Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 163

Opowiadania nominowane

do Nagrody Fandomu Polskiego


im. Janusza A. Zajdla za rok 2020

Ogłoszenie laureatów i wręczenie statuetek


odbędzie się w trakcie Bachanaliów Fantastycznych,
Zielona Góra, 15-17 października.

Teksty opublikowane w celach promocyjnych.


Komercyjne wykorzystanie zabronione
SPIS TREŚCI

Sen nocy miejskiej – Magdalena Kubasiewicz.............….................03


Święci z Vukovaru – Krzysztof Matkowski, Krzysztof Rewiuk..........59
Gdzie Mikołaj nie może... tam diabła pośle! – Katarzyna Berenika
Miszczuk............................................................................................97
AI – Krzysztof Rewiuk…................................................................126
Córka poławiacza żachw – Krzysztof Rewiuk..............................148
Magdalena Kubasiewicz
Sen nocy miejskiej

Opowiadanie ukazało się w antologii Harde baśnie,


opublikowanej nakładem wydawnictwa Sine Qua non.
Jagoda nie miała biura i oficjalnie nie prowadziła dzia-
łalności. Nie musiała – klienci trafiali do niej stosunkowo
rzadko, było ich najwyżej kilku w miesiącu, a i tak część
odprawiała z kwitkiem. Popyt na usługi specjalistki od
klątw i uroków mógłby być bardzo wysoki, ale tylko gdyby
rzucała je na życzenie zleceniodawców. Wysoki – i krótko-
trwały, bo szybko na jej progu stanęliby smutni panowie
w garniturach, chcący porozmawiać o masowej sprzedaży
przekleństw. Ewentualnie nieszczęsne ofiary magicznych
praktyk zapragnęłyby zemsty. Co innego pojedynczy zło-
śliwy urok rzucony od czasu do czasu, co innego zawodowe
rzucanie klątw, zwłaszcza tych bardziej szkodliwych.
Antoni nie potrzebował kogoś, kto sprawi, że nos jego
szkolnego rywala pokryje się kurzajkami albo że irytujący
sąsiad zacznie się potykać na prostej drodze. Tak łatwą
klątwę mógłby zresztą rzucić samodzielnie. Nie żywił też do
nikogo takiej nienawiści, by szczerze życzyć mu obłażenia
skóry czy innych co paskudniejszych przypadłości. Był mu
jednak desperacko potrzebny ktoś, kto urok, i to potężny,
potrafi odczynić. Tak, desperacja: nic innego nie mogłoby go
zagnać do Jagody. Antoni Bielecki był zdesperowany, a jed-
nak tkwił pod drzwiami kilka minut, nie mogąc się zebrać do
wciśnięcia dzwonka.
Przecież nie rzuci na ciebie klątwy na dzień dobry, prze-
konywał sam siebie. Gdyby chciała, zapewne zrobiłaby to
już dawno temu, prawda? A raczej – osobiście wydrapałaby
ci oczy. Ze swoimi wrogami zwykle bowiem wolała stawać
twarzą w twarz.

| 5
Drzwi mieszkania otworzyły się, gdy Antoni już-już
wyciągał dłoń ku dzwonkowi.
– Zamierzasz zapuścić korzenie na mojej wycieraczce? –
spytała Jagoda.
Stała przed nim kobieta dość wysoka, ubrana w szaro-
ści. Mysiowłosa, o brązowych oczach skrytych za szkłami
okularów. Przeciętna. Niepozorna. Nieprzyciągająca uwagi.
Pewnie większość ludzi inaczej wyobrażała sobie specja-
listkę od klątw.
– Hm… nie – odparł Antoni, zły na siebie za wcześniejsze
wahanie. Dzięki niemu właśnie wyszedł na idiotę. – Skąd
wiedziałaś, że tu jestem?
– Zobaczyłam cię przez okno, jakiś kwadrans temu.
Wejdziesz czy po prostu podziwiasz wzór na moich drzwiach?
Świeżo wymienione, wybrałam ten model, bo przypominają
wejście do krasnoludzkiego królestwa z jednej gry.
– Przestań – poprosił. – Przyszedłem w poważnej sprawie.
– Domyślam się – oświadczyła Jagoda perfekcyjnie neu-
tralnym tonem. Antoni prawie mógłby uwierzyć, że nie jest
na niego zła. Prawie. Za dobrze ją znał. Być może czasem
wybaczała, ale nie zapominała. Nigdy. – Inaczej by cię tu nie
było. Zapraszam.
Przesunęła się, wpuszczając go do mieszkania. Odruchowo
skierował się do kuchni, nim jeszcze wskazała mu drogę –
dopiero w progu zawahał się i obejrzał.
– Rozgość się. Wiesz, gdzie znaleźć kawę i herbatę,
a widzę, że czujesz się jak u siebie – powiedziała przesło-
dzonym głosem.
– Przepraszam – westchnął. Pokierował się przyzwyczaje-
niem: niemal zawsze Jagoda prowadziła przyjaciół najpierw
do kuchni, by nastawić wodę. – Naprawdę potrzebuję…
– Mojej pomocy. Wiem – ucięła. – Wejdź wreszcie do tej
kuchni i powiedz, o co chodzi.

6 |
Sama Jagoda nie weszła – zatrzymała się w progu, pod-
pierając o ścianę, co stawiało Antoniego w dość niezręcznej
sytuacji. Kuchnia była niewielka, wszystkie ściany zostały
zastawione, nawet pod wysokim parapetem ciągnęła się
zastępująca stół lada. Nie miał szans się o nią podeprzeć,
bo krzesła ustawiono tak, że oparcia sięgały wyżej niż blat.
Mógł albo usiąść, gdy Jagoda stała, albo tkwić na środku
pomieszczenia. Powoli wciągnął powietrze, zastanawiając
się, czy zrobiła to specjalnie.
– Chodzi o moją siostrę – wyjaśnił. – Rzucono na nią klą-
twę.
– Jakiego rodzaju?
– Snu. Nie obudziła się od prawie dwóch dób.
O ile sama informacja o rzuceniu klątwy nie zaskoczyła
Jagody, o tyle kolejne słowa Antoniego sprawiły, że spojrzała
na niego z pewnym… zdziwieniem?
– Klątwa snu? I ani ty, ani Anna nie daliście rady jej zdjąć?
– Skąd wiesz, że byłem u Anny?
– Najpierw poszedłbyś do niej. – Jagoda wzruszyła ramio-
nami. W Warszawie dało się znaleźć zaledwie trzy osoby
specjalizujące się w klątwach i Anna Radecka była tą najbar-
dziej… zauważalną. Antoni wiedział jednak, że Jagoda nie
ma sobie równych. – Co w tej klątwie takiego niezwykłego?
Ulubiony urok wiedźm z bajek w istocie był bardzo prosty
do usunięcia. Być może dlatego, że w przeszłości szczegól-
nie chętnie go rzucano na wrogów (zwłaszcza zazdrosne
rywalki: Antoni zawsze podejrzewał, że mógł to być jeden
z powodów popularności bajkowego motywu), opracowano
szereg skutecznych przeciwzaklęć.
– Nie wiem – przyznał bezradnie. – Podręcznikowe
objawy. Sen, brak reakcji na bodźce, lekka magiczna aura.
Żadne ze znanych mi przeciwzaklęć nie zadziałało. Anna też
nic nie poradziła.

| 7
– Może więc to nie klątwa. Mogła zostać otruta? – podsu-
nęła Jagoda. Antoni pokręcił głową.
– Analiza toksykologiczna niczego nie wykazała. Na
wszelki wypadek podano jej kroplówkę z antidotum na
wywary usypiające i miksturę pobudzającą, ale to też nic
nie dało.
Jagoda przypatrywała się mu znad szkieł okularów,
które zsunęły się po piegowatym nosie. Wyraz twarzy miała
nieodgadniony i Antoni zastanawiał się, czy nie zostanie
zaraz wyrzucony za próg. W końcu – zdawało mu się, że po
całych wiekach, choć w istocie minęło zaledwie kilkadziesiąt
sekund – poprawiła okulary i odsunęła sobie krzesło.
– Siadaj. I opowiedz mi wszystko po kolei.

Sonia Zawicka, przyrodnia siostra Antoniego, miała


zaledwie dziewiętnaście lat. Była też jedynym dzieckiem
i oczkiem w głowie Tomasza, jednego z najbogatszych ludzi
w kraju. Finansował badania alchemiczne, był właścicielem
sieci aptek działających na terenie całej Polski (mających
zarówno magiczne, jak i niemagiczne filie), a w ostatnich
latach, być może pod wpływem nudy, zaczął się angażować
również w przedsięwzięcia z innych branż. Matka Soni
i Antoniego, wprawdzie pozbawiona świetnego pochodze-
nia, odziedziczyła firmę alchemiczną po pierwszym mężu,
długo uchodziła za piękność i miała talent magiczny na
przyzwoitym poziomie.
Nikogo więc nie zaskoczyło, że z okazji dziewiętnastych
urodzin córki państwo Zawiccy urządzili przyjęcie, które
dałoby się porównać li tylko do balu Kopciuszka. Suknię dla
jubilatki sprowadzono z Paryża, tort przygotował zwycięzca
popularnego reality show o cukiernikach, do tańca gościom

8 |
przygrywała orkiestra, a pod wieczór kilka piosenek odśpie-
wała jedna z najsłynniejszych piosenkarek młodego poko-
lenia. Zaproszono około dwustu osób, podano dwadzieścia
różnych deserów, a dziesięć minut przed północą – bo Sonia
urodziła się dokładnie o tej porze – rozpoczął się imponujący
pokaz fajerwerków. Wedle plotek po północy miano ogłosić
jej zaręczyny.
Główna bohaterka śledziła pokaz, zasiadłszy na tara-
sie. Tuż po północy zaś żadnych zaręczyn nie ogłoszono.
Dziewczyna bowiem spała. I żadną miarą nie dało się jej
obudzić.

Gdy Jagoda i Antoni podjechali pod willę Zawickich,


lało, a kiedy wysiedli, niebo – z dużym wyczuciem drama-
tyzmu – przecięła błyskawica. Firanka w jednym z okien
drgnęła i Jagoda pomyślała, że pewnie stoi za nią Karolina
Zawicka. Prawdopodobnie jeden z ochroniarzy poinformo-
wał ją o ich przyjeździe. Być może nawet to ona posłała syna
do Jagody, chociaż kiedyś zrobiła wszystko, byleby utrzymać
go od niej z dala. W roli synowej widziała kobietę z klasą.
Z dobrym pochodzeniem, jakim Jagoda wprawdzie mogła
się poszczycić, ale też piękną, elegancką, łagodną i niebę-
dącą towarzyskim pariasem, od którego na każdym przyję-
ciu ludzie trzymają się z daleka w obawie, że zaraz miotnie
na kogoś klątwę. Karolina wolała pewnie nie pamiętać, że
kiedyś podobną opinią cieszyła się jej własna matka, babka
Antoniego.
– Mama jest… zdenerwowana – uprzedził Antoni, nim
wysiedli. – Daruj jej dziś, proszę.
– Myślisz, że ją przeklnę, bo krzywo na mnie spojrzy?

| 9
– Nie. Myślę, że będzie dla ciebie przykra jak zwykle,
a ty się jej odwdzięczysz. Też jak zwykle. Pięć minut póź-
niej o wszystkim zapomnisz, ona za to przepłacze wieczór.
Znowu. Wiem, że bywa trudna, ale martwi się o Sonię.
Zastosuj dziś taryfę ulgową.
Jagoda przypatrywała mu się, tłumiąc gorzkie słowa.
Zacisnęła zęby – miała wrażenie, że miażdży między nimi
wszystko, co miałaby ochotę powiedzieć. Karolina będzie
przykra, ale wobec niej trzeba pozostać uprzejmym, inaczej
się rozpłacze. Zła, zła wiedźma z bajki, doprowadzająca do
łez biedną matkę, martwiącą się o córkę…
Szarpnęła wreszcie za klamkę i wyskoczyła wprost na
deszcz. Karolina rzeczywiście na nich czekała. Drzwi otwo-
rzyły się szeroko, nim jeszcze Jagoda zdążyła wejść na taras.
Pani Zawicka, jak zwykle nienagannie ubrana i starannie
umalowana, ale jakby pod tym makijażem bledsza, stanęła
w progu. Przez krótki moment, widząc jej zaciętą minę,
Jagoda sądziła, że kobieta ją wyprosi. Ta jednak przesunęła
się, wpuszczając gościa do środka.
– Dziękuję, że zgodziłaś się przyjść – powiedziała.
Jej ton był chłodny, ale słowa i tak zaskakiwały. Może nie
należało się temu dziwić. Sonia – którą Jagoda zapamiętała
jako rozpuszczoną, kapryśną czternastolatkę z cieniami na
powiekach i piskliwym głosikiem – była oczkiem w głowie
matki.
– Zobaczę, czy zdołam pomóc – odparła Jagoda sztywno.
– Dobrze zapłacimy za konsultację.
– Oczywiście – zgodziła się, zwalczając pierwszy impuls,
każący odpowiedzieć, że pieprzy ich zapłatę. Przecież tak
na to powinna patrzeć: jak na zwykłe zlecenie, od jednej
z najbogatszych magicznych rodzin nie tylko Warszawy, lecz
także całego kraju. – Muszę zobaczyć Sonię.
– Proszę za mną.

10 |
Karolina poprowadziła ich marmurowymi schodami na
piętro, a potem otworzyła drzwi jednego z pomieszczeń.
Znaleźli się w ogromnej sypialni – gdyby Śpiąca Królewna
urodziła się w dwudziestym pierwszym wieku, zapewne
dokładnie tak wyglądałby jej pokój. Łóżko, na którym
wygodnie mogłyby się wyspać trzy osoby, jedwabna, biała
pościel w róże, jasne zasłony, meble – nowoczesne i eleganc-
kie, z pewnością wykonane na wymiar. Obraz na ścianie,
przedstawiający jakąś bajkową krainę, z pewnością nie był
reprodukcją. Stopy Jagody zapadły się w puchowy, kremowy
dywan i prawie pożałowała, że nie zdjęła butów.
Sonia leżała na łóżku, śliczna, złotowłosa, pogrążona
w głębokim śnie. Nie zareagowała na pojawienie się gości.
Lekka magiczna aura, która ją otaczała, była niemal niewy-
czuwalna, Jagoda nie miała jednak wątpliwości, że dziew-
czyna padła ofiarą klątwy.
Siedząca w fotelu kobieta poderwała się na ich widok.
Uzdrowicielka albo służąca, czuwająca nad bezpieczeń-
stwem Soni.
– Bądź tak miła i zostaw nas samych – poprosiła Karolina.
– Wy też musicie wyjść – uprzedziła Jagoda.
– To moja córka.
– Tym bardziej muszę zostać z nią sama. Wasza obecność
jest… zakłóceniem, zwłaszcza z powodu podobieństwa aur.
Nie będę mogła zbadać klątwy.
Karolina chyba chciała zaprotestować, ale Antoni położył
jej dłoń na ramieniu.
– Mamo, ona ma rację – powiedział przepraszającym
tonem. – Może czegoś nie wyczuć, jeśli będziemy ją rozpra-
szać.
– „Ona” będzie wdzięczna, jeśli pozwolicie jej się zabrać
do pracy. – Jagoda tym razem nie zdołała ugryźć się
w język. – Nikomu nie wolno tu wchodzić, póki nie skończę.

| 11
To może trochę potrwać, jeżeli klątwa faktycznie jest tak
silna.
Karolina spojrzała na nią ze złością, ale jej wzrok zaraz
powędrował w stronę Soni. Powoli wciągnęła powietrze
i wreszcie skinęła głową. Antoni objął ją wpół, po czym,
spleceni w uścisku, wyszli za próg. Ten widok sprawił, że coś
ścisnęło Jagodę w gardle, chociaż gdyby ktoś ją spytał, nie
umiałaby powiedzieć dlaczego.
Przysiadła na skraju łóżka i przyłożyła dłoń do czoła
Soni. Skóra była lodowato zimna – zły objaw. Na pierwszy,
a nawet drugi rzut oka dziewczyna nie wyglądała na śpiącą,
raczej na martwą. Dopiero po przyjrzeniu się można było
dostrzec, że oddycha – płytko i bardzo powoli.
Sięgając do aury Soni, Jagoda spodziewała się dostrzec
niepasujące do niej nici: ślad obcej ingerencji. Niczego
takiego jednak nie zobaczyła – nic poza rozwiewającymi się
powoli pozostałościami po próbach odczynienia uroku oraz
zaklęciach wzmacniających. Wyszeptała najpierw jedną,
potem drugą inkantację, które mogłyby rozproszyć złe
czary, ale bez prawdziwej nadziei na to, że zadziałają. Anna
i Antoni na pewno tego próbowali. To był urok arcymistrzow-
skiej klasy, niemożliwy nie tylko do zdjęcia, ale nawet do
zidentyfikowania tradycyjnymi metodami. Jagoda wyczu-
wała wokół Soni odrobinę magii, nie potrafiła jednak odszu-
kać jej źródeł. Odczynienie klątwy bez wiedzy na jej temat
było niemal niemożliwe. Kto zdołał zamaskować ingerencję
tak skutecznie…?
Ujęła chłodną, wypielęgnowaną dłoń dziewczyny, splata-
jąc palce z jej palcami. Następnie do splotu składającego się
na aurę Soni zaczęła wprowadzać nowe nici – własnej mocy.
Powoli wlewała drobiny swojej magii do aury i ciała śpiącej,
nieustannie poszukując śladów po klątwie. Gdyby Sonia
była przytomna, zapewne stawiałaby zacięty opór – a gdyby
Karolina pozostała w pokoju i zrozumiała, co robi Jagoda,

12 |
jak nic wyrzuciłaby ją za drzwi. Bo skoro zdecydowany opór
nie mógł zaistnieć, to wiedźma mogłaby zabić Sonię jedną
myślą.
Tyle że dowolna osoba, przebywająca w pokoju, mogłaby
zadźgać śpiącą na przykład widelcem. Ale to się nie liczyło,
prawda? Nie dla Karoliny. Nie dla wszystkich uważających
Jagodę za złą wiedźmę. Jeśli masz zdolność, która pozwala
ci zrobić coś paskudnego, na pewno nieustannie tak właśnie
ją wykorzystujesz.
Aura dziewczyny lekko zafalowała. Nieprzytomna Sonia
nie mogła się oprzeć mocy Jagody, ale jej magia zdawała
się samoistnie odpychać obcą energię. Jagoda zwalczyła
ten opór, kosztowało ją to jednak znacznie więcej sił, niż
oczekiwała. Ta dziewiętnastolatka o ślicznej, opalonej na
zagranicznych wczasach buzi była znacznie potężniejszą
czarodziejką, niż można by się spodziewać. Być może nawet
silniejszą od Antoniego, uważanego za wyjątkowo utalento-
wanego. Miała potencjał, nierozwinięty, lecz ogromny.
Jagoda przedarła się przez zapory i wreszcie wyłapała coś
niepasującego do wzoru. Przynajmniej nie w pełni.
Jak nici w robótce, pochodzące z tego samego kłębka
wełny co pozostałe, ale wszyte w zły sposób.
Jagoda sięgnęła ku nim, próbując je rozpleść, usunąć,
lecz trzymały się mocno, tak że ich zniszczenie unicestwi-
łoby cały wzorzec. Wyrwanie ich mogłoby zaowocować zdję-
ciem klątwy, ale też zrobić krzywdę jej ofierze. To było zbyt
ryzykowne – i gdyby coś poszło nie tak, Karolina rozerwa-
łaby Jagodę na strzępy. Czarownica usiłowała więc znaleźć
jeszcze jakiś punkt zaczepienia – skupiła się wyłącznie na
okruchach mocy, które zapewne składały się na urok – mocy,
która uwięziła Sonię we śnie. Sprawdzała je ostrożnie, stara-
jąc się rozpoznać splot.
Do przytomności przywołały ją dźwięki, jeszcze nim
skończyła swoje badania. Podniesione głosy, dobiegające –

| 13
jak się jej zdawało – z bardzo daleka i przez to niezrozu-
miałe, potem trzask drzwi, który wdarł się w świadomość
Jagody z taką mocą, jakby co najmniej tuż obok wystrzelono
z armaty. Gwałtownie wyrwana z transu, osunęła się na
łóżko obok Soni, przez chwilę niezdolna do kontrolowania
własnego ciała. Wypowiadane nad nią słowa powoli zaczy-
nały nabierać sensu.
– …prawie godzinę! Co ty tu wyrabiasz?!
– Mamo! Odsuń się, nie widzisz, co narobiłaś?! Jaga?
Ktoś przysiadł obok niej, ostrożnie obrócił. W polu widze-
nia pojawiła się znajoma twarz. Dopiero po paru sekundach
Jagoda zdołała powiązać ją z imieniem. Chwilę później przy-
pomniała sobie własne.
– Ja narobiłam?! Aura Soni szaleje, spójrz!
Karolina dopadła łóżka z drugiej strony i ujęła dłoń
córki. Jagoda, odrętwiała od długiego tkwienia w jednej
pozycji, powoli usiadła, podtrzymywana przez Antoniego.
On w przeciwieństwie do matki rozumiał przynajmniej, jak
głęboko weszła w trans i jak bardzo była zdezorientowana,
gdy nagle ją z niego wyrwano.
– W porządku?
– Prawie – wymamrotała. W gardle jej zaschło i czuła się
słaba jak nowo narodzony kociak.
– Co zrobiłaś Soni? – syknęła Karolina, wstając.
Wokół kobiety narastała magia. Pani Zawicka nie była
szczególnie potężna, ale w takiej sytuacji mogła się okazać
niebezpieczna. Jagoda spróbowała odepchnąć Antoniego,
jednak nie pozwolił jej wstać. Być może dotarło do niego, że
w takiej sytuacji może tu dojść do walki. Sama Jagoda też
zaraz zrozumiała, że Karolina nie zaatakowała chyba tylko
z obawy, że trafi syna.
– Uspokój się, mamo, Jagoda była w transie, starała się
rozpoznać i zdjąć klątwę. Sam tego wcześniej próbowałem,
ale nic nie wskórałem.

14 |
– Czuć tu jej magię!
– A jak miałam cokolwiek sprawdzić, nie używając
magii?! – wściekła się czarownica i gwałtownie szarpnęła,
wyzwalając z uścisku Antoniego. Złość dodała jej sił. –
Zrobić prześwietlenie?! Świetnie, poproście więc o pomoc
kogoś, kto dysponuje rentgenem, bo ja mam dosyć!
Wstała, nim jednak zdążyła skierować się do wyjścia,
Antoni złapał ją za rękaw i pociągnął, zmuszając, by usiadła
ponownie. Wciąż była za słaba, żeby się z nim szarpać –
a przecież nie powinna czuć się tak paskudnie. Dlaczego
badanie tak wydrenowało ją z sił?
– To trwało godzinę – powiedział. – Sam miałem interwe-
niować, chociaż może nie w ten sposób. Uspokój się. Obie
się uspokójcie. Mamo, Soni nic nie jest.
– Godzinę? – spytała Jagoda w oszołomieniu. Przysięgłaby,
że nie minęło więcej niż kilkanaście minut. Najwyżej trzy-
dzieści.
– Jeśli sprawdzałaś, co jej jest, mów wreszcie!
Karolina odrzuciła swoją zwyczajową pozę pani domu
z wyższych sfer. Być może przedłużające się oczekiwanie na
rezultaty sprawiło, że pękła cienka nitka jej samokontroli.
I być może Jagoda zrozumiałaby zachowanie matki, od kil-
kudziesięciu godzin umierającej ze strachu o córkę, gdyby
sama nie była w złym stanie. Otworzyła usta, chcąc odpowie-
dzieć, ale palce Antoniego zacisnęły się wokół jej nadgarstka
niczym imadło i napotkała jego zimne spojrzenie.
– Uspokójcie się – powtórzył. – To nie pora na kłótnie.
Czego się dowiedziałaś?
– To Klątwa Śpiącej Królewny – powiedziała chłodno,
uwalniając dłoń. Bądź profesjonalistką, nakazała sobie
w myślach. Przyszła tu jako specjalistka od uroków i jak
takowa powinna się zachowywać. – Prawdziwa.
– Przecież to bajki! – stwierdził Antoni, ale Jagoda pokrę-
ciła głową.

| 15
– Dobrze wiesz, że nie.
– Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, czym jest Klątwa Śpiącej
Królewny? – spytała Karolina, już znacznie spokojniej.
Usiadła nawet na fotelu, zwolnionym nie tak dawno przez
medyczkę. – I przede wszystkim: w jaki sposób ją zdjąć?
– To urok snu, ale niezwykle potężny. Spętanie nim jest…
bardzo trudne i wymaga mnóstwa mocy. Da się go zdjąć
w pełni bezpiecznie tylko na dwa sposoby. Po pierwsze,
może to zrobić ten, kto go rzucił.
– Kto chciałby rzucić urok na moją Sonię? – wyszeptała
Karolina i jej twarz nagle wykrzywiła się w brzydkim gryma-
sie. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać.
– Jak sądzę, na to pytanie ktoś już próbuje odpowiedzieć –
powiedziała Jagoda. Zawiccy na pewno wezwali odpowied-
nią jednostkę, musieli też zresztą posłać własnych ludzi, aby
znaleźli winowajców. – Nie znam Soni, nie wiem, kto mógł
to zrobić. Nie znalazłam… żadnych śladów. Ale mogę powie-
dzieć, że ten ktoś musiał się znaleźć blisko niej, to raz. Dwa,
musiał wprowadzić swoją magię do jej organizmu…
– Niby w jaki sposób?
– Tradycyjny – wycedziła Jagoda. – Skaleczenie zaklętym
przedmiotem, dodanie czegoś do napoju, podsunięcie do
zjedzenia przygotowanego wcześniej pokarmu…
– Wrzeciono i jabłko – mruknął Antoni.
Kiwnęła głową. Wrzeciono i jabłko przytaczano zwykle
jako przykłady „wyzwalaczy”, umożliwiających rzucenie
silniejszych klątw.
– Trzy, miał coś, co do niej należało – podjęła. – Cztery,
to musiała być sprawa osobista. Do rzucenia takiego uroku
trzeba wyjątkowo silnych emocji. Tej osoby nikt nie wynajął.
Pięć… tylko ktoś naprawdę utalentowany mógłby upleść taki
czar.
– Na przykład? – zapytała Karolina. Jej głos stwardniał.
Ona już miała swoją odpowiedź.

16 |
– Na przykład ja – odparła Jagoda bez wahania, wzrusza-
jąc ramionami. – Ale dlaczego miałabym to zrobić?
– Z zemsty.
– Mamo, proszę – wtrącił się Antoni z rozpaczą, ku pew-
nemu zdumieniu czarownicy. Nie oczekiwała, że weźmie ją
w obronę. – Jaga by tego nie zrobiła.
– Zawsze byłeś zaślepiony – syknęła Zawiccka. – Sama
to powiedziała. Kto zna się na klątwach lepiej niż Wilcza
Jagoda? Kto mógłby nienawidzić mnie dość mocno, by
skrzywdzić moją córeczkę?
– Nie wiem. Być może powinniście się dowiedzieć –
odparła, nim zdążył zrobić to Antoni, a potem powoli się
podniosła. Osłabienie już mijało, znów panowała nad ciałem,
wracały nadwątlone zapasy magicznej energii. Nakazała
sobie spokój. Nie będzie krzyczeć na Karolinę. Nie wybuch-
nie gniewem. Jak to ujął Antoni? Po pięciu minutach
o wszystkim zapomni? – W dniu balu byłam razem z moją
siostrą i jej wspólniczką. Gdybym rzuciła taką klątwę, nie
udzielałabym wam informacji. I możesz w to nie wierzyć, ale
cię nie nienawidzę. Ba, jestem ci wdzięczna. Nic tu po mnie.
Zdążyła przejść korytarzem i zejść na parter, nim dogonił
ją zdyszany Antoni.
– Jaga…
– Mam iść i ją przeprosić? – spytała, bardziej zmęczona niż
zła.
– Nie.
– To dobrze. Odwieziesz mnie czy dzwonić po taksówkę?
W milczeniu wyszli na zewnątrz, na deszcz, a potem
wsiedli do samochodu. W ciszy wyjechali z posesji. Dopiero
po przejechaniu kilkudziesięciu metrów Jagoda znów się
odezwała – zapatrzona gdzieś za szybę, po której spływały
krople wody.
– Rzuciłeś tę klątwę, Antoni?
Głośno wciągnął powietrze.

| 17
Kto mógłby rzucić tę klątwę? Na przykład ona. Ze znanych
jej osób zapewne mężczyzna, który uczył ją przez dwa lata,
ale wyjechał z kraju przed dekadą i nigdy nie poznał Soni.
Także pewien człowiek nieżyjący już od dłuższego czasu.
Starsza wiedźma, mieszkająca obecnie nad Bałtykiem, którą
Jagoda kiedyś spotkała czystym trafem. Człowiek pracujący
w wydziale zwalczającym takie przypadki, aczkolwiek nie
była pewna, czy miałby dość mocy. Anna – być może. I nie-
wykluczone, że Antoni, który odziedziczył po babce pewne
zdolności w tym zakresie. Matka Karoliny porzuciła córkę,
ta zaś nie władała podobną jej mocą, odrobina talentu do
klątw przeszła jednak na Antoniego. Zaklęcie było silne
i zbyt dobrze zamaskowane: potrzeba było kogoś, kto dys-
ponował dużą wiedzą i wrodzonymi predyspozycjami do
miotania klątw.
A ze wszystkich podejrzanych tylko ten ostatni mógł mieć
nie tylko moc, lecz także motyw i możliwości.
– Naprawdę tak sądzisz?
– Nie – odparła po chwili zastanowienia. – Chyba nie.
– To miło – powiedział z nieoczekiwaną goryczą. – Miło,
że chociaż ty mi wierzysz. Bo widzisz, Anna to podejrzewa.
Nie domyśliła się, że chodzi o Klątwę Śpiącej Królewny, ale
najwyraźniej uznała, że skoro nie ma śladów obcej ingeren-
cji, urok mogłem utkać ja, bo aury moja i Soni są podobne.
Mamy podobny profil magiczny. Myślę, że Tomasz też tak
sądzi. Ciekawe, kiedy przekona matkę, że z zazdrości prze-
kląłem swoją młodszą siostrę. Że postanowiłem… właściwie
ją zabić.
Jagoda milczała. Jak miała mu powiedzieć, że koronnym
argumentem na jego korzyść nie jest jej wiara w niego, a to,
że przyszedł z tym do niej? Nie ściągasz najlepszej specja-
listki od klątw do kogoś, kogo osobiście przekląłeś.
– Jaga?
– Aha?

18 |
– Pomóż mi – poprosił. – Zapłacę pięć tysięcy za twój czas.
Piętnaście, jeśli Sonię uda się wybudzić. Musimy… musimy
ją wybudzić. Koszty się nie liczą.
Dla niej czy dla ciebie? – zastanowiła się Jagoda mimo-
wolnie. Antoni i Sonia nigdy nie byli ze sobą blisko. Dzieliła
ich ośmioletnia różnica wieku, co w połączeniu z nie najlep-
szymi stosunkami między Antonim i Tomaszem sprawiło, że
nigdy nie wykształciła się między nimi mocna więź. Czasem
Jagodzie zdawało się, że Antoni wręcz nienawidzi tej dziew-
czynki, tak mocno kochanej przez jego matkę. Będącej
zawsze na pierwszym miejscu w jej sercu. Wciąż chwalo-
nej, podczas gdy on nigdy nie był dość dobry. Zabierającej
całą uwagę, całą troskę, całą miłość wszystkich członków
rodziny.
Czy jednak zależało mu na siostrze? Czy w obliczu jej
utraty uświadomił sobie, że Sonia coś dla niego znaczy?
A może bał się oskarżeń?
– Nie jestem śledczym. Szukając osoby, która przeklęła
dziewczynę… nie osiągnę raczej więcej niż ludzie, których
pewnie zatrudniła twoja matka.
– Wiem… ale sama mówiłaś, że jest jeszcze drugi sposób.
– Jest – przyznała i parsknęła, bo zdołała zapomnieć, że
pod wpływem zachowania Karoliny nie dokończyła myśli. –
Przecież też znasz te bajki. Pocałunek prawdziwej miłości.
Mówiłeś, że w urodziny Soni miały być ogłoszone jej zarę-
czyny?
Antoni mocniej zacisnął palce na kierownicy.
– To podziała?
– To prawidłowość wpisana w tę klątwę. Jej podstawa.
Rzucający nie może tego wymazać. Przecież też się tego
uczyłeś: każdą klątwę można odczynić. Zazwyczaj wystar-
czy ktoś silniejszy niż ten, kto klątwę rzucił, ale w przy-
padku tego przekleństwa… Aby mieć pewność, że ofiara nie

| 19
ucierpi, potrzeba pocałunku albo cofnięcia przez winowajcę.
Powinieneś złożyć wizytę narzeczonemu Soni.
– Jaga…
– Kiedy wymawiasz moje imię tym tonem, wiem, że za
chwilę usłyszę coś, co mi się nie spodoba.
– Porozmawiasz z nim?
– Ja? Dlaczego?
– Bo jej niedoszły narzeczony to Remigiusz Wierzbicki.
Potrzebowała chwili, by skojarzyć nazwisko. Nigdy ofi-
cjalnie nie przedstawiono jej Wierzbickiego, mignął jej może
raz czy dwa na jakichś wydarzeniach, ale sporo o nim sły-
szała. Bogaty, nawet bardzo, pochodzący z dobrej rodziny –
inaczej Zawiccy nie rozważaliby go jako zięcia. Założyciel
firmy specjalizującej się w magicznej ochronie, którą założył
prawdopodobnie raczej z nudów niż dla pieniędzy. Krążyło
o nim wiele plotek. Jeszcze więcej opowiadał sam Antoni.
Bo Remigiusz był synem dobrego przyjaciela Tomasza. Jego
chrześniakiem. Był też chłopakiem, którego Antoni nie zno-
sił od zawsze. Podobno z pełną wzajemnością.
– A twoja matka?
– Sama widziałaś, że jest wytrącona z równowagi. Nie
będzie się zachowywać racjonalnie. Za to Tomasz za nic nie
da się przekonać, że to podziała. Oboje też nie chcą, żeby
ktokolwiek się dowiedział, co spotkało Sonię. Poza tym ty
możesz to wyjaśnić lepiej.
– Niech będzie – ustąpiła Jagoda. Po trochu dlatego, że
zwykle pobierała znacznie mniejsze wynagrodzenie. Po
trochu, ponieważ Antoni przez całe lata był jej przyjacielem.
Mimo wszystko. – Ale oboje wiemy, że może mnie nie posłu-
chać. Jeśli ktoś nie zna się na klątwach…
– …to brzmi absurdalnie – zgodził się z nią Antoni. –
Mogę teraz zawieźć cię do niego?
– Przyjmie mnie?

20 |
– Przyjmie. Powiesz, że zatrudniła cię moja matka. Poza
tym… pewnie kojarzy twoje nazwisko.
Jagoda uśmiechnęła się krzywo. No tak. Nazwisko
Wilczek miało pewne znaczenie. W gruncie rzeczy pocho-
dziła z tej samej sfery co Antoni i Remigiusz. Tyle że interesy
pana Wilczka często bywały nie do końca legalne i w konse-
kwencji jego nazwisko wzbudzało równie często szacunek
co niechęć.
– Pewnie kojarzy – przytaknęła. – I pewnie niezbyt dobrze.
– Nie, chodzi o twoją siostrę. Mają chyba od niedawna
umowę z jej kancelarią. Wilczek i Kania.
– A jeśli nie będą chcieli mnie wpuścić, mogę zawsze
kogoś przekląć – powiedziała z westchnieniem. Czuła się
zmęczona: nie tylko ze względu na ubytek magii, lecz także
psychicznie, po konfrontacji z Karoliną i z powodu całego
tego zamieszania. Najchętniej zaszyłaby się w swoim miesz-
kaniu i przespała kilka godzin. – Zabierz mnie tam, zanim
się rozmyślę.

