. Usiłuję ci powiedzieć, że umiejętność
manipulowania mocami jest przyrodzona tak ludziom, jak elfom, smokom i
Poszukiwaczom. Różnimy się od nich tylko tym, że mamy większą skłonność do
tłumienia swoich zdolności. Ja powinienem to wiedzieć.

Erini powoli odwróciła się do niego. Kiełkował w niej pomysł.


- W takim razie, jeśli nie możesz mi pomóc pozbyć się mocy, naucz mnie, jak nad
nimi panować, żebym „przypadkowo” nie rzuciła jakiegoś zaklęcia na dworaka,
któremu się
zdarzy wyprowadzić mnie z równowagi. Właśnie tego się obawiam: że moce
zapanują
nade
mną, a nie ja nad nimi.
Westchnienie ulgi.
- Dziękuję, wasza wysokość, za ułatwienie mi zadania. Gdybyś zażądała pomocy w
pozbyciu się rosnących zdolności, musiałbym spróbować to zrobić wbrew
niepodobieństwu.

Ostatecznie masz zostać moją królową.

- - Ta kwestia nadal stoi pod znakiem zapytania, mistrzu Drayfitcie. - - Śmiem


wątpić. Tylko dlatego mogłem tak łatwo wymówić się od towarzystwa króla, że
wydawał się roztargniony, a jego twarz wyraźnie zdradzała, iż rozmyśla o tobie -
pochlebnie, oczywiście.

Erini podziękowała mu jednym ze swoich nielicznych szczerych uśmiechów.

- - Nie masz pojęcia, w jaką radość wprawiły mnie twoje słowa. - - Mam, i
wyrzeczenie ich sprawiło mi przyjemność. Jesteście dobraną parą. Choć poznałaś go
jako dorosłego mężczyznę ledwie przed paroma dniami, jestem skłonny uwierzyć, że
już rozkwitła między wami więź miłości. Są ludzie przeznaczeni dla siebie. Ja...
- Drayfitt urwał, jego wzrok śmignął po pokoju. - - Co się stało? - zapytała
półgłosem Erini. Ku jej przerażeniu czarnoksiężnik wyciągnął rękę w jej stronę.
Poczuła szarpnięcie, gdy rzucił potężne zaklęcie, i własną instynktowną odpowiedź,
gdy przygotowała się do obrony. - - Nie ty! - mruknął do niej Drayfitt. - Zostań na
swoim miejscu! Zamarła. Za plecami usłyszała huk ksiąg spadających na podłogę i...
„Tupot maleńkich stóp?” Coś szybkiego biegało po półkach, szukając kryjówki
przed atakiem maga.

Mogło równie dobrze uciekać przed samym czasem. Erini usłyszała piśniecie, potem
przekleństwo, gdy stało się coś, czego starzec najwyraźniej się nie spodziewał. Po
chwili opuścił ręce, z wyrazem obrzydzenia i zmartwienia na twarzy. Wstał od stołu i
podszedł do półki, gdzie intruz spotkał się ze swoim przeznaczeniem.

Księżniczka stanęła u jego boku. Od półek ciągnął silny smród. Wyczuła też
pozostałości jakiejś dziwnej, niepokojącej magii, z którą spotkała się krótko
wcześniej. Po
stworzeniu nie zostało śladu.
- Co to było? Zniszczyłeś to?
Drayfitt zaprzestał poszukiwań i zaczął podnosić książki.
- Mogę opisać to tylko jako szkaradę wyraźnie stworzoną do szpiegowania innych.
-
Popatrzył na Erini. - Składało się prawie wyłącznie z oka i trąbki służącej za ucho.
Twór magii. Co do zniszczenia, nie było to moim zamiarem. Stworzenie zniszczyło
się samo.

Chciałem wziąć je żywcem - jeśli można tak rzec w odniesieniu do tego tworu - żeby
wytropić jego źródło, którym najpewniej jest Quorin. - - On nie ma magii.

- - Tak, potrafisz to poznać, prawda? Zapewne lepiej ode mnie. Zauważyłem szpiega
tylko dzięki temu, że pracownia jest opleciona czarami czułymi na nieproszonych
gości.

Tutaj, ze wszystkich miejsc, jestem najbardziej bezpieczny.


Erini po chwili wahania przyznała:

- - Czułam emanację podobną do tej tutaj. Ten sam rodzaj magii, różny od twojej czy
mojej.

- - Co? Kiedy?

- - W moich komnatach. Spoglądałam w lustro, kiedy go zobaczyłam. Kiedy się


odwróciłam, w komnacie nie było nikogo. Pomyślałam, że wyobraziłam go sobie, ale
znalazłam pył na podłodze, gdzie stał i... i kiedy się pochyliłam, żeby obejrzeć ślady,
ich dziwność przestraszyła mnie tak bardzo, że upadłam. Drayfitt zmrużył oczy i z
zadumą podrapał się po głowie.

- - Możesz go opisać, pani?

- - Nie bardzo. Nosił płaszcz z kapturem, jak ty, tylko jakby starszy, staroświecki. -
Księżniczka zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie mroczną postać. - Strój
wydawał się trochę... archaiczny.

- - Nasza znajomość mody nie zawsze jest wiarygodna. Zapomnij tedy o jego
ubraniu. Jak wyglądał? Mogę poznać jego twarz, jeśli opiszesz ją dość dobrze.
Zarumieniła się.

- - Niestety nie pomogę ci, mistrzu Drayfitcie. Nie mogłam przyjrzeć się jego twarzy.
Pewnie zwilgotniały mi oczy, bo niezależnie od tego, jak je wytężałam, twarz
pozostawała zacieniona lub nieostra.

- - Twarz wydawała się niewyraźna, ale widziałaś, że jego ubranie było staromodne?

- - Tak, to dziwne, prawda? Pamiętam je dość dobrze, w przeciwieństwie do jego


oblicza. Myślę, że miał ciemne włosy, może brązowe, z kosmykiem srebra. - Ale
twarzy nie pamiętasz. - Czarnoksiężnik ściągnął usta w narastającym zmieszaniu. -
Chciałbym... Naprawdę chciałbym, pani, żebyś mogła opisać mi jego twarz.

Erini wyczuwała jego zmartwienie.


- Dlaczego? Kim on był? Czy to jego ukrywasz na dole? Czy uciekł?
Drayfitt spojrzał na nią w osłupieniu.
- - Więc... o tym także wiesz? Coraz gorzej i gorzej. - Wzniósł przerażone oczy,
patrząc na coś niewidocznego. - Ach, Ishmirze! Gdybyś ty był tutaj zamiast mnie! -
- Coś złego, magu?
Podszedł do biurka, wysunął szufladę i wyjął butelkę pokrytą kurzem stuleci. Nie
pytając księżniczki o zgodę, nalał sobie kielich wina i przełknął je jednym haustem.
Mierząc wzrokiem półki ksiąg, wreszcie powiedział:

- - Opisałaś wiedźmina Cienia, który mógł przybyć tu z dwóch powodów. Pierwszy


jest uwięziony głęboko w podziemnej komnacie, zapomnianej do niedawna. To
legendarne stworzenie, mroczny rumak zwany Czarnym Koniem. - - Czarny Koń? -
Podczas gdy wszyscy znali taką czy inną opowieść dotyczącą tragicznej egzystencji
Cienia, na wieki skazanego na życie w naprzemiennych wcieleniach dobrych i złych,
księżniczkę bardziej intrygował demon zwany Czarnym Koniem. Był magicznym,
nieśmiertelnym stworzeniem i pogromcą smoków. Niektóre historie przedstawiały
go jako postać równie tragiczną co wiedźmin, i wielu się go bało, ale obraz wielkiego
ogiera, czarniejszego niż bezgwiezdna noc, przemawiał do jej wyobraźni. Od czasu
do czasu śniła nawet, że pędzi przez ciemność na jego grzbiecie. Fantazje i
rzeczywistość to dwie różne rzeczy. Myśl o przejażdżce na tym, kogo Drayfitt więził
w podziemiach, przyprawiła ją o drżenie, wcale nie z oczekiwania.

- Czarny Koń. - Czarnoksiężnik pokiwał głową. - Byli przyjaciółmi i wrogami przez


tysiące lat. A jednak, gdyby zależało mu na ogierze, znalazłby go z łatwością. Nie
było powodu materializować się na chybił trafił w pałacu, chyba że szuka czegoś
ukrytego, na przykład księgi.

- Jakiej księgi? - Erini była coraz bardziej poruszona. Drayfitt westchnął. - Księgi, z
której skorzystałem, częściowo w ignorancji, żeby wezwać do naszego świata
demona, a raczej Czarnego Konia. Księgi, którą podstępem przykazał mi zniszczyć,
kiedy myślał, że nie zdołam pojmać go powtórnie. - Stary mag uśmiechnął się z
odrobiną dumy; dwukrotne przechytrzenie Wieczystego było swoistym wyczynem.
Po chwili zmarszczył czoło. - Mam nadzieję, że nie przybył po księgę, choć nie
przychodzi mi na myśl nic innego.

Puszczając w niepamięć wszelkie myśli o własnych problemach, Erini spróbowała


ogarnąć to wszystko rozumem. Od tak dawna pragnęła odpowiedzi, ale teraz, gdy je
uzyskała, była bardziej zagubiona niż wcześniej.

- - Dlaczego tak mówisz? Czy to coś, czego nie powinien dostać w swe ręce? - -
Prawdopodobnie nie. Ale obawiam się, że to akademickie rozważania, wasza
wysokość. Jak powiedziałem, zniszczyłem ją. Zostały tylko popioły. W ciemnym
kącie pod sufitem małe stworzenie czmychnęło w szczelinę, która powinna być dla
niego za ciasna.

Poświęcenie jego brata nie poszło na marne, bowiem zdobył informacje potrzebne
swemu panu. Wkrótce wróci do ciepłej nicości, z której je wezwał. Może zaraz po
tym, gdy przekaże mu wieści.

Okostworek Cienia nie zrozumie reakcji swojego pana na wiadomość. Nie pojmie
jego wściekłości ani też dlaczego wiedźmin go unicestwi - nie za karę, tylko z
potrzeby wyładowania się na kimś lub na czymś.

A nade wszystko nie zrozumie niebezpieczeństwa, na jakie jego udana misja narazi
królewskiego maga i księżniczkę. Ale to go nie obchodziło. Srebrny Smok
zasiadając na tronie, który sobie przywłaszczył, przypatrywał się, jak jego wierni
poddani przystępują do uprzątania gruzu z komnaty. W świetle ulicznych pochodni
wojownicy dozorowali sługi zaniepokojone najazdem jaskiń przez ich kuzynów.

Smoczy Król przybrał władczą pozę, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Nie
obchodziło go, że klany Złotego, a raczej ich nieliczni przedstawiciele są
rozwścieczeni jego postępkiem.

Mieli przed sobą trzy drogi: dołączyć do klanów Srebrnego, jak uczyniły niedobitki
Spiżowego i Żelaznego, uciec do innych kuzynów albo spojrzeć w oczy śmierci. Jak
dotychczas żadna z opcji nie przeważyła nad pozostałymi, co zdaniem Srebrnego
Smoka było dobrą wróżbą. Świadczyło to bowiem, że niedobitki ludu Złotego nigdy
nie połączą się w siłę wystarczającą, by zagrozić jego prawowitym rządom.
„Powinienem zająć to miejsce zaraz po klęsce Złotego. Tyle lat poszło na marne, ale
teraz tron należy do mnie. Dni Trzynastu Królestw są policzone. W końcu Smocze
Cesarstwo odda hołd jedynemu monarsze i żadna rada nie będzie mi wchodzić w
drogę...” Na razie żaden z braci nie podniósł na niego niczego więcej prócz głosu.
Srebrny uważał to za dowód stopniowego godzenia się z faktem, że został ich
cesarzem. Tylko Zielony otwarcie go potępiał, lecz można było spodziewać się tego
po zdrajcy, który na swoje ziemie przyjął największych wrogów smoczej rasy,
Bedlamów.

„Już niedługo - pomyślał Srebrny z uśmiechem. - Wkrótce rozpoczniemy proces


oczyszczania, przetrzebiając i rzucając na kolana tych parweniuszy, ciepłokrwistych.
Znów nauczą się stosownego moresu”.

Ukląkł przed nim jeden z jego młodszych potomków, nie znaczony samiec, który
służył mu dobrze w nadziei na otrzymanie księstwa pod nowymi rządami. Jego
fałszywy hełm był mniej wymyślny niż hełmy starszyzny, co Smoczy Król
pochwalał. Ruchem ręki dał znak, że wojownik może przemówić.

- Panie, składam dzięki Smokowi z Głębin, żeś wstąpił na tron cesarski.


Srebrny syknął i wypiął się z dumą, słysząc pochlebne słowa.
- - Jakieś wieści o naszym chaotycznym sprzymierzeńcu? - - Żadnych. Nasi
szpiedzy szukają go ostrożnie, jak rozkazałeś. Jednak są wiadomości dotyczące
księgi.
- - Mianowicie?

- Został z niej popiół - oznajmił głos zza tronu. Smoczy Król zerwał się i odwrócił.

Inne smoki przerwały swoje zajęcia, ale zakrzątnęły się z nowym zapałem, gdy
padło na nic
lodowate spojrzenie monarchy. Srebrny uświadomił sobie, że stracił twarz,
zachowując się
tak tchórzliwie.
- Jak?
- Czarodziej Drayfitt Dlaczego dałeś księgę ludzkiemu magowi? - Cień poderwał
głowę. Jego głos był łagodny i aksamitny, jakby przyjacielski. Smoczy Król nawet
na chwilę nie dał się zwieść. Wiedział, że ma przed sobą kolejną wariację
wiedźmina; podejrzewał, że ta jest bliższa oryginałowi niż wszystkie inne.

- Miał ją przetłumaczyć. Nikomu innemu nie udała się ta sztuka. Powiadali, że ma


potrzebne umiejętności i wiedzę.

Cień powoli okrążył tron. Dwa mniej znaczne smoki cofnęły się. - A zatem ta
kreatura, Mai Qourin, jest twoim pachołkiem. Smoczy sprzymierzeniec nie
zaprzeczył.

- Odsłoniliśmy karty dopiero po przekazaniu mu księgi. Ludzki król szybko doszedł


do przekonania, że dzięki zawartym w niej zaklęciom zyska demonicznego sługę.
Musiał tylko znaleźć czarnoksiężnika, co okazało się zassskakująco łatwe. Mag
zwany Drayfittem miał przełożyć księgę - oczywiście, na polecenie króla - i
sprawdzić wartość swoich osiągnięć. - Srebrny przymusił się do spojrzenia w dwie
ciemne plamy, które uchodziły za oczy wiedźmina. - Wiadomo było, że albo
zawiedzie, popadając w niełaskę, albo odniesie sukces, a potem zginie w jakimś
wypadku. Księga wróciłaby do mnie, zaś wezwany przez niego demon stałby się
moim niewolnikiem!

- Niezły z ciebie ryzykant. Wątpię, czy postąpiłbym tak samo. Wiedźmin przysiadł
nonszalancko na tronie. Smok, który składał meldunek tak zwanemu cesarzowi,
syknął i obnażył pazury. Cień przyjrzał mu się uważnie. - - To jeden z twoich?

- - Co z tego, człowieku? - syknął wyzywająco smoczy wojownik. - - Nie ma


żadnych znaków - powiedział zakapturzony wiedźmin do swego sprzymierzeńca, nie
zwracając najmniejszej uwagi na gniew młodego smoka. - - Co z tego, że nie mam?

Cień wreszcie raczył go zauważyć.


- Dzięki temu wiem, że nie zlikwiduję nikogo ważnego. Rozwścieczony smok
wyciągnął pazury i zasyczał w konfuzji, kiedy w jego brzuchu powstała wielka,
czarna dziura.

Podczas gdy reszta smoków - nie mogąc się powstrzymać mimo wcześniejszej
nagany ich pana - przyglądała się z przerażeniem, dziura robiła się coraz większa.
Bezradna ofiara, obłędnie spokojna, podniosła rękę do otwartych ust, nie wierząc
własnym oczom. Cała ręka została wessana.

W czasie krótszym niż oddech w ślady ręki podążyły ramiona, głowa, druga ręka, a
potem tułów i nogi. Czarna plama unosiła się w powietrzu przez sekundę czy dwie,
a potem
znikła, jakby się połykając.
Cień zerknął na Smoczego Króla.
- - Pożądałeś mocy Vraadow. Masz przedsmak tego, co może ona dokonać.
- - Jestem następny?
- - Odniosłem wrażenie, że zawiązaliśmy przymierze, swego rodzaju. - Wiedźmin
pochylił się w jego stronę. - Mam rację?

- - Mówiłeś o księdze. Dlatego do mnie wróciłeś. Księga - twoja księga - została


zniszczona. Założyłem, że nie masz już potrzeby kontynuować przymierza, więc
zabrałem się za własne plany.

- - Ujarzmienia i, albo też lub, zniszczenia Talaku. Pamiętam. Myślę, że okaże się to
proste, skoro masz na usługach królewskiego doradcę. - Nic nie jest proste z
wyjątkiem wiary w prostotę. Cień wstał i poprawił płaszcz.

- - Realizuj swoje plany. Są zbieżne z moimi. Musisz tylko pamiętać o jednym.


- - To znaczy?
- - Magowi Drayfittowi nie może stać się krzywda. Jest mi potrzebny.
Przez na wpół zakrytą twarz smoczego wielmoży przemknęła czujność. - -
Zwolennicy Quorina mają go wkrótce zabić, gdy tylko wyruszy w pole z wojskami.
Po co ci ludzki czarokleta z umiarkowanym talentem? - - Nie potrzebuję jego
czarnoksięskich zdolności. Potrzebny mi jego umysł.
Powiedziałeś, że przełożył całą księgę, prawda?
- - I co z tego?
Cień westchnął, zdumiony głupotą tego stworzenia. Że też nie dostrzegało tak
oczywistej rzeczy.
- - Nieważne. Wróć do swoich planów.
- - Ale twoja część umowy...
- - Tak?
Wiedźmin uśmiechnął się, cienista linia ust z obu stron lekko wygięła się w górę.
Srebrny pomyślał, że w jego uśmiechach jest coś straszliwie zimnego. - Ani Czarny
Koń, ani Bedlamowie nie staną ci na przeszkodzie. Możesz być pewien.

Zbyt zajęci będą innymi, ważniejszymi sprawami. - Wiedźmin okręcił się płaszczem,
jakby zapadł w siebie i zniknął.

Smoczego Króla niemal ogarnęło współczucie dla przeciwników wiedźmina -


niemal. Minął kolejny dzień i Czarny Koń znów przyglądał się pęknięciom w
ścianach komnaty. Przyglądał im się, podczas gdy jego umysł pogrążał się w
bezdennej otchłani.

Porażka. Kompletna porażka.

Czarny Koń rozejrzał się po komnacie, która stała się jego światem i miała nim być
przez nieokreślony czas. Jego jedyna nadzieja legła w gruzach, i to w chwili
największej szansy.

Ludzka kobieta zwana Erini, narzeczona Melicarda - cóż za ironia! - była naturalną
czarodziejką o wielkich możliwościach, prawdopodobnie dorównujących mocom
Cabe’a Bedlama czy wielmożnej Gwen. Zauważyła fragment jego jaźni, choć
umknął on uwagi Drayfitta. W ostatniej chwili Czarny Koń zobaczył, jak zadrżały jej
ręce, sięgając po moce i manipulując nimi. Kobieta tłumiła swój talent, to było
oczywiste. W takim wypadku nie miał co liczyć na jej pomoc. Najpewniej nawet nie
zwierzyła się Melicardowi ze swego sekretu.

Rozmyślania przerwał szmer otwieranych, drzwi. To przyprawiło go o gorzki


śmiech.

Kto i po co miałby tu przychodzić? Poza tym, po co zamykać je na klucz? Wszak to


nie one powstrzymywały go od wyjścia. Nawet gdyby cały pałac został zrównany z
ziemią, Czarny Koń nie odzyskałby wolności. Jego magiczne więzienie było odporne
na wszystko. Drzwi stanęły otworem. Do komnaty wszedł Melicard w towarzystwie
swojego nieodstępnego cienia, Quorina, i żałosnego maga Drayfitta. W królu coś się
zmieniło. Było w nim człowieczeństwo, które rozkwitło niemal w ciągu jednej nocy.
Niepełne, ale dużo silniejsze niż w czasie pierwszej wizyty.

„Gdyby ta księżniczka miała dość czasu, uczyniłaby go w pełni człowiekiem”.


Mroczny rumak uważniej przyjrzał się rozszczepionemu obliczu króla, zwłaszcza
zdrowemu
oku i wyrazowi ust.
„Ale najwidoczniej czasu nie będzie”.
Król przybył z ultimatum. Czarny Koń wyczytał to z jego miny, jeszcze zanim
Melicard przemówił.

- - Jutro o świcie moja armia rusza na Piekielne Równiny, na klany Czerwonego.


Ludzie polegną, żeby ich dzieci nie żyły w smoczym jarzmie. Równiny pić będą ich
krew,
podobnie zresztą jak smoczą posokę.
- - Zgrabna mowa... i nie nowa.
- Kazano ci z szacunkiem odnosić się do jego wysokości, demonie! Może
potrzebujesz
następnej lekcji...
Melicard uciszył doradcę.
- Zamilcz! Chcę, żeby to stworzenie, ten legendarny Czarny Koń, który na
przestrzeni
stuleci walczył ramię w ramię ze Smoczymi Mistrzami, z Cabe’em Bedlamem i
innymi
magami, powiedział mi, dlaczego nie chce uratować ludzkości, raz na zawsze
kończąc z tymi
smokami!
Hebanowy ogier westchnął.
- Ty, który tworzysz historię, czyżbyś jej nie studiował? Czy nie są przykładem
Quele, Poszukiwacze i ci, którzy ich poprzedzali? Ziemia obecnie zwana Smoczym
Królestwem jest twardą matką. Widziała chwałę wielu ras i widziała upadek każdej z
nich w rozlewie krwi.

Nawet Quele, którzy odnieśli sukces tam, gdzie klęskę ponieśli inni, i którzy
zachowali część władzy, kiedy rządy przejęli Poszukiwacze, nawet oni nie potrafili
wyciągnąć właściwych wniosków i stracili to, co mieli, próbując zniszczyć nowych
skrzydlatych panów!

Co do
Poszukiwaczy, wyciskając z Queli ostatnie tchnienie, posiali nasiona własnego
zniszczenia!

Melicard milczał, ale Czarny Koń widział, że jego słowa nie wywarły większego
wrażenia. „A ja drwiłem z jego drętwej mowy!” Odpowiedź króla była taka, jak się
spodziewał.

- - Choć jesteś naszym więźniem, z jakiegoś powodu nie możemy zmusić cię do
posłuszeństwa. Drayfitt próbował wyjaśnić przyczyny, ale to już nie ma znaczenia.
Jutro wyprawię wojska bez twojej magicznej pomocy. Dotarcie do północnych
skrajów Piekielnych Równin, gdzie odrodzone klany Czerwonego Smoka
przygotowują się do wojny, zabierze im tydzień do dziesięciu dni. Zaskoczymy ich, i
tam, gdzie nie powiodło się Azranowi Bedlamowi, my wyplenimy ich do ostatniego
jaja. Jeden klan mniej. W jego ślady pójdzie dwanaście pozostałych.

- - Chwała wodzom dokonującym podbojów! - rzucił drwiąco rumak.


- - Wasza wysokość... - zaczął doradca.
- - Wcześniej byłeś nadgorliwy, Quorin. Nie ukarzemy go, nie tym razem. Może
zmieni zdanie, zanim śmierć zacznie zbierać obfite żniwo. Czarny Koń nie miał już
ochoty patrzeć na króla. Skierował przeszywające spojrzenie w miejsce między
Drayfittem, najsłabszym ogniwem, a Malem Quorinem, zdradliwym. Podeszły
wiekiem mag był blady i zmęczony, jakby spotkało go wielkie nieszczęście. Z jego
stanem musiał mieć coś wspólnego ten złośliwy kocur, bo na jego twarzy malował
się cień satysfakcji, którego w tych okolicznościach być nie powinno. Królewski
doradca niemal sprawiał wrażenie zadowolonego z rozwoju wydarzeń. „Coś jest nie
w porządku z tym myszołapem - osądził Czarny Koń. - Ale co mogę na to poradzić?”
- Chodźcie - rozkazał Melicard swoim doradcom. - W tej chwili mamy na uwadze
więcej spraw, bardziej owocnych.

- Jedyne owoce zbiorą Panowie Umarłych, po bitwie. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z
groźną nutą nieodwołalności. Czarny Koń kopnął niewidzialną klatkę, targany
bezsilnym gniewem.

- Głupcy! - zawołał, choć wątpił, czy mogą go usłyszeć. Ściany więzienia chłonęły
wszelkie dźwięki. - To będzie gorsze od Wojny Przełomowej! Dumał nad tym, nie
bacząc na upływające godziny, i zastanawiał się na okrągło, czy zamierzają zostawić
go tu na zawsze. „Może po latach jakaś hiena przeszukująca ruiny niegdyś dumnego
miasta-państwa znajdzie drogę na dół i przystanie, by zamienić parę słów przed
pozostawieniem mnie w samotności”.

Drzwi zadygotały. Ktoś próbował je otworzyć - bez większego powodzenia. Czarny


Koń wziął się w garść. Ten niespodziewany i najpewniej błahy incydent wzbudził
jego zainteresowanie. „Na pewno tylko strażnik sprawdza zamek...” Przez dwie
minuty nic się nie działo. Nadzieje Wieczystego przygasły. Nagły jęk skręcanego
metalu poinformował go, że poprzednie skrobanie nie było złudzeniem. Ta część, w
której osadzona była klamka z zamkiem, została rozdarta, czyniąc całość
bezużyteczną. Ktoś stojący po drugiej stronie pchnął drzwi. Oczy księżniczki Erini
spojrzały na niego z grozą i rosnącą ekscytacją.

- To ty. Ty byłeś tym cieniem w korytarzu. Ty śledziłeś mnie, a potem zniknąłeś. -


Jej ręce poruszały się, jakby gotując do rzucenia następnego czaru. Czarny Koń
pochylił głowę, przyznając jej rację.

- Księżniczka Erini, jak mniemam. - Wskazał na drzwi. - Lekka przesada.


Zawstydziła się.
- - Chciałam tylko je otworzyć. Mag Drayfitt powiedział, że po osiągnięciu
odpowiedniej koncentracji można manipulować spektrum i otworzyć drzwi samym
spojrzeniem.
- - Możesz zrobić to samo z moją klatką? Przyszłaś mnie uwolnić?

- Jesteś... jesteś Czarnym Koniem? To przyprawiło go o gromki śmiech. - -


Oczywiście. Kimże innym mógłbym być? Któż inny śmiałby być Czarnym Koniem,
albo kto by tego chciał, skoro o tym mowa? - - Nie tak głośno, proszę!

Uciszył się. Cienisty wiedział, że jego wolność spoczywa w niespokojnych rękach tej
osóbki.

- - Po coś tu przyszła? Czy Melicard nie wpadnie w złość, gdy się dowie, że jego
przyszła małżonka odkryła jedną z jego tajemnic? - - Melicard jest zajęty. Quorin... -
wyraz niesmaku na młodej twarzy jasno zdradzał, że Erini nie cierpi tego człowieka.
Pozytywna opinia rumaka o księżniczce wzrosła jeszcze bardziej. - Quorin przekonał
go, że czas ruszać. Melicard kończy ostatnie przygotowania.

- - Był tutaj wcześniej. To szaleństwo, wiesz o tym. - Hebanowy ogier niecierpliwie


krążył w ograniczonej przestrzeni klatki. „Uwolnij mnie!” - chciał zawołać. Erini
spojrzała ostro.
- - Nie wiem, czy powinnam. Nie wiem, czy potrafię. - - Masz nadzwyczajny słuch,
panienko. Myślę, że mogłabyś odwrócić zaklęcie rzucone przez wiekowego maga.
Kluczem są te symbole na podłodze. Przyjrzyj im się uważnie. Po chwili księżniczka
pokręciła głową. - - Nie mogę! Jeśli to zrobię, Melicard nigdy mi nie wybaczy! Jeśli
go zdradzę, dowie się o nich!

- - O twoich rękach? Wydają się śliczne, choć nie mnie oceniać aspekty ludzkiej
urody...

- - Wiesz, co mam na myśli. Moce. Nie chcę ich. Są przekleństwem. Gdybym uznała,
że pozbędę się ich, ucinając sobie ręce, to kusiłoby mnie, by to zrobić. - - Nie
pomoże, więc nawet o tym nie myśl.

„To obłęd! Czy mam być dręczony przez klucz do mojej wolności?”
Jeśli Erini odczytała tę myśl, to nie dała po sobie tego poznać.
- - Drayfitt mówił mi to samo. Wiem.
- - Dlatego do mnie przyszłaś? Żeby mi powiedzieć, że nie lubisz swojego daru i nie
użyjesz go, by mnie uwolnić? Czyżbyś była tedy większą sadystką niż umiłowany
doradca Quorin? On dręczył tylko moją fizyczną formę, ty drzesz na strzępy moje
nadzieje!
- - Nie! Ja...

- - Księżniczko! - Drayfitt stanął w drzwiach. Był jeszcze bledszy i bardziej


zmęczony niż poprzednim razem. Zajęci rozmową, ani Wieczysty, ani Erini nie
wykryli jego nadejścia. Mag wyczuł ich w głównej sieni, gdzie rozstał się z królem
po bezowocnej próbie namówienia go, jeśli nie do odwołania wymarszu, to do
odłożenia go na czas późniejszy. Siła emanująca z tych dwojga była wystarczająca,
żeby przebić się przez chmurę zmartwienia spowijającą jego umysł, prawdopodobnie
dość potężna, by wydostać się poza mury Talaku.

Sędziwy mag obejrzał zniszczone drzwi i popadł w jeszcze większą konsternację. -


Tak się nie robi! - Dotknął wyrwanej klamki i zamka. Na oczach Czarnego Konia i
księżniczki metal wrócił do stanu sprzed gwałtownego wejścia Erini. Drayfitt
podniósł głowę.

- Wasza wysokość! Na co liczyłaś, przychodząc tutaj? Prosiłem, żebyś trzymała się z


daleka!

- - Nie mogłam się powstrzymać, mistrzu Drayfitcie. - Cofnęła się. - Widziałam, jak
kilka godzin temu schodzicie tu we trójkę, a potem wychodzicie po paru minutach.
Kiedy zobaczyłam, że strażnicy również odchodzą, wiedziałam, że coś się stało.
Nie... nie myślałam tak, jak trzeba. Byłam w rozterce, ale w końcu postanowiłam tu
zejść, nie wiem, po co. Może by zobaczyć... zrozumieć... - Erini urwała, nie wiedząc,
co powiedzieć. - - Przyszła zobaczyć dziwoląga, czarokleto! - ryknął arogancko
Czarny Koń. - Przyszła zobaczyć demona, którego jej ukochany przykuł do tego
świata! Nie obawiaj się, nie zrani jego uczuć, wracając przynależną mi wolność, o
nie! Błagałem ją dość długo, by zyskać pewność!

Erini wyglądała tak, jakby mroczny rumak wymierzył jej solidnego kopniaka, i
właśnie o to mu chodziło. Wiedział, że uciekanie się do zawstydzania jej jest
okrucieństwem, ale jeśli właściwie ją osądził, księżniczka miała przełamać ten wstyd
i wrócić, tym razem żeby go uwolnić.

„Odwdzięczę jej się, gdy zamknę sprawę Cienia” - poprzysiągł Czarny Koń,
osłaniając tę myśl przed już imponującymi umiejętnościami Erini. Starał się nie
myśleć o tym, że zmuszając ją do wglądu we własne sumienie i do uwolnienia go,
może utracić miłość człowieka, którego pokochała.

Niekiedy nie zazdrościł ludziom zdolności do miłości. Wydawało się, że ma więcej


wspólnego z bólem niż z czymkolwiek innym.

Ignorując jego wybuch, Drayfitt stawił czoło przyszłej królowej. - - Wasza


wysokość, jutro, za sprawą podszeptów lojalnego mistrza Qourina, wyruszam z
wojskiem w drogę. Muszę cię prosić, byś uważała na siebie podczas mojej
nieobecności i nie odstępowała króla na krok. Im dłużej Quorin będzie z nim
przebywać, tym bardziej zatruje mu umysł i umniejszy twoje nadzieje na szczery
związek. Wrócę, gdy tylko będzie to możliwe.

- - Jeśli to będzie możliwe, czarokleto. Wasz rodzaj nie żyje zbyt długo na wojnie.

Co stanie się z miastem?

- - Zadbam, by nic się nie stało. Ręczę za to własnym życiem, Czarny Koniu. -
Starzec ujął Erini pod rękę, delikatnie, ale zdecydowanie. - Chodź, pani. Wnosząc z
twojej niefortunnej przygody z drzwiami, jest więcej rzeczy, które muszę pokazać ci
przed wyjazdem.

- - Zaczekaj, Drayfitt! - Mroczny rumak przysunął się do drzwi na tyle, na ile


pozwalała mu magiczna bariera. - Co z Cieniem? Czułem go tutaj! Przecież nie
możesz zaprzeczyć jego istnieniu.

Ludzie popatrzyli na siebie w sposób, który po części był odpowiedzią na pytanie


Czarnego Konia. Wiedźmin co najmniej raz pokazał się w Talaku i oboje o tym
wiedzieli. Ku widocznej konsternacji czarodzieja, Erini pospieszyła z odpowiedzią. -
- Był tu przynajmniej dwa razy, wielmożny Czarny Koniu. Raz, przez chwilę, w
moich pokojach. Drugi raz, aby wypuścić jakieś paskudne stworzenia do
szpiegowania w pałacu.

- - Najpewniej szukał księgi - wtrącił jej towarzysz. - Jak wiesz należała do niego, ale
dzięki tobie, demonie, zniszczyłem ją.

- - A zatem grozi ci niebezpieczeństwo, człowieku! - - On jest twoim wrogiem. To


ty naprawdę ponosisz odpowiedzialność. Nie ze mną ma na pieńku. - Ton głosu
sugerował, że Drayfitt z całej mocy stara się w to uwierzyć.

- - Nie bądź głupcem, śmiertelniku! Drayfitt odwrócił się do drzwi.


- - Chodźmy, wasza wysokość.
Posłuchała, ale ruszyła tak wolno, że miała czas dokładnie przyjrzeć się Czarnemu
Koniowi. Ten odwzajemnił jej szczere spojrzenie. To była kobieta, która nie podda
się łatwo.
Koniec końców, była jeszcze nadzieja.

Gdy drzwi się zamknęły, mroczny rumak zaśmiał się cicho. Żeby tylko nie było za
późno!

Wspinaczka była długa i wyjątkowo powolna, wbrew natarczywemu przynaglaniu


Drayfitta. Erini ledwie go słuchała, rozmyślając o spotkaniu z Czarnym Koniem.
„Żyjąca ciemność. Otchłań, która grozi pochłonięciem wszystkiemu, co znajdzie się
zbyt blisko. Więcej niż cień, a zarazem mniej”. Był to trafny opis istoty, z którą się
spotkała. Trafny, ale nie wystarczający opis czarnego jak smoła ogiera, który zwał
się Czarnym Koniem. Majestatyczny i przerażający, był czymś dużo więcej niż
mówiły legendy. Nic dziwnego, że ci, którzy go znali, odnosili się do niego z
nabożnym podziwem i strachem. Jego obecność niosła sugestię czasu starszego niż
wieczność. Zimne błękitne oczy, krystaliczne i nie mające źrenic, wydawały się
zdolne do wniknięcia w głąb samej duszy.

Wróciły do niej jego słowa i znów zaczął palić ją wstyd. Dla dobra związku z
Melicardem chciała, żeby Czarny Koń pozostał więźniem. To przeczyło
wszystkiemu,
w co
wierzyła, i głęboko raniła ją myśl, że nic nie zrobiła. Kiedyś marzyła o
małżeństwie opartym
na miłości i zaufaniu. Czy mogła zadowolić się związkiem wzniesionym na
cierpieniach
innych?
Erini uzmysłowiła sobie, że Drayfitt coś mówi.
- Przepraszam, o co pytałeś, mistrzu Drayfitcie? Starzec westchnął. Wydawał się
bardziej wymizerowany niż w chwili wejścia do podziemnej komnaty.

- Pytałem, czy wasza wysokość pokłada zaufanie w swej osobistej straży i damach
dworu.

- Bezwzględnie. A dlaczego? Twarz Drayfitta nic nie zdradzała.


- Pytam bez powodu, pani. Miło słyszeć, że są ludzie, którym możesz ufać.
Już się nie odezwał, bardziej dla zaoszczędzenia oddechu niż z innego powodu.
Droga w dół wydawała się dużo łatwiejsza. Wreszcie w polu widzenia pojawiły się
drzwi. „Nie mogę go zostawić! - pomyślała księżniczka z narastającą paniką; widok
drzwi wskrzesił wstyd z powodu złego potraktowania Czarnego Konia. - Muszę coś
dla niego zrobić, nawet gdyby... nawet gdyby...”
- Zastanawiałem się... - zaczął Drayfitt - zastanawiałem się, dlaczego Quorin usunął
stąd straże. Nie były konieczne, ale wcześniej uważał ich obecność za ważną.

Gdyby tu były,
nie zaszłabyś tak daleko.
Erini ani nie znała przyczyny decyzji doradcy, ani jej to nie obchodziło.
Interesowała
ją tylko jedna rzecz. Nie miała pewności, czy się uda, ale w oparciu o to, czego
nauczyła się
od maga, powodzenie było możliwe.
Potknęła się na następnym stopniu.
- Księżniczko! - Drayfitt chciał ją złapać i mało brakowało, a sam straciłby
równowagę. Nie zdążył jej podtrzymać i księżniczka upadła na schody, plecami do
niego.

Drayfitt był szczerze przejęty jej bezpieczeństwem, a nadto, skoro była odwrócona
do niego tyłem, nie widział jej twarzy i rąk. Erini rzuciła prymitywny czar
sformułowany z na wpół sprecyzowanych myśli i pobożnych życzeń. Wiekowy mag
wyjaśnił, że gesty nie są konieczne i głównie pełnią rolę przewodnika, ale
księżniczka nie polegała na swoich umiejętnościach na tyle, żeby obyć się bez
pomocy rąk. Wykonała palcami czysto instynktowny gest. Nie obznajomiona ze
światem magii, nie potrafiła powiedzieć, czy osiągnęła cel. W tej chwili było za
późno na ponowną próbę. Drayfitt stał już nad nią i Erini wiedziała, że kontynuując
swoje poczynania na pewno się zdradzi. Na razie nie była pewna, czy cokolwiek
wiedział. W czasie jednej z sesji nauczył ją osłaniać myśli, ale teoria, i praktyka
nigdy nie szły w parze, co odnosiło się tak do odprawiania czarów, jak i do
sprawowania rządów.

- - Nic ci nie jest, księżniczko Erini? Powoli pokręciła głową, udając oszołomienie.

- - Nie... noga mi się omsknęła. Dziękuję. Czarodziej pomógł jej wstać. - Upadek
mógł okazać się fatalny, pani. Toczyłabyś się co najmniej przez trzydzieści czy
czterdzieści stopni. Chodź, im szybciej stąd wyjdziemy tym lepiej. Drayfitt otworzył
drzwi, prowadząc Erini za rękę. Słońce zachodziło i ogród pełen był głębokich cieni,
choć żaden nie dorównywał głębią tonu mrokowi Czarnego Konia, pomyślała
księżniczka.

Zamykając po cichu drzwi, Drayfitt wyszeptał:

- - Zapomnijmy o tym, co się stało, wasza wysokość. Tak będzie najlepiej dla nas
obojga. Chodźmy, zanim ktoś zapyta, co tu robimy. - - To śmieszne! Jestem
księżniczką! Czyż nie mam zostać królową Talaku? Czy muszę się przemykać? Nie
będę taka jak ty, Drayfltcie! Nawet w imię miłości Melicarda!

Szaleńczo pomachał rękami, nakazując jej ciszę. Erini usłyszała dalekie kroki
zbrojnych.

- - Zalecam to tylko z doświadczenia, wasza wysokość. Decyzja należy do ciebie,


oczywiście.

- - Księżniczka Erini.
Erini drgnęła, a Drayfitt zaklął pod nosem. Księżniczka uspokoiła się, gdy
poznała
przybysza.
- Kapitan Iston!
Oficer z Gordag-Ai skłonił się jej, a po chwili wahania skinął głową magowi. - -
Księżniczko, sprawiasz, że moim ludziom i mnie okropnie trudno jest wypełniać
obowiązki. Jak na razie, udaje ci się unikać nas wszystkich. - - Księżniczka jest w
tym dobra - wtrącił Drayfitt. Do Erini powiedział: - Przemyśl moje słowa, pani, i
koniecznie zdaj się na takich oddanych ludzi jak obecny tu kapitan.

- - Co to miało znaczyć? - zapytał podejrzliwie Iston. - - Tylko tyle, że mam


nadzieję, iż jej wysokość pozwoli wam wypełniać wasze obowiązki. Czasami trudno
jest znaleźć osobę, której można zaufać. Dobrej nocy. Patrząc za oddalającym się
magiem, Iston zmarszczył czoło.

- - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.


- - To nic takiego.
- - Jak każesz, pani. - Wbrew swoim słowom, kapitan nadal był zadumany. - Czy
wolno mi odprowadzić cię do komnat, wasza wysokość? Czeka na nas paru
niespokojnych strażników.
- - Dlaczego nie przywiodłeś ich z sobą? Iston uśmiechnął się enigmatycznie.

- - Lepiej, gdy pewnymi rzeczami zajmuje się jeden człowiek. Ruszyli cicho przez
ogród, oficer tuż za swoją panią. Erini wróciła myślami do wydarzeń na dole i
pytania, czy jej spontaniczna akcja uwolniła Czarnego Konia. Zastanawiała się też,
co powiedziałby Melicard, gdyby się okazało, że cienisty rumak odzyskał wolność.
Drayfitt nic nie wyjawi; rankiem odejdzie wraz z wojskiem. Król i Quorin mogą
założyć, że albo Czarny Koń uciekł na własną rękę, albo że zabrał go Cień. Jej
sekret pozostałby nienaruszony... chyba że sama postanowi wyznać go Melicardowi.
Kiedyś musi się dowiedzieć, ale kiedy? Jak wcześniej, jej pytania pozostały bez
odpowiedzi. Wyszła z ogrodu, z Istonem za plecami, ze świadomością, że prędzej
czy później prawda wyjdzie na jaw. Zdecydowanie lepiej, gdy Melicard dowie się o
wszystkim nie od Quorina, lecz od niej.

Dowódca straży Ostlich porzucił kryjówkę, z której obserwował ogród w chwili,


gdy
przyszła królowa i jej ochrona znikli w pałacu. Jego wyobraźnia rozpaliła się na
myśl o
złocie, którym nagrodzi go doradca Quorin. To, co robiła księżniczka z Gordag-
Ai, było dla
niego równie nieistotne, jak przyczyna usunięcia stąd straży. Wiedział tylko, że
doradca
zapłaci mu za wiadomość o bytności księżniczki w ogrodzie i że nagroda będzie
większa, gdy
wodze władzy przejdą z rąk do rąk.
Los księżniczki był mu obojętny.

XI
Wobec rychłego rozpoczęcia nowej krucjaty nikt nie miał czasu sprawdzić
podziemnej komory, w której zamknięty został królewski demon. Król i jego
doradcy, przez całą noc zajęci ostatnimi przygotowaniami, nie dopuszczali do siebie
nikogo za wyjątkiem tych, którzy dostarczali im informacje mające związek z
wymarszem. Tym sposobem doradca Quorin nie dowiedział się o rzeczy ogromnie
ważnej i dla niego, i dla króla, a dotyczącej bariery, magicznej klatki oraz jej
więźnia. Gdyby otrzymał wiadomość od jednego z dowódców straży, mógłby na
własną rękę przeprowadzić dochodzenie, którego wynik zainteresowałby nawet
samego króla, a to dlatego, że bariera, magiczna klatka i więzień znikli.

Mimo swego ogromu wielka armia Talaku przemieszczała się w sposób szybki i
zorganizowany. O świcie ponad połowa długiej kolumny znalazła się za murami.
Kobiety, starcy i dzieci radosnymi okrzykami żegnali swoich mężów, ojców, synów i
braci, którzy karnie maszerowali w czterystuosobowych kohortach. W większości
zaprawieni w boju weterani, chętni byli dać smokom do zrozumienia, że mieszkańcy
tego miasta-państwa już nigdy nie ugną karku przed Smoczymi Królami.

W wiwatujących szeregach wyróżniał się jeden pesymistyczny czarodziej i kilku


zirytowanych dowódców, którzy uważali, że zmierzają w niewłaściwym kierunku,
ale ich obowiązkiem było słuchać i mieli to robić. Miasto nie pozostało bez obrony.
W okolicach stacjonowały garnizony, zwłaszcza na pograniczu północnym i
zachodnim. Straż miejska miała utrzymywać porządek w samym Talaku, a pałacu
strzegła gwardia królewska. Nikt nie wiedział, że o brzasku garnizony owe
otrzymały nowe rozkazy i przygotowywały się do wymarszu na zachód. Przez
następny tydzień miały brać udział w serii manewrów, pomyślanych do sprawdzenia
ich skuteczności w walkach podjazdowych, gdyż tego rodzaju wojnę toczył Melicard
we wczesnych dniach swojej krucjaty. Dowódcy w milczeniu kwestionowali
potrzebę takich gier wojennych, lecz nie po raz pierwszy jakiś wysoki urzędnik
postanowił podnieść własną reputację przez „dawanie w kość” szeregowym
żołnierzom. Milczeli też dlatego, że prawdziwa wojna miała rozegrać się na
wschodzie, wiec i tak nikomu nie będzie ich brakować przez parę dni. Nikt nie
kwestionował wiarygodności samych rozkazów - ostatecznie, nosiły królewską
pieczęć. Nikt poza Melicardem i jego najbliższymi doradcami nie posługiwał się tą
pieczęcią.

Król oddał honory ludziom ruszającym do bitwy w jego imieniu. Tego dnia jego
oblicze jakimś sposobem było mniej przerażające, a bardziej majestatyczne.
Melicard chciał stanąć na czele swoich wojsk, jak czynił w przeszłości, ale doradcy
nakłonili go do pozostania w mieście. Nie wyszłoby na dobre krucjacie, gdyby
przypadkiem zginął, dowodzili. Nadto z pałacu mógł koordynować wszystkie
posunięcia. Stale też mówiono o jego ewentualnym małżeństwie z księżniczką z
sąsiedniego Gordag-Ai, którego to wydarzenia wszyscy wypatrywali z najwyższą
niecierpliwością. Ci stojący dostatecznie blisko króla mogli rzucić okiem na
przebywającą u jego boku księżniczkę Erini. Miejsce po drugiej stronie monarchy
zajmował jego główny doradca, Mai Quorin.

Z podcieni budowli stojącej w pobliżu bramy miejskiej samotna postać z rosnącym


zniecierpliwieniem obserwowała nie kończący się pochód. Przysłaniały ją cienie,
lecz nawet
gdyby ich nie było, trzeba by patrzeć długo i uważnie, by dostrzec
patrycjuszowskie rysy i
przykuwające uwagę oczy - oczy o wielkich źrenicach, nie czarnych, lecz
błyszczących jak
najdoskonalszy kryształ i zdających się widzieć więcej, niż się przed nimi
roztaczało. Była to
twarz osoby przeznaczonej do zajęcia wybitnego miejsca w świecie, twarz osoby
świadomej,
że może osiągnąć najbardziej nieprawdopodobne cele. Azran Bedlam miał podobną
fizjonomię, lecz bladła ona w porównaniu z tym obliczem. Była to twarz
czarnoksiężnika
Vraada.
Prawdziwa twarz Cienia.
„Jedzenie. Jeść. Jeść”. Inni w stadzie poganiali go. Robili tak przez cały dzień.

„Karmiciel. Chodzi-na-zadnich-nogach-i-pachnie-tabunem. Przynosi więcej


jedzenia.

Jeść”. Inni ze stada próbowali dbać wzajem o siebie, ale ten kary nie chciał należeć
do stada, choć twierdził, że jest inaczej.

„Nie głodny”. Kary pozwolił poprowadzić się dziwnemu stworzeniu okrytemu


zadziwiającą, luźną skórą.

„Pić? Chodzący-na-zadnich-nogach-i-pachnący-tabunem prowadzi do wody. Zapach


zastanawia. Nie spragniony, karmiciel. Karmiciel cuchnąć strachem. Dlaczego bać
się moja?

Moja nie skrzywdzi karmiciel.


Moja... nie tak”.
Karmiciel wola do innego z własnego stada, do mniejszego chodzącego-na-zadnich-
nogach, który często przychodził do stada karego, żeby gładzić i czyścić skóry.
Kary nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek mu to robiono, ale inni, którzy wydawali mu
się bardzo
głupi, mówili, że to wielka przyjemność. Karego nie obchodziły ich radosne
chwile. Radosne
chwile były głupie.
- Andru! Kiedy przyprowadzili tego karosza?
Chłopiec - chłopiec? - potrząsnął grzywą na boki. Kary zrozumiał, że chłopiec nie
umie mówić.

Mężczyzna - tak, mężczyzna! - popatrzył na karego.

- Jest wspaniały, ale napędził mi stracha! Bardziej przypomina demona niż konia!
„Koń? Demon?” Karemu zakręciło się w głowie. Rozumiał człowieka tak dobrze,
choć wydawało się, że reszta stada słyszy tylko ton jego głosu. On był inny. Bardzo
inny.

Zaczęły napływać wspomnienia. Wspomnienia klatki, złych ludzi i niewyraźnych


postaci.

Wspomnienia ucieczki.

- - Hej! Co z tobą? - Człowiek - po raz pierwszy kary ocenił, że człowiek jest


wysoki, dobrze zbudowany i szpakowaty - chciał go okiełznać. Kary - nie kary, miał
inne imię! - pokonał go z łatwością.

- - Andru! Chłopcze! Zwołaj innych! Mamy tu prawdziwego hultaja! Młody


pobiegł. Starszy próbował przytrzymać kantar, który ktoś śmiał założyć karemu. Bez
powodzenia.

„Nie karemu. Czarnemu... Czarnemu koniowi. Czarny Koń!” Wspomnienia wróciły


w powodzi poplątanych obrazów i strzępów myśli. Mroczny rumak zamarł, próbując
uporządkować ten zamęt, a człowiek skorzystał z okazji i chwycił za uzdę. - Nie
wiem, co za ośli łeb zostawił cię w królewskich stajniach, ale będziesz musiał się
nauczyć, kto tu jest panem! - Szarpnął uzdę, próbując zmusić hebanowego ogiera do
opuszczenia głowy. Inne konie rozpierzchły się płochliwie, znając już siłę i taktykę
człowieka. Stajenny jeszcze nie spotkał zwierzęcia, którego nie mógłby złamać.
Oczywiście, czarny jak smoła rumak nie był zwierzęciem.
Czarny Koń, znów będąc sobą, wreszcie raczył zwrócić uwagę na rzekomego pana.
Zdolne wejrzeć w głąb duszy ślepia spotkały się z wąskimi oczami człowieka, który
wrzasnął i puścił uzdę. Odsuwając się chwiejnie, nakreślił znak broniący przed złym
urokiem.

Czarny Koń wybuchnął śmiechem. Śmiał się nie tylko z tego daremnego gestu, ale
ponieważ był wolny!

- - Na Hele i Styxa! - Stajenny upadł na kolana. - Oszczędź mnie, demonie! Nie


mogłem wiedzieć!

- - Nie znasz mnie? Nie znasz Czarnego Konia? Nie jestem demonem, mały
pachołku, choć nie jestem też jednym z twoich podopiecznych! Powiedz mi szybko,
a zostawię cię w spokoju! Co to za miejsce i jaki jest dzień? Odpowiedzi rozbawiły i
rozzłościły widmowego rumaka. Znajdował się w Gordag-Ai, ojczyźnie księżniczki
Erini! Rozumiał, jak to się stało. W pośpiechu, może dlatego, że nadal była z
magiem, rzuciła czar zwracający mu wolność i gwarantujący bezpieczeństwo. Choć
niewątpliwie inteligentna, nieświadomie potraktowała go jak prawdziwe zwierzę i
dlatego jej prymitywne zaklęcie posłało go do pałacu, który w jej wspomnieniach
zawsze był symbolem bezpieczeństwa - do królestwa, w którym się urodziła i
wychowała. A skoro był koniem, w dobrej wierze skierowała go do królewskich
stajni, z pewnością najbezpieczniejszego miejsca dla jego rodzaju! Na nieszczęście,
w następstwie tak przypadkowych czarów niemal stał się zwyczajnym stworzeniem,
a choć podziwiał sylwetki i lojalność koni, nie miał zamiaru zostać jednym z nich.

