Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 581

Zadie Smith

Białe zęby
przełożył Zbigniew Batko
Moim rodzicom i Jimmiemu Rahmanowi
To, co należy do przeszłości, jest prologiem.
- Inskrypcja w Muzeum Waszyngtona
Podziękowania
Pragnę wyrazić wdzięczność Lisie i Joshui Appignanesim za
udostępnienie mi własnego pokoju, kiedy najbardziej go
potrzebowałam. Podziękowania należą się także Tristanowi
Hughesowi i Yvonne Bailey-Smith za udzielenie autorce i
książce gościny w dwóch szczęśliwych domach. Jestem
również zobowiązana za świetne pomysły i bystre oko
następującym osobom: Paulowi Hilderowi, przyjacielowi i
ochotnikowi do testowania pomysłów; Nicholasowi Lairdowi,
„obłąkanemu geniuszowi” i bratniej duszy; Donnie Poppy, tak
we wszystkim skrupulatnej; Simonowi Prosserowi, najbardziej
rozważnemu redaktorowi, jakiego można sobie wymarzyć; i
wreszcie mojej agentce, Georgii Garrett, której czujności nic
nie umknie.
Archie
1974, 1945
Każda błahostka wydaje się dziś, nie wiedzieć czemu,
nieskończenie ważna i kiedy mówi się o czymś, że „nic z tego
nie wynika”, brzmi to jak bluźnierstwo. Nigdy nie wiadomo
- może tak to ujmę - które z naszych przedsięwzięć lub które z
zaniechań będzie dla nas miało nieskończone konsekwencje.
E. M. Forster, Where Angels Fear to Tread, („Tam, gdzie
lękają się stąpać anioły”)
1. Osobliwy drugi ożenek Archiego Jonesa
Początek dnia, schyłek stulecia, Cricklewood Broadway.
Pierwszego stycznia 1975
roku, godzina 6:27. Ubrany w sztruksowy garnitur Alfred
Archibald Jones siedział z twarzą wspartą na kierownicy w
wypełnionym spalinami samochodzie cavalier musketeer
estate, żywiąc w duchu nadzieje, że nie będzie osądzony zbyt
surowo. A właściwie leżał krzyżem, z opuszczoną szczęką i
rozrzuconymi ramionami, niczym jakiś upadły anioł; w
dłoniach ściskał
swoje wojskowe odznaczenia (w lewej) i akt ślubu (w prawej),
postanowił bowiem zabrać z sobą świadectwa swych porażek.
Zielone światełko migotało mu w oku, sygnalizując skręt w
prawo, którego nigdy już nie miał wykonać. Był całkowicie
zdeterminowany. Absolutnie przygotowany. Wcześniej rzucił
monetę i poddał się wyrokowi losu. To samobójstwo było
przemyślane. W gruncie rzeczy powziął coś w rodzaju
noworocznego postanowienia.
Ale nawet gdy jego oddech stawał się spazmatyczny, a
iskierka życia gasła, Archie zachował pełną świadomość tego,
że Cricklewood Broadway wyda się ludziom dziwnym
wyborem. Dziwnym dla tego, kto pierwszy dostrzeże przez
przednią szybę jego bezwładne ciało, dziwnym dla
policjantów sporządzających raport, dla dziennikarza z
lokalnej gazety, któremu każą napisać notkę na pięćdziesiąt
słów, dziwnym wreszcie dla bliskich, którzy tę notkę
przeczytają. Wciśnięte pomiędzy betonowy masyw
multipleksu a olbrzymie wielopoziomowe skrzyżowanie,
Cricklewood nie było bynajmniej miejscem odpowiednim.
Nie było miejscem, do którego przychodzi się umierać.
Docierało się tutaj po to, żeby dostać się szosą A 41 do innych
miejsc. Ale Archie Jones nie chciał umierać w żadnym miłym,
odległym zagajniku ani na krawędzi klifu obramowanego
delikatną lamówką wrzosu.
Zdaniem Archiego, wieśniacy powinni umierać na wsi, a
mieszczuchy w mieście. Tylko takie rozwiązanie było
prawidłowe. „Tak po śmierci jako za życia…” i tak dalej. Było
zatem logiczne, że Archibald powinien umrzeć na tej samej
nieprzyjemnej wielkomiejskiej ulicy, na której - samotny w
wieku czterdziestu siedmiu lat - wylądował w kawalerce nad
pustym sklepikiem z rybą i frytkami. Archie nie należał do
tych, którzy snują zawiłe plany -
zostawiają jakieś listy czy wskazówki dotyczące pogrzebu -
nie był, jednym słowem, z tych, co to im głupstwa w głowie.
Jedyne, czego potrzebował, to chwila milczenia, minutka
ciszy, żeby mógł się skupić. Chciał, żeby było idealnie
spokojnie i cicho, jak we wnętrzu pustego konfesjonału lub w
momencie, kiedy nowa myśl nie została jeszcze wyrażona w
słowach. I chciał zrobić to, co zaplanował, zanim zaczną
otwierać sklepy.
W górze stado miejscowej skrzydlatej zarazy zerwało się z
jakiejś niewidocznej grzędy, wzbiło się w powietrze i,
obrawszy sobie najwyraźniej za cel dach samochodu
Archiego, w ostatniej chwili zatoczyło niespodziewanie
imponujący łuk, by śmignąć w zwartym szyku z elegancją
zgrabnie podkręconej piłki i wylądować na dachu firmy
Hussein-Ishmael, słynnej rytualnej masarni halal. Archie
odpłynął już zbyt daleko, żeby się tym przejmować; z ciepłym
wewnętrznym uśmiechem obserwował, jak ptaki zrzucają swój
ładunek, znacząc białe mury strużkami fioletu. Przygląda! się,
jak wyciągają badawczo szyje nad ściekiem rzeźni Hussein-
Ishmael, obserwował, jak one z kolei przyglądają się
powolnemu, nieustającemu potokowi krwi z martwych
zwierząt - kurczaków, krów, owiec -
rozwieszonych na hakach niczym ubrania na wieszakach w
sklepie. Nieszczęsne istoty.
Gołębie wyczuwały instynktownie nieszczęście i dlatego
przeleciały nad Archiem obojętnie.
Bo choć on sam o tym nie wiedział i choć rura od odkurzacza
leżała na siedzeniu obok, pompując spaliny z rury
wydechowej do jego płuc, tego ranka Archiemu dopisało
jednak szczęście. Jego cieniutka warstewka pokrywała go
niczym świeża poranna rosa. Kiedy na przemian zanikała i
powracała mu świadomość, układ planet, muzyka sfer, trzepot
przezroczystych skrzydeł ćmy w środkowej Afryce i cały
zespół innych czynników, które decydują o tym, czy człowiek
tonie w bagnie czy nie, ktoś uznał, że należy dać Archiemu
jeszcze jedną szansę. Gdzieś, nie wiedzieć czemu, ktoś
zdecydował, że Archie będzie żył.
Rzeźnia Hussein-Ishmael należała do Mo Husseina-Ishmaela,
zwalistego osobnika o byczym karku, z włosami ułożonymi z
przodu w czub, a z tyłu zaczesanymi w kaczy kuper.
Mo był przekonany, że w sprawie gołębi należy dotrzeć do
korzeni, do sedna problemu, którym były nie odchody, ale
same ptaki. Gównem nie jest gówno (tak brzmiała man-tra
Mo), gównem są gołębie. Tak więc poranek prawie-śmierci
Archiego zaczął się w firmie Hussein-Ishmael jak każdy inny.
Mo, przewieszony wielkim brzuszyskiem przez parapet,
wychylił się i machnął tasakiem, usiłując jakoś zastopować
tryskający strumień fioletu.
- Jazda stąd! Wynocha, wy pieprzone zasrańce! A masz!
Sześć!
Zasadniczo było to coś w rodzaju krykieta - gry Anglików
zaadaptowanej przez imigranta - przy czym sześć gołębi za
jednym zamachem było liczbą zaiste rekordową.
- Varin! - zawołał Mo w głąb ulicy, wznosząc triumfalnie
tasak. - Teraz twoja kolej, chłopcze. Jesteś gotów?
Na dole stał na chodniku Varin, chorobliwie otyły młody
Indus, odwalający tu bezsensowne praktyki szkolne uczeń
pobliskiej zawodówki. Wyglądał jak wielka zrezygnowana
kropa pod znakiem zapytania, jaki tworzył w tej chwili Mo.
Do jego obowiązków należało wspięcie się po drabinie,
zebranie zmasakrowanych gołębi do plastikowego worka na
śmieci, zawiązanie go i wyrzucenie do pojemników po drugiej
stronie ulicy.
- Ruszże się, panie Tłuścioch! - zawołał jeden z kuchcików
Mo, akcentując każde słowo dźgnięciem Varina w zadek kijem
od szczotki. - Ruszże tę swoją tłustą hinduską dupę, ty
człowieku-słoniu, i zbierz tę miazgę!
Mo otarł pot z czoła, prychnął pogardliwie i spojrzał w głąb
ulicy, prześlizgując się wzrokiem po rozwalonych fotelach i
wystrzępionych kawałkach dywanów, tych plenerowych
łożach dla miejscowych pijaczków, po budach z automatami
do gry, ociekających smarem koparkach i samochodach, po
całej tej pokrytej ptasim łajnem scenerii. Kiedyś, Mo był tego
pewien, całe Cricklewood i jego mieszkańcy podziękują mu za
te codzienne masakry; kiedyś żaden mężczyzna, żadna kobieta
ani żadne dziecko, jak ulica długa i szeroka, nie będą więcej
musieli mieszać detergentu z wodą w proporcji jeden do
czterech, żeby zmyć świństwo, które zalewa świat. - Gównem
nie jest gówno - powtórzył z powagą. - Gównem są gołębie.
Mo był
jedynym członkiem tej społeczności, który naprawdę
rozumiał, w czym rzecz. Poczuł się bardzo zeń - przepełniała
go życzliwość dla całej ludzkości - dopóki jego wzrok nie
natrafił
na samochód Archiego.
- Arshad!
Odziany w cztery odcienie brązu chudzielec z wąsiskami jak
kierownica roweru i ze zbroczonymi krwią rękami wynurzył
się ze sklepu.
- Arshad! - Mo, bliski wybuchu, dziobnął palcem powietrze,
wskazując na samochód.
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzał, chłopcze.
- Tak, abbał - rzekł Arshad, przestępując z nogi na nogę.
- Co to jest, do cholery? Co ten tam robi? Mam o wpół do
siódmej dostawę. O wpół
do siódmej przyjedzie tu piętnaście martwych wołów. Muszę
je odebrać. To jest moja praca.
Rozumiesz? Przyjeżdża mięso. I wobec tego jestem w
prawdziwym kłopocie - twarz Mo przybrała niewinny wyraz
zagubienia. - Bo wydawało mi się, że tu pisze wyraźnie „tylko
zaopatrzenie” - wskazał na starą drewnianą skrzynkę, na której
było napisane wielkimi literami: PARKOWANIE
WSZELKICH POJAZDÓW ABSOLUTNIE ZABRONIONE.
- No i co ty na to?
- Nie wiem, abba.
- Jesteś moim synem, Arshad. Nie zatrudniam cię po to, żebyś
nie wiedział. - Mo wyciągnął rękę i przez okno trzasnął
Varina, który balansował na niestabilnej rynnie niczym tancerz
na linie. Uderzenie w potylicę było tak potężne, że chłopiec
omal nie stracił
równowagi. - Zatrudniam cię po to, żebyś wiedział różne
rzeczy. Przetwarzał
informacje,”wydobywał na światło dzienne mroczne tajemnice
niewytłumaczalnego wszechświata, dzieła naszego Stwórcy.
- Abba?
- Dowiedz się, co ten tam robi i usuń go stamtąd.
Mo zniknął z okna. Arshad wrócił po chwili z wyjaśnieniami.
- Abba.
Głowa Mo wyskoczyła znów z okna niczym jakaś zołzowata
kukułka z zegara.
- On się truje spalinami, abba.
- Co takiego?
Arshad wzruszył ramionami.
- Zawołałem, żeby się wynosił, a on mi na to przez szybę:
„Proszę mi dać spokój, ja się truję”. Ot tak po prostu.
- Nikt się nie będzie truł na moim terenie - warknął Mo,
schodząc na dół. - Nie mamy na to licencji.
Znalazłszy się na ulicy, zbliżył się do samochodu Archiego,
wyciągnął ręczniki, które uszczelniały niedomknięte okno od
strony kierowcy i gwałtownym, brutalnym ruchem wcisnął
szybę o kilka cali w dół.
- E, panie, słyszysz mnie pan? Nie mamy tu pozwolenia na
samobójstwa. To miejsce jest halal. Koszerne, rozumiesz pan?
Jeśli chciałbyś pan tu wykitować, przyjacielu, to najpierw
niestety musiałbyś się całkiem wykrwawić.
Archie z trudem uniósł opartą na kierownicy głowę. I nagle w
tym krótkim momencie, jaki dzielił koncentrację wzroku na
potężnym spoconym torsie ciemnoskórego Elvisa od
uświadomienia sobie, że wciąż należy do żywych, Archie
Jones doznał czegoś w rodzaju epifanii. Dotarło do niego, że
po raz pierwszy od urodzenia Życie powiedziało mu „tak”. I
nie było to zwykłe „okej” ani „skoro już zacząłeś, to jakoś
ciągnij dalej”, ale dosadna afirmacja.
Archie był Życiu potrzebny. Zazdrośnie wyrwało go ze szczęk
śmierci i przytuliło z powrotem do łona. Choć Archie nie
należał do jego najlepszych okazów, potrzebowało go, Archie
zaś, ku swemu zaskoczeniu, potrzebował Życia.
W gorączkowym pośpiechu opuścił obie szyby i łapczywie
wciągał do płuc zbawczy tlen. Pomiędzy haustami powietrza
wylewnie dziękował Mo, po policzkach spływały mu łzy,
palce zaciskały się na fartuchu rzeźnika.
- No dobra, dobra - mruknął Mo, wyswobadzając się z
uchwytu i otrzepując fartuch. -
A teraz zabieraj się pan już stąd. Zaraz będzie dostawa mięsa.
Ja jestem od wykrwawiania, nie od porad. Powinieneś pan
jechać na ulicę Samotnych Serc. Tu jest Cricklewood.
Archie, wciąż dławiąc się i krztusząc od podziękowań, cofnął
samochód, zjechał z krawężnika i skręcił w prawo.
*
Archie Jones usiłował popełnić samobójstwo, ponieważ
właśnie rozwiodła się z nim jego żona Ophelia, fiolkowooka
Włoszka z nikłym wąsikiem. Ale nie spędzał noworocznego
poranka, trując się spalinami z rury od odkurzacza, dlatego że
kochał swoją żonę. Chodziło raczej o to, że tak długo z nią żył,
wcale jej nie kochając. Z małżeństwem Ar-chiego było
zupełnie jak z kupowaniem butów, które w domu okazują się
za ciasne. Dla zachowania pozorów godził się na to. A wtedy
niespodziewanie, po trzydziestu latach, buty zerwały się i
wyszły z domu. Żona opuściła Archiego. Po trzydziestu tatach.
O ile pamiętał, zaczynali jak wszyscy - nieźle. Wczesną
wiosną 1946 roku wychynął z mroków wojny i wszedł do
florenckiej kafejki, gdzie obsługiwała go piękna jak słońce
kelnerka, Ophelia Diagilo, cała w żółciach, roztaczająca wokół
siebie aurę ciepła i seksu, kiedy podawała mu cappuccino z
pianką. Weszli w to, jakby mieli końskie okulary. Ona nie
mogła wiedzieć, że kobiety w życiu Archiego nigdy nie
zostawały na długo, że w głębi duszy nie cierpiał ich, nie ufał
im i był zdolny kochać je tylko wtedy, kiedy miały nad głową
aureolę. Nikt nie przestrzegł Ar-chibalda Jonesa, że w koronie
drzewa genealogicznego rodziny Diagilo czaiły się dwie
histeryczne ciotki, wuj, który przemawiał do bakłażanów, i
kuzyn, który nosił ubrania tyłem do przodu. Pobrali się więc i
wrócili do Anglii, gdzie Ophelia szybko uświadomiła sobie
swoją pomyłkę; mąż doprowadził ją w krótkim czasie do
obłędu, a aureola została zapakowana i złożona na strychu,
pokrywając się kurzem z całą resztą starych rupieci i
zepsutych urządzeń kuchennych, które Archie zamierzał
kiedyś naprawić. Wśród tych rupieci był odkurzacz.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, na sześć dni przed
tym, jak zaparkował
przed sklepem Mo, Archie wrócił do domu-bliźniaka w Hen-
don, żeby odszukać ten odkurzacz. Była to jego czwarta
wyprawa na strych w ciągu tego długiego okresu, kiedy
przewoził rozmaite graty do swego nowego mieszkania;
odkurzacz był wśród ostatnich odzyskanych przezeń, a przy
tym jednym z najbardziej zdezelowanych i najbrzydszych
przedmiotów, o jakie walczy się z czystej chęci odegrania się,
bo straciło się dom. Oto czym jest rozwód: zabieraniem
rzeczy, których już się nie potrzebuje, ludziom, których już się
nie kocha.
- Ach, to znów pan - powitała go hiszpańska pomoc domowa,
Santa-Maria, Maria-Santa czy jakoś tak. - Co tym razem,
panie Jones? Zlewozmywak, $/?
- Hoover - powiedział Archie ponuro. - Odkurzacz.
Wbiła w niego wzrok i splunęła na wycieraczkę tuż obok jego
buta.
- Proszę, seńor.
Jego dom stał się przystanią dla tych, którzy zawsze go
nienawidzili. Oprócz pomocy domowej musiał stawić czoło
licznej włoskiej rodzinie swojej żony, jej pielęgniarce,
kobiecie z opieki społecznej i oczywiście samej Ophelii, którą
znalazł w końcu w jednej z klatek tego domu wariatów,
zwiniętą w kłębek na sofie niczym embrion i dmuchającą w
bu-telkę whisky, z której wydobywały się niskie, ponure
dźwięki. Samo sforsowanie linii nieprzyjaciela zabrało mu
ponad godzinę - i w imię czego cały ten trud? Przewrotnego
hoovera, wyrzuconego przed wieloma miesiącami na strych,
bo z uporem robił coś wręcz przeciwnego do tego, co jest
zadaniem każdego odkurzacza: rozpylał kurz, zamiast go
wciągać?
- Po co pan tu przyłazi, mister Jones, skoro to pana tak dołuje?
Niech pan się trochę zastanowi. Na co panu ten odkurzacz? -
Pomoc domowa szła za nim po schodach na strych, uzbrojona
w jakiś płyn do czyszczenia.
- Jest zepsuty. Nie jest panu potrzebny. No widzi pan? Widzi
pan? - Włożyła wtyczkę do gniazdka i pstryknęła martwym
przełącznikiem. Archie wyciągnął wtyczkę i w milczeniu
zaczął okręcać hoovera sznurem. Owszem, był zepsuty, ale
należał do niego. Wszystko, co zepsute, należało do niego.
Zamierzał naprawić wszystkie cholerne zepsute przedmioty,
choćby tylko po to, żeby pokazać, że się do czegoś nadaje.
- Jest pan nic niewart! - Santa-Jakaśtam gnała za nim po
schodach na dół. - Pańska żona choruje na głowę, a pana stać
tylko na to!
Archie przycisnął hoovera do piersi i wniósł do zatłoczonego
saloniku, gdzie na oczach patrzących nań z wyrzutem
obserwatorów wyjął skrzynkę z narzędziami i przystąpił
do naprawy.
- Popatrzcie na niego - powiedziała jedna z jej włoskich babć,
ta bardziej wystrojona, poowijana szerokimi szalami i mniej
upstrzona pie-przykami - bierze wszystko, capisce?
Odebrał jej rozum, odebrał mikser, zabrał starą wieżę stereo,
wszystko oprócz desek z podłogi. Rzygać się chce…
Kobieta z pomocy społecznej, która nawet w pogodny dzień
przypominała zmokłego długowłosego kota, kiwała
potakująco wąską głową. - To wstrętne, nie musi mi pani
mówić, naprawdę wstrętne… i oczywiście my zostajemy z
tym całym bagnem… a jeszcze ten cham…
- Przecież teraz, kiedy on się wyniósł - zawtórowała jej
pielęgniarka
- ona nie może tu zostać sama. Biedaczka potrzebuje
prawdziwego domu, musi…
Jestem tu, miał ochotę powiedzieć Archie. Jestem tu przecież,
do cholery jasnej, I to był mój mikser.
Ale Archie nie należał do tych, którzy chcieliby jakiejkolwiek
konfrontacji. Jeszcze przez jakiś kwadrans przysłuchiwał się w
milczeniu ich uwagom, testując ssanie odkurzacza na
kawałkach gazety, aż do chwili, gdy ogarnęło go przemożne
uczucie, że życie jest olbrzymim tobołem, tak nieznośnie
ciężkim, że nawet gdyby miało to oznaczać utratę absolutnie
wszystkiego, byłoby mu nieskończenie łatwiej zostawić całe
to brzemię na skraju drogi i pogrążyć się w mroku. Nie
potrzebujesz tego miksera, Archie, nie potrzebujesz hoovera.
Te graty są tylko zbędnym balastem. Po prostu zrzuć ten tobół,
Arch, i dołącz do beztroskich obo-zowiczów w niebie. Czy nie
byłoby to najwłaściwsze rozwiązanie? Archiemu - z jazgotem
byłej żony i byłej rodziny rozbrzmiewającym w jednym uchu i
kaszlem odkurzacza w drugim - wydało się nagle, że Koniec
jest nieunikniony i bliski. Nie było w nim żadnej osobistej
urazy wobec Boga ani nic takiego. Przypominało to raczej
koniec świata.
Teraz będzie potrzebował silniejszej motywacji niż kiepska
whisky, nowy rodzaj krakersów czy pudełko lodów
waniliowych (truskawkowych oczywiście zabrakło), żeby
wkroczyć w kolejny rok życia.
Cierpliwie złożył hoovera i odkurzył cały salon z dziwną,
metodyczną skrupulatnością jakiegoś ostatecznego aktu,
wsuwając ssawkę w najbardziej niedostępne zakamarki. Potem
z poważną miną rzucił monetę (orzeł - życie, reszka - śmierć) i
nie odczuł nic szczególnego, kiedy uzmysłowił sobie, że
patrzy na pląsającego lwa. Spokojnie odłączył rurę
odkurzacza, włożył ją do walizki i opuścił dom ostatecznie.
*
Ale umieranie to nie bulka z masłem. A samobójstwa nie
można umieścić na liście Rzeczy do Zrobienia pomiędzy
czyszczeniem rusztu od grilla a podparciem chwiejącej się
sofy cegłą. To decyzja o tym, żeby już nigdy nic nie zrobić,
całus posłany nicości. Bez względu na to, co ludzie mówią,
samobójstwo wymaga charakteru. Jest to coś dla bohaterów i
męczenników, dla ludzi prawdziwie próżnych. Archie nie był
ani jednym, ani drugim. Był
człowiekiem, którego znaczenie w Wyższym Porządku Rzeczy
można było przedstawić w postaci proporcji: Ziarnko piasku:
Plaża. Kropla deszczu: Ocean, Igła: Stóg siana.
A zatem przez kilka dni ignorował postanowienie monety i
jeździł z rurą od hoovera w samochodzie. Nocami patrzył
przez przednią szybę na monstrualne w swym bezmiarze niebo
i odczuwał w jakiś pierwotny sposób swój rozmiar w stosunku
do wszechświata, odczuwał z całą mocą, co znaczy być
maleńkim pyłkiem i człowiekiem wykorzenionym.
Myślał o tej luce, jaka powstanie, kiedy on, Archie, zniknie, i
wydawała mu się ona nic nieznaczącym ubytkiem, zbyt
małym, by można go było zmierzyć. Trawił czas na
rozmyślaniach, czy „hoover” to nazwa urządzenia czy też, jak
utrzymywali niektórzy, po prostu nazwa marki. I przez cały
ten czas rura od odkurzacza leżała jak wielki, zwiotczały kutas
na tylnym siedzeniu, szydząc sobie z jego cichego leku,
wyśmiewając bojaźliwe kroczki, jakimi zbliżał się do kata, i
szydząc bezlitośnie z jego impotenckiego niezdecydowania.
Wreszcie dwudziestego dziewiątego grudnia Archie pojechał
odwiedzić swojego starego przyjaciela Samada Miah Iqbata.
Choć może brzmi to nieprawdopodobnie, był to najstarszy z
jego przyjaciół - muzułmanin z Bengalu, człowiek, u którego
boku walczył, kiedy trzeba było walczyć, i który przypominał
mu o tamtej wojnie. Wojnie, która innym kojarzyła się z
tłustym bekonem i malowanymi na gołym ciele szwami
pończoch, ale w pamięci Archiego przywoływała strzelaninę,
karty i smak mocnego zagranicznego alkoholu.
- Archie, drogi przyjacielu - powiedział Samad swoim
ciepłym, serdecznym głosem. -
Musisz zapomnieć o tych wszystkich kłopotach z żoną.
Spróbuj nowego życia. Tego ci właśnie potrzeba. A teraz dość
tego: stawiam pięć funciaków przeciwko twoim pięciu.
Siedzieli w swojej nowej melinie, w bilardowni O’Connella,
grając w pokera na trzy ręce, dwie Archiego i jedną Samada -
bo w prawicy tego ostatniego utkwił kiedyś pocisk i teraz
spoczywała szara, nieruchoma i absolutnie martwa, jeśli nie
liczyć krążącej w niej krwi.
Miejsce, w którym spotykali się co wieczór, żeby zjeść
kolację, było pół kawiarnią, pół
szulernią prowadzoną przez iracką rodzinę, odznaczającą się
tym, że jej członkowie mieli w większości kłopoty z cerą.
- Spójrz na mnie. Małżeństwo z Alsaną pozwoliło mi wrócić
do życia, rozumiesz?
Otworzyło przede mną nowe perspektywy. Jest taka młoda,
taka witalna, ożywcza - jak haust świeżego powietrza. Chcesz
mojej rady? Proszę cię bardzo: porzuć swoje stare życie - to
chore życie, Archibald. Nie ma w nim nic dobrego. Absolutnie
nic.
Samad patrzył na niego z wielkim współczuciem, bo zawsze
myślał o Archiem z czułością. Ich wojenną przyjaźń poważnie
nadwątliła trzydziestoletnia separacja, kiedy to mieszkali na
różnych kontynentach. Wiosną 1973 roku Samad, wówczas
mężczyzna w średnim wieku, przybył w poszukiwaniu
nowego życia do Anglii z nową dwudziestoletnią narzeczoną,
filigranową Alsaną Begum, dziewczyną o twarzy jak księżyc
w pełni i bystrych, przenikliwych oczach.”W przypływie
nostalgii, a także dlatego że Archie był jedynym człowiekiem,
jakiego znał na tej wysepce, Sa-mad odszukał przyjaciela i
zamieszkał w tej samej dzielnicy Londynu. I z wolna, ale
pewnie ich przyjaźń odżyła.
- Grasz jak ciota - ciągnął Samad, układając zwycięskie
królowe. Potem jednym wprawnym gestem rozłożył je
kciukiem lewej ręki i karty spadły na stół, układając się w
wachlarzyk.
- Jestem stary - rzekł Archie, rzucając swoje karty. - Jestem
stary. Kto mnie teraz zechce? Już za pierwszym razem trudno
mi było przekonać dziewczynę do siebie.
- Bzdura, Archibald. Nawet nie spotkałeś jeszcze właściwej
kobiety. Ta Ophelia, Archie, nie była dla ciebie. Z tego, co mi
napomykałeś, wnioskuję, że ona w ogóle nie jest na te czasy.
Miał na myśli obłęd Ophelii, przekonanej, że jest dziewką
służebną słynnego piętnastowiecznego mecenasa sztuki
Kośmy Medyceusza.
- Ona się po prostu urodziła i żyje nie w tych czasach. To nie
jej pora. Może nawet nie jej tysiąclecie. Nasz wiek
nowoczesności zaskoczył kompletnie tę kobietę, złapał ją za
dupę.
Straciła rozum. Skołowało ją. A ty? Odebrałeś w szatni nie
swoje życie i musisz je zwrócić.
Poza tym żona nie obdarzyła cię potomstwem… a życie bez
dzieci, Archie, cóż to za życie?
Ale każdy człowiek ma zawsze jeszcze jedną szansę, tak, tak,
zawsze jest jeszcze jedna szansa. Wierz mi, znam się na tym.
Ty, Ąrchie - ciągnął, zgarniając bezwładnym przedramieniem
stos dziesięciopensó-wek - nie powinieneś był się z nią żenić.
Świetna rada, pomyślał Archie. Szkoda, że o trzydzieści lat
spóźniona.
W końcu dwa dni po tej rozmowie, wczesnym rankiem
pierwszego dnia nowego roku ból osiągnął takie natężenie, że
rady Samada nie mogły już Archiemu pomóc. Wbrew nim
postanowił umartwić swe ciało, odebrać sobie życie, zejść ze
ścieżki, która już tyle razy zaprowadziła go na manowce, w
głąb dzikich pustkowi i w końcu zniknęła całkowicie, a to, co
zostało, rozwiał wiatr.
*
Kiedy wnętrze samochodu zaczęły wypełniać spaliny, Archie
dokonał
obowiązkowego przeglądu, rekapitulacji swojego
dotychczasowego życia. Okazało się ono krótkotrwałym,
mało
budującym
doświadczeniem,
niewesołym
metafizycznym
odpowiednikiem noworocznego orę-dzia królowej. Nudne
dzieciństwo, nieudane małżeństwo, beznadziejna praca - ów
klasyczny triumwirat - wszystko to przemknęło mu przez
głowę błyskawicznie, cichcem, prawie bez dialogu, ewokując
niemal identyczne odczucia jak te, których doznawał wtedy,
kiedy to naprawdę przeżywał. Choć Archie nie bardzo wierzył
w przeznaczenie, kiedy się nad tym zastanowił, doszedł do
wniosku, że podjęło ono jednak szczególny wysiłek i zadbało
o to, by wybrać mu życie jak gwiazdkowy prezent od firmy -
zawczasu i taki sam dla wszystkich.
Była oczywiście wojna; Archie załapał się na nią jako
siedemnastolatek w ostatnim roku, ale to nie miało większego
znaczenia. Nie walczył na linii frontu, nic z tych rzeczy. On i
Samad, stary Sam, czyli inaczej Sammy-boy, mieli kilka
barwnych opowiastek w zanadrzu, a Archie nosił nawet w
nodze odłamek, który mógłby pokazać, gdyby ktoś chciał
zobaczyć, tyle że nikt nie chciał. Nikt nie chciał już o tym
rozmawiać. Było to coś takiego jak szpotawa stopa albo
szpecące znamię. Albo jak włosy w nosie. Ludzie odwracali
wzrok. Jeśli ktoś zapytał Archiego: „No to czego dokonałeś w
życiu?” albo „Jakie jest twoje najważniejsze wspomnienie?”,
to nie daj Bóg, żeby pytany napomknął o wojnie; wzrok
rozmówcy stawał się szklisty, palce zaczynały bębnić o blat
baru, wszyscy proponowali następną kolejkę. Tak naprawdę
nikt nie chciał tego słuchać.
Latem 1955 roku Archie, wystrojony w swoje najlepsze buty z
modnymi szpicami, wybrał się na Fleet Street w poszukiwaniu
pracy w charakterze korespondenta wojennego.
Facet o wyglądzie alfonsa, z rzadkim wąsikiem i cienkim
głosem zapytał: „Jakiś dorobek, panie Jones?”. I Archie
wszystko mu wyjaśnił. Opowiedział mu o Samadzie. O ich
czołgu.
Wtedy ten alfonsowaty ważniak w garniturze przechylił się
przez biurko i powiedział:
- Wymagamy czegoś więcej, nie wystarcza nam, że ktoś
walczył, panie Jones.
Doświadczenia wojenne nie są tu istotne.
I na tym właśnie to polegało. W wojnie nie było nic istotnego -
ani wtedy, w 1955
roku, ani tynrbardziej teraz, w roku 1974. Nic z tego, co robił
wtedy, teraz się nie liczyło.
Umiejętności, jakich człowiek nabył, były, jak to się obecnie
mówiło, „irrelewantne”.
- Czy coś jeszcze, panie Jones?
Ale oczywiście, cholera, nic więcej nie było, bo brytyjski
system edukacji już przed laty podstawił mu z chichotem
nogę. A mimo to Archie miał dobre oko, widział, jak się
rzeczy mają, i dzięki temu ostatecznie został przyjęty do pracy
w MorganHero, firmie poligraficznej przy Euston Road, gdzie
przez dwadzieścia lat z okładem obmyślał różne sposoby
składania druków - kopert, ulotek reklamowych, broszur - co
nie było może jakimś wielkim osiągnięciem, ale każdy
przecież wie, że wszystko wymaga złożenia, bo inaczej życie
byłoby jak wielka ptachta gazety; łopotałoby na wietrze, który
mógłby je porwać, a wtedy straciłoby się najważniejsze
kawałki. Co nie oznacza, że Archie marnował czas na lekturę
wielkich jak prześcieradła gazet. Skoro nikt nie zadawał sobie
trudu, żeby je porządnie złożyć, czemu ja miałbym zadawać
sobie trud ich czytania, pytał sam siebie.
Co jeszcze? No więc Archie nie zawsze składał papiery.
Kiedyś, bardzo dawno temu, był kolarzem torowym.
Najbardziej podobało mu się w wyścigach na torze to, że
jeździło się wciąż w kółko. Okrążenie za okrążeniem. Wciąż
miało się szansę nadrobienia dystansu, pokonania okrążenia w
krótszym czasie, poprawienia wyniku. Tyle że Archiemu
nigdy nie udało się go poprawić. Jego czas wynosił 62,8
sekundy. Co jest czasem całkiem niezłym, wręcz na poziomie
światowym. Ale przez trzy lata Archie uzyskiwał przy każdym
okrążeniu czas identyczny: 62,8. Inni kolarze robili sobie
specjalnie przerwy, żeby przyjrzeć się, jak on to robi. Opierali
rowery o barierkę i mierzyli mu czas sekundnikami zegarków.
Za każdym razem 62,8. Taka niemożność poprawienia wyniku
była czymś naprawdę bardzo rzadkim. A taka konsekwencja
zakrawała na cud.
Archie lubił wyścigi, był niezłym, bardzo równym
zawodnikiem i właśnie kolarstwu zawdzięczał jedyne
wspaniałe wspomnienie w życiu. W 1948 roku Archie Jones
uczestniczył
w olimpiadzie w Londynie, dzieląc trzynaste miejsce (z
wynikiem 62,8 sekundy) ze szwedzkim ginekologiem,
niejakim Horstem Ibelgauftsem. Niestety fakt ten został
pominięty w kronikach olimpijskich przez niedbałą sekretarkę,
która wróciła pewnego dnia z porannej kawy z głową
zaprzątniętą czymś zupełnie innym i, przepisując listę,
pominęła jego nazwisko. Madame Potomność wcisnęła
Archiego głęboko w sofę i zapomniała o nim.
Jedynym dowodem, że wspomniane wydarzenie w ogóle
nastąpiło, były okazjonalne liściki i wiadomości, jakie przez
lata dostawał od samego Ibelgauftsa. Na przykład takie jak
ten: 17 maja 1957
Drogi Archibaldzie, załączam zdjęcie, na którym widać moją
zacną żonę i mnie w naszym ogrodzie, na tle dość paskudnego
placu budowy. Choć może nie wygląda to na Arkadię, to
właśnie tu buduję prymitywny welodrom - zupełnie inny niż
ten, na którym się kiedyś ścigaliśmy, ale wystarczający jak na
moje potrzeby. Skala znacznie mniejsza, ale buduję ten tor dla
naszych przyszłych dzieci. Widzę w snach, jak pedałują, i
budzę się z błogim uśmiechem na ustach! Kiedy tor będzie
gotów, musisz nas odwiedzić. Któż bardziej zasługuje na to,
by być ojcem chrzestnym toru zbudowanego przez Twojego
oddanego rywala?
Horst Ibelgaufts
Albo jak kartka pocztowa, która tego dnia, w dzień Niedoszłej
Śmierci, leżała na tablicy rozdzielczej:
28 grudnia 1974 Drogi Archibaldzie, uczę się grać na harfie.
Można to nazwać moim noworocznym postanowieniem.
Zaczynam dość późno, ale przecież nigdy nie jest za późno na
naukę, nie uważasz? Mówię Ci, to piekielnie ciężki
instrument, ale brzmienie ma prawdziwie anielskie i moja
żona uważa, że rozwija moją wrażliwość. Czego nigdy nie
powiedziałaby o mojej wyścigowej obsesji! Ale też kolarstwo
rozumieli zawsze tylko tacy faceci jak Ty, Archie, i oczywiście
autor tego liściku, Twój stary rywal, Horst Ibelgaufts Archie
nie widział się z Horstem od tamtego wyścigu, ale wspominał
go ciepło jako potężnego faceta z ryżymi włosami,
pomarańczowymi piegami i krzywym nosem. Horst ubierał się
jak międzynarodowy playboy i wydawał się zbyt duży dla
swojego roweru. Po wyścigu straszliwie spił Archiego i
sprowadził dwie dziwki z Soho, które najwyraźniej dobrze go
znały. („Często bywam służbowo w twojej pięknej stolicy”,
wyjaśnił Archiemu). Archie po raz ostatni widział Horsta, gdy
przypadkiem przez szparę drzwi wspólnego pokoju w wiosce
olimpijskiej dojrzał jego olbrzymi różowy tyłek, poruszający
się rytmicznie w górę i w dół. Następnego ranka w recepcji
czekał na Archiego liścik, który zapoczątkował ich obfitą
korespondencję:
Drogi Archibaldzie, w oazie pracy i współzawodnictwa
kobiety są czymś naprawdę rozkosznym i odświeżającym,
chyba się ze mną zgodzisz? Niestety, muszę wyjechać
wcześnie, żeby zdążyć na samolot, ale bardzo chciałbym,
Archie, żebyś myślał o mnie jak o kimś naprawdę bliskim! Bo
uważam, że jesteśmy sobie teraz tak bliscy jak nasz wynik na
finiszu! Powiadam Ci, ten, co pierwszy stwierdził, że
trzynaście to pechowa liczba, był
jeszcze większym głupcem niż Twój przyjaciel, Horst
Ibelgaufts PS Dopilnuj, żeby Daria i Melanie dotarty do domu
bezpiecznie.
Daria przypadła w udziale Archiemu. Strasznie chuda, z
żebrami jak kosze do połowu homarów i właściwie bez biustu,
była jednak bardzo milutka. Całowała czule i z upodobaniem
demonstrowała swoje niezwykłe, wyginające się pod
niezwykłym kątem przeguby, obciągnięte długimi,
jedwabnymi rękawiczkami, które musiały ją kosztować co
najmniej cztery kupony. Archie pamiętał, że kiedy zdejmowała
te rękawiczki i wkładała pończochy, powtarzał bezradnie
„Bardzo mi się podobasz”. Odpowiedziała mu uśmiechem i,
choć była zawodową dziwką, Archie odniósł wrażenie, że ona
również czuje do niego sympatię. Może powinien był
wyjechać z nią gdzieś od razu wtedy, zaszyć się gdzieś wśród
wzgórz. Ale wówczas wydawało się to niemożliwe, zbyt
ryzykowne, no bo co począć z młodą żoną przy nadziei {ciąża,
jak się później okazało, była urojona, miała podłoże
histeryczne, wielką banię brzucha wypełniało ciepłe
powietrze), co z jego chromą nogą, gdzie wreszcie szukać tych
wzgórz?
Co dziwne, to właśnie Daria pojawiła się w ostatnim
przebłysku myśli Archiego, zanim stracił przytomność. Myślał
o dziwce, którą spotkał przed dwudziestu laty, i to
wspomnienie Darii i jej uśmiechu skłoniło go, by zrosił
fartuch Mo Izami radości, kiedy rzeźnik uratował mu życie.
Widział ją oczyma wyobraźni: piękną stojącą w drzwiach
kobietę, której wzrok mówi!: „Chodź do mnie”, i uświadomił
sobie z żalem, że nie skorzystał wtedy z zaproszenia. Jeśli
istniała jakakolwiek szansa na to, żeby napotkać znów
podobne spojrzenie, to on, Archie, chciałby dostać jeszcze
jedną taką szansę, chciał dodatkowego czasu. Nie tylko tej
przelotnej chwilki, ale następnej i jeszcze jednej - całego czasu
wszechświata.
Nieco później tego samego ranka objechał w ekstazie osiem
razy rondo Swiss Cottage, wystawiając głowę przez okno;
strumień powietrza owiewał mu zęby i wypełniał usta niczym
rękaw lotniczy. A niech to licho, pomyślał Archie. Więc to jest
tak, kiedy jakiś facio uratuje człowiekowi życie. Zupełnie
jakby się dostało wielką porcję czasu. Śmiejąc się jak wariat,
minął swój blok, potem drogowskaz (Hendon 3 i 3/4 mili).
Stojąc na światłach, rzucił monetą; wynik wywołał uśmiech na
jego twarzy - los najwyraźniej ciągnął go ku innemu, nowemu
życiu. Zupełnie jak psa na smyczy. Kobiety na ogół nie
potrafią zerwać z rodziną i przeszłością, ale mężczyźni
zachowali tę pierwotną zdolność. Po prostu zrywają z tym,
zupełnie tak jakby odklejali sztuczną brodę, i dyskretnie,
cichcem wracają do społeczeństwa, kompletnie odmienieni.
Nierozpoznawalni. W taki właśnie sposób miał się wyłonić
nowy Archie. Przyłapaliśmy go w locie. Bo Archie jest
właśnie w nastroju, który doskonale oddają angielskie terminy
gramatyczne: past tense, future perfect - przeszłość pełna
napięć, przyszłość doskonała. Nastroju właściwie
nieokreślonym. Zbliżając się do rozwidlenia szosy, zwalnia,
przygląda się swojej banalnej twarzy w bocznym lusterku i
odruchowo wybiera drogę, którą nigdy dotąd nie jechał, drogę
biegnącą przez willową dzielnicę do miejsca zwanego Queens
Park. Jazda, naprzód, śmiało, Archie, mój chłopcze!, mówi do
siebie. Wal dwieście na godzinę i nie oglądaj się, na miłość
boską, za siebie.
*
Do lima Westleigha (bardziej znanego jako Merlin) dotarto w
końcu, że ktoś natarczywie dzwoni do drzwi. Podniósł się z
kuchennej podłogi i, brodząc w oceanie nieruchomych ciał,
dotarł do drzwi. Gdy je otworzył, stanął twarzą w twarz z
ubranym w szary sztruksowy garnitur mężczyzną w średnim
wieku, który trzymał dziesięciopensówkę na otwartej dłoni.
Jak sobie później uzmysłowił Merlin, opisując tę sytuację,
sztruksowy garnitur to niezależnie od pory dnia ubiór wysoce
stresujący, takie ubrania bowiem noszą faceci, którzy ściągają
komorne. Poborcy podatkowi. Nauczyciele historii naszywają
dodatkowo skórzane łaty na łokciach. Stanąć oko w oko z
kimś takim o dziewiątej rano w pierwszy dzień nowego roku
to tak, jakby zobaczyć jakąś zjawę naładowaną całą furą
negatywnych wibracji.
- O co chodzi, człowieku? - zmrużywszy oczy, Merlin patrzył
na mężczyznę w sztruksach, który stał w progu oświetlony
zimowym słońcem. - Encyklopedia czy Biblia?
Archie zauważył, że młodzieniec ma deprymujący zwyczaj
akcentowania pewnych słów szerokimi, okrągłymi ruchami
głowy od prawego ramienia do lewego. Zatoczywszy pełny
krąg, kiwał głową potakująco.
- Bo jak to jest encyklopedia, to mamy dość, że tak powiem,
informacji… a jak stówo Boże, toś pan źle trafił. To jest
spokojny dom. Rozumiesz pan, co mam na myśli - zakończył
Merlin, potakując, i wykonał ruch, jakby zamierzał zamknąć
drzwi.
Archie potrząsnął głową i nie ruszył się z miejsca.
- E, tego… coś z panem nie tak? - zapytał Merlin z ręką na
klamce. - Czego pan właściwie chcesz? Jesteś pan na haju czy
co?
- Zobaczyłem ten napis… - powiedział Archie.
Merlin zaciągnął się skrętem; na jego twarzy pojawił się wyraz
rozbawienia.
- Ten tam na górze? - Zadarł głowę, podążając wzrokiem za
spojrzeniem Archiego. W
oknie wywieszone było prześcieradło, na którym widniał
wymalowany wielkimi literami tęczowy napis:
ZAPRASZAMY NA BALANGĘ Z OKAZJI KOŃCA
ŚWIATA, 1975.
Merlin wzruszył ramionami.
- No tak, przykro mi, facet, ale wygląda na to, że końca świata
nie było. Szkoda, co? A może i dobrze - dodał przyjaznym
tonem. - Zależy, jak na to spojrzeć.
- Może i dobrze - zapewnił go żarliwie Archie. -
Stuprocentowe, prawdziwe błogosławieństwo.
- Fajny ten napis, nie? - zapytał Merlin, cofając się o krok na
wypadek, gdyby przybysz chciał go zaatakować albo okazał
się schizolem. - Lubisz pan takie grepsy? To tylko taki żart,
kapujesz pan, nic więcej.
- Przyciągnął mój wzrok, że tak powiem - rzekł Archie, wciąż
rozpromieniony jak kretyn. - Przejeżdżałem akurat tędy i
rozglądałem się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym się
czegoś napić, no wie pan, wypić kielicha z okazji Nowego
Roku, na kaca i tak dalej - bo miałem w sumie ciężki ranek - i
ten napis mnie w pewnym sensie uderzył. Rzuciłem monetą i
pomyślałem: a czemu by nie wstąpić?
Merlin wyglądał na lekko stropionego tym, jaki obrót
rozmowa przybierała.
- Balanga już dawno się skończyła, chłopie. Poza tym wydaje
mi się, że jesteś pan trochę tego, posunięty w latach… no
wiesz pan, o czym mówię… - Merlin poczuł się trochę
niezręcznie; pod jego podkoszulkiem biło serce poczciwego
chłopaka z wpojonym szacunkiem dla starszych. - Znaczy się -
dodał po kłopotliwej pauzie - jest tu wiara trochę młodsza niż
towarzystwo, do jakiego jesteś pan przyzwyczajony. Taka
jakby komuna.
- „Ale miałem wtedy sporo lat… - zanucił Archie żartobliwie,
cytując piosenkę Dylana sprzed dziesięciu lat i zaglądając z
zaciekawieniem do środka -… a dzisiaj mam ich mniej”.
Merlin wyciągnął papierosa zza ucha, zapalił go i zmarszczył
brwi.
- Słuchaj, gościu… Nie mogę wpuszczać każdego z ulicy, no
nie? Przecież możesz być gliniarzem, możesz być zbokiem,
możesz być…
Ale coś w twarzy Archiego - dużej, niewinnej, ożywionej
rozbrajającą nadzieją -
przypomniało Timowi, co jego ojciec, wikary w Snarebrook,
mówił co niedzielę ze swojej kazalnicy o chrześcijańskim
miłosierdziu.
- A zresztą, co tam, jest w końcu Nowy Rok, do kurwy nędzy.
Właź pan.
Archie wyminął Merlina i wszedł do długiego przedpokoju, z
którego wchodziło się do czterech sąsiadujących pomieszczeń;
schody prowadziły na piętro, a drzwi na końcu do ogrodu.
Śmieci rozmaitego pochodzenia - zwierzęcego, mineralnego,
roślinnego - walały się po podłodze; morze pościeli, w której
spali jacyś ludzie, ciągnęło się przez całą długość holu.
Było to istne Morze Czerwone, które rozstępowało się
niechętnie przed kroczącym Archiem.
W pokojach, w niektórych kątach, można było zaobserwować
intensywny przepływ płynów: odchodziło tu na całego
całowanie, karmienie piersią, pieprzenie, rzyganie, jednym
słowem, to wszystko, co można było znaleźć w opisach
komuny zamieszczanych w niedzielnych dodatkach do gazety.
Archie rozważał przez chwilę, czy nie dołączyć do tego bajzlu,
nie zatracić się wśród tych ciał (miał przecież do dyspozycji
całe mnóstwo nowego czasu, całą jego masę, z którą mógł
zrobić, co tylko chciał), ale uznał, że lepszy będzie mocny
drink.
Przebrnął przez przedpokój, dotarł do końca domu i wyszedł
do chłodnego ogrodu, gdzie niektórzy lokatorzy,
zrezygnowawszy z szukania wolnego miejsca w ciepłym
wnętrzu, wybrali zimny trawnik. Myśląc o whisky z tonikiem,
skierował się do ogrodowego stołu, na którym spośród
bezmiaru opróżnionych butelek po winie wyskoczyło nagle
jak miraż coś, co przypominało kształtem i kolorem jacka
danielsa.
- Czy mógłbym…
Dwaj czarni młodzieńcy, półnaga Chinka i biała kobieta w
todze siedzieli przy stole na drewnianych kuchennych
krzesłach i grali w remika. Archie już sięgał po butelkę, kiedy
kobieta potrząsnęła głową i wykonała gest gaszenia papierosa.
- Niestety, kochany, to jedno wielkie morze tytoniu. Jakiś
wredny sukinsyn wsadził
peta do takiej pierwszorzędnej whisky. Ale jest tu gdzieś
jeszcze babycham i jakiś inny niepijalny szajs.
Archie uśmiechnął się do niej, wdzięczny za ostrzeżenie i
uprzejmą propozycję.
Usiadł i nalał sobie duży kieliszek liebfraumilch.
Po wielu, wielu drinkach Archie przysiągłby, że jak daleko
sięga pamięcią, zawsze znał doskonale Clive’a, Leona, Wan-Si
i Petronię. Mógłby wziąć kawałek węgla i, odwrócony tyłem,
wiernie odtworzyć gęsią skórkę wokół sutek Wan-Si i każdy
niesforny kosmyk opadający na twarz Petro-nii, kiedy tylko
zaczynała mówić. Do godziny jedenastej pokochał ich
wszystkich gorąco, jak dzieci, których nigdy nie miał. W
rewanżu powiedzieli mu, że ma, jak na faceta w jego wieku,
wyjątkową osobowość. Wszyscy zgodnie orzekli, że wypełnia
go i emanuje z niego jakaś niezwykle silna pozytywna energia,
silna na tyle, że w krytycznym momencie skłoniła rzeźnika do
opuszczenia szyby w samochodzie. Okazało się też, iż Archie
był pierwszym mężczyzną po czterdziestce, jakiego
zaproszono do komuny.
Wyjawili mu, że już od pewnego czasu zastanawiali się, czy
nie przydałby się ktoś starszy i dojrzalszy, kto mógłby
zaspokoić potrzeby seksualne obdarzonych większym
temperamentem kobiet.
- Wspaniale - powiedział Archie. - Fantastycznie. Jestem
wasz. Poczuł się wśród nich tak swojsko, że zaskoczyło go
nagłe ochłodzenie ich stosunków, jakie nastąpiło około
północy, kiedy dopadł go ostry kac, a do tego wszystkiego
wdał się w kłótnię na temat drugiej wojny światowej.
- Nie wiem, po co w ogóle o tym rozmawiamy - stęknęła Wan-
Si, która ubrała się w końcu, akurat w chwili, kiedy
postanowili wejść do środka. Sztruksowa marynarka Archiego
wylądowała na jej wątłych ramionach. - Dajmy sobie spokój z
taką gadką. Wolę iść spać, niż wdawać się w takie spory.
- Już się wdaliśmy - zauważył podniesionym głosem Clive. -
W tym problem z całym jego pokoleniem: wydaje im się, że
mogą wymachiwać tą wojną jak…
Archie był wdzięczny Leonowi, kiedy ten przerwał CHve’owi
i skierował kłótnię na inny tor, odchodząc od pierwotnego
sporu, który wywołał Archie (wygłaszając trzy kwadranse
wcześniej jakąś niemądrą uwagę o tym, jak to służba
wojskowa kształtuje charakter młodego mężczy-zny), lecz po
chwili gorzko tego pożałował, bo atakowany ze wszystkich
stron musiał się rozpaczliwie bronić. Kiedy mu wreszcie dali
spokój, usiadł na schodach z głową wspartą na dłoniach i
słuchał, jak kłótnia toczy się na górze dalej.
Szkoda. Chciałby należeć do jakiejś wspólnoty. Gdyby
właściwie rozegrał sprawę, zamiast wszczynać kłótnię, miałby
seks za darmo i gołe biusty na zawołanie, a może nawet
dostałby spłachetek ziemi, na którym mógłby sobie uprawiać
warzywa. Przez chwilę (około drugiej nad ranem, kiedy
opowiadał Wan-Si o swoim dzieciństwie) wydawało się, że
jego nowe życie będzie bajeczne i że od teraz będzie zawsze
mówił co trzeba we właściwym czasie, i że dokądkolwiek
pójdzie, wszędzie ludzie będą go kochać. Nikt nie jest temu
winien, dumał Archie, przeżywając swoją porażkę, nikt nie
jest winien, tylko ja sam. Jednocześnie zastanawiał się, czy nie
ma w tym wszystkim jakiegoś wyższego planu. Może zawsze
będą tacy, którzy mówią to, co trzeba, wtedy kiedy trzeba,
którzy jak Tespis wystąpią zawsze we właściwym momencie -
i z drugiej strony tacy jak on, Archie Jones, którzy istnieją
tylko po to, żeby zwiększać liczebność populacji, a co gorsza,
otrzymawszy w darze od losu swoją wielką chwilę, potrafią
już tylko wyzionąć ducha, w pełnym świetle, na oczach
wszystkich.
Tu należałoby oddzielić grubą czarną krechą cały incydent i w
ogóle cały ten żałosny dzień, gdyby nie zdarzyło się coś, co
doprowadziło do absolutnej i gruntownej transformacji
Archiego Jonesa i to nie w efekcie jakichś wysiłków z jego
strony, ale dzięki całkowicie przypadkowej i brzemiennej w
skutki kolizji dwóch osób. Coś się zdarzyło przez czysty
przypadek. Tym przypadkiem była Clara Bowden.
Zacznijmy jednak od opisu: Clara Bowden była piękna w
każdym sensie, oprócz klasycznego - a to dlatego że miała
czarną skórę. Była imponująco wysoka, czarna jak heban, z
włosami zaplecionymi w warkoczyki, które sterczały, kiedy
Clara czuła się szczęśliwa, a opadały, kiedy nie. Aktualnie
sterczały, ale trudno było stwierdzić, czy to coś znaczyło.
Nie potrzebowała stanika - była całkowicie niezależna, nawet
od sił grawitacji - miała na sobie czerwony top, który kończył
się tuż pod biustem, niżej zaś zdobił ją tytko pępek
(prześliczny). Jeszcze niżej opinały ją bardzo obcisłe żółte
dżinsy, całość zaś kończyła się jasnobrązowymi zamszowymi
pantofelkami na obcasie. Schodziła, stąpając po stopniach
niczym jakieś zjawisko lub też, jak pomyślał Archie, klacz
czystej krwi. Archie znał z filmów czy rewii tak oszałamiające
piękności, że kiedy zstępowały po schodach, cała widownia
zamierała. W prawdziwym życiu jednak nigdy czegoś
podobnego nie widział. I oto teraz przeżył takie olśnienie
dzięki Clarze Bowden. Schodziła z góry w zwolnionym
tempie, otoczona świetlistą aureolą rozproszonego blasku. I
była nie tylko najpiękniejszą istotą, jaką widział w życiu, lecz
także kobietą, której widok działał nań niezwykle kojąco. Jej
uroda nie była agresywną, a zarazem chłodną urodą z reklamy.
Clara pachniała kobietą, swojsko, tak jak pachną fatałaszki
ukochanej. Choć była „fizycznie zdezorganizowana” - długie
nogi i ramiona przemawiały w nieco innym dialekcie niż jej
ośrodkowy układ nerwowy - nawet jej nieskoordynowane
ruchy wydawały się Ar-chiemu niezwykle wytworne.
Demonstrowała swoją seksualność ze swobodą dojrzalszej od
siebie kobiety, a nie (jak większość dziewcząt, z którymi
chodził kiedyś Archie) jak nieporęczną torebkę, z którą nigdy
nie wiadomo co zrobić: gdzie ją powiesić albo kiedy po prostu
odłożyć.
- Głowa do góry, bracie - rzekła ze śpiewnym karaibskim
akcentem.
- Może to się nigdy nie zdarzy.
- Myślę, że już się zdarzyło - odparł Archie i rzucił na podłogę
peta, którego Clara błyskawicznie rozdeptała czubkiem
pantofla, choć niedopałek dawno zgasł. Posłała mu przy tym
szeroki uśmiech, który ujawnił jej jedyną chyba skazę:
całkowity brak górnych zębów.
- Poszły wszystkie, bracie - wysepleniła, widząc jego
zaskoczenie.
- Ale myślę, że kiedy nadejdzie koniec świata, Panu Bogu
będzie wszystko jedno, czy mam zęby czy nie. - Zaśmiała się
cicho.
- Archie Jones - przedstawił się Archie, częstując ją
papierosem.
- Clara - powiedziała z mimowolnym poświstem, zaciągając
się głęboko, i uśmiechnęła się do niego. - Jest pan gościem w
moim typie, panie Archie Jones. Clive i ta zgraja nagadali ci
pewnie jakichś bzdur, Clive, pastwiłeś się nad tym biedakiem?
Clive burknął coś w odpowiedzi - Archie całkiem wywietrzał
mu z głowy razem z winnym kacem - i powrócił do
przerwanego wątku, czyli do oskarżania Leona o brak
rozumienia różnicy między politycznym i fizycznym
poświęceniem.
- Och, nie, to nic takiego - wybełkotał Archie, bezradny jak
dziecko w obliczu jej doskonałego oblicza. - Troszkę się
pospieraliśmy i to wszyst-ko. Różnimy się z Clive’em
poglądami na kilka spraw. Myślę, że to kwestia różnicy
pokoleń.
Clara trzepnęła go po ręce.
- Nie gadaj! Nie jesteś taki stary. Widziałam już starszych.
- Jestem, jestem - odparł Archie, a potem dodał, nie mogąc się
powstrzymać: - Pewnie mi nie uwierzysz, ale byłem dziś bliski
śmierci.
Clara uniosła brwi.
- Nie mów. No to witamy w klubie. Jest tu takich więcej. Co
za dziwaczna zbieranina!
A wiesz - dodała, przeciągając smukłą dłonią po ły-since na
czubku głowy Archiego -
wyglądasz całkiem nieźle jak na faceta, który o mało nie
spotkał się ze świętym Piotrem.
Chcesz posłuchać mojej rady?
Archie z zapałem pokiwał głową. Zawsze potrzebował rady,
uwielbiał wysłuchiwać opinii postronnych osób i zdawać się
na wyroki losu. Dlatego właśnie nie ruszał się nigdzie bez
dziesięciopensowej monety.
- Idź do domu i odsapnij trochę. Rano obudzisz się w innym,
nowym świecie, zawsze tak jest. Życie nie jest łatwe, chłopie.
Do jakiego domu?, pomyślał Archie. Zerwał z
dotychczasowym życiem i wkraczał na zupełnie nieznany
sobie obszar.
- Tak, tak, chłopie… - powtórzyła Clara, klepiąc go po plecach
- życie nie jest łatwe.
Wydała z siebie kolejny przeciągły świst, zaśmiała się
posępnie i Archie pomyślał, że jeśli naprawdę nie zwariował i
nie jest to przywidzenie, obdarzyła go spojrzeniem podobnym
do tego, jakim obdarzyła go kiedyś Daria: zapraszającym, ale
zabarwionym smutkiem i rezygnacją, jakby nie miała zbyt
wielkiego wyboru. Liczyła sobie dziewiętnaście wiosen.
Archibald miał lat czterdzieści siedem.
Półtora miesiąca później wzięli ślub.
2. Kłopoty z uzębieniem
Ale Archie nie wyłuskał Clary Bowden z nicości. I pora
najwyższa, żeby powiedzieć prawdę o pięknych kobietach.
Nie spływają one ze schodów w blasku swej urody. Nie
zstępują, jak by się nam mogło wydawać, z wysokości,
unoszone na skrzydłach i niezwiązane z niczym, co ziemskie.
Clara skądś pochodziła, miała jakieś korzenie. A mówiąc
ściśle, pochodziła z Lambeth (dokąd trafiła z Jamajki) i była
związana, na mocy milczącej młodzieńczej umowy, z niejakim
Ryanem Toppsem. Bo zanim Clara stała się pięknością, była
typową brzydulą. I zanim powstał układ Clara i Archie, był
układ Clara i Ryan. Nie można ignorować Ryana Toppsa. Tak
jak dobry historyk pragnie przeniknąć napoleońskie ambicje
Hitlera związane ze Wschodem, aby zrozumieć jego niechęć
do ataku na Wielką Brytanię na Zachodzie, tak samo Ryan
Topps ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia, dlaczego
Clara postąpiła później właśnie tak, a nie inaczej. Ryana nie
można zlekceważyć. Clara i Ryan stanowili parę już osiem
miesięcy przed tym, jak Clara i Archie ruszyli ku sobie z
dwóch przeciwnych krańców schodów. I Clara mogła nigdy
nie wpaść niejako z rozpędu w ramiona Archiego, gdyby nie
uciekała co sił w nogach od Ryana Toppsa.
Biedny Ryan Topps był zlepkiem najfatalniejszych defektów
urody. Chudy jak patyk, wysoki jak tyka, rudowłosy i
platfusowaty, miał tyle piegów, że ledwie było spod nich
widać trochę białej skóry, Ryan lubił sobie wyobrażać, że jest
modsem. Nosił źle uszyte szare garnitury do czarnych
koszulek polo. Strój uzupełniały buty z cholewką i
elastycznymi wstawkami po bokach, tak zwane Chelsea boots,
i to w czasach, kiedy nikt już takiego obuwia nie nosił.
Podczas gdy reszta świata odkrywała przyjemności, jakich
może dostarczyć syntezator, Ryan manifestował swe
przywiązanie do małych facetów z wielkimi gitarami: do
Kinksów, Small Faces, The Who. Jeździł skuterem, zieloną
vespa GS, którą polerował dwa razy dziennie miękką pieluchą
i trzymał w zrobionej na zamówienie z blachy falistej budzie.
Dla Ryana skuter był nie tylko zwykłym środkiem transportu,
ale ideologią, rodziną, przyjacielem i kochanką; to dzieło
myśli technicznej końca lat czterdziestych było wcieleniem
doskonałości.
Ryan Topps, jak łatwo się domyślić, miał niewielu przyjaciół.
Clara Bowden, wysoka, długoręka i długonoga szesnastolatka
z wystającymi zębami, która była świadkiem Jehowy,
dostrzegła w Ryanie bratnią duszę. Z typowym dla dziewczyn
w jej wieku wścibstwem dowiedziała się o Ryanie Toppsie
wszystkiego, zanim zamienili ze sobą choćby słowo.
Wiedziała zarówno rzeczy podstawowe - ta sama szkoła
(lokalna szkoła pod wezwaniem świętego Judy w Lambeth),
ten sam wzrost (sześć stóp i jeden cal) - jak i to, że podobnie
jak ona nie był Irlandczykiem ani katolikiem, co czyniło z nich
wysepki na
„papistowskim” oceanie Szkoły Świętego Judy. Oboje zostali
do niej zapisani dzięki przypadkowej zbieżności kodów
pocztowych, oboje otaczała pogarda zarówno nauczycieli, jak
i uczniów. Wiedziała, jakiej marki jest jego skuter, znała tytuły
jego płyt, odczytując je z grzbietów wystających z torby.
Wiedziała o nim nawet to, czego on sam nie wiedział: to na
przykład, że był Ostatnim Facetem na Świecie. W każdej
szkole jest taki jeden i u Świętego Judy, podobnie jak w
innych przybytkach nauki, dziewczęta ukuły ten przydomek i
ochoczo go rozpowszechniły. Były oczywiście inne warianty:
Facet, z Którym za Żadne Skarby.
Facet, z Którym za Nic, Nawet Gdyby Miała Mi Umrzeć
Matka.
Facet, z Którym Nigdy w Życiu, Nawet Gdyby Miała Być
Wojna Światowa.
Ale na ogół uczennice Świętego Judy trzymały się
wypróbowanej, sprawdzonej formuły. Ryan nie został
oczywiście nigdy wtajemniczony w treść rozmów
prowadzonych w żeńskich szatniach, ale Clara wiedziała, o
czym się tam gada. Wiedziała, co sądzą koleżanki o obiekcie
jej uczuć, nadstawiała ucha, wiedziała, jak go oceniają, kiedy
już tocząca się przy akompaniamencie ostrych smagnięć
mokrych ręczników rozmowa dziewcząt w strojach
gimnastycznych zeszła na jego temat.
- O Jezu, ty mnie w ogóle nie słuchasz. Pytam, czy gdyb>„ n i
m facetem na świecie!
- I tak bym nie chciała.
- Akurat!
- Ale posłuchaj: cały cholerny świat rozwala bomba, jak w
Japonii, rozumiesz? I wszystkie przystojniaki, wszyscy amanci
tacy jak ten twój Nicky Laird, wszyscy zginęli.”Wszyscy
spalili się na popiół. Został tylko Ryan Topps i chmara
karaluchów.
- Jak Boga kocham, wolałabym już z karaluchami.
Niechęć do Ryana u Świętego Judy dorównywała tylko
niechęci do Clary. W dniu, kiedy miała iść po raz pierwszy do
szkoły, matka uprzedziła ją, że idzie do siedliska szatana,
upchnęła jej w torbie dwieście egzemplarzy „Strażnicy” i
pouczyła ją, żeby oddała się w służbę Panu. Całymi
tygodniami Clara chodziła po korytarzach, powłócząc nogami,
ze zwieszoną głową, i wciskała każdemu do ręki pisemko,
mamrocząc: „Tylko Jehowa może cię zbawić”. W szkole, w
której głupia zachciewajka mogła skazać człowieka na
całkowity ostracyzm, prawie dwumetrowa czarna misjonarka
w podkolanówkach, usiłująca zrobić z sześciuset katolików i
katoliczek świadków Jehowy, traktowana była przez otoczenie
jak trędowata.
Ryan był rudy jak wiewiórka, a Clara czarna jak smoła. Piegi
Ryana mogły się przyśnić entuzjastom łamigłówek typu
„połącz kropki”, Clara zaś potrafiła objąć siekaczami jabłko,
nie dotykając go językiem. Nawet katolicy nie mogli im tego
wybaczyć (a katolicy są równie skorzy do wybaczania jak
politycy do składania obietnic, a dziwki do dawania dupy).
I nawet święty Juda, którego dawno dawno temu, w
pierwszym wieku naszej ery, wmanewrowano w niewdzięczną
rolę patrona spraw beznadziejnych (ze względu na
brzmieniowe podobieństwo Juda i Judasz), nie był
odpowiednio przygotowany, by zająć się tym przypadkiem.
Codziennie o piątej, kiedy Clara ślęczała w domu nad Biblią
lub układała treść ulotki potępiającej pogańską praktykę
transfuzji krwi, Ryan Topps przemykał na skuterze pod jej
otwartym oknem, w drodze do siebie. Salonik Bowdenów
mieścił się w suterenie i miał
zakratowane okna, więc widok był dość ograniczony. Na ogół
Clara widziała nogi, koła, chmury spalin, parasole. Takie
przelotne, migawkowe obrazki były często bardzo wymowne:
żywa wyobraźnia mogła wycisnąć mnóstwo wzruszającego
dramatyzmu z widoku wystrzępionej koronki, pocerowanej
skarpety, sunącej nisko nad ziemią torby, która okres
świetności miała za sobą. Ale nic nie budziło w Clarze tak
silnych emocji, jak odprowadzanie wzrokiem znikającej w
perspektywie ulicy rury wydechowej skutera Ryana. Nie
umiejąc zidentyfikować stłumionych burczeń, które
rozbrzmiewały w takich chwilach w jej podbrzuszu, Clara
brała je za sygnały Ducha Świętego. Przeczuwała
instynktownie, że uratuje poganina Ryana Toppsa od zguby.
Zamierzała przygarnąć tego chłopca do piersi, uchronić go od
pokus, które osaczają nas ze wszystkich stron, przygotować do
dnia odkupienia. (Ałe czy nie kryła się gdzieś tam, w jeszcze
niższych rejonach burczącego brzucha - gdzieś w matni jej
niewymownych - czyż nie kryła się tam na wpół
uświadamiana nadzieja, że to Ryan Topps mógłby zbawić ją?)
Jeśli Hortense Bowden zastawała swoją córkę pogrążoną w
zadumie i zasłuchaną w cichnące za okratowanym oknem
parskanie silnika, podczas gdy wietrzyk przewracał karty
Nowej Biblii, dawała jej kuksańca i prosiła ją, aby raczyła
pamiętać, że tylko sto czterdzieści cztery tysiące świadków
Jehowy zasiądzie w domu Pana w dniu Sądu Ostatecznego.
Wśród której to garstki namaszczonych nie będzie miejsca dla
jakichś wstrętnych typków na motocyklach.
- No ale jeśli uda nam się zbawić…
- Niektórzy - zapewniała ją pogardliwie Hortense - mają na
sumieniu taką kupę grzechów, że za późno wdzięczyć się do
Jehowy. Żeby się do Niego zbliżyć, trzeba pewnego wysiłku.
Trzeba poświęcenia i oddania. „Szczęśliwi, którzy są czystego
serca, gdyż oni będą widzieć Boga”*[ * Jeżeli tekst tego
wymagał, cytaty zaczerpnięto z Pisma Świętego w Przekładzie
Nowego Świata, którym posługują się świadkowie Jehowy;
stąd inne nazwy ksiąg biblijnych, np. Objawienie dane Janowi.
W pozostałych przypadkach posłużono się Biblią wydaną
przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne];
Mateusz, rozdział
piąty, werset ósmy. No nie, Darcus?
Darcus Bowden, ojciec Clary, był cuchnącym,
dogorywającym, zaśli-nionym staruchem, spoczywającym
niczym w sarkofagu w zapluskwio-nym fotelu, z którego
nigdy się nie ruszał, nawet - dzięki temu, że miał cewnik - do
wychodka na podwórzu. Darcus przybył do Europy przed
czternastu laty i spędził cały ten okres w kącie saloniku, przed
telewizorem. Pierwotny zamysł polegał na tym, że ojciec
przyjedzie do Anglii i zarobi dostatecznie dużo pieniędzy,
żeby mogły do niego dołączyć i osiąść tu na stałe Clara i
Hortense. Jednak wkrótce po przyjeździe obezwładniła go
jakaś tajemnicza choroba.
Choroba, której fizycznych oznak nie mógł wykryć żaden
lekarz, lecz która objawiała się w postaci niewiarygodnego
wprost letargu, zaszczepiając Darcusowi - nigdy, co prawda,
nie najbardziej energicznemu - nieuleczalną słabość do
zasiłku, fotela i brytyjskiej telewizji. W
1972 roku rozwścieczona czternastoletnim czekaniem
Hortense postanowiła wreszcie wyruszyć w drogę na własną
rękę i to z wielkim impetem. A impet był czymś, czego
Hortense zawsze miała w nadmiarze. Stanęła w progu z
siedemnastoletnią wówczas Clarą, wyłamała z furią drzwi i -
tak przynajmniej głosiła legenda w okolicy - zrobiła
Darcusowi Bowdenowi najbardziej piekielną awanturę, jaką
ktokolwiek urządził mu w życiu. Jedni twierdzili, że draka
trwała cztery godziny, inni utrzymywali, że Hortense cytowała
z pamięci wszystkie księgi Biblii i ewangelie i że zajęło jej to
całą dobę. Pewne było jedno: że kiedy skończyła, Darcus
zapadł się głębiej w przepastną otchłań swego fotela, zapatrzył
się ponuro w telewizor, z którym łączyło go tak idealne
porozumienie, tak empatyczna relacja, tak nieskomplikowane i
niewinne uczucie - i uronił pojedynczą łzę, która zboczyła ze
zwykłego toru i zastygła mu w bruździe pod okiem, po czym
wydobył z siebie jedno słowo-westchnienie: hm.
To „hm” było jedynym dźwiękiem, jaki odtąd wydawał z
siebie Darcus. Poproś go o cokolwiek, zagadnij go na
jakikolwiek temat o dowolnej porze dnia czy nocy, spróbuj coś
z niego wydusić lub wdać się z nim w pogawędkę, błagaj go,
oświadczaj, że go kochasz, oskarż go lub próbuj
usprawiedliwiać, a usłyszysz jedną odpowiedź.
- No powiedz, czy nie mam racji, Darcus?
- Hm.
- I tobie wcale nie chodzi o duszę tego młodego człowieka! -
wykrzyknęła Hortense do Clary, uzyskawszy uprzednio
aprobujące chrząknięcie Darcusa. - Ile razy mam ci powtarzać:
nie masz czasu dla chłopaków!
Bo w domu Bowdenów czas naglił. Był rok 1974 i Hortense
przygotowywała się do końca świata, którego datę zaznaczyła
starannie w ściennym kalendarzu niebieskim długopisem: l
stycznia 1975. Nie była to indywidualna psychoza Bowdenów.
Razem z Hortense na koniec świata czekało osiem milionów
świadków Jehowy. Hortense była zatem w licznej, acz dość
ekscentrycznej kompanii. Otrzymała (jako sekretarz
kongregacji w Lambeth) osobisty list z faksymile podpisu
Williama J. Ran-gefortha z jednego z największych w Stanach
Zjednoczonych Domów Królestwa Bożego na Brooklynie, W
tym liście, napisanym na złoconym papierze firmowym,
koniec świata został oficjalnie potwierdzony i Hortense
doceniła jego wagę, oprawiając go w piękną mahoniową
ramkę i umieszczając na honorowym miejscu na przykrytym
serwetką tele-wizorze, pomiędzy szklaną figurką Kopciuszka
śpieszącego na bal i kapturkiem na imbryk z wyszytym
dekalogiem.
Kiedy zapytała Darcusa, czy list ładnie się prezentuje,
chrząknął swoje „hm” w tonacji aprobatywnej.
Koniec świata był tuż-tuż. I nie było mowy - zapewniano filię
kościoła świadków Jehowy w Lambeth - o pomyłce, tak jak to
się zdarzyło w roku 1914 i 1925. Obiecywano im kiedyś, że
zobaczą wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni drzew,
i tym razem wnętrzności grzeszników poowijane wokół pni
drzew miały się stać rzeczywistością. Tak długo czekali na
rzeki krwi, płynące rynsztokami głównej ulicy, i oto ich
pragnienie miało być zaspokojone. Nadszedł czas. I to była
właściwa data, data jedyna; wszelkie inne, które podawano w
przeszłości, były rezultatem błędnych obliczeń; ktoś
zapomniał coś dodać, ktoś inny odjąć, ktoś jeszcze inny
zapomniał przestawić jedynkę. Ale teraz nadszedł czas.
Prawdziwy, l stycznia 1975.
Hortense była zadowolona. Za pierwszym razem, w 1925
roku, szlochała jak dziecko, kiedy po przebudzeniu
stwierdziła, że zamiast oślepiającego blasku, siarki i totalnego
zniszczenia - życie toczy się jak gdyby nigdy nic, autobusy i
tramwaje kursują bez zakłóceń.
A więc na nic się nie zdało całe to zamieszanie poprzedniej
nocy, czekanie na to, by tych sąsiadów, którzy nie chcieli
słuchać twoich ostrzeżeń, pochłonął gorący i straszliwy ogień,
który oddzieli ich skórę od kości, roztopi im oczy w
oczodołach i spali niemowlęta przy piersi… a tylu z twoich
sąsiadów umrze tego dnia, że gdyby ich ułożyć szeregiem
jednego przy drugim, opasaliby kulę ziemską trzysta razy, i po
ich zwęglonych szczątkach przejdą prawdziwi Świadkowie
Pana, aby zasiąść u Jego boku.
„Przebudźcie się”, numer 245
Jakże gorzkie spotkało ją rozczarowanie! Ale rany z 1925 roku
zdążyły się już zabliźnić i Hortense znów była gotowa
uwierzyć, że apokalipsa, jak wyjaśniał świątobliwy pan
Rangeforth, jest tuż za progiem. Obietnica złożona pokoleniu
z 1914 roku miała być dotrzymana: „Zaprawdę wam mówię,
że to pokolenie na pewno nie przeminie, dopóki się to
wszystko nie stanie” (Mt 24, 34). Ci, którzy byli żywi w 1914,
przeżyją, żeby zobaczyć Armagedon. Taka jest obietnica.
Hortense, która urodziła się w 1907 roku, była już stara,
zmęczona i jej wzrok słabł z dnia na dzień. Rok 1975
wyglądał na ostatnią szansę.
Czyż dwieście najtęższych umysłów jej Kościoła nie strawiło
dwudziestu lat na badaniu Biblii i czy ta właśnie data nie
została jednogłośnie uznana za właściwą? Czyż nie czytali
między wierszami Daniela, nie tropili ukrytych znaczeń
Objawienia danego Janowi, czyż nie przewidzieli trafnie
azjatyckich wojen (w Korei i Wietnamie) jako tego, o czym
anioł
powiedział „czas i czasy, i połowę czasu”? Hortense była
przekonana, że wszystko to jest znakiem nad znakami.
Przeżywali swe ostatnie dni. Ludzkość dzieliło od końca
świata osiem miesięcy. Jak strasznie mało czasu pozostało!
Trzeba jeszcze było zrobić transparenty, napisać artykuły (Czy
Bóg wybaczy onanistom?), oblecieć wszystkie domy w
dzielnicy, uderzyć w dzwony. Należało też pomyśleć, w jaki
sposób Darcus wejdzie do królestwa Pana, skoro nie mógł bez
ich pomocy podejść nawet do lodówki. I w tym wszystkim
musiała jej pomóc Clara, nie było więc czasu na chłopaków,
na Ryana Toppsa, na niepokoje wieku dojrzewania. Bo Clara
była inna niż jej rówieśnice. Była dzieckiem Boga, zrodzonym
z cudu dzieciątkiem Hortense. Hortense miała już czterdzieści
osiem lat, kiedy patrosząc pewnego ranka 1955 roku w
Montego Bay rybę, usłyszała głos Boga. Natychmiast rzuciła
marlina, złapała najbliższy trolejbus do domu i oddała się
najmniej lubianej czynności, by w wyniku począć dziecko,
którego On się domagał. Dlaczego Nasz Pan czekał tak długo?
Bo chciał
pokazać Hortense cud. Bo Hortense sama była takim
dzieckiem cudem: urodziła się podczas słynnego trzęsienia
ziemi w Kingston w 1907 roku, kiedy wszyscy inni ginęli jak
muchy -
cuda nawiedzały więc regularnie jej rodzinę. Hortense
widziała to tak: skoro ona mogła przyjść na ten świat w
samym środku wielkiej trzęsionki, kiedy całe olbrzymie
połacie Montego Bay osuwały się do oceanu i ogień zstępował
z gór, to nikt nie miał tu nic do gadania. „Urodzić się to
najtrudniejsza rzecz! Jak się to już zrobi, reszta nie jest
żadnym problemem”. A zatem teraz, kiedy miała Clarę, na
tyle dorosłą, żeby ta mogła jej pomóc w chodzeniu po
domach, roznoszeniu broszur, pisaniu kazań i w różnych
pracach Kościoła świadków Jehowy, wszystko pójdzie łatwiej.
Nie ma więc czasu na chłopaków. Obowiązki jej córki dopiero
się zaczynały. Hortense - urodzona w chwili, gdy Jamajka
rozpadała się w proch - nie uznawała tego, że apokalipsa ma
nadejść przed czyimiś dziewiętnastymi urodzinami, za
jakiekolwiek usprawiedliwienie dla opieszałości.
A jednak co dziwne, być może wskutek tak dobrze znanej i
udokumentowanej skłonności Jehowy do tajemniczych
posunięć, z Jego woli
Clara spotkała w końcu na swej drodze Ryana Toppsa. Grupa
młodych jehowitów z Domu Królestwa Bożego w Lambeth
została pewnego niedzielnego poranka wysłana do miasta, aby
„oddzielać owce od kóz…” (Mt 25, 31-46) i Clara, która nie
cierpiała młodych świadków Jehowy z ich tandetnymi
krawatami i cichymi, łagodnymi głosami, wyruszyła w obchód
samotnie, z własną walizeczką, żeby pukać do drzwi domów
przy Creighton Road. W
pierwszych kilku domach jak zwykle ukazały się w drzwiach
zbolałe twarze; miłe kobiety przeganiały ją najuprzejmiej jak
się dało, uważając, żeby się do niej zanadto nie zbliżyć, w
obawie, że mogą się zarazić religią jak chorobą zakaźną. W
miarę jak się zbliżała do uboższego końca ulicy, reakcje
stawały się bardziej agresywne; z okien lub zza zamkniętych
drzwi dobiegały gniewne okrzyki:
- Jeśli to ci cholerni jehowici, powiedz im, żeby spieprzali!
Lub, z nieco większą inwencją: „Przepraszam, kochanie, nie
wiesz, jaki to dzień tygodnia? Niedziela, prawda? Jestem
skonany. Spędziłem cały tydzień na tworzeniu lądów i
oceanów. To mój dzień wypoczynku”.
Pod numerem 75 spędziła całą godzinę na dyskusji z
czternastoletnim biegłym w fizyce mędrkiem o imieniu Colin,
który próbował za pomocą intelektualnych argumentów
zanegować istnienie Boga, zaglądając jej jednocześnie pod
spódniczkę. Potem zadzwoniła pod numer 87. W drzwiach
ukazał się Ryan Topps.
- Tak?
Oto stał przed nią, w całej swej rudowłosej, modsowskiej
krasie, z pogardliwie wykrzywionymi ustami.
- Ja… Ja…
Usiłowała rozpaczliwie zapomnieć o tym, co ona ma na sobie:
o białej koszuli z żabotem, plisowanej spódniczce do kolan i
chuście, z dumnym napisem: BLIŻEJ CIEBIE, BOŻE.
- Czegoś potrzebujesz? - powiedział Ryan, sztachnąwszy się
głęboko dogasającym papierosem. - Albo co?
Clara zaryzykowała swój najszerszy, króliczozęby uśmiech i
ciągnęła, zdając się całkowicie na automatycznego pilota:
- Dzień dobry szanownemu panu, jestem z Domu Królestwa
Bożego w Lambeth, gdzie my, świadkowie Jehowy,
oczekujemy nadejścia Pana i błogosławieństwa jego
ponownego objawienia, takiego jak wtedy, kiedy pojawił się
na krótko, choć niestety, niewidzialny, w roku Pańskim 1914.
Wierzymy, że kiedy się nam objawi, nastanie potrójne piekło
Armagedo-nu i tego samego dnia garstka wybranych zostanie
zbawiona. Czy jest pan zainteresowany…
- Że co?
Clara, bliska płaczu ze wstydu, spróbowała jeszcze raz:
- Czy jest pan zainteresowany naukami Jehowy?
- Czego?
- Jehowy - naukami Pana. No wie pan, co to są jak schodki. -
Ostatnią deską ratunku była zawsze dla Clary stosowana przez
matkę metafora o świętych stopniach. - Widzę, że schodzisz
na dół, a w schodach brakuje jednego stopnia. Więc powiadani
ci, uważaj! Ja chcę tylko dzielić z tobą miejsce w niebie. Nie
chcę widzieć, jak łamiesz nogi.
Ryan Topps oparł się o futrynę i przypatrywał się Clarze
dłuższą chwilę. Miała wrażenie, jakby składała się jak
teleskop. Jeszcze chwila, pomyślała, a zniknę bez śladu.
- Mam tu trochę rzeczy do przestudiowania - zaczęła szarpać
zamek walizki i podważyła go w końcu kciukiem, ale
zapomniała przytrzymać wieko. Pięćdziesiąt egzemplarzy
„Strażnicy” wysypało się na próg. - O rany, nic mi dzisiaj nie
idzie jak trza…
Rzuciła się gwałtownie na klęczki, żeby pozbierać gazetki,
zdzierając sobie przy okazji skór? na lewym kolanie.
- Au!
- Masz na imię Clara - rzekł Ryan z wolna. - Jesteś z mojej
budy, co nie?
- Tak, tak - odparła Clara. Była tak uszczęśliwiona tym, że
chłopak pamięta jej imię, że zapomniała o bólu. - Ze Świętego
Judy.
- Wiem, jak się nazywa nasza buda.
Clara poczerwieniała tak, jak tylko może poczerwienieć
czarna dziewczyna, i wbiła wzrok w podłogę.
- Od beznadziejnych przypadków. Święty - powiedział Ryan,
wydłubując coś ukradkiem z nosa i strzepując to do doniczki. -
Od IRA. Ma z nimi kupę roboty.
Jeszcze raz zmierzył Clarę wzrokiem, poświęcając
nieprzyzwoicie dużo czasu bujnym piersiom, których
sterczące sutki rysowały się delikatnie pod białą poliestrową
tkaniną.
- Może lepiej wejdź - powiedział w końcu, opuszczając wzrok,
żeby przyjrzeć się jej krwawiącemu kolanu. - Trza to czymś
zakleić.
Tego popołudnia kanapa Ryana była świadkiem ukradkowej
kotłowaniny (czegoś, co zaszło znacznie dalej, niż można się
było spodziewać po młodej, pobożnej chrześcijance) i diabeł
znów zgarnął lewę w rozgrywce z Panem Bogiem. Było
ugniatanie i miętoszenie, przyciąganie i odpychanie i zanim w
poniedziałek rozbrzmiał ostatni szkolny dzwonek, Ryan Topps
i Clara Bowden (ku wielkiemu niesmakowi całej szkoły)
stanowili coś w rodzaju pary, czyli jak się mówiło u Świętego
Judy, zaczęli z sobą „kombinować”. Czy było to całkowite
spełnienie przepoco-nych dziewczęcych rojeń Clary?
Wkrótce okazało się, że „kombinowanie” z Ryanem składa się
z trzech głównych rozrywek (uszeregowanych tu według
stopnia ważności): podziwiania skutera Ryana, podziwiania
płyt Ryana, podziwiania samego Ryana. Ale choć inne
dziewczęta mogły się krzywić na randki, które odbywały się w
garażu Ryana i polegały wyłącznie na przyglądaniu mu się, jak
ślęczy nad silnikiem skutera, sławiąc jego wyszukaną i zawiłą
konstrukcję, dla Clary nie było nic bardziej ekscytującego.
Szybko zorientowała się, że Ryan jest straszliwym mrukiem i
że ich rzadkie rozmowy dotyczą wyłącznie jego spraw: jego
nadziei, lęków (związanych głównie ze skuterem) i jego
osobliwego przekonania, że on i jego skuter nie pożyją długo.
Z jakiegoś nieznanego powodu Ryan hołdował dewizie z
zamierzchłych lat pięćdziesiątych: „Żyć szybko, umrzeć
młodo”, i choć jego vespa nie wyciągała więcej niż
dwadzieścia dwie mile na godzinę (i to z górki), lubił
ostrzegać Clarę ponurym tonem, żeby się zanadto nie
„angażowała”, bo on już długo nie pociągnie; „zejdzie”
szybko i „z wielkim hukiem”. Wyobrażała sobie, że trzyma
broczącego krwią Ryana w ramionach i słyszy, jak wyznaje jej
nareszcie nieśmiertelną miłość. Widziała się jako wdowę po
modsie, która nosi przez rok czarne koszulki polo i żąda, żeby
na pogrzebie zagrali Waterloo Sunset.
Niewytłumaczalne oddanie Clary Ryanowi Toppsowi było
bezgraniczne. Pokonało opory wobec jego fatalnego wyglądu,
nudnej osobowości i odpychających nawyków. W gruncie
rzeczy nie chodziło tu o samego Ryana, bo bez względu na to,
co mówiła Hortense, Clara była taką samą nastolatką jak inne i
obiekt jej namiętnego uczucia był tylko swoistym rekwizytem
namiętności jako takiej, namiętności, która długo tłumiona,
teraz objawiała się z siłą i nieuchronnością erupcji wulkanu. Z
czasem zmienił się sposób myślenia Clary, sposób jej
ubierania i poruszania się, zmieniła się jej dusza. Dziewczęta
całego świata nadawały takim przeobrażeniom miano
Donny’ego Osmonda, Michaela Jacksona albo zespołu Bay
City Rollers. Clara wolała ją nazywać Ryanem Toppsem.
Nie umawiali się na randki w zwykłym sensie tego słowa.
Żadnych kwiatów ani restauracji, żadnego kina czy prywatek.
Od czasu do czasu, gdy zabrakło trawki, Ryan zabierał ją na
metę w północnym Londynie, gdzie działki były tanie, a
sprzedający, zbyt naćpani, żeby rozróżniać twarze, traktowali
każdego jak najlepszego przyjaciela. Tu Ryan zapadał się w
hamak i po wypaleniu kilku jointów przechodził od swoich
monosylabowych pomruków do stanu kompletnej katatonii.
Clara, która nie paliła, siedziała u jego stóp, podziwiała go i
usiłowała włączyć się do ogólnej rozmowy. W odróżnieniu od
Merlina, Clive’a, Leona, Petronii, Wan-Si i innych, nie miała
wiele do opowiedzenia. Żadnych anegdot o odlotach po LSD,
o brutalności policji czy marszach na Trafalgar Square. Ale
umiała nawiązywać przyjaźnie. Jako dziewczyna pomysłowa,
potrafiła wykorzystać całą swą wiedzę, żeby rozbawiać i
przerażać to zbiorowisko hipisów, które podobnie jak ona
reprezentowało skrajność, tyle że inną. Rozbawiać i przerażać
opowieściami o ogniu piekielnym i potępieniu, o namiętności
diabła do kału, do obdzierania ze skóry, do wypalania oczu
rozpalonym pogrzebaczem i wyrywania genitaliów - jednym
słowem, o wszystkich perfidnych planach Lucyfera, tego
najwspanialszego z upadłych aniołów, planach, które miały się
ziścić pierwszego stycznia 1975 roku.
To coś, co nazywało się Ryan Topps, spychało oczywiście
koniec świata do coraz odleglejszych zakamarków
świadomości Clary. Tak wiele innych rzeczy pojawiało się w
jej życiu, tak wiele nowości! Gdyby to było możliwe,
poczułaby się już teraz jedną z wybranych, tu na miejscu, w
Lambeth. Im bardziej błogosławiona czuła się na ziemi, tym
rzadziej zwracała się myślami ku niebu. Bo właściwie tym,
czego Clara nie potrafiła sobie wyobrazić, była sztuczka z
całym procesem podziału. Tak wielu było tych, którzy nie
dostąpią zbawienia.
Z ośmiu milionów świadków Jehowy tylko sto czterdzieści
cztery tysiące mogły zasiąść u boku Chrystusa w niebie.
Dobre kobiety i wystarczająco dobrzy mężczyźni mieli
osiągnąć jedynie raj na ziemi - co, ogólnie biorąc, było nie
najgorszą nagrodą pocieszenia - ale w tej sytuacji pozostawały
jeszcze jakieś dwa miliony, które się nigdzie nie zakwalifikują.
A jeśli dodać do tego pogan, żydów, katolików, muzułmanów,
tych biedaków z dżungli amazońskiej, których los opłakiwała
Clara jako dziecko, to iluż nie osiągnie zbawienia! Jehowici
szczycili się nieobecnością piekła w ich teologii - karą były
męki, niewyobrażalne tortury dnia Sądu Ostatecznego, a
potem grób, który był rzeczywiście grobem. Ale Clarze to
właśnie wydawało się najgorsze - myśl o Wielkim Tłumie,
który będzie korzystać z ziemskiego raju, podczas gdy
umęczone, zmasakrowane ciała i szkielety potępionych będą
leżeć pod cienką warstewką ziemi.
Po jednej stronie stały te nieprzebrane rzesze żyjących na kuli
ziemskiej, nieobznajmionych z naukami „Strażnicy” ludzi
(część nie miała skrzynek pocztowych), którzy nie mogli
nawiązać kontaktu z Domem Królestwa Bożego w Lambeth i
otrzymać tak bardzo pomocnych na drodze ku zbawieniu
lektur. Po drugiej stronie Hortense, z włosami zakręconymi na
lokówki, przewracająca się w pościeli i oczekująca w ekstazie
deszczu płonącej siarki, który spadnie na grzeszników, a
zwłaszcza na to babsko spod pięćdziesiątego trzeciego.
Hortense próbowała to wytłumaczyć: „Ci, którzy umarli, nie
poznawszy Boga, zostaną wskrzeszeni i będą mieli jeszcze
jedną szansę”. Ale dla Clary i tak pozostawało to
niesprawiedliwym i mocno wątpliwym równaniem. Wadliwym
bilansem. Z coraz większymi oporami godziła się na
odciskanie śladów swoich kolan na czerwonych poduszkach w
Domu Królestwa Bożego. Nie chciała nosić szarfy,
transparentów ani rozdawać broszur. Nie chciała opowiadać o
brakującym stopniu. Od kiedy odkryła uroki prochów,
zapomniała o schodach i zaczęła korzystać z windy.
Pierwszy października 1974. Koza. Zatrzymano ją na trzy
kwadranse po szkole (za upieranie się, że Roger Daltrey to
większy muzyk niż Jan Sebastian Bach) i w rezultacie spóźniła
się na spotkanie z Ryanem, z którym umówiła się o czwartej
na rogu Leenan Street.
Zanim wyszła ze szkoły, zrobiło się zimno i ciemno; biegła
przez sterty butwiejących jesiennych liści, wypatrując Ryana
jak ulica długa i szeroka, ale nigdzie nie było jego śladu.
Wystraszona, skierowała się w stronę domu, zawierając w
duchu z Bogiem całe mnóstwo układów (już nigdy nie pójdę z
nikim do łóżka, nigdy nie zapalę jointa, nigdy nie włożę
spódniczki przed kolana) w zamian za gwarancję, że Ryan
Topps, szukając schronienia przed wichurą, nie zadzwoni do
ich drzwi.
- Clara! Nie stójże tak na zimnie!
Było to powiedziane tonem, który Hortense przybierała
zawsze, kiedy miała towarzystwo - z przesadnie wyraźną
artykulacją wszystkich spółgłosek - tonem, jaki rezerwowała
zwykle dla pastorów i białych kobiet.
Clara zamknęła za sobą drzwi frontowe i na pól sparaliżowana
strachem przeszła -
obok Jezusa, który w jednej chwili płakał, a w następnej już
nie - przez salonik do kuchni.
- Boże, przecież ona wygląda jak wyjęta z wyżymaczki, no
nie?
- Aha - przytaknął Ryan, który siedział za małym kuchennym
stołem i ochoczo szuflował bligię z solonym dorszem.
Glare zatkało; jej królicze zęby odcisnęły wzorek na dolnej
wardze.
- A ty co tu robisz?
- Ha! - zawołała Hortense, niemal triumfalnie. - Wydaje ci się,
że możesz przede mną ukrywać swoich kolegów w
nieskończoność? Chłopak zmarzł, zaprosiłam go, ucięliśmy
sobie miłą pogawędkę, prawda, młodzieńcze?
- Aha. Tak jest, pani Bowden.
- Nie bądź taka zaszokowana. Pewnie myślałaś, że go zjem
albo co? No nie, Ryan? -
powiedziała Hortense. Clara jeszcze nigdy nie widziała jej tak
rozpromienionej.
- Dokładnie - przytakną! Ryan z głupkowatą miną. Po czym
oboje, Ryan Topps i matka Clary, wybuchnęli śmiechem.
Czy coś może skuteczniej odebrać cały blask romansowi niż
nawiązanie przez chłopaka towarzyskich stosunków z matką
dziewczyny? W miarę jak noce stawały się coraz ciemniejsze i
krótsze i coraz trudniej było wypatrzyć Ryana w kłębiącej się
codziennie o wpół
do czwartej przed szkołą ciżbie uczniów, coraz częściej
zdeprymowana Clara pokonywała długą drogę do domu tylko
po to, aby po raz kolejny zastać swego ukochanego, jak
gawędzi pogodnie z Hortense, pożerając całe fury
przysmaków ze spiżarni państwa Bowdenów: bligię z solonym
dorszem, suszoną wołowinę, kurczaka z ryżem i zielonym
groszkiem, imbirowe ciasto z wiórkami kokosowymi.
Rozmowy te, niezwykle ożywione, kiedy Clara przekręcała
klucz w zamku, milkły zawsze, gdy stawała w progu kuchni.
Niczym dzieci przyłapane na psocie posępnieli i tracili cały
rezon, po czym Ryan znajdował jakąś wymówkę i wychodził.
Clara zauważyła też współczujące spojrzenia, jakimi zaczęła
ją obrzucać cała szkoła. Co więcej, wszyscy zaczęli
komentować jej ciuchy, które stawały się coraz bardziej
młodzieżowe i kolorowe, podczas gdy Ryan (cóż się na Boga
działo z Ryanem?) przestał nosić koszulki polo, unikał jej w
szkole i kupił sobie krawat.
Oczywiście, podobnie jak matka narkomana lub sąsiadka
seryjnego mordercy, Clara dowiedziała się, w czym rzecz, na
samym końcu. Kiedyś wiedziała o Ryanie wszystko, zanim
jeszcze on sam to wiedział - była prawdziwym ekspertem od
Ryana. Teraz musiała się ograniczyć do podsłuchiwania
stanowczych stwierdzeń koleżanek-Irlandek, że Clara Bowden
i Ryan Topps już z sobą nie kombinują - że między nimi
wszystko już skończone.
Może Clara domyślała się, co się dzieje, ale nie chciała w to
uwierzyć. Kiedy pewnego razu zaskoczyła Ryana przy
kuchennym stole zasypanym broszurkami - i zobaczyła, jak
Hortense pośpiesznie zgarnia je i wsuwa do kieszeni fartucha -
postanowiła jak najszybciej o tym zapomnieć. Nieco później
tego samego miesiąca, kiedy Clara namówiła dziwnie
smutnego Ryana na szybki numerek w nieczynnej toalecie,
mrużyła oczy, więc nie zobaczyła tego, czego zobaczyć nie
chciała. Ale to coś było tam pod jego swetrem i, kiedy oparł
się o umywalkę, błysnęło, ledwie widoczne w posępnym
półmroku - choć wydaje się to niemożliwe, a jednak błysnęło -
i ten błysk był srebrzystym refleksem srebrnego krzyżyka.
Niemożliwe, a jednak się zdarzyło. Tak mówią ludzie o
cudach. W jakiś przedziwny sposób przeciwieństwa
charakteryzujące Hortense i Ryana spotkały się na swoich
biegunach, a ich upodobanie do wizji bólu i mąk piekielnych
połączyło ich jak zbiegające się linie perspektywy na jakimś
upiornym horyzoncie. I oto nagle wybrana i grzesznik
zatoczyli cudowny pełny krąg. Teraz zaś oboje usiłowali
zbawić ją, Clarę.
- Wskakuj.
Clara wyszła właśnie ze szkoły i zobaczyła w półmroku
zmierzchu skuter, który zahamował gwałtownie tuż przed nią.
- Wskakuj, Clar.
- Przewieź moją matkę.
- Proszę cię - powiedział Ryan, podając jej zapasowy kask. -
To ważne. Muszę z tobą pogadać. Mamy mało czasu.
- Niby dlaczego? - warknęła Clara, kołysząc się nerwowo na
koturnach swoich butów.
- Wyjeżdżasz gdzieś?
- Wyjeżdżamy razem - mruknął Ryan. - Mam nadzieję, że tam,
gdzie powinniśmy.
- Nie.
- Proszę cię, Clar.
- Powiedziałam: nie.
- Proszę… To ważne. Sprawa życia i śmierci.
- Ale człowieku… No dobrze. Ale tego nie chcę - oddała mu
kask i usiadła po damsku na skuterze. - Nie będę sobie burzyć
fryzury.
Pognali przez Londyn do Hampstead Heath, na sam szczyt
Primrose Hill, gdzie patrząc z góry na
jaskrawopomarańczową, fosforyczną poświatę nad miastem,
ostrożnie i zawile, jakimś nie swoim językiem, przedstawił
sprawę. Konkluzja jego wywodu brzmiała następująco: do
końca świata pozostał jeszcze tylko miesiąc.
- Rzecz w tym, że i ona, i ja, po prostu my oboje… - My!
- Twoja mama… twoja mama i ja - wybąkał Ryan - oboje się
martwimy. O ciebie.
Niewielu przeżyje te ostatnie dni. A ty wpadłaś w złe
towarzystwo, Clar…
- Stary - powiedziała Clara, potrząsając głową i cmokając ze
zniecierpliwieniem. - Ja w tę całą aferę nie wierzę. A oni to
przecież twoi kumple.
- Wcale nie. Już nimi nie są. Przez trawę. W trawie tkwi całe
zło. A ta banda - Wan-Si, Petronia…
- To moje przyjaciółki!
- To nie są porządne dziewczyny, Clar. Powinny być ze
swoimi rodzinami, inaczej się ubierać i nie zadawać się z tymi
facetami, co tam mieszkają. Ty też nie powinnaś tego robić. I
nie ubierać się jak… jak… jak…
- Jak kto?
- Jak kurwa! - wypalił Ryan, tak jakby wyrzucenie z siebie
tego słowa bardzo mu ulżyło. - Jak ulicznica!
- O, bracie. Teraz przeholowałeś… Odwieź mnie do domu.
- Dostaną, na co zasłużyli - powiedział Ryan, kiwając głową w
zamyśleniu i omiatając szerokim gestem cały Londyn, od
Chiswick po Archway. - Ty masz jeszcze szansę. Po czyjej
chcesz być stronie, Clar? Po czyjej? Chcesz żyć w niebie ze
stu czterdziestoma czterema tysiącami tych, którzy będą
panować razem z Chrystusem? Czy być jedną z tej wielkiej
rzeszy, która będzie żyć w ziemskim raju, co niby jest w
porządku, ale… A może chcesz być jedną z tych, którzy
dostaną za swoje, będą torturowani i zabici, co? Ja tylko
oddzielam owce od kóz, Clar, owce od kóz. To ze świętego
Mateusza. I myślę, że ty jesteś owcą, co nie?
- Coś ci powiem - rzekła Clara, ruszając w stronę skutera i
sadowiąc się na tylnym siodełku. - Ja jestem kozą. I to mi
pasuje. Chcę być kozą. I wolę się smażyć w siarce z moimi
przyjaciółmi, niż siedzieć w niebie i zanudzić się na śmierć z
tym koszmarnym Darcusem, moją starą i z tobą!
- Nie powinnaś tak mówić, Clar - powiedział Ryan z powagą,
wkładając kask. -
Szkoda, że to powiedziałaś. Nie powinnaś dla swojego dobra.
O n może nas słyszeć.
- A ja mam dość słuchania twojej gadki. Odwieź mnie do
domu.
- To prawda, co mówię! On nas słyszy! - wrzasnął Ryan,
odwracając głowę i przekrzykując ryk skutera, kiedy ruszyli i
pomknęli w dół po zboczu. - On to wszystko widzi!
On na nas patrzy!
- A ty lepiej patrz na drogę - odkrzyknęła Clara, bo właśnie
grupa chasydów rozpierzchła się przed nimi w popłochu na
wszystkie strony. - Patrz, jak jedziesz.
- Tylko nieliczni - tak mówi Pismo Święte - tylko garstka.
Każdy dostanie to, na co zasługuje, jak jest powiedziane w
Deureto… Deutero-nomii. Każdy dostanie to, na co zasługuje,
i tylko garstka…
W samym środku tej natchnionej biblijnej egzegezy Ryana
Toppsa jego byłe fałszywe bóstwo, vespa GS, wyrżnęło prosto
w czterystuletni dąb. Natura zatriumfowała nad arogancją
wytworu technicznej myśli ludzkiej. Drzewo wyszło z tego
cało, skuter poległ. Ryana wyrzuciło w jedną stronę, Clarę w
drugą.
Zasady chrześcijaństwa i prawo Murphy’ego są takie same:
Wszystko przydarza się mnie i dla mnie. Jeśli więc człowiek
upuści kromkę chleba i ta upadnie masłem w dół, ten
niefortunny przypadek traktuje się jako potwierdzenie
zasadniczej prawdy o pechu - chleb upadł właśnie w ten
sposób tylko po to, żeby udowodnić panu, panie Pechowiec,
że we wszechświecie istnieje pewna określona siła i jest nią
pech. Nie ma w tym nic przypadkowego. Chleb nigdy nie
upadnie właściwą stroną, brzmi argument, bo takie jest to
prawo. Krótko mówiąc, dopada ono człowieka po to, żeby
dowieść, że istnieje. A jednak w odróżnieniu od prawa
ciążenia, nie działa absolutnie niezależnie od okoliczności;
kiedy chleb wyląduje na podłodze właściwą stroną, prawo to
w tajemniczy sposób przestaje obowiązywać. I podobnie teraz,
kiedy Clara upadła, wybijając sobie górne zęby, Ryan podniósł
się, zdrów i cały, bez jednego zadraśnięcia, i od razu wiedział,
że stało się tak dlatego, iż Bóg zaliczył go do grona
zbawionych, a Clarę do potępionych. Nie zaś dlatego że jedno
miało na głowie kask, a drugie nie. A gdyby stało się
odwrotnie, gdyby prawa fizyki sprawiły, że to zęby Ryana
potoczyłyby się po zboczu Primrose Hill jak emaliowane
śnieżnobiałe kuleczki - no cóż, wtedy stwierdziłby z całą
stanowczością, że Bóg zniknął w tajemniczy sposób niczym
prestidigitator.
Ten właśnie wypadek był ostatecznym znakiem, którego
potrzebował Ryan. Kiedy do Nowego Roku pozostały już
tylko godziny, rozpoczął czuwanie w saloniku, siedząc z
Hortense w kręgu świec i modląc się gorąco o zbawienie
duszy Clary, gdy tymczasem Darcus sikał do swojej rurki i
oglądał Generation Game na BBC One. Clara natomiast
włożyła parę żółtych spodni dzwonów i czerwony top i z
gołym brzuchem poszła na prywatkę. Wcześniej
zaproponowała hasło noworoczne, pomagała malować
transparent i zwieszać go z okna; tańczyła i paliła razem z
pozostałymi i czuła się, bez fałszywej skromności,
najpiękniejszą dziewczyną, prawdziwą ozdobą mety. Ale
kiedy nieuchronna północ wreszcie wybiła i minęła, a jeźdźcy
Apokalipsy jakoś się nie pojawiali, Clarę, ku jej własnemu
zaskoczeniu, ogarnęła melancholia. Utrata wiary jest bowiem
jak gotowanie morskiej wody, żeby uzyskać sól - coś się
zyskuje, ale też coś się traci. Choć jej przyjaciele - Merlin,
Wan-Si i inni - zaczęli ją klepać po plecach i gratulować tego,
że pozbyła się swych gorączkowych rojeń o zagładzie i
odkupieniu, Clara w duchu opłakiwała owo ciepłe dotknięcie,
na które czekała całe dziewiętnaście lat, ów
wszechogarniający uścisk Zbawiciela, tego, który był Alfą i
Omegą, początkiem i końcem, tego, który miał ją wybawić od
tego wszystkiego, od apatycznego, prozaicznego bytowania w
suterenie w Lambeth. I co z nią teraz będzie? Ryan znajdzie
sobie innego bzika, Darcusowi wystarczy przełączenie się na
inny kanał, Hortense zmaterializuje się oczywiście w umyśle
kolejna data, czemu towarzyszyć będzie jeszcze więcej
broszurek i jeszcze głębsza wiara. Ale Clara była zupełnie
inna niż Hortense.
A jednak osad pozostały po wyparowaniu wiary nie znikał.
Wciąż pragnęła przyjścia jakiegoś zbawcy. Wciąż marzyła o
człowieku, który ją stąd wyrwie, wybierze ją spośród innych,
tak by mogła chodzić z Nim w białych szatach, bo jest godna
{Objawienie dane Janowi 3, 4).
Być może nie jest to więc aż tak trudne do wytłumaczenia, że
kiedy Clara Bowden zobaczyła nazajutrz rano Archiego
Jonesa u stóp schodów, dostrzegła w nim kogoś więcej niż
tylko niewysokiego, pucołowatego białego mężczyznę w
średnim wieku i w źle skrojonym garniturze. Zobaczyła
Archiego przez szarozielony woal straty; jej świat właśnie
przestał
istnieć, wiara, którą żyła, cofnęła się jak fala odpływu i
Archie, zupełnie przypadkowo, stał
się facetem z dowcipu - ostatnim człowiekiem na świecie.
3. Dwie rodziny
„Lepiej jest zawrzeć związek małżeński, niż płonąć
namiętnością”, mówi święty Paweł w Pierwszym Liście do
Koryntian, w dziewiątym wersecie siódmego rozdziału.
Dobra rada. Oczywiście list poucza także, iż nie należy
zawiązywać pyska „wołowi młócącemu” - no i bądź tu mądry.
Jeszcze przed końcem stycznia 1975 roku Clara wyrzekła się
dla Ar-chibalda Jonesa swego Kościoła z całą jego dosłowną
interpretacją biblijnych tekstów, ale wciąż jeszcze nie była
bezrefleksyjną ateistką, nie należała do tych, co to potrafią się
śmiać przed ołtarzem czy całkowicie negują nauki świętego
Pawła. Druga prawda apostoła nie była problemem - nie
posiadając wołu, Clara była wyłączona ze sprawy niejako per
procura. Ale pierwsza nie dawała jej spać po nocach. Czy
rzeczywiście stan małżeński był czymś lepszym? Nawet jeśli
przyszły mąż był poganinem? Nie miała się jak dowiedzieć,
nie miała w nikim oparcia, żyła bez siatki zabezpieczającej.
Jeszcze bardziej niż Bóg trapiła ją matka. Hortense była
absolutnie przeciwna ich związkowi, nie tyle ze względu na
dzielącą narzeczonych różnicę wieku, ile na kolor skóry; kiedy
tylko pewnego ranka usłyszała nowinę, natychmiast, od progu,
odprawiła córkę.
Clara czuła, że w głębi duszy matka wolałaby, żeby jej córka
poślubiła nieodpowiedniego człowieka, niż żeby miała żyć z
nim w grzechu, a więc pod wpływem nagłego impulsu zaczęła
błagać Archiego, żeby zabrał ją tak daleko od Lambeth, jak
tylko mógł ją zabrać człowiek o jego pozycji materialnej - do
Maroka, Belgii, Włoch. Archie ścisnął jej dłoń, pokiwał głową
i szepnął na uszko coś milutkiego, doskonale świadom tego, że
najśmielszym przedsięwzięciem, na jakie stać człowieka o
jego statusie majątkowym, jest przeprowadzka do nowo
nabytego, obciążonego długiem hipotecznym piętrowego
domku w Willesden Green. Uważał jednak, że nie ma sensu
wspominać o tym akurat teraz, w tak podniosłej chwili. Niech
rozczarowanie przyjdzie później, w nieco łagodniejszej
formie.
Trzy miesiące później Clara została delikatnie sprowadzona na
ziemię - i oto przeprowadzali się do nowego domu. Archie
gramolił się po omacku po schodach, jak zwykle przeklinając i
omdlewając pod ciężarem pudeł, które Clara, mrużąc
oślepione majowym słońcem oczy, żeby móc się zorientować
w topografii domu, wnosiła po dwa-trzy naraz, bez
najmniejszego wysiłku. Rozebrana do fioletowej
gimnastycznej koszulki, oparła się o furtkę.
Co to za miejsce? Bo prawdę powiedziawszy, nie można było
mieć co do tego pewności.
Jadąc w szoferce meblowego wozu, patrzyła na szeroką ulicę i
to, co widziała, wydało jej się paskudne, nędzne i dobrze
znajome {choć nie było tu Domów Królestwa Bożego ani
episkopalnych kościołów), ale nagle za rogiem ulica
wybuchnęła zielenią pięknych dębów, domy, okazalsze i
bardziej od siebie oddalone, strzeliły w górę, zobaczyła też
parki i biblioteki. A potem nagle, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, drzewa znikły, w magiczny sposób
przeobrażając się w przystanki autobusowe, a domy na mocy
tego samego zaklęcia zamieniły się w mniejsze, koślawe i
pozbawione schodów siedziby, z ciągnącym się naprzeciwko
sznurem zaniedbanych pawilonów handlowych, tych
osobliwych tworów, w których zawsze i nieodmiennie musi
być nieczynny, oferujący śniadania bar z przekąskami
niezainteresowany tanimi chwytami reklamowymi warsztat
ślusarski (DORABIANIE
KLUCZY)
stale zamknięty zakład fryzjerski, popisujący się koszmarnymi
sloganami („Każdy włos na wagę złota”, „Strzyżemy modnie -
uszy zostawiamy”, „Strzyżonego Pan Bóg strzeże”).
Jazda wzdłuż tej panoramy przypominała loterię: człowiek
patrzył, nie wiedząc, czy osiądzie ostatecznie wśród drzew czy
wpakuje się w jakiś szajs. W końcu samochód zwolnił i
zatrzymał się przed domem, całkiem ładnym, usytuowanym
gdzieś pośrodku, pomiędzy drzewami i szaj-sem, i Clara
poczuła nagły przypływ wdzięczności. Dom był ładny, może
nie tak ładny, jak sobie wyobrażała, ale i nie tak szpetny, jak
się tego obawiała. Miał niewielki ogródek od frontu i na
tyłach, wycieraczkę pod drzwiami, kołatkę, toaletę
wewnątrz… I do tego ona, Clara, nie zapłaciła za to wszystko
zbyt wysokiej ceny. Dała tylko swoją miłość. Po prostu
miłość. A wbrew temu, co mogli sobie mówić Koryntianie,
uda-wanie miłości nie jest wcale tak trudne, zwłaszcza jeśli
tak naprawdę nigdy się nie kochało. Clara nie kochała
Archiego, ale postanowiła od pierwszej chwili, od spotkania
na schodach, oddać mu się w opiekę, jeśli tylko on zechce ją
stamtąd zabrać. I zabrał ją, a choć nie było to ani Maroko, ani
Belgia czy Włochy, uznała to miejsce za całkiem miłe, milsze
od jakiegokolwiek dotąd jej znanego.
Clara zdawała sobie sprawę z tego, że Archibald Jones nie jest
żadnym romantycznym bohaterem. Trzy miesiące spędzone w
zatęchłym pokoju przy Cricklewood wystarczyły, by dokonać
tego odkrycia. Och, owszem, potrafił być czuły, a czasem
nawet czarujący, potrafił
zaraz po przebudzeniu zagwizdać kryształowo czystą nutę,
prowadził samochód spokojnie i rozważnie i zaskakująco
dobrze gotował, ale romantyczne uniesienia miał już za sobą,
o namiętności nie było mowy. Clara uważała, że skoro już
młoda i ładna kobieta wiąże się z mężczyzną tak przeciętnym,
to mężczyzna ów powinien być jej bez reszty oddany - jej
urodzie i młodości. Tyle przynajmniej można było dla
równowagi oczekiwać. Ale nie od Archiego. Wystarczył
miesiąc od ślubu i już jego spojrzenie stało się szkliste, jakby
nieobecne, a wyraz twarzy zaczął zdradzać, że traktuje ją jak
powietrze. Arenie przeobraził
się z powrotem w kawalera: piwko z Samadem Iqbalem,
obiadek z Samadem Iqbalem.
Niedzielne śniadania z Samadem Iqbalem, każda wolna chwila
z tym facetem w tej cholernej knajpie O’Connella. Clara
próbowała zachowywać się rozsądnie. Pytała go: „Dlaczego
nigdy nie ma cię w domu? Dlaczego spędzasz tyle czasu z tym
Indusem?”. W odpowiedzi klepnięcie w plecy, cmoknięcie w
policzek, kapota z wieszaka i już za progiem ta sama
odpowiedź: „Z Samem? Znamy się kopę lat”. Nie mogła temu
zaprzeczyć. Znali się, kiedy jej jeszcze nie było na świecie.
Nie był zatem bynajmniej jej wyśnionym rycerzem ten cały
Archibald Jones. Żadnego celu w życiu, żadnych oczekiwań,
żadnych ambicji. Jego największymi przyjemnościami były
angielskie śniadania i majsterkowa-nie. Nudziarz. Wapniak. A
jednak… dobry człowiek. Był
po prostu dobrym człowiekiem. Choć ta jego dobroć nie była
może niczym wielkim, nie rozjaśniała życia, ale zawsze
stanowiła jakąś wartość. Dostrzegła to w nim już tego
pierwszego dnia, na schodach, tak po prostu, od pierwszego
spojrzenia, w taki sam sposób, jak potrafiła wskazać dobry
owoc na straganie w Brixton, nie dotykając go nawet.
Takie to myśli towarzyszyły Clarze, gdy trzy miesiące po
ślubie stała oparta o ogrodową furtkę, obserwując w
milczeniu, jak czoło jej męża na przemian marszczy się i
wygładza niczym miechy harmonii i jak okrągły brzuszek
wylewa mu się nad paskiem.
Myślała też o tym, jak białe jest ciało jej męża poznaczone
niebieskimi żyłkami, jak uwydatniają mu się na szyi dwa
postronki - „indycze korale”, jak mówiło się na Jamajce -
charakterystyczne dla mężczyzn, których czas jest policzony.
Clara zmarszczyła brwi. Nie zauważyła tych mankamentów
podczas ślubu. Dlaczego?
Bo Archie uśmiechał się i miał biały golf… choć nie, to nie
było to - rzecz w tym, że po prostu nie szukała wtedy u niego
tych skaz. Tamtego dnia Clara przez większość czasu skupiała
uwagę na swoich stopach. Czternasty lutego był ciepłym,
niezwykle ciepłym dniem i musieli czekać, bo cały tłum ludzi
zapragnął się pobrać tego dnia w niewielkim urzędzie stanu
cywilnego na Ludgate Hill. Clara przypomniała sobie, jak
zrzuciła maleńkie brązowe pantofelki na wysokim obcasie i
stanęła bosymi stopami na lodowato zimnej podłodze; starając
się ustawić je symetrycznie, równiutko po dwóch stronach
ciemnej rysy na płytce.
Balansując w ten sposób, uprawiała grę z losem, w której
stawką było jej przyszłe szczęście.
Tymczasem Archie ocierał pot z górnej wargi i przeklinał
natrętny promień słońca, który sprawiał, że słona strużka
spływała mu po wewnętrznej stronie uda. Na swój drugi ślub
wybrał moherowy garnitur i biały golf - trafność tego wyboru
okazała się wysoce problematyczna. Upał wyciskał z niego
strużki potu, które ściekały mu po całym ciele, przesiąkały
przez golf i, łącząc się z moherem, wytwarzały
charakterystyczną woń mokrego psa. Clara, w długiej sukni od
Jeffa Banksa z brązowego kaszmiru i z idealną protezą,
kojarzyła się bardziej z kocicą. Suknia miała dekolt na
plecach, zęby były idealnie białe, i wszystko to razem dawało
zdecydowanie koci efekt - panna młoda wyglądała jak pantera
w wieczorowej sukni; gdzie kończy! się materiał, a zaczynała
skóra Clary, trudno było gołym okiem dojrzeć. Podobnie też
jak kotka reagowała na mętną od kurzu smugę słońca, która
padała przez wysokie okno na czekające w kolejce pary.
Grzała sobie w tym słońcu nagi grzbiet, zdawała się wręcz
zmysłowo przeciągać. Nawet urzędnik, który widział już
wszystko
- kobiety o końskich twarzach poślubiające łasicowatych
facetów i słoniowatych facetów poślubiających kobiety-sowy -
uniósł ze zdziwienia brwi na widok zbliżającej się do jego
biurka, w najwyższym stopniu niedopasowanej pary. Kotki i
psa.
- Szanowanie księdzu - powiedział Archie.
- Archibald, staruszku, to jest urzędnik magistracki - zwrócił
mu uwagę jego przyjaciel, Samad Miah Iqbal, który razem ze
swoją filigranową żoną AJsaną został
wywołany z miejsca odosobnienia, jakim była poczekalnia dla
gości, żeby złożyć podpis na akcie małżeństwa. - Nie ksiądz
katolicki.
- Racja. Oczywiście. Przepraszam. To nerwy.
- Czy możemy zaczynać? - zapytał nadęty urzędnik. - Mam
dziś jeszcze cały tłum takich jak wy.
Te słowa i niewiele ponadto składały się na całą ceremonię.
Archie-mu wręczono pióro, żeby wpisał swoje imię i nazwisko
(Alfred Archibald Jones), narodowość (angielska) i wiek (47).
W rubryce „zawód” wpisał po krótkim wahaniu „specjalista
od reklamy (ulotki)”, po czym złożył zamaszysty podpis.
Clara również wpisała imię i nazwisko (Clara Iphegenia
Bowden), narodowość (jamajska) i wiek (19). Nie znalazłszy
rubryki, która interesowałaby się jej zawodem, przeszła od
razu do wyraźnej wykropkowanej linii, przejechała po niej
energicznie piórem, a kiedy odłożyła pióro i wyprostowała się,
nazywała się już Jones. Pani Jones niepodobna do żadnej pani
Jones przed nią.
Wyszli na zewnątrz na schody, gdzie lekki wietrzyk unosił
konfetti „z odzysku” i zasypywał nimi nowożeńców i gdzie
Clara została już formalnie przedstawiona swoim gościom,
indyjskiemu małżeństwu w fioletowych jedwabiach. Samad
Iqbal, wysoki, przystojny mężczyzna z olśniewająco białymi
zębami i bezwładną ręką, wciąż poklepywał ją po plecach
drugą, zdrową.
- Wiesz, to mój pomysł - powtarzał. - To mój pomysł z tym
całym ślubem. Znam Archiego, staruszka od… od którego to
roku?
- Od 1945, Sam.
- Właśnie to uświadamiam twojej pięknej żonie, od 1945.
Kiedy zna się kogoś tak długo i kiedy się z nim walczyło
ramię w ramię, to człowiek ma obowiązek zadbać o szczęście
przyjaciela, jeśli ten nie jest szczęśliwy. A Archie nie był!
Wprost przeciwnie, dopóki oczywiście ty nie pojawiłaś się na
horyzoncie. Tkwił po uszy w gównie, przepraszam za
wyrażenie. Dzięki Bogu zapakowali j ą na dobre. Dla
wariatów jest jedno miejsce i powinni tam wsadzić ich
wszystkich… - Samad wyhamował w połowie zdania, widząc,
że Clara najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym on mówi. - A
zresztą co tu dużo gadać… W
każdym razie to był mój pomysł z tym całym ślubem.
Jego żona, Alsana, maleńka, z zaciśniętymi ustami, zdawała
się z jakiegoś powodu nie aprobować Clary (choć była od niej
zaledwie o kilka lat starsza) i powtarzała tylko: „O, tak, pani
Jones” i „Och, nie, pani Jones”, co tak wyprowadzało Clare, z
równowagi i tak ją deprymowało, że poczuła się zmuszona z
powrotem włożyć buty.
Archiemu było przykro, głównie ze względu na Glare, że nie
ma więcej gości. Ale nie mieli kogo zaprosić. Wszyscy
pozostali krewni i znajomi zignorowali zaproszenie na ślub,
niektórzy odmówili stanowczo, inni ze świętym oburzeniem,
jeszcze inni uznali, że najlepiej będzie pominąć je milczeniem,
w związku z czym nie otwierali korespondencji i nie odbierali
telefonów. Jedynym życzliwym im człowiekiem był
Ibelgaufts, którego ani nie poinformowano o wydarzeniu, ani
nie zaproszono, lecz od którego, o dziwo, nadeszła poranną
pocztą kartka:
14 lutego 1975
Drogi Archibaldzie, zwykle wiadomość o czyimś ślubie budzi
we mnie mizantropa, ale dziś, kiedy usiłowałem uratować
więdnące petunie, poczułem nagle przypływ ciepłych uczuć na
myśl o dozgonnym związku mężczyzny i kobiety. Jest to
naprawdę nadzwyczajne, że my, ludzie, podejmujemy się
czegoś tak niemożliwego, nie uważasz? Ale teraz już
poważnie: jak wiesz, jestem człowiekiem, który zawodowo
zagląda w głąb „Kobiety” i, podobnie jak psychiatra, orzeka,
że jest w pełni zdrowa lub przeciwnie. I jestem pewien,
przyjacielu (że pociągnę dalej tę metaforę), że
„spenetrowałeś” swoją przyszłą małżonkę w podobny sposób,
zarówno pod względem duchowym, jak umysłowym, i że nie
odkryłeś w niej żadnych usterek, wobec czego nie pozostaje
mi nic innego, jak tylko przekazać Ci serdeczne gratulacje od
Twojego oddanego rywala
Horsta Ibelgauftsa
Jakie jeszcze wspomnienia tego dnia mogły uczynić go
wyjątkowym i wyróżnić go spośród pozostałych trzystu
sześćdziesięciu pięciu, jakie składały się na rok 1975? Clara
zapamiętała spoconego młodego Murzyna w czarnym
garniturze, który stojąc na skrzynce po jabłkach, przemawiał
namiętnie do braci i sióstr, zapamiętała też starą żebraczkę,
która wyciągnęła goździk z pojemnika na śmieci, żeby wpiąć
go sobie we włosy. Ale potem wszystko się skończyło;
przygotowane przez Clarę cienko posmarowane sandwicze
tkwiły zapomniane i umęczone na dnie tor-by, niebo
zaciągnęło się chmurami i kiedy, minąwszy po drodze na Fleet
Street szydzących z nich wyrostków z niedzielnymi kuflami
piwa w dłoniach, dotarli do samochodu Archiego, by
podjechać do pubu King Ludd, okazało się, że za wycieraczką
tkwi mandat za niewłaściwe parkowanie. Clara spędziła zatem
pierwsze trzy godziny swego małżeńskiego życia na
posterunku policji w Cheapside, trzymając buty w dłoniach i
patrząc, jak jej zbawca wykłóca się zażarcie z policjantem,
który za nic nie mógł
pojąć przedstawianej przez Archiego subtelnej interpretacji
zasad niedzielnego parkowania.
- Clara, Clara, kochanie…
Zasłonięty częściowo stolikiem Archie wyminął ją z
wysiłkiem, zmierzając ku drzwiom frontowym.
- Wieczorem przychodzą Ick-ballowie; chcę tu trochę ogarnąć,
więc zejdź mi z drogi.
- Pomóc ci? - zapytała Clara cierpliwie, choć wciąż jeszcze
pogrążona była w rojeniach. - Mogę coś przenieść, jeśli…
- Nie, nie. Dam sobie radę.
Clara wyciągnęła rękę, żeby uchwycić za brzeg stolika.
- Daj, ja tylko…
Archie usiłował przepchnąć stolik przez wąskie drzwi, starając
się trzymać jednocześnie nogi i ruchomy szklany blat.
- To robota dla mężczyzny, kochanie.
- Ale ja… - Clara podniosła wielki fotel z godną
pozazdroszczenia łatwością i przeniosła go tam, gdzie padł
Archie, który teraz łapał oddech, siedząc na schodach w
przedpokoju.
- Żaden problem. Jak potrzebujesz pomocy, wystarczy
poprosić. - Przeciągnęła delikatnie dłonią po jego czole.
- Jasne, jasne, jasne - odepchnął jej rękę z irytacją, jakby
odganiał muchę. - Zupełnie dobrze sobie radzę…
- Ja wiem.
- To robota dla mężczyzny.
- Tak, tak, wiem. Nie chciałam…
- Słuchaj, Clara, kochanie, zejdź mi tylko z drogi, a ja już
sobie poradzę, okej?
Clara patrzyła, jak Archie z determinacją zawija rękawy i
jeszcze raz przymierza się do stolika.
- Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, kochanie, możesz zacząć
po trochu wnosić swoje ubrania. Jest tego tyle, że gdyby to
załadować na jakiś statek, z miejsca poszedłby na dno. Jak my
to wszystko pomieścimy przy tej ciasnocie, naprawdę nie
wiem.
- Mówiłam ci już, zawsze możemy część wyrzucić.
- Nie spychaj teraz wszystkich decyzji na mnie, dobra?
Wypraszam sobie. A co z wieszakiem na palta?
Tak właśnie było: nigdy nie potrafił zdecydować, zająć
konkretnego stanowiska.
- Już ci powiedziałam: jak ci się nie podoba, odeślij ten
cholerny wieszak z powrotem.
Kupiłam go, bo myślałam, że ci się spodoba.
- No dobrze, kochanie - powiedział Archie ostrożnie,
uświadomiwszy sobie, że Clara mówi podniesionym głosem. -
Ale to były moje pieniądze. Wypadało przynajmniej zapytać
mnie o zdanie.
- Człowieku! To tylko wieszak. Jest po prostu czerwony. A
czerwony to czerwony i nic więcej. Co ci się nagle nie podoba
w czerwonym?
- Ja po prostu się staram - rzekł Archie, zniżając głos do
chrapliwego, dramatycznego szeptu (ulubionej broni z
małżeńskiego arsenału - Nie przy sąsiadach/dzieciach) - żeby
ten dom miał jakąś klasę. Mamy tu miłe sąsiedztwo,
zaczynamy nowe życie i tak dalej. Słuchaj, nie kłóćmy się.
Rzućmy monetę: reszka, wieszak zostaje, orzeł…
Kiedy kłócą się zakochani, już po chwili padają sobie w
ramiona; bardziej zaawansowani w małżeństwie poszliby na
górę lub rozeszliby się do sąsiednich pokoi, żeby ochłonąć i
dopiero wtedy znów się zejść. Tacy, których związek jest na
krawędzi rozpadu, znaleźliby partnera o dwie przecznice dalej
albo o dwa kraje na wschód, nim, pod wpływem jakiegoś
bodźca, poczucia odpowiedzialności, wspomnienia,
pociągnięcia dziecięcej rączki albo skurczu serca, odbyliby
długą podróż powrotną do swej drugiej połowy. To, co zrobiła
Clara, było w tej skali Richtera tylko drobnym wstrząsem.
Odwróciła się w stronę furtki, zrobiła dwa kroki i stanęła.
- Reszka! - zawołał Archie, najwyraźniej bez urazy. - Wieszak
zostaje. Widzisz? To bardzo proste.
- Nie chcę się kłócić - odwróciła się do niego, myśląc w
duchu, że musi pamiętać, ile mu zawdzięcza. - Mówiłeś, że
Iqbalowie przychodzą na kolację. Tak sobie pomyślałam… że
gdyby chcieli, żebym ugotowała curry, to umiem to zrobić -
ale to curry po mojemu.
- Na litość boską, oni nie są z tych Indusów - powiedział
Archie z irytacją, lekko urażony jej sugestią. - Samad chętnie
zje normalną niedzielną pieczeń, tak samo jak każdy z naszych
sąsiadów. Wciąż serwuje indyjskie jedzenie, nie musi go
jeszcze jeść.
- Zastanawiałam się tylko…
- No więc się nie zastanawiaj. Proszę cię, Clara. Pocałował ją
czule w czoło; musiała się przy tym nieco schylić.
- Znam Sama od lat. Jego żona też jest raczej z tych
spokojnych. To nie jest przecież rodzina królewska. Oni nie są
typowymi Indusami - powtórzył i potrząsnął głową, bo nagle
zaniepokoił go pewien problem, coś, czego nie potrafił
rozwikłać.
*
Samad i Alsana Iqbalowie, którzy nie byli z tych Indusów
(podobnie jak Clara nie była według Archiego z tych
czarnych), którzy właściwie nie byli w ogóle Indusami, ale
Banglijczykami, mieszkali o cztery przecznice dalej, na
„gorszym” krańcu Willesden High Road. Trzeba było całego
roku dodatkowej harówki, żeby uroczyście przeprowadzić się
z
„gorszego” końca Whitechapel na „gorszy” koniec Willesden.
Cały rok Alsana ślęczała nad ustawioną w kuchni starą
maszyną Singera i zszywała kawałki czarnego plastiku dla
sklepu w Soho o nazwie Dominacja (często w nocy, trzymając
w rękach zszyty właśnie według dostarczonego wzoru
kawałek, zastanawiała się, co też to może być). Cały rok
Samad, przechylając lekko głowę, wsłuchiwał się z
odpowiednim uszanowaniem i z ołówkiem w lewej dłoni w
zamówienia wygłaszane z koszmarną wymową - brytyjską,
hiszpańską, amerykańską, francuską, australijską:
„Pióro z bałkażanów poproszę. I ciemniaki z groszkiem w
sosie curry”.
„Skurcze z fredkami. Cienkuję”.
Od szóstej wieczorem do trzeciej w nocy; a potem cały dzień
odsypianie, aż w końcu światło dnia stało się dlań takim
rarytasem jak suty napiwek. Jaki jest sens, myślał, odsuwając
dwie czekoladki i rachunek, żeby odkryć pod nim piętnaście
pensów, jaki jest sens dawać kelnerowi tyle, ile wrzuca się do
fontanny, żeby spełniły się życzenia? Ale zanim występna
myśl o dyskretnym zawinięciu tych piętnastu pensów w
serwetkę miała szansę uformować się w jego głowie, Mukhul -
Ardashir Mukhul, żylasty właściciel restauracji Pałace, który
sunął
przez salę z jednym dobrotliwym okiem utkwionym w
klientach i drugim czujnie śledzącym personel - był już przy
nim.
- Saaamaad, kuzynie - Mukhul miał obleśny, przyprawiający o
mdłości sposób mówienia. - Czy pocałowałeś już dziś w dupę
kogo trzeba?
Byli istotnie dalekimi krewnymi, przy czym Samad był starszy
o sześć lat. Z jakąż radością (wręcz z rozkoszą!) Ardashir
otworzył w styczniu list, żeby przeczytać, że jego starszy,
mądrzejszy, przystojniejszy kuzyn nie może znaleźć w Anglii
pracy i czy w związku z tym nie mógłby…
- Piętnaście pensów, kuzynie - rzekł Samad, podnosząc dłoń.
- No cóż, ziarnko do ziarnka, ziarnko do ziarnka - powiedział
Ardashir i jego cienkie usta śniętej ryby rozciągnęły się w
uśmiechu. - Do nocnika z tym!
Nocnik był czarnym naczyniem ustawionym na cokole przed
toaletą dla personelu; wrzucano tam wszystkie napiwki, a
potem, nad ranem, dzielono. Dla młodszych, bystrzejszych i
bardziej urodziwych kelnerów, takich jak Shiva, była to
krzycząca niesprawiedliwość. Shiva był jedynym hindusem
wśród obsługi - co było przejawem uznania dla jego
kelnerskich umiejętności, które zatriumfowały nad różnicami
religijnymi. Potrafił w ciągu jednego wieczoru uzbierać i
cztery funty, jeśli tylko jakaś siedząca w kąciku zapłakana
biała rozwódka czuła się dostatecznie samotna, a on
skutecznie zatrzepotał swymi długimi rzęsami. Potrafił także
wyciągnąć swoją dolę od ubranych w golfy reżyserów i
producentów (Pałace była usytuowana w samym środku
dzielnicy, w której skupione były londyńskie teatry, a była to
wciąż jeszcze epoka triumfów nowatorskiego zespołu Royal
Court, pięknych chłopców i „małego realizmu” na scenie), a
więc ludzi, którzy komplementowali przystojniaka, patrzyli,
jak biegając do baru i z powrotem, prowokacyjnie kręci
tyłkiem, i zaklinali się, że jeśli ktoś kiedyś zaadaptuje Drogę
do Indii dla potrzeb sceny, Shiva dostanie każdą rolę, jakiej
tylko zapragnie. Dla Shivy zatem system nocnika był po
prostu rozbojem w biały dzień i obrazą dla jego
niezrównanych kelnerskich talentów. Ale tacy ludzie jak
Samad, tuż przed pięćdziesiątką, a nawet starsi, jak siwowłosy
Mohammed (stryjeczny dziadek Ardashira), który miał
osiemdziesiąt lat i głębokie bruzdy wokół ust, ślad uśmiechów
z młodości, tacy zatem ludzie nie mogli uskarżać się na
nocnik. Rozsądniej było dołożyć do puli, niż wsunąć
ukradkiem do kieszeni piętnaście pensów i ryzykować, że
zostanie się przyłapanym (i pozbawionym przez tydzień
wszelkich napiwków).
- Wszyscy się na mnie wozicie - zżymał się Shiva, kiedy
musiał nad ranem wyrzec się swoich pięciu funtów i wrzucić
je do skarbonki. - Wozicie się na moich plecach! Niech ktoś
zdejmie te pasożyty z moich pleców! To mój piątal, a teraz
podzielą go, kurwa, na sto pięćdziesiąt milionów sposobów i
porozdają tym nieudacznikom! Co to jest - komunizm?
Pozostali kelnerzy unikali jego wzroku i zajmowali się pilnie
innymi sprawami, aż do dnia - tego z piętnastopensowym
napiwkiem - kiedy Samad rzekł spokojnie i ledwie
dosłyszalnie:
- Zamknij się, chłopie.
- Ty! - Shiva odwrócił się gwałtownie w stronę Samada, który
ucierał soczewicę na jutrzejszy dal. - Ty jesteś najgorszy z
całej bandy! Jesteś najgorszym, kurwa, kelnerem, jakiego w
życiu widziałem! Nie dostałbyś napiwku, nawet gdybyś
obciągnął tym sukinsynom druta! Słyszałem, jak próbowałeś
rozmawiać z gościem a to o biologii, a to o polityce, a ty masz
po prostu podawać żarcie, idioto, bo jesteś, kurwa, kelnerem, a
nie żadnym pieprzonym Michaelem Parkinsonem. „Czy
dobrze słyszałem? Zdaje się, że wspo-miał pan o Delhi” -
Shiva przerzucił fartuch przez ramię i zaczął się krygować,
krążąc po kuchni (parodystą był
żałosnym). - „Studiowałem tam, wie pan, na tamtejszym
uniwersytecie. Było to niezwykle fascynujące, o tak - a poza
tym walczyłem podczas wojny, biłem się za Anglię, to urocze,
doprawdy urocze”. - Krążył po kuchni, przechylając głowę i
zacierając ręce jak Uriah Heep, kłaniając się i przyklękając
przed szefem kuchni, przed staruszkiem układającym wielkie
połcie mięsa w chłodni, przed chłopakiem czyszczącym piec. -
Oj, Samad, Samad… -
powiedział wreszcie nieskończenie zbolałym głosem, po czym
zatrzymał się raptownie, ściągnął fartuch i przepasał się nim. -
Jesteś takim żałosnym człowieczkiem!
Mohammed podniósł wzrok sponad garnka, który właśnie
czyścił, i potrząsnął głową, po czym rzucił w przestrzeń:
- Ach, ci młodzi… Co to za odżywki? Co za odżywki? Gdzie
się podział szacunek dla starszych? Cóż to za odżywki?
- Ty się też odpieprz - warknął Shiva, wygrażając mu chochlą.
- Ty stary durniu. Nie jesteś moim ojcem.
- Jest kuzynem wuja twojej matki - odezwał się nieśmiało
niewyraźny głos z głębi kuchni.
- Gówno - powiedział Shiva. - Mam to w dupie.
Złapał mopa i ruszył w stronę toalet, ale zatrzymał się przed
Sama-dem i podetknął
mu trzonek pod nos.
- Całuj - powiedział pogardliwie, a potem, naśladując
flegmatyczne cedzenie Ardashira, dodał: - Kto wie, kuzynie,
może dostaniesz podwyżkę!
I tak było prawie codziennie: zniewagi ze strony Shivy i
innych, pro-tekcjonalność Ardashira, ciągły brak Alsany, brak
widoku słońca, zgarnianie piętnastu pensów, a potem ich
oddawanie, rozpaczliwe pragnienie, żeby nosić przed sobą
wielką białą tablicę, która głosiłaby całemu światu:
NIE
JESTEM
KELNEREM.
BYŁEM
STUDENTEM,
NAUKOWCEM,
ŻOŁNIERZEM, MOJA ŻONA MA NA IMIĘ ALSANA,
MIESZKAMY WE WSCHODNIM
LONDYNIE, ALE CHCIELIBYŚMY SIĘ PRZENIEŚĆ NA
PÓŁNOC. JESTEM
MUZUŁMANINEM, ALE ALLAH MNIE OPUŚCIŁ ALBO
JA OPUŚCIŁEM ALLAHA, NIE JESTEM TEGO PEWIEN.
MAM PRZYJACIELA, ARCHIEGO, I JESZCZE PARU
INNYCH. MAM 49 LAT, ALE KOBIETY WCIĄŻ
OGLĄDAJĄ SIĘ ZA MNĄ NA ULICY.
CZASAMI.
Ponieważ jednak nie miał takiej planszy, odczuwał
nieprzepartą potrzebę mówienia, mówienia do każdego
napotkanego człowieka. Niczym Stary Żeglarz Coleridge’a,
pragnął
nieustannie wyjaśniać, nieustannie czegoś dowodzić, nieważne
czego. Zresztą czy to nie było ważne? A potem przeżywał
straszliwy zawód, bo uświadamiał sobie, że naprawdę ważne,
najważniejsze jest to, żeby przechylić z uszanowaniem głowę i
trzymać w pogotowiu pióro.
Że ważne jest to, aby być dobrym kelnerem i słuchać z uwagą
zamawiającego:
- Jagnięcina z ryżem. I z frytkami. Dziękuję.
I brzęk piętnastu pensów o porcelanowy talerzyk. Dziękuję,
sir. Najuprzejmiej dziękuję.
*
W pierwszy wtorek po ślubie Archiego Samad odczekał, aż
wszyscy wyszli, złożył w idealną kostkę swoje białe
rozszerzane spodnie (uszyte z tego samego materiału co
obrusy), po czym wszedł po schodach na | górę, do biura
Ardashira, bo miał do niego prośbę.
- A, to ty, kuzynie - rzekł z przyjaznym grymasem Ardashir na
wi - J dok skulonej postaci, czającej się za drzwiami.
Wiedział, że Samad przy-,:| szedł poprosić o podwyżkę, i
chciał, żeby kuzyn odniósł wrażenie, że J on, Ardashir,
rozważył tę ewentualność z całą życzliwością i poczuciem |
sprawiedliwości, zanim ostatecznie zdecydował się odmówić.
- Wejdź, kuzynie.
- Dobry wieczór, Ardashir Mukhul - powiedział Samad,
wkraczając do biura.
- Siadajże, siadaj - zaprosił go Ardashir serdecznie. - Nie ma
sensu zachowywać się teraz tak oficjalnie, prawda?
Samada ujęła taka gościnność. Dał temu wyraz. Przez chwilę
rozglądał się z obowiązkowym podziwem po pokoju pełnym
bijących po oczach złoceń, patrzył na gruby, miękki dywan, na
meble w różnych odcieniach żółci i zieleni. Nie można było
nie podziwiać zmysłu Ardashira do interesów. Przed laty
wpadł na prosty pomysł założenia niewielkiej indyjskiej
restauracji (mała salka, różowe obrusy, głośna muzyka,
krzykliwa tapeta, nieznane w Indiach potrawy, obrotowa
sosjerka z przegródkami), a potem po prostu ją powiększył.
Nie ulepszył w niej niczego: pozostał cały stary tandetny
wystrój, ale restauracja wciąż się rozrastała, zamieniając się w
największą usytuowaną przy Leicester Square londyńską
pułapkę na turystów. Nie można było nie podziwiać pomysłu i
nie podziwiać tego człowieka o szczupłym, owadzim tułowiu,
pasożyta w masce filantropa, który zagłębiwszy się w czarnym
skórzanym fotelu, siedział teraz jak dobrotliwa szarańcza i
nachylał się, cały w uśmiechach, nad biurkiem.
- Czym mogę ci służyć, kuzynie?
Samad zaczerpnął powietrza. Chodziło o to, że…
Oczy Ardashira zaszkliły się lekko, kiedy Samad zaczął
opisywać swoją sytuację.
Jego chude nogi podrygiwały pod biurkiem, a palce bawiły się
spinaczem, aż wygięły go w literę A. A jak Ardashir. A więc
chodzi o to… O co właściwie chodziło? Chodziło o dom.
Samad przeprowadzał się ze wschodniego Londynu (gdzie nie
można było wychowywać dzieci, naprawdę nie było można,
jeśli nie chciało się ich narażać na to, że stanie im się krzywda,
z czym Ardashir się zgadzał), a więc ze wschodniego Londynu
z jego faszyzującymi gangami, do północnego, a właściwie
pół-nocno-zachodniego, gdzie otoczenie było bardziej…
bardziej… liberalne.
Czy teraz była jego kolej, by przemówić?
- Drogi kuzynie… - zaczai Ardashir, przybierając odpowiedni
wyraz twarzy. - Musisz zrozumieć, że… że nie jest moją
sprawą kupowanie domów moim pracownikom, kuzynom czy
nie… Ja płacę ludziom pensje, kuzynie… W tym kraju rządzi
biznes.
Tu Ardashir wzruszył ramionami, jak gdyby chciał
zasugerować, że żywi głęboką niechęć do „biznesu w tym
kraju”, ale nic nie może pora-dzić. Anglicy zmuszali go,
mówił
jego wzrok, po prostu zmuszali do robienia wielkich
pieniędzy.
- Nie zrozumiałeś mnie, Ardashir. Dom jest prawie spłacony.
To jest teraz nasz dom, już się przeprowadziliśmy…
Jak u licha im się to udało? Pewnie zmusza żonę, żeby tyrała
jak jakaś cholerna niewolnica, pomyślał Ardashir, wyciągając
następny spinacz z dolnej szuflady.
- Potrzebuję tylko małej podwyżki, która pomogłaby mi
sfinansować przeprowadzkę.
Trochę nam ułatwić urządzanie się w nowym domu. A poza
tym Alsana… jest w ciąży.
W ciąży. Trudna sprawa. Sprawa wymagająca nadzwyczajnej
dyplomacji.
- Nie zrozum mnie źle, Samad, jesteśmy obaj ludźmi
inteligentnymi i szczerymi i myślę, że mogę mówić
szczerze… Wiem, że nie jesteś p i e-p r z o n y m kelnerem -
ostatnie słowa wymówił szeptem i uśmiechnął się
porozumiewawczo, jakby było to coś bardzo nieprzyzwoitego
i intymnego, co ich zbliżało. - Rozumiem twoją sytuację…
oczywiście, że rozumiem… ale ty musisz zrozumieć m o j ą…
Gdybym wypłacał premie każdemu krewnemu, jakiego
zatrudniam, skończyłbym jak ten cholerny Gan-dhi. Nie
miałbym nawet koszuli na grzbiecie. Prządłbym przy świetle
księżyca. Dam ci przykład; akurat teraz ten nicpoń Gruby
Elvis, mój szwagier Hussein-Ishmael…
- Ten rzeźnik?
- Ten rzeźnik domaga się, żebym płacił mu więcej za jego
śmierdzące mięso! „Ależ Ardashir, jesteśmy przecież
szwagrami!”, powiada. A ja na to: „Ależ Mohammed, to są
ceny d e t a l i c z n e…”.
Teraz z kolei zaszkliły się oczy Samada. Pomyślał o swojej
żonie Alsa-nie, która okazała się nie tak potulna, za jaką ją
miał, kiedy się pobierali, i której teraz będzie musiał
przekazać złe wieści. Tej Alsanie, która tak łatwo ulegała
napadom, wręcz atakom - tak, atakom nie było tu słowem zbyt
mocnym - furii. Kuzyni, ciotki, bracia uważali to za zły omen,
trapili się, czy nie było w rodzinie Alsany jakiejś „dziwnej
mentalnej przypadłości”, współczuli mu tak, jak współczuje
się komuś, kto kupił kradziony samochód z większym
przebiegiem, niż się początkowo wydawało. Samad po prostu
sądził w swej naiwności, że z dziewczyną tak młodą wszystko
będzie… łatwe. Ale Alsana nie była bynajmniej łatwą
partnerką. Tak to już jest, myślał sobie, z tymi młodymi w
dzisiejszych czasach. Ta żona Archiego… W ubiegły wtorek
Samad dostrzegł w jej oczach coś, co też świadczyło, że też
nie będzie z nią lekko. Kobiety mocno się zmieniły.
Ardashir zakończył to, co wydawało mu się niezwykle
przekonującym i precyzyjnym wywodem, rozparł się
zadowolony w fotelu i położył uformowane ze spinacza M
(jak Mukhul) obok A (jak Ardashir) leżącego już na jego
kolanach.
- Dziękuję - powiedział Samad. - Dziękuję najuprzejmiej.
Tego wieczoru wybuchła straszna awantura. Alsana zrzuciła
na podłogę maszynę do szycia ze stertą czarnych, nabijanych
ćwiekami majtek.
- To bez sensu! Powiedz mi, Samad Miah, po co się było
przeprowadzać? To ładny dom. Owszem, bardzo ładny, ale co
z jedzeniem?
- Mieszkamy w bardzo przyjemnej okolicy, mamy tu
przyjaciół. - Jakich przyjaciół? -
Uderzyła swoją maleńką piąstką w stół, aż sol-niczka i
pieprzniczka podskoczyły, zderzając się efektownie w
powietrzu. - Ja ich nie znam! Ty ciągle bierzesz udział w
jakiejś dawno zapomnianej wojnie z jakimś Anglikiem…
który ożenił się z czarną! Czyi to są przyjaciele?
To w takim towarzystwie ma dorastać moje dziecko? Razem z
ich czarno-białymi bachorami?
Powiedz mi - ciągnęła podniesionym głosem, wracając do
swojego ulubionego tematu -
powiedz mi, co z jedzeniem? Teatralnym gestem zaczęła
otwierać po kolei wszystkie szafki w kuchni.
- Gdzie jest coś do jedzenia? Czy mamy jeść naczynia? - Dwa
talerze roztrzaskały się o podłogę. Alsana poklepała się po
brzuchu, w którym nosiła dziecko, i wskazała na skorupy.
- Jesteś głodne, maleństwo?
Samad, który gdy ktoś go sprowokował, był skłonny do
równie melo-dramatycznych gestów, szarpnął drzwiczki
zamrażarki, zaczął wyciągać z niej mięso i rzucać na środek
kuchni. Jego matka, wrzeszczał, harowała po nocach,
przygotowując mięso dla rodziny. Jego matka nie wydawała
tak jak Alsana pieniędzy przeznaczonych na życie na gotowe
dania, jogurty i spaghetti z puszki.
Alsana wyrżnęła go pięścią w żołądek.
- Patrzcie go, Samad Iqbal, tradycjonalista! Może jeszcze mam
przykucnąć na ulicy i prać swoje szmaty w wiaderku, co? A
tak właściwie to może da się zjeść moje ciuchy?
Samad, któremu odebrało dech, trzymał się za brzuch, a
tymczasem ona podarła na strzępy ubranie i rzuciła je na stos
zamrożonej jagnięci-ny, okrawków przyniesionych z
restauracji. Przez chwilę stała przed nim naga, z jeszcze
niezbyt wydatnym brzuchem na wierzchu, a potem narzuciła
na siebie długi, brązowy płaszcz i wybiegła z domu.
A swoją drogą to prawda, pomyślała, zatrzaskując za sobą
drzwi, że okolica jest przyjemna; temu nie mogła zaprzeczyć.
Gnając jak burza w stronę szosy, mijała tylko drzewa;
przedtem, w Whitechapel, musiała wymijać porozkładane
materace i bezdomnych. Miejsce będzie dobre dla dziecka,
temu również nie mogła zaprzeczyć. Alsana wierzyła głęboko,
że przebywanie wśród zieleni ma dobroczynny wpływ na
morale młodego człowieka, a tu, po jej prawej ręce, był park,
zamykający widnokrąg pas zieleni, nazwany Gladstone Park
na cześć liberalnego premiera (Alsana pochodziła z
szacownej, starej bengalskiej rodziny i uczyła się historii
Anglii, ale spójrzcie na nią teraz - gdyby jej rodzice widzieli,
jak nisko upadła…) i zgodnie z liberalną tradycją nie miał
parkanu, w odróżnieniu od bardziej okazałego Queens Park
(na cześć królowej Victorii), ze spiczastymi, metalowymi
sztachetami. W Willesden nie było tak pięknie jak w Queens
Park, ale bardzo przyjemnie. Nie mogła temu zaprzeczyć.
Zupełnie inaczej niż w Whitechapel, gdzie ten wariat Eunuch,
czy jak mu tam, wygłosił
kiedyś taką mowę, że musieli się potem chować w piwnicy
przed wyrostkami, które wybijały szyby, kopiąc w okna
okutymi buciorami. Rzeki krwi i inne piramidalne bzdury.
Była teraz w ciąży i potrzebowała odrobiny spokoju. Choć w
pewnym sensie tu było tak samo: ludzie patrzyli raczej
dziwnie na drobną Induskę w prochow-cu, która z rozwianymi
bujnymi włosami pędziła główną ulicą. Kebaby Mali, Cheung,
bar Radź, piekarnia Malkovicha -
odczytywała po drodze nowe, nieznane jej jeszcze szyldy.
Alsana była bystra. Wiedziała, na czym rzecz polega.
„Bardziej liberalnie? Bzdura!”, Nikt i nigdzie nie byi bardziej
liberalny niż inni..Chodziło tylko o to, że tutaj, w Willesden,
nie było dostatecznie wiele tego, przeciw czemu można by się
skrzyknąć i co można by wypłoszyć do piwnic, wybijając
szyby.
- Sztuka przeżycia, o to w tym wszystkim chodzi -
podsumowała na głos swoje rozmyślania (przemawiała do
swego dziecka; lubiła przekazać mu jedną głęboką myśl
dziennie) i weszła do Crazy Shoes, sklepu obuwniczego,
wprawiając w ruch dzwonek nad drzwiami. Pracowała tu jej
bratanica, Neena. Był to staroświecki sklep połączony z
warsztatem szewskim. Neena przymocowywała właśnie
obcasy do szpilek.
- Alsana! Wyglądasz jak wysrana - zawołała w bengali. - Co to
za okropny płaszcz?
- Nie twój interes. Płaszcz jak płaszcz - odpowiedziała Alsana
po angielsku. -
Przyszłam po buty mojego męża, a nie na pogawędki z
bratanicą bezwstydnicą.
Neena była przyzwyczajona do humorów ciotki i wiedziała, że
teraz, odkąd Alsana przeprowadziła się do Willesden, będzie
słyszeć takie słowa częściej. Kiedyś to zdanie było bardziej
rozwinięte: „przynosisz tylko wstyd…” albo „pomyśleć, że to
bezwstydne dziewuszysko jest moją bratanicą…”, ale teraz,
kiedy Alsana nie miała czasu ani energii, żeby odczuwać za
każdym razem stosowne oburzenie, zredukowało się do
„bratanicy bezwstydnicy”, uniwersalnego słowa wytrychu,
wyrażającego jej stosunek emocjonalny do dziewczyny.
Neena odgarnęła tlenioną grzywkę z oka.
- Widzisz te podeszwy? - zapytała, zdejmując buty Samada z
półki i wręczając je Alsanie razem z niebieskim paragonem. -
Buty były tak zdarte, ciociu Alsi, że musiałam wszystko
wymienić na nowe. Wszystko! Co on w nich robi? Biega w
maratonach?
- Pracuje - odparła Alsana krótko. -1 modli się - dodała, bo
lubiła uzmysławiać ludziom, jak godną szacunku jest osobą,
jak bardzo hołduje tradycji i jak ważna jest dla niej, kobiety
niezwykle religijnej, wiara. - I nie mów do mnie „ciociu”.
Jestem od ciebie tylko o dwa lata starsza. - AJsana zgarnęła
buty do plastikowej torby i ruszyła ku wyjściu.
- A ja myślałam, że ludzie modlą się na klęczkach -
powiedziała ze śmiechem Neena.
- Modlą się różnie: we śnie, na jawie, także chodząc - ucięła
Alsana, znów wprawiając w ruch dzwonek. - Stwórca nigdy
nie traci nas z oczu.
- Jak tam nowy dom? - zawołała za nią Neena.
Ale Alsany już nie było; Neena pokręciła głową i westchnęła,
odprowadzając wzrokiem swoją młodziutką ciotkę, która
mknęła po ulicy jak mały, brązowy pocisk. AJsana.
Młoda i stara jednocześnie, pomyślała Neena. Zachowywała
się tak rozsądnie, była tak zasadnicza w tym swoim długim,
staromodnym płaszczu, ale miało się wrażenie…
- Oj, panienko, zajmij no się butami! - dobiegł głos z głębi
sklepu.
- Wal się - odparowała Neena.
Na rogu Alsana przycupnęła za pocztą i zmieniła swoje
sandałki na buty Samada. (Jak na swój niepozorny wzrost
miała dziwnie wielkie stopy. Patrząc na nią, miało się
wrażenie, że jeszcze urośnie). W mgnieniu oka upięła włosy w
kok i opatuliła się szczelniej płaszczem przed wiatrem.
Minąwszy bibliotekę, pomaszerowała długą zieloną aleją,
którą jeszcze nigdy nie szła. „Najważniejsze jest przetrwanie,
mały Iqbalu” - powiedziała jeszcze raz do swojego wydętego
brzucha. „Przetrwanie”.
„W połowie alei przeszła na drugą stronę, zamierzając skręcić
w lewo i wrócić na główną ulicę. Ale nagle zobaczyła białą,
otwartą z tyłu furgonetkę i, zerknąwszy zazdrośnie na
spiętrzone w niej meble, dostrzegła obok czarną dziewczynę,
która (półnaga! jej jaskrawofioletowa koszulka wyglądała jak
bielizna) opierała się o furtkę i patrzyła w rozmarzeniu w
przestrzeń, jak gdyby gdzieś tam, w okolicach biblioteki,
widziała swą przyszłość. Zanim Alsana zdążyła przejść na
drugą stronę ulicy, aby uniknąć spotkania, tamta ją również
dostrzegła.
- Pani Iqbal! - zawołała, machając do niej wesoło.
- Witam, pani Jones.
Obie poczuły się zakłopotane swoimi strojami, ale
przyjrzawszy się sobie nawzajem dokładniej, odzyskały
pewność siebie.
- No i czy to nie dziwne, Archie? - powiedziała Clara,
wymawiając starannie spółgłoski. Zaczynała stopniowo
pozbywać się akcentu i wykorzystywała każdą okazję, żeby
nad tym popracować.
- Co? Co takiego? - zapytał z głębi korytarza Archie, który
toczył akurat zaciekłą walkę z etażerką.
- Właśnie rozmawialiśmy o pani - przyjdą państwo wieczorem
na kolację, prawda?
Czarni są na ogół serdeczni, pomyślała Alsana, uśmiechając
się do Clary i podświadomie dodając to spostrzeżenie do
nielicznych „za” na liście „za i przeciw”, jaką sporządziła dla
tej dziewczyny. Z każdej mniejszości, której nie darzyła
szczególną sympatią, Alsana lubiła wybrać sobie jeden
wyjątek i wybaczyć takiej osobie jej odmienność. W
Whitechapel miała sporo takich wybranych postaci. Należał
do nich pan Van, chiński pedikiurzysta, pan Segal, żydowski
stolarz, Rosie z Dominikany, która ku niezadowoleniu, a
jednocześnie zachwytowi Alsany ciągle do nich wpadała,
usiłując ją nawrócić na wiarę adwentystów Dnia Siódmego -
wszystkim tym szczęściarzom Alsana udzielała rozgrzeszenia
i wszyscy w magiczny sposób zrzucali na jej oczach swą skórę
niczym pekińskie tygrysy.
- Owszem, Samad wspominał coś o tym - odparła, choć
Samad nic jej nie mówił.
- Świetnie… Doskonale! - rozpromieniła się Clara. Nastąpiła
pauza. Żadna z nich nie wiedziała, co powiedzieć. Obie
patrzyły w ziemię.
- Te buty muszą być bardzo wygodne - zauważyła Clara.
- Tak, tak. Wie pani, ja dużo chodzę. A poza tym… -
poklepała się po brzuchu.
- Jest pani w ciąży? - zdziwiła się Clara. - Kochana, taka pani
mikra, że w ogóle nie skumałam.
Zarumieniła się gwałtownie; zawsze przechodziła na żargon,
kiedy coś ją podekscytowało lub ucieszyło. Alsana tylko
uśmiechnęła się uprzejmie, niepewna, co znaczyło ostatnie
zdanie.
- Nigdy bym się nie domyśliła - poprawiła się Clara, lekko
przyga-szona.
- Mój Boże - rzekła Alsana sztucznie żartobliwym tonem. -
Czy ci nasi mężowie niczego sobie nie mówią?
Ale gdy tylko wypowiedziała te słowa, podejrzenie czegoś
przeciwnego zalęgło się w umysłach i zaciążyło w sercach
obydwu młodych żon: że ich mężowie mówią sobie wszystko.
I że to one utrzymywane są w kompletnej nieświadomości.
4. Trójka w drodze
Archie byt w pracy, kiedy dotarta do niego nowina, Clara była
w dziesiątym tygodniu ciąży.
- Niemożliwe, najdroższa! - Naprawdę!
- Bujasz!
- Naprawdę! I pytałam lekarza, jak to będzie, czy dziecko
będzie pół czarne, pół białe, czy jak. A on powiedział, że może
być różnie. Jest nawet szansa, że będzie miało niebieskie oczy.
Wyobrażasz sobie?
Archie nie mógł sobie tego wyobrazić. Nie potrafił sobie
wyobrazić, żeby jakaś jego cząstka starła się w genetycznej
puli Clary z jej cząstką - i wygrała. Ale gdyby się tak stało!
Cóż to by było za wydarzenie! Wybiegi z biura na Euston
Road, żeby kupić pudełko cygar.
Po dwudziestu minutach wpadł jak bomba z powrotem do
MorganHero z wielkim pudłem indyjskich słodyczy i ruszył w
obchód po pokoju, w którym pracował.
- Poczęstuj się cukierasem, Noel. Te są bardzo dobre.
Noel, najmłodszy w biurze, zerknął nieufnie do
zatłuszczonego pudła.
- Z jakiej to okazji? Archie walnął go w plecy.
- Będę miał dziecko! Z niebieskimi oczami, masz pojęcie?
Trzeba to uczcić! Problem w tym, że na Euston Road możesz
dostać czternaście rodzajów dalu, ale za chińskiego boga nie
dostaniesz cygar. No, bierz, Noel. Może spróbujesz tego?
Wyjął biało-różowy cukierek o niezbyt zachęcającym zapachu.
- Eee, tego, panie Jones, to bardzo… Ale ja naprawdę nie
przepadam za… - Noel wykonał ruch, jakby chciał wrócić do
swoich papierów. - Może lepiej skończę tę…
- No co ty, Noel. Będę miał dziecko. Mam czterdzieści siedem
lat i będę miał
dzieciaczka. Trzeba to uczcić, nie uważasz? No, spróbuj, nie
masz pojęcia, jakie to dobre.