Remigiusz Wierzbicki zgodził się z nią spotkać, cho-


ciaż przyszło jej czekać przed jego gabinetem niemal
godzinę. Przyjęła to ze spokojem i spędziła ten czas, czyta-
jąc książkę na smartfonie. Przyszła niezapowiedziana, a nie
była gościem na tyle ważnym, aby Wierzbicki miał rzucić
z jej powodu pracę w kąt.
– Panno Wilczek.
– Panie Wierzbicki.
Remigiusz Wierzbicki był jasnowłosy, opalony, trochę od
niej starszy i znacznie wyższy. Musiał sporo czasu spędzać
na siłowni i zapewne kiedyś uchodził za wyjątkowo przy-
stojnego – nim ktoś złamał nos, który potem źle nastawiono,

| 21
i zostawił mu na twarzy poszarpaną, nieładną bliznę, która
zniekształcała mimikę.
Poza tym Jaga była niemal pewna, że rzucono na niego
jakąś klątwę. Instynktownie wyczuwała przekleństwa cią-
żące na ludziach i przedmiotach i wiedziała, że Remigiusza
przeklęto, tak jak od razu wiedziała, że przeklęto Sonię.
Czy to mogło mieć ze sobą jakiś związek?
– Co panią do mnie sprowadza?
Remigiusz nie zaproponował, by usiadła. Sam jednak
też nie siedział – na jej widok wstał zza biurka i tkwił teraz
wyprostowany, dłoń opierając na oparciu fotela. Być może
była to tylko wyobraźnia, Jagoda miała jednak wrażenie,
że we wzroku mężczyzny czai się wrogość. Z powodu jej
rodziny? A może plotek na jej temat? Zła wiedźma rzuca-
jąca klątwy. Wystarczy, że na ciebie spojrzy i już może cię
przekląć…
– Przychodzę na prośbę rodziny Zawickich – wyjaśniła. –
Prawdopodobnie słyszał pan, że Sonia Zawicka jest obecnie
niedysponowana.
– Tak, poczuła się gorzej podczas urodzin. Poszła wcze-
śniej spać, Karolina informowała mnie potem, że Sonia
zachorowała.
Jagoda przez chwilę zastanawiała się, w jakie dyploma-
tyczne słowa powinna ująć informację o przyczynach „cho-
roby” oraz powodach, dla których złożyła Wierzbickiemu
wizytę. Niestety, dyplomacja nigdy nie była jej mocną stroną,
ostatecznie zdecydowała się więc wyłożyć kawę na ławę. Nie
znała tego mężczyzny, ale miała pewność, że nie stoi przed
człowiekiem, który pobiegnie rozpowiadać tę informację po
ulicach. W jego biznesie bycie paplą nie popłacało.
– Sonia nie zachorowała. Padła ofiarą klątwy, a jej bliscy
poprosili mnie o pomoc w zdjęciu przekleństwa. Specjalizuję
się w klątwach.

22 |
Remigiusz lekko zmarszczył czoło, po czym ręką wskazał
jej fotel naprzeciwko biurka. Sam też wreszcie usiadł. Jeśli
zbiła go z tropu swoim oświadczeniem, to naprawdę świet-
nie to ukrywał.
– Czy stan Soni jest poważny?
– Zależy, co pan przez to rozumie. Nie grozi jej śmierć,
ale sytuacja… tak, jest poważna – odparła Jagoda, gdy usia-
dła. Zwykłe klątwy snu mogły zakończyć się śmiercią, jeśli
organizmowi nie dostarczano niezbędnego paliwa. Klątwa
Śpiącej Królewny była jednak inna. Jeśli nie zostałaby
zdjęta, Sonia mogłaby spać i sto lat, a jej ciała nie imałby się
upływ czasu.
– Dlaczego informuje mnie o tym właśnie pani?
– Ponieważ, jak wspomniałam, specjalizuję się w klą-
twach – wyjaśniła cierpliwie. – Przyszłam do pana, bo sądzę,
że może pan pomóc w odczarowaniu Soni.
– Ja? – zdziwił się Remigiusz. Kolejne zdania wypowia-
dał powoli, jakby zastanawiał się nad doborem właściwych
słów. – Panno Wilczek, wprawdzie czytałem trochę o klą-
twach, ale moja wiedza jest natury… teoretycznej. Chętnie
pomogę w szukaniu kogoś o kompetencjach, które pozwolą
na złamanie zaklęcia, ale…
– Nie potrzebujemy innych specjalistów – przerwała
mu Jagoda bezceremonialnie. – Istnieją tylko dwa sposoby
zdjęcia klątwy niewystawiające życia Soni na niebezpieczeń-
stwo. Rzucono na nią jedno z najsilniejszych ze znanych mi
przekleństw. To rodzaj zaklęcia snu. Funkcjonuje pod nazwą
Klątwy Śpiącej Królewny.
– Rozumiem, że poinformowano panią o planach wobec
mnie i Soni?
Kiwnęła głową. Mężczyzna głęboko wciągnął powietrze,
po czym potarł czoło.
– I zapewne liczyła pani, że pocałunek przełamie klątwę.
Jak w baśniach.

| 23
– Słyszał pan o tym? – spytała Jagoda, szczerze zasko-
czona.
Spodziewała się raczej sceptycyzmu. Z racji na to, że
rzucenie Klątwy Śpiącej Królewny było trudne i wymagało
specyficznych warunków, większość magicznych jej istnie-
nie wkładała pomiędzy bajki. Nawet ci, którzy zdobyli pod-
stawową wiedzę o przekleństwach, traktowali ją jako swego
rodzaju metaforę, przykład dobrze wyjaśniający funkcjono-
wanie wielu innych klątw – jak Antoni. Sama Jagoda, gdyby
nie poświęciła studiom na ten temat całych lat, nie miałaby
pojęcia, w jaki sposób działała ta konkretna klątwa.
– Jak wspomniałem, trochę o tym czytałem. Obawiam
się, że nie mogę pomóc. Nie kocham Soni ani ona nie kocha
mnie.
Jagoda brała to pod uwagę. W wielu rodzinach wciąż
związki zawierano raczej ze względu na koligacje oraz poten-
cjalną moc magiczną dzieci niż z powodu uczucia. Zakładała
jednak, że Antoni nie posłałby jej do Wierzbickiego, gdyby jego
i Soni nic nie łączyło. Jeśli te całe zaręczyny były zaledwie ukła-
dem, a narzeczonego córce wybrał ojciec – Antoni powinien
o tym wiedzieć.
– Najwyraźniej wprowadzono mnie w błąd – stwierdziła,
siląc się na spokój. W głębi jej ducha zrodziło się jednak
podejrzenie. Nawet Antoni, mający pewne predyspozycje
do rzucania klątw, nie wierzył w istnienie Klątwy Śpiącej
Królewny. – Prosiłabym o odpowiedź na jeszcze jedno pyta-
nie. Zauważył pan kogoś kręcącego się w pobliżu Soni koło
północy? Podczas pokazu fajerwerków?
– Niestety, tu też nie będę pomocny. Ostatni raz rozma-
wiałem z Sonią koło jedenastej. Później wyszła na taras. Nie
wiem, kto przebywał tam razem z nią.
– Nie było tam pana? Czy o północy… Nie miały zostać
ogłoszone państwa zaręczyny?

24 |
Remigiusz się uśmiechnął. To był nieładny uśmiech – nie
tylko dlatego, że blizna brzydko się rozciągnęła, lecz także
dlatego, że, przynajmniej zdaniem Jagody, daleko mu było
do szczerości.
– Ja i Sonia już kilka tygodni temu ustaliliśmy, że nie
zostaniemy małżeństwem. Miała poinformować o tym rodzi-
ców. Gdy rozmawialiśmy na jej urodzinach… zapewniała
mnie, że zajęła się tą sprawą.
– Rozumiem – mruknęła Jagoda, chociaż w istocie zupeł-
nie nie rozumiała. Mogła przyjąć, że krążyły nieprawdziwe
plotki, ale dlaczego Antoni o niczym nie wiedział? Czy
celowo wprowadził ją w błąd, choć przecież musiał się spo-
dziewać, że Wierzbicki powie jej prawdę?
O ile faktycznie mówił prawdę.
– Panno Wilczek, sugerowałbym dotarcie do faktycznego
ukochanego Soni.
– Faktycznego ukochanego? – powtórzyła i poczuła się
dziwnie głupio, choć przecież nie miała ku temu powodów. –
Nie miałam pojęcia…
– Jej rodzina prawdopodobnie też nie wiedziała – prze-
rwał jej Remigiusz. – Sonia przez jakiś czas chciała zostać
moją żoną, ale jak każda młoda dziewczyna marzyła o księ-
ciu na białym koniu. Kiedy do niej dotarło, że takim księciem
nie jestem, zaczęła go szukać gdzieś indziej.
Nie. Wierzbicki nie nadawał się na księcia na białym
koniu, mimo płowej czupryny i imponującej muskulatury.
Nawet nie z powodu blizny ani tego, że pewnie był starszy
od Soni o co najmniej dziesięć lat. Było w tym człowieku coś
zimnego i odpychającego.
– Skąd pan to wie?
– Powiedziała mi, gdy zdecydowaliśmy wspólnie, że plany
naszych rodzin nam nie odpowiadają. Uprzedzając kolejne
pytania, nie wiem, kim jest ten człowiek. Na pewno zaczęła
się z nim spotykać w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. I jak

| 25
sądzę, nie jest to ktoś, kogo zaaprobowaliby jej bliscy. Za
długo zwlekała z rozmową z Tomaszem i Karoliną. Prosiła
mnie nawet, żebyśmy poczekali z ogłoszeniem decyzji…
– Czekała niemal do ostatniej chwili – mruknęła Jagoda,
choć w myślach dodała: jeśli mówisz mi prawdę. – Nie
mówiła niczego więcej o tym człowieku? Gdzie go spotkała,
czym się zajmował, jak ma na imię?
Remigiusz zastanawiał się przez chwilę.
– Wspomniała, że go nie znam – stwierdził w końcu. – Nic
więcej.
– To może być pomocne – powiedziała Jagoda. Jeśli
Wierzbicki go nie znał, chłopak nie mógł być częścią towarzy-
stwa, w jakim obracali się Zawiccy. – Dziękuję, że poświęcił
mi pan czas. Jeśli cokolwiek pan sobie przypomni, to moja
wizytówka.
Wierzbicki wstał, gdy się podniosła, kiwnął jej głową na
pożegnanie. Przez ułamek sekundy kusiło ją, by spytać, czy
wie, że i na nim ciąży klątwa. Coś ją jednak powstrzymało.
Co? Sama nie była pewna. Może po części chodziło o to, że
jeśli mężczyzna interesował się tematem na tyle, by dotrzeć
do informacji o Klątwie Śpiącej Królewny, musiał mieć ku
temu dobre powody. Zapewne wiedział o własnej klątwie,
a stać go było na usługi specjalistów mogących się jej pozbyć.
Może też o to, że zastanawiała się, czy to nie on zaklął Sonię.
Urażona duma byłaby wcale dobrym motywem.
A może o to, że instynktownie mu nie ufała?

– Zastanawiam się, kto tu kręci – powiedziała Jagoda,


wsiadając do auta Antoniego. Zdenerwowany Bielecki przez
cały czas czekał na nią na parkingu.
– Nie zgodził się pomóc?

26 |
– Och, zaoferował pełne wsparcie – parsknęła, spoglą-
dając na Antoniego. Przyjaciółmi byli prawie przez całe
życie, parą przez półtora roku i zdawało się jej, że dobrze
go zna. Że potrafiłaby powiedzieć, co siedzi mu w głowie
i kiedy kłamie. Ale zdawało się jej też wiele innych rzeczy
i skoro myliła się co do nich… Poza tym nie rozmawiali od
dawna. Ludzie się zmieniają. – Tyle że na nic się nam ono nie
przyda. Remigiusz i Sonia się nie kochają. Wedle jego słów
zgodzili się oboje, że nie chcą zaręczyn. Wiedziałeś o tym?
– Cholera. – Antoni z frustracją uderzył ręką o kierow-
nicę. – Bzdura. Może ten sukinsyn jej nie kocha, ale nie było
mowy o tym, że się nie pobiorą! Spotykali się, Sonia miała
bzika na jego punkcie…
– Skąd wiesz, że miała bzika na jego punkcie?
– Kiedy rok temu zabrał ją pierwszy raz na przyjęcie, cały
czas o nim trajkotała. – Antoni skrzywił się z niesmakiem. –
Remigiusz to, Remigiusz tamto. Remigiusz jest taki mądry,
Remigiusz ma świetny samochód, Remigiusz to niesamowity
czarodziej, firma Remigiusza uchodzi za najlepszą magiczną
firmę ochroniarską w Europie. Świata poza nim nie widziała.
Wyczekiwała oświadczyn.
– On twierdzi, że był ktoś inny.
– Bzdura.
– Nie wiem – mruknęła Jagoda. Któryś z nich kłamał
i miał w tym najwidoczniej jakiś interes. Mógł skorzystać na
pozbyciu się Soni, choć jeśli tak… to dlaczego robił to w tak
skomplikowany sposób? – Zdjęcie tej klątwy siłą może ją
skrzywdzić. Pozostaje znaleźć tego, kto ją rzucił, albo męż-
czyznę, o którym opowiadał Wierzbicki.
– Matka na pewno każe sprawdzić wszystkich zaproszo-
nych – powiedział Antoni, odpalając silnik.
– Jeśli miała jakiegoś chłopca, to znajdą coś na jej
komórce albo kontach w mediach społecznościowych.

| 27
Przyjaciółki też pewnie będą wiedzieć. Dziewiętnastolatki
są mało dyskretne.
– Sonia nie miała chłopca! – zdenerwował się Antoni,
a samochód ruszył z piskiem opon. – Miała narzeczonego!
– Aż tak dobrze ją znałeś? Zbliżyliście się do siebie
w ostatnich latach na tyle, żeby ci się zwierzała? – wyce-
dziła Jagoda. Zacisnął zęby i nie odpowiedział. Włączył się
do ruchu: przez chwilę jechali w milczeniu. – Twoi rodzice
zawiadomili WPM albo WMM?
Wydział do spraw Przestępstw Magicznych zajmował
się badaniem spraw, w których dochodziło do bezpośred-
niego zagrożenia życia lub zdrowia na skutek użycia magii.
Stanowił część Departamentu Magicznego – pośród pozo-
stałych jednostek znajdowała się i taka, która badała użycie
czarnej magii, a Klątwa Śpiącej Królewny wprawdzie nie
została sklasyfikowana jako czarnomagiczna, ale nosiła
podobne znamiona. Poza tym trzeci warszawski specjalista
w dziedzinie klątw pracował właśnie w niewielkim Wydziale
do spraw Mrocznej Magii.
– Nie zawiadomili – westchnął Antoni.
– Jak to? – spytała zaskoczona. – To kto szuka winnego?
– Tomasz zatrudnia prywatną ochronę. Kilku jego ludzi
bada sprawę.
– Świetnie – podsumowała Jagoda. – Po co wzywać
specjalistów, którzy mają wprawę i doskonale znają się na
magii, skoro można powierzyć to zadanie bandzie tępych
najemników. Myślałam, że twoim rodzicom zależy na Soni.
– Poruszą niebo i ziemię, ale nie chcą, żeby sprawa się
wydała. Zaczęliby o tym pisać w gazetach, a jeśli naślemy na
naszych gości WPM…
Magiczna rodzina z tradycjami, pomyślała Jagoda z nagłą
złością. Ochrona własnych interesów i tajemnic, dopilnowa-
nie, by nie wydać się słabymi, nie stracić koneksji, postara-
nie się, aby nikt nie wywęszył zbyt wiele – to wszystko było
ważniejsze niż dobro pojedynczej osoby.
– Tak, po co się spieszyć – sarknęła. – Klątwa tradycyjnie
trwa sto lat i jeden dzień, to mnóstwo czasu na działanie.
– Co twoim zdaniem mielibyśmy zrobić? – warknął Antoni,
tracąc cierpliwość. – Sądzisz, że WPM zdjęłoby z niej tę klą-
twę?
– Nie. Ale może znaleźliby winnego, a wtedy można by
go zmusić do cofnięcia czaru. Im więcej czasu minie, tym
trudniej będzie znaleźć ślady.
– Ledwo wciągnę w to WPM, prawdopodobnie zostanę
aresztowany – powiedział Antoni zimno. Jagoda, już szy-
kująca się do tyrady na temat tego, że WPM ma śledczych
doświadczonych w swojej robocie i większe możliwości,
natychmiast zamknęła usta. Miał rację. Sama zaczęła go
podejrzewać, co więc pomyśleliby ludzie z Departamentu
Magicznego? – A że nie rzuciłem tej klątwy, nie mogę jej
zdjąć i nijak nie poprawimy sytuacji Soni. Powtarzam: co
twoim zdaniem miałbym jeszcze zrobić?
– Zabierz mnie z powrotem do waszego domu – zdecy-
dowała Jagoda, chociaż czuła, że przyjdzie jej pożałować
tej decyzji. Prywatna obstawa Tomasza składała się głów-
nie z ochroniarzy i kobieta wątpiła, by kogokolwiek z nich
dopuszczono do komputera Soni. Zbyt wiele prywatnych
informacji, których Zawiccy, rzecz jasna, pod żadnym pozo-
rem nie chcieliby ujawnić. W dodatku nie wiedzieliby, czego
szukać. Szansa na to, że znajdą winnego, była niewielka,
a na to, że dotrą do tajemniczego ukochanego, żadna, bo nie
mieli powodów go szukać. Zwłaszcza jeśli kazano im dzia-
łać dyskretnie. – Będziesz musiał jakoś spacyfikować swoją
matkę. Musimy sprawdzić komórkę Soni, jej Messengera,
konta na MagicConver i Facebooku. Trzeba porozmawiać
z jej przyjaciółkami…
– Tomasz nie chciał…

| 29
– Tomasz! Chcesz znaleźć winnych czy nie? Do licha,
zaczynam się zastanawiać, czy sam Tomasz nie maczał
w tym palców, skoro tak bardzo się stara, żeby przypadkiem
nie znaleźć winnego.
– Nie zrobiłby tego.
– Mógłbyś się zdziwić. Często wydaje się nam, że kogoś
znamy, a nagle wbija nam nóż w plecy.
– Jaga… – zaczął, zmieniając ton, być może doszukawszy
się w jej słowach przytyku do własnego postępowania.
– Nic nie mów. Jedźmy.
Antoni zazgrzytał zębami ze złości, ale się nie odezwał.
Zamiast tego uruchomił zestaw głośnomówiący i po chwili
skontaktował się ze swoim ojczymem. Przyciszonym gło-
sem tłumaczył mu sytuację – kilka razy zapewnił o dyskrecji
„zatrudnionego specjalisty”. Jakby mógł ukryć, że chodziło
o nią. Już Karolina na pewno opowie o wszystkim mężowi,
nie szczędząc komentarzy!
Jagoda siedziała sztywna, nieruchoma, zapatrzona
w okno, kiedy Antoni rozmawiał z Tomaszem. Udało mu się
w końcu uzyskać przyrzeczenie, że ten zadba, aby Karolina
im nie przeszkadzała, choć pan Zawicki nie wydawał się
zachwycony całą sytuacją. Jeśli martwił się o córkę, per-
fekcyjnie to ukrywał, w przeciwieństwie do żony okazując
raczej irytację niż rozpacz.
Zaledwie pół godziny później Jagoda siedziała w pokoju
Antoniego, przeszukując wiadomości na smartfonie Soni.
O dziwo, nie było ich wiele: kilka esemesów od matki, jakieś
krótkie wiadomości od koleżanek, głównie dotyczące uma-
wiania się na zakupy. Albo nie używała tego urządzenia do
kontaktu z kochankiem, albo wykasowała ich rozmowę.
Ewentualnie żaden chłopak nie istniał. Jedno połączenie
z zastrzeżonego numeru, nieodebrane. Zero esemesów od
Remigiusza, w historii tylko dwa połączenia, w tym jedno
niedługo przed urodzinami. Zaledwie jedna wiadomość od

30 |
Antoniego. Sam Antoni tkwił teraz przy biurku, przeglą-
dając zawartość laptopa siostry. Jagoda odrzuciła w końcu
telefon i podeszła do przyjaciela, by zajrzeć mu przez ramię.
Złamanie hasła zabezpieczającego profil nie zajęło mu wiele
czasu.
– I jak?
– Niewiele – mruknął, przerzucając kolejne prywatne wia-
domości na jednym z portali społecznościowych. – Sonia na
szczęście zapomniała się wylogować.
– Nie miała zbyt wielu przyjaciół? – spytała Jagoda
z zaskoczeniem. Nawet w jej własnej skrzynce odbiorczej
było więcej wiadomości z trzech ostatnich miesięcy, a nie-
wiele osób zadawało się z nią na gruncie prywatnym. Ale
już tylko Liliana, jej siostra i Iga, współpracowniczka Lil,
potrafiły wyprodukować więcej privów w jeden dzień niż te,
które dostała ostatnio Sonia…
– Sam nie wiem. Chodziła na zakupy i do spa z młodą
Krzyżanowską i Jessiką Wargocką. Rodzice nie puszczali jej
do klubów, miała prywatnego nauczyciela, a one dwie… były
odpowiednim towarzystwem dla Soni. Kilka innych koleża-
nek widywała głównie przy okazji urodzin i wyjazdów.
– Jessiką – mruknęła Jagoda. – No tak, to już to pokolenie.
Aż się poczułam staro. Znalazłam ze dwie wiadomości od
jakiejś Jess, ale tylko o treści w rodzaju „dotarłam do gale-
rii”. Musiały się kontaktować, dzwoniąc, albo ich znajomość
ograniczała się do zakupów.
– Dość często odwiedzała Jess w restauracji jej ojca.
– Musisz z nimi porozmawiać.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo jesteś przystojnym, bogatym czarodziejem, a ja
wiedźmą rzucającą klątwy – wyjaśniła cierpliwie. – Poza tym
prędzej powiedzą coś bratu Soni niż obcej kobiecie.
– Jeśli cokolwiek im zdradzę, jutro będzie o tym wiedzieć
całe miasto.

| 31
– Antoni – westchnęła Jagoda z rozpaczą. – Twoje IQ
gwałtownie spadło ostatnimi czasy? Nie mów im o klątwie.
Weź telefon Soni, zadzwoń do nich i powiedz, że Sonia źle
się czuje. I że… nie wiem, prosiła, żeby powiadomić naj-
bliższych jej przyjaciół. Że szukasz kontaktu do przyjaciela,
o którym wspomniała, bo koniecznie chciałaby, żeby do niej
zadzwonił. Spróbuj się dowiedzieć, z kim mogła się spotykać
albo kto jej źle życzył. Wymyśl coś. Wciągnij je w rozmowę.
Podejdź. Udawaj zatroskanego.
– Jestem zatroskany. Nie muszę udawać.
A nie wyglądasz, pomyślała.
– Dobrze, łatwiej ci pójdzie.
– A co ty będziesz robić?
– Przeszukam jej komputer. Sprawdzę listę znajomych.
Historię odwiedzanych stron. Jeśli twoja matka nie posta-
nowi mnie za to aresztować, poszukam tu pamiętnika.
Antoni westchnął przeciągle, mimo to posłusznie przejął
smartfon, a Jagodę dopuścił do laptopa. Po kolei zaczęła
przeglądać zawartość folderów. Były zaskakująco upo-
rządkowane. Żadnych wolno latających plików, nadmiaru
ikonek na pulpicie, zapomnianych gier czy programów.
Prace tekstowe dla prywatnego nauczyciela w osobnym fol-
derze – Jagoda zajrzała zaledwie do jednej i przekonała się,
że Sonia wbrew pozorom najwyraźniej nie była mniej inteli-
gentna od swojego brata. Następny – e-booki przygotowane
do przeniesienia na czytnik. Przede wszystkim romanse,
zwłaszcza paranormalne i historyczne, ale też kilka pozycji
o magii. Jagoda uniosła brwi, dostrzegając pośród nich Gdzie
zaczyna się czarna magia Cassandry Veritas, księgę na tyle
zaawansowaną, że Sonia nie powinna być w stanie niczego
z niej zrozumieć. I która nie powinna istnieć w elektronicz-
nej, łatwej do rozpowszechnienia wersji. Zdjęcia – podzie-
lone na kilka podfolderów, każdy z nazwą miejsca, w którym
je wykonano oraz terminem. Nie było ich szczególnie dużo:

32 |
profesjonalna sesja sprzed paru tygodni, fotografie z zagra-
nicznych wakacji i czyichś urodzin.
Żadnych śladów tajemniczego ukochanego.
Dopiero po kolejnej półgodzinie grzebania w plikach
i historii przeglądarki Jagoda natrafiła na coś, co przycią-
gnęło jej uwagę. Wyglądało na to, że Sonia pisała opowiada-
nia i publikowała je na angielskim serwisie. Najpierw Jagoda
tylko przebiegła wzrokiem opis pierwszego z brzegu, zaraz
jednak kliknęła na jedną z części.
Wiele autorek, zwłaszcza początkujących, utożsamiało się
z bohaterkami. Czasem te stanowiły swego rodzaju alter ego
domorosłej pisarki – otrzymując całą paletę zalet, mocy i ado-
ratorów. Ci, którzy ich nie lubili, byli oczywiście źli, wszyscy
dobrzy je kochali. Zawsze zachwycały urodą i były lepsze
niż inne kobiety w okolicy. Sonia wprawdzie, jak się okazało,
pisała nieźle, zapewne dużo lepiej niż większość publikują-
cych w sieci nastolatek, ale z pewnością wzorowała boha-
terkę na sobie. Piękna Clara pochodziła z arystokratycznej
rodziny magicznej, a rodzice uparcie starali się ją wtłoczyć
w schemat młodej damy z wyższych sfer, nie dostrzegając
jej inteligencji ani ogromnego potencjału magicznego. Clary
nie doceniał także starszy brat, zbyt skupiony na własnych
sprawach, aby dostrzec, że mała siostrzyczka włada równie
wielką mocą jak on. Narzeczony Clary, Remi, był bogaty, ale
też oschły i nie potrafił odwzajemnić uczucia, niesłusznie
traktując dziewczynę jak dziecko. Tylko nauczyciel widział,
jak jest utalentowana, ale został zwolniony, gdy skończyła
osiemnaście lat. Na całe szczęście na jej drodze stanął Bert,
wspólnie z którym przeszła przez niebezpieczną przygodę.
Ukochany pomógł Clarze odnaleźć swoje miejsce i dał szansę
na wyrwanie się z niesatysfakcjonującego życia, w którym
nie mogła o sobie decydować. Niestety, Bert pochodził
z nizin społecznych i jej rodzina nie zaakceptowałaby tego
związku, początkowo spotykali się więc w tajemnicy…

| 33
– Miała chłopaka! – rzuciła, ledwo Antoni, który z komórką
przy uchu wyszedł na balkon, wrócił do pokoju.
– Znalazłaś coś?
– Opowiadanie, które pisała. Ewidentnie wzorowane na
jej losach… z dodatkiem walki ze złymi czarnoksiężnikami,
bohaterskiego ratowania świata i ryzykowania życia dla
miłości, ale postacie się zgadzają. – Widząc powątpiewanie
na twarzy Antoniego, obróciła się do ekranu i przeczytała
fragment na głos, dość wolno, na bieżąco tłumacząc go
z angielskiego. – Jej brat Alan miał ciemną czuprynę, nie-
bieskie oczy i postawną sylwetkę, które sprawiały, że mógł
się jawić niczym wojownik ze starych opowieści. W rzeczy-
wistości jego charakter daleki pozostawał od wojowniczo-
ści, a Alan nie nadawałby się na bohaterskiego kochanka.
Uchodził za ostrożnego, niekiedy wręcz flegmatycznego,
i od pięciu lat zajmował się głównie pracą biurową w rodzin-
nej firmie, a najbardziej emocjonującą rzeczą w jego życiu
było…
– Przestań.
– Czekaj, nie przeczytałam jeszcze tego kawałka, gdzie
dla świętego spokoju Alan ustępuje we wszystkim swojej
matce.
– Jaga!
– Jest tu też twoja matka, ojczym, koleżanki Soni. Idę
o zakład, że nie wiedziały, że ona pisze, bo czasem wyraża
się o nich mało przyjemnie – stwierdziła, scrollując tekst,
po czym przeskoczyła do jednego z dalszych rozdziałów.
Opowiadania Soni miały sporo fanów: pod każdą częścią
zamieszczano po kilkadziesiąt komentarzy. – Remi, narze-
czony Clary, idealnie odpowiada opisowi Remigiusza. Gdyby
nie pisała po angielsku, pewnie ktoś by się na to w końcu
natknął, a Departament Magiczny urządziłby jej jesień śre-
dniowiecza za te szczegóły o magii i magicznych miejscach
w Warszawie. Ale nas interesuje Bert. Dwadzieścia trzy lata,

34 |
jasnobrązowe włosy, czarodziej niedoceniany ze względu na
pochodzenie. On i Clara spotykają się w restauracji należą-
cej do ojca jej przyjaciółki, Jensey.
– Syrenia Pokusa?
– Blisko. W jej wersji to Przysmak Syreny. Oczywiście,
dochodzi do próby porwania, kiedy Remi zostawia narze-
czoną samą po kłótni. To chyba się nie zdarzyło, co?
– Próba porwania Soni? – zdziwił się Antoni. – Nie! Co
nam to w ogóle daje?
– Bert pracuje w tej restauracji jako pianista. Umie
używać magii przez muzykę – wyjaśniła Jagoda triumfal-
nie. – Sprawdziłam jeszcze raz znajomych Soni. Ma w nich
niejakiego Roberta Polita. W skrzynce mailowej w skaso-
wanych była jedna wiadomość wysłana na adres z „robby”
w nazwie. Obiecywała w niej, że załatwi sprawę… Mogło
chodzić o zerwanie zaręczyn. Musiała usuwać wszystkie
maile. Wygląda na to, że gdy tam chodziła, wcale nie spoty-
kała się z Jess.
Antoni przypatrywał się jej z niedowierzaniem, które po
chwili zmieniło się w rezygnację. Musiało mu się nie mie-
ścić w głowie, że Jagoda znalazła domniemaną prawdziwą
miłość Soni za pośrednictwem Wattpada. Zgadzało się
jednak zbyt wiele rzeczy, aby mogli zlekceważyć ten trop.
Zwłaszcza że nie mieli innego punktu zaczepienia.
– W takim razie musimy odwiedzić Syrenią Pokusę –
powiedział.

Syrenia Pokusa była jednym z najelegantszych lokali


w Warszawie przeznaczonych wyłącznie dla magicznej
społeczności. Antoni zdołał zarezerwować stolik na wie-
czór – zapewne po części dzięki temu, że wywodził się jednej

| 35
z najlepszych, magicznych rodzin, a po części, ponieważ był
środek tygodnia. W weekend zdobycie miejsca bez odpo-
wiedniego wyprzedzenia zakrawało na cud.
Wizyta w Syreniej Pokusie u boku Antoniego to jedna
z ostatnich rzeczy, na które Jagoda miała ochotę. Na pewno
spotkają tam kogoś znajomego. I na pewno pojawią się
plotki, że do siebie wrócili. Sama myśl o kłopotliwych
konsekwencjach towarzyskich tego wypadu sprawiała, że
coś przewracało się jej w żołądku. Niewiele pomagała
nawet świadomość, że dania serwowane w restauracji były
warte grzechu, a desery stanowiły wręcz niedoścignione
mistrzostwo. Najchętniej czekałaby na Roberta pod
lokalem, ale Antoni nie chciał zwlekać. Wysunął słuszne
argumenty, że nie mają pojęcia, czy chłopak dziś w ogóle
pracuje ani o której ewentualnie wyszedłby na zewnątrz.
Ostatecznie o dwudziestej weszli więc do restauracji –
Antoni w nienagannie skrojonym garniturze, Jagoda ubrana
w kostium, w którym mogłaby się wybrać na rozmowę
o pracę w dużej, poważnej firmie. Stanowiło to jedyny
dopuszczalny kompromis pomiędzy strojem akceptowanym
w Syreniej Pokusie a niesugerującym randki.
Wolała się nawet nie zastanawiać, co usłyszy od matki,
jeśli dotrą do niej jakieś plotki.
– Sądzisz, że to ten przy fortepianie? – spytał cicho
Antoni, odsuwając jej krzesło.
– Być może, ale twoja siostra trochę ubarwiała rzeczy-
wistość. Gra mogła się jej wydawać bardziej romantyczna
niż serwowanie do stołu – wymruczała Jagoda, rzucając
spojrzenie w stronę chłopaka siedzącego przy instrumencie
i przewracającego nuty. Na oko był trochę młodszy od niej,
jasnowłosy i przystojny – pasowałby więc do opisu. Zdjęcie
na Facebooku pokazywało Roberta na motorze, w kasku,
jego rozpoznanie na tej podstawie było więc niemożliwe.
– Będziemy pytać każdego kelnera, czy nie nazywa się
Robert Polit?
– Niezły pomysł – stwierdziła, a gdy kelner, również
o jasnych włosach i potencjalnie mogący być Robertem,
zbliżył się do ich stolika z menu, faktycznie postanowiła go
zagadnąć. – Przepraszam? Wasz muzyk wygląda znajomo,
mam wrażenie, że grał na przyjęciu, na którym kiedyś
byłam. Czy przypadkiem nie ma na imię Robert?
– Tak, proszę pani – przyznał kelner bez oporów. – To
Robert Polit. Czasem występuje na prywatnych przyjęciach.
Ma talent.
– Dziękuję – odparła Jagoda, uśmiechając się do chło-
paka, po czym zerknęła w kartę i wybrała pierwsze lepsze
danie. – Poproszę roladki z indyka.
Robert zaczął grać, gdy kelner odszedł. Antoni zamarł
na chwilę, Jagoda zerknęła zaś na pianistę, marszcząc brwi.
Muzyka oczarowywała. Dosłownie. Robert używał odrobiny
swojej magii, podwójnie oddziałując na słuchaczy. Nie pró-
bował niczego im narzucić, raczej sprawiał, że melodia zda-
wała się piękniejsza, może trochę odprężała – ale gdyby bar-
dzo się postarał, mógłby zapewne manipulować uczuciami
widowni. A przynajmniej niektórych gości. Nic dziwnego,
że zatrudniono go w Syreniej Pokusie: musiał przyciągać
klientów.
Tylko czy był aż tak silny, jak opisywała to Sonia
w Dziewczynie z miasta świateł?
Antoni pokręcił głową, poruszył ramionami, jakby próbo-
wał z czegoś się otrząsnąć.
– Jest niezły.
– O tak – przyznała. – O ile zakład, że grając i może jesz-
cze śpiewając, oczarował twoją siostrę?
– Nie zakładam się, gdy sprawa jest przegrana. Głupia
dziewczyna.

| 37
– Młoda, naiwna, ale niekoniecznie głupia – zaprotesto-
wała Jagoda. – Poza tym wcale nie jestem przekonana, czy
Remigiusz to dla niej lepsza partia.
Prawdopodobne, że dokonała lepszego wyboru niż jej
rodzina.
– Co teraz?
– Zjemy kolację i poczekamy, aż nasz muzyk będzie miał
przerwę.
Muzyk, przez jakąś złośliwość losu, podniósł się od for-
tepianu godzinę później, gdy Jagoda akurat była w połowie
deseru: absolutnie przepysznego kremu składającego się
z trzech warstw: waniliowej, czekoladowej i malinowej.
Ten krem był najlepszą rzeczą, jaka spotkała ją tego dnia
albo nawet tygodnia. Sprawiał, że cała ta wyprawa – chwile
niezręcznego milczenia, zaciekawione spojrzenia innych
klientów – przestawała być tak przykra. Gdy Antoni wstał,
pozostawiając na stoliku banknoty, poczuła się jak pięciolet-
nia dziewczynka, której właśnie zabierano cukierka. Mimo
to odsunęła krzesło i podążyła za przyjacielem, który pod-
szedł do kierownika sali i uprzejmie poprosił o chwilę roz-
mowy z Robertem. Sam Bielecki prawie nic nie zjadł, przez
większość czasu kręcił się niespokojnie na krześle i co rusz
spoglądał w stronę muzyka.
Robert Polit najwyraźniej zakończył swoją zmianę, bo
przebierał się w pomieszczeniu dla pracowników. Był przy-
stojnym chłopakiem – w oczach Jagody za młodym, za
gładkim i zbyt chłopięcym, ale z łatwością mógł oczarować
chowaną pod kloszem dziewiętnastolatkę. Gdy weszli do
pokoju, spojrzał na nich z zaskoczeniem, pośpiesznie dopiął
guziki koszuli.
– Antoni Bielecki. Jestem bratem Soni.
– Jakiej Soni? – spytał Robert. Coś w sposobie, w jaki
spojrzał na drzwi, podobnie jak drżenie głosu, podpowia-
dało, że doskonale wie, o kogo chodzi.