Ten skutek uboczny też miał swoje konsekwencje, co niepomiernie go irytowało.


Dochodził do siebie przez cały dzień. Potężna armia Talaku już musiała być daleko
za miastem, zmierzając w kierunku Piekielnych Równin. Czarny Koń nie miał
dowodu na poparcie swoich obaw, lecz podejrzewał, że wydarzy się coś strasznego,
coś, co będzie dziełem Cienia. I to nie tylko w Talaku.

Wieczysty otrząsnął się z zadumy i stwierdził, że nadal klęczy przed nim przerażony
człowiek, a paru innych stoi z otwartymi ustami w drzwiach królewskich stajni.
Roześmiał się
gorzko i rzekł:
- Nie musicie się mnie obawiać, malutcy! Czarny Koń zawsze był przyjacielem
ludzi, choć są i tacy, którym obrzydły moje starania! Nie obawiajcie się, mój czas
wśród was dobiega końca!

Stając na zadnich nogach, Czarny Koń zawezwał portal. Portal migotał niepewnie,
ale
ogier, żądny ruszyć na swoich przeciwników po tak długiej zwłoce, nie przywiązał
wagi do
tej osobliwości. Po uwięzieniu i pobycie w tłamszącej magicznej celi Drayfitta
spodziewał
się, że jego moce będą mniejsze od normalnych. Dlatego też uznał, że nadszedł
czas na
włączenie innych do walki z jego przyjacielem-wrogiem. Czas na szukanie pomocy u
Cabe’a
Bedlama.
Brama, którą otworzył, zamigotała... i znikła.
Miotając gromkie przekleństwa - ku przerażeniu ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli
uciec - Czarny Koń podjął kolejną próbę. Brama pojawiała się i znikała tak szybko,
że ledwo ją było widać, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Wieczystego. - Jestem
Czarnym Koniem! - wrzasnął na nieposłuszną dziurę. - Brama jest dla mnie niczym!
Masz się zmaterializować!

Absolutny brak reakcji. Tym razem nie było nawet migotania. Uwięzienie
ograniczyło jego możliwości bardziej niż uważał to za możliwe. „To czar
vraadzkiego pochodzenia - skonkludował. - Zdradliwy i niszczycielski jak jego
twórcy!”

- Niech tak będzie - zagrzmiał. - Jeśli ścieżki poza są mi tymczasem zakazane,


popędzę przez świat ludzi! - Czarny Koń popatrzył na skulonych stajennych. -
Bądźcie czujni, śmiertelnicy! Klany Srebrnego zbudziły się i choć podejrzewam, że
patrzą łakomie na Talak, bezpieczniej będzie przyjąć, iż wizyta w Gordag-Ai nie
będzie im niemiła! Kiedy ogromny ogier osądził, że wiadomość ta dobrze zapadła
im w pamięć, stanął dęba i pocwałował na wschód. Ludzie obecni w stajni wpadli w
panikę, ponieważ od tej strony nie było bramy, tylko solidny mur. Na szeroko
otwartych z niedowierzania oczach ludzi, którzy myśleli, że widzieli już wszystko,
co godne zobaczenia, Czarny Koń wtopił się w przeszkodę niczym duch i zniknął.

Czarny Koń nie miał czasu na wyrozumiałość dla ludzkich słabości. Jeśli
przerażający widok wielkiego, czarnego jak otchłań ogiera cwałującego nad głowami
zmuszał ich do panicznej ucieczki, to ich problem. To, o powstrzymanie czego
walczył mroczny rumak, było dużo gorsze niż odrobina strachu, jakiego najedli się
przypadkowi widzowie jego podniebnej galopady. Cień, czarnoksiężnik Vraad, nie
zadowoli się odrobiną strachu. Jako Vraad spodziewa się, że zapanuje nad
wszystkim. Nie dlatego, że jest z gruntu zły. Na podstawie swojej skąpej wiedzy
Czarny Koń wnosił, że Vraadowie byli amoralni. Nie mogli zrozumieć, że coś może
być poza ich zasięgiem, chyba że do tego samego rościł sobie prawa inny, silniejszy
przedstawiciel ich rasy. Jednak nawet wówczas nie obywało się bez walki.

Wiedźmin będzie dążyć do skłócenia i wyeliminowania rywali, również


potencjalnych rywali.

Czarny Koń przyspieszył, zostawiając za sobą Gordag-Ai. Ojczyzna księżniczki


Erini została ostrzeżona przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony smoków.
Widmowy rumak rozmyślał teraz z trwogą o tych, do których udawał się po pomoc.
Cabe Bedlam i jego rodzina nie byli bezpieczni. Czarnoksiężnik Vraad nie pozwoli,
żeby młodzi magowie działali na własną rękę. Jeśli nie zdoła zaprząc ich do służby,
zniszczy ich tak, jak niszczy się szkodniki.

Czarny Koń pędził co sił, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo był
przyzwyczajony do swych magicznych zdolności. Choć galopował dużo szybciej od
zwyczajnego konia, poruszał się zdecydowanie wolniej niż w czasie podróży ścieżką
poza.

Sekundy i minuty rozciągały się w godziny.


Godziny, których mogło zabraknąć.
Martwiło go też to, co się dzieje w Talaku, ale nic w związku z tym nie mógł zrobić.
Rozmowa z Cabe’em Bedlamem i Panią z Bursztynu była najważniejsza. Miasto-
państwo szalonego Melicarda musiało zaczekać, mimo długu wdzięczności, jaki
winien był jego przyszłej królowej - przyszłej, jeśli tylko Talak będzie miał jakąś
przyszłość.

Czarny Koń rozpaczliwie potrzebował pomocy śmiertelników.


Czas nadal był jego wrogiem, płynąc z szybkością, której mimo wszelkich starań nie
mógł dorównać. Zapadła noc, minęła północ, zaczęło świtać. Ziemie Esedi, gdzie
niegdyś władał Spiżowy Smok i gdzie leżało Gordag-Ai, ustąpiły południowo-
wschodniemu skrajowi domeny przeklętego Srebrnego. Gdy słońce zaczęło
wspinaczkę po niebie, Wieczysty odetchnął z ulgą. Dotarł wreszcie na tereny
przyjazne ludziom i Bedlamom, na lesiste ziemie Zielonego Smoka. Z nienawistnych
słów Melicarda i poplątanych Drayfitta wynikało, że ten smoczy pan dokonał rzeczy
na pozór niemożliwej. Wiedziony troską o przyszłość własnego rodzaju, pragnąc
zagwarantować jego przetrwanie, uczynił swoje ziemie azylem dla obu ras.

Kopyta Wieczystego muskały czubki najwyższych drzew. Coś wielkiego poruszyło


się niespokojnie i czmychnęło w głąb lasu. Czarny Koń najpierw pomyślał, że to
jakiś mały smok, ale drugie spojrzenie ukazało mu postać podobną do ptaka i do
człowieka zarazem.

Poszukiwacz.

Było ich już niewielu. Krótka, straszliwa zima, która miała miejsce rok po
dobrowolnej banicji mrocznego rumaka, srogo dała się we znaki tym niegdyś
potężnym władcom, poprzednikom samych Smoczych Królów. Drayfitt powiedział,
że za uszczuplenie ich liczby najbardziej odpowiedzialne były stada głodnych,
ogromnych kopaczy, straszydeł z Północnych Pustkowi, które wraz z mrożącym
duszę zimnem pociągnęły na południe. Czarny Koń zawahał się, niemal lądując na
czubku drzewa. Poszukiwacze, chyba jako jedyne ze wszystkich stworzeń, mogli
znać Vraadow. Panowali na tych ziemiach jeszcze przed nastaniem tamtej rasy ludzi,
a później ulegli potędze smoków. Być może Vraadowie maczali w tym palce, choć
było również możliwe, że w owym czasie nie istnieli już jako rasa.

Coś zmieniło ich potomków w dzisiejszych ludzi. O tym okresie Wieczysty wiedział
niewiele ze skąpych informacji, jakich udzielił mu pewien Vraad, dobry człowiek.
Mroczny rumak wrócił do tej rzeczywistości dopiero po nastaniu Smoczych Królów,
a wtedy nie żył już nikt, kto mógłby zaspokoić jego ciekawość.

Czarny Koń skręcił i zagłębił się w las. Gdyby tak udało mu się złapać ptakoluda...

Gałęzie smagały boki ogiera, gdy zanurzył się między drzewa. Zmiana z widmowej
postaci w solidne ciało zaskoczyła go, jak gdyby nie była jego zamiarem. Czarny
Koń zwolnił i wylądował na ziemi, pozostawiając głębokie ślady kopyt. Z powodu
gęstej roślinności zlokalizowanie Poszukiwacza normalnym wzrokiem nie było
możliwe. Inne zmysły, które powinny pomóc mu w poszukiwaniach, również
zawiodły.

Skrzydlaty zniknął. Czarny Koń ruszył ostrożnie przez las w kierunku swego
pierwotnego celu, Dworu, jednocześnie lustrując widoczny świat i ten poza nim w
poszukiwaniu jakiegoś znaku ptakoluda czy innego niecodziennego stworzenia.
Poniewczasie przyszło mu na myśl, że Zielony Smok wcale nie musi uznać go za
sprzymierzeńca i przyjaciela wiedźmina Bedlama. Ten Smoczy Król był nastawiony
wyjątkowo pokojowo, tym niemniej mógł uważać Czarnego Konia za wroga
wszystkich smoków.

Natknął się na dobrze wydeptaną ścieżkę i postanowił nią podążyć, starając się
pokazać potencjalnym czujkom Zielonego Smoka, że ma przyjazne zamiary. W
przeszłości przebywał te tereny bez szwanku, ale nie można było bezkrytycznie ufać
temu, co było. Być może kiedyś monarcha Lasu Dagora nie nastawał na jego życie z
powodu jego siły. Walka dwóch tytanów zaowocowałaby zniszczeniem tej lesistej
krainy, którą smok kochał tak bardzo. Obecnie jednak osłabiony ogier mógł stanowić
dużo bardziej kuszący cel dla tych, którzy wierzyli, że mają słuszne powody do
zemsty. Mimo możliwego niebezpieczeństwa, uwagę Wieczystego najbardziej
absorbował Poszukiwacz. Albo zdołał się ukryć, albo już dawno odleciał. Czarny
Koń wiedział, że posiadają straszliwą moc i że mogą ujrzeć w nim pożyteczne
narzędzie, pomocne w próbie odzyskania Smoczego Cesarstwa. Z drugiej strony,
jeśli wciągały go w zasadzkę, to co najmniej dziwną. Czarny Koń przeklął swoją
kondycję. Nie był już pewien, czy może ufać własnym zmysłom.

Wieczysty niestrudzenie galopował przez las. Godziny przemieniały się we


wspomnienia, w większości dotyczące monotonnej podróży przez nie kończącą się
knieję.

Myśli o Poszukiwaczu stopniowo popadały w zapomnienie, gdy mroczny rumak


mijał jedno drzewo za drugim. Lubił przyrodę, ale wkrótce stracił upodobanie do
zielonego koloru. Było go po prostu zbyt wiele. Kusiło go, żeby znów wzbić się w
niebo, ale, skoro jego zdolności stały pod znakiem zapytania, wolał zostać tam, gdzie
miał większe szansę wykrycia obserwatorów. Z góry bujne korony drzew
uniemożliwiały zobaczenie kogokolwiek, czy to w gałęziach, czy na ziemi. Z dołu
widok był lepszy. Jego oczy i uszy stały się teraz najważniejszymi narządami
zmysłów. Były dużo lepsze od zwierzęcych i tym samym obiecywały, że w porę
dostrzeże przyczajonego wroga. Choć z początku wydawało się, że jest sam,
wkrótce odkrył, iż otacza go mnóstwo innych stworzeń. Jak mówiły mu jego
ograniczone zmysły, były to drobne zwierzątka, mnogość ptaków i owadów oraz trzy
stworzenia o nieodgadnionych kształtach i tożsamości, które mogły być tylko
sługami pana lasu. Możliwe więc, że w drogę ruszył oddział powitalny.

Nie wiadomo, czy smoki podążą za nim i ograniczą się tylko do śledzenia jego
ruchów, czy też dojdzie do konfrontacji.
Krajobraz stał się znajomy. Czarny Koń zwolnił do bardziej ostrożnego truchtu,
Wiedział, że to, czego szuka, podobnie jak klatka, w której był więziony, będzie
niewidoczne dla oka. Na śmiertelnej płaszczyźnie dziesięć lat oznaczało poważne
zmiany i choć nie był do końca pewien, czy jest w pobliżu włości młodego Bedlama,
lepiej było nie zapominać o pułapkach.

Czarny Koń zbliżył się do kępy drzew, które rosły tak blisko jedno drugiego, że
wyglądały jak jedno. Po pierwszym spojrzeniu poznał, iż w grę wchodzi magia,
drzewa bowiem splatały się konarami jak kochankowie. Widok ten niczym
drogowskaz powiedział mu, że rzeczy wiście jest blisko celu podróży. Tereny Dworu
musiały leżeć nie dalej niż...

Nagle naszła go ochota zrezygnowania z dalszej wędrówki. Jednocześnie paskudny


smród owionął mu nozdrza. Czarny Koń cofnął się o parę kroków, próbując dojść do
siebie.

Parsknął i złym okiem łypnął na źródło wonnej napaści.


- Daj spokój, Pani z Bursztynu - rzucił kpiąco, pewien, że ohydny zapach jest
dziełem
wielmożnej Gwen, żony Cabe’a. - Byle smrodek nie odstraszy twoich wrogów, nie
tych,
których uparcie uważasz za swoich wrogów!
Kary ogier stanął dęba i skoczył.
I stwierdził, że galopuje ścieżką, którą przybył.
- Co takiego?!
Wyhamował w tumanie kurzu i obejrzał się. Nic nie wskazywało, kiedy i jak
zawrócił.

Czar był jednym z najgładszych jakie widział w ciągu stuleci. W przeciwieństwie do


wielu innych, nie niósł poczucia zmiany, nie wywoływał żadnego zauważalnego
mrowienia. - Może cię nie doceniałem, wielmożna Gwen! - Cofnął się i ruszył, po
drodze wznosząc własne obrony. Tym razem nie powstrzyma go byle zaklęcie. Nie
powstrzymało, ale owładnęła nim nagła panika. Musiał zwariować, skoro pcha się z
własnej woli w takie niebezpieczne, przerażające miejsce! Omal nie stracił
panowania.

Chwilę później wziął się w garść, pokonując niespodziewany i groźny atak nerwów.

Zmierzył wzrokiem dalszą drogę, poderwał głowę i wybuchnął śmiechem. - Moje


gratulacje, Pani z Bursztynu! To utrapienie jest dużo większe i dużo bardziej
pomysłowe od pierwszego!

Zabezpieczyła magiczną barierę, chroniącą Bedlamów i ich domowników przed


nieproszonymi gośćmi, przynajmniej trzema czarami. Czarny Koń nie kwapił się
sprawdzić, czy jest czwarty. Każdy kolejny był lepszy od poprzedniego i
podejrzewał, że charakter następnych zmieni się z odstraszającego na bardzo, ale to
bardzo bolesny. To pozostawiało mu niewielki wybór. Kiedyś, kiedy spotkał
zagubionego młodego śmiertelnika zwanego Cabe’em Bedlamem, Cabe’a, który nie
rozumiał, kim jest i dlaczego na nim skupiają się wysiłki niejednego Smoczego
Króla, przemówił do niego w myślach. Gdyby Cabe nie odpowiedział, padłby ofiarą
trzech niegodziwych kusicielek, smoczyc w ludzkiej skórze.

Teraz, z osłabionymi mocami, Czarny Koń musiał spróbować zrobić to samo. Wahał
się z czystej dumy, ale nie miał innego wyjścia.

Koncentrując się na umyśle ludzkiego sprzymierzeńca, Czarny Koń kłusował


niespiesznie wzdłuż skraju bariery. Zdał sobie sprawę z ironii sytuacji. On, który
przez tyle czasu walczył, żeby uwolnić się z jednej klatki, teraz desperacko próbował
wejść do następnej, prawdopodobnie groźniejszej.

Mijały minuty. Nie doczekał się odpowiedzi. Nie czuł nawet obecności innego
umysłu, choć to niekoniecznie musiało coś oznaczać. Możliwe, że nowa seria
czarów, bardziej finezyjnych w porównaniu z poprzednimi, chroniła mieszkańców
Dworu przed jego niemym wołaniem. Jeśli tak, mógł godzinami krążyć wokół
Dworu i czekać, aż jeden z magów albo któryś z ich sług przypadkiem wyjdzie na
zewnątrz. Oczy Czarnego Konia zwęziły się w szczeliny na myśl o straconym czasie.
Zakończył okrążenie włości wiedźmina i przystanął, próbując ocenić sytuację w
nadziei, że może wcześniej coś pominął. Słońce niemal już zaszło i stojąc w środku
najgłębszego, najciemniejszego lasu, Czarny Koń był ledwo widoczny. W ataku
nieokiełznanej wściekłości porzucił wszelkie myśli o ostrożności i, cofając się
kawałek od bariery, ryknął na całe gardło:

- Cabie Bedlamie! Chodź tutaj! Wpuść mnie! Jestem Czarnym Koniem, twoim
przyjacielem i sprzymierzeńcem! Pospiesz się, nim ręka Cienia rozedrze podstawy
Smoczego Cesarstwa i obróci wszystko w perzynę!

„Zbyt kwieciście - osądził - ale to go sprowadzi! Musi!” Parę sekund później coś
zaszeleściło w krzakach. Dobrze skrywało się za drzewami i krzewami, ale wkrótce
Czarny Koń zobaczył, że jest zbyt małe jak na Cabe’a.

- - Czarny Koń. - Głos był dziecięcy i dziwnie pobrzmiewał. - - Nie skrzywdzę cię,
mały! Naprawdę jestem Czarnym Koniem, przyjacielem i sprzymierzeńcem pana
tych włości! - Starał się mówić kojącym tonem. Chłopiec zbliżył się, choć nadal
trzymał się cieni. Było coś dziwnego w jego chodzie, a oddech miał przyspieszony,
jak po biegu. Może i biegł. Mógł być daleko stąd, kiedy usłyszał wołanie.

- - Podejdź bliżej, mały. Nie zrobię ci krzywdy. Jeśli zaniesiesz wiadomość


wiedźminowi Cabe’owi Bedlamowi, na zawsze będę twoim dłużnikiem. - - Nie
podobasz mi się. Odejdź.

Czarny Koń przerył kopytami ziemię. Miał niewielkie doświadczenie w kontaktach z


dziećmi. Łatwiej stanąć w szranki ze Smoczym Królem niż przekomarzać się z
zarozumiałym berbeciem. Istny cud, że ludzie dożywali dojrzałego wieku.

- Twój ojciec mógłby nauczyć cię manier, pędraku! Chłopiec wyprostował się i
syknął. Czarny Koń, który miał zamiar dodać coś obraźliwego w nadziei, że w ten
sposób
sprowokuje dziecko do posłuszeństwa, zawahał się. Reakcja chłopca była zbyt
gwałtowna,
zbyt...
- Mój ojciec nie żyje.
Słowa zabrzmiały zbyt lodowato, by wydało je ludzkie gardło. Hebanowy ogier
cicho i spokojnie powiedział:

- Wyrazy współczucia. Kto był twoim ojcem, mały? Wiedział, że nie Cabe Bedlam,
nie po usłyszeniu syczących głosek. Całkiem możliwe, że dziecko było... Jakby
ośmielony pytaniem o pochodzenie, chłopiec przestał się ukrywać. Sądząc ze
wzrostu, miał jakieś dziesięć lat, może rok czy dwa więcej. Wzrost był najmniej
istotną z jego cech. Czarny Koń, który kiedyś doszedł do przekonania, że widział już
wszystko, stwierdził, że widok tego malca odebrał mu mowę.

Miał ciemne włosy, w których połyskiwało złoto. Oczy owalne, wąskie i czerwone,
płonęły jasno w ciemności. Nos był maleńki, niemal niewidoczny, a usta o cienkich
wargach miały okrutny i wyniosły wyraz. Było to dziecko o umyśle starszym niż
wskazywały na to przeżyte lata.

Chłopiec był urodziwy, choć w nieludzki sposób. Warstwa łusek na twarzy


powiedziała ogierowi, z kim ma do czynienia, jeszcze zanim chłopiec otworzył usta i
pokazał ostre zęby i lekko rozwidlony język. Z bliska Czarny Koń wyczytał
nienawiść w jego oczach, żywiołową, ślepą nienawiść, której nie powinno żywić
żadne dziecko. Ten mały już był skrzywiony.

- Kolorem mojego pana był złoty. Mój ojciec był cesssarzem. - Smocze dziecko
śmiało spojrzało w oczy Czarnego Konia, i to Wieczysty pierwszy odwrócił wzrok.

Pisklę Smoczego Króla Złotego triumfalnie dodało:

- Ja też zossstanę cesssarzem.

XII
- Kyl! Gdzie jesteś?
Denerwujące smocze dziecko odwróciło się na dźwięk znajomego głosu. Czarny
Koń
spojrzał w stronę, z której dobiegał. Znał tego, kto wołał. Trudno mu było
uwierzyć, że choć
raz coś poszło po jego myśli.
- - Tutaj, opiekunie! Jest tutaj!
- - Widzę go, Grath. Widzę... Czarny Koń! Mroczny rumak pokiwał głową.
- - Witaj, mój dobry przyjacielu Cabie!
Kyl, skrywając pod maską obojętności wcześniejszą dzikość, usunął się na bok i
patrzył, jak zbliża się wysoka postać w ciemnoniebieskich szatach, w towarzystwie
innego dziecka. Dziesięć lat zmieniło, a zarazem nie zmieniło Cabe’a Bediama.
Obdarzony mistrzowskim talentem, mógł przedłużać swoje życie i zachować
młodość przez trzysta lat, a nawet dłużej, jeśli nie spotka go gwałtowna śmierć, co
było pospolitym problemem magów.

Wydawał się wyższy, choć mogło to być złudzeniem wynikającym z pewności


siebie, z jaką się poruszał. Wyglądał dokładnie tak samo jak dziesięć lat wcześniej,
jak dwudziestoparoletni młodzian, ale tylko wtedy, gdy nie rzuciło się okiem na jego
przystojną, trochę kanciastą twarz. Na pozór twarz się nie zmieniła - czujne oczy,
które widziały nieusłuchanego smoka, jednocześnie koncentrując się na Czarnym
Koniu, nos lekko zadarty i silna szczęka, spuścizna po dziadku, Nathanie. A jednak
przy bliższym wejrzeniu twarz ta zdradzała wiek i doświadczenie, którego brakowało
wcześniej.

„Będzie większy od ojca i dziada - zadecydował kary ogier. - Może czeka go


bardziej spokojne i owocne życie niż tamtych dwóch”.

- Czarny Koń! - Z odrobiną zdumienia, które mroczny ogier pamiętał ze wspólnie


spędzonych czasów, Cabe wyciągnął ręce, by dotknąć jego karku. Jednakże
znieruchomiał, zanim palce wysunęły się za ochronną barierę. Jego oczy zwęziły się
i dosłownie zapłonęły narastającą mocą. Szerokie pasmo srebra w czarnych włosach
jakby rozbłysło. - Jesteś Czarnym Koniem, prawda? Nie cierpię myśli o tym, co
mógłbym zrobić, gdybym odkrył, że jesteś jakimś smokiem z Burzowych Krain albo
z Lochivaru. Smokiem, który wpadł na pomysł, iż podkradnie się tutaj w przebraniu
starego i zaufanego przyjaciela. Mógłbym zrobić ci coś bardzo, bardzo
nieprzyjemnego, powiedzmy, wywrócić cię na nice. Czarny Koń roześmiał się.

- Przyjacielu Cabie, widzę, że od czasu naszego spotkania przed laty nabrałeś


paskudnego nawyku! Oczywiście, że jestem Czarnym Koniem! Któż inny śmiałby
czy chciałby być mną, zapytuję ciebie?

Kyl, którego twarz ożywiła się na wzmiankę o niebezpieczeństwie, znów stracił


zainteresowanie. Drugi chłopiec - mroczny rumak zobaczył, że ten też był smokiem,
ale bardziej ludzkim, bardziej łagodnym - odetchnął z ulgą. Cabe uśmiechnął się
szeroko.

- Wejdź zatem, stary przyjacielu.

Jakby portal otworzył się w ochronnej barierze, która tak długo stała mu na
przeszkodzie. Czarny Koń wszedł, gdy pozostali cofnęli się, aby zrobić mu miejsce.
Grath, starszy, chciał go dotknąć, lecz Kyl potrząsnął głową i syknął:

- - Wesssie cię i wyśle w ciemne miejsssca!

- - Przestań! - skarcił go Cabe. Popatrzył na dawnego towarzysza i przeprosił. -


Słucha opowieści innych smoków... i ludzi. To wymysły, ale co mogę poradzie? Są
tutaj dłużej ode mnie.

- - Może będzie lepiej, gdy nieco zmienię powierzchowność. - Czarny Koń stał się
prawdziwym ogierem, zmieniając nawet wygląd oczu. - I jak, lepiej? - - O wiele.

- - Chciałbym pomówić z tobą na osobności! Sprawa dotyczy mojego... powrotu do


twojego kraju.

Gdy we czwórkę ruszyli do Dworu, wiedźmin pokiwał głową. - - Tak myślałem. Nie
sądziłem, że wrócisz. Gryf powiedział, że poświęciłeś się, aby powstrzymać Cie...
- - Właśnie o tym musimy porozmawiać, kiedy zostaniemy sami, jeśli nie masz nic
przeciwko. - Wskazał na smoki, otwarcie zaciekawione rozmową starszych. - -
Przepraszam.

Czarny Koń potrząsnął głową.

- Nie ma powodu przepraszać! Chodź! A po drodze opowiedz mi o sobie i o tym, co


się stało z Gryfem. Znam tylko plotki z niegodnych zaufania źródeł. Cabe najpierw
poinformował go o wyprawie Gryfa, który wyruszył za Wschodnie Morza do kraju
swego pochodzenia. Gryf odkrył, że jego rodacy, mieszkańcy Krainy Snów, są
oblężeni przez wilczych jeźdźców w czarnych zbrojach, Aramitów. D’Shay, wilczy
jeździec przez pewien czas utrzymujący stosunki z różnymi Smoczymi Królami,
najwyraźniej przeżył spotkanie w Penacles, które, jak wcześniej myślano,
zakończyło się jego śmiercią.

Pisma dostarczone do Smoczego Cesarstwa przez okręty neutralnego miasta Irillianu


nie wdawały się w szczegóły co do losów D’Shaya. Przez kilka ostatnich lat lwioptak
wspierał rewoltę wielu ludów podbitych przez Aramitów. Imperium wilczych
jeźdźców chwiało się w posadach, ale wojna przebiegała powoli i krwawo. Wszak
żołnierze w hebanowych zbrojach nie podbili większości swojego kontynentu za
sprawą czystego przypadku. - Toos rządzi w Penacles pod jego nieobecność - mówił
Cabe. - Generał odrzuca tytuł władcy, choć wywierają na niego nacisk. Obaj
chcieliśmy ruszyć na pomoc Gryfowi, ale tym sposobem nie pozostałby nikt, kto
miałby oko na pewnych wichrzycieli. - Mądra decyzja, Cabe! No, a teraz powiedz,
co u ciebie? Pani z Bursztynu jest twoją połowicą, prawda?

Na tak bezceremonialną wzmiankę o żonie, pewny siebie wiedźmin poczerwieniał


niczym podrostek. Czarny Koń poznał, że śmiertelnik darzy swoją czarodziejkę
naprawdę głęboką miłością.

- - Jest moją... połowicą. Mamy... mamy dwoje dzieci.


- - To cudownie! - ryknął Czarny Koń, nie bacząc, jak daleko niesie się jego
głos. Po
tylu ponurych wydarzeniach wieści o kontynuacji życia, co zawsze go fascynowało
i
zastanawiało, wprawiły go w dobry humor. Zwłaszcza że dotyczyły jednego z
niewielu
śmiertelników, którzy mu naprawdę ufali. - Musisz mi je przedstawić, oczywiście
za zgodą
Pani z Bursztynu!
Cabe uśmiechnął się z krzywo.
- Nie lubi być tak nazywana. Albo „wielmożna Gwen”, albo „pani Bedlam”. Ona
zarządza Dworem i zajmuje się naszymi dziećmi... co nie znaczy, że ja nie mam
prawa głosu.

Czarny Koń uciszył się, gdy w czwórkę wyszli z lasu na polanę, gdzie stała
wyjątkowa budowla zwana po prostu Dworem. Widok tego miejsca znów
przypomniał mu czas, kiedy przybył na ratunek Cabe’owi. Dwór stanowił
niedościgniony przykład połączenia sił natury z ludzką inwencją. Trudno było
powiedzieć, gdzie kończy się budynek, a zaczyna potężne drzewo, tworzące co
najmniej połowę budowli. Niektóre ściany wzniesiono z drewna, inne z kamieni.
Dwupiętrowe domostwo o jasnych wnętrzach, na co wskazywały niezliczone okna,
doskonale harmonizowało z krajobrazem. W pobliżu stały inne zabudowania, które,
choć zaprojektowane z mniejszą dbałością i nie mogące równać się z pięknem
cytadeli, w najmniejszym stopniu nie psuły urody całości. Ludzie odrywali się od
swoich zadań - ludzie i smoki, poprawił swoje spostrzeżenie Czarny Koń, próbując
pogodzić się z koncepcją takiej współpracy - i patrzyli na konia kroczącego obok ich
pana. Były to spojrzenia umiarkowanie zaciekawione, nie przerażone, co wyraźnie
świadczyło, że przebranie dobrze pełni swą rolę. Oba smoczki nagle popędziły w
stronę Dworu, być może chcąc uprzedzić domowników. Mroczny rumak zastanowił
się, jakiego przyjęcia może się spodziewać ze strony pani Dworu. Chłodnego, co
najwyżej.
Lepsze to niż otwarta wojna.

Kilka rodzin obu ras żyło tutaj po sąsiedzku i wydawało się, że nikomu to nie
przeszkadza. Człowiek i smok zajmujący się końmi przerwali pogawędkę, żeby
powitać wiedźmina, a potem spojrzeć z podziwem na kroczące obok niego wspaniałe
czarne zwierzę.

Czarny Koń odpowiedział im spojrzeniem, zdumiony taką współpracą, taką


przyjaźnią.

Nawet w Irillianie czy Zuu, czyli w miastach, w których ludzie i smoki żyli razem od
wieków, stosunki między mieszkańcami opierały się bardziej na uprzejmości i
szacunku niż na przyjaźni.

- Była w ogrodzie, kiedy wyszedłem szukać Kyla - wyszeptał Cabe, kiwając głową w
odpowiedzi na ukłony mijanych mieszkańców. Jego zakłopotana mina wprawiła
Czarnego Konia w rozbawienie. - Mam nadzieję, że tam ją znajdziemy. Krótkim
skinieniem głowy Czarny Koń dał znać, że rozumie. Zaczynał się niecierpliwić, gdyż
pewne pytania wymagały bezzwłocznych odpowiedzi. Spotkanie było radosne, ale
Cień stanowił problem, o którym nie wolno było zapominać. Znaleźli Gwen w
ogrodzie. Kyl i Grath stali cierpliwie u jej boku. Czarodziejce towarzyszyły dwie
uderzająco piękne kobiety. Choć nie był znawcą ludzkich gustów, Czarny Koń
wiedział, że są zdolne uwieść każdego mężczyznę. Wiedział też, że kobiety te nie są
ludzkie. Były to smoczyce, dużo bardziej wprawne w zmienianiu kształtów niż
smoki, ale za to znacznie mniej utalentowane, jeśli chodzi o czary. Ich uroda bladła
jednak w porównaniu z pięknem klęczącej obok nich kobiety, która poprawiała
ubranko małemu chłopcu, ludzkiemu, może dwa lata młodszemu od smoczków.

Długie, bujne loki spływały jej na plecy, a pasemko srebra, mniejsze i węższe niż u
Cabe’a, podkreślało ich ognistą barwę. Dopasowana sukienka koloru szmaragdów
uwydatniała zaokrąglone kształty, które były, według standardów większości
mężczyzn znanych Czarnemu Koniowi na przestrzeni stuleci, wielce interesujące.
Pani Bedlam podniosła się i zwróciła w ich stronę urodziwą twarz o błyszczących
oczach - oczach, których barwa doskonale współgrała z sukienką - kształtnym nosku
i pełnych czerwonych ustach. Uderzająco piękne oblicze psuł tylko wyraz
zaniepokojenia. Zaniepokojenia i nieufności.

Na jej widok Czarny Koń nie mógł się oprzeć uczuciu zadowolenia i zarazem
rozczarowania, że jest jedyny w swoim rodzaju i nie ma odpowiednika przeciwnej
płci.

Gdyby miał wybór, jego towarzyszka przypominałaby żonę Cabe’a pod względem
inteligencji i urody.

„Nawet wieloświat nie jest na to gotowy!” - pomyślał z humorem i przelotnym


żalem.

- - S’sseresa - zawołała Gwen. Jedna ze smoczyc postąpiła bliżej. Nie spuszczając


oczu z karego rumaka, czarodziejka powiedziała: - Zabierz, proszę, Aurima i innych
do ich pokojów i zajrzyj też do Valei. Wkrótce powinna zbudzić się z drzemki. - -
Jak sobie życzysz, pani. - Dziwne, smoczyce chętne były wypełnić polecenia
człowieka. Czarny Koń doszedł do przekonania, że miały kilka lat, by do tego
przywyknąć.

Jedna wzięła młode własnej rasy, druga pochyliła się do złotowłosego malca,
wyszeptała parę słów i wzięła go za rączkę. Ruszyła wolno za pozostałymi. - - Kyl
powiadomił mnie, że wróciłeś - zaczęła lodowatym tonem Gwen. - Miałam nadzieję,
że fantazjuje. Niestety, nie.

- - Byłaś odrobinę serdeczniejsza, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, pani


Bedlam - czy mogę złożyć ci powinszowania? - i nie widzę powodu do dalszej
nieufności.

Nie wróciłem z własnej woli, mimo że widok tego świata sprawia mi niepomierną
radość.

Zostałem zmuszony przez kogoś twojej profesji.


Lód stajał. Nie do końca.
- Kilka ostatnich lat przeżyliśmy bez większych trosk. Mam teraz dzieci, Czarny
Koniu. Dzieci, które powinny dorastać w spokoju. Czarny Koń roześmiał się, nie
bacząc na wściekłą minę gospodyni. - - Tak mi przykro, że budzę cię z tego snu,
czarodziejko! Skoro trzymasz rękę na pulsie wydarzeń, powinnaś wiedzieć, że
wbrew niechęci do zjednoczenia się pod jednym sztandarem, Smoczym Królom
daleko jest do potulnych baranków! W tej chwili klany Srebrnego przygotowują się
do zadania ciosu, a z Cieniem na wolności... - - Czekaj! Coś powiedział? - Cabe
stanął między nimi, początkowo z zamiarem powstrzymania ich od rzucenia się na
siebie. Teraz jednak był zainteresowany wyłącznie słowami Czarnego Konia. - To
przyszedłeś nam powiedzieć? Cofając się, żeby uspokoić przyjaciela, mroczny
rumak pokiwał głową. Nawet wielmożna Gwen słuchała z najwyższą uwagą. Gniew
zniknął, zastąpiony przez niepokój o męża i dzieci.
- Nareszcie chcesz słuchać! Dobrze! Powinno być dla ciebie oczywiste, że skoro ja
wróciłem, to wrócił również Cień! Nasz znajomy o mętnym obliczu jest gorszy od
samego zła! Jakimś sposobem zaklęcie, które zakończyło naszą banicję, sprawiło, że
Cień stał się bliski swemu pierwowzorowi! Jest człowiekiem owładniętym czystym
szaleństwem, a jego osobowości zmieniały się za każdym razem, gdy go spotykałem!
Obawiam się, że wraca do pierwotnego stanu umysłu, a stan ów może być
najgorszym ze wszystkich! Gwen usiadła, niespokojnie pocierając ręce.

- - Winnam ci zatem przeprosiny. Jeśli mówisz prawdę...


- - To nie wszystko! Zbyt nisko oceniałem wiek mego niegdysiejszego towarzysza!
Jeśli mam rację, pośród nas z powrotem chodzi czarnoksiężnik Vraad! Miano to nic
nie mówiło Cabe’owi, choć nosił w sobie wspomnienia dziadka, który dogłębnie
studiował starożytne rasy. Gwen natomiast pobladła i obrzuciła wiedźmina takim
epitetem, że mąż spojrzał na nią ze zdziwieniem. - A kto to taki ten Vraad? Różni
się od nas?
Pani Bedlam powoli pokiwała głową. Zacisnęła zęby, popatrując na Czarnego Konia.

Po chwili powiedziała:
- Z północnych ziem nie docierało do nas nic nadzwyczajnego. Jedyne wiadomości
dotyczyły faktu, że Melicard nosi się z zamiarem poślubienia jakiejś księżniczki z
zachodu.

Szkoda mi tej kobiety.

- Stanowią dobraną parę, czarodziejko. Ona może być jego zbawieniem. Jest również
utajoną adeptką magii.

Cabe położył rękę na ramieniu żony. Ona objęła go w pasie. Wiedźmin uśmiechnął
się smutno, jakby godząc się z końcem pięknych, spokojnych czasów. - Wydaje się,
że sporo wiesz, Czarny Koniu. Może wyjawisz nam, skąd. Mroczny rumak
przychylił się do prośby. Umiejętności Drayfitta nie zaskoczyły Cabe’a, w
przeciwieństwie do jego poczynań w imieniu króla. Spotkał go tylko raz, na krótko,
ale zdążył nabrać do niego szacunku. Bedlamowie wiedzieli o krucjacie Melicarda i
jego nadgorliwym doradcy, Malu Quorinie, lecz szpiedzy donosili tylko o
zwyczajnych najazdach, które w ciągu ostatnich lat stawały się coraz rzadsze. Nie
wiedzieli nic o Cieniu ani o knowaniach Srebrnego Smoka, dlatego słowa Czarnego
Konia wprawiły ich w oszołomienie. Dla Gwen były one ukoronowaniem lęków,
które zawsze wzbudzał w niej zakapturzony wiedźmin; dla Cabe’a oznaczały
tragiczny koniec kogoś, z kim się przyjaźnił i komu współczuł. To, że prawdziwy
Cień mógł być istotą mało sympatyczną, zasmuciło go jeszcze bardziej.

- - Zawsze przyjmowałem, że klątwa ta skrywa z gruntu przyzwoitego człowieka. - -


Bajka! To jest prawdziwe życie! Cień jest Vraadem, a oni, z nielicznymi wyjątkami,
byli aroganccy i amoralni. Świat po nich nie płakał, co jestem skłonny zrozumieć!

Zdumiewa mnie, że ty i twoi pobratymcy jesteście potomkami ich rasy. - - Cabe. -


Gwen mocno ścisnęła jego rękę. - Jeśli wszystko, co on mówi, jest prawdą...

- Nie chciałbym... Przerwała mu.


- Jeśli mówi prawdę, to znaczy, że zostaliśmy celowo wprowadzeni w błąd. Ktoś
uśpił naszą czujność, wprawił nas w fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Wiedźmin
pokiwał głową.

- Srebrny Smok albo Melicard. Bardziej prawdopodobne, że jego doradca, Quorin.

Ciekaw jestem, czy pan Lasu Dagora wie o tym. Był wyjątkowo spokojny. Czarny
Koń nerwowo uderzył w ziemię kopytem. Słowa, które popłynęły z jego pyska,
zabrzmiały niemal jak często powtarzana litania. - Ależ ze mnie głupiec!
Powinienem przyjść do ciebie w chwili, gdy odzyskałem wolność! Teraz może już
być za późno!

Cabe skrzywił się.

- - Potępianie się nie przyniesie ci nic dobrego. Dość często sam to robiłem, by
wiedzieć. Musimy skontaktować się z Zielonym Smokiem i z jego pomocą
dowiedzieć się, skąd ta kurtyna milczenia między nami a północą. Powiedziałeś, że
Smoczego Króla Srebrnego i Cienia wiązać może jakiś pakt. Orientujesz się, czego
może dotyczyć? - - Podejrzewam, że częściowo księgi, notatek Cienia na temat jego
nikczemnych czarów. Ta księga jednak obróciła się w proch, dzięki mnie. Bez niej
Cień będzie musiał zaczynać od zera. Raz powziąłem mniemanie, że wszystko
pamięta, ale uważam, że musiał to być stan przejściowy, bo inaczej skąd jego
poszukiwania? - - Uważasz zatem, że zamyśla odtworzyć pierwotne zaklęcie? Ale
po co, skoro jego klątwa się skończyła?

- - Może nie. A nawet gdyby, to co by mu zostało? Przyjacielu Bedlamie, jeśli Cień


dawno temu pragnął nieśmiertelności, dlaczego nie miałby pożądać jej teraz?
Towarzyszka wiedźmina, która milczała podczas tej wymiany zdań, odwróciła się do
Czarnego Konia.

- Martwię się o Talak. Sytuacja sprawia wrażenie beznadziejnej. Czy mamy


pozwolić, by tak trwało dalej?
Czarny Koń rozumiał, czego się obawiała. Nadchodził doskonały czas dla smoków,
żeby uderzyć na miasto.

- Wróciłbym tam niezwłocznie, gdyż zawdzięczam wolność księżniczce Erini, ale


brak mi siły i woli, żeby otworzyć odpowiedni portal. - Pozwól mi sprawdzić.

Gwen wyciągnęła ręce, jakby chcąc odepchnąć ogiera. Czarny Koń czuł jej sondę
tańczącą po jego istocie, przystającą tu i ówdzie, gdy czarodziejka szukała przyczyny
jego słabości. Kiedy zakończyła badanie, opuściła ręce i pokiwała głową. -
Znalazłam więź łączącą cię z... kimś innym.

Nie dowierzając, sam to sprawdził. Jego sonda była słabsza, osłabiona jak wszystkie
jego zdolności, ale w końcu znalazł to, co zlokalizowała Gwen. Roześmiał się, czując
cienkie, magiczne pasmo, niewidoczne i niematerialne, ale nie dające się rozerwać. -
- Więź Drayfitta! Drugi raz! Niech szlag trafi tego maga! Czy nigdy się od niego nie
uwolnię?

- - Taka sama? - zapytała wielmożna Gwen. - Większość więzi wykonana jest w ten
sam sposób, ale ta nie.

Czarny Koń sprawdził ponownie.


- - Nie... i to tłumaczy moją słabość. Stałem się źródłem siły dla Drayfitta.
Więź
osłabia mnie powoli, ale... jest zbyt przypadkowa. Myślę, że zrobiła ją
nieświadomie
księżniczka Erini.
- - Przerwij ją - podsunął Cabe.
- - Nie może. Jeśli tak zrobi, straci wszystko to, co już zyskał Drayfitt. -
Gwen
skrzywiła się. - Można powiedzieć, że stary czarodziej kradnie esencję Czarnego
Konia, jego
istotę.
- - Jestem więc pożerany żywcem!
- - W samej rzeczy.
Cabe skrzywił się z niesmakiem.
- - Jak możemy temu zaradzić?
- - Jeden ze sposobów polega na zabiciu Drayfitta. Jeśli więź nie zostanie
uszkodzona, wszystko, co ukradł, wróci do prawowitego właściciela. Czarny Koń
mógłby nawet coś zyskać.

- Nie chcę nic od Drayfitta! Nie jestem wampirem ani mordercą! Pani Bedlam
wzruszyła ramionami.

- - Nathan nigdy nie nauczył mnie czegoś takiego. Myślę, że podobne koncepcje
budziły w nim odrazę równą twojej, Cabe. A jednak... - - Co? - Czarny Koń zrobił
się niespokojny. Cieszył się istnieniem i miał zamiar cieszyć się nim nadal, choć jego
szansę coraz bardziej malały. - - Jeśli zdołasz go namówić do zerwania więzi od
jego końca...

- - Dlaczego on mógłby zrobić to, czego ja nie mogę? - - On stworzył pierwotną


więź. - Gwen popatrzyła na Czarnego Konia, który pomyślał, że tak samo musi
patrzeć na swoje dzieci, kiedy zamęczają ją głupimi pytaniami.

- - Wybacz mi, Pani z Bursztynu! Od wieków nie spotkało mnie tyle nieszczęść!
Obawiam się, że nie znoszę ich zbyt dobrze! Jestem bezsilny, podczas gdy Cień...
Gwen przerwała mu.
- Daj spokój z przeprosinami, Wieczysty. Może i nie jesteś do końca demonem, za
którego wciąż cię biorę, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zawsze sprowadzasz
nieszczęście. Dla dobra mojej rodziny i pokoju tych krain, chcę powstrzymać Cienia,
nawet jeśli musi to oznaczać przestawanie z tobą. Nie twierdzę, że mam rację, czuję
jednak, że dzieci są bezpieczniejsze, gdy ty jesteś daleko. Czarny Koń przekrzywił
głowę i spojrzał na magów, zatrzymując spojrzenie na Gwen.
- Ludzie są dziwną, pokręconą rasą, a ty, pani Bedlam, jesteś tego pierwszym
przykładem. Po części akceptujesz przyjaźń ze mną, lecz z drugiej strony... nie będę
kończyć, nie ma na to czasu. Porozmawiamy, kiedy będzie po wszystkim, jeśli
oczywiście tak się stanie.

Bardziej w celu skierowania rozmowy na bezpieczniejsze tory niż z innych


względów, Cabe wtrącił:

- - Jeśli Drayfitt ma przerwać więź, to będziesz musiał do niego pójść. - - Jestem


tego świadom. Ta myśl nie napawa mnie radością. Drayfitta nie ma w Talaku. W ten
sposób miasto zostało na łasce Mala Quorina. - - Zajmiemy się tym. Nadszedł czas,
żeby mistrz wiedźmin Cabe Bedlam i jego ukochana małżonka, potężna czarodziejka
- która zaczarowała moje serce! - wielmożna Gwen, odwiedzili miasto-państwo w
typowo czarnoksięskim stylu. Żona obrzuciła go figlarnym spojrzeniem.

- - Materializując się na schodach pałacu?

- - To chyba niezbyt dobry pomysł. Gdyby to było takie łatwe, Smoczy Królowie
zrobiliby to dawno temu. Myślałem o bramach miejskich, o przybyciu z fanfarami i
sztucznymi ogniami - wszystko iluzja, ma się rozumieć. - - Jaki podamy powód
wizyty, mężu?

- - Propozycję pokoju. Melicard zawsze miał przychylne ucho na takie rzeczy. Nadal
pod maską tej okropnej twarzy kryje się człowiek o dobrym sercu. - - W znacznej
mierze to księżniczka Erini wydobyła tego człowieka na powierzchnię - dodał
Czarny Koń. - Byłaby dobrym sprzymierzeńcem, pod warunkiem, że się pobiorą.
Zgoda. Skoro wy zaopiekujecie się miastem, ja zajmę się swoimi sprawami!

Odczuwam niepomierną ulgę, ale co będzie z dziećmi pod waszą nieobecność? - -


Nawet Cień potrzebuje zezwolenia, żeby wejść na ten teren. Dzieci będą tutaj
bezpieczne.

Czarny Koń nie postawił drugiego pytania. „Ale czy można im zaufać?” -
zastanawiał się, myśląc o wyższym z dwóch smoków. Jaki będzie Kyl, gdy dorośnie?
Już teraz za bardzo przypominał swojego ojca.
,Będzie czas na zmartwienia, kiedy uporamy się z obecnym problemem!” Z
przyzwyczajenia stanął dęba, zamierzając wezwać portal do podróży na północ.
Dopiero gdy nic się nie stało, przypomniał sobie o poniesionym uszczerbku. Cabe
pierwszy zrozumiał, co się dzieje.

- - Nie masz siły i woli, żeby otworzyć bramę, prawda?

- - Niestety.

Wiedźmin po chwili namysłu powiedział:

- - Żadne z nas nie było w tej części świata od lat. Nasze portale zależne
byłyby w
dużej mierze od ślepego trafu, z wyjątkiem...
- - Z wyjątkiem?
Cabe popatrzył na Gwen.
- Myślę, że jest tylko jedno miejsce, którego nigdy nie zapomnę. Cytadela Azrana.

- - Zostały z niej ruiny. Czary chroniące ją przed żywiołami Piekielnych Równin


i
upływem czasu przestały działać już dawno.
- - Byłeś tam?
- - Owszem. - Czarny Koń zadecydował, że lepiej nie wdawać się w szczegóły
spotkania z emisariuszem Panów Umarłych.

- - Mimo wszystko nadal pamiętam dostatecznie dużo, by dostarczyć cię tam


bezpiecznie. Co ty na to?

- - Skoro nie muszę się obawiać lądowania w płynnej skale czy podczas wielkich
wstrząsów, zgoda.

Cabe obdarzył go krzywym uśmiechem.


- Dzięki za zaufanie.
Brama pojawiła się, gdy tylko skończył mówić - znak, że przyzwyczaił się do swoich
umiejętności od czasu ostatniego spotkania. Czarny Koń przyjrzał się bramie,
bardziej z powodu własnego niepowodzenia niż braku wiary w umiejętności
wiedźmina. Kiedy jego ciekawość została zaspokojona, odwrócił się, żeby pożegnać
się z parą magów. - - Dziękuję za pomoc, Cabie Bedlamie, i tobie, Pani z Bursztynu.
- - Proszę, nie nazywaj mnie tak.
- - Przepraszam! Zostałem uprzedzony i zapomniałem. Powoli pokręciła głową.
- - To ja przepraszam. Nie czas na drobiazgi.
- - Powodzenia, Czarny Koniu. - Cabe pomachał ręką. - Wyruszymy, gdy tylko
będzie to możliwe.
- - Nie zwlekajcie. Panuje spokój, ale lepiej nie ryzykować, prawda? - Hebanowy
ogier stanął na zadnich nogach. - Uważajcie na siebie, przyjaciele! Cień może
uderzyć w każdej chwili i każdym sposobem! Bądźcie czujni!

Usłyszał zawołanie Cabe’a:

- Będziemy! - Potem świat przekręcił się, gdy wpadł w portal. Przed nim wybuchła
furia Piekielnych Równin, szyderczym salutem witając jego powrót. Brama znikła,
gdy tylko się z niej wyłonił. Nie tracąc czasu, natychmiast sięgnął do wewnętrznej
więzi i stwierdził, że cel jego poszukiwań jest gdzieś na południu.

Czarny Koń modlił się, żeby po drodze przyszedł mu do głowy pomysł, jak
przekonać czarodzieja do zerwania więzi. Prześladowała go dokuczliwa myśl, że
może zostać, po raz trzeci, więźniem Drayfitta.

Byłoby to nawet zabawne... gdyby nie fakt, że wiedział, iż tym razem ucieczka nie
będzie możliwa. Drayfitt z pewnością o to zadba. Cabe stał w ogrodzie Dworu,
obejmując żonę. Oboje patrzyli w miejsce, w którym zniknął Czarny Koń. Cabe
zamrugał i uśmiechnął się. - - Powinniśmy robić to częściej.

- - Stale ci to powtarzam. Jak myślisz, dlaczego wyprawiłam stąd dzieci? Spacer po


ogrodzie niesie ukojenie.

Podeszli do ławki. Pani Bedlam usiadła. Po jej twarzy przemknęło zmieszanie.


- - Co się stało? - zapytał Cabe, zajmując miejsce obok niej.
- - Pomyślałam, że Aurim tu jest, ale to głupie. Nie ma go. - - Wysłałaś Aurima,
Kyla i Gratha do ich pokojów, pamiętasz? Musieliśmy porozmawiać w spokoju.
- - W spokoju. - Pocałowała go. - Nie mamy go zbyt wiele, prawda?
- - Nie. Ale nie możemy się uskarżać. Przez parę lat było naprawdę spokojnie.
Nawet w Talaku.
Gwen wsunęła się w jego ramiona.
- Miejmy nadzieję, że tak zostanie. Nie cierpię, gdy coś psuje tak śliczny dzień.
Pocałowali się, a potem siedzieli w milczeniu, słuchając śpiewu ptaków i ciesząc się
dniem. Żadne nie wspomniało o powrocie Czarnego Konia, o armii Talaku ani o
intrygach Cienia. Jaki był sens mówienia o takich rzeczach? Żadna z nich się nie
wydarzyła.

XIII
Minął dzień od wymarszu kolumny, i był to dzień zmian. Początkowo Erini nie
mogła dociec, na czym one polegały. Zerknięcie jednego z pałacowych strażników,
krótka wymiana zdań między służącymi, wyszukana uprzejmość doradcy Quorina.
Ostatnie martwiło ją najbardziej, skoro bowiem doradca miał powody do okazywania
jej grzeczności, najpewniej oznaczało to kłopoty.

