W Rzeczy Samej

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 293

Spis treści

WSTĘP.......................................................................... 6
STAL........................................................................... 19
NIEZWYCIĘŻONA...............................................................20
PAPIER.......................................................................43
ZAUFANY..............................................................................44
BETON........................................................................ 80
FUNDAMENTALNY............................................................81
CZEKOLADA...........................................................105
PRZEPYSZNA.....................................................................106
PIANKA.................................................................... 128
ZDUMIEWAJĄCA..............................................................129
PTASTIK..................................................................153
WYŚNIONY........................................................................154
SZKŁO......................................................................184
NIEWIDZIALNE................................................................185
GRAFIT....................................................................207
NIEZŁOMNY......................................................................208
PORCELANA...........................................................232
WYRAFINOWANA...........................................................233
IMPLANT.................................................................251
NIEŚMIERTELNY..............................................................252
PODSUMOWANIE..................................................274
PODZIĘKOWANIA.................................................289
NOTY DO ZDJĘĆ.....................................................292
LEKTURY UZUPEŁNIAJĄCE..................................294
Dla Ruby, Lazio i Idy
WSTĘP
Stałem w wagonie metra, krwawiłem z rozcięcia, które zo-
stanie później opisane jako trzynastocentymetrowa rana
zadana ostrym narzędziem, i zastanawiałem się, co robić.
Był maj 1985 roku. Właśnie wbiegłem do wagonu londyń-
skiego metra. Drzwi zamknęły się tuż przed nosem napast-
nika, lecz nie zdążyłem uskoczyć przed jego ostrzem, które
ugodziło mnie w plecy. Rana piekła jak wyjątkowo wredne
zacięcie papierem, ale nie miałem pojęcia, jak bardzo jest
poważna. Ponieważ byłem wówczas angielskim ucznia-
kiem, poczucie wstydu przeważyło nad zdrowym rozsąd-
kiem, więc zamiast wołać o pomoc, uznałem, że najlepiej
zrobię, jeśli usiądę i pojadę do domu. I w ten właśnie kurio-
zalny sposób postąpiłem.
By oderwać myśli od bólu i niepokojącego uczucia, że
krew cieknie mi po plecach, próbowałem sobie poukładać
to, co właściwie zaszło. Napastnik podszedł do mnie na pe-
ronie i zażądał pieniędzy. Gdy odmówiłem, stanął nieprzy-
jemnie blisko i spoglądając w dół, powiedział, że ma nóż.
Drobinki jego śliny pryskały mi na okulary, kiedy mówił.
Powiodłem wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyłem, że
dłoń ma wciśniętą do kieszeni niebieskiej bluzy. Miałem
przeczucie, że facet wypycha materiał palcem, a nie nożem.
W dodatku, myślałem dalej, jeśli nawet ma nóż tak mały, że
mieści się w kieszeni, to jego ostrze nie zrobi mi większej
krzywdy. Sam posiadałem kilka scyzoryków i wiedziałem,
że raczej nie przecięłyby kilku warstw odzieży. Miałem na
sobie skórzaną kurtkę (moją wielką dumę), szarą wełnianą
marynarkę z herbem szkoły, wiskozowy sweter w serek,
białą koszulę i kamizelkę z bawełny oraz obowiązkowy pa-
siasty krawat. W mojej głowie w jednej chwili powstał plan
– zagadam napastnika, a tuż przed zamknięciem drzwi ode-
pchnę go na bok i wskoczę do wagonu. Widziałem kątem
oka, że pociąg już wjeżdża na stację, i byłem przekonany, że
typek nie zdąży zareagować.
Co zabawne, w jednej kwestii się nie pomyliłem – on
rzeczywiście nie miał noża. W kieszeni trzymał owinięty
taśmą nożyk techniczny. Kawałek stali nie większy niż zna-
czek pocztowy za jednym zamachem bez trudu przeciął
pięć warstw ubrań, naskórek i skórę. Gdy później zobaczy-
łem tę broń na komisariacie, byłem zauroczony. Oczywi-
ście widziałem już wcześniej nożyki techniczne i brzytwy,
ale raptem zdałem sobie sprawę, że nic o nich nie wiem.