Przynajmniej skubnij odrobinę.
- Te pakistańskie przysmaki nie zawsze… Jakoś dziwnie się…
Noel poklepał się po żołądku i rozejrzał się bezradnie dokoła.
Choć zajmował się kolportażem, zwanym też pocztą
bezpośrednią, nie cierpiał, kiedy ktoś zwracał się do niego
bezpośrednio. Wolał być w MorganHero pośrednikiem. Lubił
łączyć rozmowy telefoniczne, przekazywać instrukcje,
wysyłać listy.
- Do diabła, Noel… to tylko cukierek. Chcę po prostu uczcić
nadzwyczajne wydarzenie, chłopie. Czy wy, hipisi, nie jecie
słodyczy czy jak?
Noel miał troszeczkę dłuższe włosy niż pozostali pracownicy i
kupił raz kadzidełko, żeby zapalić je w pokoju śniadaniowym.
Firma była maleńka, nie mieli zbyt wiele wspólnych tematów i
te dwa fakty ustawiały Noela tuż za Janis Joplin, podobnie jak
trzynaste miejsce Archiego na olimpiadzie dwadzieścia
siedem lat temu czyniło z niego białego Jesse Owensa.
Gary z księgowości miał babkę Francuzkę i wydmuchiwał
dym z cygara przez nos, a zatem był Maurice’em
Chevalierem, a Elmott, który razem z Archiem składał gazety,
uważany był
za Einsteina, ponieważ potrafił rozwiązać dwie trzecie
krzyżówki w „Timesie”.
Noel przybrał zbolały wyraz twarzy.
- Archie… Czy dotarła do ciebie notatka pana Hero na temat
składania…
- Wiem, ulotek sklepu dla przyszłych matek - żachnął się
Archie. - Mówiłem już Elmottowi, żeby przesunął perforację.
Noel spojrzał na niego wdzięcznością.
- No cóż, gratuluję ci… Wrócę chyba do roboty… - Odwrócił
się do biurka.
Archie wyszedł, żeby spróbować szczęścia z Maureen,
recepcjonistką. Maureen miała jak na swój wiek niezłe nogi -
przypominały mocno nabite parówki - i zawsze czuła do niego
słabość.
- Maureen, kochana, będę ojcem!
- Naprawdę, kochany? Och, jak się cieszę. Dziewczynka
czy…
- Jeszcze nie wiadomo. Ale na pewno będzie miało niebieskie
oczy - odparł Archie, dla którego ta niezwykle rzadka
genetyczna możliwość zdążyła nabrać mocy niezbitego faktu.
- Wyobrażasz sobie?
- Mówisz, niebieskie oczy, Archie?-powiedziała Maureen
powoli, jakby zastanawiając się, jak sformułować swoją
wątpliwość. - Nie zrozum mnie źle… ale czy twoja żona nie
jest tego… kolorowa?
Archie potrząsnął głową w rozmarzeniu.
- No właśnie! Ale nasze geny się połączyły i stąd te niebieskie
oczy.
Cud natury!
- O tak, prawdziwy cud - powiedziała Maureen krótko.
Uważała, że w tej sytuacji jest to odpowiedź bardzo uprzejma.
- Poczęstujesz się?
Maureen miała niepewną minę. Poklepała się po różowych
udach obciągniętych białymi rajstopami.
- Och, Archie,kochany,naprawdę nie powinnam. Słodycze idą
mi zaraz w nogi i w biodra. A my niestety nie młodniejemy…
Niestety. Nie da się cofnąć zegara, no nie? Ta cała Joan Rivers
- wiele bym dała, żeby wiedzieć, jak ona to robi.
Maureen zaniosła się śmiechem; ten śmiech, świdrujący i
donośny, był niejako jej znakiem firmowym i wydobywał się z
prawie zamkniętych ust, bo Maureen śmiertelnie się bała
zmarszczek mimicznych.
Dziobnęła podejrzliwie jeden z cukierków długim,
krwistoczerwonym paznokciem.
- To indyjskie, prawda?
- Tak, Maureen - Archie wyszczerzył zęby w kumplowskim
uśmiechu. - Ostre i słodkie jednocześnie. Trochę tak jak ty.
- Och, Archie, jakiś ty zabawny - powiedziała Maureen
smętnie, bo zawsze miała pewną słabość do Archiego, choć
niewielką ze względu na jego dziwactwa: Archie zawsze
rozmawiał z Pakistańczykami i imigrantami z Karaibów tak,
jakby nie widział, że są inni, a teraz całkiem mu odbiło i
ożenił się z jedną z takich imigrantek i nie uznał nawet za
stosowne wspomnieć o tym, że jest kolorowa. Dopiero na
przyjęciu w biurze okazało się, że jest czarna jak smoła, i
Maureen omal się nie zakrztu-siła koktajlem z krewetek.
Sięgnęła przez biurko, żeby odebrać telefon.
- Chyba się nie skuszę, Archie…
- Jak chcesz. Nie wiesz, co tracisz.
Maureen uśmiechnęła się blado i podniosła słuchawkę.
- Tak, panie Hero, jest właśnie tutaj, akurat się dowiedział, że
zostanie tatusiem… Tak, będzie miało niebieskie oczy… Tak,
to samo powiedziałam, to sprawa genów, jak przypuszczam…
Tak, dobrze… powiem mu, żeby się zgłosił… Och, dziękuję,
panie Hero, to bardzo uprzejme z pańskiej strony. - Maureen
zakryła słuchawkę swoimi szponami i powiedziała
scenicznym szeptem:
- Archibald, kochany, pan Hero chce cię widzieć. To pilne.
Coś przeskrobałeś czy jak?
- Gdzie tam! - rzekł Archie, zmierzając w stronę windy.
Tabliczka na drzwiach głosiła:
Kelvin Hero Dyrektor Naczelny
MorganHero Profesjonalny Kolportaż Druków
Ten napis miał onieśmielać i Archie w pewnym sensie
Zareagował nań odpowiednio, pukając najpierw zbyt lekko,
potem za mocno, a wreszcie omal się nie przewracając, kiedy
odziany w moleskinowe ubranie Kelvin Hero otworzył
raptownie drzwi.
- Archie - rzekł Kelvin Hero, obnażając w uśmiechu garnitur
perłowobiałych zębów, których wygląd zawdzięczał więcej
drogiemu dentyście niż regularnemu szczotkowaniu. -
Archie, Archie, Archie, Archie.
- Tak, panie Hero?
- Zadziwiasz mnie, Archie - rzekł pan Hero. - Tak, panie
Hero?
- Usiądź, Archie - zachęcił go pan Hero.
- Tak jest, panie Hero - rzekł Archie.
Kelvin wytarł brudnawą strużkę potu, spływającą mu za
kołnierzyk koszuli, obrócił
kilkakrotnie w palcach srebrnego parkera i zaczerpnął tchu.
- No więc sprawa, w jakiej cię wezwałem, jest bardzo
delikatnej na-tury… a wiedz, ze ja nigdy me uważałem się za
rasistę, Archie…
- Tak, panie Hero?
A niech to szlag, pomyślał pan Hero, co za nieznośna k o n f r
o n t acja twarzą w twarz. Kiedy człowiek ma do załatwienia
delikatną sprawę, wolałby uniknąć takich spotkań.
A tu widzisz wgapjone w siebie ogromne ślepia, które
przypominają oczy dziecka albo małej foczki - i do tego
jeszcze ta niewinna fizjonomia. Patrząc na Archiego Jonesa
miało się wrażenie, jakby biedak spodziewał się w każdej
chwili uderzenia pałą w łeb. Kelvin spróbował subtelmejszego
wariantu.
- Pozwól, że ujmę to inaczej. Jak wiesz, kiedy mam do
czynienia go typu delikatną sytuacją, naradzam się zwykle z
tobą. Bo zawsze cię lubiłem. Szanuj? cię. Nie jesteś może
oszałamiająco błyskotliwy, Archie, nigdy błyskotliwy nie
byłeś, ale jesteś…
- Solidny - dokończył Archie; znał tę przemowę na pamięć.
Kelvin uśmiechnął się; uśmiech niczym szrama przeciął jego
twarz i natychmiast zniknął z gwałtownością tłuściocha
forsującego wahadłowe drzwi. - Tak jest, zgadza się: solidny.
Ludzie ci ufają, Archie. Zdaję sobie sprawę z tego, że trochę
posunąłeś się w latach i masz małe problemy z nogą - ale
kiedy przejąłem tę firmę, zatrzymałem cię, Archie, bo
widziałem wyraźnie, że ludzie ci ufają. To dlatego trzymasz
się w tym biznesie tak długo. I ja też ufam, Arch, że nie
odbierzesz niewłaściwie tego, co ci mam do powiedzenia.
- Słucham, panie Hero. Kelvin wzdrygnął się lekko.
- Mógłbym cię okłamać, Archie, mógłbym ci powiedzieć, że
pomyliliśmy się przy rezerwacji stolików i nie ma dla ciebie
miejsca. Mógłbym trochę pogłówkować i na pewno bym coś
sprytnego wymyślił - ale ty jesteś w porządku facet, Archie.
Zadzwoniłbyś do rezerwacji, nie jesteś głupi, Archie, masz
poukładane pod sufitem, potrafisz dodać dwa i dwa…
- I wychodzi mi cztery.
- Otóż to, cztery, Archie. Wychodzi ci cztery. Czy rozumiesz,
co chcę powiedzieć, Archie? - zapytał pan Hero.
- Nie, panie Hero - odparł Archie.
Kelvin zbierał się w sobie, żeby przejść do rzeczy.
- Ta służbowa kolacja w zeszłym miesiącu wypadła trochę nie
za bardzo, Archie, to było nieprzyjemne. A teraz zbliża się
doroczne spotkanie z naszą bliźniaczą firmą z Sunderland,
będzie nas około trzydziestki, żadnej ekstrawagancji, no
wiesz, curry, piwko i trochę gibania… i jak już powiedziałem,
nie to, żebym był rasistą, Archie…
- Rasistą…
- Pluję na tego całego Enocha Powella… ale z drugiej strony,
przyznasz, że on ma trochę racji. Zostały przekroczone pewne
granice, nastąpiło nasycenie i ludzi zaczyna to niepokoić… On
mówi tylko tyle, że…
- Kto?
- Powell, Archie, Powell - staraj się mnie słuchać - więc on
mówi tylko tyle, że co za dużo, to niezdrowo, że nie można
przekraczać pewnej granicy. Euston wygląda zupełnie jak
Delhi, I są tu pewni ludzie, Arch, choć ja się do nich nie
zaliczam, którzy uważają, że twoja decyzja jest troszkę
dziwna.
- Dziwna?
- No wiesz, mężatki patrzą na to krzywo, bo, spójrzmy
prawdzie w oczy, ona jest, jakby to powiedzieć, dziewczyną
niezwykłej urody - niesamowite nogi, Archie, chciałbym ci
pogratulować tych nóg - a znów mężczyźni, no cóż,
mężczyznom z kolei się to nie podoba, bo siedząc w
restauracji ze swoimi żonami na tej służbowej kolacji,
uświadamiają sobie, że przydałaby się im może pewna
odmiana, zwłaszcza że ona… no wiesz… zupełnie nie wiedzą,
co o tym myśleć.
- Kto? - Co „kto”?
- O czym pan mówi, panie Hero?
- Słuchaj, Archie - powiedział Kelvin, który pocił się teraz jak
mysz, co u mężczyzny z tak owłosioną klatką piersiową
wyglądało odrażająco.
- Weź to - pchnął w jego stronę plik bonów śniadaniowych. -
Zostały po tej loterii dobroczynnej, no, pamiętasz, kiedy
zbierali na Biafrańczy-ków.
- Nie, ja już wygrałem rękawicę kuchenną, panie Hero. Nie
trzeba…
- Weź to, Archie. To są bony wartości pięćdziesięciu funtów,
do zrealizowania w ponad pięciu tysiącach punktów
gastronomicznych na terenie Anglii. Weź je. Stawiam ci po
prostu parę posiłków.
Archie wziął do ręki bony, jakby był to gruby plik banknotów.
Kelvi-nowi zdawało się przez chwilę, że widzi w jego oczach
łzy szczęścia.
- No naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Jest taki barek, do
którego chodzę dość regularnie. Jeśli je tam uznają, to jestem
urządzony do końca życia. Stokrotne dzięki.
Kelvin otarł czoło chusteczką.
- Drobiazg, Arch. Proszę bardzo.
- Panie Hero, czy mogę… - Archie wskazał ruchem głowy na
drzwi.
- Chciałbym zadzwonić do paru osób i powiedzieć im o
dziecku… jeśli oczywiście pan już skończył.
Kelvin skinął głową, odprężony. Archie podniósł się z krzesła.
Już kładł rękę na klamce, gdy Kelvin złapał znów za swego
parkera i powiedział:
- Archie, jeszcze jedno… chodzi o kolację z ludźmi z
Sunderland… Rozmawiałem z Maureen i doszliśmy do
wniosku, że musimy ograniczyć listę… zrobiliśmy losowanie,
kto będzie musiał zrezygnować, i pad-ło na ciebie. Ale myślę,
że nie będzie ci przykro, co? Te kolacje to zwykle straszne
nudy.
- To prawda, panie Hero - zgodził się Archie; myślami był już
gdzie indziej; modlił się w duchu, żeby bar O’Connella okazał
się „punktem gastronomicznym”. Uśmiechał się do siebie,
wyobrażając sobie minę Samada, kiedy zobaczy, że on,
Archie, zgarnął plik tych cholernych bonów śniadaniowych za
cale pięćdziesiąt funtów.
*
Po części dlatego że pani Jones zaszła w ciążę zaraz po pani
Iqbal, a po części dlatego że mieszkają w bliskim sąsiedztwie
(Clara pracuje na pól etatu jako opiekunka grupki chłopców z
Kilburn, którzy wyglądają jak piętnastoosobowy zespól ska
albo roots - piętrowe fryzury afro, dresy Adidasa, brązowe
krawaty, rzepy, przyciemniane okulary - a Alsana uczęszcza na
kursy rodzenia dla Azjatek przy Kilburn High Road, tuż za
rogiem), zaczynają się widywać częściej. Początkowo
umawiają się ostrożnie - parę razy wspólny lunch, od czasu do
czasu kawa - ale wkrótce to, co zaczęło się jako swoista
przeciwwaga zażyłości ich mężów, gwałtownie się rozwija.
Dały za wygraną, jeśli chodzi o mężowskie towarzystwo
wzajemnej adoracji, i stwierdziły, że wolny czas, jaki zyskują
dzięki ich przesiadywaniu u O’Connella, nie musi być czymś
nieprzyjemnym; mogą go wykorzystać na pikniki i wycieczki,
na dyskusję i indywidualne kształcenie. Na oglądanie starych
francuskich filmów, na których Alsana piszczy i zakrywa oczy,
kiedy tylko pojawi się odrobina golizny (Precz z tym! Nie
chcemy oglądać tego paskudztwa!), a Clara podpatruje, jak
wygląda życie innych, tych, których pokarmem są romanse,
namiętności i jotę de vivre. Tych, którzy uprawiają seks.
Prowadzą życie, które mogłoby być jej udziałem, gdyby
pewnego pięknego dnia nie znalazła się przypadkiem na
szczycie schodów, u stóp których czekał Archibald Jones.
Potem, kiedy ich bębny są już zbyt duże i nie mieszczą się w
kinowych fotelach, umawiają się w porze lunchu w Kilburn
Park, często z bratanicą bezwstydnicą; moszczą się w trójkę na
szerokiej ławeczce i Alsana wciska Clarze do rąk termos z
herbatą, bez mleka, z cytryną. Odwija kilka warstw cieniutkiej
folii, spod której wyłania się przysmak dnia: wonne, podobne
do pączków kulki, kruche, kolorowe jak mozaika w
kalejdoskopie indyjskie słodycze, cieniutkie ciasto z
nadzieniem z mocno przyprawionego mięsa, sałata z cebulą.
- Wsuwaj! Jedz do oporu! Ono tam siedzi, tarza się w twoim
brzuchu i czeka na kartę dań. Kobieto, nie dręcz go! Chcesz go
zagłodzić?
Bo wbrew pozorom na ławeczce siedzi sześć osób (trzy już
żyjące i trzy w drodze, szykujące się do życia - dziewczynka
Clary i dwóch chłopców Alsany).
Alsana mówi:
- Powiem wprost: nie mam powodów do narzekań. Dzieci to
błogosławieństwo, im więcej, tym weselej. Ale powiem warn,
że kiedy odwróciłam głowę i spojrzałam na ten cały ultra-coś-
tam…
- Ultra sonograf - precyzuje Clara z ustami pełnymi ryżu.
- Właśnie. O mało nie wykorkowałam. Dwójka! Dość będzie
problemów z wykarmieniem jednego.
Clara śmieje się, wyobrażając sobie, jaką minę miał Samad,
kiedy zobaczył, że to bliźniaki.
- O nie, kochana - mówi Alsana, zgorszona, chowając swe
wielkie stopy w fałdach sort. - Nie widział niczego. Nie było
go przy tym. Nie pozwalam mu oglądać takich rzeczy.
Kobieta musi mieć coś prywatnego - mąż nie powinien się
mieszać w sprawy jej ciała, w sprawy żeńskich… organów.
Bratanica bezwstydnicą, która siedzi w środku, cmoka z
ironiczną miną.
- Do diabła, Alsi, on musiał kiedyś mieć do czynienia z twoimi
organami, chyba że to jest jakieś cholerne niepokalane
poczęcie.
- Ale bezczelna - mówi Alsana do Clary z wyniosłą,
prawdziwie angielską intonacją. -
Jest za stara, żeby być tak bezczelna, i za młoda, żeby mieć o
czymkolwiek jakieś pojęcie.
A potem Clara i Alsana równocześnie, jak to się zdarza, kiedy
dwie osoby przeżywają akurat dokładnie to samo, kładą dłonie
na swoich wydętych brzuchach.
- Eee, tego… A co z imionami? Macie jakieś pomysły? - pyta
Neena, żeby jakoś załagodzić sytuację.
Alsana jest zdecydowana:
- Meena i Malana, jeśli to będą dziewczynki. Jeśli chłopcy -
Magid i Millat. M jest dobre, M jest mocne. Na M zaczyna się
Mahatma, Mahomet, ten zabawny pan Morecambe z programu
Morecambe and Wise - to litera, której można zaufać.
Ale Clara jest ostrożnie j sza, bo nadawanie imion wydaje jej
się czymś strasznie odpowiedzialnym, niemal boskim aktem
dokonywanym przez śmiertelników.
- Jeśli będzie dziewczynka, nazwę ją Irie. To oznacza w
patois: wszystko jest okej, w porządku, spokojnie…
Jeszcze nie dokończyła zdania, a Alsana już jest kompletnie
zaszokowana:
- Okej? To ma być imię dla dziecka? Równie dobrze mogłabyś
ją nazwać Czymógłbymipantoiowo albo
Ładnądziśmamypogodę.
- Archiemu podoba się Sarah. Właściwie trudno coś zarzucić
temu imieniu, ale nie jest też znowu takie nadzwyczajne.
Myślę, że dla żony Abrahama było w sam raz.
- Ibrahima - poprawia ją Alsana, raczej odruchowo, niż dla
kora-nicznej pedanterii. -
Dzięki błogosławieństwu Allaha płodził potomstwo jako
stuletni starzec.
Tu wtrąca się Neena, która aż jęknęła, słysząc, jaki obrót
przybiera rozmowa:
- A mnie się Irie podoba. Jest czadowe. I takie inne. Alsana
uwielbia taką gadkę.
- A jakie, na litość boską, pojęcie ma Archie o tym, co jest
czadowe? On rozumie tylko to, co normalne. Na twoim
miejscu, kochanie - mówi, klepiąc Glare w kolano - dałabym
jej Sarah i koniec. Czasem musisz ustąpić mężczyźnie. Trzeba
zrobić wszystko dla świętego…
jak to się mówi? - przykłada palec do zaciśniętych ust, jakby
stawiała strażnika przy bramie -
dla świętego spokoju.
Ale bratanica bezwstydnica trzepocze w odpowiedzi gęstymi
rzęsami, owija swoim szkolnym szalem głowę, jakby to był
purdah, i mówi ochrypłym głosem:
- O tak, cioteczko, tak, mała, pokorna Indusko. Ty się do niego
nie odzywasz, on prawi ci kazania. Albo wydzieracie się na
siebie wzajemnie, ale nie ma między wami żadnego kontaktu.
I w końcu on i tak wygrywa, bo robi, co chce i kiedy chce.
Przeważnie nie wiesz nawet, gdzie on jest, co robi i co czuje.
Mamy 1975 rok, Alsi. Nie możesz żyć dalej w takim układzie.
Tu nie Indie. Na Zachodzie musi być jakieś porozumienie
między kobietą i mężczyzną, muszą wzajemnie słuchać tego,
co mają sobie do powiedzenia, bo inaczej… -
Neena wykonuje gest, jakby wypuszczała z dłoni chmurkę o
kształcie grzyba atomowego.
- Gadka-szmatka - mówi Alsana dobitnie, zamykając oczy i
potrząsając głową. - To ty nie słuchasz. Allah świadkiem, że
zawsze odpłacam; pięknym za nadobne. Ale ty zakładasz, że
mnie obchodzi, co on robi., Zakładasz, że chcę to wiedzieć.
Prawda jest taka, że aby małżeństwo przetrwało, niepotrzebna
jest ta cała gadanina, to całe „jestem taki i taki” albo
„tak naprawdę to jestem taka i owaka”, jak to się czyta w
gazetach, to całe odkrywanie się -
zwłaszcza kiedy mąż jest stary, pomarszczony i zaczyna się
sypać. Po prostu nie chcesz wiedzieć o tych przeróżnych
obrzydlistwach, które mogą się kryć pod łóżkiem czy tłuc w
szafie. Neena pochmurnieje, Clara nie wie, co powiedzieć,
więc ryż znów zaczyna krążyć.
- Ponadto - mówi Alsana po krótkiej pauzie, zaplatając
pulchne ręce pod biustem, zadowolona, że może dalej
rozprawiać na temat związany z jej imponującym teraz łonem
-
kiedy pochodzi się z rodzin takich jak nasze, trzeba się
nauczyć milczenia, bo przemilczenie pewnych spraw jest
najlepszą receptą na udane życie rodzinne.
Wszystkie trzy zostały wychowane według surowych zasad, w
religijnych rodzinach, w domach, w których Bóg pojawiał się
przy każdym posiłku, był obecny przy każdej dziecięcej
zabawie i, zasiadając w pozycji lotosu, zaglądał z pochodnią w
dłoni pod kołdrę, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się tam nic
niestosownego.
- Jeśli dobrze rozumiem - mówi Neena z ironią - chcesz
powiedzieć, że wzajemne trzymanie się za mordę utrzymuje
małżeństwo w dobrej formie.
I tu, jak za naciśnięciem guzika, Alsana wybucha:
- Za mordę! Co za idiotyzm! Ja mówię po prostu o zdrowym
rozsądku. Kim jest mój mąż? Kim jest twój? - pyta, zwracając
się do Clary. - Żyli już od dwudziestu pięciu lat, kiedy my się
dopiero rodziłyśmy. Kim oni są? Do czego są zdolni? Czyją
krew mają na rękach? Jak lepkie i cuchnące mają sekrety? Kto
to wie?
Wyrzuca ramiona w górę, jej pytania wzbijają się w niezdrowe
powietrze Kilburn razem ze spłoszoną chmarą wróbli.
- Jednego nie rozumiesz, moja bezwstydna bratanico, jednego
nie rozumie całe twoje pokolenie…
W tym momencie Neenie aż wypada z ust kawałek cebuli, tak
gwałtownie chce zaprotestować.
- Moje pokolenie? Do kurwy nędzy, przecież jesteś ode mnie
starsza tylko o dwa lata, Alsi.
Lecz Alsana ciągnie dalej, ignorując jej protesty i wykonując
gest, jakby ucinała nożem bluźnierczy język bratanicy
bezwstydnicy:
-… a mianowicie tego, że nie każdy chce się grzebać w
cudzych brudnych, zapoconych sekretach.
- Ależ ciociu - mówi błagalnie Neena, podnosząc głos, bo tym,
o co naprawdę chciałaby się spierać, jest zaaranżowany przez
rodzinę ślub Alsany, owa największa kość niezgody. - Jak
możesz żyć z kimś, kogo ledwie znasz?
W odpowiedzi Alsana puszcza doprowadzające Neenę do
szalu perskie oko; lubi zawsze robić wrażenie żartownisi
dokładnie w chwili, kiedy jej rozmówcę zaczyna trafiać szlag.
- Bo to jest, moja panno mądralińska, o wiele łatwiejsze. Ewa
nie znała Adama od podszewki i właśnie dlatego tak dobrze
im się układało. Wyjaśnię ci to. Owszem, wyszłam za mąż za
Iqbala wieczorem tego samego dnia, kiedy go poznałam.
Zgoda, nie znałam go od podszewki. Ale nawet dość mi się
spodobał. To było w Delhi; spotkaliśmy się w jadalni w bardzo
parny, upalny dzień i on zaczął wachlować mnie „Time-sem”.
Pomyślałam sobie, że ma poczciwą twarz, bardzo miły głos i
jędrny jak na mężczyznę w jego wieku tyłek. I bardzo dobrze.
A teraz, im bardziej go poznaję, tym mniej mi się podoba. Tak
więc sama widzisz, że lepiej było po staremu.
Zirytowana Neena aż tupie nogą na tę koślawą logikę.
- Zresztą nigdy go dobrze nie poznam. Wyciągnąć coś z
mojego męża to tak, jak wycisnąć wodę z kamienia.
Neena mimo woli parska śmiechem.
- Też coś! Wodę z kamienia!
- A tak. Myślisz, że jestem taka głupia. A ja jestem w tych
sprawach tak samo mądra jak mężczyźni. Mówię ci - Alsana
przygotowuje się do mowy końcowej; podpatrzyła kiedyś w
Delhi, jak to robią młodzi, uli-zani prawnicy - mężczyźni to
wielka tajemnica. W
porównaniu z nią tajemnica Boga to fraszka. No, ale dość
filozofowania; może samosy?
Zdejmuje wieko z plastikowego pojemnika, gruba,
zadowolona ze swojej konkluzji.
- Szkoda, że będziesz ich miała - mówi Neena do ciotki,
przypalając papierosa, -
Szkoda, że masz urodzić chłopców.
- Jak to?
Clara ma swoją tajemnicę (pilnie strzeżoną przed Alsana i
Archiem), mianowicie od kilku miesięcy pożycza z
biblioteczki Neeny książki - Ko biecy eunuch Germaine Greer
i Strach przed lataniem Eriki Jong oraz Druga płeć - i czyta je
zachłannie. Wszystko to jest sekretną inicjatywą Neeny, która
chciałaby, żeby Clara uwolniła się od „fałszywej
świadomości”.
- A tak to, że moim zdaniem mężczyźni narobili już w tym
stuleciu dosyć zamieszania. Jest już dość tych pieprzonych
mężczyzn na świecie. Gdybym ja wiedziała, że urodzę chłopca
- robi pauzę, żeby przygotować swoje dwie obarczone
fałszywą świadomością przyjaciółki na ten nowy koncept -
zastanowiłabym się poważnie nad tym, czy nie usunąć ciąży.
Alsana krzyczy, zatyka jedną ręką swoje ucho, a drugą ucho
Clary i o mało nie dławi się kawałkiem oberżyny.
Jednocześnie z jakiegoś powodu uwaga Neeny rozśmiesza
Clarę -
wydaje jej się nieodparcie, histerycznie, rozpaczliwie
komiczna. Bratanica bezwstydnica siedzi między dwiema
pękatymi kobietami, skonfundowana, one zaś pochylają się ku
sobie -
jedna ze śmiechem, druga zdjęta grozą, oburzona.
- Czy wszystko w porządku, moje panie?
To Soi Jozefowicz, staruszek, który pełni obowiązki stróża
parkowego (choć jego posada dawno została zlikwidowana
przez radę miejską w związku z cięciami w wydatkach).
Teraz stoi przed nimi, gotów jak zawsze pośpieszyć z pomocą.
- Wszystkie spłoniemy w piekle, panie Jozefowicz. Nie wiem,
czy dla pana to jest „w porządku” - mówi Alsana, opanowując
się.
Bratanica bezwstydnica przewraca oczami.
- Mów za siebie.
Ale jej ciotka jest szybsza niż snajper, jeśli chodzi o ripostę.
- Właśnie to robię; szczęśliwie Allah tak to właśnie urządził.
- Dzień dobry, Neena, witam, pani Jones - mówi Soi, kłaniając
się każdej z osobna. -
Jest pani pewna, że nic pani nie jest, pani Jones?
Clara nie może powstrzymać łez tryskających z kącików oczu.
Sama nie wie, czy płacze czy się śmieje.
- Nic mi nie jest… wszystko w porządku, przepraszam, że
pana wystraszyłam, panie Jozefowicz… naprawdę nic mi nie
jest.
- Nie wiem, co w tym takiego strasznie śmiesznego - mruczy
Alsana. - Rzeź
niewiniątek: to takie śmieszne?
- Z moich doświadczeń wynika, że nie, pani Iqbal - mówi Soi
Jozefowicz wciąż tym samym tonem i podaje CIarze
chusteczkę. Wszystkie trzy kobiety, zaskoczone jego słowami
-
bo historia potrafi zaskoczyć znienacka, niczym nagły
rumieniec - zastanawiają się, jakie mogą być doświadczenia
byłego stróża w parku. Zapada cisza.
- No cóż, skoro nic paniom nie jest, pójdę sobie - mówi Soi,
sygnalizując CIarze, że może zatrzymać chusteczkę, i
wkładając kapelusz, kto-ry cały czas ze staroświecką
galanterią trzymał w ręce. Znów składa trzykrotny ukłon i
odchodzi niespiesznie w głąb parku, w kierunku przeciwnym
do ruchu wskazówek zegara.
Kiedy tylko Soi oddala się na tyle, że nie może ich słyszeć,
Neena mówi:
- Okej, ciociu Alsi, przepraszam, przepraszam… Co jeszcze,
kurwa, mam zrobić?
- Och, do jasnej cholery, wszystko - mówi Alsana, ale w jej
głosie nie ma już agresji; jest tylko bezbronność. - Objaśnić mi
cały cholerny wszechświat, w telegraficznym skrócie.
Ja już niczego nie pojmuję, po prostu zaczynam wszystko od
początku. Rozumiesz?
Wzdycha, nie czekając na odpowiedź; nie patrzy na Neenę, ale
odprowadza wzrokiem zgarbioną, znikającą w głębi parku
postać Solą, która pojawia się i znika między cisami.
- Może i masz rację co do Samada… co do wielu spraw. Może
nie ma dobrych mężczyzn, może nawet niedobrzy są ci dwaj,
których noszę w brzuchu… i może nie rozmawiam
dostatecznie dużo z moim mężem, może poślubiłam człowieka
obcego.
Niewykluczone, że widzisz prawdę lepiej niż ja. Co ja tam
wiem, bosa wiejska dziewczyna, nigdy nie kończyłam
uniwersytetów.
- Och, Alsi - mówi Neena, wykonując dłonią takie ruchy,
jakby tkała z słów Alsany gobelin; jest jej przykro. - Wiesz, że
nie o to mi chodziło.
- Ale ja nie mogę się wciąż zamartwiać i dociekać prawdy.
Powinnam się przejmować tylko taką prawdą, z jaką można
żyć. Na tym polega różnica: albo ci odbija i gasisz pragnienie
słoną morską wodą, albo pijesz z czystego strumienia. Czyżby
moja bratanica bezwstydnica wierzyła w uzdrawiającą moc
gadania? - Alsana szczerzy zęby w czymś na kształt uśmiechu.
- Gadaj, gadaj, gadaj, a będzie lepiej. Bądź szczera, otwórz
swe serce i chlap dokoła swoją czerwoną posoką. Ale na
przeszłość składa się coś więcej niż słowa, kochanie.
Poślubiłyśmy starszych mężczyzn, prawda? Te bębny - klepie
oba brzuchy - będą miały za ojców takich tatusiów-
wapniaków z jedną nogą w teraźniejszości, drugą w
przeszłości. I nie zmieni tego żadne gadanie. Ich korzenie będą
zawsze splątane. A korzenie można wyrwać. Spójrz tylko na
mój ogród - ptaki buszują w kolendrze każdego cholernego
ranka…
Dochodząc do bramy, Soi Jozefowicz odwraca się, żeby im
pomachać, i wszystkie trzy kobiety odpowiadają na ten gest
machaniem. Po-wiewając kremową chusteczką nad głową,
Clara czuje się trochę jak aktorka na scenie. Zupełnie jakby
odprowadzała kogoś, kto ma za chwilę przekroczyć granicę
dzielącą dwa kraje.
- Jak oni się poznali? - pyta Neena, starając się rozproszyć
ciemne chmury, które zbierają się nad ich piknikiem. - Pan
Jones i Samad Miah?
Alsana odrzuca lekceważąco głowę do tyłu.
- Och, podczas wojny. Na pewno zabijając jakichś Bogu ducha
winnych nieszczęśników. No i co mają za tę całą swoją
wojenną poniewierkę? Jeden bezwładną rękę, drugi chromą
nogę. Rzeczywiście, wielka mi korzyść.
- Archie ma coś z prawą nogą - mówi cicho Clara, wskazując
na swoje udo. - Myślę, że ma tam odłamek. Ale on właściwie
nic mi nie mówi.
- A czy to ważne? - wybucha Alsana. - Prędzej zaufam
Wisznu, temu wielorękiemu kieszonkowcowi, niż uwierzę w
choćby jedno słówko tych facetów.
Ale Clara hołubi wizerunek młodego żołnierzyka Archiego,
zwłaszcza wtedy kiedy leży na niej stary, przywiędły Archie
składacz papierów.
- Och, przestań… przecież nie wiemy, co…
AJsana spluwa całkiem otwarcie na trawę.
- Gówno prawda! Jeśli są bohaterami, to gdzie mają
odznaczenia? Gdzie są ich ordery i krzyże? Bohaterowie mają
takie rzeczy. Mają ten cały bohaterski kram. Poznasz ich z
daleka. A tu nigdy nie widziałam żadnego medalu… a nawet
zwykłego zdjęcia. - Alsana wydobywa z siebie nieprzyjemny,
gardłowy dźwięk, oznaczający krańcową podejrzliwość. -
A więc przyjrzyj się temu - musisz, moja kochana - przyjrzyj
się temu z bliska. Przyjrzyj się, co zostało. Samad ma jedną
rękę; mówi, że poszukuje Boga, ale nie da się ukryć, że Bóg
wymknął mu się z łap. I mój mąż haruje w tej knajpie już dwa
lata, podając łykowatą koźlinę białasom, którzy nie mają o
niczym pojęcia. A Archibald - no przyjrzyj mu się tylko…
Alsana urywa, żeby sprawdzić, czy może posunąć się dalej,
nie urażając Clary i nie sprawiając jej niepotrzebnego bólu, ale
oczy Clary są zamknięte; ona już przygląda się wszystkiemu z
bliska - ta młoda dziewczyna przygląda się z bliska starszemu
mężczyźnie i kończy zaczęte przez AJsanę zdanie, a
równocześnie na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech:
-… zarabia na życie, składając jakieś papiery, Jezu Chryste!
5. Korzenie Alfreda Archibalda Jonesa i Samada Miaha ląbala
A propos: to cale pouczenie Alsany, żeby przyjrzeć się
sprawom z bliska, spojrzeć na nie bez mrugnięcia okiem,
śmiałym, uczciwym spojrzeniem, dokonać metodycznej i
drobiazgowej inspekcji, docierając do samego sedna, do
szpiku i dalej, aż do korzeni, to bardzo dobra rada - pytanie
tylko, jak daleko chce się sięgnąć wstecz. Ile nam wystarczy?
Pojawia się tu stare amerykańskie pytanie: czego chcesz -
mojej krwi? Najprawdopodobniej trzeba czegoś więcej niż
krwi: świadectwa wygłaszanych szeptem na boku uwag,
zapomnianych rozmów, odznaczeń i zdjęć, wykazów i
dokumentów, pożółkłych papierów z wyblakłym, zrudziałym
drukiem. Sięgania w przeszłość coraz bardziej zamierzchłą.
No więc dobrze. Cofnijmy się do czasów, kiedy
siedemnastoletni Archie, wypucowany, różowiutki i
błyszczący, stanął przed komisją wojskową i kiedy dzięki
temu, że wyglądał dojrzale jak na swój wiek, udało mu się
oszukać facetów uzbrojonych w ołówki i centymetr krawiecki.
Cofnijmy się do o dwa lata starszego Samada, którego skóra
miała ciepły kolor dobrze wypieczonego chleba. Cofnijmy się
do dnia, kiedy zostali sobie niejako przypisani, Samad Miah
Iqbal (drugi szereg, do mnie, szeregowy!) i Alfred Archibald
Jones {ruszać się, ruszać, żwawiej!), do dnia, kiedy Archie
zapomniał mimo woli o najbardziej podstawowej angielskiej
zasadzie dobrego wychowania. Zapatrzył się po prostu. Stali
obok siebie na skrawku czarnej, zapylonej rosyjskiej drogi,
identycznie ubrani, w trójkątnych, przypominających
papierowe łódki czapeczkach na czubku głowy, w takich
samych standardowych mundurach z szorstkiego sukna, a ich
przemarznięte paluchy tkwiły w takich samych czarnych
butach, pokrytych takim samym kurzem. Ale Archie nie mógł
się powstrzymać, żeby się nie gapić.
Samad zaś jakoś to znosił, czekał i czekał, kiedy to gapienie
się skończy, aż po tygodniu spędzonym w klatce czołgu,
zgrzany, na pół uduszony z braku powietrza i przewiercany
upartym spojrzeniem Archiego, nawet on, który mógł znieść
wiele, nie wytrzymał.
- Co jest we mnie takiego cholernie tajemniczego, przyjacielu,
że tak cię to podnieca?
- Że co? - zapytał Archie, nieco spłoszony, bo nie należał do
tych, którzy wdają się w wojsku w prywatne pogaduszki. - Nic
mnie… to znaczy nic… chodzi o to… że… właściwie o co ci
chodzi?
Mówili półgłosem, bo znajdowali się wraz z dwoma innymi
żołnierzami i dowódcą w pięcioosobowym churchillu, który
toczył się przez Ateny w stronę Salonik. Był pierwszy
kwietnia 1945 roku. Archie Jones był kierowcą czołgu, Samad
radiotelegrafistą, Roy Mackintosh drugim kierowcą, Will
Johnson, działonowy, tkwił skurczony w wieżyczce, a Thomas
Dickinson-Smith siedział na lekko podwyższonym
metalowym krzesełku z głową wbitą w żelazne sklepienie, bo
duma ze świeżo uzyskanego stopnia kapitana nie pozwalała
mu zmienić pozycji na wygodniejszą. Żaden z nich nie widział
od trzech tygodni nikogo oprócz kolegów z załogi.
- Chodzi mi o to, że najprawdopodobniej spędzimy uwięzieni
w tej puszce kolejne dwa lata.
Jakiś głos zatrzeszczał w słuchawkach i Samad, nie chcąc
narazić się na zarzut zaniedbywania obowiązków służbowych,
odpowiedział sprawnie i wyczerpująco.
- No i co z tego? - zapytał Archie, kiedy już Samad podał
położenie czołgu.
- To, że jak tak wodzisz za mną ślepiami, to po prostu trudno
to zdzierżyć. Prowadzisz jakieś studia nad radiotelegrafistami
czy po prostu podnieca cię mój tyłek?
Kapitan Dickinson-Smith, którego rzeczywiście podniecał
tyłek Samada (i nie tylko tyłek; także jego inteligencja, dwoje
smukłych, muskularnych ramion, nadających się idealnie do
tego, by otoczyć kochanka, oraz błyszczące jasnozielono-
piwne oczy), uciął z miejsca dyskusję.
- Ick-ball! Jones! Dość tego. Nikt inny tak nie ględzi jak wy!
- Ja tylko protestowałem, sir. Strasznie trudno, s/r, skupić się
na tych wszystkich „f” jak fokstrot i „z” jak zebra, na tych
wszystkich kropkach i kreskach, kiedy taki koleś-
pekińczyk śledzi każdy ruch swoimi pekińskimi oczami. W
Bengalu powiedzieliby od razu, że takie oczy może mieć tylko
facet, który…
- Zamknij się, Sułtan, ty pedale - powiedział Roy, który nie
cierpiał Samada i jego charakterystycznego dla
radiotelegrafistów, lalusiowate-go sposobu bycia.
- Mackintosh - powiedział Dickinson-Smith - bardzo was
proszę, nie przerywajcie Sułtanowi. Mówcie dalej, Sułtan.
Aby uniknąć ewentualnego podejrzenia, że ma słabość do
Samada, kapitan Dickinson-Smith zwykł był ochrzaniać go i
używać znienawidzonego przez Samada przezwiska, ale nigdy
nie robił tego we właściwy sposób; jego uwagi były zawsze
wygłaszane zbyt miękkim tonem, językiem za bardzo
zbliżonym do przepysznego języka Samada i w rezultacie Roy
oraz osiemdziesięciu innych Royów podlegających
bezpośrednio kapitanowi znienawidziło Dickinsona-Smitha,
ośmieszając go przy każdej okazji i otwarcie okazując mu brak
szacunku.
W kwietniu 1945 roku ich pogarda dla kapitana nie miała już
granic, tak bardzo mierziły ich chłoptasiowa-to-zniewieściałe,
pedalskie maniery dowódcy. Archie, nowicjusz w Pierwszym
Pułku Szturmowym, dopiero zaczynał się w tym orientować.
- Powiedziałem mu tylko, żeby się zamknął i powinien się
zamknąć dla własnego dobra, ten indyjski, sułtański sukinkot -
rzeki Roy. - Bez urazy, panie kapitanie - dodał
grzecznie.
Dickinson-Smith wiedział, że w innych pułkach, w innych
czołgach jest nie do pomyślenia, żeby żołnierze odszczekiwali
się swoim przełożonym czy choćby się do nich odzywali.
Nawet uprzejmość Roya była świadectwem porażki kapitana.
W innych czołgach, w shermanach, chur-chillach i matildach
rozsianych po bezkresnych przestrzeniach Europy niczym
karaluchy, nie było w ogóle kwestii szacunku czy jego braku.
Tam mówiło się tylko o subordynacji, niesubordynacji, karze.
- Sułtan… Sułtan… - zastanawiał się głośno Samad. - Wiesz,
nie miałbym nic przeciwko temu przezwisku, Mackintosh,
gdyby było przynajmniej trafne. Ale ono nie jest historycznie
ścisłe. Nie jest ścisłe nawet w sensie geograficznym. Pewnie
tłumaczyłem ci już, że jestem z Ben-galu. Słowo „sułtan”
odnosi się do ludzi z krajów arabskich, położonych od
Bengalu setki mil na zachód. Nazywanie mnie Sułtanem jest
więc w tym sensie akurat tak trafne, jak nazwanie ciebie
tłustym szwabskim sukinsynem.
- A dla mnie jesteś Sułtan i będziesz Sułtan, kapujesz?
- Och, panie Mackintosh. Czy to naprawdę takie trudne, takie
niemożliwe, żebyśmy obaj, ty i ja, siedząc w rym brytyjskim
czołgu, walczyli zgodnie jako brytyjscy poddani?
Will Johnson, chłopina raczej prosty, zdjął czapkę; czynił to
zwykle, gdy padało słowo
„brytyjski”.
- O czym ten pedzio gada? - zapytał Mackintosh, drapiąc się w
tłusty brzuch.
- O niczym - powiedział Samad. - Ja tylko tak sobie mówię,
żeby zażegnać, jak to się mówi, spór i powstrzymać tu
obecnego Jonesa od wybałuszania na mnie gał - aż tyle i tylko
tyle, choć mam wrażenie, że poniosłem porażkę na obu
frontach.
Wyglądał na naprawdę urażonego i Archie poczuł nagle zgoła
nie-żołnierskie pragnienie, żeby uśmierzyć jego ból. Nie były
to jednak odpowiednie ku temu miejsce ani czas.
- No dobrze. Wystarczy. Jones, sprawdźcie mapę - powiedział
Dickinson-Smith.
Archie sprawdził map?.
Ich podróż była długa i nudna, rzadko przerywana jakąś akcją.
Czołg Archiego brał
udział w budowie mostów i wchodził w skład wyposażenia
specjalnej jednostki, nie przypisanej do żadnych większych
struktur angielskiej armii ani nie charakteryzującej się
określonym typem uzbrojenia i spełniającej funkcje
łącznikowe. Żołnierze tej jednostki przemieszczali się z kraju
do kraju, zbierając po drodze uszkodzony sprzęt, stawiając
mosty, przecierając wstępnie szlaki przed bitwą i budując
drogi tam, gdzie zostały one zniszczone.
Ich zadaniem był nie tyle bezpośredni udział w walce, ile
zapewnienie gładkiego przebiegu operacji bojowych. Zanim
Archie znalazł się w sercu wojennego konfliktu, stało się
jasne, że okrutne i krwawe rozstrzygnięcie nastąpi w
powietrzu i nie ma na nie wpływu trzydziestocentymetrowa
różnica w rozmiarach niemieckich i angielskich pocisków
przeciwpancernych. Prawdziwa wojna, która powalała na
kolana całe miasta, wojna, której skalę mierzono, stosując
upiorne kryteria siły detonacji i liczebności populacji,
rozgrywała się wysoko nad głową Archiego. Tymczasem na
ziemi ich ciężki, opancerzony pojazd miał
prostsze zadanie: nie dać się wciągnąć w wojnę domową -
wojnę w obrębie wojny - toczoną w górach pomiędzy EAM
{Greckim Frontem Wyzwolenia Narodowego) i ELAS
(Grecką Armią Ludowo-Wy-zwoleńczą), dbać o to, by nie
zasilić bezdusznych statystyk obrazujących straty w szeregach
„młodego mięsa armatniego” i zapewnić niezakłóconą
komunikację pomiędzy dwoma krańcami piekła.
- Zbombardowana fabryka amunicji jest dwadzieścia mil na
południowy zachód, sir.
Mamy zebrać to, co się da, sir. Szeregowy Ick-ball przekazał
mi o 16.47 radiowy komunikat, że okolica, na ile można to
ocenić z powietrza, jest wolna od nieprzyjaciela, sir -
zameldował
Archie.
- To nie jest wojna - powiedział cicho Samad.
Dwa tygodnie później, kiedy Archie sprawdzał na mapie trasę
do Sofii, Samad powiedział, nie kierując tego do nikogo
konkretnego:
- To nie jest miejsce dla mnie.
Jego uwaga została jak zwykle zignorowana; najbardziej
ostentacyjnie przez Archiego, który akurat chciałby posłuchać.
- Rzecz w tym, że jestem wykształcony. Mam przygotowanie.
Powinienem szybować na podniebnych szlakach, być w RAF-
ie i zrzucać bomby z góry! Jestem oficerem! Nie jakimś mułłą
ani sipajem, który zdarł sandały w ciężkiej służbie. Mój
pradziadek Mangal Pandę… - Samad potoczył dokoła
wzrokiem, żeby sprawdzić, czy to nazwisko zrobiło
odpowiednie wrażenie, ale widząc tępe, obojętne jak polne
kamienie angielskie gęby, ciągnął
dalej: -… był wielkim bohaterem indyjskiego buntu.
Milczenie.
- W 1857 roku! To on wystrzelił w powietrze pierwszą
znienawidzoną, posmarowaną świńskim sadłem kulę!
Dłuższe, jeszcze bardziej głuche milczenie.
- Gdyby nie ta pieprzona ręka… - tu Samad, przeklinając w
duchu krótką pamięć historyczną Anglików, podniósł pięć
martwych, przykurczonych palców, odrywając je od miejsca
na piersi, gdzie zwykle spoczywały -… ta zasrana ręka,
prezent od beznadziejnej indyjskiej armii w podzięce za moje
wojenne trudy, dorównałbym mu bohaterstwem. A dlaczego
jestem kaleką? Ponieważ armia indyjska zna się lepiej na
całowaniu w dupę niż na piekle i znoju walki! Nigdy nie
jedźcie do Indii, szeregowy Jones, drogi przyjacielu, to
miejsce dla durniów i kretynów. Takich jak hindusi, sikhowie i
ci z Pendżabu. Teraz podnosi się tam cały ten szmerek o
niepodległości, a ja mówię, Archie, dajcie niepodległość
Bengalowi, resztę Indii zostawcie Brytyjczykom, jeśli ta reszta
tak ich kocha.
Ramię opadło bezwładnie i ciężko wzdłuż boku i
znieruchomiało, niczym staruszek po napadzie furii. Samad
zawsze zwracał się do Archiego, jakby byli sprzymierzeni
przeciw całej reszcie załogi czołgu. Bez względu na to, jak
bardzo Archie go teraz unikał, te cztery dni nieustannego
wodzenia za nim wzrokiem wytworzyły łączącą ich pajęczą
nić, za którą Samad pociągał przy każdej sprzyjającej okazji.
- Bo widzisz, Jones - ciągnął teraz - prawdziwym błędem
wicekróla było to, że zapewnił mocną pozycję sikhom,
rozumiesz? Tylko dlatego że odnieśli pewien skromny sukces
z czarnuchami w Afryce, powiedział im: „Tak, mister sikh, ze
swoją spoconą, tłustą gębą, swoim kretyńskim wąsem a la
Anglik i swoim pagri, które chwieje ci się na czubku głowy
jak wielka kupa gówna, możesz być oficerem.
»Zindianizujemy« armię - idź i walcz we Włoszech, risaldarze
majorze Pugri, dafadarze Pugri, walcz razem z moimi
wspaniałymi starymi angielskimi wiarusami!”. Błąd! A potem
wzięli mnie, bohatera północnobengalskiej kawalerii
powietrznej, bohatera bengalskiego korpusu lotniczego i
mówią: „Samad Miah Iqbal, Samad, zamierzamy cię
uhonorować. Będziesz walczył na kontynencie europejskim -
zamiast zdychać z głodu i pić własne szczyny w Egipcie czy
na Malajach. O nie - ty będziesz tępił szkopów tam, gdzie ich
na pewno znajdziesz. W ich własnych domach”, szeregowy
Jones, „w ich własnym gnieździe”. A więc poszedłem na
wojnę! Włochy, pomyślałem, no dobra, tam pokażę angielskiej
armii, że muzułmanie z Bengalu mogą walczyć tak samo
dobrze jak każdy sikh. Lepiej. Bardziej zaciekle! I są lepiej
wykształceni, mają lepszą krew, są idealnym materiałem na
oficerów.
- Indyjscy oficerowie? To by był, kurwa, koniec świata -
wtrącił Roy.
- Pierwszego dnia - ciągnął Samad - zniszczyłem faszystowską
kryjówkę z powietrza, spadając jak jastrząb z nieba.
- Gówno prawda - mruknął Roy.
- Drugiego dnia ostrzelałem z powietrza pozycje
nieprzyjacielskie, kiedy Niemcy zbliżyli się do Linii Gotów,
forsując przełęcz Argenta i wypierając aliantów z doliny Padu.
Miał mi składać gratulacje sam lord Mountbatten, osobiście.
Miał ucisnąć tę rękę. Ale los do tego nie dopuścił. Wiecie, co
się stało trzeciego dnia, szeregowy Jones? Wiecie, w jaki
sposób zostałem okaleczony? Ja, młody, tryskający zdrowiem
człowiek?
- Nie - powiedział cicho Archie.
- Przez sukinsyna sikha, szeregowy Jones, przez
sukinsyńskiego durnia. Kiedy staliśmy w okopie, jego karabin
sam wypalił i przestrzelił mi rękę w przegubie. Ale nie dałem
jej sobie amputować. Każda cząstka mojego ciała pochodzi od
Allaha. I wszystkie co do jednej wrócą do niego.
Takim to sposobem Samad wylądował w mało prestiżowej
dywizji saperskiej Armii Jego Królewskiej Mości razem z
innymi przegranymi: z ludźmi takimi jak Archie, jak
Dickinson-Smith (którego teczka zawierała adnotacje: uwaga!
homoseksualista), z takimi ofiarami lobotomii jak Mackintosh
i Johnson. Z wojennymi odpadkami. W pieprzonym plutonie
popaprańców, jak to czule określał Roy. Największy problem
tej zbieraniny wiązał
się z osobą kapitana; Dickinson-Smith nie był żołnierzem. I z
całą pewnością nie dowódcą, choć dowodzenie miał w genach.
Wywleczono go wbrew woli z college’u jego ojca, zdarto z
niego dziedziczoną po ojcu tog? i tak jak wcześniej ojcu
kazano iść na wojnę. A jeszcze wcześniej ojcu jego ojca i ojcu
ojca jego ojca i tak dalej, ad infinitum. Młody Thomas
pogodził się z losem i w ten sposób zainicjował długi (bo
trwający już cztery lata) proces; wieńczyło go wpisanie się na
nieustannie rozszerzaną listę Dickinson-S mi thó w, których
imiona wyryte były na długiej kamiennej płycie nagrobnej we
wsi Little Marlow, i spoczecie na samym wierzchu w
rodzinnym, ciasnym jak puszka sardynek grobowcu
rodzinnym, królującym dumnie na historycznym wiejskim
cmentarzyku.
Zabijani przez szkopów, makaroniarzy, żółtków, bambusów,
żaboja-dów, Szkotów, meksów, rozmaitych Zulusów, Indusów
(tych z południa, ze wschodu) i nawet przez Indian Dickinson-
Smithowie - z których jeden podczas polowania w Nairobi
został wzięty omyłkowo przez jakiegoś Szweda za uciekające
okapi - byli nienasyceni w swym pragnieniu przelewania krwi
na obcej ziemi. A kiedy nie było wojny, Dickinson-Smithowie
zajmowali się „sytuacją irlandzką”, co było dla tego rodu
wakacyjnym wytchnieniem w zabójczym maratonie, który
ciągnął się od 1600 roku i najwyraźniej nie miał się nigdy
zakończyć. Ale umieranie to nie bułka z masłem. I chociaż
okazje do konfrontacji z wszelkiego rodzaju śmiercionośnym
orężem miały dla ich rodu od wieków magnetyczny urok, ten
akurat Dickinson-Smith najwyraźniej sobie z tym nie radził.
Pasja biednego Thomasa do egzotyki miała zupełnie inny
charakter. Chciał te kraje poznać, nauczyć je czegoś, nauczyć
się czegoś od nich, pokochać je. W grach wojennych był po
prostu do niczego.
Przez dwa następne tygodnie Samad raz dziennie opowiadał
Archie-mu, niezależnie od tego, czy ten słuchał czy nie, coraz
to nowe wersje długiej i wciąż wzbogacanej historii swego
upadku ze szczytów militarnych sukcesów w korpusie
bengalskim i lądowania w plutonie pieprzo-nych
popaprańców. Choć nudna, opowieść ta i tak błyszczała na tle
historii innych porażek, historii, które wypełniały załodze
czołgu długie noce i utrzymywały ją w wygodnym poczuciu
braku motywacji i sensu oraz ogólnej beznadziei.
Wyświechtany kanon obejmował między innymi historię
Tragicznej Śmierci Narzeczonej Roya, fryzjerki, która
pośliznęła się na wałku do włosów i wyrżnęła głową w zlew,
zabijając się na miejscu; opowieść Archiego, jak to nie mógł
iść do gimnazjum, bo matki nie było stać na kupienie mu
mundurka, i opowiadania Dickinson-Smi-tha o licznych
zamordowanych krewniakach. Will Johnson zaś nie mówił nic
za dnia, ale jęczał przez sen i wyraz jego twarzy był
wymownym świadectwem bezmiaru jego niedoli, o które nikt
nie ośmielił się dopytywać.
Pieprzony pluton popaprańców ciągnął tak przez pewien czas,
niczym snujący się bez celu po wschodniej Europie wędrowny
cyrk kompletnie przegranych artystów, w którym nie było
innych widzów oprócz nich samych. Na zmianę to
występowali, to podziwiali swoje występy, aż w końcu
nastąpił ów ważny dla czołgu dzień, którego jednak historia
nie zachowała w pamięci. Pamięć nie uczyniła żadnego
wysiłku, żeby zachować ową datę w swych zakamarkach.
Kamień w wodę. Jak sztuczne zęby opadające w ciszy na dno
szklanki.
Szósty maja 1945 roku.
Właśnie szóstego maja 1945 roku około szóstej po południu
coś w czołgu huknęło.
Nie było to uderzenie pocisku, ale odgłos mechanicznej
awarii, w każdym razie czołg zwolnił
i stanął. Znajdowali się w jakiejś maleńkiej, położonej blisko
granicy z Grecją i Turcją bułgarskiej wiosce, którą znudzona
wojna opuściła jakiś czas temu, pozwalając jej mieszkańcom
wrócić do rutyny z czasów pokoju.
- No tak - powiedział Roy po wstępnym rozpoznaniu
problemu. - Wysiadł silnik i pękła jedna z gąsienic. Musimy
wezwać przez radio pomoc, a potem przyczaić się, dopóki po
nas nie przyjadą. Nic więcej nie da się zrobić.
- Nawet nie spróbujemy tego naprawić? - zapytał Samad.
- Nie - powiedział Dickinson-Smith. - Szeregowiec
Mackintosh ma rację. Nie damy rady usunąć tego uszkodzenia
narzędziami, jakie mamy pod ręką. Musimy czekać, aż
nadejdzie pomoc.
- Ile to potrwa?
- Co najmniej dzień - zapiszczał Johnson. - Odsądziliśmy się
od reszty.
-1 mamy całą dobę siedzieć w tym pudle, panie kapitanie? -
zapytał Samad, który cierpiał okrutnie z powodu braku
osobistej higieny Roya i teraz drętwiał ze zgrozy na samą myśl
o tym, że będzie musiał z nim spędzić parny wieczór w
zaduchu czołgu.
- Jasne, że tak. A co myślisz, cholera, że dostaniesz
przepustkę? - burknął Roy.
- Nie, nie… Nie widzę powodu, dlaczego nie mielibyście się
troszeczkę przejść -
przecież nie ma sensu, żebyśmy tu wszyscy tkwili. Wy z Jone-
sem pójdziecie, zorientujecie się w sytuacji i wrócicie, a wtedy
pójdziemy my, szeregowy Mackintosh, Johnson i ja.
Samad i Archie poszli więc do wioski i spędzili tam trzy
godziny, popijając mastikę i słuchając opowieści właściciela
gospody o miniaturowej inwazji dwóch hitlerowców, którzy
pojawili się we wsi, zjedli wszystkie jego zapasy, wychędożyli
dwie wiejskie dziewuchy i zastrzelili wieśniaka, który nie
wskazał im dostatecznie szybko drogi do sąsiedniego
miasteczka.
- Jacyś straszni narwańcy - powiedział stary, kręcąc głową.
Samad uregulował
rachunek.
W drodze powrotnej Archie powiedział, żeby cokolwiek
powiedzieć:
- O rany, naprawdę nie trzeba ich wielu, żeby zająć wieś i
kompletnie ją złupić.
- Jeden mocny człowiek i jeden słaby to cała kolonia,
szeregowy Jones - odparł
Samad.
Kiedy Archie i Samad dotarli do czołgu, zastali tam trupy
szeregowców Mackintosha ijohnsona oraz kapitana Thomasa
Dickinson-Smi-tha. Johnson był uduszony pętlą z drutu,
Royowi strzelono w plecy. Miał wyrwane wszystkie srebrne
zęby; kombinerki sterczały mu z rozdziawionych ust jak
żelazny jęzor. Wyglądało na to, że Thomas Dickinson-Smith,
widząc zbliżających się napastników, ubiegł przeznaczenie i
strzelił sobie w łeb. Jedyny Dickinson-Smith, który zginął z
rąk Anglika.
*
Podczas gdy Archie i Samad starali się ocenić swoją sytuację,
generał Jodl siedział w Reims w małym budynku szkolnym z
czerwonej cegły, potrząsając swoim wiecznym piórem.
Strzepnął je raz. Drugi. Atramentowa kreska odtańczyła
dostojny taniec wzdłuż kropkowanej linii i tak generał wpisał
swe nazwisko w historię. Koniec wojny w Europie. Kie-dy
stojący u jego boku urzędnik szybkim ruchem zabrał
dokument, Jodl zwiesił głowę, uświadomiwszy sobie nagle w
pełni wagę i znaczenie tego, co zrobił. Musiały jednak upłynąć
aż dwa tygodnie, zanim mieli się o tym dowiedzieć Archie i
Samad.
Był to dziwny czas, na tyle dziwny dla Iqbala i Jonesa, że
udało im się zadzierzgnąć więzy przyjaźni. W dniu, kiedy cała
reszta Europy świętowała, Samad i Archie stali na poboczu
bułgarskiej drogi; Samad ściskał w zdrowej dłoni wiązkę
przewodów, główną płytę radiostacji i jej metalową obudowę.
- To radio jest kompletnie spieprzone - powiedział. - Musimy
zacząć od zera. Sytuacja jest bardzo kiepska, Jones. Bardzo
kiepska. Straciliśmy środki łączności, transportu i obrony.
Gorzej, straciliśmy dowódcę. Żołnierz bez dowódcy to
naprawdę bardzo kiepska sprawa.
Archie odwrócił się i zaczął wymiotować w krzakach.
Szeregowy Mackintosh, taki niby kiedyś mocny w gębie,
popuścił w spodnie u wrót raju i fetor wdarł się do płuc
Archiego, szarpiąc mu nerwy, budząc uczucie lęku i
wywracając żołądek na nice.
Jeśli chodziło o naprawę radiostacji, Samad wiedział, j a k to
zrobić, znał teorię, ale Archie miał sprawne ręce i pewien dryg
do operowania przewodami, gwoździami i klejem.
Montowanie maleńkich metalowych elementów, które mogły
ich obu uratować, było zabawną konfrontacją wiedzy z
umiejętnościami praktycznymi.
- Podaj mi z łaski swojej trzyomowy opornik.
Archie poczerwieniał jak burak, niepewny, o którą część
Samadowi chodzi. Jego ręka zawisła nad skrzynką z
przewodami i częściami zapasowymi. Samad odkaszlnął
dyskretnie, kiedy mały palec Archiego zbliżył się do
właściwego opornika. Sytuacja była niezręczna: Indus mówił
Anglikowi, co ma robić - ale spokój i okoliczności pozwoliły
im jakoś przejść nad tym do porządku dziennego. To właśnie
wtedy Archie uświadomił sobie, jak niesłychanie ważną
rzeczą jest zaradność i praktyczne umiejętności
majsterkowicza, młotek i gwóźdź, zamiast rzeczowników i
przymiotników, i jak bardzo ułatwia to mężczyznom
porozumienie.
Zapamiętał tę lekcję na całe życie.
- Ładnie - pochwalił go Samad, kiedy Archie podał mu
elektrodę, ale stwierdziwszy, że nie zdoła jedną ręką
manipulować przewodami ani przymocować ich do płytki,
oddał ją Archiemu i pokazał, gdzie powinna być umieszczona.
- Uwiniemy się z tym w mig - powiedział Archie wesoło.
- Guma! Prósz?, pan!
Czwartego dnia opadła czołg chmara wiejskich dzieciaków,
podnieconych niedawnym ponurym morderstwem,
zwabionych szykownym wyglądem zielonookiego Samada i
amerykańską gumą do żucia, którą miał Archie.
- Panie żołnierz - powiedział, starannie wymawiając angielskie
słowa, jeden z chłopców, drobny jak wróbel malec o smagłej
cerze. - Guma, proszędziękuję.
Archie sięgnął do kieszeni i wyciągnął pięć różowych
paseczków. Chłopiec rozdzielił
je z ważną miną pomiędzy kolegów. Zaczęli żuć zawzięcie, aż
oczy wychodziły im z orbit.
Potem, kiedy guma straciła smak, zastygli w niemym,
nabożnym podziwie dla swego dobroczyńcy. Po kilku
minutach ten sam śniady chłopak został ponownie wysłany
jako Przedstawiciel Ludu.
- Panie żołnierz - wyciągnął rękę. - Guma proszędziękuję.
- Nie ma więcej - powiedział Archie, pomagając sobie
wyszukaną gestykulacją.
- Proszędziękuję. Proszę? - powtórzył chłopiec natrętnie.
- O rany - mruknął Samad. - Musimy jak najszybciej naprawić
radio i uruchomić tego grata. Zabierzmy się do roboty, dobra?
- Guma, panie żołnierz, guma - prośba zamieniła się w jakiś
monotonny zaśpiew; dzieciaki mieszały te kilka słów, jakich
się nauczyły, wyrzucając je z siebie w dowolnym porządku.
- Proszę! - chłopiec wyciągnął rękę tak energicznie, że aż
zachwiał się na czubkach palców.
Potem otworzył nagle zaciśniętą pięść i uśmiechnął się
zachęcająco, gotów do targów.
Na wyprostowanej dłoni leżał, niczym garść trawy, zwitek
zielonych banknotów.
- Dolary, pan!
- Skąd to wziąłeś? - zapytał Samad, sięgając błyskawicznie po
pieniądze. Chłopiec cofnął rękę. Cały czas przestępował z
nogi na nogę w jakimś szelmowskim tańcu, którego wszystkie
dzieci uczą się podczas wojny i który jest najprostszą formą
zachowywania czujności.
- Najpierw guma, pan.
- Powiedz mi, skąd to masz. I ostrzegam cię, nie próbuj mnie
kiwać. Samad wyciągnął
rękę i schwycił chłopca za rękaw koszuli. Malec rozpaczliwie
próbował wyswobodzić się z uchwytu. Jego koledzy zaczę-li
się chyłkiem oddalać, opuszczając swojego szybko tracącego
grunt pod nogami przywódcę.
- Zabiłeś człowieka?
Żyła na czole Samada zdawała się rozsadzać napiętą skórę.
Był gotów bronić kraju, który nie był jego krajem, i mścić
śmierć ludzi, którzy w czasie pokoju nie ukłoniliby mu się na
ulicy. Archie był zdumiony. Chodziło o jego kraj; choć był
człowiekiem skromnym, przeciętnym i dalekim od egzaltacji,
stanowił jeden z kręgów w jego kręgosłupie, a jednak nie
odczuwał niczego, co dałoby się porównać z emocjami
Samada.
- Nie, pan, nie, nie. Od niego. Niego.
Wyciągnął wolną rękę i wskazał na duży, zaniedbany dom,
który tkwił na horyzoncie jak tłusta kwoka wysiadująca jaja.
- Czy naszych zabił ktoś z tego domu? - warknął Samad.
- Co powiedziałeś, pan? - pisnął chłopiec.
- Kto tam mieszka?
- On jest doktor. On tam jest. Ale chory. Nie chodzi. Chory.
Doktor Sick.
Reszta dzieci potwierdziła skwapliwie:
- Doktor chory, pan. Doktor Sick.
- Co mu jest?
Chłopiec, zadowolony, że znów stał się ośrodkiem
zainteresowania, zagrał z teatralną przesadą płaczącego
człowieka.
- Anglik? Jak my? Niemiec? Francuz? Bułgar? Grek? - Samad
puścił chłopca, wyczerpany na samą myśl, że wydatkował
niepotrzebnie tyle energii.
- On jest nikt. On tylko doktor Sick - powiedział chłopiec na
od-czepnego. - Guma?
Minęło kilka dni, a pomoc nie nadchodziła. Napięcie związane
ze świadomością, że siedząc w tak miłej wsi, muszą pamiętać,
iż toczy się wojna, zaczęło stopniowo słabnąć.
Archie i Samad prowadzili coraz bardziej cywilny tryb życia.
Każdego popołudnia jedli obiad w gospodzie starego Gozana.
Cienka zupka kosztowała ich pięć papierosów. Rybę, obojętne
jaką, mogli dostać za któryś z mniej ważnych medali z brązu.
A ponieważ Archie nosił teraz jeden z mundurów Dickinson-
Smitha, bo jego własny się rozleciał, miał kilka medali
nieboszczyka na zbyciu i ku-powa! za nie rozmaite niezbędne
dobra: kawę, mydło, czekoladę.
Za porcję wieprzowiny Archie dał zdjęcie Dorothy Lamour,
które nosił w kieszeni spodni, przylepione do tyłka, od chwili
wstąpienia do armii.
- Zrób to samo ze zdjęciem Rity - namawiał Samada. -
Traktujmy to jak kartki żywnościowe; jak będziesz chciał,
wykupimy je z powrotem, kiedy znów będziemy mieć forsę,
- Jestem muzułmaninem - odparł Samad, odsuwając talerz ze
schabem. - Po moim trupie. Nie oddam mojej Rity Hayworth.
- Czemu nie jesz tego mięsa? - dziwił się Archie, pożerając
swoje dwa kotlety w szaleńczym tempie. - Dla mnie to jakieś
straszne dziwactwo.
- Nie jem wieprzowiny z takich samych powodów, dla których
wy, Anglicy, nigdy naprawdę nie zadowolicie kobiety.
- A to niby dlaczego? - zapytał Archie, przerywając ucztę.
- To kwestia naszych kultur, przyjacielu. - Samad zastanowił
się przez chwilę. - A może coś głębszego. Może mamy to we
krwi.
Po obiedzie przechodzili przez wieś i pod pretekstem
poszukiwań morderców odwiedzali trzy te same cieszące się
złą sławą spelunki i sypialnie w domach pięknych kobiet, ale
po pewnym czasie zarzucili te poszukiwania i przesiadywali
obok czołgu, paląc tanie papierosy i rozkoszując się długim,
szkarłatnym zachodem słońca, gawędzili o swoich
wcześniejszych wcieleniach: gazeciarza (Archie) i studenta
biologii (Samad). Mówili o sprawach nie całkiem
zrozumiałych dla Archiego; Samad powierzał chłodnemu
mrokowi nocy tajemnice, jakich wcześniej nigdy nie
wypowiedział na głos. Zapadały długie minuty milczenia, jak
to się zdarza między kobietami, które znają się od lat. Patrzyli
w gwiazdy świecące nad nieznanym im krajem, ale żaden z
nich nie tęsknił jakoś szczególnie za domem.
Krótko mówiąc, ich przyjaźń przybrała dokładnie taką formę,
jaka wśród Anglików występuje tylko na wakacjach, bo tylko
na wakacjach jest możliwa. Jest to przyjaźń, która pokonuje
bariery klasy, koloru skóry, która ma za podstawę fizyczną
bliskość i trwa, niezakłócona, bo każdy Anglik zakłada, że
fizyczna bliskość wkrótce na zawsze się skończy.
Minęło półtora tygodnia i wciąż nie było odpowiedzi na apele
o pomoc, jakie słali, skacząc po falach eteru w poszukiwaniu
pary uszu, która ich usłyszy. (Mieszkańcy wsi wiedzieli już, że
wojna się skończyła, ale bynajmniej nie śpieszyło im się z
ujawnianiem tego swoim dwóm gościom, których codzienne
transakcje przyczyniły się do takiego boomu w miejscowej
gospodarce). W czasie wolnym Archie podnosił żelaznym
łomem fragmenty gąsienicy, a Samad próbował dociec, w
czym tkwi problem. Tymczasem ich rodziny na dwóch
różnych kontynentach uznały ich za poległych.
- Czy zostawiłeś jakąś kobietę w Brighton? - zapytał Samad,
wkładając głowę w lwią paszczę między gąsienicą a cielskiem
czołgu.
Archie nie był przystojniakiem. Wyglądał nieźle na zdjęciach,
kiedy zakryło się palcem nos i usta, ale w rzeczywistości był
całkiem przeciętny. Dziewczętom podobały się jego duże i
smutne niebieskie oczy & la Sinatra, ale odstręczały je uszy a
la Bing Crosby i nos, który kończył się cebulastą bulwą,
rozdętą jak u W C. Fieldsa.
- Kilka - powiedział nonszalancko. - No wiesz, trzeba mieć
wybór. A ty?
- Mnie już wybrano pewną młodą damę. M«s Begum - córkę
państwa Begum. Moich przyszłych „teściów”, jak to wy ich
nazywacie. Mój Boże, ci dwoje zajmują tak wysoką pozycję w
bengalskim establishmencie, że nawet lord gubernator siedzi i
skamle, nie mogąc się doczekać, kiedy przyjdzie jego mułła i
wręczy mu zaproszenie na kolację do państwa Begum!
Samad zaśmiał się głośno i czekał, aż Archie mu zawtóruje,
ale Archie, nie rozumiejąc z tego ani słówka, zachował jak
zwykle twarz poke-rzysty.
- Należą do ścisłej elity - ciągnął Samad, tyiko lekko speszony
brakiem reakcji przyjaciela. - Do absolutnej elity. Wyjątkowo
szlachetny ród… a ich kobiety mają tradycyjnie od wieków
coś, co można uznać za rodzaj premii - naprawdę ogromne
melony.
Tu Samad wykonał niezbędny gest, a potem znów
skoncentrował się na tym, żeby umieścić czopy gąsienicy w
odpowiednich zagłębieniach.
- No i? - zapytał Archie.
- Co no i?
- Czy one naprawdę są…? - Archie powtórzył gest Samada,
ale z taką anatomiczną przesadą, że narysowana przezeń w
powietrzu kobieta nie mogłaby w rzeczywistości ustać w
pozycji pionowej.
- Ach, muszę jeszcze trochę poczekać - powiedział Samad,
uśmiechając się smętnie. -
Niestety Begumowie nie mają jeszcze żeńskiego potomka.
- Chcesz, cholera, powiedzieć, że twoja żona jeszcze się nie
urodziła?
- No i co z tego? - zapytał Samad, wyciągając papierosa z
kieszeni bluzy Archiego.
Potarł zapałkę o pancerz czołgu. Archie otarł pot z twarzy
usmarowaną ręką.
- W moich stronach - powiedział - faceci lubią poznać
dziewczynę, zanim się z nią ożenią.
- W twoich stronach mają zwyczaj gotować jarzyny tak długo,
aż rozgotują je na papkę. Co nie znaczy - podsumował Samad
zwięźle - że ten zwyczaj jest dobry.
Ostatniego wieczoru we wsi było ciemno i cicho. Duchota
odbierała przyjemność palenia, więc Archie i Samad, nie
mając czym zająć rąk, wystukiwali palcami nerwowy rytm na
zimnych kamiennych stopniach cerkwi. O zmierzchu Archie
zapomniał przez chwilę o wojnie, której zresztą i tak już nie
było. Nastąpiła noc wspomnień pełnej napięcia przeszłości i
nadziei na idealną przyszłość. Past tense, future perfect.
To właśnie teraz, gdy nie zdążyli się jeszcze zarazić pokojem,
w tę ostatnią noc swej ignorancji, Samad postanowił
scementować swoją przyjaźń z Archiem. Coś takiego osiąga
się często, przekazując jakąś szczególną informację,
zwierzając się z jakiegoś intymnego grzeszku, jakiegoś
emocjonalnego sekretu iub tajemniczej ukrytej namiętności,
czyli z tego, czego człowiekowi nowo poznanemu raczej się
nie zdradza. A dla Sama-da nie było nic bliższego ani
ważniejszego niż jego krew. I naturalną koleją rzeczy, skoro
siedzieli w świętym miejscu, musiał powiedzieć o tym, co jest
najświętsze dla niego samego. A nie było bardziej wyrazistej
ewo-kacji motywu krwi płynącej w jego żyłach ani ziemi, w
którą ta krew wsiąkała przez stulecia, niż historia jego
pradziadka. Samad opowiedział więc Archiemu całkiem
zapomnianą, liczącą sobie sto lat i mocno zaśniedziałą historię
Mangala Pandę.
-1 to był twój dziadek? - zapytał Archie, kiedy Samad
skończył opowiadać, księżyc schował się za chmurami, a
wrażenie wywołane opowieścią było jeszcze całkiem świeże. -
Twój prawdziwy, w prostej linii dziadek?
- Pradziadek.
- Niesamowite. Wiesz, pamiętam to doskonale ze szkoły, całą
tę historię kolonii.
Uczył nas tego pan Juggs. Łysy, z wyłupiastymi oczami,
wredny stary pierdoła - znaczy pan Juggs, nie twój dziadek. A
jednak nauczył nas czegoś, nawet jeśli musiał czasem
wytrzaskać kogoś linijką po łapach… Wiesz, jeszcze dzisiaj
się słyszy, jak ludzie w jednostkach mówią pandies na takich,
co to się stawiają… Nigdy się nie zastanawiałem, skąd się to
wzięło…
Pandę był buntownikiem, nie lubił Anglików, oddał pierwszy
strzał, dał sygnał do buntu.
Teraz sobie przypomniałem, całkiem wyraźnie. I to był twój
dziadek!
- Pradziadek.
- No, no. To jest naprawdę coś - powiedział Archie, kładąc
sobie rękę na potylicy i przechylając się, by spojrzeć w
gwiazdy. - Mieć kawałek historii w swojej krwi. Myślę, że to
cię trochę napędza. No bo ja jestem zwykły Jones. To coś
takiego jak Smith. Jesteśmy nikim… Mój ojciec mawiał: „My
jesteśmy plewami, chłopcze, jesteśmy sieczką”. Nie powiem,
żebym się tym zbytnio przejmował. Ale jednak człowiek miał
swoją dumę. Byliśmy z dobrego, porządnego angielskiego
materiału. Ale ty masz w rodzinie bohatera!
Samad puchł z dumy.
- Tak, Archibaldzie, to jest właściwe słowo. Naturalnie, znajdą
się zawsze ci małostkowi angielscy akademicy, którzy będą się
starali go zdyskredytować, bo dla nich jest nie do pomyślenia,
żeby oddać sprawiedliwość Indusowi. Ale on był bohaterem i
wszystko, czego dokonałem w tej wojnie, zrobiłem niejako za
jego przykładem.
- A wiesz, to prawda, co powiedziałeś - rzekł Archie w
zamyśleniu. - U nas nie mówi się dobrze o Indusach. Na
pewno nikomu by się nie podobało, gdybyś powiedział, że
Indus był bohaterem… patrzyliby na ciebie dziwnie.
Samad chwycił go nagle za rękę. Archie poczuł, że dłoń
przyjaciela jest rozpalona jak w gorączce. Jeszcze nigdy żaden
mężczyzna nie ujął go za rękę; w pierwszym odruchu chciał
ją cofnąć albo odtrącić dłoń Sama-da, ale po zastanowieniu
zrezygnował; Indusi są przecież tacy impulsywni. Pewnie
przez to całe ostro przyprawiane jedzenie i tak dalej.
- Bardzo cię proszę, Jones, wyświadcz mi tę jedną wielką
przysługę: jeśli usłyszysz, jak ktokolwiek tam w Anglii -
oczywiście, jeśli obaj wrócimy do siebie - no więc jeśli
usłyszysz, jak ktoś mówi o Wschodzie… - tu głos Samada
obniżył się raptownie o jeden rejestr, posmutniał jakoś i nabrał
głębi -…nie wierz wszystkiemu bezkrytycznie. Jeśli będą ci
mówić „oni są tacy i owacy” albo „oni robią tak i tak” czy
„oni uważają, że to i to”, powstrzymaj się z wnioskami,
dopóki nie poznasz faktów. Bo kraj zwany Indiami ma tysiąc
imion, zamieszkują go setki milionów ludzi i jeśli sądzisz, że
znajdziesz dwóch takich samych w tej nieprzebranej rzeszy,
mylisz się. To będzie tylko złudzenie, jak omam wywołany
światłem księżyca.
Samad puścił rękę Archiego i zaczął grzebać w kieszeni, ryjąc
kciukiem w zalegających tam pokładach białego proszku, po
czym dyskretnie wsunął palec do ust. Potem oparł się o ścianę
i rozpostarł palce na kamiennym stopniu. Siedzieli pod małym
misyjnym kościółkiem przerobionym na szpital, a potem, po
dwóch miesiącach, kiedy szyby w oknach zadrżały od huku
dział, opuszczonym przez chorych i personel. Samad i Archie
sypiali tu, bo w kościele pozostały cienkie materace i były w
nim wielkie okna, przez które wpadało świeże powietrze.
Samada zainteresowała także (wszystko przez tę samotność,
tłumaczył sobie, przez tę melancholię) morfina w proszku,
którą znalazł w jakiejś szafce na zapleczu: szukał jej, tak jak
dzieci szukają ukrytych czekoladowych jajek wielkanocnych.
Ilekroć Archie szedł się wysikać albo próbował po raz kolejny
nawiązać przez radio jakiś kontakt, Samad penetrował
kościół wzdłuż i wszerz, ogołacając szafkę za szafką, niczym
grzesznik, który biega od konfesjonału do konfesjonału.
Znalazłszy swoją porcję grzechu, nie mógł się oprzeć, by nie
wetrzeć odrobiny w dziąsła i nie wypalić szczypty w fajce, a
potem leżał na chłodnej posadzce, patrząc na przepyszne łuki
sklepienia. Cały kościół pokrywały napisy. Były to słowa
pozostawione przed trzystu laty przez dysydentów, którzy
odmówili płacenia za pochówek podczas epidemii cholery i
których okrutny pan uwięził, skazując na pewną śmierć
- oni jednak, zanim umarli, pokryli wszystkie ściany listami do
rodzin, wierszami, deklaracjami wytrwania w
nieposłuszeństwie. Sama-dowi spodobała się ta historia już
wtedy, kiedy usłyszał ją pierwszy raz, ale tak naprawdę
poruszyła go do głębi dopiero po morfinie.
Pobudziła do życia każdy nerw z osobna, a wtedy zaiskrzyło i
kosmiczny komunikat zawarty w tych wszystkich
inskrypcjach przepłynął przez niego niczym ładunek
elektryczny po drucie uziemienia. Potem głowa otworzyła mu
się nagle jak kopuła obserwatorium. Siedział przez chwilę,
patrząc, jak toczy się świat. Tego wieczoru wziął dawkę
większą niż zwykle i osiągnął szczególną klarowność myśli.
Czul się tak, jakby miał język posmarowany masłem i jakby
świat był wypolerowanym marmurowym jajkiem. Poczuł
bliską więź ze zmarłymi dysydentami, braćmi Mangala Pandę
- bo każdy buntownik był tego wieczoru jego bratem - i
żałował, że nie może z nimi porozmawiać o tym śladzie, jaki
odcisnęli na historii świata. Czy to wy-starczyło? Czy to
naprawdę wystarczyło, kiedy nadeszła śmierć? Czy byli
usatysfakcjonowani tym tysiącem słów, jakie po sobie
pozostawili?
- Coś ci powiem - rzekł Archie, podążając za wzrokiem
Samada i dostrzegając w jego oczach odbicie kopuły kościoła.
- Gdyby pozostało mi tylko kilka godzin życia, spędziłbym je
na bazgraniu po sklepieniu.
- No to powiedz - rzekł Samad zirytowany, że wyrwano go z
przyjemnej kontemplacji
- jakie wielkie wyzwanie podjąłbyś tuż przed śmiercią. Może
próbowałbyś udowodnić twierdzenie Fermata? Opanować do
perfekcji nauki Arystotelesa?
- Co? Czyje? Nie… Ja bym się tego… Pokochałbym się… z
jakąś damą - odparł Archie, którego pruderia wynikała z braku
doświadczenia. - No wiesz… ostatni raz.
Samad wybuchnął śmiechem.
- Chyba raczej pierwszy.
- Och, przestań. Ja mówię poważnie.
- No dobra. A gdyby nie było w pobliżu żadnej „damy”?
- No, to zawsze można - tu Archie pokraśniał jak polny mak,
decydując się na własną wersję scementowania ich przyjaźni -
zawsze można wytrzepać kapucyna, jak to mówią w wojsku.
- Wytrzepać - powtórzył Samad pogardliwie - kapucyna… I to
ma być to, o co chodzi w życiu, tak? Ostatnią rzeczą, jaką
zrobiłbyś na tym ziemskim padole, byłoby „wytrzepanie
kapucyna”. Osiągnięcie orgazmu.
Chcąc pokryć zakłopotanie, Archie, który pochodził z
Brighton, gdzie nikt nigdy, przenigdy nie wypowiedział na
głos słowa „orgazm”, zaniósł się histerycznym, niemal
konwulsyjnym śmiechem.
- Z czego się śmiejesz? Powiedziałem coś zabawnego? -
zapytał Samad, zapalając w roztargnieniu papierosa; jego
myśli krążyły już pod wpływem morfiny w zupełnie innych
rejonach.
- Z niczego - zaczął niepewnie Archie. - Nic.
- Czy ty tego nie widzisz, Jones? Czy nie rozumiesz… -
Samad leżał tak, że połowa ciała znajdowała się na zewnątrz,
podczas gdy druga pozostawała w kościele. Ręce wyciągnął
w stronę sklepienia. - Nie rozumiesz idei? Oni nie trzepali
kapucyna - nie chlapali dookoła krochmalem - pragnęli czegoś
bardziej trwałego.
- Szczerze mówiąc, nie widzę różnicy - rzekł Archie. - Jak
jesteś trup, to jesteś trup i tyle.
- O, nie, Archibaldzie, wcale n i e - wyszeptał Samad
melancholijnie. - Sam nie wierzysz w to, co mówisz. Musisz
żyć z pełną świadomością, że po twoich czynach pozostanie
ślad. Jesteśmy istotami ważnymi, Archibaldzie - dodat,
wskazując na ściany kościoła. -1 oni to wiedzieli. Mój
pradziadek to wiedział. Kiedyś będą to wiedzieć nasze dzieci.
- Nasze dzieci! - parsknął Archie rozbawiony. Perspektywa
posiadania potomstwa wydawała mu się tak odległa!
- Nasze dzieci zrodzą się z naszych czynów. To, co dla nas jest
przypadkiem, dla nich będzie przeznaczeniem. Po naszych
działaniach pozostanie ślad. Pytanie brzmi tylko, co zrobisz,
kiedy nadejdzie czas próby, przyjacielu. Kiedy nastąpi finał,
kiedy runą mury, niebo poczernieje, a ziemia zacznie pękać.
W tym momencie nasze postępki określą, kim jesteśmy.
I nie ma znaczenia, czy Allah, Jezus czy Budda będą cię
obserwować czy nie. W mroźny dzień człowiek widzi swój
oddech, w upalny nie. A jednak oddycha cały czas.
-”Wiesz - powiedział Archie po dłuższym milczeniu - tuż
przed wyjazdem z Felixstowe widziałem tę nową wiertarkę, co
to daje się rozłożyć na dwie części i ma różne wymienne
końcówki: klucz, młotek, nawet otwieracz do butelek. Musi
być bardzo przydatna w krytycznych sytuacjach. Ach, mówię
ci, jak bym chciał mieć coś takiego!
Samad spojrzał na niego uważnie i potrząsnął głową.
- Lepiej wejdźmy do środka. Och, to bułgarskie żarcie, aż
mnie od niego skręca.
Muszę się trochę przespać.
- Coś blady jesteś - zauważył Archie, pomagając mu wstać.
- To kara za moje grzechy, Jones, za moje grzechy, a przecież
bardziej zgrzeszono przeciwko mnie, niż ja sam kiedykolwiek
zgrzeszyłem - zachichotał Samad.
- A co przeskrobałeś?
Podpierając Samada, Archie pomógł mu wejść do wnętrza.
- Zjadłem coś - wyjaśnił Samad z arystokratycznym
angielskim akcentem - co mi zaszkodziło na mój delikatny
żołądek.
Archie wiedział doskonale, że Samad znalazł w szafkach
morfinę, ale zorientował się też, iż Samad nie chce, żeby on,
Archie, o tym wiedział, więc powiedział tylko: - Najlepiej
będzie, jak się położysz - i poprowadził go w stronę materaca.
- Kiedy będzie po wszystkim, spotkamy się w Anglii, okej? -
rzekł Samad, zataczając się raptownie.
- Aha - powiedział Archie, próbując sobie wyobrazić, jak
spaceruje z Samadem po molu w Brighton.
- Bo wy jesteście wyjątkowym Anglikiem, szeregowy Jones.
Uwazam was za swojego przyjaciela.
Archie nie był pewien, za kogo on uważa Samada, ale
uśmiechnął się łagodnie, żeby pokazać, że ceni sobie to
wyznanie.
- W 1975 roku zjemy razem kolację, ty, ja i moja przyszła
żona. Kiedy będziemy brzuchatymi facetami, którzy siedzą na
górach forsy. Jakoś się spotkamy.
Archie, który nie przepadał za egzotycznym jedzeniem,
uśmiechnął się blado.
- Będziemy podtrzymywać naszą znajomość do końca życia!
Archie pomógł mu się położyć i sam zaczął układać się do
snu.
- Dobranoc, przyjacielu - powiedział Samad; w jego głosie
dawało się wyczuć pełnię szczęścia.
*
Rano do wsi przyjechał cyrk. Obudzony wrzaskami i
śmiechami Sa-mad wbił się w mundur i, ująwszy zdrową ręką
karabin, wyszedł na zalany słońcem placyk, gdzie zobaczył
rosyjskich żołnierzy w zgniłozielo-nych uniformach. Żołnierze
skakali przez siebie jak przez kozły, zestrze-liwali sobie
wzajemnie puszki z głów i rzucali nożami do nadzianych na
patyki kartofli, przy czym każdy ziemniak miał domalowany
groteskowy czarny wąsik. Zaskoczony tym nieoczekiwanym
widokiem Samad osunął się bezwładnie na stopnie, westchnął
głęboko i znieruchomiał z rękami na kolanach, wystawiając
twarz ku gorącemu słońcu. W chwilę później wykuśtykał z
kościoła Archie we wciągniętych „do połowy masztu”
spodniach, wywijając karabinem i wypatrując nieprzyjaciela.
W końcu wystrzelił na postrach w powietrze, ale
przedstawienie toczyło się dalej - nikt niczego nie zauważył.
Samad znużonym ruchem pociągnął Ar-chiego za nogawkę i
pokazał mu gestem, żeby usiadł.
- Co się dzieje? - zapytał Archie, tocząc dokoła załzawionym
wzrokiem.
- Nic. Nic się nie dzieje. Jest już po wszystkim. - AJe to mogą
być…
- Spójrz na te ziemniaki, Jones.
Archie rozejrzał się nieprzytomnie dookoła.
- A co tu mają do rzeczy ziemniaki?
- To są ziemiaki-Hitlery, przyjacielu. To kartoflani fiihrerzy.
Byli fuhre-rzy. - Zdjął
jednego ziemniaka z patyka. - Widzisz ten wąsik? To koniec,
Jones. Ktoś to wszystko za nas skończył.
Archie wziął kartofel do ręki.
- Zupełnie jak z autobusem, Jones. Spóźniliśmy się na tę
cholerną wojnę.
- Mówisz po angielsku? - zawołał Archie do chudego jak
szczapa Rosjanina, który właśnie nabijał kartoflanego Hitlera
na patyk. - Kiedy to wszystko się skończyło?
- Co, wojna? - zaśmiał się tamten z niedowierzaniem. - Dwa
tygodnie temu, towańszcz\ Jak ci mało, musisz jechać do
Japonii.
- Zupełnie jak z autobusem - powtórzył Samad, kręcąc głową.
Narastała w nim nieprzytomna furia, żółć podchodziła mu do
gardła. Ta wojna miała być jego szansą.
Spodziewano się, że wróci z niej okryty chwalą i triumfalnie
wjedzie do Delhi. Kiedy trafi mu się taka druga szansa?
Wszyscy wiedzieli, że takich wojen jak ta już nie będzie.
Żołnierz, który przemówił do Archiego, zbliżył się do nich.
Miał na sobie letni drelichowy mundur. Cienki materiał,
stójka, wielka miękka czapka. Słońce odbijało się od sprzączki
pasa błyszczącej na wydętym brzuchu i świeciło Archiemu w
oczy. Skoncentrował
wzrok na okrągłej, szczerej twarzy; żołnierz lekko zezował
lewym okiem i miał jasne, sterczące na wszystkie strony
włosy barwy piasku. Wygląda! pogodnie jak majowy poranek,
a kiedy przemówił, jego płynna angielszczyzna z lekko
amerykańskim akcentem pieściła ucho jak liżąca piasek fala.
- Wojna skończyła się dwa tygodnie temu, a wy o tym nie
wiecie?
- Nasze radio… nie… - tłumaczenie Archiego samo dało za
wygraną, urywając się w pół zdania.
Żołnierz wyszczerzył zęby w uśmiechu i po kolei uścisnął im
energicznie dłonie.
- Witamy w czasach pokoju, panowie! A my uważaliśmy, że to
my, Ruscy, jesteśmy ciemnym narodem! - znów wybuchnął
gromkim śmiechem. - No a gdzie reszta waszych? -
zapytał, zwracając się do Samada.
- Nie ma reszty, towarzyszu. Reszta z naszego czołgu nie żyje,
a batalion nie daje znaku życia.
- Macie tu jakieś konkretne zadanie?
- E, tego… Nie - odparł Archie, spłoszony.
- Zadanie, towarzyszu? - rzekł Samad, czując ucisk w żołądku.
- Wojna się skończyła, a więc znaleźliśmy się nagle bez
żadnego zadania. - Uśmiechnął się posępnie i podał
Rosjaninowi zdrową rękę. - Chowam się. Słońce - powiedział,
mrużąc oczy. - Bolą mnie ślepia. Miło było poznać.
- W rzeczy samej - powiedział Rosjanin, odprowadzając
Samada wzrokiem do chwili, aż ten zniknął w głębi kościoła.
Potem przeniósł uwagę na Archiego.
- Dziwny gość.
- Aha - przytaknął Archie. - A wy jak się tu znaleźliście? -
zapytał, biorąc od Rosjanina grubego skręta. Okazało się, że
oficer i siedmiu jego ludzi zmierzają do Polski, gdzie mieli
uczestniczyć w wyzwalaniu jeńców obozów
koncentracyjnych, o których mówiło się od czasu do czasu
przyciszonym głosem. Tu, na zachód od Tokatu, zatrzymali się
tylko na chwilę, żeby ująć jakiegoś nazistę.
- Ale tu nikogo nie ma, kolego - rzekł Archie niepewnie. -
Nikogo, oprócz mnie, tego Indusa, paru staruszków i
dzieciarni z wioski. Cała reszta albo fik, albo myk.
- Fik albo myk… fik albo m y k - powtórzył Rosjanin
rozbawiony, obracając w pakach zapałkę. - Dobre
wyrażonko… śmieszne. No nie, ja też tak myślałem, ale
dostaliśmy pewne informacje, zresztą od waszych tajnych
służb, że jest tu jakiś wyższy oficer, ukrywa się w tym domu.
Tam - wskazał na widoczny na horyzoncie dom.
- Doktor? Jakieś dzieciaki mówiły nam o nim. Musi mieć
pełne portki ze strachu, jeśli to wy go szukacie - powiedział
Archie, chcąc sprawić Rosjaninowi przyjemność. - Ale ci
malcy powiedzieli nam, o ile pamiętam, że to jakiś chory
facet. Nazywają go nawet doktor Sick. To chyba nie Anglik?
Jakiś konfident czy co?
- Co? Och, nie. Nie, nie, nie. To doktor Marc-Pierre Perret.
Miody Francuz.
Obiecujący naukowiec. Bardzo zdolny. Pracował dla nazistów
już przed wojną. Nad programem sterylizacji, a potem nad
problemem eutanazji. Był jednym z najbardziej lojalnych
współpracowników niemieckich służb bezpieczeństwa.
- A niech mnie… - powiedział Archie, który nic z tego nie
rozumiał. - I co z nim zrobicie?
- Złapiemy go i odstawimy do Polski, gdzie stanie przed
tamtejszym sądem.
- Sądem… - powtórzył Archie, wciąż pod wielkim wrażeniem,
ale jakby w roztargnieniu. - A to ci historia.
Podzielność uwagi miał zawsze słabą; w tej chwili
zaintrygował go dziwny sposób patrzenia sympatycznego
drągala, którego wzrok skierowany był jakby w dwie strony
naraz.
- Ponieważ informacja, jaką otrzymaliśmy, pochodziła od
waszych tajnych służb, a pan jest tu najwyższym rangą
oficerem, kapitanie… kapitanie…
Szklane oko. To oko, które tkwiło nieruchomo w oczodole,
było szkla-ne.
- Niestety, nie znam pańskiego nazwiska ani stopnia -
powiedział Rosjanin, patrząc jednym okiem na Archiego, a
drugim omiatając drzwi kościoła.
- Czyjego nazwiska? Mojego? Jones - powiedział Archie,
podążając krętym tropem spojrzenia ruchomego oka: drzewo,
ziemniak, on, Ar-chie, ziemniak.
- A więc kapitanie Jones, byłbym zaszczycony, gdyby zechciał
pan poprowadzić ekspedycję do domu na wzgórzu.
- Kapitanie? O rany, wszystko się panu pokręciło - powiedział
Archie, umykając wzrokiem przed magnetyczną siłą oka i
koncentrując się ponownie na swojej osobie, przyodzianej w
mundur Dickinson-Smitha z lśniącymi guzikami. - Nie jestem
żadnym cholernym…
- Porucznik i ja z radością przejmiemy dowodzenie ekspedycją
- odezwał się głos za jego plecami. - Spory kawał czasu
byliśmy wyłączeni z akcji. Najwyższa pora, żebyśmy się
włączyli w główny nurt wydarzeń, jak to się mówi.
Samad wyłonił się z kościoła cicho jak duch; miał na sobie
inny mundur Dickinson-Smitha, papieros zwisał przylepiony
niedbale do dolnej wargi, niczym jakieś wyszukane i
niewypowiedziane zdanie. Zawsze był przystojnym
chłopakiem i oficerski mundur z błyszczącymi guzikami tylko
to podkreślał; w jaskrawym świetle dnia, w obramowaniu
drzwi kościoła Samad prezentował się naprawdę imponująco.
- Mój przyjaciel chciał zwrócić uwagę - powiedział ze swym
najbardziej uroczym, indyjskim akcentem - że nie jest żadnym
cholernym kapitanem. To ja jestem cholernym kapitanem.
Jestem kapitan Samad Iqbal.
- Nikołaj - Nick - Piesockij.
Samad i Rosjanin roześmiali się serdecznie i znów uścisnęli
sobie dłonie. Samad zapalił papierosa.
- To mój porucznik. Archibald Jones. Przepraszam, jeśli
zachowałem się przed chwilą trochę dziwnie: tutejsza kuchnia
mi nie służy. Wyruszymy dziś wieczorem, po zmroku, dobrze,
poruczniku? - zwrócił się do Archiego, patrząc nań
wymownie.
- Tak jest - wypalił Archie.
- A przy okazji, towarzyszu - rzekł Samad, pocierając zapałkę
o mur i przypalając papierosa. - Mam nadzieję, że się pan nie
obrazi, jeśli spytam: czy to szklane oko? Wygląda zupełnie jak
prawdziwe.
- Owszem. Kupiłem je w Petersburgu. Własne straciłem w
Berlinie. Zupełnie niesamowite podobieństwo, nie uważa pan?
Przyjaźnie usposobiony Rosjanin wyłuskał oko z oczodołu i
położył jak oślizłą perłę na dłoni, żeby Samad i Archie mogli
je obejrzeć. Kiedy wybuchła wojna, pomyślał Archie, wszyscy
tłoczyliśmy się, żeby obejrzeć zdjęcie nóg Betty Grabie. Teraz,
kiedy się skończyła, pochylamy się nad okiem jakiegoś
nieszczęsnego sukinsyna. Niech to diabli!
Oko toczyło się przez chwilę w tę i we w tę w zagłębieniu
dłoni Rosjanina, aby wreszcie zatrzymać się w środku długiej
linii życia i stamtąd patrzeć uparcie i przenikliwie na
porucznika Archiego i kapitana Samada.
*
Tego wieczoru porucznik Jones po raz pierwszy zaznał smaku
prawdziwej wojny.
Razem z ośmioma Rosjanami, właścicielem gospody Go-
zanem i jego bratankiem wyruszyli pod wodzą Samada w
dwóch wojskowych jeepach na wzgórze z misją, której celem
było ujęcie nazisty. Podczas gdy Rosjanie opróżniali butelki z
mastiką do chwili, gdy żaden z nich nie mógł sobie
przypomnieć pierwszych słów własnego hymnu narodowego,
a Gozan sprzedawał pieczone kurczaki tym, którzy
proponowali najwięcej, Samad stał wyprostowany w
pierwszym jeepie, wysoki jak czapla w białej chmurze pyłu, i
wymachiwał rękami na wszystkie strony, szatkując ciemność
na kawałki i wywrzaskując instrukcje do oddziału, który był
zbyt pijany, by go słuchać. On sam był zresztą za bardzo
nafaszerowany prochami, by jeszcze cokolwiek z sytuacji
rozumieć.
Archie siedział na tylnym siedzeniu pierwszego jeepa, cichy,
trzeźwy, wystraszony i pełen nabożnego podziwu dla swego
przyjaciela. Bo Ar-chie nigdy nie miał idola; liczył sobie pięć
lat, kiedy jego ojciec wyszedł z domu, jak to mówią, po
papierosy i zapomniał wrócić, a ponieważ chłopiec nie był
nigdy wielkim miłośnikiem lektur, mnóstwo okropnych
książek napisanych po to, by dostarczyć młodym ludziom
dętych i głupkowatych „wzorców osobowych”, po prostu go
ominęło. Jego wyobraźni nie zaludniali żadni zawadiacy, żadni
jednoocy piraci, żadne nieustraszone szelmy. Ale teraz Samad,
kiedy tak stał, ze swymi oficerskimi guzikami lśniącymi w
blasku księżyca jak monety rzucane do fontanny na szczęście,
zrobił na siedemnastoletnim Archiem wrażenie piorunujące,
był jak cios prosto w szczękę, któremu towarzyszył
komunikat: oto człowiek, któremu niestraszne największe
przeszkody. Oto szaleniec, oto jego przyjaciel, oto bohater, i to
taki, jakiego Archie nigdy dotąd w Samadzie nie dostrzegał.
Kiedy jednak pokonali trzy czwarte dystansu, prowadząca na
wzgórze ścieżka nagle znikła, jego jeep stanął jak wryty i
bohaterski kapitan wywinął salto w powietrzu.
- Nikt nie przejeżdża tędy od długi, długi czas - rzekł bratanek
Go-zana filozoficznie, ogryzając udko kurczaka. - To? -
spojrzał na Samada (który wylądował obok niego) i pokazał
na jeepa, w którym siedzieli. - Nie ma mowy.
Samad zebrał więc swoją drużynę pobudzoną teraz mastiką do
działania i poprowadził
ją w górę zbocza, w poszukiwaniu wojny, o której mógłby
kiedyś opowiedzieć swym wnukom, tak jak jemu opowiadano
kiedyś o wyczynach jego pradziadka. Marszrutę utrudniały
wielkie bryły ziemi, wyrwane wcześniej podczas
bombardowania i rozrzucone wzdłuż ścieżki. Z wielu z nich
sterczały bezsilnie usychające w powietrzu korzenie drzew.
Aby je sforsować, trzeba było rozrywać je bagnetami ruskich
karabinów.
- Piekło! - zżymał się bratanek Gozana, przedzierając się z
pijacką niezdarnością przez jedną z takich plątanin. - Po prostu
piekło!
- Pan mu wybaczy. On taki raptus, bo młody. Ale to prawda.
To w końcu nie nasza -
jak wy to mówicie - broszka, poruczniku Jones - powiedział
Gozan, którego wcześniej przekupili parą butów, żeby nie
komentował nagłego awansu swoich przyjaciół. - Co my
mamy z tym wszystkim wspólnego? - Otarł łzę, na pół pijacką,
na pół wzbudzoną emocjami, jakie go nagle ogarnęły. - C o
my mamy wspólnego? My spokojni ludzie. My nie chcemy
być w wojnie! To wzgórze - kiedyś piękne. Kwiaty, ptaki,
śpiewały, rozumie pan? My jesteśmy ze Wschodu. Co my
mamy do wojen Zachodu?
Archie odwrócił się instynktownie do Samada, spodziewając
się jednej z jego mów, ale Gozan nie zdążył dokończyć zdania,
gdy Samad gwałtownie przyśpieszył kroku i już po chwili
pędził jak burza na czele spitych, wymachujących bagnetami
Rosjan. Gnał tak szybko, że wkrótce skręciwszy w bok, znikł
im z oczu, rozpłynął się w pochłaniającym wszystko mroku
nocy. Archie stał, dygocząc, przez dobre kilka minut, ale w
końcu uwolnił się z żelaznego uścisku bratanka Gozana (który
zaczął akurat opowieść o kubańskiej prostytutce poznanej w
Amsterdamie) i zaczął biec tam, gdzie widział po raz ostatni
błysk srebrzystego guzika, ku kolejnemu ostremu zakrętowi
ścieżki wijącej się kapryśnie na wszystkie strony.
- Kapitanie Ick-ball! Pan zaczeka, kapitanie Ick-ball!
Biegł, powtarzając to w kółko i wymachując latarką, która i
tak nic nie dawała -
oświetlała tylko chaszcze, które przybierały dziwne, coraz
bardziej człekokształtne formy: tu jakiś mężczyzna, tam
kobieta na klęczkach, ówdzie trzy psy wyjące do księżyca.
Parł tak przed siebie przez pewien czas, potykając się w
ciemnościach.
- Niech pan zaświeci swoją latarką! Kapitanie Ick-ball!
Kapitanie Ick-ball!
Cisza.
- Kapitanie Ick-ball!
- Dlaczego tak do mnie mówisz - odezwał się nagle głos z
prawej strony, tuż obok niego - skoro wiesz, że nie jestem
kapitanem?
- Ick-ball? - zapytał Archie i w tej samej chwili światło jego
latarki wyłowiło z mroku Samada, który siedział na głazie z
głową wspartą na rękach,
- Przecież nie jesteś aż takim idiotą i chyba wiesz, tak
przynajmniej sądzę, że w rzeczywistości jestem szeregowym
żołnierzem Armii Jego Królewskiej Mości.
- Jasne. Ale musimy podtrzymywać tę bajkę, no nie? To nasz
kamuflaż i w ogóle…
- Nasz kamuflaż? Chłopcze - Samad zachichotał, jak
wydawało się Archiemu, dziwnie złowieszczo, a kiedy
podniósł głowę, okazało się, że oczy nabiegły mu krwią i
Izami. - Co ty sobie wyobrażasz, że my tu gramy w jakieś
kulki?
- Nie… Ja tylko… nic ci nie jest, Sam? Wyglądasz jakoś
niewyraźnie. Samad zdawał
sobie mgliście sprawę z tego, że może wyglądać niewyraźnie.
Wcześniej tego wieczoru wtarł
sobie odrobinę białego prósz-ku w powieki. Morfina
wyostrzyła mu świadomość jak brzytw?
i otworzyła ją na oścież. Dopóki działanie narkotyku trwało,
odczuwał przyjemne podniecenie i wyzwolone nim myśli były
niezwykle klarowne, ale potem zostały porzucone, aby utonąć
w kałuży alkoholu, a on sam wylądował w jakimś
koszmarnym korycie. Widział tego wieczoru swoje odbicie w
lusterku i było ono szpetne. Zorientował się, gdzie jest - na
pożegnalnym przyjęciu z okazji końca Europy - i zatęsknił za
Wschodem. Spojrzał na swoją bezużyteczną rękę z pięcioma
nieprzydatnymi wyrostkami, przyjrzał się swej spalonej
słońcem na czekoladowy brąz skórze, zajrzał do własnego
mózgu, otępiałego od głupiej rozmowy i nudnych myśli o
śmierci, i zatęsknił za człowiekiem, jakim był kiedyś:
przystojnym erudytą, jasnoskórym Samadem Miah. Jakże
troskliwie chroniła go matka przed promieniami słońca,
nacierając go dwa razy dziennie olejem lnianym! Jak starannie
dobierała mu najlepszych nauczycieli!
- Sam? Sam? Nie wyglądasz dobrze, Sam. Proszę cię, oni tu
zaraz będą… Sam?
Nienawiść do samego siebie sprawia, że człowiek napada na
pierwszą napotkaną osobę. Dla Samada jednak szczególnie
denerwujące było to, że musiał to być Archie, który patrzył na
niego z lekkim niepokojem, z mieszaniną strachu i gniewu,
malujących się na tej twarzy zwykle niezdolnej do wyrażania
emocji.
- Nie mów do mnie Sam - warknął głosem, którego Archie
dotąd nie znał. - Nie jestem jednym z twoich kolesiów Angoli.
Nazywam się Samad Miah Iqbal. Nie Sam. Nie Sammy. I broń
Boże nie Samuel. Samad.
Archie wyglądał na zbitego z tropu.
- No ale tak w ogóle - ciągnął Samad, nagle oficjalny, jakby
chciał uniknąć melodramatycznych tonów - to cieszę się, że tu
jesteś, bo chciałbym ci powiedzieć, że jestem wykończony,
poruczniku Jones. Jestem, jak to się mówi, wypompowany.
Kompletnie spieprzony.
Wstał, ale natychmiast zatoczył się z powrotem na kamień. -
Wstawaj - wycedził
Archie przez zęby. - Wstawaj. Co się z tobą dzieje?
- Mówię prawdę, jestem kompletnie do niczego. Ale
przemyślałem wszystko -
powiedział Samad, sięgając zdrową ręką po pistolet.
- Schowaj to.
-… i doszedłem do wniosku, że jestem załatwiony na amen,
poruczniku Jones. Nie widzę dła siebie przyszłości. Wiem, że
może cię to za-skoczyć - nie potrafię niestety ukrywać emocji
- ale fakt pozostaje faktem. Widzę tylko…
- Schowaj to.
-… ciemność. Jestem kaleką, Jones. - Samad zakołysał się na
boki i pistolet zatańczył
wesoło w jego zdrowej ręce. - I moja wiara została poważnie
okaleczona, czy ty to pojmujesz? Nie nadaję się do niczego,
nie potrafię nawet czcić Allaha, wszechpotężnego w swym
miłosierdziu. Co będę robił, kiedy ta wojna się skończy, ta
wojna, która się już skończyła - co teraz pocznę? Mam wracać
do Bengalu? Czy do Delhi? Kto tam będzie chciał
takiego Anglika? Jechać do Anglii? Kto tam zechce takiego
Indusa? Obiecali nam za nasze męstwo niepodległość. Ale to
diabelski układ. Co mam robić? Zostać tutaj? Jechać gdzieś?
Jakie laboratorium zatrudni jednorękiego? Do czego ja się
nadaję?
- Słuchaj, Sam, robisz z siebie błazna.
- Naprawdę? Czy to w porządku, przyjacielu? - zapytał
Samad. Wstał, potknął się o kamień i zatoczył na Archiego. - I
to ma być twoje podziękowanie za to, że w jedno popołudnie
awansuję cię z szeregowca zasrańca na porucznika armii
brytyjskiej? Gdzie jesteś w godzinie potrzeby? Gozan! -
zawołał do właściciela gospody, który gdzieś z tyłu, za
zakrętem, piął się mozolnie pod górę, pocąc się obficie. -
Gozan, mój muzułmański bracie, na Allaha, czy to w
porządku?
- Zamknij się - warknął Archie. - Chcesz, żeby cię wszyscy
usłyszeli? Odłóż to.
Uzbrojona ręka Samada wychynęła z mroku i owinęła się
wokół szyi Archiego; pistolet i obie głowy złączyły się w
jakimś koszmarnym uścisku.
- Do czego ja się nadaję, Jones? Co by ze mnie zostało,
gdybym nacisnął ten spust?
Indus, podrabiany angielski Indus z ręką bezwładną jak
uschnięta gałąź i bez żadnego medalu, który mogliby wysłać
do kraju razem z moimi zwłokami.
Puścił Archiego i złapał się za kołnierz.
- Weź sobie te, na miłość boską - Archie zdjął trzy medale z
klapy i rzucił je Samadowi. - Mam ich całą furę.
- A co z pewnym drobnym szczegółem? Czy zdajesz sobie
sprawę z tego, że jesteśmy dezerterami? Najprawdziwszymi
dezerterami? Cofnij się odrobinkę w czasie, przyjacielu, i
przyjrzyj się sytuacji z dystansu. Nasz kapitan nie żyje. Mamy
na sobie jego mundury, rozkazujemy oficerom wyższym od
nas rangą, posługując się oszustwem. Czy to nie czyni z nas
dezerterów?
- Wojna się skończyła! Przecież próbowaliśmy nawiązać
kontakt z resztą.
- Czyżby? Archie, przyjacielu, czy naprawdę próbowaliśmy?
Czy też siedzieliśmy na dupie jak dezerterzy, chowając się w
kościele, kiedy dookoła walił się na naszych oczach świat,
kiedy ludzie ginęli na polach walki?
Szarpali się przez chwilę; Archie usiłował odebrać Samadowi
broń, Samad okładał go pięścią z bynajmniej niemałą siłą.
Archie dostrzegł w oddali resztę wojskowo-cywilnej
zbieraniny, jak skręca za róg; niczym wielka szara masa
zataczali się na wszystkie strony w nikłym świetle zmierzchu,
śpiewając Lidię, tatuowaną damę.
- Słuchaj, przymknij się trochę, dobra? I uspokój się -
powiedział, rozluźniając chwyt.
- Jesteśmy oszustami, przebierańcami, którzy udają kogoś
innego. Czy spełniliśmy swój obowiązek, Archibaldzie? Czy
go spełniliśmy? Uczciwie? Pociągnąłem cię za sobą, Archie, i
przepraszam cię za to. Prawda jest taka, że to było moim
przeznaczeniem. Było mi to od dawna pisane. „O Lidia, Lidia,
czy znacie Lidię, tatuowaną damę!” Samad włożył w
roztargnieniu lufę pistoletu do ust, palec trzymał na spuście.
- Posłuchaj, Ick-ball - powiedział Archie. - Kiedy byliśmy w
tym czołgu z kapitanem, Royem i resztą…
„Lidia, królowa tatuażu! Na jej plecach bitwa pod
Waterloo…”
-… wciąż rozprawialiśmy o tym, jak zostać bohaterem i tak
dalej - tak jak twój prawuj, jak mu tam…
„Obok ma wrak Hesperusa…” Samad wyjął pistolet z ust.
- Pandę. Pradziadek - powiedział i z powrotem włożył do ust
łufę.
-1 oto teraz pojawia się szansa, jest na wyciągnięcie ręki. Nie
chciałeś się spóźnić na autobus i nie spóźnimy się, jeśli
zrobimy to jak trzeba. A więc nie zachowuj się jak jakiś
pieprzony dureń.
„A w górze dumnie falują czerwień, błękit i biel, Można się
wiele nauczyć od Lidii!”
- Towarzyszu! Co wy, na miłość boską…
Sympatyczny Rosjanin zaszedł ich niepostrzeżenie od tyłu i
patrzył ze zgrozą na Samada, który ssał lufę pistoletu, jakby to
był lizak.
- Czyszczę go - wyjąkał Samad, najwyraźniej spłoszony, i
wyjął lufę z ust.
- W Bengalu tak to właśnie robią - wyjaśnił Archie.
Śladów wojny, które dwunastu żołnierzy spodziewało się
znaleźć w wielkim domu na wzgórzu, tej wojny, którą Samad
chciał zamarynować w słoju, żeby wręczyć ją kiedyś dzieciom
jako pamiątkę jego młodości, nie było. Doktor Sick był
dokładnie taki jak jego przydomek. Siedział w fotelu przed
kominkiem, na którym płonęły polana. Chory. Opatulony
pledem. Blady. Wychudzony. Bez munduru, tylko w białej,
rozpiętej pod szyją koszuli i w ciemnych spodniach. Był
młody, nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat i nie drgnął
nawet ani nie zaprotestował, kiedy wtargnęli do domu z bronią
gotową do strzału. Wyglądało to zupełnie tak, jakby wpadli po
prostu z wizytą do przyjemnej francuskiej wiejskiej
rezydencji, popełniając tylko to faux pas, że przyszli bez
zaproszenia i zasiedli do stołu z bronią. Cały dom był
oświetlony lampami gazowymi osłoniętymi maleńkimi
kloszami w kształcie kobiet, światło tańczyło na ścianach,
oświetlając zestaw ośmiu obrazów przedstawiających jak
gdyby w odcinkach wiejski krajobraz. Na piątym, z bladożółtą
plamą na horyzoncie, Samad rozpoznał „ich” kościół. Obrazy
powieszone były w równych odległościach i okalały pokój,
tworząc panoramę. Dziewiąte płótno, nieoprawione i jeszcze
mokre, namalowane w kiczo-wato-nowoczesnej manierze,
stało na sztalugach tuż obok kominka.
Dwanaście luf celowało w autora obrazów. I kiedy artysta-
lekarz odwrócił się do nich, zobaczyli, że z jego oczu toczy się
po policzkach coś, co wygląda na krwawe łzy.
Samad zrobił krok do przodu. Jeszcze przed chwilą miał lufę
pistoletu w ustach i to go ośmielało. Zażył absurdalnie wielką
dawkę morfiny, wpadł w otchłań, jaką otwiera ten narkotyk - i
przeżył. Teraz, podchodząc do doktora, pomyślał: Człowiek
nigdy nie jest silniejszy niż wtedy, kiedy znajdzie się na skraju
rozpaczy.
- Doktor Perret? - zapytał ostro. Z oczu Francuza, który
zareagował grymasem na zangiełszczoną wymowę swojego
nazwiska, znów popłynęły krwawe łzy. Samad wciąż trzymał
go na muszce.
- To ja.
- Co panu jest? Co z pańskimi oczami?
- Mam retinopatię cukrzycową, monsieur.
- Co takiego? - Samad wciąż mierzył doń z pistoletu,
zdecydowany nie osłabiać chwili swej chwały jakąś
aheroiczną medyczną debatą.
- To oznacza, że jeśli nie zażyję insuliny, wydzielam krew,
przyjacielu. Przez oczy. To mi znacznie utrudnia uprawianie
mojego hobby - wskazał gestem na otaczające ich obrazy. -
Powinno ich być dziesięć. Panorama, sto osiemdziesiąt stopni.
Ale wygląda na to, że chcecie mi przeszkodzić - westchnął i
podniósł się z fotela. - No tak. Czy zamierzasz mnie zabić,
przyjacielu?
- Nie jestem twoim przyjacielem.
- Nie, nie sądzę, żebyś nim był. Ale czy zamierzasz mnie
zabić? Wybacz, ale nie wyglądasz na dostatecznie dorosłego,
żebyś mógł zabić muchę - przyjrzał się mundurowi Samada. -
Mon Dieu, zaszedł pan daleko w życiu jak na tak młodego
człowieka, kapitanie. -
Samad poruszył się niespokojnie, rejestrując kątem oka wyraz
paniki na twarzy Archiego.
Rozstawił nieco szerzej stopy, żeby stanąć pewniej.
- Przepraszam, wiem, że to już staje się nudne, ale… czy
zatem panowie zamierzacie mnie zabić?
Ramię Samada pozostawało absolutnie nieruchome, pistolet
ani drgnął. Mógłby zabić doktora, potrafiłby to zrobić z zimną
krwią. Samad nie potrzebował osłony nocy ani
usprawiedliwienia czasem wojny. Mógł go zabić i obaj o tym
wiedzieli. Rosjanin, widząc wyraz oczu Indu-sa, wysunął się
do przodu.
- Przepraszam, kapitanie.
Samad milczał, więc Rosjanin zbliżył się do niego.
- Nie mamy żadnych takich zamiarów - powiedział, zwracając
się do doktora. - Mamy rozkaz odstawić pana do Polski.
-1 tam mnie zabiją?
- Zadecydują o tym odpowiednie władze. Doktor zadarł głowę
i zmrużył oczy.
- Po prostu… człowiek lubi wiedzieć takie rzeczy. To, czy mu
powiedzą, ma zadziwiająco wielkie znaczenie. Zresztą choćby
zwykła uprzejmość wymaga, żeby mu powiedziano, czy
umrze czy darują mu życie.
- Zadecydują o tym odpowiednie władze - powtórzył Rosjanin.
Samad zaszedł doktora od tyłu i przytknął mu lufę pistoletu do
potylicy.
- Idziemy - powiedział.
- A więc zadecydują o tym odpowiednie władze… Czyż
zasady czasu pokoju nie są cywilizowane? - zauważył doktor
Sick, gdy dwunastooso-bowa grupa wyprowadzała go pod
bronią z domu.
*
Kiedy znaleźli si? u stóp wzgórza, zostawili doktora
przykutego do jeepa i udali się do gospody.
- Gracie w pokera? - zapytał wesoło Nikołaj, zwracając się do
Sama-da i Archiego.
- Ja gram we wszystko - powiedział Archie.
- Może lepiej byłoby zapytać - zauważył Samad, siadając do
stołu z krzywym uśmieszkiem - czy gram dobrze.
- A gra pan dobrze, kapitanie Iqbal?
- Po mistrzowsku - odparł Samad, sięgając po swoje karty i
układając je w wachlarzyk jedną ręką.
- No cóż - powiedział Nikołaj, nalewając wszystkim mastiki. -
Skoro nasz przyjaciel Iqbal jest taki pewny siebie, najlepiej
będzie zacząć od stosunkowo niskiej stawki. Zaczniemy od
papierosów i zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.
Papierosy zaprowadziły ich do medali, medale do pistoletów,
pistolety do radiostacji, a te z kolei do jeepów. Zanim wybiła
północ, Samad wygrał trzy jeepy, siedem pistoletów,
czternaście medali, kawał ziemi przyległy do domu siostry
Gozana i przydziałowy zapas obroku i pośla-du dla czterech
koni, trzech kur i kaczki.
- Drogi przyjacielu - rzekł Nikołaj Piesockij, u którego w
miejsce otwartości i serdeczności pojawiły się śmiertelna
powaga i niepokój. - Musisz nam dać szansę odegrania naszej
własności. Nie możemy chyba tego tak zostawić.
- Chcę doktora - powiedział Samad, umykając wzrokiem przed
spojrzeniem Archibalda Jonesa, który siedział pijany i słuchał
z rozdziawionymi ustami. - W zamian za to wszystko, co
wygrałem.
- A po diabła ci on? - zdumiał się Nikołaj, odchylając się w
krześle. - Co można zrobić…
- Mam w tym swój cel. Chcę go gdzieś zabrać dziś w nocy i
nie życzę sobie, żeby ktoś szedł za nami. I żeby nikt nie
składał o tym meldunku.
Nikołaj Piesockij spojrzał na swoje ręce, potoczył dokoła
wzrokiem, po czym znów przyjrzał się swoim dłoniom.
Wreszcie sięgnął do kieszeni i rzucił Samadowi kluczyki.
Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Samad i Archie wsiedli do
jeepa, w którym siedział
doktor Sick. Więzień spal z głową na tablicy rozdzielczej.
Samad zapuścił silnik i ruszył
przed siebie w ciemność.
Jakieś trzydzieści mil od wsi obudził doktora prowadzony
przyciszonym głosem spór dotyczący jego najbliższej
przyszłości.
- Ale dlaczego? - pytał szeptem Archie.
- Bo dla mnie cały problem w tym, że powinniśmy mieć krew
na rękach, rozumiesz?
Ma to być nasza pokuta, nie pojmujesz tego, Jones? Graliśmy
obaj w tej wojnie głupich cwaniaczków, ty i ja. Dookoła jest
wielkie zło; uniknęliśmy walki z tym złem, a teraz jest za
późno. Tyle że mamy jego i to jest dla nas okazja. Pozwól, że
cię zapytam: po co prowadzono tę wojnę?
- Bzdury gadasz! - wybuchnął Archie, zamiast odpowiedzieć.
- Żebyśmy w przyszłości byli wolni. Pytanie brzmiało zawsze:
Jakiego świata chcesz dla swoich dzieci? A my nie zrobiliśmy
w tym kierunku nic. Znaleźliśmy się na moralnym rozdrożu.
- Słuchaj, nie wiem, o czym trujesz, i nie chcę wiedzieć - uciął
gniewnie Archie. -
Oddajmy tego tam - wskazał na półprzytomnego doktora - w
ręce pierwszego napotkanego oficera, a potem każdy z nas
pójdzie swoją drogą. To jedyne rozdroża, jakie mnie teraz
interesują.
- Uświadomiłem sobie jedną rzecz - ciągnął Samad, kiedy tak
mknęli przez monotonny, równinny krajobraz - że pokolenia
przemawiają jedno do drugiego. Nie jest to linia ciągła, bo
życie w ogóle nie jest linią, jak ta na dłoni, z której
odczytujemy swój los, ale kołem, i wszyscy przemawiają do
wszystkich. To właśnie dlatego nie da się odczytać losu -
trzeba go doświadczyć. - Samad czuł, jak ta prawda, cała
prawda wszechświata i cała przyszłość, jawi mu się znów
dzięki morfinie w jednym olśniewającym przebłysku.
- Czy wiesz, kim jest ten człowiek, Jones? - Samad schwycił
doktora za włosy i przechylił gwałtownie jego głowę do tyłu. -
Rosjanie mi powiedzieli. To naukowiec, tak jak ja, ale na
czym polega jego nauka? Na decydowaniu, kto ma się urodzić,
a kto nie - na hodowaniu ludzi jak brojlerów i unicestwianiu
ich, kiedy nie odpowiadają określonym normom. On chce
panować nad przyszłością, dyktować ją. Chce wyhodować
rasę ludzi niezniszczalnych, którzy dożyją ostatnich dni
istnienia tej ziemi. Ale tego nie da się zrobić w laboratorium.
To można osiągnąć tylko silą wiary! Tylko Allah przynosi
zbawienie! Nie jestem człowie-kiem religijnym - nigdy nie
miałem tej wewnętrznej siły - ale nie jestem też aż takim
głupcem, żebym zaprzeczał tak oczywistej prawdzie!
- Ale daj spokój, przecież sam mówiłeś, że to nie twoja wojna.
Tam na wzgórzu tak powiedziałeś… - bełkotał Archie,
podniecony tym, że udało mu się na czymś przyłapać Samada.
- No więc co, co, co z tego… jeśli ten facet robi… cokolwiek
robi - mówiłeś, że to nasza sprawa, nasza, ludzi Zachodu, tak
dokładnie powiedziałeś.
Samad wciąż trzymał za włosy doktora, któremu rozwodniona
krew płynęła z oczu strumieniami i który dusił się własnym
językiem.
- Uważaj, udusisz go - powiedział Archie.
-1 co z tego! - wrzasnął Samad w głuchą, pozbawioną echa
przestrzeń. - Tacy jak on chcą wykorzystywać żywe ludzkie
organy. Czczą inżynierię ciała, ale nie tego, który nas nim
obdarzył! To nazista. Najgorszy sort.
- Ale mówiłeś - nie poddawał się Archie, zdecydowany
postawić na swoim - mówiłeś, że nie masz z tym nic
wspólnego. Że to nie twoja wojna. Jeśli ktokolwiek w tym
jeepie ma jakiś rachunek do wyrównania z tym porąbanym
szkopem…
- Francuzem. To Francuz.
- W porządku, z Francuzem. No więc jeśli ktokolwiek ma z
nim rachunek do wyrównania, to chyba ja. To o przyszłość
Anglii walczyliśmy. Za Anglię. No wiesz - Archie szukał w
głowie właściwych przykładów - Za demokrację i niedzielne
obiadki, i… i…
promenady, i mola, kiełbaski i ziemniaki - za te wszystkie
rzeczy, które są nasze. Nie twoje.
- Otóż to - powiedział Samad. - To znaczy co?
- T y musisz to zrobić, Archie. - Gówno muszę!
- Jones, twoje przeznaczenie zagląda ci w twarz, a ty trzepiesz
kapucyna - powiedział
Samad ze złośliwym chichotem, wciąż trzymając doktora za
włosy.
- Uspokój się - powiedział Archie, usiłując nie spuszczać oka z
drogi. Samad przegiął
głowę doktora tak, że omal nie złamał mu karku. - Słuchaj, ja
nie twierdzę, że on nie zasłużył
na śmierć.
- A więc zrób to. Zrób to.
- Ale dlaczego to dla ciebie takie cholerne ważne, żebym ja to
zrobił? Wiesz, ja nigdy nie zabiłem człowieka - nie w ten
sposób, patrząc mu w oczy. Człowiek nie powinien umierać w
samochodzie… Nie mogę tego zrobić.
- Jones, rzecz w tym, co zrobisz w chwili próby. To jest
sprawa, która mnie interesuje.
Zastosuj dziś w praktyce to, w co tak długo wierzyłeś.
Nazwijmy to eksperymentem, jeśli chcesz.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Chcę wiedzieć, jakim jesteś facetem, Jones. Chcę wiedzieć,
do czego jesteś zdolny.
Jesteś tchórzem, Jones?
Archie zahamował raptownie.
- Sam się o to, cholera, prosisz!
- Nic nie jest dla ciebie święte, Jones - ciągnął Samad. - Ani
wiara, ani polityka.
Nawet ojczyzna. Jak ci twoi podbili naszych, pozostaje dla
mnie cholerną tajemnicą. Jesteś zagadką, co?
- Czym?
- I idiotą. Co powiesz swoim dzieciom, kiedy cię zapytają, kim
albo czym jesteś?
Potrafisz im odpowiedzieć? Czy kiedykolwiek potrafisz im to
wyjaśnić?
- A co w tobie jest takiego fantastycznego?
- Jestem muzułmaninem, człowiekiem, synem i głęboko
wierzę. Będę zbawiony w dniu Sądu.
- Jesteś cholernym pijaczkiem, do tego… naćpanym. Jesteś
dziś na haju, może nie?
- Jestem muzułmaninem, człowiekiem, synem i głęboko
wierzę. Będę zbawiony w dniu Sądu - powtórzył Samad, jakby
to by!a mantra.
- A co to, do jasnej cholery, znaczy? - krzyknął Archie i
jednocześnie przyciągnął
zakrwawioną teraz twarz doktora do swojej twarzy, tak blisko,
że zetknęli się nosami.
- Ty - warknął. - Idziesz ze mną.
- Chętnie, monsieur, ale… - doktor podniósł skute ręce. Archie
z trudem otworzył
kajdanki zardzewiałym kluczykiem, wyciągnął doktora
Marca-Pierre’a Perreta z jeepa, po czym celując mu w
potylicę, skręcił z drogi i poprowadził go w ciemność.
- Czy zamierzasz mnie zabić, chłopcze? - zapytał doktor Sick,
kiedy tak szli.
- Na to chyba wygląda, nie? - odpowiedział Archie.
- Czy mogę prosić o darowanie życia?
- Jak sobie chcesz - odparł Archie, popychając go.
Jakieś pięć minut później siedzący w jeepie Samad usłyszał
huk wystrzału.
Podskoczył. Zabił jakiegoś owada, który krążył wokół jego
przegubu, szukając dogodnego miejsca do
ukąszenia,”wreszcie, podniósłszy wzrok, zobaczył
pojawiającego się na przemian w smudze światła z reflektora i
znikającego w mroku Archiego, który szedł, mocno utykając.
Był zakrwawiony i wygląda! teraz na swoje siedemnaście lat;
światło prześwietlało jego jasne włosy, okrągła jak księżyc
twarz lśniła jak twarz wielkiego niemowlaka, który przychodzi
właśnie na świat, głową naprzód.
Samad
1984, 1857
Mecz krykieta - komu oni kibicują?… Czy wciąż oglądasz się
za siebie, żeby sprawdzić, skąd przyszedłeś, czy chcesz
wiedzieć, gdzie jesteś teraz?
Norman Tebbit
6. Kuszenie Samada Iqbala
Dzieci. Samadowi przytrafiły się dzieci, tak jak przytrafia się
człowiekowi zakaźna choroba. Owszem, spłodził dwoje z nich
z ochotą - z najwyższą ochotą - ale nie był
przygotowany do dalszego ciągu. Do czegoś, o czym nikt
człowiekowi nie mówi. Czyli do pogłębiania swej wiedzy o
dzieciach. Przez czterdzieści z górą lat, mknąc szczęśliwie
autostradą życia, Samad był nieświadom, że w rozrzuconych
wzdłuż niej żłobkach, ochronkach i innych instytucjach
przypominających stacje obsługi żyje pewna „podklasa”
społeczna, kwiląca i wymiotująca „klasa niższa”. Nie wiedział
o niej nic i w ogóle go ona nie obchodziła. Lecz nagle, na
początku lat osiemdziesiątych, został „zarażony” dziećmi: c u-
d z y m i, tymi, które przyjaźniły się z jego dziećmi, a potem z
kolei ich przyjaciółmi. I wreszcie dziećmi z dziecięcych
programów w dziecięcej telewizji. W roku 1984 co najmniej
trzydzieści procent jego towarzyskiego i kulturalnego kręgu
stanowili osobnicy poniżej dziewiątego roku życia - i to
wszystko prowadziło nieuchronnie do sytuacji, w jakiej się
teraz nagle znalazł. Otóż został członkiem komitetu
rodzicielskiego.
Niczym w jakimś dziwnym, symetrycznym układzie
udzielanie się w komitecie rodzicielskim idealnie
odzwierciedla proces stawania się rodzicem. Zaczyna się to
niewinnie.
Jakby mimochodem, od niechcenia. Wyróżniasz się
aktywnością na dorocznym wiosennym jarmarku
dobroczynnym, pomagasz w rozprowadzaniu losów
loteryjnych (bo prosiła cię o to śliczna rudowłosa nauczycielka
muzyki), wygrywasz butelkę whisky (na wszystkich szkolnych
loteriach jest alkohol) i, zanim się spostrzeżesz, zaczynasz
regularnie uczęszczać na cotygodniowe zebrania komitetu,
organizujesz koncerty, omawiasz plany związane z nowym
kursem muzycznym, zasilasz fundusz na odnowienie fontann -
jesteś uwikłany w sprawy szkoły, zaangażowany w jej życie.
Prędzej czy później przestajesz odstawiać dzieci tylko pod jej
bramę. Zaczynasz wchodzić z nimi do środka.
- Opuść t? rękę.
- N i e opuszczę.
- Opuść, proszę cię.
- Zejdźże ze mnie.
- Samad, dlaczego ty mnie tak dręczysz? Opuść rękę.
- Chcę coś powiedzieć. Mam prawo mieć swoje zdanie. I mam
prawo je wyrazić.
- Dobrze, ale czy musisz wyrażać je tak często?
Tak wyglądała wygłaszana syczącym szeptem wymiana zdań
między siedzącymi w głębi sali Samadem i Alsaną Iqbalami
podczas środowego zebrania komitetu rodzicielskiego w
pierwszych dniach lipca 1984 roku. Alsaną nie ustawała w
wysiłkach, by zmusić Samada do opuszczenia podnoszonej z
determinacją lewej ręki.
- Odczepże się, kobieto!
Alsaną zacisnęła mu drobne dłonie na przegubie, próbując
zastosować szczególnie bolesny chwyt, po którym skóra paliła
żywym ogniem.
- Samad, nie rozumiesz, że ja cię tylko bronię przed tobą
samym?
Dyskretne zmagania trwały, a tymczasem przewodnicząca,
Katie Miniver, chuda biała rozwódka w obcisłych dżinsach, ze
skręconymi jak owcze runo włosami i wystającymi zębami
usiłowała prowadzić zebranie, unikając wzroku Samada.
Przeklinała w duchu panią Hanson, tęgą, siedzącą za nim
damę, która mówiąc o pladze owocówki jabłkóweczki w
szkolnym sadzie, mimowolnie uniemożliwiała
przewodniczącej udawanie, że nie zauważa jego uparcie
sterczącej ręki. Katie wiedziała, że prędzej czy później będzie
musiała dopuścić go do głosu. Na razie mechanicznie
potakiwała pani Hanson i jednocześnie ukradkiem zerkała do
protokołu, który pracowicie smarowała po jej lewej stronie
sekretarka, pani Khilnani, chcąc się przekonać, czy nie jest
tylko sprawą jej wyobraźni poczucie, że postępuje
niesprawiedliwie, niedemokratycznie czy, co gorsza, że jest
rasistką (przecież czytała Bez względu na kolor, ważną
broszurkę wydaną przez Tęczową Koalicję, i wypadła dobrze
w teście, jakiemu się poddała), rasistką z tak głęboko
zakodowaną i społecznie determinującą niechęcią do
kolorowych, że mogła nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale
nie, nie miała żadnej obsesji. Mógł o tym świadczyć dowolnie
wybrany fragment protokołu.
13.00 Pani Janet Trott chciałaby zaproponować postawienie
drugiej drabinki na boisku, żeby mogła z niej korzystać
większa liczba chętnych dzieci, choć, nieste-ty, oznacza to
zarazem większe ryzyko wypadku. Mąż pani Trott, architekt
Hanover Trott, wyraził chęć zaprojektowania takiej drabinki i
nadzorowania jej budowy - bez wynagrodzenia.
13.01 Przewodnicząca nie zgłasza sprzeciwu. Proponuje
poddać wniosek pod głosowanie.
13.02 Pan Iqbal chciałby wiedzieć, dlaczego zachodni system
edukacji przedkłada rozwój fizyczny dziecka nad jego rozwój
umysłowy i duchowy.
13.03 Przewodnicząca wyraża wątpliwość, czy ma to związek
z tematem.
13.04 Pan Iqbal domaga się, aby odłożyć głosowanie do
chwili, kiedy będzie mógł
przedstawić pisemny wniosek, w którym wyszczególni główne
argumenty przeciw stawianiu drabinki. Podkreśla też, że jego
synowie, Magid i Millat, wykonują niezbędną porcję ćwiczeń,
robiąc stójki na głowie, które wzmacniają układ mięśniowy i
pobudzają krążenie, poprawiając jednocześnie ukrwienie
mózgu.
13.05 Pani Wolfe pyta, czy pan Iqbal oczekuje, że jej Susan
będzie wykonywać obowiązkowo stójki na głowie.
13.06 Pan Iqbal oświadcza, że biorąc pod uwagę wyniki Susan
w nauce i jej problemy z nadwagą, obowiązkowe stójki byłyby
w jej wypadku wysoce pożądane.
- Tak, panie Iqbal?
Wyszarpnąwszy klapy marynarki z zaciśniętych kleszczy
palców Al-sany, Samad wstaje, całkiem zresztą niepotrzebnie,
i zaczyna wertować plik spiętych papierów, po czym wyjmuje
ten, o który mu chodziło, i podnosi go do góry.
- Tak, tak. Chcę złożyć wniosek. Składam wniosek.
Z ust członków komitetu wyrywa się tłumiony jęk, po którym
następuje ogólne poruszenie: drapanie, zakładanie nogi na
nogę, grzebanie w torebkach i przekładanie płaszczy na
oparciach krzeseł.
- Kolejny, panie Iqbal?
- Tak, panno Miniver.
- Złożył pan dziś dwanaście wniosków. Może by ktoś inny…
- Mój wniosek jest zbyt ważny, żeby go odkładać, panno
Miniver. No więc jeśli można… Pani Miniver.
- Słucham?
- Ja po prostu… Pani Miniver. A pan przez cały czas… Pani
Miniver.
Samad popatrzył zaskoczony na Katie Miniver, a potem na
notatki, jak gdyby tam szukał odpowiedzi na swoje
wątpliwości, i w końcu znów na udręczoną twarz
przewodniczącej.
- Przepraszam, pani jest mężatką?
- Jestem rozwiedziona. Tak, rozwiedziona. Zachowałam
nazwisko męża.
- Rozumiem. Serdecznie współczuję, pani Miniver.
Ellen Corcoran i Janinę Lanzerano, dwie przyjaciółki Katie z
organizacji Akcja Kobiet, posłały jej krzepiące uśmiechy.
Ellen potrząsnęła głową na znak, że Katie nie wolno się
rozkleić („bo radzi sobie świetnie, naprawdę świetnie”), Janinę
powiedziała bezgłośnie
„Jedź dalej” i podniosła ukradkiem kciuk.
- Naprawdę czuję się niezręcz… uważam, że kwestia stanu
cywilnego nie powinna…
nie chodzi mi o to, żeby zbijać pana z tropu, panie Iqbal. Po
prostu byłoby mi… gdyby pan…
Pani.
- Pani? - Pani.
- Czy słowem „pani” nie określa się kobiet zamężnych? -
zapytał Samad z niekłamaną ciekawością, nie dostrzegając
drżenia dolnej wargi Katie Miniver. -1 czy nie istnieje
specjalne słowo na określenie kobiety, która albo straciła
męża, albo nie ma nadziei na znalezienie następnego?
Alsana jęknęła i ukryła twarz w dłoniach.
Samad zerknął do swoich notatek, podkreślił coś trzykrotnie i
ponownie zwrócił się do zebranych.
- Święto Plonów.
Znów poruszenie, zakładanie nóg, przekładanie płaszczy.
- Tak, panie Iqbal? - zapytała Katie Miniver. - Co mianowicie
ze Świętem Plonów?
- To właśnie chciałbym wiedzieć: co mianowicie z tym całym
Świętem Plonów? Co to właściwie jest? Po co się je
organizuje? I dlaczego moje dzieci muszą je obchodzić?
Dyrektorka szkoły, pani Owens, uprzedzająco grzeczna
kobieta o łagodnej twarzy schowanej do połowy za
ciachniętymi równo na pazia jasnymi włosami, dała Katie
Miniver znak, że ona wyjaśni tę sprawę.
- Omówiliśmy dogłębnie problem świąt religijnych w
jesiennym biuletynie, panie Iqbal. Jak pan zapewne wie,
szkoła uwzględnia całą gamę rozmaitych religijnych i
świeckich wydarzeń, a wśród nich Boże Naro-dzenie,
ramadan, chiński Nowy Rok, Diwali, Jom Kipur, Chanukę,
urodziny Hajle Selasjego i rocznicę śmierci Martina Luthera
Kinga. Święto Plonów jest częścią programu
odzwierciedlającego dążenie szkoły do religijnej
różnorodności, panie Iqbal.
- Rozumiem. A czy w Manor School jest dużo pogan, pani
Owens?
- Pogan? Chyba nie bardzo różu…
- To bardzo proste.”W kalendarzu chrześcijańskim jest
trzydzieści siedem wydarzeń o charakterze religijnym.
Trzydzieści siedem. W muzułmańskim dziewięć. Tylko
dziewięć. I są one zaciekle wypierane przez tego
niewiarygodnie agresywnego wirusa, jakim są święta
chrześcijańskie. No więc mój wniosek jest prosty. Jeśli
usuniemy wszystkie pogańskie święta z kalendarza
chrześcijańskiego, zwolnimy mniej więcej… - Samad zrobił
pauzę, żeby zajrzeć do swoich notatek -…zwolnimy około
dwudziestu dni, w których miejsce dzieci mogłyby obchodzić
na przykład Lajlat al-Kadr w grudniu, Id al-Fitr w styczniu i Id
al-Adha w kwietniu. I pierwszym świętem, jakie moim
zdaniem należałoby wykreślić, jest całe to Święto Plonów.
- Obawiam się - powiedziała pani Owens, przybierając
charakterystyczny dla niej, miły, lecz nieprzejednany wyraz
twarzy i ostentacyjnie kierując swą dowcipną puentę do
zebranych - że radykalne usuwanie świąt chrześcijańskich z
kalendarza nie leży w zakresie moich kompetencji. Gdyby tak
było, zlikwidowałabym Wigilię i zaoszczędziła sobie mnóstwa
roboty z pakowaniem prezentów pod choinkę.
Samad zignorował zbiorowy chichot, jaki wywołała jej
odpowiedź, i uparcie kontynuował:
- Ale w tym właśnie rzecz. To Święto Plonów nie jest świętem
chrześcijańskim. Gdzie w Biblii jest powiedziane „Albowiem
musisz ukraść produkty spożywcze ze spiżarń rodziców
swoich i przynieść je na szkolne spotkanie, a nadto powinieneś
zmusić matkę swoją, aby upiekła bochen chleba w kształcie
ryby”? To są pogańskie obyczaje! Proszę mi powiedzieć, gdzie
stoi „Winieneś wziąć pudełko mrożonych paluszków rybnych
i zanieść je zgrzybiałej staruszce, która mieszka w Wembley”?
Pani Owens zmarszczyła brwi; nie była przyzwyczajona do
sarkazmu, chyba że występował on w wydaniu belferskim, na
przykład w postaci pytania: „Czy szkoła to chlew?
Pewnie tak samo masz w domu!”.
- Ale aspekt dobroczynny Święta Plonów jest czymś, dla
czego warto je chyba zachować? Zanoszenie żywności
ludziom starszym wydaje mi się ideą chwalebną, bez względu
na to, czy zwyczaj ten znajduje oparcie w Biblii, czy nie. Z
całą pewnością nie ma tam sugestii, że mamy w święto
Bożego Narodzenia zasiadać do indyka, ale chyba nikt nie
potępia w związku z tym takiej tradycji. Mówiąc szczerze,
panie Iqbal, traktujemy te rzeczy raczej jako czynnik
integrujący naszą społeczność niż jako zwyczaj ściśle
religijny.
- Wyznawana wiara właśnie integruje wspólnoty! - powiedział
Sa-mad, podnosząc głos.
- Hm, tak… no cóż, czy przegłosujemy ten wniosek?
Pani Owens rozejrzała się nerwowo po sali, żeby policzyć
podniesione ręce.
- Czy ktoś jest za?
Samad przytrzymał w górze rękę Alsany. Alsana kopnęła go w
kostkę. Samad nadepnął jej na palec. Uszczypnęła go w bok.
Wygiął jej mały palec i Alsana podniosła wreszcie z oporami
prawą rękę, wymierzając mu jednocześnie łokciem lewej
zręczny cios w podbrzusze.
- Dziękuję, pani Iqbal - powiedziała pani Owens, a Janice i
Ellen posiały jej współczujące spojrzenia i smutne uśmiechy
zarezerwowane dla uciemiężonych muzułmanek.
- Proszę osoby, które są za usunięciem Święta Plonów ze
szkolnego kalendarza…
- Ze względu na ich pogańską genezę.
-… ze względu na pewne pogańskie… konotacje… proszę te
osoby o podniesienie rąk.
Pani Owens omiotła salę spojrzeniem. Tylko jedna ręka, ręka
ład-niutkiej rudowłosej nauczycielki muzyki Poppy Burt-Jones
wystrzeliła w górę, przy czym zabrzęczały jej liczne
bransoletki. Po chwili podnieśli także ręce w buntowniczym
odruchu Chalfenowie, Marcus i Joyce, para podstarzałych
hipisów, odzianych w pseudoindyjskie szaty. Samad wbił
wzrok w Glare i Archiego, którzy siedzieli z głupimi minami
po drugiej stronie sali, i jeszcze dwie ręce wyrosły z wolna
nad głowami zebranych.
- Kto jest przeciw?
Las trzydziestu sześciu rąk wystrzelił w górę.
- Wniosek upadł.
- Jestem pewien, że sabat czarownic i goblinów z Manor
School będzie zachwycony tą decyzją - powiedział Samad i
usiadł.
Po zebraniu, kiedy Samad, ulżywszy sobie z niejaką
trudnością do miniaturowego urynału, wyszedł z toalety,
dopadła go na korytarzu ładna, rudowłosa nauczycielka
muzyki, Poppy Burt-Jones.
- Panie Iqbal… - Tak?
Wyciągnęła doń długą, bladą, lekko piegowatą rękę.
- Poppy Burt-Jones. Uczę Magida i Millata muzyki i śpiewu.
Samad podał jej sprawną lewą rękę zamiast prawicy, którą
zamierzała mu uścisnąć.
- Och, przepraszam…
- Nie szkodzi. To nie boli. Po prostu ręka jest bezwładna.
- Och, to dobrze! To znaczy, chciałam powiedzieć, cieszę się,
że nie boli.
Należała do kobiet, które można by nazwać pięknymi w
sposób naturalny, bez żadnych zabiegów i starań z ich strony.
Miała jakieś dwadzieścia osiem lat, najwyżej trzydzieści dwa.
Była szczupła, ale nie przesadnie, z lekko wypukłą jak u
dziecka klatką piersiową, biust miała raczej płaski ze
sterczącymi czubkami. Ubrana była w rozpiętą pod szyją białą
koszulę, wytarte lewisy i szare adidasy. Masę rudych włosów
spięła w niedbały koński ogon, wiotkie kosmyki opadały jej na
kark. Piegowaty. Miała bardzo miły, lekko gamoniowaty
uśmiech, którym obdarzyła teraz Samada.
- Czyżby chciała pani porozmawiać o moich bliźniakach? Są z
nimi jakieś problemy?
- Och, nie, nie… Wie pan przecież, że są w porządku. Magid
ma drobne trudności, ale biorąc pod uwagę dobre oceny z
innych przedmiotów, domyślam się, że muzyka nie jest
najważniejsza na liście jego zainteresowań. Millat natomiast
ma prawdziwy dryg do saksofonu. Nie, chciałam tylko
powiedzieć, że uważam pańskie wystąpienie za świetne.
- Wskazała kciukiem za siebie, w stronę sali i dodała: - Na
zebraniu. To całe Święto Plonów zawsze wydawało mi się
takie groteskowe. Uważam, że jeśli chce się pomóc starym
ludziom, no to proszę bardzo, trzeba głosować na inną partię, a
nie posyłać im spaghetti Heinza w puszkach.
- Znów się uśmiechnęła i odgarnęła za ucho niesforne
pasemko wło-sów.
- Wielka szkoda, że nie poparło nas więcej osób - powiedział
Samad, któremu pochlebił ten drugi uśmiech i który poczuł
dziwne ssanie w swo-im pięćdziesięciosiedmioletnim żołądku.
- Byliśmy dziś najwyraźniej w zdecydowanej mniejszości.
- Chalfenowie byli za panem - to tacy mili ludzie -
intelektualiści - powiedziała szeptem, jakby mówiła o jakiejś
egzotycznej, tropikalnej chorobie. - On jest naukowcem, a ona
zajmuje się ogrodnictwem - ale oboje są bardzo życiowi.
Rozmawiałam z nimi; uważają, że nie powinien pan
ustępować. Wie pan, właściwie pomyślałam sobie, że
moglibyśmy się kiedyś, w ciągu najbliższych kilku miesięcy,
spotkać i naradzić się nad wnioskiem na wrześniowe zebranie.
Im bliżej daty Święta Plonów, tym bardziej byłoby to może
sensowne, wydrukowałoby się ulotki i takie rzeczy. Bo wie
pan, mnie naprawdę interesuje kultura Indii.
Uważam, że te święta, o których pan wspomniał, byłyby o
wiele bardziej… barwne i moglibyśmy im nadać odpowiednią
oprawę plastyczną i muzyczną. To byłoby naprawdę
podniecające - powiedziała Poppy Burt-Jones, coraz bardziej
podniecona. -1 myślę, że naprawdę dobre, no wie pan, dla
dzieciaków.
Samad zdawał sobie sprawę z tego, że jest rzeczą niemożliwą,
aby ta kobieta była nim w jakimkolwiek stopniu
zainteresowana erotycznie. Mimo to rozejrzał się, czy w
pobliżu nie ma Alsany, mimo to zabrzęczał nerwowo
kluczykami od samochodu w kieszeni, poczuł nagły chłód w
sercu i uświadomił sobie, że jest to lęk przed jego Bogiem.
- Ja tak właściwie nie jestem z Indii - powiedział z
nieskończenie większą cierpliwością niż ta, którą wykazywał
wcześniej, ilekroć przyszło mu powtarzać w Anglii to zdanie.
Poppy Burt-Jones wyglądała na zaskoczoną i zawiedzioną.
- Jestem z Bangladeszu.
- Bangladeszu…
- Wcześniej nazywało się to Pakistan. A jeszcze wcześniej
Bengal.
- Och, racja. A więc to wszystko ta sama parafia.
- Owszem, można tak powiedzieć.
Nastąpiła niezręczna pauza, podczas której Samad uświadomił
sobie z całą wyrazistością, że pożąda Poppy bardziej niż
jakiejkolwiek innej kobiety poznanej w ciągu ostatnich
dziesięciu lat. Tak po prostu. Jego pożądanie nie zadało sobie
nawet trudu przeprowadzenia wstępnego rozpoznania, nie
sprawdzało, czy nie ma przypadkiem jakiegoś sąsiada, tylko
po prostu otworzyło drzwi kopniakiem i od razu rozpanoszyło
się jak u siebie w domu. Samad poczuł mdłości. Potem
uprzytomnił sobie, że wyraz jego twarzy ewoluuje, że
podniecenie ustępuje grozie, jakby parodiując tok jego myśli,
gdy taksował Poppy Burt-Jones i przewidywał wszelkie
fizyczne i metafizyczne konsekwencje, jakie wiązały się z jej
osobą.
Czuł, że musi się odezwać, zanim nastąpi jakaś ostateczna
katastrofa.
- Hm, cóż, to dobry pomysł z tym ponownym zgłoszeniem
wniosku - powiedział
wbrew woli, bo przemawiało teraz w jego imieniu coś bardziej
zwierzęcego niż jego wola. -
Gdyby mogła pani poświęcić trochę czasu…
- Możemy to omówić. Zadzwonię do pana w tej sprawie w
ciągu najbliższych paru tygodni. Może spotkalibyśmy się
kiedyś po próbie orkiestry?
- Byłoby… świetnie.
- Wspaniale! Jesteśmy więc umówieni. Wie pan, pańscy
chłopcy są naprawdę uroczy -
i bardzo niezwykli. Rozmawiałam z Chalfenami, a Marcus zna
się na tym: powiedział, że mali Indusi, przepraszam, że to
mówię, są zwykle znacznie…
- Znacznie?
- Spokojniejsi. Niezwykle grzeczni, ale bardzo,
powiedziałabym, wyciszeni…
Samad aż się skurczył wewnętrznie, wyobraziwszy sobie, że
słyszy to Alsana.
-… a tymczasem Magid i Millat są tacy… głośni. Samad
próbował się uśmiechnąć.
- Magid jest fantastycznie dojrzały intelektualnie jak na
dziewięcio-latka - wszyscy są tego zdania. Uważam, że jest
naprawdę wyjątkowy. Musi pan być z niego dumny! On jest
zupełnie jak mały dorosły. Nawet ubiera się… Chyba nigdy
nie widziałam dziewięciolatka, który ubierałby się tak…
poważnie.
Bliźniacy sami wybierali sobie ciuchy, lecz o ile Millat
zmuszał Alsa-nę do kupowania dresów Nike z czerwonym
lampasem, flanelowych koszul Osh-Kosh Begosh i dziwnych
bluz z nadrukiem z wierzchu i od środka, o tyle Magida
zawsze, bez względu na pogodę, widziało się w szarym
pulowerze, popielatej koszuli i czarnym krawacie, w
wyczyszczonych do połysku czarnych butach i z okularami na
nosie, co upodabniało go do karzełkowatego bibliotekarza.
AJsana mawiała:
- A może coś niebieskiego, synku, żeby sprawić przyjemność
ammie, co? - i popychała go lekko do kolorowego działu
dziecięcego. - Tylko jedną niebieską rzecz. Tak świetnie
pasowałaby do twoich oczu. Dla ammy, Magid. Jak może ci
się nie podobać niebieski? To kolor nieba.
- Nie, amma. Niebo nie jest niebieskie. To tylko białe światło.
Białe światło ma w sobie wszystkie kolory tęczy i, kiedy
rozprasza się na sek-styliony cząsteczek na niebie, ludzkie oko
dostrzega przede wszystkim kolory odznaczające się małą
długością fali - czyli niebieski i fiolet. Niebo nie jest w
rzeczywistości niebieskie. Tylko tak wygląda. To się nazywa
prawem promieniowania Rayleigha.
Cóż za dziwne dziecko z chłodnym intelektem!
- Musi pan być taki dumny - powtórzyła Poppy z szerokim
uśmiechem. - Bo ja bym była.
- Niestety… - westchnął Samad, u którego tylko dlatego nie
wystąpiła jeszcze erekcja, że pomyślał z przygnębieniem o
młodszym (o dwie minuty) synu -… Millat jest nicponiem.
Poppy skrzywiła się boleśnie.
- Nie! Wcale nie! W ogóle nie to miałam na myśli… sądzę
tylko, że jest może trochę zdominowany przez Magida, ale to
taka bogata osobowość! On po prostu ma naturę mniej…
akademicką. Ale wszyscy po prostu go uwielbiają - to poza
tym taki śliczny chłopiec.
Oczywiście - dodała, puszczając oko i wymierzając Samadowi
lekkiego kuksańca w ramię -
to sprawa dobrych genów.
Dobrych genów? Co ona rozumie przez d o b r e geny?
- Cześć! - powiedział Archie, który poszedł do nich od tyłu i z
rozmachem walnął
Samada w plecy. - Witam - rzekł, ściskając dłoń Poppy z
tandetną galanterią, co stosował
zawsze, kiedy miał do czynienia z ludźmi wykształconymi. -
Jestem Archie Jones. Ojciec Irie, niestety.
- Poppy Burt-Jones. Uczę Irie…
- Muzyki, wiem. Mówi ciągle o pani. Choć była trochę
rozczarowana, że pominęła ją pani przy obsadzaniu partii
pierwszych skrzypiec… może uda się jej w przyszłym roku,
co?
No tak - ciągnął, spoglądając to na Poppy, to na Samada, który
stał trochę z boku i miał, jak mu się wydawało, dziwną, a
nawet bardzo dziwną minę. - A więc poznała pani sławetnego
Ick-balla! Narozrabiałeś na zebraniu, Samad, co? Strasznie
narozrabiał, prawda?
- Ach, doprawdy, trudno mi powiedzieć - odparła Poppy z
uroczym uśmiechem. -
Myślę, że pan Iqbal poruszyi naprawdę ważny problem. To, co
mówił, zrobiło na mnie duże wrażenie. Chciałabym mieć taką
rozległą wiedzę z tak wielu dziedzin. Niestety, jestem dość
wąsko ukie-runkowana. Czy pan, panie Iqbal, jest może, no
nie wiem, kimś w rodzaju naukowca?
- Nie, nie - odparł Samad, wściekły, że nie może skłamać w
obecności Archiego.
Słowo „kelner” nie chciało mu przejść przez usta. - Nie,
właściwie pracuję w restauracji.
Studiowałem trochę w młodości, ale potem wybuchła wojna
i… - zakończył wzruszeniem ramion i spostrzegł ze
ściśniętym sercem, że piegowata twarz Poppy Burt-Jones
zamienia się w jeden wielki, czerwony i zakłopotany znak
zapytania.
- Wojna? - zapytała, jak gdyby Samad powiedział „telegraf bez
drutu”, „pianola” albo
„klozet”. - O Falklandy?
- Nie - powiedział Samad krótko. - Druga wojna światowa.
- Och, panie Iqbal, nigdy bym nie powiedziała. Musiał pan być
wtedy strasznie młody.
- Były tam czołgi starsze od nas, kochana - powiedział Archie,
szczerząc zęby.
- No to dla mnie wielka niespodzianka! Ale, jak to mówią, na
ciemnej twarzy nie widać zmarszczek.
- Naprawdę tak mówią? - zapytał Samad, próbując sobie z
trudem wyobrazić jej jędrną, różową skórę sfałdowaną i
pomarszczoną, pokrytą grubą warstwą martwego naskórka.
- A ja myślałem, że to dzieci odmładzają mężczyznę.
Poppy roześmiała się.
- To też, jak sądzę. No tak - westchnęła i zarumieniła się,
zakłopotana i jednocześnie pewna siebie. - Wygląda pan
świetnie jak na swoje lata. Założę się, że porównywano już
pana z Omarem Sharifem, panie Iqbal.
- Nie, nie - zaprzeczył Samad, kraśniejąc z zadowolenia. -
Jedyne, co mnie z nim łączy, to namiętność do brydża. Nie,
nie… I mam na imię Samad - dodai. - Proszę mi mówić
Samad.
- Będzie mu pani musiała powiedzieć Samad kiedy indziej,
panno Burt-Jones - rzekł
Archie, który z uporem mówił wszystkim nauczycielkom
„panno”. - Bo teraz musimy iść.
Nasze żony czekają przed szkołą. Wybieramy się na kolację.
- Miło było z panem porozmawiać - powiedziała Poppy,
próbując znów uścisnąć niewłaściwą rękę i rumieniąc się,
kiedy podał jej lewą.
- Tak. Do zobaczenia.
- Chodźże już, chodź - powiedział Archie, wypychając
Samada za drzwi i prowadząc go za ramię w stronę pochyłego
podjazdu. - O rany, ależ to laleczka ta nauczycielka! No
pięknie, bardzo pięknie. A ty też odstawiłeś numer, niech
cię… I coś ty jej zalał z tą
„namiętnością do brydża”? Znam cię już kilkadziesiąt lat i
nigdy nie widziałem, żebyś grał w brydża. Ostry poker - to jest
raczej twoja specjalność.
- Zamknij się, Archibald.
- No nie, muszę ci przyznać, że pogrywałeś świetnie. Choć to
do ciebie niepodobne, Samad - żebyś ty, który znalazłeś Boga
i tak dalej… - żeby ciebie skusiły walory cielesne.
Samad strząsnął dłoń Archiego z ramienia.
- Dlaczego jesteś taki beznadziejnie wulgarny?
- Przecież to nie j a…
Ale Samad go już nie słuchał; teraz recytował w duchu, po
angielsku, zdania, w które usilnie starał się uwierzyć, słowa,
których nauczył się w ciągu tych dziesięciu lat spędzonych w
Anglii i które, miał nadzieję, obronią go przed tym ohydnym
żarem w spodniach.
Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste. Dla
czystego wszystko jest czyste.
Dla człowieka czystego wszystko jest czyste. Święta racja.
Święta racja. Święta racja.
Ale cofnijmy się nieco w czasie.
1. Dla cztowieka czystego serca wszystko jest czyste Seks, a
przynajmniej pokusy z nim związane, był od dawna
problemem Samada.
Kiedy około 1976 roku, zaraz po ślubie z raczej obojętną na te
sprawy Alsaną, dziewczyną o drobnych dłoniach i szczupłych
przegubach, bojaźń Boża zalęgła się w jego duszy, zapytał
starszego z alimów w meczecie w Croydon, czy jest
dozwolone, aby mężczyzna… ręką…
Zanim dokończył wymownego gestu, sędziwy mędrzec w
milczeniu podsunął mu ulotkę ze sterty leżącej na stole,
zakreśliwszy uprzednio energicznie punkt numer trzy.
Dziewięć rzeczy unieważnia post:
I. Jedzenie i picie.
II. Stosunek płciowy.
III. Masturbacja (istimna), to znaczy samogwałt, który kończy
się e jaku la q ą.
IV Przypisywanie fałszywych intencji Wszechmocnemu
Allahowi lub jego Prorokowi bądź następcom Świętego
Proroka.
V. Wdychanie gęstego kurzu. VI. Zanurzenie całej głowy w
wodzie.
VII. Pozostawanie w Janabacie, Haidh lub Nifas aż do
modlitw Ad-han dla Fajra.
VIII. Lewatywa z płynów. IX. Wymiotowanie.
- A co, alimie - dopytywał się skonsternowany Samad - jeśli
dana osoba nie pości?
Uczony mąż przybrał surowy wyraz twarzy.