Zachowanie Melicarda było jedynym pozytywnym następstwem wczorajszych


wypadków. Król był w naprawdę radosnym nastroju. Ostatnia zmiana nie tyle ją
zmartwiła, co wprawiła w pomieszanie. Iston najpierw nalegał, że powinna pozwolić
jego ludziom otoczyć się opieką, a teraz wynajdywał powód za powodem, żeby ich
odwoływać. Galea powiedziała, że kapitan przebywa gdzieś poza pałacem,
musztrując swój oddział, jak przystało na dobrego dowódcę; Magda skwitowała jej
naiwne wyjaśnienie rozbawionym uśmiechem. Erini przypuszczała, że żadna nie wie,
co naprawdę porabia Iston.

Śniadanie z Melicardem poszło, jak po maśle”, jak mawiał jej ojciec. Księżniczka
była zdumiona, jak ujmujący potrafi być król. W rozmowach coraz częściej nawracał
do czasów pokoju, czasów bez Smoczych Królów, i do tego, co miał nadzieję
osiągnąć. Zaczął nawet mówić o przerzuceniu mostu nad przepaścią, którą stworzył
między sobą a sąsiadami, zwłaszcza Penacles i Irillianem. Nakreślona podczas
posiłku przyszłość byłaby sielankowa, gdyby nie jeden szczegół.

W tym nowym świecie nie było miejsca dla smoków. To popsuło skądinąd cudowny
poranek. Erini po namyśle odłożyła tę sprawę na bok, obiecując sobie, że po ślubie
rozpocznie własną kampanię.

Po raz pierwszy Melicard poruszył temat małżeństwa. Spacerowali po jednym z


licznych marmurowych tarasów, które musiały być ulubionym elementem
architektonicznym budowniczego pałacu. Dwaj gwardziści stanęli na baczność,
honorując królewską parę. Erini, w rodzinnym domu otoczona tuzinami straży,
zdumiała się na widok skąpej ochrony, ale Melicard był pewny swojego
bezpieczeństwa.

Erini miała co do tego wątpliwości.


- Wprowadziliśmy pewne zmiany, moja księżniczko. Wiesz o tym, prawda?
- Skąd mogę wiedzieć? Jestem tutaj od niedawna. Król przymknął oko (w blasku
słońca wydawało się, iż zamknął oboje oczu) i dokonał szybkich obliczeń. Spojrzał
na nią i uśmiechnął się zdrową połową ust. - Krótko, prawda? Czuję się tak, jakbyś
tu była od zawsze. Quorin mówi to samo. „Z tym, że jego słowa skrywają inne
znaczenie” - pomyślała księżniczka z ponurą satysfakcją.
- To mój dom. Ja też tak czuję.

Melicard odwrócił się z zakłopotaniem. Nie wyznawał się dobrze na takich


subtelnościach. Jego domeną były bitwy i zemsta. - - Czy mówiłem ci, że miłość od
pierwszego wejrzenia istnieje tylko w bajkach?

Chyba nie miałem racji.


- - Nie miałeś. Wiem z własnego doświadczenia.
Bez namysłu podniósł drewnianą rękę i ujął jej dłoń. Sztuczna kończyna była w
dotyku przyjemnie chłodna, gładka i wcale nie sprawiała wrażenia martwego
kawałka drewna. Erini zauważyła, że charakter substancji zależy od nastroju jej
narzeczonego.
- Nie umiem ci powiedzieć, jak długo trwać będzie obecna krucjata, ani nawet czy
zakończy się za naszego życia. Bez względu na to, jeśli masz ochotę, możemy
zakończyć „królewskie konkury” i zacząć planować... przyszłość. Roześmiała się
cicho, zachwycona sposobem, w jaki to wyłożył. - - Małżeństwo? Czy tego słowa
szukałeś, wasza wysokość? Melicard z udawaną powagą pokiwał głową.

- - Tak, chyba tak.

Jej pocałunek okazał się właściwą odpowiedzią. Podobnie jak ze sztuczną ręką,
ledwo zauważyła, że część ust, które dotknęła wargami, nie była prawdziwa. Elfie
drewno było drewnem tylko wówczas, gdy za takie je uważali. Ich wiara przemieniła
je w żywe ciało.

- Wasze wysokości... - Głos Quorina zmroził słoneczny dzień i zgasił ognie


szczęścia, które zapłonęły w oczach Erini po usłyszeniu propozycji Melicarda.
Pewną przyjemność sprawił jej tylko widok miny intruza. Doradca był
skonfundowany i wściekły, i ledwo panował nad tymi emocjami. Erini posłała mu
grzeczny, ale z gruntu nieszczery uśmiech.

- - O co chodzi, Quorin? - Melicard, w przeciwieństwie do narzeczonej, obnażył zęby


w czymś, co raczej nie mogło zostać nazwane uśmiechem. Dzikość grymasu
zaskoczyła doradcę, który nigdy nie spotkał się z czymś takim w odniesieniu do
siebie. - Rozkazałem, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Ciebie to też dotyczy. - -
Wybacz mi, panie... Odniosłem wrażenie... - wlepił wzrok w księżniczkę, która
pomyślała, że doradca nie spodziewał się zastać ich na tak zażyłej stopie. - - Skoro
już tu jesteś, Quorin, coś dla mnie zrobisz.

- - Słucham, panie. - Rozbiegane oczy znów zatrzymały się na Erini. - - Ogłoś, że w


czasie rozpoczęcia kampanii i z nastaniem nowej ery, którą zapoczątkuje Talak,
księżniczka Erini z Gordag-Ai zgodziła się zostać moją królową.
Pobierzemy się podczas ceremonii z udziałem wszystkich mieszkańców miasta za...
kiedy,
moja księżniczko?
Erini uśmiechnęła się do Melicarda. „Nareszcie!” - Skoro małżeństwo zostało
umówione jeszcze zanim nauczyłam się chodzić, z mojej strony nie trzeba wielkich
przygotowań. Chciałabym, żeby nasz ślub odbył się jak najszybciej.

Doradca odzyskał trochę zimnej krwi. Z lekkim błyskiem w oku szybko powiedział:

- Ceremonia zaślubin nie królewskiej miary byłaby uchybieniem, wasza wysokość.


Rodzina księżniczki będzie chciała w niej uczestniczyć. Również wszyscy wielmoże
z obu miast-państw upomną się o swoje prawa. Takie wydarzenie wymaga stosownej
oprawy. Erini zesztywniała.

- Nigdy nie zależało mi na wystawnym weselu. Gotowa jestem wziąć ślub nawet w
tej chwili, jeśli tylko jest tu ktoś, kto mógłby nas połączyć. Melicard poklepał ją po
ręce.

- - Jestem tego samego zdania, lecz Quorin na nieszczęście ma rację. Winniśmy


twojej rodzinie i ludowi uroczystość, a nawet festiwal. - - Jeden miesiąc, wasza
wysokość! Skoro dałem radę zebrać kilka tysięcy żołnierzy, zorganizowanie wesela
będzie fraszką! Wystarczy jeden miesiąc! - - Tak długo? - Król stał się sceptyczny. -
Miałem nadzieję, że co najwyżej dwa lub trzy tygodnie. Urządź mniejszą ceremonię.
Tylko szlachta i rodzina królewska z Gordag-Ai.

Ogłoś, że festiwal dla ludu odbędzie się dwa tygodnie później. Zrozumieją.
Quorin, pokonany, westchnął ciężko.
- A zatem dwa tygodnie. Czy mogę pierwszy złożyć gratulacje? Melicard
podziękował, ale Erini zdobyła się tylko na oschłe skinienie głowy. Doradca
odwrócił się, żeby, jak się wydawało, przystąpić do przygotowań, zwłaszcza
wypisania zaproszeń, które posłaniec powiezie do Gordag-Ai. Księżniczka
pomyślała, że ustąpił zbyt łatwo. Miała wrażenie, że jego głównym celem było
dopilnowanie, aby wesele nie odbyło się od razu.
Miesiąc czy dwa tygodnie - opóźnienie pozostawało opóźnieniem.
- - Coś cię trapi?
- - Nie. Żałuję tylko, że nie możemy pobrać się od razu. - - To byłoby przyjemne, ale
już pogwałciliśmy nakazy protokołu. Wedle prawa zaloty powinny trwać pełen
miesiąc, a datę wesela należałoby wyznaczyć w terminie od czterech do sześciu
miesięcy po ich zakończeniu. - - Miesięcy, w czasie których wszystko może się
zdarzyć. Czy tak postanowili nasi ojcowie?
- - Tak było, gdy wychodzili za nasze matki. Noszenie korony czasami wymaga
świecenia dziwnym przykładem. Ale dość tego. Uprzykrzona obecność Quorina
przypomniała mi o obowiązkach. Kampania już w toku, a ja jestem odpowiedzialny
za miasto.

- - Skoro mam być królową, czy nie powinnam się nauczyć, jak rządzić twoim
ludem?

Melicard uśmiechnął się.

- Masz rację, choć obawiam się, że twoja obecność tylko będzie mnie rozpraszać.
Ale dobrze. Chodź ze mną. Zobacz, jak dbam o swoje dzieci. Może nawet
podsuniesz parę nowych rozwiązań i pomysłów.

Wstrzymała się od komentarza, zastanawiając się, jak zareaguje na jej propozycje.

Gdy wychodzili z tarasu, Erini zauważyła, że strażnicy zmienili się. Wartę pełnili
dwaj nowi żołnierze. Pamiętała ich z patrolu, który zatrzymał ją, gdy opuszczała
ogród z Drayfittem. Z patrolu Ostlicha.

- Znów mnie zostawiasz - szepnął do niej Melicard. - Twoje myśli uwielbiają


podróżować.

Erini nagle zacisnęła rękę na jego ramieniu. Gdyby nie było z elfiego drewna,
prawdopodobnie odcięłaby mu dopływ krwi. Ostatnie słowa wstrząsnęły nią do
głębi, gdyż oczyma wyobraźni ujrzała, iż rzeczywiście zostawia narzeczonego - i że
oboje nie żyją.
Z ruin wieży Cień patrzył na zatrzymującą się kolumnę. Wzniesiona dawno temu
wieża była ostatnią pamiątką po siostrzanym mieście Talaku.

W niedawnej przeszłości - dla zakapturzonego czarnoksiężnika określenie to


odnosiło się do kilku ubiegłych stuleci - miasto zostało zniszczone. Maszerujące
wojska ominęły je z daleka, być może z obawy, że duchy zmarłych mogą obrzucić
klątwą ich krucjatę. „To nie upiorów swojego umysłu musicie się obawiać” -
pomyślał wiedźmin niemal obojętnie. Nie interesowało go co się stanie z wielką
armią Talaku - obchodził go tylko los Drayfitta. Sędziwy czarodziej był jedynym
ogniwem łączącym go z zaklęciem nieśmiertelności. Musiał dowiedzieć się od niego
pewnych rzeczy, tego wszystkiego, co umknęło mu z pamięci po krótkim kontakcie z
wszechwiedzą. Przeklął osobowość, która była wówczas górą. Zamiast wykorzystać
tę wiedzę i zabrać się do pracy, postanowiła odprężyć się, zadrwić z niego i udawać
głupiego. Każde z minionych wcieleń niewiele miało do zaoferowania. Szaleńcy i
durnie, jak jeden. Dla Cienia byli obojętni, niegodni rasy Vraadow.

Przypadek odmienił bieg rzeczy. Niestety, niewłaściwe użycie przez Drayfitta


jednego zaklęcia zapewniło Cieniowi zarówno nieśmiertelność, jak i ostateczną
śmierć. O wyniku decydował czas.

,Jestem Vraadem. Tezerenee. Teraz ja dzierżę smoczy sztandar”. Który namiot


należał do wychudzonego śmiertelnika? Cień zamrugał i ujrzał rozległy obóz w
zbliżeniu, choć leżał o godzinę drogi na południe. Nie miał żadnych zahamowań
przed dostosowywaniem ciała do zaistniałych potrzeb, choć dla większości magów
zmiennokształtność była kosztownym i trudnym zaklęciem. Rzeczywista fizyczna
zmiana była ostatecznością, gdyż wymagała ogromnie subtelnych manipulacji. Te
miernoty bały się zerwania naturalnych sił tego świata, co nie było żadną przeszkodą
dla Vraada. Trudno uwierzyć, że ci ludzie byli potomkami jego rasy. Dowód
stanowili ci, którzy dowiedli, jak Bedlamowie, że magia nadal jest ostatecznym
narzędziem.
- Cabe - mruknął, wspominając pierwsze spotkanie. Chłopak był śmiertelnie
przerażony i zupełnie nie rozumiał, kim jest.

Ruch w obozie przerwał rozmyślania. Cień zmarszczył czoło, zastanawiając się,


dlaczego traci czas na rozpamiętywanie czegoś tak nieznaczącego. I to nie po raz
pierwszy.

Wszystko, co robił w ostatnich dniach, budziło wspomnienia, a z nimi wiązały się


emocje.

Vraadowie nie byli na nie odporni. Niekiedy nawet stawali się ich niewolnikami. A
jednak jego wspomnienia, od których nie mógł się uwolnić, dotyczyły tych
podrzędnych stworzeń, które mogły być nazwane tylko jego wrogami. To nie miało
sensu. W większej części życie tych nieudaczników było krótkie jak błysk spadającej
gwiazdy. Wielu było bezwolnymi narzędziami jego woli.

Pojawienie się zamierzonego celu uchroniło go przed dalszą introspekcją. Drayfitt


wyglądał na zmęczonego, widocznie nie był przyzwyczajony do długiej, nużącej
jazdy wierzchem. Cień mlasnął językiem na znak dezaprobaty. Wprawny mag
stworzyłby własny, bardziej wygodny środek transportu. Mało tego, skoro jego
towarzysze byli wyraźnie zwyczajnej natury, jechałby na czele kolumny jako jej
najwyższy dowódca.

Każdy oficer na tyle głupi, by mieć zastrzeżenia, natychmiast straciłby usta, które
śmiały je wyrzec.

Cień przyglądał się, jak Drayfitt rozmawia z dwoma oficerami. Słowa nie były
ważne - dotyczyły zbliżającej się bitwy i przekonania, że ekspedycja powinna ruszyć
na północ lub północny zachód, aby rozprawić się z nagle aktywnymi klanami
Srebrnego. Wiedźmin uśmiechnął się. Talak będzie miał do czynienia z armią
Srebrnego Smoka prędzej niż się spodziewa.

Wkrótce zapadnie noc. Wtedy pójdzie do starego czarodzieja i zdejmie z niego


brzemię wiedzy zamkniętej w podświadomości. Wtedy w końcu naprawi zło, które
zostało mu wyrządzone. Stanie się nieśmiertelny, zyska władzę nad mocami tego
świata i nie będzie miał rywali, którzy mogliby kwestionować jego prawa. Bycie
ostatnim z rasy miało swoje dobre strony. Smocze Cesarstwo zostanie przekształcone
w lenno, a jej mieszkańcy będą go wielbić, ponieważ tego sobie zażyczy.

Szorstki głos, stare wspomnienie, przeszył umysł Cienia niczym dobrze naostrzony
miecz. „Nie śnij na jawie! Działaj!”

Kąciki jego ust wykrzywiły się w dół, gdy patrzył, jak Drayfitt odchodzi do jednego
z większych namiotów.

- Tak, ojcze - mruknął zimno do upiorów w swojej głowie. Gdy resztki znojnego
dnia znikły za linią horyzontu. Drayfitt odkrył coś dziwnego.

Przez pierwsze minuty spędzone na własnych nogach - po całym dniu jazdy na


grzbiecie potwora, którego wybrał mu jakiś żołnierz-idiota - był wyczerpany i
obolały do punktu odrętwienia. Po kilkuminutowym wypoczynku na pryczy w
namiocie czuł się jak nowo narodzony i silniejszy niż kiedykolwiek. Jego zdolności
też wydawały się dużo lepsze. Przez parę minut z zadumą wpatrywał się w
przestrzeń, potem spojrzał na latarnię, którą ktoś zapalił w jego namiocie. Ściągnął
usta i zaświstał do płomienia. Z radością stwierdził, że z ognia wyskoczyła maleńka
czerwona figurka. Za nią ciągnęły miniaturowe pasemka dymu. Figurka była
odrobinę większa od lalki i nawet nie miała twarzy. Podeszła do maga i skłoniła się
przed nim wdzięcznie.

Drayfitt zakręcił kółko palcem. Ognisty ludek fiknął koziołka i znów się ukłonił.

Śmiejąc się cicho, czarodziej zagwizdał na kolejną figurkę. Ta miała kobiece


kształty.

Dołączyła do partnera i wykonała dworny dyg. Na bezgłośny rozkaz stwórcy, ogniste


kukiełki zatańczyły. Wirowały i pląsały. Drayfitt przyglądał im się z dziecięcym
zadowoleniem.
Ishmir robił takie sztuczki, kiedy on był jeszcze mały. Między innymi dlatego
później próbował podążyć w ślady sławnego brata. Jak się okazało, wyczarowywanie
ognistych ludzików było jedną z pierwszych sztuczek, do których nie miał uzdolnień.
Nie brakowało mu potencjału, lecz z jakiegoś powodu moce nie chciały go słuchać.
Ishmir przy paru okazjach wspomniał, że jedyna różnica między Smoczym Mistrzem
a zwyczajnym ulicznym sztukmistrzem sprowadza się do siły woli.

Znużony popisami małych tancerzy, odprawił ich do płomienia. To głupie, osądził,


tracić nowo zyskaną siłę na takie dziecięce błazeństwa. Stary mag doszedł do
przekonania, że teraz cały świat stoi przed nim otworem. Do tej chwili talenty
służyły mu co najwyżej miernie, przedłużając życie i mącąc wspomnienia
otaczających go ludzi, gdy zachodziła taka potrzeba. Teraz mógł zająć miejsce
należne magowi z prawdziwego zdarzenia, takiemu, który nie musi przejmować się
talizmanami Poszukiwaczy, jakimi obwieszał się doradca Quorin w obronie przed
atakiem zewnętrznych wrogów. On, Drayfitt, sprowadzi króla na bardziej rozsądną
ścieżkę, uczyni Talak miastem wiodącym Smocze Cesarstwo do pokoju. - Mam
nadzieję, że wybaczysz mi to wtargnięcie - powiedział drwiąco uprzejmy głos.

Drayfitt zawirował, wyrzucając przed siebie całą nowo odkrytą siłę. Wiedział, z kim
ma do czynienia, choć nawet nie spodziewał się, że zobaczy oblicze intruza. - - Tak,
jestem Cieniem. - Zakapturzony wiedźmin skłonił się w doskonałej parodii ukłonu
ognistych ludzików. W rękach trzymał coś, czego nie było widać. Z jakiegoś powodu
Drayfitt poczuł zimno w brzuchu.

- - Przyniosłem ci... dary. - Cień rzucił na ziemię dwie kule, które rozwinęły się,
wymachując nogami i ogonami. Dwa wielkie i paskudne skorpiony potoczyły się ku
sobie, gotowe zewrzeć się w walce.

- Miały zostać współsprawcami zbrodni. Przysłane przez kogoś, komu zależy na


twojej śmierci. Trucizna byłaby narzędziem mordu, trucizna w twoim jedzeniu, tego
wieczoru. Dość, by zabić smoka.
Drayfitt pobladł. Skorpiony podniosły szczypce i wyprężył jadowite ogony, czekając
na lukę w obronie przeciwnika.

- Pomyślałem, że będzie sprawiedliwie, jeśli poniosą karę stosowną do ich


przestępstwa. Nie mam racji? - Wyraz twarzy Cienia - Drayfitt zdumiewał się, że ją
widzi - był doskonale obojętny. Równie dobrze wiedźmin mógłby przyglądać się
liściowi niesionemu na wietrze.

Jakby uwolnione spod zaklęcia, skorpiony zaatakowały się zajadle. Szczypce


szarpały odnóża. Ogony miotały się do przodu i do tyłu, jakby pociągał za nie jakiś
szalony lalkarz.

Jednemu udało się urwać nogę przeciwnika. Nadmiernie pewny siebie, niemalże
dostał w głowę żądłem rannego. Dal się zaskoczyć i przeciwnik, ociekając posoką z
kikuta, zmusił go do oddania pola.

Drayfitt przeniósł spojrzenie ze skorpionów na wiedźmina. Cień zwrócił uwagę na


jego emocje i pstryknął palcami. Skorpiony odstąpiły od siebie, prężąc ogony. Cień
opuścił rękę. Skorpiony jednocześnie skoczyły ku sobie i przeszyły sobie głowy
żądłami. Już były martwe od zadanych ciosów, a jednak nadal kłuły się zapamiętale.

- Dość - rozkazała zakapturzona postać.


Dwie pozbawione życia skorupy znieruchomiały na ziemi. Szybko uległy rozkładowi
i
po kilku sekundach nie został po nich ślad. Zbierając się na odwagę, Drayfitt
spiorunował
wzrokiem intruza
- - Po coś tu przyszedł? Czego dowieść miało to wynaturzone widowisko?
- - Czego? Miały cię zabić na rozkaz doradcy Quorina. - - Co? - Choć spodziewał się
odpowiedzi, słowa wytrąciły go z równowagi. - Mogłeś zostawić je przy życiu, nie
musiałeś ich torturować! Właśnie czegoś takiego potrzebowałem, żeby uwolnić króla
od jadu, jaki sączy mu w uszy ten podstępny kocur!
- - Nie martwiłbym się o króla. Myślę, że jutro zostanie obalony. - Cień podrapał się
po szczęce. - Tak, jutro.

- - Jaką to szaloną grę toczysz? - Drayfitt przygotował się do walki. Trudno było
powiedzieć, czy jego nowa siła sprosta mocy najstarszego, najwprawniejszego z
żyjących czarnoksiężników. „Wątpliwe” - ocenił po chwili namysłu. - Jeśli
zamyślasz mnie zabić, to dlaczego nie pozwoliłeś, by te dwa biedne stworzenia
wykonały za ciebie robotę? - - Zabić cię? - Wiedźmin wyglądał na szczerze
poruszonego. - Nie zależy mi na twojej śmierci. Daj mi to, czego chcę, a wymażę ci
pamięć o tej nocy i odejdę. Proste.

- - Wymażesz moją pamięć? Po tym, jak rzekłeś, że mój król jest w


niebezpieczeństwie?

- - Zostanie obalony czy będziesz o tym wiedział, czy nie. Poza tym, obowiązują
mnie warunki przymierza, jakie zawiązałem. Bądź rozsądny. Chcę tylko cząstkę
twojego umysłu. - Kąciki ust Cienia wygięły się w górę, gdy wyciągnął rękę w stronę
maga. Drayfitt stwierdził, że nie rozumie przyczyny jego wesołości. „Gdzie są
warty? - zastanowił się. Cień mówił dość głośno, by usłyszeli go wszyscy w okolicy
namiotu, a jednak nikt nie przyszedł sprawdzić, co się dzieje. - Nawet nie
zauważyłem jego zaklęcia, jakie by ono nie było. Jakie mam szansę? Jaki mam
wybór?”

- - Nie zabierzesz wspomnień, które nie należą do ciebie! - - Och, ależ należą! To
moje wspomnienia! Przeczytałeś tę księgę od deski do deski, wiem. Nawet gdybyś
świadomie nie pamiętał treści, pozostała ona w twojej głowie. Muszę tylko przesiać
twoją pamięć i znaleźć to, co trzeba. Bądź rozsądny. Drayfitt poczuł, że ręce i nogi
zaczynają mu ciążyć. Postąpił krok w stronę wiedźmina, myśląc ze smutkiem, jak
bardzo ta sytuacja przypomina jego porażkę w czasie krótkotrwałej ucieczki
Czarnego Konia. To wspomnienie dodało mu jakże potrzebnych sił. Z łatwością,
która go przestraszyła, przerwał czar, którym omotał go wiedźmin. Cień nie
wyglądał na zadowolonego.
- Nie stawiaj oporu. Ty tylko grałeś rolę maga, ja jestem magiem! Daj mi to, co
moje,
a zostawię cię w spokoju.
Drayfitt wykonał krąg lewą ręką.
- Nic, co posiada dla ciebie taką wartość, nie powinno trafić w twoje ręce. Za żadną
cenę. Znam niszczycielskie skutki magii Vraadow. Piasek zaczął pełznąć w górę nóg
Cienia w tempie, z którego ten zdał sobie sprawę, gdy ziarenka dotarły do wysokości
pasa. Powstrzymał je ruchem brwi i wyrzucił w powietrze, tworząc chmurę, która
okrążyła Drayfitta.

Wiekowy czarodziej rozproszył tuman, lecz drogo za to zapłacił. Cień wyciągnął


rękę i dotknął jego skroni. Drayfitt zacharczał i upadł na kolana. Wiedźmin ujął w
dłonie jego głowę.

Choć fizyczny opór maga spełzł na niczym, Cień stwierdził że wcale nie idzie mu
łatwo. Wola Drayfitta była silniejsza niż sobie wyobrażał. Jakby czerpał z jakiejś
tajemnej rezerwy. Udawało mu się bronić umysł przed inwazją. Zmniejszając siłę
mentalnej napaści, wiedźmin zaczął wybierać wspomnienia na chybił trafił. Z
zadowoleniem pomyślał, że się przedarł, lecz chwilę później zrozumiał, że Drayfitt
skierował go w ślepą uliczkę i że nadal stawia opór. Rozdrażniony, zaatakował
pełną mocą.

Oczy Drayfitta rozszerzyły się, a usta otwarły w niemym krzyku. Zacisnął dłonie na
rękach przeciwnika, ale kierująca nimi wola zawiodła. Wspomnienia zaczęły płynąć
niczym rzeka uwolniona z oków zimowego lodu. Po niedługim czasie Cień znalazł
to, czego szukał, gdyż niedawne wspomnienia były wyraźniejsze, bardziej
przejrzyste. Wśród nich były te dotyczące Czarnego Konia, ale wiedźmin odrzucił je
na bok, nie widząc w nich nic pożytecznego. Czy mogły powiedzieć mu o mrocznym
rumaku coś, czego jeszcze nie wiedział? Kiedy wreszcie wchłonął wszystko, czego
potrzebował, puścił głowę Drayfitta.

Królewski mag upadł na ziemię, wbijając niewidzące oczy w sufit namiotu.


Oddychał, ale
było to wszystko, co mógł robić.
Cień ukląkł obok niego, kładąc rękę na jego czole. Kołatał się w niej umysł, który
powoli zamierał. Za godzinę będzie martwy. Wiedźmin wspaniałomyślnie zamknął
oczy starca. Nie miał wyrzutów sumienia. Gdyby Drayfitt nie stawiał oporu, nie
musiałby stosować drastycznych środków. Proste.

Jednakże śmierć w pyle wydawała się niegodna maga, który miał, choć krótko, siłę,
by mu się przeciwstawić. Cień popatrzył na pryczę i uśmiechnął się. Wykonanie
zadania zajęło czas potrzebny na jeden oddech... a potem wiedźmin zniknął.

Niedaleko rozległego obozu Czarny Koń potknął się, gdy to, co utracił na rzecz
królewskiego maga, wróciło do niego w szaleńczym pośpiechu. Początkowe
uniesienie na myśl, że znów jest całością, szybko przygasło pod wpływem ech bólu i
cierpienia towarzyszącego powrotowi. Wieczysty od razu poznał, co się stało i z
czyjej winy. Mimo że odzyskał utraconą część siebie, postanowił zajrzeć do obozu i
namiotu czarodzieja - Drayfitt mógł powiedzieć mu pewne rzeczy, oczywiście jeśli
mroczny rumak zdąży, zanim sędziwy mag wyzionie ducha.

Miał rozpaczliwą nadzieję, że zdoła się dowiedzieć, gdzie Cień uderzy następnym
razem.

XIV
Ze środka posępnych Gór Tyber na krucjatę ruszyła inna armia. Większe siły, które
nadciągały z zachodu, miały dołączyć do niej przed świtem. Połączone legiony
nowego, samozwańczego Cesarza Smoków runą na królestwo ludzkiego
parweniusza i zagarną je dla swego pana. W celu unaocznienia swojej władzy
Smoczy Król Srebrny jechał na czele i, jak przystało na cesarza, dosiadał ogromnego
wierzchowego smoka, największego i najgroźniejszego ze swego rodzaju.

Oczy Srebrnego płonęły pożądliwie, gdy patrzył na południe, gdzie, jeśli miało się
wyobraźnię, można było dostrzec rozwarte na oścież bramy Talaku. Ktoś jeszcze
wyczuł wstrząs, który towarzyszył udręce Drayfitta. Erini wcześnie udała się na
spoczynek i właśnie zasnęła. Nie przebudziła się w tej krytycznej chwili, tylko
zaczęła śnić. Śniła, że sędziwy mag traci przytomność i ucieka z niego życie. Śniła o
groźnej, skrytej pod kapturem twarzy, która zwiększała koszmar, gdyż
uwidaczniające się na niej emocje nawet nie były złem. Malowało się na niej
rozdrażnienie, irytacja i chłodna obojętność na los królewskiego maga. Jakby cudze
życie było dla niego niczym.

Księżniczka wiedziała, że była to twarz wiedźmina Cienia. Śniła też o kimś innym:
o hebanowym ogierze, Czarnym Koniu. Stał na wzgórzu wśród zwyczajnych koni i
patrzył z góry na obóz. Choć jeszcze nie wkroczył na jego teren, on również wiedział
o śmierci i przepajała go gorzka świadomość, że przybył za późno.

Drayfitt miał swoje wady, ale Erini opłakała jego śmierć. Istniała między nimi pewna
więź - łączył ich sekret jej przekleństwa. W pewnym sensie czuła, że coś podobnego
łączy z nią Czarnego Konia i jej, ja” ze snu czerpało z tego związku niejaką ulgę. W
tym momencie podświadomie wróciła do chwili, kiedy po raz pierwszy spotkała
mrocznego rumaka, do komnaty pogrzebanej głęboko pod pałacem. Spotkanie wryło
jej się w pamięć, podobnie jak fakt, że zdołała uwolnić więźnia.

- Księżniczko? - Czarny Koń odwrócił się, jakby zdając sobie sprawę z jej obecności.

Erini zbudziła się - na zimnej, kamiennej podłodze w całkowitej ciemności. Poraził


ją strach, który na szczęście szybko przeminął. Nie groziło jej bezpośrednie
niebezpieczeństwo, a histeria mogła tylko sprowadzić coś gorszego. Otulając się
nocną koszulą pomyślała, że przydałoby się coś cieplejszego do ubrania, a zaraz
potem niemal dała się porwać panice, ponieważ materiał zaczął łaskotać jej skórę.
Przez chwilę była przekonana, że coś próbuje połknąć jej nogi i dopiero po
pomacaniu stóp stwierdziła, że nosi teraz buty z długimi cholewkami.

Dzięki rosnącym umiejętnościom udało jej się ubrać. Była tak zdumiona tym
wyczynem, że dopiero po pewnym czasie wróciła do problemu obecnego miejsca
pobytu.
Kiedy to zrobiła, pierwsza myśl dotyczyła światła. Dopiero w jego blasku będzie
mogła ocenić swoje położenie.

„Jak się tu znalazłam?” To czarodziejka-nowicjuszka już wiedziała. Przeniosły ją


tutaj jej zdolności i te same zdolności, miała nadzieję, umożliwią jej powrót do
pokoju. Ale najpierw światło.

Nie bardzo wiedząc, co zrobić, Erini spróbowała wyobrazić sobie świecznik stojący
nie dalej niż trzy stopy od niej. Według Drayfitta czar tak prosty był prawie
odruchowy. Nie musi sięgać do spektrum i angażować mocy. Jej naturalne zdolności
powinny wystarczyć... taką miała nadzieję.

Kiedy pierwsza próba zaowocowała jedynie lekkim tętnieniem w skroni, księżniczka


zamknęła mocno oczy i zaczęła raz za razem wyobrażać sobie świeczkę w nadziei,
że przez stałe powtarzanie wreszcie osiągnie cel.

Zapach stopionego wosku poinformował ją, że się udało. Potem zapach przemienił
się w duszący smród, a jasność przebiła się przez zamknięte powieki. Erini otworzyła
oczy, a po chwili rozwarła je szeroko z niedowierzania, gdyż przed nią migotała i
topiła się ponad setka świec, płonących jak miniaturowe słońca. Armia przybyła na
jej wezwanie. Ten widok wywołał przelotny uśmiech na jej ustach, uśmiech, który
zgasł, gdy poznała miejsce, do którego nieumyślnie teleportowała się za sprawą
swojej magii. Była to komnata, w której Melicard więził Czarnego Konia. Nie
pozostał ślad po diagramie, który wyznaczał granice magicznej klatki. Znikły nawet
znaki wyryte przez Drayfitta w kamiennej podłodze.

Odkrywszy, że przebywa w obrębie pałacu i niezbyt daleko od swoich komnat, Erini


postanowiła wrócić na własnych nogach. Jak na razie jej sukcesy w operowaniu
magią były co najwyżej mizerne. Zmieniła ubranie - na strój do jazdy konnej ze
skóry i płótna, łącznie ze spodniami, które powszechnie noszono w Gordag-Ai - ale
wyniki innych czarów były niespodziewane. Zamiast jednej świecy stworzyła sto.
We śnie przeniosła się w inne miejsce.
Gdyby spróbowała teleportować się do łóżka, równie dobrze mogłaby trafić do
sypialni w pałacu ojca. Wytłumaczenie niespodziewanej materializacji królowi i
królowej Gordag-Ai, choć była ich córką, mogło wywołać skandal. W najlepszym
wypadku, jej sekret wyszedłby na jaw, zanim zyska kontrolę nad swoimi
zdolnościami. Zabrała jedną świeczkę i po krótkiej wewnętrznej debacie jak
najszybciej zdmuchnęła pozostałe. Uśmiechnęła się na myśl, co powiedziałby Quorin
albo Melicard, gdyby zeszli tutaj i stwierdzili, że Czarny Koń zniknął, a jego miejsce
zajęły tuziny na wpół stopionych, pogaszonych świeczek. Choć miało to swoje
zabawne strony, Erini wolała być daleko, gdyby coś takiego miało się wydarzyć.
Jeśli coś mogło zniweczyć nadzieje związane z Melicardem, to na pewno jej rola w
ucieczce mrocznego ogiera. Erini podeszła do drzwi. Nie były zamknięte.

Dwaj znudzeni strażnicy poderwali głowy i wlepili w nią wzrok, szeroko otwierając
usta.

Chciała zatrzasnąć drzwi, ale jeden strażnik, szybszy od kolegi, wepchnął w


szczelinę umięśnione ramię. Już wyciągał miecz, kiedy księżniczka bez namysłu
cisnęła mu świeczkę w twarz. Rozpaczliwie zapragnęła mieć coś bardziej
skutecznego do walki z dwoma żołnierzami niż maleńki płomyczek.

Z knota wystrzeliła kula ognia, błyskawicznie pochłonęła dwóch bezradnych


żołnierzy i z powrotem skurczyła się do rozmiaru małego, migoczącego płomienia...
zanim Erini miała szansę zrozumieć, co tym razem zrobiła.

Strażnicy zniknęli bez śladu. Płomienie strawiły ich do szczętu; nawet nie mieli
czasu poznać swojego przeznaczenia. „Pomniejsze błogosławieństwo” - pomyślała
księżniczka.

Ręka jej drżała. Lichtarz wraz z ogarkiem pozostałym po świecy stopionej w


wybuchu gorąca, wypadł z jej niepewnej dłoni i zagrzechotał na podłodze. Przeraziła
ją straszliwa prawda, że właśnie zabiła dwóch ludzi. Dwóch ludzi. Erini wiedziała, że
chcieli ją zabić albo pojmać, ale to nie poprawiło jej samopoczucia. Nie zamierzała
zrobić im krzywdy. Pragnąc czegoś potężniejszego od płomyka świecy, chciała
tylko powstrzymać ich na tyle długo, by coś wymyślić - cokolwiek.

„Sen! Mogłam ich uśpić! Wiem, że mogłam! Zamiast tego zamordowałam ich!

Rodziny tych nieszczęśników nawet nie będą miały czego opłakiwać!” I wtedy
doszła do wniosku, że nie wolno jej poślubić Melicarda. Nie powinna nawet
przebywać wśród ludzi. Każda przelotna myśl mogła stać się wyrokiem śmierci dla
kogoś bliskiego - jak gdyby śmierć kogoś obcego była czymś lepszym. Morze łez
spływało po jej policzkach, gdy wbijała oskarżycielskie spojrzenie w swoje ręce.
Choć wiedziała, że magia jest częścią jej samej, nie tylko rąk, nie mogła przestać
myśleć o nich jako o narzędziach mordu.

„Dziś w nocy - zadecydowała. - Dziś w nocy odejdę!” Nie chciała nawet wziąć pod
rozwagę wykorzystania rosnących zdolności do przeniesienia się gdzieś daleko, jak
najdalej.

Koniec z czarami. Wszystko musiało zostać zrobione w normalny sposób.


Pochodnia oświetlała długie kręcone schody. Wspominając ostatnią długą
wspinaczkę po oszałamiającym ciągu stopni, Erini zaczerpnęła powietrza i spiesznie
ruszyła na górę.

Utrzymywała początkowe tempo przez około pięćdziesiąt stopni, a potem zaczęła


zwalniać.

Może było to wynikiem zdenerwowania, ale miała wrażenie, że schody zrobiły się
dwa razy dłuższe. Była taka uradowana, gdy wreszcie znalazła się przed drzwiami do
ogrodu, że otworzyła je bez należytej ostrożności. Dopiero wtedy sklęła się w duchu
za brak rozwagi.

Wszak tutaj też mogła stać warta.

Nie było nikogo. Ogród był ciemny i pusty. Myśl o opuszczeniu Talaku napawała ją
goryczą i w gruncie rzeczy ucieszyłaby się z nagłego przybycia Melicarda. Nawet
gdyby jego miłość miała przerodzić się w nienawiść po odkryciu, kim była i że
zabiła dwóch ludzi.

Nieszczęśni strażnicy wypełniali przecież tylko swój obowiązek. Z pewnością nie


spodziewali się ujrzeć księżniczki wychodzącej z komnaty, w której miało
przebywać wyłącznie magicznie stworzenie. Ich zachowanie miało sens, bo przecież
intruz wychodził ze strzeżonego miejsca. Za posłuszeństwo nagrodziła ich
błyskawicznym spopieleniem. Przytłoczona przez nową falę poczucia winy na myśl
o strażnikach, którzy wypełniali swój obowiązek, Erini zdecydowanym krokiem
ruszyła w kierunku królewskich stajni. Tam znajdzie odpowiedniego wierzchowca,
może tego siwego diabła, na którym jeździł Iston.

Robiło jej się niedobrze na myśl o kradzieży konia, ale realizacja zamierzeń
wymagała prędkości i wytrzymałości. Koń Istona aż nadto spełniał oba wymogi. -
Dziwna pora na spacer po ogrodzie, nie sądzisz, księżniczko Erini? Erini nie
podskoczyła, choć głos dobiegający z ciemności paskudnie stargał jej już i tak
nadwątlone nerwy. Stanęła spokojnie przybierając lodowatą minę, jakby to, co
robiła, nie było sprawą byle sztachetki, nawet jeśli cieszył się względami samego
króla. - - Nie było cię w komnatach i zacząłem się martwić. - Quorin przybliżył się.
Za jego plecami Erini dostrzegła zwaliste sylwetki co najmniej dwóch strażników.

Jeden trzymał
pochodnię.
- - Co cię obchodzi, czy jestem w komnacie, czy przechadzam się po ogrodzie?
Nocne powietrze i śpiew słowików dobrze robią na nerwy.
- - Jeśli masz ochotę na spacer, dołącz do mnie. Pokażę ci coś fascynującego. Mai
Quorin złapał ją za rękę. Nie silił się na zachowanie pozorów, ścisnął ją boleśnie
mocno. Jego ludzie, czterej, jak się okazało, ustawili się wokół nich. Choć doradca
jeszcze nie powiedział, co chce jej pokazać, księżniczka już się domyśliła. Szarpała
się krótko i daremnie.

Quorin był silniejszy niż mogło się wydawać.


- Doradco Quorinie - warknęła ze złością, próbując nowej taktyki. - Nie mam ochoty
nigdzie iść, szczególnie z tobą! Jeśli nie przestaniesz zachowywać się w ten
skandaliczny sposób, będę zmuszona nadmienić o tym mojemu narzeczonemu, a
twojemu królowi! - Proszę cię bardzo - odparł obojętnie doradca. Ruszył bez
ostrzeżenia, praktycznie wlokąc Erini przez pierwszych parę kroków. Strażnicy szli
przed nimi i z tyłu, tworząc wokół nich kwadrat. Spojrzenie Quorina przekonało
Erini, że krzyk czy robienie jakiegokolwiek hałasu nie wyjdzie jej na dobre. Wątpiła,
czy wyrządzi jej fizyczną krzywdę, ale to mogło zmienić się w każdej chwili,
zwłaszcza po dotarciu do miejsca przeznaczenia. Mogła uwolnić się tylko w jeden
sposób, lecz to oznaczało zawierzenie przekleństwu, które było przyczyną jej niedoli.
Erini nie mogła zmusić się do zaufania swoim zdolnościom, nie po zabiciu dwóch
ludzi. Nawet najmniejszy błąd w ocenie możliwości mógł zwiększyć jej brzemię
winy. Choć pogardzała doradcą i nie ufała mu w najmniejszym stopniu, nie chciała
mieć go na sumieniu.

Jeden z ludzi otworzył drzwi w murze. Quorin wprowadził ją na schody i powiódł na


dół. W przeciwieństwie do podróży na górę, która ciągnęła się przez całą wieczność,
ta zdawała się trwać mgnienie oka. Nim Erini miała czas zebrać myśli, stała u stóp
schodów i patrzyła na drzwi, zza których zadała śmierć.

- - Nie - szepnęła tak cicho, że jej uśmiechnięty towarzysz ledwo dosłyszał. - - To


nie są twoje nowe kwatery, wasza wysokość - rzucił kwaśno, mylnie interpretując
przyczynę jej strachu. - Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć, co wyczynia tutaj twój
ukochany. Chcesz poznać prawdziwe oblicze Melicarda, nieprawdaż? Mało
prawdopodobne, że będziesz skłonna na niego spojrzeć po ujrzeniu jego „gościa”. - -
Straciłeś rozum, doradco? Myślisz, że Melicard puści to płazem? Nawet jeśli ja mu
nic nie powiem, sam dojdzie prawdy!

- - Wątpię. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie będzie miał do tego głowy. Erini nie
miała czasu poprosić o wyjaśnienie enigmatycznego oświadczenia, bo Mai Quorin
pchnął ją brutalnie pod ścianę. Sięgnął do klamki drzwi, najwyraźniej pragnąc
własnoręcznie ukoronować chwilę triumfu.

Zrozpaczona księżniczka uległa pokusie. Jej skłębione myśli zaproponowały


rozwiązanie, które, jak wierzyła, nie spowoduje niczyjej śmierci. Skupiając wolę,
zadała cios.

Nic się nie stało.

Spróbowała jeszcze raz, zagryzając zęby w koncentracji. Pierwotny pomysł popadł w


zapomnienie. W tej chwili pragnęła obojętnie jakiego, byle pozytywnego dla niej
rozwiązania.

Znowu nic... tylko że Mai Quorin, który zajrzał do komnaty, cofnął się chwiejnie.

Odwrócił zaczerwienioną z gniewu twarz i wyładował wściekłość, która skupiła się


na najbardziej prawdopodobnym celu - na niej.

- Co tu się stało? Gdzie on jest? Odpowiadaj! - Uderzył ją mocno, zapominając, kogo


znieważa i po co w ogóle ją tu ściągnął. - To robota Drayfitta, prawda? Tylko on
mógł to zrobić! - Quorin zrzucił maskę usłużnego dworaka, ukazując swoje
prawdziwe oblicze.

Oblicze zwierzęcia żądnego krwi.

Ten straszliwy widok podniósł Erini na duchu. Skoro doradca był taki wściekły z
powodu uwolnienia Czarnego Konia, to znaczyło, że mimowolnie zadała druzgocący
cios jego planom, jakie by one nie były.

Żołnierze cofnęli się przed swoim panem, widocznie zaznajomieni z jego


porywczym
charakterem. On dziko wodził po nich wzrokiem, przekonany, że ktoś odkrył
ucieczkę
wcześniej, ale bał się go zawiadomić. Po chwili łypnął na swojego jeńca i
poderwał rękę do
jej twarzy. Erini aż się wzdrygnęła. Ręka nie uderzyła z całej siły, tylko
musnęła jakby
pieszczotliwie jej posiniaczony podbródek. Kiedy się odsunęła, na dwóch palcach
widniały
czerwone kropelki. Po raz pierwszy w życiu księżniczka miała okazję poznać smak
krwi z
rozciętej dolnej wargi.
Quorin odetchnął głęboko.
- Byłaś niespodziewaną przeszkodą! Melicard i królowa? Kto normalny chciałby
wyjść za tego patetycznego głupca? Powinnaś ruszyć w drogę powrotną do Gordag-
Ai w dniu waszego spotkania, ale nie, ty postanowiłaś zagrać heroinę z jednej z tych
ckliwych baśni, cud-dziewicę, która ratuje zauroczonego króla! Oto, co zyskałaś! -
Podniósł zakrwawioną rękę na wysokość jej oczu. - Nie przestałaś go kochać nawet
gdy się dowiedziałaś, że wezwał demona, który może zabić setki niewinnych ludzi,
jeśli wyrwie się na swobodę! Erini popatrzyła mu w oczy. Wiedziała, że Quorin łże,
i doradca w końcu nie mógł znieść jej spojrzenia.

- - A kto pierwszy zaproponował szukanie demonów? Drayfitt nigdy nie podsunąłby


takiego niebezpiecznego i szalonego pomysłu!

- - Drayfitt. - Mai Qourin złapał Erini za ramię i wytarł krew w jej rękaw. Nie
sprawiła mu satysfakcji okazaniem strachu, choć pokaz jego prawdziwej natury
napawał ją wstrętem. Zdolności opuściły ją z nieodgadnionych powodów, ale radziła
sobie bez nich przez całe życie i chciała, żeby tak było dalej. - Co ci powiedział?
Zresztą to nieważne, księżniczko, bo ten stary szarlatan nie żyje. Otruty, jak sądzę.
Erini nie skomentowała. Przypatrywała mu się wściekle z zaciśniętymi ustami. -
Może później - kontynuował Quorin. Powoli się uspokajał, jakby odkrycie ucieczki
Czarnego Konia i domniemany współudział Erini naprawdę nie miały znaczenia. -
Może później, kiedy wszystko zapięte będzie na ostatni guzik, znowu
porozmawiamy. Twoja obecność wznieciła zamęt, ale możesz okazać się kluczem,
który umożliwi łatwe dodanie Gordag-Ai do listy naszych zwycięstw.
W odpowiedzi na jakiś milczący znak, dwóch strażników złapało Erini pod ręce.
Ona
wreszcie zrezygnowała z ostrożności.
- Przekroczyłeś wszelkie granice! Melicard ci tego nie daruje! Twoje wpływy się
skończyły! On...

Obrzucił ją szczerze zaskoczonym spojrzeniem.

- Księżniczko Erini! Czy chcesz mi powiedzieć, że ty, inteligentna, choć nieco


kłopotliwa kobieta, jeszcze nie rozumiesz, co się dzieje? Czyżbym sprawiał
wrażenie, że obchodzi mnie to, co zrobi mi twój kaleki kochanek? - Quorin
uśmiechnął się, widząc, że Erini zaczyna pojmować. - To zamach stanu, wasza
wysokość. Dziś wieczorem po raz pierwszy od setek iat w Talaku zapanuje
bezkrólewie. Na szczęście prawowity władca jest już w drodze... a bramy miasta
staną przed nim otworem. Zabierzcie ją z moich oczu, ale nie zróbcie jej krzywdy.

Gdy zaczęli ją wlec, Erini uderzyła w doradcę pełną siłą swej woli, nie dbając, jakie
to może mieć następstwa dla niej czy nawet całego pałacu. Jedyna reakcja na jej
wysiłki polegała na tym, że ręka Quorina poderwała się do piersi, jakby sprawdzając,
czy nadal coś tam wisi. Doradca uważnie spojrzał na księżniczkę, z miną wyrażającą
powątpiewanie i ciekawość, i patrzył za nią, póki nie zniknęła na spiralnych
schodach. Erini zastanowiła się, czy poznał, kim jest, i jak to wpłynie na jej los.
„Melicard!” Choć otaczały ją dowody, nie mogła uwierzyć, że pachołkowie doradcy
tak szybko i po cichu zajęli pałac.

Udała się na spoczynek ledwie przed paroma godzinami! Mai Quorin musiał
planować to od lat, powoli wkradając się w łaski króla, stając się jego bratnią duszą,
kolegą-krzyżowcem na pozór opętanym tą samą manią. Im dłużej nad tym dumała,
tym bardziej jasne stawało się znaczenie jego ostatnich słów. Prawdopodobnie miał
na rozkazy ponad trzy czwarte straży pałacowej. Melicard... Melicard najpewniej
zginął podczas snu z ręki ludzi, którzy mieli go chronić.
Zdruzgotana Erini nie podjęła próby odzyskania wolności, gdy strażnicy wywlekli ją
z powrotem do ogrodu. Prawie bezgwiezdna noc wydawała się odpowiednim
symbolem zmierzchu panowania Melicarda. Nie trzeba było jej bezwartościowego
przekleństwa, by spowodować jego upadek. Wystarczyła jego własna obsesja.
Księżniczka nie wiedziała, dlaczego nagle opuściły ją umiejętności, ale nawet gdyby
miała przypłacić to życiem, skorzystałaby z nich bez wahania, byle tylko uratować
królestwo i tron Melicarda.

Była oszołomiona i dlatego nie stawiała oporu, gdy strażnicy po wyjściu z ogrodu
wciągnęli ją do sieni. Nigdy nie była w tej części pałacu, lecz czyniło to niewielką
różnicę.

Marzyła tylko o jednym: zaszyć się w jakimś spokojnym miejscu, skąd nigdy nie
będzie musiała wychodzić.

Dowody przewrotu mnożyły się, gdy szli przez pałac. Mijali uzbrojonych mężczyzn
w jednolitych mundurach gwardii pałacowej. Erini wyrwała się z odrętwienia na
widok prowadzonych przez nich jeńców. Zmierzali w przeciwnym kierunku,
najpewniej do więzienia. Ciekawe, dokąd w takim razie ona trafi. Może Quorin
wyznaczył odrębne cele dla więźniów królewskiej krwi. Może nawet znajdzie tam
ciało Melicarda. Pokonali szereg ciemnych, nie oświetlonych korytarzy, zapewne
dlatego, że były dużo ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zapalanie pochodni. Prawdę
mówiąc, ani Erini, ani jej dozorcom nie przeszkadzał brak światła. Żołnierze
pomrukiwali między sobą, ale tak cicho, że księżniczka nie rozumiała ani słowa.
Prowadzili ją mniej więcej tak, jak lalkarz może prowadzić marionetkę. Tym samym
była całkowicie zaskoczona - jak jej przewodnicy - kiedy ze ściany wysunęły się ręce
i złapały ich za karki. Erini upadła na podłogę, tłukąc sobie ramię, ale nie uderzając
głową w twardą powierzchnię. Spojrzała w górę i wytężyła oczy, próbując dojrzeć,
co się dokładnie dzieje.

To, co zobaczyła, zupełnie zbiło ją z tropu i wprawiło w jeszcze większe osłupienie.


Ręce należały do dwóch przedziwnych ciał. Ciemno odziana postać, składająca się z
torsu mężczyzny i samotnej stopy, rzuciła swoją ofiarę na kolana. Drugi napastnik -
złożony z głowy i ramion - szarpnął bezwładnego żołnierza do tyłu. Obaj użyli
czegoś w rodzaju drutu czy sznurka do zaduszenia swoich ofiar. Z powodu dokładnie
przeciętych tchawic strażnicy nie mieli prawa sapnąć, nie wspominając o wołaniu
pomocy. Akcja zajęła niecałą minutę. Ofiary leżały bez ducha na podłodze. Jedna z
ciemnych postaci ruszyła w stronę księżniczki, druga zaś zaczęła usuwać dowody
ataku, czyli zwłoki.

- Wasza wysokość! Chwała bogom, że cię znaleźliśmy! - Był to ledwie szept, ale
Erini poznała głos jednego ze swoich ludzi. Czy wśród jej poddanych byli
czarownicy? Jakby odgadując jej myśli, wybawca zdjął kaptur z głowy. W
ciemności zobaczyła żołnierza ledwie dziesięć lat starszego od niej. Był wyjątkowo
szpetny i nawet z wdzięczności za ratunek nie mogłaby nazwać go przystojnym.

- Nie lękaj się, księżniczko Erini, ani tego, co uczyniliśmy, ani mojej facjaty.
- Próba
rozładowania napięcia spełzła na niczym. - Gdybyś zechciała wstać, pani, z
przyjemnością
zaprowadzimy cię w bezpieczniejsze miejsce.
- Bezpieczniejsze? Pokiwał głową.
- - Kapitan Iston trzyma część pałacu. Planował to od wielu dni, od kiedy doszły go
słuchy, że coś się kroi. Nasza tutejsza siatka stanęła na wysokości zadania. - - Nasza
siatka? Od wielu dni? - Rzeczywistość przerastała jej najśmielsze wyobrażenia. - Co
masz na my...?