38 |
– Dziewczyny, z którą się spotykałeś – odparła Jagoda, nie
pozwalając, by to Antoni udzielił odpowiedzi. – Ma kłopoty
i potrzebujemy twojej pomocy.
– Pewnie takiej, żebym trzymał się od niej z daleka? –
zapytał chłopak z rezygnacją. – Za wysokie progi na Polita
nogi?
– Wręcz przeciwnie. Chcemy cię do niej zabrać – stwier-
dziła, a jeśli wcześniej Robert zdawał się zaskoczony ich
wejściem, to teraz spojrzał na Jagodę tak, jakby co najmniej
wskoczyła na stół i zaczęła tańczyć kankana. – Byłoby też
pomocne, gdybyś odpowiedział nam na kilka pytań.
– Nigdzie z wami nie pójdę. Nie znam was.
– Słuchaj no ty… – zaczął Antoni, ale Jagoda złapała go
za łokieć.
– Sonia naprawdę ma kłopoty – poinformowała.
Wprawdzie brała pod uwagę porwanie Roberta, ale wolałaby
tego uniknąć. Z kolei Antoni wyglądał na wyprowadzonego
z równowagi na tyle, że byłby gotów chyba na wszystko.
Może jednak troszczył się o siostrę. – Próbowałeś skontakto-
wać się z nią po jej urodzinach? Nie mogłeś, prawda?
– Tak – przyznał z ociąganiem. – Zadzwoniłem, ale nie
odebrała. Myślałem, że jej matka…
– Sonia jest chora – przerwał mu Antoni. Najwyraźniej
wciąż trwał w postanowieniu ukrywania stanu dziewczyny
tak długo, jak to możliwe. Rozeźliło to Jagodę, ale ugryzła
się w język i nie zaprotestowała. – Jeśli faktycznie ci na niej
zależy, jedź z nami.
Wciąż się wahał. Nie mogła go za to winić.
– Powiedz kierownikowi, z kim wychodzisz – zasugero-
wała. – Nie planujemy cię porywać, tylko zabrać do dziew-
czyny, z którą się spotykałeś.
– Te kłopoty… to na pewno choroba?
Pytanie zbiło z tropu Jagodę. Czyżby chłopak coś wiedział?
– Dlaczego uważasz inaczej?

| 39
– Czyli nie choroba? – odparł pytaniem na pytanie,
a potem nerwowo potarł dłonie. – Sonia dzwoniła do mnie
przed urodzinami. Prosiła, żebym przyszedł kolejnego dnia
do niej do domu. Martwiłem się, że w coś się wpakowała.
– Nie przyszedłeś.
Robert wzruszył ramionami.
– I tak by mnie nie wpuścili – skwitował. – Nie, nie pójdę
z wami. Sorry, ale nie bardzo wam ufam. Równie dobrze
możecie mnie gdzieś wywieźć i…
Dreszcz przeszedł Jagodę, gdy wyczuła moc, narastającą
wokół Antoniego. O tak, radził sobie z klątwami stosunkowo
dobrze, ale jego prawdziwą specjalizacją była magia men-
talna. A Robert nie miał dość sił, aby oprzeć się niespodzie-
wanemu atakowi na umysł. Światło w jego oczach zgasło
i osunął się na podłogę. Z ust Jagody wydobyło się przecią-
głe westchnienie.
Czyli jednak wersja z porwaniem.

Wyciągnięcie Roberta z Syreniej Pokusy nastręczyło im


nie lada problemów oraz wymagało rzucenia kilku zaklęć
i to mimo tego, że Antoni wezwał dwóch pracowników na
pomoc. Urządzili awanturę przy wejściu, ściągając na sie-
bie uwagę. Robert miał przy sobie klucze do wyjścia dla
służby – ale jakaś kamera z pewnością zarejestrowała, jak
go nim wyciągają. Tym jednak Bielecki musiał zająć się jutro
osobiście.
– Musiałeś walnąć go aż tak mocno? – spytała z wyrzutem
Jagoda, gdy zaparkowali przed willą Zawickich, a chłopak
wciąż pozostawał nieprzytomny.
– Zdenerwował mnie.

40 |
– To jak ktoś mnie zdenerwuje, powinnam zaraz trzepać
go klątwą?
– Czekaj tu. Mama na pewno jest u Soni. Spróbuję ode-
słać ją do sypialni.
– No to sobie tu posiedzimy.
– Jaga – westchnął Antoni. – Ja cię kiedyś uduszę.
– Nie nazywaj mnie tak.
Antoni pokręcił głową i po chwili wszedł do domu.
Zgodnie z przewidywaniami, Jagoda czekała na jego powrót
nieprzyzwoicie długo, co gorsza, Robert zaczął odzyskiwać
przytomność. Jęknął właśnie i powoli usiadł na tylnym sie-
dzeniu, gdy na progu stanęli Antoni i Karolina.
Oczywiście. Przecież niemożliwe, aby Antoni zdołał skło-
nić ją do czegokolwiek, prawda? Nic dziwnego, że nie było
go niemal pół godziny. Zapewne musiał wszystko wyjaśnić
matce.
Karolina pierwsza podeszła do samochodu. Była jeszcze
bledsza niż wcześniej, a oczy miała nie tylko zaczerwienione
od płaczu, ale też podkrążone z niewyspania. Spojrzała naj-
pierw na Jagodę, potem na Roberta – nie wydawała się ani
trochę wstrząśnięta tym, że jej syn kogoś dosłownie porwał.
– To podziała?
– Jeśli się kochają.
Karolina zacisnęła usta.
– Moja córka spotykała się z grajkiem.
– Co za koszmar – stwierdziła Jagoda, tym razem nie zdo-
ławszy ugryźć się w język. W tym momencie szczerze żało-
wała Soni. Nie dlatego, że rzucono na nią zaklęcie wiecz-
nego snu, ale ponieważ należała do takiej rodziny. Miała pie-
niądze i kochającą matkę, ale dom rodziny Zawickich musiał
być dla dziewczyny pułapką bez wyjścia. Nic dziwnego, że
tak uczepiła się najpierw Remigiusza, a potem Roberta.
– Doskonale – wycedziła Karolina. – Sprawdźmy, czy gra-
jek na coś się przyda.

| 41
– Powinna pani coś wiedzieć – powiedziała Jagoda. –
Jeśli Robert zdejmie tę klątwę, pomiędzy nim a Sonią może
powstać więź. Przynajmniej wedle podań, bo trudno to
potwierdzić z całą pewnością. Ostatni udowodniony przy-
padek rzucenia i zdjęcia… w sposób tradycyjny… Klątwy
Śpiącej Królewny pochodzi sprzed dobrych kilkudziesięciu
lat.
– Więź? – Pytanie zadał Antoni, nie Karolina. Mężczyzna
właśnie otwierał tylne drzwi auta. Robert, przestraszony,
cofnął się w głąb samochodu i podparł o drugie drzwi.
Antoni jednak nie zwrócił na niego uwagi.
– O tak – powiedziała Jagoda, przez chwilę czując nie-
pasującą do sytuacji satysfakcję. Z trudem zapanowała nad
mięśniami twarzy, bo na usta cisnął się jej uśmiech. – To też
prawidłowość tej klątwy. Jeśli twój pocałunek ją zdejmie,
udowadniasz swoje prawa do przebudzonej. Łączy was
magia. To pradawne zaklęcie, tak stare, że nikt nie pamięta
jego początków. Powstało długo przed tym, zanim zagościło
w baśniach. Próba rozdzielenia połączonych nim kochan-
ków to beznadziejna walka z przeznaczeniem.
I na widok miny Karoliny Jagoda jednak się uśmiechnęła.

Skłonienie Roberta do wyjścia z samochodu i podążenia


za nimi do sypialni Soni zajęło im dobre dziesięć minut.
Chłopak nie był zbyt chętny do współpracy, a po tym, jak
został potraktowany, Jagoda nie mogła go za to winić.
Spanikowany, wciąż zdezorientowany – Antoni najwyraźniej
użył na nim pełni swojej mocy – zupełnie nie rozumiał tego,
co usiłowali mu wyjaśnić. W końcu jednak wszyscy znaleźli
się w pokoju dziewczyny.

42 |
Uśpiona Sonia wyglądała pięknie. Wręcz nienaturalnie,
jakby to magia klątwy dodawała jej uroku. Robert na widok
panny zamarł, a potem zrobił taką minę, jakby był bliski
płaczu.
– Nie dam rady zdjąć klątwy – powiedział z żałością. – Ja
nie znam się na takiej magii.
– Nie musisz. Wystarczy, że ją pocałujesz.
– Nie ma innego sposobu?
– Jest. – Jagoda wzruszyła ramionami. – Trzeba znaleźć
tego, kto rzucił klątwę. Wiesz coś o tym?
Robert spojrzał na nią, zaraz potem odwrócił wzrok. Znów,
tak jak wcześniej w restauracji, potarł nerwowo ręce. Być
może wzbudziłoby to w Jagodzie podejrzliwość, ale Roberta
na pewno nie było tamtego wieczoru w pobliżu Soni. I gdyby
dysponował taką mocą, pewnie nie pracowałby w Syreniej
Pokusie.
– Ona wiedziała – wyznał w końcu. – Że coś takiego się
stanie. To musiał być ktoś, kogo znała.
Antoni, który wszedł do pokoju jako ostatni, za Jagodą
i Karoliną, spoglądał na Roberta z mieszaniną zaskoczenia
i ledwo tłumionej furii.
– Skąd wiesz?
– Dzwoniła do mnie, mówiłem – wymamrotał Robert,
coraz bardziej nerwowo. Wściekły wzrok Antoniego sprawił,
że chłopak cofnął się o krok. – Mówiła, że tylko ja będę mógł
jej pomóc. Prosiła, żebym przyszedł…
– Co to ma teraz do rzeczy? – zdenerwowała się Karolina.
Nie była zachwycona całym planem. Gdy Jagoda i Antoni
przekonywali Roberta do współpracy, ona rozmawiała
przez telefon, wysłuchując relacji z postępów w śledztwie.
Pracownicy Zawickich nie natrafili jednak na żaden ślad
czarodzieja, który przeklął Sonię. Najwyraźniej Karolina
przynajmniej kochała córkę dostatecznie mocno, by przyjąć
Roberta za zięcia, skoro to miała być cena za odzyskanie

| 43
dziecka. – No całuj ją! Jeśli się obudzi, powie nam, kto to
zrobił!
Robert rzucił spanikowane spojrzenie w stronę okna –
i chyba w tym właśnie momencie Jagoda zrozumiała.
Jeszcze nim Antoni zrobił krok w stronę chłopaka, jeszcze
nim ten, pogoniony w ten sposób, pośpiesznie zbliżył się do
łóżka.
– Kurwa – szepnęła, opuszczając głowę. Przebiegła pal-
cami po czole i przymkniętych powiekach. – Kurwa mać.
Nie widziała, jak Robert pochyla się, jak składa poca-
łunek na wargach uśpionej. Nie musiała. Wiedziała, jaki
będzie efekt.
Czy też jego brak.
– Nie budzi się. Dlaczego się nie budzi? To miało zadzia-
łać. – Głos Karoliny z każdym kolejnym słowem nabierał
coraz bardziej piskliwych tonów. Dopadła łóżka, chwyciła
córkę za ramiona i potrząsnęła nią lekko. – Ona dalej śpi!
– Nie zadziałało, bo on jej nie kocha – powiedziała
Jagoda, podnosząc głowę i spoglądając na Roberta. Gdzieś
w jej wnętrzu rozlewał się chłód. I pomyśleć, że uwierzyła.
Uwierzyła w tę bajeczkę pisaną przez Sonię. W historię,
którą dziewczyna sobie uroiła: w miłość dziedziczki i zwy-
kłego chłopaka, odwróconą opowieść o Kopciuszku. Jagoda
chciała w to wierzyć. Chciała szczęśliwego zakończenia.
Chciała, żeby zarabiający na swoje utrzymanie Robert,
typowy chłopiec z sąsiedztwa, okazał się lepszym ukocha-
nym niż bogaty i władający silną magią Remigiusz. Chciała
też tego pstryczka w nos wymierzonego Karolinie: muzyka
z Syreniej Pokusy w rodzinie Zawickich, dla której Jagoda
nie była dość dobra. Nie tylko Sonia była tu naiwna. Nie
tylko ta młoda, chowana pod kloszem dziewczynka uwie-
rzyła w baśniowe mrzonki. – Ona cię kochała, ale ty ją nie-
koniecznie, prawda?

44 |
To dlatego nie przyszedł, chociaż Sonia go o to prosiła.
I stąd jego panika, stąd opór. Ich źródłem, przynajmniej po
części, nie było to, że Antoni zachował się jak rasowy psy-
chopata – po prostu Robert wiedział, że naprawdę nie może
im pomóc.
– Oszukiwałeś moją siostrę?
– Wcale nie! – zaprotestował Robert pośpiesznie. Głos
i wyraz twarzy Antoniego przeraziły go, a Jagodzie nie
spodobały się do tego stopnia, że zacisnęła palce na przedra-
mieniu Bieleckiego. Jeśli postanowi stłuc Roberta na kwaśne
jabłko, wpakują się w podwójne kłopoty. – Spotykaliśmy
się, tak? Ale przecież jak idziesz z kimś na randkę, to nie-
koniecznie od razu śmiertelnie tę osobę kochasz! Czasem
sprawdzasz, czy będzie okej…
– Spotykaliście się przynajmniej od pół roku. Długo
sprawdzałeś – odparła chłodno Jagoda. Mniej więcej wtedy
Sonia zaczęła pisać swoje opowiadanie. Ona na pewno
niczego nie „sprawdzała”, a Robert z pewnością nie postawił
sprawy jasno. Gdyby dziewczyna nie wierzyła, że ukochany
odwzajemnia uczucie, nie byłaby gotowa sprzeciwiać się
zaaranżowanemu małżeństwu. – Zwłaszcza że miała dla
ciebie nie dopuścić do zaręczyn z Wierzbickim. Zależało ci
na jej pieniądzach?
Uciekł spojrzeniem i to wystarczyło za odpowiedź. Antoni
wyrwał się z uścisku Jagody, dopadł Roberta i tym razem
nie bawiąc się w magię, strzelił go pięścią prosto w twarz.
Karolina krzyknęła, kiedy chłopak się na nią zatoczył,
a Jagoda skoczyła w przód, usiłując odciągnąć Bieleckiego.
Robert skorzystał z okazji, odepchnął Antoniego i pobiegł do
wyjścia. Jagoda, odepchnięta wraz z nim, upadła i uderzyła
głową o ramę łóżka, aż zawirowało jej przed oczyma.
Antoni rzucił się do drzwi, chcąc ścigać uciekiniera, zaraz
jednak przystanął. Trudno powiedzieć, co go powstrzy-
mało. Może zrozumiał, że to teraz niczego mu nie da.

| 45
Może dostrzegł, że Jagoda z trudem usiłuje dźwignąć się
z posadzki. A może chodziło o to, że Karolina wybuchła pła-
czem – głośnym, rozpaczliwym.

Jagoda dotarła do swojego mieszkania dopiero koło


północy, ale choć dzień był długi i męczący, nie mogła
zasnąć dobrą godzinę. Wciąż myślała o zapłakanej Karolinie
i bladej, nieruchomej twarzy Soni. O Robercie, o tekstach
pisanych przez dziewczynę, o Antonim i o tym, że Tomasz
wreszcie – bardzo niechętnie i wyłącznie z powodu histerii
żony – zgodził się powiadomić odpowiednią jednostkę.
Będą dalej szukać tego, kto rzucił klątwę. A jeśli go nie
znajdą – Jagoda miała dziwne przeczucie, że właśnie tak
się stanie – przyjdzie im podjąć próbę zniszczenia przekleń-
stwa. To dawało Soni jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt
procent szans na przeżycie. Mniej, jeśli zrobi to ktoś o mniej-
szych umiejętnościach niż Jagoda. Ona zaś nie odważyłaby
się podjąć próby: gdyby się nie udało, Karolina oskarżyłaby
ją o morderstwo. I tak Zawicka obwiniała właśnie Jagodę
o całe zamieszanie z Robertem.
Czuła, że angażując się, popełniła błąd.
Gdy wreszcie zasnęła, przyśnił się jej koszmar, będący
zlepkiem wydarzeń z ostatnich godzin i majaczeń. We śnie
syrena siedząca na fortepianie śpiewała pieśń, a Sonia
tańczyła z Remigiuszem, który przemienił się najpierw
w Roberta, potem w Antoniego. Antoni podał siostrze jabłko
i ta osunęła się na posadzkę, a moc czarodzieja rozlała się po
pomieszczeniu. I wtedy do restauracji wpadli magowie – tak
jak w opowiadaniu Soni – którzy złapali i Jagodę, i syrenę,
w którą zamieniła się nieprzytomna dziewczyna, by je gdzieś
wywlec. Wiedźma obudziła się w tym momencie, zdezorien-

46 |
towana, przez chwilę niepewna, czy kogoś nie ma w pokoju
wraz z nią.
Bolała ją głowa. W pomieszczeniu było zimno – tempera-
tura w ostatnich dniach spadała, ale centralne ogrzewanie
jeszcze nie zaczęło działać. Gdy Jagoda zerknęła na zegarek,
okazało się, że dopiero minęła trzecia: przespała ledwo dwie
godziny. Mimo to zwlekła się z łóżka, zapaliła nocną lampkę,
owinęła się kocem i usiadła przed laptopem. Już gdy roz-
mawiali z Robertem, w jej głowie zaczęło się rodzić pewne
podejrzenie. Teraz zaś, może po części z powodu koszmaru,
zaczęło nabierać kształtów.
Ona wiedziała.
Znalezienie opowiadania Soni zajęło jej ledwo minutę.
Zaczęła je czytać, tym razem nie we fragmentach, ale w cało-
ści, rozdział po rozdziale. Przebrnięcie przez wszystkie
dwadzieścia opublikowanych części pochłonęło niemal dwie
godziny, ale Jagoda zdołała utwierdzić się w swoich podej-
rzeniach. Kolejne minuty poświęciła na przejrzenie ścią-
gniętej z półki Gdzie zaczyna się czarna magia – i wreszcie,
nie bacząc na to, że ledwo minęła piąta, zadzwoniła do
Antoniego.
– Kim był nauczyciel Soni? – spytała bez wstępów. –
Muszę z nim porozmawiać.

Jagoda ponownie odwiedziła willę Zawickich dopiero trzy


dni później.
W tym czasie wydarzyło się wiele. Specjalista z wydziału
do spraw mrocznej magii przebadał Sonię i Antoni, zgod-
nie ze swoimi obawami, został pierwszym podejrzanym.
Przesłuchania gości i personelu, nieliczne zapisy z monito-
ringu, poszukiwanie „zatrutego jabłka”, skanowanie tarasu,

| 47
na którym Sonia zasnęła – wszystko to wciąż nie wskazy-
wało żadnego innego tropu. Jagody to nie zaskoczyło. Nie
mogli, nie mieli prawa takiego znaleźć.
Początkowo nie było mowy o tym, żeby wpuszczono ją
do Soni – nie chciała o tym słyszeć Karolina, a i pracownicy
WMM nie życzyli sobie, aby ktoś im „przeszkadzał”. Nawet
Antoni się z nią nie kontaktował. Jagoda nie naciskała:
musiała się przygotować. Wiedziała, że prędzej czy później
będzie zmuszona podjąć próbę zdjęcia klątwy. Wezwanie
nadeszło i tak znacznie szybciej, niż oczekiwała, tak że
ledwo zdążyła przyszykowywać zaklęcie – i z najmniej spo-
dziewanej strony. Skontaktował się z nią bowiem ojciec
Soni.
Tomasz Zawicki miał prawie sześćdziesiąt lat. Wyglądał
na dobre piętnaście mniej, w dużej mierze dzięki magii.
Przyjął Jagodę w gabinecie i poprosił, by usiadła. W prze-
ciwieństwie do Karoliny zdawał się perfekcyjnie spokojny.
Był też od niej znacznie uprzejmiejszy, ale to nie stanowiło
zaskoczenia. Tomasz potrafił być dyplomatyczny, a ich
obecny kontakt zapewne umieścił w szufladce „relacje biz-
nesowe”.
– Antoni odmawia zdjęcia zaklęcia z Soni – poinformował
bez wstępów, ledwo Jagoda siadła w skórzanym fotelu.
– Nie rzucił tego zaklęcia, więc nie może go zdjąć.
Tomasz niecierpliwie machnął ręką. Nie zamierzał o tym
dyskutować, ale zdawał się głęboko wierzyć w winę pasierba,
choć brakowało dowodów niezbędnych do aresztowania.
– Zdaniem specjalisty z wydziału od mrocznej magii jedyny
sposób to próba zniszczenia klątwy. Jest gotów podjąć ryzyko,
ale daje mojej córce czterdzieści procent szans na przeżycie.
Jeśli się nie mylę, to ty jesteś najlepszym ekspertem od klątw
w kraju. Czy gdybyś zrobiła to ty, sytuacja przedstawiałaby się
podobnie?

48 |
– Powiedziałabym, że mam jakieś sześćdziesiąt procent
szans na powodzenie – stwierdziła Jagoda ostrożnie. –
Zdejmowałam już silne klątwy, ale nigdy… tak pradawną.
Możliwe nawet, że pierwotną.
– Podejmiesz się tego? Zapłacę, niezależnie od rezultatu.
Dostaniesz też pisemną gwarancję na wypadek… gdyby coś
poszło nie tak. Podpisaną w obecności świadków.
Głos Tomasza zadrżał na ułamek sekundy. Jagoda ledwo
to wychwyciła, ale najwyraźniej Zawicki jednak martwił się
o córkę. Bardziej, niż chciałby przyznać.
– Być może jest inny sposób, proszę pana.
Brwi Tomasza powędrowały do góry.
– Zapewniono mnie, że są tylko trzy sposoby zdjęcia tej
klątwy. Może to zrobić ten, kto ją rzucił, można ją przełamać
pocałunkiem prawdziwej miłości i wreszcie można ją znisz-
czyć. Karolina twierdziła, że też tak mówiłaś.
Jagoda zawahała się, niepewna, ile mu powiedzieć.
W końcu zdecydowała się na półprawdę.
– Mogę spróbować rzucić na nią własną klątwę.
– Chcesz przekląć moją córkę po raz drugi? – zdziwił się
Tomasz. – Jagodo, zupełnie nie rozumiem, jak mogłoby to
pomóc.
– Przez ostatnie trzy dni tworzyłam nowe przekleństwo –
wyznała. Nie powiedziałaby tego Karolinie, ale wiedziała,
że Tomasz jest rozsądnym człowiekiem, niekierującym się
uprzedzeniami. Może nie darzyli siebie sympatią, w ich relacji
nie było jednak niechęci, a Zawicki potrafił przyjąć logiczne
argumenty. – Zmodyfikowałam klątwę zsyłającą koszmary.
– Nie wystarczy, że zasnęła na sto lat, miałaby jeszcze
śnić koszmary? – spytał z powątpiewaniem.
– Nie – zapewniła pośpiesznie. – Mogłabym świadomie
tworzyć jej sen. Dokładniej: wniknąć w niego. Porozmawiać
z nią.

| 49
Wyraz twarzy Tomasza uległ zmianie. Mężczyzna mil-
czał, rozmyślając nad czymś.
– Co by nam to dało? Mogłaby potwierdzić, kto rzucił klą-
twę?
Nie tylko, pomyślała Jagoda. Kiwnęła głową.
– Być może to ułatwiłoby też jej zdjęcie – dodała jeszcze,
bo Tomasz nie wyglądał na przekonanego. Za bardzo wie-
rzył w winę Antoniego. Jego żona dla odmiany obwiniała
Jagodę. Żadne z nich nie pomyślało, że pewne rzeczy zdają
się wskazywać na kogoś zupełnie innego. A może nie mieli
szansy się domyślić? Gdyby Jagoda nie wiedziała tyle o klą-
twach, gdyby nie przeczytała Dziewczyny z miasta świateł…
…A co, jeśli się myliła?
– To trudne zaklęcie, prawda?
– Bardzo – przyznała. Już rzucenie przekleństwa, które
sprawiało, że ofiara, zasnąwszy, miała koszmary, nie nale-
żało do łatwych. W tym wypadku Jagoda nie tylko musiała
zużyć ogromne zasoby energii, lecz także sporo ryzyko-
wała. Wciąż jednak mniej, niż gdyby próbowała zdjąć samą
Klątwę Królewny Śnieżki. – Mimo to chciałabym spróbować.
– Doskonale. Teraz?
– W torbie mam wszystko, czego potrzebuję – oświad-
czyła, po czym wyciągnęła cienką teczkę. – Także, oczywi-
ście, zgody i klauzulę o świadomości potencjalnego ryzyka
do podpisania przez pana. Proszę od razu o ich zeskanowa-
nie i przesłanie mi na maila. Nie chciałabym zostać oskar-
żona o próbę ataku na dziedziczkę rodu Zawickich.

W świecie snu wszystko zdawało się płynne: czas, prze-


strzeń, otaczające przedmioty, nawet własne myśli i uczucia.
Rzeczywistość wokół Soni zmieniała się raz za razem, nic

50 |
nie było trwałe, myśli się mieszały, pamięć szwankowała.
Czasem wiedziała, że śni, czasem nie. Bywało, że rozpozna-
wała miejsca i ludzi, częściej jednak po prostu dryfowała
gdzieś w pustce. Niekiedy się bała, ale zwykle emocje pozo-
stawały przytłumione, zniekształcone, jak wszystko, co ją
otaczało.
Nie wiedziała, jak znalazła się przed wejściem do restau-
racji Przysmak Syreny, przyjęła jednak to jak coś oczy-
wistego. Jakaś część jej umysłu odnotowała, że miejsce
wygląda prawie jak restauracja ojca Jess, tylko z dodatkami
z opowiadania, które napisała, i że otoczenie zdaje się praw-
dziwsze niż to, w którym przebywała przed chwilą, ale nie
potrafiła się tym zdziwić. Podobnie jak tym, że gdy weszła do
środka, wszystkie stoliki prócz jednego pozostawały puste.
Jedynym gościem była dziewczyna może trochę od Soni
starsza. Ubrana bardzo nieodpowiednio do tak eleganckiej
restauracji, w obszerną szarą bluzę, ale w świecie snu nie
istniało pojęcie „niewłaściwości”. Na nosie miała okulary,
a włosy o nijakiej, mysiej barwie zaczesała w warkocz.
Wyglądała znajomo, Sonia nie mogła jednak sobie przypo-
mnieć, gdzie ją widziała. Kobieta podniosła rękę i poma-
chała, a potem wykonała zapraszający gest, wskazując
wolne krzesło.
– Cześć. Jagoda Wilczek. Być może mnie pamiętasz.
Przyjaźniłam się z twoim bratem – przedstawiła się dziew-
czyna i Sonia faktycznie ją sobie przypomniała. Widziała
ją zaledwie kilka razy, ale obiło jej się o uszy co nieco na
jej temat. Wiedźma Jaga. Wilcza Jagoda. Ktoś, komu lepiej
nie wchodzić w drogę. Sonia usłyszała coś takiego, jeszcze
nawet zanim zobaczyła przyjaciółkę brata i gdy wreszcie ją
spotkała, była rozczarowana tym, jak nijaką osobą okazała
się wiedźma od klątw. Ktoś zajmujący się przekleństwami
powinien być bardziej… niezwykły.

| 51
Na taką osobę kreowała w swoim tekście Clarę. Wspaniałą
wiedźmę, specjalizującą się w klątwach.
– Chciałam z tobą porozmawiać – podjęła wiedźma Jaga,
gdy Sonia milczała. – Padłaś ofiarą Klątwy Śpiącej Królewny.
Zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy w twoim śnie?
– Śnisz mi się. Wiem. Chociaż nie wiem, czemu akurat
ty – odparła Sonia i nawet uśmiechnęła się blado. To, że jej
umysł wybrał na miejsce spotkania Przysmak Syreny, restau-
rację ze stworzonego przez nią opowiadania, było bardziej
zrozumiałe.
– Ja jestem prawdziwa – sprostowała Jaga. – Przedostałam
się do twojego snu. Jesteś w tym stanie od kilku dni.
– Jakoś wątpię.
– Nie bardzo mam jak to udowodnić, ale chyba możemy
przyjąć na potrzeby tej rozmowy, że mówię prawdę? Nic na
tym nie stracisz.
– Gdybym przyjęła, że mówisz prawdę, zasugerowa-
łabym, żebyście ściągnęli Roberta z Syreniej Pokusy –
odparła Sonia po sekundowym zastanowieniu. – Kocham
go. Pocałunek prawdziwej miłości przełamie Klątwę Śpiącej
Królewny.
– Znalazłam Roberta. Nie pali się do całowania – skwito-
wała Jaga. Sonia prychnęła z niedowierzaniem, bo nawet we
śnie to stwierdzenie brzmiało absurdalnie. Robert, jej Bert,
jej miłość, miałby się wahać?
Wiedźma przypatrywała się jej długo, przygryzła nawet
wargę, jakby nad czymś się zastanawiając.
– Nie zna nas, nie ufa, nie wierzy, że pocałunek przeła-
mie klątwę, twój brat nie potraktował go za ładnie, a twój
ojciec jest przeciwko takim pomysłom. Robert nie pojawi się
niczym książę na białym koniu – wyjaśniła w końcu wiedźma,
a Sonia poczuła, jak ogarnia ją chłód. Strach był uczuciem,
które w sennym świecie pozostawało najwyraźniejsze. Nie
wzięła tego pod uwagę: że coś może stanąć Robertowi na

52 |
drodze. Wierzyła, że wezwany do niej przyjdzie, prosiła go
przecież, by się pojawił. Obiecywał wiele razy, że pójdzie za
nią choćby na koniec świata. Dopiero teraz do niej dotarło,
że rodzice mogli być bardziej uparci, niż sądziła, a Antoni…
– Co Antoni mu zrobił?
– Zaatakował swoją mocą. Użył magii umysłu.
Sonia pobladła. Miała brata za raczej miernego czaro-
dzieja, ale wizja zaatakowanego Roberta… Jej brat faktycz-
nie specjalizował się w magii umysłu, tylko nigdy nie użył jej
przy siostrze…
– Czy nic mu nie jest?
Jaga wzruszyła ramionami.
– Musisz się obudzić i sama sprawdzić.
– Powiedz mi!
– Wiesz, że magia umysłu może mieć paskudne skutki? –
spytała Jaga konwersacyjnym tonem. Na blacie przed nią,
znikąd, zmaterializowała się miseczka pełna kremu cze-
koladowego. Dziewczyna ujęła łyżeczkę i nabrała trochę
deseru. – Czasem człowiek długo musi dochodzić do siebie.
A Antoni naprawdę się zdenerwował.
– Przestań! – Sonia poderwała się, uderzyła dłońmi o stół.
Jaga była częścią snu. Kolejnym koszmarem. Jakiś cichy
głosik w głowie dziewczyny uparcie zadawał jednak pytanie:
co, jeśli wcale nie?
– Robert, w każdym razie, nie przyjdzie – poinformowała
ją Jaga, oblizując łyżeczkę. – Jakie to boskie. W snach sma-
kuje jak w realu. A może tylko wydaje mi się, że smakuje
jak w realu…
– Przyjdzie – jęknęła Sonia, nagle podwójnie spaniko-
wana, przestraszona zarówno tym, że Antoni mógł skrzyw-
dzić jej ukochanego, jak i wizją pozostania w świecie snów
na zawsze. W tym konkretnym śnie była bardziej świadoma
niż w poprzednich i strach powoli zacieśniał sidła. – Dojdzie
do siebie i…

| 53
– Nie liczyłabym na to – stwierdziła Jaga zimno. – Klątwę
musi zdjąć ten, kto ją rzucił. Czyli ty.
Sonia opadła na krzesło. Drżała: sama nie była pewna
dlaczego. Z zimna? Ze strachu?
– Antoni ma pewien talent do klątw, odziedziczony po
babce, ale jego główna moc to magia umysłu jego ojca –
podjęła Jaga, po czym wycelowała łyżeczkę w rozmówczy-
nię. – Myślę, że też masz umiejętności babki, dużo silniejsze
niż brat, tyle że wiedział o tym jedynie twój nauczyciel…
i ty, oczywiście. Został zwolniony, gdy Karolina odkryła,
czego cię uczy, prawda? To wyjaśnia podobieństwo profili
magicznych twojego i Antoniego. Oboje częściowo odzie-
dziczyliście moce babki. To, jak mistrzowsko zamaskowana
jest klątwa w twojej aurze… Nie mogło tu być nici obcej
magii, bo żadnej obcej magii nie użyto. Nie znaleziono
katalizatora, bo nie było takiej potrzeby. Warunek silnych
emocji też spełniałaś, ponieważ pragnęłaś być z Bertem,
przepraszam, Robertem, bałaś się rodziców i bardzo chcia-
łaś innego życia. Przeczytałaś o tej klątwie w Gdzie zaczyna
się czarna magia? Niespodzianka, dziewczynko, Cassandra
zapomniała wspomnieć tam o paru paskudnych haczykach.
Na przykład o tym, że jeśli z całowaniem nie wyjdzie, to przy
próbie zniszczenia klątwy możesz umrzeć.
Wiedźma znów zanurzyła łyżeczkę w deserze i zjadła
odrobinę kremu. Sonia przyglądała się jej z niedowierza-
niem. Jak ktoś mógł być tak podły? Nic dziwnego, że matka
tak nie cierpi tej kobiety.
– Przechodząc do meritum. Cudownego pocałunku i „żyli
długo i szczęśliwie” nie będzie. Twój ojciec zlecił zniszczenie
klątwy siłą, masz więc jakieś sześćdziesiąt procent szans
przeżycia. Chcesz być bezpieczna? Zdejmij przekleństwo.
Sonia siedziała w bezruchu, jak zamieniona w posąg.
Miała dziewiętnaście lat – i głęboko wierzyła we własną nie-
śmiertelność. Słowa Jagody, zwiastujące potencjalną śmierć,

54 |
przerażały i niszczyły wiarę w to, że Robert po prostu się
pojawi, pocałuje ją i wszystko będzie dobrze. Zostaną zwią-
zani magią i rodzice nie zdołają ich rozdzielić.
– Ja… ja nie wiem jak – wyjąkała Sonia. W jej duszy
strach walczył z rozpaczliwą nadzieją, że tylko wyśniła
wiedźmę Jagę. Że zaraz się obudzi i pierwszym, co zobaczy,
będzie twarz Roberta. – Nie jestem… nie wiem tak wiele
o klątwach… mama szybko zwolniła Marcina.
– A zabrałaś się do rzucania pradawnego przekleństwa? –
spytała Jaga, ale jej głos zaraz złagodniał. – Nie szkodzi.
Powiem ci, co masz zrobić. Zdejmiemy klątwę razem.

Obudziły się niemal jednocześnie, obie na jednym łóżku:


Jagoda zwinęła się w kłębek obok Soni. Obie też długo się
nie ruszały, zbyt na to zmęczone. Jagoda nawet przysnęła
jeszcze na moment i dopiero po dobrych kilkunastu minu-
tach ostrożnie usiadła i spróbowała wstać. Ledwo zrobiła
kilka kroków, świat zatańczył jej przed oczyma i gdyby
wyciągnięte na oślep ręce nie napotkały parapetu, upadłaby.
Rzucenie zmodyfikowanej klątwy snu, wykreowanie
mirażu, a potem pomoc w zdjęciu Klątwy Śpiącej Królewny
wydrenowały ją z sił i zasobów mocy. Nie zdołałaby teraz
utkać nawet najprostszego zaklęcia. Prawdopodobnie
będzie musiała odpoczywać przynajmniej przez dobę, zanim
zacznie odzyskiwać energię, a nim znów zyska możliwość
posługiwania się magią, miną ze dwa dni.
Za oknem robiło się ciemno i znów padał deszcz. Skoro
zdążył zapaść mrok, spędziła tu przynajmniej parę godzin.
– Co z Robertem? – wychrypiała Sonia. Dziewczyna poru-
szyła się, bardzo powoli, po czym jęknęła. Nie miała dość sił
nawet na to, by podeprzeć się o poduszki.

| 55
– Nic mu nie jest. Skłamałam – wyznała bez ogródek
Jagoda.
Być może powinna powiedzieć to delikatniej. Rozmawiała
w końcu z młodziutką dziewczyną, która z naiwności popeł-
niła potworną głupotę. Wciąż to wiedźmę dziwiło – chociaż
czy powinno? Słyszało się o nastolatkach popełniających
samobójstwa z miłości, skaczących z mostów do Wisły,
by coś udowodnić, czy stających na skraju przepaści, aby
zrobić selfie. Rzucenie na samą siebie czaru bez świado-
mości konsekwencji, w przekonaniu, że to zabezpieczy
przyszłość z ukochanym, wpisywało się w ten schemat. –
Przyprowadziliśmy tu Roberta, ale pocałunek nie zadziałał.
Gdybym ci to powiedziała we śnie, nie uwierzyłabyś.
– Nie wierzę.
– Możesz wierzyć, w co zechcesz.
– Kłamiesz, żeby nas rozdzielić.
– Nie interesuje mnie, z kim się umawiasz, młoda – prych-
nęła Jagoda. Nie patrzyła na Sonię: wpatrywała się w okno.
W dużej mierze dlatego, że wciąż bała się puścić parapet. –
Chociaż Robert na pewno nie był wart narażania życia.
I zaczynam myśleć, że pocałunek nie zadziałał, bo nie tylko
on nie kochał cię dostatecznie mocno, lecz także ty po prostu
sobie wyobrażasz, że ci na nim zależy. Jeśli chcesz z kimś
być, chyba powinnaś mieć dość odwagi, by przeciwstawić
się rodzicom? Inaczej to całe uczucie jest gówno warte.
– Nic o nas nie wiesz! O nim, o mnie! Przestań!
– Jak sobie życzysz.
Jagoda powoli się wyprostowała. Wciąż czuła słabość
w całym ciele i marzyła tylko o tym, aby położyć się we
własnym łóżku. Ruszyła w stronę drzwi, ostrożnie stawiając
kroki. Głos Soni zatrzymał ją, gdy sięgała klamki.
– Czekaj… Robert… on naprawdę tu był?
– Tak.