Dopiero zaczynałem się golić i ostrza tego rodzaju widywa-
łem tylko w maszynkach firmy Bic, opakowane w przyja-
zny, pomarańczowy plastik. Gdy policjanci pytali mnie, czy
widziałem już tę broń, ktoś potrącił stolik i broń napastnika
zakołysała się, błyskając wielobarwnymi refleksami. Ostrze
wciąż było nieskazitelne, jakby cięcie, które zadano nim
parę godzin wcześniej, wcale go nie stępiło.
Gdy później wypełniałem policyjny formularz, moi za-
niepokojeni rodzice siedzieli obok mnie i zastanawiali się,
dlaczego się waham. Czy zapomniałem, jak się nazywam i
gdzie mieszkam? Ja tymczasem jak zahipnotyzowany wpa-
trywałem się w zszywkę widoczną na pierwszej stronie pli-
ku dokumentów. Byłem pewny, że ona także jest zrobiona
ze stali. Ta zwyczajna drobinka srebrzystego metalu spraw-
nie i dokładnie przebiła się przez szereg warstw papieru.
Przypatrzyłem się zszywce z drugiej strony. Jej końcówki
były równo zagięte i mocno spajały kartki. Nawet jubiler
nie potrafiłby zrobić tego lepiej. (Później dowiedziałem się,
że pierwszy zszywacz wykonano ręcznie dla Ludwika XV, a
na każdej zszywce umieszczono królewskie insygnia. Kto
by pomyślał, że zszywacze mają błękitną krew?). „Niezwy-
kła” – powiedziałem, pokazując zszywkę rodzicom. Popa-
trzyli po sobie wyraźnie zmartwieni, sądząc, że jestem w
szoku.
Zapewne mieli rację. Tak czy inaczej, działo się coś bar-
dzo szczególnego. Rodziło się moje obsesyjne zainteresowa-
nie materiałami. Zaczęło się od stali. Nagle dostrzegłem jej
wszechobecność – jeśli patrzeć uważnie, można ją znaleźć
dosłownie wszędzie. Zobaczyłem, że jest w kulce na końcu
długopisu, którym wypełniałem policyjny formularz.
Dźwięczała, gdy ojciec, wyczekując, przesuwał w palcach
breloczek. Później otuliła nas jak ochronna skorupa i po-
wiozła do domu – karoseria samochodu była zrobiona ze
stali nie grubszej niż tektura pocztówkowa. Miałem dziwne
wrażenie, że nasz zwykle bardzo hałaśliwy mini stara się
zachowywać jak najciszej, jakby chciał przeprosić mnie za
ranę zadaną przez stal, z której sam jest zbudowany. Kiedy
wróciliśmy do domu, usiadłem obok taty przy kuchennym
stole i w milczeniu jedliśmy ugotowaną przez mamę zupę.
Nagle zamarłem w bezruchu, uświadomiwszy sobie, że na-
wet w ustach mam kawałek stali. Przełknąłem łyk zupy,
possałem łyżkę, po czym wyjąłem ją z ust. Była tak błysz-
cząca, że widziałem w niej swoje skrzywione odbicie. „Co to
za materiał? – spytałem, pokazując łyżkę tacie. – Dlaczego w
ogóle nie ma smaku?”. Znów włożyłem ją do ust i zacząłem
gorliwie ssać.
Przyszło mi wtedy do głowy milion pytań. Jak to możli-
we, że ten materiał oddaje nam takie usługi, a mimo to pra-
wie w ogóle o nim nie rozmawiamy? To nieożywiony boha-
ter naszego życia. Wkładamy go do ust, pozbywamy się z
jego pomocą niechcianych włosów, robimy z niego auta –
jest naszym najwierniejszym przyjacielem, a my prawie w
ogóle nie wiemy, czemu zawdzięcza swoje właściwości.