- - Proszę! - syknął. - Kiedy będziesz bezpieczna, wasza wysokość, kapitan odpowie


na wszystkie twoje pytania!

Dołączył do niego drugi. Był młodszy, prawie w jej wieku, tylko trochę wyższy.
Zdumiała ją myśl, że rzucił się na strażnika o jedną trzecią większego od siebie.

- - Musimy ruszać! Następny oddział zmierza w naszą stronę!


- - Proszę, wasza wysokość!
Z jej powodu zginęło już zbyt wielu ludzi i księżniczka nie chciała dopuścić, by ten
sam los spotkał jej wybawców.
Podniósłszy się szybko, podała rękę pierwszemu mężczyźnie, który natychmiast
ruszył korytarzem w tym samym kierunku, w jakim prowadzili ją strażnicy. Na
skrzyżowaniu skręcili w lewo. Tupot maszerujących stóp ścigał ich przez pewien
czas, potem ucichł, gdy patrol wykryty przez młodszego żołnierza skręcił w inną
stronę. Po drodze Erini rzuciła okiem na płaszcze obu mężczyzn. Wydawały się
nieodpowiednie, ale po chwili zauważyła, że w zależności od ich ułożenia jej
wybawcy jakby płowieją - nie, nie płowieją, tylko wtapiają się w otoczenie. Słyszała
o takich rzeczach, choć nigdy wcześniej nie widziała nic podobnego.

Dwa razy próbowała ich zagadnąć i dwa razy nakazali jej zachowanie milczenia.
Drugiemu ostrzeżeniu towarzyszył urywany krzyk. Młodszy z jej towarzyszy nagle
złapał się za bok, gdzie ugrzęzła strzała. Obaj musieli się skradać jak cienie, dlatego
żaden nie miał zbroi. Niestety, jeden drogo zapłacił za swobodę i bezgłośność
ruchów. Coś cienkiego i ostrego błysnęło w ręce drugiego żołnierza. Ostrze
pomknęło w stronę łucznika, który majaczył niczym zjawa w głębi korytarza. Choć
Erini niewiele widziała, ostrze spełniło swoje zadanie. Łucznik upadł, przyciskając
ręce do piersi. Pojawiło się więcej żołnierzy, zbyt wielu, by któryś mógł
zaryzykować bezpieczny strzał, ale też więcej niż trzeba, by uciekinierzy nie mieli
żadnych szans. Człowiek Istona zdarł płaszcz z martwego towarzysza i wepchnął go
w ręce swej pani. Popychając ją korytarzem, wyszeptał:

- - Stajnie! Kieruj się do stajni! Tym korytarzem, a potem w prawo w trzeci z kolei!

Biegnij! To jedyne wyjście, pani!


- - Ale ty...
- - Wypełniam swój obowiązek! Uciekaj!
Erini posłuchała, jednak inni żołnierze odcięli jej drogę ucieczki. Gdy zwolniła,
próbując znaleźć inną trasę, jej samotny obrońca poległ w walce. Krew następnej
osoby splamiła jej ręce.
Na myśl o rękach nagle poczuła delikatne, znajome mrowienie w palcach. Nie
wiedziała, kiedy powróciło to uczucie. Być może gdyby zachowała zimną krew,
zauważyłaby je na czas, żeby uratować swoich wybawców. Może nie. Desperacko
wyciągnęła rozłożone ręce w przeciwne strony korytarza. Jeśli w następstwie zginie i
ona, niechaj tak będzie. Dla tych ludzi nie czuła litości. Oni musieli zapłacić.
Możliwe, że jej umiejętności zostały odblokowane przez płaszcze, które pozwalały
jej wybawicielom wtapiać się w otoczenie. Ich przewrotny charakter nasunął jej na
myśl tych, którzy w zależności od zysków stawiali to na lojalność, to na zdradę
swych panów. Nie byli ludźmi. Byli tylko cieniami ludzi, byli niczym. Erini
zapragnęła, żeby tak właśnie się stało.

Kiedy rozbrzmiał pierwszy krzyk, chciała zamknąć oczy i nie otwierać ich, ale na
próżno. Coś zmuszało ją do przyglądania się okropnym scenom rozgrywającym się
po obu stronach korytarza. Z jej palców wysnuły się połyskujące wici, jak węże z
najczystszego światła, głodni mściciele jej bólu. Oderwały się od czubków palców i
popędziły w kierunku najbliższych wrogów. Nic nie zdołało ich powstrzymać. Jeden
z ludzi poderwał tarczę, ale wić przeszła przez nią niczym duch, wnikając następnie
w piersi pechowca.

Pogrzebała się w
jego torsie bez śladu.
Gdy mężczyzna w rozpaczy darł piersi paznokciami, światło rozbłysło w jego
wnętrzu, wypełniając mu oczy i usta tą samą jasnością, którą stworzyła Erini.
Księżniczka przypatrywała się temu z szeroko otwartymi oczami, niezdolna
uwierzyć w to, co sama wyzwoliła. Blask przybrał na sile tak bardzo, że
prześwitywał przez ciało żołnierza.
Mężczyzna próbował zrobić krok do przodu, ale jego ciało tylko zafalowało, jakby
stając się niematerialne. Przez czas potrzebny na jeden oddech szkielet rysował się w
obrębie ciemniejszych konturów, a potem pod strażnikiem ugięły się nogi, może
dlatego, że wreszcie stopiły się kości. Upadł, z instynktownie wyciągniętymi rękami,
które skruszyły się w zetknięciu z twardą powierzchnią. Resztki tułowia uderzyły w
podłogę i rozpadły się w proch, który po chwili zniknął. Widok ten miał powracać do
niej w koszmarach. Nikt nie uszedł swemu przeznaczeniu. Wici poruszały się z
prędkością i zajadłością zarazy, dopadając swoje ofiary, gdy rzucały się do ucieczki.
Nim sczezł pierwszy żołnierz, inni zostali porażeni. Choć tego chciała, Erini nie
mogła ich uratować. Z twarzą chorobliwie bladą w blasku jej narzędzi zemsty, mogła
tylko stać i patrzeć, zafascynowana i przerażona efektem swoich czarów.

Chciała czegoś innego, czegoś bardziej czystego. Dopiero teraz zrozumiała, że w


śmierci nie ma nic czystego, zwłaszcza w śmierci spowodowanej przez nienawiść i
gniew.

Oni zabili jej ludzi i prawdopodobnie człowieka, którego kochała, ale to... Nie tego
chciała.

Gdy zniknął ostatni żołnierz, do końca próbując wyrwać z ciała swojego kata,
wypaliły się również resztki jej gniewu.

Erini oparła się o ścianę i przykucnęła, patrząc niewidzącym wzrokiem na pusty


teraz korytarz, gdzie tylko kilka sztuk broni i jeden czy dwa przedmioty
niewiadomego przeznaczenia pozostały po tuzinie ludzi. Gdyby teraz ktoś nadszedł,
nie stawiałaby oporu.

Najpewniej nawet nie zauważyłaby intruza. Widziała tylko niosącą ukojenie, jak
godny zaufania przyjaciel, ciemność.

Głowa młodej księżniczki opadła na ramię, gdy wyczerpanie i wyrzuty sumienia


przeniosły ją w jedyne miejsce, w którym mogła znaleźć spokój.
Xv
Czarny Koń, znów w pełni sił, z daleka badał okolice namiotu Drayfitta. Nie
wyczuwał obecności Cienia, ale jeśli istniał ktoś mogący przytępić mu zmysły do
punktu bezużyteczności, to najpewniej istota, która znała go najlepiej. Staranne
przeczesanie terenu wokół namiotu nic nie ujawniło. W powietrzu ociągał się siad
silnej, gwałtownej magii, ale coś takiego było normalne w miejscu spotkania dwóch
magów. O umiejętnościach Cienia świadczyło też to, że nikt nie miał pojęcia o
odbywającej się w namiocie walce na śmierć i życie. Nikt też nie wiedział, że wśród
setek żołnierzy leży martwy mag królewski.

„Rankiem czeka was interesująca i wstrząsająca niespodzianka” - pomyślał Czarny


Koń, zastanawiając się, czy śmierć czarodzieja wpłynie w jakiś sposób na koleje
krucjaty.

Jeśli właściwie oceniał sytuację, tak bardzo demoralizujące wydarzenie może


sprawić, że wojsko zawróci do Talaku, a więc do ostatniego miejsca, w którym
chciałby je widzieć Srebrny Smok.

Pewien, że nie wpadnie w zasadzkę, ale nie chcąc pokładać całkowitego zaufania w
tym przekonaniu, mroczny rumak kłusował po cichu w stronę obozu. Portal byłby
szybszy i gwarantujący zachowanie tajemnicy, jednak tym razem nie miał zamiaru
materializować się w miejscu, z którego niedawno zniknął jego przeciwnik. Poza
tym, skoro Drayfitt był martwy, w obozie przebywali tylko zwyczajni żołnierze,
ludzie bez nadprzyrodzonych zdolności, dysponujący bronią, która dla niego nic nie
znaczyła. Namiot stał w głębi obozu, dlatego Czarny Koń zwolnił. Ogólnie rzecz
biorąc, miał niewielkie kłopoty ze zmuszeniem wart czy przechodzącego żołnierza
do spojrzenia w inną stronę. Młody rekrut obierający jabłko nagle upuścił nóż i,
podczas gdy szukał go na ziemi, hebanowy ogier przemknął bezgłośnie tuż obok.
Wieczysty pilnował się, żeby łatwość, z jaką sobie teraz radził, nie wbiła go w
groźną w skutkach nadmierną pewność siebie. Takie sytuacje równały się
zapraszaniu nieszczęścia, a Cień był mistrzem w ich wykorzystywaniu.
Teren wokół namiotu był pusty. Choć mag w bitwie był niezastąpiony, większość
żołnierzy i oficerów wolała, jeśli to możliwe, trzymać się w bezpiecznej odległości
od ludzi jego pokroju. Nigdy nie wiadomo, co mogło wypełznąć z kwatery
czarnoksiężnika. „Hmmm!” Lodowate oczy zamrugały, wpatrując się w scenę, którą
mógł wymyślić tylko Cień. Hipokryzja dawnego przyjaciela-wroga wprawiła
Czarnego Konia w oszołomienie.

„W miarę upływu czasu coraz to mniej zachwycony jestem twoim prawdziwym »ja«,
drogi Cieniu!”

Nie było wątpliwości, że wiedźminowi naprawdę chodziło o oddanie swego rodzaju


hołdu, inaczej nie zawracałby sobie głowy układaniem ciała na wymyślnych marach.

Czarny
Koń wątpił, czy kierowała nim skrucha; po prostu taki był sposób bycia tego
nowego... to znaczy, dawnego i oryginalnego Cienia. Mimo wszystko ogier
zastanowił się, jakim cudem czarnoksiężnik nie dostrzegł groteskowości swojego
dzieła. Drayfitt leżał spokojnie - rumak widział go takim po raz pierwszy - ze
skrzyżowanymi rękami i w fantazyjnym, wielobarwnym stroju, którego za życia
nigdy by nie przywdział.

Sztuczny uśmiech wykrzywiał jego usta, co zapewne także było dziełem wiedźmina,
gdyż na podstawie skąpego doświadczenia Czarny Koń wiedział, że Drayfitt nie był
osobą skorą do śmiechu. Była to okrutna parodia prawdziwego czarodzieja. Mary
były jeszcze gorsze. Jak zapewne było we zwyczaju jego ludu, Cień stworzył coś, co
mogło być nazwane typowym vraadzkim pomnikiem przepychu. Złocony i
wysadzany obficie - najpewniej prawdziwymi - klejnotami, katafalk bardziej
przypominał jarmarczne dziwo niż miejsce spoczynku nieszczęsnego maga.
Podstawę tworzyły cztery misternie rzeźbione figury wyobrażające smoka,
człowieka, Quela i Poszukiwacza. Czarny Koń zadumał się przelotnie nad
potencjalnym znaczeniem tej czwórki, ale nie przychodziło mu na myśl nic, co
wiązałoby się z obecną sytuacją. Jeszcze raz dokładnie sprawdził wnętrze namiotu.

W ciele Drayfitta migotała cieniutka nić życia. Czarny Koń nieufnie ponowił
badanie. Rzeczywiście! Tliła się ledwie iskierka, a nawet jeszcze mniej. Wiedział, że
nie może uratować sędziwego śmiertelnika, ale istniała szansa, że Drayfitt zdoła
powiedzieć mu coś o planach Cienia. Cokolwiek. Istota jego badania uległa zmianie.
W ostatnich dniach Czarny Koń po dwakroć zmuszony został do oddania części
siebie, ale teraz zrobił to z ochotą. Było to niczym łyk wody podany umierającemu z
pragnienia. Proces przebiegał powoli i ostrożnie. Dając zbyt wiele mógł zakończyć
to, co rozpoczął Cień, zaś zbyt mała ilość jego esencji mogła nie ożywić czarodzieja.

Pomarszczona, zapadnięta twarz wykrzywiła się nagle, gdy wróciło do niej życie.
Drayfitt zakaszlał, drąc palcami powietrze być może w nieświadomej próbie
zatrzymania uciekającego żywota.

Czarny Koń w milczeniu przeklął tego, kto obdarzył życiem Cienia. Powieki starca
zatrzepotały, ale oczy pozostały ślepe. Mroczny rumak przysunął się bliżej, mając
nadzieję, że nawet jeśli umierający go nie zobaczy, to może przynajmniej usłyszy.

- Przyjacielu Drayfitcie, to ja, Czarny Koń - wyszeptał mu do ucha. - Słyszysz mnie?

Cisza.

- Drayfitt, zrobiłem co mogłem, ale twój czas dobiega końca. Los Talaku i twojego
ludu nadal zależy od ciebie, jak przez ponad stulecie. Usta czarodzieja otworzyły się
i zamknęły. Czarny Koń czekał. Wargi znów się rozchyliły i dobył się z nich syk,
gdy konający spróbował przemówić. Niepewny, czy dobrze robi, Wieczysty znów
zasilił go częścią siebie. - Króóó... óóó... - wykrztusił Drayfitt.

- - Jesteś królewskim magiem. To prawda. - Kary ogier miał ochotę ryknąć z


rozpaczy. Czyżby jego starania poszły na marne? Czy w umyśle tego człowieka nie
został
ślad rozsądku?
- - Króóó... Smok!
Smoczy Król? Który? Pan klanu Czerwonego?
- Taili... aaak! - Lewa ręka Drayfitta sięgnęła do piersi. - Quorin! - Jak na razie było
to najwyraźniejsze, najbardziej dokładnie wypowiedziane słowo, miernik nienawiści
maga do doradcy. Drayfitt pomacał piersi, jakby chcąc wskazać coś, co wisiało mu
na szyi, albo na szyi Quorina.

Z urywanych słów zaczął się formować paskudny obraz, ale nie dotyczył tego, na
czym zależało Czarnemu Koniowi.

- - Co z Cieniem? Powiedz mi o Cieniu!

- - Wsss... mnienia... Soczewka... dziecko? - Oczy wywróciły się, widząc być może
przynajmniej zarysy tego, co go otaczało. Drayfitt z przezornością, która tak długo
utrzymywała go przy życiu i zapewniała mu bezpieczeństwo, próbował zredukować
wypowiedź do słów, które miały największe znaczenie. Wiedział, że życie z niego
wycieka i że nawet dar Czarnego Konia długo mu nie pomoże. - - Soczewka?
Dziecko? - „Co to znaczy?”

- - Pomyłka... znowu...

- - Mistrzu Drayfitcie! - zawołał ktoś od wejścia. Czarny Koń odwrócił się, potem
uświadomił sobie, że czarodziej jeszcze coś mówi. Nim znów odwrócił głowę,
Drayfitt zamilkł. Oczy miał otwarte, ale jedynym, co mogły teraz widzieć, była
ostatnia ścieżka, na którą wszyscy śmiertelnicy wkraczają na końcu życia. Jego
ostatnie słowa zostały stracone.

- - Drayfitt! - Jakiś oficer w średnim wieku rozsunął klapy namiotu. W


przeciwieństwie do większości ludzi, którzy z nabożną grozą odnosili się do
Wieczystego, ten obrzucił go zdumionym spojrzeniem, dobył miecz... i zaatakował.
Widok był tak niewiarygodny, że Czarny Koń roześmiał się wbrew wszystkiemu, co
się wydarzyło. Nie bacząc na śmiech, żołnierz ciął wprawnie ogiera po nogach.
Prawdziwy koń byłby zbyt wolny i runął na kolana, z przetrąconymi kończynami.
Wieczysty zwinnie uskoczył w bok. Wytrącony z równowagi siłą własnego zamachu,
oficer odsłonił bok.

Mroczny rumak skorzystał z okazji i delikatnym trąceniem kopyta wyrzucił go w


powietrze.

- - Słuchaj - ryknął, nie zwracając uwagi na innych, którzy stłoczyli się w wejściu -
gdybyś był na tyle uprzejmy, żeby wysłuchać zamiast próbować zabić wszystko, co
się rusza...

- - Nic nie zrobisz, demonie! - Człowiek w zbroi dość zdobnej, by nosił ją dowódca
ekspedycji, rozepchnął gapiów i ruszył ku mrocznemu rumakowi. Nie miał miecza,
tylko coś, co emanowało taką energią, że Czarnego Konia ogarnął niepokój. Od
tysiącleci istniały przedmioty mocy, stworzone przez taką czy inną rasę, zdolne
zniszczyć setkę jego odpowiedników.

- - Słuchajcie mnie, głupcy! Talak...

- -...już nigdy nie popadnie w jarzmo tyranii twoich panów! - Dowódca podniósł
niewielką czarną kostkę.

- - Moich panów? Nie jestem smoczym słu...

Urwał. Wnętrze namiotu rozmyło się i zamgliło. Czarny Koń potrząsnął głową,
próbując skupić wzrok na rzeczywistości. Przez mgłę słyszał głos człowieka. -
Wyobrażałeś sobie, że nasz król nie pomyślał, iż twoi smoczy panowie nie wezwą do
pomocy tobie podobnych? Ten talizman jest skuteczną obroną! Mroczny rumak
chciał polemizować, ale słowa nie przenikały przez pułapkę, w jakiej się znalazł.

- - Z ochotą rozkazałbym ci rozedrzeć twoich panów na sztuki, ale nie leży to w


mocy tego talizmanu! Mogę tylko kazać mu wypełnić jego pierwotne zadanie i
odesłać cię do tej piekielnej czeluści, która cię wypluła! Zgiń, przepadnij! - -
Głuuupcyyy! - tylko tyle zdążył wykrzyknąć Czarny Koń.

- - Zupełni, bezdenni głupcy!


- - Dawno, dawno temu była sobie maleńka cętka - skomentował głucho głos płynący
w nicości. - Maleńka dziurka w rzeczywistości. Mroczny rumak bezsensownie kopał
otaczającą go pustą przestrzeń. Wiedział, dokąd trafił. Jak można było nie poznać
miejsca tak pustego jak Pustka? „Piekielna czeluść, która mnie wypluła! To jest
piekielna czeluść, która mnie wypluła, niech licho weźmie wszystkich nadgorliwych
śmiertelników! Powinienem tu zostać i pozwolić, by spotkał ich los, na jaki
zasługują!” - Maleńka cętka rosła. Czas nie grał roli, nieprawdaż? Dobiorę inne
słowa później, kiedy będę miał... - właściciel miękkiego głosu zachichotał
obłąkańczo - czas! Czarny Koń spojrzał w kierunku, z którego napływały słowa.

- - Nadal układasz swoje opowieści?


- - Ja układam eposy, ty machasz ogonem. - I znowu śmiech.
- - Nie mam czasu na twoje dowcipy, francie.
- - Nazywam się Jedziwy, jeśli łaska, a nawet bez łaski! - Przed Wieczystym scaliła
się maleńka jak dziecięca lalka postać. Nie miała wyraźnych rysów i była czarna jak
Czarny Koń. - A tutaj, jak doskonale wiesz, przez cały czas nie ma czasu! Nawiasem
mówiąc, czy powiedziałem: „Witaj w domu”?
Mroczny rumak rozejrzał się, zauważając, jak zawsze, gęsto spakowane regiony
pustej przestrzeni. Nic tłoczyło się z niczym i napierało na jeszcze większe nic.
Część nicości zmuszona była piętrzyć się na czubku niczego, żeby wszystko się
pomieściło. To zdumiewające, ile niczego mogło się zmieścić w tak niewielkiej
przestrzeni. „Zaczynam bredzić jak ten tutaj” - pomyślał kwaśno Czarny Koń. Do
marionetkowego towarzysza powiedział:

- Powitanie raczej nie mieści się na liście moich pragnień. Za chwilę zamierzam
stąd
odejść, Jedziwy! Znasz śmiertelnika, który na twój widok zawołał:, Jesteś
prawdziwy”, mam
rację? Mało oryginalny sposób wyboru imienia!
Kukiełka stanęła na głowie.
- Ha! Ty za to wybrałeś imię niezmiernie wymyślne! Ale nie skomentowałeś
początku mego najnowszego eposu, mój drogi! Myślałem, że zatytułuję go jakoś bez
sensu, na przykład: „Czarny Koń, Dziura, która chciała być Całością!” - Maleńka
figurka zachichotała, potem przybrała pozę mówcy, nadal wisząc w pustce do góry
nogami. - Dziura, gdy dorosła, obrosła w pretensje i iluzje splendoru...

Czarny Koń miał dość. Odwrócił się od rozmówcy.


- - Żegnaj, Jedziwy.
- - Pozwól mi iść z tobą! - Czarna figurka zmieniła formę, stając się miniaturową
wersją mrocznego rumaka. Pokłusowała przez przestrzeń na wysokość oczu ogiera. -
Zabierz mnie! Wiesz, jak to jest, gdy raz zakosztuje się rzeczywistości! Nie mogę
znieść tej pustki!
Czarny Koń westchnął.

- - Rozumiem to lepiej niż myślisz, ale nie mogę i nie chcę, nawet gdybym mógł!
Zostałeś wypędzony przez tych, których moc jest silniejsza od mojej, i nie mogę ich
winić za twoją banicję!

- - Wszystko było takie cudne, nie mogłem się powstrzymać! - - Śmiertelni


umierają, Jedziwy - przypomniał ogier swemu maleńkiemu bliźniakowi. - Nie
obchodziło cię, ilu traci życie. - - Żyłem! Miałem cel!

Czarny Koń zaczął odpływać. Wiedział, że Jedziwy nie może za nim podążyć. Nie
miał wstępu nawet do dalszych partii Pustki. Podobna do lalki istota mogła
przebywać tylko w zamkniętym, niewielkim kręgu.

- Ja podróżowałem do rzeczywistości. Ja nauczyłem się wiele o życiu i śmierci. Ty


tego nie umiałeś. Przegrałeś z własnej winy, Jedziwy. - - Nie powinienem cię
stworzyć! - zawołał gniewnie. Czarny Koń nie obejrzał się.

- - Może tak byłoby lepiej.


Pędząc coraz szybciej przez Pustkę, słyszał cichnący głos Jedziwego. - A potem
dziura, będąca teraz ogromnym i potężnym morzem złudnych mrzonek i
nieporozumień...

Podróż przez Pustkę, łącznie z przerwami, mogła nie zabierać nawet chwili albo
trwać całą wieczność. Gdyby Czarny Koń rzeczywiście był demonem, jakim
okrzyknęli go inni - albo nawet kimś, kto udaje demona, jak Jedziwy - byłoby
inaczej. Musiałby przebywać w Pustce do czasu wezwania przez jakiegoś innego
maga. Wygnanie, na które sam się skazał, było taką drogą w jedną stronę, choć
wówczas to jego dobra wola nadała jej siłę.

W
normalnych okolicznościach więź co najmniej równa tej wiążącej Czarnego Konia z
miejscem, które go zrodziło, łączyła go ze światem Smoczego Cesarstwa. Powinna
przenikać barierę między tu i tam. Powinna, ale nie przenikała. Wyczuwał ścieżkę,
lecz wydawała się nie mieć końca. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie jakaś
sztuczka jego rozmówcy, ale moce Jedziwego ograniczały się do maleńkiego
fragmentu Pustki. Nic nie mogło tego zmienić. Nie, to, co mu przeszkadzało, było
dziełem kogoś innego.

Jego zamierzonym celem podróży był Dwór. Chciał porozmawiać z Cabe’em i panią
Gwen o wszystkim, co wynikło w krótkim czasie, jaki upłynął od rozstania z nimi.
Powoli przyszło mu na myśl, że kłopot z dotarciem do Dworu wcale nie musi wiązać
się z jego osobą. Jeśli ktoś poza nim mógł zagrozić planom Cienia, to tylko Cabe
Bedlam. Być może mroczny wiedźmin jakimś sposobem odizolował jego siedzibę.
Takie wyjaśnienie nabierało sensu, choć Czarny Koń mógł się opierać tylko na
domysłach. - Cóż, skoro nie mogę wyjść w okolicach Dworu, otworzę ścieżkę
wiodącą dalej! - Zrobiło mu się głupio, że wymyślenie takiego prostego rozwiązania
zabrało tyle czasu.
Wspomniał miejsce, w którym ostatnim razem wszedł do lasu, tam, gdzie widział
Poszukiwacza. Tym razem poczuł, jak formuje się portal. Zadowolony z nagłej
odmiany, zaśmiał się cicho i kiedy migocząca luka w pełni się ukształtowała, bez
dalszej zwłoki opuścił Pustkę. Gdyby to było możliwe, Czarny Koń już nigdy by nie
wrócił do tego posępnego, pustego regionu.

Kiedy wyłonił się w Lesie Dagora, nad światem nadal panowała noc. Kolejny
szczęśliwy traf. W pozaczasowej Pustce czas był tylko wyobrażoną koncepcją.
Niekiedy zdarzało się, że podczas na pozór krótkiej nieobecności w świecie
rzeczywistości upływały całe dni, a nawet tygodnie. Ta podróż była względnie
krótka i mroczny rumak był prawie pewien, że nadal jest to ta sama noc, którą
spędził w namiocie Drayfitta. Miał nadzieję, że się nie myli.

Wypatrując zasadzki, bezszelestnie kłusował przez las. Ostatnim razem jego zmysły
były bardzo osłabione. Teraz czuł, że są w szczytowej formie i postanowił
maksymalnie je spożytkować. Ale czy sprostają zadaniu znalezienia i przechytrzenia
Cienia? O tym miał się przekonać dopiero w ostatniej, krytycznej chwili. Znalazł się
przy granicach ochronnej bariery jeszcze zanim znajome elementy krajobrazu
powiedziały mu, gdzie jest. Cofnął się, nie chcąc narażać się na nieprzyjemności z
powodu pułapek pani Bedlam. Truchtał w tę i z powrotem przez pewien czas,
próbując znaleźć kogoś, kto zaniósłby wiadomość. Po paru minutach zarzucił ten
pomysł. W przeciwieństwie do niego ludzie - i nawet większa część smoków - byli
stworzeniami dziennymi. Skoro włości chronione były przez potężne czary,
mieszkańcy nie musieli pełnić warty i zapewne wszyscy spali.

Czegoś tu brakowało, lecz nie potrafił dojść, czego. Sprawdził tereny otaczające
Dwór i nie znalazł śladu obecności, którą czuł wcześniej, jeszcze dryfując w Pustce.
Coś niepokojącego przyciągnęło jego uwagę. Poszerzył krąg poszukiwań. Niski,
urywany śmiech wyrwał się z jego gardła. A więc o to chodziło! Odkrył paradoks.
Został rzucony czar zapobiegający wykryciu innego czaru, i zarazem
uniemożliwiający magiczne wykrycie zabezpieczeń Dworu. Czarny Koń dostosował
zmysły do innego poziomu pojmowania, sięgając daleko poza granice ludzkich
możliwości, nawet Cabe’a. „Proszę, proszę, moje pierzaste diabełki!”

W drzewach wokół niego zatrzepotali Poszukiwacze. Było ich ponad dwudziestu,


przy czym wszyscy zdawali się tworzyć wzór wokół domostwa Cabe’a. A zatem
zagrożeniem nie był Cień, tylko dawni panowie raz jeszcze próbujący odzyskać
władzę nad tak dawno utraconymi ziemiami. Czarny Koń parsknął drwiąco. Nie
miał pojęcia, jakie jest ostateczne przeznaczenie tego wzoru, ale skoro stworzony
został przez Poszukiwaczy, mógł oznaczać kłopoty.

Z oczami błyszczącymi z oczekiwania rumak stanął dęba i mocno uderzył kopytami


w pień najbliższego zamieszkałego drzewa.

Wybuchła panika, gdy Poszukiwacze z tego drzewa i z wielu sąsiednich wzbili się w
niebo. Wieczysty odebrał splątane obrazy niewyraźnych napastników i zrozumiał, że
przechwytuje mentalne projekcje, za pomocą których porozumiewali się skrzydlaci.
Niektórzy myśleli, że wytropiły ich hordy Zielonego Smoka. Inni próbowali
uspokoić swoich braci i nakłonić ich do zachowania wzoru, co jednak okazało się
niepodobieństwem. Prawie połowa z nich była rozbudzona. Ptakoludy straciły
kontrolę, zrywając pierwszy czar, który maskował ich obecność, a następnie
tajemniczy wzór, który tworzyły na tym terenie.

Czarny Koń roześmiał się głośno, po części dlatego, by wprawić ich w tym większe
pomieszanie, ale również w celu przebudzenia mieszkańców Dworu. - Śmiało,
prześwietni panowie zamierzchłych czasów! Czarny Koń zaprasza was do
towarzystwa!

Kopnął w następne drzewo. Poszukiwacze pomykali to tu, to tam, próbując się


zorganizować. Przez umysł hebanowego ogiera przemknęły kolejne obrazy,
zniekształcone widoki jego samego jako straszliwego stwora z piekła rodem.
Wieczysty zaliczał się do grona niewielu stworzeń, które budziły lęk w sercach
ptakoludów. - Chodźcie, chodźcie! Obiecuję, że odgryzę tylko parę skrzydeł, wydrę
kilka piór i stratuję parę kości, dziobate głowy!
Jeden ryzykant przyjął wyzwanie, rozcapierzając poczwórny zestaw szponów i
pikując na Czarnego Konia. Mroczny rumak poderwał się na zadnie nogi i uderzył go
kopytami, jednym ciosem miażdżąc klatkę piersiową. Ptakolud zaskrzeczał i runął na
ziemię.

Czarny Koń popatrzył na innych i roześmiał się szyderczo. Powoli Poszukiwacze


zaczęli zwierać szeregi. Kilku starszych wzbiło się ponad resztę i utworzyło
niewielki krąg. Mroczny rumak zerknął na nich podejrzliwie i uśmiechnął się
ponuro. „Myślicie, że w powietrzu jest bezpieczniej?”. Inni skrzydlaci próbowali
utworzyć ochronny mur przed kręgiem. Czarny Koń nie pozwolił im na więcej:
skoczył w powietrze i wzleciał ku nim z prędkością, która wzbudziła popłoch w
podniebnych szeregach. Poszukiwacze rozpierzchli się w panice. Jeden zamachnął
się, topiąc szponiastą dłoń w ciele Wieczystego. Czarny Koń wchłonął go od
niechcenia. Nic nie mogło go powstrzymać.

Był w połowie drogi do kręgu, kiedy wszyscy skrzydlaci przekręcili głowy i


wytrzeszczyli oczy. Czarny Koń zrozumiał, że nie docenił ich prędkości i
pomysłowości. Coś potężnego trafiło go w bok. Próbował sparować atak, ale wtedy
oberwał z drugiej strony.

Kolejne ciosy rzucały nim po niebie. Stałe bombardowanie uniemożliwiało mu


myślenie.

Czarny Koń przeklął zadufanie w sobie i własną brawurę. Broniąc się desperacko,
wiedział, że inni Poszukiwacze przygotowują się do dużo groźniejszego ataku.
Oślepiający błysk rozświetlił niebiosa, znów powodując zamieszanie wśród
Poszukiwaczy. Mroczny rumak usłyszał krzyki, głosy ludzi i smoków. Atak został
gwałtownie przerwany, gdy ptakoludy tworzące krąg dołączyły do uciekających
braci. Czarny Koń otrząsnął się i skoczył w pościg, wściekły poza granice rozsądku i
bardziej niż chętny do wymierzenia paru skutecznych ciosów.

Wybrał jednego z Poszukiwaczy, którzy tworzyli krąg, prawdopodobnie jednego ze


starszych w kolonii. Gdy zmniejszył odległość, w jego głowie pojawił się obraz.
Przedstawiał
Cienia jako wysokiego i złowieszczego potwora, którego skrzydlaci bali się bardziej
niż jego.

Widmowy ogier wychwycił coś o obietnicy, o nagrodzie i karze, jaka ich spotka w
wypadku niepowodzenia. Były też przypadkowe obrazy odrodzonej potęgi i ziemi,
którą ptakoludy znów będą władać, jeśli plan się powiedzie.

„Ciekaw jestem, co na te obietnice powiedziałby jego smoczy sprzymierzeniec” -


pomyślał Czarny Koń, gdy jego ofiara kontynuowała desperacką, ale najwyraźniej
beznadzieją ucieczkę.

Mroczny ogier zwolnił nagle, pozwalając Poszukiwaczom bez przeszkód odlecieć w


noc. Wielu z nich i tak drogo zapłaci kolonii za niepowodzenie. Za sprawienie
zawodu Cieniowi, który uknuł cały ten spisek, zapłacą ci, którzy wysłali to stado.
Czarnemu Koniowi nie przychodziła na myśl lepsza sprawiedliwość. Zawrócił,
opadając ku ziemi. - Czarny Koń! - zawołała znajoma postać. Przybierając bardziej
przyziemną postać, mroczny rumak stanął przed panem Dworu. - Cieszę się, że jesteś
bezpieczny! - Cabe zarzucił mu ręce na kark, co Wieczystego rozstroiło bardziej niż
atak setki mściwych Poszukiwaczy.

Na jednym kopycie mógłby zliczyć przypadki traktowania go z tak otwartym


uczuciem. Kilku ludzi i smoków, którzy gawędzili jak starzy przyjaciele, spojrzało z
podziwem na swojego pana. W ciągu dziesięciu lat przywykli do widoku dziwnych
rzeczy, ale jak często ich wielki i potężny pan witał się tak serdecznie i otwarcie z
demonicznym koniem? Powitanie wielmożnej Gwen było ciepłe, ale bardziej
powściągliwe. - - Jesteśmy ci ogromnie wdzięczni, Czarny Koniu. Kiedy przerwałeś
zaklęcie i przebudziłeś nas swoim głosem, zrozumieliśmy, co się z nami działo.
Żałuję tylko, że nie mogliśmy pochwycić albo zabić kilku więcej tych butnych
ptaszydeł! Czasami sprawiają, że nawet Smoczy Królowie wydają się przyjemni!

- - I czynią moje towarzystwo bardziej znośnym, prawda, pani Bedlam?


Skrzywiła się i powoli pokiwała głową.
- - Czasami, Wieczysty. Czasami.
- - Co się z wami działo, Cabie Bedlamie?
Młody wiedźmin podrapał się po głowie. Jego otwartość ogromnie kontrastowała z
tajemniczością Cienia. Po chwili namysłu z kwaśnym uśmiechem odparł:
- Wiedliśmy sielankowe życie, dzięki Poszukiwaczom. Dosłownie tak, jakby kazali
nam spacerować po ogrodzie, bawić się z dziećmi, odpoczywać i... - Cabe zerknął na
żonę i poczerwieniał - robić wszystko, co sprawiało nam przyjemność i odrywało
nasze myśli od spraw tego świata.

Czarny Koń roześmiał się, wcale nie z jego słów. - Jakimże byłem głupcem! Nie
wpadło mi do głowy, że Poszukiwacz, którego zauważyłem w lesie za pierwszym
razem, nie przybył tu bez powodu! Rozumiem też, dlaczego nie udało mi się go
znaleźć! Z pomniejszonym „ja” wiedziony niecierpliwością, nie dostrzegłem, do
czego zmierzają! Musieli uwalniać was na krótko i w subtelny sposób, żebyście nie
przejrzeli ich gry! Powiedzcie mi, czy pamięć wam dopisuje?

Oboje pokiwali głowami. Gwen dodała:

- - Dlaczego nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Cień ma z tym coś wspólnego? - - Bo
ma. - Czarny Koń powiedział, co wyczytał w umyśle Poszukiwacza. Ich metoda
porozumiewania się miała swoje plusy, ale istniały też wady. Znalazłszy się w
tarapatach, skrzydlaci często wysyłali swoje myśli z taką siłą, że mogli je odbierać
nawet adepci magii o umiarkowanych umiejętnościach. Dla Czarnego Konia było to
jeszcze łatwiejsze.

- - Co teraz? - chciał wiedzieć Cabe. - Nie sądzę, by nasz pierwotny plan był
nadal
aktualny.
Czarny Koń przyznał mu rację.
- - Też tak uważam. Gdybym tylko wiedział, gdzie jest Cień i co zamierza! Drayfitt
nie żyje, Cabe, a jego ostatnie słowa, jeśli nie były wynikiem intrygi uknutej przez
zakapturzonego wiedźmina, pozostały tajemnicą, którą muszę rozwiązać jak
najszybciej! Cień nigdy nie zasypywał gruszek w popiele!

- - Powinniśmy skontaktować się z Zielonym Smokiem - wtrąciła pani Bedlam. -


Może ma dla nas jakieś informacje albo przynajmniej jakieś sugestie.

- - Ty się tym zajmij - podsunął jej mąż. - Ja sprawdzę teren. Muszę być pewny,
że
nie ma tu innych niespodzianek.
- - Dobrze.
- - Co zamierzasz? - zapytał Cabe mrocznego rumaka. - - Wrócę do Talaku. Jeśli nie
mam racji, zastanę wszystko w nienaruszonym stanie.

Jeśli jednak doszło do tego, czego się obawiam... - Czarny Koń popatrzył na nich, a
w jego oczach błysnął lód. - Może być za późno na uratowanie miasta.

XVI
Cień z jawną pogardą patrzył na ociekającą posoką, cuchnącą plątaninę różnorakich
części ciała, która była strażnikiem tej bramy królestwa Panów Umarłych. Nie był
pod wrażeniem. Absolutnie.

- Tandeta. Spodziewałem się czegoś lepszego po twoich Panach. Wygląda na to, że


oni też nie dorastają do poziomu prawdziwego Vraada. - Machnął ręką i strażnik z
głuchym skowytem rozpadł się na części. - Czy stad was tylko na tyle? - zawołał do
pełnego mazi dołu.

Ściany jaskini odbiły jego rozdrażniony głos.

Sięgnęły ku niemu macki myśli, jedne pogardliwe, inne niepewne, wszystkie


zabarwione lękiem.

- A co ty osiągnąłeś? Czy było cię stać na coś więcej oprócz nieustannej gry w
trakcie miotania się między przeciwnymi biegunami swojego istnienia?
Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno.
- Prawda, ale teraz wszystko się zmieni. Wasze istnienie już się zmienia. Macie
pewien drobiazg, który jest mi potrzebny. - Zbombardowały go myśli wyrażające
sprzeciw, ale on strząsnął je jak kropelki wody. - Nie próbujcie się ze mną kłócić.
Oddajcie mi trójnóg.

Natychmiast.

Wyraźny strach. Strach przed utratą władzy. Westchnienie. - Ten świat was zmienił.
Podobnie jak całą resztę. Nie jesteście godni miana Vraadow.

Szczególnie wy, kuzynowie, nie jesteście warci imienia Tezerenee. Minął czas
potrzebny na jeden, może dwa oddechy, nim ciemny i odpychający z wyglądu
przedmiot pojawił się u stóp wiedźmina. On podniósł go i obejrzał dokładnie. Był to,
jak określił, trójnóg wysoki na długość ręki. Na nim spoczywała czarna kulka nie
większa od jego źrenicy. Cień z zadowoleniem schował przedmiot w obszernych
fałdach płaszcza.

- Bardzo wam dziękuję - rzekł z szyderczym ukłonem. - W zamian za opiekę nad


nim mogę niemal wybaczyć wam jego kradzież z pracowni po mojej... śmierci. To
chyba nie brzmi właściwie, prawda? Po moim czasowym odejściu. - Zaczął zapadać
się w siebie, lecz raptownie zmienił zamiar. - Powiedziałem „niemal wybaczyć”,
prawda? Rozległy się głosy protestu, gdy wiedźmin uderzył. Kiedy wreszcie opuścił
to, co zostało z jaskini - i wyspy, która ją mieściła - wrócił myślami do uwieńczenia
trwającego od tysiącleci marzenia. Wiedział, że czas ucieka. Za dwa, może trzy
stulecia jego na siłę przedłużone życie osiągnie kres, ale bez normalnych oznak
starzenia. Mroczny wiedźmin wiedział, że to, co go czeka, może być dużo gorsze, że
ostatnie pięćdziesiąt lat może przeżyć jako obumierająca istota ze świadomością
uwięzioną w rozkładającej się skorupie ciała. Zyskałby wolność dopiero po
rozproszeniu się pozostałości jego wcześniejszych, bardziej desperackich czarów -
zyskałby prawo do śmierci, czego absolutnie sobie nie życzył. Inni poddawali się
temu światu, pozwalali, by nimi rządził, ale nie on.
Wrócił do świata w jaskini cesarza. Panowały w niej pustki. Srebrny Smok w
pośpiechu rozpoczął swoją kampanię, najpewniej bojąc się, że zamysły Cienia
związane z Drayfittem mogą zaburzyć jego starannie opracowany plan. Zabrał ze
sobą wszystkich.

Koncepty Smoczego Króla miały swoje zalety. Umieszczenie lojalnego człowieka


wśród największych wrogów smoczego rodzaju, a następnie wmanewrowanie go na
stanowisko o wielkiej władzy, było posunięciem godnym Vraada... Porzucił te
myśli. Niepotrzebnie zaśmiecały mu głowę w czasie, gdy był o krok od spełnienia
marzeń. Skoncentrował się, porządkując w myślach wiedzę, analizując wcześniejsze
błędy i rozpraszając wątpliwości dzięki wspomnieniom zabranym magowi
Drayfittowi. Tym razem musiało się udać!

Odzyskawszy trójnóg od Panów Umarłych potrzebował tylko jeszcze jednej rzeczy,


a była ona najważniejsza ze wszystkich. Drayfitt nie mógł o niej wiedzieć, gdyż
księga pomijała ten temat milczeniem. Trójnóg był przyborem umożliwiającym
wezwanie mocy, ale nie mógł funkcjonować jako soczewka, za pośrednictwem której
moce mogły zostać przyciągnięte, związane i nagięte do jego woli. Poprzedni błąd
polegał na tym, że soczewką uczynił samego siebie. Był potężny, lecz jednoczesne
zawieranie i skupianie mocy przerosło jego możliwości. Nie, jedynym sposobem
osiągnięcia celu było znalezienie czegoś innego, co posłuży mu jako soczewka.

Czegoś? Kogoś. Musiała to być żywa istota, z darem, który posiada adept magii. W
miarę możliwości niedoświadczona i młoda, gdyż czary miały rozedrzeć i pochłonąć
jej siłę życiową. Poza tym, niewyszkolony umysł bardziej jest podatny na cudze
polecenia.

Najlepsze
byłoby dziecko. Umysł dziecka jest plastyczny.
Znalezienie dziecka obdarzonego potencjałem było prawie niemożliwe. Od czasów
Wojny Przełomowej, kiedy ludzcy magowie niemal zostali pokonani przez
Smoczych Królów, ci ostatni zadbali, żeby już nigdy nie doszło do podobnego
konfliktu.

Pominęli
Cabe’a Bedlama, gdyż ukrył go przewidujący dziadek. Prawdopodobnie nie znaleźli
też innych. Poszukiwania dziecka z uśpionymi zdolnościami mogły okazać się
owocne, ale Cień zdawał sobie sprawę, że zajmą mu więcej czasu, niż skłonny był
poświęcić. Istniała jedna możliwość, prawie pewna, lecz stwierdził, że odczuwa
dziwną niechęć na myśl o jej rozważeniu. Znów naszły go mętne wspomnienia
przeszłości, stuleci huśtawki między jednym umysłem a następnym. Przekleństwo
wyrwało się z jego ust, a w ścianie jaskini otworzyła się szczelina. Nie zwrócił na to
uwagi. Oddychając głęboko, przepędził te obce myśli i wspomnienia. Dał im się
ponieść nie po raz pierwszy, jednak poprzysiągł sobie, że po raz ostatni.

Obiecywał to sobie więcej niż tuzin razy w ciągu tego jednego dnia. Za każdym
razem uczucia wracały silniejsze niż wcześniej. Troska. Wina. Przyjaźń. Niechciane
wspomnienia kogoś z jego rasy. Uczucia do tych, którzy nie byli Vraadami. To
rozstrzygnęło problem. Już nie będzie się wahać. Czeka na niego idealna soczewka.
Sprawi, że rodzina nawet nie zauważy jej zniknięcia. Ostatnia myśl wbiła go w
samozadowolenie, poczuł się niczym pan łaskawym okiem patrzący na swój
inwentarz.

Zasługiwali na tyle za swe poświęcenie. Będzie tak, jakby chłopiec nigdy nie istniał.

Mimo wszystko nie mógł się pozbyć poczucia winy.


„Melicard”.
Erini poruszyła się, skupiając wzrok na pogrążonym w ciemności korytarzu. Jej
umysł, leniwa mieszanka pogardy do siebie samej i poczucia klęski, nie chciał
wrócić do normy. Zamknęła oczy. Mogła sensownie myśleć tylko o Melicardzie.
Jego wizerunek stał jej przed oczami jak żywy, jakby król naprawdę opierał się o
przeciwległą ścianę. Brud i krew znaczyły smugami jego twarz i - Erini wstrzymała
oddech - ktoś zerwał mu maskę z elfiego drewna, odsłaniając poszarpane i spalone
ciało, które nigdy nie miało się zagoić. Nie musiała spoglądać na ręce, żeby
wiedzieć, iż ta sztuczna też znikła. Cud, że jeszcze żył.
„Jeszcze żył?” Na tę niesamowitą myśl przejaśniało jej w głowie. Dlaczego tak
pomyślała o tworze swojej wyobraźni? Dlaczego podporządkowywała rzeczywistość
ułudom? A jednak w kolejnych obrazach było coś dziwnego, jakaś ciągłość, która
sprawiała
wrażenie zbyt realnej, by mogła być wymysłem.
„Czy to możliwe?”
Erini spróbowała skupić się na jego twarzy, lecz w wyniku jej starań oblicze stało się
bardziej niematerialne, bardziej jak zjawy niż u żyjącej osoby. Księżniczka
zastanawiała się szybko, pamiętając o stanie swego umysłu. Czyżby zostawiła go
otwartym? Czy pozwoliła, by obrazy napłynęły naturalnie? Rysy Melicarda w tej
chwili były ledwo widoczne, odrobinę wyraźniej sze od prawdziwego wspomnienia.
Siedziała i rozmyślała o narzeczonym. Gdzie jest i co robi? Myślała o nim, ale zbyt
chaotycznie. Miała nadzieję, że to jest kluczem. Gdyby Drayfitt miał szansę ją
nauczyć...

Twarz Melicarda, przez chwilę zestalona, znów się rozmyła. Księżniczka szybko
odłożyła na bok wszelkie myśli o zmarłym czarodzieju. Jak łatwo pozwolić
wyobraźni błądzić, nawet w krytycznej chwili.

Powoli wizerunek narzeczonego powrócił w pełnej wyrazistości. Niemal mogła go


dotknąć. Widziała krew płynącą z jego ran, siniaki na twarzy i ciele.

Pachołkowie Mala
Quorina nie byli dla niego mili. Kolejna rzecz, za którą doradca musiał
zapłacić, jeśli tylko
ona przeżyje ten koszmar.
Bez namysłu wyciągnęła ręce, pragnąc ulżyć mu w bólu. Melicard w jej umyśle
nagle poruszył się, jakby zbudzony. Księżniczka, przestraszona, straciła
koncentrację.

Obraz
Melicarda spłowiał, tym razem na stałe. Próbowała ze wszystkich sił, lecz nie
mogła go
ponownie przywołać.
„Żył!” Pobity i poraniony, ale żył! Wstąpiła w nią otucha. Nieważne, co się dotąd
stało. Dopóki Melicard żyje, dopóty istnieje nadzieja. Erini usiadła i rozejrzała się
dokoła, wreszcie pojmując, że ludzie Quorina mogą w każdej chwili pojawić się w
którymś z końców korytarza. Cud, że jeszcze ich nie było. Widocznie mieli inne
problemy. Na przykład kapitana Istona i wierne królowi jednostki gwardii. Przewrót
nie został do końca zaplanowany. Wbrew przechwałkom doradcy, zbyt wiele
dowodów świadczyło, że nie wszystko szło po jego myśli.
Kolejna iskierka nadziei.

Erini osądziła, że najważniejsze jest znalezienie Melicarda. Nie mogła wciągać w to


Istona i jego ludzi. Dwaj już zginęli z jej powodu, kiedy mogła ich uratować.
Uświadamiała sobie powoli, że jej moce są równie zbawienne, co szkodliwe. Tojej
nastawienie decydowało o ich charakterze. Gdyby mogła ukierunkować je na
znalezienie króla i stłumienie rebelii...

Myśl o oniemiałym ze zdumienia, rzuconym na kolana Quorinie przywiodła na jej


usta uśmiech ponurej satysfakcji.

,Jak mam go znaleźć?” Pytanie napłynęło nieproszone. Za plecami Melicarda


widziała pomieszczenie daleko odbiegające od eleganckich komnat potężnego króla.
Prawdopodobnie zamknęli go w lochu. Erini zdawała sobie sprawę z ogromu sieci
podziemnych tuneli i komór.
Nie miała czasu na przeszukanie ich wszystkich, a mentalne próby zlokalizowania
Melicarda jak na razie zawodziły.

Tylko jedna możliwość rokowała nadzieje. Jedyne, co potrafiła wymyślić. Gdyby


była wypoczęta i miała trochę spokoju, mogłaby wykoncypować coś mniej śmiałego,
mniej ryzykownego. Jednak już strwoniła zbyt dużo czasu. Nie, miała tylko jedno
wyjście: zrealizować swój pomysł.

Po prostu zapyta kogoś, gdzie jest król.

Wzięła się w garść i ruszyła cicho korytarzem w kierunku przeciwnym do tego, który
wskazali jej wierni obrońcy. Warownia Istona była zapewne obserwowana przez
licznych zbirów Quorina. Księżniczce zależało na spotkaniu jednego, może dwóch
wartowników zabezpieczających jakiś korytarz. Prawdopodobnie znajdzie takie
miejsce w partiach pałacu, które opanował zdradziecki doradca. Znając Quorina,
podejrzewała też, że w pobliżu będzie Melicard.

Podczas całej tej szarpiącej nerwy wędrówki ani na chwilę nie opuszczała jej obawa,
że koncepcja niewiele jest warta.

W ciemności królewski pałac Talaku przypominał labirynt. Sprawę pogarszał fakt, że


dotychczas nie zaznajomiła się z rozkładem pomieszczeń. Miała nadzieję, że przez
cały czas zmierza mniej więcej w tym samym kierunku, że nie zgubi się w trzewiach
tego molocha.

Pałac pary królewskiej w Gordag-Ai wyglądał niemal jak wiejski dworek w


porównaniu z kolosem, który zmuszona była przemierzać.

Kiedy wreszcie w jakiejś sali znalazła to, czego szukała, straciła pewność siebie.
Było ich dwóch, wysokich, szpetnych i zbrojnych w miecze dłuższe niż jej nogi.
Księżniczka złajała się za głupotę. Dlaczego nie wzięła choć jednej broni z kolekcji
pozostałej po jej niefortunnych napastnikach? A jeszcze lepiej, ostrego, cienkiego
szpikulca, którego użył starszy z jej dwóch obrońców. Taką bronią umiałaby się
posłużyć. Ale to by nie rozwiązało jej obecnego dylematu. Jedyna nadzieja w
czarach. Ale jakich?

Jeden z ludzi zapadł w drzemkę i drugi, sam niezbyt ożywiony, obudził go


kopniakiem. Ich zmęczenie przypomniało Erini o własnym wyczerpaniu. Nie śmiała
rozmyślać o tym zbyt długo ze strachu, że omdleje. Ale widok sennych żołnierzy
podsunął jej pewien pomysł. Uśpienie ludzi, którzy już byli ledwo przytomni, nie
powinno być trudne.

Wtedy mogłaby zabrać jednego i wyłuskać informacje z jego bezbronnego umysłu.


Rozluźniając się wbrew naturalnej skłonności do zrobienia czegoś przeciwnego,
Erini dowiedziała się, które partie spektrum dopomogą jej zaklęciu. Oczyma
wyobraźni ujrzała, jak kolory łączą się i przekształcają, tworząc wzór. Po części
rozumiała, że to, co się dzieje, odbywa się w czasie krótszym niż okamgnienie.
Właśnie na to naprowadzał ją Drayfitt.