- Pytano o to Ibn Umara i miał on odpowiedzieć: „Jest to nic
więcej, jak tylko pocieranie męskiego członka, aż wytrysną
soki. Zwykłe podrażnianie zakończeń czuciowych nerwów”.
Słysząc to, Samad nabrał pewnej otuchy, lecz alim ciągnął:
- Według innych relacji miał jednak stwierdzić: „Zabronione
jest odbywanie stosunków z samym sobą”.
- Co więc jest słuszne? Czy to jest halal czy haraam?
Niektórzy utrzymują… - zaczął
Samad z głupia frant -… że „dla człowieka czystego serca
wszystko jest czyste”. Jeśli ktoś jest szczery i niezachwiany w
wierze, to nie może nikomu innemu przynieść szkody ani
obrazić…
Ale starzec tylko się roześmiał.
- Dobrze wiemy, kim są ci niektórzy. Allahu, miej litość dla
anglikanów! Kiedy męski organ jest w stanie erekcji, dwie
trzecie potencjału intelektualnego się wyłącza - powiedział,
potrząsając głową. -1 jedna trzecia wiary. Istnieje hadith
Proroka Mahometa - pokój jego duszy! - który brzmi tak: „O,
Allahu, szukam w tobie ucieczki od wszelkiej nie-godziwości,
jakiej dopuścić się mogą moje uszy, oczy, język, serce i moje
intymne części ciała”.
- Ale przecież… przecież jeśli człowiek jest czystego serca,
to… - Pokaż mi takiego człowieka, Samadzie! Pokaż mi jego
czyste postępki! Och, Samadzie Miah… moja rada brzmi:
strzeż się swej prawicy.
Oczywiście Samad, jak to Samad, wykazał się zachodnim
pragmatyzmem najwyższej próby, poszedł do domu i z
wielkim wigorem zrobił co trzeba swoją sprawną lewą ręką,
powtarzając: Dla człowieka czystego serca wszystko jest
czyste. Dla człowieka czystego serca wszystko jest czyste… i
tak dalej, aż w końcu osiągnął orgazm, lepki i przygnębiający.
I taki to rytuał powtarzał się przez jakieś pięć lat w małej
sypialni na poddaszu domu, w której sypiał sam (żeby nie
budzić Alsany) po przy-czoiganiu się z restauracji o trzeciej
nad ranem.
Odbywało się to co rano, po kryjomu, w milczeniu, bo
wierzcie lub nie, ale Samad przeżywał
z powodu tego ukradkowego trzepania, miętoszenia i
chlapania istne tortury, dręczyła go bowiem myśl, że nie jest i
nigdy nie będzie czysty, że nie jest czyste to, co robi, i że jego
Bóg najwyraźniej dawał mu zawsze drobne sygnały, drobne
ostrzeżenia, i karał go drobnymi nieszczęściami (zapaleniem
cewki moczowej - 1976, snem o kastracji - 1978, odkryciem
brudnego, sztywnego prześcieradła przez zdezorientowaną
cioteczną babkę Alsany - 1979), aż wreszcie rok 1980
przyniósł ostateczny kryzys: Samad usłyszał ryk Allaha, który
rozbrzmiewał mu w uszach niczym szum fal w muszli, i
poczuł, że pora zawrzeć układ z Bogiem.
2. Święta racja
A układ wyglądał tak: l stycznia 1980 roku, zupełnie jak ktoś,
kto postanawia, że zrezygnuje w nowym roku z sera pod
warunkiem, że będzie dostawał czekoladę, Samad
zrezygnował z masturbacji na rzecz picia. Był to rodzaj
transakcji, pewien interes, który zaproponował Bogu, przy
czym Samad miał być stroną aktywną, a Bóg figurantem. I od
tego dnia Samad doznał względnego duchowego spokoju,
zaczął spijać z Archibal-dem Jonesem kolejne kufle pienistego
guinnessa, a nawet przyswoił sobie chrześcijański nawyk
wznoszenia oczu ku niebu przy ostatnim łyku. Myślał przy
tym: Jestem zasadniczo dobrym człowiekiem.
Nie trzepię kapucyna. Odpuść mi trochę. To tylko
przypadkowy kufelek. Święta racja…
Ale oczywiście religia, jaką wyznawał, nie uznawała
kompromisów, układów, paktów, słabości. Jeśli chciał
zrozumienia i ustępstw, jeśli chciał liberalnej egzegezy, jeśli
chciał, żeby pozwolono mu odzipnąć, to jako kibic wybrał n i
e tę drużynę. Jego Bóg był
zupełnie inny niż uroczy, siwobrody niedorajda anglikanów,
metodystów czy katolików. Jego Bóg nie robił w branży
odpuszczania ludziom. Samad uświadomili sobie w końcu tę
prawdę w chwili, kiedy owego lipcowego dnia 19841 roku
jego wzrok spoczął na pięknej, rudowłosej nauczycielce
muzyk»« Poppy Burt-Jones. Wiedział, że jego Bóg jest
mściwy, wiedział, że gra s rozpoczęła, uświadomił sobie, że
umowa została zerwana i że umyśli i złośliwie została mu
podsunięta pokusa. Krótko mówiąc, wszelkie układy wzięły w
łeb.
Masturbacja zaczęła się od nowa i to na całego. Te dwa
miesiące pomiędzy pierwszym i ponownym spotkaniem ze
śliczną rudowłosą nauczycielką muzyki były najdłuższymi,
najbardziej lepkimi, woniejącymi seksem i przepełnionymi
poczuciem winy pięćdziesięcioma sześcioma dniami w życiu
Samada. Gdziekolwiek był, cokolwiek robił, stwierdzał nagle,
że dopada go coś w rodzaju synestetycznej fiksacji na punkcie
tej kobiety: słyszał kolor jej włosów w meczecie, chłonął
powonieniem dotknięcie jej ręki w metrze, smakował jej
uśmiech, idąc niewinnie ulicą do pracy, a to z kolei prowadziło
do przyswojenia gruntownej wiedzy na temat usytuowania
wszystkich publicznych toalet Londynu i do takiej odmiany
masturbacji, jaką nawet piętnastolatek z Szetlandów uznałby
chyba za zbyt nieumiarkowaną. Jedyną pociechą Samada było
to, że on, podobnie jak Roosevelt, wprowadził Nowy Ład:
folgował sobie, ale nie zamierzał konsumować. Chciał w jakiś
sposób oczyścić swą wyobraźnię z widoków i zapachów
Poppy Burt-Jones, uwolnić się od grzechu istim-ny i, choć nie
była to pora postu, a dni były najdłuższymi dniami roku, nie
przełykał
niczego pomiędzy świtem i zmierzchem, nawet - dzięki małej,
porcelanowej spluwaczce -
własnej śliny. A ponieważ żaden pokarm nie wchodził do jego
organizmu jednym końcem, to, co wychodziło drugim, było
tak mało treściwe, tak nieistotne, skąpe i przezroczyste, że
Samadowi niemal udało się przekonać samego siebie, iż jego
grzech został uznany za niewinny i że pewnego pięknego dnia
będzie mógł zwalić konia z takim wigorem, jak tylko zechce, i
na końcu ujdzie z niego tylko powietrze.
Pomimo intensywności swoich żądz i pragnień - duchowych,
fizycznych, seksualnych
- Samad przepracowywał jednak swoje dwanaście godzin
dziennie w restauracji. Szczerze mówiąc, restauracja była
właściwie jedynym miejscem, gdzie mógł jakoś wytrzymać.
Nie mógł znieść widoku swojej rodziny, nieznośna była mu
też myśl o knajpie O’Connella, nie chciał bowiem za nic dać
Archiemu satysfakcji oglądania go w takim stanie. W połowie
sierpnia zwiększył liczbę godzin pracy do czternastu; był to
teraz swoisty rytuał -
rozstawianie koszyków z różowymi, poskładanymi w łabądki
serwetkami i poprawianie ułożonego przez Shive szpaleru
wazonów z plastikowymi goździkami, przekładanie tu i
ówdzie źle położonego noża lub widelca, przetarcie kieliszka,
usunięcie tłustego odcisku palców z porcelanowej zastawy -
wszystko to przynosiło mu ukojenie. Bez względu na to, jak
złym był muzułmaninem, nikt nie mógł mu zarzucić, że nie
jest wytrawnym kelnerem.
Przyswoił sobie tę jedną nieciekawą umiejętność i
doprowadził ją do perfekcji. Tu przynajmniej mógł pokazać
innym właściwą ścieżkę, nauczyć, jak „podrasować”
nieświeżą cebulową bhaji, jak cudownie pomnożyć krewetki,
żeby zyskać wrażenie obfitości, jak wytłumaczyć
Australijczykowi, że nie potrzebuje aż tyle chilli, jak mu się
wydaje. Poza restauracją Pałace stawał się znów onanistą,
złym mężem, nieczułym ojcem o zasadach moralnych
typowego anglikanina. Ale tu, w środku, w tych czterech
ozdobionych jaskrawymi ornamentami ścianach, był
jednorękim geniuszem.
- Shiva! Tu brakuje kwiatka.
Minęły już dwa tygodnie od wprowadzenia Nowego Ładu; w
restauracji trwały przygotowania do zwykłego piątkowego
popołudnia.
- Pominąłeś ten wazon, Shiva!
Shiva podszedł, żeby sprawdzić, czy cienki jak ołówek
akwamaryno-wy wazonik na stoliku dziewiętnastym jest
rzeczywiście pusty.
- A na stoliku piętnastym w sosie chutney pływa kawałek
limonki.
- Czyżby? - zapytał Shiva ozięble.
Biedny Shiva, pomyślał Samad, dobija trzydziestki, nie jest
już tak piękny, a jednak wciąż tkwi tu, w restauracji.
Wszystkie jego plany i projekty wzięły w łeb. W 1975 roku
odszedł na krótko z tej pracy, żeby założyć firmę ochroniarską,
ale „nikt nie chcia! dawać roboty pakistańskim bramkarzom” i
Shiva wrócił, nieco mniej agresywny, lekko podłamany, jak
ujeżdżony koń.
- Tak, Shiva. Naprawdę.
-1 to doprowadza cię do szału, tak?
- Nie powiedziałbym, że aż do szału, ale… ale to mnie
denerwuje.
- Ostatnio - przerwał mu Shiva - coś ci padło na mózg.
Wszyscyśmy to zauważyli.
- Smy?
- No my. Chłopaki. Wczoraj była grudka soli na serwetce.
Przedwczoraj Gandhi wisiał
krzywo. Przez cały ostatni tydzień zachowywałeś się jak ten
nasz fuhrer - Shiva wskazał
podbródkiem Ardashira. - Jak wariat I nie uśmiechasz się. Nie
jesz. Ciągle masz do wszystkich preten-sje. A kiedy główny
kelner traci formę, wszyscy się zaniedbują. Następuje ogólne
rozprzężenie. To jak z kapitanem w drużynie piłki nożnej.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym ty mówisz -
powiedział chłodno Samad, podając Shivie wazon.
- A ja ci mówię, że dobrze to wiesz - odparł Shiva,
prowokacyjnie stawiając z powrotem pusty wazon na stoliku.
- Jeśli nawet mam jakieś problemy, to nie widzę powodu, żeby
miało się to odbijać na mojej pracy - powiedział Samad,
wpadając w lekką panikę, i z powrotem podał Shivie wazon.
- Nie zamierzam przysparzać kłopotów innym.
Shiva jeszcze raz odstawił wazon na stolik.
- A więc coś w tym jednak jest. No, stary… Wiem, że nie
zawsze się zgadzaliśmy, ale musimy się trzymać razem w tej
robocie. Jak długo już pracujemy razem, Samad Miah?
Samad spojrzał mu nagle w oczy i Shiva zauważył, że biedak
jest zlany potem i kompletnie oszołomiony.
- Tak, tak… - powtórzył. - Coś w tym jest… Shiva położył
Samadowi rękę na ramieniu.
- A może byśmy tak olali te pieprzone goździki i poszli do
kuchni, co? Przyrządzę ci curry - słońce zajdzie za
dwadzieścia minut. Chodź, możesz Shivie wszystko
powiedzieć.
Nie, żeby mnie to, kurwa, obchodziło, rozumiesz, ale muszę tu
też pracować, a ty cholernie mnie denerwujesz, chłopie.
Samad, dziwnie poruszony tą nieelegancką propozycją Shivy
powiernika, odłożył
swoje różowe łabądki i poszedł za nim do kuchni.
- Zwierzę, roślina czy minerał?
Shiva stanął przy kuchennym blacie i pokroił filet kurczaka w
idealną kostkę, po czym oprószył mięso kukurydzianą mąką.
- Słucham?
- Czy to zwierzę, roślina czy minerał? - powtórzył
zniecierpliwiony Shiva. - To, co cię dręczy.
- Raczej zwierzę.
- Samica?
Samad osunął się na stołek i zwiesił głowę.
- Samica - stwierdził krótko Shiva. - Żona?
- Cała hańba i ból spadną na moją żonę, ale nie… to nie o nią
chodzi.
- Inna sikoreczka. Jestem w tych sprawach specjalistą - Shiva
udał, że uruchamia kamerę, zanucił motyw przewodni z
programu „Master-mind” i wskoczył w wyimaginowany kadr.
- Shiva Bhagwati, ma pan trzydzieści sekund. Kategoria:
rżnięcie kobiety, która nie jest pańską żoną. Pytanie pierwsze:
Czy to w porządku? Odpowiedź: To zależy. Pytanie drugie:
Czy pójdę do piekła?
Samad przerwał mu z niesmakiem.
- Ja się z nią nie… kochani.
- Zacząłem, więc skończę: Czy pójdę do piekła? Odpowiedź…
- Dosyć. Daj spokój. Proszę cię, zapomnij, że w ogóle o czymś
wspomniałem,
- Chcesz do tego bakłażana?
- Nie…”Wystarczy zielona papryka.
- W porząsiu - rzekł Shiva, podrzucając strąk papryki w
powietrze i chwytając go na czubek noża. - Kurczak bhuna
raz! No więc jak to już długo trwa?
- W ogóle nie trwa. Widziałem się z nią tylko raz. Prawie
wcale jej nie znam.
- No więc w czym problem? Było jakieś macanko? Minetka?
- Tylko uścisk dłoni. To nauczycielka mojego syna. Shiva
wrzucił cebulę i paprykę na rozgrzany tłuszcz.
- No więc myślałeś o skoku w bok. I co z tego? Samad wstał.
- To coś więcej niż sprawa skoku w bok, Shiva. Całe moje
ciało się buntuje, nie pomagają żadne perswazje. Nigdy dotąd
nie przeżywałem takich upokorzeń. Na przykład ciągle…
- No tak - powiedział Shiva, wskazując na krocze Samada. -
Też to zauważyliśmy.
Dlaczego nie odbijesz laski przed wyjściem do roboty?
- Odbijam… ale to nic nie daje. Poza tym Allah tego zabrania.
- Och, nie udawaj takiego religijnego, Samad. To do ciebie nie
pasuje - Shiva otarł
cebulową łzę. - Takie poczucie winy jest niezdrowe.
- To nie poczucie winy. To strach. Mam pięćdziesiąt siedem
lat, Shiva. Człowiek w moim wieku zaczyna się…
przejmować sprawami wiary, nie chce odkładać niczego, z
obawy, że potem może być za późno. Zepsuła mnie Anglia,
widzę to teraz - moja żona i dzieci też uległy zepsuciu. Tak
sobie myślę, że może dobierałem sobie złych przyjaciół. Może
byłem zbyt frywolny. Może przedkładałem intelekt nad wiarę.
A teraz Bóg zesłał mi tę ostatnią pokusę. Rozumiesz - żeby
mnie ukarać. Shiva, ty się znasz na kobietach. Pomóż mi. Jak
to możliwe, żeby mnie tak wzięło? Wiem o istnieniu tej
kobiety zaledwie od kilku miesięcy, rozmawiałem z nią tylko
raz.
- No właśnie, sam powiedziałeś: masz pięćdziesiąt siedem lat.
To kryzys wieku średniego.
- Wieku średniego? Jak to średniego? - obruszył się Samad. -
Do cholery, Shiva, ja nie zamierzam dożyć stu czternastu lat!
- Tak się po prostu mówi. Piszą o tym ostatnio w różnych
czasopismach. Kiedy mężczyzna dochodzi do pewnego punktu
w życiu, zaczyna sobie zdawać sprawę, że teraz już będzie z
górki… a każdy facet jest taki młody jak dziewczyna, do
której czuje miętę, no wiesz, o czym mówię.
- Znalazłem się na moralnym rozdrożu, a ty mi opowiadasz
jakieś bzdury.
- Powinieneś wiedzieć takie rzeczy, bracie - powiedział Shiva
powoli, cierpliwie. -
Kobiecy orgazm, miejsca erogenne, rak jąder, menopau-za…
Kryzys wieku średniego to jedna z tych przypadłości. Coś
takiego nowoczesny mężczyzna powinien mieć w jednym
paluszku.
- Ale mnie są niepotrzebne takie informacje! - zawołał Samad.
Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po kuchni. - W tym
właśnie rzecz! Nie chcę być nowoczesnym mężczyzną!
Chcę żyć tak, jak powinienem był żyć od samego początku!
Chcę wrócić na Wschód!
- Ha… my wszyscy byśmy chcieli, nie uważasz? - mruknął
Shiva, mieszając paprykę i cebulę na patelni. - Ja wyjechałem
stamtąd jako trzylatek. Nic, kurwa, nie osiągnąłem w tym
kraju. Ale kto ma forsę na bilet lotniczy? I kto chciałby się
gnieździć w jakiejś szopie z czternastoma służącymi na
utrzymaniu? Kto wie, kim byłby Shiva Bhagwati po powrocie
do Kalkuty? Księciem czy żebrakiem? I kto - dodał, a jego
twarz ożywił na chwilę blask dawnej urody - wyciągnie z nas
Zachód, który tkwi już w nas tak głęboko?
Samad przemierzał kuchnię.
- Nie powinienem był tu nigdy przyjeżdżać - stąd biorą się te
wszystkie problemy.
Moi synowie nie powinni się byli tu urodzić, tak daleko od
Boga. Willesden Green!
Wizytówki dziwek w witrynach sklepów ze słodyczami, Judy
Blume w szkole, kondomy na chodniku, Święto Plonów,
nauczycielka kusicielka! - ryczał, chwytając nerwowo za
różne przedmioty. - Powiem ci w zaufaniu, Shiva: mój
najbliższy przyjaciel, Archibald Jones, jest niewierzący. No i
jakim ja jestem wzorem dla moich dzieci?
- Usiądź, Iqbal. Uspokój się. Słuchaj, ty po prostu kogoś
potrzebujesz. Ludzie potrzebują siebie wzajemnie. Tak jest
wszędzie, od Delhi do Deptford. I to jeszcze nie oznacza
końca świata.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Kiedy się z nią będziesz widział?
- Spotykamy się w związku ze sprawami szkoły… w pierwszą
środę września.
- Rozumiem. Czy ona jest hinduską? Muzułmanką? Nie należy
chyba do sikhów, co?
-1 to jest w tym wszystkim najgorsze - powiedział Samad
łamiącym się głosem. - To Angielka. Biała. Angielka. Shiva
pokręcił głową.
- Miałem do czynienia z mnóstwem tych białych ciź, Samad,
Z całą masą. Szło mi raz lepiej, raz gorzej. Były na przykład
dwie śliczne młode Amerykanki. Straciłem głowę dla jednej
takiej ślicznotki z Paryża. Romansowałem nawet rok z
Rumunką. Ale nigdy z Angielką. Z tego nigdy nic nie
wychodzi. Nigdy.
- Dlaczego? - zapytał Samad, atakując paznokieć kciuka
zębami w oczekiwaniu jakiejś przerażającej odpowiedzi,
jakiegoś płynącego z niebotycznych wyżyn wyroku. -
Dlaczego, Shiva Bhagwati?
- Za wiele w tym wszystkim historii - odparł enigmatycznie
Shiva, nakładając kurczaka bhuna na talerz. - Za dużo
cholernej historii.
*
Wpół do dziewiątej rano, pierwsza środa września 1984 roku.
Samad, zatopiony w myślach, usłyszał odgłos otwierania i
zamykania drzwi swego austina mini metro - gdzieś bardzo
daleko - odwrócił się w lewo i zobaczył sadowiącego się obok
Millata. Albo przynajmniej coś, co przypominało kształtem
Millata od szyi w dół; zamiast głowy chłopiec miał tomytronic
- przypominające wielką lornetkę wirtualne gogle. W środku,
Samad wiedział
to z autopsji, mały czerwony samochodzik, którego kierowcą
był jego syn, ścigał się na trójwymiarowym torze z dwoma
innymi, zielonym i żółtym. Millat ulokował swój mały tyłek
na siedzeniu z brązowego skaju.
- Uuu! Zimne! Zimne! Ziębi w pupę!
- A gdzie są Magid i Irie, Millat?
- Już idą.
- Z szybkością ekspresu czy ślimaka?
- liiii! - pisnął Millat, reagując na wirtualną blokadę, która
groziła wyekspediowaniem jego czerwonego samochodu w
kosmos.
- Millat, zdejmij to, bardzo cię proszę.
- Nie mogę. Muszę zdobyć jeden zero dwa siedem trzy punkty.
- Powinieneś zacząć się orientować w liczbach, Millat.
Powtórz: dziesięć tysięcy dwieście siedemdziesiąt trzy.
- Piesięć mysięcy gdzieście siesięsiesiąt czy.
- Zdejmij to, Millat.
- Nie mogę, bo zginę. Chcesz, żebym zginął, abba?
Samad nie słuchał. Jeśli chciał osiągnąć swój cel, musiał
bezwzględnie dotrzeć do szkoły przed dziewiątą. O dziewiątej
Poppy powinna być w klasie. Jakieś dwie po dziewiątej
otworzy dziennik swoimi długimi palcami, trzy po dziewiątej
zacznie pukać swoimi półksiężycowatymi paznokciami w
drewniany pulpit, z nieobecnym wyrazem twarzy.
- Gdzie oni są? Chcą się spóźnić do szkoły? - Aha.
- Czy oni zawsze wychodzą tak późno? - zapytał Samad, bo
odwożenie dzieci do szkoły nie było jego rutynowym
zajęciem. Należało do zadań Alsany lub Clary. To nadzieja na
przelotne zobaczenie Poppy Burt-Jones (choć do ich spotkania
pozostało już tylko siedem godzin i pięćdziesiąt siedem minut,
siedem godzin i pięćdziesiąt sześć minut, siedem godzin…)
sprawiła, iż wziął na siebie ten najbardziej mu nienawistny
rodzicielski obowiązek.
I strasznie trudno było mu przekonać Alsanę, że nie ma nic
dziwnego w tym osobliwym i nagłym pragnieniu
odtransportowania do szkoły własnego potomstwa i latorośli
Archiego.
- Ależ Samad, przecież ty wracasz do domu o trzeciej w nocy!
Odbito ci czy co?
- Chcę zobaczyć moich chłopców! Chcę zobaczyć Irie! Co
rano są więksi, a ja tego nie widzę! Millat urósł dwa cale.
- Ale nie akurat o wpół do dziewiątej rano. To może dość
dziwne, ale on rośnie, chwała Allahowi, cały czas. Pewnie to
jakiś cud. O co w tym wszystkim chodzi, ha? - wbiła
paznokieć w jego wylewający się nad paskiem brzuszek. - To
jakieś kombinacje. Ja to wyczuwani z daleka - jak mięso, które
zaczyna zalatywać.
Ach, to kulinarne powonienie Alsany, wyczulone na jego
grzeszki, oszustwa i lęki, nie miało sobie równego w okolicy i
Samad był wobec niego bezradny. Czy wiedziała? Czy się
domyślała? Takie niespokojne myśli dręczyły go całą noc
(kiedy nie trzepał kapucyna) i z nimi wsiadł do samochodu,
żeby teraz móc wyładować się na dzieciach.
- Gdzie oni, do diabła, są?
- Diabla, srabła!
- Millar!
- Przecież to ty przeklinasz - powiedział Millat, pokonując
czternaste okrążenie i zarabiając pięćset punktów premii za
wywołanie eksplozji żółtego samochodu. - Ciągle przeklinasz.
Tak samo jak pan Jones.
- No bo my mamy specjalne pozwolenie.
Bezgłowy Millat nie musiał pokazywać twarzy, żeby dało się
wyczuć, jak jest oburzony.
- NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO…
- Okej, okej - wycofa! się Samad, uświadamiając sobie, że nie
warto się wdawać w ontologjczne spory z dziewieciolatkiem. -
Przyłapałeś mnie. Nie ma czegoś takiego jak przyzwolenie na
bluźnierstwa. A gdzie twój saksofon, Millat? Przecież masz
dziś próbę orkiestry.
- W bagażniku - powiedział Millat z niedowierzaniem i
niesmakiem jednocześnie: facet, który nie wie, że saksofon
zostaje w niedzielę wieczorem zapakowany do bagażnika,
musi być chyba niedorozwinięty. - Dlaczego to ty nas
odwozisz do szkoły? W poniedziałki odwozi nas pan Jones.
Nie masz pojęcia o odwożeniu. Ani o odbieraniu nas ze
szkoły.
- Jestem pewien, że jakoś podołam temu trudnemu zadaniu. W
końcu to nie wymaga kwalifikacji kosmonauty. No gdzie jest
tych dwoje?! - wrzasnął i zatrąbił, wytrącony z równowagi
przenikliwością swego dziewięcioletniego syna, który potrafił
wyczuć, że w jego zachowaniu jest coś niewłaściwego. - I
bądź uprzejmy zdjąć te cholerne okulary! - Samad wyciągnął
rękę i ściągnął Millatowi gogle na szyję.
- ZABIŁEŚ MNIE! - Millat nasunął na oczy tomytronic, żeł>y
stwierdzić ze zgrozą, że jego małe, czerwone alter ego skręca
w stronę barier i znika w błysku eksplozji i deszczu żółtych
iskier.
Samad zmusił swoje gałki oczne, żeby przewróciły się w
oczodołach tak mocno, jak tylko się dało; miał nadzieję, że
jego mózg dokona aktu samooślepienia, a wtedy on, Samad,
dorówna innej ofierze zachodniego zepsucia, Edypowi.
Pożądam innej kobiety, pomyślał.
Zabiłem swojego syna. Przeklinam. Jem boczek. Regularnie
trzepię kapucyna. Piję guinnessa. Mój najlepszy przyjaciel to
niewierny. Wmawiam sobie, że jeśli będę tylko pocierał, bez
pomocy rąk, to to się nie liczy. Ale, och, to się liczy, i to jak!
Wszystko jest zapisane na wielkiej tablicy Tego, który liczy.
Co się stanie, kiedy przyjdzie Maszar? Jak się wytłumaczę,
kiedy nadejdzie Dzień Sądu?
Trzask. Trzask. Magid, Irie. Samad otworzył oczy i spojrzał
we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu siedziało dwoje
dzieci, na które czekał; oboje mieli na nosach okularki, głowę
Irie zdobiła niesforna fryzura afro (dziewczynka była niezbyt
urodziwa; geny się wymieszały, miała nos Archiego i okropnie
wystające zęby Clary), Magid miał gęste, czarne włosy z
nietwa-rzowym przedziałkiem pośrodku. Chłopiec niósł
magnetofon, Irie skrzypce.
Ale poza tymi podstawowymi szczegółami coś było nie tak,
jak być powinno. Jeśli się nie mylił, coś nieprzyjemnego
wisiało w powietrzu. Oboje spowijała od stóp do głów żałobna
czerń. Oboje mieli na lewych rękach opaski z niezdarnie
wymalowanymi koszykami warzyw.
Oboje dzierżyli notatniki, a na szyjach mieli zawieszone na
sznurkach wieczne pióra.
- Kto warn to zrobił? Milczenie.
- Amma? I pani Jones? Milczenie.
- Magid! Irie! Mowę wam odebrało?
Nadal milczenie; dziecięce milczenie, tak straszliwie
upragnione przez dorosłych, a jednak tak niesamowite, kiedy
wreszcie zapadnie.
- Millat, może ty wiesz, o co tu chodzi?
- To bzdura - powiedział podniesionym głosem Millat. -
Popisują się po prostu, mądrale, lord Głupek-Dupek i panna
Srajda.
Samad wykręcił się do tyłu, żeby spojrzeć w oczy dwojgu
buntownikom.
- Powiecie mi wreszcie, o co tu chodzi?
Magid chwycił za pióro i swoim równiutkim, schludnym
pismem wykaligrafował: JAK CHCESZ, po czym oddarł
skrawek papieru i podał go Samadowi.
- Śluby milczenia. Rozumiem. Ty też, Irie? Zdawało mi się, że
jesteś za rozsądna na takie głupoty.
Irie gryzmoliła coś przez chwilę w swoim notatniku, po czym
wręczyła swą notę dyplomatyczną Samadowi. MY
PROSTESTUJEMY.
- Prostestujecie? Co to jest pros i dlaczego go testujecie? Czy
to matka nauczyła was tego słowa?
Irie wyglądała tak, jakby miała za chwilę eksplodować
wyjaśnieniami, ałe Magid pokazał jej gestem, żeby trzymała
gębę na kłódkę, złapał jej kartkę i skreślił pierwsze S.
- Ach, rozumiem. Protestujecie. Magid i Irie pokiwali
energicznie głowami.
- No, to naprawdę fascynujące. I to pewnie wasze matki
wysmażyły ten cały scenariusz? Te kostiumy? Te notatniki?
Milczenie.
- Jesteście prawdziwymi bojownikami… nie puścicie farby. W
porządku. Ale czy można zapytać, przeciw czemu
protestujecie?
Magid i Irie wskazali na opaski.
-”Warzywa? Walczycie o prawa warzyw?
Irie zatkała sobie usta dłonią, żeby nie wykrzyczeć
odpowiedzi, a tymczasem Magid pośpiesznie kaligrafował w
swoim notatniku: PROTESTUJEMY W SPRAWIE ŚWIĘTA
PLONÓW.
- Mówiłem warn - warknął Samad - nie życzę sobie, żebyście
uczestniczyli w całej tej bzdurze. To nie ma nic wspólnego z
nami, Magid. Dlaczego zawsze chcesz być kimś innym, niż
jesteś?
Po obu stronach zapadła nabrzmiała gniewem cisza; obaj
wiedzieli, do jakiego bolesnego incydentu nawiązywał Samad.
Kilka miesięcy wcześniej, w dniu dziewiątych urodzin
Magida, pojawiła się w drzwiach ich domu grupka bardzo
sympatycznych i grzecznych białych chłopców i zapytała o
Marka Smitha.
- Mark? Tu nie mieszka żaden Mark - powiedziała Alsana,
nachylając się do nich z dobrotliwym uśmiechem. - Tu
mieszka tylko rodzina Iqbalow. Pomyliliście adresy.
Ale nim zdążyła skończyć zdanie, wybiegi ze swego pokoju
Magid i odsunął matkę na bok.
- Cześć, chłopaki.
- Siemasz, Mark.
- Idę do klubu szachowego, mamo.
- Dobrze, M… Mark - powiedziała Alsana, bliska płaczu z
powodu ostatecznego afronru, jakim było to „mamo” zamiast
„amma”. ~ Tylko nie wracaj późno.
- DAŁEM CI WSPANIAŁE IMIONA I NAZWISKO,
MAGID MAH-FOOZ
MURSHED MUBTASIM IQBAL! - wrzeszczał Samad w siad
za Magidem, kiedy ten wrócił
wieczorem do domu i pomknął jak strzała na górę. - A TY
CHCESZ SIĘ NAZYWAĆ
MARK SMITH!
Był to jednak objaw znacznie poważniejszej choroby. Magid
naprawdę chciał należeć do jakiejś innej rodziny. Chciał mieć
swoje koty, nie karaluchy, chciał, żeby jego matka grała na
wiolonczeli, a nie terkotała na maszynie do szycia, chciał mieć
na jednej ścianie domu winorośl, a nie wciąż rosnącą stertę
śmieci sąsiadów. Chciał mieć w holu fortepian, a nie pogięte,
drzwi samochodu kuzyna Kursheda, chciał spędzać wakacje
na rowerze we Francji, a nie poprzestawać na jednodniowych
wypadach do Blackpool, żeby odwiedzić ciotki, chciał w
swoim pokoju podłogi z gładkich polerowanych desek, a nie
przyniesionego z restauracji pomarańczowo-zielonego dywanu
w orientalny deseń. Chciał wreszcie, żeby jego ojciec był
lekarzem, a nie jednorękim kelnerem. I w tym miesiącu Magid
przeobraził wszystkie te pragnienia w wolę uczestniczenia w
Święcie Plonów, tak jakby to zrobił Mark Smith. I wszyscy
inni.
ALE MY CHCEMY TEGO ŚWIĘTA, BO INACZEJ
ZOSTANIEMY UKARANI.
PANI OWENS POWIEDZIAŁA, ŻE TO TRADYCJA.
W Samadzie aż się zagotowało.
- Czyja tradycja? - ryknął, a Magid, bliski płaczu, zaczął
natychmiast znów gorączkowo coś pisać. - Do jasnej cholery,
jesteś muzułmaninem, a nie leśnym skrzatem!
Mówiłem ci, Magid, na jakich warunkach będziesz mógł w
tym uczestniczyć. Pójdziesz ze mną na bądź. Jeśli mam przed
śmiercią dotknąć tego czarnego kamienia, zrobię to z moim
najstarszym synem u boku.
W połowie pisania Magidowi złamał się ołówek, więc
nasmarował dalszy ciąg samym grafitem. TO NIE W
PORZĄDKU! NIE MOGĘ IŚĆ NA HADŻ. MUSZĘ
CHODZIĆ DO
SZKOŁY NIE MAM CZASU JECHAĆ DO MEKKI. TO NIE
W PORZĄDKU!
- Oho, kłania się dwudziesty wiek. „To nie w porządku”. Nic
nigdy nie jest w porządku.
Magid oddarł kolejną kartkę z notatnika i podsunął ją ojcu pod
nos. POWIEDZIAŁEŚ
JEJ TACIE, ŻEBY NIE POZWOLIŁ JEJ BRAĆ UDZIAŁU
W ŚWIĘCIE.
Samad nie mógł temu zaprzeczyć. W zeszły wtorek poprosił
Archie-go, żeby ten na znak solidarności zatrzymał Irie w
domu w tygodniu, w którym szkoła obchodziła Święto
Plonów. Archie wykręcał się i wił jak piskorz, bojąc się
gniewu Clary, ale Samad przekonywał go: „Weź przykład ze
mnie, Archibald. Kto nosi spodnie w moim domu?”.
Archie pomyślał o Alsanie, którą tak często widywał w tych
uroczych jedwabnych, zwężanych w kostkach pantalonach, i o
Samadzie, który zwykle miał na sobie długą, haftowaną lungi
z szarej bawełny, strój na wszystkie okazje i okoliczności,
właściwie spódnicę. Ale nie powiedział tego głośno.
NIE BĘDZIEMY SIĘ ODZYWAĆ, JEŚLI NIE POZWOLISZ
NAM
UCZESTNICZYĆ, NIE ODEZWIEMY SIĘ JUŻ NIGDY,
NIGDY. PRZENIGDY. A JAK
UMRZEMY, TO WSZYSCY POWIEDZĄ, ŻE TO PRZEZ
CIEBIE, PRZEZ CIEBIE, PRZEZ CIEBIE.
Fantastycznie, pomyślał Samad, jeszcze więcej krwi na mojej
jednej zdrowej ręce, jeszcze większe poczucie lepkiej winy.
*
Samad nie miał pojęcia o dyrygenturze, ale wiedział, co mu
się podoba. To prawda, rzecz nie była zbyt trudna, ot, prosty
utworek na trzy czwarte, do czego wystarczał zwykły
metronom jej wskazującego palca - ale, ach, cóż za rozkosz
patrzeć, jak ona to robi! Patrzeć na jej plecy, na bose stopy,
wysuwające się lekko - na trzy - z klapek, na łagodnie
zaokrąglone pośladki, napinające dżinsy za każdym razem,
kiedy wychylała się gwałtownie do przodu przy kolejnym
topornym crescendo orkiestry - cóż to była za rozkosz! Co za
w i d o k! Jedynym, co powstrzymywało go przed zerwaniem
się z miejsca i pochwyceniem jej w ramiona, był lęk, jaki
budziła w nim całkowita niezdolność do oderwania od niej
oczu. Ale musiał być rozsądny: orkiestra jej potrzebowała -
było jasne jak słońce, że bez niej dzieciaki nigdy nie
przebrnęłyby przez tę parafrazę Jeziora labędztego (która
kojarzyła się raczej z kaczkami taplającymi się w kałuży
oleju). A jednak jak straszliwym marnotrawstwem wydawało
mu się - podobnie jak widok oseska przyssanego do piersi
nieznajomej kobiety w autobusie - że taka piękność oddawała
się do dyspozycji stworzeń zbyt młodych, żeby wiedziały, co z
tym robić. Przez głowę przemknęła mu myśl, którą
natychmiast przywołał z powrotem: Samadzie Miah… jako
mężczyzna musiałeś sięgnąć dna, skoro jesteś zazdrosny o
młodych, o przyszłość… A potem, nie po raz pierwszy tego
popołudnia, kiedy Poppy Burt-Jones po raz kolejny wysunęła
stopę z buta, a kaczki poległy w końcu w ekologicznej
katastrofie, zadał sam sobie pytanie: Dlaczego, na Allaha,
jestem tutaj? I odpowiedź przyszła natychmiast z
nieuchronnością nagłego ataku torsji: Bo nie mogę być nigdzie
indziej.
Tyk, tyk, tyk. Samad był wdzięczny za ten dźwięk batuty
stukającej w pulpit, dźwięk, który wytrącał go z tego
podobnego do delirium stanu.
- Chwileczkę, dzieci. Stop. Cśśś, uciszcie się. Odłóżcie na
chwilę instrumenty. Opuść smyczek, Anita. O tak, dobrze, do
samej podłogi. Dziękuję. No dobrze. Pewnie zauważyliście, że
mamy dziś gościa. - Odwróciła się do Samada, który usilnie
starał się znaleźć coś, na czym mógłby skoncentrować wzrok,
coś neutralnego, co nie burzyłoby w nim i tak już wzburzonej
krwi. - To pan Iqbal, ojciec Magida i Millata.
Samad wstał jak na komendę, osłaniając starannie
szerokopołym płaszczem swoje niesforne krocze, skinął
niemrawo dłonią i usiadł z powrotem.
- Powiedzcie: „Dzień dobry, panie Iqbal”.
- DZIEŃ DOBRY, PANIE ICK-BALL - rozbrzmiał donośny
chór głosów, do którego przyłączyło się dwoje muzyków.
- No a może skoro mamy publiczność, zagramy po raz trzeci?
- TAK, PANNO
BURT-JONES.
- Pan Iqbal jest nie tylko naszą dzisiejszą publicznością, ale do
tego publicznością bardzo szczególną. To właśnie dzięki panu
Iqbalowi nie będziemy już w przyszłym tygodniu grać Jeziora
łabędziego.
Wiadomość ta wywołała ogólną wrzawę, której towarzyszyło
chóralne trąbienie trąbek, łomot bębnów i brzęk cymbałów.
- No dobrze, dobrze, wystarczy. Nie spodziewałam się, że
spotka się to z tak entuzjastyczną reakcją.
Samad uśmiechnął się. A więc miała w dodatku poczucie
humoru. Była inteligentna, bystra - ale dlaczego miałby sądzić,
że im więcej powodów do grzechu, tym ów grzech ma
mniejszą wagę? Znów myślał jak chrześcijanin - znów
zapewniał Stwórcę: Musisz przyznać, że mam świętą rację.
- Odłóżcie instrumenty. Tak, ty też, Marvin. Dziękuję ci
uprzejmie.
- To co będziemy grać?
- No więc… - zaczęła Poppy Burt-Jones z tym samym na pół
nieśmiałym, na pół
wyzywającym uśmiechem, jaki zauważył u niej już wcześniej
-… zajmiemy się czymś bardzo ekscytującym. W przyszłym
tygodniu chcę trochę poeksperymentować z muzyką indyjską.
Cymbalista, niepewny, jaką będzie odgrywał rolę przy tak
radykalnej zmianie rodzaju muzyki, uznał, że powinien
pierwszy ośmieszyć te zamierzenia.
- Jak to? Mówi pani o tej muzyce liiiii III AAaaaa Illiiii AA
Ooooo? - zapytał, kołysząc na boki głową i udatnie parodiując
dźwięki, jakie słyszało się w hinduskich musicalach lub na
zapleczu „indyjskich” re-stauracji. Cała klasa wybuchnęła
śmiechem donośnym, jak unisono sekcji blachy, i już
zespołowo powtórzyła numer: liii liiiaaaoo OOOAaaaaa liiii
Oooiiii… Dźwięki te, którym towarzyszyło rzępolenie
skrzypiec, wtargnęły do erotycznego półsnu Samada i kazały
mu przenieść się wyobraźnią do orientalnego ogrodu, gdzie
on, Samad, cały w bieli, schowany za wielkim drzewem
śledził ubraną w sań i w bindi Poppy Burt-Jones, ona zaś
kluczyła zalotnie wśród fontann i marmurów.
- Nie wydaje mi się… - zaczęła nauczycielka, usiłując
przekrzyczeć zgiełk i podnosząc głos o kilka decybeli -…
UWAŻAM, ZE TO NIEŁADNIE… - tu jej głos wrócił do
normalnego natężenia, bo klasa wyczuła gniewny ton i
ucichła. - Uważam, że to nieładnie wyśmiewać cudzą kulturę.
Orkiestra, nieświadoma tego, że to robi, lecz doskonale
świadoma, że jest to jedno z najstraszliwszych wykroczeń
ftrzeciw regulaminowi Manor School, spuściła kolektywnie
wzrok i utkwiła go w podłodze.
- A wy jak uważacie? Jak by ci się to podobało, Sophie, gdyby
ktoś wyśmiewał zespół
Queen?
Sophie, lekko zapóźniona w rozwoju dwunastolatka,
przyodziana w bluzę z podobizną tego zespołu, błysnęła
grubymi jak denka butelki szkłami.
- Nie podobałoby mi się to, pszepani.
- A widzisz! - Widzę.
- Bo Freddie Mercury należy do twojej kultury.
Samad słyszał krążące wśród kelnerów w restauracji Pałace
pogłoski, że podobno ten cały Mercury jest w rzeczywistości
bardzo jasnoskórym Persem nazwiskiem Farookh; tnaitre
d’hotel pamięta! go ze szkoły w Panczgani koło Bombaju. Ale
po co dzielić włos na czworo?
Nie chcąc przerywać Poppy Burt-Jones akurat w chwili, kiedy
wpadła w coś w rodzaju pedagogicznego transu, zachował tę
informację dla siebie.
- Czasami muzyka innych narodów wydaje nam się dziwna,
bo ich kultura jest inna niż nasza - ciągnęła panna Burt-Jones z
powagą. - Ale to przecież nie oznacza, że nie jest ona równie
dobra, prawda?
- TAK, PSZEPANI.
-1 dzięki naszym odmiennym gustom możemy się czegoś
wzajemnie o sobie dowiedzieć, prawda?
- TAK, PSZEPANI.
- Jaką ty na przykład lubisz muzykę, Millat? Millat zastanowił
się przez chwilę, przesunął saksofon na biodro i zaczął
przebierać po nim palcami jakby grał na gitarze.
- Bo-orn to ruuuun! Da da da da daaa! Bruce Springsteen,
pszepani! Da da da da daaa!
Baby, we were bo-orn…
- Aha. I nic więcej? Może słuchasz czegoś w domu?
Twarz Millata wyrażała zawód, że jego odpowiedź nie była
najwyraźniej prawidłowa.
Spojrzał na ojca, który gestykulował gwałtownie za plecami
nauczycielki, próbując naśladować ruchami rąk i głowy
bharata natyam, taniec, który wykonywała kiedyś z
upodobaniem Al-sana, zanim smutek legł ciężarem na jej
sercu, a dzieci związały jej ręce - i nogi.
- Thriiiii-ller! - zaśpiewał Millat na całe gardło, przekonany,
że pojął, o co chodzi ojcu. - Thriii-ller night! Michael Jackson,
pszepani! Michael Jackson!
Samad ukrył twarz w dłoniach. Panna Burt-Jones spojrzała
dziwnym wzrokiem na drobnego chłopca, który stojąc na
krześle, kręcił biodrami i chwytał się na jej oczach za
genitalia.
- Dobrze, dziękuję ci, Millat. Dziękuję za to, że masz podobne
zdanie… w tej kwestii.
Millat wyszczerzył zęby.
- Nie ma sprawy, pszepani.
Podczas gdy dzieci ustawiały się w kolejce, żeby zamienić
dwanaście pensów na dwa herbatniki i kubek przesłodzonego
napoju, Samad niczym drapieżca podążał za lekkostopą panną
Burt-Jones do muzycznego magazynku, ciasnej, pozbawionej
okien klitki, zawalonej instrumentami i segregatorami,
kipiącej od partytur i wypełnionej zapachem, który Samad
wziął początkowo za zapach Poppy, ale teraz zidentyfikował
jako woń skórzanych futerałów na skrzypce zmieszaną ze
słodkawym zapaszkiem katgutu.
- To tu pani pracuje? - zapytał, dostrzegłszy biurko pod
stertami pa-pierzysk.
Poppy spłonęła rumieńcem.
- Ciasnota, prawda? Wydatki na naukę muzyki co roku
okrawano, aż wreszcie doszło do sytuacji, że nie ma już z
czego okrawać. Do tego, że powstawiali biurka do spiżarek i
zrobili z nich biura. Gdyby nie rada miejska, nie byłoby nawet
tych biurek.
- Rzeczywiście, strasznie to maciupkie - stwierdził Samad,
rozpaczliwie wypatrując miejsca, gdzie mógłby stanąć tak,
żeby nie mieć jej w zasięgu ręki. - Można się nabawić
klaustrofobii.
- Wiem, że tu jest okropnie, ale może zechce pan usiąść?
Samad rozejrzał się za krzesłem.
- O Boże, przepraszam, krzesło jest tu - zgarnęła jedną ręką
papiery, książki i inne śmiecie, odsłaniając podejrzanie
niestabilny stołek. - Sama go zrobiłam, ale stoi całkiem
pewnie.
- Zajmuje się pani stolarką? - zainteresował się Samad, znów
poszukując bezwiednie pretekstu do popełnienia straszliwego
grzechu. - Nie tylko muzyk, ale także rzemieślnik?
- Nie, nie - chodziłam tylko krótko na kursy wieczorowe - nic
szczególnego. Zrobiłam ten stołek i podnóżek, ale podnóżek
się rozleciał. Nie jestem żadnym… wie pan, że nie przychodzi
mi do głowy ani jeden słynny stolarz?
- Zawsze można wymienić Jezusa.
- Ale nie wypada mi powiedzieć „Nie jestem Jezusem”… Bo
oczywiście nie jestem, ale z zupełnie innych powodów.
Samad usiadł niepewnie na stołku, a Poppy Burt-Jones za
swoim biurkiem.
- Chce pani powiedzieć, że nie jest pani dobrym człowiekiem?
Zauważył, że niezamierzona powaga tego pytania wprawiła ją
w zakłopotanie; Poppy przegarnęła palcami grzywkę, zaczęła
kręcić szylkre-towym guzikiem od bluzki, zaśmiała się
niepewnie.
- Wolę sobie wyobrażać, że nie jestem do gruntu zła. -1 to
wszystko?
- No cóż… ja…
- O Boże, przepraszam… - zaczął Samad. - Nie mówiłem
poważnie, panno Burt-Jones.
- No więc… powiedzmy, że nie jestem panem Chippendale -
o, tak będzie najlepiej.
- No tak - zgodził się uprzejmie Samad, myśląc jednocześnie,
że Poppy ma znacznie lepsze nogi niż jakiekolwiek krzesło
Chippendale’s.
- No więc na czym to skończyliśmy?
Samad pochylił się lekko do przodu, żeby spojrzeć jej głęboko
w oczy (pamiętał, jak ludzie mówili o nim, że ma coś w
oczach - ten chłopiec, który od niedawna jest w Delhi, ma
takie oczy, że można umrzeć). - A czy my w ogóle zaczęliśmy,
panno Bun-Jones?
- Szukałam… szukałam swoich notatek. Gdzie one się mogły
podziać? Zaczęła grzebać w rumowisku na swoim biurku;
Samad znów pochylił się do przodu na swym stołku, czerpiąc
drobną satysfakcję z tego, ze jej palce, jeśli go wzrok nie
mylił, drżały lekko. Czyżby to była t a chwila? Liczył sobie
pięćdziesiąt siedem lat - upłynęło dobre dziesięć od czasu, gdy
miał swoje pięć minut - i nie był w ogóle pewien, czy
rozpozna właściwy moment, jeśli takowy znów przyjdzie. Ty
stary dziad u, powiedział sobie w duchu, wycierając twarz
chusteczką, ty stary d u r - n i u. Wyjdź stąd natychmiast -
wyjdź, zanim utoniesz we własnym pocie (bo w poczuciu
winy spocił się jak mysz), wyjdź, zanim zdarzy się to
najgorsze. Ale czy było to możliwe? Czy było możliwe, że w
ciągu ostatniego miesiąca - miesiąca, w którym ściskał i
tryskał, modlił się i błagał, zawierał układy z Bogiem i
rozmyślał (zawsze o niej) -
także ona myślała o n i m?
- Och, a przy okazji… Przypomniałam sobie, że chciałam pana
o coś zapytać.
Tak! - pisnął wewnętrzny głosik, który ulokował się w
prawym jądrze Samada. Bez względu na to, jakie było pytanie,
odpowiedź brzmiała tak, tak, tak. Tak, kochajmy się tu, na tym
biurku, tak, aż się do tego oboje palimy, i tak, panno Burt-
Jones, tak, odpowiedź, jedyna i nieunikniona brzmi TAK!
Jednak „na zewnątrz”, w racjonalnym świecie, gdzie toczyła
się ich rozmowa, jakieś trzy stopy nad jego moszną,
odpowiedź zabrzmiała: „Środa”.
Poppy roześmiała się.
- Nie, nie chodzi mi o to, jaki mamy dzień; chyba nie
wyglądam na aż tak nieprzytomną? Nie, ja pytałam, jaki to jest
dzień, to znaczy dla muzułmanów. Zauważyłam, że Magid
jakoś specjalnie się ubrał, i kiedy zapytałam go, z jakiej okazji,
nie odpowiedział.
Strasznie się zmartwiłam, że może czymś go uraziłam.
Samad sposępniał. Jest rzeczą zaiste wstrętną przypominać
człowiekowi o jego dzieciach, kiedy ten próbuje sobie
wyobrazić dokładny kolor i jędrność sutka, który rysuje się tak
wyraźnie pod bluzką.
- Magid? Proszę się nie przejmować Magidem. Jestem pewien,
że go pani nie obraziła.
- A więc słusznie się domyślałam - powiedziała Poppy
radośnie. - To coś w rodzaju…
no nie wiem… Ślubów milczenia?
- Eee… no tak… tak - jąkał się Samad, nie chcąc ujawniać
swych rodzinnych kłopotów. - To symbol zawartej w Koranie
prawdy, że dzień zapłaty zaskoczy nas nieświadomych. To
znaczy milczących. A więc najstarszy syn w rodzinie ubiera
się na czarno i eee… zachowuje takie wzgardliwe milczenie
przez cały… przez okres… w okresie, kiedy następuje proces
oczyszczenia.
Święty Boże!
- Rozumiem. To fascynujące. I Magid jest najstarszy?
- Starszy o dwie minuty od swojego brata. Poppy uśmiechnęła
się.
- A zatem zrozumiałe, że to on milczy.
- Te dwie minuty… - wyjaśniał Samad cierpliwie, bo mówił
do kogoś, kto nie miał
pojęcia o wpływie, jaki tak krótkie odcinki czasu miały w
historii rodziny Iqbalow na jej losy
-… te dwie minuty to wielka różnica.
- A czy to ma jakąś nazwę?
- Amar durbol lagchee. -1 co to znaczy?
W dosłownym tłumaczeniu: czuję słabość. To znaczy, panno
Burt-Jones, że każda cząstka mojego jestestwa omdlewa z
pragnienia, by panią pocałować.
- To znaczy - powiedział na głos bez chwili wahania - „nieme
oddawanie czci Stwórcy”.
- Amar durbol lagchee. No no! - pokręciła głową Poppy Burt-
Jones.
- Właśnie - powiedział Samad Miah. Poppy Burt-Jones
pochyliła się ku niemu.
- Nie wiem… Dla mnie to zupełnie niewiarygodny akt
samokontroli. My, ludzie Zachodu, po prostu tego nie mamy -
tej zdolności poświęcenia - mam tyle podziwu dla
wstrzemięźliwości pańskich ziomków, ich zdolności
samoograniczenia.
Tu Samad wykopnął spod siebie stołek jak wieszający się
samobójca i wpił się w rozszczebiotane usta Poppy Burt-Jones
swymi rozpalonymi wargami.
7. Trzonowce
I grzechy ojców ze Wschodu obciążą ich spłodzonych na
Zachodzie synów. Często po pewnym czasie, zmagazynowane
w genach jak skłonność do łysienia czy podatność na raka
jąder, ale bywa, że jeszcze tego samego dnia. Czasami w tej
samej chwili. Wyjaśnia to, w jaki sposób doszło do sytuacji, że
dwa tygodnie później, podczas druidycznego Święta Plonów,
można było zobaczyć Samada, jak pakuje jedyną koszulę,
której nigdy nie wkładał, idąc do meczetu (Dla człowieka
czystego serca wszystko jest czyste), do foliowej torby, żeby
móc się później przebrać i spotkać z panną Burt-Jones (16.30,
pod zegarem w Harlesden), nie budząc podejrzeń…
Tymczasem Magid i zmienny jak chorągiewka na dachu Millat
wsunęli do plecaków tylko cztery puszki przeterminowanego
groszku, torbę mieszanych chrupek i parę jabłek (Święta
racja), przygotowując się do spotkania z Irie (16.30, przy
samochodzie lodziarza) i wizyty u przydzielonego im
staruszka, któremu mieli zanieść pogańskie dary, czyli
niejakiego pana J. P. Hamiltona z Kensal Rise.
Obie te wyprawy, z czego żaden z zainteresowanych nie
zdawał sobie sprawy, przebiegały po pewnych pradawnych
szlakach - czyli używając bardziej współczesnego żargonu, był
to swoisty replay. Byliśmy już tutaj kiedyś. Przypomina to
oglądanie w Bombaju, Kingston czy Dhace tych samych
starych i nudnych brytyjskich sitcomów, pompowanych w
nieskończoność do byłych kolonii. Imigranci bowiem są
zawsze szczególnie skłonni do powtórek - ma to coś
wspólnego z ich przemieszczaniem się z zachodu na wschód,
ze wschodu na zachód lub z wyspy na wyspę. Nawet kiedy
gdzieś przybywasz, wciąż poruszasz się w gruncie rzeczy w tę
i we w tę, a twoje dzieci kręcą się w kółko. Nie ma na to
właściwego określenia - grzech pierworodny wydaje się
określeniem zbyt brutalnym, może lepsza byłaby pierworodna
trauma. W końcu trauma to coś, co się wciąż powtarza, i jest
prawdziwą tragedią Iqbalow, że nie mogą si? oni powstrzymać
przed ponownym przerzucaniem się z jednego kraju do
drugiego, z jednej wiary do drugiej, z objęć jednej
śniadoskórej ojczyzny w blade, piegowate ramiona innego
imperialnego władcy. Trzeba kilku powtórek, zanim przejdą
do kolejnej melodii. A oto co się dzieje, gdy Alsana szyje
hałaśliwie na swojej monstrualnej maszynie Singera)
obrzucając podwójnym ściegiem otwór w rozprutych w kroczu
majtkach, nie widząc, że ojciec i synowie kręcą się cichaczem
po domu, pakując ubrania i prowiant. I jest to powtórka. Skok
przez kontynenty. Replay. Ale powoli, wszystko po kolei…
*
Jak młodzi przygotowują się do spotkania ze starymi? Tak
samo jak starzy do spotkania z młodymi: bez większego
entuzjazmu, nie spodziewając się po drugiej stronie żadnych
racjonalnych reakcji, a także ze świadomością, że będzie im
się trudno porozumieć (nie tyle ze względu na różnice
mentalne, ile genitalne). No i z przekonaniem, że muszą
przyjechać z czymś, co druga strona lubi, z czymś dla niej
odpowiednim. Jak na przykład herbatniki Garibaldiego.
- Oni je lubią - wyjaśniała Irie, kiedy bliźniacy zaczęli
kwestionować jej wybór, mknąc do celu na górnym piętrze
trzęsącego się autobusu numer 52. - Lubią rodzynki w tych
herbatnikach. Starzy ludzie lubią rodzynki.
- Nikt nie lubi rodzynków - parsknął Millat spod kokonu
swoich wirtualnych gogli. -
Zdechłe winogrona, błeee. Kto by chciał to jeść?
- Starzy ludzie jedzą - upierała się Irie, wpychając z powrotem
herbatniki do torby. - I one wcale nie są zdechłe, tylko
ususzone.
- Dobra, ale najpierw muszą zdechnąć.
- Zamknij się, Millat. Magid, powiedz mu, żeby się zamknął!
Magid zsunął okulary na czubek nosa i dyplomatycznie
zmienił temat.
- Co tam jeszcze masz? Irie sięgnęła do torby.
- Kokosa.
- Kokos!
- A żebyś wiedział - Irie usunęła szybko orzech z zasięgu
Millata. - Starzy ludzie lubią orzechy kokosowe. Dodają
mleko do herbaty.
Odgłosy wymiotowania wydawane przez Millata
zmobilizowały ją dodatkowo, więc ciągnęła, niezrażona:
-1 mam jeszcze chrupiącą bagietkę i trochę sera w plasterkach,
i parę jabłek…
- My mamy jabłka, wodzu - przerwał jej Millat (słowo
„wódz”, nie wiadomo dlaczego, oznaczało w
północnolondyńskim żargonie durnia, dupę wołową,
koniobijcę i w ogóle niewiarygodną ofermę).
- Ale ja wzięłam więcej jabłek i lepszych i jeszcze miętowe
ciasto, i trochę bligii, i solonego dorsza.
- Nienawidzę bligii i solonego dorsza.
- A kto powiedział, że ty masz to jeść?
- Ja wcale nie chcę.
- No i nie zjesz.
- Jasne, bo nie chcę.
- Jasne, bo bym ci nie pozwoliła, nawet gdybyś chciał.
- No to fajnie się składa, bo nie chcę. Palma! - powiedział
Millat i, nie zdejmując swoich gogli, przejechał dłonią po
czole Irie, co oznaczało, że uważa ją za kompletnie rąbniętą. -
Szajba!
- No to spokojna czacha, bo nie dostaniesz ani odrobiny…
- Co, nie boli cię? - zakwiczał Millat, trąc jej czoło coraz
mocniej. - Musi cię boleć!
Odbiła ci szajba.
- Chyba nie mnie, tylko tobie, bo to wszystko jest dla pana J.
P. Ha-miltona.
- To nasz przystanek! - zawołał Magid, zrywając się z miejsca
i szarpiąc gwałtownie za linkę dzwonka.
- Moim zdaniem - powiedział zrzędliwie jeden emeryt do
drugiego - moim zdaniem, oni wszyscy powinni wrócić do
się…
Ale dalszy ciąg tego najstarszego zdania na świecie zagłuszył
dźwięk dzwonka i tupot nóg i propozycja ugrzęzła gdzieś pod
siedzeniami, razem z zużytą gumą do żucia.
- Kuku na muniu, kuku na muniu! - zaśpiewał Millat i cała
trójka, zbiegłszy po schodkach, wypadła z autobusu na ulicę.
Autobus linii 52 kursuje dwiema trasami. Można wsiąść do
niego, tak jak dzieci, w Willesden i pojechać na południe przez
Kensal Rise do Portobello, a potem do Knightsbridge i
patrzeć, jak feeria kolorów ustępuje białemu jaskrawemu
światłu miasta, albo można pojechać na północ, tak jak to
uczynił Samad - z Willesden przez Dollis Hill, Harlesden i
obserwować ze zgrozą (jeśli jest się tak strachliwym jak
Samad, jeśli wszystkim, czego cię to miasto nauczyło, jest to,
że trzeba przejść na drugą stronę ulicy na widok
ciemnoskórego człowieka), jak biel przechodzi w żółć, a
potem w brąz, aż wreszcie pojawia się zegar w Harlesden,
który sterczy jak posąg królowej Wiktorii w Kingston -
wysoka, biała kamienna kolumna w morzu czerni.
Samad był zaskoczony, tak, zaskoczony, tym, że kiedy ścisnął
jej rękę po pocałunku -
tym pocałunku, którego smak wciąż jeszcze czuł na wargach -
i zapytał, gdzie mogliby się spotkać, najlepiej daleko, jak
najdalej stąd („Bo dzieciaki, żona”, mamrotał bez ładu i
składu), wymieniła szeptem właśnie Harlesden. Spodziewał
się, że Poppy powie „Islington” lub „West Hampstead” czy
przynajmniej „Swiss Cottage”, a tymczasem usłyszał
„Harlesden. Mieszkam w Harlesden”.
- Stonebridge Estate? - zapytał, zaniepokojony i zdumiony
inwencją pragnącego go ukarać Allaha; wyobraził sobie, jak
leży na swej nowej kochance z czterocalowym gangsterskim
nożem w plecach.
- Nie, ale niedaleko stamtąd. Chcesz się ze mną spotkać?
Usta Samada były tego dnia samotnym rewolwerowcem na
zielonym pagórku, rewolwerowcem, który strzela sobie w łeb,
a jednocześnie planuje dokonanie wielkich czynów.
- Tak. Och, niech mnie szlag! Tak!
A potem pocałował ją znowu i obrócił coś dotychczas
względnie czystego w coś zupełnie innego, ujmując jej pierś
lewą dłonią i z radością rejestrując zatchnięcie, jakie ten gest
wywołał.
Potem nastąpiła krótka, obowiązkowa wymiana zdań, jaka
zawsze następuje między wiarołomcami, którzy chcą się
poczuć mniej wiarołomni.
- Naprawdę nie powinnam…
- Nie jestem pewien, co z tego…
- Musimy się spotkać, żeby przynajmniej zastanowić się, co…
- Rzeczywiście, trzeba porozmawiać o tym, co zasz…
- Bo coś zaszło, ale… - Moja żona, dzieci…
- Dajmy sobie trochę czasu… Za dwa tygodnie w środę? O
wpół do piątej? Pod zegarem w Harlesden?
W całej tej ohydnej, zabagnionej sytuacji Samad mógł sobie
przynajmniej pogratulować wzorowej organizacji czasu:
wysiadł z autobusu piętnaście po czwartej, miał
więc pięć minut, żeby wejść do toalety w McDo-naldzie
(gdzie mieli czarnych bramkarzy, którzy pilnowali, żeby nie
wchodzili czarni) i przebrać się pośpiesznie, zamieniając swój
restauracyjny strój ze spodniami dzwonami na granatowy
garnitur, wełniany sweter „w serek” i szarą koszulę, w której
kieszeni tkwił grzebień, żeby Samad mógł nadać swym
gęstym włosom jakiś cywilizowany wygląd. Tymczasem
minęło dwadzieścia po czwartej, więc pozostawało mu pięć
minut na odwiedzenie kuzyna Hakima i jego żony Zinat,
którzy prowadzili miejscowy sklep „£1+50p” (nazwa ta mogła
wywoływać fałszywe wrażenie, że nie sprzedają tu niczego
powyżej tej ceny, ale po bliższym zbadaniu sprawy okazywało
się, że jest to cena minimalna, jaką się tu płaci). I którzy mieli
mu, jak sobie to nierozważnie zaplanował, dostarczyć alibi.
- Och, Samad Miah! Jakiś ty dziś elegancki - pewnie nie bez
powodu! Zinat Mahal: jadaczka wielka jak Blackwell Tunnel -
i właśnie na to
Samad liczył.
- Dziękuję, Zinat - powiedział, robiąc umyślnie zakłopotaną
minę. - A co do powodu…
Nie jestem pewien, czy mogę powiedzieć.
- Będę milczeć jak grób, Samad! Cokolwiek mi powiesz,
pozostanie tajemnicą do mojej śmierci.
Cokolwiek mówiono Zinat, nieodmiennie rozpalało do
białości linię telefoniczną, a także - emitowane w eter za
pośrednictwem anten, fal radiowych i satelitów -
wychwytywane było w końcu przez rozwinięte cywilizacje
pozaziemskie z atmosfery nawet najbardziej odległych od nas
planet.
- Cóż, prawdę mówiąc…
- Na Allaha, wyduszę wreszcie! - zawołała Zinat, która
zdążyła już niemal wyjść zza kontuaru, tak wielką znajdowała
przyjemność w wysłuchiwaniu plotek. - Gdzie to się
wybierasz?
- No więc… mam się spotkać w Park Royal z agentem
ubezpieczeniowym. Chciałbym, żeby moja Alsana była dobrze
zabezpieczona materialnie na wypadek mojej śmierci, ale… -
tu pogroził ostrzegawczo palcem swojej obwieszonej
błyskotkami rozmówczyni ze zbyt mocno umalowanymi
oczami. -… ale nie chcę, żeby o tym wiedziała! Wszelka myśl
o śmierci jest jej wstrętna, Zinat.
- Słyszałeś, Hakim? Są jeszcze mężowie, którzy martwią się o
przyszłość swoich żon!
No idź, pośpiesz się, nie zatrzymuję cię, kuzynie.
ico
I nie martw się! - zawołała za nim, sięgając jednocześnie po
słuchawkę długimi, zakrzywionymi szponami. - Nie pisnę Alsi
ani stówka.
Załatwiwszy sobie alibi, Samad stwierdził, że ma jeszcze trzy
minuty, żeby zastanowić się, co starszy pan mógłby przynieść
w prezencie młodej dziewczynie, co mógłby przynieść starszy,
ciemnoskóry facet młodej dziewczynie, czekającej na zbiegu
czterech
„czarnych” ulic. Co byłoby odpowiednim…
- Kokos?
Poppy Burt-Jones wzięła włochatą kulę i spojrzała na Samada
z zakłopotanym uśmiechem.
- To dziwne połączenie - zaczął Samad nerwowo. - Ma sok jak
owoc, ale jest twardy jak orzech. Z wierzchu brązowy i
wygląda staro, ale wewnątrz jest biały i świeży. Nie najgorsza,
jak mi się wydaje, kombinacja. Używamy ich czasem - dodał,
nie wiedząc, co by jeszcze powiedzieć - przygotowując curry.
Twarz Poppy rozjaśnił zachwycający uśmiech, który
podkreślał naturalne piękno jej twarzy. Ten uśmiech miał w
sobie, jak pomyślał Samad, coś ujmującego, nie było w nim
nic grzesznego - był lepszy i czystszy niż to, co robili.
- Jest śliczny - powiedziała.
*
Na ulicy, o pięć minut drogi od adresu zapisanego w szkolnym
dzienniczku, Irie wciąż czulą, że pieką ją policzki, i pragnęła
rewanżu.
- Zaklepuję to - powiedziata, wskazując na zdezelowaną
motorynkę opartą o ścianę w pobliżu stacji metra Kensal Rise.
-1 to, i to - wskazała na dwa stojące obok górskie rowery.
Millat i Magid natychmiast włączyli się do akcji. Praktyka
„zaklepy-wania”, polegająca na przywłaszczaniu sobie
różnych rzeczy wzorem nowo przybyłych na nieznany ląd
kolonizatorów, była zabawą dobrze im znaną i obaj ją
uwielbiali.
- Ha, wierz mi, bracie, że ja w ogóle nie chcę tego złomu! -
powiedział Millat z jamajskim akcentem, którego wszystkie
dzieci, bez względu na pochodzenie, używały, kiedy chciały
okazać pogardę. - Ja zakle-puję t o - powiedział, wskazując na
efektowny, lśniący czerwony sportowy mg, który właśnie
znikał za rogiem. - I to! - zawołał, ubiegając o ułamek sekundy
Magida i celując palcem w bmw, które przemknęło obok nich.
- Już go zaklepałem -
powiedział do Magida, który wcale nie zamierzał się spierać. -
Jest mój!
Irie, lekko przygnębiona takim rozwojem wypadków, wbiła
wzrok w trotuar, gdy nagle doznała olśnienia.
- Jazaklepuję to!
Magid i Millat zatrzymali się i spojrzeli z nabożnym
podziwem na idealnie białe buty Nike, których posiadaczką
stała się teraz Irie (z jednym czerwonym logo i jednym
niebieskim, tak piękne, jak wspominał później Magid, że
można się było zabić), choć najwyraźniej zdawały się
zmierzać w stronę Queens Park i tkwiły na nogach wysokiego,
wystrojonego czarnego wyrostka.
Millat pokiwał głową zazdrośnie.
- Nieźle. Szkoda, że ja ich nie przyuważyłem.
- Zaklepuję! - zawołał nagle Magid, dziobiąc brudnym palcem
w szybę wystawy, za którą stał „Mały chemik”, z twarzą
jakiejś podstarzałej gwiazdy telewizyjnej na wieku.
Zadudnił pięścią w szybę. - Jazaklepuję to! Nastąpiła chwila
ciszy.
- To? - zapytał z niedowierzaniem Millat. - To? Zaklepujesz
„Małego chemika”?
Zanim biedny Magid się obejrzał, dwie dłonie znalazły się na
jego czole i zaczęły je wściekle trzeć. Magid rzucił Irie pełne
wyrzutu spojrzenie typu „I ty, Brutusie?”, wiedząc doskonale,
że to nic nie da. Wśród prawie dziesięciołatków nie ma
lojalności.
- Zyg-zyg, marchewka! Kołowatej babci wnuczek!
- Ale co z panem J. P. Hamiltonem? - jęknął Magid, płonąc
rumieńcem pohańbienia. -
Jesteśmy na miejscu. Gdzieś tu jest jego dom. To spokojna
ulica, nie można tu tak hałasować.
Pan Hamilton to staruszek.
- Jak jest staruszkiem, to musi być głuchy - zauważył logicznie
Millat. - A jak ktoś jest głuchy, to nie słyszy.
- To wcale nie jest tak. Starym ludziom hałas przeszkadza. Ty
tego nie rozumiesz.
- On jest pewnie za stary, żeby wyjąć to wszystko z toreb -
powiedziała Irie. -
Powinniśmy zrobić to sami i zanieść mu w rękach.
Cała trójka zaczęła zgodnie wyjmować prowiant i układać na
zgiętych rękach tak, żeby móc „zaskoczyć” pana J. E
Hamiltona swoją wspa-nialomyślnością dobroczyńców, kiedy
ten otworzy im drzwi, I rzeczywiście, kiedy pan J. P. Hamilton
stanął w progu twarzą w twarz z trójką ciemnoskórych dzieci,
ściskających w rękach i pod pachami całe fury różnych
wiktuałów, wyglądał istotnie na zaskoczonego. Tak stary, jak
sobie wyobrażali, ale dużo wyższy i schludniejszy, uchylił
tylko trochę drzwi, trzymając pokrytą górskimi łańcuchami
błękitnych żył rękę na klamce i wystawiając zza drzwi tylko
głowę. Irie przypominał
szlachetnego sędziwego orła; kępki podobnych do ptasiego
puchu włosów sterczały mu z uszu, spod mankietów i na
karku; jedno białe pasemko opadało mu na czoło, palce miał
przykurczone jak szpony. Jak można się, było spodziewać po
starym angielskim ptaszysku z krainy czarów, był dobrze
ubrany - miał na sobie zamszową kamizelkę, tweedową
marynarkę i zegarek ze złotą dewizką.
I błyszczał cały, poczynając od niebieskich tęczówek
okolonych po-żyłkowanymi czerwienią białkami aż po lśniący
sygnet, cztery srebrne medale przypięte w rządku tuż nad
sercem i srebrną oprawkę wojskowej legitymacji wyglądającej
z kieszonki na piersi.
- Bardzo was proszę - rozległ się głos człowieka-ptaka, głos, w
którym nawet dzieci rozpoznały coś, co należało do innej
klasy i innej epoki. - Muszę was uprzejmie prosić, żebyście
odeszli od moich drzwi. Nie mam pieniędzy, więc bez
względu na to, czy zamierzacie mnie obrabować czy coś mi
sprzedać, będziecie, obawiam się, rozczarowani.
Magid wysunął się naprzód, starając się znaleźć w polu
widzenia staruszka, bo lewe oko, błękitne jak niebo w wyniku
efektu Rayleigha, patrzyło gdzieś w przestrzeń za nimi,
podczas gdy prawe tonęło w fałdach pomarszczonej skóry, tak
że ledwie się otwierało.
- Pan pewnie zapomniał, proszę pana; przysłała nas szkoła, a
tu są…
- No a teraz do widzenia - powiedział staruszek, jak gdyby
żegnał sędziwą ciotkę, wyruszającą w podróż pociągiem, po
czym powtórzył jeszcze raz: - Do widzenia - i dzieci
zobaczyły przez tani witraż w zamkniętych drzwiach, jak
długa sylwetka pana Hamiltona, falując jak gdyby w
rozgrzanym powietrzu, oddala się z wolna korytarzem, a
potem zamienia się w brązowe plamki, które stapiają się z
brązem tła, i całkowicie się rozpływa.
Millat ściągnął swoje gogle na szyję, zmarszczy! brwi i walnął
pięścią w przycisk dzwonka.
- Może on nie chce tych darów? - zasugerowała Irie. Millat
zwolnił na chwilę przycisk.
- Musi chcieć. Prosił się o nie - burknął gniewnie i znów
nacisnął z całej siły na dzwonek. - Przecież jest Święto
Plonów, tak czy nie? Panie Hamilton! Panie J. P. Hamilton!
Powolny proces zanikania zaczął się cofać i pan Hamilton
począł rekonstytuować się z atomów schodów i komody, aż
osiągnął znów normalną wielkość i wygląd. Po chwili wytknął
głowę zza uchylonych drzwi.
Zniecierpliwiony Millat wetknął mu kartkę do ręki.
- Jest Święto Plonów!
Ale starzec potrząsnął tylko głową jak ptak kąpiący się w
kałuży.
- Nie, nie, naprawdę nie chcę, żeby niepokoili mnie jacyś
domokrążcy w moim własnym domu. Nie wiem, czym
handlujecie - czy broń Boże nie encyklopedią. W moim wieku
człowiek nie szuka informacji, ale się od nich odcina.
- Ale to wszystko za darmo!
- Ach, tak… rozumiem… A niby dlaczego?
- Bo jest Święto Plonów - powtórzył Magid.
- Pomagamy mieszkańcom dzielnicy. Panie Hamilton, musiał
pan rozmawiać z naszą nauczycielką, bo to ona nas tu
przysłała. Może po prostu pan zapomniał - dodała Irie swoim
„dorosłym” głosem.
Pan Hamilton dotknął ze smutkiem swej skroni, jak gdyby to
miało mu pomóc w odzyskaniu pamięci, po czym z wolna
otworzył drzwi na całą szerokość i zrobił jeden nieśmiały
kroczek naprzód, wchodząc w strefę jesiennego słońca.
- No cóż… w takim razie wejdźcie.
Weszli za nim w ponury mrok przedpokoju. Mieszkanie
zawalone było zniszczonymi, odrapanymi wiktoriańskimi
meblami, wśród których można było dostrzec przedmioty
świadczące o tym, że toczy się tu na bieżąco jakieś bardziej
aktywne życie - połamane dziecięce rowerki, podarty
elementarz, cztery pary zabłoconych kaloszy w różnych
rozmiarach, czyli najwyraźniej rodzinny zestaw.
- No dobrze - rzek! jowialnie, kiedy znaleźli się w saloniku z
pięknymi wykuszowymi oknami, przez które widać było
rozległy ogród. - Co też my tu mamy?
Dzieci wysypały swój ładunek na nadjedzoną przez mole
kanapę; Magid wymieniał
nazwy produktów, jakby odczytywał listę zakupów, a
tymczasem pan Hamilton zapalił
papierosa i roztrzęsionymi palcami obmacywał badawczo
poszczególne składniki tego pikniku.
- Jabłka… och, Boże, nie… groszek… nie, nie, nie… chrupki
ziemniaczane…
Trwało to dłuższą chwilę; każdy artykuł z osobna został
podniesiony i odrzucony, aż wreszcie staruszek spojrzał na
nich załzawionymi oczami.
- Ja nie mogę jeść nic z tych rzeczy… są zbyt twarde, cholera,
zbyt twarde. Jedyne, z czym mógłbym sobie jakoś poradzić, to
chyba mleczko kokosowe. No ale… mamy przecież jeszcze
herbatę, prawda? Napijecie się herbaty?
Dzieci patrzyły na niego tępo i nie odzywały się.
- No, proszę, siadajcie, kochani.
Irie, Magid i Millat usiedli na kanapie, kręcąc się nerwowo.
Nagle rozległo się głośne mlaśnięcie i, kiedy podnieśli wzrok,
stwierdzili, że zęby pana Hamiltona leżą na jego języku, tak
jakby z ust wyskoczył mu ich drugi garnitur. Po czym w
mgnieniu oka wskoczyły z powrotem.
- Ja po prostu nie mogę jeść niczego, dopóki nie zmielą mi
tego na papkę, prawda.
Sam jestem sobie winien. Lata zaniedbań. Czyste zęby nigdy
nie były w armii sprawą pierwszorzędnej wagi. - Uderzył się
niezdarnie trzęsącą ręką w pierś. - Bo ja, widzicie, byłem
żołnierzem. No dobrze: jak często czyścicie zęby, młodzi
ludzie?
- Trzy razy dziennie - skłamała Irie.
- KŁAMCZUCHA! - zawołali chórem Millat i Magid. -
KURZY SIĘ JEJ Z GŁOWY!
- Dwa i pól rażą.
- Jak to? - zdziwił się pan Hamilton, wygładzając jedną ręką
spodnie, a drugą podnosząc herbatę do ust.
- Raz dziennie - powiedziała Irie bojaźliwie; przejęty głos
pana Hamiltona skłaniał ją do wyznania prawdy. - Prawie
codziennie - dodała.
- Obawiam się, że będziesz tego żałować, dziecko. A wy,
chłopcy? Magid już miał na końcu języka jakąś zawiłą,
fantastyczną opowieść o maszynie do mycia zębów, która robi
za niego co trzeba, podczas gdy on śpi, ale Millat wyznał
szczerze:
- Raz dziennie. Mniej więcej.
Pan Hamilton rozparł się w swoim krześle i zamyślił się
głęboko.
- Ludzie często zapominają o tym, jak ważne są zęby. My, w
odróżnieniu od bardziej prymitywnych stworzeń - którym
zęby wielokrotnie odrastają i tak dalej - jesteśmy ssakami.
A ssaki mają w życiu taką szansę tylko dwukrotnie. Może
cukru?
Dzieci, pomne tylko dwukrotnej szansy, odmówiły.
- Ale jak wszystko na tym świecie tak i to ma dwie strony.
Musicie wiedzieć, prawda, że czyste białe zęby nie zawsze są
rzeczą pożyteczną i pożądaną. Kiedy na przykład byłem w
Kongu, jedynym sposobem, żeby wytropić w ciemnościach
czarnucha, byfo, prawda, wypatrywanie bieli jego zębów.
Straszna sprawa. A było tam ciemno jak w de u Murzyna,
cholernie ciemno. I ginęli, prawda, przez te swoje białe zęby.
Biedne sukinsyny. A z kolei jak spojrzeć na rzecz z drugiej
strony, to mnie udało się dzięki temu przeżyć, prawda.
Dzieci siedziały w milczeniu. A potem Irie zaczęła bezgłośnie
płakać.
- Na wojnie podejmuje się błyskawiczne decyzje - ciągnął pan
Hamilton. - Widzisz biały błysk i trach! Zupełnie jakby…
Ciemno jak u Murzyna… Straszne czasy. Wszyscy ci piękni
chłopcy martwi, u moich stóp. Rozprute brzuchy, wyobraźcie
sobie, jelita na moich butach. Prawdziwy koniec cholernego
świata. Piękni mężczyźni, wcieleni do wojska przez szkopów,
czarni jak smoła. Biedni głupcy, nie wiedzieli nawet, dlaczego
tam są, dla kogo walczą, do kogo strzelają. Błyskawiczne
decyzje. Błyskawiczne, moje dzieci. Jakież to okrutne!
Herbatnika?
- Ja chcę iść do domu - szepnęła Irie.
- Mój tata też walczył. Po stronie Anglików - powiedział
piskliwie Millat, zaczerwieniony i wściekły.
- Mówisz o piłce nożnej, chłopcze, czy o wojsku?
- O armii brytyjskiej. Był czołgistą. Razem z jej tatą. Czołg
nazywał się Mister Churchill - wyjaśnił Magid.
- Obawiam się, że się mylisz - powiedział pan Hamilton,
swym dystyngowanym tonem. - O ile pamiętam, nie było tam
żadnych fakirów - choć może dziś nie wypada tak mówić, co?
Ale nie, nie było Pakistańczy-ków… czym byśmy ich karmili?
Nie, nie… -
mruczał, roztrząsając tę kwestię, jak gdyby stanął przed szansą
napisania na nowo historii. -
Wykluczone. Nie mogliby prawdopodobnie strawić takiego
ciężkiego jedzenia. Żadnych Pakistańczyków. Pakistańczycy
byli w pakistańskiej armii, jeśli taka istniała. A co do biednych
Brytyjczyków, to mieli dosyć nas, starych poddanych
królowej…
Pan Hamilton zaśmiał się cicho do siebie, odwrócił głowę i
przez chwilę wpatrywał
się w milczeniu w rozkołysane gałęzie wiśni zajmującej cały
róg ogrodu. Po długiej pauzie odwrócił się; w jego oczach
znów pojawiły się łzy - nagłe, wielkie jak grochy - jakby ktoś
go spoliczkował.
- A wy, młodzi ludzie, nie powinniście łgać. Od łgarstw psują
się zęby.
- To nie łgarstwo, panie Hamilton, on naprawdę był na wojnie
- powiedział Magid, zawsze pojednawczy, zawsze pierwszy do
negocjacji. - Postrzelili go w rękę. Ma odznaczenia. Byt
bohaterem.
- A kiedy zęby się zepsują…
- To jest prawda! - wrzasnął Millat i kopnął tacę stojącą
między nimi na podłodze. -
Ty głupi, pieprzony dziadu!
- A kiedy zęby się zepsują - ciągną! pan Hamilton,
uśmiechając się do sufitu - ach, wtedy sprawa jest
nieodwracalna. Ludzie nie patrzą już na człowieka tak jak
dawniej. Żadna ślicznotka za nic w świecie nie obejrzy się za
tobą. Ale kiedy człowiek jest jeszcze młody, bardzo ważne są
trzecie trzonowce. Powszechnie nazywane zębami mądrości.
Trzeba po prostu dbać przede wszystkim o nie. To one były
przyczyną mojej klęski. Wy ich jeszcze nie macie, ale moim
prawnukom już zaczynają się wyrzynać. Problem z tymi
zębami polega na tym, że człowiek nie wie z góry, czy będzie
miał odpowiednio dużą jamę ustną, żeby mogły wyrosnąć bez
przeszkód. To jedyny element organizmu, do którego trzeba
dorosnąć.
Człowiek musi być wystarczająco duży, żeby pojawiły się te
zęby, rozumiecie? Bo jeśli nie jest, to, mój Boże, rosną krzywo
albo nie chcą rosnąć w ogóle. Zostają zablokowane w kości -
nazywa się to chyba reinkluzja - i wtedy wdaje się straszna,
okropna infekcja. Trzeba je więc jak najwcześniej usunąć, tak
powiedziałem mojej wnuczce Jocelyn, w związku z jej
synami.
Po prostu człowiek musi to zrobić. Nie można walczyć z tymi
zębami. Żałuję, że sam tego nie zrobiłem. Szkoda, że nie
poddałem się wcześniej i nie zabezpieczyłem się odpowiednio.
Bo zęby mądrości to zęby po ojcu, prawda, dziedziczymy je
po ojcu, jestem tego pewien. Więc człowiek musi być
dostatecznie duży. A ja nie byłem… Usuńcie je i szczotkujcie
pozostałe trzy razy dziennie, jeśli chcecie posłuchać mojej
rady.
Zanim pan J. P. Hamilton zdążył opuścić wzrok, żeby
przekonać się, czy chcą posłuchać jego rady, troje
brązowoskórych gości zniknęło, zabierając z sobą torbę jabłek
(tych jabłek, które chciał dać Jocelyn, żeby utarła mu je w
mikserze). Potykając się i popychając, wybiegli, żeby jak
najprędzej znaleźć się wśród zieleni, dotrzeć do płuc miasta,
do jakiegoś| miejsca, gdzie można będzie swobodnie
oddychać.
*
Trzeba tu powiedzieć, że dzieci znały miasto. I wiedziały, że
miasto to inkubator Obłędu. Znały pana Bladą Twarz, Indusa,
który chodził po ulicach Willesden z twarzą pomalowaną na
biało, a ustami na niebiesko, i nosił rajstopy i trampki. Znały
pana Gazeciarza, wysokiego chudziel-ca, który chodził zawsze
w przeciwdeszczowym płaszczu do kostek i przesiadywał w
bibliotekach, wyjmując z aktówki świeże gazety i drąc je
godzinami na paseczki. Znały czerwonolicą Szaloną Mary,
specjalistkę od obrzędów wudu, której terytorium rozciągało
się od Kilburn po Oxford Street i która rzucała swe uroki,
siedząc w pojemniku na śmieci w West Hampstead. Znały
pana Tupecika, który nie miał brwi i nosił
swoją pe-ruczkę nie na głowie, ale na sznurku na szyi.
Wszyscy ci ludzie obnosili się jednak ze swym szaleństwem -
a zatem byli lepsi, mniej przerażający niż pan J. E Hamilton.
Oni popisywali się swym obłędem, nie byli na pół obłąkani, na
pół normalni i nie zerkali nieufnie przez szparę w drzwiach.
Byli prawdziwymi szaleńcami w szekspirowskim tego słowa
znaczeniu i potrafili przemówić sensownie, kiedy człowiek
najmniej się tego spodziewał. W
północnym Londynie, gdzie radni miejscy głosowali kiedyś za
tym, by zmienić nazwę jednej z dzielnic na Nirwana, nie jest
niczym niezwykłym to, że idąc ulicą, usłyszymy słowa godne
mędrca od człowieka o kredowo białej twarzy, niebieskich
ustach czy pozbawionego brwi.
Stojąc po drugiej strony ulicy lub w drugim końcu wagonu
metra, ludzie ci potrafią wykorzystać swój schizofreniczny
talent do dostrzegania związków między rzeczami pozornie
odległymi (do dostrzegania kosmosu w ziarnku piasku i
wysnuwania opowieści z niczego), do zadawania zagadek, do
rymowania, do obnażania człowieka, do precyzyjnego
określania, kim jest, dokąd zmierza (zwykle na Baker Street -
zdecydowana większość współczesnych jasnowidzów
podróżuje linią Metropolitan) i po co. Ale my jako miasto nie
doceniamy tych ludzi. Nasz instynkt ostrzega nas, że
zamierzają nas wprawić w zakłopotanie, że chcą nas jakoś
zawstydzić, kiedy tak przemykają wzdłuż wagonu z
wytrzeszczonymi oczami i krościatymi nosami, przygotowani
do zadania nam sakramentalnego pytania, na co się tak
gapimy. Na co się, kurwa, gapimy? Stosując swoisty
mechanizm obronny, londyńczycy nauczyli się nie patrzeć,
nigdy nie patrzeć, unikać wzroku pytającego, udawać, że nie
słyszą tego okropnego „Na co się gapisz?”, i w ten sposób
oszczędzić sobie żałosnej, niemrawej i bezcelowej
odpowiedzi: „Na nic”. Ale tak jak ulega ewolucji ofiara (bo
jesteśmy ofiarami dla Szaleńców, którzy nas tropią, pragnąc
rozpaczliwie podzielić się swą prawdą z nieszczęsnym
pasażerem), tak samo zmienia się myśliwy, i prawdzi-wych
profesjonalistów zaczyna już nużyć ta stara formułka,
przenoszą się więc na bardziej egzotyczny obszar.
Weźmy Szaloną Mary. Och tak, zasada jest wciąż ta sama i
rzecz wciąż polega na kontakcie wzrokowym i
niebezpieczeństwie wynikającym z jego nawiązania, ale teraz
Mary nawiązuje go z odległości dwustu, trzystu, nawet
czterystu kroków i jeśli przyłapie cię na tym, że jakoś
reagujesz, ryczy na całą ulicę, pędzi, wymachując swym kijem
hoodoo aż fruwają jej dredy, pióra i opończa, aż dopadnie cię,
opluje, i wtedy dopiero się zaczyna! Samad wiedział to
wszystko - starli się już kiedyś, on i czerwonolica Szalona
Mary; miał nawet kiedyś nieszczęście siedzieć obok niej w
autobusie. Każdego innego dnia dałby jej zdrowo popalić.
Ale dziś poczucie winy czyniło go bezbronnym, dziś trzymał
Poppy za rękę o zachodzie słońca i nie mógł stawić czoła
Szalonej Mary, odeprzeć jej wrednych ataków, obronić się
przed rzucaną mu w twarz prawdą i przed odrażającym
szaleństwem tej kobiety - i dlatego oczywiście Mary tropiła go
od pewnego czasu całkiem rozmyślnie, skradając się za nim
po Church Road.
- Dla własnego bezpieczeństwa: nie oglądaj się - ostrzegł
Samad Poppy. - Po prostu idź prosto przed siebie. Nigdy bym
nie przypuszczał, że zawędruje aż tu, do Harlesden.
Poppy zerknęła kątem oka na pstrokatą zjawę galopującą ulicą
na wyimaginowanym koniu.
- Kto to jest? - zapytała ze śmiechem. Samad przyśpieszył
kroku.
- Szalona Mary. I nie jest bynajmniej zabawna. Jest
niebezpieczna.
- Och, nie bądź śmieszny. To, że jest bezdomna i ma jakieś…
problemy psychiczne, nie znaczy, że chce komuś zrobić
krzywdę. Biedaczka, możesz sobie wyobrazić, co musiała
przejść w życiu, żeby się stać kimś takim?
Samad westchnął, zniecierpliwiony.
- Po pierwsze, nie jest bezdomna. Ściągnęła wszystkie
pojemniki na kółkach z całego West Hampstead i zbudowała z
nich całkiem imponującą konstrukcję w Fortune Green. A po
drugie, to nie jest żadna „biedaczka”. Wszyscy się jej
panicznie boją, od radnych miejskich w dół. Od czasu kiedy
rzuciła klątwę na restaurację Ramachandry i cały interes po
miesiącu zbankrutował, dostaje darmowe jedzenie w każdym
sklepiku w północnym Londynie.
Tęgawy Samad zaczynał się obficie pocić, przyśpieszając, w
miarę jak Szalona Mary robiła to samo po drugiej stronie
ulicy.
- Poza tym ona nie lubi białych - szepnął zdyszany. Poppy
szeroko otworzyła oczy.
- Naprawdę? - zapytała, tak jakby nie mogła w to uwierzyć, po
czym, popełniając fatalny błąd, odwróciła się, żeby spojrzeć
na obłąkaną. Mary w mgnieniu oka znalazła się przy nich.
Kula gęstej plwociny trafiła Samada prosto między oczy, w
samą nasadę nosa. Otarł
ją, przyciągnął Poppy do siebie i próbował wyminąć Szaloną
Mary, skręcając gwałtownie w stronę kościoła św. Andrzeja,
ale kostur hoodoo opadł im pod nogi i nakreślił na żwirze
linię, której nie wolno im było przekroczyć.
Powoli i z tak groźną miną, że lewa strona jej twarzy robiła
wrażenie sparaliżowanej, zapytała:
- Patrzysz… na… coś… konkret… nego?
- Nie! - zdołała wykrztusić Poppy.
Szalona Mary przeciągnęła jej kosturem po łydkach i zwróciła
się do Samada.
- Ej, panie szanowny! Patrzysz… na coś… konkret… nego?
Samad pokręcił przecząco głową.
Nagle Mary wrzasnęła:
- CZARNY! GDZIEKOLWIEK SIĘ OBRÓCISZ, CZEKA
CIĘ LOS MARNY!
- Proszę… - wyjąkała Poppy, najwyraźniej przerażona. - Nie
chcemy żadnych kłopotów.
- CZARNY! (Mary lubiła przemawiać rymowankami). TA
JĘDZA CI ZGOTUJE
LOS MARNY.
- My nikomu nie chcemy… - zaczął Samad, ale przerwał,
ugodzony kolejnym pociskiem flegmy, tym razem w policzek.
- Idą za tobą przez lasy i góry, aż wreszcie cię chwycą w
szatańskie pazury -
wyrecytowała scenicznym szeptem, po czym rozłożyła
ramiona i zakołysała się na boki w tańcu, wbijając swój kostur
w podbródek Poppy Burt-Jones.
- Co z nami robili? Zabijali nas i niewolili! Co robili z
naszymi umysłami? Dręczyli nas i doprowadzali do
wściekłości! Czym jest skażenie środowiska?
Naparła mocniej kosturem na podbródek Poppy i powtórzyła
pytanie:
- CZYM JEST SKAŻENIE ŚRODOWISKA? Poppy
rozpłakała się.
- Błagam… Nie wiem, czego pani ode mnie chce…
Szalona Mary cmoknęła głośno i znów przeniosła uwagę na
Samada.
- CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA?
- Nie wiem.
Szalona Mary zdzieliła go kosturem po kostkach.
- CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA, CZARNY?
Szalona Mary była kobietą uderzająco piękną: szlachetne
czoło, dumny profil, ciemna jak niebo o północy gładka skóra
i długa szyja, o jakiej królowe mogły tylko marzyć. Ale tym,
co przykuwało uwagę Samada, były jej niepokojące,
półprzytomne oczy, które miotały gniewne błyskawice,
widział bowiem, że te oczy przemawiają do niego i tylko do
niego.
Poppy nie miała z tym nic wspólnego. Szalona Mary patrzyła
na niego tak, jakby rozpoznała w nim współtowarzysza
podróży. Wyczuła w nim szaleńca (czyli innymi słowy
proroka), on zaś domyślał się, że dostrzegła w nim człowieka
zbuntowanego, onanistę, ojca zagubionego na pustyni z dala
od swych synów, obcego na obcej ziemi, rozdartego
wewnętrznie, człowieka, któremu wystarczy dać impuls, żeby
odkrył nagle sens wszechrzeczy. Bo inaczej czemu wybrałaby
spośród tłumu właśnie jego? Wybrała go po prostu dlatego, że
go rozpoznała. Dlatego że oboje pochodzili z tej samej krainy,
z krainy za siedmioma górami.
- Satjagraha - powiedział Samad, sam zaskoczony własnym
spokojem.
Szalona Mary, nienawykła do tego, żeby ktoś odpowiadał na
jej natrętne pytania, spojrzała na niego zdumiona.
- CZY SPRAWA ROZWIĄZANIA BLISKA?
- Satjagraha. To oznacza w sanskrycie „prawda i
stanowczość”. To słowa Gandhiego.
Bo on nie lubił określeń „bierny opór” i „obywatelskie
nieposłuszeństwo”.
Szalona Mary dostała dziwnych drgawek i zaczęła kląć pod
nosem, ale Samad czuł, że jest to jej sposób słuchania, że
umysł Szalonej Mary próbuje przetrawić słowa odmienne od
tych, które wypowiadała ona sama.
- Oba te określenia uważał za niedostatecznie nośne. Chciał
pokazać, że to, co nazywamy słabością, może być siłą.
Rozumiał, że czasem zaniechanie działania jest największym
zwycięstwem człowieka. Był hindusem. Ja jestem
muzułmaninem. A moja przyjaciółka jest…
- Katoliczką - podpowiedziała roztrzęsionym głosem Poppy. -
Nie-praktykującą.
- A pani jest… - zaczął Samad.
Szalona Mary powtórzyła kilka razy „pizda”, „suka”, msklaat i
splunęła na chodnik, co Samad odczytał jako swoisty gest
pojednawczy i objaw opadania emocji.
- Chciałem tylko powiedzieć…
Spojrzał na grupkę metodystów, którzy spłoszeni głośną
rozmową zaczęli się zbijać w stadko pod drzwiami kościoła
św. Andrzeja. Nabrał pewności siebie. Odzywał się w nim
zawsze niedoszły kaznodzieja. Wszystkowiedzący facet, który
chodzi i prawi. Mając grupkę słuchaczy i dużo otwartej
przestrzeni, zawsze potrafił przekonać sam siebie, że posiadł
całą mądrość wszechświata, że potrafi przeczuć wszystko, co
nadejdzie.
- Chciałem tylko powiedzieć, że życie to otwarty dla
wszystkich kościół. No bo czyż tak nie jest? - Wskazał na
brzydką budowlę z czerwonej cegły, pod którą skupili się
rozdygotani wierni. - Kościół z przestronnymi nawami. - Teraz
z kolei wskazał palcem na rojącą się ciżbę czarnych, białych,
brązowych i żółtych płynącą w górę i w dół ulicy. Na
albinoskę, która sprzedawała przed supermarketem stokrotki
zerwane z przykościelnego trawnika. - Którymi to nawami ja i
moja przyjaciółka chcielibyśmy iść dalej, jeśli pani nie ma nic
przeciwko temu. Proszę mi wierzyć, rozumiem pani niepokoje
- ciągnął, czerpiąc teraz inspirację z nauk innego wielkiego
ulicznego kaznodziei północnego Londynu, Kena
Livingstone’a. - Ja sam mam trudności - my wszyscy mamy w
trudności w tym kraju, w tym kraju, który jest dla nas czymś
nowym i starym zarazem. Jesteśmy ludźmi rozdartymi,
prawda?
I tu Samad zrobił coś, czego nikt nie zrobił od piętnastu z górą
lat: dotknął Szalonej Mary. Bardzo delikatnie dotknął jej
ramienia.
- Jesteśmy ludźmi rozdartymi. Jeśli chodzi o mnie, to jedna
moja polowa chciałaby siedzieć spokojnie ze skrzyżowanymi
nogami, pozwalając, by spłynęło ze mnie to, nad czym nie
panuję. Ale moja druga połowa chce świętej wojny. Dżihadu! I
oczywiście moglibyśmy podyskutować o tym na uiicy, ale w
końcu pani przeszłość nie jest moją przeszłością, pani prawda
moją prawdą, a pani rozwiązanie moim rozwiązaniem.
A wiec nie wiem, jakiej życzyłaby pani sobie odpowiedzi.
Prawda i stanowczość - oto jedna z propozycji, choć jest
jeszcze wielu innych ludzi, których może pani zapytać, jeśli ta
odpowiedź pani nie zadowala. Osobiście pokładam nadzieję w
końcu świata. Prorok Mahomet - pokój jego duszy! - mówi
nam, że w dniu zmartwychwstania wszyscy stracą
przytomność. Będą głusi i niemi. Żadnych pogaduszek.
Zapomną języka w gębie. Jakaż to będzie cholerna ulga! A
teraz pani wybaczy…
Wziął Poppy za rękę i ruszyli przed siebie, a Szalona Mary
stała przez chwilę zbaraniaia, by prawie natychmiast ruszyć
energicznie w stronę kościoła i tam zacząć z zapałem opluwać
stojących pod drzwiami wiernych.
Wciąż wystraszona Poppy otarła łzę i westchnęła.
- Spokój w obliczu kryzysu. Imponujące - powiedziała.
Samad, coraz bardziej pochłonięty swą wizją, zobaczył oczami
wyobraźni pradziadka, wymachującego muszkietem Mangala
Pandę, przywiązanego do tradycji bojownika o nowy porządek
świata.
- To u mnie rodzinne - rzekł.
W chwilę później Samad i Poppy szli przez Harlesden,
okrążając Dol-lis Hill, a ponieważ Samad pomyślał, że kręcą
się zbyt blisko Willesden, odczekał aż zajdzie słońce, kupił
pudełko lepkich, indyjskich słodyczy i skręcili do Roundwood
Park, by tam podziwiać ostatnie kwiaty tego roku. Samad
gadał i gadał; byt to potok słów, którym zwykle człowiek
usiłuje zapobiec nieuchronnemu przypływowi pożądania, ale
który je tylko wzmaga.
Opowiedział jej o Delhi z początku lat czterdziestych, a ona
jemu o St Albans lat siedemdziesiątych. Przedstawiła mu
długą listę swoich dawnych, całkowicie nieodpowiednich
partnerów, a Samad, niezdolny do skrytykowania Alsany czy
choćby do tego, żeby wymówić jej imię, ponarzekał w
rewanżu na dzieci - powiedział o budzącym jego niepokój
upodobaniu Millata do obscenów i fascynacji jakimś
hałaśliwym serialem telewizyjnym i o tym, jak martwi go to,
że Magid tak mało przebywa na powietrzu. Co zrobi z jego
synami ten kraj, chciałby wiedzieć, co zrobi z jego synami.
- Lubię cię - powiedziała w końcu Poppy. - Bardzo. Jesteś
strasznie zabawny. Wiesz, że jesteś zabawny?
Samad uśmiechnął się i potrząsnął głową.
- Nigdy nie uważałem się za wielkiego komika.
- Ależ tak - jesteś zabawny. Ten twój aforyzm o wielbłądach…
- roześmiała się swoim zaraźliwym śmiechem.
- Jaki aforyzm?
- O wielbłądach. To, co powiedziałeś, jak szliśmy.
- Ach, to. „Mężczyźni są jak wielbłądy: tak naprawdę można
zaufać najwyżej jednemu na stu”.
- O, właśnie to!
- To wcale nie jest śmieszne. Wziąłem to z Al-Buchariego,
część ósma, strona sto trzydziesta - powiedział Samad. -
Głęboka myśl. Przekonałem się na własnej skórze, że to
prawda.
- A jednak mnie to śmieszy.
Przysunęła się do niego i pocałowała go w ucho.
- Mówię poważnie: lubię cię.
- Mógłbym być twoim ojcem. Jestem żonaty. Jestem
muzułmaninem.
- Okej, więc komputerowa swatka by nas nie skojarzyła. I jaka
sprawa?
- Cóż to za wyrażenie „I jaka sprawa?”. To po angielsku?
Chyba nie. Widzę, że tylko imigranci potrafią mówić ładną,
staranną angielszczyzną.
Poppy zachichotała.
- A ja powtarzam: -1 jaka…
Ale Samad zakrył jej dłonią usta; przez chwilę wyglądało to
tak, jakby zamierzał ją uderzyć.
- Sprawa jest wielka. Naprawdę wielka. A sytuacja nie jest
wcale śmieszna. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie chcę z
tobą dyskutować o jasnych i ciemnych stronach tego
wszystkiego. Poprzestańmy na tym, po co tu przyszliśmy -
wyrzucił z siebie. - Na tym, co fizyczne, nie na metafizyce.
Poppy odsunęła się na drugi koniec ławki i pochyliła się do
przodu, opierając łokcie na kolanach.
- Ja wiem - powiedziała z wolna - że nie ma w tym nic więcej
ponad to, co jest. Ale nie życzę sobie, żebyś tak do mnie
mówił…
- Przepraszam. Nie powinienem…
-… tylko dlatego, że masz poczucie winy. Ja nie mam
powodu… - Tak, przepraszam.
Nie chciałem…
- Bo możesz sobie iść, jeśli…
Półmyśli. Zebrać je razem i zostanie tego mniej niż w punkcie
wyjścia.
- Nie chcę iść. Chcę ciebie.
Poppy rozpogodziła się nieco i jej twarz rozjaśnił na pół
smutny, na pół gapiowaty uśmiech.
- Chcę spędzić z tobą… noc.
- Dobrze - odparła. - Bo kiedy ty wszedłeś do sklepu po te
swoje przesłodkie słodycze, coś ci kupiłam.
- Co takiego?.
Zanurzyła rękę w torebce i w tej jednej rozrzedzonej minucie,
kiedy grzebała w szminkach, kluczykach od samochodu i
drobnych pieniądzach, zdarzyły się dwie rzeczy.
1. Samad zamknął oczy i usłyszał słowa: „Dla człowieka
czystego serca wszystko jest czyste”, a zaraz potem „Święta
racja”.
2. Kiedy otworzył oczy, zobaczył całkiem wyraźnie obok
podium dla orkiestry swoich dwóch synów, którzy gryźli
lśniące jabłka i roześmiani, machali do niego rękami., Poppy
wynurzyła się wreszcie z torby z triumfalną miną i z jakimś
przedmiotem z czerwonego plastiku w ręce. - Szczoteczkę do
zębów - powiedziała.
8. Mitoza
Obcy, który zawędruje przypadkiem do salonu bilardowego
O’Con-nella w nadziei, że usłyszy tam łagodnie falujący
szmer rozmów prowadzonych w gwarze irlandzkich przodków
właściciela albo że puknie czerwoną bilę i pośle ją do luzy,
dozna natychmiast zawodu, stwierdziwszy, że w
rzeczywistości nie jest to ani irlandzka knajpa, ani żaden salon
bilardowy. Z niemałą konfuzją będzie patrzył na obite tkaniną
ściany i reprodukcje obrazów George’a Stubbsa ze scenami z
wyścigów konnych oraz oprawione fragmenty jakichś
egzotycznych wschodnich inskrypcji. Rozglądając się za
stołem bilardowym, znajdzie zamiast niego stojącego za
barem i smażącego jajecznicę z grzybami wysokiego faceta z
koszmarnym trądzikiem na brązowej twarzy. Jego podejrzliwe
oko spocznie na połączonej z mapą Emiratów Arabskich
irlandzkiej fladze, która sięgając od ściany do ściany, dzieli
salkę na pół, odgradzając go od reszty klientów. A kiedy
niefortunny gość zorientuje się, że patrzy nań kilka par oczu,
niektóre łaskawie, inne nieufnie, wtedy wyjdzie, potykając się,
na ulicę, ostrożnie, tyłem, zderzając się z wyciętą z tektury
sylwetką Viv Richards naturalnej wielkości. Bywalcy
wybuchną śmiechem. Bo knajpa O’Connella nie jest miejscem
dla obcych.
Knajpa O’Connella jest miejscem, do którego ojcowie rodzin
przychodzą po to, by spotkać się z rodziną innego typu.
Zupełnie inaczej niż w wypadku tej połączonej więzami krwi,
trzeba sobie zasłużyć na miejsce w tej wspólnocie, trzeba lat
sumiennego opieprzania się, marnowania czasu, wałkonienia,
zbijania bąków i koloryzowania - oraz zaangażowania
znacznie większego niż to, które towarzyszy beztroskiemu
aktowi prokreacji. Trzeba znać to miejsce. To na przykład, że
bar O’Connella jest prowadzonym przez Arabów irlandzkim
salonem bilardowym bez stołów bilardowych, ma swoje
przyczyny. Podobnie jak to, że krostowaty Mickey poda ci,
owszem, frytki z jajkiem sadzonym i fasolą, jajko z frytkami i
fasolą albo fasolę z frytkami, jajkiem i grzybami, ale nigdy,
przenigdy nie dostaniesz tu frytek z fasolą, jajkiem i bekonem.
Zęby jednak mieć takie informacje, trzeba się tu trochę
pokręcić.
Zagłębimy się w to później. Teraz wystarczy powiedzieć, że
jest to azyl Archiego i Sa-mada, miejsce, gdzie chronią się,
opuszczając inny azyl - zacisze domowe. Od dziesięciu lat
przychodzą tu między szóstą (o tej porze Archie kończy pracę)
i ósmą (kiedy to Samad pracę zaczyna), żeby pogadać o
wszystkim - od sensu Objawienia danego Janowi po ceny
usług hydraulików. I porozmawiać o kobietach. Kobietach
hipotetycznych. Jeśli jakaś kobieta przeszła za zachlapanym
żółtkiem oknem baru O’Connella (historia nie odnotowała
wypadku, by jakaś kiedykolwiek przekroczyła jego próg),
uśmiechali się i - w zależności od religijnego nastroju Sama-da
danego wieczoru - roztrząsali zagadnienie wszechstronnie,
począwszy od dywagacji, czy wykopaliby ją z łóżka, a
skończywszy na porównywaniu zalet pończoch i rajstop, po
czym nieuchronnie przechodzili do wielkiej debaty: małe
biusty (sterczące) kontra duże biusty (które nieco zwisają).
Nigdy jednak nie poruszali kwestii dotyczących prawdziwych
kobiet, kobiet z krwi i kości, kobiet wilgotnych i lepkich.
Przynajmniej do tej pory. I oto niebywałe wydarzenia
ostatnich kilku miesięcy skłoniły ich do odbycia konferencji
wcześniej niż zwykle. Samad bowiem zatelefonował w końcu
do Archiego i wyznał mu, w jak straszne wpakował się bagno:
zdradził i zdradza nadal, widziały go dzieci i teraz on widzi je
nieustannie, dniem i nocą. Archie milczał chwilę, a potem
powiedział:
- Niech to szlag. A więc o czwartej. Niech to szlag. - Taki
właśnie był Archie. Siła spokoju w obliczu kryzysu.
Było już jednak piętnaście po czwartej, a Archie się nie
pojawił; zrozpaczony Samad ogryzł wszystkie paznokcie
prawie do krwi. W pewnej chwili runął twarzą na kontuar i,
rozpłaszczywszy nos na gorącym szkle gabloty, w której
leżały zmaltretowane hamburgery, wbił zrozpaczony wzrok w
pocztówkę ukazującą osiem uroczych miejsc hrabstwa Antrim.
Mickey, kucharz, kelner i właściciel w jednej osobie, który
szczycił się tym, że zna nazwiska wszystkich klientów i wie,
kiedy który z nich jest w dołku, oderwał twarz Samada od
gorącej szyby, posługując się łopatką do sadzonych jajek.
- Hej.
- Cześć, Mickey, co u ciebie?
- Po staremu, po staremu. Ale mniejsza o mnie. Co z tobą,
brachu? Obserwuję cię, Sammy, od chwili, kiedy tu wszedłeś.
Gęba ci się wydłużyła jak cholera. No, powiedz wujkowi
Mickeyowi, co ci jest.
Samad tylko jęknął w odpowiedzi.
- No nie. Tylko nie w ten sposób. Znasz mnie. Ja oferuję w
ramach usług zrozumienie i współczucie dla klientów.
Obsługuję ich, kurwa, z uśmiechem na twarzy. Gdybym nie
miał
takiej wielkiej bańki, nosiłbym czerwony kapelusik i czerwoną
muszkę, jak te pojeby u Mr Burgera.
Mickey miał rzeczywiście bardzo dużą głowę; wyglądało to
tak, jakby jego krosty wymagały więcej miejsca i uzyskały
stosowne zezwolenie od wydziału planowania przestrzennego.
- No więc w czym problem?
Samad spojrzał na wielki, rudy łeb Mickeya.
- Czekam po prostu na Archibalda, Mickey. Nie przejmuj się,
bardzo cię proszę. Nic mi nie jest.
- Jakby ciut za wcześnie?
- Słucham?
Mickey sprawdził godzinę na wiszącym za nim zegarze,
którego tarczę zdobiła niczym paleolityczne malowidło
zaschnięta jajecznica.
- Powiedziałem, że jakby ciut za wcześnie. Jak na ciebie i
Archiego. Spodziewałbym się was o szóstej. Raz frytki, fasola,
jajko i grzyby. Raz omlet z grzybami. Inaczej oczywiście
przyprawione.
- Mamy sporo do omówienia - westchnął Samad. Mickey
przewrócił oczami.
- Nie zaczniesz chyba znowu o tym swoim Mangy Pandy czy
jak mu tam, kurwa, co?
Kto kogo zastrzelił i kto kogo powiesił, a mój dziadzio rządził
Pakistańcami czy kim tam, kurwa, jakby to kogoś, kurwa, w
ogóle obchodziło. Wypłaszasz mi tylko klientów.
Wywołujesz… - Mickey zaczął kartkować swoją nową biblię,
Jedzenie z głową, czyli refleksje na temat konsumpcji.
Przewodnik dla właścicieli i pracowników zakładów
gastronomicznych (strategia wobec klienta i relacje personel-
konsument). -… wywołujesz „syndrom repetycyjny”, który
osłabia „kulinarne doznania” u tych wszystkich palantów.
- Nie, nie. Nie będziemy dziś rozmawiać o moim pradziadku.
Mamy inną sprawę do omówienia.
- No to, kurwa, dzięki Bogu. Bo to klasyczny syndrom
repetycyjny - Mickey pogłaskał czule swoją książkę. -
Wszystko tu jest, bracie. To mój najlepszy w życiu zakup za
cztery funty dziewięćdziesiąt pięć. A skoro mowa o szmalu,
postawiłeś dziś na jakiegoś konia? - zainteresował się Mickey.
- Jestem muzułmaninem, Mickey, skończyłem z hazardem.
- Tak, jasne, pewnie, wszyscy jesteśmy braćmi, ale żyć z
czegoś trzeba, co nie?
Człowiek musi przecież żyć, co nie?
- Nie wiem, Mickey. Musi? Mickey walnął go w plecy.
- Jasne, że musi! Właśnie mówiłem mojemu bratu
Abdulowi…
- Któremu Abdulowi?
W bliższej i dalszej rodzinie Mickeya było tradycją nadawanie
wszystkim synom imienia Abdul, co miało ich ustrzec od
próżności i zapobiec przekonaniu, że są lepsi od innych, i co
było, owszem, bardzo ładne, ale zarazem powodowało zamęt i
dezorientację, kiedy dorastali. Dzieci są jednakże pomysłowe i
cały ten tłum Abdulów pododawał sobie, jako coś na kształt
buforów, dodatkowe angielskie imiona.
- Abdul-Colin. - Aha.
- No więc wyobraź sobie, że Abdul-Colin stał się takim
bardziej fun-damentalistą -
JAJKO, FASOLA, FRYTKI, TOSTY - wielka, kurwa, broda,
żadnej świniny, żadnego picia, żadnej cipki, żadnego
dymanka, mówię ci, cyrk, bracie - służę szanownemu panu.
Abdul-Mickey pchnął talerz skwierczących w tłuszczu
węglowodanów w stronę chuderlawego staruszka w tak
wysoko podciągniętych spodniach, że miało się wrażenie, iż
za chwilę zniknie w nich razem z głową.
- No i zgadnij, gdzie to natykam się w zeszłym tygodniu na
Abdula-Colina? Nie gdzie indziej jak u Mickeya Finna przy
Harrow Road. Mówię mu: „Abdul-Colin, to jest, kurwa,
odstępstwo od zasad Koranu”. A on, cały nadęty, z tą swoją
brodą, powiada…
- Słuchaj Mickey, może opowiesz mi tę historię później… ja
po prostu…
- W porządku, w porządku. Sam nie wiem, czemu ja się tym
tak, kurwa, przejmuję.
- Gdybyś mógł powiedzieć Archibaldowi, jak przyjdzie, że
siedzę w boksie za fliperem… Ach i podaj mi to co zwykle.
- Nie ma problema, bracie.
Jakieś dziesięć minut później drzwi się otworzyły i Mickey
podniósłszy wzrok znad szóstego rozdziału, zatytułowanego
„W mojej zupie jest mucha, czyli sposób postępowania ze
złośliwymi klientami zgłaszającymi zażalenia na stan
sanitarny lokalu”, zobaczył Archibalda Jonesa zmierzającego z
tandetną walizką w dłoni w stronę baru.
- Siemasz, Arch. Jak ci idzie składanie papierów?
- No wiesz, comme ci, comme $a. Kręcił się tu może Samad? -
Czy siękręcił? Kręcił?
Snuł się tu jak smród po gaciach przez dobrą, kurwa, godzinę.
Gęba ponura jak sukinsyn. Aż człowieka korci, żeby wziąć
jakiś wybielacz i trochę mu ją rozjaśnić.
Archie postawił walizkę na kontuarze i zmarszczył czoło.
- Tak z nim źle? A tak między nami mówiąc, Mickey,
naprawdę martwię się o niego.
- Idź się utop, kurwa - powiedział Mickey, którego
rozwścieczyła nagle uwaga z szóstego rozdziału, że talerze
należy płukać w ukropie. - Albo możesz iść do boksu za
fliperem.
- Dzięki, Mickey. Aha, omlet z…
- Wiem. Z grzybami.
Archie ruszył wyłożoną linoleum główną nawą baru
O’Connella.
- Cześć, Denzel, siemasz, Clarence.
Denzel i Clarence byli wyjątkowo wrednymi
osiemdziesięcioletnimi staruchami z Jamajki o wyjątkowo
niewyparzonych gębach. Denzel był nieprawdopodobnie
gruby, Clarence okropnie chudy. Byli samotni, ich bliscy
powymierali. Obaj nosili kapelusze tńlby i zawsze siedzieli w
rogu, spędzając dni, jakie im jeszcze pozostały, na grze w
domino.
- Co ten bambaklaat powiedział?
- Powiedział „siemasz”.
- Nie widzi, że gram w domino?
- Skąd. Jak się ma cipę zamiast twarzy, to co można widzieć?
Archie potraktował to jako żart, bo miał to być żart, i wśliznął
się do boksu, w którym siedział Samad.
- Nie rozumiem cię - zaczął od razu od miejsca, w którym
przerwali telefoniczną rozmowę. - Chcesz powiedzieć, że
widzisz te dzieci w swojej wyobraźni czy widziałeś je tam
naprawdę?
- To bardzo proste. Najpierw, za pierwszym razem, oni
rzeczywiście tam byli. Ale od tej pory, Archie, w ciągu kilku
ostatnich tygodni, widzę moich bliźniaków za każdym razem,
kiedy z nią jestem - jak zjawy! Nawet kiedy się tego… widzę
ich. Uśmiechają się do mnie.
- Jesteś pewien, że to nie z przepracowania?
- Posłuchaj mnie, Archie. Ja ich widz ę. To jest znak.
- Spróbujmy porozmawiać o faktach. Jak zareagowałeś wtedy,
kiedy cię naprawdę zobaczyli?
- A jak miałem zareagować? Powiedziałem: „Cześć, chłopcy.
Ukłońcie się pannie Burt-Jones”.
- I co oni na to?
- Oni na to „dzień dobry”. - Ary?
- Archibald, czy nie uważasz, że będzie lepiej, jak opowiem ci
po prostu, co się zdarzyło, bez tych twoich ciągłych
idiotycznych pytań?
- FRYTKI, FASOLA, JAJKO, POMIDORY I GRZYBY!
- Sam, to dla ciebie.
- No wiesz, obrażasz mnie. Nigdy nie zamawiam pomidora.
Nie chcę żadnego nieszczęsnego, obdartego ze skóry i
żywcem ugotowanego czy upieczonego pomidora!
- Moje to też nie jest. Ja zamawiałem omlet. - I nie moje.
Mogę mówić dalej?
- Proszę cię bardzo.
- Patrzyłem na tych moich chłopców, Archie… na moich
pięknych chłopców… i serce mi się ściskało, nie, gorzej,
pękało mi, rozrywało mi się na kawałki, na tysiące kawałków i
każdy z nich ranił mnie śmiertelnie. I cały czas myślałem: Jak
mogę pouczać moich synów, jak mogę im wskazywać prostą
drogę, skoro sam tak strasznie zbłądziłem?
- Sądziłem - rzekł Archie niepewnie - że masz problem z tą
kobietą. Jeśli naprawdę nie wiesz, co robić, to… możemy
rzucić monetą; orzeł, zostajesz z nią, reszka, odchodzisz -
przynajmniej podejmiesz jakąś…
Samad rąbnął zdrową pięścią w stół.
- Nie chcę rzucać żadnej cholernej monety! Zresztą za późno
na ta Czy ty tego nie widzisz? Klamka zapadła. Pogrążyłem
się po uszy, teraz to widzę. W tej sytuacji muszę się
skoncentrować na ratowaniu moich synów. Muszę dokonać
wyboru, wyboru moralnego -
Samad zniżył głos i, zanim padło następne zdanie, Archie
wiedział już, o czym będzie teraz mowa. - Ty sam dokonałeś
trudnego wyboru, Archie, wtedy, przed laty. Dobrze to
ukrywasz, ale wiem, że nie zapomniałeś, jak to z tym jest.
Masz na dowód pocisk w nodze. Walczyłeś z nim.
Zwyciężyłeś. Nie zapomniałem tego. Zawsze cię za to
podziwiałem, Archibald.
Archie utkwił wzrok w podłodze.
- Wolałbym nie…
- Wierz mi, przyjacielu, nie jest mi przyjemnie wyciągać
sprawy, które są dla ciebie przykre. Ale próbuję ci uświadomić
moją sytuację. Tak jak wtedy, tak i teraz pytanie brzmi
niezmiennie: „Jakiego świata pragnę dla moich dzieci?”. Ty
zrobiłeś coś w tej sprawie. Teraz moja kolej.
Archie, nie pojmując z przemówienia Samada więcej, niż
pojmował wtedy, przed czterdziestu laty, bawił się przez
chwilę wykałaczką.
- Hm… może przestałbyś się z nią po prostu, tego… widywać.
- Próbuję… Staram się.
- Dobrze ci z nią?
- Nie, jakby to powiedzieć, to nie jest tak jak… to znaczy jest
miło, owszem… ale to żadna rozpusta… całujemy się po
prostu, przytulamy…
- Ale nie ma…
- Nie, w ścisłym tego słowa znaczeniu nie.
- Ale trochę jednak…
- Archibald, czy obchodzą cię moi synowie czy moja sperma?
- Synowie - odparł Archie. - Zdecydowanie synowie.
- Wyczuwam w nich nastroje buntownicze, Archie. Widzę to -
na razie bunt jest w zalążku, ale narasta. Powiadam ci, nie
wiem, co się dzieje z naszymi dziećmi w tym kraju.
Gdziekolwiek spojrzysz, wszędzie to samo. W zeszłym
tygodniu Zinat przyłapała syna na paleniu marihuany. Jakby
był jakimś Jamajczykiem!
Archie podniósł brwi.
- Och, nie chciałem cię urazić, Archibald.
- Nie szkodzi, stary. Ale nie powinieneś nikogo sądzić
pochopnie. Małżeństwo z Jamajką dokonało cudów, jeśli
chodzi o mój artretyzm. Ale to tak tylko przy okazji. Mów
dalej.
- No więc weź dzieci sióstr Alsany - same z nimi kłopoty. Nie
chodzą do meczetu, nie modlą się, dziwnie mówią, dziwnie się
ubierają, jedzą przeróżne paskudztwa, parzą się nie wiadomo z
kim. Żadnego szacunku dla tradycji. Ludzie nazywają to
asymilacją, a to nic innego jak zepsucie. Kompletna zgnilizna!
Nie wiedząc, co powiedzieć, Archie usiłował zademonstrować
szok, obrzydzenie, niesmak. On, Archie, chciałby, żeby ludzie
robili, co chcą. (No wiesz, ludzie powinni, prawda, żyć razem
w pokoju i harmonii i tak dalej, prawda).
- FRYTKI, FASOLA, JAJKO, GRZYBY! OMLET Z
GRZYBAMI!
Samad podniósł rękę i odwrócił się w stronę baru.
- Abdul-Mickey! - zagrzmiał, a jego głos przybrał lekki akcent
londyńskiej ulicy. -
Tutaj prósz?, szefie!
Mickey spojrzał na Samada, przechylił się przez bufet i wytarł
nos fartuchem.
- Orientuj się! Tu jest samoobsługa, szanowni panowie. To nie
jest, kurwa, Waldorf-Astoria!
- Ja przyniosę - powiedział Archie, wstając od stolika.
- No i co z nim? - zapytał półgłosem Mickey, przesuwając
talerz w jego stronę.
Archie zmarszczył brwi.
- Nie wiem. Teraz znów truje o tradycji. Martwi się,
rozumiesz, o swoich synów. Że niby, rozumiesz, dzieci mogą
się dziś łatwo wykoleić. Naprawdę nie wiem, co mu
powiedzieć.
- Nie musisz mi nic mówić, bracie - powiedział Mickey,
kręcąc głową. - Znam to, kurwa, na wylot. Weź mojego
najmłodszego, Abdula-Jimmy’ego. Za tydzień staje przed
sądem dla nieletnich; podprowadził plakietkę z volkswagena.
Mówię mu: „Czyś ty, kurwa, zgłupiał czy co? Po coś to,
kurwa, zrobił? Jak już musisz coś podpieprzyć, podpieprz
przynajmniej cały samochód”. Zachodziłem w głowę, co mu
odbiło. A on mi na to, że to ma coś wspólnego z jakimiś
Beetle Boys czy jakąś inną bzdurą. No dobra, mówię mu, jak
dorwę tych palantów, to marny ich los. Mogę ci to, kurwa,
obiecać. Żadnego szacunku dla tradycji, żadnej pieprzonej
moralności, w tym cały problem.
Archie pokiwał głową i wyciągnął gruby plik serwetek, żeby
zabrać gorące talerze.
- Jak chcesz mojej rady - a pewnie chcesz, bo na tym między
innymi polega specyfika stosunków pomiędzy właścicielem
baru a klientem - to powiedz Samadowi, że ma dwa wyjścia.
Albo odeśle ich do starego kraju, do Indii…
- Do Bangladeszu - poprawił go Archie, biorąc frytkę z talerza
Samada.
- Czy gdzie to tam, kurwa, jest. Może ich tam posłać i już tam
dziadkowie i babcie wychowają ich jak trzeba, nauczą ich
czegoś o ich pieprzonej kulturze i wpoją im parę pieprzonych
zasad. Albo… - chwileczkę - FRYTKI, FASOLA,
PASZTECIK I GRZYBY!
DWIE PORCJE!
Denzel i Clarence ruszyli wolniutko, boczkiem, w stronę
gorących talerzy.
- Ten pasztecik wygląda dziwnie - zauważył Clarence.
- Próbuje nas struć - rzekł Denzel.
- Te grzyby też jakieś nie takie - kontynuował Clarence.
- Próbuje nam wcisnąć jakieś diabelskie żarło - rzekł Denzel.
Mickey trzepnął go po palcach łopatką do jajek.
- Ha. Znalazł się Morecambe i pieprzony Wise. Jakieś nowe,
kurwa, numery, co?
- Albo? - dopytywał się Archie.
- Chce zabić staruszka. Słabego staruszka - burczał Denzel,
kiedy powłócząc nogami, wracali obaj do stolika.
- To pieprzona zaraza, te dwa staruchy. Żyją tylko dlatego, że
są zbyt skąpi, żeby zapłacić za pieprzoną kremację.
- Albo co? - Co „co”? - Jakie jest drugie wyjście?
- Ano właśnie. No więc drugie wyjście jest chyba oczywiste?
- Tak uważasz?
- Pogodzić się z tym, co jest. Będzie to musiał po prostu
zaakceptować. Wszyscy jesteśmy teraz Anglikami, bracie. Jak
się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Razem dwa
pięćdziesiąt, drogi Archi-baldzie. Skończyła się złota era
bonów śniadaniowych.
Złota era bonów skończyła się już przed dziesięcioma laty. I
od dziesięciu lat Mickey powtarzał: „Skończyła się złota era
bonów śniadaniowych”. To właśnie uwielbiał Archie, jeśli
chodziło o O’Connella. Wszystko się tu pamiętało, nic nie
przepadało w mrokach niepamięci.
Historii nie rewidowano ani nie poddawano reinterpretacji, nie
adaptowano jej ani nie wybielano. Była tak trwała i prosta jak
zaskorupiałe jajko na tarczy zegara.
Kiedy Archie wrócił do stolika numer 8, Samad zachowywał
się zupełnie jak Jeeves -
nie zrzędził wprawdzie specjalnie, ale też trudno było
powiedzieć, że jest w dobrym nastroju.
- Skręciłeś nie tam, gdzie trzeba nad Gangesem? Czy ty się w
ogóle nie przejmujesz moimi dylematami? A ja tu nurzam się
w zgniliźnie, moim synom zagraża zgnilizna, lada chwila
zaczniemy się smażyć w ogniu piekielnym. To sprawa dość
ważna, Archibald.
Archie uśmiechnął się pogodnie i wziął z jego talerza kolejną
frytkę.
- Problem rozwiązany, bracie.
Rozwiązany?
Rozwiązany. No więc według mnie masz dwa wyjścia.
*
Na początku dwudziestego wieku królowa Tajlandii płynęła
statkiem po rzece wraz z wielką świtą dworek, lokai,
pokojówek, laziebnych i kontrolerów pożywienia, gdy nagle
fala uderzyła w rufę i monarchini wpadła do turkusowych wód
Nippon-Kai, w której, mimo błagań o ratunek, utonęła, bo nikt
nie pośpieszył jej z pomocą. Wyjaśnienie tego faktu,
niezrozumiałego dla zewnętrznego świata, dla Tajów było
absolutnie oczywiste: tradycja wymagała - i tak jest po dziś
dzień - żeby nikt, żaden mężczyzna ani żadna kobieta, nie
dotykał królowej.
Jeśli religia jest opium dla ludu, to tradycja bywa jeszcze
groźniejszym środkiem uśmierzającym, po prostu dlatego że
rzadko dostrzega się tę jej złowrogość. Jeśli uznamy religię za
opaskę uciskową, pulsującą żyłę i igłę, to tradycja jest
znacznie bardziej swojską miksturą: herbatą z dodatkiem
zmielonego maku, słodkim kakao z domieszką kokainy,
czymś, co mogłaby przyrządzić poczciwa babcia. Dla Samada,
podobnie jak dla Tajlandczyków, tradycja była tożsama z
kulturą, a kultura wiodła do korzeni i były to dobre, nieskalane
zasady. Nie oznaczało to, że potrafił żyć zgodnie z nimi,
stosować się do nich czy dorastać według ich wymogów, ale
korzenie pozostawały korzeniami, a wiadomo, że korzenie są
czymś dobrym. Na nic się nie zdało uświadamianie, że zielsko
też ma korzenie albo że próchnica zaczyna się głęboko w
dziąsłach, właśnie od korzeni. Korzenie dawały ratunek, były
jak liny rzucane tonącym którzy błagali o ocalenie dusz. I im
bardziej oddalał
się Samad wciągany w topiel przez syrenę imieniem Poppy
Burt-Jones, tym bardziej był
zdecydowany umacniać na brzegu korzenie dla swych synów,
pilnować, by wrosły głęboko, tak żeby nie mogła ich wyrwać
żadna burza ani wichura. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Siedział właśnie w skromnym, ciasnym mieszkanku Poppy,
dokonując przeglądu swoich domowych aktywów, kiedy
uświadomił sobie, że ma właściwie więcej synów niż
pieniędzy.
Jeśli miałby ich wysłać do kraju, potrzebowały dwóch
„posagów” dla dziadków, podwójnego czesnego, podwójnej
sumy na ubrania. W jego obecnej sytuacji ledwie by mu
starczyło na dwa bilety lotnicze. „A twoja żona? - zapytała
Poppy, - Przecież ona jest z bogatej rodziny”.
Ale Samad nie wyjawił jeszcze swoich planów Alsanie. Na
razie tylko ostrożnie badał grunt, napomykając o nich kiedyś
w trybie warunkowym Clarze podczas pracy w ogródku. Jakby
ona, Clara, zareagowała, gdyby ktoś, działając w najlepiej
pojętym interesie Irie, chciał zabrać dziewczynkę gdzieś, gdzie
żyłoby się jej lepiej? Clara wstała znad rabatki i najpierw
długo patrzyła na niego w milczeniu zaniepokojona, a potem
roześmiała się głośno. „Ja bym takiemu… - powiedziała w
końcu, szczękając parą wielkich ogrodowych nożyc w
okolicach swego krocza -… ciach, ciach, ciach!” Ciach, ciach,
pomyślał Samad, i wtedy dotarło do niego z całą jasnością, co
powinien zrobić.
- Jednego?
Znów byli w barze O’Connella. Zegar wskazywał dwadzieścia
pięć po szóstej. Raz frytki, fasola, jajko sadzone i grzyby. I raz
omlet z grzybami iż groszkiem (iż przyprawami według
gustu).
- Tylko jednego?
- Archibald, proszę cię, ciszej!
- Ale… tylko jednego?
- Tak właśnie postanowiłem. Ciach. - Przepołowił sadzone
jajko na talerzu. - Nie ma innego wyjścia.
- Ale-Archie znów zamyślił się głęboko. Przyszła mu do
głowy ta sama stara śpiewka.
No wiesz, ludzie powinni, prawda, żyć razem w pokoju i
harmonii, i tak dalej, prawda. Ale nie powiedział tego na głos.
Wyjąkał tylko:
- Ale… - A potem jeszcze raz: - Ale… I w końcu wykrztusił:
- Ale którego?
Łączna kwota (jeśli liczyć koszt biletu lotniczego, posag,
czesne) wynosiła trzy tysiące dwieście czterdzieści pięć
funtów. Kiedy już kwestia pieniędzy została rozwiązana, dom
wraz z kawałkiem ziemi powtórnie zastawiony, co zresztą jest
największym błędem, jaki może popełnić imigrant - pozostała
tylko kwestia wybrania dziecka. Przez pierwszy tydzień miał
to być Magid. Magid był mądry, Magid szybciej by się
przystosował i szybciej opanowałby język. Poza tym Archie
miał interes w zatrzymaniu Millata w Anglii, chłopiec był
bowiem najlepszym napastnikiem, jakiego od dziesięcioleci
oglądano w klubie piłki nożnej Willesden Athletic (w kategorii
poniżej piętnastu lat). Tak więc Samad zaczął wykradać odzież
Magida, by potajemnie ją pakować, załatwił chłopcu
oddzielny paszport (Magid miał polecieć czwartego listopada
z ciocią Zinat) i napomknął coś w szkole o planowanej
dłuższej nieobecności syna, prosząc o zadanie mu jakichś prac
domowych.
Po tygodniu nastąpiła jednak zmiana decyzji i padło na
Millata, bo Magid był
faworytem Samada i ten chciał być świadkiem jego dorastania,
a zresztą Millat bardziej potrzebował moralnego
ukierunkowania. A więc zaczęło się z kolei podkradanie ubrań
Millata, załatwianie mu paszportu i napomykanie o nim komu
trzeba.
W kolejnym tygodniu wybór padł znów na Magida, a od środy
znów na Millata, bo Archie dostał list od swego starego
korespondencyjnego druha, Horsta Ibelgauftsa, a znając
profetyczny charakter listów Hor-sta, pokazał go Samadowi.
15 września 1984
Drogi Archibaldzie, dawno do Ciebie nie pisałem, ale w końcu
skłoniły mnie do tego cudowne zmiany w moim ogrodzie,
zmiany, które dostarczyły mi w ostatnich miesiącach niemałej
satysfakcji. Krótko mówiąc, sięgnąłem w końcu po siekierę i
powaliłem ten stary dąb w głębi ogrodu. Nie masz pojęcia, jak
bardzo wszystko się zmieniło! Teraz słabsze sadzonki dostają
tyle słońca i są tak zdrowe, że mogę nawet ciąć kwiaty - po raz
pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, każde z moich dzieci ma
wazon z peoniami na oknie. Cierpiałem przez tyle lat,
utwierdzając się w błędnym mniemaniu, że jestem po prostu
kiepskim ogrodnikiem - a tymczasem problem polegał na tym,
że to korzenie tego potężnego, wiekowego drzewa rozrosły się
na pół ogrodu, nie pozwalając się rozwijać żadnej innej
roślinie.
Nie był to jeszcze koniec listu, ale Samad przestał czytać. - I
co właściwie miałbym sobie z tego wywróżyć? - zapytał
zirytowany Archie z mądrą miną przyłożył palec wskazujący
do nosa.
- Ciach, ciach. Musi to być Millat. To omen, bracie. Możesz
zaufać Ibelgauftsowi.
Samad, który zwykle nie miał czasu na omeny i robienie
mądrych min, był tak zdenerwowany, że posłuchał rady. Ale
wtedy nagle zainteresowała się sprawą Poppy (która
uświadamiała sobie z całą ostrością, że traci czołową pozycję
w myślach Samada na rzecz chłopców) i oświadczyła, że
doznała we śnie iluminacji i że powinien to być Magid. Tak
więc wybór znów padł na Magida. Zdesperowany Samad
pozwolił nawet Archiemu rzucić monetę, ale trudno było
zdecydować, czy biorą pod uwagę wynik z trzech rzutów czy z
pięciu, więc Samad nie mógł na tym polegać. I w taki oto
sposób, w co trudno uwierzyć, Archie i Samad urządzili sobie
loterię z losów dwóch chłopców, odbijając monetę od ścian
baru O’Connella, zupełnie jakby rzucali ich duszami, żeby
sprawdzić, co będzie na wierzchu.
Na ich usprawiedliwienie trzeba wyraźnie powiedzieć jedno:
nigdy nie zostało wypowiedziane słowo „uprowadzenie”.
Gdyby ktoś nazwał po imieniu to, co zamierzał zrobić Samad,
ten dałby za wygraną, wstrząśnięty i przerażony jak lunatyk,
który budzi się i stwierdza, że znalazł się w czyjejś sypialni z
nożem do krajania chleba w dłoni. Samad był
świadom tego, że do tej pory nie poinformował o niczym
Alsa-n y. Że zabukował lot o trzeciej rano. Absolutnie jednak
nie skojarzył tych dwóch faktów z pojęciem kidnapingu.
Było więc dlań wielkim zaskoczeniem, gdy trzydziestego
pierwszego października o drugiej w nocy zastał Alsanę
siedzącą z pochyloną głową przy kuchennym stole. Nie
pomyślał sobie
„Ach, odkryła, co chcę zrobić z Magidem” (bo w końcu - i
ostatecznie - mia! to być Magid), nie był bowiem wąsatym
złoczyńcą z wiktoriańskiej powieści kryminalnej, a poza tym
nie uświadamiał sobie, że to, co robi, to przestępstwo. Jego
pierwszą myślą było: A więc już wie o Poppy!, i w związku z
tym zareagował tak, jak reaguje instynktownie każdy
cudzołożnik: zaatakował pierwszy.
- To po to przychodzę do domu, tak? - rzucił z rozmachem
torbę dla spotęgowania efektu. - Po to całą noc tyram w tej
piekielnej restauracji i wracani o świcie, żebyś mi robiła
sceny!
Alsana zalała się łzami. Mimo zdenerwowania Samad
zauważył, że gulgoczący dźwięk wydobywał się spośród fałd
jej tłuściutkiego ciałka, które drżało w rozcięciu sań.
Zamachała rękami, a potem zatkała uszy.
- Czy ty naprawdę musisz tak… - zapytał Samad, usiłując
ukryć to, że się przestraszył
(spodziewał się gniewu; nie miał pojęcia, jak sobie radzić z
płaczem). - Proszę cię, Alsana, wydaje mi się, że przesadzasz.
Jeszcze raz machnęła ręką, jak gdyby chciała go odprawić, a
potem uniosła się lekko i Samad zobaczył, że ów
wydobywający się z niej bulgot nie był bynajmniej
organiczny, że jego żona pochylała się nad czymś, a tym
czymś było małe radio.
- Co u licha…
Alsana odsunęła radio na środek stołu i nakazała mu gestem,
żeby nastawił je głośniej.
Znajomy, złożony z czterech dźwięków sygnał, który trafiał za
Anglikami do każdego podbitego kraju, rozbrzmiał w kuchni,
po czym Samad usłyszał następujący komunikat wygłoszony
nieskazitelną angielszczyzną:
Tu BBC. Minęła godzina trzecia, podajemy wiadomości.
Premier Indii, pani Indira Gandhi, została dziś zastrzelona
przez swych zbuntowanych sikhijskich agentów z ochrony
osobistej, kiedy spacerowała po ogrodzie w swym domu w
New Delhi, Nie ulega wątpliwości, że jej zamordowanie było
aktem zemsty za „Operację Błękitna Gwiazda”, atak na
najświętszą świątynię sikhów w Armitsarze, w czerwcu
zeszłego roku. Społeczność sikhijska, która uznała, że symbol
jej kultury został zaatakowany przez…
- Dosyć - powiedział Samad, wytaczając radio. - I tak się nie
nadawała. Tam wszyscy są do niczego. Kogo zresztą, cholera,
obchodzi, co się dzieje w tej kloace, jaką są Indie. O
Boże…
Nie zdążył jeszcze wyrzucić z siebie wszystkiego i zamilkł,
sam zaskoczony własnym atakiem, tym, że musiał to
powiedzieć i że był tej nocy aż tak rozdrażniony.
- Jesteś naprawdę żałosna. Ciekawe, czy płakałabyś tak
strasznie, gdybym to ja umarł.
Nigdy w życiu! - bardziej obchodzi ci? jakaś skorumpowana
pani premier, której nigdy nie widziałaś na oczy. Czy zdajesz
sobie sprawę z tego, że jesteś idealnym przykładem ignorancji
mas, Alsi? Czy sobie to uświadamiasz? - pytał, przemawiając
do niej jak do dziecka i ujmując ją za podbródek. - Opłakujesz
kobietę bogatą i potężną, która nie byłaby nawet łaskawa cię
olać. Pewnie w przyszłym tygodniu będziesz rozpaczać z tego
powodu, że księżna Diana złamała paznokieć.
Alsana zebrała ślinę, ile tylko się dało, i splunęła w jego
stronę.
- Bhainchute! Nie opłakuję jej, idioto! Płaczę z powodu moich
przyjaciół. Tam w kraju, w Indiach i w Bangladeszu też, krew
popłynie teraz ulicami. Będą zamieszki - pójdą w ruch noże i
karabiny. Śmierć na ulicach, już to widziałam. To będzie jak
Maszar, Dzień Sądu
- ludzie będą ginąć jak muchy, Samad. Ty to wiesz i ja wiem.
A w Delhi będzie najgorzej, tam zawsze jest najgorzej. Mam
rodzinę w Delhi, mam tam przyjaciół, dawnych kochanków…
18K
I tu Samad uderzył ją w twarz, trochę za tych dawnych
kochanków, a trochę dlatego że po raz pierwszy od wielu lat
nazwano go bhainchute (w wolnym przekładzie to ktoś, kto,
mówiąc wprost, pieprzy własne siostry).
Trzymając się za policzek, Alsana ciągnęła spokojnie:
- Płaczę, bo użalam się nad tymi tam biedakami, i płaczę z
radości, że nie są to moje dzieci! Ich własny ojciec ma je za
nic, jest wobec nich okrutny, tak, okrutny, ale przynajmniej nie
zginą na ulicy jak szczury.
A więc zanosiło się na jedną ze zwykłych awantur: ta sama
pozycja wyjściowa, ten sam spór, to samo wzajemne
obwinianie się, te same prawe sierpowe i haki. Gole pięści.
Gong. Samad wychodzi ze swojego narożnika.
- Nie, ich czeka znacznie gorszy los: będą tkwić w moralnym
bagnie tego kraju z matką, która dostaje fioła. Kompletnej
szajby. Spójrz na siebie, zobacz, jak wyglądasz!
Zobacz, jaka jesteś gruba! - Złapał ją za wałek tłuszczu i
natychmiast puścił, jakby mogła go zarazić. - Zobacz, jak ty
się ubierasz. Tenisówki i sari? A to, co to takiego? - zapytał,
wskazując na jej głowę.
Był to jeden z afrykańskich zawojów Clary, długa, piękna
wstęga pomarańczowej, przetykanej złotem tkaniny, którą
Alsana z upodobaniem owijała swoją gęstą grzywę. Samad
ściągnął szal i cisnął go przez pokój, a włosy Alsany rozsypały
się i opadły jej na plecy.
- Nie wiesz nawet, kim jesteś i skąd pochodzisz. Nie będziemy
się więcej widywać z rodziną - wstydzę się im z tobą
pokazywać. Wciąż mnie pytają: „Dlaczego zapuściłeś się aż
do Bengalu po żonę, dlaczego nie pojechałeś po prostu do
Putney?”.
Alsana uśmiechnęła się smutno i potrząsnęła głową, a
tymczasem Samad, udając spokojnego, napełniał czajniki i
garnki wodą i stawiał je z trzaskiem na gazie.
- A ty masz na sobie piękne lungi, Samad Mian - powiedziała
Alsana z goryczą, wskazując podbródkiem na jego niebieski
dres do joggingu i baseballową czapeczkę L A Raiders, którą
dostał od Poppy.
- Różnica tkwi tu - powiedział, nie patrząc na nią i waląc się z
głuchym dudnieniem w pierś. - Dziękujesz Bogu, że jesteśmy
w Anglii, bo przesiąkłaś nią na wskroś. Mogę cię zapewnić, że
tych chłopców spotkałby w kraju lepszy los niż gdziekolwiek
indziej…
- Nawet nie zaczynaj, Samad Miah! Prędzej się zabiję, niż się
zgodzę, żeby moja rodzina wróciła do kraju, w którym
zagrożone byłoby nasze życie! Cłara opowiedziała mi
wszystko. Że zadawałeś jej dziwne pytania. Co ty knujesz,
Samad? Słyszałam też od Zinat tę całą historię o polisie
ubezpieczeniowej… A kto ma umrzeć? Coś mi tu cuchnie.
Powtarzam: chyba po moim trupie…
- No to skoro będziesz już martwa, Alsi…
- Zamknij się! Zamknij się! Ja nie jestem wariatką. To ty
chcesz mnie wpędzić w obłęd! Dzwoniłam do Ardashira,
Samad. Powiedział mi, że wyszedłeś z pracy o wpół do
dwunastej. Jest druga w nocy. Ja jeszcze nie zwariowałam.
- Nie, jest z tobą gorzej. Masz chorą dusz?. I ty nazywasz się
muzuł-manką…
AJsana gwałtownie obróciła się do męża, który usiłował
skoncentrować całą uwagę na parze wydobywającej się ze
świstem z czajnika.
- Nie, Samad. Bynajmniej. Ja się nikim nie nazywam. Nie
mam pretensji do bycia kimkolwiek. To t y nazywasz siebie
muzułmaninem. Ty zawierasz układy zAllahem. Ty jesteś tym,
kto będzie z nim rozmawiał, kiedy nadejdzie Maszar. Ty,
Samad Miah. Ty, ty, ty!
Runda druga. Samad wyprowadził lewy prosty. Alsana
zaprawiła go prawym sierpowym w żołądek, a następnie
trafiła go w lewą kość policzkową. Potem rzuciła się w stronę
drzwi do ogrodu, ale Samad złapał ją w pasie chwytem
zawodnika rugby, powalił na podłogę i wbił jej łokieć w kość
ogonową. Alsana, zawodniczka cięższej wagi, uklękła i
uniosła go do góry, po czym wytaszczyła go do ogrodu, gdzie
dwukrotnie kopnęła leżącego w czoło - te dwa krótkie,
energiczne kopniaki nogą obutą w miękki pantofel nie
wyrządziły mu jednak większej krzywdy i w ułamku sekundy
Samad był znów na nogach. Wczepili się sobie we włosy;
Samad zdecydowany był ciągnąć do pierwszej krwi, ale
kolano Alsany pozostało wolne i natychmiast weszło w
kontakt z kroczem Sa-mada, zmuszając go, żeby puścił.
Zamachnął się na oślep, zamierzając trafić ją w zęby, lecz
trafił w ucho. Mniej więcej w tym momencie na wpół
przebudzeni bliźniacy wypełzli z łóżek i stanęli przy długim
kuchennym oknie, żeby przyjrzeć się walce. Rozbłysły
włączane automatycznie lampy, oświetlając ogród Iqbalow
niczym stadion.
- Abba - powiedział Magid, oceniając aktualną sytuację na
ringu. - Zdecydowanie abba.
- Nie ma mowy, facet - odparł Millat, mrużąc oczy przed
światłem. - Założę się o dwa pomarańczowe lizaki, że atnma
mu powyrywa nogi z tyłka.
- Oooooo! - zawołali nagle unisono, jak gdyby zaczął się
pokaz ogni sztucznych, po czym zakrzyknęli jeszcze raz:
- Aaaaaa!
Alsana właśnie zakończyła walkę z niewielką pomocą grabi.
- A teraz może ci, którzy muszą iść rano do pracy, będą mogli
wreszcie się zdrzemnąć! Przeklęci kolorowi! - rozległ się w
ciemnościach głos któregoś z sąsiadów.
Kilka minut później Samad i Alsana weszli do domu,
podpierając się jak zwykle wzajemnie (trochę z czułością, a
trochę po to, żeby nie upaść). Samad wciąż odczuwał skutki
lekkiego wstrząśnienia mózgu.
- Do łóżka - powiedział, przeciągając dłonią po gęstych,
czarnych czuprynach chłopców.
Już w drzwiach zatrzymał się.
- Podziękujesz mi - powiedział, zwracając się do Magida,
który uśmiechnął się blado, sądząc, że może w końcu dostanie
od abby obiecanego „Małego chemika”. - Podziękujesz mi
kiedyś. Ten kraj to nic dobrego. Rozszarpujemy się tu
wzajemnie na strzępy.
Potem wszedł na górę i zatelefonował do Poppy Burt-Jones;
obudził ją, by oświadczyć, że nie będzie więcej całowania się
popołudniami, obciążonych poczuciem winy spacerów,
konspiracyjnych kursów taksówkami. Koniec romansu.
Być może wszyscy Iqbalowie byli prorokami, bo wyczulony
nos Alsa-ny trafnie wyczuł zbliżające się dramatyczne
wydarzenia. Publiczne ścinanie głów, całe rodziny palone
podczas snu, ciała powieszonych na Kasz-mirskich Wrotach,
oszołomieni ludzie potykający się o własne części ciała,
ucinane muzułmanom przez sikhów i sikhom przez hindusów
nogi, palce rąk i nóg, nosy. I zęby, wszędzie zmieszane z
kurzem zęby, rozsiane po całym kraju. Do czwartego
listopada, kiedy to Alsana wynurzyła się z wanny, by usłyszeć
trzeszczący głos Naszego Wysłannika z Delhi, dochodzący z
radia na ściennej apteczce, zginęło tysiąc ludzi.
Było to straszne. Ale Samad widział rzecz w ten sposób, że
niektórzy mają ten luksus, że siedzą sobie w wannie i słuchają
wiadomości z dalekich krajów, podczas gdy inni muszą
zarabiać na życie, mają romanse, o których muszą zapomnieć,
i dziecko, które muszą porwać.
Wbił się więc w białe spodnie dzwony, sprawdził bilet
lotniczy, zadzwonił do Archiego, żeby jeszcze raz
przepowiedzieć sobie z nim cały plan, i wyszedł do pracy.
W metrze siedziała młodziutka, ładniutka dziewczyna,
ciemnowłosa, hiszpańska w typie, ze zrośniętymi brwiami - i
płakała. Siedziała naprzeciwko niego, miała na sobie grube,
różowe getry i płakała, zupełnie się z tym nie kryjąc. Nikt nie
odezwał się słowem. Nikt nic nie zrobił. Wszyscy mieli
nadziej?, że wysiądzie na stacji Kilburn. Ale ona jechała dalej
i wciąż płakała; West Hampstead, Finchley Road, Swiss
Cottage, St John’s Wood. Przy Bond Street wyciągnęła z
plecaka zdjęcie niezbyt na oko sympatycznego młodego
człowieka i pokazała je Samadowi i paru innym pasażerom.
- Dlaczego rzucił? Łamie serce… Neil, powiedział, że na imię
mu Neil. Neil. Neil.
Przy Charing Cross, na końcowym przystanku, Samad
widział, jak przeszła na drugi peron i wsiadła do pociągu
jadącego z powrotem do Willesden Green. Wszystko to było
nawet romantyczne. Ów sposób, w jaki wymówiła imię
„Neil”, jak gdyby ono samo było nabrzmiałe dawną
namiętnością i zawierało w sobie poczucie straty. Typowy
upust kobiecego żalu. Obawiał się czegoś podobnego ze strony
Poppy; podnosił słuchawkę telefonu, spodziewając się
cichego, rytmicznego płaczu, a później listów, pewnie
pachnących i poplamionych łzami. I to jej rozpaczą miał się
sycić, tak jak to prawdopodobnie robił teraz Neil, jej żal miał
być tą epifanią, która przybliży go o krok do zbawienia. Ale
zamiast tego usłyszał: „Pieprz się, pieprzony palancie”.
- A nie mówiłem? - rzekł Shiva, potrząsając głową i podając
Samadowi koszyczek z żółtymi serwetkami, żeby poskładał je
w zamki. - Mówiłem ci przecież, żebyś się nie ładował
w takie afery. Za dużo w tym historii, historycznych zaszłości,
bracie. Bo, rozumiesz, ona jest wściekła nie tylko na ciebie.
Samad wzruszył ramionami i wrócił do swoich wieżyczek.
- Tak, człowieku, historia, historia. Jakby to wszyscy
brązowoskórzy faceci porzucali angielską kobietę, jakby jakiś
„globalny” Nehru mówił „pa, pa” madame Brytanii. - Shiva,
ożywiany ambicją doskonalenia się, uczęszczał na kursy
uniwersytetu powszechnego. - To wszystko jest strasznie
skomplikowane. Kwestia dumy. Założę się o dychę, że
widziała w tobie służącego, gościa, który będzie spełniał jej
zachcianki.
- Wcale nie - zaprotestował Samad. - To nie było tak. Nie
żyjemy w średniowieczu, Shiva, mamy 1984 rok.
-1 to dowodzi, jak mało wiesz. Z tego, co mi mówiłeś, wynika,
że to klasyczny przypadek, bracie. Klasyczny.
- Ach, mam teraz inne zmartwienia - mruknął Samad
(obliczając w myślach, że jego dzieci powinny już spać
bezpiecznie u Jonesów i że dopiero za dwie godziny Archie
będzie musiał obudzić Magida, nie budząc przy tym Millata). -
Problemy rodzinne.
- To nie jest pora na te sprawy! - zawołał wystrojony w czarny
smoking Ardashir, który zaszedł ich jak zwykle cichcem od
tyłu, żeby sprawdzić, jak prezentują się blanki na zamkach
Samada. - Nie pora na roztrząsanie rodzinnych problemów,
kuzynie. Każdy ma swoje troski, każdy stara się jakoś
utrzymać na powierzchni. Ja usiłuję skombinować forsę na
bilet dla mojej pyskatej siostry, ale do pracy przychodzić
muszę i muszę jakoś ciągnąć. A dziś zapowiada się bardzo
pracowity wieczór, kuzynie - dodał i wyszedł z kuchni, żeby
rozpocząć swoją wędrówkę po parkiecie restauracji. - Nie
możesz mnie zawieść.
Był to istotnie najbardziej pracowity wieczór w tygodniu,
sobota, kiedy to ludzie napływali falami: przed teatrem, po
teatrze, po pubie, po klubie; pierwsi uprzejmi i rozmowni,
drudzy nucący melodyjki z przedstawień, trzeci hałaśliwi,
ostatni zaś podchmieleni i agresywni. Ci z teatru byli
naturalnie faworytami obsługi: nie awanturowali się, dawali
hojne napiwki i wypytywali o wschodnie potrawy - o region, z
jakiego pochodziły, o ich historię -
na co młodsi kelnerzy (których najdalszymi wyprawami na
wschód były codzienne jazdy do Whitechapel, Smithfield czy
Isle of Dogs) ochoczo zmyślali, starsi zaś z dumą i wiernie
rekonstruowali owe kulinaria, rysując wykresy na różowych
serwetkach.
W National Theatre szło od kilku tygodni /’// Bet She Is!,
odkurzony musical z lat pięćdziesiątych, którego akcja
rozgrywała się w latach trzydziestych. Była to historia bogatej
dziewczyny, która ucieka z domu i spotyka biednego chłopca,
udającego się właśnie do Hiszpanii, aby wziąć udział w wojnie
domowej. Młodzi zakochują się w sobie. Nawet Samad, który
nie miał specjalnego ucha do melodii, zebrał dość
porzuconych programów i słyszał
dostatecznie często, jak ludzie przy stolikach śpiewają
piosenki z tego musicalu, żeby nauczyć się większości z nich.
Podobały mu się nawet, pozwalały oderwać się od
codziennego kieratu (a dziś nawet więcej - dziś cudownie
łagodziły niepokój, czy Archiemu uda się dostarczyć Magida
pod Pałace punktualnie o pierwszej w nocy). Nucił te piosenki
razem z resztą personelu kuchennego niczym jakąś rytmiczną
pieśń pracy towarzyszącą siekaniu, szatkowa-niu i ucieraniu.
„Widziałam Operę Paryską i cuda Dalekiego Wschodu…”
- Samad Miah, nie widziałeś gdzieś gorczycy? „Spędzałam
lato nad Nilem, a zimy na stokach narciarskich…”
- Gorczycy… Zdaje się, że widziałem, jak brał ją Muhammed.
„Miałam brylanty, rubiny, futra i suknie z aksamitu…”
- Zawsze ja. Nie miałem żadnej gorczycy!
„Sam Howard Hughes zrywał dla mnie winogrona…”
- Przykro mi, Shiva, ale jeśli staruszek jej nie brał, to nie
wiem, gdzie jest,
„Lecz czymże jest to wszystko bez miłości?”
- To co to jest w takim razie? - Shiva podszedł do Samada i
sięgnął po paczuszkę gorczycy leżącą tuż pod prawym
łokciem Samada. - Ejże, Sam, weź no się w garść. Bujasz dziś
w obłokach.
- Przepraszam… Mam tyle na głowie…
- Ciągle ta twoja przyjaciółeczka, co?
- Ciszej, Shiva.
- „Mówią, że jestem zepsutym, bogatym dziewuszyskiem,
które tylko przysparza kłopotów…” - zaśpiewał Shiva z
przedziwnym, transatlan-tycko-hinduskim akcentem. - To mój
ulubiony fragment: „Ale gdy ktoś mnie pokocha, odpłacę mu z
nawiązką”.
Shiva schwycił mały wazonik z akwamaryny i odśpiewał do
niego swe wielkie finale:
- „Lecz żadne pieniądze nie kupią mi miłości mej
ukochanej…” Powinieneś sobie wziąć te słowa do serca,
Samad Miah - powiedział wreszcie, absolutnie pewien, że
ostatnie posunięcia Samada z zastawem hipotecznym służą
finansowaniu jego romansu. - To złota myśl.
Kilka godzin później w wahadłowych drzwiach znów pojawił
się Ardashir i brutalnie przerwał śpiewy, żeby wygłosić drugą
część swej mobilizującej przemowy.
- Panowie, panowie! Naprawdę dosyć już tego! Posłuchajcie:
jest wpół do jedenastej.
Ludzie obejrzeli przedstawienie. Są głodni. Zjedli tylko po
jednej marnej porcji lodów w przerwie i wypili mnóstwo
bombaj-skiego dżinu, który jak wszyscy wiemy, zaostrza
apetyt na kurczaka curry. I w tym momencie my wkraczamy
do akcji. Dwa stoliki z piętnastu w końcu sali są już zajęte. No
więc jeśli ktoś poprosi o wodę, co zrobicie? Co zrobisz,
Ravind?
Ravind, nerwowy szesnastolatek, bratanek kucharza, był w
restauracji nowicjuszem.
- Powiem im…
- Nie, Ravind. Co zrobisz, zanim cokolwiek im powiesz?
Ravind zagryzł wargę.
- Nie wiem, panie Ardashirze.
- Pokiwasz głową - rzekł Ardashir, kiwając głową. - A
jednocześnie spojrzysz na nich z troską, tak, jakbyś był bardzo
przejęty ich samopoczuciem - Ardashir zademonstrował
stosowne spojrzenie. -1 co wtedy powiesz?
- Woda nie ugasi pragnienia, sir.
- A co gasi pragnienie, Ravind? Co pomoże dżentelmenowi,
który czuje palenie w żołądku?
- Dodatkowa porcja ryżu, panie Ardashirze.
- I co jeszcze? Co jeszcze?
Ravind wyglądał na kompletnie zagubionego, pot wystąpił mu
na czoło. Samad, który sam był zbyt często poniżany przez
Ardashira, żeby czerpać satysfakcję z widoku jego kolejnej
ofiary, nachylił się do wilgotnego ucha Ravinda, żeby mu
podpowiedzieć.
Twarz chłopca rozjaśniła się wdzięcznością.
- Dodatkowa porcja chleba naan, panie Ardashirze!
- Tak, ponieważ wchłania on chilli, a co ważniejsze, woda jest
za darmo, a chleb kosztuje funt dwadzieścia. - Słuchaj no,
kuzynie - zwrócił się do Samada, kiwając mu kościstym
palcem. - Jakże ten chłopiec ma się czegokolwiek nauczyć?
Następnym razem daj mu odpowiedzieć samemu. Masz swoje
zajęcie; te dwie panie przy stoliku dwunastym zażądały, żeby
obsługiwał je nie kto inny, jak starszy kelner, więc…
- Ale ja myślałem, że będę mógł dzisiaj zostać w kuchni… A
poza rym nie chcę, żeby mnie traktowali jak jakiegoś
osobistego lokaja. Jest dziś za dużo roboty - nie podoba mi się
to, kuzynie.
W tym momencie Samada ogarnia nagła panika. Jest dziś tak
pochłonięty myślami o nocnym porwaniu, o perspektywie
rozdzielenia bliźniaków, że nie ufa sobie, jeśli chodzi o gorące
talerze, parujące miseczki z dałem, pryskający tłuszcz z
pieczonego kurczaka, o te wszystkie niebezpieczeństwa, jakie
czyhają na jednorękiego kelnera. Głowę ma cał-kowicie zajętą
myślami o synach. Porusza się tego wieczoru w jakimś
półśnie. Znów obgryzł
wszystkie paznokcie; za chwilę pokaże się krew. Słyszy
własny głos:
- Ardashir, ja mam tysiące rzeczy do zrobienia tutaj, w kuchni.
I dlaczego muszę…
Odpowiedź brzmi:
- Bo starszy kelner jest najlepszym kelnerem i oczywiście te
panie zapłaciły mi - nam
- ekstra za ten przywilej. Nie wykręcaj się, proszę, kuzynie.
Stolik dwunasty, Samad Miah.
Lekko spocony Samad, z białą serwetką przewieszoną przez
lewe ramię, zaczyna fałszywie nucić przebój z musicalu i
wchodzi z impetem w wahadłowe drzwi.
„Czego chłopak nie zrobi dla dziewczyny? Jakich nie
zdobędzie pach-nideł, jak wielkiej nie złowi perły?”
Do stolika numer dwanaście jest daleko. Nie w sensie
odległości, bo to zaledwie dwadzieścia metrów, ale ta
wędrówka przez intensywne wonie, głośny gwar i krążące w
powietrzu żądania gości wydaje się bardzo długa. Trzeba
przedrzeć się przez zasieki nawoływań Anglików, przejść
obok stolika numer dwa, nakrywając po drodze pełną
popielniczkę drugą i, podniósłszy ją, wymienić z gracją na
czystą, minąć stolik czwarty, gdzie stoi jakieś niemożliwe do
zidentyfikowania danie, którego nikt nie zamawiał, zamienić
parę słów ze stolikiem piątym, który chciałby się połączyć z
szóstym bez względu na niewygodę, i zatrzymać się przy
stoliku siódmym, który chce ryżu podsmażanego z jajkiem,
bez względu na to, czy danie jest chińskie czy nie. A tu
jeszcze stolik ósmy się kiwa. I domaga się wina! I piwa!