56 |
– Ja nie… On mnie kocha. On jeden. Mam tylko jego.
Musisz się mylić.
– Bzdura – odparła Jagoda, obracając się, by spojrzeć
na Sonię usiłującą usiąść na łóżku. – Masz rodziców, brata.
Oraz siebie. I wiesz co? Jesteś cholernie potężną wiedźmą.
Tak jak pisałaś w tym swoim opowiadaniu. Klątwy Śpiącej
Królewny nie rzuciłby byle kto. Na pewno znajdziesz kiedyś
tę twoją prawdziwą miłość, ale może warto zacząć wierzyć
przede wszystkim w siebie?
Szarpnęła klamkę i wyszła na korytarz. Tomasz, jak się
okazało, wciąż tkwił przed pokojem, z tabletem w rękach.
Odrzucił go na bok i poderwał się, a Jagoda odsunęła się,
pozwalając mu wejść do córki.
Skierowała się ku schodom, by zejść na dół, powoli,
trzymając się poręczy. Przez głowę przemknęło jej, że oto
zła wiedźma pomogła zdjąć klątwę z księżniczki i chyba nie
tak to powinno wyglądać w bajkach – i mimo zmęczenia
uśmiechnęła się do siebie na tę myśl.

Koniec

Bardzo lubię motywy baśniowe – chętnie tworzę własne


baśnie albo wykorzystuję znane tropy, przeszczepiając je
do tekstów fantasy i urban fantasy. Temat antologii mnie
ucieszył i nie mogłam zdecydować się na wybór jednego
pomysłu do tego stopnia, że ostatecznie z idei „Hardych
Baśni” zamiast jednej krótkiej historii powstały jak na razie
dwa opowiadania i dwie książki... „Sen nocy miejskiej” to
moja zabawa nie tylko motywem „Śpiącej Królewny”, lecz
także księżniczki, wiedźmy i rycerza, który ma za zadanie tę
pierwszą ocalić, a drugą pokonać. We współczesnym świe-
cie trudno jednak o rycerzy na białych koniach, księżniczki
muszą ratować się same, wiedźmy zaś bywają zbyt zajęte
własną karierą, aby przeklinać królewny.
Krzysztof Matkowski, Krzysztof Rewiuk
Święci z Vukovaru

Opowiadanie ukazało się


w magazynie „Nowa Fantastyka” 10/2020.
Petar mówi do mnie językiem, który po trzeciej kolejce
rakii zaczynam rozumieć. Uważnie słucham słów, głównie
chorwackich, ale też angielskich i niemieckich. Obserwuję,
co zdradza ciało: jak garbi się kręgosłup, jak coraz żywiej
gestykulują spracowane ręce, jak blizna na twarzy tonie
w morzu przedwczesnych zmarszczek. W pewnym
momencie – przy piątym „na zdrowie, živjeli!” – język wzbo-
gaca się o płacz.
Umarł, mówi Petar słowami, gestami i łzami.
– Kto? – pytam po polsku, ale on nie rozumie.
Kto? – pytam mową, której uczę się od niego. Powtarzam
to samo słowo w znanych mi językach, próbuję przekazać
coś na migi.
Mój Vuko, odpowiada Petar.
Kim był Vuko? – dociekam.
Chodź, pokażę ci.
Wychodzimy z domu. Dotychczas kojarzyłem Chorwację
z ciepłem, więc po raz kolejny dziwię się, jak chłodne bywają
tu październikowe wieczory. Przypominam sobie, że moja
podróż dopiero się zaczyna. Omiš to jedynie przystanek,
zwykła miejscowość, w której zastało mnie późne popo-
łudnie i w której znalazłem gościnę u Petara. Chcę uciec
dalej, do Grecji, później do Azji albo Afryki, dalej od wcze-
śniejszego życia, dalej od bycia Krzyśkiem. Teraz jestem
Kristofor: to forma przejściowa, tak nazywa mnie gospo-
darz. Później – jak będę gotowy, jak będę naprawdę daleko
– porzucę swoje imię na dobre.

60 |
Idziemy na tyły. Ciemność obdarła świat z barw i teraz
widzimy tylko kształty: na pierwszym planie figowce, w tle
góra o tak stromym zboczu, że muszę porządnie zadrzeć
głowę, by dostrzec szczyt. Petar każe jednak spojrzeć pod
nogi.
Grób Vuko to mały stos kamieni. Bez krzyża.
Syn?
Petar mówi za dużo, żebym był w stanie cokolwiek
zrozumieć. Wskazuje na ziemię, tupie wściekle. Wymachuje
rękami, kreśląc coś w powietrzu. Podchodzi do drzewa
i uderza otwartą dłonią w pień. Potem przeklina, wciąż
płacze. Zachowuje się, jakby miał pretensje do całego świata.
Nie czuję się przy nim niezręcznie. Przeciwnie, jestem
zaciekawiony.
To ten rodzaj ciekawości, który każe ci popatrzeć w lustro
z większą uwagą niż dotąd. Petara i mnie wiele dzieli, ale
jednocześnie wiele łączy. Ja Polak, on Chorwat. Ja jeszcze
nie skończyłem trzydziestki, on co najmniej pół wieku życia
ma za sobą. No i ja w ruchu, bez domu, choć dopiero od
niedawna, a on najwyraźniej zasiedziały, wrośnięty w swoje
miejsce. Mimo to czuję, że mamy sporo wspólnego. W tej
chwili na mojej twarzy nie ma łez – nie znaczy to, że nigdy
nie płaczę jak gospodarz. Chciałbym mu pomóc.
Na razie jednak nie rozumiem, w czym tkwi problem. Co
łączy ziemię, drzewa i kreślone w powietrzu kształty?
Wracamy do domu, pijemy. Gospodarz powtarza: Vuko,
Vuko, Vuko. Czasem używa czegoś, co uznaję za pełną
formę: Vukovar. Otacza to imię mrowiem innych słów.
W pewnym momencie klęka na podłodze, podpiera się
rękami – Vuko to zwierzę, jakiś czworonóg. Kot czy pies?
Kolejka rakii. Niezrozumiałe słowa, zrozumialsze gesty.
Jednak pies. Skąd więc ta rozpacz? Zadaję to pytanie na
głos, na migi i na udawane łzy.
Zewsząd, odpowiada Petar, zataczając ramionami krąg.

| 61
Znów pijemy, potem gospodarz wstaje. Daje znak, żebym
poszedł za nim, po czym prowadzi do pomieszczenia, któ-
rego wcześniej nie widziałem. To pracownia artysty i zara-
zem warsztat rzemieślnika. Stoły zawalone narzędziami,
rzeźby niedokończone. Z bezpostaciowych brył wyłaniają
się ludzkie kształty – moją uwagę przykuwa głowa w koronie
lub aureoli. Na podłodze brud: pył, piach, drzazgi, okruchy.
Petar bierze narzędzia, każe patrzeć. Staje przy bloku
solidnej, twardej skały, wyglądającej jakby dopiero wydarto
ją z cielska góry. Wskazuje najpierw na tworzywo, potem
pod nogi, na brud. Uśmiecha się przepraszająco i kręci
głową. Przykłada dłuto, unosi młotek, uderza.
A kawałek świata – na moich oczach – pęka z cichym trza-
skiem, jakby ktoś po prostu nie przytrzymał drzwi w prze-
ciągu lub wyszedł w trakcie kłótni. W miejscu, w którym
była bryła, nie ma już niczego. Tylko drobiny pyłu krążą po
pracowni niczym nasiona dmuchawca. Petar wskazuje na to,
w co zmieniła się skała.
– Ovo je moj život – mówi po chorwacku.
A w języku, którym rozmawialiśmy wcześniej, dodaje
wiele, wiele więcej, trzęsąc się, łkając i chichocząc gorzko
pod nosem.

***

Kac zobojętnia mnie na to, co wczoraj zobaczyłem.


A zobaczyłem coś, co powinno człowiekiem wstrząsnąć.
Żadne tworzywo nie słuchało się Petarowego dłuta, jakby
na przekór prawom fizyki. Marmur pękał pod najlżejszym
naciskiem, granit uginał się niczym gąbka, zaś z drewna
nie dało się odłupać nawet drzazgi. Największa tragedia dla
rzeźbiarza – nie móc nadawać materii pożądanego kształtu.

62 |
Ale chwilowo naszą tragedią są bolące głowy. W milcze-
niu wmuszamy w siebie śniadanie. Teraz, za dnia, nawyki
dają o sobie znać. Obserwuję gospodarza, jakby był jednym
z moich dawnych pacjentów, tyle że cierpiącym na chorobę,
o której nie piszą w żadnych podręcznikach. Robię to wbrew
sobie, przecież chciałem skończyć z przeszłością.
Ma ogorzałą skórę, krótkie, siwe włosy, twarde ręce;
przypomina raczej rybaka niż artystę. Gdy odnosi talerze
do przepełnionego zlewu, zauważam, że utyka. Widzę też
blizny, wychylające się czasem spod rękawa, zza kołnierza.
Nie wiem, czy pod ubraniem jest ich więcej, ale domyślam
się, skąd mogą pochodzić – gdzieś w tym całym bałaganie,
w którym pogrążył się dom, mignęły mi odznaczenia woj-
skowe.
Pokażę ci okolicę, proponuje Petar.
Powinienem już jechać dalej, ale w sumie nigdzie się nie
spieszę. Dla mnie i tak jest za późno.
Pokazywanie trwa krótko, bo okolicy nie ma tu za wiele.
Nie licząc rzeki Cetiny i pirackiej twierdzy, Omiš nie różni
się od innych chorwackich wiosek w tej części wybrzeża;
wygląda, jakby ktoś nanizał go na drogę, biegnącą między
górami a morzem. Koniec sezonu ogołocił ulice z turystów.
Nie potrafię ocenić, czy miejscowi cieszą się, że w końcu
mogą odpocząć, czy jest im wszystko jedno – tak jak krajo-
brazowi. Morze ma ten sam niebieski kolor co latem; biało-
żółte skały pozostają surowe.
Siedzimy w porcie, grzejemy się na słońcu. Biją dzwony
na Anioł Pański. W pewnym momencie Petar pyta, czy
zauważyłem.
Czy co zauważyłem?
Kapliczki, odpowiada słowami, znakiem krzyża i innymi
gestami.
Na kapliczki zazwyczaj nie zwraca się uwagi. Mówię mu
to szczerze, a on przytakuje, jakby się tego spodziewał.

| 63
Chcesz zobaczyć moich świętych? – pyta, zataczając
wymowny krąg wokół głowy.

***

Petar prowadzi, ja podążam za nim. Kluczymy wąskimi


uliczkami, skręcamy nagle, wyraźnie nadkładamy drogi,
jakbyśmy chcieli zgubić pościg albo ominąć pole rażenia
snajperów, obserwujących nas gdzieś z dachów i balkonów.
To skojarzenie pojawia się znikąd, nie potrafię go odpę-
dzić. Przyglądam się ścianom budynków, szukam śladów
po minionej wojnie. Jeśli nawet jakieś były, to przez ponad
ćwierć wieku zdążyły się zabliźnić.
Chorwat znowu skręca. Z szutrowej drogi schodzimy na
zarośniętą ścieżkę. Zastanawiam się, czy kółko rysowane
wokół głowy rzeczywiście miało oznaczać świętych, czy
raczej szaleńców. Przedzieramy się przez zeschnięte chasz-
cze, mijamy znudzonego osiołka, przekraczamy murek
z białych kamieni. Wychodzimy na spalony słońcem plac.
Wokół rzeczy, których nie pokazują w przewodnikach tury-
stycznych. Dzikie wysypisko śmieci. Skarlałe oliwki. Jakaś
kupa gruzu ze sterczącymi zbrojeniami. Zarys fundamentów,
jak duch nigdy nie skończonego budynku. Czyjeś porzucone
marzenia o domu. Ziemia niepoddana, ogród opuszczony.
I kapliczka w kącie.
Zwykła, ludowa, jak u nas. Ceglana wieżyczka wyrasta
spomiędzy głazów – bladoczerwony kształt na tle zszarza-
łej bieli. We wnęce dostrzegam drewnianą postać: krępego
mężczyznę w kapeluszu z szerokim rondem, dzierżącego
kostur. Wędrowiec – jak ja. Święty lewą ręką odchyla poły
płaszcza, odsłaniając kolano i udo. Przez brudny opatrunek
na jego nodze przesącza się rzeźbiona krew, wyżej uwypu-
kla się jakiś guz, obrzmienie. Im dłużej patrzę, tym dostrze-

64 |
gam więcej szczegółów. Obok mężczyzny kręci się pies, kun-
del o skołtunionej sierści i mądrym spojrzeniu. W tle płoną
jakieś budynki. Święty Florian?
– Sveti Rok – mówi Petar.
Rok? Może Rock? Jak kamień, jak skała. Patrzę na niego
i wydaje mi się, że rozumiem. „Ty jesteś skałą”. Kiwam
głową i wyciągam dłoń najpierw w kierunku kapliczki,
potem w stronę Petara.
– Petar. Skała. To ty? – pytam po polsku, zapominając
o wspólnym języku. – A to Vuko? – Wskazuję na psa.
Gwałtownie macha rękoma, jakby chciał zetrzeć to, co
właśnie powiedziałem.
– Petar ne. Vuko da – prostuje.
Wracam wzrokiem do wyciosanego w drewnie miasta.
Między zrujnowanymi budynkami widzę wieżę w kształcie
grzyba. Pokazuję ją palcem i spoglądam pytająco na Petara.
On waha się przez chwilę, a potem, powtarzając gest
świętego, którym nie chce być, podciąga nogawkę. Skóra na
jego łydce pokryta jest węzłowatymi bliznami po oparzeniu.
Vukovar, tłumaczy.

***

Petar opowiada, a ja przypominam sobie wszystkie wojny,


jakie widziałem. Na zdjęciach, w serialach i w grach kompu-
terowych.
Dobrze, że wciąż jesteśmy w tym opuszczonym miejscu.
Nikt nie widzi, jak stary Chorwat odgrywa przede mną
pantomimę swojego życia. Na początku czuję zażenowanie,
chcę, żeby przestał, ale on nie słucha, zatraca się w potoku
słów i powodzi gestów.
Naśladując odgłos karabinu, udaje, że strzela do ota-
czających go wrogów. Widzę tych napastników w niemiec-

65 |
kich mundurach, bo w filmach to przecież byli Niemcy.
Nieprzyjaciele padają. Petar chowa się za drzewem i wska-
zuje z lękiem na sunące po niebie chmury. Macha do mnie,
żebym schronił się obok niego, ale nie ruszam się z miejsca.
On uskakuje przed pociskami, które w jego wspomnieniach
wciąż wybuchają. Rzuca się do ucieczki, kładzie za betono-
wym fundamentem i znowu strzela – tym razem w moim
kierunku.
A ja stoję sztywno pośrodku jego pola bitwy i modlę się
– nie wiedzieć czemu do świętego z kapliczki – żeby Petar
już skończył. Próbuję stłumić nerwowy chichot, bo wiem, że
jeśli się zaśmieję, to będzie po wszystkim, nasze drogi się
rozejdą, on zostanie ze swoją klątwą, a ja rozpocznę nową
ucieczkę.
Chorwat wreszcie wstaje. Podnosi ręce w geście kapi-
tulacji, podchodzi, chwyta mnie za nadgarstek i przykłada
sobie moją dłoń do głowy, jak pistolet. Stoimy tak chwilę,
oprawca i ofiara. Mierzymy się wzrokiem. Moja ręka staje
się ciężka, zimna i – choć wiem, że to tylko wyobraźnia –
niebezpieczna. Zanim jednak nastąpi coś złego, Petar rzuca
się do ucieczki. Biegnie w stronę świętego.
I zatrzymuje się w pół drogi. Patrzy na mnie, zachęca
gestem. Zginam prawą rękę w łokciu, lewą wyciągam przed
siebie i wołam: tatatata!
Petar upada.
Pierwsze, czego żałuję, to ten mój głupi okrzyk z dzie-
cinnej zabawy, nie na miejscu w opowieści o prawdziwej
wojnie. Potem zalewa mnie fala złości, że w ogóle dałem się
wciągnąć w tę historię. Wreszcie, na samym końcu, dostrze-
gam Petara. Leży tam, gdzie upadł, i nie wstaje.
Podbiegam do niego, klękam, a on podnosi głowę i głasz-
cze mnie po ręce.
Vuko, mój Vuko, mówi. Uśmiecha się i opiera na moim
ramieniu.

66 |
Próbuję go podnieść, ale nie daję rady. Petar wskazuje na
kapliczkę. Czołgamy się zatem w jej kierunku, jak rozumiem
po to, by podziękować za ratunek z oblężonego Vukovaru
i za zesłanie cudownego psa, który wyprowadził rannego
żołnierza z miasta.
Docieramy do stóp drewnianego świętego. Petar sięga
gdzieś między kamienie, wyciąga stamtąd znicz, z kieszeni
wyjmuje zapałki i trzęsącymi się dłońmi próbuje zapalić
knot. Jeden, drugi, trzeci raz – nie udaje mu się. Powtarza, że
coś – nie wiem, czy zapałka, czy świeczka – jest pokvarena,
zepsuta.
Pewnie zamokły, mówię.
On potrząsa głową, pokazuje, że wokół jest sucho.
Przypominam sobie wczorajsze próby rzeźbienia – świat
nie poddaje się działaniom Petara. Materia się buntuje, choć
tylko wybiórczo. Przecież widziałem, jak gospodarz kroi
chleb, ser, kiełbasę. Co łączy rzeczy, które w rękach rzeźbia-
rza przeciwstawiają się prawom fizyki?
Wtedy dostrzegam coś, co wcześniej mi umknęło.
Kapliczka nie tyle wyrasta z kamiennego fundamentu, co
jest raczej przez skałę wchłaniana, wciągana w głąb ziemi.
Rozglądam się, szukam jakichś kwiatów, wreszcie podcho-
dzę do drzewka, ułamuję gałązkę z oliwkami i tę ofiarę,
gałązkę pokoju, składam na kamieniach. Zielone liście od
razu marszczą się, zwijają w tutki, czernieją.
Petar wskazuje na kapliczkę i mówi:
– Vidiš? Pokvarena je.
Widzę. I rozumiem coraz więcej. Z kolejnych słów,
gestów i emocji wyłania się obraz tego, co najbardziej trapi
mojego gospodarza. Patrzę, jak rzeźbi w powietrzu. Rzeźbi
w niczym, rzeźbi z niczego, nic nie rzeźbi. Znowu zbiera mu
się na płacz. Łapię go za ramię, obiecuję, że pomogę. Dla
mnie w tych kapliczkach nie ma nic ważnego, ale domyślam
się, ile znaczą dla Petara.

| 67
– Naprawimy je – mówię po polsku.
Naprawimy je, mówię też w naszym języku, nie słowami,
lecz samym tonem głosu, który – mam nadzieję – jest pełen
zrozumienia.
Rzeźbiony święty patrzy na nas spod kapelusza, a Vukovar
za jego plecami wciąż płonie. Gdzieś między ruinami i ogniem
dostrzegam coś jeszcze. Kilka drobnych rys w drewnie może
być rzeką. Może też być pomyłką, błędem twórcy.
Pytam Petara, czy wszyscy jego święci pochodzą z tego
samego miasta.

***

Najpierw odnajduję świętego Rocha. Jest wieczór, sie-


dzimy w domu, popijamy, tym razem nie rakiję, tylko karlo-
vačko. Pokój tonie w bursztynowym świetle słabej żarówki,
za oknem szumi – nie wiem, czy wiatr, czy morze.
Wpisuję do wyszukiwarki w telefonie: święty z psem.
Czytam o opiekunie chorych, uzdrowicielu, który wierzył,
że wystarczą dobre chęci i poświęcenie. O człowieku, do
którego chyba sam powinienem się modlić. Czytam też
o samym psie, cudownym przyjacielu, zesłanym w najtrud-
niejszym momencie, i zastanawiam się, jaki los spotkał to
stworzenie po śmierci Rocha. Linki pod artykułem prowadzą
mnie do strony o Guineforcie, świętym charcie, strażniku
chorych dzieci, przez wieki czczonym potajemnie, pomimo
zakazów inkwizycji. Na koniec znajduję legendę o świętym
Krzysztofie, moim imienniku, ale w wersji niekanonicznej,
która opowiada o Reprobusie, człowieku-psie, poszukują-
cym swojego pana.
Petar zagląda mi przez ramię, poklepuje po plecach
i powtarza: Vuko, Vuko. Jest wyraźnie zadowolony z tego, co
robię. Wolałbym być teraz sam, żeby sobie to wszystko prze-

68 |
myśleć, zrozumieć, ale wiem, że po tym, jak dopuścił mnie
do swoich wspomnień, nie mogę go odpędzić. Zamykam
stronę o moim patronie i szukam informacji o walkach
w Vukovarze.
Czytam o mieście atakowanym z nieba i ziemi przez trzy
miesiące, gdzie na jednego obrońcę przypadało dwudzie-
stu napastników. Petar kiwa głową. Wzmianka o dwuna-
stu tysiącach pocisków spadających codziennie na domy
i mieszkańców przypomina mi sceny z dzisiejszego popołu-
dnia, naszą odgrywaną wojnę. Internet jest pełen zdjęć ulic
zasypanych gruzem jak zbutwiałymi liśćmi, ścian upstrzo-
nych śladami po ostrzale, samochodowych wraków. I brną-
cych przez to ludzi, ni to żołnierzy, ni cywilów, w wysokich
butach, spodniach moro, dresowych bluzach, płaszczach,
z karabinami na ramionach i bazarowymi torbami w rękach.
Znajduję grzybowatą wieżę ciśnień z kapliczki – wyszczer-
biony puchar, ziejący dziesiątkami ran w kamieniu, który do
dziś pozostaje w takim stanie, niczym pomnik ku pamięci,
ruina ku przestrodze. Pojawiają się też dziwne zdjęcia ze
szpitala, jakaś instalacja artystyczna, chorzy i personel
odlani z gipsu, ubrani, ułożeni w naturalnych pozycjach,
ale pozbawieni twarzy. A wreszcie dobrze mi znane z innej
wojny i innego miejsca fotografie dołów wypełnionych
sprasowanymi ludzkimi ciałami. Łączę obrazy, przypomi-
nam sobie coś o masakrze bezbronnych pacjentów, ale nie
jestem pewien, czy to było tu, czy gdzieś w Bośni, a może
w Rwandzie?
Słyszę za plecami, jak Petar wstrzymuje oddech. Szybko
zmieniam ekran. Nie oglądam się.
Mój gospodarz podchodzi do kredensu, otwiera drzwiczki,
wyjmuje stamtąd plik kartoników i rozkłada je na stole
niczym karty do gry. Pierwsza fotografia przedstawia grupkę
młodych mężczyzn w zdekompletowanych mundurach,
uśmiechniętych, palących papierosy, pozujących na tle prze-

| 69
wróconego czołgu. Petar wskazuje na jednego z nich, potem
na siebie. Bez tej podpowiedzi nie byłbym w stanie go roz-
poznać.
Na sąsiednim zdjęciu ten sam mężczyzna, już bez wąsów,
w górze od piżamy, z obandażowaną od stopy po udo nogą.
Spod metalowego łóżka, na którym siedzi, spogląda na
mnie pies świętego Rocha, jeszcze nienazwany kundel.
Wymieniam spojrzenie z Petarem, potwierdza skinieniem
głowy.
Zerkam na trzecią fotografię. Mężczyzna, coraz bardziej
podobny do człowieka, z którym piję piwo, znowu się uśmie-
cha. Obejmuje szczupłą, czarnowłosą kobietę z dzieckiem
na ręku. Cieszę się, że coś mu się ułożyło, chcę zapytać o ich
imiona, ale on nagle zgarnia zdjęcia ze stołu, składa je razem
z tym czwartym, które cały czas trzymał w ręku, jak asa,
odwraca się i wychodzi z pokoju.
Co z kolejnym świętym? – wołam za nim.
– Jutro – odpowiada.
Rano.

***

Śniło mi się, że byłem w domu. Stałem w drzwiach


do kuchni, patrzyłem na siedzących przy stole rodziców
i Martę. A kiedy zrobiłem krok w ich stronę, wszystko się
rozsypało. Jak kamień pod dłutem Petara. Nie rozpadło się
na kawałki, które można by posklejać. Był tylko piach, a ja
w nim. Tonąłem, dusiłem się.
Twarda ręka wyciąga mnie ze snu.
Wstawaj, mówi Petar. Idziemy zobaczyć matkę.
Słońce dopiero wschodzi gdzieś za górami, kiedy prze-
kraczamy most na Cetinie. Drżę z zimna i marzę o ciepłym

70 |
śniadaniu. Zerkam tęsknie na Konzuma, ale o tej porze
wszystkie sklepy są jeszcze zamknięte.
– Kristofor. – Petar wskazuje na rzekę. – Sveti Kristofor,
tamo.
Mój imiennik? – pytam, pukając się w pierś.
Ale to nie dzisiaj, mówi. Teraz musimy się spieszyć.
Schodzimy na nabrzeże, usiane drobnymi pomostami
i skromnymi łódkami. Jedna z nich czeka na nas. Biała,
z dwoma wiosłami ukrytymi pod plandeką. Petar każe mi
wsiadać, potem próbuje odcumować łódkę. Lina w dzi-
waczny sposób wije się w jego palcach: raz rozwiązane pętle
znów się krzyżują, motają, jakby coś chciało zatrzymać nas
na lądzie.
– Help – mówi Petar po angielsku, z wyrzutem w głosie.
Jest wcześnie rano, więc ja też łatwo się irytuję.
– A jakoś grzeczniej nie można?
– Šta?
– Nic, nic.
– Ništa, da.
Pomagam. Węzeł z łatwością ustępuje. Petar siada na
poprzecznej ławeczce, wsadza wiosła w dulki.
– Help? – pytam.
Patrzy na mnie jak na idiotę. Zaczyna wiosłować.
Odbijamy od brzegu i wypływamy na morze. Myślę o tej
głupiej wymianie zdań, o śnie, o twardej ręce, która mnie
z niego wyrwała, i która zarazem nie potrafi wielu innych
rzeczy. Wiercę się, nie mogę znaleźć wygodnej pozycji.
Jak masz rzygać, to za burtę, mówi Petar gestami.
Nie, to nie choroba morska, odpowiadam.
A co takiego? – pyta.
A może wcale nie pyta, może tylko sobie dopowiadam.
Nie wiem, czy celowo przechylił głowę na znak ciekawo-
ści, czy po prostu w takiej pozycji wiosłuje. Widzę jego
zmrużone oczy, jakąś łagodność w pooranej zmarszczkami

| 71
twarzy. Próbuję z niego czytać. Wmawiam sobie, że znam
nasz wspólny język. Że taki język w ogóle istnieje. Co z tego,
że treść wszystkich skomplikowanych spraw, o których
próbujemy mówić, zostaje zniekształcona? Sens przecieka
między chorwackimi, polskimi, angielskimi słowami, mię-
dzy wieloznacznymi gestami, między oczekiwaniami. Ale
rozmawiamy.
Zawsze mnie denerwowało, kiedy ktoś żądał pomocy,
mówię. Pomocy nie powinno się wydzierać, pomoc powinno
się przyjmować.
Petar patrzy, nawet nie potakuje. Tym razem używam
głównie polskiego, nie dbam o szukanie wyrazów, które
Chorwat może kojarzyć. Nie wiem, czy rozumie. Pewnie
nie. Nie wiem, czy w ogóle chce zrozumieć. Jednak ja chcę
mówić, a on wygląda, jakby chciał słuchać.
Opowiadam mu o sobie, najpierw o tych łatwiejszych
sprawach. Żalę się z tego, z czego wstyd by mi było żalić się
bliskim: z rozczarowania pracą, z gniewu na niewdzięcz-
ność pacjentów, z przedwczesnego wypalenia, które równie
dobrze mogło być próżnym czekaniem na jakikolwiek ogień.
Rzeczywistość dała mi w twarz, tak jak daje wszystkim, ale
ja uznałem, że nie każdy musi nadstawiać drugi policzek.
Dlatego uciekłem.
Petar wiosłuje. Milczy. Oddalamy się od jednego brzegu,
a kierujemy do drugiego – ku wyspie Brač.
Coraz mniej przejmuję się doborem słów, coraz bardziej
ufam, że ton głosu wystarczy. Dalsza część mojej historii
też jest pełna rozczarowania i niedostosowania. W przeci-
wieństwie do mnie, wszyscy znajomi czuli się w dorosłym
życiu jak ryba w wodzie. Do rozmów towarzyskich wcho-
dziły kolejne obce mi tematy: śluby, samochody, kredyty,
dzieci mniejsze, dzieci większe, domy tańsze, domy droższe.
Dlatego uciekłem.

72 |
Uciekłem także ze wstydu, choć nie od wstydu. Mój
głos się łamie, opowieść staje się trudniejsza. Można rzucić
pracę, ale żeby opuścić przyjaciół?
Twarz Petara się zachmurza. Może ze zmęczenia wiosło-
waniem, a może to pogarda, której nie potrafi ukryć. Może
współczucie, związane z podobnymi doświadczeniami.
Nagle się odzywa, jakby rozumiał wszystko, co powiedzia-
łem, a przede wszystkim to, do czego jeszcze nie dotarłem.
– Roditelji? – pyta. – Žena? Djeca?
Rodzice żyją, odpowiadam. I mam jeszcze siostrę. Żony
i dzieci nie.
Zastanawiam się, co powiedzieć o najtrudniejszych rze-
czach, ale Petar wybił mnie z rytmu. Zresztą poznaję już
po nim, że chce odzyskać rolę głównego pokrzywdzonego.
Zasługuje na to chyba bardziej niż ja – moja rola to rola
krzywdzącego.
Wciąga wiosła do łódki i wskazuje na południe.
Mieszkają niedaleko stąd, za Makarską, mówi. Marija
i Lucija. Moja żona i moja córka.
Potem jego palec celuje tam, gdzie płyniemy.
To dla nich zbudowałem kapliczkę, dodaje Petar.
Chwyta za wiosła i ze zdwojoną siłą ciągnie je w wodzie,
aż łódką szarpie. Na zmarszczone czoło występują krople
potu, mimo chłodu. Zbliżamy się do brzegu wyspy. Widzę
kamieniste plaże, a między nimi skały, na których rozbijają
się fale. Podpływamy do małego klifu, wydrążonego przez
wodę i czas.
Dostrzegam matkę.
Ukazuje mi się raz na kilka sekund, a choć pokrywają ją
guzowate pąkle, bez trudu rozpoznaję jej twarz, tak podobną
do mojej. Kamienna i pogodna, nie zważa na uderzające
regularnie fale. Kiedy woda opada, wyłania się cała: figura
kobiety we wnęce klifu. Potem znów znika, zasłonięta na
moment kawałkiem Adriatyku.

| 73
Można ją zobaczyć tylko w czasie odpływu, mówi Petar.
Jego głos i gesty powinny mnie otrzeźwić, pozbawić złu-
dzeń, wciąż jednak widzę oblicze mojej mamy. Zdaję sobie
sprawę, że to niedorzeczne. Petar nie mógł jej znać. Poza
tym ile szczegółów można oddać w kawałku kamienia wiel-
kości pięści – tak mała jest rzeźbiona głowa – i ile z kształ-
tów nadanych przed laty dłutem ostałoby się do dzisiaj? Ile
zatarło chłoszczące morze? Przyglądam się uważnie. Widzę
aureolę, widzę prostą szatę, w której zazwyczaj przedstawia
się Matkę Boską. Widzę też inne podobieństwo.
Widzę Martę.
Wzorowałem się na mojej Marii, mówi Petar. Ale teraz
wygląda też jak Lucija. To już dorosła dziewczyna. Kobieta.
Wydaje mi się znajoma, odpowiadam, choć milczę.
To moja twarz zdradza, że postać z kapliczki przypomina
mi kogoś bliskiego.
Kogo widzisz? – pyta Petar.
Matkę, mówię. I siostrę.
Wiele osób widzi najważniejsze kobiety, odpowiada.
A przynajmniej kiedyś wiele osób widziało. Teraz już mało
kto tu podpływa. Nikt nie pamięta.
Może mówi coś innego, ale właśnie tak interpretuję jego
odpowiedź: jego początkowy uśmiech, który szybko więd-
nie, jego poklepywanie łódki, przeżegnanie się i pokręcenie
głową, jego odliczanie na palcach do zera, do zaciśniętej
pięści.
Kiedy zbudowałeś tę kapliczkę? – pytam.
Tym razem odpowiedź jest dłuższa. Przerywam ją często,
by coś doprecyzować na tyle, na ile możemy. Przerzucamy
się słowami i gestami, aż zyskujemy pewność, że rozumiemy
się wystarczająco dobrze.
Z morza regularnie wyłania się kapliczka, a z naszej roz-
mowy – przeszłość Petara. Po Vukovarze chciał wrócić do
normalnego życia, ale szybko odkrył, że wojna kończy się

74 |
tylko na papierze, w ludziach natomiast trwa jeszcze długo.
Wraz z kilkoma innymi towarzyszami broni, którzy ocaleli,
zostawił rodzinne strony i przeprowadził się na wybrzeże.
Ponoć szum Adriatyku pozwalał mu spać, a w cieniu gór
czuł się bezpiecznie. Imał się różnych prac i różnych kobiet.
Z różnymi mężczyznami pił nocą, ale dobrze piło się tylko
z tymi, którzy przeżyli to co on. Potem pojawiła się Marija
i pić przestał.
To dzięki niej w pełni oddał się temu, co od zawsze wycho-
dziło mu najlepiej: kształtowaniu. Początkowo pomagał
naprawiać – prostował to, co wykrzywione. Potem, gdy do
Chorwacji zaczęli się zjeżdżać turyści, wytwarzał pamiątki:
małe, ładne i bezużyteczne. Najwięcej radości sprawiało mu
jednak rzeźbienie, więc z czasem rzeźbił coraz częściej.
– Sveti? – pytam, wskazując na kapliczkę.
Tak, ale nie tylko, odpowiada.
Mówi o dziełach, które zrobił na zamówienie, a także
o tych, które wykonał wyłącznie dla siebie, pod wpływem
impulsu – wskazuje na morze, chyba część z tych rzeźb uto-
pił. Po jego głosie poznaję, że kapliczki były najważniejsze.
Matkę Boską stworzył, by podziękować za założenie rodziny.
Podwija rękaw i pokazuje niektóre blizny. Pokaleczył się,
rzeźbiąc w niedogodnym miejscu.
Pytam, czy Matka Boska jest jedną ze świętych z Vukovaru.
Jest wyraźnie zakłopotany.
– Pokvarena? – Kiwam głową w stronę figury, wyłaniają-
cej się spod fal.
Przytakuje. Potem chwyta za wiosła i ruszamy w stronę
klifu. Każe mi asekurować burtę łódki. Gdy docieramy, wsa-
dzam dłoń w skalną szczelinę i trzymam mocno, żebyśmy
nie odpłynęli. W tym czasie Petar przysuwa się do kapliczki.
Sięga w stronę Matki Boskiej, próbuje odłupać z niej pąkle.
Narosłe skorupy, które z daleka wyglądały na twarde
i kruche, kleją się do palców rzeźbiarza, ciągną się jak

| 75
guma do żucia. Świat nie pozwala oczyścić kapliczki. Petar
próbuje chociaż wyswobodzić ręce, ale przemienione pąkle
przywierają do skóry jak pijawki.
Puszczam skałę i przesuwam się wzdłuż burty. Już mam
złapać ten rozciągliwy, lepki twór, który porasta kapliczkę,
już mam pomóc – przecież z węzłem się udało – kiedy nagle
ogarniają mnie wątpliwości. Co jeśli klątwa jest zaraźliwa?
Co jeśli świat przestanie się poddawać także moim rękom?
Napotykam wzrok Petara.
Nie prosi. Tylko czeka, z ufnością. Przy świętym Rochu
obiecałem, że pomogę. Naprawimy kapliczki, tak powie-
działem.
Kiedy dotykam rozciągniętych pąkli, te puszczają Petara
i wracają do pierwotnej postaci. Potem, nie oglądając się na
towarzysza, sięgam po jedną ze skorup i próbuję ją odłupać.
Ustępuje, tak jak powinna. Chcę to samo zrobić z drugą,
odsłonić Matkę Boską, matkę i siostrę, ale wtedy łódka się
odsuwa.
Patrzę za burtę. Woda między nami a skałą się rozstępuje,
jak morze przed Mojżeszem. Żywioł oddala nas od kapliczki.
Co się dzieje? – pytam.
Petar jest blady, nie odpowiada. Nic podobnego mu się
dotąd nie zdarzyło.
Szczelina w Adriatyku się powiększa, metr, dwa, trzy,
cztery, w końcu przestaje. Patrzymy z przerażeniem na
odsłonięte dno, na czarne jeżowce, na duszące się w powie-
trzu ryby. Gdybym wyskoczył za burtę, mógłbym do kapliczki
podejść. Oczyścić ją do końca, jakbym sprzątał grób dziadka.
Ale świat – a przynajmniej jakaś jego część – mnie przed tym
powstrzymał.
A skoro coś takiego właśnie się zdarzyło, czym musiał
zawinić Petar?
Co ty zrobiłeś? – pytam.

76 |
A ty? – odpowiada pytaniem, po czym zaczyna wiosłować
i zabiera nas z powrotem na ląd.

***

Już nie pijemy. Nie potrzebujemy tego, żeby się rozumieć.