Wkrótce umiejętność ta mogła stać się tak odruchowa, że proces przebiegać będzie
błyskawicznie. Drayfitt tak mówił.

Wyniki zaklęcia stały się natychmiast widoczne. Strażnik, który chwilę wcześniej
drzemał na stojąco, teraz oparł się o ścianę i zjechał na podłogę, pogrążony w
głębokim śnie.

W połowie drogi rozluźnił dłoń zaciśniętą na mieczu. Broń zagrzechotała ledwo


słyszalnie.

Drugi okazał się odporniejszy, co stargało jej nerwy. Walczył z czarem niemal tak,
jak gdyby rozumiał, co się dzieje. Podniósł do czoła prawą rękę, próbując
podtrzymać ciężkie jak ołów powieki, i upuścił miecz. Broń podskoczyła na
podłodze. Erini była pewna, że hałas ściągnie następnych żołnierzy.

Nie mogąc dłużej się opierać, drugi strażnik osunął się na kolana, a potem runął jak
długi na marmurowe płyty. Grzechot hełmu powiększył hałas. Kiedy po minucie
żaden z nich się nie ruszył, a do sali nie wpadli gotowi do walki żołnierze, Erini
wysunęła się z kąta i obejrzała uśpionych. Pierwszy spał spokojnie, nawet z
uśmiechem zadowolenia. Drugi był w nieco gorszym stanie. Spał, ale w wyniku
upadku złamał nos i krew płynęła na podłogę. Tylko zaklęcie nie pozwalało mu się
obudzić.

Wykrzywione rysy zdradzały cierpienie. Erini zastanowiła się, czy ból da mu siłę do
pokonania czarów. Jeśli tak, musi działać szybciej niż planowała. Odwróciła się do
pierwszego, przysunęła usta do jego ucha i wyszeptała polecenie...

Ręce zaczarowanego strażnika zwisały bezwładnie. Oczy miał zamknięte. Wyglądał


jak przywiązany do kija. To nigdy nie przejdzie. Erini dorzuciła kilka dodatkowych
poleceń, mając nadzieję, że nie ma ograniczenia na takie rzeczy. Po minucie był
gotowy. W oczach ewentualnych obserwatorów wyglądali tak, jakby to ona była jego
jeńcem. Groźna mina żołnierza była wyjątkowo przekonująca. Błysk w oku dawał
do zrozumienia, że wypełnia rozkazy najwyższej władzy: Quorina, oczywiście.
Gdyby ktoś go zatrzymał, miał powiedzieć, że doradca chce, by księżniczka
zobaczyła, jaki urodziwy jest jej narzeczony bez sztucznej twarzy. Z tym ostatnim
Erini miała kłopoty, lecz wyjaśnienie mogło okazać się konieczne. Z pewnością
zaspokoi ciekawość. Kiedy tak stała, zapewniając się, że wszystko jest
przygotowane, opadła ją nagła, straszliwa myśl. Spojrzała na zahipnotyzowanego
strażnika, który patrzył prosto przed siebie, czekając na odegranie swej roli.

- - Wiesz, gdzie jest przetrzymywany król Melicard?


- - Wschodnie tunele. Kraina szczurów.
„Kraina szczurów?” Puściła to mimo ucha, szczęśliwa, że nie natrudziła się na
darmo.
Żądna wypróbować swoje zdolności, dopiero na końcu zadała to najważniejsze
pytanie.

Drugiemu strażnikowi zabrała mały sztylet. Niewielka z niego pociecha, ale nigdy
nie
wiadomo. Schowała go w cholewce buta, mając nadzieję, że nie będzie musiała
biegać. Potem
odwróciła się do strażnika i szepnęła:
- Prowadź.
W porównaniu z następnymi minutami te poprzednie wydawały się niemal
przyjemne. Serce Erini dudniło niczym tabun ciężkich bojowych koni.
Zdumiewające, że dźwięk nie budził echa w korytarzach. Trzymała rękę blisko broni
na wypadek, gdyby żołnierz wyprowadził ją w pole i teraz wiedzie ją prosto do celi.
Szli przez tę część pałacu, o której istnieniu nawet nie wiedziała. Była zdumiona, że
pozostało tyle do zbadania. Obiecała sobie, że jeśli przeżyje, przejrzy wszystkie
plany tego kolosa, a potem osobiście zwiedzi każdy korytarz i pokój.

Rozmyślania o przyszłości uchroniły ją przed popadnięciem w obłęd. Spadło na nią


zbyt wiele naraz i omal nie ugięła się pod tym brzemieniem. Dotychczas nie spotkała
się ze śmiercią - i to tylu ludzi - ani nie używała swoich wątpliwych zdolności. Erini
nie była tchórzem, nie bała się o siebie. Gryzło ją, że może nie dać rady. Melicard,
Iston, Galea, Magda... oni i wielu innych najpewniej zginie, jeśli jej się nie uda.
Twarda ręka złapała ją za ramię. Mało brakowało, a odpowiedziałaby z całą siłą, jaką
dawały jej zdolności. W ostatniej chwili zrozumiała, że została w tyle ze
zaczarowanym strażnikiem. On patrzył na nią tak, jakby widział kogoś innego. -
Chodź. Tędy. - Mówił niewyraźnie, co w ostateczności można było wytłumaczyć
wyczerpaniem. Szybko mu o tym przypomniała. Zakaszlał na znak, że rozumie -
sztuczkę tę Erini wplotła między inne komendy - i ruszył dalej. Tym razem
dotrzymywała mu kroku, zauważając, że kierują się ku ciemnym schodom.

„Znów w podziemia. Wiedziałam!” To miało wszystko utrudnić, i dużo więcej


będzie zależało od jej umiejętności.

U stóp schodów jej plan został poddany gruntownej próbie. Czterech strażników
pilnowało przejścia. W przeciwieństwie do zaczarowanego, w najmniejszym stopniu
nie wyglądali na zmęczonych. Przyjrzeli się przybyłym najpierw z zawoalowaną
ciekawością, następnie z otwartym zainteresowaniem, gdy poznali księżniczkę.
Jeden z nich, zapewne dowódca, wyciągnął buzdygan w stronę towarzysza Erini.
Pozostali uzbrojeni byli w różnoraką broń sieczną. Wszyscy wyglądali na dużo
wprawniejszych w posługiwaniu się orężem niż zahipnotyzowany gwardzista. - -
Kobieta kaleki! Złapałeś ją!

- - Tak. - Odpowiedź wypadła dość naturalnie. Strażnik miał rozkaz nie odzywać się
bez pytania.

- - Po coś ją tu sprowadził? Mistrz powiedział, że nikomu nie wolno zaglądać do


więźnia.

Erini starała się bez patrzenia na swojego strażnika pokierować jego odpowiedzią.

- Nowe rozkazy. Doradca chce, żeby spędziła z nim ostatnie minuty. Niech zobaczy,
jaki z niego przystojniak. Niech się przekona, „co” chciała poślubić. Po chwili
wahania dowódca wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. Czegoś takiego
spodziewali się po Malu Quorinie. Zniszczyć ostatnie dobre wspomnienia o
Melicardzie.

Obrócić miłość narzeczonej w odrazę. Żaden nie wyobrażał sobie, że nadal będzie
jej zależeć
na „kalece”, choć Erini była zdania, że nawet bez maski i ręki z elfiego drewna
Melicard wart
jest tysiąca takich jak oni.
- Ruszaj - powiedział dowódca.
Strażnik księżniczki potknął się lekko, co niemal zatrzymało jej serce. Gdyby
przyjrzeli się z bliska, zwróciliby uwagę na jego szkliste oczy. Na szczęście założyli,
że chwiejny krok jest wynikiem czegoś innego.

- Kiedy z nią skończysz, zamelduj się Ostlichowi. Komendant nie chce, żeby ktoś
zasnął na służbie. Nie tej nocy. - Dowódca wskazał bliznę na twarzy jednego ze
swoich ludzi.

- Edger już umie być czujny, co nie, Edger? Czasami nawet przez cztery dni i noce!
Edger pokiwał głową, ale nie skomentował. Towarzysz Erini mechanicznie
odpowiedział skinieniem i wymamrotał powoli:

- Taa. - Jego mowa stawała się coraz bardziej niewyraźna. Na szczęście już
odchodzili.

Kiedy znaleźli się poza zasięgiem wzroku strażników, Erini pozwoliła sobie na
westchnienie ulgi, urwane w połowie, gdyż zobaczyła dwóch następnych. Opierali
się o
ścianę, w której widniało kilkoro drzwi do cel, dowodów mniej chlubnych kart w
historii
Talaku. Jeden podniósł głowę.
- Co się dzieje? Co ona tu robi?
Jej strażnik nie odpowiedział. Erini udała, że się potyka, i wymierzyła mu
szturchnięcie w bok. Zmobilizowany, powtórzył krótkie wyjaśnienie dotyczące
sadystycznego pomysłu Quorina. Mówił powoli, ale zrozumiale. Strażnicy
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Byli pewni, że nie tylko zmęczenie plącze
język ich koledze. Jeden oblizał usta, najwyraźniej marząc o tym, jak przyjemnie
będzie napić się po służbie.

Przekonani słowami jej marionetki, otworzyli drzwi celi. Księżniczka chciała wbiec i
wziąć Melicarda w ramiona, ale musiała kontynuować grę. To oznaczało dręczące
chwile, gdy zmuszała się do dotrzymywania kroku nieznośnie powolnemu
strażnikowi. Pod ścianą kuliła się postać skuta łańcuchami. W celi nie było światła.
Górną część ciała więźnia spowijała nieprzenikniona ciemność, a dolna była
niewyraźną plamą. Drzwi zatrzasnęły się za plecami księżniczki. Było to znakiem
dla zaczarowanego żołnierza, który puścił ją i spojrzał pustym wzrokiem w kierunku
więźnia. Gdyby ktoś ich podglądał, wyglądało to tak, jakby pilnował oboje
więźniów. Nie mogąc dłużej się hamować, Erini podbiegła do skulonej postaci.

- Melicard?
Głowa powoli odwróciła się w jej stronę. To był Melicard! Aż do tej chwili bała się,
że coś poplątała.

Widok jego twarzy nieomal rozdarł jej serce. Torturowali go! Zmusiła się do
uważniejszego spojrzenia i zobaczyła, że nie całkiem miała rację. Były siniaki i
draśnięcia, zgoda. Został pobity, i to ciężko. Quorin drogo za to zapłaci. To jednak,
co uważała za oparzenia, było tym, co zawsze skrywało się pod maską z elfiego
drewna. To była jego prawdziwa twarz.

Głębokie doły, miejsca po spalonych i wyszarpanych fragmentach ciała, znaczyły


bok jego twarzy. To było straszne. Druga strona, ta która przyjęła impet dzikiej
magii... Erini widziała kiedyś coś podobnego. W czasie pożaru w królewskich
stajniach w Gordag-Ai, płomienie zabiły cztery konie i poparzyły jednego z
młodszych chłopców stajennych. Jedno z nieszczęsnych zwierząt wyrwało się z
pożogi, oszalałe z bólu, skąpane w płomieniach, z pyskiem, szyją i tułowiem
miejscami spalonymi do kości. Przez ponad minutę zataczało szaleńcze kręgi, nim
życie w końcu opuściło zmaltretowane ciało. Jak koński łeb, twarz Melicarda była
porozdzierana do kości i, za sprawą mocy magicznego przedmiotu, który to
spowodował, rany nie chciały się zagoić. Nawet teraz, w ciemności, widziała że
połyskują wilgocią, jakby zadane tego samego dnia.

- Owoc... moich... zabiegów. - Melicard uśmiechnął się posępnie. Obdarta ze


skóry
strona twarzy wyglądała ni mniej, ni więcej jak wyszczerzona czaszka. Erini
musiała
odwrócić oczy przynajmniej na chwilę.
Zauważył jej reakcję.
- - Bajarze nigdy nie wspominają o scenach... tego typu. Albo... albo je... upiększają.

- - Tak mi przykro. To nie ty...

- Tak, już nigdy nie będę sobą - rzekł z jadowitym sarkazmem. Erini spojrzała mu
prosto w twarz.
- - To nie ty zawiniłeś. Kiedy ujrzałam twoją twarz, poczułam twój ból,
zastanowiłam się, jak możesz go znosić - nie wiem, czy ja bym potrafiła - i
przeklęłam drogiego doradcę Quorina po ostatni dzień jego istnienia! - - Quorin -
warknął zimno Melicard. - Byłem głupcem najczystszej wody, prawda? Ilu
lojalnych ludzi i smoków padło ofiarą Srebrnego, żeby zapewnić dzielnemu,
bystremu Quorinowi miejsce u mego boku? Ilu? Nigdy tego nie rozumiałem. Byłem
taki... taki dumny z siebie, taki chętny zmierzyć się z całym światem. Spójrz, ile to
mnie kosztowało. Część ciała.

Królestwo. Życie. - Przymknął zdrowe oko. - I, co najgorsze, ciebie.


- - Nie. - Dotknęła jego rękę. - Mnie nie.
- - Wątpię, czy nasza wspólna przyszłość trwać będzie dłużej niż jedną czy dwie
minuty. Z pewnością obecny tutaj pachołek mojego szacownego doradcy ma rozkaz
wywlec cię stąd za chwilę. To tylko okrutna zabawa, pozwalanie nam zobaczyć się
przed ostateczną rozłąką.
Nadszedł czas na wyjaśnienia. Erini pochyliła się ku niemu. - To nie gra tego
wstrętnego kocura, choć właśnie tak myślą strażnicy! Ten tutaj jest pod moim
wpływem.

Król przyjrzał jej się z niekłamaną ciekawością.


- - Wpływem?
- - To coś jak... mesmeryzm*[Mesmeryzm - system leczniczy oparty na rzekomo
istniejącym w świecie „fluidzie uniwersalnym”, który w postaci „magnetyzmu
zwierzęcego” emanuje z człowieka, reguluje układ nerwowy i leczy różne choroby.
Nazwa pochodzi od nazwiska twórcy systemu, lekarza Franza Antona Mesmera
(1734-1815) (przyp. red,).].
- - Mesmeryzm. - Nie wyglądał na przekonanego. Wskazał na skuwające go
łańcuchy. - Co z nimi? Mesmeryzm na nie nie podziała, moja księżniczko. - -
Mogę... mogę sobie z nimi poradzić. - Chciała sięgnąć do kajdan, ale on nie chciał
puścić jej ręki. Starając się ukryć bardziej okaleczoną stronę twarzy, przekrzywił
głowę na bok i obdarzył ją tak szczerym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć. - -
Moja księżniczka... moja królowa.

Kiedy ich ręce wreszcie się rozłączyły, Erini złapała żelazną obręcz i obejrzała ją
dokładnie. Miała prosty zamek - co nic nie znaczyło, gdyż księżniczka nie znała się
na otwieraniu zamków - i była bardzo stara. Rdza zainteresowała ją najbardziej.
Udało jej się uśpić dwóch ludzi, którzy już byli zmęczeni. Czy można na tej samej
zasadzie zachęcić rdzę do przeżarcia kajdan? Uczynić żelazo tak kruchym, by
rozpadło się po jednym czy dwóch stuknięciach?

Gdy o tym myślała, jej palce mimowolnie pocierały obręcz. Pojawiły się na niej
maleńkie skazy. Erini sapnęła. Melicard, który nie widział zbyt dobrze, chrząknął
zaciekawiony. Księżniczka nie odpowiedziała, z fascynacją obserwując, jak cała
obręcz, a nawet część łańcucha ciemnieje w czasie paru sekund.

Złapała jego rękę przy nadgarstku i szlochając jak załamana, delikatna


księżniczka,
zawołała:
- Och, Melicardzie! Co się z nami stanie?
Król nie stawiał oporu, zdając się na nią. Erini na pozór z rozpaczą targnęła się w
jego objęciach, uderzając obręczą o mur. Jej słowa i grzechot łańcucha zagłuszyły
hałas.

Okowy pękły.

- - To niemo... - Melicardowi ledwo udało się pohamować okrzyk zdumienia. Erini


natychmiast zajęła się kajdanami na nogach i z radością stwierdziła, że czary
sprawiły się doskonale. Nie próbowała jednak podzielić się tą radością z
Melicardem. Bała się nawet spojrzeć mu w twarz. Nie z powodu jego wyglądu, ale
ponieważ teraz już musiał zrozumieć: jego przyszła żona jest czarownicą.

- - Erini - szepnął Melicard.

- - Myślę, że trzeba to sprawdzić - rozległ się głos, który obawiała się usłyszeć.
Poderwała się na nogi, osłaniając Melicarda. Wiedziała, że tym razem z radością
ucieknie się do pomocy swojego daru. Zrobi wszystko, zwłaszcza jeśli będzie to
oznaczać koniec Mala Quorina.

Strażnik otworzył drzwi celi. Quorin wszedł do środka sam, pewny swojej siły. Erini
uśmiechnęła się. Nie tym razem. Lepiej rozumiała swoje zdolności. Zdrajca wkrótce
się przekona, co mu po jego sile.

Melicard podniósł się za jej plecami. Nie chciał, by Quorin patrzył na niego z góry.

Erini czerpała siłę z jego hartu ducha.

Doradca zbliżał się powoli i po cichu. Naprawdę przypominał kota. Podobieństwo


powiększał jego nawyk pojawiania się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. I
uśmiech.

„Może przemienię cię w myszołapa, jakim naprawdę jesteś, mistrzu Quorinie!” Ta


myśl ogromnie przypadła jej do gustu. Co więcej, każe mu tu zostać i tępić szkodniki
w królewskich stajniach.

- - Dopiero teraz zdałeś sobie sprawę, że twoja narzeczona jest czarownicą, wasza
wielce królewska wysokość? Podejrzewałem to, choć nie byłem pewny, dopóki nie
uciekła moim ludziom. - Quorin popatrzył na Erini. - Oczywiście, moja pani,
wiedziałem, dokąd ci tak spieszno i wybrałem szybszą, krótszą trasę. Teraz znów cię
mam. Z mojej sieci wymknęli się tylko twoi uparci krajanie i kilku strażników. Talak
nawet nie będzie wiedział o zmianie władzy, dopóki północne bramy nie staną
otworem na triumfalny wjazd mojego pana. - - Pod srebrnym sztandarem? - zapytał
ponuro Melicard. - - Ma się rozumieć. Twoja krucjata dobiegła końca.
Unicestwienie króla-maszkary będzie prawdziwym przypieczętowaniem świetnego
przeznaczenia mego pana, jego prawa do noszenia cesarskiej korony. I pod tym
znakiem siły skupią się wszyscy jego bracia, z wyjątkiem tego wyrzutka, pana Lasu
Dagora. Nikt nie stanie na drodze zjednoczonym Smoczym Królom, którzy
przywrócą tym ziemiom ich chwałę sprzed Wojny Przełomowej.
Król roześmiał się, choć widać było, że sprawia mu to ból. - Czy to twój pan
wyuczył cię tej przemowy? Spójrz na niego, Erini. Uwierzysz, że on i jego pachołki
naprawdę są ludźmi, a nie smokami w przebraniu? Przytyk dopiekł Quorinowi
mocniej niż dał po sobie poznać. Erini, która widziała i czuła jego gniew, przyjrzała
mu się uważnie. Już formułowała zaklęcie, które uważała za odpowiednie dla niego.
Naprawdę finezyjne zaklęcie. Jeszcze parę sekund, a będzie gotowa.

Kierując na nią uwagę, Mai Quorin powiedział:

- Mogłabyś się przydać w podboju Gordag-Ai i jako moja zabawka, ale ani mnie, ani
mojemu panu nie jest potrzebna czarownica. Twój narzeczony będzie miał okazję
zobaczyć, jak umierasz bardziej lub mniej bezboleśnie, zanim przygotujemy go na
powitanie nowego władcy Talaku.

Erini rzuciła zaklęcie. Jeśli zadziała, Quorin pozazdrości ludziom, którzy próbowali
pojmać ją w korytarzu. Nic.

„Nie! - Erini skamieniała. - Błagam! Nie teraz!” Zdolności znów ją opuściły! -


Nigdy cię nie zastanowiło, dlaczego nie bałem się sztuczek tego zramolałego durnia,
Drayfitta?

Zaczarowany strażnik jęknął i potrząsnął głową. Czary przestawały działać. Erini


wbiła oczy w Quorina, który sięgał za pazuchę po coś, co miał zawieszone na szyi.
Po medalion o średnicy orzecha.

Melicard jęknął, nie wiadomo, czy z bólu, czy na widok amuletu.


- - Medalion Poszukiwacza, Erini. Dostał go ode mnie. Tłumi magiczne zdolności.
Odbiera im siłę.
- - Odbiera im siłę. Tak. - Doradca pstryknął palcami. Dołączyło do nich dwóch
strażników z korytarza. Jednemu rozkazał zająć się człowiekiem, który właśnie się
przebudził. Popatrzył na drugiego i ruchem głowy wskazał Erini. Pobity i
wycieńczony Melicard próbował stanąć w jej obronie. Wysunął się przed księżniczkę
i zamierzył na zbliżającego się żołnierza. Sługus Quorina, potężny niczym wół,
rzucił jednorękim królem o ścianę. Melicard, zamroczony, osunął się na podłogę.
Gdy mężczyzna odwrócił się w jej stronę, Erini zobaczyła za jego plecami Quorina.
Doradca stał z szerokim kocim uśmiechem na twarzy. Trzymał w ręce smukłe,
ząbkowane ostrze i czekał. Czekał na nią.

XVII
Do Talaku noc przywiodła chaos, ale do Lasu Dagora ściągnęła coś jeszcze bardziej
złowieszczego. Tuż poza chronionymi włościami Bedlamów jedno z drzew
skrzywiło się i skręciło, przemieniając w sękaty, karłowaty dziwoląg, który wkrótce
popękał i obumarł. Z wysuszonych korzeni wydobyła się czarna plama, która
rozprzestrzeniła się, pozostawiając za sobą martwy pas gołej ziemi o szerokości kilku
jardów. W granicach Dworu zaszedł odrębny, ale zastanawiająco podobny wypadek.
Byłby mniej zauważalny, gdyby nie to, że jego ofiarą padły ptaki gnieżdżące się w
koronie.

Pozostały po nich ledwie rozpoznawalne resztki. W zaciemnionym pokoju


złotowłosego chłopca, który śnił o zdumiewających magicznych wyczynach, jakich
pewnego dnia dokona, noc zdawała się mieć oczy. Oczy i kształt. Kształt, który
powoli oderwał się od reszty ciemności i zawisł nad śpiącym dzieckiem, nawet bez
światła dostrzegając cienki kosmyk srebra w jego włosach. Cień uśmiechnął się
niemal ojcowsko. „Krew nie woda, mój mały! Wielka moc płynie w żyłach twoich
rodziców! Wielka moc, która zebrała się w tobie!” W pokoju spała też mała
dziewczynka, ale była zbyt młoda, zbyt nieprzewidywalna.

Jeśli to naczynie okaże się niewystarczające, zaczeka parę lat i weźmie drugie.
Wtedy ta mała
będzie w sam raz.
Dotknął czoła chłopca. Imię nasunęło mu się na usta i wypowiedział je bezgłośnie.

„Aurim. Złoty Skarb”. Czarnoksiężnik zmarszczył brwi. Wyczuwał miłość rodziców


do tego dziecka - do obojga dzieci - i to zaczynało go niepokoić w sposób, który był
mu obcy. Już wcześniej wybierał „naczynia” do swoich czarów. Ci tutaj nie byli
Vraadami. Byli po prostu... inni.

„Podobny do Cabe’a, ale ma nos matki”. Niepokój narastał. Dlaczego jeszcze nie
odchodził? Zadanie było proste! Zabrać dziecko i odejść. Czary obronne rozpięte
wokół
Dworu okazały się rozbrajająco proste dla kogoś, kto miał po swojej stronie
tysiące lat i moce
magii Vraadow.
„Weź chłopca!” - ponaglał sam siebie.
- Cień.
Zakapturzony wiedźmin podniósł głowę. Po drugiej stronie łóżka stał ktoś z
rękami
zaciśniętymi w pięści i ze zmrużonymi oczami. Nosił granatową szatę i miał
srebrne prawie
wszystkie włosy.
- - Cabe.
- - Mój syn, Cieniu, nie jest tu po to, by spełnić twoje zachcianki. Wynoś się stąd,
pókim dobry.

Przesuwając się jak cień, który przypominał, czarnoksiężnik z bliska przyjrzał


się
malcowi.
- Ma uderzająco złote włosy... Jak to możliwe?
Cabe starał się zachować zimną krew. To był Cień. Ten człowiek był jego
przyjacielem. Próbował też go zabić. Który z nich stał teraz przed nim?

- - Nazwaliśmy go Aurimem ponieważ, będąc pierworodnym, wydawał się taki


cenny. Kiedy podrósł na tyle, by zrozumieć znaczenie imienia, osądził, że
powinien mieć
złote włosy. Następnego ranka już miał.
- - Chłopak o niespotykanym potencjale.
- - Jeśli dożyje odpowiedniego wieku. - Rozdrażnienie ponownie zabrzmiało w
głosie Cabe’a Bedlama. - Co się nie stanie, jeśli go zabierzesz. - - Może dożyje.
Może nie. Ale jest mi potrzebny. - - Nie masz do niego prawa. - Panowanie nad sobą
było coraz trudniejsze. - Nie masz prawa do niczego!

Drugi wiedźmin okręcił się płaszczem.

- Jestem Cieniem. Jestem Vraadem. Mam prawo do istnienia. Mam prawo do


nieskończonego istnienia.

Wzniesiona ręka zapłonęła, zielone płomienie zatańczyły na czubkach palców.


- Żyłeś wystarczająco długo, Cieniu. On zasługuje na swoją szansę, a ja nie
pozwolę ci
go zabrać.
Cień zachichotał.
- - Nie jesteś już zagubionym nowicjuszem, co? Czy dziesięć lat wystarczyło?
Wprawa przychodzi szybko, ale wpływ czasu zawsze pozostaje kwestią sporną. Czy
znasz granice swoich możliwości? Mnie nic nie ogranicza. - - Więcej niż myślisz.
Dopóki się tu nie zmaterializowałem, byłeś przekonany, że jesteśmy pod kontrolą
Poszukiwaczy. Chciałem, żeby tak wyglądało. Pomyślałem, że możesz wrócić,
Cieniu. Modliłem się, żeby do tego nie doszło, żebym nie musiał z tobą walczyć.

Tysiąc razy zobaczę twoją śmierć, zanim pozwolę ci zabrać mego syna. - - A ja
powrócę tysiąc razy i jeden. - Cień podniósł głowę, żeby Cabe w blasku ognia z
własnej ręki mógł po raz pierwszy zobaczyć jego skryte w głębi kaptura prawdziwe
rysy. Młody wiedźmin otworzył w zdumieniu usta. - Albo zabiorę go po prostu teraz.

Macki wystrzeliły z płaszcza zakapturzonego wiedźmina i otuliły śpiącego Aurima.


Już zaczęły powracać, gdy Cień je powstrzymał.
- - To nie jest twój syn.
- - Nie, on i inne dzieci są w bezpiecznej kryjówce, zabezpieczonej nawet przed tobą.
Nie jestem głupi - Pomyślałem, że możesz wrócić, więc wyłożyłem przynęty.
Wybrałeś
Aurima, choć nie wiem, dlaczego. Ważne, że dałeś się nabrać. Na Cienia spłynął
przejrzysty płyn. W zetknięciu z jego ciałem zestalił się, stając się twardszy od
marmuru. Płynął strugami, tworząc skorupę wokół swojej ofiary. Cień walczył, ale
wydawało się, że nie może ruszyć niczym więcej jak palcem. Dziwne, nic poza
czarnoksiężnikiem nie było nim pokryte.

- Nie sądziłam, że będę wdzięczna Azranowi Bedlamowi za ten pomysł - rzekła


Gwen, materializując się w ciemności za Cieniem. - Nigdy nie sądziłam, że będę
chciała skazać kogoś na takie piekło, dopóki nie przyszedłeś tu po nasze dziecko.
Przemiana przybrała na sile. Tak jak obłąkany ojciec Cabe’a zamknął Gwen w
bursztynie, tak ona próbowała uwięzić Cienia. Tylko niesławnemu demonicznemu
mieczowi Azrana, Bezimiennemu, udało się skruszyć to więzienie, i tylko z
nieświadomą pomocą ze strony Cabe’a.

- Już po wszystkim - powiedziała do męża, - Uda... Bursztynowe więzienie


wybuchło, siejąc śmiercionośnymi odłamkami po całym pokoju. Wiele z nich z
wyrachowaną dokładnością pomknęło w kierunku Bedlamów. Uratowały ich czary
obronne. Ostre jak brzytwa kawałki ugrzęzły w ścianach, powale, podłodze.
Mniejsze przedmioty w pokoju zostały przebite albo strzaskane. Cabe i jego żona
stracili przytomność, choć prócz siniaków nie odnieśli większych obrażeń. Kiedy
ostatnie kawałki opadły na podłogę, Cień uwolnił się z resztek skorupy i zmierzył
wzrokiem dwoje magów. Dziwne, nie był zły, ale raczej pod wrażeniem ich sztuki.

- Znów jestem sam i nie mam sobie równych - wyszeptał. Odwrócił się do
fałszywego Aurima, nietkniętego przez atak.

Spojrzeniem przeniósł go do innego świata, gdzie ukryta niespodzianka nie mogła


mu zagrozić. Dwie ogromnie groźne pułapki. Razem mogły spełnić swoje zadanie. -
Jestem Vraadem, Cabe. To przyczyna twojej porażki. - Odetchnął głęboko. - Ale być
może zasłużyłeś na prawo do swoich dzieci. Myślę, że zamiast nich przysłuży mi się
ktoś’ inny, to znaczy, jeśli nie mylą mnie jego wspomnienia. Popatrzył na magów i
skoncentrował się. Ściany zajęczały, ale nie poświęcił im większej uwagi,
zakładając, że jest to wynik jego ostatniej napaści. Rzucone na magów zaklęcie
sprawi, że będą spać cały dzień, może nawet dwa. To mu da aż nadto czasu na
załatwienie innych spraw.

Rzucając Cabe’owi ostatnie, niemal czułe spojrzenie, Cień opuścił Dwór. „Jakim
cudem jest ich aż tylu? - zastanawiał się ponuro Czarny Koń. - Jakim cudem jeszcze
tylu żyje?”

Legiony Srebrnego były tematem na epos. Od czasu, gdy połączone siły Spiżowego i
Żelaznego próbowały obalić cesarza, świat nie widział tak potężnej hordy smoków.
Nie wszystkie należały do klanu Srebrnego. Dwa klany, które kiedyś się zbuntowały,
miały teraz nowego pana. Ich resztki jechały, biegły albo frunęły z poddanymi
Smoczego Króla. Było nawet kilka smoków z klanu Złotego. Czarny Koń
podejrzewał, że przeżyło ich więcej, choć niezbyt wiele. Samozwańczy cesarz zajął
ich pieczary, zagrabił ich miejsca narodzin. Wiele smoków było zbyt dumnych, by
znieść taką hańbę. Te, które z nim ciągnęły, były w większości szumowinami,
renegatami miary księcia Tomy. Czarny Koń wiedział, że noc zapewni mu osłonę
przed nadciągającą armią. Przybył tutaj, zamiast wrócić do Talaku, ponieważ bał się
właśnie czegoś takiego. Jego obawy okazały się niebezpodstawne. Armia oznaczała
poważne kłopoty nawet dla przygotowanego do obrony Talaku - chyba że król
Melicard miał w rękawie jedną czy dwie sztuczki. Może dlatego zgodził się wezwać
demona. Możliwe, że przewidywał inwazję. Czarny Koń roześmiał się cicho.
„Nawet demon zastanowiłby się dwa razy przed rzuceniem się na taki legion
szatanów!”

Smocza armia nie była armią w tradycyjnym sensie. Składała się z kilku kast i
gatunków, od najniżej stojących ogromnych gadów o inteligencji koni i często
pełniących ich rolę do elity smoków rządzących, zmiennokształtnych wodzów,
którzy pędzili przed sobą zwierzęcych kuzynów i braci z niższych kast. Smoki były
w powietrzu i na ziemi. Niektóre niosły jeźdźców. Każdy był groźny jak dwie
dziesiątki nie wyćwiczonych ludzi, a jednak w przeszłości zostały pokonane. Ludzie
nauczyli się wykorzystywać ich słabości, a Talak robił to najlepiej ze wszystkich
miast. Dlatego Smoczy Król uknuł plan polegający na rozdzieleniu sił ludzkiego
wroga. Chciał, żeby łatwe zwycięstwo udowodniło jego wartość jako cesarza.

Czarny Koń wiedział też, że zrobił tak, ponieważ ze wszystkich swoich braci ten
smoczy pan był najbardziej tchórzliwy.

„A jednak nawet ten wielmoża o zajęczym sercu ma ostre pazury” - pomyślał z


gorzkim humorem mroczny rumak. Czarny Koń sam mógłby nękać smoki i zadawać
im wielkie straty, lecz w końcu by uległ. Choć Srebrny Smok był tchórzliwy,
dorównywał mu pod względem mocy lub nawet był lepszy, trudno powiedzieć.
Otoczony przez również obdarzonych mocą popleczników, w starciu z Czarnym
Koniem mógł okazać się niezwyciężony.

Należało ostrzec Talak. Jeśli miasto ma broń do walki z taką nawałą, tym lepiej.
Bedlamowie też użyczą pomocnej dłoni. To zwycięstwo nie może być dziełem
samotnego wojownika, tylko efektem wysiłków wielu, łącznie z nim. „Niedługo się
zobaczymy, Smoczy Królu. Obiecuję”. Wzywając portal, Czarny Koń pospieszył do
Talaku. Miał nadzieję, że zastanie tam widok, który podniesie go na duchu. Modlił
się o to żarliwie, ale nie opuszczały go wątpliwości.

,Bodaj bogów, którzy nagrodzili mnie takim szczęściem, spotkało to samo!” Gdy
wszedł do Talaku, do wielkiej sali blisko głównego wejścia w pałacu, wyczuł, że coś
jest nie w porządku. „Przelano tu krew! Wiele krwi i to całkiem niedawno!”
Wszystko działo się zbyt szybko. Wedle jego obliczeń, smocza czereda o świcie
stanie pod murami Talaku. W pałacu toczyła się walka, a jednak w mieście panował
spokój! Czyżby się mylił co do rozlewu krwi? Drayfitt nie udzielił mu odpowiedzi,
zwłaszcza na pytanie, które nadal nie dawało mu spokoju.

„Gdzie jest Cień w czasie, gdy świat popada w szaleństwo? Czy on tym wszystkim
kieruje?”
Nie śmiał tracić więcej czasu na zastanawianie. Cień czy nie, jego pierwszym
obowiązkiem był Talak i ostrzeżenie miasta przed zbliżającym się zagrożeniem.
Czarny Koń skoncentrował się na znalezieniu księżniczki Erini. Jako młoda
czarodziejka nieświadomie zdradzała swoją obecność. Trening czy czysty traf miały
nauczyć ją maskowania magicznej aury. Śmierć całkowicie zlikwiduje problem. Na
razie jej ignorancja była mu na rękę.

Znalazł ją w podziemiach pałacu, w miejscu podobnym do jego więzienia, choć nie


tak głęboko. Była jedyną wyraźną postacią. Wykrył też inne, może nawet tuzin, ale
coś zakłóciło mu zmysły i sprawiło, że postacie zlały się w jedną plamę. Nie musiał
długo się głowić, żeby zrozumieć, iż księżniczka prawdopodobnie jest więźniem.
Wyczuwany przez niego strach i nienawiść były tak silne, że niemal wytwarzały
własne aury. Jeśli księżniczka Erini była w niebezpieczeństwie, nie należało
zwlekać. Wzywając portal stanął dęba i z szyderczym śmiechem skoczył w bramę. -
Ha! Jeśli tam odbywa się przyjęcie, to nie może zabraknąć na nim Czarnego Konia!

Jego niespodziewane przybycie, któremu towarzyszyła buńczuczna przemowa,


oszołomiło ludzi w komorze - więziennej celi, jak się przekonał. Tłoczyło się tu
kilkanaście osób, a wśród nich, prócz księżniczki, dwie inne, które chciał znaleźć.
Pierwszą był Melicard, potężny Melicard, przypominający kęs przeżuty i wypluty
przez wybrednego smoka. Stał, podtrzymywany przez kogoś pod ścianą blisko
drzwi. Drugą osobą był doradca Mai Quorin. Trzymał długi, paskudny z wyglądu
nóż i najwyraźniej bawił się z księżniczką. Jak na razie nie zrobił jej krzywdy. Wyraz
twarzy Erini wskazywał, że gdyby leżało to w jej mocy, doradca umarłyby już sto
razy. Jej bierność potwierdziła domysły Czarnego Konia. Quorin był źródłem, które
przytępiło jego zmysły i zdolności księżniczki.

Hebanowy ogier ocenił sytuację jednym spojrzeniem. Postąpił krok, skupiając uwagę
głównie na Quorinie, który, wykazując się zimną krwią, natychmiast przysunął się do
swej ofiary. Nóż spoczął na gardle księżniczki.

- Umrze, jeśli choć drgniesz, demonie! Umrze, jeśli choć mrugniesz w moją stronę!
Kilku strażników, którym nie zaimponowała ani postawa, ani mowa ich pana,
wymknęło się chyłkiem na poszukiwanie zdrowszego klimatu. W celi pozostali tylko
ci, którzy wiedzieli, że i tak nie uciekną na czas albo którzy byli obłąkanymi
fanatykami podobnymi do Quorina.

Czarny Koń skwitował śmiechem pogróżkę doradcy. - - Jesteś nieodrodnym sługą


swego pana! I równie wielkim głupcem! - Błękitne jak lód oczy przeszyły zdrajcę. -
Tylko pomyśl. Czy możesz liczyć na łaskę, jeśli coś jej się stanie?

- - Mogę przedłużać jej agonię, demonie! I zrobię to! - Oczy doradcy rozszerzyły się.

Odwracając głowę, wykrzyknął do swoich ludzi: - Nie patrzcie mu w ślepia!


Zaczaruje was
jak tego głodomora szarlatana!
Nastąpiło nerwowe poruszenie. Człowiekowi podtrzymującemu Melicarda puściły
nerwy. Skoczył do drzwi, rzucając swoje brzemię na podłogę. Melicard nie wstał.
Miotając plugawe przekleństwa, Quorin cofnął się odrobinę, co było przykładem dla
pozostałych. Ostrze noża ani na chwilę nie oderwało się od gardła Erini. Ona
wpatrywała się w doradcę z obsesyjną nienawiścią, która zaniepokoiła nawet
Czarnego Konia. - Twoi ludzie porzucili cię, mistrzu Quorinie! Ich głęboka wiara
jest taka... wrażliwa!

Doradca był wielce niebezpiecznym przeciwnikiem. Choć jego plany waliły się w
gruzy, nie dawał się porwać panice. Dopóki trzymał nóż i powstrzymywał siebie oraz
swoich ludzi od spojrzenia na Czarnego Konia, Wieczysty niewiele mógł zrobić bez
wyrządzania krzywdy księżniczce. Czego by nie spróbował, wszystko dawało
Quorinowi dość czasu na poderżnięcie jej gardła.

Kluczem do wyjścia z sytuacji było to, czym Quorin zaszachował umiejętności Erini
i przytępił Czarnemu Koniowi zmysły. Najpewniej talizman Poszukiwaczy -
wszędzie poniewierało się zbyt wiele tych przeklętych śmieci! - ale mroczny rumak
nie miał pojęcia, jak mógłby usunąć go z tej komory bez powodowania reakcji
Quorina. Zadecydował Melicard. Melicard, ignorowany przez wszystkich oprócz
Erini, uznany za bezsilnego nawet przez nią. Quorin, oczywiście, miał ważniejsze
sprawy na głowie. Tym samym nie słyszał ani nie widział, jak król ostrożnie podnosi
się z podłogi, wbijając zdrowe oko w jego plecy. Pozostali w celi ludzie doradcy,
również bardziej zainteresowani groźnym rumakiem drącym kopytami podłogę, też
nie zwrócili na niego uwagi. Co do Erini, aż do ostatniej chwili Quorin zasłaniał jej
widok. Trzeba przyznać, że gdy go ujrzała, nawet nie drgnęła jej powieka.

Czarny Koń widział wszystko i zareagował jak należy. Wiedział, że musi skorzystać
z okazji niezależnie od tego, czy Melicardowi się uda czy nie. Król niepewnie
wyciągnął zdrową rękę. Czarny Koń szybko wypełnił ciszę, która trwała już zbyt
długo.

- - Na co liczysz, człowieku? Chcesz czekać, aż sam Smoczy Król wejdzie do tej


komory?

- - Jeśli będzie trzeba - rzekł Mai Quorin. - Ale wątpię, czy będę musiał czekać tak
długo. Mój jedyny problem to pozbycie się ciebie, i myślę... Melicard złapał
zdradzieckiego doradcę za kołnierz i szarpnął go w tył. Gdy Quorin poderwał rękę,
nóż zadrasnął podbródek Erini, na szczęście niegroźnie. Przewracający się w
plątaninie rąk i nóg mężczyźni pociągnęli za sobą jednego żołnierza. Czarny Koń
uderzył. Człowiek trzymający Erini spanikował i próbował osłonić się jej ciałem.
Przeciwko atakowi fizycznemu to miałoby sens, ale Czarny Koń miał do dyspozycji
inne środki. Uderzył prawym przednim kopytem, otwierając szczelinę w kamiennej
posadzce, która wydłużyła się, sięgając pod nogi księżniczki i żołnierza. Żołnierz
wytrzeszczył przerażone oczy, gdy z rozpadliny spojrzało na niego straszliwe oko. W
odrętwieniu puścił księżniczkę, a ona wzleciała w powietrze, uniesiona mocą
Czarnego Konia. Wylądowała miękko przy boku Wieczystego. Gdy jej stopy
dotknęły podłogi, nogi strażnika ją opuściły, a raczej to podłoga spod nich umknęła.
Posadzka zapadła się i strażnik spadł w bezdenną rozpadlinę. Jego wrzask jeszcze
trwał, gdy szczelina zamykała się bez śladu. - Zawsze lubiłem dramatyczne sceny -
zadudnił Czarny Koń do tych, którzy mogli go słyszeć.
Erini przejęta Melicardem, którego uważała za martwego, nie zwracała na niego
uwagi. Akcja ratunkowa trwała tylko kilka sekund, choć dla niej i pechowego
żołnierza czas dłużył się w nieskończoność. Czarny Koń wybuchnął śmiechem.
Skoncentrowany na Quorinie, użył swoich mocy, by podnieść bezradnego doradcę w
powietrze i, gdy zdrajca starał się odzyskać panowanie nad kończynami, przenieść
medalion w miejsce dość gorące, by stopiło nawet magię Poszukiwaczy. Czarny Koń
rozważył pomysł, czy w ślad za amuletem nie posłać samego Quorina. Doszedł
jednak do wniosku, że nawet taki ohydny potwór na to nie zasługuje.

Księżniczka nie była taka wyrozumiała. Podczas gdy zdolności były hamowane
przez ochronny amulet doradcy, jej wściekłość rosła bez przeszkód. Czując powrót
mocy, uderzyła bez większego namysłu. Mai Quorin wrzasnął i spróbował rozebrać
się z własnej skóry. Jego ostatni ludzie uciekli w chwili, gdy został poderwany w
powietrze. Teraz był sam. Erini zamierzała zapłacić mu za wszystko, co już jej zrobił
i co planował jej zrobić. - - Erini! - ciche zawołanie Melicarda przeszło bez echa,
ponieważ księżniczka dała się porwać własnej mocy.

- - KSIĘŻNICZKO! - ryknął Czarny Koń. Jego głos dokonał tego, czego nie udało
się królowi. - Księżniczko Erini! Przestań i pomyśl! przestań i pomyśl?” Jej mina
wskazywała, że skłonna była zrobić wszystko, tylko nie to. Czas na myślenie
przeminął. Teraz nastał czas zemsty. Czarny Koń nie ustępował.

- Pomyśl, co zrobisz sobie, księżniczko, nie temu kawałkowi gnijącego ścierwa!


Możesz stać się taka jak Cień i, tak bardzo zauroczona mocą, zatracić swoje
człowieczeństwo!

Chyba zrozumiała, gdyż jej wzrok przeniósł się z ofiary na hebanowego ogiera, a
wreszcie na narzeczonego. Przez chwilę mocowali się spojrzeniami. Cokolwiek
księżniczka zobaczyła w oku króla, chęć zemsty wyciekła z jej serca. Czarny Koń
poczuł, jak wycofuje swoją moc. Ponad nimi Mai Quorin, zlany potem i blady jak
kość, westchnął, po czym stracił przytomność. Mroczny rumak powoli opuścił go na
podłogę. - Melicard. - Księżniczka Erini była tak zawstydzona, jakby chwilowe
szaleństwo uczyniło ją istotą gorszą nawet od Mala Quorina. Król był innego zdania.
Zużył resztę sił na walkę z doradcą i teraz mógł tylko podnieść się na łokciu.
Pokręcił głową, gdy jego przyszła żona nie przestawała się ganić, i coś wyszeptał.
Czarny Koń, choć mógłby podsłuchać bez ich wiedzy, postanowił tego nie robić.

Były rzeczy, które musiały pozostać tajemnicą...

Słowa Melicarda, jeśli nie do końca przekonały Erini, to ją uspokoiły. Księżniczka


uśmiechnęła się i odzyskała panowanie. Czule musnęła okaleczoną dawno temu
twarz Melicarda.

Jego twarz i ręka w jednej chwili stały się normalne. Czarny Koń musiał przyjrzeć
się dokładnie, zanim stało się jasne, że Erini nie przywróciła brakujących
fragmentów ciała, tylko oddała Melicardowi jego maskę i rękę z elfiego drewna.
Uzdrowienie króla nawet dla Wieczystego byłoby zdumiewającym wyczynem.

Z pomocą księżniczki Melicard stanął na nogi i podszedł do mrocznego rumaka.


Przez chwilę nie odzywał się. Wieczysty czekał cierpliwie, znając dobrze ułomności
ludzkiej natury. Obaj ucierpieli srodze z rąk doradcy, leżącego bezwładnie niczym
sterta łachmanów.

- - Dziękuję ci, dem... Czarny Koniu - zaczął wreszcie Melicard. Wyglądał tak, jakby
był zły na siebie. - I ja ośmieliłem się uczynić cię swoim niewolnikiem. To dziw, o
wielki, że pospieszyłeś mi z pomocą.

- - Muszę przyznać, że uprzejmość wyświadczona kiedyś doradcy Quorinowi z


początku to uniemożliwiła - odparł oschle Czarny Koń. - I pomogłem ci, wasza
wysokość, głównie ze względu na moją dobrodziejkę. - Wskazał księżniczkę. -
Zrobiłem to również dla twojego ludu. Smoczy Król Srebrny jest w drodze z siłami,
które mogą sprawić, że cały mój trud pójdzie na marne.

- - A ludzie Quorina nadal trzymają pałac i północną bramę. - - Tak jest, wasza
wysokość. Powiedz mi, czy twoja armia przerwała krucjatę na Piekielne Równiny po
zamordowaniu maga Drayfitta? Wstrząśnięty Melicard zaniemówił.
- Drayfitt zamordowany? - Odwrócił się do Quorina. - Powinienem go zabić, nie
bacząc na takie detale, jak publiczna rozprawa i egzekucja w imieniu prawa! Czarny
Koń potrząsnął głową.

- Przemoc miała miejsce tutaj, ale prawdziwym przestępcą jest czarnoksiężnik Cień,
który zresztą w tej sprawie też maczał palce. On i Smoczy Król zawiązali pakt, choć
nie wierzę, by jeden czy drugi zbyt długo przestrzegał jego postanowień. Cień jest
moim prawdziwym celem, jednakże zrobię wszystko, by uratować twój lud przed
smoczą nawałą.

- Zapewne pójdą dalej - rzekł Melicard w odpowiedzi na pierwsze pytanie ogiera.

-
Ale mamy w pogotowiu wiele innych sztuczek. Śmierć Drayfitta jest wielkim ciosem
dla moich planów i dla mnie osobiście, lecz nie oznacza, że wszystko stracone. - -
Zdołasz oprzeć się armii Srebrnego Smoka? Melicard popatrzył na Erini.

- - Jeśli moja przyszła żona mi dopomoże.


- - Ja... czymże dla ciebie jestem?
- - Niczym mniej niż ja dla ciebie.
Może była to gra światła, ale Czarny Koń gotów był przysiąc, że maska z elfiego
drewna poruszyła się dokładnie tak samo, jak zdrowa część twarzy. „Wszelkie
rodzaje
magii...”
Erini uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Nie wiem, co zdołam zrobić, ale będę się starać ze wszystkich sił.
Jakby czerpiąc siłę z jej hartu, Melicard podniósł głowę i powiedział:

- A zatem przede wszystkim musimy odbić pałac.

XVIII
Wiedźmin Cień sunął niczym zjawa przez korytarze i komnaty rozległego pałacu w
Talaku, w panującym zamęcie nie zwracając niczyjej uwagi. Strażnicy biegający w
tę i w tamtą stronę nie poświęcali mu jednego spojrzenia, nawet ci, którzy mijali go
na wyciągnięcie ręki. Czarnoksiężnik nie wiedział, czy byli lojalistami czy też
zdrajcami. I wcale go to nie obchodziło.

Zmaterializował się w środku ogrodu i przykląkł. Tutaj, w tym dogodnym, centralnie


położonym miejscu pałacu, miał przygotować swoje ostatnie, mistrzowskie
posunięcie.

Z jego rękawów wypełzły bezkształtne stworki, niecierpliwie trzepoczące i skaczące.

W przeciwieństwie do poszukiwaczy, których zawezwał poprzednim razem, nie były


to żywe stworzenia w żadnym tego słowa znaczeniu, tylko strzępy magicznej energii
przeznaczone do wykonania konkretnego zadania. Cień naliczył ich tuzin, zanim
zakończył zaklęcie. Czuł niepokojące tętnienie w skroniach, ale powiedział sobie, że
tym razem to zwyczajny ból głowy. O ile dobrze wiedział, nie tracił pamięci. Jego
osobowość ustabilizowała się przed paroma dniami. Wreszcie był sobą i nic nie
mogło tego zmienić. Bez słowa rozesłał maleńkie kształty we wszystkie strony.
Miały rozbiec się po pałacu i zajrzeć we wszystkie zakamarki potężnej budowli.
Potem cofnął się w cień, zastanawiając się, ile czasu upłynie, nim Czarny Koń
wykryje jego obecność po usunięciu maskującego zaklęcia, które do tej pory go
chroniło.

Przypuszczał, że niezbyt dużo, ale wystarczy.

Mroczny wiedźmin uśmiechnął się do wyobrażonej sceny. Zdaniem Czarnego Konia


odbicie pałacu było dziecinną igraszką. Melicard znalazł i uwolnił więźniów, których
ludzie doradcy pozamykali w sąsiednich celach. Choć nadal mniej liczni i bez broni,
stanowili siłę, z którą należało się liczyć, nie wspominając o czarodziejce i
„demonie”, których król miał do pomocy.

Po dokładnym przeszukaniu połowy budowli stało się jasne, że pałac jest w większej
części wyludniony. Znaleziono tylko nielicznych maruderów, a raczej
szabrowników. Ludzie Melicarda szybko się uzbroili w broń porzuconą w
korytarzach. Rabuś przyłapany na próbie splądrowania komnat królewskich wyjawił
przyczynę opuszczenia pałacu. Nie odrywając oczu od Czarnego Konia, powiedział
im, że ludzie Quorina byli przekonani, iż Melicard uwolnił czeredę demonów, które
trzymał na taką właśnie okazję. Król pozwolił zająć pałac tylko dlatego, by
dowiedzieć się, kto jest zdrajcą. Ludzie uciekali do tej pory, ratując życie przed
niestrudzenie depczącymi im po piętach potworami. Czarny Koń zrozumiał. Widząc
go i wiedząc, że przyszedł po ich pana, pomagierzy Quorina wpadli w popłoch.
Uciekając jak najdalej od mrocznego rumaka, wywrzaskiwali innym niejasne
ostrzeżenia. Jak to zawsze bywa, strach wyolbrzymił ich słowa i wszyscy zaczęli
krzyczeć o polujących demonach. Wybuchła panika.

Wieczysty zachichotał i rzekł do Melicarda:

- - Zbyt pesymistycznie oceniałem twoje szansę! Należą ci się przeprosiny, królu


Melicardzie!

- - Powinniśmy ci podziękować za łatwe zwycięstwo. Miejmy nadzieję, że ci przy


bramie poddadzą się bez stawiania oporu.

- Czy mam tam pójść? Król pokręcił głową.