Wędrówka jest naprawdę długa, jeśli człowiek chce sobie
jakoś poradzić z tą dżunglą, spełniając wszystkie niekończące
się życzenia, zaspokajając pragnienia i żądania tych
wszystkich klientów o różowych twarzach, w których Samad
dostrzega nagle trzymających nogi na stole dżentelmenów w
hełmach tropikalnych, ze strzelbami na podołkach oraz damy
sączące herbatę na werandach i wachlowane strusimi piórami
przez brązowoskórych chłopców.
„Jakich nie pokona odległości, ilu nie ścierpi uderzeń młotka
licytatora…” Jakże jest wdzięczny Allahowi (tak, madame, w
tej chwileczce, ma-dame), jak bardzo raduje go myśl, że
Magid, przynajmniej Magid odleci już za cztery godziny na
Wschód, opuści ten kraj z jego wszystkimi żądaniami, jego
nieustannymi zachciankami, ten kraj, w którym nie istnieją
takie pojęcia jak cierpliwość czy współczucie, w którym
ludzie chcą mieć wszystko od razu, w tej sekundzie
(„czekaliśmy na te jarzyny dwadzieścia minut!”), wymagając,
by dostarczać im ukochanych, dzieci, przyjaciół, a nawet
bogów jak najmniejszym kosztem i w mgnieniu oka, tak jak
stolik dziewiąty, który chce mieć natychmiast swoje krewetki
tandoori…
„… Na aukcji obrazów, ilu nie kupi Rembrandtów, Klimtów,
de Kooningów?” Ci ludzie wyrzekają się wiary w zamian za
przyjemności seksu, a seksu za władzę, zastępują bojaźń Bożą
zadufaniem, wiedzę ironią, nakrycie głowy, przez które
wyraża się szacunek dla Boga, szokującą burzą jaskra-
wopomarańczowych włosów…
Kobieta siedząca przy stoliku dwunastym to Poppy - Poppy
Burt-Jones. I już samo to imię i nazwisko wystarczyłoby (bo
Samad jest teraz w euforii; ma niebawem rozdzielić swoich
dwóch synów jak zdenerwowany chirurg, który po raz
pierwszy niepewnie zbliża pośliniony nóż do skóry syjamskich
bliźniaków), a więc samo to imię wystarczyłoby, żeby jego
mózg eksplodował. Już samo to imię jest torpedą zmierzającą
w stronę maleńkiej łodzi rybackiej, torpedą, która rozsadzi mu
mózg. Ale jest tu jeszcze coś więcej niż imię, niż echo imienia
wymówionego przez jakiegoś bezmyślnego durnia czy
znalezionego na końcu jakiegoś starego listu - jest sama Poppy
Burt-Jones w swej własnej, upstrzonej piegami osobie. Siedzi
chłodna i zdeterminowana ze swoją siostrą, która wydaje się,
jak wszystkie siostry tych, których pożądaliśmy, jej brzydszą,
zniekształconą wersją.
- No powiedz coś - mówi nagle Poppy, bawiąc się paczką
marlboro. - Nie usłyszymy żadnych dowcipnych uwag?
Żadnych głodnych kawałków o wielbłądach i orzechach
kokosowych? Nie masz nic do powiedzenia?
Samad nie ma nic do powiedzenia. Przestaje po prostu nucić
swoją melodyjkę, pochyla głowę pod dokładnie takim jak
należy kątem i pełen szacunku, z gotowością zawiesza pióro
nad notesem. Wszystko to jest jak sen.
- No dobrze - mówi Poppy jadowicie, mierząc Samada
wzrokiem od stóp do głów i zapalając papierosa. - Niech
będzie po twojemu. W porządku. Na przystawkę weźmiemy
jagnięce samosy i to jogurtowe coś, jak się to tam nazywa.
- A jako danie główne - mówi niższa, brzydsza, bardziej
pomarań-czowowłosa i perkatonosa siostra - dwa razy zraziki
jagnięce z ryżem i z frytkami, panie starszy, jeśli łaska.
*
Przynajmniej Archie jest punktualny; zjawia się właściwego
dnia, o właściwej godzinie - piątego listopada 1984 roku, o
pierwszej w nocy. Stoi w długim prochowcu przed restauracją,
przy swoim samochodzie marki Vauxhall; jedną ręką gładzi
nowiutkie opony pirelli, w drugiej trzyma papierosa, zupełnie
jak Bogart albo szofer, albo szofer Bogarta.
Nadchodzi Samad, ujmuje prawicę Archiego i czuje chłód
palców przyjaciela, czuje, że ma wobec niego wielki dług
wdzięczności. Bezwiednie chucha mu w twarz mroźnym
obłokiem.
- Nie zapomnę ci tego, Archibald - mówi. - Nie zapomnę, co
zrobiłeś dla mnie dziś w nocy, przyjacielu.
Archie szura w zakłopotaniu nogami.
- Sam, zanim tego… Muszę ci coś…
Ale Samad już chwyta za klamkę i to, co widzi, czyni
zbędnymi wyjaśnienia Archiego: na tylnym siedzeniu kuli się
trójka dzieci, niczym jakaś nieudana puenta.
- Obudzili się, Sam. Wszyscy troje spali w tym samym pokoju
- no wiesz, jak to u kogoś. Nie mogłem nic zrobić. Narzuciłem
im płaszczyki na piżamy - nie mogłem ryzykować obudzenia
Clary - m u s i a ł e m ich przywieźć.
Irie spała. Zwinięta w kłębek, z głową na popielniczce i
nogami na skrzyni biegów.
Ale Miłlat i Magid wyciągnęli radośnie ręce do ojca, zaczęli
go szarpać za nogawki spodni i głaskać po brodzie.
- Hej, abba\ Gdzie jedziemy, abbai Na dyskotekę, tak żeby
atntna nie wiedziała?
Naprawdę?
Samad patrzy surowo na Archiego; ten wzrusza ramionami.
- Przejedziemy się na lotnisko. Na Heathrow.
- O rany!
- A kiedy tam dojedziemy, Magid… Magid…
Wszystko jest jak sen. Samad czuje na policzkach łzy, nie
może ich powstrzymać.
Wyciąga rękę i przytula starszego o dwie minuty syna do
piersi tak mocno, że łamie mu okulary.
- A potem Magid poleci samolotem z ciocią Zinat.
-1 wróci? - To Miłlat. - Byłoby klawo, jakby nie wrócił!
Magid uwalnia się z żelaznego uścisku ojca.
- Czy daleko lecimy? Wrócimy przed poniedziałkiem? Bo ja
muszę śledzić, jak przebiega moja fotosynteza. Wziąłem dwie
roślinki - jedną postawiłem w szafie, a drugą wystawiłem na
słońce - i muszę zobaczyć, abba, muszę zobaczyć, która…
Po latach, a nawet kilka godzin później, będzie to już historia,
którą Samad postara się jak najszybciej zapomnieć. Której
jego pamięć nie będzie nawet próbowała zarejestrować.
Kamień znikający w toni. Sztuczna szczęka, która opada w
ciszy na dno szklanki.
- Wrócę na czas do szkoły, abba?
- Daj spokój - odzywa się z powagą Archie z przedniego
siedzenia. - Jak chcemy zdążyć, musimy się pośpieszyć.
- Będziesz w poniedziałek w szkole, Magid. Przyrzekam. A
teraz usiądź i siedź
spokojnie. Zrób to dla abby.
Samad zamyka drzwi samochodu i, nachyliwszy się, widzi, jak
gorące oddechy jego synów bliźniaków zaparowują szybę.
Podnosi jedną rękę i przytyka palce do ich ust za szkłem,
intensywnie różowych, wilgotnych od śliny.
9. Bunt!
Dla Alsany o różnicy między ludźmi nie stanowił kolor. Nie
różniła ich też właściwie płeć, wiara czy ich umiejętność,
powiedzmy, tańca w syn-kopowanym rytmie ani talent do
robienia pieniędzy. Prawdziwa różnica miała znacznie bardziej
zasadniczy charakter. Tkwiła w ziemi. Była w niebie, W
głębokim przekonaniu Alsany można było podzielić całą
ludzkość na dwa odrębne obozy, prosząc tylko, by ludzie
wypełnili bardzo prostą ankietę, podobną do tych, które
zamieszcza w każdy wtorek magazyn „Woman’s Own”.
a) Czy niebo, pod którym śpisz, może się kiedyś w końcu
otworzyć?
b) Czy ziemia, po której chodzisz, może nagle zadrżeć i
rozstąpić się pod stopami?
c) Czy istnieje prawdopodobieństwo (jeśli masz choć cień
podejrzenia, że to możliwe, odpowiedz „tak”), że groźna góra,
rzucająca cień na twój dom, może kiedyś ni stąd, ni zowąd
wybuchnąć jak wulkan?
Bo jeśli odpowiesz twierdząco na choćby jedno czy wszystkie
z tych pytań, będzie to oznaczać, iż życie, jakie prowadzisz,
jest życiem człowieka nocy, godziny czarów. Jest to życie
zmienne, niefrasobliwe, banalne, beztroskie w najgłębszym
sensie tego słowa, łatwe do zgubienia jak breloczek od kluczy
albo spinka do włosów. I jest to stan swoistego letargu:
dlaczego by nie siedzieć cały ranek, cały dzień, cały rok pod
tym samym cyprysem, rysując na piasku symbolizującą
nieskończoność ósemkę? Więcej, takie życie to katastrofa, to
chaos.
Bo dlaczego by na przykład ot, tak sobie, dla kaprysu, nie
obalić rządu, dlaczego by nie oślepić człowieka, którego
nienawidzimy, dlaczego nie popaść w obłęd, nie pójść przez
miasto, mamrocząc nieprzytomnie, wymachując rękami i rwąc
włosy z głowy? Nie ma niczego, co by człowieka
powstrzymało - a raczej nic nie mogłoby go powstrzymać. I to
jest to. Właśnie to stanowi o różnicy. Ludzie, którzy stąpają
twardo po ziemi, pod bezpiecznym niebem, nie mają o tym
pojęcia; są jak angielscy jeńcy wojenni w Dreźnie, którzy
nawet wtedy, kiedy wyły syreny, kiedy miasto stało się jednym
wielkim morzem ognia, nalewali sobie jak gdyby nigdy nic
herbaty i przebierali się do obiadu. Urodzeni w zielonej i milej
krainie, krainie powściągliwości i umiarkowania, Anglicy
pozbawieni są podstawowej zdolności do wyobrażenia sobie
katastrofy, nawet kiedy jej sprawcą jest człowiek.
Zupełnie inaczej patrzą na to ludzie z Bangladeszu, czyli
dawnego Zachodniego Pakistanu, jeszcze dawniejszych Indii,
a kiedyś Bengalu. Żyją, mając nad sobą niewidoczny palec,
który uderza na oślep, wywołując katastrofy, powodzie i
cyklony, huragany i obsunięcia ziemi. Przez pół roku polowa
ich kraju znajduje się pod wodą. Całe pokolenia są zmiatane z
powierzchni ziemi z regularnością zegarka. Średnia długość
życia to pięćdziesiąt dwa lata i kiedy mowa o apokalipsie, o
totalnej zagładzie, ludzie ci mają świadomość, że prowadzą w
tej konkurencji, że pójdą na pierwszy ogień, pierwsi ześlizną
się jak mieszkańcy Atlantydy do morza, kiedy te cholerne
lodowce zaczną topnieć i spływać. To najzabawniejszy kraj na
świecie, ten cały Bangladesz. Takie jest wyobrażenie Boga o
naprawdę fantastycznym ubawie, Jego eksperyment w
dziedzinie czarnej komedii. Bengalczykom nie trzeba dawać
ankiet do wypełnienia. Katastrofy to ich codzienność. Na
przykład między szesnastymi urodzinami Alsany (1971) i
rokiem, w którym przestała rozmawiać z mężem (1985),
zmarło w Bangladeszu więcej ludzi, więcej ludzi zginęło w
wichurach i powodziach niż w Hiroszimie, Nagasaki i Dreźnie
r a-zem wziętych. Milion ludzi straciło życie, które nauczono
się tu od samego początku traktować lekko.
I to właśnie miała tak naprawdę do zarzucenia Samadowi, to
bolało ją bardziej niż jego zdrada, bardziej niż kłamstwa,
bardziej niż uprowadzenie syna - właśnie to, że Magid będzie
musiał nauczyć się traktować życie lekko. Nawet jeśli był
względnie bezpieczny w górach Czattagam, w najwyższym
punkcie tego nisko położonego, równinnego kraju,
nienawistna była jej myśl, że Magid będzie taki, jaka była
kiedyś ona: że brodząc bezmyślnie w wodach potopu lub
dygocząc pod nawisłym czarnym niebem, nie będzie
przywiązywał do życia wagi większej niż do garści drobnych
monet.
Wpadła oczywiście w histerie. Próbowała oczywiście ściągnąć
go z powrotem.
Rozmawiała z odpowiednimi władzami. Odpowiednie władze
mówiły zaś: „Szczerze mówiąc, droga pani, bardziej martwi
nas ich napływ niż odpływ” albo „Prawdę mówiąc, jeśli to
pani mąż zorganizował t? podróż, to niewiele tu możemy…”,
więc odkładała słuchawkę. Po kilku miesiącach przestała
wydzwaniać. Chodziła zdesperowana na Wembley i do
Whitechapel i przesiadywała w domach krewnych, spędzając
tam całe niekończące się weekendy wypełnione płaczem,
jedzeniem i wysłuchiwaniem słów pociechy, ale coś w środku
mówiło jej, że choć kurczak curry był świeży, współczucie nie
jest całkiem szczere.
Byli bowiem tacy, którzy cieszyli się w głębi duszy, że Alsana
Iqbal, ze swoim wielkim domem i czar-no-białymi
przyjaciółmi, z mężem, który wyglądał jak Omar Sharif, i
synem, który mówił jak książę Walii, teraz straciła rezon i jak
oni wszyscy musi się przyzwyczaić do swej niedoli jak do
starego, znajomego sań. Była w ich zatroskaniu pewna
satysfakcja, nawet wtedy, gdy Zinat (która nigdy nie ujawniła
swej roli w całej aferze) sięgała ponad oparciem krzesła, żeby
zamknąć rękę Alsany we współczującym uścisku swych
szponów.
- Och, Alsi, wciąż myślę o rym, jaka to szkoda, że musiał
wziąć akurat tego dobrego chłopca! On był taki mądry i tak
cudownie wychowany! Z takim nie trzeba się martwić, że
zacznie brać narkotyki i będzie się zadawał z zepsutymi
dziewczynami. Jedyny problem to wydatki na okulary dla
takiego mola książkowego.
Och tak, czerpali z tego pewną przyjemność. Nie powinniśmy
nigdy zapominać o przyjemności, jaką czerpią ludzie z
oglądania bólu, który nie jest ich bólem, z przekazywania
złych wieści, oglądania w telewizji bombardowań,
wsłuchiwania się w tłumiony szloch w słuchawce telefonu.
Ból sam w sobie jest po prostu Bólem. Ale Ból + Odległość =
Rozrywka, podglądactwo, ludzka ciekawość, cinema verite,
zdrowy śmiech do rozpuku, współczujący uśmiech,
podniesione brwi, maskowana pogarda. Alsana wyczuwała to
wszystko i jeszcze coś więcej, kiedy dwudziestego ósmego
maja 1985 roku zaczęły się urywać telefony od krewnych,
którzy dzwonili, żeby ją poinformować o najnowszym
cyklonie i wyrazić z jego powodu współczucie.
- Alsi, po prostu musiałam zadzwonić. Mówią, że w Zatoce
Bengal-skiej pływa tyle ciał…
- W radiu właśnie podali wiadomość z ostatniej chwili -
dziesięć tysięcy!
- Ci, którzy ocaleli, pływają na dachach domów, a rekiny i
krokodyle łapią ich za nogi!
- To musi być straszne, Alsi, tak nic nie wiedzieć, nie mieć
żadnej pewności…
Przez sześć dni i sześć nocy Alsana nie wiedziała nic, nie
miała żadnej pewności.
Przez cały ten tydzień czytała mnóstwo wierszy bengalskiego
poety Rabindranatha Tagore i starała się usilnie uwierzyć w
jego zapewnienia („Mrok nocy to worek, który pękając, sypie
złotem jutrzenki”), ale w głębi duszy była kobietą praktyczną i
nie znajdowała w poezji pociechy. Przez te sześć dni jej życie
było życiem nocnej pory czarów. Ale siódmego dnia pojawiło
się światełko; nadeszły wiadomości, że Magid ma się dobrze i
cierpi tylko z powodu złamanego nosa: w meczecie spadł mu z
wysokiej półki na głowę wazon, zrzucony pierwszym
podmuchem pierwszych wichrów (i proszę nie zapominać o
tym wazonie, bo to właśnie on zaprowadzi Magida za nos ku
jego powołaniu). Tylko służący, którzy dwa dni wcześniej
wytrzasnęli skądś trefny gin i wybrali się, stłoczeni w
należącej do rodziny furgonetce, na wycieczkę do Dhaki,
pływali teraz brzuchami do góry w rzece Dżamnie, a ogłupiałe
srebrnopłe-twe ryby gapiły się na nich wytrzeszczonymi
oczami. Samad triumfował.
- Widzisz? Nie stanie mu się krzywda w Czattagam! Tu jest
nawet lepsza wiadomość: był w meczecie. Lepiej, że złamał
nos w meczecie, niżby mieli mu go złamać w bójce w
Kilburn! Jest dokładnie tak, jak się spodziewałem. Uczy się
tradycji. Może nie?
Alsana zastanowiła się przez chwilę, a potem powiedziała:
- Możliwe, Samad Miah. - Jak to „możliwe”?
- Może tak, Samad Miah, a może nie.
Alsana postanowiła przestać normalnie rozmawiać ze swoim
mężem. Postanowiła, że przez najbliższe osiem lat nigdy nie
powie mu „tak” ani „nie” i w ten sposób zmusi go do tego,
żeby żył tak jak ona - w ciągłej niewiedzy, w ciągłej
niepewności. Traktowała zdrowie psychiczne Sa-mada jako
zastaw, którego nie zamierzała oddawać, dopóki nie zostanie
w pełni spłacona, czyli dopóki nie wróci jej starszy-o-dwie-
minuty-syn-numer-jeden i dopóki nie będzie mogła znów
położyć swej pulchnej dłoni na jego gęstej czuprynie. Tak
wyglądała jej przysięga, jej klątwa rzucona na Samada - i była
to zemsta zaiste wyborna. Czasami dopro-wadzata go tym
niemal do granic wytrzymałości, do etapu noża kuchennego i
apteczki. Ale Samad należał do tych, którzy są zbyt uparci,
żeby się zabić, jeśli tylko miałoby to dać komuś satysfakcję.
Jakoś to wytrzymywał. Alsana zaś, przewracając się w nocy
na bok, mamrotała przez sen: „Ściągnij go tu z powrotem,
idioto… jeśli nie chcesz dostać od tego wszystkiego fioła, to
po prostu sprowadź moje dziecko z powrotem”.
Ale nawet gdyby Samad był skłonny wywiesić białą dhoti, na
sprowadzenie Magida z powrotem nie było pieniędzy. Nauczył
się więc z tym żyć. Doszło do tego, że gdy ktoś powiedział do
niego na ulicy czy w restauracji „tak” albo „nie”, nie bardzo
wiedział, jak zareagować, bo zapomniał, co te dwa eleganckie
słówka znaczą. Nigdy nie słyszał ich z ust AJsany.
Jakiekolwiek padało w domu Iqbalow pytanie, nigdy nie
słyszało się odpowiedzi wprost.
- Nie widziałaś moich kapci, Alsana?
- Może i widziałam, Samad Miah.
- Która jest godzina?
- Może trzecia, Samad Miah, ale Allah jeden wie, że może być
i czwarta.
- AJsana, gdzie położyłaś pilota?
- Może być w szufladzie, Samad Miah, ale może też być za
kanapą. I tak to wyglądało.
Wkrótce po majowym cyklonie Iqbalowie dostali list od
starszego-o-dwie-minuty-syna, napisany starannie na kartce
wydartej z zeszytu. Do listu załączone było najnowsze zdjęcie
chłopca. Nie był to pierwszy list od Magida, ale Samad
dostrzegł pewną różnicę, coś, co go podnieciło i jak gdyby
uprawomocniło jego krytykowaną przez wszystkich decyzję.
A mianowicie pewną zmianę tonacji, oznakę dojrzałości i
stopniowego przyswajania przez syna mądrości Wschodu.
Najpierw uważnie przeczytał list w ogrodzie, po czym zaniósł
go do kuchni i z wielką satysfakcją odczytał na głos Clarze i
Alsanie, które popijały miętową herbatę.
- Posłuchajcie, co pisze: „Wczoraj dziadek sprał Tamima
(służącego) pasem, aż chłopak miał tyłek czerwony jak
pomidor. Powiedział, że Ta-mim ukradł jakieś świece {to
prawda, sam widziałem!) i musi za to ponieść karę. Powiedział
jeszcze, że czasem karze Allah, a czasem muszą to robić
ludzie i mądry człowiek zawsze wie, czy to kolejka Allaha czy
jego. Mam nadzieję, że kiedyś będę mądrym człowiekiem”.
Słyszałyście? Chce być mędrcem. Ilu znacie chłopców w
miejscowej szkole, którzy chcieliby być mędrcami?
- Może żaden nie chce, Samad Miah, a może wszyscy chcą.
Samad spojrzał spode łba na żonę i ciągnął dalej:
- A tu pisze o swoim nosie: „Wydaje mi się, że wazon nie
powinien stać w takim głupim miejscu, z którego może spaść i
złamać dziecku nos. Jest to wina jakiejś konkretnej osoby i ta
osoba powinna zostać ukarana {ale nie laniem w tyłek, chyba
że jest malcem, a nie dorosłym, i nie ma jeszcze dwunastu lat).
Kiedy ja dorosnę, to na pewno dopilnuję, żeby wazony nie
stały w takich głupich miejscach, w których mogą być
niebezpieczne, i zwrócę też uwagę na inne niebezpieczne
rzeczy (a przy okazji: mój nos już się zagoił!)”.
Widziałyście?
Clara zmarszczyła brwi.
- A co niby miałyśmy widzieć?
- Najwyraźniej nie akceptuje wystroju meczetu, nie podobają
mu się te pogańskie, zbędne i niebezpieczne ozdoby! Taki
chłopiec wyrośnie na kogoś wielkiego, nie uważacie?
- Może tak, Samad Miah, a może nie.
- Może będzie politykiem, a może zostanie prawnikiem -
zasugerowała Clara.
- Bzdura! Mój syn nie będzie służył ludziom, tylko Bogu! On
się nie lęka swoich obowiązków. Nie boi się być prawdziwym
Bengalczykiem, prawdziwym muzułmaninem.
Pisze tu, że kozioł na zdjęciu jest martwy. „Pomagałem zabić
tego kozła, abba” - pisze.
„Jeszcze się ruszał, kiedy przerąbaliśmy go na połowę”. Czy
taki chłopak może się bać?
Ponieważ najwyraźniej należało powiedzieć, że nie, Clara
powiedziała to bez entuzjazmu i wzięła od Samada zdjęcie.
Widniał na nim Magid ubrany jak zwykle w szarości; stał
obok nieszczęsnego kozła na tle starego domu.
- Och, spójrzcie tylko na jego nos! Spójrzcie na to złamanie.
Ma teraz rzymski nos.
Wygląda jak mały arystokrata, jak mały Anglik. Popatrz,
Millat. - Clara podetknęła Millatowi zdjęcie pod jego
mniejszy, bardziej spłaszczony nos. - Już nie jesteście tak do
siebie podobni.
- Wygląda - powiedział Millat, rzuciwszy okiem na zdjęcie -
jak jakiś wódz.
Samad, który nigdy nie był au fait z językiem willesdeńskiej
ulicy, pokiwał z powagą głową i pogłaskał syna po głowie.
- To dobrze, że już teraz dostrzegasz różnicę między wami. -
Tu rzucił gniewne spojrzenie Alsanie, która stukała się
zagiętym palcem w głowę. - Niektórzy mogą sobie kpić, ale
my obaj wiemy, że twój brat wyprowadzi innych z mroku
puszczy. Będzie przywódcą plemienia. To urodzony wódz.
Tu Millat wybuchnął tak głośnym, tak niepohamowanym
śmiechem, że stracił
równowagę, pośliznął się na mokrej ścierce i złamał sobie nos,
uderzając nim o zlew.
Dwóch synów. Jeden niewidoczny i doskonały, zamrożony w
wieku lat dziewięciu, statyczny w ramce fotografii stojącej nad
telewizorem, który rzygał całym szajsem lat osiemdziesiątych
- irlandzkimi bombami, angielskimi zamieszkami,
transatlantyckimi impasami. Chłopiec górował nad tym całym
bagnem nieskalany, bez skazy, wyniesiony na wyżyny niczym
wiecznie uśmiechnięty Budda, zatopiony w pogodnej
wschodniej kontemplacji, zdolny do wielkich czynów,
urodzony muzułmanin, urodzony wódz - czyli mówiąc krótko,
fenomen. Zjawiskowy dagero-typ z żywego srebra ojcowskiej
wyobraźni, zakonserwowany w słonym roztworze matczynych
łez. Ten syn stal milczący i daleki i
„dobrze rokował”, zupełnie jak jedna z forpoczt Jej
Królewskiej Wysokości na kolo-nizowanych wyspach,
zastygły na zawsze w stanie pierwotnej naiwności, wiecznej
niedojrzałości. Tego syna Samad nie widział. A wcześniej
długo uczył się czcić to, czego nie mógł zobaczyć.
Jeśli chodzi o syna, którego widział, tego, którego miał u boku
i na głowie… no cóż, najlepiej było nie prowokować Samada
do wypowiedzi na ten temat, czyli na temat „Kłopoty z
Millatem”, ale według niego rzecz wyglądała tak: jest on
drugim synem, spóźnionym jak autobus, spóźnionym jak tania
przesyłka pocztowa, ślamazarą, który nie nadąża, przegranym
już w pierwszym wyścigu przez kanał rodny, a teraz po prostu
tym, który wlecze się z tyłu z powodu uwarunkowań
genetycznych i w związku z nie-odgadnionymi i zawiłymi
zamiarami Allaha. Przegranym o dwie minuty, których nigdy
nie nadrobi w tych wszystkowidzących zwierciadłach, tych
szklistych boskich kulach, czyli w oczach swego ojca.
Dziecko bardziej melancholijne, bardziej refleksyjne niż
Millat mogłoby spędzić resztę życia, usiłując nadrobić
spóźnienie i czyniąc z siebie istotę żałosną, uganiać się za tymi
dwiema nieuchwytnymi minutami, by w końcu złożyć je jak
trofeum u stóp ojca. To jednak, co mówił o nim ojciec, nie
dotykało Millata aż tak bardzo: Millat wiedział, że wcale nie
jest tym, który zostaje z tyłu, nie jest żadnym „wodzem”,
dupkiem ani pojebem - bez względu na to, co mówił jego
ojciec. W języku ulicy Millat był czołowym rozrabiaką,
pistoletem, asiorem i zmieniał swój wizerunek równie często
jak buty; prowadził chłopaków na wzgórza, żeby zagrać w
piłkę, lub schodził z nimi do miasta, żeby obrabiać automaty,
byle jak najdalej od szkoły, jak najbliżej wypożyczalni kaset.
W Rocky Video, ulubionej przystani Millata, prowadzonej
przez pozbawionego skrupułów dealera koki, można było
dostać pornosa, mając piętnaście lat, działkę hery, kiedy się
miało lat jedenaście, a spod lady filmy o ćpaniu za pięć
funtów. To właśnie tu Millat zdobywał tak naprawdę wiedzę o
ojcach. Ojcach chrzestnych, braterstwie krwi, pacinodenirach,
facetach w czerni, którzy świetnie się prezentowali, szybko
mówili, nigdy nie obsługiwali żadnego (pierdolonego) stolika i
mieli po parze idealnie sprawnych, zakończonych spluwami
rąk. Nauczył się, że człowiekowi nie musi zagrażać powódź
ani cyklon, żeby poczuł podniecający dreszczyk, żeby zdobył
życiową mądrość. Że niebezpieczeństwa należy szukać. Millat
wychodził na ulicę właśnie po to i choć Willesden Green to
nie Bronx ani South Central, znalazł go trochę, akurat tyle,
żeby wystarczyło. Był
bezczelny i wyszczekany, a jego dzika uroda tkwiła w nim
przez pewien czas ukryta, sprasowana jak diabeł w pudełku,
żeby wyskoczyć, gdy miał lat trzynaście - i wtedy awansował
z przywódcy obsypanych krostami wyrostków na bożyszcze
kobiet. Był grajkiem z Willesden Green, za którym
sznureczkiem podążały zadurzone dziewczęta, z językami na
wierzchu, ze sterczącymi biustami, wpadając co chwilę do
kałuż zawodów miłosnych… i wszystko dlatego, że był
NAJWAŻNIEJSZY, że jego młode życie było ŻYCIEM
pisanym wielkimi literami: pierwszy wśród swych
rówieśników zaczął palić i pić, a nawet stracił to -
TO! - mając niewiele ponad trzynaście lat. Okej, niezbyt wiele
POCZUŁ, niewiele DOTKNĄŁ, wszystko byio WILGOTNE i
zbijało go z tropu, stracił cnotę, nie bardzo nawet wiedząc,
gdzie się podziała, ale jednak stracił ją, bo nie było
NAJMNIEJSZEJ wątpliwości, że był najlepszy, mierząc na
dowolnej skali młodocianych wybryków, był najjaśniejszym
punktem społeczności nastolatków, DONEM, FIGURĄ,
WYKRZYKNIKIEM, dzieckiem ulicy, przywódcą plemienia.
W gruncie rzeczy jedyny kłopot z Millatem polegał na tym, że
Millat kochał kłopoty. I był w tym dobry. Wróć: był w tym
świetny.
A jednak wszędzie - w domu, w szkole, w przeróżnych
kuchniach rozrośniętego klanu Iqbal/Begum - toczyły się
ożywione dyskusje na temat „Kłopoty z Millatem”,
zbuntowanym trzynastoletnim Millatem, który pierdzial w
meczecie, uganiał się za blondynkami i cuchnął
tytoniem. Nie tylko zresztą on, ale wszystkie dzieci: Mujib (lat
czternaście, karany za przejażdżki kradzionymi
samochodami), Khandakar (lat szesnaście, romans z białą
dziewczyną, wieczorem mascara na rzęsy), Di-pesh (lat
piętnaście, marihuana), Kurshed (lat osiemnaście, marihuana i
bardzo szerokie spodnie), Khaleda (lat siedemnaście, seks
przed ślubem, z młodym Chińczykiem), Bimal (lat
dziewiętnaście, student szkoły aktorskiej). Co się działo z tymi
wszystkimi dziećmi, co było nie tak z pierwszymi na tej ziemi
potomkami ludzi, którzy podjęli wielki transoceaniczny
eksperyment? Czyż nie mieli wszystkiego, czego dusza
zapragnie? Czy nie mieli całkiem sporych ogrodów,
regularnych posiłków, czystej odzieży od Marksa i Sparksa i
pierwszorzędnego, starannego wykształcenia? Czy rodzice nie
zrobili dla nich, co tylko mogli? Czy nie przybyli wszyscy na
tę wyspę z konkretnego powodu? Żeby mieć poczucie
bezpieczeństwa? Czy nie czuli się bezpieczni?
- Czują się zbyt bezpieczni - wyjaśnił Samad, pocieszając
cierpliwie tę czy inną zapłakaną lub wściekłą ma lub baba
albo zdezorientowanych dadu lub dida. - Są zbyt bezpieczni w
tym kraju, accha. Żyją w wielkich plastikowych bańkach,
wydmuchanych przez nas samych, ich życie zostało przez nas
zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Ja osobiście,
jak wiecie, pluje na nauki świętego Pawła, ale jakże słuszna
jest jego mądra rada, która w rzeczywistości pochodzi od
Allaha: „zaniechaj tego, co dziecięce”. Jak mogą nasze dzieci
stać się mężczyznami, skoro nigdy nie stawały wobec męskich
wyzwań? Hę? Teraz, z perspektywy czasu, nie mam
wątpliwości, że odesłanie Magida było najlepszą decyzją.
Zalecałbym to wszystkim.
I tu wszyscy zjednoczeni w bólu, płaczki i utyskiwacze,
patrzyli ponuro na tak hołubione zdjęcie Magida z kozłem.
Siedzieli jak zahipnotyzowani, jak hindusi czekający, aż
kamienna krowa zapłacze, aż zaczynało im się wydawać, że
jakaś widzialna aura emanuje ze zdjęcia, aura dobra i męstwa
wbrew wszelkim przeciwnościom, wbrew piekłu i powodzi.
Oto prawdziwy mały muzułmanin, dziecko, jakiego oni nigdy
nie mieli. Wszystko razem było żałosne, ale AJsanę trochę to
nawet bawiło, te wciąż nakrywane na nowo stoły i to, że nikt
nie płakał nad nią, a wszyscy rozczulali się nad sobą i swoimi
dziećmi, nad tym, co robiły te okropne lata osiemdziesiąte im i
ich latoroślom. Owe rodzinne zebrania były jak polityczne
spotkania na szczycie w sytuacji kryzysu, przypominały
desperackie narady przedstawicieli rządu i Kościoła za
zamkniętymi drzwiami, gdy tymczasem zbuntowany motłoch
szalał na ulicach, wybijając okna. Utrwalał się dystans, nie
tylko zwykły, pomiędzy ojcami i synami, starymi i młodymi,
urodzonymi tu i urodzonymi tam, ale pomiędzy tymi, którzy
siedzieli w domu, i tymi, którzy rozrabiali na ulicach.
- Wszystko jest zbyt bezpieczne, zbyt łatwe - powtórzył
Samad, patrząc, jak cioteczna babka Bibi z czułością wyciera
Magida płynem do szyb Mr. Sheen. - Miesiąc pobytu w starym
kraju każdego by wyprostował.
Tymczasem rzeczywistość wyglądała tak, że Millat nie musiał
wracać do starego kraju; schizofrenicznie rozdarty, tkwił jedną
nogą w Bengalu, drugą w Willesden. Myślami był w takim
samym stopniu tam jak tu. Nie potrzebował paszportu, żeby
mieszkać w dwóch miejscach naraz, nie potrzebował wizy,
żeby żyć jednocześnie życiem swego brata i własnym (w
końcu był bliźniakiem). Alsana dostrzegła to pierwsza i
zwierzyła się Clarze:
- Mój Boże, oni są powiązani jak plecionka, połączeni jak dwa
końce huśtawki, naciśnij jeden koniec, a drugi pójdzie w górę;
cokolwiek widzi Millat, widział wcześniej Magid, i odwrotnie!
A przecież Alsana znała tylko zdarzenia marginalne: podobne
choroby, równoczesne wypadki, ulubione zwierzątka
zdychające na dwóch różnych kontynentach. Nie wiedziała, że
podczas gdy Magid patrzył w 1985 roku, jak huragan zrzuca z
pólek przedmioty, Millat prowokował los, przełażąc przez
wysoki mur cmentarza w Fortune Green, że podczas wyborów
dziesiątego lutego 1988 roku, kiedy Magid przedzierał się
przez wzburzony tłum w Dhace, uchylając się przed
przypadkowymi ciosami tych, którzy głosowali nożami i
pięściami, Millat stawiał czoło trzem pijanym,
rozwścieczonym Irlandczykom, atakującym go nogami przed
osławionym barem Biddy Mulligan w Kilburn. Ach, ale was
nie przekonują zbiegi okoliczności? Chcecie faktów, faktów,
faktów? Chcecie się otrzeć o Wielkiego Żniwiarza w czarnym
kapturze? Okej: dwudziestego ósmego kwietnia 1989 roku
tornado porwało w Czattagam całą kuchnię i wyniosło ją pod
niebo, a wraz z nią wszystko, co było w środku, oprócz
Magida, który jakimś cudem ocalał, zwinięty w kłębek na
podłodze. Teraz przejdźmy płynnie do oddalonego o pięć
tysięcy mil Millata; właśnie kładzie się na legendarnej
szóstoklasistce Natalii Cavendish (której ciało kryje przed nią
samą ponurą tajemnicę); prezerwatywy tkwią nierozpakowa-
ne w jego tylnej kieszeni, ale jakimś cudem się nie zaraża,
choć porusza się rytmicznie w górę i w dół, w głąb i na boki w
tańcu ze śmiercią.
Trzy dni:
15 października 1987
Nawet gdy zgasło światło i wichura zaatakowała z furią okna
o podwójnych szybach, Alsana, która wierzyła święcie tej
wielkiej wyroczni, jaką jest BBC, dalej siedziała w nocnej
koszuli na kanapie i nie chciała się ruszyć z miejsca.
- Jeśli pan Fish mówi, że wszystko jest w porządku, to
wszystko jest w porządku.
Przecież to BBC, na litość boską!
Samad dał w końcu za wygraną (było prawie niemożliwością
zmienić zdanie Alsany na temat absolutnej rzetelności jej
ulubionych angielskich instytucji, a wśród nich księżnej Anny,
Blu-Tack, przedstawień Childrens Royal Variety, Erica
Morecambe, programu Woman’s Hour). Wziął latarkę z
szuflady w kuchni i poszedł na górę poszukać Millata.
- Millat? Odezwij się, Millat! Jesteś tam?
- Może tak, abba, a może nie.
Samad poszedł za głosem do łazienki i zastał tam Millata
zanurzonego po szyję w brudnoróżowawej pianie i
czytającego komiks Viz.
- O, tato, super! Latarka. Poświeć mi trochę, bo nie mogę
czytać.
- Daj spokój - Samad wyrwał synowi komiks z rąk. - Na
zewnątrz szaleje ten cholerny huragan, a twoja matka wariatka
zamierza siedzieć, aż dach jej się zwali na głowę. Wyłaź z
wanny. Musisz pójść do szopy i przynieść trochę desek i
gwoździ, żeby…
- Ależ abbal Przecież jestem kompletnie goły!
- Nie dyskutuj, sytuacja jest poważna. Masz w tej chwili…
Na zewnątrz rozległ się potężny, rozdzierający trzask, jakby
wichura wyrwała coś z korzeniami i cisnęła tym czymś o
ścianę.
Dwie minuty później cała bardziej lub mniej ubrana rodzina
Iqbalow stała w ordynku i patrzyła przez długie kuchenne
okno na łat? gołej ziemi na trawniku, w miejscu, gdzie jeszcze
przed chwilą stała szopa. Millat strzelił trzy razy obcasami i
wyrecytował ze sztucznym, knajackim akcentem:
- Ja cię przepraszam! Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
- No dobrze, kobieto. Czy teraz wreszcie się ruszysz?
- Być może, Samad Miah, być może.
- Niech to szlag! Nie jestem teraz w nastroju do
przeprowadzania referendum!
Idziemy do Archibalda. Może mają jeszcze światło. Poza tym
w gromadzie będziemy bezpieczniejsi. No, jazda, ubierać się
oboje, brać, co trzeba, co niezbędne do przetrwania, i do
samochodu!
Otworzył bagażnik i przytrzymał klapę, żeby nie zatrzasnął jej
uparty wicher; widok tego, co jego żona i syn uznali za
niezbędne do przeżycia, najpierw go ubawił, a potem
przygnębił.
Millat
Album Springsteena Born To Run
Plakat z De Niro w scenie „Do kogo ta gadka?” z Taksówkarza
Film rockowy Purple Rain na kasecie betamax Obcisłe lewisy
501 (z czerwoną naszywką)
Para czarnych butów do baseballu
Mechaniczna pomarańcza (książka)
Alsana
Maszyna do szycia
Trzy słoiczki tygrysiej maści
Udziec barani (zamrożony)
Opakowanie soli kąpielowej do moczenia nóg
Starsigns Lindy Goodman (książka) Duże pudło papierosów
beedi Moonshine over Kerala (musical na kasecie) z
Divargiitem Sin-ghiem.
Samad zatrzasnął bagażnik.
- Żadnego scyzoryka, nic do jedzenia, żadnych latarek.
Fantastycznie, cholera. Łatwo zgadnąć, które z Iqbalow jest
wojennym weteranem. Nikt nawet nie pomyślał, żeby wziąć
Koran. Rzecz podstawową w sytuacji zagrożenia: duchowe
oparcie. Wracam do domu.
Siedźcie tu w samochodzie i ani mi drgnąć!
W kuchni powiódł dookoła latarką: czajnik, okap, filiżanka,
zasłona - i niespodziewanie surrealny migawkowy obraz
szopy, usadowionej wygodnie na kasztanowcu w sąsiedztwie,
jak zbudowany przez dzieci do-mek. Samad wziął szwajcarski
scyzoryk, który, jak pamiętał, zostawił pod zlewem, oraz
oprawny w aksamit, bogato złocony egzemplarz Koranu z sa-
lonilcu i już miał wychodzić, gdy nagle zapragnął poczuć
podmuch wichury na własnej skórze, zobaczyć co nieco z tej
straszliwej destrukcji. Odczekał, aż wiatr przycichnie na
chwilę, po czym otworzył drzwi kuchni i wyszedł ostrożnie do
ogrodu, gdzie potężna błyskawica oświetliła właśnie scenerię
miejskiej apokalipsy: powalone dęby, cedry, sykomory, wiązy,
poprzewracane płoty, połamane meble ogrodowe. Tylko jego
ogród, tak wyśmiewany z powodu parkanu z falistej blachy i
tego, że nie ma tam ani jednego drzewa, a wszystkie grządki
porastają jakieś zioła o mdlącym zapachu - tylko jego ogród
pozostał
prawie nietknięty.
Samad już układał sobie radośnie w myślach jakąś metaforę z
opozycją uginających się trzcin Wschodu i upartego dębu
Zachodu, kiedy wiatr zaatakował powtórnie, odrzucając go na
bok. Pognawszy w stronę okien, wicher rozbił je bez
najmniejszego wysiłku, wtłaczając szkło do środka, a potem
wymiatając na zewnątrz wszystko, co było w kuchni. Samad, z
durszlakiem na głowie, przycisnął świętą księgę do piersi i
pośpieszył do samochodu.
- A co ty robisz za kierownicą?
AJsana zacisnęła ręce na kierownicy i zwróciła się do Millata
za pośrednictwem lusterka:
- Niech ktoś powie mojemu mężowi, że to ja zamierzam
prowadzić. To j a dorastałam nad Zatoką Bengalską. Ja
widziałam, jak moja matka prowadzi auto w czasie wichury,
podczas gdy mój mąż szpanował w Delhi z bandą białych
gogusiów z college’u. Proponuję, żeby mój mąż usiadł z tyłu i
nie ważył się nawet puścić bąka bez mojego pozwolenia.
Jechała z szybkością trzech mil na godzinę przez opustoszałą,
pogrążoną w ciemnościach ulicę, podczas gdy wiatr pędzący z
prędkością stu dziesięciu mil na godzinę bezlitośnie chłostał
szczyty najwyższych budynków.
-1 to ma być Anglia! Przeprowadziłam się do Anglii, żeby
tego właśnie uniknąć. Już nigdy nie uwierzę temu całemu
Krabowi.
- Amma, on się nazywa Fish.
- Dla mnie od dziś Krab - ucięła Alsana z ponurą miną. - Czy
jest z BBC czy nie z BBC.
U Archiego wysiadło wprawdzie światło, ale gospodarstwo
Jonesów było przygotowane na każdą dramatyczną
ewentualność, od zalania falą przypływu po katastrofę
nuklearną; jeszcze zanim Iqbalowie dotarli na miejsce,
zapłonęły tuziny lamp gazowych, ogrodowych pochodni i
nocnych świateł awaryjnych. Drzwi frontowe zostały
pośpiesznie wzmocnione dyktą, a gałęzie drzew powiązane
sznurami.
- Najważniejsze to być przygotowanym - oznajmił Archie,
otwierając drzwi załamanym, objuczonym dobytkiem Iqbalom
i witając ich niczym jakiś król majsterkowiczów, który udziela
gościny wydziedziczonym. - Uważam, że trzeba chronić
rodzinę, chyba się ze mną zgodzisz? Nie twierdzę, że ty jakoś
nawaliłeś w tym wzglę… no wiesz, co mam na myśli - ale tak
to właśnie widzę: ja kontra wiatr. Nieraz ci mówiłem, Ick-ball,
powtarzałem ci tysiąc razy: sprawdź ściany nośne. Jeśli nie są
w doskonałym stanie, to leżysz, brachu. Leżysz na obu
łopatkach. I powinieneś mieć w domu pneumatyczny klucz
nasadowy. To rzecz absolutnie podstawowa.
- To fascynujące, co mówisz, Archibald. Możemy wejść?
Archie odsunął się na bok, przepuszczając przybyszów.
- Jasne. Prawdę mówiąc, spodziewałem się was. Ty, Ick-ball,
nigdy nie odróżniałeś wiertła od wkrętu. Jesteś dobry w teorii,
ale nigdy nie opanowałeś niczego praktycznie. No, wchodźcie
na górę i zwróćcie uwagę na światła awaryjne - niezły pomysł,
co? Witaj, Alsi, wyglądasz jak zawsze ślicznie. Siemasz
Millat, ty draniu. No więc mów, Sam, jakie straty?
Samad potulnie wyliczył poniesione do tej chwili szkody.
- Ano widzisz: to nie sprawa szyb - szyby były w porządku, j a
je wstawiałem - to sprawa framug. Po prostu wiatr wyrwał je
ze zmurszałego muru, mogę się założyć.
Samad niechętnie przyznał mu rację.
- Najgorsze przed nami, zapamiętaj moje słowa. No cóż, co się
stało, to się nie odstanie. Clara i Irie są w kuchni. Włączyliśmy
kuchenkę turystyczną, zaraz będzie żarcie.
Ale cholerna wichura, co? Telefon nie działa. Elektryka
wysiadła. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałem.
W kuchni panował nastrój sztucznego spokoju. Clara mieszała
fasolę, nucąc Buffalo Soldier, Irie siedziała zgarbiona nad
zeszytem, pisząc coś gorączkowo; jako typowa trzynastolatka
prowadziła pamiętnik, w którym zapisywała absolutnie
wszystko: Wpół do dziewiątej wieczorem. Właśnie wszedł
Millat. Jest faaantastyczny, ale jednocześnie potwornie mnie
wkurza! Jak zwykle w obcisłych dżinsach. Nie patrzy na mnie
(jak zwykle, co najwyżej jak na ZNAJOMĄ). Jestem
zakochana w głupku (idiotka)! Gdyby on był taki mądry jak
jego brat… och, dobra, ple, ple, ple. Zakochałam się po
szczeniacka i jestem tłusta jak zapasiony szczeniak - błeee!
Wicher wciąż szaleje. Muszę kończyć. Dopiszę coś później.
- W porządelu? - powiedział Millat.
- W porządelu - odpowiedziała Irie.
- Kompletny odjazd, no nie?
- Aha. Kompletna szajba.
- Tatę szlag trafia. Dom rozpierdzieliło w drobny mak.
- Tu to samo. Dom wariatów.
- Chciałbym wiedzieć, gdzie byłabyś teraz, gdyby nie ja,
młoda damo - powiedział
Archie, wbijając kolejny gwóźdź w dyktę. - To najlepiej
zabezpieczony dom w Willesden.
Jak się siedzi w środku, to trudno uwierzyć, że na zewnątrz
szaleje wichura.
- To prawda - przyznał Millat i zerknął po raz ostatni na
wywołujący ciarki widok rażonych apopleksją drzew, zanim
Archie całkowicie zabił niebo sklejką i gwoździami. - W
tym problem.
Samad chwycił go za ucho.
- Tylko nie zaczynaj z tymi swoimi bezczelnymi
odżywkami.”Wiemy, co robimy.
Zapominasz, że my z Archibaldem musieliśmy sobie radzić w
sytuacjach ekstremalnych. Dla kogoś, kto utknął z czołgiem i
pięciooosobową załogą w samym środku pola walki, czyje
życie wisiało na włosku, komu kule świstały tuż koło tyłka i
kto jednocześnie musiał w skrajnie trudnych warunkach
aresztować zbrodniarza wojennego, taki huragan, zapewniam
cię, to małe piwo. Mogło się to naprawdę źle… Bardzo
śmieszne - mruknął, widząc, że dwójka dzieci i obie żony
ziewają, jakby ogarnęła je nagła senność. - Kto chce fasoli?
Podaję do stołu.
- Niech ktoś opowie coś ciekawego - powiedziała Alsana. -
Zanudzimy się na śmierć, jak będziemy musieli przez całą noc
słuchać przechwałek tych weteranów.
- Wal, Sam - zachęcił Samada Archie, puszczając doń oko. -
Opowiedz nam o Mangalu Pandę. Można się z tego zdrowo
pośmiać.
Rozległo się chóralne „Nieeee!”, któremu towarzyszyły gesty
imitujące podrzynanie gardeł i duszenie.
- Historia Mangala Pandę - zaprotestował Samad - nie jest
wcale do śmiechu. Jego czyn to był zapłon. To on wszystko
zapoczątkował, to dzięki niemu jesteśmy tacy, a nie inni.
On kładł podwaliny pod współczesne Indie. To wielka
historyczna postać.
- I jedna wielka bzdura - parsknęła Alsana. - Każdy głupi wie,
że wielką postacią jest Gandhi. AJbo Nehru. I jeszcze może
Akbar, ale on był garbaty i miał wielki nochal. Nigdy
specjalnie mi się nie podobał.
- Nie gadaj do cholery głupot, kobieto! Co ty o tym wiesz? To
kwestia rynku, odpowiedniej reklamy i praw autorskich. A
pytanie brzmi, czy zechce cię zagrać któryś z tych
przystojniaków z wielkimi, białymi zębami i tak dalej.
Gandhiego zagrał pan Kingsley - i brawo! - ale kto zechciałby
zagrać Mangala Pandę? Pandę nie był przecież wystarczająco
przystojny. Typ zbyt indyjski, wielki nos, krzaczaste brwi. To
dlatego muszę wciąż opowiadać warn, niewdzięcznikom, o
Mangalu Pandę. Bo jeśli ja tego nie zrobię, nikt mnie nie
wyręczy.
- Słuchajcie - powiedział Millat. - Opowiem warn to w
skróconej wersji. Pradziadek…
- Dla ciebie prapradziadek, głupku - poprawiła go Alsana.
- Mniejsza z tym. Prapradziadek postanawia wyruchać
Angoli… - Millat!
- Zbuntować się przeciw Anglikom i zaćpany do
nieprzytomności próbuje zastrzelić swojego dowódcę, chybia,
próbuje się sam zastrzelić, znów chybia. W końcu ujęty i
skazany, zawisł na szubienicy…
- Zawisnął - poprawiła go Clara w roztargnieniu.
- Zawisł czy zawisnął? Sprawdzę w słowniku - powiedział
Archie, schodząc z kuchennego blatu.
- Mniejsza z tym. I to koniec całej historii. Nuda.
I w tym momencie mamutowiec - z tych dość często
spotykanych w północnym Londynie, co to wypuszczają trzy
mniejsze odnogi wokół głównego pnia, zanim wybuchną
przepyszną zielenią, dając schronienie całej sroczej diasporze -
taki właśnie mamutowiec został wyrwany z grubych pokładów
psich gówien i betonu, zrobił chwiejny krok do przodu,
zatoczył się i runął, zwalając się na rynny, podwójne okna i
obite dyktą drzwi, przewracając lampę gazową i lądując w
końcu w pustce, która miała kształt Archiego, bo ten właśnie
wstał
i odszedł na bok.
On też pierwszy ruszył do akcji: skoczył i rzucił ręcznik na
płomyk, który pełznął już po korkowych płytkach
kuchennych. Wszyscy pozostali, rozdygotam, oglądali się
wzajemnie z płaczem, sprawdzając, czy nie odnieśli obrażeń.
Potem Archie, najwyraźniej wstrząśnięty tym ciosem w jego
legendę majsterkowicza, odzyskał panowanie nad żywiołem,
związując gałęzie szmatami i polecając Millatowi i Irie, żeby
obeszli dom i pogasili lampy gazowe.
- Nie chcemy chyba spłonąć tu żywcem, prawda? Przydałaby
się folia i porządna taśma izolacyjna. Trzeba by poszukać…
- Taśma izolacyjna?- powtórzył z niedowierzaniem Samad. -
Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób taśma izolacyjna może
zmienić to, że w kuchni leży pół drzewa.
- O Boże, jestem przerażona - wyjąkała Clara po
kilkuminutowej ciszy, kiedy wiatr się nieco uspokoił. - Taki
spokój to zawsze zły znak. Moja babcia - pokój jej duszy -
zawsze to mówiła. Ten spokój oznacza, że Bóg bierze oddech,
zanim znów zagrzmi z wysokości.
Myślę, że powinniśmy przejść do innego pokoju.
- To było jedyne drzewo z tej strony - powiedział Archie. -
Lepiej zostańmy tutaj.
Najgorsze już za nami. A zresztą - dodał, dotykając czule
ramienia żony - wy, Bowdenowie, byliście świadkami
gorszych katastrof! Przecież twoja matka urodziła się podczas
tego cholernego trzęsienia ziemi. Wyobraźcie sobie: jest rok
1907, Kingston wali się w gruzy, a Hortense wyskakuje na
świat. Nie przejęłaby się taką drobnostką jak ten wicher. To
twarda sztuka.
- To nie twardość - powiedziała cicho Clara, wstając, żeby
popatrzeć przez okno na panujący na zewnątrz chaos. - To
szczęście. Szczęście i wiara.
- Proponuję, żebyśmy się pomodlili - powiedział Samad,
sięgając po swój nowiutki Koran. - Proponuję, żeby okazać
szacunek potędze Stwórcy, bo dziś zademonstrował ją nam w
najbardziej przerażającym wydaniu.
Zaczął kartkować świętą księgę i znalazłszy to, co chciał,
namaszczonym ruchem podsunął ją pod nos żonie, ale Alsana
zatrzasnęła Koran i zgromiła męża wzrokiem.
Bezbożna, acz nieźle obeznana ze słowem Bożym Alsana
(dobra szkoła, porządni rodzice, a jakże), której nie brakowało
niczego oprócz wiary i która decydowała się robić to, co
zrobiła teraz, tylko w krytycznych momentach, wyrecytowała:
- „Nie służę temu, co ty czcisz, ani ty nie służysz temu, co ja
czczę. Nie będę nigdy czcić tego, co ty czcisz, ani ty nie
będziesz czcił nigdy tego, co ja czczę. Ty masz swoją religię,
ja mam swoją”. Sura 109, przekład N. J. Dawooda. No a teraz
- dodała, patrząc na Clarę - niech ktoś przypomni mojemu
mężowi, że nie jest panem Manilowem i nie układa piosenek,
które chce śpiewać cały świat. On gwiżdże sobie swoją
melodyjkę, a ja będę gwizdać swoją.
Samad odwrócił się z pogardą od żony i położył ciężko obie
ręce na swej księdze.
- Kto się pomodli ze mną?
- Przepraszam, Sam - dał się słyszeć zduszony głos Archiego
(który z głową w szafce szukał plastikowych worków na
śmieci). - To nie moja specjalność. Nigdy nie byłem zbyt
pobożny. Bez urazy.
Minęło dalsze pięć minut bez wiatru. Potem ciszę rozerwał
krzyk Boga, taki, o jakim mówiła Ambrosia Bowden swej
wnuczce. Piorun przetoczył się przez dom jak żółć
konającego, jak jego przedśmiertne przekleństwo i Samad
zamknął oczy.
- Irie! Millat! - zawołała Clara, a potem Alsana. Żadnej
odpowiedzi. Archie wyprostował się gwałtownie w szafce,
waląc głową w półkę z przyprawami, i powiedział:
- Nie ma ich od dziesięciu minut. O Boże. G d z i e są
dzieciaki?
*
Jeden dzieciak był w Czattagam; kolega namawiał go, żeby
zdjął swoją lungi i przeszedł przez słynne bagno pełne
krokodyli; dwoje pozostałych wyśliznęło się chyłkiem z
domu, żeby znaleźć się na chwilę w oku cyklonu; teraz szli
pod wiatr, jakby brodzili w wysokiej po kolana wodzie. Kiedy
tak brnęli w stronę parku Willesden, toczyła się między nimi
następująca rozmowa:
- Niesamowite, co?
- No. Kompletny odjazd.
- Sama jesteś odjazd.
- O co ci chodzi? Jestem normalna!
- Wcale że nie. Ciągle się na mnie gapisz. I co tak bez przerwy
bazgrzesz? Jak jakiś pojeb. Wciąż coś piszesz.
- Nic nie piszę. Takie tam. No wiesz, pamiętnik.
- Strasznie się na mnie napalasz. - Nie słyszę, co mówisz!
Głośniej!
- NAPALASZ SIĘ! STRASZNIE! JUŻ TY MNIE DOBRZE
SŁYSZYSZ.
- Wcale nie! Masz fioła na swoim punkcie.
- Chcesz się do mnie dobrać.
- Debil!
- I tak nic z tego. Robisz się gruba. Ja nie lubię grubych. Nie
pode-rwiesz mnie.
- Wcale nie chcę.
- A poza tym wyobraź sobie, jak by wyglądały nasze dzieci.
- Myślę, że byłyby ładne.
- Brązowoczarne. Czarnobrązowe. Włosy afro, płaskie nosy,
królicze zęby i piegi. To by dopiero były maszkary!
- Gadaj, co chcesz. Widziałam portret twojego dziadka…
- PRAPRADZIADKA.
- Potężny nos, okropne krzaczaste brwi…
- To wizja artysty, ty głupi wodzu.
- I dzieci byłyby stuknięte - on był stuknięty - zresztą cała
twoja rodzina jest stuknięta.
To u was dziedziczne.
- Akurat. A, zresztą. Święta prawda.
- Jak chcesz wiedzieć: wcale mi się nie podobasz. Masz
krzywy nos. I jesteś chuliganem. Kto by się chciał zadawać z
chuliganem. Mogą być z tego tylko kłopoty.
- Lepiej uważaj - powiedział Millat, po czym pochylił się,
zderzył się zębami z króliczymi zębami Irie, wsunął jej
błyskawicznie język do ust, i natychmiast go wyjął. -
Więcej kłopotów nie będzie.
14 stycznia 1989
Millat stanął w rozkroku jak Elvis i klepnął portfelem w ladę.
- Jeden do Bradford, okej?
Bileter przysunął zmęczoną twarz do szyby.
- Pytasz mnie o coś, miody człowieku, czy mnie o coś prosisz?
- Przecież powiedziałem okej? Jeden do Bradford, okej? Masz
pan jakiś problem? Kumasz pan po angielsku? To jest King’s
Cross, nie? Jeden do Bradford, okej?
Paczka Millata (Rajik, Ranił, Dipesh i Hifan) zachichotała za
jego plecami i zaszurała nogami, włączając się z własnym
„okej”, niczym jakiś chórek estradowy.
- Proszę?
- C o „proszę”? Jeden do Bradford, okej? Nie kapujesz pan?
Jeden do Bradford.
Wódz!
- Powrotny? Zniżkowy?
- Jasne, człowieku. Mam piętnaście lat, okej? Jasne, że chcę
powrotny. Mam tu, tak jak wszyscy, bani, gdzie mogę wrócić.
- To będzie siedemdziesiąt pięć funtów.
Wymieniona suma spotkała się z dezaprobatą Millata i jego
paczki. - Że co? Żartujesz pan! Siedemdziesiąt… człowieku!
To jakieś jaja. Nie będę płacił ponad siedmiu dych za bilet!
- Taka niestety jest cena. Może następnym razem, kiedy
obrabujesz jakąś biedną staruszkę - powiedział kasjer, patrząc
wymownie na ciężkie złote ozdoby w uszach, na przegubach,
palcach i na szyi Millata. - Trzeba było tu przyjść, zanim
poszedłeś do jubilera.
- Zgrywus! - zachrypiał cienko Hifan.
- On cię robi w jajo, co nie? - zawtórował mu Ranił.
- Powiedz mu do słuchu - rzekł groźnie Rajik.
Millat odczekał minutę; trzeba było wyczuć właściwy
moment. Potem odwrócił się, wypiął tyłek i puścił w stronę
kasjera przeciągłego, głośnego bąka.
- Somokami! - zawołała reszta, jeden przez drugiego.
- Coście powiedzieli? Ej, wy - co powiedzieliście? Młode
sukinsyny. Nie możecie tego powiedzieć po angielsku?
Musicie gadać po swojemu, Pakistańcy?
Millat rąbnął pięścią w szybę, aż zadrżała na drugim końcu,
gdzie inny kasjer sprzedawał bilety do Milton Keynes.
- Po pierwsze, nie jestem Pakistańcem, ty pieprzony głąbie. Po
drugie, nie potrzeba tu tłumacza, kapujesz? Bo powiem ci tak,
że zrozumiesz: jesteś pierdolonym pedałem, okej?
Ciotą, cwelem, parową, glinokopem.
Paczka Millata z niczego nie była tak dumna jak z bogatego
zasobu eufemizmów na określenie homoseksualisty.
- Pedryl, cwel, edzio-pedzio, klozetowy dawca dupy.
- Dziękuj Bogu, że dzieli nas ta szyba.
- Jasne, jasne, jasne. Dziękuję Allahowi, okej? Mam nadzieję,
że cię wydyma w samą dupę, okej? Jedziemy do Bradford
rozprawić się z takimi jak ty, kapujesz, ćwoku?
W połowie drogi na peron dwunasty, gdzie zamierzali wsiąść
do pociągu, na który nie mieli biletów, strażnik ze stacji
King’s Cross zatrzymał całą paczkę, żeby zadać im pytanie:
- Ej, chłopcy, nie szukacie chyba kłopotów, co?
Pytanie było uzasadnione. Millat wyglądał na takiego, który
szuka kłopotów. W
tamtych czasach gangi, które tak właśnie wyglądały, miały
swoją nazwę: raggastani.
Był to nowy gatunek, dopiero niedawno dołączył do listy
innych band ulicznych, takich jak becks, b-boys, Indie kids,
wide-boys, ravers, rude-boys, Acidheads, Shawns, Trades,
Kevs, Nation Brothers, Raggas i Pakis. Raggastani byli czymś
w rodzaju kulturowych kundli, krzyżówki trzech ostatnich
kategorii. Mówili językiem, który był dziwną mieszanką
jamajskiego patois, bengalskiego, gudżarati i angielskiego. Ich
etos, ich program, jeśli tak to można było nazwać, był tworem
podobnie hybrydal-nym: występował w nim Allah, ale raczej
jako coś w rodzaju Wielkiego Brata niż istoty boskiej, takiego
twardziela, który w razie konieczności biłby się po ich stronie.
Bardzo ważny element tej filozofii stanowiło też kung-fu i
filmy z Bruce’em Lee; dochodziła do tego zwulgaryzowana
wersja ideologii Black Power (w takim wydaniu jak na
albumie zespołu Public Enemy Fear of Black Planet). Ich
główną misją była jednak walka o przywrócenie Indusom ikry,
Bengalczykom bezwzględności, Pa-kistańczykom potęgi.
Ludzie mieli w dupie Rajika, kiedy grał w szachy i nosił
sweterki w serek. Mieli w dupie Raniła, kiedy siedział w
ostatniej ławce i pilnie zapisywał w zeszycie wszystko, co
mówił nauczyciel. Mieli w dupie Dipesha i Hifana, kiedy ci
chodzili po dziedzińcu szkolnym w tradycyjnych strojach.
Ludzie ci mieli w dupie nawet Millata mimo jego obcisłych
dżinsów i znajomości białego rocka. Ale teraz nikt już ich nie
miał w dupie, bo wyglądali na takich, co mogą przysporzyć
kłopotów. I to w stereo. Mieli oczywiście swoje uniformy.
Wszyscy byli obwieszeni złotem i nosili bandanki zawiązane
na czole, na przegubie lub w kostce. Spodnie mieli tak
obszerne, że w nich tonęli, przy czym lewą nogawkę
podwijali, nie wiedzieć czemu, do kolana. Równie efektowne
były buty, z językami tak długimi, że zasłaniały ćwierć goleni.
Do tego obowiązkowe basebal-lówki, naciągnięte na oczy i
jakby przylepione do głowy, bo nigdy ich nie zdejmowali. I
wszystko, dosłownie wszystko, musiało być z firmy Nike.
Gdziekolwiek pojawiła się ta piątka, wrażenie, jakie po sobie
pozostawiała, było piorunujące i zawsze rozlegał się jeden
zbiorowy szmer uznania. Chodzili też w bardzo szczególny
sposób: jakby lewą stronę ciała mieli sparaliżowaną i prawa
musiała przejąć jej obowiązki.
Był to rodzaj dumnego, rytmicznego kuśtykania, podobnego
do mrożącego krew w żyłach kroku, jaki Yeats wymyślił dla
swojej okrutnej milenijnej bestii. Na dziesięć lat przed tym,
jak rozradowane, naćpane małolaty tańczyły do upadłego
podczas kolejnego Lata Miłości, paczka Millata zmierzała
ociężałym krokiem w stronę Bradford.
- Nie chcemy żadnych kłopotów, okej? - powiedział Millat do
strażnika.
- Po prostu jedziemy… - zaczął Hifan.
-… do Bradford - dokończył Rajik.
- W interesach, okej? - wyjaśnił Dipesh.
- Pa, pa! Biddyo! - zawołał Hifan, wskakując wraz z
pozostałymi do pociągu, po czym pokazał strażnikowi wała i,
zanim zamknęły się drzwi, wypiął się na niego.
- Zajmij miejsca przy oknie, okej? Git. Cholernie chce mi się
fajczyć. Jestem kurewsko wpieprzony. Tą całą aferą,
człowieku. Przez tego pieprzonego zgreda, człowieku.
Pierdolony czarnuch, który udaje białasa.
- To on tam naprawdę będzie?
Wszystkie poważne pytania były zawsze kierowane do Millata
i Millat zawsze odpowiadał grupie jako całości.
- Wykluczone. Nie będzie go tam. Będą tylko nasi. To
pieprzony protest, ty głąbie, przecież nie będzie protestować
przeciw sobie, no nie?
- Tak tylko pytam - powiedział Ranił, urażony. - Bo ja bym go
wyruchał, kapujesz?
No wiesz, gdyby tam był. Parszywa, pieprzona książka!
- To kurewska zniewaga! - powiedział Millat. Wypluta guma
przy-kleiła się do szyby.
- Za długo to wszystko znosimy w tym kraju. I teraz dopieprza
nam jeszcze jeden z naszych, człowieku. Rasklaat! Pieprzony
bador, pajac białasów.
- Mój wujek mówi, że on nawet nie umie poprawnie pisać -
powiedział z wściekłością Hifan, najbardziej religijny z całej
paczki. - I taki śmie gadać o Allahu!
- Allah go wydyma, co nie? - zawołał Rajik, najmniej
inteligentny z paczki; wyobrażał
sobie Boga jako coś pośredniego między elektroniczną
zabawką Monkey-Magic i Bruce’em Willisem. - Kopnie go w
jaja. Świńska książka.
- Czytałeś? - zapytał Ranił. Mijali właśnie Finsbury Park.
Zapadła cisza.
- Niezbyt dokładnie - ale wiem wszystko o tym gównie, okej?
Ściśle mówiąc, Millat nie czytał książki wcaie. Millat nie
wiedział nic ani o pisarzu, ani o książce. Nie rozpoznałby jej,
gdyby leżała na stosie innych, nie potrafiłby wyłuskać
nazwiska pisarza z listy innych nazwisk (owa lista musiałaby
zawierać takie nazwiska pisarzy skandali-stów i bluźnierców,
jak Sokrates, Protagoras, Owidiusz i Juwenalis, Radclyfe Hali,
Borys Pasternak, D. H.
Lawrence, Solżenicyn, Nabokov, wszyscy opatrzeni
numerami, ustawieni jak na zdjęciach do policyjnej kartoteki,
mrużący oczy przed błyskami flesza). Ale Millat wiedział inne
rzeczy.
Wiedział na przykład, że on, Millat, jest Pakistań-cem, bez
względu na to, skąd pochodził, że jedzie od niego curry, że nie
ma określonej seksualnej tożsamości, że zabiera pracę innym
albo nie ma pracy i pasożytuje na organizmie państwa.
Wiedział, że załatwia robotę swoim krewnym, że może być
dentystą, sklepikarzem albo kelnerzyną, ale nie piłkarzem ani
filmowcem, że może albo wrócić do kraju rodzinnego albo
zostać i zarabiać na swoje cholerne utrzymanie, że czci słonie i
nosi turban, że nikt, kto wygląda jak Millat, mówi jak Millat
czy czuje jak Millat, nie pokaże się w wiadomościach
telewizyjnych, chyba że zostanie właśnie zamordowany.
Jednym słowem, wiedział, że nie ma w tym kraju twarzy, nie
ma głosu, chyba że stanie się to, co stało się przed dwoma
tygodniami, kiedy to nagle ludzie tacy jak Millat pojawili się
na wszystkich kanałach telewizji, we wszystkich stacjach
radiowych i w gazetach. Wszyscy byli rozwścieczeni; Millat
identyfikował się z tym gniewem, pomyślał
sobie, że ów gniew identyfikuje się z nim, i uchwycił się go
oburącz.
- Znaczy się… nie czytałeś? - zapytał Ranił nerwowo.
- Słuchaj, człowieku, musisz wiedzieć, że ja nie kupuję
takiego gówna. Ani ani mi się śni, ćwoku.
- Ja też nie - rzeki Hifan.
- Prawdziwy ćwok - powiedział Rajik.
- Cholerne kurewstwo - rzekł Ranił.
- No i wiesz: dwanaście dziewięćdziesiąt pięć! - dorzucił
Dipesh.
- A zresztą - powiedział Millat tonem ucinającym wszelką
dyskusję, mimo że się w nim gotowało - nie musisz czytać
każdego gówna, żeby wiedzieć, że to bluźnierstwo, kapujesz?
*
Tymczasem w Willesden Samad Iqbal wygłaszał podobną
opinię, oglądając wieczorne wiadomości.
- Nie muszę tego czytać. Skserowali mi odpowiednie
fragmenty.
- Czy ktoś mógłby przypomnieć mojemu mężowi - rzekła
Alsana, zwracając się do spikerki - że nawet nie wie, o czym
jest ta cholerna książka, bo ostatnią rzeczą, jaką przeczytał w
życiu, był cholerny przewodnik po Londynie?
- Chciałbym cię jeszcze raz uprzejmie prosić, żebyś się
zamknęła, bo chcę obejrzeć wiadomości.
- Słyszę jakieś wrzaski, ale to raczej nie mój głos.
- Czy ty nie rozumiesz, kobieto? To najważniejsza rzecz, jaka
się nam w tym kraju kiedykolwiek przydarzyła. To punkt
krytyczny. Kropla przepełniająca kielich. - Samad nastawił
głośniej telewizor. - Ta kobieta - ta cała Moira jak jej tam -
bełkocze. Dlaczego dają jej czytać wiadomości, jeśli nie umie
porządnie mówić?
Tymczasem Moira, której głos zabrzmiał nagle głośniej,
mówiła: „… autor zaprzecza, jakoby jego książka była
bluźnierstwem, i dowodzi, że traktuje ona o walce pomiędzy
świecką i religijną postawą w życiu”.
- Jakiej walce! - żachnął się Samad. - Nie widzę żadnej walki.
Ja daję sobie radę zupełnie dobrze. Wszystkie szare komórki
w doskonałej formie. Nie mam żadnych emocjonalnych
problemów.
AJsana roześmiała się z goryczą.
- Mój mąż, jak wszyscy, dzień w dzień toczy w swojej głowie
trzecią wojnę światową…
- Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie ma żadnej walki. O co mu
chodzi? To całe jego racjonalizowanie wcale mu nie pomoże.
Nie wykręci się tak łatwo. Racjonalizm! Najbardziej
przeceniana cnota Zachodu! Och, nie. On jest po prostu
bezczelny - przecież obraził…
- Słuchaj - weszła mu w słowo AJsana. - Kiedy spotykam się z
przyjaciółkami i nie zgadzamy się w jakiejś sprawie, zawsze
możemy dojść do porozumienia. Przykład: Mohona Hossain
nie cierpi Divargiita Sin-gha. Nienawidzi wszystkich jego
filmów. Nienawidzi go z całego serca. Lubi tego drugiego
durnia z rzęsami jak u panienki. Ale stać nas na kompromis.
Jeszcze nigdy nie spaliłam żadnej jej kasety.
- To całkiem co innego, pani Iqbal, zupełnie inna para kaloszy.
- Och, na zebraniach Akcji Kobiet atmosfera bywa naprawdę
gorąca. Widać, jak mało Samad Iqbal wie na ten temat. Ale
staram się powściągać emocje. Żyję. I pozwalam żyć innym.
- Tu w ogóle nie o to chodzi. To kwestia ochrony własnej
kultury, obrona przed obrazą uczuć religijnych. Ty oczywiście
nie masz o tym pojęcia. Za bardzo się fascynujesz tym
hinduskim popcornem, żeby się przejmować własną kulturą!
- Moją kulturą? A co to jest, jeśli laska?
- Jesteś Bengalką. Zachowuj się jak Bengalka.
- A kto to jest Bengalka, mój drogi mężu?
- Oderwij się od telewizora i sprawdź.
Alsana sięgnęła po trzeci tom dwudziestoczterotomowej
encyklopedii „Reader’s Digest” z napisem BALTIC-BRAIN
na grzbiecie i odszukała odpowiednie hasło.
Olbrzymia większość mieszkańców Bangladeszu to
Bengalczycy, potomkowie Indoaryjczyków, którzy zaczęli
napływać do tego kraju z zachodu przed tysiącami lat i którzy
wymieszali się w Bengalu z ludnością miejscową,
zróżnicowaną pod względem rasowym. Do mniejszości
etnicznych należą m.in. Chakma i Mogh, mongolskie ludy,
które zamieszkują okolice wzgórz Czattagam, a także Santalo-
wie, będący głównie potomkami współczesnych Indusów oraz
Biharczyków, muzułmanów, którzy przybyli tu z Indii po
podziale z 1947 roku.
- No i proszę szanownego pana! Indoaryjczycy… wyszło w
końcu na to, że jestem z Zachodu. Może powinnam słuchać
Tiny Turner i nosić kuse skórzane spódniczki. A to znaczy tyle
- ciągnęła Alsana, przechodząc na angielski - że można się tak
cofać w nieskończoność i że łatwiej znaleźć dobry worek do
odkurzacza niż jednego czystego pod względem rasy,
narodowości i religii człowieka na całej kuli ziemskiej. Czy
uważasz, że istnieją stuprocentowi Anglicy? Prawdziwi
Anglicy? To bajki!
- Nie wiesz, o czym mówisz. Nie znasz się na tym. Alsana
podniosła encyklopedię.
- Och, Samad Miah, czyżbyś i to chciał spalić?
- Słuchaj, nie mam teraz czasu na zabawy. Próbuję wysłuchać
bardzo ważnych wiadomości. O poważnych zajściach w
Bradford. Więc jeśli pozwolisz…
- O Boże! - uśmiech zniknął z twarzy Alsany. Osunęła się na
kolana przed telewizorem, wodząc palcem po ekranie od
płonącej książki do twarzy, którą rozpoznała: śmiejącej się do
niej z ekranu telewizora, rozbitej na piksele twarzy jej
drugiego syna widocznej teraz pod oprawionym w ramki
zdjęciem pierwszego. - Co on wyprawia? Czy ten chłopak
oszalał? Co on tam, na litość boską, robi? Przecież powinien
być w szkole! Czyżby doszło już do tego, że dzieci palą
książki? To nie do wiary!
- Ja nie mam z tym nic wspólnego, pani Iqbal - rzekł Samad
spokojnie, sadowiąc się wygodniej w fotelu. - To mi wygląda
na prowokację.
Kiedy Milłat wrócił wieczorem do domu, w ogrodzie
buzowało wielkie ognisko.
Wszystkie największe skarby chłopca - wszystkie zbierane od
czterech lat fantastyczne świeckie relikwie prę - i
postraggastańskie, wszystkie płyty, plakaty, specjalne
podkoszulki, klubowe ulotki gromadzone i hołubione przez
dwa lata, piękne adidasy air max, pięćdziesiąt pięć kolejnych
numerów „2000 AD Magazine”, zdjęcie Chucka D. z
autografem, niesamowicie rzadki egzemplarz albumu Slick
Ricka, Hey Young World, Buszujący w zbożu, gitara, Ojciec
chrzestny l i //, Nędzne ulice, Bojownik^ Pieskie popołudnie i
Shaft w Afryce, wszystko to trafiło na ofiarny stos, który teraz
był już tylko tlącą się kupą popiołu. Gryzący dym z plastiku i
papierów szczypał chłopca w oczy, które i bez tego były pefne
łez.
- To będzie dla ciebie nauczka - mówiła Alsana parę godzin
wcześniej, pocierając z ciężkim sercem zapałkę. - Ałbo
wszystko jest święte, albo nie ma nic świętego. I jeśli on
zaczyna palić coś, co należy do innych ludzi, to sam też straci
coś świętego. Każdy prędzej czy później się tego doczeka.
W listopada 1989
Mur walił się w gruzy. Było to historyczne wydarzenie. Nikt
tak naprawdę nie wiedział dokładnie, kto go postawił i kto go
teraz burzył, i czy było to dobre, złe czy może jeszcze inne,
nikt nie wiedział, jak był ten mur wysoki i długi, dlaczego
ludzie ginęli, próbując przejść na drugą stronę, i czy przestaną
ginąć w przyszłości, ale mimo to rzecz miała walory
edukacyjne. Była też równie dobrym pretekstem do spotkania
jak każdy inny. W ów czwartkowy wieczór Alsana i Clara
przygotowały razem kolację i wszyscy śledzili historyczne
wydarzenie w telewizji.
- Komu jeszcze ryżu?
Milłat i Irie wyciągnęli talerze, walcząc zaciekle o
pierwszeństwo.
- Co tam się teraz dzieje? - zapytała Clara, wracając na swoje
miejsce z talerzem jamajskich smażonych pierożków, z
których trzy od razu porwała Irie.
- Ciągle to samo, człowieku - burknął Millat. - W kółko to
samo i to samo. Tańczą na murze, rozwalają go młotami. Takie
tam hece. Ja bym chciał zobaczyć, co jest na innych kanałach,
okej?
Alsana złapała pilota i wcisnęła go pomiędzy Glare i
Archiego.
- Ani mi się waż, mój panie.
- To pouczające - powiedziała Clara z naciskiem; obok niej na
oparciu fotela leżały w pogotowiu notes i ołówek, gotowe
włączyć się do akcji, kiedy tylko pokaże się coś pouczającego.
- Wszyscy powinniśmy to oglądać.
Alsana pokiwała głową i przełknąwszy dwa niezgrabnie
ulepione bha-
/’«, powiedziała:
- Właśnie próbuję mu to wytłumaczyć. Wielka sprawa.
Wspaniałe, wiekopomne wydarzenie. Kiedy twoi mali
Iqbalowie będą cię ciągnąć za nogawki i pytać, gdzie byłeś,
kiedy…
- Powiem im, że nudziłem się jak sukmkot przed telewizorem,
Millat dostał raz w łeb za „sukinkota” i drugi za ogólne
impertynenc-kie zachowanie. Irie, dziwnie podobna do tych na
murze w swoim codziennym stroju z antynuklearnymi
znaczkami, pokrytymi graffiti spodniami i paciorkami we
włosach, potrząsnęła głową ze smutkiem i niedowierzaniem.
Była w nieznośnym wieku. Cokolwiek powiedziała,
eksplodowało geniuszem, rozbrzmiewając echem wśród
całych stuleci ciszy. Czegokolwiek dotknęła, muśnięcie jej
palców było pierwszym muśnięciem, W cokolwiek wierzyła,
nie opierało się na samej wierze, ale wykute było z pewności.
Cokolwiek pomyślała, było pierwszą myślą na świecie.
- To jest wyłącznie twój problem, Mili. Brak zainteresowania
światem zewnętrznym.
Ja uważam, że to niesamowite. Oni są wolni! Po tych
wszystkich przejściach… Nie uważasz, że to fantastyczne? Że
po latach życia pod czarną chmurą wschodniego komunizmu
nastało dla nich, zjednoczonych, światło zachodniej
demokracji? - powiedziała, cytując dokładnie komentarz z
wieczornych wiadomości. - Myślę, że demokracja to
najwspanialszy wynalazek człowieka.
Alsana, która już od pewnego czasu miała wrażenie, że córka
Clary staje się ostatnio nieznośnie pompatyczna, podniosła na
znak protestu smażoną rybią głowę.
- O, nie, moja droga. Mylisz się. Największym wynalazkiem
człowieka jest robot do obierania kartofli. Robot i program
Sensacje Dnia.
- Jeśli im się nie podoba ten cholerny mur - rzekł Millat -
powinni przestać się chrzanić z tymi młotkami, wziąć trochę
semteksu i wypie-przyć go w powietrze, kapujesz?
Poszłoby szybciej, co nie?
- Dlaczego tak dziwnie mówisz? - sapnęła Irie, pochłaniając
łapczywie pierożka. -
Jakimś nie swoim głosem. To brzmi śmiesznie!
- A ty lepiej uważaj z tymi pierożkami - odciął się Millat,
klepiąc się po brzuchu. -
Grube nie jest piękne.
- Spadaj.
- Wiecie co? - odezwał się Archie, ogryzając skrzydełko
kurczaka. - Nie jestem wcale pewien, czy to naprawdę takie
dobre. Musicie pamiętać, że ja i Samad tam byliśmy. I
wierzcie mi, są powody, żeby utrzymywać ten podział. Dziel i
rządź, młoda damo.
- O Jezu, tato, o czym znów trujesz?
- On nie truje - rzekł Samad surowo. - Wy, młodzi,
zapominacie, w jakim celu zostały zrobione pewne rzeczy,
zapominacie o ich znaczeniu. My tam byliśmy. Nie wszyscy są
zachwyceni zjednoczeniem Niemiec. Wtedy były inne czasy,
moja panno.
- A co jest złego w tym, że tłum młodych ludzi robi trochę
szumu? Cieszą się, bo są wolni. Proszę popatrzeć, jacy są
szczęśliwi.
Samad spojrzał na rozradowany tłum, tańczący na murze, i
poczuł pogardę oraz coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego, co
mogło być zazdrością.
- Nie chodzi o to, że jestem przeciw aktom buntu jako takim.
Rzecz w tym, że jeśli chce się obalić stary porządek, trzeba
być pewnym, że ma się coś konkretnego do zaproponowania
w jego miejsce. I to właśnie muszą zrozumieć Niemcy.
Weźmy dla przykładu mojego pradziadka Mangala Pandę…
Irie westchnęła ciężko i nie mogło to być bardziej wymowne.
- Nie chcę tego słuchać, jeśli to ma być ta sama stara śpiewka.
- Irie! - upomniała ją Clara, bo wydawało jej się, że powinna.
Irie się naburmuszyła.
- No tak! Bo on tak mówi, jakby wiedział wszystko. Wszystko
zawsze jest o nim, a j a chcę powiedzieć coś o współczesnych,
dzisiejszych Niemczech. Założę się - Irie zwróciła się do
Samada - że wiem o Niemczech więcej niż pan. No proszę,
niech mnie pan przepyta.
Uczyłam się tego przez cały semestr. A zresztą wcale tam nie
byliście. Wyjechaliście stamtąd z tatą w 1945 roku. A mur
zbudowali dopiero w 1961.
- Zimna wojna - powiedział cierpko Samad, ignorując jej
uwagę. - Nie mówi się już o gorącej wojnie. O takiej, na której
zabija się ludzi. To tam uczyłem się Europy. Tego nie znajdzie
się w książkach.
- No, no, spokojnie - powiedział Archie, próbując zapobiec
kłótni. - Wiecie, że za dziesięć minut leci na dwójce A mnie
jest szkoda latat
- No - nalegała Irie, klękając i obracając się w stronę Samada.
- Niech mnie pan przepyta.
- Przepaść między doświadczeniem i książkami - zaczął
Samad z namaszczeniem -
jest wielka jak ocean.
- Racja. Wy dwaj wciskacie taki szaj…
Clara trzepnęła córkę w ucho, nie pozwalając jej dokończyć.
- Irie!
Irie usiadła z powrotem, nie tyle pokonana, ile wściekła, i
nastawiła głośniej telewizor.
Ta długa na dwadzieścia osiem mil szrama - naj ohydniejszy
symbol świata podzielonego na Wschód i Zachód - nie ma już
żadnego znaczenia. Niewielu ludzi, w tym mówiący te słowa,
wierzyło, że doczekają tej chwili - ale dziś, dokładnie o
północy, tysiące ludzi zgromadzonych po obu stronach wydało
z siebie potężny okrzyk, runęło w stron?
dawnych punktów kontrolnych i zaczęło forso-wać mur.
- Głupota. Będzie problem z masową imigracją - powiedział
Samad do telewizora, maczając pierożek w keczupie. - Nie
można po prostu wpuścić miliona ludzi do bogatego kraju. To
idealna recepta na katastrofę.
- Co jemu się wydaje? Że jest Churchillem? - roześmiała się
drwiąco Alsana. -
Rdzennym
biatoklifowodoverskim
puddingowomelonikowo-flegmatycznym
brytyjskimbuldogiem?
- Szrama - powiedziała Clara, zapisując to sobie w notesie. -
To właściwe słowo, nie uważacie?
- Chryste, czy żadne z was nie zdaje sobie sprawy z ogromnej
doniosłości tego, co się dzieje? To ostatnie dni reżimu.
Polityczna apokalipsa, odwilż. Wiekopomne wydarzenie.
- Wszyscy to ciągle powtarzają - powiedział Archie, kartkując
program telewizyjny. -
Ale co z serialem Krypton na ITV? To było zawsze niezłe. O,
za chwilę się zaczyna.
- A ty daj sobie spokój - powiedział Millat, zirytowany
tandetnym politykierstwem Irie. - Nie możesz mówić tak jak
wszyscy, człowieku? Dlaczego musisz się tak zawsze sadzić?
- Odpieprz się! (Kochała go, ale był po prostu nieznośny.) - O
co ci, kurwa, chodzi?
Samad wstał z fotela.
- Irie! To mój dom, a ty jesteś gościem. Nie życzę sobie tutaj
takiego ulicznego języka.
- Fajnie! To wyjdę z nim na ulicę razem z proletariackimi
masami.
- Ależ to dziewuszysko - Alsana pokręciła głową, kiedy za Irie
zatrzasnęły się drzwi. -
Połknęła całą encyklopedię razem z obscenicznym
słownictwem.
Millat spojrzał na matkę z dezaprobatą.
- Nie zaczynaj i ty, człowieku. Co by się stało, jakbyś
powiedziała „z przekleństwami”? Dlaczego wszyscy w tym
domu muszą się tak, kurwa, wypinać?
Samad wskazał na drzwi.
- Wystarczy, szanowny panie. Nie będziesz się tak odzywał do
matki. Ty też za drzwi.
- Nie powinniśmy chyba zniechęcać dzieci do tego, żeby
miały własne zdanie -
powiedziała Clara, kiedy Millat pognał wielkimi susami po
schodach do swojego pokoju. - To dobrze, że mają swoje
poglądy.
- A ty… co ty niby wiesz takiego? - skrzywił się Samad. -
Znalazła się wolnomyślicielka! Cały dzień w domu, przed
telewizorem.
- Słucham?
- Za pozwoleniem: świat jest złożony, Clara. Jedną rzecz
muszą nasze dzieci zrozumieć: aby dać sobie radę wżyciu,
muszą przestrzegać pewnych zasad, a nie polegać na własnym
widzimisię.
- On ma rację - poparł Samada Archie z powagą, strząsając
popiół do pustego talerza po curry. - Jeśli chodzi o emocje, to
zgoda, to wasza działka…
- Czyli baby do garów - powiedziała podniesionym głosem
Alsana z ustami pełnymi curry. - Dziękuję ci uprzejmie,
Archibaldzie!
Archie nie poddawał się:
- Przecież nie możecie konkurować z tymi, co doświadczyli
różnych rzeczy na własnej skórze, prawda? Chodzi mi o to, że
obie jesteście jeszcze w pewnym sensie młode. Gdy
tymczasem my, prawda, ze swoim doświadczeniem, jesteśmy
jak krynica, z której nasze dzieci mogą czerpać, kiedy tylko
poczują taką potrzebę. Jesteśmy jak encyklopedia. Po prostu
nie możecie dać im tego, co my. Nawet przy najlepszych
chęciach.
Alsana położyła dłoń na czole Archiego i pogłaskała go lekko.
- Ty durniu. Nie rozumiesz, że zostaliście odstawieni do
lamusa, jak dyliżanse, jak łojowe świece? Nie uświadamiasz
sobie, że dla nich jesteś stary i cuchniesz jak papier po
wczorajszej rybie?
Zgadzam się z twoją córką w jednej ważnej sprawie - Alsana
wstała i ruszyła za Clarą, która po ostatniej uwadze męża
opuściła obrażona towarzystwo i ze łzami w oczach
pomaszerowała do kuchni. - Wy obaj, panowie, potraficie
tylko dużo… no wiesz co.
Opuszczeni przez swe rodziny Archie i Samad zareagowali na
tę dezercję przewracaniem oczu i krzywymi uśmieszkami.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu; Archie z wprawą skakał
po kanałach: Wiekopomne wydarzenie, Dramat kostiumowy
osadzony w Jersey, Próba zbudowania tratwy w pól minuty^
Dyskusja o aborcji i z powrotem do Wiekopomnego
wydarzenia.
Pstryk.
Pstryk.
Pstryk.
Pstryk.
Pstryk.
- Siedzimy w domu? A może pub? Albo O’Connell?
Archie już miał sięgnąć do kieszeni po lśniącą
dziesięciopensówkę, kiedy uświadomił
sobie, że właściwie nie ma potrzeby.
- O’Connell? - powiedział.
- O’Connell? - powtórzył Samad.
10. Korzenie Mangala Pandę
Ostatecznie do O’Connella. Nieuchronnie do O’Connella. Po
prostu dlatego że u O’Connella nieważna była rodzina, stan
majątkowy czy pozycja społeczna, miniona chwała czy
nadzieje na przyszłość - można było tam wejść bez niczego i
nie różnić się niczym od reszty. Na zewnątrz mógł być rok
1989, 1899 albo 2009, a ty wciąż mogłeś siedzieć przy barze
w sweterku w serek, w którym brałeś ślub w roku 1975,1945,
1935. Nic nie ulega tu zmianie, słyszy się ciągle te same
historyjki, snuje się wspomnienia. To dlatego starzy bywalcy
tak lubią ten bar.
Chodzi przede wszystkim o czas. Nie tylko o jego
nieruchawość, ale o wprost nieprzyzwoity jego nadmiar.
Raczej o ilość niż jakość. Trudno to wytłumaczyć. Gdyby dało
się ułożyć równanie… na przykład takie:
CZAS SPĘDZONY
W BARZE CZAS,
PRZYCZYNA, DLA
KTÓRY MÓGŁBYM
KTÓREJ JESTEM
PRZYJÈMNOŚĆ x MASOCHIZM =
SPĘDZIĆ Z
STAŁYM BYWALCEM
POŻYTKIEM
GDZIE INDZIEJ
byłoby ono próbą racjonalizacji, wyjaśnienia, dlaczego
człowiek wciąż tu wraca, jak wnuczek Freuda do swojego
fort-da, do wciąż tego samego żałosnego scenariusza. Ale
wszystko sprowadza się do kwestii czasu. Kiedy spędziło się
go tu sporo, zainwestowało się go tak wiele w jedno miejsce,
ocena twojej zdolności kredytowej idzie w górę i czujesz się,
jakbyś rozbił bank Chronosa. Masz ochotę zostać w tym
miejscu dopóty, dopóki nie odpłacą ci taką samą ilością czasu,
jaką zainwestowałeś - nawet jeśli masz świadomość, że nigdy
się to nie stanie.
I w miarę jak „wydatkujesz” ów czas, przychodzi wiedza,
tworzy się historia. To właśnie u O’Connella Samad
zasugerował Archiemu powtórne małżeństwo w 1974 roku. To
przy stoliku numer sześć, w kału-ży własnych wymiocin,
Archie świętował narodziny Irie w roku 1975. Na fliperze
stojącym w rogu jest rdzawa plama - to tu Samad przelał po
raz pierwszy krew cywila, wymierzając w 1980 roku
potężnego prawego sierpowego pijanemu rasiście. Archie był
tu także w dniu swych pięćdziesiątych urodzin w 1977 roku i z
głębin morza whisky patrzył, jak zbliżają się do niego niczym
do starego rozbitka. I tu właśnie przyszli obaj w sylwestra
1989 roku (ani rodzina Iqbalow, ani Jonesów nie wyraziła
chęci witania lat dziewięćdziesiątych w ich towarzystwie),
szczęśliwi, że mogą skorzystać ze specjalnej, noworocznej
oferty kulinarnej Mickeya: dwa funty osiemdziesiąt pięć
pensów za trzy jajka, fasolę, podwójny tost, grzyby i spory
kawałek świątecznego indyka.
Ów indyk był premią. Premią dla Archiego i Samada, którzy
byli świadkami, ekspertami. Przychodzili tu dlatego, że znali
to miejsce. Znali je na wylot. Jeśli nie umiało się wyjaśnić
dzieciom, dlaczego szkło pęka i sypie się pod wpływem
pewnych sił, a wytrzymuje napór innych, jeśli nie miało się
pojęcia, jak utrzymać równowagę między demokratycznymi,
świeckimi tendencjami a religijnością w obrębie tego samego
państwa ani nie pamiętało się okoliczności, w jakich zostały
podzielone Niemcy, to dobrze było - wręcz wspaniale - znać
przynajmniej jedno miejsce lub jeden konkretny okres z
własnego doświadczenia, z pierwszej ręki, z naocznej
obserwacji. Być autorytetem, mieć czas po swojej stronie,
przynajmniej raz, jeden jedyny raz. Nie było lepszych
historyków, większych ekspertów, jeśli chodziło o temat
„Powojenna odbudowa i rozwój salonu bilardowego
O’Connella”.
1952 Ali (ojciec Mickeya) wraz z trzema braćmi przybywa do
Dover z trzydziestoma funtami w kieszeni i złotym zegarkiem
ojca. Wszyscy cierpią na okropną chorobę skóry.
1954-1963 Zawieranie małżeństw; przeróżne dziwne zajęcia;
narodziny Abdula-Mickeya, pięciu innych Abdulów i ich
kuzynów.
1968 Po przepracowaniu trzech lat w charakterze posłańca w
jugosłowiańskiej pralni chemicznej Alemu i jego braciom
udaje się uskładać pewną sumkę, która pozwala założyć
niewielkie przedsiębiorstwo taksówkowe, Firmę Transportową
Alego.
1971 Interes z taksówkami okazuje się wielkim sukcesem. Ali
jest jednak niezadowolony.
Stwierdza, że tak naprawdę chce „uszczęśliwiać ludzi,
serwując im jedzenie i od czasu do czasu gawędząc so-bie z
nimi jak równy z równym”. Kupuje nieczynny irlandzki salon
bilardowy w pobliżu nieczynnej stacji kolejowej przy Finchley
Road i przystępuje do remontu.
1972 Przy Finchley Road tylko irlandzkie sklepy i bary
prosperują naprawdę dobrze. A zatem Ali, mimo swojego
środkowowschodniego pochodzenia i tego, że otwiera bar, a
nie salon bilardowy, postanawia zachować dawną nazwę.
Maluje wszystko na pomarańczowo i zielono, wiesza zdjęcia
koni wyścigowych i rejestruje swój interes jako Andrew
O’Connell Yusuf. Jego bracia namawiają go, żeby powiesił na
ścianach cytaty z Koranu, co miałoby zapewnić temu
hybrydycznemu przybytkowi przychylność Allaha.
13 maja 1973 O’Connell otwiera interes.
2 listopada 1974 Samad i Archie natykają się przypadkiem na
bar w drodze do domu i wstępują, żeby coś przekąsić.
1975 Ali postanawia porozwieszać kilimy, żeby ściany nie
brudziły się tak jedzeniem.
Maj 1977 Samad wygrywa piętnaście funtów na „jednorękim
bandycie”.
1979 Ali umiera na zawał, którego przyczyną są złogi
cholesterolu w tętnicach. Osierocona rodzina uznaje, że jego
śmierć jest rezultatem bezbożnej konsumpcji mięsa
wieprzowego. Wieprzowina zostaje skreślona z menu.
1980 Pamiętny rok. Abdul-Mickey przejmuje interes.
Uruchamia podziemny dom gry, żeby nadrobić to, co stracił na
kiełbaskach. Wstawia dwa stoły, „Stół Śmierci” i „Stół
Życia”. Ci, którzy grają na pieniądze, mają do dyspozycji
„Stół Śmierci”. Ci, którym nie pozwala grać na forsę religia
lub stan kieszeni, mogą grać przy niewinnym „Stole Życia”.
Taki układ okazuje się strzałem w dziesiątkę. Samad i Archie
grają przy „Stole Śmierci”.
Grudzień 1980 Archie uzyskuje najwyższy w historii baru
O’Connella wynik na fliperze - 51
998 punktów.
1981 Archie znajduje w domu towarowym Selfridges
poniewierającą się, kartonową sylwetę Viv Richards i przynosi
ją do O’Connella. Samad domaga się, żeby zawiesić na ścianie
baru portret jego pradziadka Mangala Pandę. Mickey
odmawia, stwierdzając, że Mangal „ma zbyt blisko osadzone
oczy”.
1982 Samad rezygnuje z gry przy „Stole Śmierci” ze
względów religijnych. Nadal nalega, żeby zawiesić portret.
31 października 1984 Archie wygrywa 268 funtów i 72 pensy
przy „Stole Śmierci”. Kupuje piękny komplet opon pirelli do
swojego starego gruchota.
Wieczór sylwestrowy 1989,22.30. Samadowi udaje się w
końcu nakłonić Mickeya, żeby zawiesił portret. Mickey uważa
nadal, że obraz odbiera ludziom apetyt.
- Nadal uważam, że ten portret odbiera ludziom apetyt. I to w
dodatku w sylwestra.
Przykro mi, bracie. Nie chcę cię urazić. Oczywiście, moje
zdanie nie jest żadnym, kurwa, prawem Bożym, ale
podtrzymuję je mimo wszystko. - Mickey przymocował z tyłu
tandetnej ramki drut, przetarł zakurzone szkło fartuchem i bez
entuzjazmu zawiesił portret na haku nad piecem.
- Chodzi o to, że on wygląda tak cholernie wrednie. Te jego
wąsi-ska… Wygląda naprawdę na kawał wreda. I co z tym
kolczykiem w uchu? Chyba nie był ciotą, co?
- Skąd! W tamtych czasach biżuteria u mężczyzn nie była
niczym niezwykłym.
Mickey nie wyglądał na przekonanego. Rzucił Samadowi
spojrzenie, jakim zwykle obdarzał tych, którzy utrzymywali,
że grając na fliperze, nie wykorzystali swoich pięćdziesięciu
pensów i żądali zwrotu reszty. Wyszedł zza baru i spojrzał na
portret pod innym kątem.
- A ty co myślisz, Arch?
- Jest w porządku - rzekł Archie zdecydowanie. - Uważam, że
jest w porządku.
- Bardzo cię proszę! Poczytam ci to za wyjątkową grzeczność.
Mickey przekrzywił
głowę na jedną stronę, potem na drugą.
- Tak jak powiedziałem, nie chcę nikogo obrazić ani nic
podobnego. Ja tylko myślę, że on wygląda na szemranego
typa. Nie masz jakiegoś innego jego portretu?
- Tylko ten się zachował. Będę ci bardzo wdzięczny,
naprawdę.
- No cóż… - Mickey przetrawiał problem, przewracając jajko
na patelni. - Jesteś stałym bywalcem i przychodzisz tu tak
cholernie często, że chyba będę się musiał zgodzić, żeby
został. Ale co na to inni? Co o tym myślisz, Denzel? Clarence?
Denzel i Clarence siedzieli jak zwykle w kącie, a jedynym
świadectwem tego, że postanowili jakoś uczcić wieczór
sylwestrowy, było kilka nędznych pasemek lamety
zwisających z kapelusza Denzela i ozdobiona piórkami
piszczałka tkwiąca w ustach Clarence’a razem z cygarem. - Co
takiego?
- Pytam, co myślicie o tym gościu, którego Samad chce tu
zawiesić. To jego dziadek.
- Pradziadek - poprawił go Samad.
- Nie widzisz, że gram w domino? Chcesz pozbawić starego
człowieka jego jedynej przyjemności. Jaki obraz? - Denzel
odwrócił się z pogardliwą miną, żeby rzucić okiem na portret.
- To? Pfff! Nie podoba mi się. Jakiś czarci pomiot!
- To twój krewniak? - zaskrzeczał Clarence swoim piskliwym,
kobiecym głosem. - To wiele wyjaśnia, przyjacielu, bardzo
wiele! Ma gębę jak ośli zadek.
Denzel i Clarence wybuchnęli swym rubasznym, wulgarnym
rechotem.
- To wystarczy, żebym dostał niestrawności, słowo daję!
- No i masz! - zawołał Mickey triumfalnie, zwracając się do
Samada. - Odbiera klientom apetyt: to samo mówiłem przed
chwilą.
- Chyba nie będziesz słuchał tych dwóch…
- Sam nie wiem… - Mickey wiercił się i kręcił przed patelnią;
kiedy intensywnie myślał, zawsze mimowolnie uczestniczyło
w tym całe jego ciało. - Szanuję cię i w ogóle, przyjaźniłeś się
z moim ojcem, ale - bez urazy - trochę się, kurwa, zestarzałeś,
Samad i niektórzy młodsi klienci mogliby…
- Jacy młodsi klienci? - zapytał ostro Samad, wskazując
jednocześnie ruchem głowy na Clarence’a i Denzela.
- No tak, rozumiem… ale sam wiesz, klient ma zawsze rację.
Samad był naprawdę urażony.
- Ja jestem klientem. Klientem jestem ja. Przychodzę do
twojego baru od piętnastu lat, Mickey. Czyli bardzo długo,
jakkolwiek by liczyć.
- Jasne, ale tak naprawdę liczy się większość, no nie? W wielu
innych sprawach szanuję twoje zdanie. Chłopaki nazywają cię
profesorem i muszę przyznać szczerze, że nie bez powodu.
Szanuję twoje zdanie: w dziewięciu na dziesięć wypadków
przyznaję ci rację.
Ale powiem krótko: jak jesteś kapitanem, a cała cholerna
załoga się zbuntuje, toś, kurwa, bracie, przepadł, nie?
Mickey zademonstrował głęboką mądrość swojej sentencji,
pokazując jak tuzin grzybów na patelni może wypchnąć jeden
i zrzucić go na podłogę.
Samad, któremu dźwięczał jeszcze w uszach rechot Denzela i
Clarence’a, poczuł, jak wściekłość podchodzi mu gorącą falą
do gardła.
- Dawaj to! - sięgnął ponad barem po portret Mangala Pandę,
który wisiał
melancholijnie nad piecem. - Żałuję, że w ogóle cię
prosiłem… to byłaby obraza pamięci Mangala Pandę, gdyby
miał wisieć w takim miejscu - w takiej bezbożnej spelunie!
- Że co?
- Dawaj to!
- Słuchaj no… Chwileczkę…
Mickey i Archie próbowali go powstrzymać, ale obrażony
Samad, upokorzony poniżeniami całego dziesięciolecia, dalej
forsował blokujący mu drogę masyw Mickeya.
Szamotali się przez dłuższą chwilę; w końcu Samad osłabł i z
czołem zroszonym kropelkami potu dał za wygraną.
- Słuchaj, bracie - Mickey dotknął jego ramienia tak czule, że
Samad omal się nie rozpłakał. - Nie wiedziałem, że to dla
ciebie taka cholernie ważna sprawa. Zacznijmy od nowa.
Zostawimy portret na tydzień i zobaczymy, co będzie, dobra?
- Dziękuję ci, przyjacielu. - Samad wyciągnął chusteczkę i
otarł czoło. - Jestem ci naprawdę wdzięczny. Naprawdę.
Mickey klepnął go pojednawczo w plecy.
- Słowo daję, nasłuchałem się, kurwa, o nim przez tyle lat.
Możemy go w końcu zostawić na tej cholernej ścianie. Mnie
to nie wadzi. Kasi kąsa - jak mówią żabojady. Niech ci, kurwa,
będzie. Niech ci będzie, do diabła. A za tego ekstra indyka
należy się twarda gotówka, Archibald, przyjacielu. Złota era
bonów śniadaniowych skończona. Mój Boże, t y l e hałasu o
nic…
Samad spojrzał głęboko w oczy swemu pradziadkowi. Obaj,
Samad i Pandę, nieraz już stoczyli taką bitwę, bitwę o dobre
imię tego ostatniego. Obaj wiedzieli aż nazbyt dobrze, że
opinia współczesnych o Manga-lu Pandę miała wielkie
znaczenie dla dwóch obozów: Zapoznany bohater
Wiele hałasu o nic
Samad Iqbal
Mickey
A. S. Misra
Magid i Millat
Alsana
Archie
Irie
Clarence i Denzel
Brytyjscy historycy od 1857 roku do dziś
Nieskończenie wiele razy wałkowali z Archiem tę sprawę.
Siedząc u O’Connella, od lat powracali do tej samej dyskusji,
wzbogacając ją czasem o nowe informacje zebrane przez
Samada w trakcie jego nieustających dociekań - ale od czasu,
kiedy Archie odkrył około 1955
roku „prawdę” o Mangalu Pandę, nie zmienił zdania. Jedynym
tytułem Pan-dego do sławy, co Archie usilnie starał się
wykazać, był jego wkład do etymologii języka angielskiego w
postaci słowa „pandy”, pod którym to hasłem ciekawy
czytelnik mógł znaleźć w oksfordzkim słowniku następującą
definicję:
Pandy /’pandi/ rzecz. 2 kolokw. (przest.) Także - dee
[prawdop. od nazwiska pierwszego buntownika wśród sipajów
z wyższej kasty służących w armii bengalskiej] l sipaj, który
uczestniczył w wielkim powstaniu w latach 1857-1859; 2
buntownik, zdrajca; 3 ktoś, kto zachowuje się głupio lub
tchórzy podczas walki.
- Jasne jak słońce, mój drogi. - Archie zamknął słownik z
triumfalnym trzaskiem. -1
nie potrzebuję nawet zaglądać do słownika, żeby się tego
dowiedzieć, podobnie zresztą jak ty.
To potoczne słowo. Kiedy byliśmy w wojsku, było to samo.
Próbowałeś mnie nabrać, ale prawda zawsze wyjdzie na
wierzch., fandyn zawsze znaczyło tylko jedno. Na twoim
miejscu zacząłbym raczej ukrywać te rodzinne powiązania,
zamiast opowiadać o nich wszystkim dookoła przez
dwadzieścia cztery cholerne godziny na dobę.
- Samo to, że istnieje takie słowo, nie znaczy, że opisuje ono
charakter Mangala Pandę, Archibald. Co do pierwszego
znaczenia jesteśmy zgodni: mój pradziadek był
powstańcem i jestem z tego dumny. Przyznaję, że sprawy nie
potoczyły się całkiem po jego myśli. Ale zdrajca? Tchórz?
Twój słownik jest przestarzały - te określenia wyszły z użycia.
Pandę nie był tchórzem ani zdrajcą.
- No właśnie: po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku,
że nie ma dymu bez ognia - powiedział Archie, najwyraźniej
zadowolony z głębi swej konkluzji. - Rozumiesz, co chcę
przez to powiedzieć?
Porzekadło to było jednym z ulubionych narzędzi, które
stosował, analizując aktualne wiadomości, wydarzenia
historyczne i w codziennym procesie oddzielania faktów od
fikcji.
Nie ma dymu bez ognia. W jego absolutnej wierze w
słuszność takiego rozumowania, przejawiała się taka
bezradność, że Samad nie miał serca pozbawiać go tej wiary.
Po co mówić podstarzałemu facetowi, że może być dym bez
ognia, tak jak bywają głębokie rany, które nie broczą krwią?
- Rozumiem oczywiście twój punkt widzenia, Archie,
rozumiem doskonale. Ale ja uważam, i uważałem zawsze, od
chwili kiedy po raz pierwszy podjęliśmy dyskusję na ten
temat, że to nie jest cała historia. Owszem, zgadzam się, że
kilkanaście razy gruntownie przebadaliśmy sprawę, ale
pozostaje faktem, że kompletne historie są tak rzadkie jak
uczciwość, cenne jak brylanty. Jeśli masz tyle szczęścia, żeby
poznać choćby jedną w całości, taka historia zaciąży na twojej
świadomości jak ołów. Takie historie są trudne do
opowiedzenia. Mają rozmach. Są epickie. Podobne do tych,
które opowiada Bóg: pełne niezwykle szczegółowych
informacji. Nie znajdziesz ich w słowniku.
- Dobra, dobra, profesorze. Posłuchajmy wobec tego twojej
wersji.
Często widuje się w kącie mrocznych pubów starych ludzi, jak
rozprawiają i gestykulują, obsadzając kufle i solniczki w
rolach dawno zmarłych ludzi i odległych miejsc.
W takiej sytuacji wykazują ożywienie, jakiego skądinąd
brakuje w ich życiu. Zapalają się.
Rozgrywając całą historię na stole - oto widelec-Churchill, a
tu serwetka-Czechosłowacja, tam zaś zgrupowanie wojsk
niemieckich, które wyobraża groszek - odżywają. Ale kiedy
Archie i Samad prowadzili podobne debaty w latach
osiemdziesiątych, nie wystarczały im noże i widelce. Ci dwaj
domorośli historycy przywlekali do O’Connella i
rekonstruowali całe parne indyjskie lato 1857 roku, razem z
buntem i późniejszą masakrą. Przestrzeń pomiędzy szafą
grającą i automatem stawała się Delhi, Viv Richards wcielała
się w postać angielskiego przełożonego Mangala Pandę,
kapitana Hearsaya. Grający w domino Clarence i Denzel byli
obsadzani w roli wzburzonych hord sipajów z armii
brytyjskiej. I jak kostki domina, adwersarze wykładali kolejne
argumenty i łączyli je z innymi. Inscenizowali epizody.
Śledzili tory pocisków. Panowała atmosfera niezgody.
Według legendy, wiosną 1857 roku Brytyjczycy zaczęli
produkować w fabryce w Dum-Dum nowy rodzaj pocisków.
Przeznaczone, jak większość amunicji w tamtych czasach, do
angielskich strzelb używanych przez indyjskich żołnierzy,
musiały mieć specjalne łuski, które pasowałyby do luf
angielskich karabinów. Na pozór nie było w nich nic
niezwykłego, dopóki jakiś bystry robotnik nie odkrył, że łuski
pokryte są świńskim tłuszczem, co było czymś potwornym dla
muzułmanów, i łojem z krów, świętych dla hindusów. Był to
niewinny błąd - o ile może być cokolwiek niewinnego na
zagrabionej ziemi - fatalna gafa Brytyjczyków. Jakież jednak
wzburzenie musiało ogarnąć ludzi, kiedy usłyszeli te wieści!
Pod pretekstem wdrożenia do produkcji nowego typu amunicji
perfidni Anglicy zamierzali zniszczyć ich kastę, ich honor, ich
pozycję w oczach Boga i ludzi - krótko mówiąc, wszystko to,
co nadawało życiu jakąkolwiek wartość. Pogłoski tego rodzaju
nie dało się utrzymać w tajemnicy - rozprzestrzeniła się więc
tego lata lotem błyskawicy po całych Indiach: pobiegła wzdłuż
taśmy produkcyjnej, przedostała się na ulice, przemknęła
przez domy w miastach i wiejskie chaty, przez kolejne
koszary, aż cały kraj zapłonął żądzą rebelii. Dotarła też do
wielkich, nieforemnych uszu Mangala Pandę, nieznanego
sipaja z małego garnizonu w Barrackpore. Dwudziestego
dziewiątego marca 1857 roku Mangal wystąpił odważnie na
placu apelowym z szeregu i stworzył kawałek historii.
- Raczej zrobi! z siebie durnia - zauważył Archie (bo wtedy
nie łykał już
„pandeologii” tak gładko jak kiedyś).
- Ty w ogóle nie rozumiesz wagi jego poświęcenia -
odpowiedział Samad.
- Jakiego poświęcenia? Nie umiał się nawet porządnie zabić!
Cały kłopot z tobą, Sam, że nie potrafisz ocenić faktów.
Przeczytałem o tym wszystko. Prawda jest prawdą, bez
względu na to, jak może być gorzka.
- Ach tak? No więc skoro jesteś takim ekspertem od losów
mojej rodziny, przyjacielu, oświeć ranie, proszę. Przedstaw
swoją wersję.
Dziś każdy przeciętny uczeń jest świadom istnienia złożonych
sił, tendencji i podskórnych dążeń, które doprowadzają do
wojen i stają się zarzewiem rewolucji. Ale kiedy Archie
chodził do szkoły, świat był znacznie bardziej skłonny do
interpretowania wydarzeń w kategoriach fikcji. Historia była
wtedy czymś zupełnie innym; uczono jej, fabularyzując ją z
jednej strony, z drugiej zaś - dramatyzując, i nikt się nie
przejmował tym, jak bardzo takie wersje były
nieprawdopodobne czy niedokładne pod względem
chronologii. Według takiego schematu przyczyną rosyjskiej
rewolucji była powszechna nienawiść do Rasputina. Imperium
rzymskie upadło, bo Antoniusz wdał się w romans z
Kleopatrą. Henryk V zwyciężył pod Azincourt, ponieważ
Francuzi poświęcali zbyt wiele uwagi swoim strojom. A
wielkie powstanie z 1857 roku zaczęło się od tego, że pijany
dureń nazwiskiem Mangal Pandę wystrzelił z karabinu. Pomi-
mo protestów Samada, Archie, czytając niżej przytoczony
opis, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest on
zgodny z prawdą: Rzecz dzieje się wBarrackpore
dwudziestego dziewiątego marca 1857 roku. Jest niedzielne
popołudnie, ale na piaszczystym placu apelowym rozgrywa się
dramat, który bynajmniej nie kojarzy się ze spokojem dnia
Pańskiego. Słychać gwar, widać poruszenie wśród
zdezorientowanej masy sipajów, bardziej lub mniej kompletnie
ubranych, z bronią i bez, ale niezwykle podekscytowanych.
Jakieś trzydzieści jardów przed pierwszym szeregiem 34,
regimentu paraduje dumnie sipaj Man-gal Pandę. Jest mocno
upojony wywarem z konopi i religijnym fanatyzmem. Z
zadartym podbródkiem i nabitym muszkietem w dłoni
tanecznym krokiem przechadza się tam i z powrotem,
wykrzykując monotonnie przenikliwym, nosowym głosem:
„Jazda, szubrawcy! Anglicy zaraz tu będą. Chwyćcie wszyscy
za broń. Nagryzając te naboje, staniemy się wszyscy
niewiernymi!”.
Haszysz i napięcie nerwowe sprawiają, iż człowiek ten jest
bliski amoku. Każdy jego okrzyk przeszywa mózgi jak
błyskawica i poraża nerwy tłumu sipajów. Ów tłum rośnie,
podniecenie sięga zenitu. Mówiąc krótko, jest to beczka
prochu, gotowa w każdej chwili eksplodować.
I rzeczywiście eksploduje. Pandę strzelił do swojego
porucznika i chybił. Potem wyciągnął długą szablę, tulwar, i
podstępnie ciął oficera w ramię, kiedy tamten odwrócił się
plecami. Jakiś sipaj próbował go powstrzymać, ale Pandę
atakował dalej. Potem przybyli Anglicy z odsieczą; niejaki
kapitan Hearsay z synem u boku natarł z bronią w ręku na
sipajów, gotów ponieść honorową śmierć za swą ojczyznę. (To
całe nazwisko „Hear-say”!
Oczywista lipa!) Wtedy Pandę pojął, że to koniec, przytknął
lufę swojej wielkiej strzelby do głowy i nacisnął spust palcem
lewej nogi. Chybił. Kilka dni później stanął przed sądem,
który uznał go za winnego. Rozkaz jego stracenia podpisał,
siedząc na kanapie na drugim końcu kraju, w Delhi, niejaki
generał Havelock (człowiek uhonorowany, ku wściekłości
Samada, pomnikiem na wprost restauracji Pałace przy
Trafalgar Square, na prawo od kolumny Nelsona), który dodał
- w postscriptum swej pisemnej instrukcji - iż ma nadzieję, że
położy to kres bezsensownej gadaninie o buncie, jaką ostatnio
wszędzie się słyszy. Ale było za późno.
Kiedy Pandę kołysał się w podmuchach gorącego wiatru na
naprędce skleconej szubienicy, jego rozproszeni towarzysze z
34. regimentu zmierzali do Delhi, zdecydowani przyłączyć się
do zbun-towanych oddziałów i do powstania, które miało stać
się jednym z naj-krwawiej stłumionych powstań wszech
czasów.
Ta wersja wydarzeń - opracowana przez współczesnego
historyka nazwiskiem Fitchett
- doprowadzała Samada do furii. Kiedy człowiek nie ma nic,
czym mógłby się poszczycić, prócz własnej krwi, ważna jest
każda jej kropelka i to ważna tak bardzo, że trzeba jej
zazdrośnie bronić. Trzeba jej strzec przed oszczercami i tymi,
którzy chcą wszystko umniejszyć. Trzeba o nią walczyć. Ale
prawda o odurzonym, nieudolnym Pandę, przekazywana przez
kolejnych historyków jak w zabawie w głuchy telefon, ulegała
po drodze przekształceniom i deformacjom. Nie miało
znaczenia to, że wywar z konopi zażywany w małych
dawkach w celach leczniczych nie mógłby aż tak bardzo go
odurzyć, ani to, że było rzeczą absolutnie niemożliwą, aby
Pandę, ortodoksyjny religijny hindus, w ogóle go pił.
Nieważne też było, że Samad nie natrafił nigdzie na choćby
ślad dowodu, że Pandę pił ów wywar tego ranka. Całe to
gigantyczne przeinaczenie zaważyło na reputacji Iqbalow i
było tak trudne do wykorzenienia jak błędne przekonanie, że
Hamlet przedstawia się w którymś akcie jako dobry znajomy
Yoricka.
- Wystarczy! Nie ma znaczenia, ile razy mi to przeczytasz,
Archibald. - Archie przychodził zwykle uzbrojony w
reklamówkę pełną wypożyczonej z Brent Library
„antypande’owskiej” propagandy, rojącej się od przeinaczeń. -
To zupełnie tak jak z dziećmi przyłapanymi z rękami w
wielkim słoju z miodem; wszystkie mówią te same kłamstwa.
Nie interesują mnie takie oszczerstwa. Nie interesuje mnie
teatrzyk kukiełkowy ani tragifarsa.
Interesuje mnie to, co się naprawdę działo, przyjacielu - tu
Samad wykonywał gest imitujący ostateczne zamykanie ust na
kłódkę i wyrzucanie klucza. - Prawdziwy przebieg zdarzeń.
Nie słowa. Mówię ci, Archibald, Mangal Pandę nie dlatego
oddał życie w walce o sprawiedliwość, że był pijany czy
obłąkany. Podaj mi ke-czup.
Bar przygotowywał się na powitanie nowego 1989 roku i
dyskusja nabrała niesłychanego impetu.
- To prawda, nie był bohaterem na waszą, zachodnią modtę -
nie odniósł sukcesu, chyba że uznać za taki jego honorową
śmierć. Ale wyobraź sobie, że on tu siedzi. - Samad wskazał
na Denzela, który kładł na stole ostatnią kostkę domina. -
Podczas rozprawy, wiedząc, że grozi mu śmierć, odmówił
podania nazwisk swoich towarzyszy spiskowców…
- No nie wiem - powiedział Archie, klepiąc stertę książek
sceptyków: Michaela Edwardsa, P. J. O. Taylora, Syeda
Moinul-Haqa i całej reszty. - Zależy, co czytałeś.
- Nie, Archie. To właśnie jest powszechnie popełniany błąd.
Prawda nie zależy od tego, co czytasz. Nie zaczynajmy
dyskusji o naturze prawdy. Nie dojdzie wtedy do sytuacji, że
ty będziesz mówił o chlebie, a ja o niebie…
- No więc dobrze: co osiągną! ten cały Pandę? Nic! Jedyne, co
zrobił, to wszczął bunt
- zresztą zbyt wcześnie, przed uzgodnionym terminem - i,
przepraszam za wyrażenie, spieprzył wszystko pod względem
militarnym na amen. Takie rzeczy si? planuje, nie idzie się na
żywioł. Przez niego były niepotrzebne ofiary. I wśród
Anglików, i wśród Indu-sów.
- Za pozwoleniem, nie uważam, żeby tak było.
- No wiec się mylisz.
- Za pozwoleniem, uważam, że mam rację.
- Sam, wyobraź sobie, że to są ludzie, którzy pisali o twoim
Mangalu Pandę przez ostatnie sto ileś tam lat - Archie sięgnął
po stos brudnych talerzy, które Mickey miał właśnie włożyć
do zmywarki. - Tu są ci, którzy zgadzają się ze mną -
przesunął dziesięć talerzy na swoją stronę stołu - a to jest ten
szaleniec, który jest po twojej stronie.
- A. S. Misra. Powszechnie szanowany indyjski urzędnik
państwowy. Nie żaden szaleniec.
- No dobrze. Otóż zdobycie tylu talerzy, ile mam ja, zajmie co
najmniej kolejne sto ileś lat, a nawet jeśli uda ci się przesunąć
wszystkie na swoją stronę, to prawdopodobnie, kiedy będziesz
je już miał, żaden palant, mówiąc w przenośni, nie będzie
chciał z nich jeść.
Rozumiesz?
A zatem Samadowi pozostał tylko A. S. Misra. Wiosną 1981
roku napisał do niego z Cambridge jeden jego z bratanków,
Rajnu, wspominając przy okazji, że znalazł książkę, która
może stryja zainteresować. Można w niej znaleźć, pisał,
przekonującą obronę ich wspólnego przodka, niejakiego
Mangala Pandę. Jedyny zachowany egzemplarz książki
znajdował się w jego uniwersyteckiej bibliotece, a autorem był
człowiek nazwiskiem Misra. Czy stryj o nim słyszał? A jeśli
nawet nie (dodał nieśmiało Rajnu w postscriptum), to czy nie
byłby to świetny pretekst do spotkania ze stryjem?
Samad przyjechał pociągiem już nazajutrz. Na zalanym
deszczem peronie przywitał
się serdecznie ze swoim spokojnym, grzecznym bratankiem,
długo ściskając mu dłoń i przemawiając w staroświeckim
stylu.
- To wielki dzień - powtarzał w nieskończoność, aż obaj
przemokli do nitki. - Wielki dzień dla naszej rodziny, Rajnu,
wielki dzień dla prawdy.
Przemokniętych ludzi nie wpuszczano do czytelni, więc całe
przedpołudnie suszyli się w zatłoczonej kafejce na piętrze,
pełnej stosownie wyglądających dam, które popijały
odpowiednią herbatkę. Rajnu, zawsze wdzięczny słuchacz,
siedział cierpliwie, a jego stryj gadał i gadał bez opamiętania.
Ach, jakie to ważne odkrycie! Ach, jak długo on, Samad,
czekał na tę chwilę! Bratanek przytakiwał we właściwych
miejscach i uśmiechał się uroczo, kiedy stryj ocierał łzy
wzbierające w kącikach oczu.
- To wspaniała książka, prawda, Rajnu? - pytał Samad
błagalnie, gdy chłopak zostawiał hojny napiwek skwaszonej
kelnerce, bynajmniej nie-zachwyconej tym, że dwaj
podnieceni Indusi spędzili trzy godziny nad jedną filiżanką
herbaty z mlekiem, pozostawiając mokre ślady na siedzeniach
foteli. - To ważna pozycja, prawda?
Rajnu wiedział, że książka jest drugorzędną, pozbawioną
znaczenia i zapomnianą akademicką publikacją, ale kochał
stryja, więc uśmiechnął się, skinął głową i znów się
uśmiechnął.
W czytelni poproszono Samada, aby wpisał się do rejestru
korzystających z biblioteki.
Imię i nazwisko: Samad Iqbal Uczelnia: Studia poza Anglią
(Delhi) Przedmiot badań: Prawda
Rajnu, zainspirowany tym ostatnim wpisem, wziął pióro i
dopisał: „i Tragedia”.
- „Prawda i Tragedia” - powiedział bibliotekarz z kamienną
twarzą, obracając rejestr w swoją stronę. - Czy jakaś
szczególna?
- Proszę się nie martwić - powiedział Samad dobrotliwie. -
Znajdziemy to, czego szukamy.
Żeby dotrzeć do książki, musieli wejść na drabinkę, ale rzecz
warta była wysiłku.
Kiedy Rajnu podał książkę stryjowi, Samad poczuł mrowienie
w palcach i, patrząc na jej okładkę, kształt i kolor, poczuł, że
jest to właśnie to, o czym marzył i śnił. Tom był gruby,
wielostronicowy, oprawny w brązową skórę i pokryty cienką
warstewką kurzu, co zawsze oznacza, iż rzecz jest
niewiarygodnie cenna i rzadko dotykana.
- Zaznaczyłem tam jedno miejsce. Jest sporo do przeczytania,
ale znalazłem coś, co, jak sądzę, chciałbyś zobaczyć najpierw
- powiedział Rajnu, kładąc książkę na stoliku. Samad otworzył
tomisko z głuchym łoskotem i spojrzał na zaznaczoną stronicę.
Zobaczył więcej, niż się spodziewał.
- To tylko impresja artysty, ale podobieństwo pomiędzy…
- Nic nie mów - Samad przerwał bratankowi, wodząc palcem
po rycinie. - To nasza krew, Rajnu! Nigdy nie przypuszczałem,
że zobaczę… Cóż za brwi! Co za nos! Mam jego nos!
- Masz jego twarz, stryju. Tyle że oczywiście bardziej
przystojną.
- A co tu… co tu jest napisane pod spodem? Psiakrew, gdzie
moje okulary… Przeczytaj mi to Rajnu, takie małe literki.
- Podpis? „Mangal Pandę oddał pierwszy strzał, który
zapoczątkował powstanie z 1857 roku. Jego poświęcenie dało
narodowi sygnał do chwycenia za broń przeciw rządom
kolonistów, co znalazło kulminację w masowym powstaniu,
które nie ma sobie równego w dziejach. Choć ów wysiłek
zbrojny zakończył się porażką, jeśli chodzi o bezpośrednie
skutki, był sukcesem w tym sensie, że stworzył podwaliny
ruchu niepodległościowego, który zatriumfował w 1947 roku.
Pandę zapłacił za swój patriotyczny czyn życiem. Ale do
ostatniej chwili odmawiał ujawnienia nazwisk tych, którzy
przygotowali i wszczęli wielkie powstanie”.
Samad usiadł na dolnym szczeblu drabinki i zapłakał.
- A więc pozwól, że powiem wprost. Wmawiasz mi, że bez
Mangala Pandę nie byłoby Gandhiego. Ze bez twojego
szalonego dziadka nie byłoby tej całej cholernej
niepodległości…
- Pradziadka.
- Daj mi dokończyć, Sam. Czy ty naprawdę żądasz od nas
żebyśmy w to uwierzyli? -
Archie poklepał po plecach zupełnie niezainteresowa-nych
Clarence’a i Denzela. - Wierzysz w to? - zwrócił się do
Clarence’a.
Denzel wysmarkał się w serwetkę.
- Po prawdzie, to ja nie lubię w nic wierzyć. Nic nie słyszałem,
nic nie widziałem, nic nie mówię. Taką mam zasadę.
- On był tym, który dał impuls, Archibald. To bardzo proste. Ja
w to wierzę.
Zapadła cisza. Archie przyglądał się, jak kostki cukru
rozpuszczają się w jego herbacie. Potem powiedział nieśmiało,
jakby na próbę:
- Ja mam swoją własną teorię. Niezależną od tego, co piszą w
książkach.
Samad skłonił z szacunkiem głowę.
- A więc oświeć nas łaskawie.
- No, nie wściekaj się… Pomyśl tylko przez chwilę. Dlaczego
taki ortodoksyjny, religijny człowiek jak Pandę pije wywar z
konopi? Wiem, że cię to denerwuje, ale pytam poważnie:
dlaczego to robi?
- Znasz moje zdanie na ten temat. On wcale nie pił. Nie zrobił
tego. To angielska propaganda.
- I był dobrym strzelcem…
- Niewątpliwie. A. S. Misra zamieszcza reprodukcję
zaświadczenia, że Pandę ćwiczył
przez rok w specjalnych oddziałach, gdzie szkolono głównie w
strzelaniu z muszkietów.
- Okej. Czemu wobec tego chybił? No czemu?
- Jedyne możliwe wytłumaczenie jest takie, że miał felerny
karabin.
- No tak… rozumiem. Może to było to, a może coś innego.
Może zmusili go do tego, żeby wystąpił i wywołał awanturę,
no wiesz, podpuścili go, jego kumple. A on przede wszystkim
nie chciał nikogo zabić. A więc udawał nabuzowanego, żeby
kumple z koszar uwierzyli, że naprawdę chybił.
- To najgłupsza teoria, jaką w życiu słyszałem - prychnął
Samad, gdy sekundnik poplamionego jajkiem zegara zaczął
odliczać ostatnie pół minuty, jakie pozostało do północy.
- Tylko ty mogłeś coś takiego wymyślić. To absurd.
- Dlaczego?
- Dlaczego? Archibald, ci Anglicy, ci wszyscy kapitanowie
Hearsay e, Havelocki i cała reszta, byli śmiertelnymi wrogami
każdego Indusa. Czemu miałby oszczędzać tych, którymi
gardził?
- Może po prostu nie mógł tego zrobić. Może nie należał do
takich, co potrafią zabić.
- Ty naprawdę wierzysz, że są tacy, którzy mogą zabijać, i
tacy, którzy nie mogą?
- Może tak, Samad, a może i nie.
- Jakbym słyszał swoją żonę - jęknął Samad, wycierając
chlebem resztki jajka z talerza. - Coś ci powiem, Archibald.
Człowiek jest tylko czło-wiekiem, niczym więcej. Kiedy jego
rodzina jest zagrożona, kiedy ktoś atakuje jego wiarę i
najgłębsze przekonania, kiedy podważa jego sposób życia,
kiedy wali się cały jego świat - zabija. Nie miej co do tego
wątpliwości. Nie podda się nowym porządkom bez walki. Jeśli
zajdzie potrzeba, będzie zabijał.
- I znajdą się tacy, których będzie chciał oszczędzić - odparł
Archie Jones z zagadkowym wyrazem twarzy, jakiego jego
przyjaciel nigdy by się nie spodziewał na tym pulchnym
pyzatym obliczu. - Wierz mi.
- Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! Jamajka Irie! - zawołali
Denzel i Clarence, podnosząc filiżanki z gorącą kawą po
irlandzka, po czym, spełniwszy toast, przystąpili natychmiast
do dziewiątej partyjki domina.
- SZCZĘŚLIWEGO PIEPRZONEGO NOWEGO ROKU! -
ryknął Mickey zza baru.
Irie
1990, 1907
Czyżby w naszym świecie z kutego żelaza, kratownicy
przyczyn i skutków, potajemny dreszcz, który im skradłem,
mógł pozostać bez wpływu na ich przyszłość?
Vladimir Nabokov, Lolita
Przekład Michała Kiobukowskiego.
11. Meandry edukacji Irie Jones
W połowie drogi pomiędzy domem Jonesów i ogólniakiem
Glenard Oak stała latarnia, która zaczęła się pojawiać w snach
Irie. A właściwie pojawiała się nie tyle sama latarnia, ile małe,
napisane odręcznie ogłoszenie, przyklejone na niej taśmą na
wysokości oczu.
Ogłoszenie brzmiało:
STRAĆ NA WADZE, ZYSKAJ PIENIĄDZE
081 555 6752
Trzeba tu powiedzieć, że Irie Jones, piętnastolatka, była
dziewczyną potężną.
Europejskie proporcje Clary były wyjątkiem w pokoleniowym
łańcuchu i Irie odziedziczyła solidną jamajską sylwetkę nie po
matce, ale po Hortense, faszerowanej ananasami, mango i
guajawą; dziewczynka była potężna, miała wielkie cycki,
wielki zadek, rozłożyste biodra, grube uda, wielkie zęby.
Ważyła prawie dwieście funtów i miała trzynaście funtów w
skarbonce. Wiedziała, że to ona należy do adresatów
ogłoszenia, wiedziała doskonale, wlokąc się do szkoły z
ustami wypchanymi pączkiem i ze skrępowanym ubraniem
nadmiarem ciała, że apelowało ono do niej. STRAĆ NA
WADZE (namawiało), ZYSKAJ PIENIĄDZE. Ty, ty, ty,
panno Jones, z głową wciśniętą w obronnym odruchu w
ramiona, ze swoim wciętym w talii płaszczem opinającym
tyłek (nierozwiązywalny problem: jak zredukować ten rozdęty
masyw, jamajski zadek?), swoimi ściskającymi brzuch
majtkami i pomniejszającym biust stanikiem, z całym
przemyślnym pancerzem z lycry - czyli sławionymi pod
niebiosa fiszbinami lat dziewięćdziesiątych - ty, ze swoimi
elastycznymi pasami. Wiedziała, że ogłoszenie przemawia
właśnie do niej. Ale nie wiedziała, co mianowicie chce jej
zakomunikować. O czym tu mowa? O sponsorowanej kuracji
odchudzającej? O uzyskaniu wydajności, jaką odznaczają się
ludzie szczupli? Czy też o czymś bardziej merkantylnym,
płodzie mózgu jakiegoś wstrętnego willesdeńskiego Shylocka:
oddasz funt wagi, dostaniesz funt złota. Mięso za pieniądze?
Faza REM. Parada po szkole w bikini, z zagadkową inskrypcją
z latarni wypisaną kredą na brązowych kręgościach,
wypukłościach (jakby stworzonych do ustawiania na nich
książek czy filiżanek lub, przede wszystkim noszenia dzieci,
worków, owoców, wiader wody), wypukłościach genetycznie
zaprojektowanych dla innego kraju, innego klimatu.
Kiedy indziej nawiedzał ją sen o sponsorowanym
odchudzaniu: śniło jej się, że puka do drzwi kolejnych domów,
naga jak ją Pan Bóg stworzył, z notesem w dłoni, skąpana w
słonecznym świetle, i usiłuje zachęcić starszych panów, żeby
uszczknęli odrobinę jej ciała i wpłacili na jej konto funta. A w
najgorszych snach odrywała luźne, biało nakrapiane kawałki
tego ciała i pakowała je do tradycyjnych żłobkowanych
butelek po coli, po czym zanosiła do sklepiku na rogu i
podawała przez ladę właścicielowi, ubranemu w sweter w
serek Millatowi. Ten, z głową obwiązaną bindt, dostawiał
butelki do innych, pogardliwie otwiera! poplamionymi krwią
łapami kasę i wręczał jej gotówkę. Garść karaibskiego mięsa
za garść angielskich drobnych.
Irie Jones ogarnęła obsesja. Od czasu do czasu jej
zaniepokojona matka zachodziła jej drogę, kiedy dziewczyna
próbowała wymknąć się chyłkiem z domu, skubała jej
wymyślne gorsety i pasy i pytała: „Co się z tobą dzieje? Coś
ty, na miłość boską, na siebie włożyła? Jak możesz w tym
oddychać? Irie, kochanie, jesteś zupełnie normalna -
zbudowana jak każda pożądna kobieta w rodzinie Bowdenów
- czy ty nie widzisz, że jesteś całkiem normalna?”.
Ale Irie tego nie widziała. Z jednej strony była Anglia,
gigantyczne lustro, z drugiej -
Irie, której to lustro nie odbijało. Obca w obcym kraju.
Nocne koszmary i rojenia na jawie, w autobusie, w wannie, w
klasie. Przed. Po. Przed.
Po. Przed. P o. Tak brzmiała mantra otyłego głodomora,
dziewczyny, która wierząc ślepo w kompletną odmianę, nie
chciała się poddać wyrokom genetyki i wciągając przy
każdym oddechu brzuch, oczekiwała, że przeobrazi się z
jamajskiej klepsydry ciężkiej od piasku gromadzącego się
wokół wodospadów na rzece Dunn w Angielską Różę - ten
wiotki, wrażliwy kwiat nieprzystosowany do tropikalnych
upałów, albo deskę unoszącą się na fali przyboju.
[rys1]
Pani Olive Roody, nauczycielka angielskiego i wytrawna
tropicielka bezmyślnego smarowania w zeszytach, która
potrafiła wypatrzyć roztargnionego rysownika z odległości
dwudziestu jardów, sięgnęła ponad swym stolikiem po zeszyt
Irie i wydarła z niego kartkę, która przyciągnęła jej uwagę.
Spojrzała na nią podejrzliwie, po czym zapytała z
melodyjnym, szkockim akcentem:
- Przed i po czym?
- Eee… Ze co proszę? - Przed i po czym?
- Och, po niczym, pszepani.
- Niczym? Ejże, panno Jones. Nie bądź taka skromna. To
najwyraźniej bardziej interesujące niż sonet 127.
- To nic nie znaczy.
- Jesteś absolutnie pewna? Nie chcesz jeszcze trochę
poprzeszkadzać w lekcji? Bo…
niektórzy chcieliby jednak posłuchać - są nawet
zainteresowani tym, co mam do powiedzenia.
Tak więc gdybyś mogła poświęcić odrobinę tego czasu, który
zajmują ci g r y z m o ł y…
Nikt, ale to nikt nie potrafił wymówić słowa „gryzmoły” tak,
jak robiła to Olive Roody.
… i przyłączyć się do reszty, moglibyśmy kontynuować. A
więc?
- Co „a więc”?
- Czy możesz? Poświęcić trochę czasu?
- Tak, proszę pani.
- Ach, to świetnie. To mnie cieszy. Proszę dalej: sonet 127.
- „W przeszłym wieku nikt czerni nie równał ze złotem” -
kontynuował Francis Stone monotonnym jak u katatonika
głosem, jakim uczniowie czytają zwykle elżbietańskie strofy. -
„Ani nie twierdził o niej, że zachwytów warta”*[ * Cytaty z
sonetów Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka].
Irie położyła prawą dłoń na brzuchu i wciągnęła go, próbując
zwrócić na siebie uwag?
Millata. Millat był jednak całkowicie pochłonięty
demonstrowaniem ślicznej Nikki Tyler, jak sprytnie potrafi
zwinąć język w trąbkę. Nikki zaś pokazywała mu swoje
małżowiny uszne, całkiem przyrośnięte do głowy. Były to
podszyte flirtem reminiscencje z porannej lekcji biologii na
temat c e c h dziedzicznych. Część pierwsza (a). Wystające,
Przyrośnięte.
Zwinięte. Płaskie. Niebieskie oko. Piwne oko. Przed. Po.
- „Dlatego to bogdanka moja brew ma kruczą,/a oko pod nią
czarne zda się żałobnikiem./Nie słońcem jest ten promień, co z
oczu jej pada;/ Czerwień jej warg ma odcień bledszy niż
korale,/Przy bieli śniegu pierś jej wydaje się śniada”…
Dojrzewanie, prawdziwe, pełne pokwitanie (nie małe wzgórki
piersi czy pojawiający się nikły puszek łonowy) rozdzieliło
parę starych przyjaciół, Irie Jones i Millata Iqbala.
Znaleźli się po dwóch różnych stronach szkolnego parkanu.
Irie była przekonana, że została oszukana przy rozdawaniu
kart: dostały jej się monstrualne wypukłości, królicze zęby,
metalowy aparat do korekcji zgryzu, niemożliwa szopa afro, a
do tego wszystkiego kreci wzrok, co zmuszało ją do noszenia
okularów z różowawymi szkłami grubymi jak denka butelek
(nawet te niebieskie oczy - oczy, które tak bardzo ekscytowały
Archiego - zachowały swój błękit tylko dwa tygodnie.
Urodziła się, owszem, z takimi oczami, ale pewnego dnia, gdy
Clara spojrzała na córkę, gapiły się na nią ślepka piwne; było
to jak przejście od fazy zamkniętego pąka do rozwiniętego
kwiatu, którego to momentu gołym, wyczekującym okiem nie
sposób wychwycić). I w dodatku to blokujące przekonanie o
własnej brzydocie, o tym, że jest „nie taka”; zatrzymywała w
tamtym czasie swoje cięte i dowcipne uwagi dla siebie i
nieustannie trzymała prawą rękę na żołądku. Była jedną
wielką pomyłką.
Gdy tymczasem Millat był jak ucieleśnienie młodości
oglądanej przez nostalgiczne okulary podeszłego wieku,
swoista autoparodia urody: wysoki, szczupły, ze złamanym
rzymskim nosem, ze skórą pokrytą delikatną siatką żył i z
gładką muskulaturą, z czekoladowymi oczami o zielonkawym
odcieniu, które kojarzyły się z refleksami księżyca tańczącymi
w mroku wśród morskich fal. Do tego zniewalający uśmiech i
duże, białe zęby.
Do Glenard Oak uczęszczali przedstawiciele różnych ras,
czarni, Pakistań-czycy, Grecy, Irlandczycy. Ale ci obdarzeni
seksapilem wyprzedzali innych zawodników o całe okrążenie.
Byli całkowicie odrębnym gatunkiem.
- „Włos jej to włos - nie w złocie wyrzeźbione fale…”
Kochała się w nim oczywiście.
On jednak mawiał:
- Rzecz w tym, że ludzie mają do mnie zaufanie. Chcą, żebym
pozostał Millatem.
Starym, poczciwym Millatem. Fantastycznym Millatem.
Wyluzowanym Millatem. Chcą, żebym był cool. To faktycznie
duża odpowiedzialność.
I tak rzeczywiście było. Ringo Starr powiedział kiedyś, że
Beatlesi nigdy nie byli lepsi niż w Liverpoolu pod koniec 1962
roku. Potem już tylko zaliczyli więcej krajów. I tak samo było
z Millatem. Latem 1990 roku był w Willesden i w West
Hampstead taką postacią, że nic z tego, czego dokonał później
w życiu, nie mogło przyćmić jego ówczesnego blasku.
Rozwinął skrzydła od czasów przynależności do pierwszej
paczki mggastani, zorganizował
nowe grupy w szkole i w całym północnym Londynie. Był po
prostu zbyt wielki, żeby pozostać jedynie obiektem uczucia
Irie, przywódcą raggastani czy synem Samada i Alsany
Iqbalow. Musiał zadowolić wszystkich, zawsze i wszędzie.
Dla mówiących cockneyem pozerów w białych dżinsach i
kolorowych koszulach był zgrywusem, ryzykantem,
szanowanym podrywaczem. Dla czarnych „bratem w trawce” i
cenionym klientem. Dla młodych Azjatów bohaterem i
rzecznikiem. Społecznym kameleonem. A pod tym wszystkim
krył się ciągle obecny gniew i uraza, poczucie wykorzenienia i
wyobcowania, charakterystyczne dla ludzi, którzy są niby
wszędzie u siebie. To właśnie owo „miękkie podbrzusze”
Millata budziło najgorętsze uczucia i największe uwielbienie
w Irie i milutkich, grających na oboju, ubranych w długie
spódnice dziewczętach z dobrych domów. To było w nim
najcenniejsze dla tych odgarniających co chwilę włosy i
wygrywających śpiewne fugi kobietkach; Millat był ich
księciem, czasami, z rzadka, kochankiem lub nieosiągalnym
przedmiotem marzeń, obiektem fantastycznych rojeń i
namiętnych snów.
Był także przedmiotem ich troski: co zrobić z tym Millatem?
Powinien przestać palić trawkę. Musimy spróbować go jakoś
powstrzymać, nie pozwolić, żeby wychodził z klasy.
Martwiły się o jego „postawę” i sypianie z dziewczętami,
dyskutowały o edukacji chłopca ze swoimi rodzicami (no więc
mamy tego Indusa, który ciągle pakuje się w…), powstawały
nawet na jego temat wiersze. Dziewczęta albo pragnęły jego
samego, albo chciały go przynajmniej wychowywać, a
najczęściej myślały i o tym, i o tym naraz. Chciały, żeby
osiągnął taki poziom, który usprawiedliwiałby pragnienie jego
posiadania. Posiadania na własność tego powszechnie
wielbionego brutala, Millata Iqbala.
- Ale ty to zupełnie co innego - mówił Millat Iqbal
męczennicy Irie Jones. - Całkiem co innego. Znamy się od
dawna. Mamy przeszłość. Jesteś moją prawdziwą
przyjaciółką. Inne tak naprawdę się nie liczą.
Irie lubiła w to wierzyć. Że mają oboje wspólną przeszłość i że
ona to co innego, w dobrym tego słowa znaczeniu.
- „Czerń loków, w moich oczach jaśniejszą od złota…” Pani
Roody przerwała Francisowi, podnosząc palec.
- No więc co autor tu mówi? Annalese?
Annalese Hersh, która przez całą lekcję wplatała sobie we
włosy czerwone i żółte nitki, spojrzała na nauczycielkę
nieprzytomnym wzrokiem.
- Powiedz cokolwiek, Annalese, moja droga. Wyartykułuj
jakąś myśl. Choćby śladową. Choćby najmarniejszą.
Annalese zagryzła wargę. Zajrzała do podręcznika. Spojrzała
na panią Roody. Znów zerknęła do książki.
- Że czarne?… Jest?… Dobre?
- No tak… myślę, że możemy to dodać do twojej odpowiedzi
z zeszłego tygodnia, że
„Hamlet?… Jest?… Szalony?”. A może ktoś inny? Co
powiecie na to? „Odkąd zresztą dłoń każda zaćmiewa
Naturę,/Brak urody maskując pożyczoną twarzą…” - O co też
tu może chodzić?
Joshua Chalfen, jedyny chłopiec w klasie, który na ochotnika
zgłaszał się do odpowiedzi, podniósł rękę.
- Tak, Joshua?
- O makijaż.
- Tak - powiedziała pani Roody z miną, jakby była bliska
orgazmu. - Tak, Joshua, o to właśnie chodzi. A coś bliżej?
- Ona ma ciemną karnację i próbuje sztucznie ją rozjaśnić,
malując się.”W czasach elżbietańskich bardzo ceniono jasną
skórę.
- No to tobą byliby zachwyceni - zauważył z ironią Millat, bo
Joshua mia! ciastowatą, właściwie anemiczną cerę,
kędzierzawe włosy i py-zatą twarz. - Byłbyś ich cholernym
Tomem Cruise’em.
Śmiech. Nie dlatego że to było śmieszne, ale dlatego że
właśnie Mil-lat pokazał
gnojkowi, gdzie jego miejsce.
- Jeszcze siowo, panie Ick-ball i wyleci pan z klasy!
- Szekspir. Męka. Bzdura. To już trzy słowa. Pani się nie
martwi, sam wyjdę.
W takich zagraniach Millat był mistrzem. Trzasnęły drzwi.
Grzeczne dziewczątka wymieniły znaczące spojrzenia. (On
jest taki porywczy, taki szalony… naprawdę potrzebuje
pomocy, osobistej pomo-cyjakiejś dobrej przyjaciółki…)
Chłopcy skręcali się ze śmiechu.
Nauczycielka zastanawiała się, czy to przypadkiem nie
początek buntu. Irie położyła prawą rękę na brzuchu.
- Cudownie. Bardzo dojrzałe zachowanie. Podejrzewam, że
Millat Iqbal jest dla was kimś w rodzaju bohatera. - Patrząc na
tępe twarze uczniów klasy piątej F, pani Roody po raz
pierwszy uświadomiła sobie z pełną jasnością i pewną dozą
melancholii, że tak właśnie jest.
- Czy ktoś jeszcze ma coś do powiedzenia o tych sonetach?
Panno Jones! Przestań się gapić tak ponuro w drzwi! Poszedł
sobie i już. A może chcesz do niego dołączyć?
- Nie, pszepani.
- No to dobrze. Czy masz coś do powiedzenia o tych
sonetach? - Tak.
- Co mianowicie?
- Czy ona jest czarna?
- Czy kto jest czarny?
- Ta ciemna dama.
- Nie, moja droga, ona ma tylko śniadą skórę. Nie jest czarna
w dzisiejszym znaczeniu tego słowa. W tamtych czasach nie
było w Anglii żadnych… afro-karaibczyków, moja droga.
Jest to, jak zapewne wiesz, bardziej współczesne zjawisko. A
tu mamy siedemnasty wiek. Nie mam całkowitej pewności, ale
wydaje mi się to raczej mało prawdopodobne, chyba że była
ona kimś w rodzaju niewolnicy, a autor nie mógł pisać
sonetów do arystokraty, a potem przerzucić się na niewolnicę,
prawda?
Irie poczerwieniała. W jej głowie zrodziła się jakaś refleksja,
ale natychmiast się rozpłynęła, więc powiedziała tylko:
- Nie wiem, pszepani.
- Zresztą autor mówi bardzo wyraźnie: „Jedynie w twych
postępkach widzę mroczne czernie”… Nie, moja droga, ona
ma po prostu ciemną karnację, pewnie taką jak ja.
Irie spojrzała na panią Roody. Twarz nauczycielki miała kolor
musu poziomkowego.
- Trzeba powiedzieć, że Joshua ma absolutną rację: w tamtych
czasach ceniono u kobiet bladość, nawet przesadną. Sonet jest
poświęcony rozważaniom na temat jej naturalnej karnacji i
makijażu, jaki był wówczas modny.
- A mnie się wydawało… na przykład, kiedy mówi:
„Przysięgnę wtedy, że jest szpetną każda dama/Nie
czarnowłosa: piękność z czernią jest tożsama…”. I te kręcone
włosy jak fale wyrzeźbione w złocie…
Irie zamilkła, speszona chichotami klasy, i usiadła, wzruszając
ramionami.
- Nie, moja droga, ty patrzysz na to okiem współczesnej
dziewczyny. Nigdy nie czytaj dawnych utworów okiem
człowieka współczesnego. Właściwie możemy to potraktować
jako motto dzisiejszej lekcji - zapiszecie je sobie w zeszytach.
Klasa piąta F zapisała myśl pani Roody. Refleksja, która
przemknęła przez głowę Irie, utonęła na dobre w
zwyczajowym mroku. Kiedy dziewczynka wychodziła z klasy,
Annalese Hersh podała jej karteczkę, wzruszając ramionami
na znak, że nie jest autorką liściku, lecz jedynie go przekazuje.
Jego treść brzmiała: William Szekspir, ODA DO LETYCJI I
WSZYSTKICH MOICH DUPIATYCH LASEK Z
KRĘCONYMI WŁOSAMI.
*
Zakład pod tajemniczą nazwą „P. K. Fryzury afro:
projektowanie i modelowanie” usytuowany był pomiędzy
zakładem pogrzebowym Fair-weathera i gabinetem dentysty
Raakshana i ta wygodna bliskość oznaczała, iż nie należały do
rzadkości wypadki, gdy zwłoki jakiegoś londyńskiego
Afrykańczyka przechodziły przez wszystkie trzy firmy w swej
ostatniej podróży ku oczekującej go otwartej trumnie. Kiedy
zatem dzwoniło się do fryzjera, żeby uzgodnić wizytę, i
Andrea, Denise lub Jackie mówiły, żeby przyjść o w p ó ł do
czwartej czasu jamajskiego, oznaczało to oczywiście, żeby nie
przychodzić za wcześnie, ale mogło też oznaczać, iż jakaś
zimna jak lód pobożna parafianka postanowiła spocząć w
grobie z długimi sztucznymi paznokciami i starannie
ułożonymi włosami. Choć może się to wydać dziwne, wielu
ludzi nie chce iść na spotkanie z Bogiem z fryzurą afro.
Irie, zupełnie tego nieświadoma, stawiła się u fryzjera
punktualnie o wpół do czwartej, zdecydowana na radykalną
transformację, na walkę J
z własnymi genami, z głową przewiązaną szalem maskującym
jej ptasie gniazdo i z prawą ręką ulokowaną na brzuchu.
- Czego sobie życzysz, ślicznotko?
Proste włosy. Proste, prościutkie, długie, czarne, gładkie,
rozsypujące się, kuszące, by je pogłaskać, by przeczesać je
palcami, podatne na podmuchy wiatru włosy. Z grzywką.
- Wpół do czwartej - tyle tylko zdołała wykrztusić Irie. - Do
Andrei.
- Andrea jest w zakładzie obok - odparła kobieta, wyciągając z
ust długą nitkę gumy do żucia i wskazując ruchem głowy w
stronę Fair-weathera. - Zabawia się tam z jakąś nieboszczką.
Najlepiej siadaj, czekaj i nie zawracaj mi głowy. Nie wiem, ile
jej to zajmie czasu.
Zdezorientowana Irie stała na środku zakładu, trzymając się za
brzuch. Kobiecie zrobiło się jej żal; połknęła gumę i zmierzyła
Irie wzrokiem. Zauważywszy kakaową karnację dziewczynki i
jej jasne oczy, nabrała do niej większej sympatii.
- Jackie.
- Irie.
- Bladaś jak ser! Piegi i w ogóle. Meksykanka? - Nie.
- Arabka?
- Pół Jamajka, pół Angielka.
- Mieszaniec - wyjaśniła Jackie cierpliwie. - Mama biała?
- Tato.
Jackie zmarszczyła nos.
- Zwykle jest na odwrót. Bardzo masz skręcone? Zobaczmy,
co tam jest pod spodem. -
Sięgnęła ręką, żeby odwinąć szal. Irie, przerażona, jakby miała
stanąć nago przed tłumem ludzi, uprzedziła ją i owinęła się
szalem jeszcze ciaśniej.
Jackie cmoknęła głośno, zniecierpliwiona.
- Czego od nas chcesz, skoro nie dajesz się dotknąć?
Irie wzruszyła ramionami. Jackie potrząsnęła głową,
rozbawiona.
- Byłaś już kiedyś u nas?
- Nie, nigdy.
- Co chcesz z nimi zrobić?
- Wyprostować - powiedziała Irie krótko, myśląc o Nikki
Tyler. - Zęby były proste i ciemnorude.
- Aha! Myłaś ostatnio włosy?
- Wczoraj - powiedziała Irie, urażona. Jackie klepnęła ją po
gło-wie.
- Nie myj głowy! Jak chcesz je wyprostować, nie możesz ich
myć! Miałaś kiedy amoniak na włosach? Pali jak wszyscy
diabli! Nie myj włosów przez dwa tygodnie, a potem przyjdź
jeszcze raz.
Ale Irie nie mogła czekać dwa tygodnie. Miała wszystko
starannie zaplanowane; zamierzała zajść do Millata jeszcze
tego samego dnia wieczorem ze swą nową fryzurą, z włosami
upiętymi w kok, zdjąć okulary, rozpuścić włosy, żeby spłynęły
jej na ramiona, a on miał na to powiedzieć: „Ależ panno Jones,
nigdy bym nie przypuszczał… panno Jones, jest pani…”.
- Muszę to zrobić dzisiaj. Moja siostra wychodzi za mąż.
- No więc jak Andrea wróci, to zabierze się do tych twoich
kłaków i będziesz miała duże szczęście, jak nie wyjdziesz stąd
łysa. Ale w końcu to twoja brocha. Masz - dodała, wciskając
Irie plik kolorowych magazynów. - Tam - wskazała na krzesło.
Zakład był podzielony na dwie części. W sekcji męskiej, gdzie
z odrapanego radia niezmordowanie płynęły charczące
dźwięki jakiejś ragi, młodzi fryzjerzy, operując zręcznie
elektrycznymi maszynkami, wystrzy-gali jeszcze młodszym
od siebie wyrostkom przeróżne napisy i znaki firmowe na
potylicach. ADIDAS, BADMUTHA, MARTIN.
Rozbrzmiewał tu śmiech, gwar, panował nastrój zabawy i
luzu, co wynikało z tego, że żadna męska fryzura nie
kosztowała więcej niż sześć funtów i że zabieg strzyżenia nie
trwał dłużej niż piętnaście minut. Była to całkiem prosta
wymiana - usługa za pieniądze - która przebiegała w radosnym
nastroju; wirujące ostrze brzęczało koło ucha, ciepła dłoń
niedbale otrzepywała włosy, z przodu i z tyłu były lustra, w
których klient mógł podziwiać transformację. Wchodziłeś z
nastroszoną czupryną, nierówną i zmierzwioną, często
przykrytą baseballową czapeczką, a wychodziłeś po krótkiej
chwili jako inny człowiek, pachnąc słodko olejkiem
kokosowym, z fryzurą kształtną i efektowną jak mocne
przekleństwo.
W sekcji dla pań natomiast panowała śmiertelna powaga.
Tutaj niemożliwe do zaspokojenia pragnienie posiadania
prostych, „sypkich” włosów ścierało się codziennie z upartą
determinacją afrykańskich kędziorów, tu amoniak, gorące
grzebienie, spinki, szpilki i zwykły ogień, zmobilizowane do
walki, robiły, co mogły, żeby zmusić do uległości każdy z
osobna skręcony włos.
„Czy są proste?”, było jedynym pytaniem, jakie padało, kiedy
zdejmowano ręczniki i pulsujące, obolałe głowy wynurzały się
spod suszarki. „Są proste, Denise? No powiedz, wyprostowały
się, Jackie?”
Na co Jackie lub Denise, które nie były obciążone
powinnościami białych fryzjerek, nie musiały robić herbatek
ani włazić w tyłek, schlebiać czy prowadzić uprzejmych
konwersacji (gdyż miały do czynienia nie z klientkami, ale ze
zdesperowanymi, nieszczęsnymi pacjentkami), parskały
sceptycznie, ściągając z delikwentki fartuch koloru
zielonkawych rzygowin: „Jak na kręcone, to nawet dość
proste”.
Cztery kobiety siedziały teraz przed Irie, zagryzając wargi i
wpatrując się intensywnie w podłużne brudne lustro w
oczekiwaniu, aż zmaterializuje się ich nowe „wyprostowane”
ja.
Irie kartkowała nerwowo amerykańskie pisma fryzjerskie dla
czarnych, a cztery kobiety siedziały nieruchomo z grymasem
bólu na twarzy. Od czasu do czasu jedna mówiła do drugiej:
„Ile pani już?”, po czym padała dumna odpowiedź: „Piętnaście
minut. A pani?”.
„Dwadzieścia dwie. Mam to paskudztwo na głowie od
dwudziestu dwóch minut. Niech się spróbują nie
wyprostować”.
Były to zawody w wytrzymałości na tortury. Zupełnie jak
między bogatymi kobietami w eleganckich restauracjach,
które prześcigały się w zamawianiu coraz to mniejszych porcji
sałatek.
W końcu rozlegał się okrzyk: „No, koniec. Cholera, bo nie
wytrzymam!”, igłowa delikwentki lądowała w umywalce,
gdzie spłukiwanie nigdy nie było dostatecznie szybkie (nie da
się dość szybko usunąć z włosów amoniaku), po czym dawał
się słyszeć cichy płacz.
To właśnie w takich chwilach rodziły się animozje: niektóre
klientki miały włosy bardziej skręcone niż inne, niektóre
afrofryzury były bardziej oporne, niektóre w ogóle się nie
poddawały. Następnie te animozje przenosiły się z
towarzyszek niedoli na fryzjerki, sprawczynie cierpień,
nasuwało się bowiem całkiem uzasadnione podejrzenie Jackie
czy Denise o sadyzm: ich palce, usuwające z włosów preparat,
pracowały wolno, woda z kranu ciurkała, zamiast tryskać
silnym strumieniem, a tymczasem diabeł hasał po głowie na
całego, przypiekając ją żywym ogniem.
- Są proste? Jackie, wyprostowały się?
Zza przepierzenia wyglądali chłopcy. Irie podnosiła wzrok
znad magazynu. Niewiele można było powiedzieć. Włosy były
proste, a przynajmniej dość proste. Ale mogły też być martwe.
Przesuszone. Rozszcze-pione i połamane. Sztywne. Cała
sprężystość znikała.
Wyglądały wtedy jak włosy trupa, które straciły całą
wilgotność.
Jackie i Denise, mając pełną świadomość, że poskręcane
afrykańskie owłosienie i tak podporządkuje się w końcu
genetycznej instrukcji, łagodziły tę fatalną perspektywę
filozoficznymi uwagami: „Są proste na tyle, na ile można je w
ogóle wyprostować. Przy odrobinie szczęścia wytrzymają trzy
tygodnie”.
Pomimo oczywistego fiaska przedsięwzięcia każda z
oczekujących kobiet liczyła na to, że w jej wypadku będzie
inaczej, że kiedy przyjdzie kolej na nią, ukażą się proste,
prościutkie, sypkie i podatne na podmuchy wiatru pasma
włosów. Irie, tak samo ufna jak cała reszta, wróciła do lektury
magazynu.
Malika, żywiołowa młoda gwiazda przebojowego sitcomu,
wyjaśnia, w jaki sposób osiąga to, że jej włosy opadają
swobodnie w długich pasmach. „Zawijam je na gorąco co
wieczór, lekko woskując uprzednio końce płynem African
Queen Afro Sheen, a potem rano kładę grzebień na piecu na
około…
Powrót Andrei. Wyrwała Irie z rąk magazyn,
bezceremonialnie ściągnęła jej z głowy szal i zanim Irie
zdążyła ją powstrzymać, pięć długich, ruchliwych palców
zaczęło błądzić po skórze głowy.
- Ooooch - mruknęła Andrea przeciągle.
Taki przejaw uznania był wydarzeniem na tyle rzadkim, że
wszyscy zgromadzili się przy przepierzeniu, żeby popatrzeć.
- Oooooch - powiedziała Denise, przyłączając się do Andrei. -
Jak łatwo się rozdzielają.
Starsza pani, która krzywiła się z bólu pod suszarką, pokiwała
głową z podziwem.
- Luźny splot - zagruchała Jackie, ignorując własną poparzoną
pacjentkę i podchodząc, żeby dotknąć wełnistej głowy Irie.
- Masz typowe włosy mieszańca. Chciałabym takie mieć.
Wyprostują się pięknie.
Irie skrzywiła się niemiłosiernie.
- Nienawidzę ich.
- Ona ich nienawidzi! - zawołała Denise do obecnych. -
Miejscami, są jasnobrązowe!