Choć prawdę mówiąc, w ogóle mało teraz rozmawiamy,
jakbyśmy obaj zbierali siły przed odpowiedzią na ostatnie
pytanie.
Miasteczko mi powszednieje. Wyjeżdżają ostatni turyści
i ci z miejscowych, którzy pracują tu tylko w sezonie. Co
rano robię zakupy w Konzumie, płacąc pieniędzmi Petara za
chleb i burki z mięsem. Dziewczyna za kasą poznaje mnie
i coś zagaduje. Sympatyczna, trochę przy kości. Uśmiecham
się do niej – ona odpowiada tym samym. Dziękuję po chor-
wacku, zakładam pożyczoną czapkę i wychodzę na ulicę,
potykając się w progu.
– Polako, polako! – słyszę wesoły głos za plecami. Już
wiem, że to znaczy „powoli, powoli”.
Mijam pizzerię, sklepik z pamiątkami, kantor – wszystko
zamknięte. Nawet nie zauważyłem, kiedy zniknęły stojaki
z plakatami reklamującymi rejsy na wyspy. Skręcam koło
muralu sławiącego Hajduk Split. Zimny wiatr uderza mnie
prosto w twarz, przyspieszam, żeby jak najszybciej dotrzeć
do domu.
Powoli oswajam się z myślą, że zostanę tu na dłużej.
W kuchni pachnie smażoną cebulą. Petar przez te wszyst-
kie spędzone na wybrzeżu lata nie polubił się z dalmatyńską
kuchnią ludzi morza. Stoi przy blacie, wielkim nożem kroi
kiełbasę. Patrzę na jego zgarbioną sylwetkę i rysujące się
pod koszulką, wciąż silne ramiona. Coś ty zrobił? – pytam
po raz kolejny w myślach.

| 77
Petar podnosi załzawione od cebuli oczy. Wskazuje na
reklamówkę z zakupami, mruga do mnie porozumiewawczo.
– Katariiina – mówi, przeciągając samogłoskę i rysując
w powietrzu obfite kształty sprzedawczyni.
Uważaj, wpadłeś jej w oko, dodaje.
Daj spokój, odpowiadam.
Poważnieje, przygląda mi się uważnie, nie jak kolega,
tylko z taką szczerą troską. Co ja zrobiłem? – pytam sam
siebie.
W ciszy jemy smażoną baranią kiełbasę, zagryzamy
chlebem. Potem pałaszujemy burki. Nie poganiam Petara
– wiem, że kiedy będzie gotowy, podejmie swoją opowieść.
Może dziś, może za tydzień. Nie spieszymy się, i tak jest za
późno.
Odkłada widelec, ociera usta dłonią.
Miałem syna, zaczyna.

***

Wspinamy się na górę. Nie toczymy przed sobą wielkiego


kamienia, ale za pokutę wystarcza porywisty wiatr. I opowia-
dana historia.
Tu go przyprowadzałem, tłumaczy Petar.
Zatrzymujemy się na zakręcie, żeby złapać oddech.
Spoglądam w dół: Omiš wygląda jak garstka klocków roz-
sypanych przez dziecko, dachy domów tłoczą się między
podnóżem skały a rzeką i morzem.
Pytał mnie, czy to cały świat, mówi Petar. Odpowiadałem,
że nie cały, ale że stąd widać wszystko, co w świecie najważ-
niejsze.
Powiew wiatru ciska mi w twarz pyłem z drogi. Odwracam
wzrok. Idziemy dalej.

78 |
Im wyżej się wspinamy, tym Zdravko ze wspomnień
Petara jest starszy. Wyobrażam sobie, jak po lekcjach biega
za piłką w koszulce Šukera, bawi się z Vuko, wieczorami
przesiaduje na molo z chłopakami, pijąc ciepłe ožujsko i licy-
tując się, czyj ojciec w czasie wojny zabił więcej Serbów.
Jak jedzie na szkolną wycieczkę do Vukovaru i potem długo
w nocy rozmawia z Petarem, dopóki Marija nie wchodzi do
kuchni i nie każe im obu iść spać. Przeżywam z nim późne
powroty do domu, wyrzuty matki, kłótnie z dziewczyną nie
wiadomo o co, zachody słońca, rozbity nos, setki pomysłów
na przyszłość. Chciałbym, żebyśmy zwolnili, zatrzymali się
na chwilę, bo wiem, że na szczycie czeka kolejna zepsuta
kapliczka.
Na studia pojechał do Zagrzebia, mówi Petar, a ja przez
chwilę mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy, że
jest jakiś inny świat za tą górą. Wiatr ciągle spycha nas
w dół, do Omišu, do morza i do rzeki. Patrzę jednak na
Petara, jak pochylony z uporem brnie przed siebie, oce-
niam odległość, która nam została do pokonania, i wiem, że
dobrze nie będzie.
Co złego może się przytrafić młodemu chłopakowi w sto-
licy? Tysiące rzeczy.
Może na przykład się zakochać. W dziewczynie z Serbii.
Nic nie powiedzieć ojcu, przyznać się tylko matce.
Skała pod stopami jest biała i śliska jak kość. Mam dobre
buty, ale Petar potyka się coraz częściej. Podnoszę wzrok
i widzę, że do szczytu już tylko kilka kroków.
Zaczekaj! – wołam.
Chyba nie rozumie, bo jeszcze przyspiesza.
– Polako, polako! – próbuję inaczej.
Zatrzymuje się, spogląda na mnie z góry, bez uśmiechu.
Choć nie chcę, czytam z jego słów, tonu i twarzy.
Pojechał do niej na weekend, poznać rodziców. Nic nie
powiedział. Była noc. Spieszył się z powrotem. Padało.

| 79
Petar odwraca głowę i w ciszy pokonuje te kilka brakują-
cych metrów. Idę za nim. Stado mew połyskuje w słońcu, jak
garstka kartek wyrwanych z książki i rzuconych na wiatr.
Dalej nic nie ma. Takie same białe góry, upstrzone kęp-
kami rachitycznych sosen. Żadnych dróg, żadnych domów,
żadnych ludzi, tylko rzeka pełznąca do morza. Cienie wyso-
kich chmur przetaczają się po zboczach.
Rozglądam się za kapliczką, jednak żadnej nie widzę.
Podchodzę do Petara.
Patrzy w ziemię.
U naszych stóp leży potrzaskany posąg. Tułów w trzech
kawałkach, odłamane ręce i nogi. Biały kamień, bielszy od
samej skały, czysty, nie pokryty porostami. Głowa odtoczyła
się trochę dalej, leży twarzą do dołu. Kucam obok, sięgam
w jej stronę, spoglądam na Petara, on nie protestuje. Próbuję
odwrócić marmurową kulę, spojrzeć w jej oczy, ale moje
dłonie nie napotykają oporu, zanurzają się w kamieniu i spo-
tykają tylko siebie nawzajem. Cofam ręce, próbuję jeszcze
raz. Bez skutku.
– Ubili – słyszę. Rozumiem słowo, ale nie rozumiem
Petara. Bo wiem, że nie chodzi o rzeźbę.
– Przecież to był wypadek – mówię. – Accident.
– No accident! Ubili! – przekrzykuje wiatr.
– Kto? – pytam, jak przy naszej pierwszej rozmowie. – Kto
ubił?
– Jebeni srpski liječnici!
– Liječnici?
– Doktori!
Zrywam się na nogi.
– Nie. – Kręcę głową. – Niemożliwe.
– Nemoguće? – pyta, wskazując na niematerialny kamień
pod moimi nogami. – Nemoguće?
I dodaje:
Nie byłeś w Vukovarze, nie wiesz, co jest możliwe.

80 |
Przybywa chmur nad nami. Szare plamy pędzą po niebie,
po ziemi i po twarzy Petara. Świat robi się czarno-biały.
Ale przecież nie lekarze, tłumaczę. To nie ich wina. Była
noc, mówiłeś. Spieszył się. Padało…
Do szpitala dowieźli go żywego, odpowiada. Umarł trzy
dni później. Zanim tam pojechałem. Zanim Marija mi powie-
działa.
To nie wina lekarzy, powtarzam, jakbym sam siebie bro-
nił. Robili, co mogli. Nie zawsze mogą pomóc.
Kręci głową, upiera się przy swoim.
– To je bila srpska bolnica i srpski doktori.
– I co z tego?!
– Srbi su ubojice. Svi.
Serbowie to mordercy. Wszyscy.
Mówi to z takim przekonaniem, jakby od tego zależało
jego życie.
Znowu stoimy naprzeciw siebie, gotowi bronić swoich
świętości. Albo swoich grzechów. Z nieba spadają pierwsze
krople. Wsiąkają w białą skałę, lecz ona pozostaje martwa.
– Ja jestem lekarzem – mówię. – Ale nie mogę ci pomóc.
Nie wiem, czy on zrozumie, że to niczyja wina. Nie wiem
też, czy zdołam dźwigać z nim jego brzemię, nie widząc
wcale, że jest mu dzięki temu lżej. A może da się zrobić wię-
cej, tylko to ze mną jest coś nie tak?
Petar stoi nieruchomo w deszczu i nic nie odpowiada.
Słyszę za to, jak kamienna czaszka śmieje się w głąb ziemi.
Odwracam się i robię to, co potrafię najlepiej. Znowu
uciekam.

***

Biegnę w dół, a wiatr wieje mi w plecy. Gdybym rozpędził


się bardziej i rozłożył ręce, poleciałbym prosto do morza,

| 81
ale nie mam tyle siły, więc gnam do miasta. Zanurzam się
w nim, zostawiając za sobą górę. Deszcz zmywa z Omišu
resztki turystycznego blichtru. Teraz to zwykłe, przemo-
czone miasteczko.
W głowie dźwięczą mi chorwackie słowa. Słowa, które
tak samo brzmiałyby po serbsku. Myślę o nienawiści między
dwoma narodami; o nienawiści, mimo wzajemnego rozu-
mienia swojej mowy. Myślę też o mnie i Petarze. Już nie
o tym, co powiedział o lekarzach, tylko o tym, że nigdy się
nie zrozumiemy. Pokonaliśmy barierę języka, ale to o wiele
za mało, żebyśmy mogli sobie pomóc. Nie przebiję się do
jego świata, tak jak nie potrafiłem trafić do Marty.
Docieram do domu Petara. Drzwi otwarte jak zawsze.
Wpadam do kuchni, zrzucam z siebie ciężką od wody bluzę
i wieszam na krześle, by choć trochę obeschła, kiedy będę
się pakował. Moje rzeczy są wszędzie: przez ostatnie dni
same rozpełzły się po kątach, wcisnęły w zakamarki, wrosły
w gospodarstwo jak korzenie. Nie byłem już gościem na
jedną noc. Żyłem tutaj.
Wpycham do plecaka śpiwór, ubrania, scyzoryk, japonki,
kosmetyki. Nie mogę tylko znaleźć zeszytu, w którym pro-
wadziłem zapiski. Sprawdzam pod łóżkiem, w szufladach.
Zaglądam do łazienki i warsztatu. W końcu przetrząsam
kuchnię. Otwieram drzwiczki kredensu, a ze środka wypada
plik zdjęć.
Podnoszę je z podłogi i zamiast szybko odłożyć na miej-
sce, żegnam się z zawartą w nich historią. Petar na wojnie,
Petar w szpitalu, Petar ze swoją rodziną. Ostatnia fotografia
nie przedstawia mojego przyjaciela. Młody mężczyzna, chło-
pak jeszcze, z rozczochraną czupryną, w białym, pomiętym
fartuchu pozuje z czaszką w ręce.
To zdjęcie zrobiła mi Marta, kiedy byłem na pierwszym
roku studiów, kiedy dopiero przeczuwałem to, co będzie się

82 |
działo z moją siostrą, kiedy jeszcze głupio wierzyłem, że
zdołam zapobiec jej chorobie. Że zdołam pomóc.
Nie zdołałem. Marcie nie dało się pomóc. Łudziłem się,
że kiedyś zrozumiem jej problem, te cykliczne zmiany
nastroju. Bywały miesiące, kiedy stawała się nie do zniesie-
nia. A potem miesiące, kiedy to ona nie mogła znieść świata.
Właściwie dwóch światów – był przecież jeszcze ten drugi,
niedostępny dla nas: świat dziwnych głosów, krytycznych
spojrzeń, nieistniejących ludzi. Chwilami myślałem, że
lepiej, gdyby te urojenia zabrały ją całkowicie; one jednak
ciągnęły dziewczynę do siebie tylko trochę, rozdzierały, roz-
szarpywały. Miała świadomość swojej choroby i to zżerało ją
od środka. Ją, mnie, całą rodzinę.
Ale żyliśmy.
Patrzę na fotografię. Wiem, że nie miała prawa się tu zna-
leźć, nie wziąłem jej przecież ze sobą. Właściwie to o niej
zapomniałem. Dziwię się jedynie odrobinę; w ostatnich
dniach działy się też inne rzeczy, których nie potrafię wytłu-
maczyć. Może tego zdjęcia tak naprawdę tu nie ma. Może
zwariowałem.
Przyglądam się twarzy młodszego Krzyśka. Uśmiech
nieco wymuszony – nigdy nie lubiłem pozować – ale
w oczach coś, czego dawno u siebie nie widziałem.
Czuję, jak emocje ze mnie spływają. Teraz już tylko drżę
z zimna. Wstyd mi, że chciałem odejść, tak bez pożegnania.
Tak jak kiedyś. Nastawiam wodę, odnoszę plecak, wkładam
suche ubranie. Czajnik gwiżdże. Zalewam herbatę i patrzę
na zegarek.
Petar zbyt długo nie wraca.

***

| 83
Znajduję go u podnóża góry. Ręce ma poranione, wzrok
utkwiony w oddalających się chmurach. Leży oparty
o kamień i łapie oddech. Przychodzi mi do głowy, że podob-
nie musiał wyglądać, kiedy oberwał w czasie bombardowa-
nia Vukovaru. Może też patrzył w niebo i modlił się, pogo-
dzony ze śmiercią? Którego ze świętych prosił wtedy o dobre
umieranie?
Nagle mnie zauważa.
– Kristofor.
Jestem, mówię.
– Ne. – Kręci głową. – Sveti Kristofor.
Wskazuje w stronę rzeki i wstaje. Teraz widzę, że nic mu
nie jest. Nic poważnego. Skręcił sobie kostkę, a ręce poranił,
zsuwając się z góry. Próbuję go namówić, żebyśmy wrócili
do domu, ogrzali się i odpoczęli, ale on z uporem przywołuje
imię mojego patrona. Zaczyna kuśtykać w stronę nabrzeża,
a ja po chwili przerzucam jego ramię przez szyję, pomagam
iść.
Docieramy. Łódka nabrała trochę wody, ale Petar mówi,
że i tak jeszcze zmokniemy. Tym razem nie wypływamy na
morze – wiosłuję w górę rzeki. Prąd jest mocny, a Cetina
jakby jeszcze nabrała sił, pokrzepiona ulewą.
Czemu wróciłeś? – zdaje się pytać twarz Petara.
Milczę, ale moje ciało samo odpowiada. Mówi: nie chcę
popełnić drugi raz tego samego błędu. Już raz uciekłem tak
daleko, że nie mogę znaleźć drogi powrotnej. Zgubiłem się,
tak jak ty – a skoro obaj musimy się błąkać, to przynajmniej
błąkajmy się razem.
Wiosłowanie mnie rozgrzewa. Petar drży. Wypatruje
czegoś na skalistym, stromym brzegu rzeki. W pewnym
momencie jego brudny od krwi palec wskazuje coś nad
moim ramieniem. Im bliżej podpływam, tym wolniej prze-
suwa się łódka. Jakby rzeka chciała nas wypluć, wypchnąć
do morza. Nagle słyszę chrobot: ocieramy się o kamieniste

84 |
dno, osiadamy na mieliźnie. Dopiero teraz dostrzegam, że
dotarliśmy do miejsca, w którym Cetinę zasila wypływający
z jaskini strumień.
Wysiadamy wprost do zimnej wody. Nurt próbuje odebrać
nam nagle odciążoną łódkę, ale w ostatniej chwili udaje mi
się ją złapać. Przywiązuję cumę do wystającego spomiędzy
skał pnia. Petar stoi u wlotu do jaskini, opiera się o ścianę,
patrzy w ciemne wnętrze. Strumień omywa mu nogi, sięga-
jąc aż do kolan.
Nie pomożesz mi, mówi Petar. Ale dziękuję, że zosta-
łeś, by poznać wszystkich moich świętych. I tych dobrych,
i złych. Ten jest ostatni.
Sposób, w jaki przekazuje „ostatni”, może sugerować też:
najgorszy, nieważny, najmniej święty.
Podtrzymuję go, kiedy wchodzimy głębiej. Poziom wody
się podnosi, sięga nam do pasa, co w połączeniu z mocnym
prądem sprawia, że z trudem przemy ku kapliczce. Petar
zdaje mi się workiem mięsa; muszę ciągnąć go za sobą, bo
sam niewiele pomaga. W pewnym momencie całkowicie
traci siły, może z chłodu, może z bólu, może z ogólnego
wycieńczenia. Zaczyna bełkotać bez sensu, a wśród jego
słów najczęściej przebija imię psa: Vuko, Vuko, Vuko.
Robi się zbyt głęboko, zbyt ciasno i zbyt ciemno, żeby iść
dalej. Woda jest lodowata. Moje serce łomocze, ale bardziej
martwię się o serce Petara. Próbuję go ocucić, potrząsam,
wołam.
Znowu tam byłem, mówi nagle. Przez chwilę znowu
byłem w Vukovarze.
I choć szumi woda, choć on mamrocze, choć nie widzę
gestów – rozumiem go lepiej niż kiedykolwiek. Wiem, że
jakimś sposobem wszedł dwa razy do tej samej rzeki: zanu-
rzył się w przeszłości, przeżył coś ponownie.

| 85
Ale teraz jesteśmy przy kapliczce, odpowiadam. Tylko
że jej nie widać. Pewnie zniknęła, popsuła się do reszty, jak
inne. Musimy stąd iść.
Poczekaj, mówi.
Stoję więc i go podtrzymuję. Słucham, jak zaczyna znowu
opowiadać o Vukovarze.
Pies przyszedł, kiedy Petar leżał w szpitalu, i wywa-
bił go stamtąd – zwierzę mądrzejsze od człowieka. Tym
samym uchronił młodego mężczyznę od masakry, która
krótko potem spotkała innych rannych. Poprowadził mię-
dzy gruzami i popiołami, między lejami po bombach, mię-
dzy domami o ścianach dziurawych jak sito. Minęli wieżę
ciśnień, na której jakiś bohater powiesił chorwacką flagę
i zapłacił za to życiem. Petar nie myślał wtedy o towarzy-
szach: ani o tych, którzy umarli, ani o tych, którzy dopiero
umrą. Chciał opuścić ten koszmar, a kundel, jakby zesłany
przez Boga, szczekał i poganiał, pokazując dalszą drogę.
Dotarli w końcu do brzegu Dunaju, nad którym przycup-
nęło miasteczko takie, jak wiele innych; miasteczko, które
w historii zapisze się liczbami, a w pamięci Chorwatów
i Serbów cichymi tragediami. Przypominam sobie kapliczkę
świętego Rocha: upadające, płonące miasto i drobną rysę,
którą słusznie wziąłem za rzekę.
Myślałem, że już po wszystkim, opowiada Petar, a jego
głos odbija się echem. Myślałem, że już się udało, że ucie-
kłem z Vukovaru. Musiałem tylko wejść na moment do
Dunaju, popłynąć kawałek pod prąd. Tak mnie prowadził
Vuko: pod prąd. A ja mu ufałem. Rany piekły, kiedy zanu-
rzyłem je w wodzie. Ale z pomocą Vuko dałem radę. Kilkaset
metrów dalej wyszliśmy na brzeg. I tam go spotkaliśmy.
W miarę, jak słucham opowieści, chłód przestaje mi
doskwierać. Skostniałem już od niego, znieruchomiałem,
zamieniłem się w kamień. Wzrok przyzwyczaja się do ciem-

86 |
ności: widzę już zarys twarzy przyjaciela, jego łzy, widzę też
ściany jaskini, błyszczące gdzieniegdzie od wilgoci.
Był młodszy ode mnie, mówi dalej Petar. Jugosłowiański
mundur wisiał na nim, za duży, workowaty. Chłopak musiał
oddalić się od oddziału za potrzebą. Bez broni. Wystarczyło,
że by krzyknął, a oni by się zbiegli. Chwilę później moje
ciało spłynęłoby w dół rzeki, całą tę drogę, którą przebyłem,
uciekając. Zauważył mnie zaraz po tym, jak ja zauważyłem
jego.
Wiem, co będzie dalej. Spuszczam wzrok, patrzę w ciemną
toń. Odbijają się w niej zarysy dwóch głów: mojej i jego.
Zatłukłem go gołymi rękami, wyrzuca z siebie Petar.
Nawet się nie bronił. Tylko patrzył na mnie, oszołomiony.
Patrzył do końca, nawet jak już stracił przytomność. Nie
zamknąłem mu oczu, puściłem go z nurtem Dunaju.
Chcę powiedzieć „zrobiłeś to, co konieczne, żeby przeżyć”
albo „trwała wojna, na wojnie się zabija”, ale żadne słowa nie
wydają się słuszne. Zerkam na Petara i już wyraźniej widzę
tę całą przeszłość wyrytą na jego twarzy, tak zaciśniętej i tak
napiętej, że prędzej pęknie, niż się rozluźni. Jest jak posąg
w tej swojej nienawiści, w swojej wściekłości, w swoim żalu.
Sam nie potrafię tego zrozumieć ani odczuć, ale wiem, że to
tam jest, głęboko w nim zagrzebane, zatopione.
Jest coś jeszcze: jego własne niezrozumienie. Dlaczego
został najpierw ocalony, a potem ukarany? Skąd wziął się
Vuko, cudowny pies? Skąd po latach ta niemożność rzeźbie-
nia i czczenia przeszłości przy kapliczkach? Czy Zdravko
umarł, bo jego ojciec zabił młodego Serba? Petar pochyla
głowę, patrzy w swoje oblicze, odbijające się coraz wyraźniej
w wodzie. Czeka.
Pyta. Bezgłośnie, bez ruchu. Samą postawą. Pytanie
brzmi: a ty?
A ja? Ja też nie rozumiem. Zaczynam mówić – sam nie
wiem, w jakim języku. Opowiadam ponownie o wszystkich

| 87
rozczarowaniach i o wszystkich razach, kiedy poddałem się,
choć nie powinienem. Wyznaję małe grzechy, po cichu, by
Petar nie usłyszał zbyt dokładnie – przecież w takiej spowie-
dzi chodzi o to, by samemu się oczyścić – ale jaskinia nagła-
śnia teraz nawet najdrobniejsze szepty. W końcu muszę
przejść do swojego największego wstydu.
– Marta – mówię, a głos grzęźnie w gardle. – Była chora.
– Dotykam głowy. – Nie dało się jej wyleczyć. Przez lata
próbowałem różnych rzeczy. Wszyscy próbowaliśmy, cała
rodzina. Marta też próbowała. Nie mogłem znieść bez-
silnego patrzenia na to, co się z nią dzieje. Zostawiłem ją
tam, zostawiłem ich wszystkich. Wiedzieli, że odjeżdżam.
Myśleli, że na krótko, że wrócę, że najpierw się pożegnam,
że będę się odzywać.
Spuszczam wzrok. Zamykam oczy, wręcz zaciskam
powieki. Już rozumiem. Rozumiałem od początku, ale nie
chciałem przyznać. Marcie nie da się pomóc. Da się tylko
pomagać. Nie uzdrowię jej, nie wyleczę – nikt tego nie zrobi.
Trzeba by cudu, a cuda się nie zdarzają lub zdarzają się zbyt
rzadko, Bóg zbyt często odwraca wzrok. Mógłbym jedynie
być przy niej i żyć z tymi wszystkimi chorobami, rozczaro-
waniami, tragediami i klątwami, które rzuca na nas świat,
ale to dla mnie za trudne. Dlatego uciekłem, dlatego nie wra-
cam, dlatego nie otwieram oczu, nie patrzę w swoje odbicie.
Petara też nie wyleczę. Nie pomogę człowiekowi, któ-
remu nawet święci nie pozwalają się czcić. Święci nieobecni,
niedostępni, głusi na prośby. Nie ma do kogo się zwrócić.
Nie ma do kogo się modlić.
Woda obmywa nasze słabnące, przemarznięte ciała.
Czuję, że Petar zaraz całkiem na mnie zawiśnie. Trzymam
go, stoimy z pochylonymi głowami. To rzeka przechodzi
przez nas.
W końcu otwieram oczy.

88 |
***

Aureola skrzy się blado i złociście wokół głowy człowieka,


na którego patrzę. Przez chwilę go nie poznaję. Przypomina
mi kogoś, kogo dawno temu widziałem na starych zdjęciach.
Potrafię sobie nawet przypomnieć jedną z takich fotogra-
fii, niektóre szczegóły: czaszka, biały fartuch, wymuszony
uśmiech, coś w oczach.
To ja. Patrzę na swoją twarz, odbijającą się w powierzchni
strumienia przepływającego przez jaskinię. Gdzieś nade
mną, na sklepieniu, błyszczy owalny kształt. Zadzieram
głowę i już widzę kapliczkę: wszystkie ściany pokryte są pła-
skorzeźbami. Rozpoznaję twierdzę piracką z Omišu, a także
vukovarską wieżę ciśnień. U podnóża pierwszej biegnie
kręta Cetina, a obok tej drugiej zatacza łagodny łuk Dunaj,
wyryty głęboko w skale. Są tu jeszcze miejsca, których nie
znam, a przede wszystkim ludzie, których nigdy nie spo-
tkałem. Domyślam się, kto jest żoną Petara, kto córką, kto
synem. Nie brakuje też psa-wybawiciela.
Nie ma tylko świętego.
Zerkam na Petara. Wróciło w niego życie; przypomina
teraz dziecko wpuszczone do sklepu ze słodyczami – tak
bardzo jest oszołomiony i zachwycony. To zadziera głowę,
to ją pochyla. I dopiero wtedy do mnie dociera: każdy wcho-
dzący do kapliczki staje się jej częścią, jej świętym, świę-
tym Krzysztofem brnącym przez rzekę. Wystarczy stanąć
w odpowiednim miejscu, poczekać, aż wzrok przyzwyczai
się do ciemności, i spojrzeć sobie w oczy.
– Radi – mówi Petar.
Działa. Kapliczka działa.
Patrzę na swoją twarz, odbitą w wodzie. Poddaję się
złudzeniu, że moją głowę otacza aureola, która w rzeczy-
wistości jest tylko czymś w rodzaju mozaiki na sklepieniu.
Petar zaczyna mówić, znów rozumiem go gorzej, ale z chlu-

| 89
poczących gestów i znanych mi słów wydobywam ogólny
sens: to była jego samotnia. Przychodził tu, by porozmawiać
z samym sobą. Przychodził, kiedy modlitwy zawodziły, kiedy
ludzie rozczarowywali. Ale od jakiegoś czasu nawet to nie
pomagało – kapliczka świętego Krzysztofa była popsuta.
Naprawiliśmy ją, mówię. Nie wiem jak. Nie wiem, czy
moje imię ma coś do rzeczy. Nie wiem, czy kluczowe okazało
się to, że przyszliśmy razem – ja przyniosłem jego, on zabrał
ze sobą mnie – i że razem wyrzuciliśmy z siebie przeszłość,
a woda nas obmyła.
Petar nie rozumie. Po prostu się cieszy, że jego dzieło
znów jest widoczne. Chwilowo to mu wystarcza. Czeka nas
jednak jeszcze droga powrotna. Nie przeszliśmy rzeki jak
święty Krzysztof – to nie takie proste. Przebrnęliśmy pod
prąd, teraz musimy popłynąć z prądem. A potem znowu
wstecz i znowu naprzód. W przeszłość i w przyszłość. Pójść
i wrócić.
Odejść i wrócić.

***

Wracamy do punktu wyjścia.


Ściemnia się, chyba nie zdążymy przed zmrokiem. Nie
mam siły wiosłować, ale łódka płynie sama, muszę tylko
nadawać kierunek, by na zakręcie nie wypaść na brzeg.
Mijamy cień góry, z której rano zbiegałem w deszczu.
Petar kuli się z zimna na dnie łodzi. Pojawiają się pierwsze
budynki Omišu – gdzieś tam w tyle za nimi, na zarośniętym
gruzowisku, wyrasta ze skały kapliczka św. Rocha. Domów
przybywa, w gęstniejącym mroku widać już most. Za nim
rzeka rozpływa się w morzu. Odkładam na chwilę wiosło,
zanurzam rękę za burtą – woda, która ją omywa, popłynie

90 |
dalej i uderzy o brzeg wyspy, gdzie czeka figurka samotnej
kobiety.
Ale my płyniemy do domu. Cumujemy koło mostu, poma-
gam Petarowi wyjść na brzeg. Betonowe pobrzeże lśni po
deszczu, światło latarni wykrawa z mroku puste aureole.
Zziębnięci i przemoczeni wleczemy się przez bezludne
uliczki.
Drzwi stoją otworem, tak jak je zostawiłem. Na stole
dwie szklanki z zimną herbatą i rozrzucone fotografie.
Zdejmujemy buty, padamy na swoje łóżka.
Omiš już śpi, kołysany szumem morza i rzeki. Śpi nad
nami piracka twierdza. Śpią też pewnie wszystkie kapliczki
Petara.
Kiedy budzę się rano, jestem w domu sam.
Biorę prysznic, zakładam czyste ubranie, sprzątam ze
stołu. Proste rytuały, by odwlec chwilę prawdy. Siadam na
krześle i liczę do dziesięciu.
Potem wychodzę na słońce. Wiem, że znajdę Petara za
domem, w ogrodzie.
Grób Vuko to mały stos kamieni bez krzyża. Grób psa.
– Jedini svjedok – mówi Petar.
Jedyny świadek. Tylko on widział, co stało się w lesie, nad
rzeką, pod Vukovarem. Petar nikomu o tym nie opowiedział,
nawet Zdravko, nawet Mariji. Chciał zapomnieć, ale jedno-
cześnie chciał pamiętać – tak po swojemu. Dlatego zaczął
rzeźbić historie z życia. Przekonał się, że kamień może
trochę oszukiwać. Gdyby kamień mówił prawdę, powinien
przecież płakać.
Tylko spojrzenie w oczy psa przypominało, że przeszłość
jest już wykuta. Gdy Vuko odszedł, Petar próbował z tym
walczyć. Zatracił umiar w przekłamywaniu. I właśnie wtedy
kamień się zbuntował.
Pamiętam dłuto wchodzące w granit jak w masło, bez
śladu, inny blok skalny eksplodujący pod lekkim dotykiem,

| 91
bryłę białego marmuru, która rozlała się po podłodze pra-
cowni.
– Teraz ja jestem twoim świadkiem – mówię, myśląc
o tym, jak stanęliśmy w kapliczce świętego Krzysztofa
i patrzyliśmy na aureolę, wyrzeźbioną lata temu.
Petar mruga, jak zbudzony ze snu. Spogląda to na mnie,
to na kopczyk pod swoimi stopami. Rozumie, ale nie potrafi
jeszcze uwierzyć, że to takie proste.
Podnoszę z ziemi jeden kamyk i podaję mężczyźnie.
Obraca go w dłoni i kładzie na stosie pozostałych. Kamyk
lekko się przechyla, ale pozostaje w miejscu, gdzie został
położony.
– To chyba dobry początek – mówię.
Ale Petar jest niecierpliwy, chce sprawdzić od razu, poga-
nia mnie, bym poszedł za nim. Zazdroszczę mu, że ma tak
blisko do domu – przede mną dłuższa droga. Idziemy prosto
do warsztatu. Dopiero w środku dostrzegam, że jego też
opadają wątpliwości, gra na czas, zakłada płócienny fartuch,
drżącymi rękami przebiera w narzędziach. W końcu jednak
podchodzi do marmurowego bloku z dłutem i młotkiem.
Przykłada metalowe ostrze do kamienia.
Pierwsze uderzenie.
Fałszywy dźwięk odbija się od ścian. Kamień drży, niena-
ruszony. Ale zachowuje się jak kamień.
Petar odwraca się do mnie. Kiwam głową.
Poprawia chwyt i uderza ponownie. Dźwięk jest głośniej-
szy, ale czysty. Odłupany kawał skały upada na podłogę.
Petar cieszy się jak człowiek, który wrócił do domu z długiej
podróży. Znów może robić to, co wychodziło mu najlepiej.
Dostał szansę – nie wiem, którą z kolei; wiem, że nie drugą,
bo tę dał mu Vuko. A może nie „dostał”? Może sam sobie
wziął? Ja tylko poniosłem go przez rzekę, ale to on sam się
pomodlił – tym razem do siebie, nie do świętych z przeszło-
ści.

92 |
Nie dowiem się, co naprawdę go uzdrowiło. Nie dowiem
się też, czy rzeczywiście pomogłem. I na pewno nie dowiem
się, co wyrzeźbi – odejdę, zanim skończy. Ale blok marmuru
jest wystarczająco duży, żeby pomieścić w sobie dwie ludz-
kie sylwetki.

***

Ulice Splitu pustoszeją. Mieszkańcy miasta wbiegają do


domów, wołają coś do siebie po chorwacku, ale nie próbuję
ich zrozumieć. Gapię się w ekran komórki i sprawdzam,
jak dotrzeć do Dugopolje, do bramek na autostradzie, skąd
mógłbym złapać stopa – nie wiem jeszcze, czy na północ,
czy na południe. Od domu dzieli mnie ponad tysiąc kilo-
metrów, mógłbym jednak w prostszy sposób się przekonać,
czy ozdrowiałem, tak jak Petar. Wystarczyłoby zadzwonić,
telefon już mam w ręce. Mógłbym wrócić do rodziny choćby
w tej chwili, będąc w obcym kraju.
Chyba wybiorę drogę naokoło.
Unoszę wzrok znad ekranu. Tuż obok mnie przebiega
dwoje dzieci. Z okna pobliskiej kamienicy wychyla się kobieta
i pogania je energicznymi gestami, krzyczy. Rozpoznaję
jedno słowo: Vukovar.
Rozglądam się. Ulice wyludnione. Starożytne miasto
puste, nikt nie robi zdjęć pałacowi Dioklecjana. Turystów
od dawna nie ma, a mieszkańcy zniknęli w domach. Przez
uchylone okna sączą się głosy, które szybko zaczynają two-
rzyć jednobrzmiący chór – to telewizory. Wszyscy zgroma-
dzili się przed ekranami. Wojna? Mecz? Ktoś ważny umarł?
Nagle dostrzegam samotną postać. Mężczyzna siedzi na
schodach prowadzących na ganek. Przygląda się własnym
dłoniom, jakby czegoś na nich szukał – ja zaś przyglądam
się jego twarzy i znajduję tylko zmarszczki, żadnych blizn.

| 93
Mężczyzna mnie zauważa. Milczymy. W końcu on wska-
zuje na jedno z okien po drugiej stronie uliczki. Otwarte na
oścież. Mijając nieznajomego, wchodzę na schody, staję na
ganku i zaglądam do cudzego domu.
Dziś nie wypada rocznica zakończenia bitwy, ale w tele-
wizji i tak mówią o Vukovarze. Tę jedną nazwę potrafię
wyłapać z morza słów. Napisy na paskach są nieostre; wytę-
żam wzrok i jedyne, co widzę, to postać młodego dzienni-
karza. Jest listopad, niecałe trzydzieści lat temu oblężenie
wciąż trwało, pamiętam: dwanaście tysięcy pocisków dzien-
nie, dwudziestokrotna przewaga atakujących, wielocyfrowe
liczby zmarłych, a ranni nie do policzenia. To przeszłość,
historia – po co się zbiegać przed ekrany?
Potem młody dziennikarz znika i zastępuje go symbol
Vukovaru, podziurawiona wieża ciśnień. Ze wszystkich
otworów po pociskach, z ran w kamiennej tkance, płynie
woda. Rozbija się u podstawy, po czym falami rozchodzi
dookoła, jakby miała zalać miasto, opłukać je z brudu,
oczyścić z dawnych wydarzeń. Wieża krwawi, wieża płacze,
wieża leczy ziemię, na której ją postawiono.
Próbuję to zrozumieć, jakkolwiek uzasadnić, ale nie
potrafię. Niby domyślam się, że lata temu, tego dnia, Petar
uciekł z Vukovaru. Jednocześnie wiem, że tak naprawdę nie
uciekł stamtąd nigdy – aż do czasu, gdy poszedłem razem
z nim do ostatniej kapliczki. Jakim cudem los jednego czło-
wieka odbijał się teraz szerokim echem na cały kraj?
Świat mówi do mnie językiem, który zaczynam rozumieć.
Wieża nie krwawi, nie płacze, nie leczy. Tryska wodą, jak
fontanna. Ziemia, na której dokonały się tysiące tragedii,
świętuje uzdrowienie jednego człowieka.
A może świat nic nie mówi, tylko sobie dopowiadam.
Patrzę na siedzącego na schodkach mężczyznę, który nie
chce oglądać cudu, on patrzy na swoje ręce, na blizny i rany,
których nie widać. Wszyscy inni zaś patrzą na vukovarski

94 |
pomnik, na cieknącą z niego wodę, jakby objawił się nie
wiadomo kto, święty jakiś, sam Bóg może, na pewno nie
człowiek.
Katarzyna Berenika Miszczuk
Gdzie Mikołaj nie może… tam diabła pośle!