- Jestem ci wdzięczny, ale twoje pojawienie się może wzbudzić trwogę w mieście.
Zależy mi na porządku.
Erini, która na chwilę wyszła z sali tronowej, wróciła z oficerem w mundurze
Gordag-Ai. Melicard go znal. Księżniczka przedstawiła przybysza Czarnemu
Koniowi, który dowiedział się, że to niejaki kapitan Iston. Iston wyraźnie bał się
hebanowego ogiera, ale wojskowa powściągliwość powstrzymała go od zrobienia z
siebie widowiska. Oficer wylewnie przeprosił króla za to, że nie zadbał należycie o
bezpieczeństwo księżniczki. Na podstawie miny Erini Czarny Koń odgadł, że przed
chwilą słyszała to samo.
- Już ci wyjaśniłam, kapitanie - Erini przerwała jego wynurzenia - że jestem
czarodziejką. Przypadkowo przeniosłam się z komnaty w inne miejsce. Twoi ludzie
nijak nie mogli za mną podążyć. - Wieczysty zauważył, że jej spokojny ton maskuje
gorycz. Erini nadal nie mogła wybaczyć sobie śmierci, jaka spotkała ludzi
spieszących jej na ratunek.

Gdy przysłuchiwał się tej rozmowie, jego zdaniem zbyt rozwlekłej, coś upomniało
się o jego uwagę. Coś oczywistego, co wszyscy pominęli, coś w związku ze
zdradzieckim doradcą...

„Oczywiście!” Czarny Koń przeklął się za gapiostwo. Odwrócił się do króla


Melicarda, pogrążonego w dyskusji na temat kameleonich płaszczy ludzi Istona. -
Wasza wysokość!

Kiedy wysoki, czarny jak smoła ogier prosił o uwagę, natychmiast ją otrzymywał.
Melicard spojrzał w lśniące oczy.
- O co chodzi? Czy Cień jest w murach pałacu? Czarny Koń parsknął.
- - Wątpię, czy umiałbym ci powiedzieć, ale nie o to chodzi! Mam prośbę!
- - Zrobię wszystko, co sobie życzysz. Tyle ci zawdzięczam.
- - Komnaty Mala Quorina. Chcę je obejrzeć.
Twarz Erini pociemniała. Melicard ponuro pokiwał głową. Był chyba zły na siebie. -
- Powinienem pomyśleć o tym już dawno. Był w kontakcie ze Smoczym Królem i
zapewne też z Cieniem.
- - Tak! To on dostarczył Drayfittowi księgę, którą znalazły smoki! Ciekaw jestem,
co jeszcze skrywa się w jego pokojach.

- - Każę komuś przywlec go tutaj! - Meiicard potarł szczękę. - Pokaże ci wszystko,


nawet gdybym musiał pozbawić go kilku palców, żeby zapewnić sobie jego
współpracę.

Wieczysty zaoponował.

- - Mai Quorin jest ostatnią osobą, którą chciałbym tam wpuścić. Zaskoczył nas
paroma sztuczkami. Sądzę, że ma w zanadrzu jeszcze inne. Nie, lepiej będzie, gdy
sprawdzę komnatę sam. Niech twój dobry doradca podziwia pajęczyny w swoim
nowym mieszkaniu.
- - Masz rację. Czy ktoś ma wskazać ci drogę?
- - Nie jest to miejsce, do którego chciałbym wnikać bez uprzedniego zbadania.
Nie
jestem odporny na wszystko.
Melicard uśmiechnął się.
- A już zaczynałem myśleć, że jesteś niepokonany. Skoro jednak jest inaczej, każę
cię zaprowadzić.

Czarny Koń opuścił głowę w ruchu zbliżonym do ukłonu.


- Będę ci wdzięczny.
Parę minut później ledwie przytomny ze strachu żołnierz ruszył jako przewodnik ku
komnatom byłego doradcy. Choć wiedział, że kłusujący obok niego ogromny ogier
jest sprzymierzeńcem króla, cały czas trząsł się i potykał. Ogłupiały z przerażenia
weteran stanowił zabawny widok, ale Czarny Koń daleki był od powiedzenia czy
zrobienia czegoś, co by mogło go zawstydzić.
Wreszcie dotarli do dwuskrzydłowych drzwi, które choć zwyczajne z wyglądu,
jakimś sposobem butnie oznajmiały moc.

Czarny Koń z zainteresowaniem stwierdził, że są daleko od komnat króla. Quorin


utworzył w pałacu własne małe królestwo. Dziw, że zawsze pojawiał się w pobliżu
Erini i Melicarda w najmniej spodziewanym momencie.

Czarny Koń odprawił swojego przewodnika, który odszedł jak najszybszym


krokiem, starając się jednak zachować godność. Hebanowy ogier zaczekał, aż
zostanie sam, a wówczas przystąpił do oględzin wejścia. Wypatrywał pułapek i
sztuczek. Pierwsza była prosta, a zarazem przemyślna. W drzwiach osadzono
skomplikowany potrójny zamek. Wsunięcie normalnego klucza sprawiało, że jeden
zamek zostawał zastąpiony przez inny bez wiedzy osoby manipulującej kluczem.
Niezależnie od starań, drzwi pozostawały zamknięte. Druga próba włączała do gry
trzeci zamek i tak na okrągło.
Widocznie drzwi otwierał tylko klucz, który Qourin nosił przy sobie, taki, który
jednocześnie otwierał wszystkie trzy zamki. Imponująca robota, osądził ogier, ale
jemu nie nastręczy problemów. Nie potrzebował klucza i nie musiał przejmować się
zamkami. Drzwi zostały tak wzmocnione, że nic słabszego od wściekłego, dorosłego
byka nie mogłoby ich wyłamać, i to tylko po kilku bolesnych próbach. To też nie
było przeszkodą dla stworzenia, które potrafiło rozszczepiać litą skałę trąceniem
kopyta. Z szacunku dla króla Melicarda i księżniczki Erini Czarny Koń zadecydował,
że powstrzyma się od rozbijania drzwi na kawałki. Zamiast tego jeszcze raz obejrzał
zamki i sprawił, że wszystkie otworzyły się jednocześnie, jak po przekręceniu
klucza.

Otworzenie drzwi bez dotykania było dziecinnie łatwe. Czarny Koń roześmiał się
bezgłośnie z tego, jaki musi stanowić widok. Niejeden raz rozważał pomysł
wyposażenia się w ręce, które wszak bywały przydatne. Ale przyzwyczaił się do
końskich kształtów, bardziej osobistych niż bezpostaciowa masa, z której się
wywodził. Z nienaruszonymi umiejętnościami w tej postaci radził sobie jak w każdej
innej. Mroczny rumak zajrzał do środka.

- Ciekawe - mruknął przed przestąpieniem progu. Komnaty Mala Quorina


wywoływały dziwne wrażenie, jakby, przynajmniej te pierwsze, były nie tyle
mieszkaniem, ile teatralną dekoracją. Wszystko było po prostu zbyt idealne, nawet
ustawienie krzesła przy kominku. Nie był to pokój, w którym człowiek pokroju
Quorina czułby się przyjemnie. Tutaj rozmawiał z królem albo udawał, że pracuje.

Przeszedłszy szybko do następnych drzwi Wieczysty zauważył, że sypialnia wygląda


podobnie. Każdy element wystroju pasował do człowieka o randze i pozycji Quorina.

Pasował aż za bardzo. Sprzęty były zbyt zbytkowne, by budzić zaufanie. Wielkie,


rzeźbione i kosztowne łoże wyglądało jakby trochę nie na miejscu. Na półce stały
księgi, których można się było spodziewać u doradcy - opracowania polityczne i
historyczne, łącznie, jak na ironię, z kilkoma dziełami zmarłego Drayfitta.
Czarny Koń roześmiał się trochę gorzko, zastanawiając się, czy kiedykolwiek je
czytano.

Doszedł do wniosku, że to nie są osobiste kwatery Quorina. Te pokoje zostały


urządzone tylko dla zachowania pozorów. Gdzie zatem...? Wycofał się z pokoju i
spojrzał w obie strony korytarza. Idąc w jedną stronę, wróciłby do księżniczki Erini i
innych. Przeciwny koniec kończył się ślepo, z dwojgiem drzwi na jednej ścianie.
Czarny Koń popatrzył na przeciwległą ścianę. Zdobiły ją eleganckie malowidła i
kunsztowne rzeźby. Nic nie wzbudzało podejrzeń... na pozór. Wrócił do komnat
Quorina, zmierzając prosto do sypialni. Badając ją umysłem wkrótce odkrył to,
czego szukał. Silny czar maskujący, którego nie zauważył na początku, przejęty
ogólną niewłaściwością tego miejsca.

„Niezbyt przebiegle, mój drogi!” Ktoś, może Mai Quorin, może ktoś inny,
zapieczętował inne pokoje po tej stronie korytarza tak, jakby nigdy nie istniały.
Jedyne wejście wiodło przez komnaty doradcy. Wieczysty znalazł przełącznik ukryty
w tylnej ścianie sypialni. Nie tracąc czasu, przekręcił go i cofnął się szybko. Po tak
wielu niepowodzeniach starał się zachowywać ostrożność. W ciągu kilku minionych
dni miał okazję się przekonać, że nie może do końca polegać na swoich zmysłach.

Uchyliły się ukryte drzwi. Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie. Czarny Koń nie
wykrył nic groźnego w ścianach, suficie ani podłodze. Jednakże z sekretnych drzwi
emanował subtelny czar, który daremnie próbował odwieść go od wejścia. Człowiek
musiałby mu ulec i najpewniej by odszedł, nagle zafrapowany czymś innym. Czarny
Koń z łatwością przezwyciężył pokusę i wyeliminował zaklęcie, żeby nie utrudniało
wejścia ludziom króla.

Pchnął pyskiem tajemne drzwi. Już w progu wyczuł, że to tutaj mieści się prawdziwa
siedziba zdradliwego doradcy.

Panowała tu ciemność taka, jak ciemne było życie byłego mieszkańca. Czarny Koń
dostosował fizyczne zmysły i ujrzał świat Mala Quorina. Nie było to miejsce, do
którego zaprosiłby księżniczkę Erini.
- I mnie zwą demonem, kiedy takie szkarady bez przeszkód plączą się po świecie i,
co więcej, doradzają głowom państw!

Pokój przepełniały ohydne trofea. Na półce leżały wypolerowane i lśniące czaszki.

Kary rumak zastanowił się, czy ci ludzie zginęli z rąk samego doradcy. Możliwe, że
w tym czy w innym czasie byli jego rywalami o władzę. Na drugiej ścianie, jakby po
to, żeby czaszki miały na co patrzeć, wisiała kolekcja groźnej i niezwykłej broni.
Większość nie służyła do zadawania szybkiej i bezbolesnej śmierci. Mai Quorin miał
upodobanie do zębatych ostrzy.

„Może jednak powinienem pozwolić, by księżniczka Erini uwolniła świat od tego


potwora! A jeszcze lepiej, zrobić to samemu, zamiast chronić jego podłe życie!”
Zauważył, że śmierć wiele razy miała wstęp wolny do tego pokoju. Jej smród
prześladował go na wielu płaszczyznach. Z sąsiedniego pomieszczenia bił jeszcze
silniejszy odór. Czarny Koń nie kwapił się tam zaglądać. Wiedział, co by zobaczył.
Pokój zabaw Quorina.

„Czy on naprawdę jest człowiekiem?” - zadumał się Czarny Koń. Wiedział, że


powinien pozwolić księżniczce rozprawić się z tym szatanem, gdy byli jeszcze w
celi. Kiedy to się skończy, Mai Quorin zapłaci... i będzie płacić bez końca. Czarny
Koń nie był podobny do ludzi. Nie zadręczał sumienia roztrząsaniem problemu
słuszności czy niesłuszności kary.

Mai Quorin utracił wszelkie prawa do istnienia. Nie był godzien życia. Już nie. Nic z
dotychczasowych odkryć nie naprowadziło go na ślad tego, po co tu przyszedł.

Pomijając dowody sadyzmu, Quorin zostawił niewiele śladów swojej podwójnej gry.

Czarny
Koń spodziewał się map albo czegoś, co by zdradzało jego plany. Nie było nic.
Musiał poszukać dokładniej. Zmarszczył czoło i skoncentrował się. Powoli
wysunęły się szuflady. Otworzyły się drzwi szaf, ujawniając zawartość.
Odchyliła się tablica ukryta w ścianie. Nawet sekretne drzwi, którymi wszedł,
rozwarły się
nieco szerzej.
- Pokaż mi, co masz - wyszeptał do pokoju.
Pergaminy, mapy, talizmany... wszystko, co od lat schowane było w tej czy innej
skrytce, wzbiło się w powietrze. Poszczególne znaleziska kolejno przelatywały przed
oczami Wieczystego, które widziały więcej niż normalne oczy. Każda obejrzana
rzecz wracała na swoje miejsce i układała się w pierwotnej pozycji. Nie wynikało to
z grzeczności wobec nikczemnego doradcy. Czarny Koń miał wzgląd na Melicarda,
który być może sam zechce przejrzeć jego dobytek. To, co nie miało znaczenia dla
niego, Czarnego Konia, mogło okazać się ważne dla króla.

Tempo przeprowadzania inspekcji wzbudziłoby popłoch wśród śmiertelników.


Przelatujące przedmioty wprost rozmywały się w powietrzu. Czarnemu Koniowi
zależało na czasie, co jednak wcale nie znaczyło, że pracował po łebkach. Jeśli tylko
w rzeczach Quorina było coś ważnego, to miał to znaleźć.

I znalazł, choć musiał przetrząsnąć ponad połowę pokoju. Maleńkie pudełko, na


pozór bardzo zwyczajne. Normalna osoba uznałaby je za szkatułkę do
przechowywania pamiątek, tylko że doradca raczej nie był człowiekiem skłonnym do
hołubienia wspomnień. Co więcej, kasetka nie była taka, jak powinna być.

Nasączono ją mocą tak wielką, że wieczko oparło się pierwszym próbom uchylenia.
Wieczysty był pod wrażeniem umiejętności twórcy. Niewiele istnień miało taką moc.
Należał do nich Smoczy Król.

Czarny Koń zaklął i odłożył pudełko na bok. Wymagało jego pełnej koncentracji i w
trakcie przeszukiwania nie mógł się nim zająć. Tracił cierpliwość i wiedział, że jeśli
nie zachowa ostrożności, stanie się niedbały. Miał tyle do zrobienia i choć noc
wydawała się nie mieć końca, świt kiedyś musiał nadejść. Jeśli Srebrnego Smoka i
jego armii jeszcze nie było widać z murów Talaku, to wkrótce to się zmieni. Efekty
poszukiwań sprowadzały się do narastającego zmęczenia. Nawet w tych pokojach
brakowało dowodów zdrady Quorina czy knowań jego mocodawcy. Jakby ten
człowiek zaczął życie na krótko przed wstąpieniem w niższe szeregi rządu miasta-
państwa.

Możliwe, że tak było. Możliwe też, że doradca większość z tego, co było mu


potrzebne, przechowywał we własnej głowie. Smoczy Król wybrał sobie właściwą
osobę. W chwili, gdy miał przyznać się do porażki, jego uwagę przyciągnął pożółkły
pergamin o wyrazistej aurze. Rzuciwszy nań okiem poznał, że pochodzi z okresu
panowania Vraadow. Nie miał czasu, żeby go przestudiować. Podjął przeglądanie
reszty przedmiotów, teraz wolniej i ostrożniej.

Nim skończył, jeszcze trzy drobiazgi przykuły jego uwagę. Pierwszym był sztylet z
inskrypcją świadczącą, że pochodzi sprzed Wojny Przełomowej. Czarny Koń
przypuszczał, że należał do ojca Cabe’a, Azrana. Drugim był pergamin niedawnego
pochodzenia.

Choć
Wieczysty nie wyczuwał w nim niczego jawnie złego, coś go jednak zaniepokoiło.
Ostatnim przedmiotem był talizman, kiedyś zapewne należący do Poszukiwaczy,
znaleziony w tej samej szufladzie co kasetka. Jego znaczenie w tej chwili też było
niejasne, ale każda rzecz, którą Quorin uważał za ważną, już z tego powodu budziła
zainteresowanie. Mroczny rumak to upadał na duchu, to nabierał go, gdy przeglądał
skąpą kolekcję. Możliwe, że natrafił na to, czego szukał, ale miał kłopoty ze
zrozumieniem znaczenia znalezisk. Kasetka interesowała go najbardziej, lecz była
też najbardziej irytująca. Najpierw obejrzał sztylet. W istocie, jak podejrzewał, był
dziełem Azrana i zdecydowanie jednym z pierwszych. Widniał na nim znak tego
szaleńca. Sztylet zabijał samym dotknięciem. Nawet draśnięcie było fatalne w
skutkach. Drobiazgowe badanie ujawniło, że broń nie miała innych właściwości ani
nie skrywała żadnej tajemnicy. W przeciwieństwie do kolejnych obejrzanych
przedmiotów, Czarny Koń nie odłożył sztyletu na miejsce. Z niejaką satysfakcją
uniósł go w powietrze i wyprawił w podróż, która miała się skończyć po dotarciu do
słońca. Wytrzymałość zabawki Azrana też miała swoje granice. Talizman
Poszukiwacza promieniował niewielką mocą i, choć jego przeznaczenie pozostawało
zagadką, Czarny Koń wątpił, czy mógł być ważny. Odesłał go z powrotem do
szuflady. Zostały pergaminy i, oczywiście, kasetka. Po krótkim namyśle kazał
vraadzkiemu pergaminowi zawisnąć w powietrzu. Gotów do obrony, powoli
rozwinął pożółkły i skruszały arkusz. Dokument dużo gorzej niż księga Cienia zniósł
upływa czasu, ale i tak jego stan świadczył o zainwestowanej w nim mocy. Czarny
Koń miał nadzieję, że nie chroni go jakiś drugorzędny czar. Badanie nic nie
ujawniło, ale tam, gdzie w grę wchodzili Vraadowie, niczego nie można było być
pewnym.

Rozpoznał znak, choć widział go tylko raz czy dwa razy, w zamierzchłej przeszłości:
smoczy sztandar. Ze sztandarem wiązała się nazwa klanu Vraadow, która w tej
chwili umknęła mu z pamięci. Pamiętał tylko, że do tego klanu należał wiedźmin.
Była to mapa przedstawiająca podział ziemi. Poniżej widniała lista złożona z dwóch
tuzinów pozycji, może nazw, niektórych przekreślonych, wszystkich mniej lub
bardziej czytelnych. Czarny Koń ze wstrętem odrzucił pergamin. Tylko Vraadowie
mogli wpaść na pomysł zachowania czegoś takiego jak spis podziału łupów po
jakimś spisku.

Wielcy
zdobywcy! Roześmiał się wbrew własnej woli.
Jeszcze dwa przedmioty: nowszy albo przynajmniej niedawno sporządzony pergamin
i pudełko. Ponownie spróbował podważyć wieczko swoją mocą i ponownie spotkała
go porażka. Wściekły i zniecierpliwiony, rzucił kasetkę na podłogę. Zajął się
pergaminem.

Korzystając ze swoich zdolności, podniósł go w powietrze i rozwinął, zanim zdrowy


rozsądek przypomniał mu o ewentualnej pułapce.

Cos’ go uderzyło. Człowiek umarłby po takim ciosie, z sercem rozdartym na strzępy.


Czarny Koń poczuł tylko ukłucie złości na myśl o swojej bezmyślności. Gdyby czar
był silniejszy, zostałby zraniony albo jeszcze gorzej. Siła przestała działać.
Hebanowy rumak obejrzał pergamin. Był pusty. Jego jedynym celem było zabicie
tego, kto go rozwinie. Czarny Koń zastanowił się, czy był pomyślany jako ostateczny
środek ratunku w wypadku, gdyby Quorin zawiódł swego pana, czy też podstępny
doradca zamierzał wręczyć go Erini albo królowi. Odesłał go na miejsce i znów
zainteresował się pudełkiem.

- Ty, przyjacielu - mruknął do niego - masz mi coś do powiedzenia! Ciekaw jestem,


co skrywasz w swojej paszczy, i co muszę zrobić, żeby ją rozdziawić... Czar
zamykający sprawiał dziwne wrażenie, jakby był niekompletny i jakby ta
niekompletność dawała mu siłę. Zaklęcie było zamkiem i ukończenie go byłoby jak
przekręcenie klucza, ale jaki klucz miałby pasować? „Nie mam czasu na zabawę!” -
oznajmił bezgłośnie Czarny Koń. Jeśli klucz był tutaj, to musiał widzieć go w trakcie
poszukiwań. Musiał być magicznej, ale subtelnej natury.

Czarowi zamykającemu kasetkę brakowało tylko maleńkiego ogniwa. To, czego


potrzebował, nie było znaczące pod względem mocy, ale...

Przypomniał sobie talizman Poszukiwaczy. Czy to możliwe? To by wyjaśniało,


dlaczego Quorin trzymał taki drobiazg i dlaczego jego przeznaczenie nie dawało się
odkryć.

Ponadto leżał w tej samej szufladzie co kasetka. Dlaczego nie umieścić klucza przy
zamku, do którego pasuje, skoro większość ludzi i tak nie powiązałaby tych dwóch
przedmiotów? To sprytne, jak ukrywanie czegoś na widocznym miejscu. Wieczysty
mógł sprawdzić słuszność swoich domysłów tylko w jeden sposób: wypróbowując
„klucz”. Pamiętając o poprzednich błędach, otoczył pudełko i talizman polem
ochronnym. Skoro tyle wysiłku włożono w zamknięcie kasetki, możliwe, że
zawierała coś niszczycielskiego. Możliwe, choć mało prawdopodobne. Czarny Koń
wyczuwał, że w przeciwieństwie do zabójczego pergaminu cel tego przedmiotu jest
znacznie bardziej finezyjny.
Siłą woli położył talizman na wieczku skrzynki. Wzór, który wyczuł, nie wydawał
się właściwy. Ustawił talizman pionowo przed kasetką. Pole zamykające zmieniło
się, ale nie utworzyło wzoru, którego szukał. Po chwili namysłu ułożył medalion na
płask i ostrożnie umieścił na nim kasetkę.

Pojawił się wzór o idealnej kompozycji, który po chwili zniknął. Udało mu się
otworzyć kasetkę. Sukces jednak nie stępił jego ostrożności. Czarny Koń musiał
jeszcze podnieść wieczko.

Coś natarczywie dopominało się o jego uwagę. Zaczynał nie lubić tego uczucia i w
zaistniałych okolicznościach postanowił je zignorować, jak natrętną muchę.
Możliwe też, że samo pudełko chciało go rozproszyć, oderwać od zbadania
zamkniętego w nim sekretu.

A jednak ryzykowanie nie miało sensu...

Obrócił kasetkę tak, by wieczko otworzyło się ku niemu. W ten sposób siła
ewentualnego ciosu zostanie skierowana w przeciwną stronę. Mogło nie zdać się to
na wiele, ale ostrożność nigdy nie zaszkodzi.

Delikatnym muśnięciem woli Czarny Koń wysoko poderwał wieczko. Oślepiający


błysk, jasny niczym słońce, rozświetlił mroczne wnętrze. Trwał nie dłużej niż dwie,
trzy sekundy. Przyzwyczajony do ciemności pokoju, Czarny Koń potrzebowały
chwili, żeby dostosować wzrok. Rozejrzał się uważnie, wypatrując najdrobniejszych
zmian.

Nie było żadnych. Co prawda osłonił kasetkę polem, ale coś powinno się zmienić.
Zaintrygowany, rozpuścił ochronną tarczę.
Kasetka wyglądała nieszkodliwie. Czarny Koń zbadał ją z bliska. Było tak, jakby
zabawka Quorina wyczerpała się i teraz wymagała naładowania. Ale co się stało z
mocą uwolnioną w postaci rozbłysku? Wieczysty zaczął się zastanawiać, co by się
stało, gdyby przyjął ją na siebie. Było tam coś więcej niż surowa moc, lecz
manifestacja trwała zbyt krótko, by zdążył ją przeanalizować. Wiedział, że to jakiś
czar, ale czemu służył?
Rozgoryczony niepowodzeniem rumak, rzucił kasetkę na podłogę i zmiażdżył ją
kopytami.

- Niech szlag trafi twojego twórcę! Jeśli kiedyś skrzyżują się nasze ścieżki... Postąpił
wyjątkowo głupio i natychmiast tego pożałował. Kopnął resztki kasetki, świadom, że
zniszczył jedyną poszlakę.

Czarny Koń już miał wrócić do Melicarda, kiedy wykrył coś... Nie! Kogoś... w
pierwszych pokojach. Nie mógł się mylić. Nie z tak bliska. - Szaleństwo wreszcie
doprowadziło cię... - Wpadł do pokoju, z gotowymi środkami obrony i ataku...

Ani śladu Cienia.

Na pewno? Czarny Koń ruszył w lewo, wyczuwając lekką emanację z tamtej strony.
Magia Cienia. Zbyt wyraźna, zbyt vraadzka, by mogła należeć do kogoś innego. W
ścianie widniały pęknięcia spowodowane nagłym odejściem czarnoksiężnika.
Czarny Koń roześmiał się. Czuł, że wiedźmin jest gdzieś w pałacu. Tym razem mu
nie ucieknie. Tym razem dojdzie do konfrontacji.

„I jeden z nas zagra ostatnią kartą... może obaj, jeśli będzie trzeba!”

Znów się roześmiał, lecz śmiech był pusty, bez krzty humoru.

W wybranym miejscu, gdzie postanowił czekać, Cień pokiwał głową i szepnął:

- Nadchodzi czas. Nareszcie.

XIX
Dwaj wartownicy stali na straży przy drzwiach celi Quorina. Choć w tym czasie
królowi brakowało ludzi i nikt nie wiedział, czy siły doradcy zostały rozgromione,
Melicard uznał, że nie można oszczędzać na pilnowaniu zdrajcy. Podwójna straż
świadczyła o znaczeniu więźnia i o tym, że król Melicard desperacko pragnie, by
jego były doradca pozostał w celi do czasu, gdy Talak będzie mógł wymierzyć mu
sprawiedliwość. Od paru godzin więzień zachowywał się nad podziw spokojnie.
Była to mila odmiana, gdyż na początku, kiedy tylko odzyskał przytomność po ataku
księżniczki, wygłosił długą tyradę, jak to wszyscy zapłacą, kiedy jego pan i władca
rozgniecie pazurem całe miasto.

Strażnicy, osłabieni po niedawnych przejściach, próbowali odzyskać siły. Co


dziesięć minut ten, który nie drzemał, zaglądał przez zakratowane okienko w
drzwiach i sprawdzał, czy więzień nie wysmyknął się przez szczelinę w murze albo
nie uciekł w inny równie nieprawdopodobny sposób. Za każdym razem Quorin był
na miejscu. Strażnicy podkpiwali sobie z tej zbytecznej kontroli. Po raz kolejny jeden
z nich podniósł się, rozprostował zmęczone nogi i zerknął do celi.

Łańcuchy zwisały luźno. Po zdrajcy nie został nawet ślad. Z celi nie było innego
wyjścia, chyba że więzień rzeczywiście przecisnął się przez szczeliny.

Choć przerażony strażnik i jego kolega nie mogli tego wiedzieć, Mai Quorin
zniknął z
więzienia mniej więcej w czasie, gdy Czarny Koń otworzył wieko kasetki. Nawet
gdyby
wiedzieli i umieli powiązać fakty, jedno pytanie, znacznie ważniejsze od tego,
jak uciekł,
pozostałoby bez odpowiedzi.
Pytanie brzmiało, oczywiście, gdzie był teraz?
Melicard chodził po pokoju, próbując jeszcze raz wyjaśnić swojej upartej przyszłej
małżonce, czego od niej chce i dlaczego. - Erini, masz zostać w pałacu... - - Bo tu
jest bezpiecznie? - Księżniczka gwałtownie potrząsnęła głową. - Pewnego dnia to
będzie również moje królestwo, chyba że zmieniłeś zdanie... - - Nigdy w życiu!

- - W takim razie pozwól mi bronić go wraz z tobą, Melicardzie. - Erini zaczerpnęła


powietrza i odsunęła się od króla. Była bardziej zdenerwowana niż chciałaby się
przyznać.
„Czy kiedykolwiek będzie łatwiej?” Czarny Koń radził sobie z łatwością, jakby
walka z nieśmiertelnymi czarnoksiężnikami i groźnymi Smoczymi Królami była
chlebem powszednim. I być może dla niego była. Jej, choć gotowa była oddać życie
w obronie swego ludu, nie opuszczało bardzo ludzkie pragnienie bezpieczeństwa i
spokoju. - - Bez Mala Quorina zdrajcy nie mają się do kogo zwrócić. Za godzinę,
może szybciej, będzie po wszystkim. Od więźniów wiemy, kto do nich należy. W
najgorszym wypadku zgarniemy każdego, kto się nawinie, obsadzimy bramę
lojalnymi ludźmi i dopiero tu, w pałacu, oddzielimy winnych od niewinnych. Metoda
bezwzględna, ale skuteczna. I raczej nie wymaga twoich talentów, które będą
potrzebne, gdy przybędą smoki. - - Smoki... - Erini potrząsnęła głową nie dlatego, że
nie zgadzała się ze słowami Melicarda, ale ponieważ zaczął jej doskwierać brak snu.
Zachwiała się. Melicard zdążył ją podtrzymać.

- Właśnie dlatego nie chcę, żebyś mi teraz pomagała. Zależy mi na tobie i na twoim
bezpieczeństwie, dlatego nie ustąpię nawet na krok. Z powodu swojego daru jesteś
niezastąpiona, jeśli chodzi o obronę mojego... naszego ludu. Dlatego musisz się
wyspać.

Wypocząć. Co będzie, kiedy Smoczy Król stanie pod murami, a ty nie zdołasz się
skoncentrować, żeby użyć mocy? No powiedz, co wtedy? Erini wiedziała, że
Melicard ma rację. Wiedziała, ale wcale jej się to nie podobało.

Chciała być u jego boku przez cały czas, nawet w środku bitwy, gdy zajdzie taka
potrzeba. Z drugiej strony, jeśli naprawdę chciała związać swoją przyszłość z nim i z
tym miastem, w chwili przybycia smoczych wojsk powinna być w jak najlepszej
formie. Melicard przyznał, że ma wiele własnych sztuczek, ale pomoc maga znacznie
zwiększyłaby szansę. Wynik starcia stał pod znakiem zapytania. Srebrny Smok
dobrze się przygotował do tego dnia, i z lepszym skutkiem.

- Sytuacja będzie naprawdę groźna - mówił Melicard. Ręce, które chwyciły ją


odruchowo, żeby zapobiec upadkowi, teraz nie chciały jej wypuścić. Erini nie miała
nic przeciwko. Z przyjemnością spędziłaby w jego ramionach całą wieczność. -
Smoczy Król szybko zauważy, że obronę wspomaga czarodziejka. Możesz znaleźć
się w niebezpieczeństwie.

Księżniczka zadrżała. Uważała, że nie brakuje jej odwagi, ale... - - Mam coś dla
ciebie. - Jedna ręka puściła ją niechętnie, a potem podniosła znajomy przedmiot.

- - To talizman Quorina. - Erini nie chciała go przyjąć, nie chciała, żeby cokolwiek
przypominało jej tego podstępnego człowieka.

- - Nie, tylko podobny. Mocniejszy. Kiedyś był mój. Nie nosiłem go od pewnego
czasu, od... Tobie bardziej się przyda.

Zgodziła się niechętnie, świadoma, że sprzeczanie się z Melicardem mijałoby się z


celem. Gdy zawiesił amulet na jej szyi, ogarnął ją nagły, obłędny strach. - -
Melicardzie... Jak myślisz, mamy jakieś szansę? - - Talak niejeden raz wytrzymał
oblężenie. Mamy też Czarnego Konia. Obiecał nam pomoc Bedlamów, a z
przeszłych doświadczeń wiem, że potrafią sprostać zadaniu. - - Gdzie oni są?
Dlaczego jeszcze się nie pojawili? - - Któż może wiedzieć, co robią ci magowie? -
Król pochylił się i wyszeptał: - Mam dość kłopotów z własnym. Tym, który uratował
moją duszę, gdy zrobiłem z niej żałosne pośmiewisko.

- - Moja rola nie była trudna. Prawie przez dwadzieścia lat byłeś sobą. Ja tylko
przypomniałam ci życie, jakie niegdyś wiodłeś.

Melicard odsunął się od niej.

- Co mi przypomina o zadaniach nie cierpiących zwłoki. - Pstryknął palcami,


wzywając czterech ludzi z oddziału Istona. - Odprowadźcie jej wysokość do komnat
i zostańcie pod drzwiami. Dopilnujcie, żeby wypoczęła. Oboje zdawali sobie
sprawę, że z pomocą swych zdolności księżniczka może bez trudu okpić strażników,
ale Melicard wiedział też, że Erini czuje się winna z powodu kłopotów, jakie
sprawiła, mimowolnie opuszczając sypialnię w czasie przewrotu. Księżniczka była
świadoma, że nie może zawieść jego zaufania. Jeszcze raz podeszła do Melicarda i
pocałowała go, nie bacząc na obecność innych.
Ryzykowała, że w ten sposób nadszarpnie swoją reputację, lecz istniała możliwość,
że w czasie ich rozłąki wydarzy się coś strasznego. Niechętnie odsunęła się od
oszołomionego króla i dała eskorcie znak wymarszu. Dla własnego dobra wolała się
nie oglądać, póki nie zyskała pewności, że Melicard już jej nie widzi. W zaciszu
korytarzy wydawało się niemożliwe, że temu miastu - jej miastu - grozi jakieś
niebezpieczeństwo. W pałacu panował spokój. Dopiero wytężając słuch usłyszała
kroki biegnących czy maszerujących ludzi. Ostatnie patrole przeszukiwały ogromną
budowlę na wypadek, gdyby w jakichś zakamarkach nadal ukrywali się ludzie Mala
Quorina. Zatrzymał ją kapitan Iston, spieszący do króla. Twarz miał zmęczoną, ale
wyglądał jak ktoś, kto w obronie swojej pani gotów jest porwać się na całą smoczą
armię. Zresztą nie tylko w obronie swojej pani, wnosząc z jego pierwszych słów. - -
Galea! Wasza wysokość! Prze... Przepraszam! Chciałem poprosić... - -...żebym
sprawdziła, jak miewa się Galea? - dokończyła księżniczka. Istonowi i jego ludziom
udało się uratować jej damy dworu. Na nieszczęście Iston nie miał czasu, żeby
porozmawiać ze swoją wybranką. Świadoma, z jakim trudem przyszło jej opuścić
Melicarda, Erini uśmiechnęła się i dodała: - Oczywiście, nie omieszkam. Masz moje
słowo. - - Będę ci dozgonnie wdzięczny, wasza wysokość. - Oficer ukłonił się i
pospieszył w swoją stronę.

Droga do komnat minęła bez przeszkód, lecz Erini dwa razy odniosła wrażenie, że
Cień jest gdzieś w pobliżu. Raz spojrzała na ścianę, przekonana, że zaraz go
zobaczy. Później ogarnęło ją niesamowite uczucie, że przechodzi nad
czarnoksiężnikiem. Była zdumiona, gdy go nie ujrzała. Czy wyobraźnia płatała jej
figle? Czy ostatnie przeżycia w końcu zaczęły zbierać swoje żniwo? Czyżby traciła
kontakt z rzeczywistością? Myśl o zapadnięciu w sen zaczęła wydawać się taka
kusząca, taka cudowna. Melicard miał rację. Jeśli się nie wyśpi, nie przyda się na
nic, gdy rozpocznie się oblężenie.
Przed odprawieniem eskorty zajrzała do pokojów Magdy i Galei. Magda, opanowana
jak zawsze, nawet po próbie zamachu stanu, podniosła się z łóżka, na którym spała
Galea.

Statecznym krokiem podeszła do swojej pani.


- - Słucham, wasza wysokość?
- - Jak się miewa Galea? Jak obie się miewacie?
- - Bała się bardziej o życie twoje i swego dziarskiego kapitana niż o własne. Jest
wyczerpana, to wszystko. Obiecałam, że posiedzę z nią przez pewien czas. Co do
mnie... dam sobie radę.
Jej hart ducha skłonił księżniczkę do uśmiechu.
- - Jesteś opoką, której obie potrzebujemy..
- - Żyję, by służyć swojej pani.
- - Zginęłabym bez ciebie. Kiedy Galea się zbudzi, powiedz jej, że pytał o nią jej
oficer. Nic mu nie jest. I ty też odpocznij, Magdo. Nawet ty potrzebujesz snu. - - To
samo można powiedzieć o tobie, wasza wysokość. Muszę przyznać, że oczy mi się
kleją.
- - Znam to uczucie. Śpij dobrze, Magdo, nazajutrz bowiem możemy potrzebować
wszystkich naszych sił.

- - To już niedługo - westchnęła wysoka brzydula. - Śpij dobrze, pani, i wezwij


mnie,
jeśli potrzebne ci będą moje usługi.
- - Dziękuję.
Żołnierze towarzyszyli Erini do końca, upierając się na wprowadzeniu jej do
komnaty.

Wyszli dopiero po sprawdzeniu każdego kąta i każdej szafy, najwyraźniej na rozkaz


Melicarda. Dwaj zatrzymali się zaraz za drzwiami. Księżniczkę kusiło, żeby im
powiedzieć, iż ich starania mijają się z celem. Domyślała się, że w ten sposób jej
narzeczony próbował uciszyć własne obawy, choć wiedział równie dobrze jak ona,
że za sprawą czarów może zniknąć bez zwracania niczyjej uwagi.

Gdy została sama, miała ochotę rzucić się na łóżko i czekać na nadejście snu, który
raczej nie okazałby się opieszały. Posłanie przyciągało ją z nieodpartą siłą. Jej myśli
błądziły samopas. Tym razem zatrzymały się na okropnym położeniu, w jakim Talak
znajdzie się z nadejściem dnia. „Gdyby tylko uwierzyli Czarnemu Koniowi! -
pomyślała ze zmęczeniem. - Już by tu byli!”

Wieczysty próbował. Wiedziała. Na nieszczęście dowódca założył, że to on zabił


Drayfitta i że jest sługą któregoś ze Smoczych Królów. Cud, że ogiera spotkało tylko
krótkotrwałe wygnanie do... na płaszczyznę, która go zrodziła, jeśli dobrze
zrozumiała.

Gdyby tylko Melicard mógł porozumieć się ze swoimi ludźmi. Kiedyś wspomniał, że
ma na to sposoby, ale podobnie jak wiele innych rzeczy znalazły się one pod
kontrolą „zaufanego” doradcy. Metody kontaktu straciły ważność. Quorin był bardzo
skrupulatny.

„Drayfitt - pomyślała ze smutkiem Erini. - Drayfitt coś by wymyślił. Mógłby...”


Przyszło jej na myśl, że przecież ona ma potencjał umożliwiający zrobienie
wszystkiego, do czego byłby zdolny sędziwy mag. Myśl ożywiła ją, zasiliła nową
energią zmęczone ciało i umysł. Jeśli nawiąże kontakt z dowódcą sił Melicarda na
Piekielnych Równinach, zdoła nakłonić go do powrotu. Wtedy wystarczy utrzymać
Talak do czasu przybycia odsieczy. Zmuszony do walki na dwóch frontach, nawet
Smoczy Król będzie musiał skapitulować albo zrejterować. Melicard wspomniał też
o mniejszych armiach na północy i na zachodzie. Erini wiedziała, że Quorin
podstępem wyprawił je z koszar, ale to nie miało teraz znaczenia. Jeśli uda jej się
porozumieć z wojskami na Piekielnych Równinach, to nawiązanie kontaktu z
garnizonami będzie fraszką.

Najważniejszy był czas. Miała nadzieję, że Bedlamowie przybędą w porę. Jak to


zrobić? Drayfitt niewiele zdążył jej pokazać. Zawsze jednak podkreślał jedną rzecz:
magia, w każdej formie, działa łatwiej, jeśli pozwala jej się rozwijać naturalnie.
Trzeba sprawić, żeby wewnętrzne „ja” niemal odruchowo tworzyło zaklęcia. Tylko
nieliczne osoby opanowały tę sztukę, dzięki wrodzonym zdolnościom czy
cierpliwości, dlatego nawet przed smoczymi czystkami po przegranej Wojnie
Przełomowej potężni magowie byli rzadkością.

Erini osądziła, że na początek potrzebuje wygodnego miejsca do siedzenia. Gdyby


była, powiedzmy, wielmożną Gwendolyn Bedlam, wykonanie tego zadania
wymagałoby tylko mrugnięcia albo machnięcia ręką. Nie mając doświadczenia ani
przekonania do czarów, księżniczka była zmuszona robić wszystko krok po kroku.
Miała nadzieję, że kiedyś ktoś ją nauczy.

Łóżko wydawało się najbardziej wygodne, ale podłoga była bardziej praktyczna.
Erini nie chciała zepsuć czarów tylko dlatego, że w miękkiej pościeli zmorzy ją sen.
Podłoga nie nadawała się do wypoczynku, a przynajmniej na razie. Erini wiedziała,
że kiedy przygaśnie początkowy entuzjazm, jedynie z najwyższym trudem zachowa
przytomność, niezależnie od tego, gdzie będzie siedzieć albo co będzie robić.
Usadowiła się na dywanie, zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie ludzi
obozujących w niespokojnej, wulkanicznej okolicy. Przypuszczała, że w tej chwili
gotują się do dalszej drogi. Przywołała na myśl namioty i warty, nawet szczegóły
uzbrojenia. Musiały być podobne do tego, co nosiła gwardia pałacowa. Obrazy
zmętniały, gdy próbowało zmóc ją zmęczenie. Księżniczka zamrugała, zaklęła pod
nosem i spróbowała jeszcze raz. Obrazy wyostrzyły się, ale to wszystko - były tylko
obrazami. Nie wyczuwała związku między sobą a kimkolwiek w obozie. Z rosnącym
rozgoryczeniem uświadomiła sobie, że nie zna z widzenia żadnego z oficerów, nie
wspominając o nazwiskach. Jakże zatem mogła liczyć na nawiązanie kontaktu?
Czyżby jedynym wyjściem było przeniesienie się do obozu? Czy to możliwe? Jak na
razie jej dar działał w sposób przypadkowy, nawet wykluczając wpływ przeklętego
medalionu Mala Quorina. Koncentrację przerwało jej wrażenie, że w pokoju jest
jeszcze ktoś. Cień. Erini skoczyła na nogi, zataczając się lekko. Nic. Przez chwilę
czuła jego obecność tak blisko, że nie byłaby zdziwiona, gdyby stwierdziła, że
zagląda jej przez ramię. Zmęczony umysł pospieszył z wyjaśnieniem, które ją
zadowoliło: zmęczone zmysły wychwytywały ślady pozostałe po jego poprzedniej
wizycie. Nie przyszło jej do głowy, dlaczego w takim razie nie wykryła ich
wcześniej.

Rozczarowana i zniechęcona, rzuciła się na łóżko, nie trudząc się zdejmowaniem


ubrania. Ręce ciążyły jak ołów. Miała wrażenie, że na jej głowie wspiera się cały
pałac.

Chciała spać, nic więcej. Może gdy wypocznie, coś wreszcie się jej uda.
Poruszyła się, słysząc nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Możesz wejść.
W progu stanęła Galea. Miała podkrążone oczy i wyglądała tak, jakby przed chwilą
wstała z łóżka. Ubranie miała pomięte, a włosy potargane. - - Pani?
- - Co się stało, Galeo? Dworka była zmieszana.
- - Wzywałaś mnie, wasza wysokość.
Czyżby? Erini nie mogła sobie niczego takiego przypomnieć. Może Galei się
przyśniło.
- Nie potrzebuję cię w tej chwili, ale skoro tu jesteś, mam wiadomość od kogoś
bardzo dla ciebie ważnego.

Widok rozjaśnionych oczu upewnił księżniczkę w przekonaniu, że Galea już wie, o


kogo chodzi. Próbując uporządkować włosy, pulchna dworka weszła do komnaty i
zamknęła drzwi. Podbiegła do swej pani, niezdolna skryć niepokoju. Erini zaczęła
mówić i raptem zacisnęła usta, gdy opadło ją uczucie, że nie są same.

Rozejrzała się szybko po sypialni.


Galea patrzyła na nią z lekką konsternacją.
- - Coś nie w porządku, pani?
- - Nie jestem... - Księżniczka odwróciła się do niej, chcąc uśmierzyć jej i swoje
obawy, i spojrzała w oczy, które ślepo wpatrywały się w pustkę. - Galeo? Kobieta
nawet nie drgnęła. Wydawało się, że nie oddycha. A zatem przeczucia nie były
tworem jej wyobraźni. Gdyby Erini nie była taka zmęczona, z pewnością odgadłaby
prawdę.
- Witam waszą wysokość - rzekł ktoś obojętnie. Jeszcze zanim na niego spojrzała,
wiedziała, że to Cień. Stał blisko lustra, które ściemniało i zmętniało w jego
obecności. Erini leniwie zastanowiła się, czy wiedźminowi zależy, by czegoś nie
zobaczyła. Cień powoli ruszył w jej stronę. Jego twarz, choć skryta w półmroku
głębokiego kaptura, była całkiem wyraźna. Kosmyk srebrnych włosów opadał mu na
czoło. Erini potrząsnęła głową, nie wierząc własnym oczom. „Nie teraz! Nie po tym
wszystkim!” - Stwierdziłem, że jesteś mi potrzebna, księżniczko Erini. Inne sprawy...
Cóż, domyślam się, że nie zrozumiesz.

Chciała otworzyć usta i wołać o pomoc, nie wiedząc, kto albo co mogłoby ją
uratować, lecz jej usta pozostały szczelnie zamknięte. - Przepraszam, ale ja mam
więcej do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia. - Wyciągnął rękę nie ku niej,
tylko w stronę Galei. Księżniczka chciała mu przeszkodzić, lecz z jakiegoś powodu
straciła panowanie nad ciałem i upadła na podłogę. Gdy próbowała wstać, ujrzała, że
Cień szepcze do ucha drugiej kobiety. Galea pokiwała głową, nadal pogrążona w
głębokim transie.

„Czarny Koń!” Gdzie był Czarny Koń? Podniósłszy się na klęczki, czarodziejka-
nowicjuszka spróbowała rzucić zaklęcie, obojętnie jakie, byle tylko powiadomić
kogoś, najlepiej hebanowego ogiera, o swoim dramatycznym położeniu. - Nie wolno
tego robić. - Ręka Cienia opadła na jej ramię, choć chwilę wcześniej czarnoksiężnik
był w innej części pokoju. Galea znikła. Łzy niemocy spłynęły po policzkach Erini.
Spojrzała w oblicze przeklętego wiedźmina i spróbowała wzrokiem wyrazić swój
gniew.

Miał niemal współczującą minę. Jego następne słowa nawet wyrażały skruchę.
- Nie wiem, dlaczego się przed tobą tłumaczę. Jesteś moim jedynym ratunkiem.
Muszę działać. Któż może wiedzieć, kiedy znalazłbym kogoś lepszego od ciebie?
Mój czas jest ograniczony i coraz bardziej tracę cierpliwość. Jej oczy zwęziły się,
gdy wyobraziła sobie, jak Czarny Koń przybywa na odsiecz i pokonuje mrocznego
wiedźmina. Cień uśmiechnął się domyślnie, jakby mógł odczytać te myśli.
- Twój wybawiciel przez pewien czas nie zauważy twojej nieobecności. Jest zajęty
polowaniem... na mnie, można powiedzieć. Bardzo zajęty. - Cień podniósł ręce i
zaczął na palcach odliczać imiona. - Bedlamowie śpią. Na razie tyle jestem im
winien. Będą spać przez dłuższy czas. Twój Melicard ma na głowie potężną hordę,
która zbliża się do bram miasta, a Smoczy Król Srebrny ma głowie całe miasto
przygotowane do obrony. Biedny Drayfitt, mój smutny dobroczyńca, nie żyje -
nieszczęśliwy wypadek z jego winy. A Czarny Koń ugania się za zjawami.

Zostało jeszcze kilka palców, gdy wiedźmin zakończył tę obłędną wyliczankę. Erini
przyjrzała im się uważnie, nadal nie tracąc nadziei. Cień przeniósł spojrzenie z jej
twarzy na własne palce i powoli opuścił rękę.

- Reszta to tylko pionki, jak się obawiam. Nikt inny się nie liczy. Wyciągnął palec w
jej stronę i dał znak, że powinna wstać. Nie miała wyboru. Jej ciało podniosło się
samo. Zakapturzony wiedźmin z zadowoleniem pokiwał głową. - Mógłbym zabrać
cię w bardziej gwałtowny sposób, księżniczko, ale staram się być rozsądny. Nie
masz pojęcia, jaki byłem opanowany. Mogłem zrównać z ziemią całe to miasto,
razem z twoim drogim Melicardem. To rozzłościłoby Smoczego Króla. Chce wziąć
Talak w jednym kawałku. Stać mnie na wiele, ale skoro stało się tak jak się stało,
roztrząsanie możliwości nie ma większego sensu.

Erini nie mogła nic powiedzieć, nie mogła nic zrobić. Tylko oczami wolno jej było
wyrażać swoje zdanie. Oczy mówiły tomy, głównie na temat szaleństwa stojącego
przed nią potwora.

Cień zmarszczył brwi i rozmyślnie odwrócił głowę w stronę pociemniałego lustra.


Gdy z powrotem spojrzał na swojego jeńca, uśmiechnął się. Był to inny uśmiech,
zabarwiony poczuciem winy. Erini uznała, że w zaistniałych okolicznościach ta
emocja nie bardzo do niego pasuje.

- Może przeżyjesz - dodał niemalże z nadzieją. - Jeśli tak, wrócę cię zdrową i całą
tutaj albo do Gordag-Ai, gdyby smokom udało się zdobyć Talak. Masz moje słowo.
Obrzuciła go ostatnim wściekłym spojrzeniem mówiącym mu, co myśli o jego
obietnicach.

Wiedźmin zrobił się dziwnie nerwowy.


- Musimy iść.
Gdy Erini daremnie walczyła z własnym ciałem, próbując zmusić je do ruchu, Cień
owinął ją bezkresnymi połami płaszcza i przyciągnął do siebie. Świat zakrzywił się...
a potem znaleźli się gdzie indziej.

XX
- Cień!

Czarny Koń uderzył kopytami w ścianę piwnicy, w której zmaterializował się przed
paroma sekundami. Jak na poprzednich przystankach, jedynym znakiem po
przeciwniku był niewyraźny ślad metody jego podróży. Poprzedni trop doprowadził
go tutaj, a przedtem wiodły go wcześniejsze.

I o to chodziło, musiał w końcu przyznać Czarny Koń. Dał się wodzić za nos. Padł
ofiarą jeszcze jednego fortelu wiedźmina, który w każdym ze swoich żywotów
spiskował i obmyślał pułapki na przyszłe wcielenie, nie wspominając o setkach
wrogów, jakich zrobił sobie przez stulecia.

- Niech cię diabli! - Mroczny rumak ponownie kopnął mur. Cofnął się, rozdrażniony
i zakłopotany. Gdyby się nie pohamował, oszczędziłby zachodu Smoczemu Królowi.
Ciekawe, co by powiedzieli mieszkańcy na wieść, że pałac runął dzięki zabiegom
jednego z jego obrońców.

W czwartym miejscu, do którego zaprowadził go trop, Czarny Koń zaczął


podejrzewać, że padł ofiarą manipulacji czarnoksiężnika, ale nie miał na to
dowodów. Istniała możliwość, że Cień chce, by uznał, iż jest na fałszywym tropie.
Już w przeszłości niejeden raz dochodził do przekonania, że jedyną rzeczą
przewidywalną w wiedźminie jest jego nieprzewidywalność. Takie rozumowanie
zmuszało go do pościgu każdym następnym tropem. Wizyta w piwnicach jednak
postawiła sprawę jasno. Cień po raz kolejny zrobił go w... konia.

„Jaki jest cel tego wszystkiego, Cieniu? Co tym razem knujesz?” Niebezpieczeństwo
groziło Melicardowi czy księżniczce Erini? Prawdopodobieństwo było zbyt wielkie,
by je zlekceważyć. Czarny Koń cwałem opuścił piwnicę. W wyobraźni widział króla
i jego żołnierzy porozrzucanych jak zabawki. Co gorsza, zobaczył czarodziejkę-
nowicjuszkę, Erini, rozpaczliwie walczącą o życie swoje i narzeczonego przeciwko
wrogowi, z którym nie mogła się równać. Nie dlatego, że była słaba czy była kobietą,
ale dlatego, że wiedźmin mógł czerpać garściami z wieków doświadczeń, ona zaś
miała tylko szczyptę podpowiedzi podsuniętych przez Drayfitta i jego, Czarnego
Konia.

Wypadł z portalu po drugiej stronie, lądując w środku narady. Paru oficerów nie
mogło powstrzymać sapnięcia na jego imponujący widok. Melicard wzdrygnął się,
ale zapanował nad sobą.