- Przez cały ranek zajmowałam się truposzem. Przyjemnie
będzie zająć się dla odmiany czymś delikatnym - powiedziała
rozmarzona Andrea, powracając do rzeczywistości.
- Chcesz je wyprostować, kochanie?
- Tak. Wyprostować i ufarbować na rudo.
Andrea zawiązała zielony fartuch wokół szyi Irie i posadziła ją
na obrotowym krzesełku.
- O rudym nie ma mowy, maleńka. Nie mogę farbować i
prostować tego samego dnia.
Zamordowałabym ci włosy. Ale mogę ci je teraz
wyprostować, żaden problem. Powinno wyjść pięknie,
kochana.
Komunikacja pomiędzy fryzjerkami w firmie P. K. była
marna, toteż nikt nie poinformował Andrei, że Irie ma umyte
włosy. Dwie minuty po nałożeniu na głowę grubej warstwy
białej amoniakowej mazi dziewczyna poczuła, że początkowe
uczucie chłodu ustępuje straszliwemu pieczeniu. Nie miała na
głowie ochronnej warstwy brudu, więc po chwili zaczęła
krzyczeć wniebogłosy.
- Ledwo co nałożyłam! - obruszyła się Andrea. - Przecież
chcesz, żeby były proste, no nie? Przestań wrzeszczeć!
- Ale to boli!
- Życie boli - powiedziała Andrea pogardliwie. - Chcesz być
piękna, to cierp.
Irie zacisnęła zęby; po upływie pól minuty pojawiła się nad jej
lewym uchem krew.
Biedna dziewczyna zemdlała.
Odzyskała przytomność nad umywalką i zobaczyła, jak jej
wypadające całymi kępkami włosy znikają w otworze
odpływowym.
- Trzeba było mówić - burczała Andrea. - Trzeba mi było
powiedzieć, że myłaś głowę.
Głowa musi być brudna. A teraz sama zobacz, co się dzieje.
A teraz zobacz. Włosy, które przedtem sięgały jej prawie do
pasa, teraz miały zaledwie kilka cali.
- No i patrz, co zrobiłaś - ciągnęła Andrea, podczas gdy Irie
rozszlochała się na całego. - Ciekawe, co powie na to pan
King. Zadzwonię do niego i zobaczę, czy da się to załatwić
tak, żebyś nie płaciła.
Pan Paul King, czyli P. K. z szyldu, był właścicielem zakładu.
Ten potężny biały mężczyzna po pięćdziesiątce pracował
wcześniej w branży budowlanej, dopóki wydarzenia Czarnej
Środy i rozrzutność żony nie pozbawiły go wszystkiego
oprócz pewnego zapasu cegieł i zaprawy. Poszukując nowych
pomysłów, przeczytał w dziale mody swej gazety, że czarne
kobiety wydają pięciokrotnie więcej od białych na środki
upiększające i dziewięciokrotnie więcej na pielęgnację
włosów. Przyjąwszy, że jego żona jest reprezentatywną białą
kobietą, Paul King aż dostał ślino-toku z wrażenia. Dalsze
studia nad problemem w miejscowej bibliotece pozwoliły mu
odkryć istnienie branży przynoszącej krociowe dochody. Paul
King kupił wiec nieczynną masarnię przy Willesden High
Road, skaptował Andreę z salonu fryzjerskiego w Harlesden,
postawił na czarną klientelę i odniósł
natychmiastowy sukces. Był zdumiony tym, że kobiety o tak
skromnych dochodach są gotowe wydać co miesiąc setki
funtów na fryzury i jeszcze więcej na paznokcie i inne
drobiazgi. Rozbawiły go też lekko słowa Andrei, kiedy ta
wyjaśniła mu na samym wstępie, że nieodłączną częścią
całego procesu upiększania jest ból. A najlepsze w całym
biznesie wydało mu się to, że nie było tu żadnego ryzyka
karnej odpowiedzialności - klientki wręcz spodziewały się
oparzeń. Był to zatem interes wprost idealny.
- Dobra, Andrea, kochana, niech to będzie za friko -
powiedział Paul King do słuchawki w kształcie cegły,
przekrzykując hałas panujący na budowie nowego salonu na
Wembley. - Ale żeby to się nie stało regułą!
Andrea wróciła do Irie z dobrymi wieściami.
- W porządku, kochana. My stawiamy.
- Ale co… - Irie wpatrywała się w swoje odbicie ofiary
Hiroszimy. - Co wy możecie mi…
- Zawiń głowę szalem i jak stąd wyjdziesz, skręć w lewo, a
potem idź główną ulicą prosto, aż dojdziesz do sklepu z
szyldem „Roshi. Pielęgnacja włosów”. Pokaż im tę kartę i
powiedz, że przysłał cię P. K. Weź osiem paczek czarnych
włosów z rudym odcieniem numer pięć i wracaj tu migiem.
- Włosów? - powtórzyła Irie, pociągając nosem i połykając
łzy. - Sztucznych?
- Głupia. One nie są sztuczne. Są prawdziwe. A na twojej
głowie będą twoimi prawdziwymi włosami. No, leć.
Becząc jak niemowlę, Irie wyszła z zakładu P. K. i powlokła
się ulicą; starała się przy tym nie patrzeć na swoje odbicie w
witrynach sklepów. Dotarłszy do Roshiego, podjęła wielki
wysiłek, żeby wziąć się w garść, położyła prawą dłoń na
brzuchu i pchnęła drzwi.
W środku było ciemno i podobnie jak w P. K. unosił się
zapach amoniaku i olejku kokosowego, czyli mieszanki bólu z
przyjemnością. Dzięki nikłej poświacie mrugającej
jarzeniówki Irie zdołała dostrzec, że nie ma tu właściwie
półek, a sterty paczek z włosami piętrzą się na podłodze
niczym łańcuchy górskie, inne zaś akcesoria (grzebienie,
przepaski, lakier do paznokci) przyczepione były do ścian i
opatrzone karteczkami z wypisaną maza-kiem ceną. Jedyną
formą prezentacji towaru była zawieszona pod sufitem dumna
kolekcja przypominająca zbiór ofiarnych skalpów i trofeów
myśliwskich. Włosy. Długie tresy rozwieszone w odstępach
kilku cali. Każda opatrzona dużą tekturową metką
objaśniającą jej pochodzenie:
2 metry. Naturalne tajskie. Proste. Kasztan.
l metr. Naturalne pakistańskie. Proste, lekko falujące. Czarne.
5 metrów. Naturalne chińskie. Proste. Czarne.
3 metry. Syntetyczne. Skręcone. Różowe.
Irie podeszła do kontuaru. Potężna, tłusta kobieta w sań
poczłapała do kasy i wróciła, żeby wręczyć dwadzieścia pięć
funtów młodej Indusce z ostrzyżoną prawie do skóry głową.
- I proszę tak na mnie nie patrzeć. Dwadzieścia pięć to bardzo
rozsądna cena. Mówię pani, że nie mogę dać więcej za włosy z
rozdwojonymi końcami.
Dziewczyna zaprotestowała w swoim egzotycznym języku,
sięgnęła po leżącą na kontuarze paczkę z włosami i wykonała
ruch, jakby zamierzała wyjść, ale kobieta szybko zabrała
włosy z powrotem.
- Niechże pani da spokój. Obie widziałyśmy te końce.
Dwadzieścia pięć to wszystko, co mogę dać. Nigdzie nie
dostanie pani więcej. Bardzo panią proszę - dodała, patrząc na
Irie ponad ramieniem dziewczyny. - Mam inne klientki.
Irie zobaczyła, jak gorące łzy, takie same, jakie jeszcze przed
chwilą płynęły jej po policzkach, wzbierają w oczach
dziewczyny. Induska zastygła na moment w bezruchu, aż
wibrując wewnętrznie od gniewu, po czym zgarnęła z
kontuaru swoje dwadzieścia pięć funtów i ruszyła w stronę
drzwi.
Tłusta dama potrząsnęła wzgardliwie potrójnym podbródkiem,
odprowadzając ją wzrokiem.
- To dopiero niewdzięcznica.
Wzięła nalepkę i nakleiła ją na paczkę z włosami. Nalepka
informowała: 6 metrów.
Indyjskie. Proste, czarne z rudawym odcieniem.
- Tak, złotko. Czym mogę służyć?
Irie powtórzyła instrukcje Andrei i wręczyła kartę.
- Osiem paczek? To pewnie będzie jakieś sześć metrów, co?
- Nie wiem.
- Tak, tak, na pewno. Chcesz proste czy faliste?
- Proste. Proste jak drut.
Tłusta dama dokonała w myślach obliczeń i sięgnęła po
paczkę, którą zostawiła przed chwilą Induska.
- To jest to, czego szukasz. Nie zdążyłam ich oczywiście
przepakować. Ale są idealnie czyste. Chcesz je?
Irie była niezdecydowana.
- Nie przejmuj się tym, co powiedziałam. Nie mają żadnych
rozdwojonych końców.
Po prostu ta głupia dziewucha próbowała wyciągnąć więcej
niż to warte. Niektórzy nie rozumieją najprostszych zasad
ekonomii… Ścięcie włosów było dla niej bolesnym
przeżyciem, więc spodziewała się co najmniej miliona funtów.
To piękne włosy. Kiedy byłam młoda, też miałam takie
piękne… - Tęga sprzedawczyni wybuchnęła piskliwym
śmiechem, aż zatrzęsła jej się ocieniona wąsikiem górna
warga. Po chwili śmiech zamarł.
- Powiedz Andrei, że to będzie trzydzieści siedem pięćdziesiąt.
My, Induski, mamy piękne włosy, prawda? Wszyscy chcieliby
takie mieć!
Za Irie czekała na swoją kolej jakaś czarna kobieta z dwójką
dzieci w podwójnym wózku. Trzymała w ręku paczkę zapinek
do włosów. Cmoknęła głośno, zniecierpliwiona.
- Wy wszystkie wyobrażacie sobie, że jesteście nie wiadomo
co - mruknęła na pół do siebie. - Niektóre z nas są całkiem
zadowolone ze swoich afrykańskich włosów. Ja tam nigdy
bym nie kupiła włosów jakiejś biedaczki z Indii. Ale bardzo
bym chciała kupić choć raz włosy czarnej kobiety u czarnego
sprzedawcy. Jak mamy żyć w tym kraju, jeśli nie będziemy
dbać o swoje interesy?
Gruba kobieta za ladą zacisnęła usta, a potem, pakując włosy
Irie do torby i wręczając jej paragon, zaczęła trajkotać jak
najęta. Kierowała przy tym swoje uwagi do Murzynki za
pośrednictwem Irie, starając się ignorować reakcje tamtej.
- Jak się pani tu nie podoba, to niech pani nie przychodzi - czy
ktoś panią zmusza?
Nikt pani nie zmusza. To zdumiewające, jakie jest chamstwo,
nie jestem rasistką, ale nie mogę tego zrozumieć. Ja tylko
świadczę usługi, po prostu świadczę usługi. Nie chcę tu
awantur, po prostu płać i do widzenia, a jeśli mam być
obrażana, to nie obsługuję.
- Chryste, przecież nikt pani nie obraża.
- Czy to moja wina, że chcą prostych włosów? A to, że
czasami wybielają skórę, jak Michael Jackson, to też moja
wina? Wszyscy wciąż mi powtarzają, żebym nie sprzedawała
wybielacza doktora Peacocka - te lokalne gazety, Boże, jaki
robią szum! - a potem wszyscy kupują ten wybielacz - oddaj
ten paragon Andrei, dobrze, kochana? Ja po prostu próbuję w
tym kraju zarobić na życie, jak każdy. Proszę, kochana, oto
twoje włosy.
Czarna kobieta z furią rzuciła zza pleców Irie odliczone
drobne na ladę.
- Skończ pani, do kurwy nędzy!
- Nic na to nie poradzę, że klientki tego chcą - takie są prawa
podaży i popytu. A takiego języka tolerować nie będę! Proste
zasady ekonomii… uważaj, jak będziesz wychodzić,
kochana… a pani, moja pani, niech tu więcej nie przychodzi,
bo wezwę policję. Nie będzie mi się pani tu stawiać, bo
zadzwonię po policję.
- Dobra, dobra…
Irie przytrzymała drzwi, żeby Murzynka mogła wyprowadzić
swój podwójny wózek i pomogła jej go znieść ze stopnia. Na
zewnątrz kobieta wetknęła zakupione spinki do kieszeni.
Wyglądała na kompletnie wykończoną kłótnią.
- Nienawidzę tego sklepu - powiedziała. - Ale potrzebowałam
spinek do włosów.
- A ja potrzebowałam włosów - powiedziała Irie. Kobieta
pokiwała głową. - Przecież masz włosy - zauważyła.
Pięć i pół godziny później, po żmudnym zabiegu, na który
składało się między innymi wplatanie długich i prostych
cudzych włosów, czarnych z rudawym błyskiem, w jej własne
rzadkie dwucalowe kosmyki i smarowanie ich klejem, Irie
Jones miała na głowie bujną fryzurę.
- Są proste? - zapytała, nie wierząc własnym oczom.
- Proste jak cholera - odparła Andrea, podziwiając dzieło
swych rąk, - Ale musisz je, kochana, odpowiednio zaplatać,
żeby się utrzymały. Może ja ci je zaplotę? Nie utrzymają się
długo, jeśli będą tak rozpuszczone jak teraz.
- Utrzymają się - powiedziała Irie, oczarowana swoim
odbiciem w lustrze. - Muszą się utrzymać.
On - Millat - miał je zobaczyć tylko raz, ostatecznie tylko raz.
Aby upewnić się, że dotrze do niego z nienaruszoną fryzurą,
Irie przebyła całą drogę do domu Iqbalow, przytrzymując
rękami włosy i truchlejąc na myśl, że mógłby je potargać
wiatr.
Drzwi otworzyła jej Alsana.
- O, witaj Irie. Nie, nie ma go w domu. Wyszedł. Nie pytaj
dokąd, nigdy nic mi nie mówi. Więcej wiem o tym, gdzie jest
w tej chwili Ma-gid.
Idąc przez przedpokój, Irie zerknęła ukradkiem w lustro.
Włosy były wciąż na swoim miejscu.
- Mogę tu poczekać?
- Oczywiście. Jakoś inaczej wyglądasz, kochanie.
Wyszczuplałaś? Irie spłonęła rumieńcem.
- Nowa fryzura.
- Ach tak… wyglądasz jak spikerka telewizyjna. Bardzo
ładnie. Wejdź do saloniku.
Siedzi tam bratanica bezwstydnica z tą swoją wredną
przyjaciółką, ale nie przejmuj się tym.
Ja jestem w kuchni, a Samad piele ogródek, więc nie
hałasujcie za bardzo.
Irie weszła do saloniku.
- O cholera! - zapiszczała Neena na jej widok. - Jak ty, kurwa,
wyglądasz!
Irie wiedziała, że wygląda pięknie. Ma proste, nieposkręcane
włosy. Piękne.
- Ja cię pieprzę, ale straszydło! Maxine, stara, spójrz no na nią.
Jezus Maria, Irie, po co właściwie to zrobiłaś?
Czyż nie było to oczywiste? Proste włosy. Prostota. Swoboda.
- Co ci strzeliło do głowy? Chcesz być murzyńską Meryl
Streep? - Neena aż zwijała się ze śmiechu.
- Bezwstydnica! - dobiegł głos Alsany z kuchni. - Szycie
wymaga skupienia.
Przymknij trochę tę swoją jadaczkę!
„Wredna przyjaciółka” Neeny, Maxine, znana skądinąd jako
jej kochanka, seksowna i smukła dziewczyna ze śliczną
porcelanową twarzą, czarnymi oczami i burzą czarnych,
kręconych włosów, pociągnęła Irie za jeden z jej dziwacznych
warkoczyków.
- Co ty zrobiłaś? Miałaś takie piękne włosy, dziewczyno. Całe
w loczkach i takie niesamowite! Były naprawdę fantastyczne!
Irie zatkało. Do tej chwili nie brała pod uwagę ewentualności,
że może nie wygląda aż tak wspaniale, jak jej się wydaje.
- Byłam po prostu u fryzjera. O co tyle krzyku?
- Ale przecież to nie są, kurwa, twoje włosy, tylko jakiejś
pakistańskiej biedaczki, która potrzebowała pilnie gotówki dla
swoich dzieci -
powiedziała Neena i pociągnęła za pasemko, które pozostało
jej w palcach. - O, NIECH TO NAJJAŚNIEJSZY SZLAG!
Neena i Maxine dostały ataku histerii.
- Zejdźcie ze mnie, okej? - Irie wycofała się na fotel i
podciągnęła kolana pod brodę.
Usiłując nadać swemu głosowi obojętne, niedbałe brzmienie,
zapytała:
- Tego… gdzie jest Millat?
- A więc to wszystko dla niego? - zapytała zdumiona Neena. -
Dla mojego kuzynka, co to ma nasrane w głowie?
- Wcale nie. Odpieprz się.
- No cóż, nie ma go w domu. Ma jakąś nową ślicznotkę.
Gimna-styczkę ze wschodniego bloku z brzuchem jak tara do
prania. Nawet niczego sobie, z niezłymi cyckami, ale straszna
piczka-zasadniczka. Ma na imię… Jak jej na imię?
- Stasia - odparła Maxine, odrywając się na chwilę od
Telewizyjnej Listy Przebojów. -
W każdym razie jakoś tak idiotycznie.
Irie zapadła się głębiej w ulubiony fotel Samada ze
sterczącymi sprężynami.
- Irie, chcesz mojej rady? Od kiedy cię znam, uganiasz się za
tym chłopakiem jak bezdomna suka. A w tym czasie on
dobierał się do wszystkich, dosłownie wszystkich dziewuch
oprócz ciebie. Dobierał się nawet, kurwa, do mnie, do swojej
najbliższej kuzynki.
- I do mnie - wtrąciła Maxine. - Chociaż mam inne
upodobania.
- Nie zastanawiałaś się nigdy, dlaczego nie dobiera się do
ciebie?
- Bo jestem brzydka. I gruba. I mam włosy afro.
- Nie, ty pipo grochowa. Dlatego, że jesteś właściwie
wszystkim, co ma. On cię potrzebuje. Macie wspólną
przeszłość. Ty znasz go naprawdę. Przyjrzyj mu się, jaki jest
zagubiony. Jednego dnia mówi: „Allah to, Allah tamto”. A już
następnego ugania się za biuściastymi ruskimi
gimnastyczkami i pali marychę. Kompletnie traci głowę.
Zupełnie jak jego ojciec. Nie wie, kim jest. Ale ty go znasz,
przynajmniej trochę, znasz jego różne strony.
A on tego potrzebuje. Ty jesteś inna niż reszta.
Irie wzniosła oczy ku niebu. Czasami człowiek chce być inny.
A czasami oddałby własne włosy, żeby upodobnić się do całej
reszty.
- Słuchaj, Irie, jesteś niegłupią dziewczyną. Ale nakładli ci do
głowy różnego szajsu.
Musisz przejść reedukację. Uświadomić sobie swoją war-tość,
skończyć z tym niewolniczym oddaniem i zacząć wreszcie
żyć. Poderwać dziewczynę, poderwać chłopaka, zacząć żyć.
- Jesteś bardzo seksowna, Irie - powiedziała Maxine słodkim
głosem.
- Tak. Akurat.
- Wierz jej, to szalona lesbija - powiedziała Neena, czochrając
pieszczotliwie włosy Maxine i dając jej buziaka. - Prawda jest
taka, że ta twoja fryzura a la Barbra Streisand gówno ci dała.
Twoje afro było cool, dziewczyno. Było ekstra. A przede
wszystkim było twoje.
W drzwiach stanęła nagle Alsana z wielkim talerzem pełnym
ciasteczek. Na jej twarzy malowała się podejrzliwość. Maxine
posłała jej całusa.
- Może ciasteczko, Irie? No, poczęstuj się. Ale chodź ze mną,
zjesz w kuchni.
- Tylko bez paniki, ciociu - jęknęła Neena. - Nie werbujemy
jej do klubu wyznawczyń kultu Safony.
- Nie obchodzi mnie, co robicie. Nie wiem, co robicie. I nie
chcę wiedzieć.
- Oglądamy telewizję.
Na ekranie telewizora Madonna głaskała swoje stożkowate
piersi.
- Bardzo piękne, rzeczywiście - parsknęła Alsana,
przeszywając wzrokiem Maxine. -
Ciasteczko, Irie?
- Ja bym chętnie schrupała ciasteczko - mruknęła Maxine,
trzepocząc zalotnie długimi rzęsami.
- Nie wątpię - wycedziła Alsana z ironią, jakby przemawiała
jakimś kodem. - Ale nie mam takich, jakie ty lubisz.
Neena i Maxine znów zaczęły pokładać się ze śmiechu.
- Irie? - powiedziała Alsana, wskazując znacząco na kuchnię.
Irie wstała i poszła za nią.
- Jestem w miarę liberalna - zaczęła tonem skargi Alsana,
kiedy już tamte nie mogły ich usłyszeć. - Ale dlaczego one
zawsze muszą się ze wszystkiego śmiać i ze wszystkiego robić
przedstawienie? Nie uważam, żeby homoseksualizm był taki
zabawny. Bo heteroseksualizm bynajmniej nie jest.
- Nie życzę sobie więcej słyszeć w tym domu tego słowa -
powiedział ponuro Samad, wchodząc z ogrodu i kładąc
rękawice na stole.
- Którego?
- Ani jednego, ani drugiego. Robię co w mojej mocy, żeby to
był bogobojny dom.
Dostrzegł jakąś obcą osobę przy kuchennym stole, zmarszczył
brwi, upewnił się, że to Irie Jones, i zaczął ich zwyczajowy
dialog:
- Witam, panno Jones. Jak się miewa tatuś? Irie wzruszyła
ramionami.
- Widuje pan go częściej niż my. A jak się miewa Pan Bóg?
- Wszystko w najlepszym porządku, dziękuję. Nie widziała
pani przypadkiem ostatnio mojego syna nicponia?
- Ostatnio nie.
- A mojego dobrego syna?
- Jego nie widziałam od lat.
- Czy powiesz temu nicponiowi, że jest nicponiem, kiedy go
spotkasz?
- Postaram się, panie Iqbal.
- Bóg zapłać.
- Gesundheit.
- A teraz wybacz. - Samad sięgnął po swój modlitewny
dywanik leżący na lodówce i wyszedł z kuchni.
- A co jemu się stało? - zapytała Irie, która zauważyła, że
Samad wygłasza swoje kwestie z mniejszym niż zwykle
entuzjazmem. - Robi wrażenie, czy ja wiem… smutnego.
Alsana westchnęła.
- Bo j e s t smutny. Uważa, że wszystko schrzanił. I
oczywiście schrza-nił wszystko, ale z drugiej strony „niech
rzuci pierwszy kamieniem ten, kto…”, i tak dalej. Modli się i
modli. Ale nie spojrzy prawdzie w oczy. Nie widzi, że Millat
zadaje się z nie wiadomo kim, że wciąż kombinuje z białymi
dziewczętami, a Magid…
Irie pamiętała swoją pierwszą miłość otoczoną świetlistym
nimbem doskonałości, ową iluzję zrodzoną z rozczarowań,
jakich dostarczał jej przez lata Millat.
- A co jest nie tak z Magidem?
AJsana spochmurniała, sięgnęła na najwyższą półkę, gdzie
trzymała cienką lotniczą kopertę, i podała ją Irie.
Załączone do listu zdjęcie przedstawiało Magida, obecnie
wysokiego, dystyngowanego młodzieńca. Miał włosy
kruczoczarne jak brat, nie sczesywał ich jednak na czoło, tylko
robił z lewej strony przedziałek i za-czesywał je za prawe
ucho. Miał na sobie tweedowe ubranie i coś, co wyglądało -
choć nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, bo
zdjęcie było nieostre - na staromodny fular. W jednej ręce miał
duży jasny kapelusz, drugą trzymał za rękę znanego
indyjskiego pisarza, sir R. V Saraswatiego.
Saraswati był ca!y w bieli, miał na głowie kapelusz z szerokim
rondem, w wolnej ręce trzymał elegancką bambusową
laseczkę. Od obu biło samozadowolenie; uśmiechali się
szeroko, patrząc na świat tak, jakby mieli się za chwilę zacząć
klepać po plecach albo jakby właśnie przed chwilą to zrobili.
Południowe słońce odbijało się od frontowych schodów
uniwersytetu w Dhace, na których fotograf uwiecznił całą
scenkę.
Alsana potarła zdjęcie wskazującym palcem.
- Znasz tego Saraswatiego?
Irie skinęła głową. Była to obowiązkowa lektura do egzaminu
końcowego: Musztarda po obiedzie R. V Saraswatiego,
melancholijna opowieść o ostatnich dniach imperium.
- Samad, ma się rozumieć, nienawidzi Saraswatiego. Nazywa
go kolonialnym zacofańcem, dupolizem Anglików.
Irie przeczytała na głos wybrany na chybił trafił fragment
listu.
Jak widzicie, pewnego pięknego marcowego dnia miałem
szczęście poznać najlepszego pisarza Indii. Jako laureat
konkursu na esej (temat: „Bangladesz - do kogo możemy się
zwrócić?”) pojechałem do Dhaki, żeby odebrać nagrodę
(dyplom i niewielką sumę pieniędzy) z rąk tego wielkiego
człowieka podczas uroczystości, jaką zorganizowano na
uniwersytecie. Mogę się poszczycić tym, że pisarz poczuł do
mnie sympatię i spędziliśmy razem niezwykle przyjemne
popołudnie: najpierw pogawędka przy herbatce, potem
zwiedzanie najpiękniejszych miejsc w Dhace. Podczas naszej
długiej rozmowy sir Saraswati chwalił mnie za inteligencję, a
nawet nazwał mnie (cytuję) „pierwszorzędnym młodym
człowiekiem” - co na zawsze pozostanie w mej pamięci!
Sugerował, że mógłbym w przyszłości zostać prawnikiem,
pracować naukowo, a nawet spróbować, jak on, twórczej
profesji pisarskiej! Powiedziałem mu, że to pierwsze jest
najbliższe mojemu sercu i że było od dawna moim
pragnieniem, żeby uczynić kraje azjatyckie bardziej
racjonalnie zorganizowanymi strukturami, w których
panowałby porządek i które byłyby przygotowane na różne
kataklizmy. W których młodzi chłopcy nie byliby narażeni na
niebezpieczeństwo, że spadnie im na głowę wazon {!).
Musimy ustanowić (tak mu powiedziałem) nowe prawa, nowe
ustawy, żeby móc zmierzyć się z naszym losem, tym fatum,
jakim są naturalne katastrofy. Ale on mnie poprawił: „To nie
fatum - powiedział. - My, Indusi, Bengalczycy, Pakistańczycy,
zbyt często załamujemy ręce i wo-łamy »Fatum!« w obliczu
historii. Wielu z nas brakuje jednak wykształcenia, wielu nie
rozumie świata. Musimy upodobnić się bardziej do Anglików.
Anglicy wydali losowi walkę na śmierć i życie. Nie słuchają
historii, chyba że ta mówi im to, co chcą usłyszeć. My
powiadamy: »Tak musi być!« A właśnie, że nie musi.
Nic być nie musi”. W ciągu jednego popołudnia nauczyłem się
od tego wybitnego człowieka więcej, niż…
- Nie nauczy! się niczego!
Samad wkroczył z furią do kuchni i z trzaskiem postawił
czajnik na gazie.
- Nie nauczy się niczego od człowieka, który nie ma o niczym
pojęcia! Gdzie jego broda? Gdzie jego czamisa? Gdzie
pokora? Jeśli Allah powie, że ma być burza, będzie burza.
Jeśli zapowie trzęsienie ziemi, będzie trzęsienie ziemi.
Oczywiście, że to musi się zdarzać! To właśnie dlatego
posłałem tam swojego syna - żeby zrozumiał, że jesteśmy z
gruntu słabi, że nie panujemy nad niczym. Co oznacza islam?
Co znaczy samo słowo? „Poddaję się”. Poddaję się woli Boga.
Jestem Mu posłuszny. Życie nie jest moje, należy do Niego.
To życie, które nazywam swoim, należy do Niego i On zrobi z
nim to, co zechce. Będę miotany falą na wszystkie strony i nic
na to nie poradzę. Nic! Sama przyroda jest z natury islamska,
bo posłuszna prawom, które twórca w niej zawarł.
- Nie wygłaszaj mi tu w domu kazań, Samad Miah! Są do tego
specjalne miejsca. Idź
do meczetu, ale nie rób tego w kuchni, tutaj ludzie jedzą…
- Ale my, my nie poddajemy się woli Boga automatycznie.
My, ludzie, jesteśmy przebiegłymi, chytrymi sukinsynami.
Tkwi w nas zło, a tym złem jest wolna wola. Musimy się
nauczyć posłuszeństwa. Dlatego właśnie posłałem tam małego
Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima Iqbala, żeby to
odkrył. Powiedz mi, czy posłałem go po to, żeby jego umysł
zatruwał piewca kolonialnej przeszłości, stara hinduska ciota?
- Może tak, Samad Miah, a może nie.
- Przestań, Alsi. Ostrzegam cię…
- Och, daj spokój, stary bajarzu! - Alsana nadęła się jak
zawodnik sumo. - Mówisz, że nie masz nad niczym władzy, a
wciąż chcesz wszystkim rządzić! Odpuść sobie. Niech chłopak
robi, co chce. On należy do innego pokolenia - urodził się tutaj
i to naturalne, że będzie postępował inaczej. Nie można
wszystkiego zaplanować. I ostatecznie co jest w tym takiego
strasznego? No więc nie zostanie alimem, ale jest
wykształconym, przyzwoitym człowiekiem.
- I to wszystko, czego wymagasz od swojego syna? Żeby był
przyzwoity?
- Możliwe, Samad Miah, możliwe…
- I nie mów mi o innym pokoleniu! Jest jedno pokolenie!
Niepodzielne! Wieczne!
Gdzieś w połowie tej kłótni Irie wymknęła się z kuchni i
skierowała się ku wyjściu. Po drodze mimo woli uchwyciła
kątem oka swoje odbicie w porysowanym, poplamionym
lustrze w przedpokoju. Wyglądała jak nieślubne dziecko
Diany Ross i Engelberta Humperdincka.
- Musisz im pozwolić popełniać ich własne błędy… - dobiegł
glos Alsany z pola bitwy, przedostawszy się przez cienkie,
tandetne drzwi z kuchni do przedpokoju, gdzie Irie, stojąc
przed lustrem, z pasją wyrywała obiema rękami cudze włosy.
Glenard Oak, jak każda szkoła, miała skomplikowaną
topografię. Co nie znaczy, że była jakimś szczególnym
labiryntem. Budowano ją w dwóch etapach, najpierw w 1886
roku jako przytułek dla trudnej młodzieży (rezultat: wielkie,
czerwone monstrum, wiktoriański poprawczak), a potem w
1963, kiedy to stała się właśnie szkołą (rezultat: szary monolit,
chluba nowej rady miejskiej). Te dwa szkaradzieństwa
połączono w 1974 roku długachnym rurowatym pasażem
krytym poliwęglanem. Pasaż nie wystarczał jednak, żeby
zrobić jeden obiekt z dwóch, nie zdołał też osłabić
determinacji uczniowskiej masy w dążeniu do rozpraszania się
i atomizacji. Szkoła dostała kosztowną nauczkę, że nie można
zjednoczyć tysiąca dzieci pod jednym łacińskim hasłem (jej
motto brzmiało: Laborare est orare, Praca to modlitwa).
Uczniowie zachowywali się jak znaczące moczem swoje
terytorium kocury lub ryjące w ziemi krety, które wyznaczają
swój rewir w obrębie większego obszaru - i każdy z tych
obszarów rządził się swoimi zasadami, obyczajami i prawami.
Pomimo wszelkich wysiłków, żeby to wyeliminować, w
szkole wciąż istniały azyle, sporne terytoria, państwa
satelickie, obszary stanu wyjątkowego, getta, enklawy,
wysepki. Nie było map, ale zdrowy rozsądek podpowiadał
człowiekowi, żeby na przykład nie szwendać się po terenie
pomiędzy pojemnikami na śmieci a wydziałem zajęć
praktycznych. Zdarzały się tu nieszczęścia (powszechnie
znaną ofiarą był pewien nieszczęsny sukinkot imieniem Keith,
któremu ściśnięto głowę w imadle) i naprawdę nie warto było
wchodzić w drogę chudym, żylastym wyrostkom patrolującym
tę okolicę. Byli to szczupli synowie grubych facetów, noszący
rozmaite świńskie pisemka wetknięte w tylne kieszenie spodni
jak spluwy i wyznający surowe zasady w rodzaju: „śmierć za
śmierć”, „stryczek dla takich to za mało”.
Po drugiej stronie stały ławki, trzy, jedna obok drugiej. Było to
miejsce potajemnego handlu narkotykami, w maleńkich,
mikroskopijnych ilościach. Na przykład porcjami haszu za
dwa i pot funta, tak małymi, że można je było zawieruszyć w
piórniku i wziąć za okruch gumki do wycierania. Albo
ćwiartkami ecstasy, która niezwykle skutecznie uśmierzała
szczególnie uporczywe bóle menstruacyjne. Naiwniacy mogli
tu także nabyć rozmaite produkty przydatne w gospodarstwie
domowym - jaśminową herbatę, trawę ogrodową, aspirynę,
lukrecję, mąkę - a wszystko udające pierwszorzędne
intoksykanty, które można było wypalić albo połknąć w niszy
na tyłach szkoły, obok działu teatralnego. Ten wklęśnięty
fragment muru, zależnie od tego, gdzie się stało, zapewniał
osłonę przed wzrokiem nauczycieli uczniom zbyt młodym,
żeby mogli palić w oficjalnym ogrodzie palaczy
(wybetonowanym miejscu dla tych, którzy skończyli
szesnaście lat i wolno im było fajczyć do upojenia - czy są
jeszcze dziś takie szkoły?). Owej „teatralnej” niszy również
należało unikać, zbierały się tam bowiem małe, dwunasto - i
trzynastoletnie twarde sukinsyny, nałogowcy, którym
wszystko wisiało i którzy naprawdę mieli wszystko gdzieś:
zdrowie cudze i własne, nauczycieli, rodziców, policję -
dosłownie wszystko. Palenie było ich reakcją na świat, ich
raison d’etre. Szaleli za szlugami. Nie byli koneserami, nie
grymasili, jeśli chodziło o gatunek, ważne było, żeby w ogóle
zdobyć fajkę, jakąkolwiek. Dorywali się do papierochów jak
niemowlaki do piersi, a kiedy się kończyły, rzucali pety na
ziemię ze łzami w oczach. Kochali je kurewsko. Szlugi, szlugi,
szlugi. Ich jedynym zainteresowaniem prócz szlugów była
polityka, a ściśle mówiąc, ten kutas minister sprawiedliwości,
który wciąż podwyższał cenę papierosów. Bo nigdy nie
starczało im forsy, a zatem nigdy nie mieli dość fajek.
Człowiek musiał się ćwiczyć do perfekcji w żebraninie,
wyłudzaniu, wyciąganiu i wykradaniu papierosów. Popularną
strategią było wydanie na fajki całego kieszonkowego,
rozdzielenie ich pomiędzy wszystkich, a potem wypominanie
przez następny miesiąc tego gestu tym, którzy akurat mieli
papierosy. Była to jednak polityka wielce ryzykowna. Lepiej
było mieć łatwą do zapomnienia twarz, wycyganić szluga i po
pięciu minutach wrócić po następnego, pozostając
nierozpoznanym. Lepiej było pozostać nierozpoznawalną,
pozbawioną cech charakterystycznych płotką, jakimś Martem,
Julesem, łanem. W
przeciwnym razie człowiek musiał się zdać na miłosierdzie
kolegów i na zespołowe jaranie.
Jednego szluga można było podzielić na tysiące sposobów.
Oto przykład: ktoś (kto akurat kupił paczkę fajek) zapala. Ktoś
inny woła: „Połówka!”. Wypalony do połowy papieros
przekazywany jest następnemu. Kiedy do niego trafia,
słyszymy: „jedna trzecia!”, a potem:
„reszta!” (czyli polowa jednej trzeciej), następnie „pet!”, aż
wreszcie, jeśli dzień jest chłodny, a żądza palenia nieprzeparta:
„ostatni sztach!”. Ale ostatni sztach jest tylko dla desperatów,
bo w tej fazie trudno doprawdy nazwać to, co pozostało, nawet
niedopałkiem. Ostatni sztach to zażółcona materia ustnika,
coś, co nie jest już tytoniem, a co odkłada się w płucach i
działa jak bomba zegarowa, niszcząc system odpornościowy i
powodując chroniczny katar lub zapalenie błon śluzowych
nosa. Żółkną też od tego białe zęby.
Wszyscy w Glenard Oak byli w ciągłym ruchu; zbiorowisko
uczniów wszelkich możliwych klas i kolorów przypominało
zespół budowniczych wieży Babel, przemawiających
językami, uwijających się pracowicie na swoich odcinkach
budowy, podczas gdy ich usta niczym kadzielnice słały
niezmordowanie wotywny dym ofiarny ku licznym bogom na
wysokościach (raport Brenta z 1990 roku dotyczący szkół:
sześćdziesiąt siedem różnych wyznań, sto dwadzieścia trzy
języki).
Laborare est orare:
Gnojki nad stawem podglądają, jak robią to żaby.
Dziewczyny z dobrych domów w klasie muzycznej śpiewają
francuskie kanony, ćwiczą się w kuchennej łacinie, stosują
winogronową dietę, tłumią instynkty lesbijskie.
Tłuściochy trzepią kapucyna na korytarzu przed salą
gimnastyczną.
Nerwowe dziewczęta czytają przed blokiem językowym
szczegółowe opisy morderstw.
Mali Indusi grają rakietami tenisowymi w krykieta na boisku
do piłki nożnej.
Irie Jones wypatruje Millata Iqbala.
Scott Breeze i Lisa Rainbow pieprzą się w toalecie.
Joshua Chalfen, goblin, członek starszyzny i karzeł grają za
blokiem matematyczno-przyrodniczym w „Gobliny i
gorgony”.
I wszyscy, dosłownie wszyscy ćmią papierochy, szlugi, fajki;
żebrzą o nie wytrwale, zapalają je i zaciągają się namiętnie,
zbierają i utylizują pety, celebrują swą zdolność integrowania
ludzi różnych kultur i religii, ale przede wszystkim po prostu
palą je - daj zajarać, kopsnij szluga - kopcąc jak małe kominy,
aż chmura dymu staje się tak gęsta, że z pewnością poczuliby
się swojsko ci, którzy palili tu w piecach w 1886 roku, w
czasach kiedy Glenard Oak było jeszcze przytułkiem.
W tym właśnie tumanie Irie wypatrywała Millata. Przeszukała
boisko do koszykówki, ogród palaczy, dział muzyczny,
stołówkę, toalety dla chłopców i dla dziewcząt i cmentarz
przylegający do dziedzińca szkolnego. Musiała go ostrzec.
Szykował się nalot na palaczy trawki i papierosów, wspólna
akcja personelu i miejscowej policji. Sejsmiczne drgania
zapowiadające rychłe trzęsienie ziemi przekazał Archie,
niczym biblijny anioł zwiastujący apokalipsę. Irie podsłuchała,
jak rozmawiał przez telefon, i poznała w ten sposób sekrety
komitetu rodzicielskiego. Teraz spoczywał na jej barkach
ciężar większy niż obowiązki sejsmologa, a porównywalny z
powinnością proroka, bo znała dzień i godzinę trzęsienia ziemi
(dziś o wpół do trzeciej), znała jego skalę i skutki (wydalenie
ze szkoły) i wiedziała, kto jest najbardziej narażony na śmierć
w rozpadlinie. Musiała go ratować. Podtrzymując ręką
trzęsący się brzuch i pocąc się pod trzycalową warstwą swej
fryzury afro, biegała po całym terenie szkoły, wołając Millata
po imieniu, wypytując o niego innych, zaglądając we
wszystkie miejsca, w których bywał, ale nie znalazła go ani
wśród cockneyów, ani wśród szpanujących dziewcząt z klasy
muzycznej, ani w grupce Indusów, ani wśród czarnych.
Dotarła w końcu zmęczona do mieszczącego się w skrzydle
dawnego przytułku bloku matematyczno-przyrodniczego,
którego ściana i wschodni narożnik oskrzydlały bezcenny
trzydziestojardowy spłachetek porośnięty bujną trawą,
ulubione miejsce spotkań młodzieży, gdzie uczniowie
oddający się niedozwolonym praktykom pozostawali
całkowicie ukryci przed wzrokiem osób postronnych. Był
słoneczny i rześki jesienny dzień i pod blokiem roiło się od
uczniów; Irie musiała przejść przez tłumek, który obserwował
szkolne mistrzostwa w popularnym ostatnio całowaniu „z
językiem”, przez terytorium „Goblinów i gorgon” Joshui
Chalfena („Ej, uważaj jak leziesz! Depczesz nam po Pieczarze
Trupów!”) i przedrzeć się przez zbity tłum palaczy, zanim
dotarła wreszcie do tkwiącego w epicentrum tego wszystkiego
Millata, który pociągał spokojnie stożkowatego skręta,
przysłuchując się wywodom wysokiego faceta z długą, gęstą
brodą. - Mili!
- Nie teraz, Jones. - Ale Mill!
- Bardzo cię proszę, Jones. To jest Hifan. Mój stary kumpel.
Chciałbym go wysłuchać.
Dryblas imieniem Hifan nie przerwał swego monologu. Miał
sugestywny, cichy głos, który szemrał jak płynąca woda,
natrętny i jednostajny; aby go powstrzymać, trzeba było
czegoś mocniejszego niż pojawienie się Irie, może nawet
silniejszego niż siły grawitacji. Miał
na sobie czarny garnitur, białą koszulę i zieloną muszkę.
Kieszonkę marynarki zdobiła odznaka - dwie stulone dłonie
osłaniające płomień i jeszcze coś pod spodem, zbyt małe, żeby
można było zobaczyć, co to takiego. Choć nie był starszy od
Millata, jego imponujące bujne owłosienie i broda dodawały
mu powagi.
-…a więc marihuana osłabia nasze możliwości, pozbawia nas
sił i zabiera nam w tym kraju naszych najlepszych ludzi, ludzi
takich jak ty, Millat, którzy mają wrodzone talenty
przywódcze, którzy potrafią ująć człowieka za rękę i podnieść
go z upadku. U AJ-Buchariego, w piątej części na drugiej
stronie, jest hadith: „Najlepsi spośród nas są moimi
współczesnymi i poplecznikami”. Ty jesteś moim
współczesnym, Millat, i modlę się o to, żebyś został także
moim poplecznikiem, bo toczy się wojna, prawdziwa wojna.
Mówi! w tym duchu długo, jedno słowo rodziło drugie, bez
znaków przestankowych, bez zaczerpywania oddechu i
wszystkie miały ten sam, jakby czekoladowy posmak. Można
było niemal wejść do wnętrza tych zdań i zapaść w nich w sen.
- Mill. M i 11! To ważne.
Millat wyglądał na oszołomionego, nie wiadomo - od haszu
czy dlatego że niezupełnie rozumiał, o czym mówi Hifan.
Wyszarpnął rękaw z zaciśniętych palców Irie i usiłował
dokonać prezentacji.
- Irie, Hifan. Kiedyś się kumplowaliśmy, on i ja. Hifan jest…
Hifan postąpił krok naprzód; górował nad Irie jak dzwonnica.
- Miło mi cię poznać, siostro. Jestem Hifan.
- Fajnie. Millat!
- Irie, cholera jasna. Nie możesz się na chwilę uspokoić? -
Millat podał jej skręta. -
Chciałbym wysłuchać tego gościa, okej? Hifan jest panisko.
Spójrz na ten garnitur… istny gangster! - Millat pogładził
klapę marynarki i Hifan mimo woli się rozpromienił. - Słowo
daję, Hifan, wyglądasz ekstra. Super.
- Naprawdę?
- Lepiej niż wtedy, kiedy działała nasza paczka. Jeszcze w
Kilburn. Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Bradford i…
Hifan dobrze to pamiętał. Znów przybrał pełen determinacji,
nabożny wyraz twarzy.
- Niestety, nie przypominam sobie czasów Kilburn, bracie.
Robiłem wtedy pewne rzeczy wynikające z ignorancji. To był
ktoś zupełnie inny.
- Jasne - powiedział Millat z głupkowatą miną.
Wymierzy! Hifanowi żartobliwego kuksańca, ale tamten stał
nieruchomo jak słup.
- A więc powiadasz, że toczy się ta pieprzona duchowa wojna?
To, kurwa, fantastycznie! Najwyższy czas - powinniśmy jakoś
dać znać, że istniejemy w tym cholernym kraju. Jak, mówisz,
nazywa się ta twoja paka?
- Należę do kilburneńskiego oddziału Strażników Ruchu
Odrodzenia Muzułmanów -
powiedział Hifan dumnie.
Irie zatkało.
- „Strażnicy Ruchu Odrodzenia Muzułmanów”… - powtórzył
Millat z uznaniem.
Supernazwa. Ma prąd.
Irie zmarszczyła brwi. - SROM?
- Zdajemy sobie sprawę - powiedział Hifan z powagą,
wskazując palcem pod osłonięty dłońmi płomień na znaczku,
gdzie wydrukowane były mikroskopijnymi literkami inicjały
organizacji - że ten skrót jest nie najszczęśliwszy.
- Rzeczywiście, jakby trochę nie bardzo…
- Ale przyświeca nam imię Allaha i tego nikt nie zmieni… No
ale wracając do tego, co mówiłem: Millat, przyjacielu,
mógłbyś być przywódcą oddziału w Cricklewood…
- Mili!
- Mógłbyś osiągnąć to co ja, wydobyć się z tego okropnego
zamętu, w jakim tkwisz, skończyć z uzależnieniem od
prochów, które rządy spe-cjalnie importują, żeby ujarzmić
czarną i azjatycką społeczność, osłabić nasz potencjał.
- No tak - powiedział Millat ze smutkiem, przygotowując
kolejnego skręta. - Ja tak na to nigdy nie patrzyłem. A myślę,
że powinienem.
- Mili.
- Daj mi spokój, Jones. Przecież mam tu, kurwa, poważną
rozmowę. W jakiej jesteś teraz szkole, Hifan? Hifan potrząsnął
z uśmiechem głową.
- Zrezygnowałem jakiś czas temu z korzystania z angielskiego
systemu oświaty. Ale moja edukacja bynajmniej się nie
skończyła. Pozwól, że przytoczę ci hadith 220 z Tabrizlego:
„Ten, kto szuka wiedzy, jest aktywnym sługą Bożym do
chwili, aż Bóg powróci i…”
- Mili - szepnęła Irie, jakby wtórując miodopłynnemu
przemówieniu Hifana. - Mili.
- C z e g o, do kurwy nędzy? Przepraszam cię, Hifan, na
minutkę. Irie zaciągnęła się głęboko jointem i przekazała mu
wreszcie wiadomość. Milat westchnął ciężko.
- Irie, oni przyjdą z jednej strony, a my wyjdziemy z drugiej.
Wielkie mi halo! To normalka. Rozumiesz? Idź się bawić. Tu
się omawia poważne sprawy.
- Miło cię było poznać, Irie - rzekł Hifan, podając jej rękę i
mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. - Pozwolę sobie
powiedzieć, że to krzepiące zobaczyć kobietę, która ubiera się
skromnie i ma krótkie włosy. My w SROM-ie uważamy, że
kobieta nie powinna zaspokajać fantazmatów erotycznych
zachodniej seksualności.
- N-no tak. Dzięki.
Użalając się nad sobą, nieźle nabuzowana Irie przebiła się z
powrotem przez ścianę dymu i znów wdepnęła w „Gobliny i
gorgony” Joshui Chalfena.
- Ej, my tu gramy!
Irie okręciła się z furią na pięcie w jego stronę.
- No i co z tego?
Koledzy Joshui - grubasek, pryszczaty i typek z nienormalnie
wielką głową - aż się skulili ze strachu. Joshua nie dał się
jednak zbić z tropu. Grał na oboju w nieszczęsnej szkolnej
orkiestrze i siedział zawsze za Irie grającą na drugiej altówce;
często przyglądał się jej dziwnym włosom i szerokim plecom i
myślał, że miałby może u niej jakąś nie-wielką szansę. Była
mądra i nawet nie taka brzydka, a poza tym wyczuwał, że jest
jakaś lewa pomimo znajomości z tym chłopakiem, z którym
spędzała większość czasu. Z tym Indusem.
Zadawała się z nim, ale była całkiem inna. Joshua Chalfen
podejrzewał, że jest podobna do niego. Miała w sobie coś, co,
jak sądził, potrafiłby wydobyć na wierzch. W tej chwili była
ofermą, która uciekała z krainy tłuściocha, pryszczatego i
rozbrajającego mądrali. Przebyła góry Caldoru, przepłynęła
rzekę Leviathrax i przeprawiła się przez przepaść Duilwen w
szalonej ucieczce przed swoimi prawdziwymi ziomkami,
próbując dotrzeć do innej krainy.
- Nic, ja tylko tak… Mam wrażenie, że strasznie chcesz wejść
do krainy Gofthon.
Może zagrasz z nami?
- Nie chcę, ty pieprzony palancie. Nawet cię n i e znam.
- Joshua Chalfen. Chodziłem do podstawówki w Manor.
Chodzimy razem na angielski. I gramy razem w orkiestrze.
- Wcale nie. Ja gram w orkiestrze i ty grasz w orkiestrze. W
żadnym sensie nie gramy razem.
Goblin, starzec i karzeł, którzy potrafili docenić dobrą
odżywkę, aż się usmarkali z radości. Ale na Joshui zniewagi
nie robiły wrażenia. Joshua był pod tym względem
prawdziwym Cyranem de Bergerac. Przyjmował ze spokojem
obraźliwe przezwiska (te czułe, jak Chalfen-Pączu-szek czy
Joshek-Moszek, i te inne, jak Dupiaty Wał, Włochaty Lacho-
ciąg, Gównojad), łykał je przez całe swoje nieszczęsne życie i
przetrwał, zahartowany. Obelgi były jedynie kamykami na
jego ścieżce i dowodziły tylko intelektualnej niższości tych,
którzy go nimi obrzucali. Pozostawał wobec nich obojętny.
- Podoba mi się twoja nowa fryzura. - Jaja sobie robisz?
- Nie, lubię krótkie włosy u dziewczyn. Na chłopczycę.
Poważnie.
- Masz jakiś, kurwa, problem? Joshua wzruszył ramionami.
- Żadnego. Wystarczy elementarna znajomość podstaw teorii
Freuda, żeby się zorientować, że to ty masz problem. Skąd u
ciebie ta cała agresja? Myślałem, że trawka ma uspokajać.
Mogę pociągnąć?
Irie zapomniała o tlącym się skręcie, który trzymała w
palcach. - Tak, jasne.
Nałogowiec, co?
- Pociągam od czasu do czasu.
Karzeł, starzec i goblin zaczęli pochrząkiwać i wydawać z
siebie wilgotne, smarkliwe dźwięki.
- To pociągnij - parsknęła Irie, podając mu jointa. - Nie ma
sprawy.
- Irie!
By! to glos Millata, który zapomniał odebrać skręta Irie i teraz
biegł, żeby go odzyskać. Irie już miała go wręczyć Joshui, ale
słysząc wołanie, obróciła się i zobaczyła biegnącego ku niej
Millata, a jednocześnie poczuła, jak drży ziemia; wstrząsy
powaliły armię maleńkich, odlanych z żelaza goblinów Joshui
na kolana, a potem zmiotły ją z planszy.
- Co do kur… - zaczął Millat.
Był to odgłos nadciągającej obławy. Za radą członka Komitetu
Rodzicielskiego Archibalda Jonesa, byłego wojskowego, który
uważał się za eksperta od zasadzek, uczestnicy nalotu w
liczbie stu postanowili zajść delikwentów z dwóch stron
(taktyka nigdy wcześniej niewy-próbowana), stosując element
zaskoczenia i nie ostrzegając w żaden sposób o swoim
nadejściu, jeśli nie liczyć tupotu nóg. W ten sposób osaczyli
małych sukinsynów i, odcinając im drogę ucieczki, przyłapali
Millata Iqbala, Irie Jones i Joshuę Chalfena na gorącym
uczynku palenia marihuany.
*
Dyrektor Glenard Oak wyglądał tak, jakby pozostawał w
stanie permanentnej implozji. Linia włosów przesunęła mu się
ku potylicy i zatrzymała się jak znieruchomiała fala odpływu,
oczy miał zapadnięte, wargi jakby zassane do wewnątrz. Był
drobnej postury, a na dodatek całe jego ciało było
zredukowane do postaci niewielkiego, nieforemnego pakunku,
zapieczętowanego parą skrzyżowanych rąk i nóg. Jakby dla
kontrastu z tym wewnętrznym zapadnięciem się w siebie,
dyrektorski gabinet miał urządzony tak, by krzesła i wszystkie
miejsca do siedzenia tworzyły krąg; liczył na to, że takie
ustawienie, niczym szeroki gest, pomoże wszystkim
komunikować się wzajemnie, także wzrokowo, pozwoli
każdemu przedstawić swój punkt widzenia i być słyszalnym,
tak żeby można było wspólnie szukać rozwiązania problemu, a
nie poprzestawać na samym piętnowaniu z ł e g o zachowania.
Niektórych rodziców mar - | twiło to, że dyrektor jest tak
jawnie liberalny i że gotów jest otworzyć serce przed
uczniami. Gdyby zapytać o to Tinę, jego sekretarkę (której J
nikt bynajmniej nie zadawał żadnych pytań, może z wyjątkiem
zdawko-wego „A więc co przeskrobała ta trójka nicponi?”),
powiedziałaby, że to otwarte serce wręcz broczy krwią.
- A więc - zapytał ją dyrektor ze smutnym uśmiechem - co
przeskrobała ta trójka nicponi?
Tina odczytała znużonym głosem z kartki, że uczniów
przyłapano z trzema działkami
„maridżuany”. Irie podniosła rękę, żeby zaprotestować, ale
dyrektor uśmiechnął się tylko łagodnie i nie dopuścił jej do
głosu.
- Rozumiem. To by było wszystko, Tina. Wychodząc, bądź
łaskawa pozostawić drzwi lekko uchylone, o tak, może troszkę
bardziej… świetnie - nie chciałbym, żeby ktokolwiek czuł
się tu jak w potrzasku. No dobrze. Myślę, że najbardziej
cywilizowanym rozwiązaniem -
powiedział, kładąc ręce na kolanach w taki sposób, żeby
zademonstrować, że nie ma broni -
najlepszym rozwiązaniem, abyśmy się wzajemnie nie
przekrzykiwali, będzie taka kolejność: najpierw ja powiem
swoje, potem wy swoje, zaczynając od ciebie Millat, a
kończąc na Joshui, a kiedy już powiemy wszystko, co
mieliśmy do powiedzenia, ja wszystko podsumuję i na tym
zakończymy. Rozwiązanie, jak mniemam, stosunkowo bez-
bolesne, prawda? No więc w porządku.
- Muszę się sztachnąć. - Bardzo cię proszę, Millat…
- Ma pan popielniczkę?
- Ależ daj spokój, Millat…
- No to wyjdę i zapalę na zewnątrz.
W taki sposób szantażowała dyrektora cała szkoła. Nie mógł
pozwolić, by tysiąc dzieciaków stało wzdłuż ulic Cricklewood,
kurząc fajki i psując szkole opinię. Były to czasy rankingów.
Czasy dociekliwości rodziców uważnie studiujących
poświęcony szkolnictwu dodatek do „Time-sa”, w którym
drukowano wykazy najlepszych i najgorszych szkół oraz
raporty wizytatorów. Dyrektor był zmuszony wyłączać
czujniki przeciwpożarowe na kilka semestrów, ukrywając w
murach szkoły około tysiąca palaczy.
- Och… Słuchaj, przysuń się po prostu z krzesłem do okna.
No, już, prędzej, nie rób ceregieli. W porządku?
Papieros marki Lambert & Butler zwisał, przyklejony do
wargi Millata.
- Ma pan ogień?
Dyrektor zaczął gmerać w kieszonce koszuli, w której trzymał
paczkę niemieckiego tytoniu i zapalniczkę, zagrzebaną wśród
chustek higienicznych i niezliczonych długopisów.
- Proszę.
Millat zapalił papierosa i dmuchnął dymem w stronę
dyrektora. Dyrektor zakaszlał jak staruszka.
- Okej, Millat, ty pierwszy. Bo przynajmniej od ciebie mogę
tego oczekiwać. Wal śmiało.
- Stałem za blokiem mat.-fiz.-chem.; poszedłem tam w
sprawach rozwoju duchowego.
Dyrektor wychyli! się do przodu i poklepał się w usta palcami
złożonymi w wieżyczkę.
- Będziesz mi to musiał trochę przybliżyć, Millat. Jeśli sprawa
ma jakiś religijny kontekst, może to tylko przemawiać na
twoją korzyść, ale muszę wiedzieć o tym coś więcej.
- Rozmawiałem z moim kumplem Hifanem - sprecyzował
Millat. Dyrektor potrząsnął
głową.
- Nie bardzo rozumiem, Millat.
- To duchowy przywódca. Udzielał mi pewnych rad.
- Duchowy przywódca? Hifan? Czy to ktoś z naszej szkoły?
Czyżbyś mówił o jakiejś kultowej postaci, Millat? Jeśli chodzi
o jakiś określony kult, to muszę o tym wiedzieć.
- To żaden cholerny kult - warknęła zirytowana Irie. - Czy
możemy już z tym skończyć? Za dziesięć minut mam altówkę.
- Teraz mówi Millat, Irie. Słuchamy Millata. I mam nadzieję,
że kiedy dojdziemy do ciebie, Millat okaże ci trochę więcej
szacunku, niż ty mu okazujesz w tej chwili. Okej? Musi istnieć
między nami jakaś komunikacja. No dobrze, Millat.
Kontynuuj. Co to za duchowy przywódca?
- Muzułmański. Pomaga mi w sprawach wiary, okej? Jest
przywódcą Strażników Ruchu Odrodzenia Muzułmanów w
Cricklewood.
Dyrektor zmarszczył brwi.
- SROM-u?
- Oni wiedzą, że ten skrót jest nie najszczęśliwszy - wyjaśniła
Irie.
- A zatem - ciągnął dyrektor z ożywieniem - wróćmy do tego
chłopca ze SROM-u.
Czy to on dostarczył warn towar?
- Nie - powiedział Millat, gasząc niedopałek na parapecie. - To
była moja trawka. On do mnie mówi!, a ja paliłem.
- Niech pan posłucha - powiedziała po kilku minutach tej
konwersacji Irie, która kręciła się jak pies za własnym
ogonem. - To bardzo proste. Towar był Millata. Zaczęłam
palić tę trawkę całkiem bezmyślnie, a potem oddałam skręta
Joshui, żeby potrzymał, bo chciałam zawiązać sznurowadło,
ale on naprawdę nie miał z tym nic wspólnego. Okej? Czy
możemy już iść?
- Owszem, miałem - odezwał się nagle Joshua. Irie odwróciła
się do niego.
- C o miałeś?
- Ona próbuje mnie kryć. Część marihuany była moja. A te
świnie pominęły mnie przy kolejce.
- Chryste, Chalfen, ale ty jesteś szajbus.
Może i był. Ale w ciągu minionych dwóch dni Joshua zyska!
sobie więcej szacunku, był poklepywany po plecach przez
większą liczbę kolegów i ogólnie puszył się bardziej niż
kiedykolwiek w życiu. Jakby drogą skojarzenia przejął część
splendoru Millata, a co do Irie -
no cóż, pozwolił, by w ciągu tych dwóch dni jego „mgliste
zainteresowanie” dojrzało w nim i rozwinęło się w płomienne
uczucie. Wróć. Żywił to namiętne uczucie do obojga. Było w
nich coś magnetycznego. Fascynowali go bardziej niż karzeł
Elgin czy czarownik Moloch.
Podobało mu się, że ludzie kojarzą go z tą dwójką, choćby
luźno. Zosta! przez nich wyzwolony ze swej dupkowatości,
wydobyty przez przypadek z mroku na światło, wepchnięty w
krąg reflektorów szkolnej sceny. Nie chciał bez walki wracać
do krainy dupków.
- Czy to prawda, Joshua?
- Tak… eee. Zaczynałem dość niewinnie, ale myślę, że teraz
mam prawdziwy problem.
Nie chcę rozprowadzać drągów, oczywiście, że nie, ale to już
jest jak n a ł ó g…
- Och, na miłość boską…
- Ależ Irie, pozwól mu się wypowiedzieć. To, co on mówi, jest
nie mniej ważne od tego, co mówisz ty.
Millat sięgnął do kieszeni dyrektora i wyciągnął z niej nabity
mieszek z tytoniem.
Wysypał zawartość na blat niskiego stolika.
- Okej, Chalfen. Skoro jesteś taki cwaniak, odmierz ósemkę.
Joshua spojrzał na cuchnący brązowy pagórek.
- Europejską czy angielską?
- Zrób to, co proponuje Millat - rzekł poirytowanym głosem
dyrektor. - Tak, żebyśmy mogli ustalić przynajmniej to jedno.
Roztrzęsionymi rękami Joshua oddzielił porcję tytoniu i
położył ją na dłoni. Dyrektor podsunął jego rękę pod nos
Millatowi, żeby ten mógł się przyjrzeć.
- To jest działka za co najwyżej piątkę - powiedział z pogardą
Milłat. - Za cholerę nic bym od ciebie nie kupił.
- No dobrze, Joshua - powiedział dyrektor, wsypując tytoń z
powrotem do woreczka. -
Możemy chyba spokojnie powiedzieć, że gra jest skończona.
Nawet ja wiem, że to nie jest nawet zbliżone do ósemki. Ale
niepokoi mnie twoja skłonność do kłamstw, i musimy znaleźć
kiedyś czas, żeby o tym jeszcze porozmawiać.
- Tak, panie dyrektorze.
- A na razie rozmawiałem z twoimi rodzicami i zgodnie z
przyjętą w tej szkole zasadą odejścia od stosowania kar za
niewłaściwe sprawowanie i zastąpienia ich konstruktywnymi
działaniami wychowawczymi, zaproponowali oni bardzo
wielkodusznie specjalny dwumiesięczny program.
- Program?
- W każdy wtorek i czwartek ty, Milłat, i ty, Irie, będziecie
chodzić do Joshui na nadprogramowe dwie godziny lekcji z
matematyki i biologii, przedmiotów, z których jesteście
najsłabsi, a on najmocniejszy.
- Pan żartuje - obruszyła się Irie.
- Dobrze wiesz, że mówię poważnie. Myślę, że to naprawdę
bardzo dobry pomysł. W
ten sposób Joshua podzieli się z wami swoją wiedzą, a
dodatkową korzyścią jest to, że przebywając w odpowiednim
otoczeniu, będziecie się trzymać z dala od ulicy.
Rozmawiałem już z waszymi rodzicami i oni są bardzo
zadowoleni z tych, że tak powiem, ustaleń.
Szczególnie w tym frapujące jest to, że ojciec Joshui jest,
zdaje się, wybitnym naukowcem, a matka specjalistką od
uprawy roślin, myślę więc, że wiele na tym zyskacie. Macie
oboje duże możliwości, ale podejrzewam, że jesteście
uwikłani w sprawy, które działają na ten potencjał
destruktywnie - nie wiem, czy jest to kwestia wpływu rodziny
czy osobistych problemów - ale teraz trafia warn się naprawdę
dobra okazja, by od tego uciec. Mam nadzieję, że widzicie, iż
jest to coś więcej niż kara. To konstruktywne działania. Ludzie
pomagają ludziom. I wierzę głęboko, że będziecie z tego
korzystać z przekonaniem. Tego rodzaju rozwiązania są
zakorzenione w historii, zgodne z duchem i całym etosem Gle-
nard Oak z czasów, kiedy żył
jeszcze sam sir Glenard.
Historia, duch i etos Glenard Oak, jak wiedział to każdy
prawdziwy „glenardczyk”, sięgały korzeniami czasów sir
Edmunda Fleckera Gle-narda (1842-1907), którego szkoła
postanowiła upamiętnić jako swego wielkodusznego
wiktoriańskiego dobroczyńcę. Według oficjalnej wersji
Glenard ufundował pierwotny budynek jako człowiek głęboko
zaangażowany w poprawę doli ludzi z nizin społecznych. W
materiałach Komitetu Nauczycielsko-Rodzicielskiego
określano ów obiekt raczej jako rodzaj schroniska z
warsztatami i instytucję oświatową niż poprawczak;
przebywało tu mieszane towarzystwo tubylców i przybyszów
z Karaibów. Według biuletynu Komitetu założyciel Glenard
Oak był
oświatowym filantropem. Ale zdaniem autorów tejże
broszurki eufemistyczne określenie
„polekcyjne godziny głębszej refleksji nad niewłaściwym
zachowaniem” oznaczało tyle co
„koza”.
Bardziej gruntowne badania w archiwach miejscowej
biblioteki pozwalały dojrzeć w sir Edmundzie dobrze
prosperującego kolonialnego plantatora, który zbił niemałą
fortunę, uprawiając tytoń na Jamajce, a raczej nadzorując
wielkie połacie ziemi, na których ten tytoń uprawiano. Po
dwudziestu latach takiego nadzorowania, zgromadziwszy dużo
więcej pieniędzy, niż potrzebował, sir Edmund zasiadł w
swoim imponującym skórzanym fotelu i zadał sobie pytanie,
czy jest jeszcze coś, co mógłby zrobić. Coś, co wymościłoby
jego starcze lata poczuciem, że wykazał maksimum dobrej
woli i że spędził życie pożytecznie. Coś dla ludzi. Dla tych,
których widział z okien swego domu. Tam, na plantacji.
Przez kilka miesięcy sir Edmund nie mógł nic wymyślić. I
nagle pewnej niedzieli, podczas popołudniowej przejażdżki po
Kingston, usłyszał znajomy dźwięk, który jednak uderzył go
swą odmiennością. Pobożne śpiewy. Klaskanie dłoni. Płacz i
zawodzenie. Gwar, podniecenie i ekstatyczne uniesienie, które
wylewały się z mijanych kościołów i płynęły w gęstym
powietrzu Jamajki jak głosy niewidzialnego chóru. O, to jest
coś!, pomyślał sir Edmund. Bo w odróżnieniu od wielu
ekspatriantów o podobnej pozycji co on, którzy uznawali te
śpiewy za kocią muzykę i zarzucali im, że są pogańskie, sir
Edmund zawsze czuł
się poruszony pobożnością chrześcijan z Jamajki. Podobała
mu się koncepcja Kościoła radosnego, gdzie można było
pociągać nosem i kasłać albo wykonywać jakieś gwałtowne
ruchy, nie ściągając na siebie krzywych spojrzeń wikarego. Sir
Edmund był pewien, iż Bóg w swej mądrości nigdy nie
planował, że dom Boży będzie przybytkiem sztywnym i
ponurym jak kościół w Tunbridge Wells, lecz miejscem
radosnym, pełnym śpiewu i tańca, przytupywania i klaskania
w dłonie. Jamajczycy to rozumieli. Czasami miało się
wrażenie, że jest to jedyna rzecz, jaką rozumieją.
Zatrzymawszy się na chwilę przed jednym szczególnie
rozwibrowanym od śpiewów kościołem, sir Edmund
skorzystał z okazji, by zastanowić się nad zagadką uderzającej
różnicy pomiędzy oddaniem Jamajczyka swemu Bogu a jego
oddaniem swemu panu. Był to temat, który w przeszłości
wielokrotnie rozważał. Tylko w jednym miesiącu, kiedy
siedział w gabinecie, usiłując się skoncentrować na tym
zagadnieniu, nadzorcy zawiadomili go o trzech nowych
strajkach, o robotnikach, którzy spali lub zażywali środki
odurzające w czasie pracy, o całym tabunie matek (wśród nich
kobiet z rodziny Bowdenów), narzekających na głodowe płace
i odmawiających pracy na plantacji. I tu właśnie był pies
pogrzebany. Można było nakłonić Jamajczyka do modlitwy o
dowolnej porze dnia i nocy, wszyscy, nawet ci najbardziej
ciemni, ciągnęli tłumnie do kościoła przy każdej religijnej
okazji, ale kiedy na plantacji spuściło się z nich choć na
chwilę oko, praca natychmiast zamierała. Kiedy oddawali
cześć Bogu, byli pełni energii i ruchliwi, kłębili się w nawach,
ale podczas pracy byli posępni i niechętni jakiemukolwiek
współdziałaniu. Kwestia ta zastanawiała go tak bardzo, że
kiedyś napisał nawet do „Gleanera” list w tej sprawie z
zaproszeniem do dyskusji, ale nie otrzymał
satysfakcjonujących odpowiedzi. Im więcej nad tym
rozmyślał, tym wyraźniej uświadamiał sobie, że w Anglii
sytuacja jest odwrotna. Wiara Jamajczyków imponowała, ale
ich etos pracy i poziom świadomości mogły doprowadzić do
rozpaczy. I odwrotnie: można było podziwiać etos pracy i
wykształcenie Anglików, ale zastanawiała pożałowania godna
bylejakość ich wiary. I teraz, kiedy sir Edmund wracał do swej
posiadłości, uświadomił sobie, że może wpłynąć na tę
sytuację, więcej - radykalnie ją zmienić! Sir Edmund, który
był zażywnym, tęgim jegomościem i wyglądał, jakby dało się
z niego wykroić jeszcze jednego mężczyznę, podskakiwał
przez całą drogę do domu. Już nazajutrz napisał elektryzujący
list do „Timesa” i ofiarował czterdzieści tysięcy funtów na
działalność grupy misjonarskiej, pod warunkiem, że praca ta
będzie prowadzona w jakimś dużym budynku w Londynie. Tu
Jamajczycy mogliby pracować ramię w ramię z Anglikami,
pakując papierosy sir Edmunda, a wieczorami uczyć się od
miejscowych, zdobywać ogólną wiedzę. W niedziele zaś,
ciągnął sir Edmund, Jamajczycy zabieraliby Anglików do
kościoła i pokazywaliby im, jak okazywać cześć Bogu.
Budynek postawiono i sir Edmund, obiecawszy robotnikom z
Jamajki złote góry, niezwłocznie wyekspediował trzystu z nich
statkami do północnego Londynu. Dwa tygodnie później
Jamajczycy przysłali z drugiego końca świata depeszę, że
dotarli bezpiecznie do celu, Glenard zaś zasugerował w
odpowiedzi, że dobrze byłoby umieścić pod tablicą z jego
nazwiskiem łacińską dewizę Laborare est orare. Przez jakiś
czas wszystko toczyło się dość gładko. Jamajczycy patrzyli w
przyszłość z optymizmem. Odsunęli na bok myśli o mroźnym
klimacie, rozgrzewani wewnętrznie przez entuzjazm sir
Edmunda i jego zainteresowanie losem swych podopiecznych.
Sir Edmund miał jednak zawsze problemy z podtrzymaniem
entuzjazmu i zainteresowania. W jego niewielkim umyśle były
wielkie dziury, przez które jego pasje nieustannie wyciekały,
toteż wkrótce Wiarę Jamajczyków zastąpiły w tym
wewnętrznym sicie jego świadomości inne interesujące
tematy: Pobudliwość hinduskiego żołnierza, Brak
praktycznych umiejętności u angielskich dziewic, Wpływ
wysokich temperatur na libido mieszkańców Trynidadu. Przez
następne piętnaście lat zakład Glenard Oak nie miał od niego
znaku życia, jeśli nie liczyć dość regularnie przysyłanych
przez jego urzędnika czeków. Potem, w 1907 roku, podczas
trzęsienia ziemi w Kingston, Glenard zginął
przywalony spadającą z góry marmurową Madonną, czego
świadkiem była zresztą babka Irie.
(Są to stare tajemnice, które niczym zęby mądrości wyjdą na
wierzch w stosownym czasie).
Dzień wybrany przez los był bardzo niefortunny. W tym
właśnie miesiącu sir Edmund zaplanował wyprawę do Starego
Kraju, żeby zobaczyć, jak rozwija się jego zaniedbywany od
lat eksperyment. Wysłany wcześniej list ze szczegółami
planowanej podróży dotarł do Glenard Oak mniej więcej w
tym samym czasie, gdy robak zakończył dwudniową
wędrówkę przez jego mózg i wynurzył się z lewego ucha
nieszczęśnika. Choć jednak sir Edmund posłużył jako posiłek
dla robactwa, los zaoszczędził mu jednocześnie przykrych
doświadczeń, bo jego eksperyment zakończył się katastrofą.
Koszt morskiego transportu wilgotnego, ciężkiego tytoniu do
Anglii był od początku zbyt wysoki, żeby przedsięwzięcie się
opłacało; kiedy fundusze sir Edmunda wyczerpały się na pół
roku przed jego śmiercią, cały interes upadł, misjonarze
dyskretnie się ulotnili, a angielscy robotnicy znaleźli sobie
pracę gdzie indziej. Jamajczycy, którzy nie mogli tego zrobić,
zostali, licząc, na ile dni starczy im jeszcze żywności. Poznali
już doskonale tryb warunkowy, tabliczkę mnożenia, życie i
czasy Wilhelma Zdobywcy i właściwości trójkąta
równobocznego, ale nie mieli co jeść.
Niektórzy zmarli z głodu, innych wsadzono do więzienia za
drobne przestępstwa, do jakich skłania głód, wielu przeniknęło
z trudem na East End i wtopiło się w masę angielskich
proletariuszy. Garstka znalazła się siedemnaście lat później, w
1924 roku, na wystawie Imperium Brytyjskiego; przebrani w
jamajskie stroje - z blaszanymi bębenkami i naszyjnikami z
korali - prezentowali na jamajskim stoisku koszmarną imitację
swojej wcześniejszej egzystencji, bo teraz byli Anglikami,
bardziej angielskimi niż Anglicy mocą swych rozczarowań.
Ogólnie zatem rzecz biorąc, obecny dyrektor szkoły się mylił:
o Glenardzie nie można było powiedzieć, że wytyczył jakieś
świetlane szlaki przyszłym pokoleniom. Dziedzictwo nie jest
czymś, co można dać lub wybrać sobie dowolnie, i w tym
grząskim, ryzykownym biznesie nie ma żadnych pewników.
Bez względu na to, jak bardzo deprymujące mogłoby to być
dla Glenarda, jego wpływ miał charakter osobisty, a nie
profesjonalny czy edukacyjny: konsekwencje jego projektu
były czymś, co weszło ludziom w krew i było przekazywane
przez trzy generacje imigrantów, którzy nawet na łonie rodzin
mogli się czuć opuszczeni i głodni, będąc jednocześnie
świadkami wielkiej uczty. Miała to we krwi nawet Irie Jones z
jamajskiego klanu Bowdenów, choć sama o tym nie wiedziała
(ale też ktoś powinien jej był powiedzieć, żeby przyjrzała się
przeszłości Glenarda; Jamajka to mała wyspa, można ją obejść
w ciągu dnia i każdy, kto tam mieszkał, prędzej czy później
otarł się o każdego innego jej mieszkańca).
*
- Czy naprawdę mamy wybór? - zapytała Irie Jones.
- Byliście ze mną szczerzy - powiedział dyrektor, zagryzając
bladą wargę - więc i ja chcę być z wami szczery.
- Czyli nie mamy wyboru.
- Szczerze mówiąc, nie. Albo zaakceptujecie moją propozycję,
albo czekają was dwa miesiące polekcyjnych godzin głębszej
refleksji nad niewłaściwym zachowaniem. Obawiam się, Irie,
że musimy dać ludziom satysfakcję. I choć nie da się
zadowolić wszystkich, możemy przynajmniej dać tę
satysfakcję niektórym…
- Jasne, świetnie.
- Rodzice Joshui to naprawdę fascynujący ludzie, Irie. Myślę,
że to doświadczenie będzie dla was wielce pouczające. Nie
sądzisz, Joshua?
Joshua rozpromienił się.
- O tak, panie dyrektorze. Jestem o tym przekonany.
- A najbardziej ekscytujące jest to, że posłużycie jako coś w
rodzaju królików doświadczalnych dla całego pakietu
programów - myślał głośno dyrektor. - W zakresie
zacieśniania kontaktów pomiędzy dziećmi ze środowisk
upośledzonych lub reprezentujących mniejszości a dziećmi,
które mają im coś do zaofiarowania. Może tu także być
wymiana w drugą stronę. Dzieci mogłyby się nawzajem uczyć
grać w koszykówkę, piłkę nożną i tak dalej. Moglibyśmy
uzyskać na to specjalne fundusze.
Przy magicznym słowie „fundusze” zapadnięte oczy dyrektora
na dobre znikły pod mrugającymi powiekami.
- O kurde - powiedział Millat, kręcąc głową z
niedowierzaniem. - Muszę zafajczyć.
- Po połówce - zaproponowała idąca za nim Irie.
- Do zobaczenia we wtorek! - zawołał Joshua.
12. Kły: zęby, które rozszarpują mięso
Myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, iż seksualna i
kulturalna rewolucja, jakiej świadkami byliśmy w ciągu
minionych dwudziestu lat, nie jest aż tak bardzo odległa od
ogrodniczej rewolucji, jaka dokonała się w obrębie naszego
ogródka z ziołami i kwietnymi rabatkami. O ile kiedyś
zadowalały nas nasze rośliny dwu-roczne, marnie ubarwione
kwiaty kiełkujące nieśmiało z ziemi i kwitnące (jeśli
dopisywało nam szczęście) zaledwie kilka razy do roku, o tyle
obecnie wymagamy od naszych kwiatów zarówno
różnorodności, jak nieprzerwanego kwitnienia, żywych,
egzotycznych barw przez 365 dni w roku. Kiedyś ogrodnicy
zapewniali nas, że najlepiej polegać na samozapylających się
roślinach, których pyłek jest przenoszony z pręcika na znamię
tego samego kwiatu (autogamia), teraz jesteśmy bardziej
odważni i z pełnym przekonaniem głosimy chwałę zapylania
krzyżowego, kiedy to pyłek jest przenoszony z jednego do
drugiego kwiatu tej samej (geitonogamia) lub innej
(ksenogamia) rośliny tego samego gatunku. Ptaki i pszczoły,
gęsta mgiełka pyłku - to wszystko należy zachęcić do
działania! Zgoda, samozapylenie jest prostszym i bardziej
pewnym z tych dwóch procesów, zwłaszcza dla wielu
gatunków, które kolonizują wielkie obszary dzięki
powtarzalności tych samych rodzicielskich cech. Gatunki
produkujące tak zuniformizowane potomstwo są jednak
narażone na to, że cała populacja może zostać zmieciona w
wyniku pojedynczego incydentu ewolucyjnego. W ogrodzie,
podobnie jak na arenie społecznej i politycznej, jedynym
elementem stałym powinny być zmiany. Uprawiane w czasach
naszych rodziców petunie otrzymały tę okrutną lekcję.
Historia nie bawi się w swym marszu w sentymenty i bez
pardonu potrafi stratować całe pokolenia wraz z ich
jednorocznymi roślinami.
Prawda jest taka, że w wyniku zapylania krzyżowego powstaje
bardziej zróżnicowane potomstwo, które radzi sobie lepiej ze
zmianami zachodzącymi w środowisku. Mówi się, że
obcopylne rośliny wykazują także tendencję do produkowania
większej liczby nasion wyższej jakości. Gdybym miała sądzić
na przykładzie mojego rocznego synka (owocu zapylania
krzyżowego pomiędzy niepraktykującą kato-liczką, feministką
i specjalistką od ogrodnictwa a żydowskim intelektualistą!), to
mogę ręczyć za prawdziwość tego twierdzenia. A zatem moje
drogie siostry, konkluzja brzmi następująco: jeśli chcemy w
przyszłym dziesięcioleciu nadal nosić kwiaty we włosach,
muszą one być odporne i zawsze dostępne, co może nam
zapewnić tylko prawdziwie troskliwy ogrodnik z
macierzyńskim podejściem. Jeśli chcemy, żeby nasze dzieci
miały piękne miejsca zabaw, a mężowie świątynie
kontemplacji, musimy stworzyć ogrody zróżnicowane i
ciekawe. Matka Ziemia jest wielka i płodna, ale nawet ona
wymaga od czasu do czasu naszej pomocy!
Joyce Chalfen, fragment książki Flower Power dziś,
Caterpillar Press, 1976
Joyce Chalfen pisała tę książkę upalnym latem 1976 roku w
klitce na poddaszu, patrząc przez okno na własny zarośnięty
ogród. Ta dziwna, niewielka książeczka była bardzo
pomysłowa - dotyczyła bardziej relacji międzyludzkich niż
kwiatów - toteż pod koniec lat siedemdziesiątych dobrze się
sprzedawała (choć nie była bynajmniej pozycją, którą
trzymało się zawsze pod ręką, to przejrzawszy dokładniej
półki z książkami w domach, gdzie byio liczne potomstwo,
można było ją znaleźć, zakurzoną, wciśniętą obok książek
innych tak dobrze znajomych autorów, doktora Spocka,
Shirley Conran czy zaczytanego egzemplarza Trzeciego życia
Grange Copeland Alice Walker wydanego przez Women’s
Press). Jej popularność najbardziej zaskoczyła samą Joyce.
Rzecz napisała się właściwie sama w ciągu zaledwie trzech
miesięcy, przy czym większość tego czasu Joyce, ubrana w
maleńki podkoszulek i szorty, żeby jakoś znieść upał, spędziła
w roztargnieniu, karmiąc piersią Joshuę i myśląc sobie, w
przerwach między swobodnie przelewanymi na papier
kolejnymi akapitami, że jest to dokładnie takie życie, jakie
sobie wymarzyła. Taka właśnie była przyszłość, jaką ośmieliła
się sobie wyobrazić, kiedy siedem lat wcześniej, przechodząc
w swojej mini przez dziedziniec college’u Mar-cusa
zobaczyła, jak jego małe inteligentne oczka zerkają na jej
duże, blade nogi. Należała do tych, które wiedzą natychmiast,
od pierwszego wejrzenia, zanim jeszcze przyszły małżonek
otworzy usta, żeby wypowiedzieć pierwsze, nerwowe słowa
powitania.
Byli bardzo udanym małżeństwem. Tamtego lata 1976 roku,
kiedy dokuczał ludziom upał, muchy i rozbrzmiewające
nieustannie melodyjki lodziarzy, wszystko było jak gdyby
spowite mgiełką - czasami Joyce musiała się uszczypnąć, żeby
upewnić się, że nie śni.
Marcus miał gabinet w głębi domu, po prawej stronie; dwa
razy dziennie Joyce przecho-dziła przez hol z Joshuą opartym
na jednym bujnym biodrze i otwierała drzwi, popychając je
drugim, tylko po to, żeby sprawdzić, czy mąż jeszcze tam jest,
czy naprawdę istnieje, po czym, przeciągnąwszy się lubieżnie,
przechylała się przez biurko i kradła całusa ukochanemu
geniuszowi, pracującemu ciężko nad swymi dziwacznymi
ślimaczkami, literkami i cyferkami.
Lubiła go odrywać od tego wszystkiego i pokazywać, jak
niezwykłych rzeczy dokonał lub nauczył się ostatnio Joshua:
jakie opanował dźwięki, jak rozpoznaje litery, jak
skoordynowane ruchy wykonuje i jak potrafi naśladować. „Wy
kapany tatu ś”, mówiła Marcusowi. „Dobre gen y”,
odpowiadał on, głaszcząc jej pośladki i wspaniałe uda, ważąc
w dłoniach piersi, gładząc brzuch i ogólnie podziwiając swoją
dorodną Angielską Gruszkę, swą boginię płodności… po
czym usatysfakcjonowana Joyce, stąpając miękko i cicho jak
wielka kotka z ko-ciakiem w zębach, wracała do siebie,
zroszona cieniutką warstewką szczęścia niczym mgiełką potu.
Przyłapywała się na tym, że radośnie i bezmyślnie wyśpiewuje
pod nosem ustne wersje pokrywających drzwi toalet
gryzmołów nastolatków: Joyce i Marcus, Marcus i Joyce.
Marcus również pisał tego lata książkę. Właściwie nie tyle
książkę, ile studium.
Nosiło ono tytuł Chimeryczne myszy: ocena i praktyczne
zastosowanie doświadczeń Bńnstera (1974) dotyczących fuzji
zarodków mysich w stadium moruli. Joyce uczęszczała na kurs
biologii w college’u, ale nawet nie śmiała dotknąć
wielostronicowego manuskryptu, który rósł
u stóp jej męża niczym kretowisko. Joyce znała granice swych
możliwości. Nie miała zresztą wielkiej ochoty czytać książek
Marcusa. Wystarczyło wiedzieć, że powstają. Wystarczyło
wiedzieć, że pisze je człowiek, którego poślubiła. Jej mąż nie
zarabiał po prostu pieniędzy ani nie sprzedawał rzeczy
stworzonych przez innych - on sam kreował byty. Doszedł do
granic imaginacji swego Boga i stworzył myszy, jakich Jahwe
nawet sobie nie umiał wyobrazić, myszy z genami królika,
myszy z błoniastymi łapkami (tak sobie w każdym razie Joyce
wyobrażała, bo nie miaia odwagi go zapytać), myszy, które z
roku na rok coraz wyraźniej wskazywały na cel zamierzenia
Marcusa: przejście od przypadkowych procesów krzyżowania
osobników do tworzenia chimer przez fuzję zarodków, a
potem do gwałtownego doskonalenia tych procesów, które
wykraczały poza zdolność pojmowania Joyce, a stanowiły
przyszłość Marcusa - za pomocą mikroiniekcji DNA,
transgenezy za pośrednictwem retrowirusa (coś, za co omal
nie dostał Nobla w 1987 roku), transferu genów poprzez
embrionalną komórkę macierzystą - czyli wszystkich
procesów, za pomocą których Marcus manipulował
komórkami jajowymi, regulował nadmierną lub zbyt słabą
ekspresję genu, wszczepiając niejako zarodkowi instrukcje i
imperatywy, które miały się zrealizować w postaci cech
fizycznych. Tworząc myszy, których organizmy robiły
dokładnie to, co Marcus im kazał. I zawsze z dobrem
ludzkości na względzie - z myślą o leku na raka, porażenie
mózgowe, chorobę Parkinsona - zawsze z głęboką wiarą w
doskonałość wszelkich form życia, w możliwość uczynienia
ich jeszcze doskonalszymi, bardziej logicznymi (bo choroba
nie była dla Marcusa niczym więcej jak defektem w logice
genomu, tak jak kapitalizm był
jedynie błędem w logice istoty społecznej), bardziej
efektywnymi, „chalfenowskimi” w swym przebiegu. Odnosił
się z pogardą zarówno do maniaków walczących o prawa
zwierząt -
koszmarnych ludzi, których Joyce musiała przeganiać prętem
do zasłon, kiedy kiiku takich ekstremistów zwęszyło, że
Marcus eksperymentuje z myszami - jak hipisów,
„drzewołazów” i wszystkich tych, którzy nie potrafili
zrozumieć prostej prawdy, że postęp społeczny i naukowy
muszą iść ramię w ramię. Taka była postawa Chalfena,
przekazywana w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie;
wszyscy mieli wrodzoną niezdolność do tolerowania głupców
czy to dobrowolnie, czy pod przymusem. Jeśli ktoś wdał się w
spór z Chalfenem, usiłując bronić tego dziwnego Francuza,
który utrzymywał, że prawda jest funkcją języka lub że
historia podlega interpretacji, a nauka jest metaforyczna,
Marcus wysłuchiwał spokojnie, a potem machał lekceważąco
ręką, nie odczuwając potrzeby zaszczycania tak czczej
gadaniny jakąkolwiek ripostą. Prawda była dla Chalfena
prawdą. A geniusz geniuszem. Marcus kreował byty. A Joyce
była jego żoną, pracowicie kreującą pomniejszone wersje Mar-
cusa.
Minęło piętnaście lat, a Joyce wciąż mogła iść z każdym o
zakład, że nie ma szczęśliwszego małżeństwa na świecie. Po
Joshui przyszło na świat jeszcze troje dzieci: Benjamin
(obecnie czternastoletni), Jack (lat dwanaście) i Oscar (sześć),
żywi, kędzierzawi chłopcy, wygadani i zabawni.
Opublikowanie książki Życie wewnętrzne roślin doniczkowych
(1984) i objęcie katedry przez Marcusa sprawiły, że lata
osiemdziesiąte były dla rodziny latami doskonałej
koniunktury; dobudowali dodatkową łazienkę, cieplarnię i
korzystali z uroków życia - dobre sery, stare wina, ferie
zimowe we Florencji. Powstawały dwa nowe dzieła: Ukryte
namiętności pnącej róży i Myszy transgeniczne; analiza
porównawcza transferu genów za pośrednictwem macierzystej
komórki embrionalnej (Gossler et al., 1986) i mikroiniekcji
DNA (Gordon i Ruddle, 1981). Marcus pracował także nad
książką, jak to nazywał, „popnaukową”, mimo iż uważał to za
błąd; pisał ją razem z pewnym pisarzem beletrystą, Ucząc, że
będzie mógł dzięki temu sfinansować studia przynajmniej
dwóch najstarszych synów. Joshua błyszczał w dziedzinie
matematyki, Benjamin chciał zostać genetykiem jak ojciec,
pasją Jacka była psychiatria, a Oscar potrafił dać ojcu mata w
piętnastu ruchach. I wszystko to mimo że Chalfe-nowie posłali
swe dzieci do Glenard Oak, odważywszy się podjąć to
ideologiczne ryzyko, którego podobni im, lecz bardziej
nerwowi liberałowie z poczuciem winy unikali, wzruszając
ramionami i wysupłując pieniądze na naukę swoich dzieci w
prywatnej szkole. Chłopcy byli nie tylko bystrzy, ale
szczęśliwi, a przy tym bynajmniej nie rozpieszczani. Ich
jedyną pozaszkolną formą aktywności (nienawidzili sportu)
była indywidualna terapia prowadzona pięć razy w tygodniu
przez zwolenniczkę staroświeckich metod Freuda,
psychoterapeutkę Marjorie, która w weekendy zajmowała się
także Joyce i Marcusem (oddzielnie). Postronnemu
obserwatorowi mogło się to wydawać dziwactwem, ale
Marcusowi od dzieciństwa wpajano wielki szacunek dla
psychoterapii {w jego rodzinie długo pozostawała ona
substytutem wiary w żydowskiego Boga) i nikt nie
kwestionował jej zbawiennych rezultatów. Wszyscy
Chalfenowie twierdzili, że są zdrowi na umyśle i
zrównoważeni pod względem emocjonalnym. Chłopcy
przecierpieli kompleks Edypa wcześnie i we właściwej
kolejności, wszyscy byli absolutnie heterosek-sualni,
uwielbiali swoją matkę i podziwiali ojca i, co niezwykłe,
uczucia te potęgowały się jeszcze w miarę dorastania. Kłótnie
były rzadkością, miały charakter raczej żartobliwy i dotyczyły
tylko polityki lub dysput intelektualnych (znaczenie anarchii,
potrzeba wprowadzenia wyższych podatków, problem Afryki
Południowej, dychotomia dusza/ciało), czyli spraw, w których
i tak wszyscy się zgadzali.
Chalfenowie nie mieli przyjaciół. Utrzymywali kontakty
głównie z liczną rodziną Marcusa (dobre geny, do których tak
często się odwoływano: dwóch naukowców, jeden matematyk,
trzech psychiatrów i młody kuzyn, działacz Partii Pracy).
Raczej z musu i podczas oficjalnych świąt od-wiedzali od
dawna zaniedbywaną rodzinę Joyce, pisujący listy do „Daily
Maił” klan Connorów, który nie potrafił ukryć niechęci wobec
partnera Joyce -
Izraelity. Krótko mówiąc, Chalfenowie nie potrzebowali
innych. Używali swego nazwiska w funkcji rzeczownikowej,
czasownikowej i od czasu do czasu przymiotnikowej: „To po
chalfenowsku”, „A potem posłuży! się czystym
chalfenizmem”, „On znów chalfenuje”,
„Musimy być w tej kwestii bardziej chalfeńscy”. Joyce
domagała się od wszystkich dookoła, żeby pokazali jej stadło,
szczęśliwsze, bardziej chalfeńskie niż jej rodzina.
A jednak… tęskniła do tych złotych czasów, kiedy była
swoistym zwornikiem w rodzinie Chalfenów. Kiedy nie mogli
jeść bez niej. Kiedy nie potrafili się ubrać bez jej pomocy.
Teraz nawet Oscar umiał sobie zrobić coś do jedzenia.
Czasami wydawało się, że nie można już nic ulepszyć, otoczyć
większą troską, ostatnio przyłapała się na tym, że wyskubując
martwe płatki z pnącej róży, próbuje znaleźć u Joshui jakąś
wadę, której mogłaby poświęcić uwagę, jakiś utajony uraz u
Jacka lub Benjamina albo perwersyjne skłonności u Oscara.
Ale oni wszyscy byli doskonali. Czasami podczas
niedzielnego obiadu, kiedy Chalfenowie rozszarpywali
kurczaka, aż nie pozostawało nic oprócz zmaltretowanych
żeber, i pochłaniali jedzenie w milczeniu, odzywając się tylko
wtedy, kiedy potrzebowali soli lub pieprzu - nuda stawała się
czymś wręcz namacalnym. Stulecie miało się ku końcowi i
Chalfenowie byli znudzeni. Obiady były okazją do
wzajemnego przyglądania się, jak w lustrze, swej doskonałości
idealnych klonów; chalfenizm wraz ze wszystkimi jego
zasadami odbijał się w nieskończoność, przeskakując od
Oscara do Joyce, od Joyce do Joshui, od Joshui do Marcusa,
od Marcusa do Benjamina, od Benjamina do Jacka i tak ad
nauseam, w trakcie spożywania pieczystego i jarskich dań.
Pozostawali wciąż tą nadzwyczajną rodziną, którą zawsze
byli. Zerwawszy jednak wszelkie więzi ze swymi kolegami ze
studiów - teraz sędziami, producentami telewizyjnymi,
specami od reklamy, prawnikami, aktorami i
przedstawicielami innych niepoważnych profesji, z których
chalfenizm bezlitośnie szydził -
pozbyli się wszystkich, którzy mogliby ów chalfenizm
podziwiać. Podziwiać jego wspaniałą logikę, jego humanizm,
jego potencjał intelektualny. Byli jak pasażerowie statku
„Mayflower”, którzy daremnie wypatrują obłąkanym
wzrokiem jakiegoś lądu. Jak pielgrzymi i prorocy bez
nieznanej ziemi. Nudzili się wszyscy, a najbardziej Joyce.
Aby wypełnić jakoś długie samotne dni w domu (Marcus
krążył pomiędzy domem a college’em), Joyce często
kartkowała z nudów sterty dostarczanych Chalfenom
czasopism („New Marxism”, „Living Marxism”, „New
Scientist”, „Oxfam Report”, „Third World Action”,
„Anarchist’s Journal”) i serce jej się wyrywało do łysych
Rumuniątek lub ślicznych Etiopczyków z wydętymi
brzuszkami - owszem, zdawała sobie sprawę z tego, że to
okropne, ale nie mogła się powstrzymać - te dzieci płaczące na
kolorowych zdjęciach to dzieci, które jej potrzebowały. A ona
odczuwała potrzebę bycia potrzebną. Bynajmniej tego nie
ukrywała.
Nienawidziła chwili, kiedy jej dzieci, które kiedyś ssały jej
pierś z zachłannością nałogowców i wytrzeszczonymi oczami,
jedno po drugim wyzbywały się w końcu tego nałogu. Zwykle
przedłużała okres karmienia do dwóch-trzech lat, a w
przypadku Joshui do czterech, ale chociaż źródło pozostawało
niewyczerpane, zapotrzebowanie w końcu wygasało. Żyła w
ciągłym strachu przed tą nieuchronną chwilą, kiedy przerzucą
się z narkotyków miękkich na twarde, z wapna na
przesłodzone soczki Ribeny. To właśnie wtedy, gdy przestała
karmić piersią Oscara, oddała się znów z pasją ogrodnictwu,
wróciła do ciepłej mierzwy, do maleńkich, zależnych od niej
roślinek.
I wtedy pewnego pięknego dnia z oporami wkroczyli w jej
życie Millat Iqbal i Irie Jones. Była właśnie w ogrodzie za
domem i ze łzami w oczach oglądała swe ostróżki Garter
Knight (fioletowawokobaltowe ze smoliście czarnym
środkiem, jak otwór po kuli w błękicie nieba), wypatrując
śladów przylżeńca - paskudnej zarazy, która już zdążyła
zdziesiątkować jej bokkonię. Zadźwięczał dzwonek przy
drzwiach frontowych. Joyce przechyliła do tyłu głowę,
czekając na odgłos kroków Marcusa zbiegającego z góry, ze
swego gabinetu, po czym zadowolona, że to mąż otworzy
drzwi, zagłębiła się znów w gąszczu roślin. Z uniesionymi
brwiami oglądała uważnie rozdziawione pyszczki kwiatów o
podwójnych kielichach, które stały na baczność wzdłuż
poziomej, dwumetrowej podpórki.
- Przylżeniec - powiedziała Joyce, stwierdzając
charakterystyczne odkształcenia na każdym z kwiatków z
osobna. - Przylżeniec - powtórzyła nie bez satysfakcji, bo
plaga wymagała nie lada pracy i mogła nawet dać początek
nowej książce lub przynajmniej rozdziałowi pod tytułem
Przylżeńce.
Przylżeńce - popularna nazwa maleńkich owadów, które
żerują na licznych roślinach i lubią szczególnie cieplarniane
warunki, w jakich hoduje się rośliny egzotyczne i doniczkowe.
Długość ciała dorosłego osobnika u większości gatunków nie
przekracza 1,5 mm (0,06 cala).
Występują również odmiany bezskrzydfe, ale większość
posiada dwie pary krótkich skrzydełek z włoskami. Zarówno
osobniki dorosłe, jak i larwy mają kłująco-ssące narządy
gębowe. Choć przylżeńce zapylają niektóre rośliny, a także
żywią się czasem mszycami, są prawdziwą zmorą dla
współczesnego ogrodnika i uznaje się je generalnie za
szkodniki, które należy tępić za pomocą środków
owadobójczych, takich jak np. lindex.
Wg klasyfikacji naukowej przylżeńce zalicza się do rzędu
Tbysanoptera.
Joyce Chalfen, Życie wewnętrzne roślin doniczkowych, z
indeksu szkodników i pasożytów
Tak. Przylżeńce mają dobre zamiary; w zasadzie są
dobroczynnymi, produktywnymi organizmami, które
pomagają roślinom w rozwoju. Przylżeńce chcą dobrze, ale
posuwają się za daleko, nie poprzestają na zapylaniu i zjadaniu
mszyc; zaczynają zjadać samą roślinę, zżerać ją od środka.
Jeśli się im pozwoli, będą się lęgły bez końca na kolejnych
pokoleniach ostróżek. Co z nimi zrobić, jeśli, jak w tym
wypadku, zawiedzie lindex? Co można zrobić oprócz
bezlitosnego wyrwania zaatakowanych kwiatów i rozpoczęcia
wszystkiego od początku? Joyce zaczerpnęła tchu. Zrobi to dla
ostróżek. Zrobi to, bo bez jej pomocy ostróżki nie miały szans.
Wyjęła wielkie nożyce ogrodnicze z kieszeni fartucha,
zacisnęła palce na jaskra-wopomarańczowych uchwytach i
umieściła otwarty pyszczek niebieskiej ostróżki między
dwoma srebrzystymi ostrzami. Trudna miłość.
- Joyce! Joyce! Przyszedł Joshua ze swoimi koleżkami od
marihuany!
Pulchritude. Z łacińskiego pulcher, piękny. To właśnie słowo
nasunęło się w pierwszej chwili Joyce, kiedy Millat Iqbal
pojawił się na schodach prowadzących do jej cieplarni,
reagując skrzywieniem na kiepskie dowcipy Marcusa i
osłaniając fiołkowe oczy przed bladym, zimowym słońcem.
Pulchritude: nie samo pojęcie, ale cały fizyczny świat pojawił
się przed jej oczami, jakby ktoś wypisał jej na siatkówce
słowo - Pulchritude. Piękno tam, gdzie się go człowiek
najmniej spodziewał, ukryte za słowem, które brzmiało tak,
jakby oznaczało beknięcie lub chorobę skóry. Piękno u
wysokiego, brązowoskórego chłopca. Joyce nie powinna
odróżniać go od tych, od których regularnie kupowała mleko i
chleb, którzy dawali jej rachunki do sprawdzenia lub podawali
książeczkę czekową zza grubej szyby okienka w banku.
*
- Mill-yat Ick-ball - powiedział Marcus, robiąc cały popis z
wymowy obcego nazwiska. - I zapewne Irie Jones. Koledzy
Josha. Właśnie mówiłem Joshowi, że to najładniejsi jego
koledzy, jakich w ogóle poznaliśmy! Zwykle są oni mali,
cherlawi, tak dalekowzroczni, że nie widzą własnego końca
nosa, i do tego z platfusem. I nigdy nie są to dziewczyny. No
dobrze! - ciągnął jowialnie, ignorując zgrozę, jaka malowała
się na twarzy Joshui. - Cholernie fajnie, że wpadliście.
Rozglądamy się akurat za jakąś kobitką dla starego Josha…
Marcus stał na stopniach do ogrodu, całkiem otwarcie
podziwiając biust Irie (choć, prawdę mówiąc, Irie była od
niego o głowę wyższa).
- To dobry chłopak, trochę słaby z fraktali, ale i tak go
kochamy. No cóż…
Marcus przerwał, bo Joyce wróciła z ogrodu, zdjęła rękawice,
przywitała się z Millatem i razem ze wszystkimi udała się do
kuchni.
- Duża z ciebie dziewczyna.
- Eee… dziękuję.
- Cenimy tu sobie takich, którym dopisuje apetyt. Wszyscy
Chalfeno-wie to ludzie z apetytem. Ja nie przybieram na
wadze ani funta, ale Joyce, owszem. We właściwych
miejscach, oczywiście. Zostaniecie na obiad?
Irie stała oszołomiona na środku kuchni, zbyt zdenerwowana,
żeby wykrztusić choć słowo. Rodzice Josha nie należeli do
żadnego ze znanych jej gatunków.
- Och, nie przejmujcie się Marcusem - powiedział Joshua,
puszczając filuternie oczko.
- To stary podrywacz. Żartuje w stylu Chalfenów, a oni lubią
człowieka zbombardować, jak tylko pojawi się w progu. Zęby
wypróbować, jaki jest bystry. Chalfenowie nie widzą sensu w
prawieniu komplementów. Joyce, to są Irie i Millat. Wiesz, ta
dwójka przyłapana za blokiem mat.-fiz.-chem.
Joyce, która przyszła już trochę do siebie po szoku
wywołanym widokiem Millata, opanowała się na tyle, żeby
móc odegrać wyznaczoną jej rolę mateczki Chalfen.
- A więc to wy sprowadzacie na złą drogę mojego najstarszego
syna! Jestem Joyce.
Napijecie się herbaty? No tak, czyli to wy jesteście złymi
duchami Josha. Właśnie przerywałam ostróżki. To jest
Benjamin, to Jack - a ten w holu to Oscar. Poziomkowa z
mango czy normalna?
- Ja proszę normalną - powiedział Joshua.
- Ja też - rzekła Irie.
- Może być - burknął Millat.
- Marcus, proszę cię, kochanie, trzy normalne i jedna mango.
Marcus, który akurat zmierzał w stronę drzwi ze świeżo nabitą
fajką, cofnął się ze znużonym uśmiechem.
- Jestem niewolnikiem tej kobiety - powiedział, obejmując
żonę w talii jak hazardzista, który zgarnia oburącz stos
żetonów ze stołu. - Ale gdybym nie był, mogłaby uciec z
pierwszym młodym przystojnym mężczyzną, który by się
napatoczył. Nie mam ochoty padać w tym tygodniu ofiarą
teorii Darwina.
Ten uścisk, tak ostentacyjny, jak tylko może być uścisk
mężczyzny i kobiety, był
sygnałem dla Millata. Joyce nie spuszczała z niego swych
wielkich mlecznoniebieskich oczu.
- Tego ci potrzeba, Irie - powiedziała poufałym, scenicznym
szeptem, jak gdyby znały się od pięciu lat, a nie od pięciu
minut. - Mężczyzny takiego jak Marcus, na stałe. Ci, co
przeskakują z kwiatka na kwiatek, są, owszem, rozrywkowi,
ale jacy z nich ojcowie?
Joshua zarumienił się.
- Joyce, ona ledwie przekroczyła próg tego domu! Daj jej
spokojnie wypić herbatę!
Joyce udała zaskoczoną.
- Chyba cię nie peszy to, co mówię? Musisz wybaczyć
mateczce Chalfen; u mnie co w głowie, to na języku.
Ale Irie nie czuła się zakłopotana; była zafascynowana,
oczarowana po pięciu minutach. W domu Jonesów nikt nie
żartował na temat teorii Darwina, nie mówił „co w głowie, to
na języku” nie proponował „smakowych” herbat, nie
dopuszczał, by rozmowa pomiędzy dzieckiem i rodzicami
toczyła się swobodnie, jakby kanał komunikacyjny pomiędzy
tymi dwoma odrębnymi plemionami był odblokowany przez
historię, wolny.
- No więc muszę powiedzieć - rzekła wyzwolona z objęć
Marcusa Joyce, sadowiąc się za okrągłym stołem i zapraszając
ich, by poszli w jej ślady - że wyglądacie bardzo egzotycznie.
Skąd jesteście, jeśli można spytać?
- Z Willesden - odparli chórem Irie i Millat.
- Tak, tak, oczywiście, ale skąd pochodzicie?
- Och - powiedział Millat, przybierając intonację, którą
nazywał jaj-carską.
- Pytasz o to, skąd się w ogóle wziąłem? Joyce zmieszała się
lekko.
- No właśnie.
- Z Whitechapel - powiedział Millat, wyciągając fajkę. -
Szpital Royal London, a potem autobus 207.
Wszyscy krzątający się po kuchni Chalfenowie, Marcus, Josh,
Benjamin i Jack, wybuchnęli śmiechem. Joyce zawtórowała
im posłusznie.
- Spoko, ludzie - powiedział nieufnie Millat. - To nie było
wcale takie, kurwa, zabawne.
Ale Chalfenowie śmiali się dalej. Chalfenowie rzadko
dowcipkowali, a jeśli już, to ich dowcipy były wyjątkowo
nieśmieszne albo wiązały się z liczbami i cyframi, często zaś
łączyły w sobie obie te cechy: Co powiedziało zero do
ósemki? Ma pani piękną talię.
- Masz zamiar zapalić? - zapytała nagle Joyce z nutą paniki w
głosie, kiedy śmiech ucichł. - Tutaj? Bo wiesz, my nie
znosimy smrodu nikotyny. Lubimy tylko zapach niemieckiego
tytoniu. I jeśli palimy, to w pokoju Marcusa, bo dym
przeszkadza Oscarowi, prawda, Oscar?
- Nie - odparł Oscar, najmłodszy i najbardziej cherubinkowaty
z chłopców, pochłonięty teraz budowaniem imperium z
klocków lego. - Mnie jest wszystko jedno.
- Dym przeszkadza Oscarowi - powtórzyła Joyce, znów
scenicznym szeptem. -
Nienawidzi dymu.
- Wyjdę… z tym… do… ogrodu - powiedział Millat powoli,
jakby zwracał się do chorego umysłowo lub cudzoziemca. -
Wracam… za… chwilę.
Kiedy Miłlat znalazł się poza zasięgiem głosu, a Marcus podał
herbatę, Joyce, z której lata jakby opadły nagle niczym stara
skóra z węża, pochyliła się nad stołem jak uczennica.
- Boże, jaki on jest fantastyczny, prawda? Jak Omar Sharif
trzydzieści lat temu.
Zabawny rzymski nos. Czy ty i on jesteście…
- Zostaw dziewczynę w spokoju, Joyce - upomniał ją Marcus.
- Przecież nie będzie ci o wszystkim opowiadać.
- Nie - odparła Irie, czując, że chętnie wyznałaby tym ludziom
wszystkie swe tajemnice. - Nie jesteśmy.
- No i dobrze. Pewnie jego rodzice już mu kogoś upatrzyli,
prawda? Wasz dyrektor powiedział mi, że to muzułmanin.
Myślę jednak, że powinien być wdzięczny losowi, że nie jest
dziewczyną. To niewiarygodne, co potrafią zrobić
dziewczynie. Pamiętasz ten artykuł w
„Time”, Marcus?
Marcus plądrował lodówkę, szukając talerza z wczorajszymi
ziemniakami.
- Aha. Niewiarygodne.
- Ale wiesz, z tego, co zdążyłam zauważyć, on jest zupełnie
inny niż większość muzułmańskich dzieci. Mówię to na
podstawie własnego doświadczenia, odwiedzam wiele szkół z
pogadankami o uprawie ogrodów i pracuję z dziećmi w
różnym wieku. Są zwykle takie milczące, no wiesz, strasznie
potulne - a on jest taki… nabuzowany. Ale tacy chłopcy lubią
wysokie blondynki, prawda? To znaczy tacy przystojni. Wiem,
jak się czujesz… Kiedy byłam w twoim wieku, też lubiłam
takich rozrabiaków, ale z czasem zmądrzejesz, na pewno.
Niebezpieczeństwo nie jest tak naprawdę seksowne, wierz mi.
Byłoby ci znacznie lepiej z kimś takim jak Joshua.
- Mamo!
- Od tygodnia mówi bez przerwy o tobie.
- Mamo!
Joyce skwitowała okrzyki syna uśmieszkiem.
- Cóż, może jestem wobec was, młodych, zbyt szczera. Nie
wiem… za moich czasów byliśmy znacznie bardziej
bezpośredni, musieliśmy zresztą być, jeśli chciało się znaleźć
właściwego partnera. Dwieście dziewcząt na uczelni i dwa
tysiące chłopców! Walczyli o dziewczyny - ale jeśli człowiek
był sprytny, to przebierał.
- Ty rzeczywiście byłaś wybredna - powiedział Marcus,
podchodząc do niej od tyłu i całując ją w ucho. - I jaki dobry
miałaś gust!
Joyce reagowała na te pocałunki jak dziewczyna, która ulega
młodszemu bratu najlepszej przyjaciółki.
- Choć twoja mama nie była taka pewna, prawda? Uważała, że
jestem zbyt wielką intelektualistką, że nie będę chciała mieć
dzieci.
- Ale ją przekonałaś. Te biodra ją przekonały.
- No tak, w końcu tak… ale przyznasz, że mnie nie doceniała.
Nie widziała we mnie materiału na Chalfena.
- Po prostu cię wtedy nie znała.
- Zaskoczyliśmy ją, co?
- Trzeba było mnóstwa ostrej kopulacji, żeby ją zadowolić!
- Ale ma w końcu czterech wnuków!
Podczas tej wymiany zdań Irie próbowała się skoncentrować
na Osca-rze, który teraz tworzył jakieś samopożerające się
monstrum z wielkiego różowego słonia, wpychając mu trąbę
w tyłek. Irie jeszcze nigdy nie oglądała z bliska tego
osobliwego i pięknego fenomenu, jakim jest klasa średnia, i
odczuwała zakłopotanie, które w rzeczywistości stanowiło
przejaw fascynacji. Było to doznanie zarazem dziwne i
cudowne. Czulą się jak świętoszka, która idzie przez plażę
nudystów ze wzrokiem wbitym w piasek. Jak Kolumb, który
widząc gołych Indian, nie wiedział, gdzie podziać oczy.
- Musisz wybaczyć moim rodzicom - powiedział Joshua. - Nie
mogą się powstrzymać, żeby się bez przerwy nie dotykać.
Ale nawet to zostało powiedziane z dumą, bo dzieci
Chalfenów wiedziały, że ich rodzice są rzadkimi okazami, są
szczęśliwym małżeństwem, a takich par w całym Glenard Oak
było co najwyżej kilkanaście. Irie pomyślała o swoich
rodzicach, których kontakt był
teraz wirtualny i zachodził tylko pośrednio, w miejscach, w
których palce obojga znajdowały się wcześniej: na
przyciskach pilota, pokrywce puszki z ciasteczkami,
wyłącznikach.
- To musi być wspaniałe czuć taką potrzebę po dwudziestu czy
iluś tam latach.
Joyce okręciła się gwałtownie wokół własnej osi, jakby ktoś
nacisnął wyzwalacz.
- To jest cudowne! Niewiarygodne! Po prostu człowiek budzi
się pewnego ranka ze świadomością, że monogamia nie jest
wcale niewolą - wprost przeciwnie, wyzwala człowieka! I
dzieci powinny dorastać w takim przekonaniu. Nie wiem, czy
kiedykolwiek tego doświadczyłaś - czyta się dużo o tym, jak
to podobno wśród czarnych mieszkańców Karaibów trudno o
trwałe związki. To bardzo smutne, prawda? W Życiu
weumętrznym roślin doniczkowych napisałam o pewnej
kobiecie z Dominikany, która zmieniając partnerów, przenosiła
swoją azalię do domów różnych mężczyzn; raz stawiała ją na
parapecie, innym razem w jakimś ciemnym kącie albo w
sypialni z oknami wychodzącymi na południe i tak dalej.
Czegoś takiego roślinom po prostu nie można robić.
Była to klasyczna dygresja Joyce; Marcus i Joshua przewrócili
równocześnie oczami, rozanieleni. Millat, skończywszy palić,
wszedł niedbałym krokiem z ogrodu.
- Pouczymy się dziś trochę? Wszystko pięknie, ale ja chcę dziś
wieczorem wyjść, okej? Znaczy się, jestem umówiony.
Podczas gdy rozmarzona Irie poddawała rodzinę Chalfenów
ocenie niczym jakiś romantyczny antropolog, Millat, szykując
skręta w ogrodzie, zaglądał przez okna do środka.
Tam, gdzie Irie widziała kulturę, wyrafinowanie, klasę,
intelekt, tam on, Millat, dostrzegał
pieniądze, „leniwe” pieniądze, które po prostu przylepiły się
do tej rodziny, nierobią-cej nic szczególnego. Pieniądze, które
należałoby zainwestować w jakąś dobrą spraw?, a tą sprawą
mógł być na przykład on.
- A więc macie się razem uczyć! - zawołała Joyce, klaszcząc
w dłonie i usiłując zatrzymać ich wszystkich jeszcze trochę, a
także jak najdłużej zaprzeczać powszechnemu przekonaniu o
milczkowatym usposobieniu Chalfenów. - Jesteście tu z Irie
mile widziani.
Rozmawiałam z waszym dyrektorem, prawda, Marcus, i
powiedziałam, że naprawdę nie można tego traktować jako
kary. Nie popełniliście przecież żadnej potwornej zbrodni. A
tak między nami, to byłam kiedyś sama niezłą hodowczynią
marihuany…
- Srali muszki, będzie wiosna - powiedział Millat.
Kwestia właściwej pielęgnacji, pomyślała Joyce. Bądź
cierpliwa, podlewaj regularnie i nie daj się wyprowadzić z
równowagi.
-… i dyrektor wyjaśni) nam, że wasze środowisko domowe
nie jest całkiem… no tak…
jestem pewna, że będzie warn tu łatwiej pracować. To dla was
taki ważny rok, ostatni. Jestem pewna, i każdy to przyzna, że
jesteście oboje bystrzy - wystarczy popatrzeć wam w oczy,
prawda, Marcus?
- Josh, twoja matka pyta, czy iloraz inteligencji znajduje
odbicie w drugorzędnych cechach fizycznych takich jak kolor
i kształt oczu. Czy jest jakaś sensowna odpowiedź na to
pytanie?
Joyce nie dała się zbić z tropu. Myszy i ludzie, geny i zarodki
to była działka Marcusa.
Sadzonki, źródła światła, wegetacja, pielęgnacja, ukryte sedno
różnych spraw - były jej dziedziną. Jak na każdym
misjonarskim statku, obowiązki były podzielone. Marcus na
dziobie wypatrywał sztormu. Joyce pod pokładem sprawdzała,
czy w pościeli nie ma pluskiew.
- Wasz dyrektor wie, że nie mogę patrzeć, jak marnuje się
potencjał. To dlatego właśnie przysłał was tutaj.
- I dlatego że wie, iż większość Chalfenów jest czterysta razy
mądrzejsza od niego! -
dodał Jack, wykonując gwiazdę. Był jeszcze mały i nie
nauczył się demonstrować dumy ze swojej rodziny w bardziej
taktowny sposób. - Nawet Oscar.
- Nie, ja nie - zaprotestował Oscar, rozwalając kopniakiem
garaż z klocków lego, który właśnie zbudował. - Jestem
najgłupsiejszy na świecie.
- Oscar ma IQ równe 178 - powiedziała szeptem Joyce. - To
trochę onieśmielające, nawet dla matki.
- Ojej - powiedziała Irie z podziwem, odwracając się razem ze
wszystkimi obecnymi w stronę Oscara, który próbował zjeść
głowę plastikowej żyrafy. - To nadzwyczajne.
- No tak, ale on miał wszystko, czego trzeba, a odpowiednie
warunki odgrywają ważną rolę, prawda? Jestem o tym głęboko
przekonana. To szczęście, że mogliśmy mu tyle dać, a do tego
ma takiego tatusia jak Marcus - to tak jakby snop światła
słonecznego padał na niego przez dwadzieścia cztery godziny
na dobę, prawda, kochanie? Miał takie szczęście, że mogliśmy
mu to wszystko zapewnić. Zresztą oni wszyscy mieli
szczęście. No i może zabrzmi to dziwnie, ale moim celem było
zawsze poślubić kogoś mądrzejszego ode mnie. - Joyce wzięła
się pod boki i czekała, aż Irie wyda się to dziwne. - Naprawdę.
A przecież jestem zagorzałą feministką, Marcus może
potwierdzić.
- Jest zagorzałą feministką - potwierdził Marcus z głową w
tabernakulum lodówki.
- Nie sądzę, żebyście mogli to zrozumieć - wasze pokolenie
myśli inaczej - ale ja wiedziałam, że to mi da poczucie
wyzwolenia. Poza tym wiedziałam, jakiego ojca pragnę dla
moich dzieci. Zaskoczyło was to, co? Bardzo mi przykro, ale
my w tym domu naprawdę nie rozmawiamy ot tak sobie, żeby
pogadać. Jeśli macie tu przychodzić co tydzień, to moim
zdaniem najlepiej będzie poczęstować was od razu
odpowiednią dawką chalfenizmu.
Wszyscy Chalfenowie, którzy byli w zasięgu jej głosu,
pokiwali z uśmiechem głowami.
Joyce zrobiła pauzę i spojrzała na Irie i Millata tak, jak
patrzyła na swoje ostróżki.
Była bystrym i doświadczonym wykrywaczem niedoma-gań, a
tu miała z pewnością do czynienia z jakąś chorobą.
Wyczuwała u pierwszej rośliny (Irieanthus negressium
marcusilla) ciche cierpienie - może była to sprawa braku
autorytetu ojcowskiego, niepobudzonego intelektu, niskiej
samooceny - u drugiej zaś (Millaturea brandolidia joy-
culatus) jakiś głębszy smutek, poczucie zagubienia i straty,
ziejącą ranę. Ranę, która wymagała czegoś więcej niż
edukacja czy pieniądze. Która potrzebowała miłości. Joyce
odczuwała pragnienie dotknięcia tego miejsca czubkami
swoich palców biegłej „chalfenowskiej” ogrodniczki,
zasklepienia rany, zaszycia rozerwanej skóry.
- Czy można wiedzieć… Twój ojciec… Czym on się…?
(Joyce interesowało, co robili rodzice, teraz i wcześniej. Kiedy
natrafiała na pierwszy zmutowany kwiat, dociekała
pochodzenia sadzonki. Stawiała niewłaściwe pytanie. Nie była
to kwestia rodziców, kwestia jednego pokolenia, ale całego
stulecia. Nie chodziło o jeden pąk, ale o cały pęk kwiatów).
- Podajzupa - powiedział Millat. - Posługacz. Kelner.
- Od papieru - zaczęła Irie. - Składa… i robi perforację… coś
w rodzaju reklamy pocztowej, ale niezupełnie reklamy, a w
każdym razie nie pomysły na slogany… tylko składa… - Dała
za wygraną. - Trudno to wytłumaczyć.
- Ach… No tak. Kiedy nie ma w rodzinie wzorca osobowego,
mężczyzny, który…
wtedy wszystko, wiem to z doświadczenia, jest postawione na
głowie. Napisałam ostatnio artykuł do „Women’s Earth”.
Napisałam tam o szkole, w której kiedyś pracowałam.
Rozdałam wszystkim maluchom balsaminę w doniczkach i
powiedziałam, żeby troszczyły się o nią przez tydzień, tak jak
tatuś albo mamusia troszczą się o małe dziecko. Każdy musiał
zdecydować, w które z rodziców się wcieli. Taki śliczny
chłopczyk z Jamajki, Winston, postanowił być tatusiem. Po
tygodniu zatelefonowała jego matka z pytaniem, dlaczego
kazałam Winsto-nowi podlewać roślinkę pepsi i stawiać ją
przed telewizorem. Uważam, że to było straszne. Ale myślę
też, że wielu z tych rodziców po prostu nie docenia swoich
dzieci.
Po części jest to sprawa kultury. Ach, jak mnie to denerwuje!
Ja pozwalam Oscarowi oglądać tylko wiadomości, przez pół
godziny dziennie. I to najzupełniej wystarcza.
- Szczęśliwy Oscar - zauważył Millat.
- Tak czy inaczej strasznie się cieszę, że tu jesteście, bo… bo
Chalfenowie - może to zabrzmi dziwnie, ale naprawdę
próbowałam przekonać waszego dyrektora, że to najlepszy
pomysł, a teraz kiedy po-znałam was oboje, jestem tego
jeszcze bardziej pewna - bo C half enowie…
-… wiedzą, jak wydobyć z ludzi to, co najlepsze - dokończył
Joshua. - Tak właśnie zrobili ze mną.
- Otóż to - promieniejąc z dumy, powiedziała Joyce,
zadowolona, że nie musi już szukać odpowiednich słów. -
Otóż to.
Joshua odsunął krzesło od stołu i wstał.
- No dobrze, zabierzmy się do nauki. Marcus, mógłbyś potem
wpaść i pomóc nam trochę w biologii? Ja jestem kiepski w
podawaniu całej tej reprodukcji w strawnych dawkach.
- Jasne. Choć jestem zajęty pracą nad moją Myszą Przyszłości.
- Była to żartobliwa, rodzinna nazwa projektu Marcusa; mali
Chalfenowie wyśpiewywali na widok ojca Mysz Przyszłości!,
wyobrażając sobie antropomorficznego gryzonia w
czerwonych porteczkach. -1
muszę jeszcze pograć z Jackiem na pianinie. Scotta Joplina.
Jack gra lewą ręką, ja prawą.
Może to niezupełnie Art Tatum - powiedział, mierzwiąc włosy
Jacka - ale jakoś nam wychodzi.
Irie usiłowała sobie wyobrazić pana Iqbala grającego partię
prawej ręki swoimi martwymi, poszarzałymi palcami. Albo
pana Jonesa dzielącego cokolwiek na strawne dawki.
Czuła, jak twarz jej płonie pod wpływem fascynacji
chalfenowskim objawieniem. A zatem istnieją ojcowie, którzy
funkcjonują w teraźniejszości, którzy nie wloką za sobą
wszędzie zamierzchłej historii niczym żelaznej kuli u nogi. A
więc są mężczyźni, którzy nie tkwią po szyję w trzęsawisku
przeszłości.
- Zostaniecie oczywiście na obiedzie - powiedziała Joyce
błagalnym tonem. - Oscar tak bardzo by chciał, żebyście
zostali. Oscar uwielbia, kiedy są w domu goście, bo to go
bardzo pobudza. A zwłaszcza kolorowi goście! Prawda,
Oscar?
- Nieprawda - wyznał Oscar i splunął Irie do ucha. -
Nienawidzę kolorowych.
- Kolorowi egzotyczni goście naprawdę działają na niego
pobudzająco - powiedziała szeptem Joyce.
*
Było to stulecie egzotycznych przybyszów, brązowych,
żółtych i białych. Stulecie wielkiego imigracyjnego
eksperymentu. Pod koniec tego stulecia na placu zabaw można
było natknąć się na Isaaca Leunga nad są-dzawką z rybkami,
Danny’ego Rahmana w bramce na boisku piłki nożnej,
Quanga O’Rourke grającego w kosza i Irie Jones, nucącą jakąś
melodyjkę. Imiona i nazwiska tych dzieci zderzały się
czołowo. Kryły w sobie tajemnicę masowego exodusu,
zatłoczonych łodzi i samolotów, chłodnego przyjęcia w
nowym kraju, badań lekarskich. Pod koniec tego stulecia i
zapewne tylko w Willesden można było spotkać najlepsze
przyjaciółki, Site i Sharon, które ciągle wszystkim się myliły,
bo Sita była biała {jej matce podobało się to imię), a Sharon
była Pakistanką (jej matka z kolei uważała, że takie imię
będzie najlepsze i zaoszczędzi córce kłopotów). Jednak mimo
tego całego pomieszania, mimo że w końcu udało nam się
wzajemnie wśliznąć do naszych egzystencji względnie łatwo
(jak mężczyźnie wracającemu do łóżka kochanki po nocnej
przechadzce), trudno dziś jednak przyznać, że nie ma nikogo
bardziej angielskiego niż Indus czy nikogo bardziej
indyjskiego niż Anglik. Wciąż istnieją młodzi biali ludzie, w
których budzi to wściekłość i którzy w porze zamykania lokali
wytaczają się na kiepsko oświetlone ulice z kuchennym nożem
w zaciśniętej dłoni.
Ale imigrantów śmieszą lęki nacjonalistów, bojących się
panicznie zarazy, penetracji, wymieszania ras, bo to małe
piwo, pestka w porównaniu z lękami imigrantów - przed
rozpuszczeniem się, zniknięciem. Nawet nieugięta Alsana
Iqbal budziła się regularnie zlana potem po nocy wypełnionej
snami o Millacie (genetycznie BB, gdzie B oznacza Bengal-
czyka), który poślubia jakąś Sarę (aa, gdzie a oznacza Aryjke)
i płodzi dziecko imieniem Michael (Ba), które z kolei żeni się
z jakąś Lucy (aa), obdarzając Alsanę spuścizną w postaci
niedających się zidentyfikować prawnuków (Aaaaaaa!), z
całkowicie rozmytą
„bengalskością”, z genotypem ukrytym za fenotypem. Jest to
najbardziej irracjonalne i zarazem naturalne odczucie na
świecie. Na Jamajce znajduje odbicie nawet w gramatyce; nie
ma tam rozróżnienia zaimków osobowych, nie istnieje podział
na ja, ty czy oni, jest tylko czyste, jednorodne ja. Kiedy Hor-
tense Bowden, sama na pół biała, dowiedziała się o
małżeństwie Clary, zaszła do jej domu, stanęła w progu i
powiedziała: „Rozumiem. Ja i ja nie odzywamy się odtąd do
siebie”. Po czym obróciła się na pięcie i znikła, dotrzymując
słowa.
Hortense nie po to dołożyła tylu starań, żeby poślubić
czarnego i w ten sposób ratować swe ginące geny, żeby jej
córka wydawała na świat kolejne pstre dzieci.
Podobnie wyraźna linia frontu przebiegała przez dom Iqbalow.
Kiedy Millat przyprowadzał do domu jakąś Emily lub Lucy,
Alsana płakała cicho, a Samad wychodził do ogrodu, żeby
zaatakować z furią zagon kolendry. Nazajutrz rano zaczynało
się wyczekiwanie; oboje gryźli się w język, czekając, aż owa
Emily czy Lucy wyniesie się z domu i będzie można zacząć
wojnę na słowa. Między Irie i Clarą nie było rozmów na ten
temat, bo Clara wiedziała, że akurat ona nie powinna
wygłaszać kazań. A jednak nie próbowała nawet ukrywać
swego rozczarowania ani dojmującego smutku. Sypialnia Irie,
ta kapliczka zielonookich hollywoodzkich idoli, razem z
gęganiem jej białych przyjaciółek, które regularnie i
gromadnie ją nawiedzały, tworzyły razem w oczach Clary
ocean różowości, zalewający jej córkę, i Clara obawiała się
przypływu, który ją w końcu porwie.
To dlatego między innymi Irie nie wspomniała rodzicom o
Chalfe-nach. Nie chodziło o to, że zamierzała się z nimi
krzyżować… ale tendencja była podobna. Czuła do nich jakąś
mgławicową
namiętność
piętnastolatki,
pociąg
nieprzeparty,
ale
konkretnie
nieukierunkowany. Chciała się tylko, rzec można,
zintegrować. Pragnęła ich angielskości. Ich chal-feńskości i
nieskazitelności, jaka ją cechowała. Nie przyszło jej do głowy,
że Chalfenowie byli także imigrantami (w trzecim pokoleniu,
przybyłymi z Niemiec i Polski, prawdziwe nazwisko
Czalfenowski), ani to, że mogła im być tak samo potrzebna jak
oni jej.
Dla Irie Chalfenowie byli bardziej angielscy niż Anglicy.
Kiedy przekroczyła próg ich domu, poczuła dreszczyk
towarzyszący spożywaniu zakazanego owocu, jak żyd
wcinający kiełbasę albo hindus pożerający hamburgera. Oto
przekraczała granice, przekradając się do Anglii; był
to w jej odczuciu akt straszliwego buntu, jakby przywdziała
jakiś obcy mundur albo weszła w czyjąś skórę.
W domu powiedziała tylko, że we wtorki po południu ma
siatkówkę, i to wszystko.
*
Rozmowa płynęła w domu Chalfenów nieprzerwanym
strumieniem. Irie widziała wyraźnie, że nikt tu się nie modli,
nie ukrywa swych uczuć w skrzynce z narzędziami ani nie
gładzi w milczeniu wyblakłych zdjęć, rozmyślając, co mogło
się zdarzyć, a się nie zdarzyło.
Tu rozmowa była treścią życia.
- Jak się masz, Irie! Wejdź, proszę. Joshua jest w kuchni z
Joyce. Świetnie wyglądasz.
Millat nie przyszedł?
- Przyjdzie później. Ma randkę.
- Ach, tak. No, jeśli na egzaminie dostanie jakieś pytanie na
temat komunikacji ustnej, odpowie na nie śpiewająco. Joyce,
przyszła Irie! Jak tam idzie nauka? Ile to już? Cztery
miesiące? Udziela ci się geniusz Chalfenów?
- Tak, idzie mi nieźle. Nigdy nie sądziłam, że mam talent do
nauk ścisłych, ale…
widzę, że chyba tak jest. Choć nie wiem. Czasem aż głowa mi
pęka.
- Po prostu właściwa część mózgu budzi się z długiego snu,
rozgrzewa się stopniowo.
To naprawdę niesamowite; mówiłem ci już, że można
błyskawicznie zrobić z nijakiego plastyka zdolnego fizyka
albo biologa - och, mam już te zdjęcia Myszy Przyszłości,
przypomnij mi później, chciałaś je zobaczyć, prawda? Joyce,
przyszła nasza wielka brązowoskóra bogini!
- Wyluzuj trochę, Marcus… Cześć, Joyce. Cześć, Josh.
Siemasz, Jack. Och, witaj Oscar, ślicznoto.
- Witaj, Irie! Chodź, daj mi buziaka. Oscar, spójrz, przyszła
znów do nas Irie! Och, popatrzcie na jego buzię… zastanawia
się pewnie, gdzie jest Millat, prawda, Oscar?
- Wcale nie.
- O Boże, no tak, on… spójrzcie na tę buźkę… jest bardzo zły,
kiedy Millat nie przychodzi. Oskar, powiedz Irie, jak się
nazywa twoja nowa małpka, ta, którą dostałeś od tatusia.
- George.
- Nie, wcale nie George - nazwałeś ją Małpka Millat,
pamiętasz? Bo małpki są złośliwe i Millat tak samo, prawda,
Oscar?
- Nie wiem. Wszystko jedno.
- Oscar jest strasznie zły, kiedy Millat nie przychodzi.
- On zaraz przyjdzie. Ma randkę.
- Kiedy on nie ma randki! Ciągle się umawia z tymi
biuściastymi dzie-wuszyskami!
Jesteśmy zazdrośni, prawda Oscar? Spędza z nimi więcej
czasu niż z nami. Ale nie powinniśmy tak żartować.
Podejrzewam, że to dla ciebie trochę przykre.
- Nie, ja się tym wcale nie przejmuję, Joyce. Zdążyłam się
przyzwyczaić.
- Ale wszyscy kochają Millata, prawda, Oscar? Tak trudno go
nie kochać! Kochamy go, prawda, Oscar?
- Ja go nienawidzę.
- Och, Oscar, nie gadaj głupstw.
- Błagam, czy moglibyśmy przestać mówić o Millacie?
- Dobrze, Joshua, w porządku. Widziałaś, jaki zazdrosny?
Wiesz, próbuję mu wytłumaczyć, że Millat potrzebuje trochę
więcej troski. Jest z bardzo trudnego środowiska.
To tak jak z kwiatami: jeśli poświęć? więcej czasu moim
peoniom niż stokrotkom, stokrotki wyrosną gdzie popadnie…
Wiesz, czasami straszny z ciebie sobek, Joshi.
- Okej, mamo. Okej. Co z kolacją - przed nauką czy po?
- Myślę, że przed, Joyce, co? Będę pracował nad Myszą
Przyszłości całą noc…
- Mysz Przyszłości!
- Ćśśś, Oscar. Nie słyszę, co mówi tatuś.
-…bo wygłaszam jutro referat. Więc może lepiej zjemy
kolację wcześniej. Jeśli to ci odpowiada, Irie. Wiem, jak
kochasz jeść.
- W porządku.
- Marcus, kochanie, nie mów takich rzeczy, przecież wiesz,
jaka ona jest czuła na punkcie swojej wagi.
- Nie, wcale nie jestem…
- Czuła? Na punkcie wagi? Ależ wszystkim podobają się duże
dziewczyny! Mnie na przykład bardzo.
- Brywieczór wszystkim. Drzwi były uchylone. Więc
wszedłem. Pewnego dnia ktoś tu wejdzie i wymorduje całą
waszą pieprzoną rodzinkę.
- Millat! Oscar, spójrz, to Millat! Cieszysz się, że widzisz
Millata, prawda, kochanie?
Oscar zmarszczył nos, wydał z siebie odgłos, jakby
wymiotował, i rzucił drewnianym młotkiem, trafiając Millata
w goleń.
- Oscar jest taki podekscytowany, jak cię widzi! Przyszedłeś
akurat na kolację.
Kurczak z zapiekanym kalafiorem. Siadaj. Josh, powieś gdzieś
płaszcz Millata. Co tam u ciebie słychać?
Millat usiadł przy stole; widać było, że jeszcze przed chwilą
miał łzy w oczach.
Wyciągnął woreczek z tytoniem i małą torebkę trawki.
- Jeden koszmar, kurwa.
- Z czym jest tak koszmarnie? - zapytał Marcus, w
roztargnieniu odkrawając kawałek stiltona z wielkiego kręgu. -
Nie mogłeś się dobrać dziewczynie do majtek? Dziewczyna
nie mogła się dobrać do ciebie? Dziewczyna nie miała majtek?
A tak z ciekawości: jakie majtki…
- Tato! Dajże spokój! - jęknął Joshua.
- Jeśli ty kiedykolwiek dobierzesz się jakiejś dziewczynie do
majtek, Josh - rzekł
Marcus, patrząc znacząco na Irie - to może i ja będę się mógł
załapać, ale na razie…
- Bądźcie cicho - ucięła Joyce. - Słucham Millata.
Jeszcze cztery miesiące temu zażyłość z takim niesamowitym
facetem jak Millat wydałaby się Joshowi cholernym
szczęściem. Dzięki temu, że Millat bywał co wtorek w jego
domu, akcje Josha w Glenard Oak podskoczyły bardziej, niż
kiedyś mógłby to sobie wyobrazić. Teraz, kiedy Millat,
zachęcony przez Irie, zaczął przychodzić z własnej inicjatywy,
towarzysko, Joshua Chalfen, alias Chalfen-Pączuszek,
powinien był poczuć, że jego gwiazda zaczyna wschodzić. Ale
nie czuł. Czuł się raczej olany. Bo Joshua nic nie zyskał na
porażającej atrakcyjności Millata. Na jego magnetyzmie.
Widział, że Irie w gruncie rzeczy wciąż się trzyma Millata
niczym spinacz papieru i nawet jego własna matka zdawała się
skupiać na nim całą swoją uwagę: nawet energia, z jaką
poświęcała się uprawianiu ogrodu, dzieciom, mężowi,
układała się wokół Millata w deseń, jaki tworzą przyciągane
magnesem opiłki. Czuł się zatem olany.
- To już nie mogę się odezwać? Nie mogę nic powiedzieć we
własnym domu?
- Nie bądźże głupi, Joshi. Millat jest wyraźnie
zdenerwowany… Usiłuję w tej chwili skupić się na tym.
- Biedny mały Joshi - wycedził Millat szyderczo. - Mamunia
go zaniedbuje? Nie ma go kto podetrzeć?
- Odpieprz się, Millat. - Uuuuuuu…
- Joyce, Marcus - zaapelował Joshua do rodziców, szukając u
nich odrobiny obiektywizmu. - Powiedzcie mu.
Marcus wsunął do ust wielki klin sera i wzruszył ramionami.
- Owawiam fię, we Millat podlea juryfdykji matki.
- Pozwól, że najpierw zajmę się jedną sprawą, Joshi - zaczęła
Joyce. - A później… -
koniec zdania rozbił się o drzwi, które jej najstarszy syn
zatrzasnął za sobą.
- Mam do niego iść…? - zapyta! Benjamin. Joyce potrząsnęła
głową i cmoknęła go w policzek.
- Nie, Benji. Najlepiej niech się sam z tym upora.
Odwróciła się znów do Millata i dotknęła jego twarzy, wodząc
palcem po śladzie zaschniętej łzy.
- No, co się stało?
Millat zaczął powoli zwijać skręta. Lubił kazać na siebie
czekać. Można było w ten sposób więcej od Chalfenów
wyciągnąć.
- Och, Millat, nie pal tego paskudztwa. Ostatnio kopcisz za
każdym razem, jak tu przychodzisz. To strasznie złości
Oscara. On nie jest już taki mały i rozumie więcej, niż ci się
wydaje. Wie, co to jest marihuana.
- Jaka marychana? - zapytał Oscar.
- Przecież wiesz, co to jest, Oscar. To jest coś, co strasznie
szkodzi Millatowi, jak to ci dziś mówiliśmy, i zabija jego małe
komórki mózgowe.
- Kurwa mać, zejdźże ze mnie, Joyce.
- Ja tylko próbuję… - Joyce westchnęła melodramatycznie i
przeczesała palcami włosy. - Millat, powiedz mi, o co chodzi.
Potrzebujesz pieniędzy?
- Tak się składa, że owszem.
- Dlaczego? Co się stało? Millat. Powiedz coś. Znów rodzina?
Millat wetknął
pomarańczowego skręta w usta.
- Ojciec wyrzucił mnie z domu, okej?
- O Boże - powiedziała Joyce i łzy trysnęły jej z oczu.
Przysunęła bliżej krzesło i ujęła go za rękę. - Gdybym to j a
była twoją matką… no ale nie jestem… ona jest taka
nieudolna… to mnie tak… nie wyobrażam sobie, żeby tak
pozwolić mężowi odebrać sobie jedno dziecko i wyprawiać
Bóg wie co z drugim, ja po prostu…
- Nie mów o mojej matce. Nie znasz jej. Nawet ci o niej nie
opowiadałem.
- No bo przecież ona nie chce mnie poznać. Zupełnie
jakbyśmy z sobą rywalizowały.
- Zamknij się, kurwa, Joyce.
- Przecież to nie ma sensu. Niepotrzebnie… Denerwuje cię to,
że… Widzę to wyraźnie, wszystko za bardzo ci przypomina…
Marcus, zrób’ mu herbaty, on chce się napić herbaty.
- Nie chcę żadnej pieprzonej herbaty! Potraficie tylko pić
herbatę! Musicie lać jak cholera po tej całej pieprzonej
herbacie.
- Millat, ja tylko próbuję…
- To nie próbuj.
Źdźbło haszu wypadło ze skręta i przylepiło mu się do wargi.
Zdjął je i włożył do ust.
- Ale napiłbym się brandy, jeśli macie.
Joyce, patrząc wymownie na Irie, wykonała gest „cóż można
poradzić” i pokazała na migi trzydziestoletniego napoleona.
Irie wstała i weszła na odwrócone do góry dnem wiadro, żeby
zdjąć brandy z górnej półki.
- No dobrze, uspokójmy się wszyscy. Okej? Okej. A więc co
się stało tym razem?
- Wyzwałem go od kutasów. Bo jest kutas. - Millat trzepnął
Oscara po palcach, które od pewnego czasu pełzły po stole w
poszukiwaniu czegoś do zabawy i teraz sięgnęły ostrożnie po
jego zapałki. - Muszę gdzieś przewaletować,
- To żaden problem, możesz przenocować u nas.
Irie usiłowała postawić pękały kieliszek brandy na stole,
wpychając się między Joyce i Millata.
- Już dobrze, Irie, daj mu teraz spokój.
- Ja tylko…
- To cholerny hipokryta, bracie - przerwał jej ponuro Millat;
nie wiadomo było, czy zwraca się do szklarni czy do kogoś
konkretnego, bo wzrok miał utkwiony w przestrzeń. -
Modli się pięć razy dziennie, ale przy tym pije i nie ma
żadnych przyjaciół muzułmanów, a mnie robi awantury, że
pieprzę białą dziewczynę. A potem wścieka się o Magida,
Wyładowuje na mnie swoje pieprzone frustracje. Chce, żebym
przestał się zadawać z tymi ze SROM-u. Jestem lepszym,
kurwa, muzułmaninem niż on! Pieprzyć go!
- Chcesz o tym rozmawiać z całym tym towarzystwem -
zapytała Joyce, rozglądając się znacząco dokoła - czy tylko ze
mną?
- Joyce - powiedział Millat, wychylając jednym haustem
brandy - wisi mi to.
Joyce uznała, iż oznacza to, że tylko z nią, i spojrzeniem
wyprosiła wszystkich z kuchni.
Irie była zadowolona, że może wyjść. W ciągu tych czterech
miesięcy, kiedy przychodzili do Chalfenów, by przekopywać
się przez ogrom materiału z matematyki i biologii i
pałaszować gotowane posiłki, wytworzył się dziwny schemat.
Im większe postępy robiła Irie - w nauce, w próbach
prowadzenia kulturalnej konwersacji czy wystudiowanego
naśladowania chalfenizmu - tym mniej zainteresowania
okazywała jej Joyce. A im bardziej zbaczał z toru Millat -
pojawiając się niespodziewanie bez zaproszenia w sobotni
wieczór, przyprowadzając dziewczyny, wypijając cichcem
butelkę dom perignon Chalfenów z 1964
roku, sikając na róże w ogrodzie, urządzając zebranie SROM-
u w salonie, wydzwaniając do Bangladeszu za cale trzysta
funtów, nazywając Marcusa zbo-kiem, grożąc, że wykastruje
Joshuę, wyzywając Oscara od małych zepsutych gówniarzy,
oskarżając samą Joyce, że jest maniaczką - tym bardziej ta
ostatnia go ubóstwiała.”W ciągu czterech miesięcy zadłużył
się u niej na ponad trzysta funtów, był jej w dodatku winien
nową kołdrę i koło od roweru.
- Idziesz na górę? - zapytał Marcus, zamykając za nimi drzwi
kuchni i chwiejąc się jak trzcina wśród przemykających obok
niego dzieci. - Mam te zdjęcia, które chciałaś obejrzeć.
Irie uśmiechnęła się do Marcusa z wdzięcznością. To właśnie
on zdawał się najbardziej o nią troszczyć. To on pomagał jej
przez te cztery miesiące, kiedy jej mózg zmieniał się z
papkowatego amorficznego tworu w coś twardego i
określonego, w miarę jak stopniowo zapoznawała się ze
sposobem myślenia Chalfenów. Traktowała to jako wielkie
poświęcenie ze strony tego pochłoniętego pracą człowieka, ale
ostatnio zaczęła się zastanawiać, czy nie ma w tym elementu
rozrywki. Czy Marcus nie przygląda się jej jak ślepcowi, który
zaczyna obmacywać kontury nieznanego sobie przedmiotu.
Albo szczurowi, rozpoznającemu topografię labiryntu. Tak czy
inaczej, w rewanżu za tę jego troskę Irie zaczęła się
interesować, najpierw ze względów taktycznych, a potem
szczerze, jego Myszą Przyszłości. W rezultacie wizyty w jej
ulubionym pokoju, czyli w gabinecie Marcusa na najwyższym
piętrze domu, stawały się coraz częstsze.
- No, nie stój tak i nie szczerz zębów jak jakiś wsiowy głupek.
Chodźmy na górę.
Pokój Marcusa nie przypominał Irie żadnego znanego jej
pomieszczenia. Nie spełniał
żadnych funkcji użytkowych, nie miał żadnego innego
przeznaczenia poza tym, że był
pokojem Marcusa. Nie przechowywano w nim zabawek,
bibelotów, zepsutych przedmiotów, zapasowych desek do
prasowania, nikt tu nie jadł, nie spał ani nie uprawiał seksu.
Było tu zupełnie inaczej niż na stryszku Clary, godnym
Kubilaj-chana lamusie, w którym przeróżne graty i duperele
były starannie przechowywane w pudełeczkach z nalepkami
na wypadek, gdyby ich właścicielka musiała uciekać z tego
kraju do jakiegoś innego. (Pokój Marcusa nie przypomina!
zapasowych pokoi imigrantów - zapchanych po sam sufit
całym ich dobytkiem, górami przedmiotów, gromadzonych
bez względu na to, jak bardzo były zużyte lub popsute -
swoistego świadectwa tego, że oni, którzy nie mieli kiedyś nic,
teraz coś jednak mają).
Przeznaczeniem pokoju Marcusa było służyć Marcusowi i
jego pracy. Był to po prostu gabinet. Jak w „Upstairs,
Downstairs”, u Jane Austen, lub w Sher-locku Holmesie. Tyle
że był to pierwszy gabinet, jaki Irie widziała na własne oczy.
Pokój był niewielki, o nieregularnym kształcie, z lekko
pochyłą podłogą i z drewnianym mansardowym sufitem, co
oznaczało, że w pewnych miejscach można się było
wyprostować, a w innych nie, oraz z zastępującym okno
świetlikiem, przez który wpadały smugi, mętne od kłębiącego
się kurzu. Były tam też cztery szafki na fiszki i dokumentację,
cztery ziejące, wypluwające papier bestie; inne papiery leżały
w stertach na podłodze, piętrzyły się na półkach, całe ich stosy
walały się wokół krzeseł. Obłok słodkawego, esencjonalnego
zapachu niemieckiego tytoniu unosił się na wysokości głowy,
obwoluty książek stojących na najwyższych półkach pożółkły
od dymu, a na podręcznym stoliku leżał
wyszukany zestaw przyrządów rasowego palacza: zapasowe
ustniki, fajki, od standardowych, wygiętych w U, po
uformowane w dziwniejsze kształty, a obok tabakierki i
zestawy bibułek -
wszystko w wyściełanym pluszem skórzanym puzderku,
niczym narzędzia chirurga. Na ścianach i nad kominkiem
wisiały zdjęcia członków klanu Chalfenów, w tym urocze
portrety Joyce z jej hipisowskiej młodości: sterczący biust,
lekko zadarty nos wyłaniający się spomiędzy dwóch skrzydeł
bujnych włosów. A obok kilka większych, oprawnych zdjęć i
reprodukcji. Drzewo genealogiczne Chalfenów. Portret
zadowolonego z siebie Mendla.
Wielki plakat z Einsteinem, z okresu, kiedy był w Ameryce
ikoną - wfosy Szalonego Profesora, „zaskoczone” spojrzenie i
wielka fajka - a pod spodem podpis-cytat: „Bóg nie gra ze
światem w kości”. I w końcu wielki drewniany fotel Marcusa
ustawiony tyłem do zdjęcia Cricka i Watsona, zmęczonych, ale
szczęśliwych, pozujących w laboratorium w Cambridge przed
skonstruowanym przez siebie modelem kwasu
dezoksyrybonukleinowego, wznoszącą się spiralą metalowych
klamerek, która sięgała gdzieś poza kadr.
- A gdzie jest Wilkins? - dociekał zgarbiony pod ukośnym
sufitem Marcus, stukając ołówkiem w zdjęcie. - W 1962 roku
Wilkins dostał Nobla w dziedzinie medycyny razem z
Crickiem i Watsonem. Na zdję-ciu nie ma jednak jego śladu.
Jest tylko Crick i Watson.
Watson i Crick. Historia lubi albo samotnych geniuszy albo
pary. Trójki jej nie obchodzą. -
Marcus zastanowił się przez chwile. - Chyba że jest to trio
komików albo muzyków jazzowych.
- No to ty pewnie będziesz samotnym geniuszem -
powiedziała Irie wesoło, odwracając się od zdjęcia i siadając
na szwedzkim krześle bez oparcia.
- Ach, ale widzisz, ja mam mentora. - Marcus wskazał na
czarno-białą fotografię rozmiarów plakatu, wiszącą na innej
ścianie. - A mentorzy to osobne zagadnienie.
Zarys sfotografowanej z bliska twarzy bardzo starego
człowieka był wyraźnie zaznaczony kreską i światłocieniem,
niczym na sporządzonej techniką szrafowania mapie
topograficznej.
- Wielki Francuz, dżentelmen i wielki uczony. Nauczył mnie
prawie wszystkiego, co wiem. Ma z górą siedemdziesiątkę, a
umysł wciąż piekielnie żywy. Ale widzisz, mentorom nie
trzeba koniecznie oddawać sprawiedliwości i podkreślać ich
zasług. I to jest w nich wspaniałe. Gdzież się zapodziało to
cholerne zdjęcie…
Podczas gdy Marcus szperał w szufladzie z fiszkami, Irie
studiowała mały fragment drzewa genealogicznego
Chalfenów, rozbudowanego dębu, który tkwił korzeniami w
siedemnastym wieku i czubkami gałęzi sięgał dnia
dzisiejszego. Różnice pomiędzy Chalfenami i rodziną
Bowden-Jone-sów rzucały się w oczy natychmiast. Po
pierwsze, w rodzinie Chalfenów wszyscy mieli najwyraźniej
normalną liczbę dzieci. Co ważniejsze, wszyscy wiedzieli,
czyje dzieci są czyje. Mężczyźni żyli dłużej od kobiet.
Małżeństwa były pojedyncze i trwałe. Daty urodzenia i zgonu
dokładne. I Chal-fenowie naprawdę wiedzieli, kim byli w
1657 roku. Archie Jones, rekonstruując historię swej rodziny,
nie potrafił sięgnąć wstecz dalej niż do raczej przypadkowego
pojawienia się na tej planecie jego własnego ojca, który
urodził się w jakiejś izdebce na zapleczu piwiarni w Bromley,
gdzieś około 1895 czy 1896, a może 1897 roku, w zależności
od tego, z którą z byłych dziewięćdziesięcioparoletnich dziś
barmanek się rozmawiało. Clara Bow-den wiedziała niewiele
o swojej babce i nie za bardzo wierzyła w opowieści, że jej
słynny i płodny wuj P. miał trzydzieścioro czworo dzieci;
autorytatywnie mogła jedynie stwierdzić, że jej matka urodziła
się czternastego stycznia 1907
roku o godzinie 14.45, w katolickim kościele, podczas
trzęsienia ziemi w Kingston. Reszta to były plotki, ludowe
klechdy i mity:
[rys2]
- Wy, Chalfenowie, macie taką długą historię - powiedziała,
kiedy Marcus zbliżył się do niej, żeby zobaczyć, co ją tak
zainteresowało. - To nie do wiary. Nie mogę sobie wyobrazić,
jakie to musi być uczucie.
- Nonsens. Wszyscy mamy taką samą długą historię. Tyle że
Chalfenowie zawsze wszystko zapisywali - powiedział Marcus
w zamyśleniu, nabijając fajkę. - To bardzo pomocne, jeśli chce
się być zapamiętanym.
- Pewnie moja rodzina polegała bardziej na ustnych
przekazach - powiedziała Irie, wzruszywszy ramionami. - Ale
gdybyś zapytał Milla-ta… Człowieku! On jest potomkiem…
- Wielkiego rewolucjonisty. Tak, słyszałem. Na twoim miejscu
nie traktowałbym tego zbyt poważnie. Coś mi się wydaje, że
w tej rodzinie przypada jedna część prawdy na trzy części
zmyślenia. A ty masz w rodzinie jakąś historyczną postać? -
zapytał, po czym zupełnie niezaintere-sowany odpowiedzią na
własne pytanie, powrócił do przeszukiwania kolejnej
przegródki.
- Nie… nie mam nikogo… ważnego. Ale moja babcia urodziła
się w styczniu 1907
roku podczas trzęsienia ziemi w…
- Mam!
Marcus wyprostował się triumfalnie nad stalową szufladą; w
ręce dzierżył cienką plastikową teczkę z kilkoma arkusikami
papieru w środku.
- Zdjęcia. Tylko do twojej wiadomości. Gdyby to zobaczyli ci
cali obrońcy praw zwierząt, moje życie byłoby w
niebezpieczeństwie. Oglądaj po jednym. Nie śpiesz się.
Marcus podał Irie pierwsze zdjęcie. Przedstawiało leżącą na
grzbiecie mysz. Jej brzuch był pokryty brązowymi,
podobnymi do grzybów naroślami. Pyszczek leżącego
plackiem stworzenia był nienaturalnie powiększony i
rozdziawiony, jakby mysz krzyczała z bólu. Irie pomyślała
jednak, że to ból raczej teatralny niż prawdziwy. Jakby mysz
dawała wielki popis. Mysz chałturzystka. Ulubienica
publiczności. Wyczuwało się też w niej jakiś sarkazm.
- Widzisz, komórki embrionalne są fantastyczne, pomagają
nam zrozumieć, jakie elementy genetyczne decydują o raku,
ale tak naprawdę to chcemy się dowiedzieć, jak rozwija się
nowotwór w żywej tkance. Nie można tego właściwie ocenić
na podstawie obserwacji tkanki hodowanej. A więc
wprowadza się chemiczne stymulatory rakotwórcze do
określonego organu, ale…
Irie ledwie słuchała, tak silne wrażenie robiły na niej zdjęcia.
Kolejne przedstawiało, o ile mogła to stwierdzić, tę samą
mysz, tym razem grzbietem, na którym guzy były większe, do
góry. Narośl na karku była tak duża jak ucho stworzenia, ale
mysz robiła wrażenie całkiem zadowolonej. Zupełnie jakby
celowo wyhodowała sobie dodatkowy narząd, żeby słyszeć, co
mówi o niej Marcus. Irie wiedziała, że to głupie przypisywać
coś takiego myszy doświadczalnej. Na pyszczku zwierzątka
malowała się jednak jakaś mysia przebiegłość. Z
mysich oczu wyzierał mysi sarkazm. Mysi uśmieszek błąkał
się na mysich wargach.
„Śmiertelna chorób a? - zdawała się mówić mysz do Irie - J a
k a śmiertelna choroba?”
-… ale to proces powolny i nieprecyzyjny. Jeśli jednak
przekształcimy drogą inżynierii genetycznej prawdziwy
genom w ten sposób, że konkretny nowotwór wystąpi w
konkretnej tkance i w z góry przewidzianej fazie rozwoju
myszy, to wyeliminujemy całkowicie przypadek.
Wyeliminujemy przypadkowe akcje mutagenu. Mówimy o
genetycznym programie myszy, sile aktywizującej „rakowe
geny” wewnątrz komórek. Ta mysz, młody samiec…
Na kolejnym zdjęciu dwa wielkie, różowe palce trzymały
Mysz Przyszłości® za przednie łapki, tak że stała pionowo jak
myszka z kreskówki, z zadartą do góry głową.
Zdawało się, że pokazuje swój różowy mały mysi języczek -
kiedyś fotografowi, teraz Irie.
Spod pyszczka, niczym wielka brudna kropla deszczu, zwisał
tumor.
-… ma nowotworowe geny H-ras w niektórych komórkach
skóry, którą w związku z tym zaczynają pokrywać liczne
łagodne guzy. Co ciekawe, u młodych samiczek nie pojawiają
się takie narośle…
Jedno oko było zamknięte, drugie otwarte. Zupełnie jakby
mysz mrugała porozumiewawczo. Cwane mysie perskie oko.
-… a dlaczego tak jest? Z powodu rywalizacji między
samcami - podczas walk dochodzi do otarć. A zatem nie jest to
imperatyw biologiczny, ale społeczny. Ale rezultat genetyczny
jest taki sam. Rozumiesz? I właśnie występowanie takich
różnic można pojąć tylko dzięki transge-nicznej myszy, przez
eksperymenty z genomem. Ta mysz, mysz, którą widzisz, jest
myszą wyjątkową, Irie. Zaszczepiłem jej raka i ten rak ujawni
się dokładnie wtedy, kiedy tego oczekuję. W piętnastym
tygodniu od zaszczepienia. Genetyczny kod tej myszy jest
nowy. To nowa rasa. Musisz wiedzieć, że trudno o lepsze
podstawy do opatentowania. Albo do zawarcia czegoś w
rodzaju układu co do podziału tantiem: osiemdziesiąt procent
dla Stwórcy, dwadzieścia dla mnie. Lub odwrotnie, w
zależności od sprytu mojego adwokata. Te nieszczęsne
sukinsyny z Harvardu wciąż kwestionują moje wyniki.
Osobiście nie jestem zainteresowany opatentowaniem Myszy.
Mnie interesuje nauka.
- O rany - powiedziała Irie, oddając z ociąganiem zdjęcia. -
Trudno to wszystko ogarnąć. Połowę z tego zrozumiałam, a
połowy w ogóle. To po prostu niesamowite.
- No cóż - powiedział Marcus z udawaną skromnością. -
Wypełnia mi to jakoś czas.
- A kiedy będziesz umiał wyeliminować element przypadku…
- Kto wyeliminuje element przypadku, ten będzie rządzić
światem - powiedział
Marcus z prostotą. - Dlaczego trzymać się kurczowo onko-
genów? Można zaprogramować każdy etap rozwoju
organizmu: reprodukcje, nawyki pokarmowe, długość życia -
mówił
głosem robota, rozkładając ramiona jak zombie i przewracając
oczami. - ZA-PA-NO-WAC
NAD ŚWIATEM.
- Już widzę nagłówki w gazetach - powiedziała Irie.
- A mówiąc poważnie - rzekł Marcus, przekładając zdjęcia w
folderze i zmierzając do szafy, żeby je tam schować - studia
nad wyizolowanym szczepem transgenicznych zwierząt
rzucają zasadnicze światło na rolę przypadku. Nadążasz za
mną? Poświęca się jedną mysz dla dobra ponad pięciu
miliardów istot ludzkich. Trudno to nazwać mysią apokalipsą.
Nie żądam chyba zbyt wiele.
- Nie, pewnie, że nie.
- Niech to szlag! Co za cholerna tandeta!
Marcus próbował po raz trzeci wsunąć dolną szufladę, po
czym straciwszy cierpliwość, kopnął w jej stalowy bok.
- Niech to jasna cholera!
Irie podeszła bliżej i zajrzała do otwartej szuflady.
- Musisz mieć więcej przegródek - powiedziała zdecydowanie.
- Poza tym używasz przeważnie formatu A3, A2 albo innego,
równie nietypowego. Musisz opracować jakąś metodę
składania; w tej chwili po prostu wsuwasz wszystko jak leci.
Marcus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
- Metodę składania! No, myślę, że kto jak kto, ale ty się na
tym znasz. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Przykucnął i znów próbował wepchnąć szufladę na siłę.
- Mówię poważnie. Nie wiem, jak możesz w ten sposób
pracować. To już moje parszywe notatki są lepiej
zorganizowane, choć ja nie zajmuję się problemem panowania
nad światem.
Marcus spojrzał na nią, nie podnosząc się z kolan. Z tej
perspektywy wyglądała jak masyw górski, jak miękka,
poduchowata wersja Andów.
- Słuchaj, co byś powiedziała na to: będę ci płacił piętnaście
funtów tygodniowo, jeśli zgodzisz się przychodzić dwa razy w
tygodniu i zapanujesz nad tą kartoteczną katastrofą. Ty się
czegoś dowiesz, a ja będę miał wszystko uporządkowane jak
należy. No więc jak?
No więc tak. Joyce płaciła już Millatowi trzydzieści pięć
funtów tygodniowo za tak zróżnicowane zajęcia jak opieka
nad Oscarem, mycie samochodu, pielenie chwastów, mycie
okien i odkładanie na jeden stos kolorowej makulatury. A tak
naprawdę płaciła Millatowi za samą jego obecność. Za
energię, jaką emanował. I za oparcie, jakie w nim znajdowała.
Irie znała się na tym, co jej proponowano. Nie podejmowała
się tego po pijanemu, pod wpływem prochów, w desperacji lub
oszołomieniu, tak jak to robił Millat. Co więcej, chciała tego,
chciała zintegrować się z Chalfenami, tworzyć z nimi jeden
organizm, odłączyć się od amorficznego, „przypadkowego”
organizmu własnej rodziny i transgenicznie stopić z innym.
Jak rzadkie zwierzę. Nowy gatunek.
Marcus zmarszczył brwi.
- Co tu jest do zastanawiania? Chciałbym, żebyś mi
odpowiedziała przed końcem tego tysiąclecia. To dobry
pomysł czy nie?
Irie skinęła z uśmiechem głową.
- Jasne. Od kiedy mam zacząć?
*
Alsana i Clara nie były bynajmniej zachwycone. Upłynęło
jednak trochę czasu, zanim wymieniły opinie na ten temat i
zjednoczyły się w swej dezaprobacie. Clara chodziła trzy razy
w tygodniu na kursy wieczorowe {„Imperializm brytyjski od
roku 1765 do dnia dzisiejszego”,
„Średniowieczna literatura walijska”, „Czarny feminizm”),
Alsana spędzała przy maszynie do szycia cały Boży dzień, gdy
tymczasem wokół niej szalała rodzinna wojna. Rozmawiały
przez telefon tylko sporadycznie, a widywały się jeszcze
rzadziej. Obie jednak odczuwały niezależnie od siebie
niepokój związany z Chalfenami, o których stopniowo
dowiadywały się coraz więcej. Po kilku miesiącach sekretnej
inwigilacji Alsana była już pewna, że to właśnie u Chalfenów
spędza regularnie czas Millat, kiedy nie ma go w domu. Jeśli
chodziło o Clarę, miała szczęście przyłapać Irie na kłamstwie i
dawno zdemaskowała bajeczki o siatkówce. Od miesięcy
słyszało się tylko: Chalfenowie to, Chalfenowie tamto, Joyce
powiedziała cudowną rzecz, Marcus jest taki strasznie mądry.