Opowiadanie ukazało się w antologii Wigilijne opowieści,


opublikowanej nakładem wydawnictwa W.A.B.
Dzwoneczki sań brzęczały miłą dla ucha melodię. Kopyta
reniferów stukały w takt niespiesznego biegu w srebr-
nej poświacie księżyca. Sanie były już praktycznie puste.
W pokaźnym worku leżało jeszcze tylko kilka prezentów.
Zbliżał się koniec godziny czarów.
– Pieprzona noc. Nie cierpię świąt – warknął mężczyzna
siedzący na koźle i pociągnął nosem, z którego nieustannie
mu kapało.
Poprawił na głowie czerwoną czapkę okoloną białym
futrem. Mokry nos wytarł o rękaw czerwonego płaszcza.
Czuł, że powoli zamarza. Sanie sunęły gładko w stratosfe-
rze, jakieś piętnaście kilometrów nad powierzchnią Ziemi.
Nie było bardzo zimno, temperatura utrzymywała się mniej
więcej w okolicach zera. Jednak przez pęd sań wydawało
się, że jest znacznie, znacznie mroźniej.
– Nienawidzę świąt – powtórzył i szarpnął za lejce.
Renifery zaczęły pikować w dół, ciągnąc za sobą sanie.
Woźnica poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.
Uwielbiał latać. Latanie to była wolność. Jednak kierowanie
dziewięcioma reniferami, które miały móżdżki wielkości
orzechów włoskich (i to orzechów bez skorupki), zdecydo-
wanie nie przypadło mu do gustu.
Sanie wyhamowały gwałtownie na dachu domu posta-
wionego pośrodku głuszy. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie
było widać żadnych zabudowań, jedynie ciągnący się kilo-
metrami las. Dość nowoczesny domek zimowy, zapewne
zachcianka bogacza, który chciał uciec od tłumów w Boże

98 |
Narodzenie, był niesamowicie cichy i nie paliło się w nim
ani jedno światło.
Woźnica poczuł się odrobinę nieswojo. Niedawno odkrył
nowy gatunek filmowy, mianowicie horror, i teraz nie mógł
pozbyć się przeczucia, że stale grozi mu jakieś niebezpie-
czeństwo. Co gorsza… zaczęły go przerażać dzieci. Już
wcześniej czuł się w ich towarzystwie nieswojo. Zwłaszcza
w pobliżu tych najmniejszych. Uważał, że jest coś dziwnego
w ich dużych głowach i krótkich nogach. Tych większych też
zresztą nie lubił. Głównie dlatego, że umiały mówić. Po obej-
rzeniu kilku horrorów do jego dość licznej kolekcji lęków
dołączyły dzieci, które są już duże na tyle, że mają dorosłe
proporcje i umieją mówić, ale z jakiegoś powodu tego nie
robią. Bo dzieci w horrorach się nie odzywają. Patrzą tylko
w ten przerażający sposób, który sprawia, że włoski na
karku stają dęba.
– No dobra, czas się wziąć w garść – powiedział, żeby
dodać sobie odwagi. – Może w tym domu nie ma dzieci.
Podszedł do komina. Przez chwilę przyglądał mu się
z marsową miną. Komin był wyjątkowo wąski i na doda-
tek przysłonięto go od góry metalowym daszkiem. Zostało
jakieś piętnaście centymetrów wolnej przestrzeni, przez
którą trzeba by się przecisnąć.
– A w nosie, żeby nie powiedzieć, że niżej, mam tradycję
– oświadczył reniferom, które patrzyły na niego z politowa-
niem.
Pstryknął palcami i w jednej chwili zmaterializował się
razem z workiem w przestronnym salonie połączonym
z kuchnią. Wskazówka minutowa na zegarze, który powie-
szono nad kominkiem, zrównała się ze wskazówką godzi-
nową. Była północ.
Położył pękaty worek na podłodze i zaczął się rozglądać.
Musiał się upewnić, czy na ścianie wisi krzyż. Choinka także
była mile widziana.

| 99
Krzyż znalazł nad drzwiami wejściowymi. Nieduży, drew-
niany, bardzo prosty. Choinka natomiast niemile go zasko-
czyła. Była z plastiku. Białego, skrzącego się brokatem
plastiku. Zakłuła jego zmysł artystyczny, choć musiał przy-
znać, że z granatowymi bombkami prezentowała się dość
elegancko. Niemniej jednak i tak wolał zielone, najlepiej
naturalne drzewka, obwieszone starymi bombkami, dziecię-
cymi łańcuchami, ciasteczkami, orzechami i zasuszonymi
plastrami pomarańczy. Za takimi ozdobami zawsze kryły się
jakieś wesołe historie: piekarnik nastawiony na zbyt długi
czas, kłótnia rodzinna po stłuczeniu najcenniejszej bombki,
która jednocześnie była najbrzydsza, dziecięce rączki skle-
jone super glue, palec zraniony podczas krojenia pomarań-
czy, złamany na orzechu ząb. Sama radość!
Właściciele tej choinki mogli najwyżej pokłócić się pod-
czas kupowania w hipermarkecie bombek wyprodukowa-
nych w Chinach, który odcień granatu będzie się lepiej
prezentował na świątecznych zdjęciach.
Złapał krzesło i podszedł do krzyża.
– Czas na obowiązki! – westchnął.
Był skupiony na swoim zajęciu i zupełnie nie zauważył, że
ktoś się do niego podkradł.
– Co pan tu robi?
Cienki dziecięcy głosik zmroził go do szpiku kości.
Zachwiał się niebezpiecznie na krześle, cudem tylko z niego
nie spadając. Odwrócił się powoli w stronę, z której dobiegło
pytanie.
– Ja-a-a? – stęknął.
Niziutki chłopiec ubrany w piżamę z olbrzymim symbo-
lem Batmana na piersi przyglądał mu się bez cienia strachu.
Był zafascynowany widokiem mężczyzny przebranego za
Świętego Mikołaja, który właśnie odwrócił do góry nogami
krzyżyk na ścianie.
– Tak. Pan.

100 |
– Ja… – zaczął, a potem nagle zmarszczył brwi. – Zaraz,
zaraz! A czemu ty nie śpisz, przecież zanim wszedłem do
domu, rzuciłem czar, żeby wszyscy spali!
Chłopiec uniósł brwi.
Mężczyzna ściągnął czapkę z głowy. Na ramiona roz-
sypały mu się czarne jak smoła, proste włosy. Zeskoczył
z krzesła.
– A może nie rzuciłem? Do kroćset. Chyba zapomniałem
– mówił już do siebie. – No trudno. Macie ekspres do kawy?
Albo jakiś alkohol? Strasznie przemarzłem.
– Tata chowa alkohol w tamtej szafce. A tu stoi ekspres.
To kim pan jest? – Chłopiec nie ustępował.
– Jestem Świętym Mikołajem!
Malec mierzył go przez chwilę pełnym wątpliwości spoj-
rzeniem.
– Nieprawda.
– Jak to nieprawda?! – oburzył się. – Oczywiście, że
jestem Świętym Mikołajem!
– Nie ma pan siwej brody. I nie jest pan stary. Nie jest pan
też gruby – zaczął wyliczać dzieciak, zginając małe paluszki.
– Jeszcze tego by brakowało, żebym oprócz noszenia
tego koszmarnego stroju musiał się upodobnić do starego
zgreda. Masz rację. Ja tylko zastępuję Świętego Mikołaja –
przyznał się. – Poza tym jestem o niebo przystojniejszy. To
w sumie komplement, że mnie nie poznałeś.
Gładka przemowa nie zrobiła na dziecku żadnego wra-
żenia.
– To kim pan jest?
– A co ty tak wszystko musisz wiedzieć? – zirytował się.
– Czy dzieci zawsze są takie ciekawskie? Nic dziwnego, że
dorośli kupują wam gry komputerowe. Przynajmniej nie
muszą z wami rozmawiać.
– To kim pan jest? – Chłopiec zignorował pytanie.

| 101
– No już dobrze, dobrze. Sam tego chciałeś! – Przybysz
wziął się pod boki. Zbyt obszerny czerwony płaszcz, bez
wątpienia uszyty na kogoś o potężniejszych gabarytach,
zafalował. – Jestem diabeł Azazel!
Dzieciak prychnął i pokręcił głową.
– Nieprawda. Nie jest pan diabłem.
Pewność siebie Azazela odrobinę stopniała. Nie spodzie-
wał się, że ten mały mu nie uwierzy. Poza tym był przeko-
nany, że chłopiec się go przestraszy, a on zyska zabawną
anegdotę, którą będzie mógł opowiadać innym mieszkań-
com Piekła. A już na pewno zamierzał ją opowiedzieć tej
świętoszkowatej Wiki i swojemu najlepszemu piekielnemu
przyjacielowi Belethowi. Zapowiadało się jednak, że nie
będzie historyjki. Najwyraźniej diabły już w ogóle nie wzbu-
dzają lęku.
Do czego ten świat zmierza?
– Oczywiście, że jestem diabłem! – zaperzył się.
– Nie ma pan rogów. Nie ma pan kopytek. I nie widzę
wideł – zaczął wyliczać smarkacz, ponownie zginając
paluszki.
– Kopytek – prychnął przybysz zniesmaczony. – Żaden
diabeł nie ma kopytek! To jakaś bzdura wymyślona wiele lat
temu. Albo propaganda tych tam z góry! A widły i rogi mam.
Pozłacane! Zakładam je tylko na parady w Piekle.
– Jakoś mi się nie wydaje. Czemu diabeł miałby się prze-
bierać za Świętego Mikołaja?
– Ja chyba nie lubię dzieci – stwierdził Azazel bardziej do
siebie niż do swojego rozmówcy.
– No? Czemu?
– Bo… bo… bo pyskujecie!
– Nie! Pytam, czemu przebrał się pan za Świętego
Mikołaja!
Diabeł mocno zacisnął wargi zirytowany do granic moż-
liwości. Jego zwykle przeraźliwie białe policzki poczer-

102 |
wieniały. Przymknął powieki i odetchnął głęboko przez
nos. Wyobraził sobie, że jest kwiatem lotosu na spokojnym
jeziorze.
Otworzył oczy. Był jeszcze bardziej zirytowany.
Nienawidził kwiatów. Zupełnie nie wiedział, dlaczego posta-
nowił sobie wyobrazić coś takiego.
– Za dużo czasu spędzam przed telewizorem – burknął
do siebie.
– Słucham? – Chłopiec bez lęku podszedł bliżej.
– Nic, nic! Bądź tak łaskaw i zrób mi espresso, to może
pogadamy – poinstruował go diabeł i rozsiadł się w fotelu
pod choinką.
Spojrzał na sufit. Dokładnie nad nim znajdowała się
główna sypialnia, w której dwie osoby oddychały równo,
zatopione w głębokim śnie. Postanowił przynajmniej czę-
ściowo naprawić swój wcześniejszy błąd. Pstryknął palcami.
– Nie martw się, twoja mama i tata się nie obudzą –
powiedział.
– To nie jest moja mama. To koleżanka taty z pracy –
poinformował go chłopiec.
– Koleżanka?
– Tak, bardzo dobra koleżanka. Dlatego śpią razem
w pokoju. Mama nie mogła z nami być w te święta. Pojechała
do chorej babci. Musi się nią opiekować. Tata mówi, że pew-
nie babci już więcej nie zobaczymy. – Oczy chłopca podej-
rzanie się zaszkliły.
Tym razem to Azazel zmierzył nieufnym wzrokiem
dziecko. Skrzywił się ze wstrętem na widok łez.
– A ile ty masz lat? – zapytał niechętnie.
– Osiem.
– Aha. Mało. – Diabeł był niezadowolony.
– A co?
– A, bo coś bym ci powiedział, ale może się powstrzy-
mam. Na razie. Przynieś mi kawy, to pogadamy.

| 103
– Tak jest! – odparł posłusznie chłopiec.
Sprawnie wspiął się na niski stołek i włączył ekspres.
Azazel przymknął oczy i oparł wygodnie głowę na oparciu
fotela. Mile go zaskoczyło, że dzieciak naprawdę przygotuje
mu kawę. Pomyślał, że może ludzie mają trochę racji, decy-
dując się na posiadanie tych małych potworków. Jak widać,
do czegoś się jednak przydają.
Westchnął. Był okrutnie zmęczony. Świąteczna noc dobie-
gała końca. Niedługo będzie mógł wrócić do zaświatów, żeby
wreszcie odpocząć.
– To czemu przebrał się pan za Świętego Mikołaja?
Diabeł uchylił powieki. Mały człowieczek wyciągał w jego
stronę filiżankę. Zapach świeżo zmielonych ziaren otrzeźwił
zmęczonego wędrowca. Azazel mógł wykorzystać swoje
moce i stworzyć sobie najlepszą kawę, jednak spodobało mu
się, że ktoś go obsługuje.
– Dziękuję. Jestem na zastępstwie. – Siorbnął napoju
o temperaturze niemal wrzątku. Oczy wyszły mu na wierzch,
ale przełknął. Był w końcu diabłem. Lubił ciepło.
Chłopiec zrobił zaskoczoną minę, nie zauważywszy, że
właśnie poparzył swojego gościa.
– To tak można?
– Tak, tak. Widzisz… problem w tym, że Święty Mikołaj,
pomimo swojego wyglądu zapamiętałego alkoholika, nie-
stety nie ma zbyt mocnej głowy. Ja wiem. Zaskakujące! Sam
się dałem nabrać na ten jego czerwony kinol, piwny bęben
i małe kaprawe oczka. A tu taka niespodzianka!
Chłopiec zmarszczył czoło.
– Święty Mikołaj… – zaczął.
– Poszedłem do niego z wizytą, wyjaśnić kilka bar-
dzo frapujących mnie kwestii – przerwał dziecku diabeł,
chcąc wreszcie delektować się swoim głosem w spokoju.
– W prezencie zaniosłem mu kilka butelek ajerkoniaku
mojej własnej roboty. Jak by to ująć, żeby ci najdokładniej

104 |
zobrazować, co się stało, a jednocześnie nie skazić twojego
delikatnego młodego umysłu zbyt wulgarnym określeniem?
Hm… – Złożył dłonie w piramidkę i wbił spojrzenie w sufit.
Nagle uśmiechnął się szeroko i zwrócił swoje czarne, bez-
denne oczy na chłopca. – Już wiem! Ubzdryngolił się aż miło.
– Komu miło? – Dziecko było całkiem zagubione.
– No na pewno nie jemu! – Azazel parsknął śmiechem. –
Leży teraz pod stołem i chrapie. Jeśli mam fart, to w kałuży
swoich wymiocin. I pomyśleć, że wystarczyła jedna butelka
diabelskiego adwokata. Muszę go chyba częściej przyrzą-
dzać.
Chłopiec usiadł na podłodze obok fotela. Wbił w diabła
mądre spojrzenie zielonych oczu.
– I pan pojechał zamiast niego?
– Tak. Postanowiłem spełnić obywatelski obowiązek.
Zaprzęgłem te jego tępe konie, czy tam inne kozy, wziąłem
worek i pojechałem.
– Naciągane – skwitował malec. – Coś mi się wydaje, że
pan kłamie. Poza tym to zabrzmiało, jakby specjalnie pan
chciał mu zaszkodzić.
Azazel dopił kawę. Był coraz bardziej zirytowany. Dzieciak
nie miał nawet dziesięciu lat, a przejrzał na wylot diabła,
który miał na karku milenia. Gorąca kawa mile grzała go
jednak w żołądku, więc postanowił, że jeszcze chwilę posie-
dzi w położonym na odludziu domu. Nie miał w końcu nic do
stracenia. Jako istocie wiecznej nie żal mu było czasu, który
właśnie tracił na pogaduszki ze smarkatym śmiertelnikiem.
– A nie chciałbyś się przypadkiem dowiedzieć kilku cie-
kawostek o Świętym Mikołaju? – zaproponował łaskawie,
zmieniając temat.
– Być może. – Chłopiec pozostał nieufny.
– To chcesz czy nie?
– Niby chcę…

| 105
Kusiciel wychylił się do przodu. Na jego twarzy pojawił
się zadowolony uśmieszek.
– Boisz się mnie? – zapytał.
– Nie! – żachnął się chłopiec. Jego drobne ramionka trzę-
sły się od śmiechu. Pan diabeł wydał mu się bardzo sympa-
tyczny i w pewien sposób pocieszny.
Zadowolenie Azazela od razu stopniało. Nie takiej odpo-
wiedzi się spodziewał.
– Nie? – jęknął.
Zaraz jednak szybko sobie wytłumaczył, że dzieciak
jest po prostu oszołomiony jego urodą. Azazel był bowiem
bardzo przystojny, jak zresztą większość diabłów. Musiał
taki być, w końcu jego pracą było kuszenie ludzi. Tak, to
na pewno dlatego smarkacz w ogóle się go nie przestraszył.
– Ale panie diable, pan wie, że Święty Mikołaj nie ist-
nieje? – zagadnął chłopiec. – To bajka dla małych dzieci.
Prezenty tak naprawdę kupują rodzice.
Azazel poczuł się nagle staro. Bardzo rzadko zwracano
się do niego per pan. W Piekle wszyscy byli równi. Nikt nie
używał zwrotów grzecznościowych. Poza tym w Niższej
Arkadii płeć często była pojęciem dość… płynnym. Taki
na przykład Belfegor o delikatnej, kobiecej wręcz urodzie
uwielbiał nosić kiecki.
Diabeł stwierdził, że jednak nie lubi dzieci. Gnojek przy-
pomniał mu o tym, że tak naprawdę Azazel wcale nie ma
trzydziestu lat. Stworzono go tylko w taki sposób, żeby
wyglądał na młodzieńca.
– Święty Mikołaj istnieje – odburknął. – Dawno, dawno
temu był facet, który odziedziczył po ojcu kupę pieniędzy.
Nazywał się Mikołaj. Mieszkał w Mirze, w Licji.
– Gdzie? – przerwał mu mały.
Azazel westchnął z irytacją.
– Czy to moja wina, że wy, ludzie, tak lubicie zmieniać
nazwy geograficzne? – warknął. – Zrób mi drugą kawę.

106 |
I skołuj coś słodkiego. Ciasto jakieś czy ciasteczka, ewentu-
alnie lody. Na pewno coś macie. W końcu są święta. A Mira
była w Licji, czyli teraz w Turcji. Wiesz, gdzie jest Turcja?
– Wiem, jeździmy tam na wakacje.
Chłopiec ponownie włączył ekspres. Aromat mielonych
ziaren znowu rozszedł się po całym pomieszczeniu. Diabeł
oparł stopy w długich czarnych botkach na podnóżku. Śnieg
już prawie całkowicie rozpuścił się pod grubą podeszwą.
Pod fotelem rozlewała się brudna kałuża. Resztki wody
wsiąkały w beżowy materiał obicia podnóżka, by pozostać
tam na zawsze.
Azazel rozpiął czerwony kaftan. Pod spodem miał białą
koszulę z żabotem, nijak niepasującą do reszty stroju. Na
jego szyi wisiało na rzemyku niebieskie piórko. Pozostałość
skrzydeł, które obcięto mu za udział w rebelii Lucyfera.
– Proszę, to dla pana.
Przyjął talerzyk, na którym leżało kilka ciasteczek.
A raczej coś, co w założeniu miało uchodzić za ciasteczka.
Ponieważ były to raczej sklejone z nasion bryłki. Dłuższą
chwilę przyglądał się im krytycznie. Dziecko ugryzło śmiało
jedną z kulek i żując zawzięcie, usiadło na dywanie obok
podnóżka.
– A co to jest? – zdziwił się diabeł i powąchał ostrożnie
to coś.
– Ciasteczka.
– Śmiem wątpić.
– To ciasteczka bez mleka, cukru i glutenu – wyjaśnił
chłopiec. – I bez wiórków kokosowych.
Azazel nadgryzł jedno ostrożnie. Było gruzłowate, lepkie
i kompletnie niesłodkie. Przykleiło się do wszystkich zębów
i na dodatek weszło w szpary między trzonowcami. Zaczął
zirytowany cmokać, ale w żaden sposób nie mógł się pozbyć
kleistej masy.
– Obrzydliwe – skwitował. – Nie ma innych?

| 107
– Nie, ja mogę jeść tylko takie – oświadczył chłopiec.
– Jesteś alergikiem czy co? – Diabeł wypluł na podłogę
resztę ciasteczka.
– Nie.
– To czemu jesz takie świństwo?
– Bo mama mówi, że wtedy będę zdrowszy.
Diabeł nie był pewien, jak powinien zareagować na takie
oświadczenie. Według niego karmienie dziecka czymś takim
to był szczyt diabelstwa. Z drugiej strony kobietą chyba kie-
rowały dobre intencje. Paradoks.
– Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami – skwito-
wał. – Powiedz to swojej matce, jak ją spotkasz. A nie masz
przypadkiem ochoty na ciasteczka czekoladowe z kawał-
kami najpyszniejszej mlecznej? Prosto ze Szwajcarii?
Na jego wyciągniętej dłoni zmaterializował się talerz,
na którym leżała cała sterta ciasteczek. Chłopiec przełknął
ślinę. Nie mógł oderwać wzroku od słodkości. Zapach cze-
kolady był tak silny, że aż zatuszował aromat kawy.
– Rok temu jadłem czekoladę na urodzinach Sebastiana.
Po kryjomu – wyznał mały. – Mama nic nie wie.
– Jedz – kusił diabeł. – Teraz mama też się nie dowie.
– A muszę ci za nie oddać duszę? – spytał chłopiec roz-
tropnie, zatrzymując dłoń tuż nad ciasteczkiem.
Diabeł nie mógł się powstrzymać i zaśmiał się szczerze.
Coraz bardziej lubił tego dzieciaka.
– A chciałbyś? – zapytał chytrze.
– Nie, raczej nie.
– To możesz się poczęstować za darmo. Ty mi zrobiłeś
kawę, to ja ci mogę zrobić ciasteczka. Niech stracę.
Azazel postanowił, że będzie łaskawy. W końcu były
święta. Patrzył, jak dzieciak pochłania ciastka. Żaden okruch
się nie marnował, bo chłopiec poślinionym paluszkiem zbie-
rał każdy z talerzyka. Diabeł zaczął się zastanawiać nad
sensem rodzicielstwa. Doszedł do wniosku, że ludzie chyba

108 |
mają dzieci po to, żeby je torturować. Jak w końcu inaczej
wyjaśnić fakt, że biedny bachor był karmiony kamiennymi
ciasteczkami? Nic dziwnego, że był taki chudy i podejrzanie
wiotki.
– To co jeszcze mi pan powie o Świętym Mikołaju? –
zapytał chłopiec.
– A faktycznie, obiecałem ciekawostki. No to już wiesz,
że odziedziczył spory majątek, a potem go rozdał potrzebu-
jącym, frajer. Ponieważ udawał świętego już za życia, roz-
dawał pieniądze ukradkiem, żeby nie mieć z tego żadnych
korzyści. Dziwak jakiś. Poza tym…
– Mogę jeszcze ciasteczko? – przerwał mu chłopiec.
– Oczywiście.
Na podłodze zmaterializowała się miska pełna ciastek
czekoladowych. Diabeł rozłożył dłonie. Na każdej z nich
pojawił się talerz z eklerką. Bita śmietana wylewała się
z obficie polanego czekoladą ciastka.
– A może eklerkę? Szatan za nimi przepada. W Piekle
chodzą słuchy, że codziennie zjada co najmniej sześć. Chyba
czas sprawdzić, co takiego niesamowitego jest w tym dese-
rze – powiedział Azazel.
Dzieciak pobiegł po widelczyki do ciasta, a diabeł stwo-
rzył sobie jeszcze kieliszek białego wina. Zachwyciło go,
że dziecko wykonuje posłusznie wszystkie jego polecenia.
Ponownie naszła go myśl, że może ludzie mają dzieci po
to, żeby im służyły. Tak, to zdecydowanie musiało być to.
Pokiwał głową. Przydałoby mu się takie karne dziecko.
Przynosiłoby mu wieczorem kapcie.
– Wracając do Mikołaja… Kiedy był nastolatkiem,
wyrzekł się kobiet, dobrej zabawy, a także bogactwa. Chciał
się tylko modlić. Jego rodzice też byli pobożni, ale podobno
zmarli młodo. Szczerze mówiąc, to uważam, że kopnęli
w kalendarz, jak im oświadczył, że rozda majątek, na który

| 109
wypruwali sobie żyły przez całe życie. – Diabeł nie potrafił
się powstrzymać przed komentowaniem.
– To trochę taki Robin Hood! – Chłopiec był zachwycony.
– Rozdawał majątek biednym!
Diabeł zacmokał.
– Robin Hood to postać fikcyjna – odpowiedział. – To
bohater legend. Oczywiście w każdej legendzie tkwi ziarno
prawdy. Mamy w Piekle tego Robina, co to o nim potem
zaczęli opowiadać te historie. Powiem ci z ręką na moim
czarnym sercu, że miły to on nie był. Porywał, gwałcił, kradł.
A kradł głównie w kościołach, chciałbym zauważyć. No, niby
czasem coś tam odpalił biednym, trzeba mu to przyznać. Nie
robił tego jednak za każdym razem. Chodzi teraz po Piekle
i ciągle się chwali, jaki to jest sławny. Straszny facet.
– Ooo, naprawdę? – Chłopiec się zmartwił.
Diabeł poczuł się w obowiązku odrobinę go pocieszyć.
Sam się sobie dziwił. Doszedł do wniosku, że to wskutek
podniesienia poziomu cukru we krwi po zjedzeniu eklerki.
Nie mogło być przecież innego wytłumaczenia.
– Każda legenda jest wyolbrzymiona, ale to nic złego.
Po to są właśnie legendy. Poza tym kiedyś nie było filmów
z superbohaterami. Opowieści powtarzane wieczorami pod-
czas biesiad to była taka ich namiastka. A że za każdym
razem ktoś dodawał od siebie jakiś nowy szczegół, to już
inna broszka. Mikołaj jednak nie był jak Robin Hood. On
naprawdę wszystko oddał. Żył biednie jak mysz kościelna.
A skoro już jesteśmy przy temacie kościoła: Mikołaj łaził
do niego codziennie. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to taka
nadgorliwość jest zdecydowanie nienormalna.
Chłopiec posłusznie pokiwał głową. Eklerka już dawno
zniknęła z jego talerza. Teraz sukcesywnie opróżniał miskę
z ciastkami.
– Mikołaj został biskupem Miry właśnie dlatego, że ciągle
łaził do kościoła. Tamtejsi włodarze stwierdzili, że nowym

110 |
biskupem zostanie człowiek, który w dniu przez nich wyty-
powanym jako pierwszy przekroczy próg świątyni. Dawno
nie słyszałem bzdurniejszego pomysłu. Mikołaj miał fart, że
padło na niego. Potem, już jako biskup, dokonywał cudów
czy burzył pogańskie miejsca kultu. Ma na swoim kon-
cie wyburzenie świątyni Artemidy, greckiej bogini łowów.
Starożytni Grecy do dzisiaj mają do niego o to pretensje
w zaświatach.
– To starożytni Grecy są w Niebie? – zdziwił się chłopiec.
– W Niebie, w Piekle… – Diabeł wzruszył ramionami. –
Przecież musieli gdzieś trafić po śmierci. Przygarnęliśmy ich
do nas, ponieważ Pola Elizejskie i Hades nie istnieją.
– A jakie cuda robił Święty Mikołaj?
Opróżniony kieliszek w dłoniach diabła ponownie wypeł-
nił się winem. Azazel pociągnął długi łyk, zanim odpowie-
dział.
– Przede wszystkim umiał się, skubany, teleportować.
– Coo?! – Oczy chłopca prawie wyszły na wierzch.
– Tak… niektórzy święci umieli. Dzisiaj to już chyba
tylko tybetańscy mnisi potrafią osiągnąć taki stan. Tak długo
medytują, aż udaje im się odłączyć duszę od ciała i być
w kilku miejscach naraz.
– I co robił Mikołaj, jak już się teleportował?
– No pomagał. Przecież nie mógł się powstrzymać. Miał
jakąś niezdrową obsesję na tym punkcie. Raz na przykład
pomógł żeglarzom, których statek tonął podczas sztormu.
Zawołali go, a ten hyc! Jak diabeł z pudełka. Wyciągnął sta-
tek z dna morza, sprawił, że sztorm ucichł, a potem uciekł
bez pożegnania.
– To niesamowite!
– Jak chcesz udawać superbohatera, to jasne, że niesa-
mowite. Mnie się jednak wydaje, że on miał w tym swoje
ukryte motywy. Ci żeglarze popłynęli potem do Miry podzię-
kować mu osobiście. A wiesz, co on zrobił?

| 111
– Co?
– Kazał nikomu nie mówić, co się stało!
Diabeł sapnął z irytacją i pokręcił głową. Dziecko było
tymczasem lekko zbite z tropu.
– No ale to chyba dobrze? Przecież nie robił tego dla
sławy – zauważyło.
Azazel roześmiał się nieco nieszczerze.
– Ależ oczywiście, że robił to dla sławy. Powiedział im,
żeby nie mówili, bo to tajemnica. To co te tępe chłopy zrobiły
od razu? Zaczęły opowiadać tę historię w każdym porcie.
Oczywiście za każdym razem dodając szeptem, żeby słu-
chacze nie powtarzali tej opowieści, bo Mikołaj to bardzo
skromny człowiek. No mnie to wygląda na bardzo dobrze
przemyślaną akcję promocyjną.
Chłopiec nie do końca rozumiał, o co diabeł ma pretensje.
Uwielbiał opowieści o superbohaterach. Żaden z jego idoli
nie dbał o rozgłos, więc postępowanie świętego wydało mu
się całkowicie normalne. Co prawda do tej pory nie uważał
grubego Mikołaja za kogoś specjalnie interesującego, jednak
niespodziewanie ta postać zaczęła się robić coraz ciekawsza.
– Z innych cudów, to umiał też pomnażać jedzenie.
Tak na marginesie: ściągał od Jezusa. Syn szefa pierwszy
wpadł na ten pomysł. Kiedyś panowała straszna susza
w Andriake. Mikołaj ukazał się kapitanowi statku, który
wiózł zboże z Egiptu do Konstantynopola. Przekonał go,
żeby zamiast płynąć do celu, poratował ludność Andriake.
A kiedy tylko wypakowali zboże, w ładowni pojawiło się
nowe, dzięki czemu marynarze nie musieli się tłumaczyć
kupcom w Konstantynopolu.
Chłopiec zjadł ostatnie ciastko z miski. Był już pełen sło-
dyczy. Nie przełknąłby nawet jednego kęsa więcej. Poczuł,
że robi się coraz bardziej senny. Ziewnął.
– Nudzi cię moja historia? – zirytował się Azazel.

112 |
– Nie, nie, panie diable – szybko odpowiedział mały. – Po
prostu jest już późno.
Obaj zerknęli na zegar nad kominkiem. Wskazywał pół-
noc. Chłopiec zmarszczył brwi. Niemożliwe, żeby wciąż była
dwunasta. Kilka minut przed nią wyszedł z sypialni, żeby
wziąć szklankę wody z kuchni. Potem spotkał diabła, z któ-
rym na pewno spędził już dobrą godzinę.
– Ale jak to? – Pokazał palcem na zegar.
– Czas stanął – wyjaśnił Azazel. – A coś ty myślał, że
Święty Mikołaj zdąży w jedną noc zajrzeć do wszystkich?
Przecież to fizycznie niemożliwe. Na Ziemi żyje ponad
siedem i pół miliarda ludzi. Z tego chrześcijan jest ponad
dwa miliardy. Nawet jeśli wizyta w jednym domu trwałaby
sekundę, to nijak by wszystkich nie obskoczył.
– A jak można zatrzymać czas?
Diabeł uśmiechnął się w duchu. On też nie cierpiał glę-
dzenia o przeszłości. Żywoty świętych zawsze uważał za
kompletne nudziarstwo. Nie to, co dajmy na to… żywoty
gwiazd rocka.
– Zatrzymuje czas za pomocą tego.
Sięgnął do kieszeni. Pokazał chłopcu niepozorny kilku-
centymetrowy, zagięty na końcu patyczek.
– Co to takiego?
– To magia, synku.
Złapał go w dwa palce i stuknął nim o poręcz fotela.
Z cichym szczęknięciem patyczek rozprężył się i zamienił
w pełnowymiarowy pastorał. U góry zwinięty był w spiralę,
wewnątrz której znajdował się wyrzeźbiony zegar. Jego
wskazówki zatrzymały się, wskazując wieczną północ.
– To pastorał – wyjaśnił diabeł. – Taki kijek, na którym
podpierają się biskupi, żeby udawać, że są ważniejsi niż
w rzeczywistości. Ten konkretny umie zatrzymywać czas.
Zanim ruszyłem w podróż, stuknąłem nim siedem razy o zie-
mię i voilà! Czas stoi, a ja mogę rozdawać prezenty.

| 113
– Długo już pan jeździ?
– Chyba z miesiąc. Szczerze mówiąc, mam dość. Nie
sądziłem, że to takie pracochłonne. Już rozumiem, dlaczego
Mikołaj przez resztę roku nie rusza się z leżaka w Niebie.
W sumie to nawet jego totalnie zaniedbany wygląd nagle
zaczyna mieć sens. Na jego miejscu też nie chciałoby mi się
golić.
Rozmowę przerwał głośny stukot. Brzmiał, jakby po
dachu przebiegł koń.
– To renifery? – Oczy chłopca zabłysły.
Diabeł poczuł się lekko urażony. Sądził, że magiczny kijek
bardziej zainteresuje chłopca niż ta wyleniała rogacizna.
– Tak. Niestety sanie z reniferami są moim obecnym
środkiem transportu – przyznał niechętnie.
– I są tam wszystkie?
– Nie do końca rozumiem.
– Rudolf Czerwononosy, Kometek, Amorek, Błyskawiczny,
Fircyk, Pyszałek, Tancerz, Złośnik i Profesorek – wyrecyto-
wał chłopiec podnieconym głosem.
– Taa, było ich dziewięć, kiedy ostatnio sprawdzałem. Ale
wiesz, że to jedna wielka ściema?
Dzieciak zmarszczył brwi.
– Teraz ja nie rozumiem – powiedział. – Nie ma Rudolfa
Czerwononosego?
– Święty Mikołaj nie miał sań ani reniferów. Przecież
mieszkał w Turcji. Nie ta szerokość geograficzna – wyjaśnił
diabeł z przekąsem. – Zaprzęg z reniferami wymyślił niejaki
Clement Moore w 1832 roku. Napisał wierszyk o saniach
Mikołaja i jakimś cudem się przyjęło, chociaż bzdura
totalna. A ten twój ulubiony Rudolf z czerwonym kinolem
to nic innego jak chwyt marketingowy. W 1939 roku Robert
May napisał bajkę o czerwononosym synu Profesorka dla
sieci sklepów Montgomery Ward. Rozdawali książeczkę
o Rudolfie dzieciom, żeby ich rodzice robili u nich zakupy.