- - Czarny Koń! Gdzie byłeś? Prawie świta! Pierwsze promienie walczą ze słabnącą
nocą!

- - Już? - Wieczysty znalazł okno wychodzące na wschód. Nad horyzontem rozwijała


się zorza. Byłby zajęty aż tak długo? Albo bez reszty zawładnęła nim obsesja, albo
Cień dodał do fałszywych tropów kruczek, który zniekształcił jego poczucie czasu.
To prawda, że przeszukiwanie kwater Quorina trochę trwało, ale nie aż tak długo.
Spowolnienie czasu byłoby zdumiewającym wyczynem, lecz nie wyrastającym nad
umiejętności Vraada.

Czarny Koń modlił się, żeby nie mieć racji. Jeśli Cień bawił się z czasem, cały świat
stanął w obliczu katastrofy. Vraadowie mieli nawyk niszczenia wszystkiego, co
wykorzystali.
Melicard odgadł ponury nastrój swojego sprzymierzeńca.

- O co chodzi? Co znalazłeś w komnatach Quorina? Coś ważnego?

Przepędzając niewesołe myśli, mroczny rumak odparł:

- - Ja nie znalazłem niczego cennego. Może ty będziesz innego zdania. Ale szczerze
radzę, żebyś jak najszybciej albo zapieczętował te komnaty, albo ogołocił je do
surowych murów. Ja wolałbym wszystko spalić, z tym szatanem związanym,
zakneblowanym i ułożonym na szczycie stosu!

- - Bogowie! Co znalazłeś?

- - W tej chwili to nieważne! Księżniczka Erini! Gdzie ona jest? - - Jakiś czas temu
posłałem ją na spoczynek. Będziemy jej potrzebować, gdy pod murami staną wojska
Smoczego Króla. Nawiasem mówiąc... - triumfalny uśmiech Melicarda objął również
część maski - brama jest nasza. Było to aż nazbyt łatwe. Łatwiejsze niż odbicie
pałacu. Buntownicy rzucili się na nas i... błagali o wtrącenie do lochów, byle tylko
nie stawać przeciwko demonom! Masz teraz niezłą reputację, Czarny Koniu. - - Z
przyjemnością zamieniłbym ją na inną. Czy księżniczka jest dobrze strzeżona?

- - Tak myślę. Jest bezpieczna. Czarny Koń potrząsnął głową.


- - Chyba sam sprawdzę...
- Wasza wysokość! - Oficer z oddziału kapitana Istona rozchylił ciężkie podwoje.
-

Sam przynoszę wieści, na wypadek, gdybyś miał pytania!


- - Jakie wieści, człowieku? - zapytał Melicard. Łapczywie chwytając powietrze,
oficer odparł:

- - Czujki wypatrzyły straże przednie smoków!

- Już? - Melicard odetchnął głęboko i popatrzył na zebranych, także na Czarnego


Konia. - Chodźcie. Chcę sam to zobaczyć i chcę, żeby każdy z was przekazał mi
własne spostrzeżenia.
Czarny Koń zawahał się, rozdarty między strachem o swoją dobrodziejkę,
księżniczkę, a troską o Talak. Talak zwyciężył, choć rumak poprzysiągł, że zajrzy do
Erini natychmiast po obejrzeniu straszliwej armii Srebrnego. Zgromadzili się na
jednym z najwyższych balkonów w pałacu. Adiutant podał królowi długą tubę, którą
ten przyłożył do oka. Czarny Koń nie musiał pytać o przeznaczenie tego
instrumentu; czarnoksiężnicy już wcześniej tworzyli podobne przyrządy
polepszające wzrok.

Ten jednak był dziełem ludzkich rąk.

- Widzę ich - oznajmił Melicard. - Na mojego ojca, potężny legion! Chyba nie było
takiej smoczej armii od czasów oblężenia Penacles! Podczas gdy inni spoglądali
przez tubę albo czekali na swoją kolej, Czarny Koń dostosował zmysły, zyskując
widok lepszy od tego, jaki oferowały mechaniczne zabawki króla. Melicard miał
rację; była to potężna armia, a na jej czele jechał sam Smoczy Król. Co dziwne,
Srebrny sprawiał wrażenie wystraszonego. Choć ten smoczy pan nosił płaszcz
tchórzem podszyty, Czarny Koń spodziewał się, że znajdzie go w bardziej bojowym
nastroju.

Mając za sobą nieprzebrane wojska, a przed sobą stojące otworem, jak myślał, bramy
miasta, powinien być bardziej pewny siebie. Czy kulił się z przyzwyczajenia czy też
coś wiedział?

Przyglądając się smoczym wojownikom jadącym obok swego pana, Czarny Koń
odkrył przerażającą prawdę. Za jednym z wojów, wyraźnie strapiony, jechał nie kto
inny, jak Mai Quorin we własnej osobie.

- Królu Melicardzie! - Wieczysty zmienił zmysły na normalne. - Co takiego,


przyjacielu Czarny Koniu? Widzisz coś? Mroczny rumak roześmiał się.

- Czy ja coś widzę? Pytanie! Wasza wysokość, czy chciałeś może podpuścić niczego
nie podejrzewające smoki do bram? Czy chciałeś ugruntować je w mylnym
przekonaniu, że zdrajcy nadal kontrolują miasto?
Z rumieńca na twarzy można było wnosić, że Melicard zamyślał coś w tym stylu.
Czarny Koń nie był zaskoczony. Było to dość logiczne.
Ogier opuścił łeb na wysokość głowy śmiertelnika.
- Wasza wysokość, plan spełznie na niczym! Ze smokami jedzie Mai Quorin! - -
Niemożliwe! - Melicard podniósł tubę do oka i spróbował zobaczyć to, co ujrzał jego
sojusznik. Niestety, przyrząd nie mógł sprostać jego wymaganiom. Król ze złością
rzucił go na ziemię, tłukąc bezcenne szklane soczewki. - Wierzę ci, Czarny Koniu,
choć sam nie mogę tego zobaczyć! Ale jakim sposobem? Co to za sztuczka? -
Odwrócił się do adiutanta. - Uprzedź obsadę bramy! Powiedz, że nasz plan wyszedł
na jaw! - Drugiemu rozkazał:
- Idź do celi naszego zdradzieckiego doradcy! Wypytaj strażników, co się stało i
dlaczego nie zostałem powiadomiony!

- - Bądź wyrozumiały dla strażników, wasza wysokość - poprosił Czarny Koń, nieco
przygaszony. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Podejrzewał, że zna
tajemnicę ucieczki Quorina. - Na pewno są skonfundowani i przestraszeni. Myślę, że
być może to ja stałem się przypadkowym sprawcą ucieczki tego szatana. - Nie
wchodził w szczegóły, odkładając wyjaśnienia na spokojniejszą porę, jeśli taka
rzadkość w ogóle nastąpi.

Melicard pokiwał głową, odgadując nastrój Wieczystego i wiedząc, że jest


wściekły
na siebie. Strach nagle wykrzywił osobliwe rysy monarchy. Strach nie o siebie,
tylko o
przyszłą żonę.
- Erini! Mógł coś jej zrobić!
Czarny Koń wątpił. Przypuszczał, że szkatułka była ostatnią deską ratunku
przygotowaną przez Quorina na wypadek, gdyby musiał uciekać do swojego pana.
Otwierając ją, niechcący uwolnił zaklęcie, które musiało być powiązane z
uwięzionym doradcą.
Król nie słuchał otaczających go ludzi. Skoro nie został powiadomiony o ucieczce
Quorina, mógł również nie otrzymać wiadomości o jakiejś nowej próbie zamachu na
księżniczkę Erini. Czarny Koń już miał powiedzieć, że on chciał sprawdzić - pragnął
to zrobić od czasu przybycia - gdy przez gwar przebił się nowy głos. - - Co się stało?
Czarny Koń! Melicard! Smoki już są u bram? - - Erini! - Król podbiegł do
ukochanej i wziął ją w ramiona, nie bacząc na zakłopotane miny swoich
podwładnych. Księżniczka przytuliła go na krótko, jakby bardziej zainteresowana
tym, co miało wymagać jej interwencji. - - Nie mogłam dłużej spać - powiedziała,
podchodząc do balustrady. - Martwiłam się, że coś się stanie, gdy ja będę
odpoczywać. Melicard, nieco rozkojarzony z powodu zamętu, jaki panował w jego
głowie, dołączył do niej.

- - Smoki są na horyzoncie. Czarny Koń widział wśród nich Quorina. - - Quorina?


To okropne. - Erini patrzyła na północ, jakby próbując zobaczyć smoczą armię bez
pomocy przyrządu czy własnych czarów. Czarny Koń parsknął. „Okropne?”
Spodziewał się dużo gwałtowniejszych słów, gdyż księżniczka prawdopodobnie
nienawidziła Quorina bardziej niż ktokolwiek inny. Przypatrując się jej z bliska,
zwrócił uwagę na bladą, prawie nieruchomą twarz. Możliwe, że stonowana reakcja
była wynikiem fatalizmu wiążącego się z nadchodzącym dniem czy choćby braku
snu. W przeciwieństwie do Melicarda i jego ludzi, którzy przyzwyczajeni byli do
czuwania przez jedną czy dwie doby, od niej nigdy tego nie wymagano. „Żebym to
ja mógł spać! Przespałbym rok, gdyby to było możliwe! Ale nie przed
rozprawieniem się z Cieniem” - przypomniał sobie. Cień. Czarny Koń ciągle
zastanawiał się, jaki przyświecał mu cel, gdy knuł to nie kończące się i bezcelowe
polowanie. Chciał dać mu zajęcie. Dlaczego? Uświadomił sobie, że Melicard mówi
do niego.

- Słucham, wasza wysokość?

- Pytałem, co tak długo zatrzymuje twoich przyjaciół? Potrzebujemy Bedlamów,


Czarny Koniu. Chciałbym omówić z nimi nasze możliwości obrony, chyba że są
zdania, iż mogą przybyć w ostatniej chwili i usunąć zagrożenie machnięciem ręki. -
Głos króla zdradzał rozdrażnienie. Ważył się los jego królestwa, a sojusznicy wcale
nie kwapili się z pomocą.

Czarny Koń też zaczął się zastanawiać. Cabe już wcześniej padł ofiarą machinacji
Cienia. Czyżby czarnoksiężnik uderzył drugi raz? - Zaraz ich poszukam! Zdążę
przed atakiem Srebrnego! Dacie sobie radę? - Wyprawiłem wojska, ale nie
zostawiłbym swojego królestwa bez obrony przed takim zagrożeniem, jakie stanowią
smoki. Przysiągłem, że książę Toma był ostatnim ze swego rodzaju, który wszedł do
Talaku z głową na karku. Mroczny rumak zachichotał.

- - W rzeczy samej. Masz też swoją osobistą czarodziejkę. - Ruchem głowy wskazał
na Erini. Ona popatrzyła na niego z przelotnym uśmiechem, potem znów popadła w
jakby senną zadumę. - Taaak. Niedługo wrócę, królu Melicardzie! Masz moje słowo!
- - Wolałbym ciebie jako takiego. Będziemy czekać na twój powrót. Wzywając
portal, Czarny Koń zeskoczył z balkonu i zniknął. Tym razem podróż przebiegła
błyskawicznie i ledwo zauważył krótką drogę przez Pustkę. Wypadł jak najbliżej
ochronnej bariery otaczającej Dwór. Miał nadzieję, że tym razem złożenie wizyty
będzie łatwiejsze.

Wysłał sondę, licząc, że przyciągnie uwagę tych, których szukał. Chciał wycofać ją
jak najciszej, żeby nie wzbudzić paniki wśród innych mieszkańców. Niestety, nie
otrzymał odpowiedzi, co, gdy nad tym pomyślał, nie pozostawiało mu innego
wyboru, jak zawołać.

Podbiegł bliżej Dworu i wykrzyknął:

- Bedlamowie! Cabe! To ja, Czarny Koń! Jesteście potrzebni! Usłyszał okrzyki


rozsierdzonych mieszkańców. Po paru niespokojnych minutach ktoś odpowiedział na
jego wołanie. Nie był to Cabe. Z cieni wychynął smok z kasty służących.

- - O co chodzi? Czego szukasz?


- - Czego szukam? Twojego pana i pani, smoku! Wiedźmina Cabe’a i jego połowicy,
Pani z Bursztynu!

Smok bardziej był przejęty widokiem hebanowego ogiera niż wezwaniem tych,
którym służył.

- - Jeszcze nigdy nie widziałem takiej bessstii!


- - Już tu byłem! Jestem Czarnym Koniem!
- - Czarny Koń! - syknął z zadowoleniem smok. - Pan mówił o tobie! Szkoda, że nie
widziałem cię wcześśśniej! Jestem Ssarekai, ujeżdżam i doglądam sssmoki
wierzchowe i rumaki twojego rodzaju. Ale gdzież im do ciebie, wssspaniały! W
normalnych okolicznościach Czarny Koń byłby zadowolony z komplementu, lecz
teraz nie miał do tego głowy.
- - Twój pan, łuskowaty! Muszę z nim pomówić!
- - Ach, wybacz mi! Twój widok tak bardzo mną poruszył! Inni już ich szukali!
- - Szukali? Nikt nie wie, gdzie są?
- - Nie ma ich w pokoju...
Ssarekai powiedziałby więcej, ale między drzewami pojawiła się ludzka kobieta.
Podbiegła do smoka, ze strachem spoglądając na Czarnego Konia, i coś do niego
powiedziała.
Był to osobliwy widok. Choc ludzie i smoki mieszkali po sąsiedzku w niektórych
miejscach, takich jak Irillian, generalnie nawet w czasie rozmowy zachowywali
dystans. Tutaj, przeciwnie - kobieta stała za plecami Ssarekai, jakby szukając u
niego ochrony przed Czarnym Koniem.

„Zaprawdę, dzieją się tu dziwne rzeczy” - pomyślał kwaśno mroczny rumak. Smok
wyglądał na zdenerwowanego. Syczenie stało się wyraźniejsze, a z jego ust wysunął
się zaokrąglony, niemal ludzki język.

- Wielki Czarny Koniu, cośśś się ssstało! Nikt nie może znaleźć pana i pani!
Ktośśś
mówi...
Nie usłyszał następnych słów smoka, bo przeszkodził mu kolejny głos. Uderzył z siłą
grożącą rozdarciem umysłu na części. Ssarekai cofnął się, zapominając języka w
gębie.

Kobieta za jego plecami skurczyła się ze strachu.


- Czarny Koniu!
To wszystko. Jego imię powracające echem. Gdy potrząsnął głową, udało mu się
przepędzić echa z uszu, ale nie z myśli, - Wielki Czarny Koniu? - zawołał pytająco
Ssarekai. Wieczysty nie zwrócił na niego uwagi. „Erini!” To ona wołała o pomoc!
Smoczy Król musiał uderzyć! Zapominając o Bedlamach, Wieczysty wezwał nowy
portal Czyżby smoki czekały z podstępnym atakiem na jego odejście?
- Wspaniały? - zawołał smok Ssarekai, tym razem bardziej nagląco. Nie doczekał się
odpowiedzi.

- Stać! Ci, którzy śmią tknąć przyjaciół Czarnego Konia, pożałują, że się narodzili!

Pogróżka padła zanim oczy stwierdziły, że nikt w pobliżu nie jest atakowany, co
najwyżej przez muchy. W ogóle nic się nie działo. Czarny Koń znalazł się pod
ostrzałem przestraszonych spojrzeń wszystkich obecnych w pokoju. To robiło się
denerwujące. Ogier zaczynał czuć się tak, jakby nie Cień czy Srebrny Smok byli
intruzami, tylko on. Rozejrzał się dokoła i znalazł Erini. Patrzyła na niego z
umiarkowanym zdziwieniem.

Skonfundowany mroczny rumak skupił spojrzenie na Melicardzie. Król błysnął


niepewnym uśmiechem.

- Doceniamy twoje... przywiązanie, ale chyba czas na przedstawienia dawno już


minął.

„Tutaj jest coś nie w porządku!” Gdyby to było możliwe, pysk Wieczystego zrobiłby
się czerwony.

- Odebrałem rozpaczliwe wołanie o pomoc od księżniczki Erini!


Melicard popatrzył na przyszłą królową.
- Erini?
Księżniczka w milczeniu pokręciła głową. Nie była zainteresowana.
Król odwrócił się do imponującego przybysza i rzekł:

- - Nic się nie wydarzyło od czasu twojego odejścia, pomijając to, że smoki podeszły
bliżej, a my nadal czekamy na twoich przyjaciół, pana i panią Bedlam. Kiedy
przybędą?

Wolałbym nie polegać wyłącznie na swoich sztuczkach, jeśli mogę skorzystać z


usług dwojga magów.

- - Nie... nie wiem, kiedy przybędą ani czy w ogóle przybędą. Nie ma po nich śladu.

Nikt nie może ich znaleźć!


- - I nie wiadomo, co się stało?
- - Obawiam się, że Cień znów uderzył! - Czarny Koń nie mógł się powstrzymać od
spojrzenia w niebo. - Żałuję, że nadszedł taki czas! Był moim przyjacielem w
niejednej przygodzie, ale bywał też moim zaprzysięgłym wrogiem! Ten dzień
jednakże zmywa wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek wyświadczył! Jeśli Cabe i jego
połowica ucierpieli z jego winy, to... - Czarny Koń nie dokończył. Nie przychodziła
mu na myśl kara dość okrutna.
Krzyk brzmiał tak prawdziwie. Przyjrzał się księżniczce, która stała bezczynnie,
czekając, aż coś się wydarzy. Dlaczego była taka obojętna? Dokuczał jej brak snu, to
prawda, ale nawet to nie tłumaczyło jej zachowania. Ta Erini, którą znał, walczyła do
utraty przytomności. Tej jakby nic nie obchodziło.

Zaniepokoiła go jeszcze jedna rzecz, albo może jej brak. Do komnaty


wmaszerowało kilku ludzi, z kapitanem Istonem na czele. Erini sapnęła i zrobiła
niepewny krok w ich stronę. Po chwili opanowała się i przybrała obojętny wyraz
twarzy. Błękitne oczy Czarnego Konia zwęziły się w szczeliny. Iston zasalutował.
- Moi ludzie czekają na sygnał, wasza wysokość. Czarny Koń słuchał oficera, ale nie
spuszczał oczu z księżniczki. W jej oczach narastała tęsknota nie mająca nic
wspólnego z Melicardem. Jej uwaga skupiała się na kapitanie.

Wiedział, że księżniczka jest uczuciową niewiastą, lecz przecież nie mogła tak
szybko
zmienić obiektu miłości. Wszak gotowa była poświęcić życie dla narzeczonego. Ta
Erini
zachowywała się tak, jakby był jej obojętny.
Ta Erini?
Zapominając o Melicardzie i innych, przybliżył się do księżniczki. Musiała się do
niego odwrócić, gdyż stanowił naprawdę imponujący widok i zmierzał ku niej
celowym krokiem. Dziwne, jej oczy zdradziły strach. Strach nie licujący z tą Erini,
którą zdążył dobrze poznać, choć razem spędzili niewiele czasu.

- - Wasza wysokość nie wygląda zbyt dobrze - zadudnił.


- - Brak snu - mruknęła. Było jasne, że nie chce, by stał tak blisko.
- - Jak z twoją koncentracją, księżniczko? Pomożesz nam w krytycznej chwili?
- - Mam nadzieję. - Jej ton sugerował co innego. Czarny Koń wbił w nią wzrok.
Erini próbowała z nim walczyć, ale jej wola była zaskakująca słaba i szybko się
poddała.
- Teraz wiem, co mnie w tobie zaniepokoiło! Teraz wiem, że nie ty wzywałaś mojej
pomocy!

Melicard szybko stanął u boku narzeczonej i skierował na Czarnego Konia nabiegłe


krwią oko.

- - Co ty z nią robisz? W imię Gór Tyber, co ty wyprawiasz? - - Wyjaśniam


wątpliwości dotyczące paru rzeczy, i przeklinam się za to, że nie dostrzegłem tego,
co oczywiste! - Czarny Koń przyciągnął Erini do siebie, w tym samym czasie
odpychając Melicarda. Podczas gdy król się szamotał, a jego ludzie przyglądali w
oszołomieniu, mroczny rumak zbadał stojącą przed nim kobietę. Nie był zaskoczony
wynikiem.

- - To nie jest twoja przyszła żona, królu Melicardzie! Ta kobieta nie ma żadnych
zdolności czarodziejskich. Ta, która stoi przed tobą, choć wygląda jak księżniczka
Erini, jest biednym stworzeniem omotanym przez czary, których źródłem może być
tylko mistrz zamętu, Cień!

Melicard otwarł z zaskoczenia usta.


- - Nie Erini?
- - Nie, nie księżniczka! Powinienem zauważyć od razu, że nie emanuje magicznej
aury! Księżniczka Erini jeszcze nie umie maskować swojego daru, przynajmniej nie
całkowicie!
Fałszywa Erini mocowała się z zaklęciem, które ją zniewalało. Ten, kto ją
zaczarował - najpewniej Cień - spowił ją kilkoma czarami ochronnymi. Czarny Koń,
wzmocniony przez własną furię, rozdzierał je po kolei, aż pozostała tylko iluzja.
Podczas gdy wszyscy czekali - Melicard roztrzęsiony - mroczny rumak zdjął ostatni
czar, ukazując zebranym niską, trochę pulchną kobietę.

- - Galea! - Kapitan Iston skoczył ku niej. Czarny Koń leciutko pokiwał głową. W
chwili, gdy oficer wszedł do pokoju, uzewnętrzniły się jej najsilniejsze emocje.
Tylko głęboka miłość czy nienawiść była do tego zdolna i Czarny Koń wiedział
dość, by określić rodzaj uczucia. Uwolnił skonfundowaną Galeę, która odwróciła się
do żołnierza i zatonęła w jego ramionach. Szybkie zerknięcie w jej myśli ujawniło,
że nic nie wiedziała. - - Erini! Gdzie jest Erini? - zapytał Melicard. - Nie wiem,
wasza wysokość! Kiedy dotarło do mnie jej wezwanie, nie zwróciłem uwagi na jego
pochodzenie, zakładając, że skoro minęło tak niewiele czasu, musi być z tobą w
pałacu! - Hebanowy rumak zaśmiał się szaleńczo, szydząc z własnej głupoty i
niedbałości.

- Na każdym zakręcie, na każdym nowym odcinku drogi podstawia mi nogę, a ja się


przewracam!
Dwoiste oblicze króla zastygło w ponurą maskę. Patrząc w jakiś punkt w przestrzeni,
spokojnie i po cichu powiedział:

- - Znajdź ją, Dziecię Pustki. Znajdź moją królową i uratuj ją. Nie obchodzi mnie,
jakim kosztem. Ruszaj.

- - Teraz? - Czarny Koń spojrzał nań z niedowierzaniem. - Nie mogę szukać jej teraz,
choć właśnie tego pragnę! Talak jest zagrożony i dobro jednej osoby nie może
przeważyć nad losem całego królestwa!

- - Nie potrzebuję cię. Utrzymamy się. Jeśli będzie trzeba, wytrwamy do końca
świata. Idź! Odrzucam twoją pomoc! Czy to uwalnia cię od zobowiązań? Rumak
stuknął kopytem w marmurową posadzkę. Wiedział, do czego zmierza król i wcale
mu się to nie podobało. Cały Talak!

- - Królu Melicardzie... Nie mogę...

- - Precz z moich oczu, demonie! Nie potrzebuję twej łaski, jeśli nie chcesz spełnić
mojej prośby!

Podwładni Melicarda robili wszystko, byle tylko nie patrzeć na rozwścieczonego


monarchę. Czarny Koń wiedział, że gniew króla jest tylko grą. Aktem miłości.
Melicard z westchnieniem wziął się w garść.

- Będziemy tutaj, kiedy wrócisz. Jak powiedziałem, Talak długo przygotowywał się
do obrony i jest gotów, choć większa część moich sił przebywa gdzie indziej.
Czarny Koń doszedł do wniosku, że mogą się kłócić dopóty, dopóki Srebrny Smok
we własnej osobie nie wpadnie do komnaty. Król był nieustępliwy. Wieczysty
wiedział, że przyznanie mu racji nie będzie słuszne, ale zbyt bliskie jego własnym
przekonaniom, żeby się sprzeciwiać. Czuł, iż winien jest to Erini za uwolnienie - to i
dużo więcej, gdyż było w niej coś, co miało niewiele innych osób, czyniąc tę cechę
tym bardziej godną uwielbienia. Nie miała ona nazwy i nie trudził się jej
wymyślaniem. Najważniejsze było dobro księżniczki.
- Zgoda - oznajmił w końcu, bardzo cicho. Spojrzenie Melicarda wyrażało
wdzięczność i ulgę.

- - Nawet nie wiem, gdzie szukać. - W pewnej mierze było to kłamstwo. Czarny Koń
wiedział, gdzie szukać. Kłopot w tym, że takich miejsc było zbyt wiele, a on nie miał
czasu.

- - Zrób, co w twojej mocy. - Król odwrócił się, przez chwilę niezdolny


wypowiedzieć słowa.

Osądzając, że milczenie jest najlepszą odpowiedzią, mroczny rumak oddalił się


niezwłocznie, choć nie miał pojęcia, dokąd.

Gdy Czarny Koń zniknął, Melicard mógł wreszcie pozbierać myśli. Przysiągł, że
utrzyma Talak, i zamierzał dotrzymać słowa. Przygotowane środki obrony nigdy nie
zostały sprawdzone w prawdziwej walce, ale próbował nie uprzedzać wydarzeń. Nie
myślał też o ogromie zniszczeń. Zginą setki przeklętych smoków, ale to nie miało dla
niego znaczenia.

Ważniejsze było, że polegną również jego ludzie, a królestwu może grozić upadek. -
- Kapitanie Iston! - Ujęty lojalnością i doświadczeniem cudzoziemca, darzył go
bezgranicznym zaufaniem. Jeśli przeżyją, zaproponuje mu stałe miejsce w swoim
sztabie.

Miał nadzieję, że Iston zgodzi się zostać w Talaku. Gdyby Czarny Koń zawiódł - ta
okropna mysi nie chciała go opuścić - kontyngent z Gordag-Ai, nie będąc już
związany z jego królestwem, zapewne wróci do swojej ojczyzny.

- - Wasza wysokość? - Oficer niechętnie odsunął się od swojej wybranki. Melicard


poczuł ukłucie w sercu.

- - Otrzymałeś rozkazy. Muszę cię prosić o ich wypełnienie.


- - Tak jest, wasza wysokość. Jakby po namyśle król dodał;
- - Możesz pożegnać się przed wyjściem.
- Dziękuję. - Iston zasalutował, ujął Galeę za rękę i odszedł z nią na stronę. Melicard
odwrócił się do pozostałych. Kilku już otrzymało rozkazy i tych odprawił
natychmiast. Inni czekali, nieco podniesieni na duchu, skoro ich pan znów przejął
dowodzenie.
Król omiótł wzrokiem horyzont. Czy zwodziła go wyobraźnia, czy też horda
Smoczego Króla naprawdę posuwała się wolniej? Skrzywił się. Pobożne życzenie,
bez wątpienia.

- Mamy tylko kilka godzin spokoju - zaczął. - Potem zapanuje zamęt. Inni znają
swoje obowiązki. Od was oczekuję sugestii albo komentarzy dotyczących tego, o
czym mogłem zapomnieć. Zależy mi na wszystkim, co zapewni nam trochę więcej
czasu. Król chciałby też mieć pod ręką przynajmniej jednego maga. Dzięki
talizmanom, które zachował, choć nie lubił ich od czasu wypadku, w którym został
kaleką, i dzięki temu, co udało się osiągnąć Drayfittowi - biednemu Drayfittowi -
pałac został zabezpieczony przed zakusami rzucających zaklęcia smoków i im
podobnych. Teraz jednak Melicard nie był taki pewny bezpieczeństwa. Czarny Koń
wchodził i wychodził bez przeszkód, ale to go nie trapiło. Co innego Cień. Wiedźmin
miał na zawołanie wiedzę tysiącleci. Najgorszy był szpieg Srebrnego Smoka, agent
działający tuż pod jego nosem. Nie było wątpliwości, że Quorin parę razy
kontaktowa! się ze swoim prawdziwym panem. Wystarczyłby tylko jeden wyłom w
magicznych obronach...

- - Panie! - W drzwiach stanął strażnik, czekając na pozwolenie wejścia.


- - Tak, słucham? - Czyżby jeszcze było mało kłopotów?
- - Smok prosi o wpuszczenie do miasta!
- - Smok? - Jak mogli go nie zobaczyć? Niewątpliwie emisariusz Srebrnego z
żądaniami swojego pana. Lepiej go zabić... nie. Lepiej odesłać z wiadomością. -
Powiedz gadowi, że jego pan nigdy nie zdobędzie tego miasta. Powiedz też, że
obiecałem, iż jego głowa zawiśnie wśród zdobytych sztandarów, kiedy zmiażdżymy
to stado straszydeł! - - Panie...
Król wiedział, że kierowały nim emocje, nie rozsądek, ale miał to w nosie.
Rozzłościła
go bezczelność wroga.
- Słyszałeś, co powiedziałem! Idź!
Strażnik skłonił się nisko, jednak nie odszedł. Musiał coś dodać, mimo gniewu króla.

Melicard skinął głową.

- - Smok nie stoi u północnej bramy, panie, i nie wygląda na członka klanu
Srebrnego.

- - Nie?
- - Twierdzi, że przybył z południa. - „Z południa?”
- - Z Lasu Dagora?
- - Tak powiedział.
Melicard nie wiedział, czy śmiać się, czy przeklinać. Zielony Smok przysłał
emisariusza, ale skoro w przeszłości doszło między nimi do zatargu, jawiło się
pytanie:
Wystąpi jako sprzymierzeniec czy jako wróg?

Odpowiedź można było poznać tylko w jeden sposób.

XXI
Erini była przerażona, ale usilnie starała się tego nie okazać. Bała się wielu rzeczy,
jednak największe obawy wzbudzało w niej dziwne zachowanie czarnoksiężnika.
Wątpiła, czy jego umysł jest tak kompletny, jak mu się wydawało. Jego osobowość
sprawiała wrażenie płynnej, przechodząc z jednej krańcowej postaci w drugą. Będąc
tak blisko tego, co uważał za swój triumf, Cień coraz lepiej przypominał sobie
własną tragiczną porażkę i uparcie dzielił się z nią szczegółami, jak gdyby pragnąc
oczyścić się ze wspomnień.

- Kiedy ludzie wrócili na te ziemie - opowiadał jej gawędziarskim tonem - po


pewnym czasie ulegając pierwszym Smoczym Królom Ja przybyłem wraz z nimi.
Słabeusze! Ich przodkowie poddali się temu światu, wchłaniając jego magię,
zamiast umocnić własną!

Nieliczni jednak potrafili dokonywać z tą magią godnych uwagi rzeczy, i od nich


nauczyłem się tego, czego nie śmiałem próbować samodzielnie z obawy, że zatracę
się jak moi poprzednicy.

Erini, unieruchomiona jego zaklęciem w pozycji stojącej, z wyciągniętymi rękami - z


goryczą pomyślała, że wygląda jakby rzucała wyzwanie światu - nie rozumiała
polowy tego, co mówił. Zresztą mówił głównie do siebie. Erini nie miała nic
przeciwko, dopóki opóźniało to jej przeznaczenie.

- W owych czasach przybierałem wiele imion i postaci, ucząc się wszystkiego, co


możliwe. Kilka razy przedłużyłem sobie życie. Ale pewnego dnia stwierdziłem, że
takie czary w końcu sprawią mi zawód i umrę, a wraz ze mną Vraadowie przeminą z
tego świata... z naszego świata. - Uśmiechnął się zimno. - Przeżyło paru innych, ale
oni również podporządkowali się naturze świata, stając się mniej Vraadami, a
bardziej... bardziej...

Cień wstał, zapominając o swojej opowieści. Nie po raz pierwszy nastąpiła taka
gwałtowna zmiana. Wiedzmin wyciągnął rękę i sprawił, że zawisła nad nim kula
coraz jaśniejszego światła. W jej blasku Erini miała wreszcie okazję zobaczyć jego
warownię, dotychczas spowitą w mroku. Była wstrząśnięta, i nic dziwnego.
Księżniczka nigdy nie widziała sali tronowej smoczego cesarza, więc to zrozumiale,
że nie dostrzegła uderzającego podobieństwa między oboma miejscami. Pod
wszystkimi ścianami stały ogromne posągi ludzi i stworzeń dawno wymarłych albo
zapomnianych.

Niektóre były tak prawdziwe, że musiała odwracać od nich wzrok z obawy, iż


odpowiedzą jej spojrzeniem. Była odważna, ale choć miała niewielkie doświadczenie
w magii, wyczuwała w każdym z posągów zimną obecność. One rzeczywiście były
żywe, ale nie w takim sensie, w jakim pojmuje życie większość łudzi. Pod pewnymi
względami przypominały jej Czarnego Konia, jednak podobne skojarzenie budziło
jej gorący sprzeciw. - Moja kryjówka, splądrowana przez te łuskowate kanalie z
góry. To tutaj sformułowałem swoje zaklęcie i tutaj przechowywałem wszystkie
notatki i specjalne... narzędzia. Vraadzkie przyzwyczajenie. Choć odprawiałem
swoje czary wśród ludzi i mieszkałem w ludzkich wspólnotach, to tutaj, w tym
miejscu, zrodził się mój pomysł. Tutaj odkryłem ścieżkę nieśmiertelności i
prawdziwej mocy, o jakiej nie marzyli nawet Vraadowie.

Cień sięgnął w fałdy płaszcza i wyjął zwyczajny na pozór trójnóg. Pieczołowitość, z


jaką się z nim obchodził, świadczyła, że w istocie daleko mu do zwyczajności. Erini
patrzyła z bezsilną wściekłością, jak wiedźmin ustawia trójnóg przy jej stopach. -
Pomysł narodził się wcześnie, ale jego realizacja zabrała całe stulecia. Bałem się, że
jestem zgubiony. Żeby zrozumieć to, czego potrzebowałem, musiałem poświęcić
siebie. Dać się zmienić temu światu... Czy już to mówiłem? - Cień podniósł głowę
sponad tego, co robił.

W jego tonie pobrzmiewał strach, jakby wreszcie zdał sobie sprawę, że jego umysł
nie jest taki, jak trzeba.

Podczas gdy zastanawiał się nad swoim pytaniem, Erini toczyła własną walkę.
Chociaż nie mogła się ruszyć, jej umysł nadal był wolny. Cień potrzebował wolnego,
a zarazem podatnego umysłu. Księżniczka desperacko próbowała to wykorzystać,
stale wzywając siły, jakie mogła w sobie znaleźć, i wysyłając magiczne wołanie o
pomoc. Miała nadzieję, że Czarny Koń je wykryje. Była to wątła, niemal szalona
nadzieja, ale miała tylko tyle. Brakowało jej wprawy i doświadczenia, żeby uwolnić
się z fizycznych więzów.

Wiedimin znał zbyt wiele sztuczek.

- To nawet nie będzie bolało... To znaczy, nie mocno - poinformował nagle,


przysuwając się do niej na szerokość dłoni. Chciała opuścić powieki, lecz zaklęcie to
uniemożliwiało. Musiała patrzeć w jego lśniące, jakby wycięte z kryształu oczy.
Niektórzy mówili, że oczy są zwierciadłem duszy, ale oczy Cienia same były
bardziej odbiciem... czegoś więcej niż życie, ale również czegoś mniej. Nie był już
człowiekiem. Najprawdopodobniej przestał nim być w dniu, w który padł ofiarą
swoich obsesyjnych pragnień.

Podniósł rękę na wysokość jej oczu. Głos miał kojący, a jednak podszyty niepokojem
i strachem.

- Posłuchaj mnie. Zaraz zacznę. Nie potrzebuję twojej współpracy, ale o nią proszę.

Daj mi to, czego chcę, a ja zobaczę, co da się dla ciebie zrobić później. Dasz mi to
niezależnie od własnych chęci, lecz przemiana będzie łatwiejsza dla nas obojga, jeśli
zrobisz to dobrowolnie.

Unieruchomiona Erini mogła tylko odpowiedzieć oczami, i wyraziła nimi całą swoją
nienawiść. Cień cofnął się. Jego twarz najpierw stała się obrazem żalu, a chwilę
później arogancji.

- Zatem dobrze. Chodziło mi o twoje dobro, naprawdę. Cierp, jeśli chcesz. Oto, co
dla mnie zrobisz.

Czarnoksiężnik dotknął jej czoła. Umysł Erini wypełniły obrazy i polecenia. W


takich warunkach nie mogła już kontynuować rozpaczliwych wezwań i wreszcie się
poddała. Jedyną pociechą była nikła nadzieja, że coś w instrukcjach mrocznego
wiedźmina podsunie jej jakiś pomysł.

Erini, jak to ujął, miała się stać naczyniem, w którym splecione zostaną dwie
zdecydowanie różne formy czarów. W przeciwieństwie do opowieści, które
księżniczka słyszała jako dziecko, Cień wcale nie próbował zapanować nad mocami
ciemności i światła.

Chodziło mu o resztki mocy przetrwałe jakimś sposobem ze świata, z którego


wywodzili się Vraadowie, i moce tego świata. Obrazy te wzbudzały fascynację i
przerażenie. - Zaczynamy. - Owijając się płaszczem, Cień pochylił się i skupił
spojrzenie na trójnogu.

Choć Erini niewiele widziała, czuła wszystko. Czuła, że moc, którą wezwała,
wypełnia komnatę. Ona wezwała? Nie, to tylko tak wyglądało. Z instrukcji
umieszczonych w jej głowie wynikało, że czarnoksiężnik wykorzystuje trójnóg w
celu czerpania energii poprzez nią. Czerpanie tak wielkiej mocy samemu zagroziłoby
jego planom. Musiał być wolny, żeby panować nad sytuacją, i bez niej byłoby to
niemożliwe. Erini wiedziała, że może wezwać na pomoc jakieś środki obrony, coś,
co trwale rozerwie jego czary. Jednak za mało umiała, żeby walczyć z potokiem
mocy i jednocześnie koncentrować się na osłanianiu siebie. Teraz zrozumiała,
dlaczego Cień szukał niewyszkolonej i niedoświadczonej osoby o magicznych
zdolnościach. Nawet umysł Drayfitta byłby przed nim zbyt zamknięty, aby można
było liczyć na zadowalający wynik eksperymentu. Erini przypominała dziecko
niepewne swoich możliwości; była otwartą księgą, w której Cień mógł zapisywać
wszystko, co tylko sobie życzył. - Czujesz moc wpływającą do twojej duszy. -
Stwierdzenie, nie pytanie. - Zatrzymaj ją tam. Pozwól jej się gromadzić.

Zrobiła, co kazał. Nie miała wyboru. Czuła się silna, a zarazem była bezradna. To
było frustrujące. Zdawało się, że spływa do niej siła świata. Po raz pierwszy Erini
ujrzała świat w postaci linii i pól energii. A jednak spektrum też pozostało. Te dwa
obrazy były jednym. Nie wiadomo, czy istnienie jednego jest wynikiem drugiego,
czy też oba pojawiły się jednocześnie. Była tutaj potężna moc, której nie poznali
nawet najwięksi legendarni czarnoksiężnicy. Była tu moc zdolna uczynić niemal
bogiem... I była to tylko część tego, czego pragnął Cień. Cień, nie ona. „Ja jestem
tylko naczyniem” - przypomniała sobie księżniczka. Moc, którą zawierała,
przeznaczona była dla niego, nie dla niej. - Potok będzie napływał powoli. Musisz
kierować jego siłą, dopilnować, żeby cię nie pochłonął, i przygotować się do
przyjęcia następnego daru.

„Już było za dużo!” Erini wpadła w popłoch. Jak może zawrzeć tyle energii, tyle
czystej mocy? Walczyła o odzyskanie władzy nad umysłem. „Czarny Koń! Gdybym
tylko
mogła go wezwać!”
- Erini?
Odpowiedź była krótka. Usłyszała tylko jedno słowo, swoje imię, ale wiedziała, że
jej okrzyk musnął myśli Wieczystego. Wezbrała w niej nadzieja. Gdy zaczęła
szukać Czarnego Konia, wniknęła w nią zimna, nienawistna esencja, jakby lubieżnie
obmacując jej duszę. Chciała krzyczeć, krzyczeć bez końca, ale wcześniejsze
zaklęcie Cienia zapobiegło uzewnętrznieniu przerażenia wywołanego taką
niewyobrażalną inwazją. Świat wokół niej skurczył się, jakby patrzyła na niego z
góry. Wiedźmin spoglądał jej w oczy z zaciekawieniem i oczekiwaniem. Chciała
wdeptać go w ziemię, żywcem obedrzeć ze skóry, zadać mu najgorsze katusze -
zrobić cokolwiek - byle tylko uwolnić umysł od tej obrzydliwej obecności, która
zamierzała stać się jej częścią. - Przyjmij to, księżniczko. Nie masz wyboru.

Nie miała. Pragnęła zniszczyć własne ciało, rozedrzeć je na sztuki i wyrwać z duszy
to ohydztwo. Rozkazy Cienia uniemożliwiały wszystko prócz słabiutkiego oporu.
Erini przyjmowała w siebie kwintesencję mocy, którą pobratymcy wiedźmina
posługiwali się w nie nazwanym piekle, z którego się wywodzili. Była ona obca
Smoczemu Cesarstwu, podporządkowana innym, wynaturzonym prawom natury,
które tutaj nie mogły obowiązywać.

- Jest wyjście. Jest sposób, żeby to obejść.

Myśl nie zrodziła się w jej głowie, była raczej jedną z instrukcji Cienia. Wybijała się
swobodnie, gdy zadanie było już w toku. Sprawiała wrażenie żywej, jakby została
przepojona maleńkim fragmentem istoty Vraada.

- Są punkty węzłowe, miejsca, gdzie łączą sią dwie rzeczywistości. Musisz tylko
poszukać.

Połączone. Muszą być połączone. Erini teraz to zrozumiała. Był to jedyny sposób
uchronienia się od losu, na jaki skazał się Cień, jeśli nie od czegoś gorszego. W
przeciwnym wypadku zawarta w niej siła rozniesie jej ciało i umysł, rozproszy je w
nicość. Jeśli miała jakąś szansę przeżycia, to musi zrobić to, co sugerowały
instrukcje. - Oczywiście - przytaknęła ta dziwna cząstka Cienia. Erini zastanowiła
się, czy przypadkiem nie popada w szaleństwo. Wszystko wydawało się takie żywe.
- Masz zadanie. Wykonaj je.

Była to jedyna rzecz, na której w tej chwili mogła się oprzeć. Z narastającą odrazą
przyjęła w siebie te obce czary. Wyobrażała sobie, że wiją się jak robaki, próbując
wniknąć jak najgłębiej. Mało brakowało, a odrzuciłaby je ze wstrętem, wiedziała
jednak, że wówczas będzie stracona. Z jakiego świata pochodzili Vraadowie i jak
mogli być przodkami dzisiejszych ludzi? Od czasu do czasu pojawiały się sugestie
odpowiedzi na te pytania, niejasne, widmowe obrazy, które tańczyły wokół niej,
niemal odrywając od okropnego zadania. Żaden z nich nie był wyraźny, co sprawiało
jej pewną ulgę. Choć wzbudzały jej ciekawość, o tych rzeczach nie chciała nic
wiedzieć. Emanowały ten sam smród, co czary.

- Masz punkty. Zbierz je i skojarz z ich odpowiednikami. Tu. Tu, Tu. Ta część
zadania była niemal śmiesznie prosta, choć Erini wiedziała, że to tutaj zaczął się
spiralny lot Cienia ku klęsce. Nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się stało. Punkty,
które widział jej umysł, chętnie spotykały się ze sobą. Może dlatego, że jak
podkreślił wiedźmin, była tylko naczyniem - albo raczej katalizatorem - a nie
ostatecznym odbiorcą wyniku czarów. Ona miała tylko jeden cel, nie kilka, tak jak
on.

Podczas gdy część jej świadomości pracowała bezwiednie, nie mając innego wyboru,
Erini wykryła zmianę zachodzącą w umyśle i w samej duszy. Nie mogła
powstrzymać tej przemiany, podobnie jak wcześniej nie mogła odrzucić obcej magii.
Po paru sekundach - - a może minutach lub nawet godzinach, nie umiała powiedzieć
- - nawet zaczęła się cieszyć z tej zmiany. Postrzegała coraz więcej, a jej pojmowanie
świata pogłębiało się, aż wreszcie poczuła, że jest Smoczym Cesarstwem, rozległym
wschodnim kontynentem, mniejszymi lądami południowymi, wyspami, morzami...
wszystkim.

Czary Cienia stały się dla nią sprawą drugorzędną, czymś, co musiała zrobić, ale co
wymagało ułamka jej koncentracji. Poznała wszystkie wydarzenia, wszystkich ludzi.
Nieświadomie skupiła uwagę na Talaku i swym narzeczonym. Wiele rzeczy stanęło
jej przed oczami, myśl zbudziła się do życia. Smoki oblegały miasto. Księżniczka
zdała sobie sprawę, ile czasu upłynęło od jej porwania: słońce stało wysoko na niebie
i wyglądało na to, że obie strony już wymieniły ciosy. Między szeregami Srebrnego
a murami miasta leżały martwe smoki; domostwa, które miały to nieszczęście stać
zbyt blisko północnego muru, przemieniły się w sterty połamanego drewna.
Mieszkańcy, jak pamiętała, przed jej porwaniem otrzymali rozkaz przeniesienia się w
inne miejsce. W samym mieście również były zniszczenia. „Atak powietrzny” -
podpowiedział jakiś zakamarek jej umysłu. Takie określenie zdumiewająco pasowało
do jej dziadka, małżonka ówczesnej królowej. Dziadek nie żył od paru lat. Przyjrzała
się poległym smokom. Coś przeszyło im serca. „Coś magicznego”.

Melicard. Widok nie zmienił się, gdyż widziała wszystkie rzeczy naraz, ale
wizerunek króla wyróżnił się na tle innych. Był w sali tronowej, wydawał rozkazy,
pochłonięty bitwą.

Kilku jego ludzi zostało rannych, a jedną ścianę pokrywał lepki, ciemny płyn. Erini
ze zdumieniem ujrzała niebo w miejscu sufitu. Jeden ze smoków zdołał przedrzeć się
przez wszystkie linie obrony. Jednak jakimś sposobem wszystkie magiczne środki
obronne Talaku - Erini nie pamiętała, czy wcześniej było jej coś o nich wiadomo -
zostały przywrócone i nawet udoskonalone. Smoczy Król miał drogo okupić
porwanie się na miasto. Ale mógł jeszcze zwyciężyć albo co najmniej przemienić
Talak w stosy zgliszcz, które przykryją szczątki większości mieszkańców. Kolejne
Mito Pica. Dwie magie prawie stały się jednością. Postrzeganie Erini znów się
zmieniło, tym razem w zaskakujący sposób. I nieco martwiący, choć frasunek stawał
się uczuciem coraz to bardziej jej obcym. Wcześniej rozumiała swój świat, teraz zaś
nie mogła pojąć, co się dzieje.

Pod pewnymi względami wyglądał tak jak wtedy, gdy widziała spektrum - jak dwa
nałożone na siebie obrazy. Było to trafne porównanie, osądziła, ale raczej nie
wyjaśniało, co niczym całun okrywa Smocze Cesarstwo i resztę świata.
Góry wznosiły się w niewłaściwych miejscach. Morza i rzeki widniały tam, gdzie w
rzeczywistości rozciągały się suche piaski bądź rosły bujne lasy. W miejscu Talaku
wznosiło się inne miasto, mniejsze, choć sięgające wyżej w niebo. Zigguraty
Melicarda walczyły o lepsze z dziwacznymi, poskręcanymi wieżami zwieńczonymi
ostrymi iglicami. Był to ten sam i zarazem nie ten sam świat.

Choć wyczuwała życie tego świata, coś ją ostrzegało, żeby go nie szukała.
Skierowała wewnętrzny wzrok na najbardziej fascynujący i mrożący krew w żyłach
widok. Samo niebo.

Piękny błękit jej świata ustąpił ciemnej zieleni. Nie soczystej zieleni liścia, lecz burej
barwie zgnilizny. Rozkładu. Ten świat ulegał rozkładowi przez tysiące tysięcy lat.

Świat, który Cień i Vraadowie porzucili dla tego świata. Świat, który
przemienili w
gnijący koszmar.
Oto jakie moce reprezentował Cień.
Bez udziału woli znów ujrzała samego czarnoksiężnika. Klęczał przed nią,
oczarowany postępami swoich czarów, prawie gotów przejąć owoce jej wytężonej
pracy. Z przerażeniem dostrzegła w nim rzeczy, których istnienia na pewno nie
podejrzewał. Nie tylko miriady wcieleń, ale to, co zniekształcone zaklęcie zrobiło z
jego istotą w przeciągu mileniów. Cień daleki był od całości, daleki od odporności na
wpływ świata, do którego uciekli jego pobratymcy. Był w gorszym stanie niż w
czasie poprzednich wcieleń i nie chciał tego zobaczyć.

Była zdumiona jego ukrytymi zdolnościami. Uświadomiła sobie, że musiał je


hamować. Zakapturzony wiedźmin skrywał potencjał zdolny zniszczyć region
większy od samych Gór Tyber. Napomykał co prawda o boskich mocach swojego
rodzaju, ale rzeczywistość była dużo bardziej przytłaczająca. Tylko pragnienie
osiągnięcia życiowego celu trzymało na wodzy szaleństwo, które w niecały tydzień
mogło unicestwić całe Smocze Cesarstwo. Tylko to pragnienie i nieznaczne, ale
natrętne wątpliwości - poczucie winy, poprawiła Erini - związane z tym, co robił. W
Cieniu było więcej dobra niż sobie uświadamiał. Było też dobro w pierwotnym
vraadzkim czarnoksiężniku. Wspomnienia wprawiły go w mylne mniemanie.

„To nowe wcielenie - skonkludowała Erini. - Cień nie uciekł od poprzedniego


niepowodzenia, a jedynie pogrążył się w nim bardziej niż wcześniej”. Co będzie,
gdy jego moc zwiększy się tysiąckrotnie? Erini stwierdziła, że ogarnia ją coraz
większe zmęczenie, do punktu zobojętnienia na wszystko. Zakres postrzegania nadal
się powiększał. Wkrótce przestanie być częścią tego świata. Ofiarą takiego losu padł
Cień, ale z nią będzie jeszcze gorzej. Ona nie powróci w żadnej postaci.
Gwarantowała to poprawka, jaką wiedźmin wniósł do swojej pracy. On zyska
upragnioną władzę nad mocami i w konsekwencji utraci swoje naczynie. Resztki
woli Erini chciały walczyć z takim przeznaczeniem, lecz brakowało jej broni.

Brakowało jej odpowiedniej koncentracji, by zareagować. Z drugiej strony, co by to


dało?

Cień rozprawiłby się z każdym magicznym atakiem z wysiłkiem mniej więcej takim,
jakiego wymagało zaczerpnięcie powietrza.

Erini poczuła, że jej osobowość zaczyna się rozpadać. Jej zadanie było niemal
ukończone, ale nigdy nie ujrzy wyniku. Oddziaływały na nią zbyt potężne siły.
Pomyślała o Melicardzie. Już nikt nie powstrzyma go przed zanurzeniem się w tę
samą ciemność, w której żył przed jej przybyciem do Talaku. Zobaczyła, jak wydaje
rozkazy swoim adiutantom podczas obrony miasta. Pomyślała o swoich rodzicach,
którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał ich córkę. Obraz Melicarda jakby
spłowiał, gdy król i królowa Gordag-Ai zyskali pierwszeństwo. Wreszcie Erini
pomyślała o Czarnym Koniu, istocie poznanej niedawno, ale z którą łączyła ją jakaś
więź. - Erini?

Wizerunek Czarnego Konia stał się wyraźniejszy. Stał, skonfundowany, w posępnej,


niegościnnej okolicy. Księżniczka poznała Północne Pustkowia. Zimno i śnieg nie
dokuczały mu w najmniejszym stopniu. Stał nieruchomo, w przekrzywioną głową,
jakby nasłuchiwał.
- Erini!

Czyżby ją wyczuł? Czarodziejka-nowicjuszka już nie była pewna, czy to ją


obchodzi.

Mimo wszystko, ze względu na łączącą ich więź, pospieszyła z odpowiedzią.


Rozglądał się we wszystkie strony. Nie wiedział, w którym kierunku pogalopować. -
Erini! Gdzie jesteś?

Gdzie była? „Wszędzie” wydawało się najwłaściwszą odpowiedzią, ale wiedziała, że


nie o to chodziło mrocznemu rumakowi. On szukał jej fizycznej formy. Omyła ją
fala zniecierpliwienia. Erini nie była pewna, czy to jej zbłąkana emocja czy też
odczucie Czarnego Konia, przekazane dzięki nawiązaniu kontaktu. Cokolwiek to
było, zareagowała i pozwoliła mu zobaczyć - i doświadczyć - gdzie się znajduje.