Clara nie należała jednak do tych, które od razu wszczynają
awantury; zawsze pragnęła rozpaczliwie dla Irie tego, co
najlepsze, i zawsze była przekonana, że dziewięć dziesiątych
rodzicielstwa polega na ofiarach i poświęceniu.
Zasugerowała nawet, że spotka się z Chalfenami, ale czy była
przesadnie nie-ufna, czy też Irie robiła wszystko, żeby do
spotkania nie doszło, dość, że istotnie nie doszło. Nie było też
sensu szukać sojusznika w Archibaldzie. Widywał Irie tylko
przelotnie - kiedy przychodziła do domu wziąć prysznic,
przebrać się lub zjeść - i nie obchodziły go zanadto jej
niekończące się bredzenia o dzieciach Chalfenów (Wygląda na
to, że to mili ludzie, kochanie), o czymś, co zrobiła Joyce
(Naprawdę? To bardzo mądrze, prawda, kochanie?) czy co
powiedział Marcus (Całkiem jak stary Einstein, co, kochanie?
No dobrze. Muszę pędzić. Jestem o ósmej umówiony z
Sammym u O’Connella). Archie miał skórę grubą jak aligator.
W jego przekonaniu ojcostwo dawało mu tak solidną
genetyczną pozycję (było najbardziej pewnym,
niepodważalnym faktem w jego życiu), że nie przyszło mu do
głowy, iż może się pojawić inny pretendent do ojcowskiego
tronu. Clara pozostawała więc sama z rozpaczliwą nadzieją, że
nie traci swej jedynej córki, i łykała krew z przygryzanych
warg.
Alsana jednak doszła w końcu do wniosku, że jest to otwarta
wojna i że potrzebuje sojusznika. Pod koniec stycznia 1991
roku, kiedy nie przeszkadzały jej już ani święta Bożego
Narodzenia, ani ramadan, sięgnęła pewnego dnia po
słuchawkę.
- Wiesz coś o tych Chaffinchach?
- Chalfenach. Chyba nazywają się Chalfenowie. Tak, zdaje się,
że to rodzice kolegi Irie - odparła Clara nieszczerze, chcąc się
najpierw dowiedzieć, co wie Alsana. - Joshui Chalfena.
Podobno miła rodzina.
Alsana parsknęła pogardliwie.
- Ja mówię na nich Chaffinche, no wiesz, są takie małe ptaszki
gów-nojady, które wyjadają też najlepsze nasiona! Te ptaki
robią w moich ziołach w ogrodzie to samo, co ci ludzie z
moim synem. Ale oni są gorsi, bo to ptaki z zębami, ostrymi
kłami - oni nie wydziobują nasion, ale po prostu rozszarpują
swoje ofiary! Co o nich wiesz?
- Hm, właściwie nic. Pomagali Irie i Millatowi w nauce, w
przedmiotach ścisłych, tak mi mówiła Irie. Jestem pewna, że
nie dzieje się nic złego, Alsi. I Irie dobrze teraz idzie w szkole.
Całymi dniami jest poza domem, ale naprawdę nie mogę w to
ingerować.
Clara usłyszała, jak Alsana wali z furią pięścią w poręcz
schodów.
- Poznałaś ich? Bo ja ich nie znam, a oni mają czelność dawać
mojemu synowi pieniądze i udzielać mu noclegu, jakby nie
miał swoich pieniędzy i domu. I na pewno mnie obgadują.
Bóg jeden wie, co on im tam o mnie opowiada! Kim oni są?
Nie znam ich w ogóle!
Millat spędza z nimi każdą wolną chwilę i nie widzę u niego
jakichś szczególnych postępów w nauce, a poza tym dalej pali
marihuanę i sypia z dziewczynami. Próbowałam porozmawiać
o tym z Samadem, ale on żyje w swoim świecie i po prostu nie
słucha. Wrzeszczy tylko na Millata i nie rozmawia ze mną.
Próbujemy zdobyć pieniądze, żeby sprowadzić z powrotem
Magida i zapisać go do jakiejś dobrej szkoły. Ja się tu staram
utrzymać rodzinę, żeby się nie rozpadła, a ci Chaffinche chcą
ją rozerwać na strzępy!
Clara zagryzła wargę i kiwała w milczeniu głową.
- Jesteś tam jeszcze?
- Jestem - powiedziała Clara. - No tak. Widzisz, Irie… ona ich
po prostu uwielbia.
Początkowo bardzo się złościłam, ale potem pomyślałam, że
jestem głupia. Archie uważa, że jestem głupia.
- Gdybyś powiedziała tej zakutej pale, że na Księżycu nie ma
grawitacji, też powiedziałby, że jesteś głupia. Dawałyśmy
sobie radę bez jego rad przez piętnaście lat, poradzimy sobie i
teraz. Clara - powiedziała Alsana zmęczonym głosem i jej
ciężki oddech aż zagrzechotał w słuchawce - myzawsze
trzymałyśmy się razem… Potrzebuję cięteraz.
- No tak… Ja tylko myślę…
- Proszę cię. Nie myśl. Mam bilety do kina, na stary francuski
film, taki jak lubisz. Na wpół do trzeciej. Spotkajmy się przed
kinem Tricycle. Bratanica bezwstydnica też przyjdzie.
Napijemy się herbaty. Porozmawiamy.
W kinie wyświetlali Do utraty tchu, czarno-biały film, na
szesnastce. Stare fordy i bulwary. Spodnie z mankietami i
chustki do nosa. Pocałunki i papierosy. Clara to uwielbiała
(Jaki piękny ten Belmondo! Jaka piękna ta Seberg! Jaki piękny
ten Paryż!), Neena uważała, że to zbyt francuskie, a Alsana nie
rozumiała, o co chodzi w tym cholernym filmie.
- Dwoje ludzi szlaja się po Francji, gada bzdury, zabija
policjantów, kradnie samochody, ona nigdy nie nosi stanika.
Jeśli to jest europejskie kino, to ja chcę oglądać przez siedem
dni w tygodniu filmy z Bollywood. No dobrze, czy możemy
przejść do rzeczy?
Neena odebrała szklanki z herbatą i postawiła je z rozmachem
na stoliku.
- O co chodzi z tymi tajemniczymi Chaffinchami? To brzmi
jak jakiś Hitchcock.
Alsana opisała sytuację w telegraficznym skrócie. Neena
sięgnęła do torebki po papierosy, zapaliła i wypuściła kłąb
mentolowego dymu.
- Ależ cioteczko, oni mi wyglądają na przemiłą mieszczańską
rodzinę, która pomaga Millatowi w nauce. To po to
wyciągnęłaś mnie z pracy? To raczej nie jest sekta Moon, co?
- Nie - powiedziała Clara ostrożnie. - Oczywiście, że nie, ale
twoja ciotka chce tylko powiedzieć, że skoro Millat i Irie
spędzają u nich tyle czasu, to dobrze byłoby wiedzieć, co to za
jedni, prawda? To chyba naturalne, nie?
- Chcę powiedzieć nie tylko to - zaprotestowała AJsana. -
Mówię, że ci ludzie zabierają mi syna! Ptaki z zębiskami!
Zrobią mi z niego jakiegoś Angola. Z premedytacją odciągają
go od jego kultury, rodziny i religii…
- A od kiedy to tak się cholernie przejmujesz jego religią?
- T y, bratanico bezwstydnico, nie wiesz, jak ja się
mordowałam, jak harowałam dla tego chłopca, n i e masz
pojęcia o…
- No to skoro nie wiem nic o niczym, to po jaką cholerę mnie
tu ściągałaś? Mam, kurwa, co innego do roboty. - Neena
złapała torebkę i wstała. - Przepraszam cię, Clara. Nie wiem,
dlaczego zawsze tak się to musi kończyć. Do zobaczenia…
- Siadaj - syknęła Alsana, chwytając ją za ramię. - Siadaj,
punkt dla ciebie, panno Przemądrzała Lesbijko. Słuchaj,
potrzebujemy cię, rozumiesz? Siadaj, przepraszam, Okej?
No, już dobrze.
- W porządku - powiedziała Neena, gasząc ze złością
papierosa na serwetce. - Ale powiem, co ja o tym myślę, a ty
choć raz zamknij tę swoją japę, jak ja mówię. Okej? Okej.
No więc powiedziałaś przed chwilą, że Irie radzi sobie
świetnie w szkole, a jeśli z Millatem jest inaczej, to nie ma w
tym nic dziwnego - on się w ogóle nie przykłada.
Przynajmniej ktoś próbuje mu pomóc. A jeśli zbyt często
widuje się z tymi ludźmi, to jestem pewna, że to jego wybór, a
nie ich. Wasz dom nie jest chyba w tej chwili jakąś
nadzwyczajną Krainą Szczęśliwości, co? Millat ucieka od
siebie samego i szuka czegoś, co jest tak odległe od Iqbalow,
jak to tylko możliwe.
- Akurat! Przecież oni mieszkają o dwie przecznice od nas! -
zawołała triumfalnie Alsana.
- Nie, cioteczko. Mentalnie oni są od was bardzo daleko.
Bycie Iqbalem bywa czasem trochę męczące, wiesz? Można
się udusić. Dla niego ta obca rodzina jest czymś w rodzaju
schronienia. Mają pewnie na niego dobry wpływ czy co.
- Czy co - powtórzyła Alsana złowieszczo.
- Czego ty się boisz, Alsi? On jest z innego pokolenia, sama to
zawsze mówisz.
Musisz mu pozwolić żyć po swojemu. Tak, tak, spójrz na mnie
- może dla ciebie jestem bezwstydnicą, Alsi, ale zarabiam
robotą w butach na przyzwoite życie. - Alsana spojrzała z
powątpiewaniem na sięgające kolan czarne buty, które Neena
sama zaprojektowała, uszyła i teraz miała na nogach. -1
prowadzę się bardzo dobrze - mam zasady. Mówię ci: on już
toczy wojnę z wujkiem Samadem. Nie potrzebuje jej jeszcze
toczyć z tobą.
Alsana wyburczała coś do swej aromatyzowanej herbaty.
- Jeśli już chcesz się o coś martwić, ciociu, to martw się o tych
ludzi ze SROM-u, z którymi zadaje się Millat. Oni są
obłąkani. I jest ich cholernie dużo. Są wśród nich tacy, po
których byś się nie spodziewała tego, że do nich należą. Na
przykład Mo, no wiesz, ten rzeźnik, oczywiście że wiesz, ci
Husseinowie-Ishmaelowie, cała rodzina ze strony Ardashira.
Tak, i on też. l ten cholerny Shiva z restauracji - też dał się
przekabacić!
- Brawo - powiedziała Alsana cierpko.
- Ale to nie ma nic wspólnego z właściwym islamem, Alsi. To
organizacja polityczna.
Jeden z tych małych skurwysynów powiedział mnie i Maxine,
że będziemy się smażyć w piekle. Widocznie dla niego
jesteśmy nędznymi stworzeniami, gatunkiem niższym od
ślimaków. Myślałam, że mu urwę jaja. To takich ludzi należy
się obawiać.
Alsana potrząsnęła głową i machnęła lekceważąco ręką.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - powiedziała. - Boję się, że
odbiorą mi syna. Jednego już straciłam. Już sześć lat nie
widziałam Magida. Sześć lat. A ci ludzie, ci Chaffinche, oni
spędzają więcej czasu z Millatem niż ja. Czy potrafisz
przynajmniej to zrozumieć?
Neena westchnęła i przez chwilę bawiła się guzikiem od
bluzki, po czym, widząc łzy wzbierające w oczach ciotki,
pojednawczo skinęła głową.
- Millat i Irie często chodzą tam na kolację - powiedziała cicho
Clara. - Pomyślałyśmy z Alsana, to znaczy twoją ciotką, że…
że mogłabyś kiedyś pójść z nimi - wyglądasz młodo, więc
mogłabyś iść z nimi i…
- Złożyć raport - dokończyła Neena, przewracając oczami. -
Zakraść się do obozu wroga. Ci biedacy nie mają pojęcia, w co
się wpakowali. Są pod obserwacją i nawet o tym nie wiedzą.
Zupełnie jak u Hitchcocka w Trzydziestu dziewięciu krokach.
- A więc zgoda czy nie? Neena jęknęła.
- Zgoda, ciociu. Skoro muszę…
- Będę ci bardzo wdzięczna - rzekła Alsana, dopijając herbatę.
*
Nie, rzecz nie w tym, że Joyce nie znosiła homoseksualistów.
Nawet ich lubiła. I oni lubili ją. Mimo woli zgromadziła nawet
wokół siebie na uniwersytecie fanklub, grupę mężczyzn,
którzy widzieli w niej połączenie Barbry Streisand, Bette
Davis i Joan Baez i spotykali się z nią raz w miesiącu, żeby
wspólnie przygotować dla niej kolację i podziwiać jej zmysł
estetyczny przejawiający się w pomysłowych strojach. A
zatem Joyce nie mogła żywić żadnych fobii wobec
homoseksualistów. Ale jeśli chodziło o lesbijki… coś ją w
nich deprymowało. Nie żeby ich nie lubiła. Ona po prostu nie
potrafiła ich zrozumieć. Joyce rozumiała, dlaczego mężczyźni
kochali mężczyzn; sama ich przez całe życie kochała, więc
wiedziała, na czym to polega. Zjawisko kobiet kochających
kobiety wykraczało jednak tak daleko poza jej zdolność
pojmowania świata, że nie mogła go zaakceptować. Znieść
samej myśli. Ona po prostu tego nie rozumiała. Choć Bóg
świadkiem, że starała się zrozumieć. W
latach siedemdziesiątych pilnie czytała The Well of Loneliness
i Our Bodies Ourselves (z krótkim rozdzialikiem
poświęconym temu problemowi), a ostatnio przeczytała i
obejrzała Nie tylko pomarańcze, ale żadna z tych lektur nie
odniosła pożądanego skutku. Joyce nie czuła się obrażona. Nie
widziała w tym po prostu sensu. Gdy więc Neena pojawiła się
na kolacji w towarzystwie Maxine, Joyce siedziała nad
przekąską (soczewica na żytnim chlebie) jak
zahipnotyzowana. Przez pierwsze dwadzieścia minut nie
mogła wyjść z osłupienia, podczas gdy reszta rodziny
Chalfenów odprawiała zwykły rytuał towarzyski
pomniejszony o jakże istotne kwestie pani domu. Ona zaś
czuła się trochę tak, jakby wpadła w hipnotyczny trans albo
siedziała w gęstym tumanie mgły, przez którą docierały do
niej strzępy rozmowy prowadzonej przy stole bez jej udziału.
- A więc jak zwykle pierwsze pytanie Chalfenów: czym się
panie zajmują?
- Butami. Ja szyję buty.
- Ach. Aha. Obawiam się, że to niezbyt wdzięczny temat do
błyskotliwej konwersacji.
A co z panią, piękna damo?
- Ja jestem piękną damą, która nic nie robi. Noszę buty, które
ona szyje.
- Ach tak. A zatem nie studiują panie?
- Nie, ja nie zawracam sobie głowy studiami. Czy to coś
złego? Neena była podobnie zjeżona.
- Uprzedzę pańskie pytanie i powiem, że ja też nie studiuję.
- Cóż, nie chciałem pań wprawiać w zakłopotanie. -1 nie
wprawił pan.
- Bo to dla mnie właściwie żadne zaskoczenie… Wiem, że nie
pochodzicie panie z najbardziej wykształconych rodzin na
świecie.
Joyce zdawała sobie sprawę z tego, że sprawy przybrały
niedobry obrót, ale nie potrafiła się włączyć, znaleźć słów,
żeby jakoś załagodzić sytuację. Miała na końcu języka setki
ryzykownych, dwuznacznych stwierdzeń i bała się, że jeśli
choć odrobinę rozewrze zaciśnięte wargi, któreś natychmiast
wymknie się przez tę szparkę (!). Marcus, który nigdy nie
zważał na to, czy kogoś obrazi czy nie, tokował dalej radośnie:
- Jesteście obie bardzo ponętne.
- Czyżby?
- Och, lesbijki zawsze mnie kusiły. I jestem pewien, że
niektórzy dżentelmeni mieliby pewne szansę - choć pewnie
przedkładacie urodę nad intelekt, więc ja bym ich nie miał.
- Jest pan strasznie pewny swojego intelektu, panie Chalfen.
- A czemu miałoby być inaczej? Jestem strasznie mądry.
Joyce przyglądała się im tylko i myślała: Kto tu dominuje?
Kto kogo poucza? Kto kogo rafinuje? Kto zapyla, a kto
troszczy się o resztę?
- To wspaniała rzecz gościć w domu kolejnych Iqbalow,
prawda, Josh?
- Ja się nazywam Begum, nie Iqbal - zauważyła Neena.
- Nie mogę się oprzeć wrażeniu - ciągnął Marcus niezrażony -
że połączenie Chalfen-Iqbal byłoby piekielną mieszanką. Jak
Fred i Ginger. Ty dałabyś nam seks, a my wrażliwość albo coś
innego. Co ty na to? Chalfen chodziłby koło ciebie na
paluszkach - masz w sobie żywiołowość Iqbalow. Indyjski
gorący temperament. Dziwna ta twoja rodzina: w pierwszym
pokoleniu same czuby, ale ci z drugiego mają głowy na karku.
- Posłuchaj pan: ktoś nie będzie nazywał mojej rodziny
czubami, okej? Nawet jeśli nimi są. Tylko ja mogę tak na nich
mówić.
- Coś ci powiem: spróbuj właściwie posługiwać się językiem.
Możesz oczywiście powiedzieć „ktoś nie będzie nazywał
mojej rodziny czu-bami”, ale to nie jest poprawne
gramatycznie. Powinnaś raczej powiedzieć: „Nikt nie będzie
nazywał…”, i tak dalej. To drobiazg, ale dbając o poprawność
języka, będziemy się lepiej rozumieć.
Potem, kiedy Marcus wyciągał z piekarnika danie główne
(ragout z kurczaka), usta Joyce otworzyły się nagle i z jakichś
niewyjaśnionych powodów wymknęło się z nich następujące
pytanie:
- Czy piersi służą warn za poduszki?
Niesiony do ust widelec Neeny znieruchomiał tuż przed jej
nosem. Millat zakrztusił
się kawałkiem ogórka. Irie czyniła rozpaczliwe wysiłki, żeby
zamknąć rozdziawione usta.
Maxine zachichotała.
Ale Joyce nawet się nie zarumieniła. Joyce pochodziła z rodu,
w którym impulsywne i uparte kobiety brnęły przez
afrykańskie bagna nawet wtedy, gdy murzyńscy tragarze
porzucali ładunki i zawracali z drogi, nawet gdy biali
mężczyźni, wspierając się na strzelbach, kręcili z rezygnacją
głowami. Była z tej samej gliny, co kobiety z pogranicza, które
uzbrojone tylko w Biblię, strzelbę i moskitierę, z zimną krwią
eliminowały brązowo-skórych mężczyzn zmierzających od
horyzontu w stronę równin. Joyce nie znała pojęcia rejterady.
Zamierzała wytrwać na swoich pozycjach.
- Po prostu w indyjskiej poezji mówi się często o piersiach
służących za poduszki, o bujnych, miękkich piersiach. I po
prostu… po prostu się zastanawiałam, czy biel śpi na brązie,
czy, jak by można oczekiwać, brąz na bieli? A rozwijając tę…
tę poduszkową metaforę, zastanawiałam się też, jak…
Nastąpiła cisza, długa, ogólna i nienaturalna. Neena
potrząsnęła z niesmakiem głową i upuściła z hałasem sztućce
na talerz. Maxine bębniła palcami, wygrywając nerwową
wersję motywu z Wilhelma Telia. Josh wyglądał tak, jakby
miał się za chwilę rozpłakać.
W końcu Marcus odrzucił głowę do tyłu, klasnął w dłonie i
zaniósł się gromkim chalfenowskim śmiechem.
- Cały wieczór dręczyło mnie to pytanie! Brawo, mateczko
Chalfen!
*
I tak oto po raz pierwszy w życiu Neena musiała przyznać
ciotce absolutną rację.
- Chciałaś, żebym ci złożyła raport, a więc składam: czuby,
świry, szaj-busy, psychole, kompletni obłąkańcy. I to wszyscy,
cholera, co do jednego.
AJsana słuchała jej z otwartymi ustami, kiwając głową, po
czym poprosiła Neenę, żeby po raz trzeci opowiedziała, jak to
podczas deseru
Joyce, podając biszkopt z owocami, dopytywała się, czy
muzułmankom nie przeszkadzają przy pieczeniu ciast te
długie, czarne szaty - czy rękawy nie nurzają się w cieście? I
czy nie ma niebezpieczeństwa, że zajmą się ogniem od
płomienia kuchenki gazowej?
- Totalny odjazd - podsumowała Neena.
Ale jak to bywa w podobnych przypadkach, kiedy podejrzenia
się już potwierdziły, nikt za bardzo nie wiedział, co począć z tą
informacją. Irie i Millat mieli po szesnaście lat i nieustannie
przypominali swoim matkom, że są pełnoletni i mogą robić, co
im się żywnie podoba. Clara i Al-sana były bezsilne, bo
przecież nie wchodziło w rachubę ryglowanie drzwi i
zakładanie krat w oknach. Sytuacja była teraz nawet gorsza.
Irie spędzała jeszcze więcej czasu na pławieniu się w
chalfenizmie. Clara zauważyła, że córka krzywi się, słuchając
rozmów swego ojca, i marszczy brwi na widok Clary zwiniętej
w kłębek na łóżku z jakimś popularnym szmatławcem. Millat
znikał czasami z domu na całe tygodnie, po czym wracał z nie
swoimi pieniędzmi, a jego artykulacja oscylowała między
gładką wymową Chalfenów a prostackim akcentem typów ze
SROM-u. Doprowadzał tym Samada do białej gorączki. Do
napadów irracjonalnej wściekłości. Chociaż nie: racje istniały.
Millat był ni psem, ni wydrą, ni to muzułmaninem, ni to
chrześcijaninem, ni Anglikiem, ni Bengalczy-kiem. Żył w
zawieszeniu, jakby dopasowując postępowanie do swojego
środkowego imienia Zulfikar, które oznacza szczęk
krzyżujących się mieczów.
- Ile razy można dziękować, kupując jedną rzecz? - warczał
Samad, obserwując, jak jego syn nabywa autobiografię
Malcołma X. - Dziękuję, kiedy jej podajesz książkę, dziękuję,
kiedy ona ją bierze, dziękuję, kiedy podaje cenę, dziękuję,
kiedy podpisujesz czek, d z i ę k u-j ę, kiedy ona go od ciebie
bierze! Nazywają to angielską uprzejmością, a to jest po
prostu arogancja. Jedyną istotą, która zasługuje na tyle
podziękowań, jest Allah!
Alsana po raz kolejny znalazła się między młotem a kowadłem
i usiłowała doprowadzić do jakiegoś kompromisu.
- Gdyby był tu Magid, pogodziłby was. On ze swoim umysłem
prawnika potrafi wszystko wyprostować. - Ale Magida nie
było, nie było też pieniędzy, żeby tę sytuację zmienić.
Potem nadeszło lato, a wraz z nim egzaminy. Irie uplasowała
się zaraz za Chalfenem-Pączuszkiem, a Millat wypadł
znacznie lepiej, niż kto-kolwiek, z nim samym włącznie, się
spodziewał. Była to niewątpliwie zasługa Chalfenów i Clara
na przykład czuła się lekko zawstydzona. Al-sana zaś
powiedziała tylko: - Iqbalowski umysł. W końcu Iqbalowie
triumfują - i postanowiła w imieniu Iqbalow i Jonesów uczcić
wydarzenie wielkim grillowaniem na trawniku Samada.
Przyszli wszyscy: Neena, Maxine, Ardashir, Shiva, Joshua,
ciotki, kuzyni, koledzy Irie, koledzy Millata, przyjaciele ze
SROM-u i dyrektor szkoły. Bawili się doskonale (z wyjątkiem
ludzi ze SROM-u, którzy utworzyli oddzielny krąg na stronie),
popijając z papierowych kubków tanie hiszpańskie wino
musujące zamiast szampana.
Wszystko szło dobrze, dopóki Samad nie wypatrzył kręgu
ludzi w zielonych muszkach stojących z założonymi na
piersiach rękami.
- A co ci tutaj robią? Kto tu wpuścił niewiernych?
- Przecież ty też tu jesteś-odparowała Alsana, patrząc
wymownie na trzy puszki guinnessa, które Samad zdążył
opróżnić, i na ściekający mu po brodzie tłuszcz z hot doga. -1
ty masz czelność krytykować innych?
Samad przeszył ją pełnym nienawiści wzrokiem i odszedł bez
słowa, żeby wraz z Archiem podziwiać ich wspólne dzieło:
odnowioną szopę na narzędzia. Clara wykorzystała sytuację,
żeby odciągnąć AJsanę na bok i zadać jej wreszcie pytanie,
które ją nurtowało.
Alsana aż tupnęła nogą, depcząc własną grządkę z kolendra.
- Nie! Nie ma mowy! Za co mam jej dziękować? Jeśli mu
dobrze poszło, to dzięki jego własnej inteligencji. Inteligencji I
q b a l a. Ani razu, ani r a z u ci zębaci Chaffinche nie raczyli
nawet do mnie zadzwonić. Nie zaciągniesz mnie tam nawet
wołami! Nigdy w życiu!
- Ale… pomyślałam po prostu, że byłoby dobrze iść i
podziękować jej za to, że poświęciła naszym dzieciom tyle
czasu… Może jesteśmy wobec niej niesprawiedliwe…
- Może pani sobie iść, jeśli pani chce, szanowna pani Jones.
Ale jeśli chodzi o mnie, to prędzej skonam, niż tam pójdę.
*
- A to jest doktor Solomon Chalfen. Był jednym z nielicznych,
którzy uważnie słuchali Freuda, kiedy cały Wiedeń uważał, że
ma przed sobą seksualnego dewianta.
Niesamowita twarz, nie uważasz? Taka bije z niej mądrość.
Już wtedy, kiedy Marcus pokazał
mi to zdjęcie, wiedziałam, że chcę wyjść za niego za mąż.
Pomyślałam wtedy: jeśli mój Marcus będzie tak wyglądał po
osiemdziesiątce, to jestem wielką szczęściarą!
Clara uśmiechnęła się i przez chwilę podziwiała w milczeniu
dagero-typ. Zdążyła do tej pory obejrzeć z podobnym
podziwem osiem zdjęć i co najmniej tyle samo pozostało jej
jeszcze do obejrzenia. Irie snuła się za nią smętnie.
- To szacowna, stara rodzina i, jeśli nie uznasz tego za
arogancję… przepraszam, Claro, czy mogę ci mówić po
imieniu?
- Bardzo proszę, pani Chalfen.
Irie czekała, kiedy Joyce zaproponuje, żeby i Clara zwracała
się do niej per ty.
- No więc, jak mówiłam, to bardzo szacowna i stara rodzina i,
jeśli nie uznasz tego za arogancję, to lubię sobie wyobrażać, że
w pewnym sensie Irie też już do niej należy. To takie
niezwykłe dziecko. Jest nam bardzo miło, że do nas
przychodzi.
- Myślę, że jej też sprawia to przyjemność. I naprawdę wiele
państwu zawdzięcza. Jak zresztą my wszyscy.
- O, nie, nie, nie. Ja wierzę w misję intelektualistów… poza
tym to nam daje tyle radości! Naprawdę. Mam nadzieję, że
będziemy ją nadal widywać, mimo że już po egzaminach. Są
jeszcze zresztą końcowe.
- Ach, jestem pewna, że i tak będzie przychodzić. Opowiada
cały czas o pani i pani mężu. „Chalfenowie to, Chalfenowie
tamto…”
Joyce uścisnęła jej dłoń.
- Och, Claro, jakże mi miło. I cieszę się, że wreszcie się
poznałyśmy. Ach, ale nie dokończyłam ze zdjęciami. Na czym
to przerwałyśmy? - o tak, to jest Anna i Charles -
cioteczna babka i wuj - od dawna niestety nie żyją. On był
psychiatrą, tak, tak, kolejnym w rodzinie, a ona biologiem,
botanikiem - a więc moją bratnią duszą.
Joyce cofnęła się nieco i, podparłszy się pod boki, przez
chwilę przyglądała się zdjęciom jak krytyk w galerii.
- Jak się tak zastanowić, to wszystko musi być w genach,
prawda? Przynajmniej jeśli chodzi o inteligencję - same
warunki bytowe niczego nie wyjaśniają. Nie sądzisz?
- Hm… chyba tak - zgodziła się Clara.
- A tak z czystej ciekawości, bo to naprawdę interesujące, jak
sądzisz, po jakich przodkach Irie dziedziczy inteligencję,
jamajskich czy angielskich?
Clara powiodła wzrokiem wzdłuż szeregu dawno nieżyjących
białych mężczyzn w sztywnych kołnierzykach, czasem w
mundurach, z mo-noklami, czasem na łonie rodziny,
ściśniętych i zastygłych w bezruchu, żeby ślamazarny aparat
mógł ich zarejestrować.
Wszyscy ci ludzie przypominali jej kogoś, a mianowicie jej
własnego dziadka, chwackiego kapitana Charliego Durhama z
jednej zachowanej fotografii: wymizero-wany i blady, patrzył
na niej wyzywająco w obiektyw, tak jakby to nie aparat robił
mu zdjęcie, ale jakby on sam chciał siłą odcisnąć swój
wizerunek na emulsji. Był, jak to określał Kingsley, „krzepkim
chrześcijaninem”. Rodzina Bowdenów nazywała go Białasem.
„Ten gupek myśli, że czego dotchnie, to jego!”
- Po moich - odpowiedziała Clara niepewnie. - Myślę, że to
sprawa angielskiej krwi w moich żyłach. Mój dziadek był
Anglikiem i to podobno całkiem niczego sobie. Jego córka,
czyli moja matka, urodziła się podczas trzęsienia ziemi w
1907 roku. Zawsze myślę, że to może walące się domy
potrząsnęły jak trzeba szarymi komórkami Bowdenów, bo od
tej pory wiedzie nam się doskonale!
Joyce zorientowała się, że Clara oczekuje wybuchu śmiechu -
i pośpiesznie spełniła to oczekiwanie.
- Ale mówiąc poważnie, pewnie to sprawa kapitana Charliego
Durhama. Wszystko, co umiała moja babka, zawdzięczała
jemu. Porządna „angielska” edukacja. Nie sądzę, żeby to mógł
być ktoś inny.
- Ależ to fascynujące! Zawsze to mówię Marcusowi - to
sprawa genów, niezależnie od tego, co on sądzi na ten temat.
Twierdzi, że upraszczam, ale on z kolei za bardzo teoretyzuje.
A moje przypuszczenia potwierdzają się na każdym kroku.
Kiedy Joyce zamknęła za nią drzwi, Clara znów przygryzła
wargę; była sfrustrowana i wściekła. Po co wspominała o
kapitanie Charliem Durhamie? To by!o wierutne kłamstwo.
Fałsz, taki sam jak jej sztuczne białe zęby. Clara była bardziej
rozgarnięta niż kapitan Charlie Durham. Prawdopodobnie
nawet babka Ambrosia była bardziej rozgarnięta niż kapitan
Charlie Durham. Kapitan Charlie Durham nie był w ogóle
rozgarnięty. Uważał się za takiego, ale bynajmniej taki nie był.
Poświęcił tysiąc ludzi, żeby ocalić jedną kobietę, której tak
naprawdę nie znał. Kapitan Charlie Durham był nicponiem i
„gupkiem”.
13. Korzenie Hortense Bowden
Odrobina angielskiego wykształcenia może być rzeczą
niebezpieczną. Ulubionym przykładem Alsany na poparcie tej
tezy była stara opowieść o lordzie Ellenborough, który po
oderwaniu od Indii prowincji Sind, wysłał do Delhi telegram
zawierający jedno tylko słowo: peccavi, łaciński czasownik,
który znaczy zgrzeszylem.
- Anglicy to jedyni ludzie - mawiała z niesmakiem - którzy
chcą człowieka uczyć, a jednocześnie go okradają. - Nieufność
Alsany wobec Chalfenów była ni mniej, ni więcej tylko
wyrazem takiej filozofii.
Clara zgadzała się z nią, ale z powodów bardziej rodzinnych,
ze względu na rodzinną pamięć, na coś, czego nie dało się
zapomnieć, czyli ślad złej krwi w żyłach Bowdenów. Jej
matka, jeszcze w łonie swojej matki (bo jeśli mamy tu
przywołać tę historię, musimy z powrotem powkładać je jedną
w drugą jak rosyjskie matrioszki: Irie w Clarę, Clarę w
Hortense, Hortense w Ambrosię), była milczącym świadkiem
tego, co się dzieje, kiedy jakiś Anglik zdecyduje nagle, że ktoś
potrzebuje wykształcenia. Bo kapitanowi Charliemu
Durhamowi - świeżo oddelegowanemu na Jamajkę - nie
wystarczyło, że pewnego majowego wieczoru 1906 roku
zapłodnił po pijanemu w spiżarni nieletnią córkę swojej
gospodyni. Nie zadowoliło go odebranie jej dziewictwa.
Musiał ją jeszcze czegoś nauczyć.
- Mię? On chce m i e uczyć? - Ambrosia Bowden położyła
dłoń na małej wypukłości, czyli na Hortense, starając się
wyglądać jak najnie-winniej. - A po co on chce mię uczyć?
- Trzy razy w tygodniu - odparła jej matka. -1 nie pytaj,
dlaczego. Bóg świadkiem, że wyjdzie ci to na dobre. Bądź
wdzięczna za taką szczodrobliwość. Nie ma co pytać,
dlaczego i po co, kiedy taki przystojny, uczciwy angielski
dżentelmen jak pan Durham chce wyświadczyć uprzejmość.
- Gra słów: peccavi to po angielsku / have sinned
(zgrzeszyłem), co odczytane na glos brzmi tak samo jak /
have Sind {mam/zdobyłem Sind).
Nawet Ambrosia Bowden, kapryśna, długonoga, maga wiejska
dziewczyna, która w ciągu czternastu lat ani razu nie widziała
szkolnej klasy, wiedziała, że to wszystko to jakieś
nieporozumienie. Kiedy Anglik chce być wspaniałomyślny,
należy przede wszystkim zapytać, dlaczego, bo zawsze coś się
za tym kryje.
- Jeszcześ tutaj, kochana? On cię szuka. Już cię tu nie ma!
Liczę do trzech i żebym cię tu nie widziała!
I tak Ambrosia Bowden, z Hortense w środku, popędziła na
górę do pokoju kapitana i odtąd wracała tam trzy razy w
tygodniu po nauki. Litery, liczby, Biblia, historia Anglii,
trygonometria - kiedy zaś kończyła z tymi sprawami, a matki
nie było w domu i nie groziło żadne niebezpieczeństwo z jej
strony - anatomia, która byia dłuższą lekcją, udzielaną przez
kapitana leżącej pod nim na wznak i chichoczącej uczennicy.
Kapitan Durham powiedział jej, żeby nie lękała się o dziecko,
że nic mu się złego nie stanie. Kapitan Durham powiedział jej
też, że to ich trzymane w tajemnicy dziecko będzie
najmądrzejszym Murzyniątkiem na Jamajce. Miesiące mijały
szybko, a Ambrosia uczyła się od przystojnego kapitana
mnóstwa cudownych rzeczy. Nauczył ją, jak interpretować
niedole Hioba i jak odczytywać przestrogi zawarte w
Apokalipsie św. Jana, jak machać kijem do krykieta i jak
śpiewać Jeruzalem. Jak dodać słupek liczb. Jak odmieniać
łacińskie rzeczowniki. Jak całować mężczyznę w ucho, aż ten
zacznie płakać jak dziecko. Głównie jednak uczył ją, że nie
jest już służącą, że jej wykształcenie wyniosło ją na wyższy
poziom, że w głębi duszy jest damą, choć jej codzienne
obowiązki pozostały niezmienione. „Tutaj, o tu”, lubił mówić,
pokazując miejsce w okolicach mostka, dokładnie ten punkt,
gdzie zwykle opierała szczotkę do zamiatania, „nie jesteś już
panną służącą, Ambrosia, nie jesteś już też panną”, powtarzał,
zadowolony ze swojego dowcipu.
A potem pewnego popołudnia, kiedy do urodzin Hortense
pozostało jeszcze pięć miesięcy, Ambrosia wbiegła po
schodach w bardzo luźnej, maskującej ciążę perkalowej
sukience i zapukała jedną ręką w drzwi, chowając drugą, w
której trzymała bukiecik angielskich nagietków, za plecami.
Chciała sprawić niespodziankę swemu ukochanemu,
przynosząc mu kwiatki, które przypomniałyby mu kraj
rodzinny. Ale on zniknął.
- Nie pytaj mnie, dlaczego - powiedziała matka Ambrosii,
mierząc podejrzliwie wzrokiem brzuch córki. - Po prostu wstał
nagle i poszedł sobie. Powiedział, żebyś poleciała migiem do
majątku i stawiła się przed panem Glenardem, zacnym
chrześcijaninem i dżentelmenem. Bóg świadkiem, że wyjdzie
ci to na dobre. Jeszcześ tutaj, kochana? Liczę do trzech i…
Ale zanim matka zdążyła dokończyć zdanie, Ambrosia była za
drzwia-mi.
Durham pojechał prawdopodobnie opanować sytuację w
drukarni w Kingston, gdzie młody człowiek nazwiskiem
Garvey zorganizował strajk domagających się podwyżek
drukarzy. A potem zamierzał przez trzy kolejne miesiące
musztrować żołnierzy z Trynidadu, wcielonych do Armii Jego
Królewskiej Mości, pokazać im, co się czym je. Anglicy są
prawdziwymi ekspertami w porzucaniu jednych zobowiązań i
podejmowaniu innych. Lubią też jednak myśleć o sobie jako o
ludziach obdarzonych wrażliwym sumieniem, a więc
tymczasem Durham powierzył dalszy ciąg edukacji Ambrosii
Bowden swemu dobremu przyjacielowi, sir Edmundowi
Fleckerowi Glenardowi, który podobnie jak on uważał, że
tubylcy potrzebują pouczeń, chrześcijańskiej wiary i
moralnego przewodnictwa. Glenard był
zachwycony nową podopieczną - a kto by nie był? - piękną,
posłuszną dziewczyną, pracowitą i biegłą w pracach
domowych. Po dwóch tygodniach jednak ciąża stała się
widoczna. Ludzie zaczęli gadać. Tak po prostu być dalej nie
mogło.
- Nie pytaj, dlaczego - powiedziała matka Ambrosii,
wyrywając pełen ubolewań list Glenarda z rąk płaczącej córki.
- Może jeszcze się poprawisz. Może nie chce mieć grzesznicy
w domu. No to jesteś z powrotem! Nic się teraz nie da zrobić!
- W liście, jak się okazało, była jednak pewna pocieszająca
sugestia. - Tu pisze, że on chce, żebyś poszła do pewnej damy
chrześcijanki, pani Brenton. Pisze, że możesz u niej zostać.
Jak się okazało, Durham pozostawił także instrukcję, że
Ambrosia powinna wstąpić do Kościoła anglikańskiego,
Glenard sugerował jamajski Kościół metodystów, ale pani
Brenton, popędliwa szkocka stara panna, która specjalizowała
się w nawracaniu zbłąkanych duszyczek, miała swoją
koncepcję. - Idziemy na spotkanie z Prawdą - powiedziała
stanowczo, kiedy przyszła niedziela, bo nie lubiła używać
słowa „kościół”. - Ty, ja i ta niewinna kruszyna -
powiedziała, klepiąc Ambrosię po brzuchu, tuż obok główki
Hortense - pójdziemy posłuchać słów Jehowy.
(Bo to właśnie pani Brenton wprowadziła Bowdenów do
grona świadków, russellitów, strażników, badaczy Pisma
Świętego - w tamtych czasach występowali pod wieloma
nazwami. Pani Brenton poznała osobiście Charlesa Taze
Russella w Pittsburgu, na przełomie stuleci, i była porażona
wiedzą tego człowieka, jego oddaniem, widokiem jego bujnej
brody.
To pod jego wpływem porzuciła protestantyzm i jak każdy
kon-wertyta zaczęła czerpać wielką przyjemność z nawracania
innych. Znalazła dwa łatwe i chętne obiekty w osobie
Ambrosii i dziecka w jej brzuchu, tym wdzięczniejsze, że nie
miały się z czego nawracać).
Prawda wkroczyła do świata Bowdenów tejże zimy 1906 roku
i poprzez krwiobieg Ambrosii przeniknęła do Hortense.
Hortense była głęboko przekonana, że w chwili, gdy matka
poznała Jehowę, ona, Hortense, doznała objawienia, choć
pozostawała jeszcze w jej łonie. Po latach przysięgała na
każdą Biblię, jaką jej podsunięto, że nawet w brzuchu matki
słyszała każde słowo Zarania Tysiąclecia pana Russella,
czytanego co wieczór Ambrosii i przenikającego jakby drogą
osmozy do jej duszyczki. Tylko tym dało się wytłumaczyć
wrażenie, że pamięta ową lekturę sześciotomowe-go dzieła, i
to, że zakrywszy dowolną stronicę dłonią, mogła cytować
tekst z pamięci, choć nigdy wcześniej go nie czytała. To
właśnie dlatego korzenie Hortense sięgają samych początków,
bo ona była tam obecna; pamięta wydarzenia z czternastego
stycznia 1907 roku, dnia straszliwego trzęsienia ziemi na
Jamajce, nie jak przez mgłę, ale kryształowo jasno i wyraźnie.
„Ciebie szukam. Ciebie pragnie moja dusza. Ciało moje
omdlało z tęsknoty za tobą w krainie suchej i wyczerpanej, w
której nie ma wody…”
Tak śpiewała Ambrosia, gdy jej ciąża osiągnęła pełnię i
dziewczyna biegała z wielkim bębnem po King Street, modląc
się o powrót Chrystusa lub Charliego Durhama - tych dwóch
mężczyzn, którzy mogli ją zbawić, a więc ciągle jej się mylili.
Była w połowie trzeciego wersetu, tak przynajmniej
opowiadała Hortense, kiedy ten hałaśliwy stary opój sir
Edmund Flecker Glenard, czerwony na twarzy - bo wypił o
jednego głębszego za dużo - wytoczył się z klubu Jamaica i
zastąpił jej drogę. „Służąca kapitana Durhama!”, zawołał, jak
pamiętała Hortense, co niby miało być pozdrowieniem.
„Piękny mamy dzień, nieprawdaż?” Ambrosia przeszyła go
tylko spojrzeniem i usiłowała wyminąć natręta, ale
zatarasował jej drogę swoim potężnym cielskiem.
„A więc sporządniałaś ostatnio, moja droga? Doszły mnie
słuchy, że pani Brenton wciągnęła cię do swojego Kościoła.
To bardzo ciekawi lu-dzie, ci świadkowie. Zastanawiam się
jednak, czy są odpowiednio przygotowani na przyjęcie do
swej trzódki takiej nowej ciemnoskórej owieczki.”
Hortense pamiętała doskonale dotknięcie gorącej ręki, która
wylądowała na brzuchu matki, i pamiętała, że kopnęła ją z
całej siły.
„Och, wszystko w porządku, moje dziecko. Kapitan zdradził
mi twój mały sekret. Ale naturalnie sekrety mają swoją cenę,
Ambrosio. Tak jak mają cenę ignam, piment i mój tytoń.
Widziałaś stary hiszpański kościół Santa Antonia? Byłaś
kiedyś w środku? To tu niedaleko.
Wnętrze to istne cudo, choć raczej pod względem estetycznym
niż religijnym. Nie zajmie nam to dużo czasu, moja droga. W
końcu nigdy nie powinno się marnować okazji do zdobycia
odrobiny wiedzy”.
*
Każdą chwilę przeżywamy podwójnie, wewnętrznie i „od
zewnątrz”, i są to dwie różne chwile. Na zewnątrz była masa
białego kamienia, ołtarz pokryty łuszczącą się złotą farbą,
nikłe światło, dymiące świece, pustka. Hiszpańskie nazwiska
wyryte w podłodze, wielka marmurowa Madonna z pochyloną
głową, stojąca wysoko na cokole. Kiedy Glenard zaczął
dotykać Ambrosii, dokoła panował jakiś nadprzyrodzony
spokój. Ale w środku był
gwałtowny łomot serca, napięcie tysięcy mięśni, które
usiłowały rozpaczliwie pohamować edukacyjne zapędy Gle-
narda. Jego zimne, wilgotne palce nawet tu, w kościele,
dobierały się do niej, wślizgując się pod cienki perkal,
ściskając sutki i miętosząc piersi ciężkie od mleka, które nie
było przeznaczone dla tak brutalnych ust. Wewnętrznie
Ambrosia biegła już przez King Street. Ale na zewnątrz
skamieniała. Jakby wrosła w ziemię, zamieniając się w
kamienną Madonnę.
A potem świat zadrżał. W Ambrosii ruszyły wody, a na
zewnątrz roz-pękła się podłoga. Ściana w głębi runęła, witraże
eksplodowały i Madonna runęła w dół z wysokości, niczym
zemdlony anioł. Ambrosia ruszyła, potykając się, ku wyjściu,
ale dotarła tylko do konfesjonałów, kiedy ziemia pękła z
potężnym hukiem po raz drugi; dziewczyna upadła tuż obok
Glenarda, który leżał zmiażdżony pod aniołem, z
opuszczonymi do kostek spodniami.
Dookoła leżały jego rozsypane zęby. Ziemia nie przestawała
wibrować. Nastąpił drugi wstrząs. I trzeci. Runęły filary,
zniknęło pół dachu. Każdego innego dnia krzyki Ambrosii
wydawane przy każdym skurczu jej łona, kiedy Hortense parła
do wyjścia, zwróci-łyby czyjąś uwagę, ktoś pośpieszyłby z
pomocą. Tego dnia jednak w Kingston nastąpił koniec świata.
Krzyczeli wszyscy.
Gdyby to była baśń, powinien w tym momencie wkroczyć na
scenę kapitan Durham, żeby odegrać rolę bohatera. Wydaje
się, że spełnia wszelkie niezbędne warunki do jej odegrania.
Rzecz nie w tym, że nie jest dostatecznie przystojny, wysoki
czy silny albo że nie chce jej pomóc bądź że jej nie kocha (O,
kocha ją, tak jak Anglicy zawsze kochali Indie, Afryk? i
Irlandię; to właśnie w miłości tkwi problem, w tym, że ludzie
źle traktują ukochane osoby) - kapitan posiada wszystkie te
zalety. Ale może po prostu niewłaściwa jest sceneria.
Może nic, co zdarza się na zagrabionej ziemi, nie może się
zakończyć szczęśliwie.
Bo kiedy Durham wraca, już nazajutrz po pierwszych
wstrząsach, zastaje wyspę doszczętnie zniszczoną; dwa tysiące
ludzi nie żyje, na wzgórzach płonie ogień, całe dzielnice
Kingston osunęły się do morza, panuje głód, przerażenie,
ziemia pochłonęła całe ulice, ale nic nie przejmuje go taką
grozą jak myśl, że może jej już nigdy nie zobaczyć. Teraz już
pojmuje, czym jest miłość. Stoi na placu apelowym, samotny i
oszołomiony, otoczony tysiącem czarnych twarzy, których nie
rozpoznaje. Jedyną oprócz niego białą postacią jest posąg
Wiktorii, który pięć wtórnych wstrząsów obróciło wokół osi
tak, że teraz królowa wygląda, jakby wypięła się na ludzi. I nie
jest to dalekie od prawdy. Bo to Amerykanie, nie Anglicy,
mają siły i środki, żeby udzielić znaczącej pomocy i trzy
okręty wojenne pełne rozmaitego dobra podpływają ostrożnie
do brzegu od strony Kuby. Jest to dla Ameryki reklamowy
strzał
w dziesiątkę, czego rząd brytyjski nie może strawić, i
Durhamowi, podobnie jak jego angielskim pobratymcom
trudno się pozbyć uczucia urażonej dumy. Wciąż myśli o tej
ziemi jak o swojej, swojej na tyle, żeby jej pomagać albo ją
ciemiężyć, nawet teraz, kiedy ta ziemia dowiodła, że ma
własny rozum. Angielska edukacja Durhama daje znać o
sobie, czuje się więc zlekceważony, kiedy dostrzega dwóch
amerykańskich żołnierzy, którzy zeszli na ląd bez zezwolenia
(każde takie zejście musi być zgłoszone Durhamowi lub jego
zwierzchnikom) i teraz stoją przed budynkiem swego
konsulatu, bezczelnie żując tytoń. To dziwne uczucie, owa
bezsilność, to odkrycie, że istnieje inny kraj, lepiej niż Anglia
przygotowany i wyposażony, żeby ratować tę wysepkę.
Dziwne jest też uczucie, kiedy człowiek patrzy na morze ludzi
o hebanowej skórze i nie możne znaleźć tej, którą kocha, tej,
która, jak sam uważa, jest jego własnością. Bo Durham dostał
właśnie rozkaz, by stanąć tu przed tłumem i wyczyrywać
nazwiska tej garstki służących, lo-kai i pokojówek, tych
wybrańców, których Anglicy zabiorą z sobą na Kubę i udzielą
im schronienia do czasu, aż wygasną pożary. Gdyby znał jej
nazwisko, wywołałby je teraz, Bóg świadkiem. Ale ucząc ją
tylu rzeczy, sam nigdy się nie nauczył jej nazwiska. Nigdy o
nie nie pytał.
A jednak to nie z powodu tego przeoczenia kapitana Durhama,
Wielkiego Nauczyciela, przeszedł on w annałach klanu
Bowdenów do historii jako „gupek”. Dość szybko zdołał
ustalić, gdzie jest Ambrosia. Wypatrzył w tłumie małą
kuzynkę Marlene i posłał ją z liścikiem do domu modlitwy,
gdzie widziano ostatnio Ambrosię śpiewającą wraz z innymi
świadkami pieśń dziękczynną na Dzień Sądu. Gdy Marlene
mknęła przez miasto ile sił w popielatych od pyłu nogach,
Durham, uznawszy, że wszystko, co było do zrobienia, zostało
zrobione, udał się niespiesznie do King’s House, rezydencji sir
Jamesa Swettenhama, gubernatora Jamajki. Poprosił go, by
uczynił wyjątek dla Ambrosii - „wykształconej Murzynki”,
którą on, Durham, zamierza poślubić. Ona nie była taka jak
inne, musiało się więc znaleźć dla niej miejsce u jego boku na
najbliższym odpływającym statku.
Ale jeśli ma się władać nie swoim krajem, człowiek musi
nabrać zwyczaju ignorowania takich próśb. Swettenham
powiedział mu wprost, że na jego statkach nie ma miejsca dla
czarnych dziwek ani dla bydła. Durham, głęboko urażony i
pałający żądzą zemsty, wywnioskował, że Swettenham nie ma
tu sam nic do powiedzenia, czego dowodem było przybycie
amerykańskich okrętów, wypalił więc na odchodnym, że
widział dwóch amerykańskich żołnierzy, którzy zeszli na ląd,
na terytorium brytyjskie, bez zezwolenia, a zatem są
bezczelnymi intruzami na ziemi, która do nich nie należy.
„Czy pan nie przesadza?”
- zapytał czerwony na twarzy jak skrzynka pocztowa, a potem
dodał, odwołując się do religii kolonizatorów, którą wyssał z
mlekiem matki. „Czy to nie jest wciąż jeszcze nasz kraj? Czy
wystarczy, że ziemia trochę zadudniła, żeby cały nasz
autorytet runął w gruzy?” Cała reszta to ta straszna rzecz, jaką
jest historia. Kiedy Swettenham kazał
amerykańskim statkom zawrócić na Kubę, Marlene przybiegła
z powrotem z odpowiedzią Ambrosii. Z jednym zdaniem
wydartym z Księgi Hioba: „Moją wiedzę zaczerpnę z daleka”.
(Hortense zatrzymała egzemplarz Biblii, z którego została
wydarta ta sentencja, i lubiła powtarzać, że od tej pory żadne z
Bowdenów nie czerpało nauk z innego źródła niż prosto od
Boga). Marlene wręczyła kartkę Durhamowi i radosna jak
szczygiełek pobiegła na plac apelowy, by szukać swoich
rodziców, którzy poranieni i krańcowo wyczerpani czekali jak
tysiące innych na przybycie statków. Chciała im przekazać
dobrą nowinę, którą usłyszała od Ambrosii: „Już wkrótce, już
wkrótce”. „Chodzi o statki?” - zapytała Marlene i Ambrosia
skinęła głową, choć była zbyt pogrążona w modlitwie i
ekstazie, żeby usłyszeć jej pytanie.
„Już wkrótce, już wkrótce” - powiedziała, powtarzając to,
czego nauczyła się z Objawienia, czego Durham, a potem
Glenard i pani Brenton uczyli ją na różne sposoby i czemu
zaświadczyły ogień i pękająca z hukiem ziemia. „Już wkrótce”
- powiedziała Ambrosia Marlene, która wzięła jej słowa za
cytat z Ewangelii. Odrobina angielskiej edukacji może być
rzeczą niebezpieczną.
14. Bardziej angielski niż Anglik
Zgodnie ze wspaniałą tradycją angielskiego systemu edukacji
Marcus i Magid zostali korespondencyjnymi przyjaciółmi. To,
w jaki sposób do tego doszło, było przedmiotem zażartej
dyskusji {Alsana obwiniała Millata, Millat utrzymywał, że to
Irie dała Marcusowi adres, Irie z kolei twierdziła, że to Joyce
zajrzała do jej notesu z adresami - i to wyjaśnienie było
właściwe) - tak czy inaczej, Marcus i Magid zaczęli
korespondować i od marca 1991
roku wymieniali listy z częstotliwością i regularnością, którą
zakłócały tylko niedociągnięcia bengalskiego systemu
pocztowego. Ich wydajność korespondencyjna była wprost
niewiarygodna. W ciągu dwóch miesięcy uzbierał się tom co
najmniej tak gruby jak dzieła zebrane Keatsa, a pod koniec
trzeciego sterta listów zaczęła się w szybkim tempie zbliżać
pod względem objętości do rekordów prawdziwych
epistofilów, świętego Pawła, Klaryssy, Niezadowolonych z
Tun-bridge Wells. Marcus zachowywał kopie wszystkich
swoich listów, a zatem Irie musiała radykalnie zmienić system
archiwizowania i wygospodarować osobną szufladę wyłącznie
na ich korespondencję. Zamiast pozwolić, by o wszystkim
decydowały same daty, klasyfikowała listy według dwóch
kryteriów - najpierw według autorstwa, a dopiero potem
według chronologii. Bo najważniejsi byli w tym wszystkim
ludzie. Ludzie, którzy utrzymywali łączność przez kontynenty,
przez oceany. Irie opatrzyła dwa zestawy korespondencji
nalepkami - na jednej był napis „Marcus do Magida”, na
drugiej „Magid do Marcusa”.
Pewnego dnia nieprzyjemne, mieszane uczucie zazdrości
połączonej z urazą doprowadziło do tego, że Irie jako
sekretarka popełniła nadużycie. Wyciągnęła mały plik listów,
których braku Marcus nie powinien był zauważyć, zabrała je
do domu, powyciągała z kopert, a następnie po uważnej
lekturze, która zawstydziłaby F. R, Leavisa, odniosła je i
pieczołowicie umieściła z powrotem w archiwum. To, co
znalazła w opa-trzonych kolorowymi znaczkami lotniczych
kopertach, nie wprawiło jej bynajmniej w radosny nastrój.
Jej mentor miał nowego protegowanego. Marcus i Magid.
Magid i Marcus. To nawet brzmiało lepiej. Podobnie jak
Watson i Crick brzmiało lepiej niż Watson, Crick i Wilkins.
John Donnę napisał w jednym z wierszy, że „listy łączą dusze
bardziej niż pocałunki”, i była to prawda; Irie poważnie
zaniepokoiła taka zażyłość, taka atramentowo-papierowa unia
dwojga ludzi, jaka się zrodziła pomimo dzielącej ich
odległości. Żadne listy miłosne nie mogły być bardziej
żarliwe. Żadna namiętność bardziej odwzajemniana - i to od
samego początku. Pierwsze listy, przepełnione bezgraniczną
radością z wzajemnego rozpoznania w sobie bratnich dusz,
nudne dla wścibskich chłopców z poczty w Dhace, a
oszałamiające dla Irie, dla samych autorów były czymś wręcz
fascynującym:
Mam wrażenie, jakbym znał Cię od zawsze; gdybym byt
hindusem, uznałbym, że spotkaliśmy się w jakimś poprzednim
życiu. - Magid
Myślisz podobnie jak ja. Jesteś precyzyjny. Podoba mi się to. -
Marcus Wyjaśniasz to tak świetnie i wyrażasz moje myśli
lepiej, niż mnie się to kiedykolwiek udało. Jaki impuls jest
najważniejszy w moim pragnieniu studiowania prawa, w
mojej tęsknocie, by poprawić los mojego nieszczęsnego kraju,
który pada ofiarą rozmaitych przelotnych kaprysów Boga,
każdego huraganu i każdej powodzi? Co jest podstawą, jakie
marzenie scala te ambicje? Marzenie, by nadać światu sens.
By wyeliminować to, co przypadkowe. - Magid
Potem nastąpił okres wzajemnej admiracji. Który trwał
dobrych parę miesięcy.
To, nad czym pracujesz, Marcus - te nadzwyczajne myszy - to
prawdziwa rewolucja.
Zgłębiając tajniki dziedziczonych cech, docierasz bez
wątpienia prosto do sedna ludzkiego losu, i to w sposób tak
zarazem dramatyczny i dogłębny jak poeta, tyle że Ty jesteś
uzbrojony w coś niezwykle istotnego, czego żaden poeta nie
ma: w prawdę. Jestem pełen podziwu dla wizjonerskich idei i
dla wizjonerów. Dla takich ludzi jak Marcus Chalfen. Uważam
za zaszczyt to, że mogę nazwać Cię przyjacielem. Dziękuję Ci
z całego serca za tak zdumiewającą - i chwalebną - troskę o
dobro mojej rodziny. - Magid Zdumiewa mnie ta cala cholerna
wrzawa wokół idei klonowania. Klonowanie (a mogę Ci
powiedzieć, że jesteśmy go bliżsi niż dalsi) jest po prostu
rozciągniętym w czasie procesem rodzenia bliźniąt i nigdy w
życiu nie spotkałem pary bliźniaków, która byłaby
mocniejszym argumentem przeciw genetycznemu
determinizmowi niż Ty i Millat. W każdej dziedzinie, gdzie u
niego czegoś nie dostaje, Ty masz to w nadmiarze - żałuję, że
to stwierdzenie nie działa w obie strony, ale gorzka prawda
jest taka, że on nie ma w nadmiarze niczego, oprócz zdolności
zaklinania gumy od majtek mojej żony. - Marcus I wreszcie
były plany na przyszłość, plany robione na ślepo i z
pośpiechem ludzi zadurzonych, co przypominało zaoczną
decyzję jakiegoś angielskiego dupka poślubienia
stupięćdziesięciokilogramowej mormon-ki, bo jej głos wydał
mu się przez telefon seksowny.
Musisz jak najszybciej przyjechać do Anglii, najpóźniej w
pierwszych miesiącach 1993 roku. Sam wyłożę trochę
gotówki, jeśli będzie to konieczne. Będę mógł zapisać Cię do
miejscowej szkoły, gdzie na pewno zdasz pomyślnie wszelkie
egzaminy, a potem wyślemy Cię w ekspresowym trybie do
kuźni talentów, jaką sobie wymarzysz (choć oczywiście
wybrać możesz tylko jedną), i kiedy już tam będziesz, szybko
dorośniesz na tyle, żeby znaleźć się w palestrze, ja zaś zyskam
w ten sposób prawnika, który będzie walczył o moje sprawy.
Moja Mysz Przyszłości® potrzebuje lojalnego rzecznika.
Spiesz się zatem, bracie. Nie mam do dyspozycji całego
tysiąclecia. - Marcus
Ostatni list Marcusa, nie ostatni w ogóle, ale ostatni, jaki Irie
zdołała „przełknąć”, zawierał taki akapit:
U mnie wszystko po staremu, jeśli nie liczyć tego, że moje
papiery są w idealnym porządku, dzięki Irie. Spodoba Ci się:
jest rozgarniętą dziewczyną i ma fantastyczny biust…
Stwierdzam z przykrością, że nie rokuje wielkich nadziei, jeśli
idzie o jej aspiracje naukowe, zwłaszcza na polu mojej
biotechnologii, której najwyraźniej pragnie się oddać całym
sercem… jest na swój sposób bystra, ale najlepiej radzi sobie z
pracami pomocniczymi, z czarną robotą - może zostanie
asystentką w laboratorium. Nie potrafi natomiast myśleć
koncepcyjnie, w tym jest do niczego. Mogłaby, jak sądzę,
spróbować sil w medycynie, ale nawet tam trzeba trochę
więcej tupetu… Może więc nasza Irie zostanie dentystką
(miałaby okazję przynajmniej zadbać o własne zęby), co jest
bez wątpienia solidną profesją, ale taką, której ty, mam
nadzieję, będziesz unikał…
Właściwie Irie nie poczuła się obrażona. Trochę popłakała w
poduszkę, ale szybko jej przeszło. Była, podobnie jak jej
ojciec i matka, wielką im-prowizatorką i potrafiła się znaleźć
w każdej nowej sytuacji. Nie może zostać korespodentem
wojennym? No to zostanie kolarzem. Nie może uprawiać
kolarstwa? To będzie składać papier. Nie może zasiąść obok
Chrystusa wraz ze stu czterdziestoma czterema tysiącami
wybranych? No to dołączy do tej wielkiej rzeszy, która nie
dostąpi tego zaszczytu. Będzie jej z nimi ciężko? To wyjdzie
za mąż za Archiego. Tak więc list nie zdenerwował jej aż tak
bardzo. Pomyślała tylko: w porządku, będę dentystką.
Dentystką. W porządku.
*
Tymczasem Joyce usunęła się w cień, usiłując jakoś rozwiązać
problemy Millata z białymi kobietami. Które to problemy były
nader liczne. Wszystkie kobiety, o różnych odcieniach skóry,
od czarnych jak noc po albinoski, należały do Millata.
Wsuwały mu do ręki numery telefonów, obciągały mu w
publicznych miejscach, przepychały się przez zatłoczone bary,
żeby postawić mu drinka, ciągnęły go do taksówek, szły za
nim do domu. Cokolwiek to było - rzymski nos, oczy jak
ciemna toń morska, czekoladowa skóra, włosy jak czarny
jedwab, a może po prostu sam jego zapach - działało na nie jak
cholera. No, nie bądźcie zazdrośni. Nie ma sensu. Zawsze byli
i zawsze będą ludzie, którzy po prostu emanują seksem
(wydychają seks, wypacają seks.) Kilka pierwszych z brzegu
przykładów: młody Brando, Madonna, Kleopatra, Pam Grier,
Valentino, dziewczyna imieniem Tamara, która mieszka
naprzeciw londyńskiego hipodromu, dokładnie w środku
miasta, Imran Khan, Dawid Michała Anioła. Nie da się
zwalczyć tego rodzaju cudownej, wszechogarniającej potęgi,
bo nie zawsze tkwi ona w symetrii czy urodzie samej w sobie
(Tamara ma nieco krzywy nos), nie ma też sposobu, żeby tę
cechę nabyć. Tu nasuwa się na myśl najstarsze amerykańskie
powiedzonko odnoszące się do ekonomii, polityki i sfery
romantycznej: albo to masz, albo n i e. I Millat to miał. W
nadmiarze. Miał do wyboru cały świat, pełny asortyment
apetycznych dziewcząt i kobiet, Tajki i Tongijki, dziewczyny z
Zanzibaru i Zurychu, a prawdziwa panorama dostępnych i
chętnych cipek rozciągała się we wszystkie strony, daleko jak
okiem sięgnąć.
Można by się logicznie spodziewać, że człowiek posiadający
taki naturalny dar będzie się pławił w uciechach z ogromną
liczbą rozmaitych kobiet i eksperymentował w tym zakresie na
całego. A jednak M. L ograniczał się niemal wyłącznie do
białych protestantek w wieku od piętnastu do dwudziestu
ośmiu lat, mieszkających na obszarze zachodniego Hamp-
stead i okolic.
Początkowo Millat ani nie przejmował się tą sytuacją, ani nie
uważał jej za coś niezwykłego. Szkoła była pełna dziewczyn,
które odpowiadały tym ogólnym kryteriom.
Według rachunku prawdopodobieństwa, jako jedyny chłopak
w Glenard Oak, z którym warto się było dymać, mógł
skończyć na ich masowym przerobie. A z Kariną Cain, jego
obecną ukochaną, było naprawdę przyjemnie. Zdradzał ją
tylko z trzema innymi (Alexandra Andrusier, Polly Houghton,
Rosie Dew) i to samoogranicze-nie było jego wielkim
osobistym sukcesem. Zresztą Karina Cain była inna. Z Kariną
Cain był nie tylko seks. Lubił ją i ona lubiła jego, a poza tym
miała wielkie poczucie humoru, co zakrawało na cud, i
dodawała mu otuchy, kiedy był w dołku, a on na swój sposób
troszczył się o nią, przynosząc jej kwiaty i różne drobiazgi.
Zarówno rachunek prawdopodobieństwa, jak szczęśliwy traf
sprawiły, że Millat czuł się z nią szczęśliwszy niż zwykle. Tak
zatem wyglądały sprawy.
Tyle że SROM patrzył na to inaczej. Pewnego wieczoru, kiedy
Karina podrzuciła go renówką matki na spotkanie SROM-u,
brat Hifan i brat Tyrone ruszyli przez ratusz Kilburn w jego
stronę jak dwie góry, które postanowiły iść do Mahometa.
Stanęli groźnie nad Millatem.
- Cześć, Hifan, cześć Tyrone, co macie takie skwaszone gęby?
Ale bracia Hifan i Tyrone zamiast odpowiedzieć na to pytanie
wręczyli mu broszurkę.
Nosiła tytuł: Kto jest naprawdę wolny: siostry ze SROM-u czy
siostry z Sobo? Millat podziękował im serdecznie i wetknął
broszurkę do torby.
- No i jak? - zapytali go po tygodniu. - Jak lektura, bracie
Millat?
A prawda wyglądała tak, że brat Millat nawet nie zajrzał do
broszurki {szczerze mówiąc, wolał publikacje typu ‘Wielki
amerykański diabeł: jak mafia z USA rządzi światem czy
Nauka kontra Stwórca: nagie fakty), ale zorientował się, że dla
braci Tyrone’a i Hifana sprawa jest ważna, więc skłamał, że ją
przeczytał. Wyglądali na zadowolonych i dali mu następną. Ta
nosiła tytuł: Wyzwolenie od lycry? Gwalt a świat zachodni.
- Czy światło rozprasza już mrok wokół ciebie, bracie Millat?
- zapytał z przejęciem brat Tyrone na kolejnym środowym
spotkaniu. - Czy widzisz wszystko jaśniej?
„Jaśniej” nie wydawało się Millatowi właściwym
przysłówkiem. Nieco wcześniej wygospodarował trochę
czasu, przeczytał obie broszurki i od tej pory doznawał
dziwnych uczuć. W ciągu trzech krótkich dni Karina Cain,
przemiła dziewczyna, która nigdy naprawdę go nie drażniła (a
która, przeciwnie, sprawiała, że był szczęśliwy!
Wniebowzięty!), zirytowała go bardziej niż w ciągu całego
tego roku, kiedy się ciupciali. I nie było to zwykłe
rozdrażnienie, ale głęboka, trudna do opanowania irytacja,
którą odczuwał tak, jak odczuwa się swędzenie amputowanej
kończyny. A do tego nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się
dzieje.
- O tak, bracie - odpowiedział, kiwając głową i szczerząc zęby
do Tyrone’a, -
Wszystko jest, bracie, jasne jak kryształ. Jak kryształ.
Brat Tyrone odpowiedział skinieniem głowy. Millatowi było
przyjemnie, że Tyrone’owi też najwyraźniej jest przyjemnie.
Czuł się tak, jakby uczestniczył na jawie w jakimś filmie o
mafii, Bondzie albo czymś podobnym. Stali tak sobie obaj w
czarnych ubraniach i białych koszulach i kiwali wzajemnie
głowami. „Wnoszę, że się rozumiemy”.
- To jest siostra Aeyisha - powiedział brat Tyrone, poprawiając
zieloną muszkę Millata i popychając go lekko w stronę
ślicznej filigranowej czarnulki z migdałowymi oczami i
wydatnymi kośćmi policzkowymi. - Afrykańska bogini.
- Naprawdę? - zapytał Millat, na którym dziewczyna zrobiła
spore wrażenie. - Skąd jesteś?
- Z Clapham North - odparła siostra Aeyisha z nieśmiałym
uśmiechem.
Millat klasnął w dłonie.
- O rany, to pewnie znasz Redback Cafe?
Siostra Aeyisha, afrykańska bogini, rozpromieniła się.
- Jasne, chodzę tam od stu lat! Ty też?
- Jasne! Strasznie fajne miejsce. Może się tam kiedyś trafimy.
Miło było cię poznać, siostro. Bracie Tyrone, muszę zmykać,
czeka na mnie dziewczyna.
Brat Tyrone wyglądał na zawiedzionego. Zdążył jeszcze na
odchodnym wcisnąć Millatowi do ręki kolejną broszurkę i nie
puścił jego dłoni, dopóki papier nie zaczął
wilgotnieć od potu.
- Mógłbyś być świetnym przywódcą, Millat - powiedział
(dlaczego wszyscy mu to ciągle powtarzali?), patrząc najpierw
na niego, a potem na Karinę Cain, która, z pagórkami piersi
widocznymi w oknie samo-chodu, trąbiła klaksonem na
Millata. - Ale na razie jesteś człowiekiem tylko w połowie.
My potrzebujemy całego.
- Tak, fantastycznie, dzięki, ty też, bracie - powiedział Millat,
rzucając okiem na broszurkę i otwierając drzwi samochodu. -
Na razie.
- Co to jest? - zapytała Karina Cain, wyciągając rękę, żeby
otworzyć mu drzwi, i patrząc na wilgotny papier w jego dłoni.
Millat instynktownie wsunął broszurkę do kieszeni. Był to
dziwny gest. Zwykle pokazywał Karinie wszystko. Teraz samo
jej pytanie wydało mu się jakimś nieprzyjemnym zgrzytem. I
co ona włożyła? Ten sam odsłaniający pępek top, co zawsze.
Ale czy nie był jakiś krótszy? Czy sutki nie odznaczały się
wyraźniej i czy nie było w tym ostentacji?
- Nic - odpowiedział opryskliwie. Nie było to jednak
bynajmniej takie nic. Tyrone dał
mu ostatnią broszurkę z serii poświęconej kobietom Zachodu:
Prawo do nagości; naga prawda o zachodnim seksualizmie.
A skoro już mowa o nagości, trzeba powiedzieć, że Karina
Cain miała ładne ciało, kremową karnację, szczupłe ręce i
nogi. I podczas weekendów lubiła się ubrać w coś, co te
walory eksponowało. Millat zwrócił na nią po raz pierwszy
uwagę na jakimś kameralnym przyjęciu, gdzie zobaczył błysk
srebrzystych szortów, srebrzystego stanika i nagą wypukłość
brzucha pomiędzy nimi, ozdobioną jeszcze jednym kawałkiem
srebra umieszczonym w pępku. Było coś niezwykle
zachęcającego w tym małym brzuszku Kariny Cain. Ona go
nienawidziła, ale Millat uwielbiał. Był zachwycony, kiedy
nosiła ciuchy, które go odsłaniały.
Teraz jednak dzięki broszurkom widział wszystko jaśniej.
Zaczął zauważać, co ma na sobie i w jaki sposób patrzą na nią
inni mężczyźni. Kiedy o tym napomknął, odpowiedziała:
„Och, nienawidzę tego. Tych wszystkich obleśnych starych
facetów”. Millat miał jednak wrażenie, że Karina ich
prowokuje, że w rzeczywistości chce, żeby mężczyźni na nią
patrzyli, że - jak to sugerował tekst Prawa do nagości -
„prostytuowała się, wystawiając swą nagość na spojrzenia
samców”. Zwłaszcza białych samców. Bo tak przecież
wyglądały relacje między mężczyznami i kobietami Zachodu.
Lubili robić wszystko publicznie. Im więcej o tym myślał, tym
bardziej go to wkurzało. Dlaczego nie może się trochę zakryć?
Na kim chce zrobić wrażenie? Afrykańskie boginie z Clapham
North szanowały się, dlaczego nie mogła się szanować Karina
Cain? „Nie mogę cię szanować” - wyjaśniał jej ostrożnie,
starając się, żeby powtórzyć wszystko tak, jak było napisane -
„jeśli ty nie szanujesz samej siebie”. Karina Cain odpo-
wiedziała, że ona się szanuje, ale nie przekonała Millata. Co
mogło się wydawać dziwne, zważywszy, że nigdy nie
przyłapał Kariny Cain na kłamstwie; to było do niej
niepodobne.
Kiedy szykowali się, żeby gdzieś iść, mówił: „Nie ubierasz się
dla mnie, ubierasz się dla wszystkich!”. Na co Karina
odpowiadała, że nie ubiera się ani dla niego, ani dla nikogo,
ale dla samej siebie. Gdy zaśpiewała Sexual Healing w pubie
karaoke, powiedział: „Seks to rzecz intymna, pomiędzy mną i
tobą; to nie jest coś dla wszystkich”. Karina odparła, że ona
śpiewała o seksie, a nie uprawiała seksu na oczach bywalców
pubu Pod Szczurem i Marchewką. Kiedy się kochali, mówił:
„Nie rób tego w ten sposób… nie oddawaj mi się jak dziwka.
Nie słyszałaś nigdy
0 stosunkach przeciwnych naturze? Zresztą wezmę cię, kiedy
będę chciał.
1 dlaczego nie możesz być damą, nie wydawaj z siebie takch
odgłosów!”. Karina uderzyła go w twarz i długo płakała.
Powiedziała, że nie wie, co się z nim dzieje. Problem w tym,
pomyślał Millat, kiedy wyszedł, trzaskając drzwiami tak, że o
mało nie wypadły z zawiasów, że ja też tego nie wiem. I po tej
kłótni nie odzywali się do siebie przez pewien czas.
Jakieś dwa tygodnie później wziął jedną zmianę w restauracji
Pałace, żeby trochę dorobić, i podjął temat z Shiva, nowo
zwerbowanym członkiem SROM-u i jego wschodzącą
gwiazdą.
- Nie mów mi o białych kobietach - jęknął Shiva,
zastanawiając się, ilu jeszcze pokoleniom Iqbalow będzie
musiał udzielać tych samych rad. - Dla mnie szczytem jest to,
że na Zachodzie kobiety są mężczyznami! To znaczy kierują
się tymi samymi żądzami i popędami co mężczyźni - i chcą
tego przez cały pieprzony czas. I ubierają się tak, jakby
chciały, żeby wszyscy wiedzieli, że one tego chcą. Czy tak
powinno być? No sam powiedz.
Ale zanim debata zdążyła się rozwinąć, wszedł Samad,
szukając chut-neya z mango, i Millat wrócił do krajania
jarzyn.
Tego samego wieczoru po pracy zobaczył przez szybę w
kawiarni przy Picadilly poważną, okrągłolicą jak księżyc
Induskę, która z profilu przypominała mu nieco jego matkę z
czasów młodości. Miała na sobie czarny golf i czarne spodnie,
a oczy kryły się częściowo za zasłoną długich czarnych
włosów. Jej jedyną ozdobą były czerwone znaczki mhendi na
dłoniach. Siedziała sama.
Z tym samym bezmyślnym tupetem, z jakim zagadywał
panienki z dyskoteki, z bezczelnością faceta, który nie ma
żadnych oporów, zaczepia-jąc nieznajome kobiety, Millat
wszedł do kawiarni i zaczął recytować z pamięci ostatnią
stronę Prawa do nagości, w nadziei, że właśnie ona zrozumie.
O pokrewieństwie dusz, o szacunku do samej siebie, o
kobietach, które dostarczają „wizualnej przyjemności” jedynie
ukochanym mężczyznom.
- Nazywa się to wyzwoleniem przez czador, prawda?
Posłuchaj, o, tu: „Wolna od taksujących męskich spojrzeń i
ignorująca standardy atrakcyjności kobieta może być tym, kim
w istocie jest, odrzucając swój wizerunek, który przedstawia ją
jako symbol seksu i obiekt pożądania, połeć mięsa na półce,
który można dotykać i oglądać”. Tak właśnie myślimy -
powiedział, niepewny, czy tak właśnie myśli. - Takie jest nasze
zdanie -
powiedział, niepewny, czy to rzeczywiście jego zdanie. - Bo
widzisz, reprezentuję organizację…
Kobieta skrzywiła się i położyła palec wskazujący na wargach.
- Ach, mój drogi - powiedziała ze smutkiem, pełna podziwu
dla jego urody. - Czy jak ci zapłacę, dasz mi spokój?
A potem pojawił się jej przyjaciel, zaskakująco wysoki
Chińczyk w skórzanej kurtce.
Wystraszony nie na żarty Millat postanowił iść do odległego o
osiem mil domu pieszo, startując z Soho i gapiąc się po drodze
na długonogie kurwy, rozprute w kroczu majtki i boa ze
strusich piór. Zanim doszedł do Marble Arch, ogarnęła go taka
wściekłość, że zadzwonił do Kariny Cain z budki telefonicznej
pokrytej rysunkami cycków i dup (kurwy, kurwy, kurwy) i
brutalnie z nią zerwał. Nie przejmował się innymi
dziewczynami, które bzykał (Alexandra Andrusier, Polly
Houghton, Rosie Dew), bo były zwykłymi wystrojonymi
kurwiszczami. Ale z Kariną Cain rzecz wyglądała inaczej, bo
ona była jego miłością, a jego miłość powinna była należeć
tylko do niego i do nikogo innego. Pilnowana jak żona Liotty
w Chłopcach z ferajny czy siostra Ala Pacino w Czlowieku z
blizną. Traktowana jak księżniczka.
I powinna się zachowywać jak księżniczka. Na wieży. Ukryta.
Szedł teraz wolniej, powłócząc nogami, bo nie miał do kogo
iść; przy Edgware Road nadział się na grupkę starych, grubych
facetów, którzy zaczęli wołać na jego widok:
- Patrzcie, Millat, mały Millat dziwkarz! Millat Książę
Jebaków! Taki ważniak, że nie chce od nas nawet dymka!
Odpowiedział na te zaczepki zrezygnowanym, smętnym
uśmiechem. Przy chwiejących się, wystawionych na chodnik
stolikach ludzie palili nargile, jedli pieczone kurczaki (halal) i
popijali absynt z przemytu. Przyglądał się zakwefionym
kobietom, które przemykały pośpiesznie ulicami jak
zaaferowane czarne duchy, dokonując nocnych zakupów i
szukając swych zabłąkanych mężów. Millat lubił się im
przyglądać: żywa gestykulacja, niezwykły kolor wymownych
oczu, wybuchy śmiechu wydobywającego się z niewidocznych
ust. Przypomniał sobie coś, co powiedział mu kiedyś ojciec, w
czasach, kiedy jeszcze z sobą rozmawiali. „Nie poznasz, co to
erotyka, Millat, nie poznasz, co to pożądanie, mój drugi synu,
dopóki nie siądziesz przy Edgware Road z bulgoczącą fajką, i
nie postarasz się zobaczyć oczyma wyobraźni, co kryje się za
tym hadżibem, co jest pod tą wspaniałą, czarną jak aksamit
szatą”.
Jakieś sześć godzin później Millat pojawił się w kuchni
Chalfenów, bardzo, bardzo pijany, zapłakany - i agresywny.
Roztrzaskał zbudowaną przez Oscara z klocków lego remizę
strażacką i rzucił ekspresem do kawy o ścianę. A potem zrobił
to, na co Joyce czekała od dwunastu miesięcy. Poprosił ją o
radę.
Wydawało się, że upłynęły im całe miesiące przy tym
kuchennym stole od chwili, kiedy Joyce wyprosiła wszystkich
z kuchni i przeczytała mu zebrany materiał, zacierając
nerwowo dłonie; przez cały czas zapach trawki mieszał się z
aromatem unoszącym się nad kolejnymi filiżankami parującej
poziomkowej herbaty. Bo Joyce naprawdę go kochała i chciała
mu pomóc, ale jej rady były bardzo długie i zawile. Naczytała
się wcześniej sporo na ten temat i doszła do wniosku, że Millat
jest najwyraźniej przepełniony odrazą do samego siebie i
nienawidzi swej rasy, ma prawdopodobnie mentalność
niewolnika, a może kompleks koloru skóry, który wiąże się
prawdopodobnie z osobą matki (miał znacznie ciemniejszą
skórę niż ona), lub być może ożywia go pragnienie
samounicestwienia przez rozpuszczenie się w białych genach
albo też nie potrafi funkcjonować w dwóch przeciwstawnych
kulturach… tak jest z sześćdziesięcioma procentami
przybyszów z Azji… dziewięćdziesiąt procent muzułmanów
odczuwa z kolei… i jest faktem powszechnie znanym, że
azjatyckie rodziny bywają często… ze względu na hormony
chłopcy są bardziej podatni… a psychoterapeutka, którą ona
mu załatwi, jest naprawdę bardzo miła, trzy razy w tygodniu i
nie martw się o pieniądze… i nie przejmuj się Joshuą i jego
dąsami… i, i, i.
Oszołomiony haszem i skołowany rozmową Millat
przypomniał sobie, że kiedyś tam, dawno, mia! dziewczynę,
Karinę Jakąśtam, którą lubił. A ona lubiła jego. I miała wielkie
poczucie humoru, co zakrawało na cud, i dodawała mu otuchy,
kiedy był w dołku, a on na swój sposób troszczył się o nią,
przynosząc jej kwiaty i różne drobiazgi. Teraz wydała mu się
tak odległa jak chłopięce zabawy i dzieciństwo. I to wszystko.
W domu Jonesów pojawił się nowy kłopot. Irie miała wkrótce
stać się pierwszą z rodziny Bowdenów i Jonesów (być może,
jeśli wszystko się ułoży, jak Bóg da, trzymajcie kciuki), która
pójdzie na studia. Egzaminy miała zdawać z chemii, biologii i
religioznawstwa.
Chciała studiować stomatologię, co wszystkim się bardzo
podobało (co za prestiż! ponad dwadzieścia tysięcy funtów
rocznie!), ale chciała też wziąć na jeden rok „wolne”, żeby
pojechać do Indii lub do Afryki (Malaria! Nędza! Tasiemce!),
co doprowadziło do trzymiesięcznej otwartej wojny pomiędzy
nią i Clarą. Jedna strona chciała pieniędzy i pozwolenia, druga
była zdecydowana nie dać ani jednego, ani drugiego. Konflikt
miał
charakter przewlekły i ostry, a wszyscy mediatorzy odchodzili
z niczym (Jak ta kobieta coś sobie postanowi, to nie przekona
jej żaden argument - Sa-mad) albo byli wciągani do słownych
utarczek (Dlaczego nie miałaby jechać do Bangladeszu, skoro
tak jej się podoba?
Chcesz powiedzieć, że mój kraj nie jest dostatecznie dobry dla
twojej córki? - Alsana).
Ów pat by! tak głęboki, że dokonano podziału terytorium: Irie
zawładnęła swoją sypialnią i poddaszem, uchylający się od
zajęcia stanowiska Archie zadowolił się wolnym kątem,
telewizorem i anteną satelitarną, Clara zaś wzięła całą resztę.
Łazienka pozostawała w strefie wspólnego użytkowania.
Drzwi się zatrzasnęły. Czas rozmów się skończył.
Dwudziestego piątego października 1991 roku o godzinie
pierwszej w nocy Irie przypuściła nocny szturm. Wiedziała z
doświadczenia, że jej matka jest najbardziej bezbronna, kiedy
znajdzie się w łóżku; około północy mówiła cichutko jak
dziecko, lekko sepleniąc wskutek zmęczenia; to właśnie wtedy
były największe szansę, żeby wywalczyć to, czego się
pragnęło: kieszonkowe, nowy rower, zgodę na późniejsze
powroty do domu. Była to taktyka tak wyeksploatowana, że aż
do tej pory Irie, szykując się do zażartej i długiej dyskusji z
matką, nie brała jej pod uwagę. Ale nie miała lepszego
pomysłu.
- Irie? S-so ty wyprawiasz… Przesież to środek nosy… Wrasaj
do łóżka…
Irie otworzyła szerzej drzwi, wpuszczając do sypialni więcej
światła z holu.
Archie wtulił mocniej głowę w poduszkę.
- Do cholery, kochanie, jest pierwsza nad ranem! Niektórzy
muszą jutro iść do pracy!
- Chcę porozmawiać z mamą - powiedziała Irie twardo,
podchodząc do łóżka. - Nie rozmawia ze mną w ciągu dnia,
więc jestem zmuszona…
- Irie, proszę… Jestem skonana… Próbuję się trochę
przespać… - Ja nie tylko chcę mieć rok wolnego, ja tego
potrzebuję. To bardzo ważne - jestem młoda, muszę zdobyć
trochę doświadczeń. Tkwię na tym cholernym przedmieściu
całe swoje życie. Tu wszyscy są tacy sami. Chcę jechać i
zobaczyć ludzi z innego świata… Tak robi Joshua i j e g o
rodzice popierają go w tym.
- Ale my nie możemy sobie na to, cholera, pozwolić -
powiedział gderliwie Archie, wynurzając się spod kołdry. -
Nie jesteśmy wielkimi naukowcami.
- Nie zależy mi na pieniądzach - znajdę sobie jakąś pracę albo
coś. Potrzebna mi wasza zgoda! Obojga. Nie chcę przez pół
roku zadręczać się codziennie z dala od domu tym, że jesteście
na mnie źli.
- To nie zależy ode mnie, kochanie. Jeśli twoja matka…
- Tak jest, tato. Dziękuję ci za potwierdzenie tej cholernej
oczywistości.
- W porządku - rzekł obrażonym tonem, odwracając się do
ściany. - Wobec tego zachowam swoje komentarze dla
siebie…
- Och, tato, nie chciałam… Mamo? Mogłabyś usiąść i mówić
do mnie normalnie?
Próbuję z tobą rozmawiać? Mam takie wrażenie, jakbym
mówiła sama do siebie? -
powiedziała Irie z absurdalną intonacją, bo był to rok, w
którym mydlane opery z antypodów nauczyły całe pokolenie
młodych Anglików intonować wszystko jak pytanie. - Słuchaj,
potrzebuję twojej zgody, okej?
Nawet po ciemku Irie widziała nachmurzoną minę Clary.
- Zgody na so? Na to, żebyś jechała i gapiła się na tych
biednych czarnych? „Doktor Livingstone, jak mniemam?” i
tak dalej? To tego się nauczyłaś od tych całych Chalfenów?
Bo jeśli o to ci chodzi, to możesz to zrobić tu na miejscu. Po
prostu usiądź i przez pół roku gap się na mnie!
- Wcale nie o to chodzi! Ja po prostu chcę zobaczyć, jak żyją
inni ludzie!
- I przy okazji daś się zabić. Dlaczego nie pójdziesz do
sąsiadów - tam są „inni ludzie”. Idź i zobacz, jak oni żyją.
Rozwścieczona Irie chwyciła za gałkę od łóżka i przeszła na tę
jego stronę, po której leżała matka.
- Usiądź i mów normalnie, nie tym śmiesznym głosikiem
małej dziew… Nie dokończyła, bo zimna woda z kopniętej po
ciemku szklanki chlusnęła jej na stopę i na dywan.
Irie poczuła nagle, jakby coś ją ugryzło.
- Au!
- Na miłość boską - jęknął Archie i zapalił nocną lampkę. - Co
tam znowu?
Irie spojrzała tam, gdzie ją zabolało. To był zdecydowanie
chwyt poniżej pasa.
Sztuczna szczęka bez zwykłej oprawy ust zaatakowała duży
palec jej prawej stopy.
- A niech to szlag! Co to jest, do jasnej cholery?
Pytanie było niepotrzebne, bo zanim wybrzmiało, Irie
wszystko skojarzyła. To stąd to nocne seplenienie. Stąd
idealna równość i biel zębów za dnia.
Clara pośpiesznie wychyliła się z łóżka i capnęła protezę, a
ponieważ było za późno na jakikolwiek kamuflaż, położyła ją
na nocnym stoliku.
- Zadowolona? - zapytała znużonym głosem. (Nie zamierzała
zatajać tego, że ma sztuczne zęby; po prostu nigdy nie było
okazji, żeby o tym córce powiedzieć).
Ale Irie miała szesnaście lat, a w tym wieku wszystko wydaje
się taktyką i wyrachowaniem. Dla Irie był to jeszcze jeden
punkt w bogatym rejestrze hipokryzji i fałszu, jeszcze jeden
przykład talentu Jonesów-Bow-denów do zatajania różnych
historii, których nigdy się nie opowiadało lub które, nigdy
niewyjaśnione do końca, pozostawały niesprawdzonymi
pogłoskami, co może byłoby nawet i dobre, gdyby nie to, że
codzienność zaśmiecały same poszlaki i niejasne aluzje;
odłamek w nodze Ar-chiego… zdjęcie dziwnego, białego
dziadka Durhama… imię Ophelia zawsze łączone ze słowem
„dom wariatów”… kask motocyklowy i staroświecki
błotnik… zapach smażeniny z O’Connella… blade
wspomnienie nocnej jazdy samochodem i pożegnania z małym
chłopcem na lotnisku… listy ze szwedzkimi znaczkami, Horst
Ibelgaufts, w razie niemożności doręczenia zwrócić do
nadawcy…
Ach, jakże splątaną sieć snujemy. Millat miał rację: ich
rodzice byli ludźmi okaleczonymi, bez władzy w rękach, bez
zębów. Wiedzieli mnó-stwo rzeczy, które chciałoby się
wiedzieć, lecz które były zbyt przerażające, żeby ich słuchać.
Ale ona, Irie, była już tym wszystkim zmęczona. Miała
serdecznie dość tego, że nigdy nie mogła poznać całej prawdy.
Postanowiła zwrócić wszystko nadawcy.
- No, nie bądź taka zaszokowana, kochanie - powiedział
Archie pojednawczo. - To tylko głupie zęby. A więc teraz już
wiesz. Świat się nie kończy.
Ale w pewnym sensie był to koniec świata. Irie miała dość.
Wróciła do swojego pokoju, spakowała do dużego plecaka
zeszyty i zapas ubrań i narzuciła na nocną koszulę gruby
płaszcz. Przez ułamek sekundy pomyślała o Chalfenach, ale
wiedziała już przecież, że nie znajdzie tam odpowiedzi, tylko
jeszcze jedno miejsce ucieczki. Zresztą byt tam tylko jeden
pokój gościnny i zajmował go Millat. Irie wiedziała, dokąd ma
iść: musiała dotrzeć do samego sedna, do którego o tej nocnej
porze mógł ją zawieźć tylko autobus linii 17 z siedzeniami
udekorowanymi kałużami wymiocin. Musiała tłuc się
czterdzieści siedem przystanków, zanim zajechała na miejsce.
W końcu jednak dotarła do celu.
- Chryste Panie - wymamrotała Hortense, stając w progu z
wałkami we włosach i z zaspanymi oczami.-Irie Ambrosia
Jones, czy to naprawdę ty?
1 5. Chalfenizm kontra boivdenizm
Oczywiście, że była to Irie Jones. Sześć lat starsza niż wtedy,
kiedy widziały się ostatni raz. Wyższa, tęższa, z biustem i bez
włosów, w domowych kapciach ledwie widocznych spod
długiego flauszowego płaszcza. I była to Hortense Bowden.
Sześć lat starsza, niższa, tęższa, z biustem na brzuchu i bez
włosów (choć zadawała sobie niezrozumiały trud nakręcania
włosów peruki na wałki), w kapciach domowych ledwie
widocznych spod długiej, pikowanej, różowiutkiej podomki.
Prawdziwa różnica polegała jednak na tym, że Hortense miała
osiemdziesiąt cztery lata. Nie była zasuszoną staruszeczką, ale
kobietą zaokrągloną i krzepką, z tak napiętą na podkładzie
tłuszczu skórą, że jej naskórek miał duże problemy z
wytwarzaniem zmarszczek. Osiemdziesiąt cztery lata to
jednak nie siedemdziesiąt siedem ani sześćdziesiąt trzy; kiedy
ma się osiemdziesiąt cztery lata, nie czeka nas już nic oprócz
śmierci i jest to prawda aż nudna w swojej natarczywej
oczywistości. Dla Irie ta nuda nigdy nie była tak widoczna jak
teraz. Ten wyraz oczekiwania, lęku i błogosławionej ulgi.
Chociaż jednak różnice były widoczne, schodząc do
podziemnego mieszkania Hortense, Irie doznała wstrząsu, jaki
wywołuje wrażenie obcowania z czymś doskonale znajomym i
niezmienionym w żadnym szczególe. Dawniej regularnie
odwiedzała babcię, potajemnie wpadała tu z Ar-chiem, kiedy
matka była w szkole, i zawsze wychodziła z czymś
niezwykłym: z marynowanym rybim łbem, pierożkami z chilli
> tekstem psalmu, abstrakcyjnym dla niej, ale zapadającym w
pamięć. Potem, po pogrzebie Darcusa w 1985
roku, dziesięcioletnia Irie zaniechała tych towarzyskich wizyt,
a ostatecznie położyła im kres Clara. Jednak Irie wciąż
dostawała krótkie liściki na papierze w linię, z odbitką
„Strażnicy” wsuniętą do środka. Czasami, patrząc na twarz
matki, widziała babkę: te same wydatne kości policzkowe, te
same kocie oczy. Ale nie widziały się od sześciu lat.
Jeśli chodziło o sam dom, Irie wydawało się, że minęło
zaledwie sześć sekund. Tak samo mroczny, tak samo
zawilgocony, wciąż pod ziemią. Nadal udekorowany setkami
świeckich figurek (Kopciuszek w drodze na bal, pani
Tiddlytum prowadzi wiewiórki na piknik); każda ustawiona na
oddzielnej serwetce, wszystkie wesoło uśmiechają się do
siebie, rozbawione tym, że znalazł się ktoś, kto zapłacił sto
pięćdziesiąt funtów w piętnastu ratach za tak tandetne
paskudztwa z porcelany i szkła. Wielki trzyczęściowy kilim,
którego wyszywanie pamiętała Irie, wisiał teraz na ścianie nad
kominkiem; pierwsza część tryptyku przedstawiała
pomazańców siedzących na sądzie z Jezusem w niebiosach.
Wszyscy mieli blond włosy i niebieskie oczy i byli tak
promienni, jak tylko pozwalała na to tania włóczka Hortense. I
patrzyli z góry na Wielki Tłum, który, choć nie tak szczęśliwy
jak pomazańcy, swawolił w wiecznym raju na ziemi. Wielki
Tłum patrzył z kolei ze współczuciem na bezbożników
(zdecydowanie najliczniejszą grupę), martwych, złożonych w
grobach jeden na drugim, jak sardynki.
Brakowało tylko Darcusa (którego Irie tylko mgliście
pamiętała, jako mieszankę jego własnego odoru i zapachu
naftaliny oraz mokrej wełny); na swoim miejscu stał tylko
jego wielki fotel, wciąż cuchnący, a przed nim telewizor, nadal
włączony.
- Irie, jak ty wyglądasz, córuchna! Nie masz nawet na sobie
swetra - pewnie, dziecko, zmarzłaś na kość! Trzęsiesz się jak
osika. Pokaż czoło. No tak, gorączka! Przychodzisz z gorączką
do mojego domu?
Było rzeczą niezmiernie ważną, żeby w obecności Hortense
nigdy nie przyznawać się do choroby. Kuracja, jak w
większości jamajskich domów, była zawsze bardziej bolesna
niż dolegliwości.
- Nie jestem chora. Nic mi nie jest…
- Naprawdę? - Hortense położyła dłoń Irie na czole. - To
gorączka, gorączka jak amen w pacierzu! Czujesz?
Irie czulą. Była rozpalona jak piec.
- Chono tu - Hortense porwała pled z fotela Darcusa i
narzuciła go Irie na ramiona. -
Idziemy do kuchni, usiądziesz i odsapniesz sobie. Kto to
widział ganiać w taką noc w podszytym wiatrem płaszczyku!
Napijesz się gorącego wywaru z woskowca, a potem migiem
zapakuję cię do łóżka.
Irie owinęła się cuchnącym pledem i poszła za Hortense do
ciasnej kuchenki.
- Pokaż no się.
Hortense, wziąwszy się pod boki, oparła się o piec,
- Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Jak się tu dostałaś?
I znów trzeba było uważać, odpowiadając na to pytanie.
Pogarda Hortense dla londyńskiej komunikacji miejskiej była
czymś, co utrzymywało ją na starość w formie.
Potrafiła wziąć jedno słowo, na przykład „pociąg”, i wysnuć z
niego cały motyw melodyczny (Linia Północna), który
rozwijał się w arię (Metro), rozkwitał efektownie (Kolejka
Naziemna), po czym rozrastał się w całą operetkę
(Potworności i wynaturzenia Brytyjskiej Komunikacji
Kolejowej).
- Nocnym autobusem linii 17. Na górze było zimno. Może się
przeziębiłam.
- Tu nie ma żadnego „może”, moja droga. I nie mam pojęcia,
dlaczego przyjeżdżasz autobusem, jeśli to zabiera trzy godziny
czekania na chłodzie, a kiedy się już wsiądzie, wszystkie okna
są pootwierane i człowiek zamarza na śmierć.
Hortense nalała na dłoń jakiegoś bezbarwnego płynu z
plastikowego pojemniczka.
- Chono tu.
- Po co? - zapytała Irie podejrzliwie. - Co to jest?
- Nic. Chodź tu. Zdejmij okulary. - Hortense zbliżyła się do
niej ze skuloną dłonią.
- Tylko nie do oka! Oczy mam zdrowe!
- Przestań się ciskać. Nic ci nie robię z okiem.
- Powiedz mi, co to jest - dopytywała się Irie, próbując dociec,
dla którego otworu ciecz jest przeznaczona. Stulona dłoń
dosięgnęła jej twarzy i Hortense zaczęła rozsmarowywać płyn
od czoła do podbródka.
- Auuu! To piecze!
- Nalewka z liści woskowca - wyjaśniła Hortense rzeczowo. -
Wypala gorączkę. Nie, nie spłukuj tego. Potrzymaj, żeby
mogło zadziałać.
Irie zacisnęła zęby i czekała, aż tortura ukłuć tysiąca szpilek
zelżeje do połowy, a potem do jednej czwartej, aż wreszcie
pozostało tylko wrażenie pieczenia i gorąca, zupełnie jak po
siarczystym policzku.
- A więc to tak - powiedziała Hortense, na dobre rozbudzona i
triumfująca. - Widzę, że końcu uciekłaś od tej bezbożnicy. I
złapałaś po drodze grypę! Ha! Nie wszyscy cię za to potępią,
na pewno nie… Nikt nie wie lepiej ode mnie, co to za kobieta.
Nie usiedzi w chałupie, tylko uczy się tych wszystkich izmów
i schizmów na uniwerku, a mąż i córka w do-mu głodni i
maga. Boże, nie dziwota, że zwiałaś. No dobrze… -
westchnęła i postawiła na ogniu rondel. - Bo jest napisane: „I
uciekać będziecie do doliny moich gór; albowiem dolina tych
gór będzie sięgać aż do Acel. I będziecie musieli uciekać, tak
jak uciekaliście z powodu trzęsienia ziemi za dni Uzzjasza,
króla Judy. A Jehowa, mój Bóg, z całą pewnością przyjdzie, z
nim zaś wszyscy święci”. Zachariasz 14, 5. W końcu ci dobrzy
uciekną przed złem. Och, Irie Ambrosio… Wiedziałam, że w
końcu przyjdziesz. Wszystkie dzieci Boga w końcu do niego
wracają.
- Babciu, ja nie przyszłam szukać Boga. Po prostu chcę się tu
spokojnie pouczyć i zebrać myśli. Chciałabym zostać kilka
miesięcy - co najmniej do Nowego Roku. Och, coś kiepsko się
czuję. Mogę zjeść pomarańczę?
- Tak, one wszystkie wracają w końcu do Pana - ciągnęła
Hortense, mówiąc do siebie i wkładając gorzki korzeń
woskowca do rondla. - To nie jest prawdziwa pomarańcza,
córuchna.
Te wszystkie owoce są plasti-kowate. Kwiaty też są
plastikowate. Pan na pewno by nie chciał, żebym wydawała te
marne pieniądze, jakie mam na życie, na nietrwałe dobra.
Poczęstuj się daktylami.
Irie skrzywiła się na widok pomarszczonego daktyla, który
Hortense rzuciła na stół.
- To mówisz, że zostawiłaś Archibalda z tą kobietą…
Biedaczysko. Zawsze lubiłam Archibalda - powiedziała
Hortense ze smutkiem, ścierając brunatny osad z filiżanek
dwoma namydlonymi palcami. - Do niego samego nic nie
miałam. Był zawsze takim spokojnym człowiekiem.
Błogosławieni cisi. On mi zawsze wyglądał na cichego. Ale
mnie się rozchodzi o zasadę, rozumiesz? Z połączenia
czarnego z białym nigdy nic dobrego nie wyszło. Pan Jezus
nigdy nie chciał takich mieszanek. Przez to była taka afera z
dziećmi tych, co budowali wieżę Babel. On chciał, żeby
wszyscy trzymali się oddzielnie. „Dlatego nadano mu nazw?
Babel, gdyż tam Jehowa pomieszał język całej ziemi, i stamtąd
Jehowa rozproszył ich po całej powierzchni ziemi”. Księga
Rodzaju 11, 9. Kiedy się wszystko pomiesza, nigdy nie
wyjdzie z tego nic dobrego. Tak nie mało być. Nie mówię o
tobie - dodała po namyśle. - Ty jesteś chyba jedyną dobrą
rzeczą, jaka z tego wynikła… Jezu, jakbym patrzyła w lustro. -
Ujęła Irie za podbródek pomarszczonymi palcami. - Masz
moją budowę, jesteś duża, nie?
Biodra, uda i ras, i cycuszki. Moja matka była taka sama.
Nawet imię masz po mojej matce.
- Irie? - zapytała Irie, starając się usilnie słuchać, choć czuła,
jak dławi ją wilgotny smog gorączki.
- Nie, kochanie, Ambrosia. Napój, który daje życie wieczne.
No dobrze - klasnęła w dłonie, jakby chwytając nimi w
powietrzu kolejne pytanie Irie. - Spisz w stołowym. Przyniosę
ci koc i poduszki, a porozmawiamy rano. Ja wstaję o szóstej,
bo mam do załatwienia różne sprawy świadków, więc nie
myśl, że będziesz spała dłużej niż do ósmej. Słyszysz mnie,
córuchna?
- Mmm. A co z dawnym pokojem mamy? Nie mogłabym spać
tam? Hortense, zarzuciwszy sobie niemal Irie na plecy,
poprowadziła ją do saloniku.
- Nie, to niemożliwe. Bo wiesz, jest taka sytuacja… -
powiedziała tajemniczo Hortense. - Musisz poczekać do
wschodu słońca, to ci wytłumaczę. „Dlatego nie bójcie się ich;
bo nie ma nic zakrytego, co nie zostałoby odkryte, ani
tajemnego, co nie stałoby się znane”. To Mateusz 10, 26.
*
Zimowy poranek był jedyną przyjemną porą w tej suterenie.
Między piątą i szóstą, kiedy słońce stało jeszcze nisko, światło
wpadało przez frontowe okno, zalewało salonik żółtym
światłem, zdobiło złotymi plamkami długi, wąski ogródek
(siedem na trzydzieści stóp) i nadawało zdrowy odcień
pomidorom. O szóstej rano człowiek mógł sobie niemal
wmówić, że znajduje się w eleganckim letnim domku na
kontynencie albo co najmniej w położonym na poziomie ulicy
mieszkaniu w Torquay, a nie pod ziemią w Lambeth. Blask był
taki, że nie można było dostrzec bocznicy kolejowej w
miejscu, gdzie kończył się wąski pasek zieleni, ani
przemykających codziennie chodnikiem ruchliwych nóg, które
wzbijały kurz osiadający na szybach okratowanych okien. O
szóstej wszystko było skąpane w białym świetle i tylko
gdzieniegdzie kładły się głębokie cienie. Siedząc przy
kuchennym stole i ściskając w dłoni kubek z herbatą, Irie
spoglądała z ukosa na trawnik i widziała oczami wyobraźni
winnicę, scenerię iście florencką, a nie chaotyczne
zbiorowisko dachów Lambeth, widziała tajemniczego
muskularnego Włocha, który zrywał dojrzałe grona i
rozdeptywał je śniadymi stopami. Potem ów malowany
słońcem miraż znikł i wszystko pochłonęła żarłoczna chmura.
Pozostały tylko edwar-diańskie rozpadające się rudery.
Bocznica nazwana imieniem jakiegoś nieostrożnego dziecka.
Długi, wąski pasek ziemi przed domem, gdzie prawie nic nie
rosło. I w tym pejzażu pojawił się wyblakły, rudowłosy
mężczyzna o żałosnej posturze, w gumiakach na pałąkowatych
nogach. Idąc ciężkim krokiem przez zamarznięte błocko,
usiłował strząsnąć z obcasa resztki rozdeptanego pomidora.
- To pan Topps - powiedziała Hortense i rzuciła się do drzwi.
Miała na sobie ciemnobrązową suknię z odpiętymi haftkami,
w dłoni trzymała kapelusz ozdobiony krzywo przypiętymi
plastikowymi kwiatami. - Tak bardzo mi pomagał od śmierci
Darcusa! Pociesza mnie w strapieniu i działa jak balsam na
moją skołataną głowę.
Pomachała mężczyźnie ręką, a on wyprostował się i
odpowiedział jej tym samym. Irie przyglądała się, jak podnosi
z ziemi dwie foliowe torby pełne pomidorów i kaczym
krokiem idzie przez ogród w stronę kuchennych drzwi.
-1 tylko jemu jednemu udało się tu cokolwiek wyhodować. W
życiu nie widziałaś takiego urodzaju pomidorów! Przestań się
gapić, Irie Ambrosia, i zapnij mi tę sukienkę.
Prędko, zanim ci te gały wyjdą całkiem na wierzch.
- On tu mieszka? - zapytała zdumiona Irie, zmagając się z
haftkami, które nie chciały się dopiąć na obfitym biodrze
Hortense. - Mieszka z tobą?
- Nie w takim sensie, jak myślisz - obruszyła się Hortense. -
Jest mi wielką podporą na starość. Od sześciu lat jest ze mną,
niech go Bóg błogosławi i zbawi jego duszę. Podaj mi tę
szpilkę.
Irie podała jej długą szpilkę do kapelusza, która leżała na
maselnicz-ce. Hortense wyprostowała plastikowe goździki i
zaczęła wściekle dźgać nią kapelusz, aż przebiła gruby filc tak,
że dwa cale srebrnego metalu sterczały jak z pruskiej
pikielhauby.
- No, coś taka zdziwiona - powiedziała Hortense. - To bardzo
dobry układ. Kobieta potrzebuje chłopa w domu, inaczej nic
nie idzie jak trzeba. Pan Topps i ja jesteśmy starymi
żołnierzami Pana Boga. Kiedyś przed laty nawrócił się, został
świadkiem i bardzo szybko poszedł w górę. Ja czekałam
pięćdziesiąt lat, żeby być w Domu Królestwa Bożego czymś
więcej niż sprzątaczką - dodała smętnie - ale oni nie chcą,
żeby kobity wtrącały im się do spraw Kościoła. Za to pan
Topps robi dla niego dużo i bardzo mi od czasu do czasu
pomaga.
To dusza człowiek. Ale jego rodzina to same podlece - dodała,
zniżając konfidencjonalnie głos. - Jego ojciec to straszny
człowiek, szuler i dziwkarz… więc po jakimś czasie
zaproponowałam panu Toppsowi, żeby zamieszkał ze mną, bo
po odejściu Darcusa tak tu się zrobiło pusto… To bardzo
dobrze wychowany chłopiec. Ale nigdy się nie ożenił. Oddany
bez reszty Kościołowi, a jakże. I przez całe te sześć lat mówi
mi „pani Bowden”, nigdy inaczej. -
Hortense westchnęła ledwie dosłyszalnie. - Nie wie nawet, co
to znaczy zachować się nieprzystojnie. Pragnie w życiu
jednego: zostać wybranym. Naprawdę go podziwiam. Tak
bardzo się zmienił na lepsze. Teraz mówi tak wytwornie, nie
masz pojęcia! I do tego jest bardzo dobry w hydraulice. No i
co z twoją gorączką?
- Już mi lepiej. Ostatnia haftka… No, gotowe.
Hortense pośpieszyła do drzwi kuchennych, żeby otworzyć
Ryanowi.
- Ale babciu, dlaczego on mieszka…
- Musisz coś zjeść - jak to mówią, nakarmić gorączkę,
zagłodzić przeziębienie. Mam smażone pomidory z rajskimi
bananami i rybę z wczorajszej kolacji. Podsmażę to i wstawię
do mikrofali.
- Mówi się chyba: zagłodzić gorącz…
- Dzień dobry, panie Topps.
- Dzień dobry, pani Bowden - odparł pan Topps, zamykając za
sobą drzwi i wyswobadzając się z plastikowej peleryny, spod
której ukazał się tandetny niebieski garnitur.
Kołnierzyk koszuli zdobił złoty krzyżyk. - Mam nadzieję, że
jest pani gotowa? Musimy być na miejscu punkt siódma.
Jak na razie Ryan nie dostrzegł Irie, bo schylił się, żeby
zeskrobać błoto z butów.
Robił to niezwykle wolno, tak samo jak mówił, a jego
półprzeźroczyste powieki drżały jak u człowieka pogrążonego
w śpiączce. Z miejsca, w którym stała, Irie widziała go tylko
do połowy: rudą grzywkę, zgięte kolana i jeden mankiet
koszuli.
Ale sam jego głos ulegał swoistej wizualizacji: Ryan mówił
cockne-yem, ale wystudiowanym, głosem, który wymagał
wielkiego nakładu pracy - opuszczając pewne spółgłoski i
dodając inne tam, gdzie nie powinno ich być, ledwo otwierając
przy tym usta.
- Piękny mamy ranek, pani B., naprawdę piękny ranek. Jest za
co dziękować Bogu.
Hortense robiła wrażenie niezwykle zdenerwowanej wiszącym
w powietrzu prawdopodobieństwem, że pan Topps podniesie
za chwilę głowę i dostrzeże dziewczynę stojącą przy piecu.
Przywoływała Irie gestem, to znów, niepewna, czy w ogóle
powinno dojść do spotkania tej dwójki, dawała jej znaki, żeby
się wycofała.
- O tak, panie Topps, ranek jest piękny, a ja gotowa do
wyjścia. Miałam mały kłopot z kapeluszem, ale wzięłam
szpilkę i…
- Ale przecież Bóg nie jest zainteresowany próżnością, pani
B., nieprawdaż? -
powiedział Ryan. Przykucając niezgrabnie i zdejmując lewy
but, wypowiadał każde z osobna słowo powoli i jakby w
męce. - Jehowa pragnie pani duszy.
- O tak, to święta prawda - powiedziała niepewnie Hortense,
obmacując swe plastikowe goździki. - Ale przecież kobieta
należąca do świadków nie może wyglądać w domu Pańskim
jak jakieś czupiradło.
Ryan zmarszczył brwi.
- Uważam, że powinna pani unikać interpretowania Pisma
Świętego na własną rękę, pani Bowden. Kiedyś omawiałem tę
sprawę z kolegami, rozważałem ją też sam. Może nas pani
zawsze zapytać, czy ładne ubranie jest czymś ważnym dla
naszego Pana, a ja i moi koledzy spośród wybranych
znajdziemy stosowny rozdział i werset…
Dalszy ciąg rozmył się w ogólnym „ehummmmm”, dźwięku,
który Ryan często z siebie wydobywał. Zaczynał się on w
garbatym nosie i przebiegał dreszczem po jego wiotkich,
wydłużonych i wykoślawionych członkach jak ostatnia
konwulsyjna drgawka wisielca.
- Nie wiem, czemu to robię, panie Topps - powiedziała
Hortense, potrząsając głową. -
Wie pan, czasami tak sobie myślę, że mogłabym być jedną z
tych, co nauczają. Mimo że jestem kobietą… Czasami czuję
się tak, jakby Bóg przemawiał do mnie w taki specjalny
sposób… To tylko taki zły nawyk… ale tyle się ostatnio
zmienia w Kościele, że czasem trudno mi nadążyć za
wszystkimi tymi zasadami i regułami.
Ryan zapatrzył się w okno. Jego twarz wyrażała cierpienie.
- Nic się nie zmienia w słowie Bożym, pani B. To tylko ludzie
się mylą. Najlepsza rzecz, jaką można robić w dążeniu do
prawdy, to modlić się, żeby Dom Królestwa Bożego w
Brooklynie rychło podał nam ostateczny termin.
Ehummmmm.
- O tak, panie Topps. Modlę się o to dniem i nocą. Ryan złożył
ręce w bladej imitacji entuzjazmu.
- Czy dobrze słyszałem, że będą rajskie banany na śniadanie,
pani B.?
- O tak, panie Topps. I te pomidory, jeśli przekaże je pan
łaskawie szefowej kuchni.
Tak jak się tego Hortense spodziewała, przekazując pomidory,
Ryan musiał dostrzec Irie.
- To moja wnuczka, Irie Ambrosia Jones. A to pan Ryan
Topps. Przywitaj się, Irie, kochanie.
Irie posłusznie zrobiła jeden nerwowy krok do przodu i
wyciągnęła rękę na powitanie.
Nie doczekała się jednak reakcji ze strony Ryana Toppsa, a
wrażenie pewnego zgrzytu pogłębiło się jeszcze bardziej,
kiedy nagle zrobił minę, jakby ją rozpoznał. W jego oczach
pojawił się błysk, jak gdyby patrzył na dobrą znajomą, choć
Irie nie kojarzy! się on z nikim ani niczym. Jego porażająca
szpetota wydała jej się wprost kuriozalna; był bardziej rudy
niż jakikolwiek rudzielec, bardziej piegowaty niż jakikolwiek
piegus i bardziej pożyłkowany od homara.
- To jest… to jest… córka Clary - powiedziała Hortense
ostrożnie. - Pan Topps znał
kiedyś, dawno temu, twoją matkę. Ale teraz, panie Topps, ona
zamieszka z nami.
- Tylko na krótko - sprecyzowała pośpiesznie Irie,
dostrzegając nikły błysk paniki w oczach pana Toppsa. - Na
kilka miesięcy, na zimę, na czas nauki. Mam w czerwcu
egzaminy.
Pan Topps skamieniał. Co więcej, skamieniało na nim
wszystko. Stał jak jedna z całej armii chińskich figurek z
terakoty, niby gotów do ataku, ale niezdolny do wykonania
ruchu.
- Córka Clary - powtórzyła Hortense szeptem, w którym
wyczuwało się głęboki żal. -
Mogła być pańską córką.
Ta wygłoszona szeptem, na stronie, puenta bynajmniej nie
zaskoczyła Irie; dziewczyna dopisała ją tylko do całej listy.
Ambrosia Bowden urodziła się podczas trzęsienia ziemi…
Kapitan Charlie Durham był nicponiem… sztuczne zęby w
szklance… mogła być pańską córką.
Bez przekonania, nie oczekując odpowiedzi, zapytała:
- Jak to?
- Och, nic, Irie, kochanie. Nieważne. Muszę się zabrać do
smażenia. Słyszę, jak warn burczy w brzuchach. Pamięta pan
Glare, prawda, panie Topps? Byliście bliskimi…
przyjaciółmi. Panie Topps?
Ryan, z lekko otwartymi ustami, wyprostowany, jakby połknął
kij, od dobrych dwóch minut wbijał nieruchome spojrzenie w
Irie. Kiedy padło pytanie, jakby zebrał się w sobie, zamknął
usta i usiadł przy niena-krytym stole.
- To córka Clary? Ehummmmm. - Wyciągnął z kieszonki na
piersi coś, co wyglądało na policyjny notatnik, i zawiesił nad
nim pióro, jakby to mogło uruchomić nagle jego pamięć.
- Widzisz, wiele zdarzeń i ludzi z mojego wcześniejszego
życia zostało jak gdyby odciętych ode mnie potężnym
mieczem, zostałem oddzielony od przeszłości, kiedy nasz Pan,
Jehowa, uznał za stosowne oświecić mnie Prawdą, a ponieważ
wybrał mnie do nowej roli, muszę, jak to mądrze zaleca święty
Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian, zaniechać tego, co
dziecięce, pozwalając moim wcześniejszym wcieleniom
pogrążyć się w wielkim smogu, w którym… - Ryan Topps
przerwał na ułamek sekundy, żeby nabrać powietrza i odebrać
sztućce od Hortense -… w którym zniknęły, jak się okazuje,
twoja matka i wszelkie wspomnienia z nią związane.
Ehummmmmm.
- Ona też mi o panu nigdy nie wspominała - powiedziała Irie.
- No, upłynęło trochę czasu - zauważyła Hortense z udawaną
jowialnością. - Ale robił
pan, co mógł, panie Topps. Clara była moim niespodziewanym
dzieckiem. Miałam już czterdzieści osiem lat! Uważałam ją za
dziecko zesłane mi przez Boga. Ale ją pociągało zło…
Nigdy nie była bogobojną dziewczyną i w końcu nic się już
nie dało zrobić.
- Bóg wywrze pomstę, pani B. - rzekł Ryan z radosnym
ożywieniem, jakiego Irie u niego wcześniej nie widziała. -
Ześle straszliwe tortury na tych, którzy na nie zasłużyli. Dla
mnie trzy banany, jeśli pani łaskawa.
Hortense postawiła na stole trzy talerze i Irie, uświadomiwszy
sobie, że nie jadła od wczorajszego ranka, zgarnęła na swój
całą górę jedzenia.
- Au! To gorące!
- Lepsze gorące niż letnie - powiedziała Hortense ponuro,
wzruszając przy tym znacząco ramionami. - Na wieki wieków
amen.
- Amen - powtórzył jak echo Ryan, atakując dzielnie gorące
jak piekło banany. - To czego ty właściwie się uczysz? -
zapytał, koncentrując wzrok na czymś ponad ramieniem Irie,
tak że upłynęła dłuższa chwila, nim dziewczyna zorientowała
się, że pytanie skierowane było do niej.
- Chemii, biologii i religioznawstwa. - Irie dmuchała na
gorącego banana. - Chcę być dentystką.
Ryan ożywił się raptownie.
- Religioznawstwo? A czy uczą cię tam o jedynym
prawdziwym Kościele?
Irie poprawiła się w krześle.
- Eeee… Raczej o trzech wielkich religiach, judaizmie,
chrześcijaństwie i islamie.
Katolicyzm był omawiany przez miesiąc.
Ryan skrzywił się z niesmakiem.
- A masz jakieś inne za-in-te-re-so-wa-nia? Irie zastanawiała
się przez chwilę.
- Muzyka. Lubię muzykę. Koncerty, występy w klubach, takie
rzeczy.
- Taaa, ehummmm. Ja sam interesowałem się kiedyś tym
wszystkim. Dopóki nie objawiła mi się Wielka Nowina. Te
wszystkie wielkie zgromadzenia młodych, co to chodzą na
rockowe koncerty, to zwykle podatny grunt dla kultu szatana.
Dziewczynę o twoich fizycznych… walorach mógłby zwabić
jakiś lubieżnik, jakiś maniak seksualny. - Ryan wstał
od stołu i spojrzał na zegarek. - Teraz, kiedy tak o tym myślę,
to widzę, że w pewnym świetle jesteś bardzo podobna do
swojej matki. Masz podobne… kości policzkowe.
Otarł perlisty pot z czoła. Zapadła cisza; Hortense stała
nieruchomo, ściskając kurczowo ścierkę, a Irie, chcąc uniknąć
natrętnego wzroku pana Toppsa, przeszła przez kuchnię, żeby
nalać sobie szklankę wody.
- No dobrze. Mamy dwadzieścia minut, pani B. Chyba zacznę
grzać silnik, co?
- Tak, tak, panie Topps - przytaknęła rozpromieniona
Hortense. Zaledwie jednak Topps zniknął za drzwiami, jej
promienna twarz ściągnęła się w ponurym grymasie.
- Po co mu mówisz to wszystko, co? Chcesz, żeby sobie
pomyślał, że jesteś jakąś diabelską bezbożnicą? Nie mogłaś
powiedzieć, że zbierasz znaczki albo coś? Szybciej, kończ, bo
muszę zmyć te talerze.
Irie spojrzała na górę jedzenia, jaka pozostała na jej talerzu, i z
poczuciem winy poklepała się po brzuchu.
- No i masz! Tak jak myślałam. Większe oczy niż brzuch!
Dawaj to tutaj.
Hortense oparła się o zlew i zaczęła wsuwać kawałki banana
do ust.
- Nie wdawaj się w pogawędki z panem Toppsem, skoro już tu
jesteś. Ty masz swoją naukę, a on swoją - powiedziała,
zniżając głos. - Teraz jest w kontakcie z dżentelmenami z
Brooklynu… ustalają ostateczną datę; tym razem nie będzie
pomyłki. Wystarczy popatrzeć, co się wyprawia na tym
świecie, żeby się upewnić, że Dzień Sądu jest blisko.
- Ja tu nie chcę nikomu zawadzać - powiedziała Irie i na znak
dobrej woli podeszła do zlewu z brudnymi naczyniami. -
Tylko że on mi się wydaje trochę… dziwaczny.
- Bezbożnikom wybrani zawsze wydają się dziwaczni. Pana
Toppsa ludzie po prostu nie rozumieją. On dla mnie wiele
znaczy. Nigdy przed-tern nikogo nie miałam. Twoja matka nie
mówi ci nic od czasu, jak się zrobiła taka „ą”, „ę”, ale rodzina
Bowdenów miała ciężki los. Ja urodziłam się podczas
trzęsienia ziemi. O mało nie zginęłam, zanim zdążyłam
przyjść na świat. A potem, kiedy już sama byłam matką,
uciekła ode mnie moja własna córka. Długo nie widziałam
mojej jedynej wnuczki. Przez całe lata miałam tylko Pana
Boga. Pan Topps był
jedynym ludzkim człowiekiem, który się mną zajął, ulitował
się nade mną i o mnie zadbał.
Twoja matka była głupia, że pozwoliła mu odejść, ot co! Irie
spróbowała jeszcze raz.
- Co takiego? O czym ty mówisz?
- Och, mój Boże, o niczym, o niczym… Gadam dziś tak bez
opamiętania… Ach, jest pan, panie Topps. Chyba się nie
spóźnimy, co?
Pan Topps był cały odziany w skórę, na głowie miał wielki
motocyklowy kask, do lewej kostki przytwierdzone czerwone
światełko, a do prawej białe. Podniósł plastikową przyłbicę.
- Nie, spokojnie, zdążymy, dzięki Bogu. Gdzie jest pani kask,
pani B.?
- Och, trzymam go teraz w piecu. Jest dzięki temu ciepły i
miły w takie zimne poranki jak dziś. Irie Ambrosia, podaj mi
go, proszę.
I rzeczywiście, w nagrzanym do czterdziestu stopni piekarniku
leżał kask Hortense.
Irie wyciągnęła go i ostrożnie nasadziła na przystrojoną
plastikowymi goździkami głowę babki.
- Jeździ pan na motorze - zaczęła, żeby jakoś nawiązać
rozmowę. Ale pan Topps był
najwyraźniej zjeżony.
- Vespa GS. Żadne cudo. Kiedyś chciałem go już nawet komuś
oddać. Przypomina mi o życiu, o którym już zapomniałem.
Motocykl to rodzaj seksualnego magnesu i niech mi Bóg
wybaczy, ale wykorzystywałem go w tej roli. Byłem
zdecydowany w ogóle się go pozbyć, ale pani B. przekonała
mnie, że głosząc publicznie słowo Boże, potrzebuję jakiegoś
szybkiego pojazdu, żeby móc objechać okolicę. A i pani B. nie
powinna się tłuc autobusami i pociągami w jej wieku, prawda,
pani B.?
- To prawda. Więc kupił dla mnie ten wózek…
- Przyczepę - poprawił ją zgryźliwie Ryan. - To się nazywa
przyczepa. Model Minetto Motorcycle z 1973 roku.
- Tak, oczywiście, przyczepę. Wygodnie w niej jak w łóżku.
Jeździmy z panem Toppsem wszędzie.
Hortense zdjęła płaszcz z wieszaka na drzwiach, wyciągnęła z
kieszeni dwie opaski ze szkiełkami odblaskowymi i założyła
je na ramiona.
- Mam dziś mnóstwo spraw do załatwienia, Irie, więc będziesz
musiała sobie coś ugotować sama, bo nie umiem powiedzieć,
o której wrócimy. Ale nie martw się. Postaram się wrócić jak
najszybciej.
- Nie ma sprawy.
Hortense cmoknęła. „Nie ma sprawy”. To właśnie oznacza jej
imię w patois: Irie-Niemasprawy. Ale co to za imię dla…?
Pan Topps nie odpowiedział. Był już przy swojej vespie i z
rykiem zapuszczał silnik.
*
- Najpierw trzeba było trzymać ją z daleka od tych Chalfenów
- burczy Clara do słuchawki, a w jej głosie pobrzmiewa
wyraźne tremolando gniewu i lęku. - A teraz znów wy…
Na drugim końcu linii telefonicznej jej matka wyjmuje
bieliznę z pralki, słucha w milczeniu monologu córki,
dobiegającego z bezprzewodowej słuchawki tkwiącej między
uchem a zmęczonym ramieniem, i cierpliwie czeka na
stosowną chwilę, żeby powiedzieć swoje.
- Hortense, nie chcę, żebyś napychała jej głowę nonsensami.
Słyszysz? Twoja matka miała fioła na tym punkcie i ty masz
fioła na tym punkcie, ale na mnie wszystko się skończyło i nie
pójdzie ani milimetra dalej. Jeśli Irie wróci do domu i będzie
mi wciskała ten cały kit, to możesz zapomnieć o Powtórnym
Przyjściu Pana, bo zanim ono nastąpi, będziesz trupem.
Wielkie słowa. Jakże jednak kruchy jest ten ateizm Clary!
Zupełnie jak jeden z tych maleńkich szklanych gołębi, które
Hortense trzyma w gablotce w salonie - można go rozbić
oddechem. A skoro już o tym mowa, Clara wstrzymuje
oddech, przemykając chyłkiem obok kościoła, tak jak
młodociani wegetarianie przemykają obok rzeźnika. W
niedzielę unika zapuszczania się do Kilburn w obawie przed
ulicznymi kaznodziejami przemawiającymi ze skrzynek po
jabłkach. Hortense wyczuwa teraz strach Clary. Spokojnie
upychając kolejną porcję bielizny pościelowej w bębnie i
odmierzając płyn okiem gospodyni, odpowiada krótko i
stanowczo:
- Nie martw się o Irie Ambrosię. Jest teraz w dobrych rękach.
Sama ci to powie -
Hortense mówi tak, jakby doznała wniebowstąpienia, a nie
pogrzebała się pod ziemią w Lambeth z Ryanem Toppsem.
Clara słyszy, jak córka podnosi drugą słuchawkę; najpierw
trzask, a potem głos, dźwięczny jak dzwon:
- Słuchaj, i tak nie wrócę teraz do domu, więc się nie
wysilaj.”Wrócę, kiedy zechcę, nie martw się o mnie.
I rzeczywiście, nie powinna się martwić, nie byłoby powodów
do zmartwienia, gdyby nie to, że na zewnątrz taki przejmujący
ziąb, że mróz pokrywa roziskrzonym szronem nawet psie
gówienka, że para na szybie zamarza, a ona, Clara, spędziła
kilka zim w tym domu i wie, co to znaczy. Och, cudownie
jasno o szóstej rano, owszem, cudownie przez godzinę. Im
jednak krótsze dni, im dłuższe noce, tym w domu ciemniej,
tym łatwiej, tym łatwiej, tym łatwiej wziąć omyłkowo jakiś
cień za wypisane na ścianie memento, odgłos kroków za
oknem za daleki huk grzmotu, a noworoczne bicie dzwonów o
północy za zapowiedź końca świata.
*
Ale Clara niepotrzebnie się martwiła. Ateizm Irie był krzepki.
Chal-fenowski w swej pewności; Irie traktowała mieszkanie u
Hortense z dystansem i rozbawieniem. Intrygował ją dom
Bowdenów. Było to królestwo końcówek i dogrywek,
zamykających kropek i finałów, miejsce, w którym liczenie na
nadejście jutra było objawem słabości, a wszystko, od
dostarczania mleka po dostawę prądu, było opłacane z dnia na
dzień, tak aby nie wydawać pieniędzy na usługi i produkty,
które by się zmarnowały, gdyby płonący świętym gniewem
Bóg miał się objawić już nazajutrz. Bowdenizm nadał
całkowicie nowy sens określeniu „żyć z dnia na dzień”. Było
to życie w wiecznej gotowości, życie chwilą, nieustanne
balansowanie na krawędzi przepaści, totalnego unicestwienia.
Są ludzie, którzy biorą mnóstwo prochów tylko po to, żeby
doświadczyć wrażeń podobnych do tych, których doznawała
osiemdziesięcioczteroletnia Hortense Bowden na co dzień. A
więc mówicie, że widzieliście karły, które rozpruwają sobie
brzuchy i pokazują swoje trzewia, byliście telewizorami
wyłączanymi bez ostrzeżenia, odbieraliście cały świat jako
jedną wielką świadomość Kryszny, uwolnieni od własnego
ego, żeglujący po nieskończonym kosmosie duszy? Wielka mi
rzecz! To wszystko wielkie nic w porównaniu z totalnym
odjazdem świętego Jana, kiedy to Chrystus przedłożył mu
dwadzieścia dwa rozdziały Objawienia. Musiało być
potwornym szokiem dla apostoła (po tej typowej klechdzie,
jaką jest Nowy Testament, po wszystkich tych słodkich
słówkach i wzniosłych uczuciach) odkrycie
starotestamentowej mściwości i zawziętości, czającej się na
końcu za rogiem. Ja wszystkich, których kocham, karcę i
ćwiczę.
To musiało mu otworzyć oczy.
To właśnie na Objawieniu kończą wszyscy obłąkańcy. Jest ono
ostatnią stacją na trasie ekspresu pomyleńców. I bowdenizm,
ta mieszanka wiary świadków z Objawieniem do n-tej potęgi,
był najlepszym tego przykładem. Parexemple: Hortense
Bowden odczytywała piętnasty werset z trzeciego rozdziału
Objawienia („Znam twoje uczynki, wiem że nie jesteś ani
zimny, ani gorący. Obyś był zimny albo gorący. A tak, skoro
jesteś letni, i ani gorący, ani zimny, zamierzam cię wypluć z
mych ust”.} dosłownie, jako nakaz. Pojmowała „letniość” jako
immanentną cechę szatana. Ciągle trzymała mikrofalówkę (to
jej jedyne ustępstwo na rzecz nowoczesnej technologii - przez
długi czas wahała się pomiędzy chęcią przypodobania się
Panu a poddaniem się amerykańskiemu programowi kontroli
promieniowania mózgu za pomocą mikrofal) w pogotowiu,
żeby podgrzewać wszystko do niesamowicie wysokiej
temperatury. Trzymała też całe wiadra lodu do chłodzenia
każdej szklanki wody tak, żeby była „zimniejsza niż lód”.
Zawsze miała na sobie dwie pary majtek, niczym przezorna
potencjalna ofiara wypadku drogowego; kiedy Irie zapytała ją,
dlaczego się tak ubiera, wyznała zakłopotana, że jak tylko
odbierze pierwsze znaki od Pana (narastający odgłos grzmotu,
dudniący głos, niczym w Wagnerowskim Pierścieniu
Nibelunga), zamierza ściągnąć te bliższe ciała i włożyć te
zewnętrzne, tak aby stanęła przed Jezusem świeża, pachnąca i
gotowa na wejście do raju. W przedpokoju trzymała puszkę
czarnej farby, aby - gdy nadejdzie czas - nasmarować na
drzwiach sąsiadów znak Bestii, oszczędzając Panu trudu
oddzielania pszenicy od kąkolu i owieczek od kóz. I nie
można było w tym domu wypowiadać zdań, które zawierałyby
słowa „koniec”, „skończone”, „zakończone” itd., bo stówa te
automatycznie wprawiały zarówno Hortense, jak Ryana w
jakąś upiorną ekstazę.
Irte: Skończyłam zmywanie.
Ryan Topps (kiwając z powagą głową, jakby potwierdzał
prawdziwość tego stwierdzenia): Tak jak my będziemy
skończeni, Irie, moja droga; okaż więc bojaźń Bożą i pokajaj
się.
Albo:
Irie: Świetny film. Zakończenie było fantastyczne!
Hortense Bowden (płaczliwym głosem): A ci, którzy oczekują
takiego końca tego świata, będą boleśnie rozczarowani, bo On
przyjdzie, siejąc grozę, i oto pokolenie, które było świadkiem
wydarzeń z 1914 roku, ujrzy teraz, jak trzecia część lasów
spłonie i część morza zamienia się w krew, a trzecia część…
Był jeszcze lęk Hortense przed komunikatami o pogodzie. Bez
względu na to, jak były łagodne, jak słodkim wygłaszane
głosem i jak niewinnie ubrane w słowa, przeklinała je przez
całe pięć minut ich trwania, a potem, co wydawało się czystą
perwersją, postępowała dokładnie odwrotnie w stosunku do
zaleceń (wychodziła w lekkim żakiecie i bez parasolki na
deszcz albo w pelerynie z kapturem, kiedy świeciło słońce).
Upłynęło kilka tygodni, nim Irie zrozumiała, że zapowiadający
pogodę byli świecką antytezą tego, co Hortense uczyniła swą
życiową misją, czyli ogólnie biorąc, superkosmicznej próby
przewidzenia Powtórnego Przyjścia Pana na podstawie jednej
wszechogarniającej biblijnej egzegezy prognozy pogody.
W porównaniu z nią ci faceci byli żałosni. „A jutro nadciągnie
ze Wschodu wielka pożoga, która ogarnie wszystko
płomieniami bez blasku, widzialną ciemnością… z kolei
mieszkańcy północnych regionów kraju powinni się ubrać
ciepło, bo ściśnie mróz i jest wielce prawdopodobne, że na
wybrzeżu będą nieprzerwanie szaleć sztormy i zawieruchy i
będzie padać niebezpieczny grad, który na stałym lądzie długo
nie stopnieje…” Michael Fish i jemu podobni błądzili po
omacku, ufając idiotyzmom instytutu meteo, parodiując tę
ścisłą naukę, eschatologię, której studiowaniu Hortense
poświęciła ponad pięćdziesiąt lat swego życia.
- Co nowego, panie Topps? {Takie pytanie padało
nieodmiennie przy śniadaniu, zadawane tonem infantylnym,
zdyszane jak pytanie dziecka o świętego Mikołaja).
- Nic specjalnego, pani B. Kontynuujemy nasze badania. Musi
pani dać mnie i moim kolegom trochę czasu na gruntowne
przemyślenia. W doczesnym życiu są ci, którzy pełnią funkcję
nauczycieli, i ci, którzy są uczniami. Osiem milionów
świadków czeka na naszą decyzję, na Dzień Sądu. Musi się
pani jednak nauczyć pozostawiać takie rzeczy tym, którzy
mają bezpośredni kontakt z Panem, pani B., kontakt z Panem.
*
Pod koniec stycznia, po kilku tygodniach nieobecności, Irie
wróciła do szkoły. Ale szkoła wydawała jej się teraz czymś tak
bardzo odległym… Nawet codzienną poranną jazdę z południa
na północ odbierała jak wielką wyprawę polarną, co gorsza
taką, w której zagubił się cel i która kończyła się gdzieś w
strefie umiarkowanej, w rejonach, które były nudną i banalną
codziennością w porównaniu z kipiącymi zawirowaniami
domu Bowdenów. „A tak, skoroś letni, i ani gorący, ani zimny,
zamierzam cię wypluć z mych ust”. Człowiek tak bardzo
przyzwyczaił się do skrajności, że nagle wszystko inne
zdawało mu się mdłe i bez wyrazu.
Regularnie spotykała Millata, ale ich rozmowy były krótkie.
Millat nosił teraz zieloną muszkę i był bardzo zajęty. Irie
wciąż dwa razy w tygodniu porządkowała archiwum Marcusa,
ale unikała reszty rodziny Chalfenów. Josha widywała tylko
przelotnie. Miała wrażenie, że chłopak unika reszty Chalfenów
równie starannie jak ona. Swoich rodziców widywała w
weekendy i były to lodowate spotkania, podczas których
wszyscy mówili do siebie po imieniu (Irie, czy możesz podać
sól Archie-mu? Clara, Archie pyta, gdzie są nożyczki), i
wszyscy troje czuli się osamotnieni. Wyczuwała, że mówi się
o niej po cichu w dzielnicy i to w taki sposób, w jaki
mieszkańcy północnego Londynu zawsze mówili o tych,
których podejrzewali o tę paskudną przypadłość, jaką jest chyź
na tle religijnym. Wracała więc pośpiesznie do Lambeth, do
domu przy Linda-ker Road 28, i z ulgą pogrążała się z
powrotem w mroku, bo życie przypominało tu hibernację albo
letarg w kokonie; była też, podobnie jak wszyscy, ciekawa,
jaka Irie się z niego wyłoni. Ten dom nie był żadnym
więzieniem. Był przygodą. W szafach, w zapomnianych
szufladach i w lepkich od brudu ramach tkwiły długo
gromadzone tajemnice, jak gdyby wszelkie sekrety
wychodziły z mody.
Znalazła zdjęcia swojej prababki Ambrosii, kościstej piękności
z wielkimi migdałowymi oczami, i Charliego „Bmtasa”
Durhama, stojącego na ławicy drobnych kamyków, na tle
sepiowego morza. Znalazła Biblię z wydartym fragmentem
Objawienia. Znalazła zrobione w automacie zdjęcia Clary w
szkolnym mundurku, szczerzącej w obłąkańczym uśmiechu
budzące grozę wielkie zęby. Czytała na zmianę Anatomię
uzębienia Geralda M. Catheya i Biblię Dobrej Nowiny i
pożerała zachłannie wszystko, co znalazła w niewielkiej i
eklektycznej biblioteczce Hortense, zdmuchując przeniesiony
ze szkoły na Jamajce rdzawy pył z okładek i często rozcinając
nigdy nieczytane stronice. Lista jej lektur z lutego
przedstawiała się następująco:
Kurorty Indii Zachodnich, Geo. J. H. Sutton Moxly. Londyn:
Sampson, Law, Marston
& Co., 1886 (poziom książki był odwrotnie proporcjonalny do
długości nazwiska autora).
Dziennik Toma Cringle’a, Michael Scott. Edynburg 1875.
W krainie trzciny cukrowej, Eden Phillpotts. Londyn: McClure
8c Co., 1893.
Dominikana: Uwagi i rady dla przyszłych osadników,
wielebny Hesketh Bell, kawaler Orderu św. Michała i Jerzego.
Londyn: A. & C. Black, 1906.
Im więcej czytała, tym większą naturalną ciekawość budziła w
niej fotografia chwackiego kapitana Durhama, Anglika w
każdym calu. Widziała w wyobraźni, jak ten przystojny,
ciężko doświadczony i światowy pomimo młodego wieku
oficer o melancholijnej twarzy, której wyraz sugerował, że
miałby temu i owemu to i owo do powiedzenia, przeszukuje
rumowisko kościoła. Może miałby coś do powiedzenia nawet
jej, Ińe. Na wszelki wypadek trzymała zdjęcie pod poduszką.
Rankami nie widywała już za oknem włoskich winnic, tylko
morze trzciny cukrowej, a w sąsiedztwie plantację tytoniu i
roiła sobie, że zapach rajskich bananów przenosi ją do jakiejś
mitycznej krainy, krainy dla niej całkiem fikcyjnej, bo
przecież nigdy tam nie była. Do miasta, które Kolumb nazwał
St Jago, lecz które Arawakowie z uporem nazywali Xaymaca,
bo nazwa ta istniała dłużej niż oni sami. Do krainy zalesionej i
dobrze nawodnionej. Nie znaczy to, że Irie wiedziała o
istnieniu tych małych, brzuchatych i łagodnych ofiar własnej
łagodności. Byli to ci inni Jamajczycy, którzy nie znaleźli się
w kręgu zainteresowań historyków. Odzyskiwała tę przeszłość
- własną wersję tej przeszłości - zachłannie, jak gdyby
odzyskując zagubioną, mylnie wcześniej zaadresowaną
korespondencję. A więc to stamtąd się wywodziła. To
wszystko było jej, odziedziczyła to po przodkach, jak kolczyki
z perełkami czy akcje firmy przesyłkowej. Brała w posiadanie
wszystko, co znalazła, gromadząc przeróżne papiery i wycinki
(metryki, mapy, komunikaty z frontu, artykuły) i wkładając je
pod sofę, tak aby drogą swoistej osmozy ich bogata treść
przeniknęła podczas snu przez tkaninę obicia i wsączyła się w
jej krwiobieg.
*
Kiedy w styczniu pojawiły się na gałęziach pierwsze pąki, Irie,
jak każda pustelnica, doznała nawiedzeń. Najpierw pojawiły
się głosy. Neolityczne radio Hortense nadawało wśród
trzasków Kącik porad ogrodniczych, którego gościem była
Joyce Chalfen.
Prowadzący: Kolejne pytanie od słuchaczy, jak sądzę. Pani
Sally Whi-taker z Bournemouth ma pytanie do obecnych w
studiu. Pani Whitaker?
Pani Whitaker: Dziękuję, Brian. Jestem świeżo upieczoną
ogrodniczką i po raz pierwszy do mojego ogrodu zawitał mróz
i w ciągu dwóch krótkich miesięcy w miejsce feerii kolorów
pojawiła się szarzyzna i nieprzyjemna nagość. Znajomi
poradzili mi, żebym hodowała rośliny trwałe, byliny, wiec
nasadziłam mnóstwo maleńkich aurykułów i stokrotek, ale to
wygląda głupio, bo mam naprawdę duży ogród. Chciałabym
posadzić coś bardziej efektownego, jakieś kwiaty wysokości
ostróżek, ale to z kolei łamie wiatr i sąsiedzi, patrząc przez
płot, tylko wzdychają (współczujący śmieszek publiczności
zgromadzonej w studiu).
Moje pytanie do specjalistów brzmi: co zrobić, żeby ogród był
piękny w środku ponurej zimy?
Prowadzący: Dziękuję, pani Whitaker. No cóż, to powszechny
problem… i dla doświadczonego ogrodnika niekoniecznie
łatwiejszy do rozwiązania. Mnie osobiście nigdy nie udało się
osiągnąć zadowalającego efektu. Zadajmy więc to pytanie
specjalistom, dobrze?
Joyce Chalfen, czy może pani zasugerować coś
odpowiedniego na sam środek ponurej zimy?
Joyce Chalfen: No więc na wstępie muszę stwierdzić, że pani
sąsiedzi wyglądają mi na bardzo wścibskich. Na pani miejscu
poradziłabym im, żeby nie wtykali nosa do pani ogrodu, ale
raczej do swoich smolinosów. Ale mówiąc serio, uważam, że
cała ta tendencja do utrzymywania ogrodu przez okrągły rok w
pełnym rozkwicie jest bardzo niezdrowa i dla samego ogrodu,
i dla ogrodnika, i wreszcie dla gleby… Uważam, że zima
powinna być czasem wytchnienia, porą zgaszonych,
przytłumionych kolorów - a wtedy kiedy wreszcie nadejdzie i
zapanuje na dobre wiosna, sąsiedzi doznają wielkiego szoku!
Buch! I oto mamy cudowną eksplozję życia. Uważam, że
środek zimy to pora użyźnienia gleby, przewrócenia ziemi, jej
wypoczynku i zaplanowania przyszłych działań, żeby potem
zaskoczyć wścibskich sąsiadów. Ja zawsze myślę o ziemi w
ogrodzie jak o organizmie kobiety - który funkcjonuje w
cyklach, płodny w pewnych okresach i niepłodny w innych, i
jest to naprawdę całkiem naturalne. Ale jeśli jest pani
naprawdę zdeterminowana, no to ciemiernik - Helle-borus
corsicus - radzi sobie zupełnie nieźle w przemarzniętej,
wapiennej glebie, nawet jeśli jest…
Irie wyłączyła Joyce. Takie nagłe jej wyłączenie podziałało na
nią kojąco. Nie była to tylko sprawa osobistego stosunku Irie
do tej kobiety. Po prostu wydało jej się nagle nużące i zbędne
to zmuszanie krnąbrnej angielskiej ziemi, żeby coś urodziła.
Po co zawracać sobie tym głowę, skoro pojawiła się teraz ta
nowa kraina? (Bo Jamajka jawiła się Irie jako coś całkiem
nowego. Niczym Kolumb, przez sam fakt jej odkrycia
powołała ją do istnienia).
Kraina zalesiona i dobrze nawodniona. Gdzie wszystko strzela
z ziemi bujnie, energicznie i bez doglądania i gdzie młody
biały kapitan mógł zawrzeć znajomość z młodą czarną
dziewczyną bez żadnych komplikacji, a przy tym oboje
cechowała świeżość i czystość, nieobciążeni byli przeszłością
czy narzucaną przyszłością. Kraina, w której wszystko po
prostu było. I żadnej fikcji, żadnych mitów, kłamstw,
splątanych pajęczych sieci - tak właśnie wyobrażała sobie Irie
swą ojczyznę. Bo ojczyzna jest jednym z tych magicznych,
fantastycznych słów, jak j e d-norożec, dusza czy
nieskończoność, które weszły do potocznego języka. A
szczególna magia słowa ojczyzna, jego szczególna władza nad
Irie, polegała na tym, że brzmiało ono jak początek.
Najbardziej początkowy z początków. Jak pierwszy poranek w
Edenie i pierwszy dzień nazajutrz po apokalipsie. Jak czysta,
niezapisana stronica.
Ale ilekroć Irie czuła, że jest bliższa tej doskonale czystej
przeszłości, rzeczywistość dzwoniła do drzwi domu
Bowdenów i wdzierała się do niego siłą. Dzień Matki
przyniósł
niespodziankę w postaci wizyty Jo-; shui, który stanął w progu
zły, lżejszy o jakieś dwadzieścia kilo i bardzie}j niż zwykle
zaniedbany. Zanim Irie zdążyła okazać niepokój lub szok,|
wtargnął do salonu i zatrzasnął za sobą drzwi.
- Mam tego wyżej uszu! Wyżej, kurwa, uszu!
Wstrząs wywołany trzaśnięciem drzwi zrzucił kapitana
Durhama z jego! stanowiska na parapecie, więc Irie
pieczołowicie wyniosła go z powrotem na piedestał.
- Miło cię widzieć, stary. Siadaj, wyluzuj trochę. Co ci tak
dojadło? - Oni. Mam ich potąd. Ciągle trują o wolności i
sprawiedliwości, a co tydzień zjadają, kurwa, pięćdziesiąt
kurczaków! Hipokryci!
Irie nie od razu złapała, w czym rzecz. Wyjęła papierosa,
przygotowana na dłuższą opowieść. Ku jej zaskoczeniu Joshua
też sięgnął po fajkę. Po chwili klęczeli na kanapce przy oknie i
wydmuchiwali przez kratę dym na ulicę.
- Czy wiesz, jak żyją brojlery?
Irie nie wiedziała. Joshua wyjaśnił jej dokładnie. Stłoczone
przez większość swego kurzego życia jak kurze sardynki w
całkowitej kurzej ciemności, drepczące w kurzym gównie i
karmione najgorszym sortem kurzego pośladu.
A i tak według Joshui było to niczym wobec losu świń, krów i
owiec.
- To cholerna zbrodnia. Ale spróbuj to powiedzieć Marcusowi.
Spróbuj go nakłonić, żeby odmówił sobie wieprzowiny na
niedzielny obiadek. Pieprzony ignorant! Zauważyłaś?
Ma ogromną wiedzę z jednej dziedziny, ale istnieje jeszcze
przecież cały inny świat… Och, bo zapomnę - musisz
przeczytać ulotkę.
Irie nigdy nie sądziła, że nadejdzie dzień, kiedy Joshua
Chalfen wręczy jej jakąkolwiek ulotkę. I oto teraz trzymał ją w
ręce. Napis na ulotce głosił: Mięso to morderstwo: Fakty i
fikcja, publikacja organizacji LOS.
- Skrót oznacza Ligę Ochrony Ssaków. Ta organizacja to coś
w rodzaju bardziej radykalnego odłamu ruchu Greenpeace
albo podobnych stowarzyszeń. Poczytaj sobie - to nie są żadne
hipisowskie dziwadła, mają solidne naukowe przygotowanie i
prezentują podejście anarchistyczne. Wiesz, mam wrażenie, że
znalazłem wreszcie niszę dla siebie. To naprawdę niesamowici
ludzie.
Zdecydowani
zwolennicy
akcji
bezpośredniej.
Zastępca
przewodniczącego jest absolwentem Oksfordu.
- Aha. CouMillata? Joshua zlekceważył pytanie.
- Nie wiem. Odbito mu. Swiruje. A Joyce zaspokaja każdą
jego zachciankę. Zresztą nie pytaj mnie. Mam ich wszystkich
dość. Wszystko się zmieniło. - Josh nerwowo przeczesał
palcami włosy, które sięgały teraz ramion. - Nie masz pojęcia,
jak bardzo się wszystko u mnie zmieniło. Chwilami doznaję
prawdziwego… olśnienia.
Irie pokiwała głową. Rozumiała, o czym mówi Joshua.
Siedemnasty rok jej życia okazał się wypełniony po brzegi
takimi nagłymi iluminacjami. I nie dziwiła jej metamorfoza
Josha. Cztery miesiące w życiu siedemnastolatka to mnóstwo
zakrętów i zwrotów. Fan Stonesów zmienia się w fana
Beatlesów, sympatyk torysów w sympatyka liberalnych
demokratów i z powrotem, zwolennik winylu w zagorzałego
zwolennika kompaktów. Już nigdy w późniejszym życiu
człowiek nie potrafi tak totalnie przemeblowywać swojej
osobowości.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Szkoda, że nie porozmawiałem
z tobą wcześniej, ale ja po prostu nie wytrzymuję w tym
domu, a kiedy już cię tam spotkam, to zawsze wchodzi nam w
paradę Millat. Naprawdę się cieszę, że mogłem się w końcu z
tobą zobaczyć.
- Ja też. Bardzo się zmieniłeś.
Josh machnął lekceważąco ręką, zerkając na swoje ubranie,
które było trochę mniej frajerskie niż jego zwykły uniform.
- Nie można przecież wiecznie nosić starej sztruksowej
marynarki ojca.
- Pewnie.
Joshua klasnął w dłonie.
- Kupiłem bilet do Glastonbury i mogę już stamtąd nie wrócić.
Poznałem tych ludzi z LOS-u i jadę z nimi.
- Jest marzec. Pewnie nie wyjedziesz wcześniej niż latem.
- Joely i Crispin - to właśnie moi nowi znajomi - mówią, że
moglibyśmy jechać wcześniej. No wiesz, na coś w rodzaju
zgrupowania.
- A szkoła?
- Skoro ty możesz tyle wagarować, to i ja mogę… i na pewno
się nie opuszczę w nauce. W końcu mam chalfenowski łeb.
Wrócę po prostu na egzaminy, a potem wypieprzam z
powrotem. Irie, musisz koniecznie poznać tych ludzi. Oni są
wprost… niesamowici. On jest dadaistą. A ona anarchistką.
Prawdziwą. Nie taką jak Marcus. Opowiedziałem jej o Mar-
cusie i jego cholernej Myszy Przyszłości. Ona uważa, że to
niebezpieczny osobnik.
Najprawdopodobniej psychopata.
Irie zastanowiła się przez chwilę.
- Aha. Nie dziwię się.
Nie gasząc niedopałka, Joshua wyrzucił go przez okno na
chodnik.
- I przestaję jeść mięso. Na razie jem jeszcze ryby, ale to
dopiero początek. Stopniowo przejdę na pełny wegetarianizm.
Irie wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co właściwie powinna
odpowiedzieć.
- Przypomina się stara dewiza… - Jaka dewiza?
- „Zwalczaj ogień ogniem”. Tylko przez naprawdę radykalne
działania można dotrzeć do świadomości kogoś takiego jak
Marcus. On nawet nie wie, jak bardzo jest wyobcowany, bez
kontaktu z rzeczywistością. Kiedy się z nim rozmawia, nie ma
sensu używać racjonalnych argumentów, bo jemu się wydaje,
że tylko on reprezentuje zdrowy rozsądek. Jak można sobie
poradzić z takimi ludźmi? Aha, i jeszcze przestaję nosić skóry
i korzystać z innych produktów pochodzenia zwierzęcego. Z
żelatyny i podobnych rzeczy.
Irie zapatrzyła się na buty za oknem - zwykłe, skórzane,
sportowe i pantofle na wysokim obcasie.
- Dostaną niezłą nauczkę - powiedziała po dłuższej chwili.
Na prima aprilis pojawił się Samad. Cały w bieli. Wstąpił po
drodze, idąc do restauracji. Był wymięty i miał pomarszczoną
twarz, niczym jakiś rozczarowany święty.
Wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Irie
zaprosiła go do środka.
- Witam, panno Jones - powiedział, skłaniając lekko głowę. -
Jak się miewa tatuś?
Irie uśmiechnęła się, słysząc to znajome pytanie.
- Widuje go pan częściej niż ja. A jak się miewa Pan Bóg?
- Wszystko w najlepszym porządku, dziękuję. Nie widziała
pani przypadkiem ostatnio mojego syna nicponia?
Irie nie zdążyła wygłosić swojej następnej rutynowej kwestii,
bo Samad nagle całkiem się rozkleil. Dopiero gdy
zaprowadziła go do saloniku, posadziła w fotelu Darcusa i
poczęstowała szklanką herbaty, przyszedł do siebie na tyle,
żeby móc mówić dalej.
- Czy dzieje się coś złego, panie Iqbal?
- A czy dzieje się coś dobrego?
- Czy coś się stało z tatą?
- Och, nie… Archibald ma się dobrze. On jest jak pralka z
reklamy. Funkcjonuje bez najmniejszych zakłóceń.
- Więc o co chodzi?
- O Millata. Nie pokazał się od trzech tygodni.
- O Boże. No a pytał pan o niego Chalfenów?
- Nie ma go u nich. Wiem, gdzie jest. Wpadł z deszczu pod
rynnę. Zaszył się gdzieś z tymi obłąkańcami w zielonych
muszkach. W jakimś ośrodku sportowym w Chester.
- O cholera!
Irie usiadła po turecku i zapaliła papierosa.
- Nie widywałam go w szkole, ale nie zdawałam sobie sprawy
z tego, że nie ma go już tak długo. No ale skoro pan wie, gdzie
on jest…
- Nie przyszedłem go tu szukać, Irie, tylko się ciebie poradzić.
Co mam robić? Ty go znasz - jak do niego dotrzeć?
Irie zagryzła wargę; przejęła ten nawyk od matki.
- Właściwie nie wiem… już nie jesteśmy tak blisko jak
kiedyś… ale zawsze mi się wydawało, że może to chodzi o
Magida… że on za nim tęskni… to znaczy nigdy się do tego
nie przyznał… a jednak Magid jest jego bratem bliźniakiem i
może gdyby się z nim zobaczył…
- Nie, nie. Nie, nie, nie. Byłoby dobrze, gdyby chodziło tylko
o to. Allah jeden wie, jak wielkie nadzieje pokładałem w
Magidzie. A teraz on pisze, że wraca, żeby studiować w Anglii
prawo - a opłacać te studia będą ci cali Chalfenowie. On woli
egzekwować prawa ludzkie niż Boskie. Nie nauczył się
niczego z lekcji Mahometa - niech mu będzie chwała!
Jego matka jest oczywiście zachwycona. Ale dla mnie to jedno
wielkie rozczarowanie. Mój syn jest teraz bardziej angielski
niż Anglik. Wierz mi, Magid nie wpłynie dobrze na Millata i
Millat nie wpłynie dobrze na Magida. Obaj się zagubili.
Odeszli tak daleko od sposobu życia, jaki dla nich
zaplanowałem… Nie mam żadnych wątpliwości, że ożenią się
z białymi kobietami, jakimiś Sheilami, i wpędzą mnie
przedwcześnie do grobu. A ja tylko chciałem wychować
dwóch porządnych muzułmanów. Och, Irie… - Samad ujął ją
za wolną rękę i zaczął głaskać ją czule i ze smutkiem. - Nie
mogę zrozumieć, gdzie popełniłem błąd.
Człowiek ich uczy, ale oni nie słuchają, bo właśnie leci na ful
płyta Public Enemy. Człowiek pokazuje im drogę, a oni
zbaczają na ścieżkę, która zawiedzie ich do palestry. Człowiek
ich prowadzi, a oni wymykają się spod kurateli i czmychają do
ośrodka sportowego w Chester.
Człowiek próbuje wszystko zaplanować, a wszystko przebiega
inaczej, niż oczekiwał…
Ale gdybyś mógł zacząć od nowa, pomyślała Irie, gdybyś
mógł zabrać ich znów do źródeł rzeki, do początku historii, do
ojczyzny… Nie powiedziała tego jednak na głos, bo Samad
myślał podobnie jak ona i oboje wiedzieli, że jest to tak samo
daremne jak pogoń za własnym cieniem. Więc zamiast mówić,
wysunęła dłoń i położywszy ją na dłoni Samada,
odwzajemniła jego czuły gest.
- Ach, panie Iqbal, naprawdę nie wiem, co powiedzieć…
- Tu słowa są zbędne. Ten, którego posłałem do rodzinnego
kraju, wraca jako pukka Anglik, w białym garniturze, w
idiotycznej peruce adwokata. Ten, którego zatrzymałem, jest
płatnym fundamentalistycznym terrorystą w zielonej muszce.
Czasami się zastanawiam, czego ja właściwie zawracam sobie
tym głowę - powiedział Samad z goryczą, zdradzając
angielską gramatykę przyswojoną w ciągu dwudziestu lat
pobytu w tym kraju. - A naprawdę się przejmuję. Ostatnio
mam wrażenie, że przyjazd do tego kraju to jak zawarcie paktu
z diabłem. Podajesz swój paszport na granicy, wbijają ci
stempel, chcesz uciułać trochę grosza, jakoś zacząć nowe
życie… ale zamierzasz kiedyś wrócić. Kto chciałby zostać?
Zimno, mokro, wstrętnie, okropne jedzenie, koszmarne gazety
- kto chciałby tu zostać? W kraju, w którym człowiek nie jest
nigdy mile widziany, a zaledwie tolerowany. Ledwie
tolerowany. Jakby był
zwierzakiem, wytresowanym i oswojonym. Kto chciałby
zostać? Ale podpisało się cyrograf…
to cię wciąga i nagle stwierdzasz, że nie możesz wrócić, że nie
poznajesz własnych dzieci, że nie masz swojego miejsca na
ziemi.
- Och, naprawdę, aż tak źle chyba nie jest.
- A potem w ogóle dajesz sobie spokój z samym pojęciem
przynależności. Nagle ta przynależność zaczyna ci się
wydawać jakimś ohydnym kłamstwem… i wtedy zaczynasz
wierzyć, że miejsce urodzenia to sprawa przypadku, że
wszystko jest przypadkowe. A jeśli się w to wierzy, dokąd
można pójść? Co można zrobić? Jakie to ma znaczenie?
Kiedy Samad opisywał ze zgrozą w oczach tę dystopię, Irie
poczuła zażenowanie, bo jej ta przypadkowa kraina wydawała
się rajem. Czystą wolnością.
- Czy ty to rozumiesz, dziecko? Wiem, że tak.
A chciał przez to powiedzieć: Czy mówimy tym samym
językiem? Czy wywodzimy się z podobnych miejsc? Czy
jesteśmy tacy sami?
Irie ścisnęła jego dłoń i pokiwała energicznie głową, starając
się powstrzymać łzy.
Cóż innego mogła mu powiedzieć, prócz tego, co chciał
usłyszeć?
- Tak - powiedziała. - Tak, tak, tak.
Kiedy Hortense i Ryan wrócili tego wieczoru do domu po
wspólnych modłach, byli mocno podekscytowani. To właśnie
dziś miała być ta noc. Po udzieleniu Hortense masy instrukcji
dotyczących składu i łamania swego najnowszego artykułu do
„Strażnicy” Ryan udat się do przedpokoju, żeby zadzwonić do
Brooldynu i dowiedzieć się, jakie są nowiny.
- A ja myślałam, że on jest z nimi w stałym kontakcie.
- Tak, tak, oczywiście… ale ostateczne potwierdzenie,
rozumiesz, musi przyjść osobiście od pana Charlesa Wintry z
Brooldynu - powiedziała zdławionym głosem Hortense.
- Cóż to za dzień! Co za dzień! Pomóż mi z tą maszyną…
muszę ją przestawić na stół.
Irie przeniosła wielkiego remingtona do kuchni i postawiła go
przed Hortense. Babka wręczyła jej plik kartek pokrytych
drobnym pismem Ryana.
- Czytaj mi teraz powoli, Irie Ambrosia… a ja przepiszę to na
maszynie.
Irie czytała przez jakieś pół godziny, krzywiąc się, kiedy nie
mogła odczytać koszmarnych, pełnych zakrętasów bazgrołów
Ryana, podając kiedy trzeba korektor i zgrzytając zębami na
ingerencje autora, który co dziesięć minut wpadał do kuchni i
przerywał
im, poprawiając szyk zdania albo gruntownie zmieniając cały
akapit.
- Czy już się pan połączył, panie Topps?
- Nie jeszcze, pani B. Jeszcze nie. Pan Charles Wintry jest
bardzo zajęty. Spróbuję jeszcze raz.
Zmęczony mózg Irie przywołał pewne zdanie, wypowiedziane
przez Samada:
„Czasami się zastanawiam, czego ja właściwie zawracam
sobie tym głowę”. I teraz, kiedy nie było w pobliżu Ryana, Irie
wyczuła, że jest to okazja, żeby je zadać, aczkolwiek w postaci
starannie zawoalowanej.