114 |
Chłopiec kiwał głową. Jego mina wyrażała zrozumienie.
– Wiem, co to chwyt marketingowy. Mój tata pracuje
w reklamie – powiedział. – Ale skoro to wszystko zostało
zmyślone, to dlaczego przyjechał pan saniami? Czemu sły-
szymy renifery?
– Żeby była jasność: ten koszmarny strój i czapka z pom-
ponem też zostały dołożone do całej historii znacznie póź-
niej – ciągnął Azazel. – Wiesz, kto wymyślił ten kostium?
– Nie.
– Koncern Coca-Cola, żeby im do napoju pasował, jak
robią reklamy z ciężarówkami.
Głos diabła ociekał jadem podczas tej przemowy, jednak
w głębi serca Azazel był pod wrażeniem tego, jak ludzie
umieją manipulować sobą nawzajem. On sam był oczywiście
mistrzem kłamstwa, jednak od czasu do czasu zaskakiwało
go, że niektórzy ludzie to diabły wcielone.
– To dlaczego się pan tak ubrał?
– Widzisz, głównie z powodu pokręconego poczucia
humoru Świętego Mikołaja. Uznał, że skoro wszyscy uwa-
żają, że on tak się ubiera i że jeździ saniami, to nie pozostaje
mu nic innego, jak się przystosować. I żeby była jasność, to
wy, ludzie, wykazaliście się kompletnym bezguściem, ubie-
rając go w ten koszmarny uniform. – Azazel z obrzydzeniem
złapał za poły swojego czerwonego płaszcza. – Przecież to
mi dodaje ze dwadzieścia kilo!
– Przykro mi – powiedział szczerze chłopiec.
Początkowo kusiciel nie wiedział, jak zareagować na te
słowa. Zupełnie się czegoś takiego nie spodziewał.
– Hmm, no… dziękuję – odparł w końcu zmieszany. –
Chcesz jeszcze ciasteczek?
– Nie, już nie zmieszczę.
– To może na później?
– A jak na później, to poproszę.

| 115
Azazel klasnął w dłonie. Obok nich zmaterializowało się
kilka opakowań hermetycznie zamkniętych ciastek. Diabeł
poczuł, że robi mu się ciepło w środku na widok szczerej
radości chłopca. Natychmiast, gdy tylko zdał sobie sprawę
z tego, że dzieje się z nim coś niedobrego, stworzył sobie
nowy kieliszek wina i wypił go jednym haustem.
– Uch, od tego alkoholu aż mnie piecze w żołądku –
powiedział głośno.
– To co jeszcze mi pan opowie o Świętym Mikołaju? –
zapytał chłopiec, ściskając w objęciach opakowania ciastek.
– A te słodycze to mój prezent?
– Nie – żachnął się diabeł. – Jak sam słusznie zauważyłeś,
Mikołaj nie rozdaje prezentów. Robią to rodzice. Mikołaj
daje każdemu… jak by to ująć… uśmiech albo kopniaka od
losu w nadchodzącym roku.
Znowu rozsiadł się wygodnie w fotelu. Splótł ręce na
podołku i poprawił nogi na podnóżku.
– Legendy o tym, że Mikołaj przynosi prezenty, miały
swoje źródło w opowieściach o tym, jak rozdał za życia
majątek. Po śmierci oczywiście także zdarzało mu się jesz-
cze nawiedzać ludzi, ale nie robił tego na jakąś dużą skalę.
Dopiero od niedawna zaczął szaleć z tym jeżdżeniem po
świecie. A wiesz, że w Polsce rozdaje prezenty dopiero od
dwóch wieków?
– To krótko! A co było wcześniej?
– Ludzie po prostu sami sobie dawali prezenty, bez jego
pomocy. Tak szczerze mówiąc, przez ostatnie wieki nie tylko
on był odpowiedzialny za prezenty. Praktycznie w każdym
rejonie świata było święto, podczas którego przekazywano
sobie podarki albo robił to jakiś szczególny, zmyślony oczy-
wiście, bóg. Można powiedzieć, że obecnie Boże Narodzenie
jest w pewnym sensie połączeniem mitów. Święty Mikołaj
stara się to wszystko utrzymać razem. Niestety popkultura
całkiem wypaczyła dawne legendy. Bo wiesz, na samym

116 |
początku wierzono, że Święty przybywa z południa. Jako
tako pasuje to nawet do tej Turcji. Ktoś jednak musiał wpaść
na genialny pomysł czerwonego mundurka na tle białego
śniegu i oto w efekcie wyeksmitowali Mikołaja na biegun czy
do Laponii. Jeden pies.
– To prawda – zgodził się chłopiec. – Jak byłem mniejszy,
to pisałem listy do Świętego Mikołaja. Znalazłem w inter-
necie, że można je wysłać na jeden z trzech adresów: do
Norwegii, Finlandii albo Kanady.
– I gdzie wysłałeś?
– Do Finlandii. Znaczek był za pięć złotych!
– Majątek.
– No! To cztery gumy do żucia z samochodami. I nawet
nie odpisał. Na dodatek nie dostałem tego, o co poprosiłem
w liście.
– Nie dostałeś, bo twoi rodzice, zamiast przeczytać,
wysłali list – wyjaśnił usłużnie diabeł. – Powiedziałem ci
przecież, że święty nie przynosi prezentów. A w ogóle to
wiesz, że początkowo Mikołaj chodził do ludzi razem z dia-
błem?
– Naprawdę?
– Tak. Święty dawał to, co dobre, a diabeł resztę. Niestety
propaganda koncernów napojów gazowanych wykluczyła
diabła z zabawy. W ogóle u was, w Polsce, jest dużo cieka-
wych legend o Świętym Mikołaju.
– Tak?
Chłopiec się szczerze zdziwił, bo nigdy żadnej nie słyszał.
Święty Mikołaj to był Święty Mikołaj, i tyle.
– Przede wszystkim u was Święty rozdawał prezenty szó-
stego grudnia, w swoje imieniny, czyli w mikołajki – powie-
dział diabeł.
– A faktycznie! W szkole dajemy sobie wtedy prezenty.
Ale mama i tata nic mi wtedy nie dają. Myślałem, że w szkole
to dlatego, że w czasie Bożego Narodzenia mamy wolne.

| 117
Azazel westchnął ciężko. Męczyła go ignorancja młodego
rozmówcy. Mimo to cieszył się, że z nim rozmawia. Miał
przynajmniej okazję wyjaśnić kilka rzeczy. Była to oczywi-
ście kropla w morzu ludzkiej głupoty, ale diabeł poczuł, że
robi właśnie dobry uczynek.
Nagle się stropił. Przecież on nie jest od dobrych uczyn-
ków! Te całe święta zaczynają mu mieszać w głowie.
– Może chociaż próchnicy dostaniesz od ciastek – mruk-
nął pod nosem.
– Słucham? – chłopiec nie zrozumiał mamrotania diabła.
– Nic, nic – szybko odparł Azazel. – No więc Święty
Mikołaj przynosił prezenty szóstego grudnia. Swoją drogą,
to wiesz, że szóstki to ulubione cyfry wszystkich diabłów?
I tego szóstego, zgodnie z legendami, święty schodził po zło-
tej drabinie z kaplicy Świętego Mikołaja przy kościele Matki
Bożej w Ocicach w Raciborzu.
– Nie wiem, gdzie to jest – przyznało dziecko.
– A gdzie Turcja to wiesz – zacmokał Azazel. – Ta dzisiej-
sza młodzież.
– A pan wie, gdzie jest Racibórz?
– Eee… aaa… hmm…
– No właśnie.
Diabeł wychylił się w fotelu i zmierzył dziecko poważnym
spojrzeniem. Jego przenikliwe czarne oczy wwiercały się
w duszę malca. Chciał go przywołać do porządku. Kto to sły-
szał, żeby taki smark pyskował diabłu? Na chłopcu jednak
nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
– Mówił pan, że w Polce jest kilka legend o Świętym
Mikołaju – zauważył. – Na razie opowiedział pan tylko jedną.
– Racja. To co by ci tu jeszcze powiedzieć… A wiem!
Mieliście takie powiedzenie: „Na Świętego Mikołaja rozbe-
stwia się wilków zgraja”.
Chłopiec wydawał się sceptyczny.
– Brzmi, jakby pan to właśnie wymyślił.

118 |
– Nieprawda! To znaczy to jest prawda! Nic nie zmyślam!
U was na wsiach wierzyli, że święty może gadać z wil-
kami, jakby był bohaterem jakiegoś hollywoodzkiego filmu.
Trzeba przyznać, że wy, Słowianie, macie bujną wyobraź-
nię. Całymi grupami siadywaliście wieczorami w chałupach
i opowiadaliście niestworzone historie. No, a przy okazji
lubiliście sobie popić.
Diabeł zapatrzył się na kieliszek wina.
– Ja też lubię sobie popić. Szanuję Słowian – oświadczył
po chwili zastanowienia. – To chyba dlatego tak cenię wasz
kraj. Nie tylko ja zresztą. Boruta, Rokita, Hejdasz, Fugas
i Iskrzycki już dawno uciekli z Niższej Arkadii i przesiadują
u was od wieków. Ciekawe, kiedy Lucek dobierze im się do
tyłków. Zaniedbują przecież swoją normalną pracę.
Dziecko nie było zainteresowane historią innych dia-
błów. Chciało poznać jak najwięcej ciekawostek o Świętym
Mikołaju.
– I o co chodzi z tymi wilkami? – dopytywało.
– Chodziły słuchy, że jak się do niego pomodlić, to ocali
twoje owce czy tam kozy przed wilkami. Wystarczyło powie-
dzieć:

Święty Mikołaju,
Weź klucze, idź do raju.
Zamknij pysk psu wściekłemu
I wilkowi borowemu.
Diabeł był zachwycony, że zdołał sobie to przypomnieć.
– Święty miał rzekomo zdolność rozumienia wilczej
mowy – kontynuował. – A nawet odbywał z wilkami zebra-
nia! Oczywiście szóstego grudnia, jakżeby inaczej. Poza tym
czasem pomagał ludziom w walce z wilkołakami. Jestem
szczerze zdziwiony, że biorąc pod uwagę wszystkie te plotki
i niedomówienia, w Polsce nadal uważacie Mikołaja za

| 119
kogoś dobrego. Bo wiesz… z wilkami to się zwykle zadają
diabły i czarownice. A tu jeszcze dochodzą wilkołaki!
– Nie ma wilkołaków – zaprotestował chłopiec. – To
ściema.
– Ależ oczywiście, że są!
– Nie! Wilkołaków nie ma. Tak samo jak wampirów.
– Mój drogi, chciałbym tylko uprzejmie przypomnieć, że
do niedawna nie wierzyłeś także w Świętego Mikołaja.
Chłopiec łaskawie pokiwał głową.
– Niby tak…
Nie był jednak do końca przekonany. Miał świadomość,
że przecież rozmawia z diabłem. Wszystko, co ten mówił,
mogło być kłamstwem. Dodatkowo dziecko wciąż miało
wrażenie, że Święty Mikołaj nie upił się przypadkiem, choć
tak twierdził jego podstępny gość.
Azazel westchnął ciężko. Jako diabeł miał możliwość pod-
słuchiwania ludzkich myśli. Było to dość przydatne narzę-
dzie podczas kuszenia. Dzięki niemu każdy diabeł wydawał
się elokwentny. Oczywiście Azazel był przekonany o swojej
doskonałości. Od dawna nie zaglądał już śmiertelnikom do
umysłów. Nie czuł takiej potrzeby. Dziecko niezbyt kryło
się w głowie z wątpliwościami. Diabeł słyszał jego myśli tak
wyraźnie, jakby wypowiadało je głośno. Zresztą miało je
także doskonale wypisane na twarzy.
Poczuł, że to chyba dobry moment, żeby wracać do domu.
– Powiem ci jeszcze tylko tyle, że jeśli kiedyś spotkasz
wilkołaka i będziesz chciał go zgładzić, to przede wszyst-
kim musisz go zastrzelić. Bo wiesz, do wilkołaków się nie
podchodzi. Szybkie są i cwane. Co do kuli: koniecznie musi
być srebrna. Inna nie zrobi wilkołakowi krzywdy. To jednak
nie wszystko! Żeby strzał był na pewno śmiertelny, musisz
tę kulę zanurzyć w wodzie święconej. A dokładniej moczyć
ją w tej wodzie przez trzy dni. Ale nie nada się do tego byle

120 |
jaka woda święcona. Zadziała jedynie ta, którą poświęcono
szóstego grudnia.
Podniósł się ciężko z fotela. Wygodny mebel wyciągnął
z niego wszystkie siły. Azazel najchętniej zwinąłby się na
nim w kłębek i usnął. Zwłaszcza po tej ilości alkoholu, którą
wypił. Diabły z zasady mają mocne głowy, ale po tym prze-
marznięciu wino przyjemnie go ululało.
– Dobra, będę się zbierał – oświadczył.
– Już?
Na twarzy dziecka pojawił się szczery żal. Azazel, który
od wielu tysiącleci powtarzał uparcie wszystkim, którzy
tylko chcieli go słuchać, że ludzie to wstrętne kreatury nie-
warte diabelskiego czasu, poczuł, że gdzieś w środku robi
mu się ciepło.
Jeszcze nikt nigdy tak nie zareagował, gdy Azazel wycho-
dził.
Zaskoczony pomasował się na wysokości mostka.
– Chyba mam niestrawność po tych eklerkach – stwier-
dził bardziej do siebie niż do chłopca. – Nic dziwnego, że
Szatan zawsze ma taką cierpiętniczą minę, skoro ciągle się
nimi objada.
– Szkoda, że już pan idzie – powiedział chłopiec.
– Muszę dokończyć robotę.
Kusiciel podszedł do worka i zajrzał do środka. Pogmerał
w nim chwilę. Zaciekawione dziecko ledwie wytrzymywało
w miejscu. W końcu diabeł wyprostował się. Miał zaciśniętą
pięść. Pomiędzy jego palcami widać było migające światełka.
– Mój drogi, jak już mówiłem, nie przynoszę plasti-
kowych samochodzików wyprodukowanych w Chinach.
Przynoszę to, co los dla ciebie szykuje na przyszły rok.
Oczywiście każdy człowiek na bieżąco kształtuje swoją dolę
i nikt nie ma zaplanowanej przyszłości. Jednakże Święty
Mikołaj nauczył się odrobinę wspomagać szczęście. Bądź
nieszczęście… – Azazel złowieszczo zawiesił głos.

| 121
Otworzył dłoń. Skakały po niej trzy małe świecące kulki.
Jedna była żółta, jedna granatowa, a jedna różowa. Diabeł
dmuchnął. Światełka wzleciały w powietrze. Żółta, najszyb-
sza kulka podleciała do chłopca i wniknęła w jego pierś.
Zachichotał, kiedy go połaskotała. Dwie pozostałe poleciały
w kierunku schodów, do znajdującej się piętro wyżej sypialni
pana domu.
– Tobie podarowałem uśmiech losu – oświadczył Azazel. –
Powinieneś dostawać w szkole trochę lepsze oceny, a Zośka
z trzeciej ławki pod ścianą wreszcie zauważy, że istniejesz.
Chłopiec poczerwieniał.
– Ale ja wcale nie chcę, żeby ona mnie zauważyła. Jest
głupia. Rzucała we mnie kasztanami na wycieczce szkolnej
– zaprotestował.
– Tak, tak. Doskonale cię rozumiem. Te zadziorne są
najciekawsze. Znam taką jedną w Piekle. Nawet się spoty-
kamy. To Kleopatra. Tak, ta Kleopatra! – Diabeł nie mógł się
powstrzymać. Musiał się pochwalić.
– A co dostał tata i jego koleżanka?
Na twarzy diabła pojawił się mściwy uśmieszek.
– Powiedzmy tak… Twój wiarołomny ojciec się przekona,
że co ma stać, będzie wisieć. No chyba że w towarzystwie
prawowitej małżonki. A koleżanka twojego ojca będzie
musiała w tym roku solidnie zainwestować w kosmetyczkę,
bo jej trądzik młodzieńczy postanowi wrócić.
Dziecko zmarszczyło brwi. Nie do końca wszystko zro-
zumiało.
– Idę!
– Poczekaj!
– No co tam?
– Dlaczego tak naprawdę zastępujesz Świętego Mikołaja?
– chciał jeszcze wiedzieć chłopiec.
Azazel zacmokał. W sumie nie zależało mu aż tak bardzo
na sekrecie. Nikt i tak nie uwierzy dziecku.

122 |
– Jako Święty Mikołaj mogłem niepostrzeżenie wejść do
domu każdego chrześcijanina – powiedział. – Nikt w Piekle
ani w Niebie nie będzie się zastanawiał, dlaczego to zrobi-
łem. Wszyscy uważają, że po prostu zastępuję Mikołaja.
Dziecko spojrzało na odwrócony do góry nogami krzyż.
– Aaa, to? – Diabeł się zaśmiał. – Nie, to tylko taki dowcip.
Tak naprawdę to czegoś szukałem.
– I znalazłeś?
Czarne oczy kusiciela zabłysły.
– Och, tak. To będzie bardzo ciekawy rok – oświadczył
Azazel.
Złapał worek i zarzucił go sobie na ramię. Postanowił, że
nie będzie się przepychał kominem. Wyjdzie jak kulturalny
człowiek, znaczy diabeł – skorzysta z drzwi.
– Także hoł, hoł, hoł i inne takie!
Pomachał dziecku i wyszedł. Chłopiec zamrugał. Zerknął
na zegar nad kominkiem. Na jego oczach wskazówka minu-
towa się przesunęła. Czy mu się to tylko przyśniło? Spojrzał
na opakowania ciastek z czekoladą.
Nie! To nie był sen!
W panice zaczął się zastanawiać, gdzie je schowa, żeby
mama ich nie znalazła.

Ajerkoniak
diabła Azazela

Składniki:
10 żółtek (z białek proponuję zrobić bezy. Nie tak pyszne
jak eklerki Szatana, ale także niezłe na deser)
350 g drobnego cukru
1/2 l wódki
500 ml niesłodzonego mleka skondensowanego
1 łyżka cukru wanilinowego

| 123
Przygotowanie:
Klaśnij w dłonie. Hhm… no tak. To może nie wyjść… To
użyjcie tego… no… robota kuchennego. To prawie jak czary.
Do misy robota wrzućcie żółtka, drobny cukier i cukier
wanilinowy. Załóżcie trzepaczkę. Na średniej mocy ucieraj-
cie zawartość przez sześć minut. Termometr ustawcie na 75
stopni Celsjusza.
Nadal mieszając, powoli wlewajcie wódkę i mleko.
Mieszajcie przez kolejne sześć minut. Nie zmieniajcie obro-
tów ani temperatury.
Voilà. I jest magia.
Przelejcie ajerkoniak do czystych butelek, najlepiej z sze-
rokimi szyjkami. Po schłodzeniu schowajcie go do lodówki.
Uwaga, zimny będzie bardzo gęsty, można go jeść łyżką.
Jeśli nie macie robota, możecie zmieszać składniki mik-
serem w garnku stojącym na ogniu. Pamiętajcie tylko o pil-
nowaniu temperatury przy użyciu kuchennego termometru.

Z serdecznymi pozdrowieniami oraz oczywiście wodząc


na pokuszenie!
Krzysztof Rewiuk
Al

Opowiadanie ukazało się w antologii Zbrodnie doskonałe


opublikowanej nakładem wydawnictwa Fantazmaty.

Można ją bezpłatnie pobrać:


https://fantazmaty.pl/czytaj/antologie/#zbrodnia-doskonala
Szczurek w tym czerwonym kasku wygląda bardzo sym-
patycznie.
– Jak Stuart Malutki – powiem.
– Nazywamy go Al. – Michał uśmiecha się i bierze zwierzę
do ręki.
– Al?
– Miał być Algernon, ale to trudno wymówić. Skróciliśmy.
Tak jest wygodniej i kojarzy się z algorytmem.
Szczur oplata ogonem nadgarstek Michała. Ogon nie jest
sympatyczny, wygląda jak dżdżownica. Michał podciąga
długi rękaw fartucha, pochyla się nad stołem i sięga nad
sam środek okrągłego labiryntu. Rozchyla dłoń i wpuszcza
Ala do centralnej komory. To nie jest prawdziwy labirynt,
nie ma jednej właściwej drogi, wszystkie są równie dobre.
Ale szczur chyba o tym nie wie. Na razie kręci się w kółko
w zamkniętym przedziale otoczonym przez kolejne koncen-
tryczne kręgi połączone nieregularnie wyciętymi przepu-
stami.
– Kiedy go uwolnię, będzie miał przy każdym otworze do
wyboru: iść dalej przed siebie po tym samym okręgu albo
przejść do sąsiedniego – tłumaczy Michał.
– To proste, na każdym połączeniu będzie kierował się
na zewnątrz. Wtedy najszybciej opuści labirynt – odpowiem.
– Łatwo ci mówić, bo patrzysz na wszystko z góry. Al jest
pierwszy raz w tym labiryncie. Nie zna jego kształtu, nie zna
zasad. Nie zna nawet idei koła.

| 127
Zastanowię się chwilę i kiwnę głową.
Michał podnosi zapadkę. Szczur natychmiast przeciska
się do pierwszego kręgu i rusza przeciwnie do ruchu wska-
zówek zegara. Zgodnie z moimi przewidywaniami korzysta
z najbliższego napotkanego otworu. Kontynuuje pospieszną
wędrówkę, a przy kolejnym przejściu znów kieruje się na
zewnątrz.
Spojrzę na swojego chłopaka.
Michał uspokajająco macha ręką.
– To na razie prosty odruch ucieczki z ciasnego pomiesz-
czenia. Zobaczysz, co będzie dalej.
Labirynt jest od góry nakryty pleksiglasem i odblaski zim-
nych lamp przeszkadzają w obserwacji. Przesunę się trochę
w bok, żeby lepiej widzieć szczura.
Al jest już w czwartym kręgu. Kiedy zbliża się do otworu
łączącego z piątym pierścieniem labiryntu, zatrzymuje się
na chwilę, ale nie zmienia kierunku, tylko idzie dalej.
Kontynuuje wędrówkę do połowy obwodu, po czym niespo-
dziewanie skręca w lewo i wraca przez napotkane przejście
do kręgu trzeciego.
– Chyba się zorientował, że zbyt łatwo mu idzie.
Najwyraźniej podejrzewa jakiś podstęp – zasugeruję.
Michał nie odpowiada, tylko sprawdza coś na ekranie
laptopa.
– Teraz skręci z powrotem… – mówi.
Czerwony kask przeciska się przez wąski otwór, pociąga
za sobą białe futerko i glizdowaty ogon.
– I znowu na zewnątrz…
Szczur posłusznie zmienia kierunek.
– A teraz pójdzie prosto.
Al wsadza pyszczek do kolejnego przejścia. Szybko
porusza różowym noskiem, jakby węszył, ale wycofuje się
i drepcze dalej po łuku.
Żal mi go.

128 |
– Michał, ty nim po prostu sterujesz! To nie fair!
Czarne oczy, te cholerne oczy, którymi kupił mnie na
dobre, patrzą całkiem poważnie.
– Nie steruję. Czytam tylko jego kolejne decyzje, jeszcze
zanim je podejmie.

***

Pani Władzia niechętnie odrywa się od telewizora i zerka


na mnie przez niskie okienko portierni. Ciężko wzdycha,
podpiera się na podłokietnikach, wstając z fotela, i człapie
te kilka kroków, żeby nacisnąć guzik na ścianie. Mam teraz
nie więcej niż trzy sekundy, żeby podejść do drzwi z boku
i pociągnąć za klamkę, zanim ucichnie brzęczek elektrycz-
nego zamka. Jeśli nie zdążę, pani Władzia będzie naprawdę
niezadowolona.
Korytarz za drzwiami jest wąski, wysoki, bez okien, pół-
koliście sklepiony. Lamperia w kolorze żółtego sera lśni tłu-
sto w świetle jarzeniówek. Stary budynek ma nieregularny
układ: po lewej odchodzi w dół rampa do Oddziału Dzieci
i Młodzieży, kawałek dalej, po prawej, klatka schodowa na
Afektywny, potem nagła zmiana poziomu – dwa stopnie
w górę, ślepy wykusz w ścianie i zakręt. Filary za rogiem
przypominają mi, jak grube są te mury.
Przed drzwiami gabinetu wpadam na Celinę.
– Anka, ogarnij się wreszcie! – grzmi z satysfakcją. –
Orlicki pytał o ciebie na odprawie!
Widzę, że ma jeszcze ochotę dodać coś złośliwego o przy-
czynie moich ciągłych porannych spóźnień, ale w ostatniej
chwili gryzie się w język. Stara panna nie powinna ryzyko-
wać takiej rozmowy.
Ja też odpuszczę – skręcę w lewo, przyjmę postawę
pokutną i ruszę prosto do sekretariatu.

| 129
– Szef u siebie? – zapytam Kaśkę.
– Jest sam.
– W przysiadalnym nastroju?
– A nawet, nawet – odpowiada z uśmiechem, nie przery-
wając mieszania herbaty.
Drzwi do pokoju profesora obite są skajem i nigdy nie
wiem, jak w nie zastukać. Dzisiaj spróbuję gdzieś przy
futrynie – bez specjalnego efektu. Zachęcona przez Kaśkę
nacisnę jednak klamkę i wejdę do środka.
– Przepraszam…
Zanim zdążę wydukać usprawiedliwienie, Orlicki prze-
rywa mi gestem ręki. Siedzi za biurkiem zawalonym papie-
rami, pod portretem Kępińskiego, a rachityczna palma spod
okna rzuca cienie na jego twarz.
– Dobrze, że pani jest, pani Aniu. Pomyślałem, że mam tu
coś, co mogłoby panią zainteresować.
Patrzy na mnie znad okularów zsuniętych na czubek
nosa, ni to poważnie, ni to kpiąco, więc nie wiem, czy tłuma-
czyć się dalej ze spóźnienia, czy udawać, że nic się nie stało.
Wybiorę drugą opcję i usiądę naprzeciw, na twardej kanapie.
– Przyślą nam jutro pacjentkę – kontynuuje stary. –
Na obserwację sądowo-psychiatryczną. Wygląda na prostą
sprawę, ale konsultowali ją Zieliński i ten drugi bęcwał,
Koziołek, i wymyślili, że trzeba dłuższej oceny.
Wygląda na to, że jednak nie będzie się czepiał, tylko
potrzebuje słuchacza.
– Doszedłem do wniosku, że pani mogłaby się tym zająć.
Chwilę trwa, zanim dotrze do mnie znaczenie jego słów.
– Ale ja przecież nie jestem nawet biegłym! – odpowiem.
– To nic. – Poprawia okulary na nosie i teraz widzę,
że mówi zupełnie poważnie. – Ma pani już wystarczające
doświadczenie, specjalizację. Takie obserwacje prowadzi się
zespołowo. Przygotuje pani opinię, ja ją przejrzę i podpiszę.

130 |
Zawsze myślałam, że Orlicki nie ma o mnie dobrego zda-
nia. Ale tego mu nie powiem.
– To jak, pani Aniu, spróbuje pani?
– Oczywiście, profesorze, dziękuję za zaufanie.
Kiwa z zadowoleniem głową, a ja dźwignę się niezręcz-
nie z kanapy, próbując przy tym opanować uśmiech. Celina
zsika się z zazdrości.
– Pani Aniu…
– Tak, profesorze?
– I wolałbym, żeby pani jednak przychodziła na poranne
odprawy.
W ukłonach wycofam się z gabinetu. Kaśka w sekreta-
riacie siorbie herbatę ze szklanki z łyżeczką. W jej oczach
widzę nieme pytanie. Obejrzę się za siebie. Pokryte tapi-
cerką drzwi nie budzą zaufania.
– Miałaś rację – szepnę. – Ma całkiem dobry dzień.
Przecisnę się między biurkiem a kserokopiarką, w lewo,
w prawo i do wyjścia. Na zewnątrz znowu zderzam się
z Celiną.
– Dostałaś ochrzan? – udaje troskę.
– Nie, dostałam swoją obserwację – odpowiem tak obojęt-
nie, jak tylko teraz potrafię.
Celina nie wydaje się jednak zaskoczona. Kręci głową
z niesmakiem.
– Stary to jest jednak kawał lenia. Zawsze znajdzie kogoś,
żeby za niego harował.

***

Tym razem labirynt ma kształt trójkąta. Z komory na


wierzchołku wychodzą dwa korytarze – każdy prowadzi
do szerszego przedziału, z którego znowu biorą początek
dwie drogi. Na kolejnym poziomie są już zatem cztery

| 131
osobne komory i wreszcie, na końcu, osiem ponumerowa-
nych pomieszczeń, z ośmioma kostkami sera w charakterze
nagrody.
– Al już zna ten labirynt – tłumaczy Michał. – Wie, że
każda droga jest równie dobra. Ale jakąś przecież musi
wybrać.
Szczurek w czerwonym kasku staje na tylnych łapkach
i węszy, kołysząc się na boki. W ogóle nie odczuwa stra-
chu przed człowiekiem. Ufnie wchodzi na wysuniętą dłoń,
a potem wskakuje do pierwszej komory.
Michał przygląda się wykresom na ekranie laptopa.
– Który numer obstawiasz?
– Nie mam pojęcia – odpowiem. – Może gdzieś w środku?
Cztery albo pięć?
– Pudło. – Michał kręci głową. – Teraz będzie siódemka.
Otwiera bramkę. Al wybiera korytarz prowadzący w lewo,
jeszcze raz w lewo, a potem w prawo. Michał patrzy na mnie
z satysfakcją, kiedy szczur obraca w łapkach zdobytą kostkę
sera. Nie podoba mi się to spojrzenie.
– Zawsze trafiasz? – zapytam.
– Ostatnio w ponad osiemdziesięciu procentach, ale odse-
tek stale rośnie.
– I on nie próbuje was jakoś oszukać?
– Ale po co? – dziwi się Michał. – Przecież robi, co chce.
– Jak widać, nie.
– A to już zależy, jak na to patrzeć. – Otwiera wieczko
z pleksiglasu, sięga po szczura i przenosi go z powrotem
do komory startowej. – Na każdym rozwidleniu Al doko-
nuje pewnego wyboru, tyle że przesłanki do tej decyzji są
obecne w jego małym mózgu już wcześniej. To, czy w danym
momencie pójdzie w lewo czy w prawo, zależy od chwilowej
konstelacji wyładowań elektrycznych w sieci jego neuro-
nów, która nie jest przecież losowa, tylko stanowi pochodną
procesów rozgrywających się tam wcześniej. A my uczymy

132 |
się odczytywać te wcześniejsze sygnały i rozpoznawać jego
decyzje, zanim on sam je podejmie i zrealizuje. – Michał
sięga znowu w kierunku zapadki. – Teraz będzie jedynka.
Szczur w każdej komorze wybiera prawy korytarz.
Dociera do mety, wcina kolejny kawałek sera, a mnie zasy-
cha w gardle.
– Nie rozumiem: on w końcu dokonuje jakichś wyborów
czy działa jak automat?
– Właśnie w tym rzecz, że to żadna różnica. Każde nasze
zachowanie jest wynikiem ciągu impulsów na połączeniach
neuronów, tak? To bardzo skomplikowana sieć, z mnóstwem
argumentów wejściowych i bramek logicznych, ale osta-
tecznie to nic innego jak niewiarygodnie złożony algorytm,
w którym nie ma miejsca ani na losowość, ani na celową
interwencję. – Michałowi na dobre włączył się tryb wykła-
dowcy; tłumaczy, gestykulując w powietrzu. – Bo to, co uwa-
żamy za własną, aktywną świadomość, nie jest jakimś dodat-
kowym, niezależnym czynnikiem, ale przejawem działania
samej sieci. To wszystko tam jest, w środku, odbywa się na
synapsach: nasze odczucia, pragnienia, pamięć. Rozumiesz:
jeśli czujemy, że chcemy coś zrobić, to rzeczywiście tak
czujemy, ale nie jest to żaden akt woli, tylko efekt funkcjo-
nującego w nas algorytmu, którego sobie nie uświadamiamy.
Skoro jednak jego biologiczne rusztowanie jest dostępne
badaniu, to jesteśmy w stanie przewidzieć każdą decyzję
z pewnym wyprzedzeniem.
Al kończy swój posiłek i przysłuchuje się Michałowi.
Paciorki jego oczu błyszczą jak dwie czerwone diody.
– U człowieka też?
Michał wydaje się zaskoczony moim pytaniem.
– Oczywiście. – Wzrusza ramionami. Wyciąga szczura
z labiryntu, delikatnie zdejmuje mu kask i głaszcze po bia-
łym futerku. Potem odkłada Ala do jego terrarium. Zwierzę
wygląda na zadowolone.

| 133
Stoję pod ścianą, czuję się niepotrzebna.
– Muszę już iść. Mam pacjentkę na obserwacji – powiem.
– Co przygotować na kolację? – Michał nie patrzy na
mnie, tylko zagląda do swojego laptopa.
– Skąd wiesz, że przyjdę?
Podnosi wzrok znad ekranu, jeszcze bardziej zdziwiony.
– Czemu miałabyś nie przyjść?

***

– Gazowaną czy niegazowaną? – zapytam.


– Gazowaną… Albo nie, nie. Zresztą nie, dziękuję,
w ogóle nie. – Kobieta naprzeciwko wyraźnie chce zachować
dystans.
– Pani Heleno, jestem tu, żeby pani pomóc.
– Tak, tak, ja wiem, dziękuję…
Jest niewiele starsza ode mnie, choć gdybym nie czytała
kartoteki, uznałabym ją za rówieśniczkę mojej matki. Nie
wiem, czy jest tak zmęczona, czy to kwestia braku makijażu,
czy też po prostu świetlówka pod sufitem rysuje tak głębokie
cienie pod jej oczami. Jak może, stara się unikać kontaktu
wzrokowego, ale w małym pomieszczeniu nie jest to łatwe.
W końcu kapituluje.
– Pani jest lekarzem, prawda? – pyta.
– Tak, psychiatrą.
– Ale lekarzem? – Nie czeka na ponowną odpowiedź,
jakby bała się, że jednak zaprzeczę. Oczy ma ładne, brą-
zowe. – Niech mi pani powie, on z tego wyjdzie?
– Pani mąż?
– Tak. – Kiwa głową. Cieszy się jak człowiek w obcym
kraju, który wreszcie spotkał kogoś, kto rozumie jego język.
– Obudzi się i będzie normalny?
– Nie wiem – odpowiem szczerze. – Obrażenia są poważne.

134 |
Widzę, jak gaśnie, opuszcza głowę, nerwowo poprawia
krótkie, tłuste włosy.
– Prawdę mówiąc, nie znam szczegółów – dodaję szybko,
odruchowo.
Helena Mirecka podnosi na mnie swoje ładne oczy.
– Ja nie chciałam – mówi. – Nie mam pojęcia, dlaczego to
zrobiłam…
To już wiem. Czytałam dokumentację badania ambula-
toryjnego i uzasadnienie wskazań do obserwacji. Pacjentka
nigdy nie leczyła się psychiatrycznie, nie piła, nie brała
narkotyków. Wychowała się w pełnej rodzinie, bez proble-
mów skończyła podstawówkę i szkołę średnią, nikt jej nie
molestował, nie przechodziła żadnego poważnego kryzysu.
Z mężem tworzyli normalne małżeństwo, kłócili się cza-
sem o pieniądze, ale nie bardzo. Wynajmowali mieszkanie,
planowali dziecko. Nikt, w tym sama Mirecka, nie potra-
fił wyjaśnić, czemu pewnego niedzielnego przedpołudnia,
gdy wspólnie przygotowywali obiad, sięgnęła nagle po nóż
i wbiła go trzykrotnie w plecy męża.
– Słyszała pani jakieś głosy? – zapytam.
– Nie jestem wariatką! – Patrzy prosto na mnie i widzę,
że cienie pod oczami to jednak kwestia oświetlenia. Pewnie
mam teraz takie same.
– Mąż panią skrzywdził? Chciał to zrobić? Broniła się
pani?
– Nie, nie, nie! Już mówiłam: stałam w kuchni, Sławek
tłukł te kotlety, ja rozbijałam jajka na panierkę, Max, nasz
pies, ślinił się w kącie. Rozmawialiśmy o pracy i wtedy wzię-
łam nóż i, nie wiem, jakoś tak automatycznie… – Ręka ści-
skająca wyimaginowane narzędzie wędruje do góry i znowu
na dół. – To znaczy, wtedy chyba wiedziałam, dlaczego to
robię, to było takie normalne, a chwilę później już nie wie-
działam… A on tak leżał i charczał… Zadzwoniłam na pogo-

| 135
towie. Krew się strasznie lała, ja płakałam i głaskałam go,
pies żarł kotleta z podłogi, a ja wycierałam tę krew…
Świetlówka pod sufitem mruga. Impulsy elektryczne…
Cienie na twarzy pojawiają się i znikają.
– Co pani wtedy czuła?
– Bałam się. – Gdy tak potrząsa głową, krótka grzywka
tkwi w miejscu, przyklejona do czoła.
– O niego?
– O niego. A potem… – Brązowe oczy taksują moją twarz,
jakby sprawdzały, czy można mi zaufać.
Odczekam chwilę. Jej usta otwierają się i zamykają
w ciszy.
– Tak, pani Heleno?
– Bałam się siebie.
– Czego się pani bała?
– Że mogę znowu chcieć rzeczy, których wcale nie chcia-
łam. – Światło ponownie gaśnie na chwilę. – Ma pani tak
czasem?

***

Zapalę papierosa. Michał leży obok, ciągle nagi, z zamknię-


tymi oczyma, jednak raczej nie śpi.
– To znaczy, że nie ma wolnej woli? – przerwę ciszę.
– Nie w powszechnym rozumieniu tego pojęcia – mruczy
niewyraźnie.
– Przykra perspektywa.
Otwiera oczy, przewraca się na bok, sięga po kosmyk
moich włosów.
– Obiektywnie rzecz biorąc, nic to nie zmienia – odpo-
wiada. – Poznajemy mechanizmy, ale ich wynik, to, jak
zachowują się ludzie, pozostaje przecież taki sam. Rajskie

136 |
ptaki nie wydają się mniej zachwycające, odkąd wiemy, że
powstały na drodze ewolucji, a nie stworzenia.
Obrócę głowę i wypuszczę dym tak, żeby nie dmuchnąć
mu w twarz.
– A miłość?
Przenosi wzrok z moich oczu na usta i z powrotem. Łapię
się na tym, że robię to samo – sprawdzam, czy się uśmiecha.
– Jeśli się dobrze zastanowić, wolny wybór był zawsze
złudzeniem. Na przykład ty byłaś najlepszą laską w akade-
miku. Jak mogłem nie zwrócić na ciebie uwagi? To już bar-
dziej niezwykłe jest to, że nie kazałaś mi spadać.
Odłożę tego papierosa, i tak nie da się teraz palić.
– Faktycznie, nie jesteś najprzystojniejszy – odpowiem,
zgniatając niedopałek w popielniczce. – Ale masz swoje
zalety.
– Na przykład?
W półmroku nie widać, że ma czarne oczy.
– Niech pomyślę… Jesteś dobry w łóżku. A kiedy już
dostaniesz Nobla za te badania, będziesz też nieprzyzwoicie
bogaty.
Śmieje się i wchodzi do mnie pod kołdrę, chociaż wcale
nie mam ochoty na kolejny raz.
– No widzisz – słyszę. – Dobór naturalny w czystej
postaci. Facetom zależy tylko na seksie, a kobietom jeszcze
na pieniądzach.