Wieczysty ponuro odkrzyknął w jej myślach:

- Wiem, gdzie jesteś! Nie zatrać sią! Trzymaj się swojego istnienia, Erini! Straciła
kontakt, ponieważ w celu podtrzymania istnienia, w dodatku do wszystkiego innego,
musiała skoncentrować resztki woli. Nie była pewna, jak długo zdoła to robić, gdyż
siła czarów wiedźmina stawała się coraz to większa. Niedługo, niezależnie od swoich
starań.

Erini zastanowiła się, czy Czarny Koń znajdzie ją na czas, a jeśli tak, to czy będzie
miał jakieś szansę w starciu z mocami Cienia.

W tej części umysłu Erini, która była bezwolną marionetką czarnoksiężnika, proces
przemiany niemal dobiegł końca.

W komnacie, pod czujnym wzrokiem posągów, przejęty triumfem Cień, z kapturem


nisko nasuniętym na twarz, sięgnął mocami posłusznymi swej woli i przygotował się
na przyjęcie tego, co jego zdaniem mu się należało. Twarze Vraadow, których znał,
w większości z jego klanu, przyjaciół i wrogów, przepływały mu przed oczami. Miał
zyskać życie wieczne i zmusić tych, którzy strzegli Smoczego Cesarstwa i innych
krain, tych tak zwanych bogów, by uznali jego wyższość.
Będzie miał świat do zabawy. Żaden Vraad nigdy nie miał do zabawy całego świata.
A najważniejsze, nie umrze. Vraadowie nie staną się cieniem przeszłości.
Obecność aż nazbyt dobrze znajoma wyrwała czarnoksiężnika ze snów na jawie.
Poczuł, jak wokół księżniczki tworzy się bariera. - Ostatni fałszywy trop został
usunięty, Cieniu! Śmiało! Odwróć się i przywitaj ze starym przyjacielem! Nie masz
nic do powiedzenia Czarnemu Koniowi? Nie przychodzą ci na myśl żadne słowa,
które mógłbym wyryć na twoim nagrobku? Zakapturzony wiedźmin odwrócił się
powoli do swego odwiecznego przeciwnika, do swego starego przyjaciela.
- Nie spieszyłeś się.

Czarny Koń cofnął się niespokojnie, ale nie dlatego, że przestraszył się butnego tonu
Vraada. Oczywiście, Cień wiedział, że mroczny rumak nadejdzie, to nie ulegało
wątpliwości.

Nie, Czarnego Konia zaniepokoiło to, że pod tym kątem Cień nie mógł go widzieć,
ani że, jeśli o to chodzi, on też nie widział jego twarzy. Głęboki kaptur nie skrywał
niczego za wyjątkiem rozmytej plamy.

XXII
Smoczy Król Srebrny syknął z rozdrażnieniem, gdy zobaczył, że Talak odpiera
kolejny atak. Jakimś cudem ta okaleczona pluskwa, która śmiała zwad się władcą,
zadała ciężkie straty jego armii. Smoczy pan zerknął w bok, na swego agenta, który
przypatrywał się bitwie z emocjami będącymi odzwierciedleniem jego własnych. Nie
miał pojęcia, dlaczego pozwolił żyć tej kreaturze. Zapewne tylko tyle, że chciał
udowodnić jemu i innym, że zdobędzie Talak, nawet jeśli będzie musiał użyć każdej
możliwej broni i złożyć w ofierze życie tysięcy.

Cień był następny. Przymierze było błędem i pokusił się o jego zawiązanie w chwili
desperacji. Od samego początku żadna ze stron nie przestrzegała jego postanowień.
Srebrny Smok zastanawiał się, czy czarnoksiężnik wie, że jego klątwa nie została
zdjęta. Dla niego było to oczywiste, ale arogancki ciepłokrwisty żywił przekonanie,
że znów jest jednością.

Smok roześmiał się. Smoczy wojownicy dyskretnie obrzucili go wzrokiem,


zaciekawieni, co w takiej chwili może bawić ich pana.

Cień wyłuskał informacje z umysłu Drayfitta, wiedząc, że wiekowy czarodziej


dokładnie przestudiował jego księgę. Na nieszczęście, Drayfitt nie widział na oczy
paru ostatnich notatek. Choć smoczy wielmoża musiał czekać, dopóki nie otrzymał
tłumaczenia innych stron, czekanie okazało się opłacalne. Dostarczone materiały
zawierały wzmianki o treści nie przełożonych partii, które jego zdaniem zawierały
najcenniejsze informacje. Były to podstawy magii Vraadow i, za sprawą czystego
zbiegu okoliczności, zwięzłe komentarze dotyczące pierwotnych teorii wiedźmina.
Cień z niewiadomego powodu zapomniał o tych notatkach. Smoczy Król zadbał,
żeby pozostały zapomniane, dopóki sam nie wynajdzie sposobu na ich
wykorzystanie.

Tak, Cień będzie następny... jeśli zostało z niego coś, z czym mógłby się rozprawić.

Smoczy Król wyprostował się i dał znak jednemu z książąt, wojownikowi z wylęgu,
któremu ojcował. Większość otaczających go smoków była jego potomstwem, choć
żaden nie nosił znaków królewskiego rodu. Nie mogli zostać jego następcami.
Wszyscy mogli być wojownikami, którzy oddadzą za niego życie, co też ich czekało.
Na ten sygnał czekały główne siły uderzeniowe. Srebrny Smok wiedział, że teraz
obrona jest najsłabsza. Chciał uderzyć hurmem. Kiedyś zależało mu na tym, by nie
zniszczyć miasta. Teraz nie obchodziło go, czy w Talaku zostanie kamień na
kamieniu, nawet gdyby miał zgubić swoje smoki.

Jeden z jego potomków śmiał zauważyć, że taki atak jest szaleństwem, że drogo za to
zapłacą. W tej chwili wierzchowiec Srebrnego dojadał jego zwłoki. Nikt inny nie
odważył się choćby mruknąć, że jest niekompetentnym wodzem i kwitł jedynie w
cieniu swego potężniejszego brata, Złotego Smoka.
Nikt inny nie miał śmiałości nazwać go tchórzem. Nikt im nie wzbraniał, lecz
mijałoby się to z celem. Smoczy Król nie odpowiadał przed nikim prócz siebie.

Ruszyli na
Talak.
„Plama”.
Przejście przez bariery między Pustką a rzeczywistością Smoczego Cesarstwa nie
odwróciło czarów, które rozpętał Cień. W istocie zmieniło je w sposób, który
uniemożliwiał
przewidzenie konsekwencji. Po krótkotrwałym okresie zdrowego rozsądku nastąpiła
faza
rozwoju „choroby” czarnoksiężnika. Z jego zachowania Czarny Koń wywnioskował,
że
Cień
nawet nie zdaje sobie sprawy, co się wydarzyło. Nadal wierzył, że wrócił do
punktu wyjścia,
że jest śmiertelny, ale stanowi jedność.
„Co zrobią z nim te nowe czary?”
Erini, zamrożona na ostatnim etapie gambitu Cienia, jakby odrobinę spłowiała.
Czarny Koń toczył oczami, które wyrażały strach o Erini i wściekłość na wiedźmina.

Księżniczce zostało niewiele czasu. Jego błyskawiczna reakcja spowodowała


opóźnienie, ale nie wiadomo, na jak długo. Wieczysty wydatkował energię w coraz
większym tempie, żeby utrzymać w ryzach gromadzące się w niej siły. Wątpił, czy
zdoła stawić czoło Cieniowi i jednocześnie zachować tę niepewną równowagę.
Wiedział, że jego pierwszym najważniejszym obowiązkiem jest powstrzymanie
Cienia, za wszelką cenę... ale ta cena miała objąć jego dobrodziejkę.

Minęły ledwie dwa czy trzy oddechy od czasu jego przybycia. Grając na zwłokę,
powoli odpowiedział na stwierdzenie wiedźmina:

- - Spodziewałeś się mnie.


- - Przewidziałem wszystko, nawet to, że w końcu mnie odnajdziesz - odrzekła
postać bez twarzy. Cień sprawiał wrażenie aż nazbyt rozluźnionego. - Prawie
wszystko, co robiłem, miało podsycać twoją ciekawość i upór do czasu naszego
ostatecznego spotkania.

Te słowa przyprawiły Czarnego Konia o śmiech.

- - Niewielu znam śmiałków, którzy chcieliby mieć mnie za widza, a ty jesteś wśród
nich pierwszy, mój były przyjacielu i obecna nemezis! - - To dlatego, że ja już nie
muszę się ciebie obawiać, Wieczysty. Wieczysty! - Być może Cień się uśmiechnął.
Nie można było tego odgadnąć. Czarny Koń naprawdę mu współczuł. Być tak blisko
wyrwania się spod nieskończonej klątwy... - Jesteśmy teraz jednością, Dziecię
Pustki! Jestem nieśmiertelny. W końcu mi się udało. - - Jeszcze nie, Vraadzie. Klucz
jest w zamku, lecz jeszcze nie został przekręcony.

Cień nie skomentował, ale Czarny Koń nagle zyskał pewność, że czarnoksiężnik
rzeczywiście się uśmiecha.

Gorzki podmuch wionął przez komnatę, zrodzony tak szybko, że mroczny rumak
nawet nie zauważył jego poczęcia. Jeśli Cień stworzył tornado, żeby go zniszczyć,
była to daremna próba. Powstała w miejscu między chaosem a porządkiem wichura
była dlań ledwie tchnieniem i nawet nie musnęła chronionej przez jego moc
bezradnej Erini. Ale rozdzierała komnatę - a nawet górę, pod którą leżała jaskinia -
na kawałki. Skały latały szaleńczo w powietrzu, zderzając się i odlatując w
ciemność, która nie była nocą. Grunt zakołysał się pod kopytami Czarnego Konia, a
jego więź z Erini naprężyła się do granic wytrzymałości. Było za późno na
powstrzymanie zaklęcia Cienia. Tylko Cień bowiem mógł być jego twórcą.
Wieczysty mógł jedynie osłonić siebie oraz księżniczkę i czekać, aż zawierucha
przeminie. Jeśli przeminie.

Gdy resztki ścian jaskini wyrwały się z ziemi i zniknęły, dokoła utworzył się nowy,
jakby nie zsynchronizowany z rzeczywistością ląd. Jego kontrastowe barwy
zestawione były w sposób przypadkowy, a krajobraz wypaczał się i umierał. Niebo
miało zgniły odcień zieleni, bardziej pasujący do pleśni.

Przez cały czas Cień stał na swoim miejscu, na pozór bierny. Gdy wiatr ucichł,
ustępując paskudnemu, siarkowemu odorowi, wiedimin wypowiedział jedno słowo.
Łagodnie, cicho. W bezruchu i martwej ciszy tej brzydkiej, wyniszczonej krainy
wydawało się, że krzyczy, Czarny Koń bowiem usłyszał słowo aż nazbyt wyraźnie. -
Nimth.

Jedno słowo, które mówiło tomy. Powiedziało Czarnemu Koniowi, gdzie jest.
Powiedziało mu, jakim rodzajem mocy musi dysponować Cień, by przełamać
barierę, która pozostawała nienaruszona od czasów ucieczki Vraadow z ich
zmaltretowanego świata, Nimth. Powiedziało mu o Cieniu coś, czego nie dostrzegał
do czasu swego przybycia.

Czarnoksiężnik działał bardzo szybko. Zanim Wieczysty otoczył księżniczkę


ochronną barierą, Vraad zdążył wziąć od niej to, do czego rościł sobie prawo.
Czarny Koń zawiódł.

- Przywrócę równowagę - wyszeptał niespodziewanie Cień. Jego głos znów niósł się
tak, jakby krzyczał na całe gardło.

Ponownie znaleźli się w skalnej komnacie, w której wiedźmin przeprowadzał swój


eksperyment. Tym razem przemiana była natychmiastowa. Cień widocznie założył,
że dramatyczne sceny nie mają sensu.

Za tym nagłym powrotem do Smoczego Cesarstwa kryła się wiadomość, której


znaczenie nie umknęło mrocznemu rumakowi. Cień informował go, że jego moc
wykracza poza prawa natury, poza rządy rzeczywistości.

Spośród tych myśli - w czasie, gdy wiedźmin sprawiał wrażenie, że


wspaniałomyślnie chce wynagrodzić zawód swemu odwiecznemu towarzyszowi -
wybiła się jedna, która sprawiła, że ogromny ogier roześmiał się szyderczo. Cień,
choć nie potrafił docenić poczucia humoru, zrozumiał, z czego śmieje się rumak i
stracił zimną krew. Wyraz jego twarzy pozostał tajemnicą dla wszystkich prócz
niego, jednak zmiana układu ciała była dość jednoznaczna. Wieczysty ucichł,
świadom, że trafił w czuły punkt swojego przeciwnika. Wiedział, że jego szansę na
wykorzystanie tej słabości są co najwyżej minimalne. Łatwiejsze byłoby pogodzenie
Srebrnego Smoka i króla Melicarda.

Maleńkie strzępy energii wystrzeliły z rąk czarnoksiężnika i uderzyły karego ogiera


niczym tysiące celnych strzał wypuszczonych przed doświadczonych łuczników.
Każde trafienie sprawiało, że Czarny Koń tracił odrobinę własnej istoty. Odpierał
atak najlepiej jak potrafił, odsyłając część pocisków w ich stwórcę, lecz było ich zbyt
wiele i cały czas nadlatywały nowe. Wiedział, że jest tylko jeden sposób uwolnienia
się od tej śmiercionośnej ulewy, ale to oznaczałoby pozostawienie Erini na łasce
Cienia. Nie chciał tego uczynić, lecz nie uszło jego uwagi, że jeśli on zginie, to ona
będzie następna. Tylko stały napływ jego mocy chronił ją przed rozproszeniem.
Wkrótce nie zostanie mu nic, by się obronić i uleczyć.

Ostatnie z pocisków spłowiały zanim dotarły do celu. Cień odzyskał panowanie.


Jego
ton brzmiał niemal przepraszająco.
- Chciałem ci pokazać, do czego jestem zdolny, Czarny Koniu. Obecnie jestem
lepszy nawet od ciebie. Doprowadzanie do śmierci byłoby bezcelowe. Ma się
rozumieć, do twojej śmierci.

- - Pokazałeś tylko, że nie mogę pozwolić, byś mi się wymknął. - - Twoje wysiłki są
daremne. Mógłbym wypędzić cię w miejsce, które w porównaniu z Pustką wydaje
się rajem. Mógłbym zawrzeć cię w maleńkiej kuli i rzucić w najgłębsze morze. -
Głos Cienia drżał błagalnie, jakby naprawdę nie chciał przedłużać tej konfrontacji. -
Mógłbym zrobić dużo więcej, ale to mija się z celem. Pragnę zapomnieć o naszych
dawnych nieporozumieniach.

Czarny Koń pogardliwym parsknięciem skwitował jego pogróżki i łaskawość. -


Myślę, że zapomnienie o naszych dawnych nieporozumieniach byłoby trochę trudne,
zważywszy, ilu niewinnych ucierpiało z ich powodu. Wypędź mnie, a znajdę drogę
powrotu.

Zamknij mnie, a przetrwam swoje więzienie. Zniszcz mnie... a pokonasz sam siebie.
- Czarny ogier kopnął kopytami skałę. - Zniszcz mnie, a nie unikniesz swojego
przeznaczenia, swojej klątwy.

Wiedźmin wyprostował się, wyraźnie zdradzając napięcie. Po tylu poniesionych


niepowodzeniach nie odstępował go niepokój. Widział swoje oblicze, a raczej jego
brak...

- Uwolniłem się od dawnych błędów. Jestem całością. Jeden z posągów, stojący


najbliżej czarnoksiężnika bez twarzy, runął na ziemię. Czarny Koń poczuł
przeraźliwy krzyk, który przeszył jego umysł, gdy sczezło to, co żyło w kamieniu.
Inne posągi zadrżały w nagłym strachu. W podłodze komnaty utworzyły się
szczeliny.

Czarny Koń wiedział, co się dzieje, lecz wątpił, czy wiedźmin zdaje sobie z
tego
sprawę.
- Posłuchaj mnie...
Za późno. Mag był głuchy na wszystko. Przepadła wszelka nadzieja na pokojowe
rozstrzygnięcie sprawy i Czarny Koń był świadom, że jest to winą ich obu. W
myślach Cienia panował chaos. Zachodzące wokół niego zniszczenia poczytał za
atak, a słowa mrocznego ogiera za podstęp, który pozwoliłby mu zyskać na czasie.
Ogarnął go przelotny smutek. „Że też Czarny Koń tak postąpił!” Nie przyszło mu do
głowy, że przyczyna mogła być zupełnie inna. Koniec końców znów był sobą, i nie
miał najmniejszego zamiaru rezygnować z tego, do czego dążył tak długo. Nawet
gdyby oznaczało to zadanie śmierci temu, który był mu najbliższy.

Powietrze wokół Czarnego Konia zrobiło się nieznośnie gęste. Tak gęste, że w
pierwszych sekundach groziło mu zmiażdżeniem. Wieczysty zaczął się kurczyć.
Wiedźmin nie rzucał słów na wiatr. Jeśli nie zdoła się obronić, czarnoksiężnik
zmniejszy go do rozmiaru kamyczka i rzuci tam, gdzie nikt go nie znajdzie. A może
nawet zachowa go na pamiątkę.

Stawił natychmiastowy opór, oczywiście, ale tylko częścią zwykle dostępnej mu siły.

Zachowanie Erini przy życiu wymagało niemal tyle samo energii, co uratowanie
własnego.

Uwolnienie się zajęło mu zbyt dużo czasu. Następny atak nastąpił w chwili, gdy nie
znikły jeszcze resztki poprzedniego. W tkaninie rzeczywistości pojawiło się
rozdarcie, które przyciągało go z taką siłą, że mało brakowało, a uległby przed
przystąpieniem do walki. W ostatniej chwili zamknął rozdarcie i kazał mu zniknąć.
Zdążył jeszcze zobaczyć, dokąd wiedźmin zamierzał go wysłać.

Zobaczył ropiejącą ranę, którą Vraadowie niegdyś zwali swoim domem. Nimth. Nie
chciał tego robić, ale Cień nie pozostawił mu wyboru. Jeśli nie odpowie jedyną
skuteczną bronią, wiedźmin przeprowadzi następny atak. Niezależnie od wyniku,
taktyka ta będzie klinem, który rozdzieli ich na zawsze.

Czarny Koń z głębokim niesmakiem wyobraził sobie to, co zamierzał. Cień


błyskawicznie uderzył w sam środek materializującego się przed nim przedmiotu.
Cel rozpadł się na tuziny połyskujących fragmentów, które natychmiast utworzyły
wierne kopie oryginału. Otoczyły czarnoksiężnika, który musiał na nie popatrzeć.
Czarny Koń, obserwując przebieg wydarzeń, nie mógł powstrzymać drżenia. Cień
patrzył, najpewniej z otwartymi ustami, na zwielokrotnione odbicia swojej rozmytej,
pozbawionej rysów twarzy. Odbicia były wszędzie i każde mówiło mu rzecz, z którą
nie mógł się pogodzić. Prawdę o jego stanie. Zaprzeczał z krzykiem, gdy podległa
mu moc rozpuszczała zwierciadła, tak jak buzujący ogień topi płatki śniegu.
Rozszalałe, dzikie siły rzuciły Czarnego Konia na ziemię.

Ledwie zdołał zachować więź z księżniczką. W tej chwili pozostało mu tylko tyle
energii, by chronić Erini przed rozwianiem się niczym smużka dymu. To
przypomniało mu, że po prostu musi przeżyć ten ostatni i najstraszliwszy atak. Tylko
ta myśl pomagała mu zachować zdrowy rozsądek.

- Nie-nie-nie-nie-nie-nie-nie-nie-nieeee! - wrzeszczał Cień. Kołysząc się do przodu i


do tyłu, darł palcami twarz, próbując usunąć to, co nie mogło być usunięte. Z góry
runęły fragmenty stropu komnaty, ale żaden nie spadł bliżej, jak parę kroków od
wiedźmina. Jego magiczne obrony nadal były nietknięte.

„Nie może zawrzeć w sobie mocy i im więcej jej uwalnia, tym większe powoduje
zniszczenia!” Było gorzej, niż Czarny Koń się obawiał. Czary Vraadow już
zniszczyły jeden świat. Zamiast współpracować z prawami natury, rozdarły je na
sztuki. Jak było w przypadku czarów Smoczego Cesarstwa, posługiwanie się magią
odbywało się często niemal nieświadomie, odruchowo, i im więcej jej używano, tym
większy powodowała chaos. Cień, uwięziony we własnym koszmarze, pozwalał
mocom hulać niepohamowanie. Czarny Koń zastanowił się, czy jest jeszcze jakieś
wyjście. Wiedźmin padł na kolana i wbił wzrok w ziemię, nieświadom zamętu, jaki
rozpętał. Czarny Koń był ciekaw, co spowodują u niego te nowe czary. Nasuwała
się jedna odpowiedź: jeszcze większe zniszczenia. Było tak, jakby siła pierwotnej
klątwy została podwojona.

- Cieniu! - zawołał, zagłuszając wszelkie inne odgłosy. - Musisz mnie wysłuchać!


Choć po części musisz zdawać sobie sprawę z chaosu, który na twoje zaproszenie
szaleje w tym świecie! Kilka minionych dni utwierdziło mnie w przekonaniu, że
drzemie w tobie pragnienie pokojowego zakończenia tego obłędu! Jeśli mnie
wysłuchasz... Niesamowite: wiedźmin podniósł głowę. Jego ruchy zdradzały
napięcie. Słyszał głos Czarnego Konia, ale był głuchy na jego ostrzeżenia. Jego
skatowany umysł mieszał fakty i przypuszczenia, aż zatraciły prawdziwe znaczenie.
Z tego mętliku wyłoniła się ostatnia, szalona konkluzja.

- Ty! - Cień wstał, uosobienie furii. Kary ogier zauważył, że jego umysł miota się od
jednej skrajnej emocji do drugiej. Teraz potrzebował tylko czegoś, na czym będzie
mógł się skupić. - Ty mi to zrobiłeś!
Była to jedna z najbardziej absurdalnych rzeczy, jakie Wieczysty dotychczas słyszał,
ale przewidział, że czarnoksiężnik go oskarży. Cień nie mógł pogodzić się z faktem,
że jego wspaniałe czary zawiodły z kretesem. Nawet nie udało mu się odzyskać
twarzy, nie mówiąc o scaleniu osobowości. Potrzebował kozła ofiarnego, żeby
zachować resztki zdrowego rozsądku, jeśli były jakieś resztki. Wiedźmin musiał się
na czymś wyładować. „Może zrównać z ziemią zasiedlone tereny - uświadomił
sobie Wieczysty. - A skoro jesteśmy w Górach Tyber, jednym z zagrożonych miejsc
może być Talak!” Jakaż to byłaby ironia losu, gdyby Smoczy Król zdobył królestwo,
a ono chwilę później zapadło się pod ziemię albo po prostu przestało istnieć.

Z tym obrazem przed oczami, Czarny Koń zniknął...

... i pojawił się na posępnych, przerażająco zimnych Północnych Pustkowiach. Przed


nim, niemal jakby odgadł cel jego podróży, stał Cień. Mimo porywistego wiatru
fałdy jego płaszcza zwisały nieruchomo, okrywając go niczym całun. Czarny Koń
zastanawiał się niegdyś, jak będzie wyglądała śmierć, kiedy w końcu się o niego
upomni. Teraz już wiedział. Cień nie będzie więcej uciekać. Gdyby on uciekł,
wiedźmin ruszy w trop, obracając w perzynę wszystko, co napotka na swej drodze.
Może, jeśli topór opadnie tutaj, Smocze Królestwo zostanie oszczędzone, pomyślał
nieco fatalistycznie Czarny Koń. Ale przypuszczał, że udręczony czarnoksiężnik nie
wyładuje tutaj do końca swojego szaleństwa.

- W imię naszej przyjaźni - rzekła widmowa postać. Spokojne słowa mroziły duszę
bardziej niż te pełne złości. - Zostawiłbym cię w spokoju. Ale nie zostawię. To ty mi
to zrobiłeś! Teraz muszę tylko...

- - Cieniu, gdybyś tylko zechciał mnie wysłuchać! - -...zadać ci jedno pytanie, zanim
potraktuję cię tak, jak ty postanowiłeś mnie potraktować. Dlaczego to robisz?
Odpowiedz.

Czarny Koń’ wiedział, że nie ma właściwej odpowiedzi i że najlepiej będzie nie


odpowiadać. Pokręcony umysł Cienia już wydał na niego wyrok. - Zatem żegnaj,
mój odwieczny towarzyszu.
Wbrew dzielącej ich w tej chwili odległości, Czarny Koń nadal ochraniał tarczą
mocy bezradną Erini, choć podtrzymywanie osłony pozbawiało go resztek sił.
Przygotował się na najgorsze. Na śmierć albo co najmniej na brak życia. Nigdy dotąd
nie umarł, więc nie wiedział, co go czeka, jeśli w ogóle coś go czeka. Z pewnością
nie trafi do ludzkich zaświatów.

Nachodziły go oderwane myśli. Ciekawość w związku z ostatecznym losem Talaku.


Pytanie, co się stało z Bedlamami. Zastanowił się, jakie będą ich dzieci, gdy dorosną.
Nade wszystko deliberował nad losem czekającym świat Smoczego Cesarstwa z
udziałem albo bez udziału chaosu stworzonego przez tego nowego półboga o
mętnym obliczu. Miał chronić Erini do ostatków rnocy. Kiedy Cień wreszcie się za
niego zabierze, mroczny rumak przekaże jej resztę sił. Może, dzięki temu zyska
trochę czasu.

Może Cabe
zdąży ją znaleźć. Najpewniej nie.
,Błądziłem na każdym etapie drogi - osądził Czarny Koń. - A nade wszystko myliłem
się, uważając go za człowieka, kiedy naprawdę był Vraadem!” Cień poruszył się
powoli, jakby był słaby. Czarny Koń w tej chwili nie dostrzegał konsekwencji,
przygotowując się na to, co miało być ostatecznym ciosem wiedzmina. Jego własna
natura miała obronić go na krótko, ale to raczej nie miało znaczenia. Miał tylko
nadzieję, głupią nadzieję, że potem czarnoksiężnika ogarnie żal. Może to
zapobiegnie dalszym zniszczeniom.

Gdyby tylko był jakiś sposób odebrania wiedźminowi zagarniętych mocy...


Był sposób. BYŁ.
Odpowiedź nadeszła zbyt późno. Coś zaczęło śmigać wokół Czarnego Konia jak
szalony giez, coś, co rosło z każdym okrążeniem. Próbował to odeprzeć, ale jego
moc była zbyt słaba. Tajemniczy obiekt rósł szybko, zamykając go w skorupie, która
zamroziła jego postać, zamroziła jego istotę. Już niedługo stanie się pomnikiem
własnej bezsilności. Wkrótce zostanie tylko skorupa w kształcie wielkiego ogiera. Z
biegiem czasu nawet ona przestanie istnieć.
Czarny Koń walczył o zachowanie rozsądku. Miał klucz. Miał go przez cały czas, ale
zaślepiło go głupie poczucie obowiązku złożenia „szlachetnej ofiary”. Teraz mogło
już być za późno.

Uwikłany w śmiercionośną pułapkę wiedźmina, Czarny Koń przewrócił się ciężko


na śnieg i lód. Więź z Erini, więź, która jeszcze utrzymywała ją przy życiu, była jego
jedyną szansą. Wzywając swą wolę i zrzekając się własnych obron, zawołał do niej
w myślach:

„Erini!”

Jeśli się mylił, to nie miało większego znaczenia. Tak czy owak, zostało im nie
więcej niż kilka minut.

Padł na niego niewyraźny cień. Czarny Koń ledwo widział, ale zdołał poznać
wznoszącego się ponad nim widmowego Cienia, zapewne gotowego napawać się
jego cierpieniem. Ku konsternacji Wieczystego, zakapturzony wiedźmin westchnął i
wyciągnął rękę, by dotknąć głowy wroga. Przez chwilę Czarnego Konia bawiła myśl
o wchłonięciu swojego przeciwnika i uwięzieniu go w pustce, która była jego
wewnętrznym,ja”, ale wiedział, że potężna moc Cienia zniosłaby bez szkody nawet
coś takiego. Ręka Vraada pulsowała energią.

Szatański stwór - czy naprawdę żył? - zapieczętował mu pysk, a Czarny Koń


stwierdził, że nie może stworzyć sobie drugiego. Leżał, niemy, prawie
zmumifikowany, gdy wiedźmin przesuwał dłoń po jego karku i głowie. Po raz
pierwszy poczuł, jak Cień sonduje jego umysł. Była to ostateczna klęska.

Czarnemu Koniowi brakowało woli do walki z odwiecznym towarzyszem i wrogiem.


- Ahaaa, to dlatego uległeś tak łatwo - wyszeptał Cień. Odkrył, że ogier nie chce
porzucić Erini. Czarny Koń zatrząsł się, ale tylko na to było go stać... chyba że...
Mroczny rumak całkowicie otworzył swój umysł i pozwolił Vraadowi zobaczyć
wszystko, a przede wszystkim to, co było mu wiadomo o jego stanie. Wiedźmin
zadygotał i cofnął rękę, jakby dotknął czegoś nieczystego. Pochylał się nad
pokonanym przeciwnikiem przez pewien czas, mrucząc coś, czego Czarny Koń nie
mógł zrozumieć. Odniósł tylko wrażenie, że Cień zażarcie kłóci się sam ze sobą.
Wreszcie czarnoksiężnik podjął decyzję, owinął się płaszczem i spojrzał na coś
leżącego poza zasięgiem wzroku Wieczystego.

- Ta dziewczyna znów jest mi potrzebna - wyszeptał do siebie, prostując się.

Lekceważąco przeszedł nad powalonym Czarnym Koniem i odszedł w tundrę.


Wieczystemu brakowało przekleństw, które ciskał na własną głowę. Oczywiście, że
Cień przede wszystkim pomyśli o odzyskaniu Erini! Przecież sam pozwolił mu
zobaczyć, co się działo: zamiast stawać się niemal doskonałym półbogiem, groziła
mu egzystencja mniej prawdziwa od poprzednich wcieleń. Był potężny, to prawda,
ale nadal na łasce klątwy, na którą sam się skazał. Mroczny rumak miał nadzieję, że
wiedząc to wszystko, Cień odzyska zdrowy rozsądek.

„Wybacz mi, Erini!” Dziwne, nad Czarnym Koniem zaświtał promyczek nadziei.
Gdy Cień go zostawił, straszliwe czary przestały działać, jakby zapadając w drzemkę
pod nieobecność swego pana. Jeśli tylko będzie miał czas, może zdoła się uwolnić.
W tej chwili poczuł, jak pęka więź łącząca go z księżniczką. Cień zabrał ją do
swoich przebrzydłych celów.

„Popełniłeś fatalny błąd, mój drogi, groźny przyjacielu!” Nie musząc już dzielić siły
między własną obronę a ochronę rozpraszającej się Erini, Wieczysty dużo szybciej
odzyskał moc. Sytuacja nadal była krytyczna, ale teraz miał przynajmniej cień
szansy. Mroczny wiedźmin będzie bezbronny, mentalnie, jeśli nie magicznie, i
Czarny Koń już obmyślał, jak wykorzystać tę bezbronność. Nie miał wyrzutów
sumienia w związku z tym, co planował zrobić. Cień nie przyjął do wiadomości
prawdy o własnym stanie, co jasno dawało do zrozumienia, że już nie można mu
pomóc. Wybór był prosty: albo klęska czarnoksiężnika, albo przyglądanie się, jak
Smocze Cesarstwo i resztę świata spotyka ten sam los, co dawno zapomniane Nimth.
Zanosiło się na burzę, jedną z tych oślepiających śnieżyc. Była w niej magia i Czarny
Koń wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Cień już rozpoczął nowy eksperyment.
Jeśli istniała możliwość zaskoczenia go, to teraz, zanim jego plan zacznie przynosić
owoce.

Mroczny rumak niejeden raz poniósł klęskę. Tym razem miało być inaczej.
Poderwał się szybko, rwąc więzy, które go krępowały. Miały wyssać jego istotę, a
teraz on odpłacał im pięknym za nadobne. Rozpuścił je w ciągu paru sekund. Po
tworach czarów nie został ślad. Jedyną przykrością było wrażenie ohydnego smaku,
gdyż więzy nasycała wstrętna magia Vraadow.

W oddali pojawiła się rozległa łuna. Wieczysty od razu wiedział, w którą stronę się
skierować. Wreszcie znajdzie Cienia bez długich poszukiwań. Otwieranie portalu
wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Czarny Koń pogalopował więc przez jałowe,
skute lodem ziemie. Niegdyś rosły tu drzewa, tętniło życie. Teraz otaczała go zimna
pustka. Krajobraz doskonale harmonizował z samopoczuciem Wieczystego.
Odpowiednie miejsce, pomyślał, na to, co ma się wydarzyć. Erini pierwsza pojawiła
się w polu widzenia. Stała tak samo, jak w podziemnej komnacie, tylko teraz miała
otwarte oczy i chyba coś mówiła. Czarny Koń zwolnił. Coś było nie w porządku.
Kiedy ze szczytu wzniesienia dojrzał Cienia, dokładnie wiedział, że roztaczająca się
przed nim scena nie jest taka, jaka powinna być, że czegoś tu brakuje.

Wiedźmin siedział przed swoim jeńcem, nisko chyląc głowę i wyciągając ręce, jakby
to on się poddawał.

Czarny Koń przebył połać tundry i zaczął rzucać swój pierwszy - i


najprawdopodobniej ostatni - czar. Cień wyglądał na pogrążonego w transie, więc
nie powinien go zauważyć. Kątem oka rumak zobaczył, że Erini spogląda w jego
stronę. Otworzyła usta, jakby chcąc cos powiedzieć, ale hebanowy rumak nie
zwracał na nią uwagi.

W tej chwili ważny był tylko Cień.


Kiedy został zaatakowany, od razu pomyślał, że wiedźmin znów wyprowadził go w
pole, zastawiając pułapkę, której nie zdołał przewidzieć. Gdy świat stanął na głowie,
zrozumiał, że to nie Cień wziął go z zaskoczenia, tylko Erini. Erini go atakowała,
jakby naprawdę zależało jej na tym, by jej porywacz ukończył swoje czary. Nim
zdążył wstać i zażądać wyjaśnień, przez wycie wichury przebił się głos Cienia.

- - Nie, księżniczko. Wszystko w porządku. On nie zrozumie, a poza tym, dźwiga


teraz własną klątwę. Nie może mnie tknąć. Nikt nie może.

- - Ale mogę spróbować! - ryknął Czarny Koń, podrywając się na nogi. Śnieg jakby
z zadowoleniem osypał się z jego imponującej postaci. - Trzymaj się z dala,
Erini! Nie
będziesz już do niczego zmuszana!
- - Czarny Koniu!
Zignorował jej okrzyk, zakładając, że księżniczka pozostaje pod wpływem
wiedźmina.

- Ta kobieta jest pod moją ochroną, Cieniu! Uwolnij jej wolę i staw mi czoło! Cień
podniósł głowę. Jego twarz była blada i ściągnięta, ale wyraźna. Ogier pomyślał, że
po raz kolejny poniósł porażkę. Miotając przekleństwa, wbił kopyta w śnieg i
przygotował się do walki na śmierć i życie. Ale wiedźmin stanął na zaskakująco
chwiejnych nogach i pokręcił głową. Wieczysty, który już ruszał do szarży,
wyhamował. - - Stawię ci czoło, Czarny Koniu, ale tylko po to, by się pożegnać.

- - Nie odstąpię cię na krok!

Cień uśmiechnął się bez złości. Jego twarz była biała jak śnieg... czy może była
śniegiem? Wiedźmin postąpił w stronę mrocznego rumaka, nie zostawiając śladów.
Poruszał się powoli i niemal falował na wietrze. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki
od swego przeciwnika.

- Nie możesz pójść za mną tam, dokąd się udaję. Czarny Koń wyrzucił kopyta,
mając nadzieję, że zaskoczy Cienia fizycznym atakiem.
Z konsternacją stwierdził, że trafił samo powietrze. Z tyłu dobiegło go westchnienie
Erini.

Otulony płaszczem wiedźmin ustawił się tak, żeby widzieć Czarnego Konia i Erini.

Do niej powiedział uprzejmie:

- Masz, czego chciałaś w zamian, czarodziejko. Może to cię zadowoli. Erini nie
odpowiedziała, ale jej twarz zbielała jak oblicze wiedźmina. Nagle potrząsnęła głową
i usiadła na śniegu, drżąc wcale nie z powodu zimna. Schowała twarz w dłoniach.

- - To, co zyskujemy, nigdy nie jest do końca tym, czego pragnęliśmy, prawda,
Czarny Koniu? - Nie można było zaprzeczyć. Cień stał się ledwie duchem,
wspomnieniem bardziej niż człowiekiem.

- - Co zrobiłeś, wiedźminie? Czegoś zażądał od Erini, że tak cierpi? - - Płacze


głównie z powodu swojej nagrody, Czarny Koniu. Niech sama ci to wyjaśni. Co do
mnie, pozostała mi tylko jedna ścieżka. Ostatnia ścieżka, można by powiedzieć.

- - Ostatnia...! - Czarny Koń zbadał stojącą przed nim postać i nie znalazł nic prócz
gasnącej emanacji mocy. Nie stało przed nim nic fizycznego; pozostała tylko magia.
Magia, która uciekała tam, skąd pochodziła. Do najdalszych krańców Smoczego
Cesarstwa i do okaleczonego, udręczonego świata zwanego Nimth. Cień kazał Erini
odwrócić wcześniejsze czary, co pozbawiło go nie tylko nowo zgromadzonych
mocy, ale i sił, które na samym początku skazały go na pozornie nieskończony
łańcuch widmowych wcieleń, osobowości, które istniały, lecz nie całkiem żyły.

Tylko czary zostały z czarnoksiężnika Vraada, a kiedy rozproszą się i one, nic nie
zostanie. Żaden Cień. Ani nawet jego nieodstępny płaszcz. Cały wiedźmin był
magią, niczym więcej.

- Mimo całej tej mocy, całej tej chwały, nie warto narażać się na kontynuację
przeklętej, okrutnej parodii nieśmiertelności, parodii życia. - Niewiele pozostało z
wiedźmina.
Kołysząc się na wietrze, wyglądał jak odbicie w kawałku mętnego szkła. Burza
zamierała wraz z człowiekiem, który najpewniej był jej przyczyną, ale wiatr, dziwne,
przybierał na sile.

Czy rzeczywiście było to dziwne? Czarny Koń zwarł się wzrokiem z wiedźminem.

Cień znów się uśmiechnął i leciutko pokiwał głową. - Ongiś miałem inne imię -
zaczął, jakby pragnąc oderwać ich myśli od prawdy. - Brzmiało...

Słowa i wiedźmin odpłynęły z wiatrem.


„Jego imię. Chciał mi wyznać swoje imię”. Kary rumak wbił wzrok w miejsce, gdzie
przed chwilą stal jego przeciwnik, jego brat. Nie było, oczywiście, żadnych
śladów. Ostatnie
pozostały tam, gdzie klęczał przed Erini, gdzie nieodwołalnie położył kres
swojej klątwie w
jedyny dostępny sobie sposób.
- Czarny Koniu? Erini. Zapomniał o niej.
- W przeciwieństwie do ciebie, księżniczko, nigdy nie poznam miłości - zadudnił, nie
odrywając wzroku od miejsca, w którym po raz ostatni widział Cienia. - Ale wiem,
że utraciłem tego, który był mi bratem mimo zła, jakie spowodował. Czarodziejka
milczała. Czarny Koń, powodowany impulsem, który ledwie pojmował, rozkopał
śnieg wraz z odciśniętymi na nim ostatnimi widocznymi śladami wiedźmina.

Sposępniały, odwrócił się do księżniczki. I zobaczył ją jakby po raz pierwszy. Choć


dar chronił ją przed żywiołami, ucierpiała jak mało kto. Cień posłużył się nią dwa
razy, zmuszając do kontaktu ze światem, który był chorą parodią tego świata.
Wieczysty miał nadzieję, że księżniczka dojdzie do siebie, gdy tylko powrócą do...
Jego błękitne jak lód oczy rozszerzyły się, gdy przypomniał sobie, co się działo
podczas ich nieobecności.

- Talak! Na Panów Umarłych, Erini! Powiedz coś! Była słabsza niż się spodziewał,
biorąc pod uwagę moc, którą wchłonęła. Czarny Koń wyczuwał również straty w jej
aurze. Była śmiertelnie wykończona, ale nie dlatego siedziała na śniegu, wbijając
niewidzące oczy w przestrzeń. - - Nie musimy się spieszyć. Nie ma potrzeby -
oznajmiła cicho. - - Nie ma potrzeby? Choć smoki oblegają Talak? - Czyżby
straszliwe przeżycia pokonały także jej umysł?

- - Cień mówił ci, że otrzymałam nagrodę. - Erini roześmiała się gorzko. - Takie
rozwiązanie wydawało się idealne. Nie zasłużyli na życie. Powtarzam sobie, że
zabiliby Melicarda i wszystkich innych, gdybym się nie zgodziła. - Głos jej się
załamał. - A jednak, z niewiadomego powodu płaczę nad cierpieniem, które ich
spotkało, nad przerażeniem, jakie ich ogarnęło, gdy zrozumieli, co się dzieje.

- - Mówisz bez sensu, śmiertelniczko! - Czarny Koń miał kłopoty z uwierzeniem w


to, co nasuwało mu się na myśl.

Podniosła głowę. Była taka blada, że niemal czekał, aż rozpłynie się na wietrze jak
Cień.

- Nie chciałam mieć do czynienia z czarami, Czarny Koniu. Wydawało się, że to


będzie najlepszym sposobem uwolnienia nas od nich, ale... tyle istnień! - Smocza
armia? - zapytał, pełen złych przeczuć. Pokiwała głową, znów chowając twarz w
dłoniach.

- Wszyscy. Pochłonięci bez wyrządzania szkody niczemu ani nikomu innemu, razem
z Malem Quorinem, jak sądzę. Nawet mi go szkoda, jeśli możesz w to uwierzyć.
Cień zabił ich wszystkich za moim przyzwoleniem.

Czarnemu Koniowi odjęło mowę. Rozmyślał o masakrze, do jakiej musiało dojść


pod Talakiem. Poniekąd było to konieczne, ale wiedząc, do czego był zdolny
wiedźmin...

Erini znów na niego spojrzała. W jej oczach lśniły łzy, które wylewała nad losem
wrogów.

- Zabierz mnie do Talaku, Czarny Koniu. Nie mogę... nie mogę sama tego zrobić.

Mogłabym... mogłabym pojawić się w samym środku... Chcę do Melicarda!


Wieczysty pozwolił jej wypłakać jeszcze trochę bólu, po czym powoli utworzył
wokół nich sferę. Taka odmiana portalu miała zaoszczędzić trudu księżniczce. Kiedy
przybędą do Talaku, porozmawia z Melicardem na osobności o jej stanie. Z
zadowoleniem powitał jej smutek i potrzebę jego pomocy. Przejścia Erini zapewniły
mu cel, dały mu okazję czegoś się nauczyć. Być może pewnego dnia zrozumie te
śmiertelne stworzenia, które wybrał na swoich. Być może pewnego dnia zrozumie
ich ścieżkę przez życie i dzięki temu definicję samego życia. Może pewnego dnia
zdoła pojąć, co stworzyło człowieka, który stał się znany w legendzie i w życiu po
prostu jako Cień. Może wtedy również zrozumie rozdzierające uczucie, które
zrodziło się w nim, gdy pojął, że wiedźmin wyrzekł się życia.

XXIII
Cabe Bedlam odnalazł Wieczystego na balkonie, z którego ten przyglądał się
ziemiom leżącym na północ od miasta. Szerokie uprawne pola obsiane żytem i
owsem, pokrywały prawie każdy skrawek równiny. Na pierwszy rzut oka wydawały
się najzwyczajniejsze pod słońcem, pomijając fakt, że raczej nie była to pora na
żniwa. Widok był niezwykły przede wszystkim dlatego, że tam stała armia
Smoczego Króla. Tam aż do tego dnia istniały zagrody, lasy i drogi.

To tam smocza czereda przepadła do ostatniego jaszczura. - Nigdy nie zapomnę tego
widoku - rzekł cicho Cabe, nie odrywając oczu od niewinnie wyglądających pól. -
Pojawiliśmy się tutaj w ostatniej chwili, i to tylko dzięki Smoczemu Królowi
Zielonemu, który przybył do Dworu i zerwał zaklęcie rzucone na nas przez Cienia. -
Już wcześniej opowiedział, jak w odpowiedzi na wiadomość wielmożnej pani
Bedlam pan Lasu Dagora wszedł na teren ich włości i znalazł dwie ofiary próby
podjętej przez Cień w celu uprowadzenia ich syna Aurima. Ani Bedlamowie, ani ich
smoczy sprzymierzeniec, Zielony, nie umieli wyjaśnić, dlaczego wiedźmin zarzucił
swój plan po pomyślnym rozprawieniu się ze stojącą mu na drodze parą. Czarny
Koń pomyślał, że zna odpowiedz, lecz nie wyjawił jej Cabe’owi. Tylko utrudniłaby
pogodzenie się z tym, co się stało ze starożytnym wiedźminem. Cabe zmienił temat,
nawiązując do wstrząsającego losu, jaki spotkał szarżujące smoki.
- Mieliśmy magię, ale mogliśmy tylko trzymać ich w szachu. Co jakiś czas smoki
przedzierały się przez nasze linie obrony i wzniecały popłoch. Musieliśmy je wybijać
lub przepędzać. Niektóre smocze czary też odnosiły skutek. - Mag zadrżał,
wspominając te najgorsze. - W pewnym momencie dotarły do nas wieści, że
ekspedycja na Piekielne Równiny zawróciła z powodu wiadomości, którą Drayfitt
tuż przed śmiercią wyrył na ziemi zaklęciem... - Cabe nie zauważył, że Czarny Koń
drgnął. Teraz wiedział, czego dotyczyły ostatnie słowa sędziwego maga! Drayfitt do
końca służył Talakowi, i to służył dobrze. - Posiłki były już w drodze, ale walka stała
się tak zażarta, że obawialiśmy się, iż smoki wkroczą do miasta przed przybyciem
odsieczy. Niedługo później na północy zaczęła otwierać się ziemia.

Późniejsze wydarzenia sprawiły, że nawet kamienne serce Melicarda zmiękło ze


współczucia dla wrogów. W ziemi powstały wielkie rozpadliny, ale tylko na terenie
zajętym przez atakujące smoki. Niektórzy szacowali, że prawie połowa armii znikła
w ciągu pierwszej minuty, gdy wojownicy bezskutecznie próbowali zapanować nad
paniką, która ogarnęła ich wierzchowych kuzynów. Wojownicy i jaszczury z
wrzaskiem wpadali w szczeliny, które natychmiast się zamykały, a ułamek sekundy
później były gotowe na przyjęcie innych.

Ci, którym udało się uratować z pierwszego pogromu, padli ofiarą późniejszych
rozpadlin.

- - Żaden nie odleciał?

- - Wydaje się to logiczne, nieprawdaż? - Cabe uśmiechnął się ponuro. - Próbowali.

Niebo nad pobojowiskiem dosłownie pociemniało od fruwających smoków, lecz


potężna
wichura zepchnęła je z powrotem na ziemię!
- - Wichura?
- Wichura, po której nastąpiły błyskawice i potężna ulewa. Zerwałaby dach pałacu,
gdyby burza nie ominęła miasta. Nawet kropla deszczu nie spadła na Talak.
Nawałnica szalała wyłącznie na obszarze, który stał się pułapką armii Srebrnego.
„Trzęsienie ziemi, wiatr, błyskawica i deszcz. Ziemia, powietrze, ogień i woda”.

Czarny Koń podziwiał maesterię dzieła Cienia.


,Jakże oryginalnie tradycyjne”.
Nikt nie widział, czy sam Smoczy Król poniósł zasłużoną karę ani też, skoro o tym
mowa, czy Mai Quorin podzielił los smoków. Przerażająca scena trwała może pięć
minut.
Gdy tylko przepadł ostatni smok, rany w ziemi zagoiły się, a burza ucichła. Nikt nie
umiał powiedzieć, kiedy dokładnie pojawiły się pola porosłe dojrzewającym zbożem,
choc wszyscy przysięgali, że dosłownie chwilę po katastrofie. Głosy dobiegające z
komnaty powiedziały Wieczystemu, że ta, na którą czekał, wydobrzała na tyle, by
dołączyć do reszty. Czarny Koń przeprosił Cabe’a, że go opuszcza.

- - Nie zapomnę o jego dobrych uczynkach - zawołał za nim Cabe.


- - Pamiętaj też o złych. - Czarny Koń wbiegł truchtem do wielkiej komnaty.
Jej twarz rozjaśniła się na jego widok.
- Księżniczka Erini! - Skłonił z uszanowaniem głowę. - Rad jestem widzieć cię w
lepszym zdrowiu! Strzeż tej kobiety jak oka w głowie, królu Melicardzie, bowiem
niewiele ma sobie równych!
Król obejmował narzeczoną. Uczucie, jakim ją darzył, malowało się wyraźnie na obu
stronach jego twarzy. Ręka z elfiego drewna, ta, którą obejmował Erini, wyglądała
jak prawdziwa, tyle w niej było życia.

„To duch noszącego czyni elfie drewno takim, jakie być powinno. Wygląda na to, że
z miłością nadchodzi życie!”

- Czarny Koń. - Erini oderwała się od Melicarda, podeszła do mrocznego ogiera i


objęła go za szyję. Stojąca z boku pani Bedlam uśmiechnęła się krzywo. - Dziękuję
ci za uratowanie życia!
- - To ja winienem ci podziękować! Naprawdę czujesz się lepiej? - - Zapanowanie
nad drżeniem, jakie ogarnia mnie ilekroć patrzę na północ od miasta, zajmie mi
trochę czasu.

Czarny Koń roześmiał się.

- - Myśl o tych polach jako o heroldach pokoju! Czyn Cienia był straszliwy, ale czyż
tchórz Srebrny sam nie ściągnął na siebie takiego losu? - - Chyba tak. - Księżniczka
spuściła oczy, jakby rozpamiętując to wydarzenie.

Potem znów popatrzyła w błyszczące ślepia mrocznego rumaka. - Co będzie z tobą?


Wieczysty poczuł, że spoczywają na nim spojrzenia wszystkich obecnych w
komnacie.

- Będę wędrować po Smoczym Cesarstwie jak dotychczas! Czarny Koń nie ma


odgórnego planu, nie ma spisanego przeznaczenia! Będę wędrować i oglądać, co jest
do obejrzenia! Będę...

To pani Bedlam wyrzekła słowa, których mu zabrakło. - Będziesz przeszukiwać


krainy, żeby sprawdzić, czy jakimś cudem nie przeżył, prawda?

W pokoju zapadła cisza, gdy kary ogier popatrzył najpierw na nią, a potem na Erini.

Księżniczka była zdumiona, gdyż widziała, jak Cień z własnej woli położył kres swej
udręczonej egzystencji. Wieczysty powoli pokiwał głową. - Tak, będę go szukać w
Smoczym Cesarstwie. Nie może być najmniejszych wątpliwości. Jeśli przeżył, może
potrzebować pomocy. - Czarny Koń z roztargnieniem musnął kopytem podłogę,
pozostawiając głębokie ślady. - Może też rozgorzeć w nim nowa potrzeba siania
zniszczenia.

Hebanowy rumak odsunął się od stojących przed nim śmiertelników. - Czas na


mnie! Cieszę się, że zostawiam was w dobrym zdrowiu i że większość z nas
doczekała spokojnych czasów. - Popatrzył na Melicarda i Smoczego Króla
Zielonego. Istniała nadzieja na pewien kompromis, na zmniejszenie nienawiści
Talaku do smoków, które pragnęły pokoju między rasami. Erini uchwyciła jego
spojrzenie i popatrzyła na narzeczonego, który niezobowiązująco pokiwał głową. -
Żegnajcie! - Wracaj do Talaku, ilekroć będziesz miał ochotę - zawołała księżniczka.
Czarny Koń skinął głową jej i Cabe’owi, który dołączył do żony. Stanął na zadnich
nogach, by wezwać portal.

- Zajrzyj też kiedy do Dworu - powiedziała Gwen, co było zaskoczeniem i dla


Cabe’a, i dla Wieczystego. - Musisz lepiej poznać nasze dzieci. Pokochają cię.
Mroczny rumak roześmiał się radośnie, aż echa przetoczyły się przez pałac.

- Zaprawdę istny dzień cudów! Niedługo skorzystam z zaproszenia, wielmożna


Gwen.
Ha!
Ze śmiechem wezwał portal i skoczył ku przeznaczeniu, które było tajemnicą nawet
dla niego.

You might also like