Hortense poprawiła się w krześle i złożyła ręce na podołku.
- To już tyle lat, Irie Ambrosia… Czekam na tę chwilę od
czasu, jak byłam smarkulą w podkolanówkach.
- Ale to jeszcze nie tłumaczy…
- Co ty tam wiesz! Nic, kompletnie nic. Moje korzenie są w
Kościele świadków. Oni okazali mi dobroć, kiedy nikt inny nie
chciał mi jej okazać. To jedna z tych dobrych rzeczy, jakie
przekazała mi matka, i nie mam zamiaru się tego wyrzekać
teraz, kiedy koniec jest już tak blisko.
- Ale babciu, to jeszcze nie… Nie możesz przecież…
- Coś ci powiem. Nie jestem taka jak ci świadkowie, którzy po
prostu boją się śmierci.
Po prostu się boją. Chcieliby, żeby umarli wszyscy oprócz
nich. To nie jest powód, żeby poświęcać swoje życie Jezusowi
Chrystusowi. Mój cel jest całkiem inny. Ciągle mam nadzieję,
że będę jedną z wybranych, mimo że jestem kobietą.
Pragnęłam tego przez całe życie. Chciałam być blisko Pana,
kiedy będzie ustanawiał prawa i podejmował decyzje. -
Hortense zrobiła pauzę i długo, głośno cmokała. - Miałam
dość wysłuchiwania w kościele, że jestem kobietą i nie
kończyłam szkół. Wszyscy chcą cię zawsze pouczać,
opowiadać ci o tym, opowiadać o tamtym… Z kobietami w tej
rodzinie zawsze tak było. Ktoś zawsze próbował je pouczać,
udawał, że chodzi o wiedzę, kiedy chodziło tylko o to, czyje
będzie na wierzchu.
Ale gdybym była jedną ze stu czterdziestu czterech, nikt nie
próbowałby mnie uczyć. To ja bym uczyła innych! Ja
ustanawiałabym prawa i nie musiałabym się liczyć z niczyim
zdaniem.
Moja matka miała niezłomną wolę i ja jestem taka sama. Pan
Bóg jeden wie, że twoja matka też taka kiedyś była. I ty też
taka jesteś.
- Opowiedz mi o Ambrosii - powiedziała Irie. Dostrzegła
szczelinę w pancerzu Hortense i szansę, żeby do niej dotrzeć
ze swym pytaniem. - Proszę cię, babciu!
Ale Hortense pozostała niewzruszona.
- Już dość o niej wiesz. Przeszłość to sprawa skończona. Nikt
się z niej niczego nie nauczył. Początek strony piątej, chyba na
rym stanęłyśmy.
W tym momencie do kuchni wszedł Ryan Topps, jeszcze
bardziej zaczerwieniony niż zwykle.
- I co, panie Topps? Wie pan już?
- Niech Bóg ma pogan w swej opiece, pani B., bo ten dzień już
blisko! Jest dokładnie tak, jak to jasno wyłożył Pan w Księdze
Objawienia. Nigdy nie planował trzeciego tysiąclecia. Teraz
najważniejsze, żebym miał ten artykuł przepisany na
maszynie, potem podyktuję od razu drugi - a pani musi
obdzwonić wszystkich naszych ludzi z Lambeth i rozdać im…
- Tak, tak, panie Topps - ale niech chwilę pomyślę… To nie
mogła być żadna inna data, prawda, panie Topps? Mówiłam
panu, że czuję to w kościach.
- Nie jestem pewien, czy pani kości mają z tym coś
wspólnego, pani B. Na pewno więcej zawdzięczamy
gruntownym badaniom Pisma Świętego, jakie
przeprowadziłem wraz z kolegami…
- I pewnie Bogu - dodała Irie, przeszywając go wzrokiem, po
czym podeszła, żeby przytulić babkę, która dygotała,
wstrząsana łkaniem. Hortense ucałowała ją w oba policzki i
Irie uśmiechnęła się, czując na twarzy jej gorące łzy.
- Och, Irie Ambrosia! Tak się cieszę, że przy tym jesteś.
Przeżyłam całe to stulecie -
urodziłam się podczas trzęsienia ziemi na samym początku
wieku i zobaczę, jak potężny wstrząs zetrze znów z ziemi
wszelkie zło i plugasrwo. Chwalmy Pana! Stanie się w końcu
tak, jak obiecał. Wiedziałam, że tego dożyję. Muszę poczekać
jeszcze tylko siedem lat.
Dziewięćdziesiąt dwa lata! - Hortense cmoknęła lekceważąco.
- Ha! Moja babka dożyła stu trzech i do ostatniego tchu mogła
skakać na ska-kance. Ja też dożyję. Jak na razie udaje mi się.
Moja matka wiele się nacierpiała, wydając mnie na świat - ale
wiedziała, co to prawdziwa wiara, i robiła, co mogła, żeby
urodzić mnie w takich ciężkich warunkach, i żebym mogła
dożyć tej wspaniałej chwili.
- Amen!
- Amen, panie Topps. Trzeba przywdziać zbroję bojowników
Boga! Trie Ambrosia, jesteś świadkiem tego, co mówię: będę
tam, kiedy nadejdzie czas. Pojadę na Jamajkę, żeby zobaczyć
wszystko na własne oczy. Jeszcze w tym roku Pańskim wrócę
do ojczyzny. Możesz jechać ze mną, jeśli będziesz słuchać
moich nauk. Chcesz pojechać na Jamajkę w dwutysięcznym
roku?
Z ust Irie wyrwał się cichy okrzyk. Podbiegła do babci i
uścisnęła ją mocno.
Hortense otarła łzy fartuchem.
- Jezu Chryste, przeżyję to stulecie! Przeżyję naprawdę to
straszne stulecie z jego wszystkimi burzami i katastrofami. I
dzięki Tobie, Panie, jak zaczęłam żywot od trzęsienia ziemi,
tak na trzęsieniu ziemi go zakończę.
Magid, Millat i Marcus
1992, 1999
fundamentalny przym. 1. należący do podstawy albo podłoża
lub im właściwy, dotyczący najgłębszej istoty sprawy; 2.
służący jako podstawa lub podwalina, zasadniczy lub
nieodzowny; także pierwotny, taki, z którego bierze początek
wszystko inne; 3. dotyczący fundamentu budynku; 4. w
strukturze warstwowej: najniższy, położony na dnie.
fundamentalizm rzecz, rygorystyczne, konsekwentne
stanowisko w zakresie tradycyjnych ortodoksyjnych wierzeń
religijnych bądź doktryn; zwl. wiara w nieomylność tekstów
religijnych.
YOH must remember this, a kiss is still a kiss, A sigh is just a
sigh; The fundamental things apply, As time goes by.
[Pamiętaj, że pocałunek pozostaje pocałunkiem, / a
westchnienie westchnieniem, / i że choć czas upływa, / sprawy
fundamentalne pozostają niezmienione. Herman Hupfeld, As
Time Goes By (piosenka z 1931 roku)].
16. Powrót Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima ląbala
- Przepraszam, nie zamierza pan tu palić?
Marcus zamknął oczy. Nie znosił tak formułowanych pytań.
Zawsze korciło go, żeby odpowiedzieć w podobnie pokrętny
sposób: Tak, nie zamierzam tu palić. Nie, zamierzam tu palić.
- Przepraszam, pytałam, czy…
- Tak, słyszałem - odparł Marcus cichym głosem i,
odwróciwszy głowę, zobaczył
pytającą, z którą dzielił podwójne plastikowe siedzisko, jedno
z wielu w długim szeregu podobnych krzeseł.
- A czy istnieje jakiś powód, dla którego nie powinienem?
Rozdrażnienie minęło, kiedy przyjrzał się swej rozmówczyni,
szczupłej, ładnej i młodej Azjatce z uroczą przerwą między
przednimi zębami i z włosami związanymi w koński ogon.
Miała na sobie bojówki i trzymała na kolanach (a to ci dopiero
traf!) egzemplarz jego napisanej wspólnie z
powieściopisarzem Surreyem T. Banksem popularnonaukowej
książki Bomby zegarowe i zegary biologiczne; Przygody
genetycznego jutra, która ukazała się wiosną.
- Owszem, istnieje powód, dupku. Nie wolno palić na
Heathrow. Przynajmniej w tym miejscu. A już na pewno nie
wolno palić pieprzonej fajki. Poza tym te krzesła są połączone,
a ja mam astmę. Wystarczy?
Marcus wzruszył ramionami i rzekł pojednawczo:
- Aż nadto. To dobra książka?
Było to dla niego nowe doświadczenie. Spotkanie z jedną z
czytelniczek. Spotkanie jednej z czytelniczek w poczekalni na
lotnisku. Całe życie pisał teksty akademickie, adresowane do
maleńkiej, wyselekcjonowanej grupy odbiorców, których
przeważnie znał
osobiście. Nigdy nie zachowywał się jak podrzucający
ludziom prochy uczestnik prywatki i nie posyłał swojej pracy
w świat na oślep, niepewny, na jaki nieznany brzeg ją zaniesie.
- Słucham?
- Prósz? się nie obawiać, nie będę palił, jeśli pani sobie nie
życzy. Pytałem, czy to dobra książka.
Dziewczyna skrzywiła się; nie była aż tak ładna, jak mu się w
pierwszej chwili wydawało, miała trochę zbyt wydatną
żuchwę, co nadawało jej twarzy nieco surowy wygląd.
Zamknęła książkę (przeczytaną do połowy) i spojrzała na
okładkę, jakby zapomniała, co czyta.
- Może być. Choć trochę wredna. Robi wodę z mózgu.
Marcus zmarszczył brwi. Książka była pomysłem jego agenta;
miała to być dwupoziomowa, popularno-elitarna rzecz -
Marcus pisa! ściśle naukowy rozdział o jakimś konkretnym
przedsięwzięciu w genetyce, a potem beletrysta pisał
bliźniaczy rozdział, omawiając zawarte w pierwszym idee w
aspekcie futurystyki, fikcji, przyczynowo-skutkowego
łańcucha spekulacji i hipotez i tak dalej. Każdy z nich napisał
osiem takich rozdziałów. Marcus szykował synów do studiów
uniwersyteckich i dodatkowo myślał o karierze prawniczej
Magida, więc zgodził się na realizację projektu ze względów
finansowych. Książka nie stała się jednak takim hitem, jak się
spodziewano, i Marcus, oceniając rzecz z perspektywy czasu,
uznał całe przedsięwzięcie za porażkę. Ale wredna?
Woda z mózgu?
- Hm, a co jest w niej wrednego? Dziewczyna stała się nagle
podejrzliwa.
- Co to ma być? Przesłuchanie?
Marcus skulił się wewnętrznie. Jego chalfenowska pewność
siebie zawsze trochę bladła z dala od domu, od łona rodziny.
Był człowiekiem bezpośrednim i nie widział sensu w
zadawaniu pytań innych niż bezpośrednie, ale ostatnio
uświadomił sobie, że ta bezpośredniość nie zawsze pozwalała
uzyskać od ludzi bezpośrednie odpowiedzi, tak jak się to
działo w małym kręgu najbliższych. W świecie zewnętrznym,
poza uczelnią i domem, trzeba było czymś wzbogacić swoje
wypowiedzi. Zwłaszcza jeśli się dziwnie wyglądało, a Marcus
domyślał się, że tak właśnie wygląda: był nie najmłodszy i
miał ekscentryczną kędzierzawą fryzurę oraz okulary bez
oprawki. Należało zatem wzbogacić swoje wypowiedzi, żeby
stały się bardziej strawne. Ugarnirować je subtelnościami,
błyskotliwymi wtrętami i uprzejmostkami.
- Nie, to bynajmniej nie przesłuchanie. Widzi pani, po prostu
zamierzałem sam to przeczytać. Słyszałem, że książka jest
niezła. I ciekaw jestem, dlaczego wydaje się pani wredna.
Dziewczyna, uznawszy w końcu, że Marcus nie jest ani
seryjnym mordercą, ani gwałcicielem, rozluźniła się i oparła
swobodnie.
- Ach, właściwie nie wiem. Może nie tyle wredna, ile
przerażająca.
- A co w niej takiego przerażającego?
- No, przyzna pan, że cala ta inżynieria genetyczna jest
przerażająca.
- Czyżby?
- No tak, to całe manipulowanie organizmem. Oni uważają, że
są geny odpowiedzialne za inteligencję, za sferę seksualną - w
zasadzie za wszystko. Technika i inżynieria DNA - dodała
ostrożnie, jakby badała, co na ten temat wie Marcus. Nie
widząc błysku zrozumienia w jego oczach, ciągnęła już z
większą pewnością siebie - Kiedy już znamy enzym
restrykcyjny dla konkretnego odcinka DNA, można wszystko
włączyć lub wyłączyć, zupełnie jak jakąś cholerną wieżę
stereo. I to właśnie robią z tymi nieszczęsnymi myszami. To
przerażające. Nie wspominając już o czynnikach
patogenicznych, to znaczy tych wywołujących choroby
organizmach, które trzymają na płytkach Petriego, dosłownie
wszędzie. Wie pan, studiuję politologię i chciałabym zapytać:
co oni tworzą? I kogo chcą wyeliminować? Trzeba być
naprawdę naiwnym, żeby się nie domyślić, że Zachód
zamierza użyć tego szajsu na Wschodzie, przeciw Arabom.
Szybki sposób rozprawienia się z muzułmańskimi
fundamenta-listami, przecież to jasne - powiedziała w
odpowiedzi na zdziwioną minę Marcusa. - To przerażające.
Jak się czyta takie cholerstwo, to człowiek widzi, jak bliska
jest nauka fantastyce naukowej.
Zdaniem Marcusa, nauka i fantastyka naukowa były jak dwa
statki mijające się po ciemku we mgle. Robot z
fantastycznonaukowych wizji na przykład - nawet ten z
wyobraźni jego syna Oscara - wyprzedzał o tysiące lat
każdego robota bądź inną sztuczną inteligencję, jakie udało się
dotąd stworzyć człowiekowi. Podczas gdy roboty z wyobraźni
Oscara śpiewały, tańczyły i odczuwały podobne ludzkim
radości i lęki, w Massachusetts Institute of Technology jakiś
biedak powoli i w męce usiłował skonstruować mechanizm,
który odtwarzałby ruchy ludzkiego kciuka. Z kolei najprostsze
biologiczne zagadnienia, takie jak na przykład budowa
komórki zwierzęcej, były tajemnicą dla każdego oprócz
czternastolatków i takich naukowców jak on; ci pierwsi
rysowali je podczas lekcji, drudzy wprowadzali do nich obce
DNA. A pomiędzy nimi, tak to przynajmniej widział Marcus,
rozciągał się wielki ocean idiotów, zwolenników teorii
spiskowych, religijnych obłąkańców, zadufanych pisarzy,
obrońców praw zwierząt i wszelkiej maści fundamentalistów,
którzy zgłaszali przedziwne obiekcje wobec dzieła jego życia.
W ciągu kilku ostatnich miesięcy, od czasu gdy jego Mysz
Przyszłości wzbudziła pewne zainteresowanie opinii
publicznej, musiał wreszcie uwierzyć w istnienie takich ludzi,
w ich liczebność i było to dlań tak samo trudne do
zaakceptowania jak sugestie, że w ogrodach żyją krasnoludki.
- Trują o postępie - powiedziała dziewczyna ostro, dziwnie
nagle podniecona. -
Chrzanią w kółko o postępie i wielkich krokach na polu
medycyny, ale wiadomo, że jeśli będzie można wyeliminować
„niepożądane cechy ludzkie”, to jakiś rząd spróbuje to zrobić.
A co jest niepożądane? To wszystko z lekka trąci
faszyzmem… Wydaje mi się, że książka jest niezła, ale
chwilami zastanawiam się, dokąd to wszystko zmierza. Czy
chodzi o miliony blondynów z niebieskimi oczami? O
korespondencyjne zamawianie dzieci? Jeśli jest się Induską,
tak jak ja, są powody do niepokoju, nie? A do tego
wszystkiego wszczepiają tym biednym stworzeniom raka. A
kimże ty jesteś, człowieku, żeby ingerować w organizm i
zmieniać wygląd myszy? Właściwie tworzysz zwierzę po to,
żeby umarło - zupełnie jakbyś był Bogiem! Jestem hinduską.
Nie jestem superreligij-na, ale wierzę w świętość życia. A ci
ludzie programują mysz, planują każdy jej ruch, decydują,
kiedy ma mieć małe, kiedy ma umrzeć. To po prostu w b r e w
naturze.
Marcus przytaknął, próbując ukryć swe znużenie. Nigdzie w
całej książce nawet nie napomknął o eugenice - nie była to
jego dziedzina i nie interesował się tym jakoś szczególnie.
A jednak ta dziewczyna, która przeczytała książkę prawie w
całości poświęconą mniej sensacyjnym osiągnięciom w
zakresie techniki i inżynierii DNA - terapii genowej, białku
rozpuszczającemu skrzepy krwi, wytwarzaniu insuliny drogą
modyfikacji genetycznej -
wysnuła z niej te wszystkie zwykłe tanie, gazetowe fantazje -
o bezrozumnych ludzkich klonach, genetycznym sterowaniu
płciowymi i rasowymi cechami, zmutowanych chorobach i tak
dalej. Tylko rozdział poświęcony jego myszy mógł wywołać
tak histeryczną reakcję. To właśnie do tej myszy nawiązywał
tytuł książki (kolejny pomysł agenta) i to na niej skupiła się
ostatecznie uwaga mediów. Marcus widział teraz wyraźnie
coś, co wcześniej tylko przeczuwał, a mianowicie to, że gdyby
nie ta mysz, zainteresowanie książką byłoby minimalne.
Żadne inne jego przedsięwzięcie nie pobudziło tak bardzo
ludzkiej wyobraźni jak owa mysz. Ingerencja w przyszłość
myszy wzburzyła ludzi.
Bo ludzie patrzyli na to tak: nie jest to rozstrzyganie o
przyszłości raka, o cyklu reprodukcyjnym czy o przedłużaniu
życia. Decydowano tu o losach samej myszy. Wszyscy
zogniskowali swą uwagę na myszy i to w sposób, który go
nieodmiennie zaskakiwał. Nie potrafili myśleć o zwierzęciu
jako o obiekcie, biologicznym obiekcie służącym
eksperymentom w zakresie dziedziczenia cech biologicznych,
leczenia chorób, zmniejszania śmiertelności. „Myszowatość”
tej myszy była najwyraźniej czymś, czego nie dało się
zignorować. Zdjęcie z laboratorium Marcusa przedstawiające
jedną z jego transgenicznych myszy, wraz z artykułem
poświęconym walce o opatentowanie odkrycia, ukazało się w
„Timesie”. Zarówno on sam, jak redakcja otrzymali tonę
kipiących nienawiścią listów od ugrupowań i ludzi tak
różnych, jak Stowarzyszenie Konserwatystek, przedstawiciele
ruchu zwalczającego wiwisekcję, organizacja Naród Islamski,
proboszcz parafii Świętej Agnieszki w Berkshire i kolegium
redakcyjne lewackiej gazety „Schnews”. Neena Begum
zadzwoniła, żeby poinformować go, że w przyszłym wcieleniu
będzie karaluchem. Szkoła Glenard Oak, zawsze wyczulona
na zmienne nastroje mediów, odwołała wykład, który Marcus
miał
wygłosić w dorocznym Dniu Nauki. Jego własny syn nadal się
do niego nie odzywał.
Nienormalność tej całej sytuacji autentycznie nim wstrząsnęła.
Przede wszystkim wstrząsnął
nim ów lęk, jaki mimo woli wywołał. A wszystko to stało się
dlatego, że opinia publiczna wyprzedzała go o trzy kroki, jak
robot Oscara; oni rozgrywali już swoje końcówki, już
zawyrokowali, jakie będą rezultaty jego badań - czyli
zdecydowali o czymś, czego on nie ośmielił się sobie nawet
wyobrazić! Roztaczano wizję niezliczonych klonów, zombies,
zaprojektowanych od A do Z dzieci, genów homoseksualizmu.
Oczywiście rozumiał, że w jego pracy jest element moralnego
ryzyka; tak jest ze wszystkimi badaniami naukowymi.
Pracuje się częściowo po omacku, bez pewności, jak się to
wszystko w przyszłości potoczy, bez pewności, jakie mroczne
sprawy się wyzwoli, o jakie potworności będzie się
obwinionym. Nikt, kto pracuje na nowym polu, dokonuje
dzieła prawdziwie wizjonerskiego, nie może być pewien, czy
uda mu się przeżyć swoje lub następne stulecie bez krwi na
rękach.
Ale wstrzymać prace? Zakneblować Einsteina? Związać ręce
Heisenbergowi? Co by się tym sposobem zyskało?
- Ale przecież - zaczął, sam zaskoczony tym, jak bardzo jest
poruszony - w tym właśnie sedno. Wszystkie zwierzęta są w
pewnym sensie zaprogramowane tak, że muszą umrzeć. To
zupełnie naturalne. Jeśli wyda-je się to chaotyczne i
przypadkowe, to tylko dlatego że nie w pełni wszystko
rozumiemy. Nie rozumiemy dokładnie, dlaczego niektórzy
ludzie wykazują większą podatność na zachorowanie na raka.
Nie rozumiemy dokładnie, dlaczego niektórzy ludzie umierają
śmiercią naturalną w wieku sześćdziesięciu trzech lat, a inni
dożywają dziewięćdziesięciu siedmiu. Byłoby z pewnością
interesujące wiedzieć trochę więcej o tych rzeczach. Sens
hodowania czegoś takiego jak mysz z zaszczepionym
nowotworem polega na tym, że mamy szansę obserwować
stadia życia i śmierci pod mikro…
- No tak - powiedziała dziewczyna, wsuwając książkę do
torebki. - Możliwe. Muszę już iść. Mam kogoś odebrać przy
wyjściu 52. Miło się z panem rozmawiało. Powinien pan
koniecznie to przeczytać. Jestem wielbicielką Surreya T.
Banksa… Napisał parę niesamowitych kawałków.
Marcus patrzył, jak jej podskakujący koński ogon oddala się i
znika wraz z nią w tłumie innych czarnowłosych dziewcząt.
Natychmiast poczuł wielką ulgę i przypomniał sobie z
przyjemnością, że i on sam ma się spotkać przy wyjściu 32. z
Magidem Iqbalem, który był
zupełnie inną, czarniejszą parą kaloszy. Mimo że miał jeszcze
piętnaście minut, nie dopił
kawy, która nagle ostygła i z piekielnie gorącej zrobiła się
letnia, i skierował się w stronę wyjść oznaczonych numerami
od 50 do 55. W głowie kołatało mu się określenie „spotkanie
umysłów”. Wiedział, że to absurd myśleć tak o spotkaniu z
siedemnastoletnim chłopcem, ale jednak nie dawało mu to
spokoju, czuł uniesienie, być może podobne temu, jakiego
zapewne doznał kiedyś jego mentor, gdy siedemnastoletni
Marcus Chaffen po raz pierwszy przekroczył próg jego
ciasnego uniwersyteckiego gabinetu. Coś w rodzaju
satysfakcji.
Marcus dobrze znał to obopólne, miłe uczucie zadowolenia,
przepływające jakby pomiędzy mentorem i protegowanym
tam i z powrotem (Ach, jakże jesteś łaskawy, że poświęcasz
mi swój czas! Ach, jakiż ja muszę być błyskotliwy, że
wypatrzyłeś mnie spośród wszystkich innych!), a jednak
pławi! się w nim. I był zadowolony, że spotka się z Magidem
bez świadków, choć nie zaplanował tego specjalnie. Była to
raczej kwestia serii szczęśliwych zbiegów okoliczności.
Najpierw zepsuło się auto Iqbalow, a samochód Marcusa nie
był zbyt duży. Wytłumaczył Samadowi i Alsanie, że nie
starczy miejsca na bagaż Magida, jeśli oni pojadą z nim na
lotnisko. Millat był w Chester ze SROM-em; powiedział
zresztą wcześniej (w języku przypominającym okres jego
fascynacji filmami o mafii oglądanymi na wideo): „Nie mam
już brata”, Irie zaś od rana miała egzaminy. Joshua za żadne
skarby nie wsiadłby do samochodu razem z Marcusem;
właściwie w ogóle unikał teraz samochodów, preferując
nienaganne pod względem etycznym, bo przyjazne dla
środowiska, dwa kółka. Jeśli chodziło o decyzję Joshui,
Marcus odbierał ją tak, jak odbierał zawsze podobne decyzje
wszystkich ludzi. Rozpatrując je jako idee, trudno się było z
nimi zgadzać czy nie zgadzać. W
postępowaniu większości ludzi nie było żadnego sensu. Teraz,
kiedy nastąpiło takie ochłodzenie jego stosunków z Joshua,
Marcus czuł si? bardziej bezsilny niż kiedykolwiek.
Bolało go to, że nawet jego własny syn nie okazał się dość
chalfenowski, toteż w ciągu paru ostatnich miesięcy rozbudził
w sobie wielkie oczekiwania w stosunku do Magida (i to by
wyjaśniało, dlaczego teraz przyśpieszał kroku, wyjście 28.,
29., 30.); pewnie zaczynał żywić nadzieję, zaczynał wierzyć,
że Magid będzie drogowskazem prawdziwego chalfenizmu,
nawet gdyby on sam umarł tu opuszczony przez wszystkich.
Ocalą się wzajemnie. To nie może być wiara, prawda,
Marcus?, pytał sam siebie, przyśpieszając kroku. Przez
kilkanaście metrów, jakie dzieliło jedno wyjście od
następnego, to pytanie napawało go lękiem. Potem lęk minął i
odpowiedź była krzepiąca. To nie wiara, nie, Marcus, a w
każdym razie nie ta ślepa. Coś silniejszego, coś solidniejszego.
Wiara intelektualna.
No dobrze. Wyjście 32. Są zatem sam na sam, spotykają się w
końcu, pokonawszy przestrzeń dzielącą kontynenty:
nauczyciel i gorliwy uczeń - a potem ten pierwszy, historyczny
uścisk dłoni. Marcus nawet przez sekundę nie obawiał się, że
coś może pójść czy pójdzie nie tak jak trzeba. Nie studiował
historii (a nauki ścisłe uświadomiły mu, że przeszłość to czas,
gdy widzieliśmy świat jakby przez zwierciadło i niby w
zagadce, podczas gdy przyszłość była zawsze świetlana, tam
wszystko robiliśmy we właściwy, a w każdym razie
właściwszy sposób), nie znał żadnych opowieści, które
napawałyby go obawą przed spotkaniem ciemnoskórego
mężczyzny z białym, obu z wielkimi oczekiwaniami, ale tylko
jednego obdarzonego mocą ich spełnienia. Nie przyniósł też,
jak cała reszta jego współtowarzyszy w oczekiwaniu, białej
tekturki z wypisanym na niej swoim nazwiskiem, i kiedy
rozglądał się, przystanąwszy przy wyjściu 32., nagłe go to
zaniepokoiło. Jak się wzajemnie rozpoznają? Potem
przypomniał sobie, że ma się przecież spotkać z bliźniakiem i
parsknął śmiechem. Nawet dla niego było coś
niewiarygodnego i zarazem podniosłego w tym, że ten
chłopiec wyjdzie przez bramkę z dokładnie tym samym
kodem genetycznym co kod drugiego, znanego mu już
chłopca, choć jest pod absolutnie każdym względem inny.
Niby go już widział, a jednak go nie widział. Zanim zdążył się
zastanowić, co to oznacza, stwierdził, że pasażerowie
samolotu British Airlines, rejs 261, idą w jego kierunku -
rozgadany, brązowoskóry tłum rwał ku niemu niczym rzeka,
skręcając w ostatniej chwili, jak gdyby on, Marcus, był
progiem wodospadu. Nomoskar… sdldm d lekum… kamon
dcho? Takie właśnie słowa kierowali do siebie wzajemnie i do
rodzin i przyjaciół oczekujących po drugiej stronie barierki;
niektóre kobiety były szczelnie zakwefione, niektóre miały na
sobie sań, mężczyźni ubrani byli w przedziwne kombinacje
tkanin, skóry, tweedu, wełny i nylonu, na głowach mieli
furażerki, które kojarzyły się Marcusowi z premierem Nehru;
dzieci w tajwańskich sweterkach i z jaskrawymi, czerwono-
żółtymi plecakami na ramionach przepychały się w stronę
wyjścia 32., witały się z ciotkami, z kierowcami, z innymi
dziećmi, mieszały się z urzędnikami i opalonymi na brąz,
białozębymi pracownikami linii lotniczych…
- Pan Chalfen?
Spotkanie umysłów. Marcus podniósł głowę, by spojrzeć na
stojącego przed nim wysokiego młodzieńca. Twarz Millata,
oczywiście, ale o bardziej regularnych rysach i jakby młodsza.
Oczy fiołkowe, ale nie aż tak intensywnie fiołkowe jak u
brata. Włosy opadały mu na czoło, sczesane do przodu jak u
ucznia angielskiej szkoły prywatnej. Sylwetkę miał
krzepką i wyglądał zdrowo. Marcus nie znał się na ubraniach,
ale mógł stwierdzić jedno: że białe ubranie chłopca jest dobre
gatunkowo, uszyte z porządnego miękkiego materiału. Poza
tym chłopak był przystojny; nawet Marcus to zauważył. Choć
brakowało mu bajronicznej charyzmy brata, rekompensowała
ów brak szlachetność rysów, mocno zarysowany podbródek i
pełen godności wyraz twarzy. Były to jednak trudno
zauważalne drobiazgi; różnice dostrzegało się paradoksalnie
tylko dzięki uderzającemu podobieństwu. Bracia byli swoimi
kopiami, począwszy od złamanych nosów, a skończywszy na
wielkich, niezgrabnych stopach.
Marcus uświadomił sobie, że jest tym leciutko rozczarowany.
Choć jeśli pominąć wygląd zewnętrzny, pomyślał, nie ma
wątpliwości, kogo naprawdę przypomina Magid. Czyż nie
wypatrzył jego, Marcusa, w tak wielkim tłumie oczekujących?
Czyż nie rozpoznali się wzajemnie na dużo głębszym,
„fundamentalnym” poziomie? Nie bliźniaczo podobni, jak
podobne mogą być dwa miasta czy dwie połówki
przypadkowo podzielonej komórki jajowej, ale raczej jak dwie
strony matematycznego równania: pod względem logicznym,
w sposób zasadniczy i nieunikniony. Jak to się często zdarza
racjonalistom, Marcus odsunął na chwilę na bok swój
racjonalizm w obliczu tak jawnego cudu. Jakie były szansę,
jakie prawdopodobieństwo takiego instynktownego
rozpoznania przy wyjściu 32. (Magid skierował
się prosto w stronę Marcusa), wzajemnego odnalezienia się w
tym wielkim rojowisku ludzi Uczącym sobie co najmniej
pięćset osób? Wydawało się to równie nieprawdopodobne jak
cudowna intuicja plemników przedzierających się na oślep ku
komórce jajowej. Tak magiczne jak rozszczepienie owej
komórki na pół. Magid i Marcus. Marcus i Magid.
- Tak! Magid! W końcu się spotkaliśmy! Mam wrażenie,
jakbym cię już znał - bo przecież znam cię, choć nie znam -
ale skąd, u licha, wiedziałeś, że ja to ja?
Magid rozpromienił się i lekki, prawdziwie anielski uśmiech
pojawił się na jego ustach.
- No cóż, jesteś jedynym białym facetem przy wyjściu 32.,
mój drogi.
Powrót Magida Mahfooza Mursheda Mubtasima wywołał
poważny wstrząs w domach Iqbalow, Jonesów i Chalfenów.
- Ja go nie poznaję - zwierzyła się Clarze AJsana po kilku
dniach. - Jest jakiś dziwny.
Kiedy mu powiedziałam, że Millat jest w Chester, nie odezwał
się słowem. Kamienna twarz.
Nie widział brata osiem lat. Ale nawet nie bąknie słówka, nie
zająknie się na ten temat.
Samad twierdzi, że to jakiś klon, a nie prawdziwy Iqbal. Jakoś
człowiekowi nie chce się go nawet dotykać. Myje zęby sześć
razy dziennie. Prasuje bieliznę. Jak siadamy do śniadania, to
zupełnie jakbyśmy siadali z Davidem Nivenem.
Joyce i Irie obserwowały przybysza tak samo nieufnie.
Kochały już jednego brata tak bardzo przez tyle lat, a teraz
nagle pojawia się ta nowa, choć znajoma twarz. Zupełnie
jakby włączyło się swój ulubiony serial, żeby stwierdzić, że
ukochaną postać zastąpiono chytrze innym aktorem z podobną
fryzurą. Przez kilka pierwszych tygodni zupełnie nie
wiedziały, co z tym począć. Co do Samada, ten, gdyby tylko
mógł, ukryłby gdzieś chłopca na zawsze, zamknąłby w
schowku pod schodami albo wysłał na Grenlandię. Bał się
nieuniknionych wizyt wszystkich swoich krewnych (tych
samych, przed którymi się chełpił, członków plemienia, którzy
modlili się przed ołtarzykiem oprawionego w ramkę zdjęcia);
bał się, że zobaczą młodego Iqbala z tymi jego muszkami,
Adamem Smithem, jego cholernym E. M.
Forsterem i jego ateizmem. Jedyną dobrą stroną była zmiana,
jaka zaszła w Alsanie. Zmiana radykalna. „Czy widziałam
Londyn od A do Z? Tak, jest w górnej szufladzie, tak, po
prawej stronie”. Tak. Kiedy po raz pierwszy odezwała się w
ten sposób, omal nie wyskoczył ze skóry. Klątwa została
zdjęta. Już nie było żadnych „Może, Samad Miah”, żadnych
„Niewykluczone, Samad Miah”. Tylko „tak, tak, tak” i „nie,
nie, nie”. Odpowiedzi fundamentalne. Ulga była ogromna, ale
to mu nie wystarczało. Jego synowie go zawiedli. Ból był
wprost rozdzierający. Samad snuł się po restauracji ze
wzrokiem wbitym w ziemię. Jeśli dzwonili jacyś wujowie lub
ciotki, unikał odpowiedzi lub po prostu kłamał. Millat? Jest w
Birmingham, pracuje w meczecie, tak, odzyskał wiarę. Magid?
Tak, wkrótce się ożeni, zgoda, to bardzo dobry młodzieniec,
kocha śliczną bengalską dziewczynę, tak, owszem,
podtrzymuje tradycje.
A więc tak. Najpierw nastąpiły pewne przetasowania, niby w
jakimś musicalu; każdy przesunął się o jedno miejsce w prawo
lub w lewo. Na początku października wrócił Millat.
Chudszy, z brodą, zdecydowany nie spotykać się z bratem z
powodów politycznych, religijnych i osobistych.
„Jeśli Magid zostanie” - powiedział (tym razem wcielił się w
De Niro) - „ja odchodzę”. A ponieważ był wymizerowany,
zmęczony i miał obłęd w oczach, Samad pozwolił mu zostać,
wobec czego Magidowi nie pozostało nic innego, jak tylko
zamieszkać u Chalfenów (ku wielkiemu zasmuceniu Alsany)
do chwili, kiedy znajdzie się jakieś rozwiązanie. Joshua,
rozwścieczony tym, że kolejny Iqbal odebrał mu uczucia
rodziców, przeniósł się do Jonesów, Irie zaś, choć niby wróciła
do domu rodzinnego (uzyskawszy rok wolnego), spędzała całe
dnie u Chalfenów, porządkując sprawy Marcusa, żeby
uskładać trochę pieniędzy i wpłacić je na swoje dwa konta
bankowe (dżungla amazońska, lato 1993 i Jamajka, 2000).
Często pracowała do późnej nocy i wtedy spała na sofie w
salonie.
- Dzieci nas opuściły, bawią za granicą - powiedział Samad
Archiemu przez telefon takim tonem, że Archie zastanawiał
się przez chwilę, czy przyjaciel nie cytuje jakiegoś wiersza. -
Są obcymi ludźmi w obcym kraju.
- Raczej dały nogę - odparł ponuro Archie. - Mówię ci,
gdybym przez kilka ostatnich miesięcy dostawał pensa za
każdym razem, kiedy widziałem Irie…
Uzbierałby około dziesięciu pensów. Irie prawie nie bywała w
domu. Znalazła się w impasie, jak Irlandia, Izrael czy Indie. W
sytuacji, w której nie było zwycięzcy. Jeśli zdarzało się, że
zostawała w domu, Joshua ciosał jej kołki na głowie za jej
zaangażowanie w projekt Marcusa. Atakował ją pytaniami, na
które ani nie umiała, ani nie chciała odpowiadać: Czy można
obejmować patentem żywe istoty? Czy to w porządku
zaszczepiać zwierzętom patogeny? Irie nie wiedziała, więc
wzorem swego ojca trzymała buzię na kłódkę i unikała
kontaktu z Joshuą. Kiedy jednak była u Chalfenów, wykonując
robotę, która stała się jej pełnowymiaro-wą letnią pracą,
musiała się stykać z Magidem. Także i tu sytuacja była
nieznośna. Jej praca dla Marcusa, polegająca początkowo,
przed dziewięcioma miesiącami, na zwykłym porządkowaniu
papierów, teraz obejmowała siedmiokrotnie więcej
obowiązków.
Rosnące ostatnio zainteresowanie badaniami Marcusa
oznaczało, że musiała się zajmować kontaktami z mediami,
przeglądać całe wory poczty, organizować spotkania, wobec
czego jej pensja wzrosła do wysokości wynagrodzenia
sekretarki. Ale na tym polegał problem: ona została
sekretarką, Magid zaś był powiernikiem, terminatorem i
uczniem, towarzyszył
Marcusowi w podróżach, przyglądał się jego pracy w
laboratorium. Złote dziecko. Wybraniec losu. Był nie tylko
błyskotliwy, ale i czarujący. Nie tylko czarujący, ale
wielkoduszny. Dla Marcusa był spełnieniem marzeń.
Chłopcem, który mógł utkać najpiękniejszą siatkę moralnej
obrony z profesjonalizmem zaiste niezwykłym, zważywszy na
jego młody wiek. Który pomagał Marcusowi formułować
argumenty, jakich on sam nigdy nie miał cierpliwości
wymyślać. To właśnie Magid zachęcił go do wyjścia z
laboratorium i wyprowadził go za rękę, mrużącego oczy od
słońca, na świat, gdzie wzywali go ludzie. Ludzie
potrzebowali Marcusa i jego myszy, a Magid wiedział, jak im
obojga dostarczyć. Jeśli „New Statesman” prosił o dwa tysiące
słów na temat spornej kwestii opatentowania, Marcus mówił, a
Magid notował, przekładając jego słowa na wytworną
angielszczyznę i przekształcając suche stwierdzenia
niezainteresowanego moralnymi dylematami naukowca w
wypolerowane argumenty filozofa. Jeśli czwarty kanał BBC
prosił o wywiad, Magid objaśniał, jak należy siedzieć, jak
gestykulować, jak trzymać głowę. I wszystko to mówił chło-
piec, który spędził
większą cześć życia wśród wzgórz Czattagam, bez telewizji i
gazet. Marcusa - choć sam przez cale życie nienawidził tego
słowa, choć nie używał go od czasu, kiedy ojciec natarł mu za
nie, jako trzylatkowi, uszy - korciło, by nazwać to cudem.
Albo przynajmniej jakimś nadzwyczajnym trafem. Ten
chłopiec zmieniał jego życie i to było naprawdę trafem
nadzwyczajnym. Po raz pierwszy w życiu Marcus był gotów
przyznać się do własnych wad -
choć tylko drobnych - ale jednak… wad. Może, ale tylko
może, trochę za bardzo odcinał się od świata. Może zbyt
agresywnie reagował na publiczne zainteresowanie jego pracą.
Zaczął
dostrzegać, co powinien zmienić. A już najdobitniej
świadczyło o geniuszu, o prawdziwym mistrzostwie Magida
to, iż nigdy, nawet przez chwilę, nie dał Marcusowi odczuć, że
oznacza to degradację chalfenizmu. Bez przerwy, codziennie,
okazywał mu swe niesłabnące oddanie i podziw. Jedyne,
czego chciał, jak wyjaśnił Marcusowi, to wyjście z
chalfenizmem do ludu. A to, czego ludzie chcieli, należało im
dać w takiej formie, j a k ą byli zdolni zrozumieć.
Wsposobie,w jaki o tym mówił, było coś tak wzniosłego, tak
kojącego, tak autentycznego, że Marcus, który jeszcze pół
roku temu splunąłby na taki argument, zaakceptował go bez
oporów.
- Jest jeszcze miejsce dla jednego takiego faceta w tym
stuleciu - powiedział mu Magid (ten chłopak był mistrzem
pochlebstw). - Freud, Einstein, Crick i Watson… Jest jeszcze
jedno wolne miejsce, Marcus. Autobus nie jest jeszcze pełny.
Dryń-dryń! Jeszcze jeden się zmieści…
Nie da się odrzucić takiej oferty. Nie można z tym walczyć.
Marcus i Magid. Magid i Marcus. Nic innego się nie liczyło.
Obaj byli całkowicie nieświadomi niepokoju, jaki budziło to w
Irie, nie widzieli, jak dziwne sejsmiczne wstrząsy powodowała
ich przyjaźń. Marcus
„odpłynął” jak Mountbatten z Indii albo znudzony nastolatek
od swojej ostatniej partnerki.
Zrzucił z siebie odpowiedzialność za wszystko i wszystkich -
za Chal-fenów, Iqbalow i Jonesów - wszystko i wszystkich,
oprócz Magida i swojej myszy. Wszyscy inni byli fanatykami.
A Irie przygryzała wargi, bo Magid był dobry, Magid był miły
i Magid chodził
po domu w bieli. Ale jak wszelcy zwiastuni Drugiego
Przyjścia Pana, wszyscy święci, zbawiciele i guru, Magid
Iqbal był także, jak to barwnie ujęła Neena, pierwszorzędnym,
stuprocentowym, bona fide, totalnym i absolutnym
przykładem drzazgi w dupie. Oto jedna z typowych rozmów z
tym młodzieńcem:
- Irie, jestem w kłopocie.
- Nie teraz, Magid, rozmawiam przez telefon.
- Nie chciałbym ci zabierać twojego cennego czasu, ale to
dość pilna sprawa. Jestem w kłopocie.
- Magid, nie mógłbyś…
- Bo widzisz, Joyce była tak miła, że kupiła mi te dżinsy.
Nazywają się lewisy.
- Słuchaj, zadzwonię później. W porządku… okej… cześć. Co
mówisz, Magid? To była bardzo ważna rozmowa. O co
chodzi?
- Dostałem te piękne amerykańskie dżinsy, białe lewisy, które
siostra Joyce przywiozła z urlopu w Chicago, z Wietrznego
Miasta, jak je nazywają, choć nie sądzę, żeby tam było coś
szczególnie niezwykłego w klimacie, zważywszy niewielką
odległość od Kanady. Chicagowskie dżinsy. Tak pieczołowicie
wybrany prezent! Byłem oszołomiony, kiedy mi je dała. Ale
potem zdezorientowała mnie całkiem ta instrukcja na metce,
gdzie jest napisane, że dżinsy „kurczą się do pożądanych
rozmiarów”. Zachodzę w głowę, co to może znaczyć: „kurczą
się do pożądanych rozmiarów”.
- Kurczą się w praniu, aż dopasują się do figury, Magid. Tak
mi się wydaje.
- Ale siostra Joyce jest na tyle bystra, że kupiła je od razu w
odpowiednim rozmiarze.
Jakieś trzydzieści dwa, trzydzieści cztery.
- W porządku, Magid, nie muszę ich oglądać. Wierzę ci. Więc
pilnuj, żeby się nie skurczyły.
- Ja też tak w pierwszej chwili pomyślałem. Wydaje mi się, że
nie ma jakiejś specjalnej, osobnej procedury powodującej ich
kurczenie. Kiedy się pierze dżinsy, one się po prostu kurczą.
- Fascynujące.
- A zgadzasz się chyba, że prędzej czy później te dżinsy będą
wymagały wyprania?
- O co ci chodzi, Magid?
- O to, czy wtedy skurczą się o z góry ustalony procent, a jeśli
tak, to o ile? Jeśli za bardzo albo za mało, to przyznasz, że
sprawa się skomplikuje. Nie będzie dobrze, jeżeli te
„pożądane rozmiary” okażą się nie moimi rozmiarami. Jack
sugeruje, że jest jeszcze jedna możliwość: że dopasują się do
sylwetki właściciela. Ale jak coś takiego jest możliwe?
- No więc czemu nie wleziesz w tych pieprzonych dżinsach do
wanny i nie zobaczysz, co się stanie?
Ale Magida trudno było zbić z tropu. Zawsze nadstawiał drugi
policzek. Czasami sto razy dziennie, jak regulująca ruch
policjantka, która w dodatku zażyta ecstasy. Uśmiechał się w
taki szczególny sposób, z ni to bolesnym, ni to gniewnym
wyrazem twarzy, i przechylał
głowę (dokładnie tak samo, jak robił to jego ojciec,
przyjmując zamówienie na curry z krewetek) na znak
totalnego wybaczenia. Miał absolutną zdolność odczuwania
empatii wobec wszystkich, ten Magid. I był niesamowicie
upierdliwy.
- No, nie chciałam cię… O cholera. Przepraszam. Słuchaj…
nie wiedziałam… ale jesteś taki… nie wiesz, co u Millata?
- Mój brat mnie unika - powiedział Magid tym samym tonem,
który tchnął
wszechogarniającym spokojem i gotowością wybaczenia. - W
jego oczach noszę piętno Kaina, bo jestem niewierzący. A w
każdym razie nie wierzę w jego Boga ani w żadnych innych,
którzy mają jakiekolwiek imię. I właśnie dlatego nie chce się
ze mną widywać, a nawet rozmawiać przez telefon.
- Ach, pewnie z czasem mu przejdzie. Zawsze był upartym
draniem.
- Oczywiście, ty go kochasz - ciągnął Magid, nie dając Irie
szansy zaprotestować. - A więc znasz jego nawyki, jego
zwyczaje. Rozumiesz też, jak gwałtownie reaguje na moje
odszczepieństwo. A ja się nawróciłem na życie przez duże Z.
Widzę jego Boga w liczbie n na milionowym miejscu po
przecinku, w rozważaniach Fedrusa, w jakimś błyskotliwym
paradoksie. Ale to Millatowi nie wystarczy.
Irie spojrzała mu prosto w oczy. Było w jego twarzy coś,
czego nie dostrzegła w ciągu tych czterech miesięcy, bo
maskowały to jego młodość, jego wygląd, schludna odzież i
dbałość o higienę osobistą. Teraz zobaczyła to wyraźnie. Był
nawiedzony - tak samo jak Szalona Mary, Indus z białą twarzą
i niebieskimi ustami i facet, który nosi! perukę uwiązaną na
sznurku. Tak samo jak ci ludzie, którzy chodzili po ulicach
Wil-lesden nie po to, żeby kupić piwo black label, ukraść
sprzęt stereo, żebrać czy sikać w zaułkach. Ci, którzy mieli
zupełnie inne zadanie. Prorokować. I Magid miał to wypisane
na twarzy. Chciał ludziom mówić, mówić i mówić bez końca,
nieustannie.
- Milłat wymaga całkowitego podporządkowania.
- To dla niego typowe.
- Chce, żebym wstąpił do Strażników Rewolucji…
- Wiem, do SROM-u, znam ich. A więc jednak z nim
rozmawiałeś.
- Nie muszę z nim rozmawiać, żeby wiedzieć, co myśli. Jest
moim bratem bliźniakiem. Nie chcę go widzieć. Nie
potrzebuję. Czy ty rozumiesz naturę bliźniaków? Czy
rozumiesz znaczenie słowa „rozszczepienie”? A raczej jego
dwuznaczność, która…
- Magid. Nie obraź się, ale jestem zajęta. Magid skłonił się
lekko.
- Naturalnie. Przepraszam, muszę poddać moje chicagowskie
dżinsy eksperymentowi, który zaproponowałaś.
Irie zacisnęła zęby, podniosła słuchawkę i ponownie wykręciła
numer, z którym rozłączyła się przed chwilą. Dzwonił pewien
dziennikarz {ostatnio dzwonili sami dziennikarze), któremu
miała coś przeczytać. Po egzaminach przeszła błyskawiczny
kurs w zakresie kontaktów z mediami i nauczyła się, że nie ma
sensu umawiać się z każdym dziennikarzem z osobna.
Przekazanie jakiegoś wyjątkowego spostrzeżenia czy poglądu
przedstawicielowi „Financial Times”, potem dziennikarzom z
„Daily Mirror”, a w końcu
„Daily Maił” było niemożliwe. Do nich należało naświetlenie
problemu pod określonym kątem, napisanie własnej, odrębnej
księgi potężnej medialnej biblii. Każdy musiał to robić według
własnego wyczucia. Reporterzy pozostawali skłóceni,
fanatyczni, obsesyjnie bronili własnych podwórek, choć
codziennie opisywali to samo. Zawsze tak było. Kto by
przypuścił, że Łukasz i Jan spojrzą w tak inny sposób na
sensację epoki, śmierć Syna Bożego? To dowodziło tylko, że
tym facetom nie można ufać. Zadaniem Irie było więc
przekazanie suchej informacji, dosłowne odczytanie tekstu z
kartki zapisanej przez Marcusa i Magida i przypiętej do
ściany.
- W porządku - powiedział dziennikarz - Nagrywa się.
I tu Irie potknęła się na pierwszej przeszkodzie na trasie public
relations^ na przekonaniu do tego, co się sprzedawało. Nie
żeby brakowało jej moralnej wiary. Było to coś o wiele
bardziej zasadniczego. Nie wierzyła w to jako w fakt fizyczny.
Nie wierzyła, że to naprawdę istnieje. Mysz Przyszłości® stała
się teraz czymś tak kolosalnym, spektakularnym, taką
karykaturą idei (bezlitośnie eksploatowaną na łamach gazet
przez dziennikarzy - Czy Mysz powinna być opatentowana? - i
wynoszoną pod niebiosa przez różnych gryzipiórków -
Największe osiągnięcie stulecia? - że można było się
spodziewać, iż ta cholera wstanie nagle i przemówi sama. Irie
wzięła głęboki oddech. Choć powtarzała te słowa
wielokrotnie, wciąż wydawały jej się fantastyczne, absurdalne
-
wciąż były fikcją unoszoną na skrzydłach fantazji - z
wyraźnym piętnem pisarskiej brawury Surreya T. Banksa.
KOMUNIKAT DLA PRASY: 15 PAŹDZIERNIKA 1992
Temat: Prezentacja Myszy Przyszłości®.
Profesor Marcus Chalfen, pisarz, znakomity uczony i
kierownik zespołu badawczego genetyków z college’u
Świętego Judy, zamierza wkrótce zorganizować „premierę”
swojego ostatniego „projektu”, aby pogłębić ogólną wiedzę na
temat transgeniki i pobudzić zainteresowanie opinii
publicznej, a co za tym idzie, uzyskać fundusze na
prowadzenie dalszych badań. Jego mysz ma być dowodem
zaawansowania prac nad manipulacją genami i
zdemistyfikować tę cieszącą się złą sławą dziedzinę badań
biologicznych. Prezentacji będzie towarzyszyć wystawa, cykl
wykładów i pokazy multimedialne. Dla dzieci przygotowano
gry interaktywne. Przedsięwzięcie sfinansuje częściowo
rządowy Komitet Naukowy Tysiąclecia, przy współudziale
sfer biznesu i przemysłu.
Licząca sobie dwa tygodnie Mysz Przyszłości® zostanie
wystawiona w Instytucie Perreta w Londynie 31 grudnia 1992
roku. Będzie ją tam można oglądać do 31 grudnia 1999
roku. Mysz jest zasadniczo normalna pod względem
genetycznym, jeśli nie liczyć wyselekcjonowanej grupy
nowych genów dodanych do genomu. Sklonowane DNA tych
genów zostało wszczepione do zapłodnionej komórki jajowej
myszy; w ten sposób połączyły się z chromosomalnym DNA
w zygocie, które dziedziczą komórki powstałego embriona.
Przed wszczepieniem geny te zostały specjalnie
„skonstruowane” tak, aby ich ekspresja wystąpiła tylko w
pewnych tkankach myszy w precyzyjnie określonym czasie.
Mysz jest swoistym poligonem doświadczalnym starzenia się
komórek, rozwoju nowotworu w komórce i kilku innych
spraw będących na razie niespodzianką!
Dziennikarz roześmiał się.
- Co to, cholera, znaczy?
- Nie wiem - powiedziała Irie. - Pewnie rzeczywiście będą
niespodzianki.
Wróciła do komunikatu:
Mysz przeżyje na wystawie siedem lat, czyli mniej więcej dwa
razy dłużej niż żyje normalny osobnik. Jej rozwój jest zatem
dwukrotnie spo-wolniony. Pod koniec pierwszego roku
rakotwórczy gen T pochodzący z wirusa SV40, który mysz ma
w produkujących insulinę komórkach trzustki, objawi się w
postaci raka tego narządu, nowotworu który będzie się
rozwijał w zwolnionym tempie aż do śmierci myszy. Pod
koniec drugiego roku obecność onkogenu H-ras w komórkach
skóry zacznie się objawiać w postaci licznych łagodnych
guzów, które po trzech miesiącach można będzie zobaczyć
gołym okiem. Po czterech latach eksperymentu mysz zacznie
tracić zdolność wytwarzania melaniny wskutek powolnej,
zaprogramowanej eliminacji enzymu tyrozynazy. W tym
okresie mysz straci cały pigment i stanie się albinosem, białą
myszką. Jeśli nie zadziałają żadne czynniki zewnętrzne lub nie
zajdą nieoczekiwane okoliczności, mysz dożyje 31 grudnia
1999 roku i zdechnie w ciągu miesiąca od tej daty.
Eksperyment z Myszą Przyszłości® daje publiczności
wyjątkową okazję obserwowania życia i śmierci „w
zbliżeniu”. Okazję do naocznej obserwacji technologii, która
może w przyszłości zahamować postęp chorób, zapanować
nad procesem starzenia i wyeliminować wady genetyczne.
Mysz Przyszłości®, zawiera w sobie nieuchronną zapowiedź
nowego etapu w historii ludzkości, kiedy to nie będziemy
ofiarami przypadku, ale panami i arbitrami własnego losu.
- O kurde - powiedział dziennikarz. - Aż ciary chodzą po
plerach.
- Też tak uważam - powiedziała Irie w roztargnieniu (miała
jeszcze tego ranka dziesięć takich rozmów przed sobą). -
Przysłać panu jakiś materia! fotograficzny?
- Tak, bardzo proszę. Nie będę musiał grzebać w archiwum.
Na razie.
Ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę, do pokoju wpadła Joyce;
w morzu falban z czarnego welwetu, afgańskim kożuszku i
jedwabnych szalach wyglądała jak jakaś hipisowska kometa.
- Nie rozmawiaj przez telefon! Mówiłam ci przecież. Linia
musi być wolna. Może Millat będzie próbował się dodzwonić.
Przed czterema dniami Millat nie zgłosił się do terapeutki, z
którą umówiła go Joyce.
Nie pokazał się i później. Wszyscy wiedzieli, że jest ze
SROM-em i że nie zamierza do niej telefonować. Wszyscy
oprócz Joyce.
- To po prostu bardzo ważne, żebym z nim porozmawiała, j e-ś
l i zadzwoni. Jesteśmy tak bliscy przełomu! Marjorie jest
prawie pewna, że to syndrom zaburzeń związanych z
poczuciem niedostatecznej troski i zainteresowania ze strony
otoczenia.
- A skąd ty to wszystko wiesz? Zdawało mi się, że Marjorie
jest lekarką. Co, do cholery, z tajemnicą lekarską?
- Och, Irie, nie mów głupstw. Marjorie jest też moją
przyjaciół-k ą. Po prostu stara się mnie informować.
- Coś na kształt burżujskiej mafii.
- Ach, doprawdy… Nie histeryzuj. Popadasz ostatnio w coraz
większą histerię.
Słuchaj, chciałabym, żebyś nie wisiała na linii.
- Wiem. Już to mówiłaś.
- Bo jeśli diagnoza Marjorie jest trafna, Millat naprawdę musi
iść do lekarza, żeby przepisał mu jakiś metylfenidat. Taka
choroba bardzo osłabia.
- Joyce, on nie ma żadnych zaburzeń, on jest po prostu
muzułmaninem. Jest ich miliard. Nie mogą mieć wszyscy
zaburzeń emocjonalnych na tle niedopieszczenia.
Joyce lekko zatkało.
- Uważam, że jesteś bardzo okrutna. Takie komentarze na
pewno mu nie pomogą.
Podeszła do deski do krajania chleba i ze łzami w oczach
odkroiła sobie wielki kawał
sera.
- Słuchaj - powiedziała. - Najważniejsze jest to, żebym
doprowadziła do ich spotkania twarzą w twarz. Najwyższa
pora.
- Niby dlaczego? - zapytała Irie z powątpiewaniem w głosie.
Joyce wsunęła kawałek sera do ust.
- Dlatego że oni się wzajemnie potrzebują.
- Ale jeśli nie chcą, to nie chcą i już.
- Ludzie czasem sami nie wiedzą, czego chcą. Nie wiedzą,
czego im trzeba. Ci chłopcy potrzebują siebie wzajemnie
jak… - Joyce zastanawiała się przez chwilę. Nie była zbyt
dobra w wymyślaniu metafor. W ogrodzie nigdy nie sadziło
się niczego w miejscu przeznaczonym na coś innego. -
Potrzebują się wzajemnie jak Flip i Flap, jak Crick i Watson…
- Tak jak wschodni Pakistan potrzebował zachodniego.
- To nie jest wcale śmieszne, Irie. - Ja się nie śmieję, Joyce.
Joyce odkroiła kolejny kawałek sera z bloku, oderwała z
bochna dwa kawałki chleba i zrobiła z tego grubego
sandwicza.
- Faktem jest, że obaj chłopcy mają poważne problemy
emocjonalne i opór Millata przed spotkaniem z Magidem
wcale tu nie pomaga. To właśnie go tak przygnębia. Podzieliła
ich religia i przynależność do różnych kultur. Możesz sobie
wyobrazić, jakie to traumatyczne?
Irie żałowała w tej chwili, że nie pozwoliła przed chwilą
Magidowi się wygadać.
Byłaby przynajmniej dobrze zorientowana. Miałaby coś, co
mogłaby wykorzystać przeciw Joyce. Bo gdy się słucha
proroków, dostarczają oni człowiekowi amunicji. Wiedzy o
naturze bliźniaków. O milionowym miejscu po przecinku w
liczbie n (czy nieskończone ciągi liczb mają początek?). A
przede wszystkim o wieloznaczności angielskiego słowa
cleave. Czy Magid wiedział też, które z tych znaczeń było
gorsze, bardziej traumatyczne: przylegać czy rozszczepiać?
- Dlaczego ty się nigdy nie martwisz o własną rodzinę, Joyce?
Tak po prostu dla odmiany. Co ^ Joshem? Kiedy ostatni raz
widziałaś Josha?
Usta Joyce ściągnęły się w nieprzyjemnym grymasie.
- Josh jest w Glastonbury.
- Akurat. Glastonbury skończyło się przed dwoma miesiącami,
Joyce.
- Trochę podróżuje. Mówił, że może pojeździ po kraju.
- A z kim się zadaje? Nie wiesz nic o tych ludziach. Może
przejmij się tym choć przez chwilę i odpieprz się od cudzych
spraw.
Joyce nawet nie mrugnęła okiem. Oswoiła się już z tym, że
obrażają ją nieletni; ostatnio doświadczała tak regularnie
zniewag ze strony własnych i innych dzieci, że przekleństwa
czy okrutne komentarze nie robiły na niej żadnego wrażenia.
Po prostu wyrywała je ze świadomości jak chwasty.
- To, że nie martwię się o Josha - powiedziała, uśmiechając się
promiennie i przemawiając chalfenowskim tonem specjalisty
w dziedzinie wychowania - wynika, jak dobrze wiesz, z tego,
że Josh próbuje po prostu zwrócić na siebie uwagę. Trochę
podobnie jak ty w tej chwili. Takie zachowanie jest absolutnie
naturalne u dobrze wykształconych dzieci z klasy średniej. (W
odróżnieniu od wielu ludzi Joyce nie wstydziła się używać
terminu „klasa średnia”. W słowniku Chalfenów klasy średnie
były kontynuatorami tradycji oświeceniowych, twórcami
państwa opiekuńczego, intelektualną elitą i źródłem całej
kultury.
Skąd im się wzięło to przekonanie, trudno powiedzieć). Ale
szybko wróci do normy. Jestem absolutnie spokojna o Joshuę.
On się po prostu buntuje przeciw ojcu i to mu przejdzie.
Magid natomiast ma prawdziwe problemy. Zbadałam tę
sprawę dogłębnie, Irie. Jest tyle oznak… A ja potrafię je
odczytywać.
- No to pewnie odczytujesz je błędnie - odparowała Irie,
wyczuwając, że awantura wisi w powietrzu. - Z Magidem jest
wszystko w porządku. Rozmawiałam z nim. Jest jak mistrz
zeń. Jest najbardziej spokojnym i zrównoważonym
osobnikiem, jakiego widziałam w życiu. Pracuje zMarcusem,
odpowiada mu to, jest szczęśliwy. A gdybyśmy tak wszyscy
zastosowali choć raz taktykę niewtrącania się w cudze
sprawy? Gdybyśmy trochę odpuścili?
Z Magidem wszystko jest okej.
- Irie, kochanie - rzekła Joyce, odsuwając Irie od jedynego
krzesła i sadowiąc się przy telefonie. - Jednego nigdy nie
zrozumiesz: że ludzie popadają w skrajności. Byłoby
cudownie, gdyby wszyscy byli tacy jak twój ojciec, który
zachowywałby się jak gdyby nigdy nic, nawet jakby sufit walił
mu się na głowę. Większość ludzi tak jednak nie potrafi. Ma-
gid i Millat przyjmują postawy ekstremalne. To bardzo pięknie
mówić o leseferyzmie i wymądrzać się na ten temat, ale finał
tego wszystkiego będzie taki, że Millat, zadając się z tymi
fundamentalistami, wpakuje się w straszne kłopoty. W
straszne kłopoty. Nie śpię po nocach, tak się o niego martwię.
Czyta się o takich ugrupowaniach w gazetach… I to powoduje
u Magida straszne psychiczne napięcie. No i czy ja mam
spokojnie się przyglądać, jak oni rozrywają się na strzępy
tylko dlatego, że ich rodzice - nie, muszę to powiedzieć, bo to
prawda - tylko dlatego, że ich rodzice najwyraźniej się niczym
nie przejmują? Zawsze leżało mi na sercu tylko dobro tych
chłopców, kto jak kto, ale ty powinnaś to wiedzieć. Oni
potrzebują pomocy. Przechodziłam koło łazienki i zobaczyłam
Magida, jak siedzi w wannie w dżinsach. Tak! Widzisz?
Powiem ci tylko jedno - zakończyła z jakimś tępym, krowim
spokojem: - Ja na kilometr wyczuwam w nim dziecko z
głębokim urazem psychicznym.
17. Mediacje [pokojowe] i taktyka działań na ostatnią chwilę
- Pani Iqbal? To ja, Joyce Chalfen. Widzę panią wyraźnie. To
ja, Joyce. Myślę, że naprawdę powinnyśmy porozmawiać. Czy
mogłaby pani… mmm… otworzyć drzwi?
Owszem, mogłaby. Teoretycznie mogłaby, ale w tej
atmosferze skrajnych reakcji, wojny, jaką prowadzili jej
synowie, wobec zasadniczo odmiennych stanowisk, AJsana
potrzebowała własnej taktyki. Wcześniej milczała,
strajkowała, nie mówiąc słowa, i objadała się na znak protestu
(przeciwieństwo głodówki; człowiek tyje, żeby swoją masą
onieśmielić przeciwnika), a teraz strajkowała, siedząc.
- Pani Iqbal… proszę mi poświęcić tylko pięć minut. Magid
jest tym wszystkim naprawdę przybity. Martwi się, podobnie
jak ja, o Millata. Tylko pięć minut, proszę, pani Iqbal.
Alsana nie ruszała się z miejsca. Po prostu dalej szyła, ze
wzrokiem utkwionym w skaczącej od ściegu do ściegu i
znikającej w lateksie czarnej nitce, i z furią naciskała pedał
singera, jakby bodła ostrogą galopującego ku słońcu konia.
- Wpuść ją, co ci szkodzi - powiedział Samad znużonym
głosem, wynurzając się z saloniku, gdzie do chwili pojawienia
się natrętnej Joyce oglądał spokojnie program Podróż przez
stulecia. (Obok Kompensatora, z udziałem wielkiej gwiazdy i
autorytetu moralnego Edwarda Wood-warda, był to ulubiony
program Samada. Spędził przed telewizorem piętnaście
długich lat, czekając, aż jakaś londyńska gospodyni domowa
wyjmie z torebki jakiś drobiazg Mangala Pandę. „Och, pani
Winterbottom, jakież to ekscytujące! To, co tu widzimy, to
lufa muszkietu, który należał do…”. Siedział z telefonem pod
ręką, żeby, jeśli ziści się taki scenariusz, móc zadzwonić do
BBC, zażądać podania telefonu rzeczonej pani Winterbottom i
zapytać ją, ile chce za te relikwie. Na razie zobaczył tylko me-
dale z okresu powstania i należący do Havelocka kieszonkowy
zegarek, ale wciąż śledził program uważnie).
Spojrzał na frontowe drzwi, gdzie za szybą majaczyła
niewyraźnie sylwetka Joyce, i ze smutkiem podrapał się po
jądrach. Samad prezentował w tej chwili swoje wydanie
„telewizyjne”: jaskrawy sweter w serek, brzuch wystający,
jakby miał tam termofor z gorącą wodą, długi, nadje-dzony
przez mole szlafrok i wzorzyste bokserki, z których wynurzały
się chude jak patyki nogi, jedyne, co pozostało mu z lat
młodości. Kiedy miał na sobie ten telewizyjny strój,
opuszczała go wszelka aktywność. Ustawione w rogu pokoju
pudło (o którym lubił myśleć jako o swego rodzaju antyku,
oprawionym w drewno i stojącym na czterech nóżkach niczym
jakiś wiktoriański robot) wciągało go i wysysało z niego całą
energię.
- No, zrób coś, panie Iqbal! Każ jej odejść, zamiast stać tak ze
swoim obwisłym brzuszyskiem i ptaszkiem na wierzchu.
Samad burknął gniewnie i upchnął w szortach przyczynę
wszelkich swych nieszczęść, dwa wielkie włochate jaja i
zwiędłego, zrezygnowanego kutasa.
- Ona nie odejdzie - mruknął. - A jeśli nawet, to zaraz wróci z
posiłkami.
- Ale dlaczego? Mało narobiła kłopotów? - zapytała Alsana
głośno, żeby Joyce mogła to usłyszeć. - Ma swoją rodzinę,
nie? Dlaczego nie pójdzie i nie zrobi dla odmiany bajzlu u
siebie? Ma dzieci, swoich czterech synów? Ilu chce ich mieć?
Ilu, do jasnej cholery?
Samad wzruszył ramionami, podszedł do szafki w kuchni,
wyłowił z szuflady słuchawki i wetknął je do telewizora, by
odciąć się w ten sposób od świata zewnętrznego.
Podobnie jak Marcus, wyłączył się. Niech robią, co chcą.
Niech sobie walczą.
- Och, wielkie dzięki - powiedziała Alsana zjadliwie, kiedy
maż powrócił do swojego Hugh Scully’ego, jego skorup i
strzelb. - Dziękuję ci, Samad Miah, za twój jakże cenny wkład
w rozwiązanie problemu. To są właśnie mężczyźni. Narobią
bałaganu, wiek się kończy, a oni zostawiają kobiety same,
żeby sprzątały po nich cały ten szajs. Dziękuję ci, drogi mężu!
Z furią zabrała się z powrotem do szycia, igła sunęła wzdłuż
wewnętrznego szwu nogawki, a tymczasem sfinks za
drzwiami dalej zadawał przez szparę na listy pytania, na które
nie było odpowiedzi.
- Pani Iqbal… czy nie mogłybyśmy porozmawiać? Czy jest
jakiś powód, dla którego nie możemy porozmawiać? Czy
musimy się zachowywać jak dzieci?
Alsana zaczęła śpiewać.
- Pani Iqbal? Bardzo proszę. W ten sposób do niczego nie
dojdziemy.
Śpiew Alsany zabrzmiał jeszcze głośniej.
- Muszę pani powiedzieć - mówiła Joyce swoim świdrującym,
ostrym głosem, który przenikał przez trzy warstwy drewna i
podwójne szyby. - Nie przyszłam ot tak sobie. Czy pani chce,
żebym się w to angażowała, czy nie, ja i tak tkwię w tym po
uszy.
Zaangażowana. Przynajmniej to jest właściwe słowo,
pomyślała Alsana, zdejmując stopę z pedału maszyny i
pozwalając, by koło kręciło się jeszcze przez chwilę samo,
zanim zatrzyma się raptownie z głośnym zgrzytem. Czasami
tu, w Anglii, zwłaszcza na przystankach autobusowych i w
pokazywanych w ciągu dnia serialach telewizyjnych, słyszało
się, jak ludzie mówią „jesteśmy oboje zaangażowani”, tak,
jakby to był najcudowniejszy stan, jakby człowiek świadomie
go wybrał i był z niego zadowolony. Alsana nigdy nie myślała
o tym w taki sposób. Proces a n-gażowania się był kwestią
dłuższego czasu, wciąga! człowieka jak ruchome piaski. Coś
takiego przytrafiło się krągłolicej jak księżyc w pełni Alsanie
Begum i przystojnemu Samadowi Miah w tydzień po tym, jak
zostali oboje wepchnięci do pokoju stołowego i
poinformowani, że mają się pobrać. Zaangażowanie było
rezultatem spotkania Clary Bow-den i Archiego Jonesa u stóp
schodów. Zaangażowanie wchłonęło dziewczynę imieniem
Ambrosia i młodzieńca imieniem Charlie (tak, tak, Clara
opowiedziała jej tę smutną historię) w chwili, gdy pocałowali
się w spiżarni pensjonatu. Zaangażowanie nie jest ani dobre,
ani złe. To po prostu konsekwencja życia^ konsekwencja
okupacji i imigracji, imperiów i ekspansji, życia na cudzej
łasce… człowiek zostaje uwikłany i musi przebyć długą drogę,
żeby stać się na powrót niezaangażowanym. I ta kobieta miała
rację: nie robiło się tego ot, tak sobie. Niczego teraz, pod
koniec wieku, nie robiło się ot, tak sobie. Alsana nie była, jeśli
chodziło o problemy współczesnego życia, bezmyślną lalą.
Oglądała talk-shows, przez cały Boży dzień oglądała talk-
shows - Moja żona sypia z moim bratem - Moja matka nie
chce się odczepić od mojego przyjaciela. A trzymający
mikrofon, czy to Opalony Facet z Białymi Zębami, czy
Koszmarne Mał-żeństwo, zawsze zadawali to samo cholernie
głupie pytanie: Ale dlaczego odczuwasz potrzeb?…? Błąd!
Alsana musiała im to wyjaśniać przez szybę ekranu.
Wy tępaki, oni tego nie chcą, nie życzą sobie tego - oni się po
prostu uwikłali, rozumiecie?
Wchodzą w coś i zostają schwytani w pułapkę. Uwikłani. Lata
mijają, zamęt rośnie i na tym to polega. Twój brat sypia z
dalszym kuzynem siostrzenicy mojej byłej żony. Zaangażował
się. To po prostu dręczący, lecz nieuchronny fakt. Coś w tonie,
jakim wypowiedziała to słowo Joyce, znużonym, cierpkim
głosem, podpowiedziało Alsanie, że oznacza ono dla tamtej to
samo. Ogromną sieć, którą człowiek tka, żeby złapać w nią
samego siebie.
- Okej, okej, paniusiu, jeszcze minutkę. Mam do uszycia trzy
lateksowe body, choćby się paliło i waliło.
W końcu Alsana otworzyła drzwi i Joyce wkroczyła do
przedpokoju; przez chwilę mierzyły się wzrokiem, próbując
odgadnąć wzajemnie swą wagę, jak zdenerwowani bokserzy
przed wejściem na ring. To, czego nie dostawało Joyce w
strefie biustu, rekompensowały jej biodra. Słabość delikatnych
rysów Alsany - wąskiego, ładnego nosa, cienkich brwi -
równoważyły pulchne buły jej ramion z dołkami
symbolizującymi macierzyńską moc. Bo w końcu to ona była
tu matką. Matką chłopców,
0 których mowa. Ona trzymała atutową kartę na wypadek,
gdyby została zmuszona do gry.
- No dobra - rzekła, przeciskając się przez wąskie drzwi do
kuchni 1 dając gestem znać, żeby Joyce sz!a za nią.
- Kawa czy herbata?
- Herbata - powiedziała Joyce zdecydowanie. - Owocowa, jeśli
można.
- Owocowej nie można. Nawet earl greya nie można.
Przyjechałam do tego koszmarnego kraju z krainy herbaty, a
teraz nie stać mnie nawet na jakiś porządny gatunek.
Można tylko ekspresową P. G.Tips.
Joyce zmarszczyła się lekko.
- Niech będzie P. G. Tips.
- Wedle życzenia.
Herbata w kubku postawionym z rozmachem przed Joyce
kilka minut później była szara i miała obwódkę szumowin z
tysiącami rojących się w niej mikrobów, wcale nie tak
mikrych, jakby wskazywała na to nazwa. Alsana odczekała
chwilę, żeby Joyce zdążyła to odnotować.
- Niech pani chwilę poczeka - powiedziała pogodnie. - Mąż
rozwalił łopatą rury wodociągowe, kiedy kopał grządkę pod
cebulę. Od tego czasu nasza woda wygląda trochę dziwnie.
Nigdy nie wiadomo, czy nie dostanie się po niej sraczki. Ale
pani odczeka minutę, to się ustoi. O, widzi pani? - AJsana
zamieszała herbatę bez przekonania, po czym na powierzchnię
wypłynęły z bulgotem jeszcze większe strzępy jakiejś
niezidentyfikowanej substancji. - Widzi pani? Sam szach
Dżahangir by nie pogardził! Joyce pociągnęła niepewnie
łyczek i odsunęła kubek na bok.
- Wiem, że nasze stosunki nie układały się w przeszłości
najlepiej, pani Iqbal, ale…
- Pani Chalfen - powiedziała Alsana, podnosząc długi palec
wskazujący, żeby jej przerwać. - Są dwie zasady, które zna
każdy, od premiera aż po rikszarza. Po pierwsze, nie pozwól
nigdy, żeby twój kraj stał się targowiskiem. To bardzo ważne.
Gdyby moi przodkowie przestrzegali tej zasady, moja obecna
sytuacja byłaby teraz zupełnie inna, ale takie jest życie.
Druga zasada brzmi: nie wtrącaj się do spraw rodzinnych
innych ludzi. Mleka?
- Nie, nie, dziękuję. Odrobinę cukru…
Alsana wsypała wielką, czubatą łyżkę cukru do kubka Joyce.
- Uważa pani, że ja się wtrącam?
- Uważam, że się pani wtrąca.
- Ale ja tylko chcę, żeby bracia się widywali.
- To przez panią stronią od siebie.
- Ależ Magid mieszka u nas tylko dlatego, że Millat nie chce
mieszkać z nim tutaj.
Poza tym mówi, że pani mąż nie może znieść jego widoku.
Alsana, którą rozsadzało jak mały szybkowar, wręcz
eksplodowała:
- A dlaczego? Bo pani, pani razem ze swoim mężem
wciągnęliście Magida w coś tak przeciwnego i obcego naszej
kulturze, naszym przekonaniom, że go nie poznajemy! Wy to
zrobiliście! Teraz jest skłócony ze swoim bratem. Konflikt nie
do rozwiązania! A te sukinsyny w zielonych muszkach: Millat
zbratał się z nimi na całego. Bardzo się w to angażuje. Nie
mówi mi o tym, ale słyszę, że tak jest. Nazywają się wiernymi
wyznawcami islamu, ale tak naprawdę są zbirami, którzy
włóczą się bandą po Kilburn jak wszystkie inne świry. A teraz
jeszcze rozpowszechniają - jak to się nazywa? - no, tę całą
papierową zarazę.
- Ulotki?
- Ulotki. Ulotki o pani mężu i jego przeklętej myszy. Burza
nadciąga, tak moja pani.
Znalazłam tego całe setki pod jego łóżkiem. - Alsana wstała,
wyciągnęła klucz z kieszeni fartucha i otworzyła szafkę za-
pchaną po brzegi zielonymi ulotkami, które wysypały się
kaskadą na ziemię. - Znowu znikł, nie ma go od trzech dni.
Muszę je schować z powrotem, zanim się zorientuje, że ich nie
ma. Pani weźmie, no, śmiało, pani weźmie i pokaże
Magidowi. Pani mu pokaże, coście narobili. Dwaj chłopcy na
dwóch krańcach świata. To wy doprowadziliście do wojny
między moimi synami. Wy ich rozdzielacie!
Minutę wcześniej Millat otworzył po cichutku frontowe drzwi.
Od pewnego czasu stał
w przedpokoju, przysłuchując się rozmowie i ćmiąc skręta. To
było wspaniałe! Zupełnie jakby słuchał kłótni dwóch włoskich
matron ze zwalczających się klanów. Millat uwielbiał
klany. Wstąpił do SROM-u z miłości do klanów (oraz dla
klanowego stroju i muszki) i ubóstwiał wojny klanów.
Psychoterapeutka Marjorie sugerowała, że to pragnienie
przynależności do klanu jest rezultatem tego, że Millat był
połówką bliźniaczej pary.
Psychoterapeutka Marjorie sugerowała też, że religijna
konwersja Millata wynikła prawdopodobnie bardziej z
potrzeby identyfikacji z grupą niż z intelektualnie
podbudowanej wiary w istnienie jakiegoś wszechmocnego
Stwórcy. Może. Nieważne. Można było roztrząsać to w
nieskończoność, ale dla niego samego nic nie mogło się
równać z możliwością ubrania się w czerń, zapalenia skręta i
przysłuchiwania się prowadzonej przez dwie mammy bitwie w
operowym stylu,
- Mówi pani, że chodzi o to, żeby pomóc moim synom, ale
wbiła pani tylko klin między nich. Teraz jest już za późno.
Straciłam rodzinę. Niech pani wraca do swojej i zostawi nas w
spokoju.
- Myśli pani, że mój dom to raj? Moja rodzina też się przez to
rozpadła. Joshua nie odzywa się do Marcusa. Wiedziała pani o
tym? A byli sobie tak bliscy… - Joyce wyglądała, jakby miała
się za chwilę rozpłakać, więc Alsa-na niechętnie podała jej
papierowy ręcznik. -
Próbuję pomóc nam wszystkim. A najlepszą drogą do
porozumienia jest doprowadzenie do tego, żeby Magid i Millat
zaczęli z sobą rozmawiać, zanim kryzys się pogłębi. Myślę, że
co do tego jesteśmy zgodne. Gdybyśmy mogły znaleźć jakieś
neutralne miejsce, w którym nie odczuwaliby zewnętrznej
presji czy wpływu…
- Ale przecież nie ma już neutralnych miejsc! Zgoda, że
powinni się spotkać, ale gdzie i jak? Pani i pani mąż
zepsuliście wszystko. To przez panią i pani męża takie
spotkanie jest teraz niemożliwe.
- Pani Iqbal, z całym szacunkiem, ale problemy w pani
rodzinie zaczęły się na długo przedtem, zanim ja i mój mąż
zaangażowaliśmy się w całą sprawę.
- Być może, być może, pani Chalfen, ale pani rozjątrzyła już i
tak zaognioną sytuację, prawda? Pani dolała oliwy do ognia.
Millat usłyszał, jak Joyce nabiera ze świstem powietrza.
- Za pozwoleniem, moim zdaniem wcale tak nie było. Myślę,
że to się rozwijało już od dłuższego czasu. Millat opowiedział
mi, że kilka lat temu spaliła pani wszystkie jego skarby. To jest
tylko przykład, ale według mnie pani nie rozumie, jak głęboki
uraz wywołały u Millata tego rodzaju incydenty. On jest
okaleczony.
- Och, zaczynamy się licytować. I to ja mam być tą pierwszą
winną. Wprawdzie to nie pani zakichany interes, ale powiem
pani, że spaliłam to wszystko, żeby dać mu nauczkę -
żeby nauczyć go szacunku dla innych ludzi!
- Dziwna metoda, pozwolę sobie zauważyć.
- A co pani o tym wie?
- Mówię na podstawie tego, co widzę. A widzę, że Millat ma
mnóstwo psychicznych ran. Może pani nie wie, ale opłaciłam
nawet seanse dla Millata u mojej psychoterapeutki. I mogę
pani powiedzieć, że wewnętrzne życie Millata - jego karma,
jak by to pewnie należało powiedzieć po bengalsku - cała sfera
jego podświadomości jest dotknięta poważną chorobą.
W rzeczywistości problem z podświadomością Millata polegał
na tym (i nie musiała mu o tym mówić Marjorie), że była ona
rozdarta. Z jednej strony usilnie próbował żyć, tak jak
sugerowali mu to Hifan i inni. Wymagało to ciągłego myślenia
o czterech głównych kryteriach.
1. Być ascetą, jeśli chodzi o nałogi (ograniczyć picie, palenie
marychy, kontakty z kobietami).
2. Zawsze pamiętać o chwale Mahometa (pokój Jego duszy!) i
potędze Stwórcy.
3. Zrozumieć w pełni program SROM-u i Koran.
4. Oczyścić się z naleciałości Zachodu.
Wiedział, że jest wielkim eksperymentem SROM-u i pragnął
dać z siebie to, co najlepsze. Z trzema pierwszymi punktami
radził sobie całkiem dobrze. Od czasu do czasu zapalał
papierosa i obalał kufel guinnessa, ale z powodzeniem opierał
się trawce i pokusom cielesnym. Nie widywał się już z
Alexandra Andrusier, Polly Houghton ani z Ro-się Dew, choć
od czasu do czasu składał wizyty niejakiej Tanyi Chapman-
Jones, maleńkiej rudowłosej dziewczynie, która rozumiała
subtelną naturę jego rozterek i obciągała mu, nie żądając od
niego, żeby jej w ogóle dotykał. Był to układ korzystny dla
obojga; Tanya była córką sędziego i uwielbiała szokować
starego capa, a Millat potrzebował ejakulacji bez osobistego
zaangażowania. Jeśli chodziło o aspekt kora-niczny, uważał,
że Mahomet (pokój Jego duszy) był klawym facetem,
fantastycznym gościem. Dla Stwórcy żywił Millat nabożny
podziw, w pierwotnym znaczeniu tego określenia, które
łączyło się z lękiem, grozą, prawdziwą cykorią -
i Hifan uważał, że to prawidłowa postawa, że tak właśnie
powinno być. Millat rozumiał, że jego nowa religia nie opiera
się na wierze - jak u chrześcijan, żydów i innych - ale na
czymś, czego najtęższe umysły mogą dowieść. Rozumiał sarną
ideę. Niestety, sam nie miał
bynajmniej najtęższej, a nawet średnio tęgiej głowy, a zatem
przeprowadzenie dowodu na cokolwiek czy przeciw
czemukolwiek przekraczało jego możliwości. Uważał jednak,
że poleganie na samej wierze, tak jak to robił jego ojciec, było
godne pogardy. I nikt nie mógł
mu zarzucić, że nie oddał się sprawie bez reszty. SROM-owi
to wystarczało. Byli niesłychanie zadowoleni z tego, co było
jego mocną stroną, czyli z przekazywania idei. Jej prezentacji.
Jeśli na przykład jakaś wyraźnie zdenerwowana kobieta
przychodziła do stolika SROM-u w bibliotece w Willesden i
pytała o wiarę, Millat nachylał się ku niej, chwytał ją za rękę,
ściskał ją i mówił: „Nie wiara, siostro. My tutaj nie zajmujemy
się wiarą. Mój brat Rakesh w ciągu pięciu minut, posługując
się argumentami rozumowymi, dowiedzie ci istnienia Stwórcy.
Koran jest dziełem naukowym, dokumentem racjonalnej
myśli. Poświęć te pięć minut, siostro, jeśli troszczysz się o
swoją przyszłość w zaświatach”. I jako swoistą premię
sprzedawał jej zwykle parę kaset (Wojna ideologiczna, czyli
Uczeni, strzeżcie się), po dwa funty za sztukę. A jeśli był w
szczytowej formie, nawet trochę literatury. Na ludziach ze
SROM-u robiło to ogromne wrażenie. Jak na razie wszystko
szło świetnie. Jeśli chodziło o mniej ortodoksyjne działania
SROM-u, polegające na akcji bezpośredniej, Millat tkwił w
samym ich sercu; opanowany jak sukinsyn w krytycznych
sytuacjach, człowiek czynu, jak Brando, jak Pacino, jak Liotta,
był największym skarbem organizacji i gdyby doszło do
dżihadu, od razu znalazłby się w pierwszym szeregu. Gdy
rozmyślał o tym z dumą w przedpokoju rodzicielskiego domu,
serce zamarło w nim na chwilę. Bo właśnie w tym tkwił
problem. W punkcie czwartym. W oczyszczeniu się z
naleciałości Zachodu.
Millat wiedział, wiedział doskonale, że jeśli szukało się
przykładu „obumierania, dekadencji, degeneracji,
przeerotyzowania i brutalizacji zachodniej kapitalistycznej
kultury i logicznego wyniku jej obsesji na punkcie swobód
osobistych” (broszurka: Bezdroża Zachodu), to nie było
egzemplifikacji lepszej niż hollywoodzkie kino.”Wiedział też
(ileż to razy roztrząsali tę kwestię z Hifanem?), że filmy
gangsterskie, filmy o mafii były najgorszym przykładem tego
wszystkiego. A jednak… tego najtrudniej było mu się wyrzec.
Oddałby całą marychę świata, każdą kobietę, jaką
kiedykolwiek dymał, żeby odzyskać filmy, które spaliła
matka, czy choćby tych kilka, które kupił już teraz, niedawno,
i które skonfiskował mu Hifan.
Millat podarł swą kartę członkowską klubu Rocky Video i
wyrzucił magnetowid rodziców, żeby ustrzec się bezpośredniej
pokusy, ale czy było jego winą, że na kanale czwartym zaczęli
akurat nadawać powtórki filmów z Robertem De Niro? Czy
mógł coś poradzić na to, że ze sklepu z ciuchami sączyła się
melodia Tony’ego Bennetta Rags to Riches i wsączała się do
jego duszy? Było jego najbardziej wstydliwie skrywanym
sekretem, że ilekroć otwierał jakieś drzwi - drzwi samochodu,
klapę bagażnika, drzwi sali zebrań SROM-u lub, tak jak teraz,
własnego domu - natychmiast widział oczyma wyobraźni
pierwszą scenę Chłopców z ferajny, a w tym, co uważał za
swoją podświadomość, rozbrzmiewało zdanie: Odkąd sięgam
pamięcią, zawsze chciałem być gangsterem.
Widział nawet tę kwestię wydrukowaną taką samą czcionką
jak na plakacie do filmu.
Kiedy się na tym łapał, starał się rozpaczliwie odsunąć tę
wizję, ale jego świadomość była jednym wielkim mętlikiem,
najczęściej więc kończyło się na tym, że popychał drzwi i
wchodził z głową odchyloną do tyłu, z ramionami
podniesionymi a la Liotta i powtarzał w duchu:
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałem być
muzułmaninem.
Wiedział, że w pewnym sensie to jest jeszcze gorsze, ale nie
mógł się powstrzymać.
Zawsze miał w kieszonce na piersi białą chusteczkę, zawsze
nosił kości, choć nie miał
pojęcia, jak się w nie gra, uwielbiał dłu-gie płaszcze z
wielbłądziej wełny i potrafił
przyrządzić linguine z owocami morza, choć za nic nie
umiałby przyrządzić curry z baraniny.
Wiedział, że to wszystko jest haraam.
Najgorszy był gniew, jakim kipiał wewnętrznie. Nie słuszny
gniew człowieka oddanego Bogu, lecz gwałtowna wściekłość
gangstera, młodocianego przestępcy, zdecydowanego coś
sobie udowodnić, założyć gang, wymordować konkurencję. I
jeśli celem było dotarcie do Boga, walka przeciw Zachodowi,
przeciw arogancji zachodniej nauki, przeciw jego bratu lub
Marcusowi Chalfenowi, był zdecydowany tę walkę wygrać.
Zgasił
papierosa na poręczy schodów. Wkurzało go, że jego myśli nie
są pobożne. Ale były przecież słuszne? Miał przecież zasady?
Życie w czystości, modlitwa (pięć razy dziennie, żadnych
zaniedbań pod tym względem), post, praca dla sprawy,
głoszenie słowa Bożego. To wystarczająco dużo, może nie?
Może tak. Nieważne. Tak czy inaczej, nie było odwrotu.
Owszem, widział się z Magidem, spotkał się z nim… spojrzeli
sobie w oczy, Millat wyszedł z tego jeszcze silniejszy, nazwał
swojego brata małym palantem i był po tej konfrontacji
jeszcze bardziej zdeterminowany, by spełnić swoje
przeznaczenie. Poprawił zieloną muszkę i ruszył naprzód jak
Liotta (uosobienie złowrogiego czaru), po czym pchnął
energicznie drzwi, wszedł do kuchni (Odkąd sięgam
pamięcią…) i czekał, aż dwie pary oczu, niczym dwa
obiektywy kamery Scorsesego, wykonają najazd z
przeostrzeniem na jego twarz.
- Millat! - Amma.
- Millat.
- Joyce.
(„Wyspaniale, siwietnie, więc wszyscy się już zynamy”,
rozbrzmiewał w głowie Millata monolog, wygłaszany głosem
Paula Sorvino. „A teraz przejdźmy do inyteresów”).
*
- W porządku panowie. Nie ma powodu do niepokoju. To po
prostu mój syn. Magid, Mickey. Mickey, Magid.
Znów u O’Connella. Bo Alsana ustąpiła w końcu Joyce, ale
bynajmniej nie chciała sobie brudzić rak. Zamiast tego kazała
Samadowi, żeby zabrał syna „gdzieś do miasta” i nakłonił do
spotkania z Millatem. Ale jedyne „gdzieś”, jakie przychodziło
do głowy Samadowi, to był bar O’Connella, a już sama myśl o
zabraniu tam Magida była mu wstrętna.
Stoczył w tej sprawie w ogrodzie prawdziwą walkę i już był
pewien, że wygrał, gdy Alsana zaatakowała go podstępnie,
stosując najpierw chytry zwód, a potem kombinację
zapaśniczego chwytu z jednoczesnym uderzeniem kolanem w
krocze. I oto byli u O’Connella, co zgodnie z jego
przewidywaniami okazało się decyzją fatalną. Kiedy wraz z
Magidem i Archiem wszedł, starając się nie zwracać niczyjej
uwagi, zarówno wśród personelu, jak klienteli zapanowała
powszechna konsternacja. Ostatnią zapamiętaną obcą osobą,
jaka przyszła tu z Archiem i Samem, był księgowy z
restauracji Pałace, facet o szczurzej twarzy, który próbował
nawijać ludziom na temat ich oszczędności (tak jakby bywalcy
O’Connella mieli oszczędności!) i poprosił aż dwukrotnie o
„krwawy pudding”, mimo iż wyjaśniono mu, że wieprzowiny
się tu nie podaje. Było to gdzieś w 1987 roku i nikt nie
wspominał tego incydentu dobrze. A teraz co? Mija zaledwie
pięć lat i przychodzi drugi aparat, tym razem cały w bieli -
nieprzyzwoicie czysty jak na piątkowy wieczór u O’Connella -
i o wiele za młody jak na niepisany regulamin (wstęp od
trzydziestu sześciu lat w górę). Co ten Samad knuje?
- Co ty tu knujesz, Sammy? - zapytał Johnny, posępny
chudzielec, który pochylał się właśnie na talerzem z
zapiekanką. - To jakiś nalot czy co?
- Kto to jest? - zapytał ostro Denzel, który jakimś cudem
jeszcze nie umarł.
- Twój kochaś? - zainteresował się Clarence, który też, dzięki
Bogu, jakoś się jeszcze trzymał.
- W porządku, panowie, spokojnie. To po prostu mój syn.
Magid, Mickey. Mickey, Magid.
Ta prezentacja wprawiła Mickeya w lekkie osłupienie; przez
dobre pół minuty stał
nieruchomo z galaretowatym sadzonym jajkiem zwisającym
ze szpatułki.
- Magid Mahfooz Murshed Mubtasim Iqbal - przedstawił się
Magid pogodnie. - To dla mnie zaszczyt poznać pana,
Michael. Wiele o panu słyszałem.
Samadowi zabrzmiało to dość dziwnie, zważywszy, że nigdy
nie mówił mu o Mickeyu.
Mickey wciąż patrzył ponad ramieniem Samada, szukając w
jego oczach potwierdzenia.
- Znaczy się… Chcesz powiedzieć, że to ten, którego, eee…
wysłałeś do kraju?
- Tak, tak, to Magid - odpowiedział Samad pośpiesznie, trochę
już wkurzony zainteresowaniem, jakie wzbudził chłopiec. - No
więc dla mnie i dla Archibalda to co zwykle, a…
- Magid Iqbal - powtórzył Mickey powoli. - Nigdy bym,
cholera… Wiesz, nigdy bym nie zgadł, że ty jesteś Iqbal. Masz
taką godną zaufania, powiedziałbym, miłą twarz.
- A jednak jestem Iqbalem, Michael - powiedział Magid,
obdarzając swoim pełnym empatii spojrzeniem Mike’a i inne
ludzkie mety skupione przy kontuarze. - Choć długo byłem
poza krajem.
- Nie musisz tego mówić. A swoją drogą, co za niespodzianka.
Mam tu… zaraz, jak by to powiedzieć… twój prapradziadek
wisi tu nade mną, widziałeś?
- Ależ oczywiście, zauważyłem od progu, Michael. Jestem
panu z całego serca wdzięczny - powiedział Magid,
promieniejąc jak anioł. - Czuję się jak u siebie, a ponieważ to
miejsce jest tak drogie mojemu ojcu i jego przyjacielowi
Archibaldowi Jonesowi, jestem pewien, że stanie się drogie
także i mnie. Przyprowadzili mnie tu, jak sądzę, żeby
przedyskutować pewne ważne kwestie, i ja sam nie
znalazłbym dla tego celu lepszego miejsca, pomimo pańskiej
najwyraźniej dokuczliwej choroby skóry.
Mickeya ścięto z nóg z wrażenia. Z nieukrywanym
zadowoleniem zwrócił się do obecnych.
- Pięknie, cholera, zasunął, co nie? Prawi jak jakiś pieprzony
Olivier. Królewska angielszczyzna, nie ma, kurwa, dwóch
zdań. Co za miły gość! Powiem ci, Magid, chciałbym tu mieć
taką klientelę. Cywilizowaną i tak dalej. I nie przejmuj się
moją skórą, trzymam się z daleka od żarcia i nie sprawia mi to
specjalnego kłopotu. Kurcze, co za dżentelmen. Wygląda na
to, że trzeba będzie uważać na język, co nie?
- No wiec dla mnie i dla Archiego to samo co zwykle -
powiedział Samad. -
Zostawiam syna, żeby się zastanowił, co chce zamówić.
Będziemy przy fliperze.
- Dobra, dobra - powiedział Mikę, nie starając się, i nie mogąc,
oderwać wzroku od ciemnych oczu Magida.
- Masz śliczny garniak - mruknął Denzel, gładząc w
rozmarzeniu białą tkaninę garnituru Magida. - Takie właśnie
nosili Anglicy na Jamajce, pamiętasz, Clarence?
Pogrążony w błogostanie Clarence pokiwał wolno głową,
śliniąc się z lekka.
- Wynocha stąd, wy dwaj - burknął Mikę, machając ręką. -
Podam warn wszystko sam. Teraz chcę sobie pogadać z
Magidem. Chłopak rośnie, musi jeść. No więc co byś zjadł,
Magid? - Mickey pochylił się nad kontuarem, cały zamieniony
w słuch, jak nadskakująca klientowi ekspedientka. - Jajka?
Grzyby? Fasolę? Grzankę?
- Myślę - powiedział Magid, studiując menu wypisane kredą
na zakurzonej tablicy, a potem odwracając się w stronę
Mickeya z takim wyrazem twarzy, jakby doznał iluminacji -
myślę, że zjadłbym sandwicza z bekonem. Tak, to jest to. Z
rozkoszą zjadłbym kawałek soczystego, ale dobrze
wysmażonego i podlanego porządnie keczupem bekonu. Z
razowym chlebem.
Ach, jakaż walka rozegrała się w tym momencie na
pryszczatej facjacie Mike’a! Jakaż straszliwa odbiła się na niej
męka! Był to konflikt między chęcią dogodzenia najbardziej
wyrafinowanemu klientowi, jakiego kiedykolwiek miał, a
obowiązkiem przestrzegania najbardziej uświęconej,
najświętszej zasady baru O’Connella. ŻADNEJ
WIEPRZOWINY.
Lewa powieka Mickeya zadrgała nerwowo.
- Nie chcesz dużego talerza jajecznicy? Robię pyszną
jajecznicę, prawda, Johnny?
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie - odparł lojalnie
Johnny od swego stolika, choć jajecznica Mike’a słynęła z
tego, że była szara i zawsze zbyt mocno ścięta. - Byłbym
naprawdę cholernym kłamcą, jak mamę kocham.
Magid zmarszczył nos i potrząsnął głową.
- No dobrze, a co powiesz na grzyby z fasolą? Omlet z
frytkami? Nie dostaniesz lepszych frytek na całej Finchley
Road. No, synu - nalegał, zdesperowany. - Jesteś
muzułmaninem, co nie? Chyba nie ugodzisz ojca w samo
serce sandwiczem z bekonem?
- Serca mojego ojca nie może zranić sandwicz z bekonem. Jest
dużo bardziej prawdopodobne, że serce mojego ojca pęknie w
rezultacie nadmiernego otłuszczenia, co jest rezultatem
stołowania się od piętnastu lat w pańskim barze. Ciekawe -
ciągnął Magid spokojnym głosem - czy można by zaskarżyć,
zaskarżyć do sądu osobników z branży żywieniowej, którzy
zaniedbują opatrywanie produktów informacją o zawartości
tłuszczu i ostrzeżeniem przed jego szkodliwym wpływem na
zdrowie. To naprawdę ciekawe…
Wszystko to wypowiedziane zostało najsłodszym, najbardziej
melodyjnym głosem, bez cienia groźby. Biedny Mickey nie
wiedział, co ma właściwie myśleć.
- No owszem - powiedział nerwowo. - Teoretycznie to
interesująca kwestia. Bardzo interesująca.
- Też tak myślę.
- No tak, zdecydowanie.
Mickey zamilkł i poświęcił całą minutę starannemu
polerowaniu płyty grzewczej, czynności, której oddawał się
mniej więcej raz na dziesięć lat.
- No. Teraz można się przejrzeć. Dobra. Na czym to
stanęliśmy?
- Na sandwiczu z bekonem.
Na dźwięk słowa „bekon” klienci przy pobliskich stolikach
zastrzygli uszami.
- Gdybyś mógł nieco zniżyć głos…
- Sandwicz z bekonem - powtórzył szeptem Magid.
- Z bekonem. W porządku. Będę musiał skoczyć do knajpki
obok, bo w tej chwili nie mam… ale ty usiądź sobie z tatą, a ja
wszystko załatwię. Będzie pewnie trochę więcej kosztował.
No wiesz, za dodatkową fatygę. Ale spokojnie, załatwię to na
pewno. I powiedz Archiemu, żeby się nie martwił, jeśli nie ma
forsy. Mogą być bony śniadaniowe.
- Jest pan bardzo uprzejmy, Michael. Coś panu dam - Magid
sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną kartkę papieru.
- O ja pieprzę, znów jakaś ulotka? Nie można się, kurwa,
ruszyć - pardon za moją łacinę - ale ostatnio nie można się
ruszyć w północnym Londynie, żeby nie natrafić na jakieś
ulotki. Mój brat Abdul-Colin zasypuje mnie nimi bez przerwy.
Ale skoro to ty… no dobra, dawaj.
- To nie ulotka - powiedział Magid, biorąc z tacy nóż i
widelec. - To zaproszenie na promocję.
- Że co? - podniecił się Mickey (według terminologii
czytanego przezeń regularnie szmatławca słowo „promocja”
oznaczało mnóstwo kamer, odpicowanych panienek z
wielkimi cyckami i czerwone dywany). - Naprawdę?
Millat podai mu zaproszenie.
- Można tam będzie zobaczyć i usłyszeć niewiarygodne
rzeczy.
- Och - powiedział Mickey z rozczarowaniem, oglądając
wytworny kartonik. -
Słyszałem o tym gościu i jego myszy. - Czytał o tym gościu i
jego myszy we wspomnianym szmatławcu. Artykuł był czymś
w rodza-ju wypełniacza między dwiema porcjami zdjęć
cycków, a podpis pod nim brzmiał: PEWIEN GOŚĆ I JEGO
MYSZ.
- Trochę mi podejrzanie wygląda to całe porównywanie się z
Bogiem i w ogóle.
Zresztą nie mam specjalnie zacięcia do nauki. To nie na moją
głowę.
- Och, niech pan tak nie mówi. Trzeba tylko spojrzeć na
sprawę z osobistej perspektywy. Weźmy na przykład pańską
skórę.
- Chciałbym, żeby ktoś mnie z niej, kurwa, obdarł - zażartował
Mickey. - Mam jej, kurwa, potąd.
Magid słuchał bez uśmiechu.
- Cierpi pan na poważne zaburzenia pracy gruczołów
dokrewnych. To znaczy nie jest to zwykły młodzieńczy trądzik
spowodowany łojoto-kiem, ale stan wynikający z defektu
hormonów. Pańska rodzina, jak przypuszczam, też na to
cierpi?
- Eee… no tak, to prawda. Wszyscy moi bracia. I mój syn,
Abdul-Jimmy. Wszystko krościate, sukinsyny.
- Ale nie chciałby pan, żeby pański syn przekazał tę
dolegliwość swoim dzieciom.
- Jasne, że nie. Miałem okropne kłopoty w szkole. Po dziś
dzień noszę przy sobie nóż, Magid. Ale mówiąc szczerze, nie
wiem, jak się tego pozbyć. To już parędziesiąt lat…
- Ależ oczywiście, tego się można pozbyć - powiedział Magid
(cóż za ekspert, jeśli chodziło o osobistą perspektywę). -
Będzie to dziecinnie proste i zaoszczędzi cierpienia. O
tym właśnie będziemy mówić podczas promocji.
- Ach, jeśli tak, no to na pewno się stawię. Myślałem, że
chodzi o jakąś cholerną mysz-mutanta albo coś takiego. Skoro
jednak jest tak, jak mówisz…
- Trzydziestego pierwszego grudnia - powiedział Magid,
odchodząc od baru. - Byłoby wspaniale, gdybyśmy się tam
spotkali.
- Nie śpieszyło ci się - rzekł Archie, kiedy Magid podszedł do
stolika.
- Czy zawadziłeś po drodze o Ganges? - zapytał zirytowany
Samad, przesuwając się, żeby zrobić synowi miejsce.
- Bardzo przepraszam. Rozmawiałem z twoim przyjacielem,
Michae-lem. Bardzo porządny facet. Ach, żebym nie
zapomniał, Archibaldzie: powiedział, że bez problemu
przyjmie bony śniadaniowe.
Archie o mało nie połknął wykałaczki z wrażenia.
- Tak powiedział? Jesteś pewien?
- Absolutnie. Możemy zaczynać, abba?
- Nie ma czego zaczynać - burknął Samad, nie patrząc mu w
oczy. - Obawiam się, że tkwimy po uszy w szatańskiej
intrydze, jaką uknuł mi los. I chcę podkreślić, że nie jestem tu
z własnej woli, ale tylko dlatego że uprosiła mnie twoja matka
i dlatego że mam więcej szacunku dla tej biednej kobiety, niż
miał kiedykolwiek twój brat.
Magid przywołał na twarz wymuszony uśmieszek.
- Myślałem, że jesteś tu dlatego, że amma pokonała cię w
zapasach. Samad spochmurniał.
- No tak, ośmieszaj mnie. Mój własny syn. Czy ty nigdy nie
czytałeś Koranu? Czy nie wiesz, co winien jest syn ojcu?
Budzisz we mnie obrzydzenie, Magid Mubtasim.
- Och, Sammy, staruszku - powiedział Archie, bawiąc się
keczupem i próbując przybrać lekki, niefrasobliwy ton. -
Przyhamuj trochę.
- Nie, nie przyhamuję. Ten chłopak to drzazga w mojej pięcie.
- Mówi się chyba „w mojej dupie”?
- Nie wtrącaj się, Archibald.
Archie skupił swą uwagę na solniczce i pieprzniczce, usiłując
przesy-pać zawartość jednej do drugiej.
- Masz rację, Sam.
- Mam ci coś do przekazania, Magid, przekażę ci to i na tym
koniec. Twoja matka chce, żebyś spotkał się z Millatem. Ta
cała Chalfen to zorganizuje. One obie uważają, że musicie
porozmawiać.
- A jakie jest twoje zdanie, abba?
- Ciebie nie interesuje moje zdanie.
- Przeciwnie, abba, bardzo chciałbym je usłyszeć.
- Ja po prostu myślę, że to błąd. Uważam, że nic dobrego z
waszych kontaktów nie wyniknie. Uważam, że powinniście się
rozjechać na dwa przeciwne końce świata. Uważam, że ciąży
na mnie przekleństwo posiadania dwóch synów bardziej
niedopasowanych niż pan Kain i pan Abel.
- Ja bardzo chętnie się z nim spotkam, abba. Jeśli tylko on
zechce się spotkać ze mną.
- Podobno chce, tak mi powiedziały. Nie wiem. Nie
rozmawiam z nim częściej niż z tobą. Jestem teraz zbyt zajęty
swoim pojednaniem z Bogiem.
- Eee tego… - bąknął Archibald, miażdżąc w zębach
wykałaczkę, którą żuł z głodu i zdenerwowania. Magid
doprowadzał go do białej gorączki.
-… pójdę i zobaczę, co z naszym jedzeniem, dobra? Idę. Co
zamówiłeś, Madge?
- Sandwicz z bekonem, Archibaldzie.
- Z bek…? Eee… dobra. Już się robi.
Twarz Samada poczerwieniała jak smażone pomidory
Mickeya.
- A więc kpisz sobie ze mnie, tak? Chcesz mi tu
zademonstrować, jaki to z ciebie bezbożnik? No to jazda! Zryj
tę swoją świninę na moich oczach! Jesteś taki cholerny
mądrala, co? Wielki cwaniaczek. Pan Anglik, sztywniak w
białych portkach, co szczerzy swoje wielkie białe kły. Ty
przecież wiesz wszystko, nawet to, jak się wymigać od Sądu
Ostatecznego!
- Aż taki mądry nie jestem, abba.
- Pewnie, że nie. Nie jesteś nawet w połowie taki mądry, jak ci
się wydaje. Nie wiem, czemu ja cię w ogóle ostrzegam, ale
zrobię to: czeka cię poważna konfrontacja z twoim bratem,
Magid. Nadstawiam ucha i słyszę, co Shiva gada w restauracji.
Gadają też inni: Mo-Hussein-Ish-mael, brat Mickeya Abdul-
Colin i jego syn Abdul-Jimmy - że wymienię tylko paru, bo
jest ich znacznie więcej i wszyscy organizują się przeciw
tobie. Twój Marcus Chalfen rozwścieczył ludzi i są tacy, ci w
zielonych muszkach, którzy aż rwą się do działania.
Którzy są na tyle szaleni, że zrobią to, co, jak są przekonani,
powinni zrobić. Na tyle szaleni, że wywołają wojnę. Niewielu
jest takich ludzi. Większość rusza tylko posłusznie na hasło,
kiedy wojna zostanie ogłoszona. Ale niektórzy są
zdecydowani działać. Niektórzy ruszają na plac apelowy i
oddają pierwszy strzał. I twój brat jest jednym z nich.
Twarz Samada wykrzywiał po kolei gniew, rozpacz,
histeryczny uśmiech, a tymczasem oblicze Magida
pozostawało niewzruszone, pozbawione wyrazu, jak
niezapisana stronica.
- Nie masz nic do powiedzenia? Nie zaskakują cię te wieści?
- Dlaczego nie przemówisz im do rozumu, abba? - rzekł
Magid po dłuższej pauzie. -
Wielu z nich cię szanuje. Cieszysz się szacunkiem w swoim
środowisku. Przemów im do rozsądku.
- Nie przemówię dlatego, że przy całym ich obłędzie zgadzam
się z nimi i potępiam was tak samo jak oni. Marcus Chalfen
nie ma prawa. Nie ma prawa robić tego, co robi. To nie jego
biznes. To sprawa Boga. Jeśli wtrącasz się w sprawy
stworzenia, ingerujesz w samą naturę żywej istoty, nawet jeśli
jest to tylko mysz, wkraczasz na obszar, który jest zare-
zerwowany dla Boga: ingerujesz w dzieło stworzenia.
Zakładasz, że cud, jakim jest to dzieło, może być poprawiony.
A tymczasem nie może. Marcus Chalfen za dużo sobie
pozwala.
Oczekuje, że będzie czczony, a tymczasem cześć jest
zarezerwowana tylko dla Allaha. I ty, pomagając mu,
popełniasz błąd. Nawet jego własny syn się go wyrzekł. A
wobec takiego stanu rzeczy - zakończył, nie mogąc się
wyzbyć patetycznego tonu królowej z dramatu, którą czuł się
w głębi duszy - ja muszę się wyrzec ciebie.
- Proszę: raz frytki, fasola, jajko i grzyby dla ciebie, mój zacny
Sammy - powiedział
Archibald, podchodząc do stolika i stawiając talerz. - I raz
omlet z grzybami dla mnie…
- I raz sandwicz z bekonem - rzekł Mickey, który
konsekwentnie łamał piętnastoletnią tradycję, przynosząc
kanapkę osobiście - dla młodego profesora.
- On nie będzie jadł przy moim stole.
- Och, przestań, Sam - zaczął Archie ostrożnie. - Daj spokój.
- Powiedziałem, że nie będzie jadł przy moim stole! Mickey
podrapał się po ciemieniu.
- A niech mnie, na starość stajemy się fundamentalistą, co? -
Powiedziałem…
- Jak sobie życzysz, abba ~ rzekł Magid, wciąż z tym samym
doprowadzającym ludzi do szału uśmiechem totalnego
wybaczenia. Wziął swój talerz od Mickeya i usiadł przy
sąsiednim stoliku z Clarence’em i Den-zelem.
Denzel powitał go szerokim uśmiechem.
- Popatrz tylko, Clarence! Młody książę w białej szacie.
Przyszedł zagrać w domino.”Widać po oczach, że gra w
domino. To ekspert.
- Mogę pana o coś zapytać? - rzeki Magid.
- Oczywiście. Pytaj, chłopcze.
- Czy uważa pan, że powinienem się spotkać ze swoim
bratem?
- Hmmm. Nie sądzę, żebym mógł coś poradzić - odparł
Denzel po namyśle, zdążywszy w tym czasie ułożyć pięć
kostek domina.
- Powiedziałbym, że wyglądasz na młodzieńca, który sam
może zdecydować - rzekł
Clarence ostrożnie.
- Naprawdę?
Magid odwrócił się do stolika, od którego odszedł. Ojciec
starał się go ostentacyjnie ignorować, Archie bawił się swoim
omletem.
- Archibald! Powinienem się spotkać z moim bratem czy nie?
Archie spojrzał z poczuciem winy na Samada, a potem wbił z
powrotem wzrok w swój talerz.
- Archibald, to jest dla mnie bardzo ważne. Powinienem czy
nie?
- Śmiało - zachęcił Archiego kwaśno Samad. - Powiedz mu.
Jeśli ceni sobie bardziej radę dwóch starych durniów i faceta,
którego ledwie zna, niż własnego ojca, to niech was posłucha.
No więc jak? Powinien?
Archie aż się skręcał.
- Tego… Ja nie mogę… Znaczy, nie ja powinienem… myślę,
że jeśli chce… ale, jak mówię, jeśli nie…
Samad wbił pięść w grzyby na talerzu z taką siłą, że omlet
wylądował na podłodze.
- Zdecyduj się, Archibald. Choć raz w swoim nędznym życiu
podejmij decyzję.
- Eee… orze!, tak - wysapał Archie, sięgając do kieszeni po
dwudzie-stopensówkę. -
Reszka, nie. Gotowi?
Moneta wzleciała w górę i zamigotała, tak jak powinna
wzlatywać i migotać moneta w idealnym świecie, błyskając z
wystarczającą częstotliwością, by przykuć wzrok i
zahipnotyzować obserwatorów. Potem, w szczytowej fazie
triumfalnego wzlotu, zaczęła zataczać łuk i ten łuk był
nienaturalny, a Archibald uświadomił sobie, że pieniążek nie
wraca do niego, ale spada gdzieś daleko za jego plecami.
Obrócił się wraz z innymi, aby śledzić jej elegancki, pikujący
lot w stronę flipera i salto, po którym wpadła prosto do otworu
wrzutowego. Potężna stara bestia rozbłysła natychmiast
wszystkimi światełkami, metalowa kula wystrzeliła i
popędziła z hałasem po swym chaotycznym torze przez
labirynt bramek, automatycznych bijaków, tuneli i
brzęczących dzwonków, aż w końcu, nie doczekawszy się
pomocy, ręki, która nadałaby jej kierunek, poddała się i
zniknęła w żarłocznej dziurze.
- A niech to szlag! - zawołał Archibald, wyraźnie poruszony. -
Na co właściwie wyszło?
Neutralne miejsce. Szansa znalezienia takiego miejsca jest
dziś nikła, mniej nawet prawdopodobna niż sztuczka Archiego
z fliperem. Jeśli chcemy zacząć całkiem od nowa, trzeba
przedtem oczyścić teren z całej masy różnego szajsu. Z
problemów rasy. Ziemi.
Własności. Wiary. Rabunku. Krwi. I jeszcze raz krwi. I jeszcze
raz. I neutralne musi być nie tylko miejsce, ale także
posłaniec, który cię do niego zaprowadzi, i posłaniec, który
przysyła posłańca. W północnym Londynie nie ma już takich
ludzi ani miejsc. Ale Joyce zrobiła, co mogła. Najpierw poszła
do Clary. W jej obecnej świątyni nauki, na młodym
uniwersytecie South-West nad Tamizą, był pokój, w którym
Clara uczyła się w piątkowe popołudnia.
Troskliwy nauczyciel dal jej klucz. Od trzeciej do szóstej salka
była zawsze pusta.
Wyposażenie: jedna tablica, kilka stolików, par? krzeseł, dwie
lampy kreślarskie, projektor, szafa na dokumenty, komputer.
Nic nie miało więcej niż dwanaście lat, za to Clara mogła
ręczyć. Sam uniwersytet liczył sobie dopiero dwanaście lat.
Zbudowano go na terenie nieużytków - nie na indiańskim
cmentarzysku, nie na rzymskich wiaduktach, nie na zarytym w
ziemi pojeździe kosmicznym Marsjan, nie na fundamentach
dawno nieistniejącego kościoła. Była tam tylko ziemia. Tak
neutralne miejsce, jak to tylko możliwe. Clara dala klucz
Joyce, a Joyce przekazała go Irie.
- Ale dlaczego ja? Ja nie jestem w to zaangażowana.
- Zgadza się, kochanie. Ja jestem w to zaangażowana aż za
bardzo. A ty nadajesz się do tego idealnie. Bo ty go znasz, ale
nie znasz go zupełnie - powiedziała Joyce zagadkowo.
Podała Irie swój długi, zimowy płaszcz, rękawiczki i czapkę
Marcusa z groteskowym pomponem. -1 dlatego że go kochasz,
choć bez wzajemności.
- Dzięki, Joyce. Dziękuję ci, że mi o tym przypominasz.
- Miłość jest podstawą wszystkiego, Irie.
- Nie, Joyce, miłość nie jest żadną pieprzoną podstawą. - Irie
stała w progu domu Chalfenów, przypatrując się parze
ulatującej jej z ust w mroźne wieczorne powietrze. - Miłość to
sześcioliterowe słowo, które sprzedaje polisy ubezpieczeniowe
i odżywkę do włosów.
Kurewski ziąb. Będziesz miała u mnie dług.
- Każdy ma do spłacenia jakiś dług - zgodziła się Joyce i
zamknęła drzwi.
Irie znalazła się na ulicy, którą znała od urodzenia i którą
przemierzała tysiące razy.
Gdyby ktoś ją wtedy zapytał, czym jest pamięć, jaka jest jej
najbardziej precyzyjna definicja, powiedziałaby tak: to ulica,
na której po raz pierwszy wskoczyło się w stertę suchych liści.
Właśnie teraz taką ulicą szła. Przy każdym szeleście wracało
wspomnienie dawnych szelestów. Chłonęła znajome zapachy:
mokrych kawałków drewna i wilgotnego żwiru wokół
drzew, świeżej warstwy ptasiego łajna pod pokrywą
zbutwiałego listowia. Poruszały ją te doznania. Pomimo
wyboru zawodu dentystki nie straciła całej poezji, jaką miała
w duszy, i mogła jeszcze przeżywać te proustowskie chwile,
dostrzegać nakładające się na siebie warstwy, choć często
odbierała je w „okołozębowych” kategoriach. Odczuwała
ćmiący ból -
jak to bywa przy wrażliwych zębach lub z miejscem po
wyrwanym zębie, kiedy nerw jest odsłonięty - przechodząc
obok garażu, gdzie razem z Millatem, wówczas
trzynastoletnim, rzucili na ladę sto pięćdziesiąt jednopensówek
ukradzionych rodzicom Millata ze słoika po dżemie,
desperacko planując kupić za to paczkę fajek. Podobny
intensywny ból (jak przy wadzie zgryzu, kiedy jeden ząb
uciska drugi) odczuwała, przechodząc przez park, w którym
jeździli w dzieciństwie na rowerach, gdzie palili pierwszego
skręta, gdzie Millat raz ją pocałował podczas gwałtownej
burzy. Irie chciała oddać się bez reszty tym
przeszłoteraźniejszym fikcjom, pławić się w nich, sprawić,
żeby były słodsze, trwały dłużej, zwłaszcza ów pocałunek. Ale
w dłoni ściskała zimny klucz i wokół było pełno ludzi, których
życie było dziwniejsze niż fikcja, zabawniejsze niż fikcja,
okrutniejsze niż fikcja i miało konsekwencje, jakich fikcja
nigdy mieć nie mogła. Nie chciała się wikłać w ich długie
historie, ale była uwikłana, czuła, jak coś ciągnie ją ulicą za
włosy ku dramatycznym komplikacjom ich losów - obok
kebabów Mali, Cheunga, baru Radź, piekarni Malkovicha -
mogłaby tak wyliczać po kolei z zawiązanymi oczami, a
potem pod zapaskudzonym przez gołębie mostem i tą szeroką
długą ulicą, która znika w Gladstone Park, jakby wpadała do
zielonego oceanu. Można było utonąć w takich
wspomnieniach, ale Irie starała się w nich swobodnie płynąć i
nie dać się wciągnąć. Przeskoczyła niski murek okalający dom
Iqbalow, tak jak to robiła już tysiące razy, i zadzwoniła do
drzwi. Past tense - przeszłość pełna napięcia, future imperfect
- przyszłość niedoskonała.
Na górze, w swoim pokoju, Millat spędził ostatnie piętnaście
minut nad wypisanymi przez brata Hifana wskazówkami
dotyczącymi aktu ukorzenia przed Bogiem (broszurka
Właściwa forma oddawania czci Stwórcy).
SADŻDA: ukorzenie. Podczas aktu ukorzenia ręce muszą być
złożone na wysokości uszu i skierowane w stronę kibli, głowa
zaś musi tkwić między dłońmi. Jest fard oprzeć czoło na
czymś czystym, na kamieniu, ziemi, drewnie, kawałku
tkaniny, a znawcy twierdzą, że jest wadżib dotykać ziemi także
nosem. Nie wolno jednak opierać się samym nosem bez
uzasadnionej konieczności. Jest też makruh opie-rac się o
ziemię samym czołem. Podczas sadżdy trzeba odmówić
Subhana rabbiyal-ala co najmniej trzykrotnie. Szyici
powiadają, że lepiej jest modlić się na cegle zrobionej z gliny
z Karbali. Jest fard i wadżib oprzeć obie stopy lub
przynajmniej po jednym paluchu nogi o ziemię. Są także
znawcy, którzy twierdzą, że jest to sunnat. To znaczy, że jeśli
obie stopy nie opierają się o ziemię, namaz, albo nie będzie
przyjęty, albo stanie się makruh. Jeśli podczas sadżdy czoło,
nos lub stopy oderwą się od ziemi na krótko, nie szkodzi.
Podczas sadżdy jest sunnat wygiąć palce stóp tak, żeby
skierować je w stronę kibli. W Radd-ul-mucztar jest napisane,
że ci, którzy mówią…
Do tego właśnie miejsca dotarł i zostały mu jeszcze trzy
strony. Biły na niego siódme poty, kiedy próbował
przypomnieć sobie, co jest halal lub haraam, fard lub sunnat,
makruh tafrima (surowo zabronione) albo makruh tanzthi
(zabronione, ale nie aż tak surowo). Nie wiedząc, co począć,
ściągnął podkoszulek, opasał swoją imponującą klatkę
piersiową specjalną uprzężą z pasów i haczyków, stanął przed
lustrem i przećwiczył coś, co miał
opanowane w najdrobniejszych szczegółach:
Na mnie się gapisz? Na mnie?
No więc na kogo się, kurwa, gapisz, co?
Nie widzę tu nikogo innego.
Gapisz się na mnie?
Rozkręci! się na całego, celując swoimi niewidzialnymi
pistoletami i miotając nożami w drzwi szafy, kiedy do pokoju
weszła Irie.
- Owszem - powiedziała. - Patrzę na ciebie.
Millat znieruchomiał, zbaraniały.
Szybko i spokojnie wyjaśniła mu wszystko, powiedziała o
neutralnym gruncie, o salce, dacie, godzinie spotkania. Już z
własnej inicjatywy poprosiła go, żeby poszedł na kompromis,
przestał toczyć wojnę i był ostrożny (wszyscy to robili). Potem
podeszła do niego i wsunęła mu zimny klucz do rozgrzanej
dłoni. Mimo woli dotknęła przy tym jego klatki piersiowej.
Dokładnie w miejscu pomiędzy dwoma pasami, gdzie jego
serce, ściśnięte skórzaną uprzężą, biło tak głośno, że niemal je
słyszała. Było czymś zupełnie naturalnym, że nie mając w
tych sprawach doświadczenia, wzięła błędnie te spowodowane
skokiem ciśnienia palpitacje za objaw namiętnych uczuć. Jeśli
zaś chodziło o Millata, od miesięcy nikt go nie dotykał ani on
nie dotykał nikogo. Dodajmy do tego odrobinę wspomnień,
szczyptę dziesięciu lat nieodwzajemnionej miłości i trochę
długiej, długiej historii - a stwierdzimy, że to, co się stało, było
nieuniknione. W jednej chwili splotły się ramiona, splątały się
nogi, sczepiły usta.
Potem runęli oboje na podłogę, przywierając do siebie
podbrzusza-mi (trudno o bardziej ścisłe uwikłanie) i zaczęli
się kochać na modlitewnym dywaniku. Ale wtedy, tak samo
nagle i nerwowo jak wszystko się zaczęło, tak się skończyło;
oboje rozluźnili uścisk, przerażeni, każde z innego powodu.
Naga Irie odskoczyła w stronę drzwi i stała tam przez chwilę
skulona, zakłopotana i zawstydzona, bo widziała, jak bardzo
Millat żałuje tego, co się stało.
On zaś chwycił swój dywanik, ułożył go w stronę Kaaby i
upewniwszy się, że dywanik nie opiera się na książkach ani
butach, ale przylega do podłogi, że złożone na wysokości uszu
ręce skierowane są ku kibli, że i czoło, i nos dotykają podłogi,
a obie stopy przyciśnięte są do ziemi bez zginania palców,
zaczął się modlić. Był niby zwrócony do Kaaby, ale właściwie
zwracał się do samego Allaha. Zadbał, aby wykonać to
wszystko perfekcyjnie, a tymczasem Irie, płacząc, ubrała się i
wyszła. A zadbał o tę perfekcję, bo był przekonany, że
obserwuje go z nieba wielka kamera. Bo pragnął osiągnąć
ideał, gdyż było to fard, a „ten, kto chciałby zmienić sposób
oddawania czci, staje się niewiernym” (broszurka Prosta
ścieżka).
*
„Nawet szal piekieł jest niczym w porównaniu”… et cetera, et
cetera. Irie wyszła z rozpaloną twarzą od Iqbalow i skierowała
się prosto do domu Chalfenów, płonąc żądzą zemsty. Nie
chciała się jednak mścić na Millacie. Millata raczej by broniła,
bo była zawsze jego obrończynią, jego kolorową rycerką.
Wiadomo, Millat jej nie kochał. Ona zaś sądziła, że Millat jej
nie kocha, bo nie może. Uważała, że jest on tak przetrącony
psychicznie, że nie potrafi już pokochać w życiu nikogo.
Pragnęła się dowiedzieć, co zraniło go tak straszliwie, chciała
wykryć, kto uczynił go niezdolnym do tego, by ją pokochał.
W dzisiejszych czasach obserwujemy dziwne zjawisko. Słyszy
się czasem, jak dziewczęta w toaletach różnych klubów
mówią: „Tak, olał wszystko i zerwał ze mną. W
ogóle mnie nie kochał. On jest po prostu niezdolny do miłości.
Zbyt porąbany, żeby potrafił
mnie kochać”. Jak to się dzieje? Co w tym niedającym się
kochać stuleciu utwierdza nas w przekonaniu, że my, ludzie,
jako gatunek jesteśmy warci miłości? Co skłania nas do
myślenia, że każdy, kto nas nie kocha, jest w jakiś spo-sób
upośledzony, niepełnowartościowy, kaleki?
A już zwłaszcza wtedy gdy zastąpią nas jakimś bogiem,
płaczącą Madonną albo twarzą Chrystusa dostrzeżoną w
bułce, nazywamy ich szaleńcami. Omamionymi. Za-
cofańcami.
Jesteśmy tak głęboko przekonani o swojej dobroci i dobroci
naszej miłości, że nie możemy znieść myśli, iż może być coś
bardziej wartego, bardziej godnego uwielbienia niż my. Kartki
z życzeniami rutynowo zapewniają nas, że każdy zasługuje na
miłość. Otóż nie. Wszyscy zasługujemy na czystą wodę. Nie
każdy zasługuje na nieustającą miłość.
Millat nie kochał Irie i Irie była pewna, że musi być ktoś, kto
jest temu winien. Jej mózg zaczął tykać jak bomba zegarowa.
Co leżało u podstaw tej sytuacji? Przekonanie Millata, że jest
niezdolny do miłości. A co było źródłem takiego przekonania?
Magid. Millat urodził się. przez Ma-gida jako drugi. Przez
Magida był gorszym synem.
Otworzyła jej Joyce. Wściekła Irie pomaszerowała prosto na
górę, zdecydowana choć raz zrobić z Magida drugiego w
kolejności, tym razem gorszego o całe dwadzieścia pięć minut.
Złapała go w objęcia, pocałowała i sprzęgła się z nim z furią,
bez uczucia i w milczeniu. Przeturlała go, wytargała za włosy,
przeorała mu plecy obgryzionymi paznokciami, a kiedy
szczytował, zauważyła ku swej wielkiej satysfakcji, że z jego
piersi wyrwało się ciche westchnienie, jakby żałował czegoś,
co mu odebrała. Myliła się jednak, sądząc, że to znak jej
zwycięstwa. Westchnął dlatego, że natychmiast się domyślił,
gdzie była i po co - i to napełniło go smutkiem. Dłuższą
chwilę leżeli w milczeniu, nadzy, a jesienne światło
wypełniające pokój zamierało z minuty na minutę.
- Wydaje mi się - rzekł Magid w końcu, kiedy księżyc stał się
jaśniejszy niż słońce -
że próbujesz kochać mężczyznę tak, jakby był wyspą, a ty
rozbitkiem, który może nią zawładnąć. Czy nie sądzisz, że już
za późno na coś takiego?
Potem pocałował ją w czoło; przypominało to akt chrztu i Irie
zapłakała jak dziecko.
*
Piąty listopada 1992 roku, trzecia po południu. Bracia
spotykają się (wreszcie) po ośmioletniej przerwie w pustawej
salce i stwierdzają, że ich geny, ci decydujący o przyszłości
prorocy, manifestują się w różny sposób. Millat jest zdumiony
tymi różnicami. Kształt nosa, zarys podbródka, oczy, włosy.
Brat jest dlań kimś obcym i Millat mu to mówi.
- Tylko dlatego że chcesz, żebym był obcy - mówi Magid z
chytrą miną.
Ale Millat jest człowiekiem mało subtelnym i
nieskomplikowanym, nie interesują go łamigłówki; jednym
tchem zadaje pytanie i odpowiada sobie na nie sam.
- Nie skończysz z tym, co? Magid wzrusza ramionami.
- To nie ja decyduję, czy skończyć czy zacząć, ale owszem,
zamierzam pomóc tam, gdzie mogę. To wspaniały projekt.
- To obraza boska (broszurka Świętość dzielą stworzenia).
Millat wysuwa krzesło spod jednego ze stolików i siada na
nim okrakiem; wygląda jak krab w pułapce.
- Ja to traktuję raczej jako poprawianie błędów Stwórcy.
- Stwórca nie popełnia błędów.
- A więc obstajesz przy swoim?
- Zgadza się. -1 ja też.
- No to nie ma o czym gadać, nie? SROM zrobi wszystko, co
należy, żeby powstrzymać ciebie i tobie podobnych. I to by
było, kurwa, wszystko. Koniec.
Ale wbrew wyobrażeniom Millata nie jest to kino, i to wcale,
kurwa, nie koniec, tak samo jak, kurwa, nie początek. Bracia
zaczynają się spierać. Chwilami spór się nasila i cała idea
neutralnego gruntu zostaje ośmieszona: zamiast pokryć ściany
pokoju historią - historią przeszłą, teraźniejszą i przyszłą (bo
jest coś takiego) - zamazują je cuchnącym łajnem przeszłości,
niczym podekscytowani mali obesrańcy. Zasmarowali
neutralne miejsce sobą.
Przywołując każdy zadawniony żal, najwcześniejsze
wspomnienia, każdą sporną zasadę, każdą kontrowersję.
Millat ustawia krzesła, żeby zademonstrować wizję Układu
Słonecznego, która została tak klarownie i tak nadzwyczajnie
opisana w Koranie o całe stulecia wcześniej, niż zrobili to
uczeni Zachodu (broszurka Koran a kosmos); Magid rysuje na
jednej tablicy plac apelowy Pandego, szczegółowo
rekonstruując hipotetyczny tor pocisków, a na drugiej wykres
przedstawiający restrykcyjny enzym przecinający precyzyjnie
sekwencję nukleotydów; Millat posługuje się monitorem
komputera jako telewizorem i gąbką do wycierania tablicy
jako zdjęciem Magida z kozłem, po czym sam jeden wciela się
w śliniące się dzieci, cioteczną babkę i księ-gowego ich
kuzyna, którzy jeszcze niedawno uprawiali bluźnierczy
proceder czczenia tego świętego obrazu. Magid wykorzystuje
projektor, żeby rozjaśnić kwestie zawarte w swoim artykule,
przeprowadzając brata punkt po punkcie przez cały wywód,
broniąc racji praktycznego wdrożenia odkrycia i genetycznej
modyfikacji organizmów. Millat używa szafy na dokumenty
jako substytutu innej, podobnej i znienawidzonej; wypełnia
szufladki wyimaginowaną korespondencją pomiędzy
żydowskim naukowcem i niewierzącym muzułmaninem.
Magid zsuwa trzy krzesła i zapala dwie kreślarskie lampy i oto
mamy dwóch skulonych, drżących z zimna braci w
samochodzie; po chwili zostają rozdzieleni na zawsze i
papierowy samolot wzbija się w powietrze.
I tak dalej, dalej i dalej.
Wszystko to dowodzi czegoś, co zostało już wielokrotnie
powiedziane o imigrantach: są pomysłowi i zaradni. Radzą
sobie za pomocą tego, co mają akurat pod ręką.
*
Wyobrażamy sobie często, że imigranci są w nieustannym
ruchu, nie-przywiązani do miejsc, zdolni do zmiany kursu w
każdej chwili, zdolni do uruchomienia swej inwencji na
każdym kroku. Opowiadano nam o zaradności pana
Schmuttersa, o panu Banajii, który ma naturę obieżyświata, o
tych wszystkich, którzy przypływają statkami na Ellis Island,
do Dover czy Calais i schodzą na nowy obcy ląd jak ludzie
bez przeszłości, bez żadnego bagażu, szczęśliwi i gotowi
zostawić swoją odmienność w porcie, żeby spróbować
szczęścia w nowym miejscu, wtapiając się w jednorodne tło
tego zielonomiłoliberalnego kraju ludzi wolnych.
Jakakolwiek objawi im się droga, pójdą nią, a jeśli okaże się,
że kończy się ślepą uliczką, to cóż, pan Schmutters i pan
Banajii radośnie ruszą inną, wędrując meandrami przez
Szczęśliwą Wielokulturową Krainę. I to ładnie z ich strony.
Ale Magid i Millat nie radzili sobie z tym aż tak dobrze.
Wyszli z neutralnej salki tacy sami, jak do niej weszli:
przytłoczeni, niezdolni do zboczenia z obranego kursu czy
skorygowania swoich rozbieżnych, niebezpiecznych
trajektorii. Najwyraźniej nie postąpili ani kroku naprzód. Ktoś
cyniczny mógłby wręcz powiedzieć, że w ogóle zastygli w
bezruchu - że Magid i Millat są jak dwie strzały z cholernie
zawiłego paradoksu Zenona, które pozostają w tej samej
przestrzeni i, co bardziej przerażające, tak samo jest z
przestrzenią Mangala Pandę i Samada Iqba-la. Dwaj bracia
uwięzieni w pułapce bieżącej chwili. Dwaj bracia, którzy
ośmieszyli wszelkie próby opatrzenia tej historii datami,
prześledzenia ich losów, określenia godzin i dni, bo nie ma,
nie było i nigdy nie będzie żadnego trwania. W rzeczywistości
nic się nie porusza. Nic się nie zmienia. A oni mkną, stojąc w
martwym punkcie. Jak strzały z paradoksu Zenona.
Ale jaką rolę odgrywa tu Zenon (każdy odgrywa jakąś rolę),
jaki był jego punkt widzenia? Według powszechnej opinii,
jego paradoksy są częścią bardziej ogólnego duchowego
programu. Którego celem jest:
a) najpierw ustalić, iż wielorakość, wielość jest złudzeniem, i
w ten sposób b) wykazać, iż rzeczywistość jest jednorodną,
płynną całością. Niepodzielną Jednością.
Bo jeśli podzieli się rzeczywistość na niezliczone części, jak to
zrobili bracia tego dnia w tej sali, to rezultatem jest niedający
się obronić paradoks. Stoisz wciąż w miejscu, donikąd nie
zmierzasz, nie ma żadnego postępu.
Ale wielorakość nie jest złudzeniem. Nie jest też złudzeniem
prędkość, z jaką pędzą ku niej ci, którzy znaleźli się we
wrzącym tyglu. Odrzucając paradoksy, można powiedzieć, że
biegną tak, jak biegł Achilles. I z całą pewnością zdublują
tych, którzy to negują, tak jak Achilles zmusił żółwia do
łykania wznieconego przezeń kurzu. Owszem, Zenon miał
swój punkt widzenia. Chciał Jedności, ale świat to Wielość. A
jednak jego paradoks jest nęcący. Im bardziej stara się
Achilles dogonić żółwia, tym bardziej wyraziście uwidacznia
się przewaga tego ostatniego. I podobnie bracia pomkną ku
przyszłości tylko po to, by się przekonać, że coraz bardziej
sugestywnie wyrażają swą przeszłość, miejsce, w którym
dopiero co byli. Bo inną jeszcze cechą imigrantów
(uchodźców, emigrantów, wędrowców) jest to, że nie mogą się
uwolnić od swojej historii, tak samo jak nikt nie może zgubić
swego cienia.
18. Koniec Historii kontra Ostatni
Czlowiek
- Rozejrzyjcie się dokoła! I co widzicie? Jaki jest rezultat tej
tak zwanej demokracji, tak zwanej w o l n o ś c i, tak zwanych
swobód? Ucisk, prześladowania, rzeź. Możecie to, bracia,
oglądać w publicznej telewizji codziennie, co wieczór, co noc!
Chaos, rozprzężenie, zamęt. A oni nie są bynajmniej
zażenowani, zawstydzeni, nie mają żadnej samoświadomości!
Nie próbują nawet niczego ukryć, zataić, zamaskować!
Wiedzą tak samo dobrze jak my: cały świat to jeden wielki wir
i zamęt! Ludzie na całym świecie folgują chuciom, cudzołożą,
nurzają się w rozpuście, występku, są zepsuci i oddają się
nałogom. Cały świat dotknięty jest chorobą zwaną
bezbożnictwem - odrzuca ideę jedynego Stwórcy, odmawia
uznania Jego nieskończonego miłosierdzia. I dziś, pierwszego
grudnia 1992 roku, powołuję was na świadków, że nie ma
nikogo godnego najwyższej czci oprócz jedynego Stwórcy, że
nie ma On żadnego rywala. Dziś musimy sobie uświadomić,
że z prostej drogi, którą nam wskazał
Stwórca, nie można zboczyć, a kto z niej zboczył, nie może na
nią wrócić, jeśli Stwórca nie będzie mu przewodnikiem, nie
natchnie jego serca i nie poprowadzi go ku światłu. Zacznę
teraz swój trzeci wykład, który zatytułowałem „Wojna
ideologiczna”, a oznacza on - wyjaśnię tym, którzy tego
terminu nie rozumieją - wojnę tych… tych ideologii z braćmi
ze SROM-u…
Ideologia oznacza pranie mózgów… a to, że jesteśmy
indoktrynowani, ogłupiani i pierze się nam mózgi, jest faktem,
moi bracia! Postaram się więc naświetlić problem, wyjaśnić i
wyłożyć…
Nikt na sali nie ośmieliłby się powiedzieć tego głośno, ale brat
Ibrahim ad-Din Shukrallah nie był, prawdę mówiąc, wybitnym
mówcą. Nawet jeśli pominąć jego nawyk używania trzech
określeń tam, gdzie wystarczyłoby jedno, wymawiania
ostatniego słowa z tych trypletów z falującą, karaibską
intonacją, nawet jeśli to pominąć, co zresztą każdy usiłował
robić, pozostawała jeszcze kwestia jego nędznej, wysoce
rozczarowującej postury.
Miał małą, rzadką bródkę, garbił się, operował stałym
repertuarem nerwowych, niezbornych gestów i przypominał
odrobinę Sidneya Portier, nie był jednak do niego podobny na
tyle, żeby budzić nieco większy szacunek. Poza tym był niski i
tym sprawił Millatowi największy zawód. Kiedy brat Hifan
zakończył swoje pełne pochlebstw zagajenie i słynny, ale
kurduplowaty brat Ibrahim ad-Din Shukrallah ruszył w stronę
podium, wyczuwało się niemal namacalnie falę dezaprobaty
przebiegającą przez salę. Nikt naturalnie nie wymagał, żeby
islamski alim był wysoki jak wieża, nikt też nie śmiał nawet
przez chwilę sugerować, że Stwórca nie ulepił Ibrahima ad-
Din Shukrallaha w dokładnie takim kształcie i rozmiarze, jaki
sobie w swej świętej omnipotencji wybrał. A jednak kiedy
Hifan niezdarnie obniżył mikrofon i brat Ibrahim równie
niezdarnie wyciągnął się, żeby go dosięgnąć, nie sposób było
nie pomyśleć, stosując przy tym intonację samego mówcy z
akcentem na trzecie słowo: „metr pięćdziesiąt pięć”.
Innym problemem z Ibrahlmem ad-Din Shukrallahem,
problemem chyba największym, było to, że miał on wielkie
zamiłowanie do tautologii. Chociaż obiecywał
wszystko naświetlić, wyjaśnić i wyłożyć, robił to tak, że
człowiek czuł się jak pies, który goni własny ogon.
- A zatem jest wiele typów broni chemicznej… wymienię
kilka z nich. Z bronią chemiczną mamy do czynienia wtedy,
kiedy ludzie uśmiercają się chemicznie za pomocą broni. To
straszliwa broń! Broń fizyczna to broń, którą ludzie
unicestwiają się fizycznie. Jest też broń biologiczna, kiedy to
na przykład człowiek, wiedząc, że jest nosicielem wirusa HIV,
jedzie do danego kraju i zaraża tam tym wirusem kobiety
lekkich obyczajów, stosując w ten sposób broń biologiczną.
Psychologiczna broń jest jedną z najbardziej perfidnych;
stosuje się ją wtedy, kiedy nieprzyjaciel stara się pognębić
przeciwnika psychologicznie. Wtedy to mówimy o broni
psychologicznej. Ale wojna ideologiczna! O, to jest szósta i
najgorsza broń…
A jednak brat Ibrahim ad-Din Shukrallah był ni mniej, ni
więcej tylko założycielem SROM-u, człowiekiem o
nadzwyczajnej reputacji. Ten syn pary gołych i bosych
prezbiteriańskich alkoholików urodził się jako Monty Clyde
Benjamin na Barbadosie w 1960
roku. Nawrócił się na islam po tym, jak w czternastym roku
życia nawiedziły go „wizje”.
Mając lat osiemnaście, zamienił soczystą, bujną zieleń kraju
rodzinnego na pustynny krajobraz Rijadu i na bibliotekę
islamskiego uniwersytetu AJ-Imama Muhammada ibn Sauda.
Tu studiował przez pięć lat arabski, rozczarował się do
niektórych przedstawicieli kapłańskiego establishmentu
muzułmańskiego i pierwszy okazał swą pogardę dla zjawiska,
które nazywał „religijnym sekularyzmem”, dla tych głupich
ulemów, którzy usiłowali oddzielić politykę od religii. Był
głęboko przekonany, że wiele współczesnych radykalnych
ruchów politycznych ma pewien związek z islamem, a co
więcej, można było odnaleźć ich zalążki w Koranie, jeśli tylko
czytało się go uważnie. Napisał na ten temat kilka broszur, ale
przekonał się, że jego radykalne poglądy są w Rijadzie niemile
widziane. Uważano go za wichrzyciela i jego życie znalazło
się w niebezpieczeństwie „wielokrotnie, po wielekroć i wiele
razy”. W tej sytuacji w 1984 roku, pragnąc kontynuować
studia, brat Ibrahim przybył
do Anglii, zamknął się w garażu swojej ciotki w Birmingham i
spędził tam pięć lat, mając za towarzyszy tylko Koran i
komplet Wiecznej Szczęśliwości. Jedzenie pobierał przez
drzwiczki dla kota, kupkę i siki ekspediował tą samą drogą w
puszce po okolicznościowych,
„koronacyjnych” ciasteczkach, codziennie też ćwiczył
sumiennie pompki i przysiady, żeby zapobiec zanikowi
mięśni. Miejscowa gazeta pisywała o nim w tym okresie
regularnie, nazywając go „guru z garażu” (ze względu na
pokaźną populację muzułmanów w Birmingham uznano to za
rozsądniejsze niż sugestię, żeby nazwać go „świrem pod
kluczem”), i dziennikarze mieli niezłą zabawę,
przeprowadzając wywiady z jego ogłupiałą ciotką, niejaką
Carlene Benjamin, pobożną wyznawczynią Kościoła Jezusa
Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego.
Artykuły te, okrutne, szydercze i obraźliwe, pisał niejaki
Norman Henshall; teraz stały się one swoistymi klasykami
gatunku, rozprowadzanymi wśród członków SROM-u w całej
Anglii jako przykład {jeśli w ogóle przykłady były potrzebne)
jadowitego, antySROM-owego żywiołu, czegoś, co pieniło się
w prasie już w embrionalnym stadium ich ruchu. Zwróćcie
uwagę - zachęcano członków SROM-u - że artykuły Henshalla
przestały się nagle ukazywać w połowie maja 1987 roku, czyli
dokładnie w czasie, gdy bratu Ibrahimowi ad-Din
Shukrallahowi udało się przez drzwiczki dla kota nawrócić
ciotkę Carlene za pomocą samej czystej prawdy w takiej
postaci, w jakiej głosił ją ostatni prorok Mahomet (pokój Jego
duszy!). Zwróćcie uwagę, że Henshall nie raczył odnotować
długich kolejek ludzi, którzy przybyli porozmawiać z bra-tem
Ibrahimem ad-Din Shukrallahem, kolejek, które ciągnęły się
kilometrami w samym centrum Selly Oak, od drzwiczek dla
kota aż po salon bingo! Zwróćcie też uwagę, że ten sam pan
Henshall nie opublikował sześciuset trzydziestu siedmiu
odrębnych zasad i praw, nad których wyszukiwaniem w
Koranie spędził brat Shukrallah pięć lat (porządkując je
zależnie od stopnia surowości, a potem dzieląc według ich
charakteru, takich na przykład jak zasady Czystości i
Szczególnej Higieny Geni-talnej i Oralnej). Zwróćcie na to
wszystko uwagę, bracia i siostry, i podziwiajcie cudowną moc
słowa. Podziwiajcie oddanie i poświęcenie młodych ludzi z
Birmingham!
Ich gorliwość i zapał były tak nadzwyczajne (wyjątkowe,
nietuzinkowe, niepospolite), że jeszcze zanim brat wychynął
ze swego miejsca odosobnienia i ogłosił wszystko osobiście,
zrodziła się wśród czarnej i azjatyckiej społeczności idea
SROM-u. Narodził się nowy, radykalny ruch, w którym
polityka i religia były dwiema stronami tego samego medalu.
Powstało ugrupowanie, które czerpało swobodnie inspirację z
idei Garveya, działalności amerykańskich organizacji
broniących praw człowieka i z myśli Elijaha Muhammeda, a
jednak było wierne literze Koranu. Strażnicy Ruchu
Odrodzenia Muzułmanów. W roku 1992
byli już niewielkim liczebnie, ale rozrośniętym organizmem z
ramionami sięgającymi aż do Edynburga i Land’s End, z
sercem w Selly Oak i duszą przy Kilburn High Road. SROM -
ekstremistyczna frakcja, zwolennicy bezpośrednich, często
brutalnych akcji, „odpryskowe” ugrupowanie z niechęcią
traktowane przez całą resztę islamskiej wspólnoty, lecz
popularne wśród młodych ludzi w wieku od szesnastu do
dwudziestu pięciu lat, organizacja, którą ośmieszano i którą
jednocześnie straszono w prasie - dziś miał swój zjazd w
Kilburn Hali.
Sala była przepełniona, zebrani stali na krzesłach, żeby lepiej
słyszeć przemówienie swojego założyciela.
- Są trzy rzeczy - kontynuował brat Ibrahim, zerknąwszy do
notatek - którymi chcą was pognębić siły kolonialne, moi
bracia ze SROM-u. Po pierwsze, chcą zabić w was duch a… o
tak, nade wszystko cenią sobie wasze mentalne zniewolenie.
Jest was zbyt wielu, żeby mogli stawić warn czoło fizycznie!
Ale jeśli opanują wasze umysły, to…
- Hej - powiedział jakiś grubas przenikliwym szeptem. -
Bracie Millat! Był to Mohammed Hussein-Ishmael, rzeźnik.
Pocił się jak zwykle obficie i przepychał się przez tłum,
najwyraźniej chcąc usiąść obok Mil-lata. Byli dalekimi
krewnymi; w ciągu kilku ostatnich miesięcy Mo zbliżył się
gwałtownie do ścisłej czołówki SROM-u (Hifan, Millat,
Tyrone, Shiva, Abdul-Colin i inni) dzięki pieniądzom, jakie
łożył na organizacje, i deklarowanemu zainteresowaniu
bardziej „aktywnymi” formami jej działania. Sam Millat był
jeszcze wobec niego nieufny; nie podobała mu się wielka,
zaśliniona gęba Mohammeda, wielki czub sterczący z jego toki
i jego oddech cuchnący kurczakami.
- Spóźniłem się. Musiałem jeszcze zamknąć sklep. Ale już od
pewnego czasu stałem tam z tyłu. Fantastyczny ten brat
Ibrahim, co?
- Aha.
- Fantastyczny - powtórzył Mo, poufale poklepując Millata po
kolanie. - Naprawdę fantastyczny brat. - Mo Hussein
finansował w części tournee Ibrahima po Anglii, a zatem było
niejako w jego interesie (a w każdym razie poprawiało mu
humor, skoro już wyłożył
dwa tysiące funtów), żeby brat był fantastyczny. Entuzjazm
Mo, neofity w SROM-ie (przez dwadzieścia lat pozostawał
nawet dość pobożnym muzułmaninem), miał dwa oblicza. Z
jednej strony pochlebiało Mo niezwykle to, że uważano go za
wystarczająco dobrze prosperującego muzułmańskiego
biznesmena, żeby brać od niego pieniądze. W normalnych
okolicznościach pokazałby im drzwi i powiedziałby, gdzie
mają sobie wsadzić świeżo wykrwawione kurczaki, ale
prawdę mówiąc, Mo był w tym czasie nieco przewrażliwiony,
bo jego smukłonoga irlandzka żona Sheila porzuciła go dla
jakiegoś właściciela baru. Czuł się w związku z tym trochę jak
wykastrowany, więc kiedy SROM poprosił Ardashira o pięć
tysięcy i dostał je, kiedy Nadir z konkurencyjnej rzeźni halał
wyłożył trzy tysiące, Mo zachowa! się jak prawdziwy macho i
też odpalił im ładną sumkę.
Drugi motyw nawrócenia Mo miał charakter bardziej osobisty.
Chodziło o przemoc.
Przemoc i złodziejstwo. Przez osiemnaście lat Mo był
właścicielem najsłynniejszej ubojni halal w północnym
Londynie, tak słynnej, że stać go było na wykupienie
sąsiedniego budynku i przeobrażenie biznesu w dwubranżowy,
ze sklepami, w których sprzedawał
słodycze i mięso. I właśnie w okresie, gdy prowadził te dwa
sklepy, padał regularnie trzy razy do roku ofiarą groźnych
napadów i rabunku. Pomijając już liczne uderzenia w głowę,
błyskawiczne ciosy łomem, zamaszyste kopniaki w krocze i
inne uszkodzenia ciała, które nie wywołują krwawienia. Mo
nie dzwonił wtedy nawet do żony, nie mówiąc o policji. Nie,
tu chodziło o poważne akty przemocy. Mo został pięciokrotnie
ugodzony nożem (Aaaa!) stracił
czubki trzech palców (Uuu!), połamano mu ręce i nogi
(Auuuu!), przypiekano stopy (Yyyiii!), wybito kopniakami
zęby (khaaa!) i nafaszerowano śrutem z wiatrówki (pif-paf!)
jego na szczęście tęgi zad. Ufff. A Mo był potężnym facetem.
Facetem postawnym. Te ciężkie pobicia absolutnie go nie
załamały, nie skłoniły go do powściągnięcia niewyparzonego
języka czy kulenia się ze strachu. Odpłacał pięknym za
nadobne. Był jednak sam jeden przeciwko całej armii. Nie
miał nikogo, kto by mu pomógł. Za pierwszym razem, kiedy w
styczniu 1970
roku otrzymał potężny cios w żebra, naiwnie zgłosił to na
miejscowym posterunku i w rezultacie został zaszczycony
nocną wizytą pięciu policjantów, którzy skopali go jak psa. Od
tego czasu przemoc i rabunek stały się immanentnymi
składnikami jego egzystencji, smutnym widowiskiem
sportowym, oglądanym przez klientów - starych muzułmanów
i młode muzułmańskie matki - którzy kupowali kurczaki i
wybiegali w pośpiechu, w obawie, że mogą być następni.
Przemoc i rabunek. Napastnicy byli rozmaici: od uczniów,
którzy wstępowali, żeby kupić słodycze (dlatego właśnie Mo
wpuszczał tylko po jednym dzieciaku z Gle-nard Oaks, co
oczywiście niczego nie zmieniało: spuszczali mu manto po
kolei, solo), wyniszczonych pijaczków, nastoletnich zbirów,
rodziców nastoletnich zbirów, normalnych faszystów,
specyficznych neonazistów, bilardzistów i miotaczy strzałek,
po wielkie bandy pyskatych sekretarek w białych
spódniczkach i z zabójczymi obcasami. Ci rozmaici ludzie
mieli do niego rozmaite pretensje: był Pakistańcem (spróbuj
wytłumaczyć wielkiemu pijanemu facetowi z Urzędniczego
Superświata, że jesteś z Bangladeszu), wydzielił połowę
swojego sklepu, żeby sprzedawać tam to swoje dziwaczne
pakistańskie mięso, miał czub na głowie, lubił Elvisa („A więc
lubisz Elvisa, hę? Co Pakistańcu, lubisz Elvisa?”), miał zbyt
drogie papierosy, był daleko od stron rodzinnych („Dlaczego
nie wracasz do swojego kraju?”
„Ale jak mógłbym wtedy sprzedać panu papierosy?” Łup!)
albo po prostu miał nie taką minę, jak powinien. Lecz wszyscy
oni, wszyscy ci napastnicy mieli jedną cechę wspólną:
wszyscy byli biali. I ten prosty fakt upolitycznił Mo w ciągu
długich lat bardziej niż wszelka partyjna propaganda, zjazdy i
petycje świata. Zaprowadziło go to do niszy jego wiary
pewniej, niżby to mogła uczynić wizyta archanioła Dżibrila. A
już ostatnia kropla, która przepełniła kielich, jeśli tak to można
określić, kapnęła do niego na miesiąc przed wstąpieniem do
SROM-u, kiedy trzej biali „młodziacy” związali go, zrzucili
kopniakami 437
po schodach do piwnicy, ukradli mu wszystkie pieniądze i
podpalili sklep. Zdołał się jakoś wydostać mimo połamanych
w przegubach rąk. Był już jednak zmęczony tym ocieraniem
się o śmierć. Kiedy ktoś ze SROM-u dał mu broszurkę
wyjaśniającą, że toczy się wojna, pomyślał: To dopiero
nowina! Nareszcie ktoś przemawiał w jego języku. Mo
walczył
w tej wojnie w pierwszym szeregu przez osiemnaście lat. I
SROM zdawał się rozumieć, że to, iż jego dzieciom wiodło się
dobrze, chodziły do dobrej szkoły, brały lekcje tenisa, były
zbyt białe, żeby ktokolwiek je tknął, to za mało. Ze to dobrze,
ale nie wystarczy. O n potrzebował
małego rewanżu. Dla s a m e g o siebie. Potrzebował brata
Ibrahima, żeby ten stanął na podium i rozebrał chrześcijańską
kulturę i zachodni system wartości na czynniki pierwsze, żeby
roztarł je na proszek. Chciał, żeby mu wytłumaczono, skąd
degeneracja tych ludzi.
Chciał poznać historię tego zjawiska, jego aspekt polityczny i
korzenie. Chciał, żeby obnażyć ich sztukę, ich naukę, ich
upodobania i awersje. Same słowa nigdy by mu jednak nie
wystarczyły; słyszał ich już tak wiele (Gdyby pan zechciał
zeznać do protokołu… Gdyby pan był łaskaw opowiedzieć
nam dokładnie, jak wyglądał napastnik.) i nigdy nie były tak
skuteczne jak działanie. Mo chciał się dowiedzieć, dlaczego ci
ludzie wciąż go tak potwornie katowali. Żeby potem mógł
pójść i skatować niektórych z nich.
- Fantastyczne, co, Millat? Na coś takiego czekaliśmy.
- Aha - przytaknął bez przekonania Millat. - Pewnie tak. Choć
moim zdaniem przydałoby się mniej gadania, więcej działania.
Niewierni są wszędzie.
Mo pokiwał energicznie głową.
- Jasne, bracie. W tej sprawie mówimy jednym głosem.
Słyszę, że jest jeszcze paru innych - dodał, zniżając głos do
szeptu i przysuwając swoje grube, wilgotne wargi do ucha
Millata - którzy rwą się do dziata-nia. Do natychmiastowej
akcji. Rozmawiałem z bratem Hifanem. O trzydziestym
pierwszym grudnia. I z braćmi Shiva i Tyrone’em…
- Tak, tak. Znam ich. To bijące serce SROM-u.
- Mówią, że znasz też tego faceta - tego naukowca. Masz
dobre dojście. Słyszałem, że jesteś jego przyjacielem.
- Byłem. Byłem.
- Brat Hifan mówi, że masz wejściówki na promocję i że
organizujesz…
- Cśśś - powiedział Millat rozdrażniony. - Nikt nie może o tym
wiedzieć. Jeśli chcesz w tym uczestniczyć, musisz trzymać
gębę na kłódkę.
Millat zmierzył rzeźnika wzrokiem. Ten luźny strój d la
piżama, który imitował
kombinezon Elvisa z lat siedemdziesiątych. To monstrualne
brzuszysko, które spoczywało mu na kolanach jak nieodłączny
przyjaciel.
- Jesteś chyba trochę za stary? - zapytał ostro.
- Ty mały wredny sukinsynu. Jestem, cholera, silny jak byk.
- No tak, ale my nie potrzebujemy siły - powiedział Millat,
klepiąc się w czoło. -
Potrzebujemy takich, co mają coś pod sufitem. Przede
wszystkim musimy się tam dyskretnie dostać, no nie? Zaraz
pierwszego wieczoru. To będzie coś jak podchody.
Mo wytarł nos grzbietem dłoni.
- Potrafię być dyskretny.
- Dobra, ale to oznacza, że musisz trzymać gębę na kłódkę.
-… a trzecią rzeczą - ciągnął brat Ibrahim ad-Din Shukrullah
głosem spotęgowanym nagle przez sprzęgający się
wzmacniacz -…trzecią rzeczą, jaką próbują zrobić, jest
przekonanie ludzi, że to nie Allah, ale ludzki umysł jest
wszechpotężny, nieograniczony, wszechmocny. Próbują
człowieka przekonać, że powinien wykorzystywać swój umysł
nie do głoszenia większej chwały Stwórcy, ale po to, żeby mu
dorównać albo wznieść się ponad Stwórcę! I tu dotykamy
najpoważniejszego problemu. Największe zło kryje się tu,
dokładnie tu, w okręgu Brent. Mówię warn, choć pewnie mi
nie uwierzycie, ale mieszka w tej dzielnicy człowiek, który
wierzy, że może poprawić Allaha w dziele stworzenia.
Człowiek, który ośmiela się zmieniać, poprawiać,
modyfikować to, co zostało ustanowione. Weźmie zwierzę -
zwierzę stworzone przez Allaha - i będzie miał czelność je
zmieniać. Stworzy nowe, które nie będzie miało nazwy i które
budzi w człowieku wstręt. A kiedy już skończy z tym
stworzeniem, z tą myszą, bracia, zabierze się do owiec, kotów
i p s ó w. I kto go powstrzyma wśród panującego w tym kraju
bezprawia przed stworzeniem pewnego dnia człowieka?
Człowieka zrodzonego nie z kobiety, ale z samego intelektu
ludzkiego! On wam powie, że to eksperymenty medyczne…
ale SROM nie ma zastrzeżeń do medycyny. Jesteśmy
wykształconą społecznością, mamy wśród nas, bracia moi,
wielu lekarzy. Nie pozwólcie się zwieść, omamić, o k p i ć. To
nie jest medycyna. I teraz pytam was, bracia ze SROM-u: kto
się poświęci i powstrzyma tego człowieka? Kto stanie
samotnie w imię Stwórcy i pokaże tym
„modernistom”, że jeszcze istnieje prawo Boskie i że jest
wieczne? Bo oni, ci „moderniści”, cynicy, orientalise i, będą
próbowali warn wmówić,
439
że nie ma już wiary, że nasza historia, nasza kultura, nasz
świat są skończone. Tak myślą ci naukowcy. I dlatego on sobie
tak śmiało poczyna. Wkrótce jednak zrozumie, co naprawdę
oznacza pojęcie ostatnie dni. A zatem kto mu pokaże…
- Jasne, gęba na kłódkę ma się rozumieć - powiedział Mo,
zwracając się do Millata, ale patrząc prosto przed siebie jak w
szpiegowskim filmie.
Millat rozejrzał się po sali i zobaczył, że Hifan patrzy nań
porozumiewawczo, więc posiał podobnie porozumiewawcze
spojrzenie Shivie, a ten z kolei dał znak Abdulowi-
Jimmy’emu, Abdulowi-Colinowi, Tyro-ne’owi i całej reszcie
paczki z Kilburn, która stała rozstawiona wzdłuż ścian w
określonych punktach jak stewardzi na statku. Dało się
zauważyć lekkie poruszenie.
- Coś się dzieje? - zapytaj szeptem Mo, zobaczywszy, że
ludzie z zielonymi muszkami przepychają się przez tłum.
- Zajrzyj do naszego biura - powiedział Millat.
*
- Okej, więc uważam, że sprawą zasadniczą jest podejście do
sprawy z dwóch stron.
Bo jest to kwestia zwykłych laboratoryjnych tortur i możemy
to oczywiście rozegrać dla publiki, ale główny nacisk musimy
położyć na sprawę praktycznego wdrożenia tego odkrycia.