***

– Co panią najbardziej drażniło w zachowaniu męża?


– Nie, nic, nic, wszystko było dobrze… – Helena Mirecka
nerwowo kręci głową.
– To może inaczej. Co pani najbardziej w nim lubiła?

| 137
– Najbardziej? Sławek był… jest mądry. – Patrzy na mnie
i chwilę się waha. – To znaczy… nie w sensie, że szkolony,
bo co on tam tej szkoły miał… Tylko tak normalnie, w życiu.
Zawsze wie, co chcę, jak mnie rozśmieszyć albo pocieszyć.
Nie muszę nic mówić…
Dłonie na blacie zaciskają się w pięści.
– Odpowiadał pani taki układ? – zapytam.
– Boże, było już tak dobrze!

***

– Uważam, panie profesorze, że pacjentka nie była poczy-


talna.
Głowa pochyla się niżej, a oczy patrzą na mnie nad
rogowymi oprawkami okularów – trochę kpiąco, a trochę
z wyrzutem.
Wytrzymam ten wzrok. Poprawię się na kanapie i dodam:
– Tak wynika z mojej obserwacji.
Orlicki rozkłada ręce i wzrusza ramionami.
– Nie no, oczywiście… Wszystko można… Tylko trzeba
to uzasadnić.
Przesunę się z powrotem na poprzednie miejsce i założę
nogę na nogę.
– Konsekwentnie dystansuje się od faktu ataku na męża.
Nie podaje żadnych powodów, nie próbuje się usprawiedli-
wić. Opisuje to jako działanie całkowicie niezależne od jej
woli.
Profesor odchyla się na fotelu i przygląda czemuś na
suficie.
– Co ważne – kontynuuję – nie posługuje się żadnymi
standardowymi opisami, widać, że to nie jest wyuczone, uda-
wane, tylko… – brakuje mi słowa – …autentyczne.

138 |
Stary zdejmuje okulary i kładzie je na biurku między
nami, jakby chciał się odgrodzić od moich argumentów.
Pożółkły od tytoniu palec stuka w karty leżącej przed nim
książki. Litery, widoczne przez szkła w grubych oprawkach,
zdają się wyginać i tańczyć, żartując sobie ze mnie.
– Pani Aniu. – Słyszę w jego głosie nutę zniecierpliwie-
nia. – Pani dobrze wie, że tu nie chodzi o pani subiektywne
odczucia, tylko o fakty.
– To są fakty – przerwę, odrywając wzrok od jego oku-
larów. – Pacjentka w chwili popełniania czynu nie miała
zdolności rozpoznania jego znaczenia ani kierowania swoim
postępowaniem.
– Czemu?
– Jak to: czemu?! Bo zrobiła coś absurdalnego, czego nie
potrafi wytłumaczyć, uzasadnić, czego się boi!
Zmrużone oczy krótkowidza przyglądają mi się uważ-
nie, jakbym to ja teraz była pacjentką. Palec znowu atakuje
kolejne litery.
– Definicja stanu niepoczytalności ma charakter mie-
szany. – Głos Orlickiego jest znużony, nawet jakby smutny,
kiedy recytuje formułę. – Składa się z członu psychologicz-
nego, do którego się pani odniosła, i członu psychiatrycz-
nego, który wymaga obecności przyczyny: upośledzenia
umysłowego, choroby psychicznej lub innego zaburzenia
czynności psychicznych.
Jeszcze zanim skończy, wiem, jak będzie brzmiało osta-
teczne pytanie.
– Czy potrafi pani udowodnić, że pacjentka jest na coś
chora?
– Nie, jest zupełnie zdrowa. – Od razu czuję, że odpowia-
dam zbyt szybko, będę musiała się uspokoić. – Ale działała
wtedy automatycznie, bez udziału świadomej woli. Nie
chciała tego…
– To nie wystarcza.

| 139
– Ale to się zdarza. Częściej niż pan… niż nam się wydaje.
– Ustawa nie przewiduje takiej opcji. – Kręci głową.
Naprawdę wygląda na smutnego.
Wiercę się na tej kanapie jak studentka na egzaminie. Ta
rozmowa od początku nie przebiega zgodnie z moim pla-
nem. Niepotrzebnie dałam się wyprowadzić z równowagi.
– Ja przygotuję ten raport – powiem po prostu.
Otoczone zmarszczkami oczy mrużą się jeszcze bardziej.
– Jeśli pani nie chce…
– Chcę.
Wstanę, ukłonię się i wyjdę. Za drzwiami oczywiście
spotykam Celinę, która udaje, że załatwia coś z Kaśką. Bez
słowa skinę głową, ominę ją z lewej.
Nic z tego. Wychodzi za mną z sekretariatu.
– Stary wkurzony, nie? – pyta szeptem.
– Nie, dlaczego? – Wzruszę ramionami. – Pracujemy nad
raportem. Ostatnie poprawki.
Wredna żmija kręci z niedowierzaniem głową.
– Nic nie widzisz? Wkurzony, wkurzony na maksa!
Kaśka słyszała, jak rozmawiał ze specjalistą krajowym.
Ministerstwo jest niezadowolone, że wydajemy za dużo
korzystnych opinii. Zagrozili cięciami.

***

Michał wydaje się całkowicie zaabsorbowany pracą.


Próbuję złapać jego spojrzenie, nie potrafię tak rozmawiać
bez kontaktu wzrokowego. Odkąd przyszłam, siedzę przy
biurku, a on krząta się po pracowni, podłącza swoje urzą-
dzenia, sprawdza wykresy, coś tam wystukuje na klawia-
turze. Opowiadam, ale nie wiem, czy w ogóle mnie słucha.
Przede mną, w swoim terrarium, Al skrobie o szybę malut-
kimi, różowymi łapkami.

140 |
– Jeżeli ta twoja teoria jest prawdziwa, to moja praca nie
ma sensu – powiem w końcu.
– Nie, dlaczego?
Mam wrażenie, że nie rozumie, bo nie słuchał.
– Nikt nie jest przecież odpowiedzialny za to, co robi,
wszyscy bezwiednie realizujemy jakiś zadany algorytm.
Mówię te słowa i nienawidzę Michała za to, że je mówię.
Że też akurat mnie musiał się trafić pieprzony geniusz
szczurzej neurobiologii!
– Ale nie każdy robi coś złego. – W tym jego opanowaniu
i gotowych odpowiedziach pomimo pozornego braku uwagi
jest coś nieludzkiego. – Okej, sensu nie ma traktowanie
aktu sprawiedliwości jako kary, zemsty na winowajcy. Ale
odseparowanie go od społeczeństwa zachowuje swoje uza-
sadnienie.
Patrzę teraz w rubinowe oczka Ala, który nie ustaje
w próbach uwolnienia się z terrarium.
– Tylko że ja jedynie decyduję, czy to odosobnienie będzie
miało miejsce w więzieniu, czy w szpitalu. Czyli wykonuję
zbędną pracę.
Michał w drugim kącie pomieszczenia wyciąga z szafy
duży czerwony kask. Chwilę zwleka z odpowiedzią, w końcu
słyszę:
– To wciąż tylko teoria.
– Jeśli się potwierdzi, ważniejsze od tego, co zrobił prze-
stępca, będzie to, czy zrobi to ponownie. Od tego zależy, czy
jego odosobnienie będzie celowe – powiem, przyglądając się
kaskowi, większej wersji nakrycia głowy Ala. – I o tym też
chyba powinna decydować twoja maszyna.
– Chcesz sprawdzić? – Słyszę pytanie i przez krótką
chwilę zastanowię się, czy nie udawać, że nie rozumiem.
– Nie chcę – odpowiem.
– Chcesz, chcesz. – Michał się uśmiecha.
Podchodzi i zakłada mi hełm na głowę.

| 141
– Ładnie ci.
Nie czuję nic niezwykłego. Przesunę palcami po gładkiej
powierzchni. Śmiechem spróbuję rozładować zdenerwowa-
nie.
– Ej, zniszczysz mi fryzurę!
– Nauka wymaga podobnych poświęceń. – Michał całuje
mnie w czubek nosa, po czym chwyta za rękę i prowadzi do
biurka pod ścianą. – Siadaj – mówi, a ja posłusznie spełnię
jego polecenie.
Stoi za mną, czuję jego dłonie na barkach.
– Popatrz – słyszę. – Masz tutaj dwa przyciski: zielony
na „tak” i czerwony na „nie”. Odpręż się teraz, a kiedy będę
zadawał ci pytania, odpowiadaj odruchowo, bez kombino-
wania, dobrze? Zobaczymy, na ile wcześniej jestem w stanie
przewidzieć twoje reakcje.
Kiwnę głową w kasku, choć wcale nie mam na to ochoty.
Nie widzę teraz Michała, tylko te dwa kolorowe guziki, ale
słyszę z tyłu, jak przebiera palcami po klawiaturze. Czekam.
– Lubisz różowy kolor?
Uderzę gwałtownie w czerwony przycisk. Nie jestem
pewna, czy zadziałał. Michał powinien wiedzieć. Powtórzę.
– Szybka jesteś. – Słyszę jego śmiech. – Spokojnie, to na
razie pytania kalibracyjne.
Nie dam się tak łatwo rozgryźć.
– Sześć razy siedem to czterdzieści dwa?
Zielony guzik. Chwila zastanowienia, zawsze miałam
z tym problem, jednak dobrze.
– Bardzo dobrze.
Głupia zabawa. Ale chyba bezpieczna.
– Czy podobne badania na zwierzętach powinny być
dopuszczalne?
Czuję się już nieco rozluźniona. Pozwolę sobie na chwilę
namysłu, rzucę okiem na terrarium z Alem. Powoli sięgnę
w kierunku zielonego przycisku. Wciąż nie dostaję od

142 |
Michała żadnego sygnału zwrotnego. Odwrócę się przez
ramię. Widzę uspokajające machnięcie ręką znad laptopa.
– A na ludziach?
Spodziewałam się tego pytania. Rozważę je przez chwilę.
Nacisnę czerwony guzik. Właściwie czuję się nieco rozcza-
rowana, myślałam, że to będzie bardziej…
– Kochasz mnie?
A jednak. Nie odwrócę się ponownie i nie zapytam, czy
dobrze usłyszałam. Nie.
Nie.
– Nie oszukuj. – Michał znów się śmieje.
Cofnę dłoń znad czerwonego przycisku. Za późno.
– Uznasz tę swoją pacjentkę za poczytalną?
Teraz już nie wiem. Muszę się jeszcze zastanowić.
Zawieszę rękę nad guzikami. Niech to się skończy.
– Wystarczy! – woła Michał. – Już mam!
Podchodzi i ściąga mi hełm z głowy. Poprawię włosy. Nie
patrzymy sobie w oczy.
– I co, działa? – zapytam.
– Tak, chyba tak. – Jego ręka gładzi czerwony lakier. –
Trzeba jeszcze trochę poprawić…
Wstanę z fotela. Michał się odsuwa.
– Znaczy, to tylko taka próba. Chciałem, żebyś była pierw-
sza…
– Pomyślałam „tak”, prawda?
– Tak, sygnał był na „tak”.

***

Nacisnę przycisk dzwonka koło szyby po to, żeby pani


Władzia z portierni nacisnęła swój. Ale po drodze są jeszcze:
westchnienie, dźwignięcie, stęknięcie i człapanie – wszystko

| 143
to całkowicie zbędne, a przecież stanowi istotę egzystencji
pani Władzi.
Ścisnę pod pachą teczkę z raportem i pójdę żółtym
korytarzem, ominę kolejne odnogi. Prosto, w lewo, w prawo
i do końca.

***

Michał otwiera drzwi po pierwszym dzwonku. Uśmiecha


się, ale ucieka wzrokiem. Pozwolę, żeby pomógł mi zdjąć
płaszcz.
– Kwiaty. Dla ciebie – mówi niepewnie, wskazując na
różowy bukiet we flakonie.
Z kuchni czuć zapach smażonego mięsa, na stole butelka
wina, kwadratowe talerze, nawet serwetki, na nich sztućce.
Postarał się dzisiaj.
– Co ci się stało w palec? – zapytam.
– Nie uwierzysz. Al mnie ugryzł!
Satysfakcja każe mi się uśmiechnąć, a on bierze to za
dobrą monetę i odpowiada tym samym. Czas zatrzymuje się
na moment. Trwa krótka chwila jasności, kiedy wiem, rozu-
miem i panuję nad wszystkim.
– To tak nie działa, Michał. – Pokręcę głową.
– Nie wiem, o co ci chodzi…
– Twoja maszyna, ludzie, szczury… To tak nie działa. Nie
masz racji.
– Ale…
– Dużo myślałam.
Siądę na kanapie, a on dalej stoi. W kuchni piszczy pie-
karnik.
– Gdybym uznała moją pacjentkę za poczytalną, to by
znaczyło, że twoja maszyna ma rację. Czyli że tylko realizu-
jemy zadane scenariusze. Czyli – wyliczę na palcach – nie

144 |
jesteśmy odpowiedzialni za to, co robimy. Czyli że, rozu-
miesz, ona też nie może być uznana za poczytalną!
Wlepia we mnie te czarne oczy, jakby nie rozumiał, o co
mi chodzi.
– No więc było jedno wyjście – spróbuję tłumaczyć dalej.
– Napisać w raporcie, że pacjentka spełnia kryteria braku
poczytalności. Orlicki nie był zadowolony, wezwał Celinę,
żeby to sprawdziła, pewnie mnie wyleją, nieważne… Chodzi
o to, że twoja teoria nie zadziałała, zrobiłam po swojemu.
Twoja maszyna kłamie, ludziom nie możesz zaglądać do
głowy, sorry.
Alarm z kuchni zwiększa częstotliwość, rozpaczliwie
próbuje zwrócić na siebie uwagę, zanim będzie naprawdę
za późno.
– Ale co to wszystko ma wspólnego z moją maszyną? –
Michał udaje, że nie rozumie.
– Mówiłeś, że będę na tak, że przeczytałeś to w mojej
głowie, nie kłam!
Patrzę na niego, na te głupie różowe kwiatki, wie prze-
cież, że nie lubię różowego, na jego obandażowany palec,
paciorki czarnych oczu, nóż na stole.
– Ja nie mówiłem o tym pytaniu…
– To o którym? – przerwę, wstając z kanapy i podchodząc
do stołu.
– O tym… tym wcześniejszym.

***

Dłoń, na którą się wspina, jest dzisiaj mniejsza, bardziej


delikatna, inaczej pachnie. Ta dłoń jest jednak lepsza, rozu-
mie polecenia bez zakładania kasku. Posłuszna rozkazowi,
ostrożnie przenosi do korytarzy z żywnością, z szacunkiem
umieszcza we właściwej komorze, otwiera przejście i czeka

| 145
w pobliżu, by w stosownym momencie umożliwić powrót do
miejsca odpoczynku.
Al rusza przed siebie. Zgodnie z zasadami: dzisiaj naj-
pierw w lewo, potem w prawo i znowu w prawo. Zasady nie
zawodzą – kąsek sera pojawia się na końcu korytarza.
Tak, to była dobra decyzja. Poprzednia dłoń nie zawsze
rozumiała sygnały, bywała nieposłuszna, niekiedy trzeba
było ją ukarać. Tą mniejszą jest o wiele łatwiej kierować.
Kończy się ser, lecz głód nie został jeszcze zaspokojony.
Czas wrócić do punktu wyjścia.
Nowa dłoń oczekuje w gotowości na sygnał do dalszego
działania.
Krzysztof Rewiuk
Córka poławiacza żachw

Opowiadanie ukazało się w antologii Werid fiction po polsku.


Tom 1 opublikowanej nakładem wydawnictwa Phanton Books.
„We wszystkich wioskach leżących na południowym wybrzeżu
Małych Wysp Sundajskich, od Sumbawy po krańce Timoru, spo-
tkałem się z głęboko utrwalonym przekonaniem, że najlepszą
kandydatką na żonę dla dojrzałego mężczyzny jest córka poła-
wiacza żachw. Wśród zalet tych dziewcząt w pierwszej kolejności
wymienia się umiejętność przygotowywania sześćdziesięciu sied-
miu różnych potraw z morskich stworzeń, stanowiących podstawę
wyżywienia tamtejszej ludności. Niektórzy rozmówcy podkreślali
też, że córki rybaków, same szkolone od najmłodszych lat do nurko-
wania, potrafią na kilka minut wstrzymać oddech, a co za tym idzie
– przez tak długi czas zachowywać całkowite milczenie. W tych
jednak miejscach, w których byłem dopuszczany przez tubylców do
bliższej komitywy, mężczyźni w sposób niedwuznaczny dawali mi
do zrozumienia, że prawdziwym powodem, dla którego owe młode
kobiety są tak cenione, jest ich nadzwyczajna biegłość w sztuce
miłosnej. (…) O prawdziwości tych słów nie miałem jednak okazji
się przekonać, gdyż nigdy osobiście nie spotkałem męża córki poła-
wiacza żachw”.
J. Onglair, „Życie seksualne cywilizowanych inaczej”
(wydanie 2. poprawione)

Niezależnie od ostatecznego wyniku negocjacji, czasu


spędzonego w tej osadzie z pewnością nie uznam za stra-
cony. Niewiele jest już bowiem na Ziemi zakątków tak dzi-
kich, nietkniętych globalizacją, miejsc pełnych dziewiczej

| 149
prostoty, w których czas zatrzymał się nie dziesiątki i nie
setki, lecz jak gdyby tysiące lat temu.
Na swój sposób bawi mnie myśl, że jeśli nie uda mi się
uzyskać od tubylców zgody na budowę ośrodka, pozostanę
jednym z nielicznych szczęśliwców, którym dane było obco-
wać z tym egzotycznym światem. Szefostwo Paradise Travel
Inc. oczywiście nie podziela mojego punktu widzenia, ale
umówmy się – nie byłbym pierwszym agentem wracają-
cym z wysp z niczym, a moje dotychczasowe zasługi dla
biura pozwalają chyba raz na jakiś czas cieszyć się czymś
w rodzaju dwóch tygodni nieoficjalnego urlopu na koszt
pracodawcy.
Te dwa tygodnie mogą się zresztą nieco przedłużyć.
Dzisiaj odebrałem przez radio informację o trudnościach
w załatwieniu zezwolenia na powrotny kurs wodolotu.
Wyraziłem swoje niezadowolenie, przypomniałem warunki
kontraktu i wróciłem na plażę.
Siedzę teraz na zwalonym palmowym pniu i, traktując
to jako dodatkowo płatne nadgodziny, przyglądam się ryba-
kom szykującym swoje czółna do wieczornego połowu. Ich
popielate ciała wyraźnie rysują się na tle kremowego piasku,
a włosy – w świetle pełnego dnia błękitne – teraz nabierają
srebrzystej poświaty. Tubylcy ładują do wnętrz łodzi sieci
o drobnych okach, naręcza plecionych lin i długie noże.
Właściwe trudno ich nazwać rybakami. O zmierzchu
będą nurkować i odcinać od podwodnych skał fioletowe
żachwy – jedne z tych morskich stworzeń, które podobno są
zwierzętami, choć bardziej przypominają rośliny. Z wyglądu
obrzydliwe – gdybym był młodszy, miałbym od razu jedno-
znaczne skojarzenia – po przyrządzeniu okazują się dość
smaczne, trochę podobne do kalmarów, choć delikatniejsze.
Tutejsze kobiety przyrządzają je na dziesiątki sposobów;
przez minione dwanaście dni ani razu nie jadłem tej samej
potrawy.

150 |
W lesie otaczającym wioskę podnosi się wieczorny
gwar: słychać trzepotanie ptasich skrzydeł, krzyki małp.
Miejscowi nie zwracają uwagi na hałas, dla nich to odgłosy
naturalne, jak dla nas klaksony samochodów czy szum kli-
matyzacji. Żyją w głębokiej symbiozie z przyrodą, a wszyst-
kie stworzenia uważają za swoich krewnych. We własnym
języku nazywają żachwy „małymi ludźmi” – lalak kecil.
Wiem to od Devi, uroczej młodej istoty przydzielonej mi
przez wodza jako tłumaczka. Devi trochę mówi po angiel-
sku, ja znam nieco sundajskich słów i jakoś się dogadujemy.
Kolejne czółno z cichym szelestem wślizguje się do
wody. Poławiacze pracują w milczeniu. Kolejno wskakują do
wnętrza łodzi, ich spocone muskularne ciała lśnią w świetle
zachodzącego słońca. Devi twierdzi, że niezwykły kolor
skóry, włosów i oczu jej pobratymców to wynik żywienia się
głównie żachwami. Żartuje, że jeśli zostanę tu wystarczająco
długo, sam stanę się do nich podobny.

***

Siedzę na schodku przed drzwiami przydzielonej mi


chaty i wystawiam twarz do słońca. Obok na gołej ziemi
przykucnęła Devi. Patrzy na mnie tymi wielkimi, fiołkowymi
oczami. W jej spojrzeniu jest ciekawość, ale i rodzaj frywol-
nej przekory.
– Mógłbym cię zabrać do Stanów – mówię.
– Po co? – Wydaje się szczerze zdziwiona.
– Zostałabyś tam słynną aktorką – odpowiadam z uśmie-
chem.
Przechyla głowę i trzepoce długimi rzęsami.
– A twoja żona?
– Myślę, że byście się polubiły.

| 151
Naprawdę tak myślę. Kristina też patrzyła na mnie w ten
sposób, kiedyś, dawno, dwadzieścia lat temu. Pewnie znala-
złyby wspólny język.
Chociaż nie – moja żona jest już inną kobietą. Już tak na
mnie nie patrzy.

***

Kiedy pojawia się przypływ, morze wpukla się na kil-


kadziesiąt metrów w głąb lądu. Dla pewności, ale też dla
zabicia czasu, jeszcze raz dokonuję dokładnych pomiarów.
Miejscowym woda nie przeszkadza, jeśli jednak uda się
kupić ten kawałek plaży, bungalowy trzeba będzie postawić
na wysokich palach. Będą tu mogli przyjeżdżać nowożeńcy
na miesiąc miodowy. Albo nie, to dla nich zbyt drogie, a przy
tym niepotrzebne; widzę tu raczej miejsce dla dotkniętych
kryzysem małżeństw z kilkunastoletnim stażem. Może
w takim miejscu byliby w stanie odbudować swoje związki?
Na razie nic nie wskazuje na to, żebym dogadał się ze
starszyzną plemienia. Wódz wyraźnie mnie unika; twierdzi,
że jest teraz bardzo zajęty. Ciekawe czym? Ci ludzie nic nie
robią poza łowieniem żachw, ich gotowaniem i jedzeniem.
Radio znowu nie działa. Nie mam żadnych informacji
z centrali. Nie wiem, ile czasu jeszcze mi zostało.

Wieczorem odprowadzam Devi do jej chaty. Jest jasno,


wschodzi księżyc bliski pełni. Opowiadam jakieś głupoty:
o swojej pracy, o podróżach, nawet trochę o dzieciach. Devi
słucha jak urzeczona, moje historie wydają się jej cudownie
egzotyczne. Zadaje śmieszne pytania, ciągle prosi, żebym
coś powtórzył, traktuje mnie jak bohatera. Postanawiam to
wykorzystać.

152 |
– Potrzebuję jeszcze raz porozmawiać z wodzem – mówię.
– Pomóż mi, proszę.
– Już niedługo – odpowiada. – Wszystko będzie dobrze –
dodaje czystą angielszczyzną.
Ciągle zapominam zapytać, gdzie się nauczyła tego
języka.
Devi chwyta mnie za rękę i pokazuje siedzącą na gałęzi
śmieszną małpę z wielkim nosem. Śmiejemy się głośno, sto-
jąc przy wejściu do chaty. Przez chwilę wydaje mi się, że ze
środka ktoś nas obserwuje. Może to ojciec Devi, niezadowo-
lony, że obcy miesza w głowie jego córce?
Księżyc ma siny odcień, jakby był pokryty drobnymi fio-
letowymi żyłkami.

***

Odezwali się wreszcie z firmy. Tłumaczyli, że monsuny,


że jakiś wojskowy zamach stanu w Dżakarcie, ale robią,
co mogą, i niedługo mnie stąd wyciągną. Drogo ich to
będzie kosztować – należy mi się odszkodowanie za rozłąkę
z rodziną. I niech tylko spróbują grymasić, że nie dobiłem
targu z miejscowymi, skoro sami nie potrafią załatwić głu-
piego samolotu.
Wiem też, co tak bardzo zajmowało wodza i starszyznę.
Wioska szykuje się do święta „jedzenia wielkiej żachwy”.
Tak właśnie powiedziała Devi – gede lalak kecil. Jakkolwiek
to głupio nie brzmi, dla miejscowej społeczności jest to
ponoć bardzo ważne wydarzenie. A ja, jak mnie zapewniła,
będę gościem specjalnym.
To ostatnia okazja, żeby coś tutaj uzyskać.

| 153
Prawdę mówiąc, jestem dość rozczarowany. Spodziewałem
się czegoś, bo ja wiem, bardziej ekscytującego. Tymczasem
święto nie różni się specjalnie od innych tubylczych rytu-
ałów: ognisko, głuche bębny, podskakujący w miejscu tance-
rze. Nie ma nawet masek.
Devi natomiast wydaje się bardzo podniecona atmos-
ferą ceremonii. Widzę płomyki odbijające się w jej oczach.
Z grzeczności, żeby nie wyjść przed nią na ponuraka, uśmie-
cham się i kiwam głową w rytm bębnów.
Wysoko nad plażą świeci księżyc, wyraźnie niebieski –
może to przez te monsuny?
Wódz siedzi po przeciwnej stronie ogniska. Nie udało
mi się z nim jeszcze porozmawiać. Kiedy muzyka na
chwilę cichnie, próbuję wstać, ale Devi mnie zatrzymuje.
Najwyraźniej pochlebia jej fakt, że siedzi obok gościa hono-
rowego. Przysuwa się jeszcze bliżej, tak blisko, że czuję
ciepło bijące od jej rozpalonego ciała.
W kręgu światła pojawiają się starsze kobiety. Roznoszą
posiłek. Sądząc po wielkości kawałków mięsa – żachwa, ku
czci której odbywa się dzisiejsze święto, była naprawdę spo-
rych rozmiarów.
Jedna ze staruch podchodzi do nas, podaje Devi miseczkę,
a ja zostaję z wyciągniętą w powietrzu ręką. Devi zamienia
z kobietą kilka słów i natychmiast pojawia się też coś dla
mnie – połówka łupiny kokosa wypełniona jakby białym
puddingiem.
– Co to jest? – pytam.
– Otak – odpowiada Devi.
Kręcę głową na znak, że nie rozumiem.
– Rozum – poprawia się po angielsku. – Rozum wielkiej
żachwy.
Domyślam się, że to wyjątkowy rarytas, danie specjalne.
Nie ma sztućców, zanurzam więc w gęstej pulpie palec,
kieruję go do ust i oblizuję. Masa jest tłusta i bez smaku.

154 |
Przełykam ją, tłumiąc mdłości. Kobiety obserwują mnie
uważnie, uśmiecham się zatem, kiwam głową z uznaniem
i nabieram na palec następną porcję. Paradise Travel zapłaci
mi za to wszystko.
Kolejne przełknięcia przychodzą łatwiej. Staruchy są
zadowolone, coś komentują, poszturchują Devi, co chwilę
wybuchając śmiechem. Znowu słyszę pulsowanie bębnów.
Wybieram dokładnie zawartość swojej łupiny. Devi wpa-
truje się we mnie, jakby na coś czekała. Nie wiem, jak się
zachować. Wyciągam w jej stronę palec oblepiony ostatnią
porcją białej masy. Ona pochyla się, otwiera usta i, cały czas
patrząc mi w oczy, zlizuje resztki przysmaku.
Ogień bucha w górę.
Wszyscy wokół zrywają się do tańca.
My też tańczymy – podskakujemy w miejscu, zwróceni
ku sobie twarzami. Czuję jej gorący oddech na piersi. Pot
spływa po jej twarzy. Odchyla głowę, przedramieniem
odgarnia przyklejone do czoła włosy. Bębny przyspieszają.
Śmieję się. Staram się nie zgubić rytmu. Ktoś mnie potrąca.
Devi ociera się o mnie biodrami, chwyta mnie za ręce.
Biegniemy do jej chaty.

„Inwaginacja, jako prymitywny typ gastrulacji polega-


jący na wpukleniu się do wnętrza blastuli komórek bieguna
wegetatywnego i sklejenia ich z przeciwległym biegunem,
stanowi w odniesieniu do strunowców wyraz anachronizmu
ontogenetycznego. Wspomniany model rozwoju zarodko-
wego, jakże typowy dla wstężnic, mięczaków i szkarłupni,
występuje jednak, co zaskakujące, również u o wiele bliż-
szych nam rozwojowo sprzągli i żachw”.
Vlastimil Orlíček, „Wprowadzenie do ontogenezy porów-
nawczej strunowców niższych. Tom VII”

| 155
Bez cienia wstydu i z pełnym entuzjazmu zaangażo-
waniem robiła ze mną nie tylko rzeczy, o które wstydziłbym
się prosić Kristinę, ale i takie, o których nigdy nie marzyłem,
a nawet takie, w które trudno mi dzisiaj uwierzyć, nazwać,
czy choćby je sobie wyobrazić.
Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć, kto i jak ją tego
nauczył. Chociaż nie – była w niej taka spontaniczność i brak
obaw, jakby było to coś wrodzonego, wynik nietłumionego
instynktu, coś odziedziczonego po zwierzętach, roślinach
dżungli, nienazwanych stworzeniach morskich głębin.
W pewnym momencie musiałem ją prosić, żeby prze-
stała, bo nie miałem już siły. Ześlizgnęła się wtedy ze mnie,
wymknęła, wciąż naga, w czarną noc, i wróciła po chwili
z miseczką tej białej mdłej potrawy. Zjadłem i natychmiast
nabrałem ochoty na dalsze zabawy.
Robiliśmy to prawie do samego rana. Przed świtem
wstała i pociągnęła mnie za rękę. Wyszliśmy na zewnątrz.
Morze, przyciągane przez siny księżyc, podeszło pra-
wie pod sam próg chaty. Zanurzyliśmy się w jego ciepłych
wodach. Devi odpłynęła daleko; ja, szczęśliwy jak dziecko,
chlapałem się przy brzegu. Kiedy znowu wychyliła się
z wody, lśniąca i wspaniała, miała za plecami koronę wscho-
dzącego słońca.

***

Przeniosłem się na stałe do Devi. Okazuje się, że miesz-


kała sama. Możemy się teraz kochać w dzień i w nocy, kiedy
tylko mamy ochotę. Reszta wioski się nie wtrąca. Mamy tu
wszystko, co niezbędne: schronienie, Devi przynosi posiłki,
dostałem od niej nawet nowe ubrania, ale prawdę mówiąc
wcale ich nie potrzebuję. Rzadko wychodzę na zewnątrz.
– Jakie to szczęście, że się odnaleźliśmy.

156 |
– Prawda? A tak niewiele brakowało.
– Ale jest już dobrze.
– Tak, jest bardzo dobrze.
– Nie musimy jechać do Stanów?
– Nie, po co?
Tak moglibyśmy ze sobą rozmawiać. Ale nie rozma-
wiamy. Nie ma potrzeby rozmawiania.

Tu nie chodzi o seks. Chodzi o szczerość, zaangażowanie.


O to, że jej na mnie zależy i potrafi to pokazać. Że czuję się
wyjątkowy, wybrany, potrzebny tak naprawdę, nie siłą przy-
zwyczajenia.
Chodzi o to, że kiedy ze sobą jesteśmy, to do końca – i nie
ma niczego innego. Ani na zewnątrz, ani w środku – wszyst-
kie te stare lęki, wyrzuty sumienia, porażki, nawarstwienia,
jakieś śmieci zbierane latami, wszystko to znika, jak wypłu-
kane morską falą…
No dobra, chodzi też o seks.

***

Dzisiaj, gdy nie było Devi, wymknąłem się do swojej daw-


nej chaty. Drzwi zastałem uchylone, ale w środku wszystko
leżało nietknięte. Nic dziwnego – te rzeczy nie były nikomu
potrzebne.
Ze zdziwieniem patrzyłem na przedmioty na półce, na
łóżku, w rozchylonym plecaku; wszystko wydało mi się
jakieś sztuczne, nieszczere, plastikowe. Zebrałem ubrania,
które już na mnie nie pasowały, zakurzone książki, wyblakłe
fotografie. Wyniosłem je przed chatę i spaliłem. Potem wró-
ciłem jeszcze po radiostację. Z trudem wytaszczyłem ją na
zewnątrz, a później, ciągnąc za kable po piasku, wywlokłem

| 157
na wysoki brzeg i wrzuciłem do morza. I tak częściej nie
działała, niż był z niej jakiś pożytek. Zmęczyłem się, musia-
łem dłuższą chwilę odpocząć, ale jakimś cudem udało mi się
wrócić do domu przed Devi.

***

Nie pamiętam, kiedy ostatnio wychodziłem. Nie jest


to konieczne. Devi odwiedza mnie regularnie, daje mi
wszystko, czego potrzebuję, pomaga się umyć. W nocy leży
koło mnie; czuję wtedy, jak oddycha. Jest taka ciepła.

Devi przysunęła moje łóżko do okna i dzięki temu cały


czas mogę widzieć, co dzieje się w wiosce. Ale najbardziej
lubię patrzeć na morze. Fale odchodzą i wracają, jak Devi.
Dzisiaj do brzegu przybiła duża łódź. Wysiadło z niej
kilku bladych mężczyzn. Chodzą po wiosce, zaczepiają
mieszkańców, rozmawiają nawet z wodzem. Mają na sobie
kurtki z napisami: P, A, R, coś dalej. Czytam poszczególne
litery, ale nie rozumiem sensu słów.
Jest z nimi też kobieta o dziwnych włosach, czerwonych
jak ogień. Widzę, że stoi obok Devi i rozmawia z nią na migi.
Devi kręci głową, pokazuje w kierunku lasu. Tamta kobieta
płacze. Wydaje mi się, że powinienem wiedzieć, kim ona
jest. Ale nie wiem. Męczy mnie to myślenie.

***

Obcy ludzie odchodzą i zabierają swoją kobietę. Jeden


jednak zostaje. Widzę, jak długimi krokami chodzi po plaży,
wszystkiemu się przygląda. Dołącza do niego Devi. Siedzą

158 |
na zwalonym pniu, na tle zachodzącego słońca, tyłem do
mnie. Chyba rozmawiają. Nie jestem zazdrosny. Wiem, że
w nocy wróci do mnie i będzie leżała tuż obok. To mi wystar-
cza w zupełności.

***

Obcy i Devi spędzają ze sobą coraz więcej czasu. Spacerują


całymi dniami, trzymają się za ręce. Słyszę, jak wieczorami
stoją przed chatą i głośno się śmieją. Nie widzę w tym nic
śmiesznego.

Na niebie i w głębi morza wschodzi siny księżyc.


Jestem szczęśliwy i gotów na wszystko.

„W zachowaniu mężczyzn w tym wieku można doszukać się


pewnej analogii do obserwacji ze świata zwierząt. Młodsze osobniki
z gromady Ascidiacea (żachwy) posiadają dobrze rozwinięty układ
nerwowy. Na tym etapie życia przypominają wyglądem kijanki,
przemieszczające się sprawnie w morskiej toni i poszukujące
optymalnego miejsca do życia. Po znalezieniu owego wymarzonego
miejsca przyczepiają się do skały i przechodzą w tryb osiadły,
równocześnie stopniowo zmieniając swój wygląd. Stają się podobne
do pustych w środku, gumowatych worków, a przy tym, co
ciekawsze, same stopniowo pożerają swoje zbędne już teraz mózgi”.

Stanley T. Nacks, „Kobieta, która pomyliła swojego męża


z osłonicą”
Powieści nominowane
do Nagrody Fandomu Polskiego
im. Janusza A. Zajdla za rok 2020:

Pieśni Chołów – Maciej Głowacki (Wertofix Media)


Czerń nie zapomina – Agnieszka Hałas (Rebis)
Płacz – Marta Kisiel (Uroboros)
Trzecia część człowieka – Krzysztof Matkowski (Alegoria)
Drogie osoby czytające fantastykę, w niniejszej publikacji
zaprezentowaliśmy wszystkie opowiadania nominowane do
Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za rok 2020.

Osoby uhonorowane Nagrodą wybiorą osoby uczestniczące


Bachanaliów Fantastycznych w Zielonej Górze, 15-17 paździer-
nika, https://bachanaliafantastyczne.pl/

Statuetki zostaną wręczone na uroczystej Gali, która odbę-


dzie się 16 października
Strona Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla
[http://www.zajdel.art.pl/]

Publikacja ta jest wydawnictwem bezpłatnym o charakterze


promocyjnym.

Serdecznie dziękujemy osobom autorskim, wydawnictwom


i redakcjom magazynów za zgodę na umieszczenie nominowa-
nych tekstów w niniejszej publikacji.

Wykorzystywanie zamieszczonych utworów w celach komer-


cyjnych jest zabronione.

ISBN: 978-83-66178-60-1

Twórcy Internetowej Antologii Zajdlowej 2020:


Marcin Zwierzchowski i Marzena Półgrabia

You might also like