Bo to jest ten aspekt, który możemy naprawdę zaatakować. I
jeśli położymy nacisk na to, to jest jeszcze pewna liczba
innych ugrupowań - NCGA, OHNO itd. - które moglibyśmy
zmobilizować. Crispin jest z nimi w kontakcie. No bo wiecie,
do tej pory nie działaliśmy jakoś szczególnie aktywnie na tym
polu, ale to jest najwyraźniej kwestia zasadnicza - myślę, że
Crispin powie nam o tym za chwilę obszerniej, na razie
chciałem tylko zasygnalizować, że mamy szerokie poparcie
wśród społeczeństwa. Zwłaszcza prasa, nawet ta popularna,
przyjemnie nas ostatnio zaskakuje… jest mnóstwo
negatywnych reakcji na doświadczenia na żywych
organizmach… myślę, że ludzi bardzo to niepokoi, naprawdę,
i LOS powinien to wygrać, wszcząć wspólną kampanię, więc
jeśli…
Ach, Joely, Joely, J o e l y. Joshua wiedział, że powinien
słuchać, ale patrzeć na nią było tak przyjemnie! Patrzenie na
Joely było naprawdę czymś wspaniałym. To, jak siedziała (na
stole, z podciągniętymi pod brodę kolanami), jak spoglądała
sponad swych notatek (po kociemu!), jak powietrze
poświstywało, przechodząc przez uroczą szparkę między
zębami, jak ciągle odgarniała niesforny kosmyk jasnych
włosów za ucho jedną ręką, a drugą wystukiwała miarowy
rytm na swoich wielkich martensach. Jeśli pominąć jasne
włosy, przypominała mu bardzo jego matkę z młodych lat:
pełne, angielskie usta, lekko siodełkowaty nos, wielkie piwne
oczy. Ale twarz, przy całej swej urodzie, była tylko dodatkową
ozdobą wieńczącą najwspanialsze na świecie ciało. Smukłe, z
muskularnymi udami i miękkim brzuchem, z piersiami, które
nie znały stanika, ale były czystą rozkoszą, i tyłeczkiem, który
ucieleśniał platoński ideał jako model dla wszystkich
angielskich tyłków, płaskim, ale kształtnym jak brzoskwinia,
szerokim i jakby zapraszającym. Do tego była inteligentna.
Oddana sprawie. Gardziła swoim ojcem. I była o dziesięć lat
starsza od Joshui (co kazało mu się domyślać wielkiego
znawstwa w sprawach seksu, doświadczenia, o którym nie
mógł
nawet myśleć bez potężnego wzwodu - i to natychmiastowego,
tu, w samym środku zebrania). Do tego wszystkiego była
najcudowniejszą kobietą, jaką Joshua kiedykolwiek w życiu
spotkał. Och, Joely!
- Moim zdaniem, musimy uświadomić ludziom, że stworzy się
precedens. No wiecie, stawiając pytanie: „Co dalej?”.
Rozumiem punkt widzenia Kenny’ego, że to zbyt uproszczone
podejście, ale upieram się, że konieczne, i za chwilę poddamy
tę kwestię głosowaniu. Zgoda, Kenny? Tylko skończę myśl…
W porządku? Dobrze. Na czym to stanęłam? Na precedensie.
Bo jeśli się twierdzi, że poddawane eksperymentom zwierzę
jest własnością jakiejś grupy ludzi, to znaczy, że nie jest to
kot, ale w rzeczywistości tylko wynalazek o kocich cechach,
to takie stawianie sprawy torpeduje w sposób bardzo sprytny i
niebezpieczny działania obrońców praw zwierząt, a to z kolei
stwarza cholernie przerażającą perspektywę. Mmm… I tu
chciałabym poprosić Crispina, żeby powiedział na ten temat
coś więcej.
Oczywiście kurewską zagwozdką było w tym wszystkim to, że
Joely była żoną Crispina. A podwójnie kurewską zagwozdką
to, że ich małżeństwo było małżeństwem z miłości, totalną
komunią dusz i nierozerwalną polityczną unią. Fan-kurwa-
tastyczne! Co gorsza, dla członków LOS-u małżeństwo Joely i
Crispina stanowiło coś w rodzaju kosmogo-nii,
fundamentalnego, pierwotnego mitu, wyjaśniającego zwięźle,
kim ludzie mogą i powinni być, jakie były początki grupy i w
jakim kierunku powinna ona zdążać w przyszłości. Choć Joely
i Crispin nie forsowali idei przywództwa i żadnej formy kultu,
oboje i tak byli nim otoczeni.
I nierozłączni. Kiedy Joshua wstąpił do grupy, próbował coś
zwęszyć na temat tej pary, wybadać, czy ma u Joely choćby
minimalne szansę. Czy byli stali w uczuciach? Czy charakter
ich działalności nie oddalił ich od siebie? Akurat. Dwaj
doświadczeni działacze LOS-u, Kenny, psychotyczny były
pracownik poczty, na którego oczach ojciec zabił przed laty
jego pieska, i Paddy, nadwrażliwiec na dożywotnim zasiłku i
miłośnik gołębi, opowiedzieli mu przy piwie w Łaciatym Psie
całą przygnębiającą historię.
- Każdy zaczyna od tego, że chciałby przelecieć Joely -
wyjaśnił Kenny ze współczuciem w głosie. - Ale przejdzie ci
to. Uświadomisz sobie, że najlepsze, co możesz dla niej
zrobić, to poświęcić się walce. A drugą rzeczą, jaką sobie z
czasem uświadomisz, jest to, że Crispin to wprost
niewiarygodny gość…
- Dobra, dobra, mów dalej. Kenny mówił.
Joely i Crispin, dwoje młodych radykałów, którzy mieli w
swoich pokojach plakaty z Che Guevara, a w sercach idealizm
i wielką miłość do wszystkiego, co lata, truchta i pełza po
ziemi, poznali się i zakochali w sobie zimą 1982 roku na
uniwersytecie w Leeds. W tym czasie byli oboje aktywnymi
członkami licznych lewackich ugrupowań, ale polityczne
rozgrywki wewnętrzne, intrygi i ciągle podziały na frakcje
wkrótce odebrały im złudzenia, przynajmniej jeśli chodziło o
homo erectus. W pewnej chwili poczuli się znużeni
reprezentowaniem ludzkich okazów, które tak często
organizują „pałacowe przewroty”, intrygują za plecami,
wybierają kogoś na swego przedstawiciela i potem wszystko
na niego zwalają. Zamiast tego zwrócili się ku naszym
niemym przyjaciołom, zwierzętom. Joely i Crispin przeszli ze
zwykłego wegetarianizmu na weganizm, porzucili studia,
pobrali się i w 1985 roku założyli organizację LOS.
Magnetyczna osobowość Crispina i naturalny urok Joely
przyciągnęły do nich innych rozpolitykowanych
nieudaczników i wkrótce powstała komuna licząca
dwadzieścia pięć osób (plus dziesięć kotów, czternaście psów,
ogródek pełen dzikich królików, owca, dwie świnie i lisia
rodzina). Ich baza znajdowała się w Brixton, na wielkiej,
niezabudowanej i nieuprawianej parceli. Byli pionierami w
szerokim sensie tego słowa.
Stosowali utylizację odpadków, zanim stało się to modne,
stworzyli w swojej zaparowanej i zawilgoconej łazience
tropikalną biosferę i poświęcili się produkowaniu zdrowej
żywności.
Pod względem poli-tycznym byli równie czujni. Od samego
początku cieszyli się nienaganną reputacją ekstremistów; LOS
był w porównaniu z Królewskim Towarzystwem Zapobiegania
Okrucieństwu wobec Zwierząt tym, czym był stalinizm w
porównaniu z rządami liberalnych demokratów. Przez trzy lata
organizacja prowadziła niestroniącą od terroru kampanię
przeciw instytucjom wykonującym doświadczenia na
zwierzętach, przeciw ich dręczycielom i tym, którzy je
bezlitośnie wykorzystywali. Wysyłano listy z pogróżkami do
personelu firm kosmetycznych, włamywano się do
laboratoriów, porywano laborantów, przykuwano się do bram
szpitali. Członkowie LOS-u uniemożliwiali polowania na lisy,
filmowali brojlery na kurzych fermach, podpalali te fermy,
rzucali bomby zapalające do rozmaitych punktów sprzedaży
żywności i przewracali namioty cyrkowe. Przez krótki okres
tak szeroko zakrojonej i nacechowanej fanatyzmem
działalności (występowali w obronie wszystkich zwierząt
cierpiących jakąkolwiek niedolę bądź niewygodę) byli
niesłychanie zaangażowani; ich życie było trudne,
niebezpieczne i zakłócane częstymi aresztowaniami. W tych
okolicznościach związek Joely i Crispina okrzepł i stał się
przykładem dla całej reszty, latarnią morską podczas burzy,
idealnym modelem miłości pomiędzy działaczami. („Gadka
szmatka. Jedź
dalej”). Potem, w 1987 roku, Crispin trafił na trzy lata do
więzienia za udział w obrzuceniu koktajlami Mołotowa
pewnego walijskiego laboratorium i uwolnieniu z klatek
czterdziestu kotów, trzystu pięćdziesięciu królików i tysiąca
szczurów. Zanim zabrali go do Wormwood Scrubs, Crispin
wielkodusznie poinformował Joely, że gdyby odczuwała pod
jego nieobecność potrzebę zaspokojenia apetytów
seksualnych, to on pozwala jej sypiać z innymi członkami
LOS-u („I skorzystała?” - zapytał Joshua. „P i e-p r z y ł a s i ę
jak złoto” - odparł
Kenny ze smutkiem).
Podczas gdy Crispin odsiadywał wyrok, Joely poświęciła się
przekształcaniu LOS-u z małej grupki gotowych do czynu
przyjaciół w poważną podziemną siłę polityczną.
Zrezygnowała stopniowo z taktyki terroru i po lekturze Guy
Deborda uznała za lepszą metodę walki politycznej
sytuacjonizm, przez który rozumiała zwiększoną liczbę
wielkich transparentów, kostiumów, kaset wideo i
przerażających rekonstrukcji wydarzeń. Zanim Crispin
wyszedł z pudła, liczebność LOS-u wzrosła czterokrotnie, a
wraz z organizacją urosła też sława Crispina (kochanka,
bojownika, buntownika, bohatera); dodatkowo podsycała ją
napisana przez Joely pełna pasji historia jego życia i
działalności, opatrzona sta-rannie dobranym zdjęciem z mniej
więcej 1980 roku, na którym przypominał trochę Nicka
Drake’a.
Choć jednak jego portret namalowany był pastelowymi
barwami, sam Crispin najwyraźniej nie stracił nic ze swego
radykalizmu. Jego pierwszą akcją jako wolnego obywatela
było obmyślenie planów uwolnienia kilkuset nornic,
wydarzenia, które odbiło się szerokim echem w prasie,
chociaż Crispin zrzucił odpowiedzialność za akcję na
Kenny’ego, którego skazano na cztery miesiące więzienia o
zaostrzonym reżimie („Największa chwila w moim życiu”). I
wreszcie latem 1991 roku Joely namówiła Crispina na
wspólny wyjazd do Kalifornii, gdzie przyłączyli się do innych
organizacji protestujących przeciw legalizacji doświadczeń
genetycznych na zwierzętach. Choć sale sądowe nie były
zwykłym terenem działania Crispina („Crispin to facet z
pierwszej linii frontu”), udało mu się na tyle zakłócić
procedurę, żeby sąd unieważnił poprzednie, korzystne dla
zwolenników doświadczeń orzeczenie.
Małżeństwo wróciło do Anglii, podniesione na duchu, choć z
niebezpiecznie nadwątlonymi środkami finansowymi, by
stwierdzić, że wyeksmitowano ich z gniazdka w Brixton i…
W tym miejscu Joshua sam mógł podjąć wątek. Poznał ich
tydzień później, kiedy chodzili po Willesden High Road w
poszukiwaniu jakiejś odpowiedniej nowej mety.
Wyglądali na zagubionych i Joshua, ośmielony atmosferą lata i
urodą Joely, podszedł i zagadnął ich. Skończyło się na piwie.
Pili, jak wszyscy w”Willesden, we wspomnianym wcześniej
Łaciatym Psie, miejscu słynnym w dzielnicy i opisanym w
1792 roku (Len Snów, Przesztos’c Willesden) jako „ciesząca
się ekstraordynaryjną estymą piwiarnia”. W czasach
wiktoriańskich Pies by! najpierw ulubionym miejscem
wypoczynku londyńczyków, którzy mieli ochotę na wypad za
miasto, potem miejscem spotkań woźniców i dorożkarzy, a
jeszcze później „wodopojem” mieszkających tu irlandzkich
murarzy. Do roku 1992 piwiarnia znów się przeobraziła, tym
razem w miejsce spotkań wielkiej populacji imigrantów z
Australii, którzy od pięciu lat, porzuciwszy z niewyjaśnionych
powodów jedwabiste plaże i szmaragdowe morza, przybywali
do Willesden, NW2. Tego popołudnia, kiedy Joshua spotkał
Joely i Crispina, cała ta społeczność była mocno
podekscytowana. W związku z licznymi skargami na okropny
fetor, jaki unosił się nad znajdującym się przy głównej ulicy
Instytutem Chiromancji Siostry Mary, funkcjonariusze służb
sanitarnych zrobili nalot na mieszkanie na najwyższym piętrze
budynku i zastali tam szesnastu koczujących Australijczyków,
którzy zrobili wielką dziurę w podłodze i piekli w niej prosię,
najwidoczniej próbując uzyskać efekt popularnego w rejonie
Pacyfiku podziemnego paleniska. Wyrzuceni na ulicę, użalali
się na swój los właścicielowi pubu, potężnemu brodatemu
Szkotowi, który nie miał zbyt wiele współczucia dla tej
klienteli z antypodów („Czy w tym pieprzonym Sydney
postawili jakiś pieprzony drogowskaz, żeby przyjeżdżać do
pieprzonego Willesden?”). Podsłuchawszy tę rozmowę,
Joshua wywnioskował, że mieszkanie musi być teraz puste, i
zaprowadził Joely i Crispina, żeby je obejrzeli, a jego mózg
już intensywnie pracował… gdyby udało mi się zamieszkać
gdzieś w pobliżu…
Dom, o którym mowa, był pięknym, murszejącym
wiktoriańskim budynkiem z małym balkonem, ogródkiem na
dachu i wielką dziurą w podłodze jednego z pomieszczeń.
Joshua poradził im, żeby przyczaili się na próbę przez miesiąc,
a potem wprowadzili się na dobre.
Tak też zrobili i Josh widywał się z nimi coraz częściej.
Miesiąc później „nawrócił się” pod wpływem
wielogodzinnych rozmów z Joely (i wielogodzinnego
wpatrywania się w jej biust opięty spranymi podkoszulkami);
czuł się w tym czasie tak, jakby ktoś wziął jego małą,
zamkniętą chalfenowską główkę, wetknął niczym w jakimś
komiksie dwie laski dynamitu do uszu i zrobił wielką
pieprzoną wyrwę w jego świadomości. W jednym
oślepiającym błysku iluminacji uświadomił sobie, że jest
zakochany w Joely, że jego rodzice to skurwiele, że on sam
jest skurwielem i że największa społeczność na kuli ziemskiej,
czyli całe królestwo zwierząt, była na co dzień uciskana,
więziona i mordowana, przy pełnej świadomości i poparciu
wszystkich rządów świata. Do jakiego stopnia to drugie było
potwierdzane i wynikało z pierwszego, trudno powiedzieć,
dość że Joshua zerwał z chalfenizmem i stracił
zainteresowanie dla rozkładania rzeczy na czynniki pierwsze
po to, żeby zobaczyć, jak są do siebie dopasowane. Zamiast
tego przestał jeść mięso, uciekł do Glastonbury, dał sobie
zrobić tatuaż, nauczył się odmierzać jedną ósmą uncji z
zamkniętymi oczami (a więc pierdol się, Millat) i ogólnie
nabrał ikry… ale w końcu poczuł ukłucie sumienia. Ujawnił,
że jest synem Marcusa Chalfena. To przejęło Joely zgrozą (i,
jak lubił sobie wyobrażać Joshua, lekko ją podnieciło -
wiadomo, sypianie z wrogiem i te rzeczy). Joshua został
wydalony, a w LOS-ie odbyło się dwudniowe spotkanie na
szczycie, podczas którego powtarzały się argumenty:
„Ale właśnie on jest osobą, jakiej…”, „Ach, ale możemy
wykorzystać…”.
Zebranie było ciągnącym się w nieskończoność procesem z
głosowaniem, poprawkami, sprzeciwami i zastrzeżeniami, ale
w końcu nie wy-niknęło z niego nic mądrego poza prostym
pytaniem; „Po czyjej jesteś stronie?”. Joshua odparł: „Po
waszej”, i Joely przyjęła go z otwartymi ramionami,
przyciskając jego glow? do swego wspaniałego biustu.
Stał się odtąd ozdobą zebrań, pełnił funkcję sekretarza i w
ogóle był perłą w ich koronie, nawróconym z obozu wroga.
Przez następne pół roku Joshua hodował w sobie rosnącą
pogardę dla ojca, widywał
często swą wielką miłość i ułożył sobie perspektywiczny plan
wejścia „na trzeciego” w słynne stadło (musiał zresztą gdzieś
zamieszkać, bo gościnność Jonesów zaczynała się
wyczerpywać). Wkra-dał się w łaski Crispina, świadomie
ignorując oznaki jego podejrzliwości. Joshua grał rolę jego
najlepszego kumpla, odwalał za niego całą czarną robotę
(powielanie, rozlepianie plakatów, kolportaż ulotek), sypiał na
podłodze w jego pokoju, świętował siódmą rocznicę jego
ślubu z Joely, podarował mu na urodziny własnoręcznie
wykonaną kostkę do gitary, szczerze go jednocześnie
nienawidząc, pożądając jego żony tak, jak nikt wcześniej nie
pożądał żadnej innej, i snując w wyobraźni plany, które
mogłyby doprowadzić do upadku rywala. I cały czas
towarzyszyła temu piekielna zazdrość, która wprawiłaby w
zakłopotanie samego Jagona.
Wszystko to odciągało uwagę Joshui od tego, że organizacja
pracowicie knuła spisek, który miał na celu upadek jego ojca.
Zasadniczo aprobował to wtedy, kiedy wrócił Magid, kiedy
jego wściekłość osiągnęła temperaturę wrzenia, a sama idea
wydawała się jeszcze mglista i była zwykłą szarżą, obliczoną
na oszołomienie nowicjuszy. Teraz do trzydziestego
pierwszego grudnia pozostały już tylko trzy tygodnie, a Joshua
nie zadał sobie konkretnego, chalfenowskiego pytania o
konsekwencje tego, co miało się wkrótce zdarzyć. Nie
uświadamiał sobie nawet jasno, co mianowicie miało się
zdarzyć - bo nie było jeszcze co do tego ostatecznej decyzji. I
teraz, kiedy aktyw LOS-u dyskutował sprawę, siedząc ze
skrzyżowanymi nogami dookoła wielkiej dziury w podłodze,
teraz, kiedy powinien był
wysłuchać, jakie są ostateczne decyzje, cała jego uwaga
powędrowała ku podkoszulkowi Joely i w dół przez
zagłębienia i wypukłości krzepkiego tułowia aż do
farbowanych spodni, do…
- Josh, przyjacielu, czy mógłbyś odczytać końcowy fragment
protokołu?
- Co?
Crispin westchnął z dezaprobatą. Joely pochyliła się z wyżyn
stołu, na którym siedziała, i pocałowała Crispina w ucho.
Wstrętna cipa.
- Protokół, Josh. Od tego miejsca, kiedy Joely skończyła
mówić o strategii protestu.
Doszliśmy do najtrudniejszego punkru. Chciałbym usłyszeć,
co powiedział parę minut temu Paddy na temat „Kara kontra
darowanie kary”.
Joshua spojrzał na niezapisaną kartkę i zasłonił notatnikiem
więdnącą erekcję.
- Eee… chyba mi to umknęło.
- Ha, to było naprawdę cholernie ważne, Josh. Musisz
nadążać. No bo co za pożytek z tego całego gadania…
Cipa, cipa, cipa.
- On się stara - wtrąciła Joely, nachylając się ponownie, tym
razem po to, żeby zmierzwić afrożydowską czuprynę Joshui. -
Sprawa jest prawdopodobnie dla Joshiego bardzo trudna. To
znaczy bardzo osobista. - Zawsze mówiła mu J o s h i. Joshi i
Joely. Joely i Joshi.
Crispin zmarszczył brwi.
- No wiesz, mówiłem już parę razy, że jeśli Joshua nie chce się
angażować w tę robotę z powodów osobistych, jeśli się chce
wyłączyć…
- Ja jestem włączony - warknął Josh z ledwie
powstrzymywaną agresją w głosie. - I nie zamierzam się
wymiksować.
- Dlatego właśnie Joshi jest naszym bohaterem - powiedziała
Joely, posyłając mu szeroki, krzepiący uśmiech. -
Zapamiętajcie sobie moje słowa: on będzie ostatnim, który się
ugnie.
Ach, Joely!
- No dobrze, jedźmy dalej. Staraj się od teraz wszystko
protokołować, dobrze? Okej.
Paddy, czy mógłbyś powtórzyć to, co mówiłeś, tak żeby
wszyscy to zapamiętali, bo myślę, że udało ci się doskonale
ująć problem kluczowej decyzji, jaką musimy teraz podjąć.
Paddy wstał energicznie i zaczął wertować swoje notatki.
- Eee… tego, zasadniczo… zasadniczo jest to kwestia tego…
tego, jaki jest nasz prawdziwy cel. Jeśli jest nim ukaranie
sprawcy całego zła i oświecenie społeczeństwa… to nie
obędzie się bez… bezpośredniego ataku na, eee… rzeczoną
osobę - powiedział Paddy, rzucając co chwilę nerwowe
spojrzenia na Joshuę. - Ale jeśli przedmiotem naszego
zainteresowania jest samo zwierzę, jak moim zdaniem być
powinno, to jest to kwestia zorganizowania antykampanii, a
jeśli ta nie odniesie skutku, uwolnienia tego stworzenia siłą.
- Słusznie - powiedział Crispin z wahaniem, niepewny, jak
legenda Crispina Wspaniałego ma się do uwolnienia jednej
myszy. - Ale oczywiście mysz jest w tym przypadku
symbolem; chodzi o to, że facet ma ich mnóstwo w swoim
laboratorium, a zatem musimy patrzeć na to szerzej. Ktoś
będzie musiał się włamać…
- Zasadniczo… myślę, że zasadniczo byłby to błąd, jaki
popełniają na przykład ci z OHNO. Bo oni traktują zwierzę
jako zwykły symbol… a dla mnie jest to absolutnym
zaprzeczeniem tego, o co chodzi naszej organizacji. Gdyby to
człowiek został uwięziony w ciasnej szklanej gablocie na
sześć lat, nie byłby tylko symbolem, prawda? I nie wiem, jak
dla was, ale dla mnie nie ma różnicy między myszami i
ludźmi.
Dał się słyszeć zbiorowy szmer poparcia, był to bowiem
pogląd, który członkowie organizacji zawsze przyjmowali
takim rutynowym pomrukiem aprobaty.
Crispin był najwyraźniej zirytowany.
- Jasne, w porządku, nie o to mi chodziło, Paddy. Chodziło mi
po prostu o to, że to jest szerszy problem, podobnie jak sprawa
wyboru między życiem jednego człowieka a wielu ludzi,
rozumiesz?
- W kwestii formalnej! - powiedział Josh, podnosząc rękę.
Dostrzegł nagle szansę ośmieszenia Crispina. Crispin przeszył
go wzrokiem.
- Tak, Joshi - powiedziała słodko Joely. - Mów.
- Chodzi o to, że tam nie ma więcej myszy. To znaczy
owszem, jest wiele myszy, ale nie ma drugiej dokładnie takiej
jak ta. To doświadczenie jest niesamowicie kosztowne. Nie
stać go na tysiące myszy. Poza tym zdenerwowała go sugestia
prasy, że jeśli Mysz Przyszłości zdechnie w trakcie pokazu, to
on zamieni ją po kryjomu na inną - więc odezwała się w nim
ambicja. Chce udowodnić całemu światu, że jego kalkulacje są
trafne. Wyhodował
tylko tę jedną mysz i oznaczył ją specjalnym kodem. Nie ma
innych.
Rozpromieniona Joely nachyliła się znowu, żeby pomasować
Josho-wi kark.
- No tak, myślę, że to brzmi sensownie. A więc Paddy,
rozumiem, o co ci chodzi. O
to, czy poświęcimy uwagę tylko Marcusowi Chalfeno-wi czy
uwolnieniu myszy na oczach światowych mediów.
- W kwestii formalnej!
- Tak, Paddy, proszę.
- No więc zasadniczo… czy nie pomoglibyście więźniowi
politycznemu w ucieczce z więzienia tylko dlatego, że jest
śmiertelnie chory?
Zebrani pokiwali energicznie głowami.
- Tak, Paddy, słusznie. Myślę, że Joshua się myli w tej sprawie
i że Paddy uświadomił
nam, jakiego musimy dokonać wyboru. To jest wybór,
któremu wcześniej byliśmy wielokrotnie przeciwni, i
podejmowaliśmy w różnych okolicznościach różne decyzje. W
przeszłości, jak wiemy, atakowaliśmy sprawców.
Sporządzaliśmy listy i wymierzaliśmy karę.
Wiem oczywiście, że w ostatnich latach odstąpiliśmy od
niektórych wcześniej stosowanych metod, ale chyba nawet
Joely zgodzi się, że to jest nasza najważniejsza próba o
zasadniczym znaczeniu. Mamy do czynienia z jednostkami z
poważnymi zaburzeniami osobowości. Z
drugiej strony urządzaliśmy też zakrojone na wielką skalę
pokojowe protesty i nadzorowaliśmy uwalnianie tysięcy
zwierząt wiezionych w tym państwie. W tym przypadku nie
mamy ani czasu, ani okazji zastosować żadnej z tych dwóch
strategii. To będzie miejsce publiczne i… już o tym zresztą
mówiliśmy. Tak jak powiedział Paddy, decyzja, jaką
powinniśmy podjąć w sprawie trzydziestego pierwszego
grudnia, jest całkiem prosta. To wybór pomiędzy myszą i
człowiekiem. Czy ktoś ma wątpliwości, za jakim
rozwiązaniem głosować? Joshua?
Joshua podłożył sobie dłonie pod tyłek, żeby być troszkę
wyżej i żeby Joely mogła mu lepiej wymasować kark.
- Nie mam żadnych wątpliwości - powiedział.
*
Dwudziestego grudnia punktualnie o północy w domu
Jonesów zadzwonił telefon.
Powłócząc nogami, Irie zeszła na dół i podniosła słuchawkę.
- Hm, tego… Chciałbym, żebyś zanotowała sobie w pamięci
datę i godzinę, jaką wybrałem, żeby do ciebie zadzwonić.
- Co? Jak? To ty, Ryan? Słuchaj, Ryan, nie chcę być
niegrzeczna, ale jest północ.
Dzwonisz w jakiejś konkretnej sprawie czy…
- Irie? Córuchna? To ty?
- Twoja babcia jest przy drugim aparacie. Też chciała z tobą
rozmawiać.
- Irie - zaczęła podniecona Hortense. - Musisz mówić głośniej,
ja nic nie słyszę.
- Irie, pytam jeszcze raz: zapamiętałaś datę i godzinę?
- Co? Słuchaj, ja nie mogę… Jestem naprawdę zmęczona…
Czy to nie może poczekać do…
- Jest dwudziesty grudnia, Irie. Godzina zero, zero zero…
Dwójki i zera…
- Słuchasz, córuchna? Pan Topps chce ci powiedzieć coś
bardzo ważnego.
- Babciu, nie mówcie oboje naraz… wyciągnęłaś mnie z
łóżka… Jestem kompletnie wykończona.
- Dwójki i zera, panno Jones. Oznaczają rok 2000. A czy
wiesz, jaki mamy miesiąc?
- Ryan, jest grudzień. Czy to naprawdę…
- Dwunasty miesiąc, Irie. Odpowiadający dwunastu
plemionom dzieci Izraela. Z
każdego opatrzono pieczęcią dwanaście tysięcy. Z plemienia
Judy opieczętowano dwanaście tysięcy. Z plemienia Rubena
opieczętowano dwanaście tysięcy. Z plemienia Gada…
- Ryan, Ryan… ja to znam. Chwytam, o co chodzi.
- Są pewne dni, kiedy Bóg oczekuje od nas działania, pewne
wyznaczone dni ostrzeżeń…
- Kiedy musimy ratować zagubione dusze. Ostrzec je
zawczasu.
- Ostrzegamy cię, Irie. Hortense zaczęła cicho płakać.
- Próbujemy cię tylko ostrzec, kochanie.
- Okej. Świetnie. Ostrzegliście mnie. Dobrej nocy.
- To nie koniec naszej przestrogi - powiedział Ryan
uroczyście. - To dopiero pierwsze ostrzeżenie. Jest ich więcej.
- Nie mów, niech zgadnę - jeszcze jedenaście.
- Och! - zawołała Hortense, upuszczając słuchawkę. Mimo to
było ją jeszcze słychać.
- Nawiedził ją Pan! Wie, zanim żeśmy jej powiedzieli!
- Słuchaj, Ryan. Czy mógłbyś jakoś skondensować te
jedenaście przestróg w jedną?
Albo przynajmniej wymienić mi tylko tę najważniejszą? Bo
inaczej wracam niestety do łóżka.
Na minutę zapadła cisza. A potem głos Ryana powiedział:
- Hm. Doskonale. Nie zadawaj się z tym człowiekiem.
- Och, Irie, proszę cię, posłuchaj pana Toppsa. Proszę cię,
posłuchaj go!
- Z jakim człowiekiem?
- Och, panno Jones. Proszę nie udawać, że nie masz
świadomości swego wielkiego grzechu. Proszę otworzyć
swoją duszę. Niech Bóg pozwoli mi dotrzeć do ciebie i obmyć
cię…
- Słuchaj, jestem naprawdę cholernie zmęczona. Z jakim
człowiekiem?
- Z tym naukowcem, Chalfenem. Człowiekiem, którego
nazywasz przyjacielem, a który tak naprawdę jest wrogiem
całej ludzkości.
- Marcus? Ja się z nim nie zadaję. Po prostu odbieram telefony
i wykonuję papierkową robotę.
-1 w ten sposób jesteś sekretarką diabła - powiedział Ryan, co
skłoniło Hortense do jeszcze głośniejszego płaczu. - I w ten
sposób idziesz na dno.
- Posłuchaj, Ryan. Nie mam czasu na taką gadkę. Marcus
Chalfen próbuje po prostu znaleźć lekarstwo na coś tak
paskudnego jak rak. Okej? Nie wiem, skąd czerpiesz swoje
informacje, ale mogę cię zapewnić, że on nie jest diabłem
wcielonym.
- Tylko jednym z jego „sług” - zawołała Hortense. - Tylko
jednym z jego „żołnierzy pierwszej linii”!
- Pani się uspokoi, pani B. Obawiam się, że pani wnuczka za
bardzo się od nas oddaliła. Tak jak się spodziewałem, od
czasu, kiedy się wyprowadziła, przeszła na stronę ciemności.
- Pieprz się, Ryan. Nie jestem żaden Darth Vader. Babci u…
- Nie odzywaj się do mnie, córuchna, nie odzywaj się do mnie.
Bardzo się na tobie zawiodłam.
- Wygląda na to, że zobaczymy się trzydziestego pierwszego
grudnia, panno Jones.
- Przestań do mnie mówić „panno Jones”, Ryan. Kiedy?
- Trzydziestego pierwszego. Ten pokaz będzie trybuną dla
przekazania ludziom przesłania świadków. Będą tam
dziennikarze z całego świata. I my też. Zamierzamy…
- Ostrzeżemy ich wszystkich - weszła mu w słowo Hortense.
-1 mamy to wszystko pięknie zaplanowane, rozumiesz?
Będziemy śpiewać pieśni przy akompaniamencie pani
Dobson, bo nie zataszczymy pianina taki kawał drogi. I
będziemy głodować dopóty, dopóki ten diabeł nie przestanie
się wtrącać w dzieło Pana i…
- Głodować? Babciu, jak wychodzisz z domu bez drugiego
śniadania, to dostajesz mdłości. Nigdy w życiu nie
wytrzymałaś bez jedzenia dłużej niż trzy godziny. Masz
osiemdziesiąt pięć lat.
- Zapomniałaś - powiedziała Hortense oschle - że urodziłam
się podczas katastrofy.
Przeżyłam. Niestraszna mi mała głodówka.
451
-1 ty do tego dopuścisz, Ryan? Ona ma osiemdziesiąt pięć lat,
Ryan. Osiemdziesiąt pięć. Nie może brać udziału w głodówce.
- A ja ci mówię - powiedziała Hortense głośno i wyraźnie do
słuchawki - że chcę to zrobić. Nie zaszkodzi mi, jak się trochę
przegłodzę. Co Bóg dał, Bóg może odebrać.
Irie usłyszała jak Ryan, rzuciwszy swoją słuchawkę, idzie do
pokoju Hortense i perswaduje jej, żeby skończyła rozmowę i
poszła spać. Słyszała, jak jej babka, odprowadzana do łóżka,
śpiewa, powtarzając nie-przeznaczoną dla nikogo konkretnego
ostatnią sentencję, starając się ją dopasować do jakiejś
nierozpoznawalnej melodii: „Co Bóg dał, Bóg może
odebrać…”.
Ale przeważnie, pomyślała Irie, jest zwykłym złodziejem,
kradnącym pod osłoną nocy. Tylko odbiera. Tylko, kurwa,
odbiera, nic więcej,
*
Magida rozpierała duma: mógł się pochwalić, że był
świadkiem wszystkich etapów eksperymentu. Widział, jak
tworzono specjalne geny. Widział, jak wszczepiano zarodek.
Był
świadkiem sztucznego zapłodnienia. I samych narodzin, tak
różnych od jego własnych.
Urodziła się tylko jedna mysz. Żadnej walki w kanale rodnym,
żadnego pierwszego ani drugiego, żadnego wygranego ani
przegranego. Żadnej loterii. Żadnych przypadkowych
czynników. Żadnego „masz nosek tatusia, a po mamusi
namiętność do serów”. Żadnych czekających na ujawnienie
tajemnic. Żadnych wątpliwości co do tego, kiedy przyjdzie
śmierć.
Żadnych ucieczek przed chorobą i cierpieniem. Żadnych
pytań, kto pociąga za sznurki.
Żadnej wątpliwej omnipotencji. Żadnego zmiennego,
niepewnego losu. Nie ma problemu podróży, problemu wiary
w to, że gdzie indziej jest lepiej, bo gdziekolwiek wędrowała
mysz, życie było wszędzie takie samo. Nie podróżowała w
czasie {a Czas to sukinsyn, teraz Magid już tyle wiedział), bo
jej przyszłość była taka sama jak teraźniejszość, a
teraźniejszość taka jak przeszłość. Mysz-chińska szkatułka.
Żadnych innych ścieżek, przegapionych okazji, żadnej
alternatywy. Żadnych spóźnionych refleksji, żadnych „a co by
było gdyby?”, żadnych
„być może”. Tylko pewność. Tylko pewność w najczystszej
postaci. I czymże więcej - myślał
Magid, kiedy już wszystko było skończone, maska i
rękawiczki zdjęte, a biały kitel odwieszony na hak - czymże
więcej jest Bóg?
1 9. Ostateczna przestrzeń
Czwartek, 31 grudnia 1992 roku
Tak głosił napis na pierwszej stronie gazety. To samo
obwieszczali rewelersi z flagami brytyjskimi, którzy późnym
popołudniem przemierzali tanecznym krokiem ulice,
wydobywając ze srebrnych gwizdków przenikliwe dźwięki,
starając się podkręcić stosowne do tej daty emocje i
przyśpieszyć zapadnięcie zmroku (była dopiero piąta), tak aby
cała Anglia mogła przystąpić do swojej dorocznej zabawy,
upieprzyć się do imentu, zarzygać się, wymiętosić, obmacać i
ponadziewać, pokłócić z somalij-skimi kierowcami taksówek,
którzy przyjęli nagle taktykę śrubowania cen, wskoczyć do
wody lub poigrać z ogniem, przy czym wszystko to miało się
odbywać w nikłym, deformującym świetle ulicznych lamp.
Była to noc, kiedy Anglia przestaje mówić
proszędziękujęproszęprzepraszam-czymogę?, a zaczyna
pieprzmniepieprzsiętyskurwysynu (my tego nigdy nie
mówimy, mamy niewłaściwy akcent, w naszych ustach brzmi
to głupio). Noc, kiedy Anglia sięga dna, samych podstaw.
Czyli noc sylwestrowa. Joshui trudno było jednak w to
uwierzyć. Gdzie się podział czas? Wsączył się przez szparę
między nogami Joely, wlał się do sekretnych zakamarków jej
uszu, schował się w ciepłych, splątanych włosach pod jej
pachami. Także konsekwencje tego, co miał wkrótce zrobić w
najważniejszym dniu swego życia, w tej krytycznej sytuacji,
którą jeszcze trzy miesiące temu rozebrałby na czynniki
pierwsze, poszufladkował, zważył i przeanalizował z iście
chalfenowskim zapałem - także i to wszystko umknęło mu i
zniknęło w zagłębieniach jej ciała. Nie podjął tego wieczoru
żadnej konkretnej decyzji, żadnych postanowień. Czuł się tak
samo bezmyślny jak młodzi ludzie wylewający się bezładnie z
pubów i szukający okazji do zaczepki, lekki jak dziecko
niesione na rodzinną uroczystość na ramionach ojca. Ale on
nie był na ulicy z całą resztą, nie brał udziału w zabawie - był
tu, w środku, jechał, tracąc równowagę na zakrętach, do
śródmieścia, prosto do Instytutu Perreta, niczym rakieta
naprowadzana termicznymi czujnikami. Siedział ściśnięty w
jaskrawo-czerwonym mikrobusie razem z dziesięcioma
podenerwowanymi członkami LOS-u, gnał z Willesden w
stronę Trafalgar Square, słuchając jednym uchem, jak Kenny
czyta coś na głos Crispinowi, który siedział za kierownicą, i
wymienia co chwilę nazwisko jego ojca.
- „Prezentując publicznie swoją Mysz Przyszłości, doktor
Marcus Chalfen otwiera nowy rozdział w genetyce”.
Crispin odrzucił głowę i zawołał głośno: - Ha!
- No właśnie - ciągnął Kenny, usiłując bez powodzenia czytać
i zżymać się jednocześnie. - Dzięki za obiektywizm… Eee…
na czym to skończyłem? Już mam: „Co ważniejsze, po raz
pierwszy odsłania tę tradycyjnie tajemniczą, ezoteryczną i
skomplikowaną dziedzinę wiedzy przed szeroką
publicznością. Podczas gdy Instytut Perreta przygotowuje się
do siedmioletniego okresu »otwartych drzwi«, doktor Chalfen
zapowiada wielkie wydarzenie, które będzie »zasadniczo
różne od Festiwalu Brytyjskiego z 1951 czy Wystawy
Imperium Brytyjskiego z 1924 roku, bo będzie całkowicie
apolityczne«„.
- Ha! - parsknął Crispin jeszcze raz, tym razem odwracając się
w prawo, tak że mikrobus LOS-u {który oficjalnie wcale do
LOS-u nie należał - na obu jego bokach widniał
wymalowany wielkimi żółtymi literami napis KENSAL:
POGOTOWIE RODZINNE - a wypożyczył im go lubiący
zwierzęta futerkowe opiekun społeczny) minął o włos stadko
urżniętych w sztok dziewcząt na wysokich obcasach, które
zataczały się, przechodząc przez ulicę. - Całkowicie
apolityczne! Co on, robi sobie z nas jaja czy co?
- Uważaj, jak jedziesz, kochanie - powiedziała Joely, posyłając
mu dłonią pocałunek. -
Spróbujmy przynajmniej dostać się tam cało. O, tu skręć w
lewo… w Edgware Road.
- Skurwiel - powiedział Crispin, patrząc groźnie na Joshuę.
Odwrócił się i powtórzył: -
Cholerny skurwiel.
- „Do roku 1999 - ciągnął Kenny, przewracając strony z
pierwszej na piątą - czyli roku, w którym według
przewidywań ekspertów proces rekombinacji DNA dobiegnie
naturalnego końca, Mysz Przyszłości obejrzy około piętnastu
milionów ludzi, a jeszcze więcej będzie śledzić jej losy za
pośrednictwem prasy całego świata. Do tego czasu doktor
Chalfen osiągnie swój cel edukacyjny i uczyni kwestię etyki
sprawą publiczną”.
- Podaj. Mi. Kur. Wa. Wiad. Ro - powiedział Crispin takim
głosem, jakby rzygał
sylabami. - Co piszą w innych gazetach?
Paddy podniósł biblię środkowej Anglii tak, żeby Crispin
mógł zobaczyć w lusterku nagłówek MYSZOMANIA.
- Dołączają darmową nalepkę z Myszą Przyszłości -
powiedział Paddy, wzruszając ramionami i poklepując nalepkę
na swoim berecie. - Właściwie całkiem ładną.
- Ale najbardziej zaskakują brukowce - powiedziała Minnie.
Minnie była świeżą konwertytką, siedemnastoletnią crustie z
jasnymi dredami i kolczykami w sutkach. Joshua rozważał
przez krótki czas, czy nie przenieść na nią swej obsesji.
Próbował nawet, ale stwierdził, że nie potrafi, nie może po
prostu porzucić swego małego, żałosnego i psychotycznego
światka marzeń o Joely i wyruszyć na poszukiwanie życia na
jakiejś nowej planecie. Minnie, trzeba jej przyznać, dostrzegła
to od razu i ciążyła w stronę Crispina.
Ubierała się tak skąpo, jak na to tylko pozwalały zimowe
chłody, i korzystała z każdej okazji, by wtargnąć ze swoimi
sterczącymi, przekłutymi sutkami do jego osobistej
przestrzeni, tak jak to robiła i teraz, wyciągając rękę z gazetą
do kabiny, żeby pokazać mu rzeczony brukowiec. Crispin
usiłował bez powodzenia wejść jednocześnie gładko w rondo
Marble Arch, uniknąć zdzielenia Minnie łokciem w biust i
zerknąć na gazetę.
- Nie widzę dobrze. Co tam jest?
- Głowa Chalfena z mysimi uszami na tułowiu kozła, który ma
świński zadek. Żre z koryta z napisem „Inżynieria genetyczna”
na jednym końcu i „Publiczne pieniądze” z drugiej.
Podpis: WYŻERKA CHALFENA.
- Piękne. Mała rzecz, a cieszy.
Crispin objechał rondo jeszcze raz i tym razem skręcił we
właściwą ulicę. Minnie, przechyliwszy się nad nim, położyła
gazetę nad tablicą rozdzielczą,
- O rany, jest jeszcze bardziej chalfeński niż zwykle!
Joshua żałował gorzko, że zdradził Crispinowi to małe
rodzinne dziwactwo, ów zwyczaj mówienia o sobie w formie
czasownikowej, rzeczownikowej i przymiotnikowej.
Kiedyś wydawało mu się to dobrym pomysłem, bo wywołało
ogólny śmiech i zaświadczało -
gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości - po czyjej on, Joshua, jest
stronie. Nigdy jednak nie miał
poczucia, że zdradza ojca - to, co robił, było zbyt błahe, żeby
zaszkodzić Marcusowi - dopóki nie usłyszał, jak Crispin
szydzi z chalfenizmu.
- Patrz, jak chalfenuje w tym korycie. Wykorzystać wszystko i
wszystkich to jest taktyka Chalfenów, co, Josh?
Joshua burknął coś w odpowiedzi, odwrócił się plecami do
Crispina i zapatrzył się na oszroniony Hyde Park.
- To już klasyczne zdjęcie, zauważyliście? To, z którego wzięli
głowę. Pamiętam je; to było wtedy, kiedy zeznawał podczas
rozprawy w Kalifornii. Totalne, kurwa, poczucie wyższości.
Bardzo chalfe-nowskie!
Joshua ugryzł się w język. NIE REAGUJ NA TE
PROWOKACJE. JEŚLI NIE
ZAREAGUJESZ, ZYSKASZ JEJ WSPÓŁCZUCIE.
- Przestań, Crisp - powiedziała Joely stanowczym głosem,
dotykając włosów Joshui. -
Myśl o tym, co mamy zrobić. Nie musisz mu dziś wieczorem
dokuczać.
BINGO. Crispin dodał gazu.
- Minnie, sprawdziliście z Paddym, czy wszyscy mają to, co
trzeba? Kominiarki i tak dalej?
- Tak, wszystko w porządku. Spoko.
- Dobra - Crispin wyciągnął srebrne pudełeczko, w którym
było wszystko, czego trzeba, żeby zrobić solidnego skręta, i
rzucił je Joely, trafiając Joshuę boleśnie w goleń.
- Zrób jednego, kochanie. CIPA.
Joely podniosła pudełko z podłogi. Przykucnęła i zaczęła robić
skręta; położyła bibułkę na kolanie Joshui, widział jej
odsłoniętą długą szyję i piersi, które omal nie znalazły się w
jego dłoniach.
- Jesteś zdenerwowany? - zapytała go, podnosząc raptownie
głowę, kiedy skręt był
gotowy.
- Jak to zdenerwowany?
- W związku z dzisiejszą akcją. Myślę o konflikcie podwójnej
lojalności.
- Konflikcie? - mruknął Joshua niewyraźnie, żałując, że nie
jest na zewnątrz, ze wszystkimi rozradowanymi, wolnymi od
jakichkolwiek wewnętrznych konfliktów ludźmi świętującymi
sylwestra.
- Boże, naprawdę cię podziwiam. No wiesz, LOS jest
nastawiony na akcje ekstremalne… Mnie nawet teraz niektóre
rzeczy wydają się…
456
trudne. A mówimy o najważniejszej zasadzie mojego życia,
rozumiesz? Bo widzisz, Crispin i LOS… to całe moje życie.
WSPANIALE, pomyślał Joshua. FANTASTYCZNIE.
- A mimo to cholernie się boję dzisiejszego wieczoru. Joely
przypaliła jointa i zaciągnęła się. Potem, kiedy mikrobus
skręcił obok parlamentu w prawo, podała go Joshui.
- To tak, jak z tym słynnym powiedzeniem: „Mam nadzieję, że
gdybym musiał
wybierać między zdradzeniem przyjaciela a zdradą ojczyzny,
to miałbym tyle odwagi, żeby zdradzić ojczyznę”. Kwestia
wyboru między obowiązkiem a zasadą. Widzisz, ja nie mam
takiego dylematu. Nie umiem powiedzieć, czy potrafiłabym
coś zrobić, dopóki bym tego nie zrobiła. Gdyby oczywiście
chodziło o mojego ojca. Dla mnie najważniejsze są zwierzęta i
dla Crispina też, więc tu nie ma żadnego konfliktu. To dla nas
w pewnym sensie łatwe. Ale ty, Joshi, ty podjąłeś najbardziej
drastyczną decyzję z nas wszystkich… a wydajesz się taki
spokojny. Wiesz, to godne podziwu… i myślę, że naprawdę
zaimponowałeś Crispino-wi, bo wiesz, on był trochę
niepewny, czy…
Joely gadała i gadała, a Josh przytakiwał w stosownych
miejscach, ale mocna tajska trawa, którą palił, sprawiła, że
jego świadomość chwyciła na lasso jedno słowo z jej
przemowy, „spokojny”, i nadała mu formę pytania. Dlaczego
jesteś taki spokojny, Joshi?
Lada chwila wpakujesz się w poważne bagno - czemu jesteś
taki spokojny?
Bo, jak sobie wyobrażał, z zewnątrz musiał wyglądać na
spokojnego, nieziemsko spokojnego, lecz poziom adrenaliny
pozostawał w odwrotnie proporcjonalnym stosunku do
rosnącego noworocznego podniecenia, do napiętych jak
postronki nerwów LOS-u. A do tego wszystkiego zielsko… to
było jak chodzenie pod wodą, głęboko pod wodą, podczas gdy
nad jego głową bawiły się dzieci. Był to jednak nie tyle
spokój, ile coś w rodzaju inercji. I nie mógł zdecydować,
kiedy mikrobus jechał przez Whitehall, czy to prawidłowa
reakcja - czy miał pozwolić, żeby świat przelewał się nad nim,
żeby wydarzenia toczyły się swoim torem, czy też powinien
się bardziej upodobnić do tych pohukujących, tańczących,
bijących się i pieprzących ludzi na zewnątrz… wykazać się
większą - jak to brzmiała ta okropna najnowsza tautologia
wymyślona pod koniec dwudziestego wieku? -
proaktywnością. Być bardziej proaktywnym wobec
przyszłości.
Ale w pewnej chwili zaciągnął się głębiej i to przeniosło go do
czasów, gdy miał
dwanaście lat, kiedy był nad wiek rozwiniętym chłopcem,
który budzif się co rano, oczekując obwieszczenia zagłady
nuklearnej, spełnienia się za dwanaście godzin tego starego,
zaśmiardłego scenariusza o końcu świata. To mniej więcej
wtedy myślał dużo o skrajnych decyzjach, o przyszłości i jej
kresie. Już wtedy uderzyło go to, że jest nieprawdopodobne,
aby spędził te dwanaście godzin, jakie mu pozostały, pieprząc
Alice, piętnastoletnią opiekunkę do dziecka sąsiadów, mówiąc
ludziom, że ich kocha, przechodząc na ortodoksyjny judaizm
lub robiąc wszystko to, co chciał, czy wszystko to, na co się
nigdy nie odważył. Zawsze wydawało mu się bardziej, o wiele
bardziej prawdopodobne, że wróciłby po prostu do swego
pokoju i spokojnie dokończyłby budowania średniowiecznego
zamku z klocków lego. Co więcej można zrobić? Jakiego
wyboru może być człowiek bardziej pewny? Bo dokonanie
wyboru wymaga czasu, czasu w pełnym wymiarze, czasu,
który jest poziomą osią moralności
- podejmujesz decyzję, a potem czekasz, co z tego wyniknie.
Fantazja o braku czasu
{ZOSTAŁO DWANAŚCIE GODZIN ZOSTAŁO
DWANAŚCIE GODZIN), dojściu do takiego punktu, w
którym wszelkie konsekwencje znikają i każde działanie jest
dopuszczalne (Ja to uwielbiam - ja to, kurwa, uwielbiam do
szaleństwa! - dobiegł okrzyk z ulicy), to rozkoszna fantazja.
Dwunastoletni Josh był jednak zbyt znerwicowany, zbyt
chalfenowski, tkwił jeszcze zbyt głęboko w analnej fazie
psychoseksualnego rozwoju, żeby czerpać z tego, czy choćby
z myślenia o tym, przyjemność. Zamiast tego myślał: a co
będzie, jeśli koniec świata nie nastąpi, i co będzie, jeśli
wydmucham Alice Rodwell, a ona zajdzie w ciążę, i co,
jeśli…
Tak samo było teraz. Wieczny lęk przed konsekwencjami.
Zawsze ta straszna inercja.
To, co zamierzał zrobić swemu ojcu, było czymś tak
potężnym, tak kolosalnym, że musiało pociągnąć za sobą
konsekwencje wprost niewyobrażalne - Joshua nie potrafił
sobie nawet wyobrazić chwili bezpośrednio po dokonaniu tego
czynu. By!a tylko pustka. Nicość. Coś na kształt końca świata.
A konfrontacja z końcem świata czy choćby tylko z końcem
roku wywoływała zawsze u Josha dziwne, abstrakcyjne
uczucie.
Każdy wieczór sylwestrowy straszy miniaturą apokalipsy.
Pieprzysz, gdzie chcesz, rzygasz, kiedy chcesz, gapisz się
przez lornetkę na kogo chcesz - ulicami przewalają się wielkie
tłumy, telewizja pokazuje dobre i złe wydarzenia z przeszłości,
następują gorączkowe ostatnie pocałunki, zaczyna się
odliczanie Dziesięć! Dziewięć! Osiem!
Joshua patrzył szeroko otwartymi oczami w górę i w dół
Whitehall, na radosny tłum odbywający swą kostiumową
próbę. Wszyscy przeświadczeni, że t o się nie zdarzy, lub
pewni, że jeśli nawet się zdarzy, poradzą sobie z tym. Ale to
świat przydarza się tobie, pomyślał Joshua, a nie ty się
przydarzasz światu. I nic nie poradzisz. Po raz pierwszy w
życiu naprawdę w to uwierzył. A Marcus Chalfen wierzył w
coś dokładnie przeciwnego. I dlatego, mówiąc krótko -
pomyślał Joshua - znalazłem się tutaj, oddalam się od
Westminsteru i patrzę, jak na tarczy Big Bena wskazówki
zbliżają się do godziny, w której zniszczę dom mojego ojca. W
ten sposób dotarliśmy tu wszyscy. Znaleźliśmy się między
młotem a kowadłem.
Wpadliśmy z deszczu pod rynnę.
Czwartek, 31 grudnia 1992 roku, wieczór sylwestrowy
Problemy z sygnalizacją przy Baker Street Pociągi linii Jubilee
w kierunku południowym nie kursują z Baker Street.
Radzimy pasażerom przesiąść się na Finchley Road na pociąg
linii Metropolitan lub przy Baker Street na Bakerloo
Autobusów zastępczych nie będzie Ostatni pociąg odjeżdża o
2.00
Personel londyńskiego metra życzy Państwu spokojnego i
szczęśliwego Nowego Roku!
Richard Daley, dyrektor stacji Willesden Green
Bracia Millat, Hifan, Tyrone, Mo Hussein-Ishmael, Shiva,
Abdul-Colin i Abdul-Jimmy stali jak słupy na środku stacji, a
wokół nich trwał noworoczny taniec.
- Super - powiedział Millat. - To co teraz?
- Nie umiesz czytać? - zapytał Abdul-Jimmy.
- Zrobimy to, co nam radzą na tablicy, bracia - powiedział
Abdul-Colin, zapobiegając swym głębokim, uspokajającym
barytonem potencjalnej kłótni. - Przesiądziemy się na Finchley
Road. Allah dba o wszystko.
Przyczyna tego, że Millat nie mógł przeczytać ogłoszenia,
była prosta. Millat potwornie się zaćpał. Był właśnie drugi
dzień ramadanu, a on był załatwiony. Wszystkie synapsy w
jego ciele obwieściły fajrant i poszły do domu. Ale w kieracie
jego mózgu kręcił
się jeszcze jakiś sumienny robotnik, który dbał o to, by pod
czaszką Millata krążyła jedna myśl: Dlaczego? Dlaczego się
zaćpałeś, Millat? Dlaczego? Dobre pytanie!
W południe znalazł schnącą w szufladzie, zawiniętą w celofan
porcję haszu, której nie miał serca wyrzucić pół roku temu. I
poszło wszystko. Część wypalił, stojąc przy oknie w sypialni,
potem poszedł do Gladstone Park i tam poprawił. Większą
część puścił z dymem na parkingu biblioteki w Willesden.
Dokończył dzieła w studenckiej kuchni niejakiego Warrena
Chapmana, mistrza deskorolki z Afryki Południowej, z którym
spędził część dnia. I w rezultacie teraz, kiedy stał na peronie z
całą resztą, dostał kopa, tak strasznego kopa, że nie tylko
słyszał dźwięki w dźwiękach, ale dźwięki w dźwiękach
dźwięków. Słyszał szelest myszy smyrgającej po torach w
rytmie zharmonizowanym magicznie ze skrzeczeniem
megafonu i z synkopowanymi odgłosami pociągania nosem,
wydawanymi przez stojącą nieopodal starszą kobietę. Nawet
kiedy na stację wjechał pociąg, Millat słyszał gdzieś w tle te
dźwięki. Wiedział, że istnieje taki poziom haju, kiedy
człowiek przelatuje jakby na drugą stronę i osiąga podobny jak
w zeń stan trzeźwości umysłu, czując się przy tym absolutnie
świetnie, jak gdyby w ogóle nie palił. Och, Millat tęsknił za
takim stanem. Marzył o nim. Ale to, co wypalił, nie
wystarczyło.
- Dobrze się czujesz, bracie Millat? - zapytał z troską w głosie
Abdul-Colin, kiedy otworzyły się drzwi wagonu. - Paskudnie
zzieleniałeś.
- Czuję się świetnie - odparł Millat i przybrał taki wyraz
twarzy, jakby rzeczywiście czu! się świetnie, bo hasz działa
inaczej niż gorzałka; bez względu na to, jak się człowiek
napali, może się zawsze wziąć w garść. Zęby potwierdzić tę
teorię, przeszedł wolno, ale pewnie przez cały wagon i usiadł
na samym końcu szeregu braci, pomiędzy Shiva i jakimiś
podnieconymi Australijczykami, jadącymi na hipodrom.
Shiva, w odróżnieniu od Abdula-Jimmy’ego, miał za sobą
okres szaleństw i potrafił
wypatrzyć demaskujące zaczerwienienie oczu z odległości
pięćdziesięciu jardów.
- Millat, chłopie - powiedział półgłosem, pewien, że pozostali
bracia go nie słyszą wśród stukotu kół pociągu. - Coś ty sobie
najlepszego zrobił?
Millat spojrzał prosto przed siebie i powiedział do swego
odbicia w szybie:
- Przygotowuję się.
- Odwalając takie numery? - syknął Shiva i zerknął na odbitkę
sury 52, której nie zdołał jeszcze nauczyć się na pamięć. -
Nawet bez lotu na Marsa trudno to spamiętać.
Millat zachwiał się lekko i odwrócił się do Shivy, nieco zbyt
gwałtownie, jakby nie panował nad koordynacją ruchów.
- Ja się nie przygotowuję do tego. Ja się szykuję do akcji. Bo
nikt inny tego nie zrobi.
Straciliśmy jednego człowieka, a wy wszyscy zdradziliście
sprawę. Zdezerterowaliście. Ale ja trwam na posterunku.
Shiva milczał. Millat nawiązywał do niedawnego
„aresztowania” brata Ibrahima ad-Din Shukrallaha, którego
zatrzymano pod sfabrykowanym zarzutem uchylania się od
płacenia podatków i zakłócania porządku publicznego. Nikt
nie traktował tych oskarżeń poważnie, wszyscy wiedzieli, że
policja ostrzega ich w ten bynajmniej niezawoalowany sposób,
iż ma oko na działalność SROM-u. W świetle tego zdarzenia
Shiva był pierwszym, który nalegał na wycofanie się z
uzgodnionego planu A, w jego ślady poszli też Abdul-Jimmy i
Hussein-Ishmael, który pomimo wielkiego pragnienia, by
komuś - komukolwiek - zdrowo dowalić, musiał jednak
myśleć o swoim sklepie. Przez tydzień kłócili się zażarcie
{Millat twardo obstawał przy planie A), ale dwudziestego
szóstego grudnia Abdul-Colin, Tyrone, a w końcu także Hifan
doszli zgodnie do wniosku, że plan A nie jest dla SROM-u na
dłuższą metę korzystny. W końcu nie mogli dać się wpakować
do więzienia, dopóki nie zyskali pewności, że SROM ma
przywódców, którzy będą mogli ich zastąpić. A zatem plan A
odrzucono. Plan B powstał w wyniku pośpiesznej
improwizacji. Zgodnie z nim siedmiu członków SROM-u
miało stać podczas konferencji prasowej Marcusa Chałfena i
odczytywać na głos surę 52,
„Góra”, najpierw po arabsku (to miał robić sam Abdul-Colin),
a potem po angielsku. Płan B
przyprawiał Millata o mdłości.
-1 to ma być wszystko? Chcecie mu po prostu poczytać? To
ma być kara?
A co z zemstą? Co ze sprawiedliwą zapłatą, z dżihadem?
4M
- Czy chcesz powiedzieć - zapytał go z powagą Abdul-Colin -
że słowo Allaha skierowane do Mahometa - Salla Allahu
‘Alaihi Wa Sallam - to za mało?
No nie, tego powiedzieć nie chciał. Choć go więc mdliło,
Millat musiał ustąpić. W
miejsce kwestii honoru, poświęcenia, obowiązku, życia i
śmierci, kwestii, które pojawiały się podczas starannego
planowania klanowej wojny i były głównym motywem
wstąpienia Millata do SROM-u - a zatem w miejsce tego
wszystkiego - pojawiła się kwestia tłumaczenia.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że żaden przekład Koranu nie
może pretendować do miana autentycznego słowa Bożego, ale
zarazem jednogłośnie uznali, że plan B straciłby wiele na sile
przekazu, jeśli nikt by nie zrozumiał, co zostało powiedziane.
Pozostało pytanie, którym posłużyć się przekładem i dlaczego.
Czy ma to być któreś z mało wiarygodnych, ale klarownych
tłumaczeń orientalistów: Palme-ra (1880), Bella (1937-1939),
Arberry’ego (1955) lub Dawooda (1956)? Ekscentrycznego,
lecz poetycznego J. M. Rodwella (1861)?
Starego faworyta, żarliwego, oddanego anglikańskiego
konwertyty Muhammada Marmaduke’a Pickthalla (1930)?
Czy też jednego z arabskich braci: prozaicznego Shakira lub
kwiecistego Yusufa Alego? Spierali się o to pięć dni. Kiedy
Millat wszedł pewnego wieczoru do Kilburn Hali, stwierdził,
że wystarczyłoby tylko zmrużyć oczy, żeby wziąć ten
gadatliwy krąg, tych rzekomych fanatycznych
fundamentalistów za uczestników zebrania kolegium
redakcyjnego w „London Review of Books”.
- Ale przecież Dawood to gniot! - argumentował
rozemocjonowany brat Hifan. -
Odsyłam was do sury 52,44. „Jeśli zobaczą spadającą część
nieba, powiedzą: »To tylko masa chmur«„. Masa chmur? To
nie jest koncert rockowy! U Rodwella mamy przynajmniej
jakąś próbę oddania poezji, niezwykłego charakteru języka
arabskiego. „A gdy ujrzą spadający fragment nieba, będą
mówić: »To tylko gęsta chmura«M. „Gęsta” - efekt jest dużo
mocniejszy, accha?
Potem, zacinając się, przemówił Mo Hussein-Ishmael: -
Jestem tylko właścicielem sklepiku i rzeźni. Nie twierdzę, że
mam wiele do powiedzenia. Ale podoba mi się ta ostatnia
linijka; to jest Rodwell… to znaczy, chyba… tak, Rodwell. 52,
49: „I w porze nocnej chwal go, kiedy gwiazdy rozbłyskują na
niebie. »W porze nocnej«„. Uważam, że to ładne. Zupełnie jak
kawałek z jakiejś ballady Elvisa. O wiele lepiej niż u tego
drugiego, u tego Pickthalla: „I nocą także głoś jego
462
chwałę, gdy gwiazdy zapalają się na niebie”. - „W porze
nocnej” brzmi o wiele piękniej.
- I to po to tu jesteśmy? - ryknął Millat. - To po to
wstępowaliśmy do SROM-u? Żeby całkiem zarzucić działanie,
siedzieć na dupie i bawić się słowami?
Ale plan B utrzymał się i oto teraz byli tu, gdzie byli: mknęli
metrem przez Finchley Road, zmierzając w stronę Trafalgar
Square, żeby ów plan zrealizować. I to dlatego Millat się
zaćpał. Żeby mieć dość ikry i zrobić coś więcej.
- Ja trwam - powiedział Shivie do ucha, nieco bełkotliwie. - Po
to właśnie tu jesteśmy.
Zęby trwać. Dlatego wstąpiłem w szeregi SROM-u. A ty
dlaczego?
No cóż, Shiva wstąpił do SROM-u z trzech powodów. Po
pierwsze, dlatego że miał
dość poczucia impasu, jakie budził w nim fakt, że był jedynym
hindusem w bengalskiej muzułmańskiej restauracji. Po drugie,
dlatego że stanowisko szefa sił bezpieczeństwa wewnętrznego
w SROM-ie było czymś nieporównywalnie lepszym niż
pozycja drugiego w hierarchii kelnera w restauracji Pałace. I
po trzecie, zrobił to dla kobiet. (Nie kobiet ze SROM-u, które
były piękne, ale niesłychanie cnotliwe, ale kobiet spoza
organizacji, które kiedyś ubolewały nad jego szaleństwami, a
teraz były pod wielkim wrażeniem jego nowej postawy -
ascetyzmu. Zachwycała je broda Shivy, podziwiały jego
kapelusz i mówiły mu, że mając trzydzieści osiem lat, przestał
wreszcie być chłopcem. Ogromnie podniecało je to, że
wyrzekł się kobiet, i im bardziej od nich stronił, tym większe
miał powodzenie. Oczywiście to mogło się sprawdzać tylko do
pewnego momentu, ale na razie Shiva miał więcej cipek niż
kiedykolwiek w czasach, gdy był niewiernym). Shiva
wyczuwał jednak, że Millatowi nie chodziło o prawdę, więc
odparł:
- Aby spełnić swój obowiązek.
- No więc nadajemy na tych samych falach, bracie Shiva -
powiedział Millat i usiłował
poklepać Shive w kolano, ale nie trafił. - Pozostaje pytanie,
czy zdołasz to rzeczywiście zrobić.
- Wybacz, kolego - powiedział Shiva, odsuwając rękę Millata,
która wpadła mu między nogi - ale uważam, że biorąc pod
uwagę twój… twój obecny stan… pytanie powinno brzmieć,
czy ty zdołasz to zrobić.
No tak, to było istotne pytanie. Millat był prawie, choć nie
całkiem pewien, że być może, prawdopodobnie, zrobi coś -
albo i nie - co będzie słuszne i bardzo głupie, świetne i
odpowiednio niegodziwe.
- Mamy plan B, Mili - obstawał przy swoim Shiva, widząc, że
przez twarz Millata przemknął cień wątpliwości. - Wykonajmy
na razie plan B, okej? Nie ma sensu pakować się w kłopoty.
Człowieku, ty jesteś całkiem jak twój staruszek. Typowy
Iqbal, Nie odpuści.
Upartego i kijem nie przekona, czy jak to się mówi.
Millat odwrócił się od Shivy i spojrzał na swoje stopy. Był
pewniejszy, kiedy wyruszał, wyobrażając sobie podróż jako
jeden gładki, błyskawiczny przejazd bez przesiadek linią
Jubilee na trasie Willesden Green-Charing Cross, a nie takie
bezładne telepanie.
Dotarłby prosto do Trafalgar Square, a potem już tylko
schodami na plac i stanąłby twarzą w twarz z wrogiem swego
prapradziadka, Henrym Havelockiem, stojącym na
kamiennym, obesranym przez gołębie cokole. To dodałoby mu
odwagi; wkroczyłby do Instytutu Perreta z żądzą zemsty i
rewizji historii w głowie i poczuciem utraconej chwały w
sercu, a potem, a potem…
- Chyba… - powiedział po dłuższej pauzie. - Chyba będę
wymiotował.
- Baker Street! - zawoła! Abdul-Jimmy.
I Milłat, przy dyskretnej pomocy Shivy, przeszedł przez peron
do drugiego pociągu.
Dwadzieścia minut później pociąg linii Bakerloo dowiózł ich
na lodowato zimny Trafalgar Square. Gdzieś daleko Big Ben.
Na placu Nelson. Havelock. Napier. Jerzy IV I National
Gallery w głębi, koło kościoła St Martin’s in the Fields.
Wszystkie posągi zwrócone

twarzami w stronę zegara.


- W tym kraju uwielbiają fałszywe ikony - powiedział Abdul-
Colin swoim dziwnym, ponuro-ironicznym tonem, nie
zwracając uwagi na rozbawiony tłum, który teraz tańczył
dookoła tych licznych kamiennych brył, plując i wspinając się
na nie. - Czy ktoś mi łaskawie wytłumaczy, co skłoniło
Anglików do tego, żeby stawiać te posągi plecami do ich
własnej kultury i twarzami do zegara? - zrobił pauzę, żeby
dygocący z zimna bracia ze SROM-u mogli się zastanowić
nad jego retorycznym pytaniem. - Bo patrzą w przyszłość,
żeby zapomnieć o przeszłości. Wiecie, czasami człowiekowi
jest ich nawet żal - ciągnął, wykonując pełny obrót, żeby
przyjrzeć się pijanym tabunom.
- Oni nie mają wiary, ci Anglicy. Wierzą w dzieła rąk
ludzkich, ale sami obracają je wniwecz. Spójrzcie na ich
imperium. Zostały im tylko Charles II Street, South Africa
House i mnóstwo śmiesznych kamiennych typków na
kamiennych koniach. Słońce nie świeci już w ich imperium
przez całą dobę i jest w porządku. Tylko to zostało.
- Cholernie mi zimno - narzekał Abdul-Jimmy, zacierając dla
rozgrzewki dłonie w bawełnianych rękawiczkach (uważał
przemowy swojego wuja za cholerne trucie). - Chodźmy stąd -
powiedział, zderzywszy się z potężnym, brzemiennym od
piwa Anglikiem, zmoczonym wodą z fontanny, - Wydostańmy
się z tego cholernego, zwariowanego tłumu. Instytut jest przy
Chandos Street.
- Bracie? - zagadnął Abdul-Colin Millata, który stał z dala od
reszty. - Jesteś gotów?
- Dołączę do was za minutkę - odpędził ich niemrawo Millat. -
Nie martwcie się, przyjdę.
Chciał najpierw zobaczyć dwie rzeczy. Pierwszą była pewna
ławka, ławka, która stała po przeciwnej stronie placu. Ruszył
w jej stronę; marszruta była długa, Millat potykał się po
drodze, usiłując wymijać krętego tanecznego węża {miał
głowę pełną haszyszu, nogi ciążyły mu, jakby były z ołowiu),
ale w końcu dotarł do celu. Usiadł. I to, co chciał zobaczyć,
rzeczywiście tam było.
[rys3]
Pięciocalowe litery pomiędzy jedną nogą ławki i drugą.
IQBAL. Sza-rawo-rdzawy napis nie był wyraźny, ale był. Ten
napis miał długą historię.
Pięć miesięcy po przyjeździe do Anglii jego ojciec przysiadł
na tej ławce, ściskając krwawiący kciuk, którego czubek
obciął mu przez nieuwagę trzęsącą się ręką jeden ze starszych
kelnerów. Kiedy to się stało, Samad nawet nie poczuł, bo był
to palec martwej ręki.
Zawinął więc kciuk w chusteczkę, żeby zatamować krew, i
pracował dalej. Ale chusteczka przesiąkła, jej widok odbierał
klientom apetyt i w końcu Ardashir odesłał Samada do domu.
Samad wyszedł ze swym krwawiącym kciukiem z restauracji i
poniósł go przez dzielnice teatrów i dalej, przez St Martin’s
Lane. Kiedy doszedł do placu, włożył palec do fontanny i
patrzył, jak jego czerwone soki wyciekają do niebieskiej
wody. Zanieczyszczał ją jednak i ludzie patrzyli na to z
wyraźną dezaprobatą. Postanowił więc usiąść na ławce i
ścisnąć palec u nasady, aż przestanie krwawić. Ale krew nadal
ciekła. Po pewnym czasie opuścił podniesioną rękę i zwiesił
kciuk jak połeć mięsa halal, w nadziei, że to przyśpieszy
proces krwawienia.
Kiedy tak siedział z opuszczoną głową i z kciukiem
broczącym krwią, która kapała na chodnik, uległ nagle
prymitywnemu impulsowi i powoli napisał na ławce IQBAL,
szeroko, tak że napis rozciągał się od jednej nogi do drugiej.
Potem, chcąc utrwalić inskrypcję, pogłębił ją, ryjąc
scyzorykiem w kamieniu.
- Kiedy skończyłem, poczułem straszny wstyd - opowiadał
swoim synom po latach. -
Uciekłem stamtąd i skryłem się w ciemności. Próbowałem
uciec od samego siebie. Pobyt w tym kraju od początku mnie
przygnębiał… ale to było jeszcze inne uczucie. W końcu
przywarłem do barierek na Picadilly Circus; klęczałem i
modliłem się, płakałem i modliłem się, przeszkadzając
ulicznym grajkom. Bo wiedziałem, co ten czyn oznaczał.
Oznaczał, że chcę wypisać swoje nazwisko na obliczu świata.
Oznaczał, że przeholowałem. Jak ci Anglicy, którzy nazywali
ulice w Kerali imionami swych żon, jak Amerykanie, którzy
zatknęli flagę na Księżycu. To było ostrzeżenie od Allaha.
Mówił mi: Iqbal, stajesz się taki jak oni. To właśnie oznaczał
mój czyn.
Nie, pomyślał Millat, kiedy po raz pierwszy usłyszał tę
historię, nie, ten czyn oznaczał
zupełnie co innego. Oznaczał on po prostu: jesteś niczym. I
patrząc teraz na napis, Millat odczuwał tylko pogardę. Przez
całe życie pragnął mieć ojca-Boga, a miał tylko Samada.
Niewydarzo-nego, ułomnego, głupiego, jednorękiego
kelnerzynę, który w ciągu osiemnastu lat pobytu w obcym
kraju pozostawił po sobie tylko taki ślad. To po prostu
oznacza, że jesteś niczym, powtórzył Millat, klucząc między
kałużami przedwczesnych wymiocin (te dziewczęta, które od
trzeciej wychylały podwójne whisky!) i zmierzając w stronę
Havelocka, żeby spojrzeć mu w kamienne oczy. To oznacza,
że ty jesteś nikim, a Havelock jest kimś. I to wszystko. To
właśnie dlatego Pandę zawisnął na szubienicy, a jego kat
rozpierał się w tym czasie na szezlongu w Delhi. Pandę był
nikim, a Havelock kimś. Nie trzeba było książek z biblioteki,
dyskusji i rekonstrukcji.
- Czy ty tego nie widzisz, abbal - wyszeptał Millat. - To jest
właśnie to. To jest długa historia my-oni. Tak to wyglądało.
Ale teraz basta.
Bo Millat był tu po to, żeby dokończyć dzieła. Wywrzeć
pomstę. Odwrócić bieg historii. Lubił sobie wyobrażać, że on
ma inne podejście, właściwe drugiemu pokoleniu. Jeśli
Marcus Chalfen zamierzał wypisać swe nazwisko na obliczu
całego świata, on, Millat, wypisze swoje WIĘKSZYMI
LITERAMI. Nie będą go zniekształcać w podręcznikach
historii. Nie zapomną dat i epok. Tam gdzie Pandę się potknął,
on będzie kroczył pewnie.
Gdzie Pandę wybrał A, on, Millat, wybierze B.
To prawda, Millat był na haju. I pewnie wyda nam się
absurdalne to, że jeden Iqbal może wierzyć, iż okruchów
rozsypanych o kilka pokoleń wcześniej przez innego Iqbala
nie rozwiał dotąd wiatr. Ale naprawdę nie ma znaczenia, w co
m y wierzymy. To nie powstrzyma człowieka, który uważa, że
na jego losy ma wpływ jego poprzednie życie, nie powstrzyma
Cyganki, która wróży z kart do tarota. I trudno zmienić
świadomość znerwicowanej kobiety, która składa
odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny u stóp matki, czy
samotnego faceta siedzącego na składanym krzesełku na
szczycie wzgórza i czekającego na zielonych ludzików. Wśród
osobliwych pejzaży, jakie zastąpiły naszą wiarę w
oddziaływanie gwiazd, obszar przekonań Millata nie jest
wcale tak dziwnym obszarem. Wierzy, że podejmowane
decyzje do nas wracają. Wierzy, że życie ludzkie zatacza
kręgi. Wyznaje prosty, solidny fatalizm. Co poszło w świat,
zatoczy koło i wróci.
- Bang! - powiedział głośno, klepiąc stopę Havelocka, po
czym odwrócił się na pięcie, by z głową spowitą mgiełką
oszołomienia ruszyć w stronę Chandos Street. - Runda druga.
31 grudnia 1992
„Kto zaś pomnaża wiedzę, pomnaża boleść”
Księga Kaznodziei, rozdział l, werset 18
Kiedy Ryana Toppsa poproszono o opracowanie dla Domu
Królestwa Bożego w Lambeth kalendarza Złota myśl na każdy
dzień, zadbał, żeby nie powtórzyć błędów swoich
poprzedników. Jak zauważył, w prze-szłości, kiedy kompilator
miat dobrać cytaty na jakieś całkowicie puste, świeckie dni,
zbyt często dawat się ponieść sentymentom, i tak na przykład
w dniu św. Walentego w 1991 roku można było znaleźć
sentencję z Pierwszego Listu św.
Jana: „W miłości nie ma bojaźni, lecz doskonała miłość precz
odrzuca bojaźń”, zupełnie jakby święty Jan miał na myśli te
tandetne uczucia, które skłaniają ludzi do posyłania sobie
wzajemnie czekoladek i tanich pluszowych misiów, nie zaś
niemającą sobie równych miłość Jezusa Chrystusa. Ryan
podszedł do zadania zupełnie inaczej. Na taki na przykład
dzień jak wigilia Nowego Roku, kiedy wszyscy biegają jak
szaleni i podejmują noworoczne postanowienia, oceniają
miniony rok i planują różne przedsięwzięcia na następny, czuł
się w obowiązku wybrać coś, co ściągnęłoby ich z hukiem na
ziemię. Chciał delikatnie przypomnieć, że świat jest okrutny i
bezsensowny, a wszelkie ludzkie wysiłki w gruncie rzeczy
pozbawione znaczenia i że nie warto na tym świecie zabiegać
o nic poza Bożą łaską… i przepustką do życia wiecznego.
Choć był autorem zeszłorocznego kalendarza, zapomniał już,
co tam zamieścił, toteż przeżył przyjemne zaskoczenie, kiedy
po zerwaniu kartki z datą trzydziestego grudnia zobaczył
bielutką jak śnieg następną, z datą trzydziestego pierwszego, i
uświadomił sobie, jak niezwykle trafne było to przypomnienie.
Żadna myśl nie mogła być bardziej odpowiednia na następny
dzień. Żadne ostrzeżenie bardziej prorocze i życzliwe.
Zerwał i tę kartkę, wsunął ją do kieszeni swoich skórzanych
spodni i kazał pani B. wsiadać do przyczepy.
- „Ten, co okaże męstwo, gdy śmierć zajrzy w oczy” -
śpiewała pani B., kiedy mknęli jak strzała przez most Lambeth
w stronę Trafalgar Square - „Niech wiernie i odważnie za
swym Panem kroczy!”
Ryan zadbał o to, żeby zasygnalizować skręt w lewo dobrą
minutę wcześniej, tak żeby jadące za nimi w mikrobusie panie
z Domu Królestwa Bożego nie pomyliły drogi. Dokonał w
myśli szybkiej inwentaryzacji rzeczy, które zapakował do
samochodu: kancjonały, instrumenty, transparenty.
Egzemplarze „Strażnicy”. Niczego nie brakuje i wszystko w
najlepszym porządku. Nie mieli kart wstępu, ale mogli
przeprowadzić akcję protestacyjną na zewnątrz, na mrozie,
cierpiąc jak prawdziwi chrześcijanie. Chwała Panu! Cóż za
wspaniały dzień! Wszystkie znaki były pomyślne. Ryanowi
śniło się nawet tej nocy, że Marcus Chalfen jest samym
diabłem i że spotkali się oko w oko. „Ja i ty jesteśmy w stanie
wojny” -
powiedział. - „Zwycięzca może być tylko jeden”. Potem
cytował mu wielokrotnie ten sam fragment Pisma Świętego
{nie mógł sobie teraz przypomnieć, co dokładnie, ale był to
jakiś werset z Objawienia danego Janowi) i diabeł/Marcus
zaczął się coraz bardziej kurczyć, wyrosły mu mysie uszy i
długi, rozwidlony ogon, aż w końcu czmychnął jako mała,
szatańska mysz. Tak jak było w tej wizji, miało być w
rzeczywistości. Ryan pozostanie nieugięty, absolutnie
niezłomny i w końcu grzesznik pokaja się przed Bogiem.
W taki właśnie sposób Ryan podchodził do wszystkich
teologicznych, praktycznych i osobistych konfliktów. Nie
ustępował nawet o cal. Ale też zawsze miał do tego talent,
typową dla obdarzonego monointeligen-cją człowieka
zdolność przyssania się z fenomenalną konsekwencją do
jednej idei. I nigdy nie udało mu się trafić na nic, co
odpowiadałoby mu tak bardzo jak Kościół świadków Jehowy.
Ryan odbierał świat w kategoriach czerni i bieli.
Problem z jego wcześniejszymi pasjami - jazdą na skuterze i
muzyką pop - polegał na tym, że były tam zawsze odcienie
szarości (choć być może dwoma najbliższymi świeckimi
odpowiednikami kaznodziejów świadków byli chłopcy, którzy
pisali listy do „New Musical Express”, i entuzjaści pisujący
artykuły do tygodnika „Scooters Today”). Pojawiało się
zawsze trudne pytanie, czy rozcieńczyć uznanie dla Kinksów
odrobiną sympatii dla Small Faces albo czy lepsze części
zamienne do skuterów robią we Włoszech czy w Niemczech.
Tamto życie było dlań teraz tak odległe, że właściwie go nie
pamiętał. Współczuł tym, którzy uginali się pod brzemieniem
takich dylematów. Współczuł też parlamentowi, kiedy teraz
przejeżdżali obok niego, współczuł mu, bo prawa, które tu
ustanawiano, miały charakter tymczasowy, podczas gdy jego
prawa były wieczne…
- „Choć wokół mnóstwo przeszkód i choć czas dlań srogi” -
zawodziła swe trele pani B. - „pielgrzym nigdy nie zboczy z
raz obranej drogi…” Rozkoszował się tym. Rozkoszował się
myślą o konfrontacji z szatanem. Tym, że mógł mu
powiedzieć: dowiedź mi swoich racji. No, proszę, dowiedź
ich! Czuł, że w odróżnieniu od muzułmanów czy żydów nie
potrzebuje żadnych argumentów. Żadnych skomplikowanych
dowodów ani obrony stanowiska. Wystarczyła jego wiara. Bo
żaden racjonalny argument nie pokona wiary. Można było
powiedzieć, że jeśli Gwiezdne wojny (film wielbiony po cichu
przez Ryana. Dobro! Zło! Moc! Jakie to proste! Jak
prawdziwe!) stanowiły rzeczywiście sumę wszelkich
archaicznych mitów i najczystszą alegorię życia (a Ryan był
głębo-ko przekonany, że tak jest), to wiara, niezmącona,
naiwna wiara, była najpotężniejszym we wszechświecie,
gromiącym wroga świetlnym mieczem. No jazda, dowiedź
swoich racji. On, Ryan, czynił to co niedziela w progach
domów i miał teraz zrobić dokładnie to samo, stając przed
Marcusem Chalfenem. Dowiedź mi swoich racji. Dowiedź
swej wyższości nad Bogiem. Nic i nikt na świecie nie mógł
tego dokonać. Bo Ryan ani nie wierzył w nic na świecie, ani o
nic na świecie nie dbał.
- To gdzieś tu?
Ryan ścisnął wątłą rękę pani B. i przeniknął przez Strand, a
potem zatoczył łuk, objeżdżając od tyłu National Gallery.
- „I choćby walczyć musiał z niejednym olbrzymem, bić się
będzie o prawo do bycia pielgrzymem!”
Dobrze powiedziane, pani B.! O prawo do bycia pielgrzymem!
Który jest skromny, a jednak obejmuje we władanie ziemię!
Który ma prawo uczyć innych, być zawsze sprawiedliwym, bo
tak postanowił Bóg, ma prawo odwiedzać obce lądy i krainy i
przemawiać do ignorantów z głębokim przekonaniem, że nie
mówi nic innego, jak tylko prawdę. Prawo do tego, by mieć
zawsze słuszność. O ileż to lepsze od praw, które były kiedyś
tak drogie jego sercu: od prawa do wolności, swobody
wypowiedzi, swobody seksualnej, prawa do palenia haszu,
prawa do prywatek i do jeżdżenia skuterem po głównej ulicy z
prędkością sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, bez kasku!
O ileż ważniejsze niż to wszystko.
Egzekwował prawo tak rzadkie w tej końcówce, w tym
niedopałku stulecia, że niemal całkiem zarzucone. Najbardziej
fundamentalne prawo ze wszystkich. Prawo do znalezienia się
w gronie wybranych.
31.12.1992
Londyńskie Przedsiębiorstwo Autobusowe
Unia 98
z: WUlesden Lane na: Trafalgar Square
Godzina odjazdu: 17.35
Bilet normalny: £ 0,70
Zachowaj bilet do kontroli
O rany (pomyślał Archie), nie są już takie jak dawniej. Co nie
znaczy, że gorsze. Po prostu robią je całkiem, ale to całkiem
inaczej. Tyle informacji. Człowiek miał wrażenie, jakby
wypychał go i przyszpilał jakiś wszystkowidzący wypychacz.
Jakby ktoś go dopadł i uwięził w czasie. Kiedyś tak nie było,
wspominał Archie. Przed laty miał kuzyna, Billa, który jeździł
linią 32 przez Oxford Street. Poczciwe było chłopisko z tego
Billa. Uśmiech i dobre słowo dla każdego. Odrywał cichaczem
bilety od jednego z tych szczękających urządzeń
mechanicznych (i gdzie się one podziały? Gdzie ten brudzący
wszystko tusz?), nie płacąc; masz tu, Arch. Taki był Bili,
zawsze skory do pomocy. W każdym razie na tych starych
biletach nie było napisane, dokąd się jedzie, a tym bardziej
skąd. Archie nie pamiętał też, żeby były tam jakieś daty, a już
na pewno nie było godziny. Teraz oczywiście wszystko
wyglądało zupełnie inaczej. Tyle informacji. Archie
zastanawiał się, dlaczego. Klepnął
Samada w ramię. Sa-mad siedział przed nim; jechali
piętrowym autobusem, na górze.
Odwrócił się, spojrzał na bilet, który pokazywał mu Archie,
wysłuchał jego pytania i zrobił
dziwną minę.
- Co mianowicie chciałbyś wiedzieć?
Wyglądał na lekko zirytowanego. Wszyscy dziś byli lekko
podenerwowani. Wcześniej trochę się ścięli. Neena zażądała,
żeby poszli na inaugurację eksperymentu z myszą i zobaczyli,
jak wielki udział ma w tym Irie i jak bardzo zaangażowany
jest Magid; mogliby zrobić przynajmniej tyle, żeby iść i dodać
otuchy członkom swoich rodzin, bo bez względu na to, co o
tym myślą, kosztowało to mnóstwo pracy, a młodzi ludzie
potrzebują uznania ze strony swoich rodziców i ona, Neena,
zamierza iść, nawet gdyby oni nie poszli, i byłby wielki wstyd,
gdyby rodzina nie pojawiła się w tak wielkim dniu… i tak
dalej, i tak dalej. A potem nastąpiła emocjonalna eksplozja.
Irie wybuchnęła płaczem (Co się działo z tą Irie? Ostatnio byle
co doprowadzało ją do płaczu), Clara zarzuciła Neenie, że
uprawia moralny szantaż, Alsana oświadczyła, że pójdzie, jeśli
pójdzie Samad, a Samad stwierdził, że od osiemnastu lat
spędza sylwestra u O’Connella i nie zamierza niczego
zmieniać. Archie oznajmił, że niech go szlag trafi, jeśli miałby
iść i słuchać przez cały wieczór tych wrzasków - on osobiście
wolałby sobie usiąść i odpocząć w ciszy na jakimś pagórku.
Kiedy to powiedział, spojrzeli na niego dziwnie. Nie mieli
pojęcia, że nawiązuje do proroczej rady, jaką otrzymał dzień
wcześniej od Ibel-gauftsa:
28 grudnia 1992
Mój drogi Archibaldzie,
„Nadszedł nam czas wesela…”, jak to się mówi, ale ja widzę
ze swojego okna tylko zamęt. W tej chwili w moim ogrodzie
sześć kotów walczy o terytorium. Nie-usatysfakcjonowane
jesiennym kocim hobby polegającym na obsikiwaniu swoich
działek ziemi, zimą poczuły jeszcze bardziej przemożne
pragnienie zaboru… poszły w ruch pazury, fruwa sierść… a
wrzaski nie pozwalają mi w nocy zmrużyć oka! Nie mogę nie
przyznać w tym wszystkim racji mojemu kotu Gabrielowi,
który siedzi na dachu szopy, wyzbywszy się roszczeń
terytorialnych w zamian za święty spokój.
Ale w końcu Alsana postawiła na swoim. Archie i cała reszta
pójdą, czy chcą czy nie.
A oni nie chcieli. Więc teraz jechali, zajmując pół autobusu,
bo każdy chciał siedzieć osobno.
Clara siedziała za Alsana, siedzącą za Archiem, który siedział
za Samadem, siedzącym równolegle z Neeną. Irie siedziała
obok Archiego, ale tylko dlatego że nie było już innego
miejsca.
- Mówię właśnie, że… no wiesz… - powiedział Archie,
usiłując nakłuć balon lodowatego milczenia, jakie panowało
od chwili wyjazdu z Willesden. - To ciekawe, ile zamieszczają
teraz informacji na bilecie autobusowym. W porównaniu z
dawnymi czasami.
Zastanawiam się, dlaczego. To bardzo ciekawe.
- Szczerze mówiąc, Archibald - skrzywił się Samad - dla mnie
to wyjątkowo nieciekawe. Dla mnie to wręcz śmiertelnie
nudne.
- Och, dobra - rzekł Archie. - Masz pewnie rację.
Autobus wszedł właśnie w jeden z tych ostrych zakrętów,
podczas wykonywania których wydaje się, że najlżejszy
podmuch powietrza może go wywrócić.
- Hm… więc nie wiesz, dlaczego…
- Nie, Jones, nie mam bliskich przyjaciół w zajezdni
autobusowej ani poufnych informacji o nowatorskich
pomysłach, jakie bez wątpienia rodzą się codziennie w biurach
londyńskiej komunikacji. Jeśli jednak pytasz mnie, ignoranta,
o zdanie, to wyobrażam sobie, że jest to element jakiegoś
wielkiego procesu monitorowania ludzi przez władzę. Chodzi
o to, żeby śledzić każdy ruch niejakiego Archibalda Jonesa i
sprawdzić, gdzie i co robi codziennie i w każdej minucie…
- Chryste - przerwała mu z irytacją Neena. - Skąd w tobie tyle
agresji?
- Słucham? Nie wiedziałem, że rozmawiam z tobą, Neena.
- On cię po prostu o coś zapytał, a ty musiałeś od razu zrobić
cały pieprzony wykład.
Nękasz go tak od pięćdziesięciu lat. Jeszcze ci nie dosyć?
Dlaczego nie dasz mu spokoju?
- Neeno Begum, przysięgam: jeszcze jedno pouczenie z twojej
strony, a wyrwę ci osobiście język i zrobię sobie z niego
krawat.
- Spokojnie, Sam - powiedział Archie, zaniepokojony
awanturą, jaką mimo woli wywołał. - Ja tylko…
- Nie waż się grozić mojej bratanicy - włączyła się Alsana z
głębi autobusu. - Nie wyżywaj się na niej tylko dlatego, że
wolałbyś siedzieć nad talerzem fasoli i frytek (Ach, pomyślał
tęsknie Archie. Fasola i frytki!), zamiast być świadkiem
sukcesu swojego syna…
- Nie przypominam sobie, żebyś była nim taka zachwycona -
wtrąciła swoje trzy grosze Clara. - Wiesz, Alsi, masz bardzo
wygodny zwyczaj zapominania o tym, co było jeszcze przed
chwilą…
- I to mówi kobieta, która jest żoną Archibalda Jonesa! -
parsknął pogardliwie Samad.
- Mógłbym ci przypomnieć, że ludzie żyjący w cieplarni…
- O, nie, Samad - zaprotestowała Clara. - Nie próbuj nawet ze
mną zaczynać. To ty miałeś opory przed tym, żeby tam
pójść… ale ty nigdy nie trwasz zbyt długo przy swojej decyzji,
prawda? Zawsze rozrabiasz jak ten twój Pandę. Archie jest
przynajmniej… tego… -
zająknęła się, nieprzyzwyczajona do tego, by bronić swego
męża, i niepewna, jakiego powinna użyć przymiotnika. -
Przynajmniej jak coś postanowi, to się tego trzyma. Jest
przynajmniej konsekwentny.
- O tak, niewątpliwie - powiedziała Alsana zjadliwie. - Tak
samo jak konsekwentny jest kamień. Tak samo jak
konsekwentny jest mój drogi babba, z tej prostej przyczyny, że
leży na cmentarzu.
- Och, zamknij się - powiedziała Irie.
Alsana zamilkła na chwilę, ale szok szybko minął i odzyskała
mowę.
- A ty, Irie Jones, nie będziesz mi mówiła…
- A właśnie że będę - powiedziała Irie, czerwieniejąc jak
burak. - Owszem, będę.
Zamknij się. Zamknij się, Alsana. Wszyscy się zamknijcie,
dobra? Po prostu stulcie pyski.
Może tego nie zauważyliście, ale w tym autobusie są jeszcze
inni ludzie, i wyobraźcie sobie, że nie cały świat chce
wysłuchiwać waszej głupiej gadki. Więc zamknijcie się.
Przynajmniej spróbujcie. Cisza. Ach - machnęła ręką, jakby
chciała dotknąć ciszy, którą zarządziła. - Czy to nie piękne?
Czy wiecie, że tak zachowują się inne rodziny? Ludzie
spokojni? Zapytajcie tych, którzy jadą tym autobusem. Oni
warn powiedzą. Mają rodziny. Niektóre rodziny właśnie tak
zachowują się przez cały czas. Mówi się, że to ludzie
zamknięci, z emocjonalnymi zahamowaniami, i tak dalej, ale
wiecie, co ja myślę?
Iqbalow i Jonesów zamurowało, razem z całą resztą pasażerów
(umilkły nawet rozwrzeszczane dziewczęta ragga, jadące na
noworoczną dyskotekę do Brixton), więc odpowiedzi na
pytanie Irie nie było.
- Myślę, że to kurewscy szczęściarze! Cholerni, kurewscy
szczęściarze!
- Irie Jones! - zawołała Clara. - Nie wyrażaj się! Ale Irie nie
można już było powstrzymać.
- Spokojne życie! Jakie musi być piękne! Otwierają drzwi i za
drzwiami czeka ich tylko łazienka albo salonik. Po prostu
neutralna przestrzeń. A nie ten niekończący się labirynt pokoi
z przeszłości i z teraźniejszości, pełnych słów
wypowiedzianych w nich przed laty i całego tego
historycznego gówna. Nie popełniają ciągle tych samych,
starych błędów. Nie słyszą bez przerwy tego samego, starego
szajsu. Nie robią publicznie, w autobusach, widowiska ze
swoich lęków. Największym stresem w ich życiu są takie
wydarzenia jak zmiana wykładziny. Płacenie rachunków.
Naprawa furtki. Nie przejmują się tym, co robią w życiu ich
dzieci, dopóki te dzieci są względnie zdrowe. Szczęśliwe. I nie
musi być tak, że każdy pieprzony dzień to nieustanny konflikt
pomiędzy ich aspiracjami a tym, kim są w rzeczywistości,
tym, kim byli i kim będą. Proszę, zapytajcie ich. Powiedzą
wam. Żadnych meczetów. Może jakiś mały kościółek. Prawie
żadnych grzechów. Ciągła gotowość wybaczania. Żadnych
strychów. Żadnego gówna na strychach. Żadnych szkieletów
w szafach. Żadnych pradziadków. Założę się o dwie dychy, że
Samad jest tu jedynym człowiekiem, który zna pieprzony
rozmiar butów swojego pradziadka. A wiecie, dlaczego inni
tego nie wiedzą? Bo im to zwisa. Bo to należy do przeszłości.
Tak właśnie jest w innych rodzinach. Oni sobie nie pobłażają.
Nie latają i nie upajają się tym, że są kompletnie porąbani.
Nie spędzają czasu na obmyślaniu, w jaki sposób
skomplikować sobie życie. Po prostu żyją.
Szczęśliwe sukinsyny. Szczęśliwe skurwiele.
Potężny przypływ adrenaliny towarzyszący temu osobliwemu
wybuchowi objął całe ciało Irie, pobudził do galopu jej serce i
połaskotał końcówki nerwów jej nienarodzonego jeszcze
dziecka, bo Irie była w ósmym tygodniu ciąży i wiedziała o
tym. Natomiast czymś, czego nie wiedziała i czego, jak sobie
uświadomiła (dokładnie w chwili kiedy zobaczyła, jak
materializują się widmowo-pastelowe niebieskie paski
ciążowego testu, niczym twarz Madonny na cukinii włoskiej
gospodyni), miała się nigdy nie dowiedzieć, była tożsamość
ojca. Żaden test na świecie nie mógł jej tego powiedzieć. Te
same czarne włosy. Te same błyszczące oczy. Ten sam
zwyczaj obgryzania końca pióra. Ten sam rozmiar butów. Ten
sam łańcuch DNA.
Nie mogła poznać decyzji swego ciała, wiedzieć, jakiego
dokonało wyboru i co zostało ocalone, a co przepadło w
wyścigu do gamety. Nie mogła wiedzieć, czy ten wybór ma
jakiekolwiek znaczenie. Bo bez względu na to, o którego brata
szło, chodziło też zawsze o drugiego. Nigdy nie miała się
dowiedzieć.
Początkowo wydawało się to Irie niewymownie smutne;
instynktownie nadawała sentymentalny podtekst faktom
biologicznym, dodając własny kulawy syiogizm: jeśli nie jest
to dziecko konkretnej osoby, to czy możliwe, żeby było
dzieckiem niczyim? Pomyślała o tych wymyślnych fikcyjnych
mapach ze starych fantastycznonaukowych książek Joshui,
jego Przygód w Krainie Fantazji. Czymś takim właśnie
wydawało jej się jej dziecko. Idealnie zaprojektowaną mapą
bez rzeczywistych współrzędnych. Mapą wyimaginowanej
ojczyzny.
Potem jednak, po atakach płaczu, po godzinach nerwowego
chodzenia w kółko i po przetrawieniu całej sprawy, pomyślała:
wszystko jedno. Wszystko jedno. W końcu przecież i tak by
się okazało, że jest właśnie tak, może nie dokładnie tak, ale
mniej więcej. Przecież mowa tu o Iqbalach. I o Jonesach. Jak
mogła się w ogóle spodziewać czego innego?
Tak więc uspokoiła się, przykładając rękę do walącego serca i
oddychając głęboko, a tymczasem autobus wjechał na plac,
nad którym krążyły gołębie. Wybierze jednego z braci,
odrzucając drugiego, zdecyduje jeszcze, którego. Zrobi to dziś
wieczorem.
- Dobrze się czujesz, kochanie? - zapytał Archie po długim
milczeniu, kładąc jej na kolanie dużą, różową dłoń,
pocętkowaną wątrobiany-mi plamkami o barwie herbaty. -
Chyba czymś się gryziesz…
- Nic mi nie jest, tato.
Archie uśmiechnął się do niej i odgarnął jej kosmyk włosów
za ucho.
- Tato. - Tak?
- Jeśli chodzi o te bilety… - Aha?
- Według jednej teorii ludzie płacą za przejazd mniej, niż
powinni. W ciągu kilku ostatnich lat przedsiębiorstwa
komunikacyjne miały coraz większy deficyt. Widzisz ten
napis:
„Zachować do kontroli”? To po to, żeby mogli sprawdzić. Są
tu wszystkie szczegóły, więc nie można się wymigać.
Czy to znaczy, zastanawia! się Archie, że dawniej mniej ludzi
oszukiwało? Czy byli uczciwsi, czy nie musieli zamykać
drzwi, czy zostawiali dzieci z sąsiadami, składali sobie
nawzajem wizyty, regulowali należności u rzeźnika? To
zabawne, ale od starych ludzi oczekuje się zawsze, żeby
mówili takie rzeczy. Chcemy słyszeć, że kiedyś ten kraj był
naprawdę zielony i przyjemny. Potrzebujemy tego. Archie
zastanawiał się, czy potrzebuje tego jego córka. Patrzyła na
niego dziwnie. Kąciki ust opuszczone, spojrzenie niemal
błagalne. Cóż jednak mógł jej powiedzieć? Kolejne lata
przychodziły i odchodziły, ale żadne noworoczne
postanowienia nie mogły najwyraźniej zmienić tego, że
istnieją źli ludzie.
Zawsze było mnóstwo niegodziwców.
- Kiedy byłam mała - powiedziała cicho Irie, szarpiąc linkę
dzwonka, bo zbliżali się do swojego przystanku - myślałam
sobie, że to takie małe alibi. Mówię o biletach autobusowych.
No bo popatrz: jest tu godzina. Data. Miejsce. Więc gdybym
trafiła do sądu i musiała się bronić i udowodnić, że nie było
mnie tam, gdzie rzekomo miałam być i popełnić to, co mi
zarzucają, to wyciągnęłabym taki bilet.
Archie milczał i Irie, która sądziła, że rozmowa się skończyła,
była bardzo zaskoczona, kiedy kilka minut później, już po
przebiciu się przez rozbawiony tłum i krąg stojących
bezmyślnie turystów, w chwili gdy wchodzili na schody
Instytutu Perreta, ojciec powiedział:
- No popatrz, nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapamiętam
to sobie. Bo przecież nigdy nie wiadomo, prawda? No tak. To
jest myśl. Chyba powinno się je zbierać na ulicy.
Wkładać do słoika. Jako alibi na wszelkie okazje.
*
Wszyscy ci ludzie zdążają do tej samej sali. Przestrzeni, w
której rozegra się finał.
Wielkiej sali, jednej z wielu w Instytucie Perreta, oddzielonej
od pomieszczenia, w którym odbywają się prezentacje, a
jednak na-zywanej salą wystawową, wielofunkcyjnej, swoistej
tabula rasa; króluje tu biel/chrom/czystość/prostota (tak to
określono w projekcie), a sala przeznaczona jest do spotkań
ludzi, którzy chcą się pod koniec dwudziestego wieku spotkać
w jakimś neutralnym miejscu. Jest to wirtualna przestrzeń,
gdzie ich sprawy (czy to zmiana marki, czy damska bielizna,
czy też zmiana marki damskiej bielizny) mogą być załatwiane
w pustce, w niczym nieskażonej wielkiej niszy. W czymś, co
jest logicznym zwieńczeniem tysiąca lat istnienia przestrzeni
zbyt zatłoczonych i krwawych. Ta jest przykrawana do
potrzeb, sterylizowana, odnawiana codziennie przez
wyposażoną w przemysłowy odkurzacz sprzątaczkę Nigeryjkę
i strzeżona w nocy przez pana De Wintera, nocnego stróża z
Polski (tak mówi o sobie on sam; jego oficjalny tytuł to
„koordynator służb ochrony mienia”).
Przechodząc tędy, można zobaczyć, jak strzeże tej przestrzeni,
przekracza jej granice z walkmanem, z którego płyną polskie
pieśni ludowe. Można go zobaczyć, można zobaczyć to
wszystko przez wielką przeszkloną frontową ścianę - te setki
metrów chronionej pustki i tabliczkę z cenami za stopę
kwadratową tych niezliczonych stóp kwadratowych
przestrzeni przestrzeni przestrzeni dłuższej niż szerszej i tak
wysokiej, że można by zmieścić w pionie trzech Archibaldów
i do tego co najmniej pół Alsany, a dziś są tu (jutro już ich nie
będzie), przecinają salę idealnie na pół, dwa podobne do
tapety ogromne, uzupełniające się plakaty z napisem
KOMISJA NAUKOWA TYSIĄCLECIA wydrukowanym
przeróżnymi krojami czcionek, od celowo archaicznego
vikinga po nowoczesny Impact, w celu uzyskania dzięki
liternictwu efektu upływu tysiąca lat (tak ujęto to w projekcie),
i wszystko to jest utrzymane naprzemiennie w kolorach
szarym, błękitnym i ciemnozielonym, ponieważ te właśnie
kolory, jak wykazały badania, kojarzą się ludziom z „nauką i
techniką” (fiolety i czerwienie przywodzą na myśl sztuki
piękne, ciemny błękit „jakość i/lub dobrą markę produktu”),
bo szczęśliwie po latach ogólnej tendencji do synestezji
(solno-octowy błękit i serowo-cebulowa zieleń) ludzie potrafią
wreszcie udzielić odpowiedzi, jakich się od nich żąda, kiedy
się tę przestrzeń aranżuje lub przemiano wuj e;
pomieszczenie/me-ble/Brytania (tak to opisano w projekcie;
nowe brytyjskie wnętrze, przestrzeń dla Brytanii, brytyjskość,
przestrzeń brytyjska, brytyjska przestrzeń przemysłowa,
przestrzeń przestrzeni kulturalnej); wiedzą, o co chodzi, kiedy
ich zapytać, jakie odczucia wywołuje w nich matowy chrom i
wiedzą, co kryje się pod takimi pojęciami jak narodowość?
symbole? obrazy? mapy? muzyka? klimatyzacja?
uśmiechnięte czarne dzieci lub uśmiechnięte chińskie dzieci
[postaw krzyżyk w odpowiednim okienku]? muzyka świata?
dywan włochaty? czy strzyżony? posadzka czy panele?
rośliny?
bieżąca woda?
wiedzą, czego chcą, zwłaszcza ci, którzy przeżyli to stulecie
zmuszani do ciągłego przemieszczania się z jednej przestrzeni
do drugiej, jak pan De Winter (właściwie Zimoń),
przemianowywani, przestemplowywani, odpowiedź w każdym
kwestionariuszu nie nie zostawić wolne miejsce prósz?
zostawić wolne miejsce nie proszę nie wolne miejsce 20.
Myszy i pamięć
Zupełnie jak w telewizji! A jest to największy komplement, na
jaki stać Archiego w odniesieniu do jakiegokolwiek
rzeczywistego wydarzenia. Tyle że jak w telewizji, ale lepiej.
Jest to zaprojektowane tak znakomicie, że człowiek boi się tu
oddychać, nie mówiąc już o puszczaniu bąków. Są tu
krzesełka, plastikowe, ale bez nóg, wygięte w es; wydaje się,
jakby cała ich funkcjonalność tkwiła w tym wygięciu, i są do
siebie dopasowane, jakieś dwieście sztuk w dziesięciu
rzędach; kiedy się na nich siada, uginają się - miękkie, ale
pewne!
Wygoda! Nowoczesność! I nie można nie podziwiać tych
kształtów, myśli Archie, sadowiąc się w jednym z nich,
kształtów o wiele bardziej wyszukanych niż te, z którymi
człowiek miał
dotychczas do czynienia. Bardzo piękne.
Inna przewaga nad telewizją polega na tym, że sala jest pełna
znajomych ludzi.
Całkiem z tyłu stoi Millat (ten łobuz) z Abdulem-Jimmym i
Abdulem-Colinem, bliżej środka Josh Chalfen, a z przodu
siedzi Ma-gid z Chalfenową (Alsana nie patrzy w tamtą
stronę, ale Archie mimo to macha, bo nie pomachać byłoby
niegrzecznie). Przodem zaś do wszystkich siedzi Marcus, przy
bardzo długim stole, zupełnie jak w telewizji, zastawionym
mikrofonami, które przypominają rój pszczół-zabójców
wysuwających wielkie czarne odwłoki z żądłami.
Obok Marcusa siedzi czterech innych facetów; trzech jest w
jego wieku, czwarty wygląda na bardzo starego i zasuszonego
- odwodnionego, tak można by to najlepiej określić. I wszyscy,
co do jednego, mają okulary, jak to zwykle naukowcy w
telewizji. Ale nie mają białych fartuchów. Wszyscy są w
strojach bardzo swobodnych. Sweterki w serek, krawaty,
mokasyny. To trochę rozczarowuje.
Archie widział mnóstwo takich konferencji prasowych
(płaczący rodzice, zaginione dziecko lub, odwrotnie, jeśli
scenariusz był o sierotkach zagranicznych - płaczące dziecko,
zaginieni rodzice), ale tu jest o niebo lepiej, bo na samym
środku stołu znajduje się coś bardzo interesującego (czego nie
ogląda się zwykle w telewizji; tam są głównie płaczący
ludzie), a mianowicie mysz. Całkiem zwyczajna mysz,
brązowa, sama jedna, ale bardzo aktywna, biega w kółko po
szklanej klatce, wielkiej jak telewizor, z otworami, żeby
dopływało powietrze.
Archie zasmucił się trochę, kiedy ją zobaczył (siedem lat w
szklanej gablocie!), ale okazało się, że to tylko tymczasowo,
do zdjęcia. Irie wyjaśniła, że w instytucie jest ogromna, pełna
tuneli, kryjówek i zakamarków klatka, tak że mysz nie nudzi
się zanadto, i zostanie tam później przeniesiona. Wszystko
zatem jest w porządku. A swoją drogą mysz robi wrażenie
niezłego cwaniaczka. Wygląda tak, jakby cały czas robiła
miny. Człowiek zapomina, jak płochliwe są zwykle myszy.
Oczywiście ich doglądanie to straszny kłopot. To właśnie
dlatego nie kupił Irie myszki, kiedy była mała. Złote rybki tak
nie brudzą - i mają krótszą pamięć. Z
doświadczeń Archie-go wynikało, że każde stworzenie z dobrą
pamięcią zachowuje urazy i taki ulubieniec z urazą (wtedy i
wtedy dałeś mi niedobre jedzenie, a wtedy i wtedy mnie
wykąpałeś) nie jest bynajmniej upragnionym zwierzątkiem.
- Ach, tu masz rację - zgadza się Abdul-Michael, opadając
ciężko na sąsiednie krzesło i demonstrując w ten sposób brak
szacunku dla tych beznogich mebli. - Nikt nie potrzebuje w
domu pieprzonego obrażonego gryzonia.
Archie uśmiecha się. Mickey należy do facetów, z którymi
chciałoby się oglądać mecze piłki nożnej albo krykieta,
chciałoby się też mieć go w pobliżu, kiedy na ulicy się biją, bo
jest on kimś w rodzaju sprawozdawcy z meczu życia. Kimś w
rodzaju filozofa. Na co dzień bywa potężnie sfrustrowany, bo
nie ma zbyt wielu okazji pokazania się od tej strony.
Ale niech tylko uwolni się od fartucha i odejdzie od kuchni,
niech znajdzie trochę przestrzeni do manewru - wtedy
naprawdę jest sobą! Archie zawsze bardzo lubił Mickeya.
Bardzo.
- Kiedy oni mają zamiar zacząć? - mówi Mickey do Archiego.
- Nie śpieszy im się, co? Nie mogę przecież oglądać tej myszy
przez całą noc, no nie? No bo skoro zebrało się tu tyle luda w
wieczór sylwestrowy, to człowiek chciałby zobaczyć coś, co
choć trochę przypomina rozrywkę.
- Niby tak - mówi Archie, który nie przeczy, ale też i nie
całkiem się zgadza. -
Podejrzewam, że muszą najpierw przejrzeć swoje notatki i tak
dalej… Nie wystarczy wstać i powiedzieć kilka głodnych
kawałków, no nie? Tu przecież nie chodzi o to, żeby bez
przerwy zabawiać ludzi. To nauka - Archie wymawia słowo
„nauka” w taki sam sposób jak słowo
„nowoczesny”, zupełnie jakby ktoś mu pożyczył te słowa i
kazał przysiąc, że ich nie popsuje.
- Nauka - powtarza z jeszcze większym namaszczeniem - to
całkiem inna para kaloszy.
Mickey kiwa głową, rozważa taki punkt widzenia i próbuje
zdecydować, jaką ma wagę nauka ze wszystkimi jej
konotacjami znawstwa i wyższych poziomów, tych rejonów
świadomości, których ani on, Mickey, ani Archie nigdy nie
odwiedzali (odpowiedź: żadnej), ile szacunku powinien
okazać nauce w świetle tych konotacji (odpowiedź: pieprzyć
to wszystko. Ważny jest Uniwersytet Życia, nie?), i ile minut
powinien odczekać, zanim rozetrze taki argument na proszek
(odpowiedź: trzy).
- Przeciwnie, Archibald, przeciwnie. To jest cholernie
fałszywe rozumowanie.
Powszechny, kurwa, błąd. Nauka niczym się nie różni od
innych rzeczy. Oczywiście jak jej się przyjrzeć z bliska. I w
sumie musi dostarczać ludziom przyjemności. Wiesz, co mam
na myśli?
Archie kiwa głową. Wie, co Mickey ma na myśli. (Niektórzy -
na przykład Samad -
powiedzieliby, że nie należy ufać ludziom, którzy nadużywają
wyrażenia „w sumie”, prezesom klubów piłkarskich, agentom
handlu nieruchomościami, różnego typu komiwojażerom - ale
Archie nigdy w ten sposób nie myślał. Wyrażenie to,
stosowane z umiarem, zawsze niezawodnie przekonywało go,
że jego rozmówca dotarł do sedna sprawy, do jej podstaw).
- I jeśli myślisz, że jest jakaś różnica między miejscem takim
jak to a moim barem -
kontynuuje Mickey, donośnie, choć w decybelach nie podnosi
głosu ponad szept - to jesteś śmieszny. To jest w ostatecznym
rozrachunku to samo. W sumie chodzi o klienta. Exempli,
kurwa, gratia: nie widzę sensu umieszczania kaczki a Vorange
w karcie, skoro nikt jej nie chce. I vis-a-vis, nie ma sensu,
żeby ci tutaj wydawali pieniądze na jakieś mądre idee, jeśli nie
zamierzają zrobić czegoś, kurwa, dobrego. Pomyśl o tym -
mówi Mickey, pukając się w czoło, Archie zaś
podporządkowuje się tej instrukcji najlepiej, jak potrafi.
- Ale to nie znaczy, że nie należy dać im cholernej szansy -
ciągnie Mickey, którego temat coraz bardziej wciąga. - Należy
dawać szansę tym nowym ideom. Inaczej człowiek byłby
kołtunem, Arch. Wiesz, że w sumie byłem zawsze nowatorem,
zawsze w pierwszym szeregu, jeśli chodzi o nowinki. To
dlatego wprowadziłem dwa lata temu zapiekankę Przegląd
Tygodnia.
Archie pokiwał głową z powagą mędrca. Przegląd Tygodnia
był swego rodzaju objawieniem.
- To samo tutaj. Należy dać takim rzeczom szansę. Tak
właśnie powiedziałem Abdulowi-Colinowi i mojemu
Jimmy’emu. Powiedziałem: zanim się z czymś wyrwiesz, daj
szansę. No i są tutaj. - Abdul-Mickey poruszył gwałtownie
głową, jakby miał jakiś paskudny tik, wskazując podbródkiem
na swojego brata i syna, którzy odpowiedzieli mu w podobny
sposób. - Może im się oczywiście nie spodobać, co usłyszą,
ale tego, żeby im się podobało, nie można wymagać, no nie?
Ale przynajmniej są na wszystko otwarci. A co do mnie
osobiście, autorytetem jest dla mnie ten Magid Ick-ball i ja mu
ufam, polegam na jego zdaniu.
Ale jak mówię: pożyjemy, zobaczymy. Człowiek uczy się,
kurwa, całe życie, Archibald -
mówi Mickey. Nie chce być niegrzeczny; słówko na „k” jest
dla niego po prostu jak wypełniacz, taki jak fasola czy groch, i
Mickey nie może się powstrzymać. - Uczymy się, kurwa, całe
życie. I powiem ci, że jeśli coś z tego, co tu dziś powiedzą,
przekona mnie, że mój Jimmy może nie mieć syfów na tej
swojej gębie, co wygląda jak powierzchnia pieprzonego
Księżyca, to jestem nawrócony na nową wiarę, Arch, mówię
ci. Nie mam, kurwa, bladego pojęcia, co jakaś mysz ma
wspólnego ze skórą Yusufów, ale powiadam ci, powierzyłbym
życie temu synowi Ick-balla. Mam dobre przeczucia co do
tego chłopca. Wart tuzina takich jak jego brat - dodaje
Michael, przezornie zniżając głos, bo Sam siedzi tuż za nimi. -
Tuzina, słowo daję. Jak on, kurwa, kombinował, co? Już ja
bym wiedział, którego odesłać do starego kraju. Nie bój nic.
Archie wzrusza ramionami.
- To była trudna decyzja.
Mickey krzyżuje ręce na piersiach i mówi drwiąco:
- Nie wierz w to, bracie. Albo masz racje, albo nie. I jak tylko
sobie to uświadomisz, Arch, twoje życie staje się nagle,
kurwa, o wiele łatwiejsze. Zapamiętaj moje słowa.
Archie zapamiętuje słowa Mickeya z wdzięcznością, dodając
je do innych mądrości, jakimi obdarzyło go hojnie to stulecie.
Albo masz rację, albo jej nie masz. Skończyła się złota era
bonów śniadaniowych. Święta racja. Orzeł czy reszka?
- O, a co to? - mówi Mickey, szczerząc zęby. - Zaczynamy.
Jakieś poruszenie.
Mikrofon działa. Raz-dwa, raz-dwa.”Wygląda na to, że face-
cik zaczyna.
… i praca ta jako pionierska zasługuje na to, żeby łożyć na nią
ze społecznych pieniędzy, zasługuje też na uwagę
społeczeństwa, a każdy racjonalnie myślący człowiek przyzna,
że jej znaczenie czyni nieważnymi wszelkie zastrzeżenia, jakie
wysunięto pod jej adresem. Jedyne, czego nam potrzeba, to…
Jedyne, czego nam potrzeba, myśli Joshua, to usiąść bliżej
stołu. Typowe gówniane planowanie Crispina. To Crispin
wybrał miejsca w największym gąszczu, żeby członkowie
LOS-u mogli wymieszać się z tłumem i w ostatniej chwili
naciągnąć kominiarki, ale cały ten zasrany pomysł opierał się
na założeniu, że będzie tu przejście między krzesłami przez
środek sali, którego to przejścia nie ma. Teraz będą musieli
przepychać się niezdarnie ku bocznym przejściom, jak
terroryści szukający swoich miejsc w kinie, spowolniając
przebieg całej operacji w momencie, kiedy wszystko polega na
pieprzonej szybkości i szoku. Josh ma już powyżej uszu tego
wszystkiego. Taki zawiły i absurdalny plan - wszystko dla
większej chwały Crispina. Crispin chce zrobić wokół siebie
trochę szumu. Crispin chce trochę powywijać bronią. Crispin
demonstruje zagrania d la Jack Nicholson dla pustego
dramatycznego efektu. FANTASTYCZNE. Josh ma tylko
powiedzieć: „Tato, bardzo cię proszę, daj im to, czego chcą”,
choć w głębi duszy wyobraża sobie, że będzie miał jakiś
margines na improwizację: „Bardzo cię proszę, tato. Jestem
taki, kurwa, młody. Chcę żyć.
Daj im to, czego chcą, na litość boską. Przecież to tylko
mysz… Jestem twoim synem”. A potem może jakieś lipne
omdlenie w reakcji na wystrzał z lipnego pistoletu, gdyby
ojciec się zawahał. Cały plan opiera się na takich gównianych
podstawach, że aż cuchnie. Ma jednak wypalić (tak powiedział
Crispin), takie numery zawsze wychodzą. Ale Crispin,
spędziwszy tyle lat w królestwie zwierząt, jest jak Mowgli: nie
ma pojęcia o motywach, jakimi kierują się ludzie. I wie więcej
o psychologii borsuka, niż będzie kiedykolwiek wiedział o
rym, co się dzieje w mózgu Chalfena. Tak więc, patrząc na
Marcusa z jego wspaniałą myszą, Marcusa celebrującego
wielkie osiągnięcie swego życia - i być może całej jego
generacji - Joshua nie może się opędzić od przewrotnej myśli,
że być może Crispin i cała organizacja kompletnie się mylą.
Ze wszystko fantastycznie spieprzyli. Że nie docenili potęgi
chalfenizmu i jego nadzwyczajnego sojuszu z tym, co
racjonalne. Bo jest całkiem możliwe, że jego ojciec nie ocali
po prostu i bez cienia refleksji tego, co kocha, jak uczyniłby
cały ten plebs. Całkiem możliwe nawet, że miłość w ogóle nie
wchodzi tu w grę. I już sama myśl o tym sprawia, że na twarzy
Joshui pojawia się uśmiech.
*
-… i chciałbym podziękować wszystkim, a zwłaszcza rodzinie
i przyjaciołom, którzy poświęcili wieczór sylwestrowy…
chciałbym wszystkim podziękować za to, że są tu, u
początków tego, co, chyba wszyscy się z tym zgodzą, jest
niezwykle ekscytującym projektem, nie tylko dla mnie i
innych badaczy, ale dla dużo szerszych…
Marcus zaczyna, a Millat widzi, jak bracia ze SROM-u
wymieniają spojrzenia. Dają sobie jeszcze jakieś dziesięć
minut. Może piętnaście. Czekają na sygnał Abdula-Colina.
Postępują zgodnie z instrukcją. Millat ze swojej strony
ignoruje instrukcje, w każdym razie te przekazywane z ust do
ust albo wypisywane na karteczkach. Jego instrukcją jest
imperatyw ukryty w genach, a zimna stal w wewnętrznej
kieszeni jest odpowiedzią na to, czego od dawna się od niego
domagano. Jest w głębi duszy Mangalem Pandę. I ma bunt we
krwi.
Jeśli chodzi o stronę praktyczną, nie było to nic wielkiego;
dwa telefony do chłopaków z dawnej paczki, milcząca
umowa, trochę pieniędzy SROM-u, podróż do Brixton i myk!
- już trzyma rzecz w garści, cięższą niż sobie wyobrażał, ale
skądinąd wcale nie taką znów zaje-bistą. Ma wręcz wrażenie,
że to coś znajomego. Przypomina sobie wybuch malej bomby
w samochodzie, którego był świadkiem przed laty w
irlandzkiej części Kilburn. Miał
zaledwie dziewięć lat, szedł ulicą z Samadem. Ale podczas
gdy Samad był wstrząśnięty, naprawdę wstrząśnięty, on, Millat
nawet nie mrugnął. Był z tym obznajmiony. Absolutnie go to
nie ruszało. Bo nie ma już dlań żadnych obcych mu rzeczy ani
zdarzeń, tak jak nie ma nic świętego. Wszystko jest swojskie.
Wszystko pokazują w telewizji. A więc dotykanie zimnego
metalu, odczuwanie po raz pierwszy jego chłodu na skórze nie
było niczym nadzwyczajnym.
A kiedy coś przychodzi z łatwością, kiedy wszystko zaskakuje
na swoje miejsce bez wysiłku, kusi człowieka, by użyć słowa
„los”. Fatum. Które ma dla Millata pewne cechy telewizyjne:
płynna, nieprzerwana opowieść, napisana, zainscenizowana i
wyreżyserowana przez kogoś innego.
Naturalnie teraz, kiedy znalazł się już tutaj, zaćpany i
wystraszony, kiedy nie jest to już takie proste i Millat czuje się
tak, jakby ktoś włożył mu do kieszeni marynarki jakieś
pieprzone groteskowe kowadło - teraz widzi ogromną różnicę
pomiędzy telewizją i życiem i odbiera to jak kopa w krocze.
Konsekwencje. Ale nawet kiedy myśli o tym, jego wyobraźnia
musi odwołać się do filmów (bo w odróżnieniu od Samada czy
Mangala Pandę nie brał
udziału w wojnie, nigdy nie widział akcji bojowej, nie ma na
podorędziu żadnych analogii ani historyjek, które mógłby
przywołać); przypomnieć sobie Ala Pacino w pierwszym Ojcu
chrzestnym, skulonego w restauracyjnej toalecie (tak jak kulił
si? Pandę w koszarach) i rozważającego przez chwilę, co to
oznacza wypaść z toalety i rozwalić dwóch facetów
siedzących przy nakrytym kraciastym obrusem stole. I Millat
sobie przypomina. Przypomina sobie, jak latami przewijał i
oglądał w nieskończoność na stop-klatce i na zwolnionych
obrotach tę scenę. Przypomina sobie, że bez względu na to, na
jak długo zatrzymywało się migawkową scenę refleksji
Pacina, jak często analizowało się cień wątpliwości
przemykający przez jego twarz, w końcu robił on zawsze to,
co zaplanował, nie co innego.
*
-… i kiedy weźmiemy pod uwagę czysto ludzkie znaczenie tej
technologii… która okaże się, jestem o tym przekonany,
równie wielkim odkryciem jak odkrycia fizyków: teoria
względności, mechanika kwantowa… kiedy uwzględnimy
możliwości wyboru, jakie nam ona daje… nie pomiędzy
niebieskimi a piwnymi oczami, ale pomiędzy oczami ślepymi
a widzącymi…
Ale Irie jest teraz przekonana, że są rzeczy, których nie
wykryje ludzkie oko, nawet przez lupę, lornetkę czy pod
mikroskopem. Ona to wie, bo próbowała. Patrzyła najpierw na
jednego, potem na drugiego i znów, to na jednego, to na
drugiego - tyle razy, że zdawali się już nie mieć twarzy, tylko
brązowe płaszczyzny z dziwnymi wypukłościami; było z nimi
tak samo jak ze słowami, które wielokrotnie powtarzane tracą
wszelki sens. Magid i Millat.
Millat i Magid. Majlat. Milljid, Prosiła swe nienarodzone
dziecko o jakiś znak, ale nie było odzewu. W jej głowie
rozbrzmiewały słowa pieśni zasłyszane w domu Hortense
- Psalm 63 - „… ciebie szukam. Ciebie pragnie moja dusza.
Ciało moje omdlało z tęsknoty za tobą…” Było to jednak zbyt
wygórowane żądanie. To wymagało cofnięcia się daleko, do
korzeni, do tej najważniejszej chwili, kiedy plemnik spotyka
jajeczko, kiedy jajeczko spotyka plemnik - w tak wczesnej
fazie tej historii, że nie sposób tego prześledzić.
Dziecka Irie nie da się nigdy dokładnie „umiejscowić” ani
mówić o nim z jakąkolwiek pewnością. Pewne tajemnice
pozostaną nierozwiązane. W swoich wizjach Irie widziała taki
czas, niezbyt odległy, kiedy korzenie nie będą już miały
znaczenia, bo nie będą mogły, bo nie będą musiały, bo będą
zbyt długie, zbyt splątane i zaryte cholernie głęboko, zbyt
głęboko w ziemię. Irie czeka na tę chwilę.
- „Ten, co okaże męstwo, gdy śmierć zajrzy w oczy…”
Od kilku minut w tle przemówienia Marcusa i trzasku
migawek słychać było jeszcze jeden dźwięk (najczujniej
wychwycił go Millat), nikły zaśpiew. Marcus stara się go
zignorować i kontynuować wystąpienie, ale dźwięk staje się
zbyt głośny. Mówca zaczyna robić pauzy, rozgląda się po sali,
choć dźwięk dochodzi najwyraźniej skądś z zewnątrz.
- „Niech wiernie i odważnie za swym Panem kroczy…”
- O Boże - mruczy Clara, pochylając się do przodu, żeby
powiedzieć coś mężowi na ucho. - To Hortense. To Hortense.
Archie, musisz iść i zrobić z tym porządek. Proszę. Masz
bliżej do przejścia.
Ale Archie świetnie się bawi. Słuchając jednocześnie
przemówienia Marcusa i komentarzy Mickeya, czuje się tak,
jakby oglądał dwa programy telewizyjne naraz. Bardzo
pouczające.
- Poproś Irie.
- Nie mogę. Ona siedzi w samym środku. Archie - mruczy,
przechodząc na pobrzmiewające groźbą patois. - Nie możesz
im pozwolić, żeby śpiewali przez całą imprezę!
- Sam - mówi Archie, starając się nadać swemu szeptowi
odpowiednią nośność. -
Sam, idź ty. Przecież nawet nie chciałeś tu wchodzić. Idź.
Znasz Hortense. Powiedz jej, żeby się uciszyła. Po prostu chcę
wysłuchać tego do końca. To bardzo pouczające.
- Z przyjemnością - syczy Samad, zrywając się gwałtownie z
krzesła i nie racząc nawet przeprosić Neeny, której nadepnął
na palec. - Chyba nie trzeba pilnować mi miejsca.
Słysząc odgłosy zamieszania, Marcus, który ma za sobą jedną
czwartą drobiazgowego opisu siedmioletniej przyszłości
myszy, podnosi wzrok znad notatek i przerywa, żeby wraz z
resztą publiczności odprowadzić wzrokiem wychodzącego.
- Ktoś się chyba domyślił, że ta historia nie będzie miała
happy endu. Na sali słychać śmieszek, po czym znów zapada
cisza. Mickey szturcha Archibalda w bok.
- No, teraz trochę lepiej - mówi. - Odrobina humoru zawsze
trochę ożywia. Prosta ludzka mowa, no nie? Nie wszyscy
kończyli cholerny Oksford czy Cambridge. Niektórzy z nas
uczyli się…
- Na Uniwersytecie Życia - zgadza się Archie, kiwając głową,
bo uczęszczali tam obaj, choć w różnym czasie. - Nie ma
lepszej szkoły.
Na zewnątrz: Samad czuje, że jego determinacja, tak silna w
chwili, kiedy zatrzaskiwały się za nim drzwi, słabnie w miarę
zbliżania się do jehowitek, niezwykłych dam, które w liczbie
dziesięciu, wszystkie w perukach, stoją na schodach przed
instytutem i walą w swoje bębenki, jak gdyby chciały z nich
wydobyć coś bardziej materialnego niż rytm.
Śpiewają ile sił w płucach. Pięciu ochroniarzy już się poddało
i nawet Ryan Topps robi wrażenie lekko zaszokowanego tym
skleconym niczym potwór Frankensteina chórem i woli stać w
pewnej odległości na chodniku, rozdając egzemplarze
„Strażnicy” wśród wielkiego tłumu zmierzającego do Soho.
- Czy mnie tam wpuszczą? - dopytuje się jakaś pijana
dziewczyna, studiując uważnie przedstawiający niebo
kiczowaty obrazek na okładce, i dołącza broszurkę do
kompletu noworocznych ulotek reklamowych różnych
klubów. - Czy obowiązują specjalne stroje?
Zalękniony Samad trzykrotnie klepie Hortense w zgarbione
jak u gracza w rugby plecy. Przywołuje cały zasób słów
dostępnych Indusowi zwracającemu się do potencjalnie
niebezpiecznej
starszej
pani
z
Jamajki
(gdybypaniłaskawieproszęprzepraszamjeślitomożliweproszę-
przepraszam - ćwiczy się takie rzeczy na przystankach
autobusowych), ale bębenki nie milkną, kazoo buczy, cymbały
brzęczą. Panie nie przestają skrzypieć swoimi bucikami,
drepcząc na mrozie. A Hortense Bowden, zbyt stara, żeby
maszerować, siedzi nieporuszona na swoim składanym
krzesełku, czujnie tocząc wzrokiem po roztańczonej masie na
Trafalgar Square. Między kolanami trzyma transparent z napi-
sem:
WYZNACZONY CZAS JEST BLISKI - Objawienie dane
Janowi l, 3.
- Pani Bowden? - mówi Samad, robiąc krok do przodu w
przerwie między wersami. -
Jestem Samad Iqbal. Przyjaciel Archibalda Jonesa.
Hortense nie patrzy na niego ani nie zdradza w jakikolwiek
sposób, że go rozpoznaje, więc Samad czuje się w obowiązku
wejść głębiej w misterną siatkę ich wzajemnych powiązań.
- Moja żona jest bliską przyjaciółką pani córki, bratanica
mojej żony też. Moi synowie przyjaźnią się z…
Hortense cmoka głośno.
- Ja wiem, kim pan jesteś, człowieku. Znasz mnie pan i ja
znam pana. Ale w tym momencie są tylko dwa rodzaje ludzi
na świecie…
- Zastanawialiśmy się tylko - wchodzi jej w słowo Samad,
wyczuwając, że zanosi się na dłuższe kazanie, i chcąc je
zdusić w zarodku - czy mogłyby panie grać trochę ciszej…
jeśli tylko…
Ale Hortense już go zakrzykuje, z zamkniętymi oczami,
wzniesionymi ramionami, zaświadcza prawdzie na starą,
jamajską modłę:
-… dwa rodzaje ludzi: ci, którzy śpiewają na chwałę Panu, i
ci, co odrzucają Boga, kiedy ich dusze są w
niebezpieczeństwie.
Odwraca się. Wstaje. Potrząsa wściekle swoim transparentem,
jakby wygrażała pijanej hordzie przelewającej się wokół
fontann na placu. Jakiś cyniczny fotoreporter, którego gazeta
czeka na zapełnienie szóstej strony, prosi ją, żeby zrobiła to
jeszcze raz.
- Troszkę wyżej ten transparent, kochana - mówi, trzymając
aparat w pogotowiu i przyklękając na jedno kolano w śniegu. -
No, jeszcze bardziej wściekła mina, o tak!
Cudownie!
Jehowitki wytężają głosy, pieśń szybuje pod niebiosa.
- „Ciebie szukam” - śpiewa Hortense - „Ciebie pragnie moja
dusza. Ciało moje omdlało z tęsknoty za tobą w krainie suchej
i wyczerpanej, w której nie ma wody…” Samad przygląda się
temu wszystkiemu i stwierdza, zdziwiony, że właściwie wcale
nie ma ochoty jej uciszać. Po części dlatego że jest zmęczony.
Po części dlatego że jest stary.
Ale przede wszystkim dlatego że on chętnie zrobiłby to samo,
choć w czyimś innym imieniu.
Wie, czego należy poszukiwać. Zna to poczucie suszy.
Odczuwał to pragnienie, jakie dręczy człowieka na obcej
ziemi - straszne, uporczywe - pragnienie, którego nie można
ugasić do końca życia. Święta racja, myśli. Święta racja.
*
W środku:
- Ale ja wciąż czekam, kiedy powie coś o skórze. Na razie nic
nie słyszałem, a ty, Arch?
- Nie, jeszcze nie. Myślę, że ma jeszcze sporo do powiedzenia,
O rewolucyjnym znaczeniu odkrycia i takie tam…
- Tak, oczywiście… Ale klient płaci, klient wymaga.
- Chyba nie płaciłeś za wstęp?
- Nie. Nie płaciłem. Ale mimo wszystko mam swoje
oczekiwania. Zasada pozostaje ta sama, no nie? Oj, cicho…
zdawało mi się, że usłyszałem słowo „skóra”.
Mickey rzeczywiście usłyszał to słowo. Zapewne w
kontekście bro-dawczaków na skórze. Marcus mówi o tym
dobre pięć minut. Archie nie rozumie ani słowa. Ale pod
koniec wywodu Mickey robi wrażenie zadowolonego, jakby
uzyskał wszystkie informacje, o które mu chodziło.
- O, teraz wiem, po co przyszedłem, Arch. To bardzo
interesujące. Wielki przełom w medycynie. Ach, ci pieprzeni
lekarze to prawdziwi cudotwórcy.
-1 w tym - mówi Marcus - odegrał rolę zasadniczą i był
niezastąpiony. Nie tylko osobiście mnie inspirował, ale
stworzył solidne podwaliny mojej pracy, zwłaszcza w
zapładniającym wyobraźnię wykładzie, który po raz pierwszy
słyszałem w…
Och, to piękne. Oddaje sprawiedliwość staruszkowi. I widać,
że tamten jest miłe połechtany. Aż mu się łezka zakręciła w
oku. Nie dosłyszałem nazwiska. No, ale to jednak miłe, że nie
bierze całego splendoru na siebie. Choć z drugiej strony bez
przesady. Z tego, co mówi teraz, można by wywnioskować, że
ten staruszek zrobił właściwie wszystko.
- Ja to kręcę - mówi Mickey, który myśli o tym samym. - Ale
mu kadzi, co? Mówiłeś, zdaje się, że to ten Chalfen jest tu
gwiazdą.
- Może są wspólnikami w zbrodni - sugeruje Archie.
-… przesyłając kopertę, kiedy zabrakło środków na
finansowanie prac w tej dziedzinie i wyglądało na to, że
projekt pozostanie w sferze fantastyki naukowej. Już choćby z
tego powodu był prawdziwym do-brym duchem
przedsięwzięcia. I pozostaje moim mentorem, którym jest już
od dwudziestu lat…
- Wiesz, kto jest moim mentorem? - pyta Mickey. -
Muhammad Ali. Bez dwóch zdań.
Zalety umysłu, zalety ducha, zalety ciała. Gość pierwsza klasa.
Superzawodnik. Fighter. A kiedy powiedział, że jest
największy, to nie ograniczył się do stwierdzenia, że jest
największy.
- Nie?
- Nie, bracie - mówi z powagą Mickey. - Powiedział, że jest
największym bokserem wszech czasów. Przeszłości,
teraźniejszości, przyszłości. Ach, ten Ali: zna, sukinkot, swoją
wartość. Zdecydowanie mój mentor.
Mentor… myśli Archie. Jego mentorem był zawsze Samad.
Oczywiście nie może tego powiedzieć Mickeyowi.
Zabrzmiałoby to idiotycznie. Dziwacznie. Ale to prawda.
Zawsze Sammy. Nawet gdy nadciągał koniec świata. Archie
przez czterdzieści lat nigdy nie podjął
bez niego żadnej decyzji. Stary, poczciwy Sam. Sam,
przyjaciel na dobre i na złe.
-… i jeśli można o kimś powiedzieć, że przypada mu lwia
część zasług dla tego cudu, który mają państwo przed sobą, to
jest tym kimś doktor Marc-Pierre Ferret. Niezwykły człowiek i
wielki…
Każda chwila rozgrywa się dwukrotnie: od wewnątrz i na
zewnątrz - i są to dwie różne historie. Archie rozpoznaje
nazwisko, mgliście je sobie przypomina, gdzieś tam w środku,
ale w tym samym momencie już wykręca się na krześle, żeby
zobaczyć, czy Samad wrócił na salę. Nie widzi go. Zamiast
tego dostrzega Millata, który wygląda jakoś dziwnie.
Zdecydowanie dziwnie. Kiwa się na krześle, więc Archie nie
może napotkać jego wzroku, żeby zadać mu nieme pytanie:
„Co z tobą, chłopcze?”. Oczy Millata utkwione są w czymś
nieruchomo i kiedy Archie podąża za jego wzrokiem, natrafia
na ten sam osobliwy widok: na starca płaczącego z dumy.
Płaczącego czerwonymi łzami. I te łzy Archie rozpoznaje.
Ale najpierw rozpoznaje je Samad. Kapitan Samad Miah,
który właśnie wszedł
bezszelestnie przez nowoczesne drzwi uruchamiane
bezszmerowym mechanizmem. Kapitan Samad Miah, który
zatrzymuje się na moment w progu, patrzy przez swoje szkła
do czytania, i uświadamia sobie, że przez pięćdziesiąt lat był
oszukiwany przez swego jedynego na świecie przyjaciela. Że
fundament ich przyjaźni to nie solidny materiał, ale marcepan
i bańki mydlane. Że Archibald Jones jest bardziej złożony, niż
on sobie kiedykolwiek wyobrażał.
Uświadamia sobie to wszystko w jednej chwili, niczym w
kulminacji tandetnego hinduskiego musicalu. A potem z jakąś
wstrętną satysfakcją dociera do podstawowej prawdy, do
denouement dramatu: ten incydent zwiąże nas, starych
chłopów, na następne czterdzieści lat.
Jest to historia, która kończy wszelkie historie. Dar, który
otrzymuje się wciąż od nowa.
- Archibald! - Samad odwraca się od doktora i patrzy w stronę
swojego porucznika, a z jego ust wydobywa się krótki, głośny,
histeryczny śmiech; czuje się jak młoda mężatka, która
doznaje olśnienia, idealnie rozszyfrowując małżonka akurat w
chwili, kiedy wszystko między nimi się zmieniło. - Ty
fałszywy, pieprzony sukinsyński oszuście, ty misa mata,
bhain-chute, shora-batcha, syut morani, haraam jadda…
Samad przechodzi na bezładny bengalski żargon, zaludniony
barwnymi postaciami łgarzy, zboków pieprzących własne
siostry, świńskich braci i sióstr, typów, co robią minetę
własnym matkom…
Ale wcześniej, a przynajmniej równocześnie z jego
wybuchem, gdy ogłupiała publiczność patrzy na tego starego,
brązowoskórego faceta wrzeszczącego na starego białego
faceta w jakimś obcym języku, Archie wyczuwa, że dzieje się
coś jeszcze, że w przestrzeni, w której się znajduje, nastąpiło
jakieś ogólne poruszenie (zauważa młodych Indusów na końcu
sali, ludzi siedzących obok Josha, Irie, która niczym sędzia na
meczu tenisowym wodzi wzrokiem od Millata do Magida), i
widzi, że Millat go ubiegnie, bo wykonuje gwałtowny ruch,
zupełnie jak Mangal Pandę; Archie widział takie rzeczy w
telewizji, widział także w rzeczywistości, i wie, co taki ruch
oznacza, więc wstaje. I rzuca się do przodu.
Gdy zatem pojawia się pistolet, Archie jest na miejscu, bez
monety, która pomogłaby mu podjąć decyzję, zanim Samad
zdoła go powstrzymać, bez żadnego alibi, jest między decyzją
Millata i jego celem, jak ów ułamek sekundy pomiędzy myślą
a mową, jak krótki -
niczym błysk - przypływ wspomnień lub żalu.
W pewnym miejscu w ciemnościach zatrzymali się w swoim
marszu przez równinę i Archie pchnął doktora do przodu,
ustawiając go tak, żeby móc go widzieć.
- Stój - powiedział, kiedy doktor nieopatrznie wszedł w krąg
światła księżyca. - Stój, cholera, w tym miejscu.
Bo chciał widzieć zio ucieleśnione, zło w stanie czystym;
doznać objawienia.
Odczuwał potrzebę zobaczenia zła - żeby móc postępować
według wcześniej powziętego planu. Ale doktor strasznie się
kulił i wyglądał na wycieńczonego. Twarz miał zalaną
jasnoczerwoną krwią, jakby już było po wszystkim. Archie
nigdy nie widział człowieka tak zmiętego, tak całkowicie
zeszmaconego. Francuz wyglądał tak, jakby zupełnie wypuścił
wiatr z żagli. Archiego korciło, żeby mu powiedzieć, że
wygląda tak, jak on, Archie, się czuje, bo jeśli istniał jakiś
materialny ekwiwalent jego pulsującego bólu głowy i
poalkoholowych mdłości, to stał on właśnie przed nim. Żaden
z nich jednak nie przemówił; stali tylko przez chwilę, patrząc
na siebie wzajemnie ponad nabitym karabinem. Archie odniósł
dziwne wrażenie, że mógłby złożyć tego człowieka, zamiast
go zabijać. Złożyć i wsunąć do kieszeni.
- Niech pan posłucha, jest mi przykro - powiedział z
desperacją po trzydziestu długich sekundach milczenia. -
Wojna się skończyła. Osobiście nie mam nic przeciwko
panu… ale mój przyjaciel, Sam… no, jestem w trudnym
położeniu. Tak to wygląda.
Doktor zamrugał oczami; robił wrażenie, jakby usiłował
uspokoić oddech. W końcu powiedział czerwonymi od
własnej krwi ustami:
- Kiedy tu szliśmy… powiedział pan, że mogę błagać o
życie…? Trzymając ręce założone na karku, wykonał ruch,
jakby zamierzał paść na kolana, ale Archie potrząsnął
głową i wystękał:
- Wiem, co powiedziałem… ale nie ma… po prostu lepiej,
jeśli… - wykonał gest imitujący naciśnięcie spustu i
szarpnięcie karabinu. - Nie sądzi pan? To znaczy łatwiej…
ogólnie biorąc.
Doktor otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale
Archie znów potrząsnął
głową.
- Nigdy dotąd tego nie robiłem i jestem trochę… podcięty,
szczerze mówiąc… całkiem sporo wypiłem… a to wcale nie
ułatwia… pan będzie mówił, a ja nic z tego nie zrozumiem,
więc…
Podniósł ramiona, aż znalazły się w jednej linii z czołem
doktora, wycelował i zamknął oczy.
Głos doktora podskoczył o oktawę wyżej.
- Mogę zapalić?
I właśnie w tym momencie wszystko się posypało. Tak jak w
przypadku Mangala Pandę. Archie powinien był zastrzelić
faceta na miejscu. Prawdopodobnie. Ale zamiast tego otworzył
oczy i zobaczył, jak jego przyszła ofiara gmera w kieszeni na
piersi i z trudem wyciąga pomiętą paczkę papierosów i
pudełko zapałek.
- Czy mogę? Proszę. Zanim…
Archie wypuścił nosem całe powietrze, jakiego nabrał w
płuca, żeby zabić człowieka.
- Nie mogę odmówić ostatniemu życzeniu - powiedział, bo
oglądał filmy. - Chce pan ognia?
Doktor skinął głową. Archie potarł zapałkę, doktor pochylił
się, żeby przypalić.
- No dobrze, mów pan - powiedział Archie po chwili; nigdy
nie potrafił się oprzeć chęci prowadzenia takich jałowych
dyskusji. - Jeśli ma pan coś do powiedzenia, niech pan mówi.
Nie będę tu tkwił całą noc.
- Mogę mówić? Chce pan ze mną porozmawiać?
- Nie powiedziałem, że będziemy rozmawiać - rzekł Archie
szorstko. Taka właśnie była taktyka filmowych hitlerowców (a
kto jak kto, ale Archie dobrze to wiedział; przez cztery
pierwsze lata wojny oglądał w kółko filmy o hitlerowcach w
kinie Odeon), zawsze próbowali wyjść z opresji, kołując
człowieka gadaniną. - Powiedziałem tylko, że pan może
mówić, a potem pana zabiję.
- No tak, oczywiście.
Doktor otarł twarz rękawem i spojrzał z zaciekawieniem na
młodego żołnierza, chcąc się upewnić, czy ten mówi serio.
- No więc panie… panie… - doktor zamilkł na sekundę z
półotwartymi ustami, spodziewając się, że tu padnie jakieś
nazwisko, ale Archie się nie odezwał. - A więc poruczniku,
wygląda na to, że ma pan coś w rodzaju… moralnego
dylematu.
Archie nie wiedział, co znaczy słowo „dylemat”. Kojarzyło
mu się z dylami i czymś matowym. Zdezorientowany,
powiedział to, co zawsze mówił w takich sytuacjach.
- Gadanie!
- No tak. Tak… - powiedział doktor Sick, nabierając pewności
siebie; minęła już cała minuta, a on wciąż żył. - Wydaje mi się,
że jest pan w rozterce. Z jednej strony… nie wierzę, że chce
mnie pan zabić.
Archie nastroszył się.
- Słuchaj no, słoneczko…
- A z drugiej, przyrzekł pan swojemu nadgorliwemu
przyjacielowi, że pan to zrobi.
Ale jest jeszcze coś.
Doktor bezwiednie pukał drżącym palcem w papierosa; Archie
przyglądał się, jak popiół, prósząc niczym szary śnieg, opada
mu na buty.
- Z jednej strony ma pan obowiązek wobec… wobec swojej
ojczyzny i musi pan dochować wierności temu, co uważa pan
za słuszne. Z drugiej strony ja jestem człowiekiem.
Mówię do pana. Oddycham i krwawię tak samo jak pan. I nie
ma pan pewności, jakim właściwie jestem człowiekiem. Zna
mnie pan tylko ze słyszenia. Rozumiem więc pański problem.
- Ja nie mam żadnego problemu. To pan ma problemy,
słoneczko.
- A jednak, choć nie jestem pańskim przyjacielem, ma pan
pewne obowiązki także wobec mnie, bo jestem człowiekiem.
Myślę, że stanął pan wobec konfliktu tych różnych
powinności. Uważam, że znalazł się pan w bardzo
interesującej sytuacji.
Archie postąpił krok do przodu; trzymał teraz lufę karabinu
tuż przy skroni doktora.
- Skończył pan?
Doktor próbował odpowiedzieć „tak”, ale tylko się zająknął.
- To dobrze.
- Chwileczkę! Bardzo proszę. Czy zna pan Sartre’a? Archie
westchnął, zniecierpliwiony.
- Nie, nie, nie - nie mamy żadnych wspólnych znajomych ani
przyjaciół - i to na pewno, bo ja mam tylko jednego
przyjaciela i on nazywa się Ick-ball. Pan posłucha, muszę pana
zabić. Jest mi przykro z tego powodu, ale…
- To nie przyjaciel. Filozof. Sartre. Monsieur]. P.
- Kto? - zapytał zdenerwowany Archie podejrzliwie.
-”Wygląda mi na jakiegoś Francuza.
- Bo on jest Francuzem. Wielkim Francuzem. Poznałem go w
1941 roku, kiedy siedział w więzieniu. Podczas naszego
spotkania przedstawił mi problem podobny, jak sądzę, do
pańskiego.
- Mów pan - powiedział Archie powoli. Prawdę mówiąc,
przydałaby mu się jakaś pomoc.
- Problem polegał na tym - ciągnął doktor, próbując
zapanować nad przyśpieszonym oddechem i pocąc się tak, że
w zagłębieniach obojczyków zebrały mu się dwie małe kałuże
-
że pewien młody francuski student musiał opiekować się
chorą matką w Paryżu, ale jednocześnie powinien był udać się
do Anglii, aby stamtąd pomagać ruchowi oporu w walce z
nazistami. No i, pamiętając, że są różnego rodzaju powinności
- powinno się na przykład łożyć na cele dobroczynne, ale nie
za-wsze się to robi, bo jest to swego rodzaju ideał, ale nie
przymus-a więc pamiętając o tym, co powinien był zrobić?
Archie skrzywił się ironicznie.
- Cholernie głupie pytanie. Pan się zastanowi. - Mówiąc,
gestykulował tak, że lufa odsunęła się od głowy doktora i teraz
stukała jego samego w skroń. - W ostatecznym rozrachunku
wybierze to, na czym bardziej mu zależy. Albo kocha
ojczyznę, albo swoją staruszkę.
- Ale co, jeśli zależy mu w równym stopniu na tym i na tym?
To znaczy na ojczyźnie i na „staruszce”? Co, jeśli jego
obowiązkiem jest i to, i to?
Archie pozostawał niewzruszony.
- No to powinien wybrać jedno i jakoś z tym żyć.
- Ten Francuz był podobnego zdania - powiedział doktor,
usiłując się uśmiechnąć. -
Jeśli żaden z imperatywów nie może przeważyć, wybierz
jeden i, jak to pan powiedział, żyj z tym jakoś. Człowiek w
końcu kreuje sam siebie. I jest odpowiedzialny za to, co
stworzy.
- No tak. Koniec rozmowy.
Archie stanął w rozkroku, zaparł się, przygotowany na
kopnięcie kolby - i jeszcze raz podniósł karabin.
- Ale… ale pomyśl proszę, przyjacielu, spróbuj się zastanowić
- doktor padł na kolana, wzniecając obłok kurzu, który wzbił
się i opadł jak westchnienie.
- Wstawaj - powiedział zdławionym głosem Archie,
przerażony widokiem strużek krwi płynącej z oczu doktora,
ręki czepiającej się jego nogi i ust, które przywarły do jego
buta. - Proszę, nie trzeba…
Doktor podjął go pod kolana.
- Pomyśl, proszę, wszystko się może zdarzyć… mogę jeszcze
odkupić swoje winy…
albo ty możesz się mylić - twoja decyzja może powrócić do
ciebie, jak decyzja Edypa wróciła do niego w postaci
straszliwego okaleczenia! Nie możesz mieć pewności!
Archie chwycił doktora za chude ramię, podniósł go jednym
szarpnięciem i zaczął
wrzeszczeć:
- Słuchaj, facet. Wkurzyłeś mnie teraz. Ja nie jestem żadną
cholerną wróżką. O ile mi wiadomo, jutro może być koniec
świata. A ja muszę to zrobić dziś. Sam na mnie czeka.
Proszę - dodał po chwili, bo ręce zaczęły mu się trząść i czul
że słabnie w swym postanowieniu. - Przestań gadać. Ja nie
jestem wróżką.
Ale doktor znów osunął się na kolana, bezwładnie jak kukła.
- Nie… nie… nie jesteśmy wróżkami. Nigdy bym nie
pomyślał, że zginę z ręki dziecka… Pierwszy List do
Koryntian, rozdział trzynasty, werset ósmy:… „bo jeśli są
proroctwa, przeminą; jeśli języki, ustaną, jeśli wiedza,
wniwecz się obróci. Bo cząstkowa jest nasza wiedza i
cząstkowe nasze prorokowanie. Lecz gdy nastanie
doskonałość, to, co cząstkowe, przeminie”. Ale kiedy nastanie
doskonałość? Jeśli chodzi o mnie, jestem już zmęczony
czekaniem. To takie straszne wiedzieć tylko część. Straszną
jest rzeczą nie móc osiągnąć doskonałości, ludzkiej
doskonałości, kiedy to takie łatwe. - Doktor podniósł się z
kolan i wyciągnął ręce do Archiego, ale ten cofnął się o krok. -
Gdybyśmy tylko mieli odwagę podjęcia decyzji, które muszą
być podjęte… wyboru pomiędzy tymi zasługującymi na
zbawienie a całą resztą… Czy to zbrodnia pragnąć…
- Proszę… proszę - powtarzał Archie, zawstydzony tym, że
płacze, nie krwią, jak doktor, ale wielkimi jak groch,
przezroczystymi i słonymi łzami. - Nie ruszaj się. Przestań
mówić. Proszę.
- Myślę o tym przewrotnym Niemcu, Friedrichu. Wyobraź
sobie świat bez początku i bez końca, chłopcze. - Wypluł to
ostatnie słowo i zamieniło się ono natychmiast w złodzieja,
który zakłócił panującą równowagę sił, kradnąc ich resztki,
jakie pozostały jeszcze w Archiem i rzucając je na wiatr. -
Wyobraź sobie, jeśli potrafisz, że wszelkie zdarzenia
powtarzają się nieustannie, rozgrywają się w nieskończoność,
tak jak to było zawsze…
- Stój tam, gdzie stoisz, kurwa!
- Wyobraź sobie tę wojnę, jak powtarza się tysiące razy…
- Nie, dzięki - powiedział Archie, dławiąc się łzami. -
Wystarczy ten pierwszy raz.
- Ja nie mówię serio. To test. Tylko ci, którzy są dostatecznie
silni i pozytywnie nastawieni do życia, którzy je afirmują -
nawet jeśli wszystko miałoby się bez przerwy powtarzać -
mają wszystko, czego potrzeba, żeby móc znieść najgorszą
ciemność. Ja widzę te rzeczy, które zrobiłem, widzę, jak
powtarzają się w nieskończoność. Jestem jednym z tych,
którzy są silni. Ale ty do nich nie należysz…
- Przestań mówić, błagam, bo nie mogę…
- Od twojej decyzji zależy, Archie - powiedział doktor Sick,
zdradzając się z tym, że od samego początku zna imię chłopca
i czekał tylko, żeby wykorzystać tę wiedzę w chwili, gdy da to
najmocniejszy efekt - czy będziesz mógł patrzeć, jak to, co
teraz zrobisz, powtarza się bez przerwy przez całą wieczność.
Zniesiesz to?
- Mam monetę! - zawołał, wręcz wrzasnął z radością Archie,
bo właśnie sobie przypomniał, że ją ma. - Mam monetę!
Doktor Sick wyglądał na zdezorientowanego; przestał iść w
jego stronę.
- Ha! Mam monetę, ty sukinsynu. Ha! Niech cię diabli!
Jeszcze jeden krok. Ręce wyciągnięte, dłonie odwrócone
wewnętrzną stroną na wierzch, niewinne.
- Nie zbliżaj się. Stój tam, gdzie stoisz. Dobrze. Tak właśnie
zrobimy. Dość gadania.
Odstawię karabin tutaj… powoli… o, tak. - Archie przykucnął
i położył karabin na ziemi, prawie dokładnie pomiędzy nimi. -
Żebyś wiedział, że możesz mi zaufać. Ja dotrzymuję słowa. A
teraz rzucę tę monetę. I jeśli będzie orzeł, zabiję cię,
- Ale… - zaczął doktor Sick i Arenie po raz pierwszy zobaczył
coś na kształt prawdziwego strachu w jego oczach, takiego
samego strachu, jaki on odczuwał cały czas z taką
intensywnością, że niemal odbierało mu mowę.
- A jeśli reszka, to nie zabiję. Nie, nie chcę o tym rozmawiać.
Nie jestem, prawdę mówiąc, wielkim myślicielem. To
najlepsze wyjście, jakie mogę zaproponować. No więc
rzucam! - Moneta wystrzeliła w górę i zamigotała, jak to
zawsze czynią monety w idealnym świecie, na przemian
błyskając i gasnąc tyle razy, że wystarczy tego, żeby
człowieka zahipnotyzować. W pewnej fazie triumfalnego
wzlotu zaczęła zataczać łuk, potem dziwnie zboczyła i
Archibald uprzytomnił sobie, że pieniążek nie wraca, ale leci
gdzieś daleko, bardzo daleko za niego, więc odwrócił się, żeby
zobaczyć, jak moneta ląduje w piachu. Schylał się właśnie,
żeby ją podnieść, kiedy huknął strzał i Archie poczuł piekielny
ból w prawym udzie.
Spojrzał w dół. Krew. Pocisk przeszedł na wylot, nie
naruszając kości, ale w nodze pozostał
odłamek, który utkwił głęboko w ciele. Ból był dojmujący i
jednocześnie dziwnie nierealny.
Archie odwrócił się, żeby spojrzeć na doktora Sieka, zgiętego
w pół, z karabinem zwisającym bezwładnie w prawej ręce.
- DlaczegoŚ to zrobił, do kurwy nędzy? - zawołał z
wściekłością, wyrywając doktorowi karabin gwałtownie i
jednocześnie bez wysiłku. - Jest reszka. Widzisz? Jest reszka.
Patrz. Reszka. To była reszka!
*
A więc Archie znajduje się tam, na trajektorii lotu pocisku, ma
2a chwilę zrobić coś niezwykłego, nawet jak dla telewizji: po
raz drugi ocalić życie temu samemu człowiekowi i to w
sposób wcale nie bardziej sensowny niż za pierwszym razem.
Strasznie grząska sprawa, ten numer z ocalaniem życia. Cata
sala patrzy ze zgrozą, jak pocisk trafia w udo, prosto w kość
udową, jak Archie wykonuje nieco teatralny piruet i pada
prosto na szklaną gablotę z myszą.
Odłamki szkta zasypują całą scenkę tego kabaretu. Co za
widowisko! Gdyby to było w telewizji, usłyszelibyśmy w tym
miejscu solo saksofonu i pojawiłyby się napisy końcowe.
Ale najpierw finał. Bo wydaje się, że bez względu na to, co o
tym sądzicie, musi zostać odegrany, nawet jeśli, podobnie jak
w przypadku odzyskania niepodległości przez Indie czy
Jamajkę, podpisywania traktatów pokojowych lub przybijania
statków pasażerskich do portu, koniec jest po prostu
początkiem jeszcze dłuższej historii. Ta sama reprezentatywna
grupa, która wybierała kolory do tej sali, dywan, krój czcionek
do plakatów, bez wątpienia postawiłaby krzyżyk w okienku,
przy którym jest pytanie, czy chcą obejrzeć rzecz do końca…
Pewnym określonym składem charakteryzuje się też grupa
ludzi, którzy chcieliby usłyszeć zeznania naocznych
świadków, rozpoznających w napastniku równie często
Magida jak Millata, przesłuchać mylące zapisy, obejrzeć
nagrane na kasetach wideo zeznania niechętnej do ich
składania ofiary i zainteresowanych rodzin i poznać wszystko
to, co tak zagmatwało sprawę, że sędzia dał za wygraną i
skazał na czterysta godzin prac społecznych obu bliźniaków,
oni zaś przepracowali je oczywiście przy realizacji nowego
ogrodniczego projektu Joyce, wielkiego milenijnego parku na
nabrzeżu Tamizy…
Czy to rzeczywiście młode, wykształcone kobiety w wieku od
osiemnastu do trzydziestu dwóch lat chciałyby zdobyć siedem
lat później amatorską fotkę Irie, Joshui i Hortense siedzących
na plaży nad Morzem Karaibskim (bo Irie i Joshua zostali w
końcu kochankami; nie da się zbyt długo unikać
przeznaczenia), podczas gdy nieposiadająca „ojca” córeczka
Irie wysyłała czułe pocztówki do złego wujka Millata i
dobrego wujka Magida, wolna jak Pinokio odcięty od
ojcowskich sznurków? I czy możliwe, że to głównie
kryminaliści i starsi ludzie robili zakłady, kto wygra w
blackjacka, w którego grali Alsana i Samad, Archie i Clara u
O’Connella trzydziestego pierwszego grudnia 1999, tego
historycznego wieczoru, kiedy Abdul-Mickey otworzył
wreszcie podwoje swego lokalu dla kobiet?
Opowiadanie takich i podobnych bajek byłoby jednak
upowszechnianiem mitu, wrednego kłamstwa, że przeszłość
jest zawsze pełna napięcia, a przyszłość doskonała. A
tymczasem Archie wie, że tak nie jest. I że nigdy tak nie było.
Byłoby jednak rzeczą interesującą przyjrzeć się najpierw
(przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji) sytuacji bieżącej i
dokonać podziału gapiów na dwie grupy: na tych, których
wzrok spoczął na krwawiącym mężczyźnie leżącym
bezwładnie na stole, i na tych, którzy śledzili ucieczkę małej,
brązowej, zbuntowanej myszy. Archie na przykład
obserwował
mysz. Patrzył, jak stworzonko zastyga na sekundę z
zadowoloną miną, jakby tego właśnie się spodziewało.
Patrzył, jak czmycha, przebiegając przez jego rękę. Patrzył,
jak gna po stole, wymykając się tym, którzy próbują je
przygwoździć. Widział, jak zeskakuje ze stołu i znika w
wywietrzniku. Wiej, bracie! - zawołał w duchu.
Zadie Smith (ur. 1975 r),
córka imigrantki z Jamajki i Anglika, mieszkająca w
Londynie. Opublikowane w 25.
roku życia Biale zęby przyniosły jej uznanie krytyki i
czytelników. Książka zdobyła wiele nagród (m.in. The
Guardian First Book Award, Whitbread Prize), została
przetłumaczona na 25 języki, a jej nakład w Wielkiej Brytanii
przekroczył milion egzemplarzy.
Jeden z najgłośniejszych i najbardziej zadziwiających
debiutów ostatnich lat. Pełna epickiego rozmachu powieść o
losach trzech rodzin - imigrantów i Anglików - mieszkających
w Londynie.
Bohaterami powieści są: Archie, czterdziestosiedmioletr
Anglik, życiowy nieudacznik, który wszelkie decyzje
podejmuje, rzucając monetę; przybyły z Bangladeszu Samad,
który walcząc z własnymi słabościami, za wszelką cenę stara
się zachować religijną tożsamość; zwariowany naukowiec
Marcus Chalfen, pracujący l nad projektem o szumnej nazwie
Mysz Przyszłości ©, | ich żony, przyjaciele i dzieci…
Misterna, przemyślana w każdym szczególe konstrukcja,
jędrny, „buzujący” język oraz znakomicie nakreślone,
wyraziste postaci sprawiają, że Biale zęby czyta się jednym
tchem. W powieściowym mikroświecie jak w lustrze odbijają
się najważniejsze zagadnienia współczesności: problem
tolerancji, asymilacji, fundamentalizmu i manipulacji
genetycznych.
Młoda autorka znalazła na mówienie o tych sprawach własny
sposób - z pozoru bardzo zabawny, chwilami wręcz
groteskowy - w istocie zaś dojrzały i mądry.
„Ta książka to zdumiewająco dojrzały debiut, zabawny i
poważny, a autorka ma wyrazisty, rozpoznawalny styl
rasowego pisarza. Czytałem Białe zęby z ogromną j
przyjemnością i sporym uznaniem.
To powieść z pazurem”.
Salman Rushdie

You might also like