Dlaczego brzytwa tnie, a zszywka się zgina? Dlaczego meta-
le błyszczą? Czemu, dajmy na to, szkło jest przezroczyste?
Dlaczego czekolada jest taka smaczna? Co sprawia, że każdy
materiał wygląda i zachowuje się w taki a nie inny sposób?
Od czasu napaści w metrze poświęciłem mnóstwo cza-
su na oddawanie się swojej obsesji na punkcie materiałów.
Studiowałem materiałoznawstwo w Oksfordzie, zrobi-
łem doktorat na temat stopów używanych do budowy sil-
ników odrzutowych i pracowałem jako badacz oraz inży-
nier materiałowy w najbardziej zaawansowanych tech-
nicznie laboratoriach świata. Moja fascynacja materiałami
z biegiem czasu rosła, podobnie jak moja kolekcja ich nie-
zwykłych próbek. Próbki te weszły niedawno w skład boga-
tej biblioteki materiałowej, którą stworzyłem wraz z przy-
jaciółmi i współpracownikami: Zoe Laughlin oraz Marti-
nem Conreenem. Niektóre z nich – na przykład kawałek
zrobionego przez NASA aerożelu składającego się w 99,8%
z powietrza i przypominającego zestalony dym – wyglądają
niesamowicie egzotycznie, inne – na przykład szkło urano-
we, które znalazłem w zakamarkach australijskiego sklepu
z antykami – są radioaktywne. Mamy też absurdalnie cięż-
kie sztabki wolframu odlane z wielkim trudem z minerału
zwanego wolframitem. Niektóre obiekty wydają się zupeł-
nie zwyczajne, ale mają ukryty sekret – zalicza się do nich
na przykład samonaprawiający się beton. Nasza licząca po-
nad tysiąc eksponatów biblioteka to zbiór składników, z
których zbudowany jest cały świat, począwszy od domów,
przez ubrania, po dzieła sztuki. Obecnie znajduje się ona w
Institute of Making przy University College London. Korzy-
stając z zebranych w niej materiałów, można by raz jeszcze
zbudować naszą cywilizację. Lub ją zniszczyć.
Istnieje jednak inny, znacznie bogatszy i coraz szybciej
rosnący zbiór milionów materiałów – to świat ludzi. Spójrz-
cie na zdjęcie na następnej stronie. Przedstawia mnie piją-
cego herbatę na dachu mojego bloku.
W zasadzie ta fotografia niczym się nie wyróżnia, lecz
jeśli przyjrzeć się jej uważnie, zauważymy, że prezentuje
cały katalog materiałów, z których zrobiona jest nasza cy-
wilizacja.
Te rzeczy są ważne. Gdyby usunąć beton, szkło, tkani-
ny, metal i inne materiały, człowiek z fotografii zawisłby
nagi w pustce. Uważamy się za cywilizowanych, a nasza
cywilizacja opiera się w dużej mierze na dobrach material-
nych. Bez nich czekałaby nas taka sama walka o przetrwa-
nie, jaką toczą zwierzęta. Tym, co pozwala nam zachowy-
wać się po ludzku, są więc między innymi ubrania, domy,
miasta i wszystkie inne rzeczy, którym nadajemy sens za
pomocą obyczaju i języka. (Unaocznia to zwłaszcza widok
obszarów po katastrofie). Świat materii nie jest po prostu
zbiorem technicznych i kulturowych gadżetów – to część
nas samych. Wynaleźliśmy te rzeczy, zrobiliśmy je, a one w
zamian czynią nas tym, kim jesteśmy.
Wielkie znaczenie przypisywane materiałom odzwier-
ciedla się w nazwach epok cywilizacyjnych (epoka kamie-
nia, brązu, żelaza...). Każda kolejna era została zapoczątko-
wana wprowadzeniem nowego materiału. Tworzywem de-
finiującym epokę wiktoriańską była stal, która pozwoliła
inżynierom rozwinąć skrzydła w realizacji marzeń o budo-
waniu wiszących mostów, linii kolejowych, silników paro-
wych i statków oceanicznych. Wielki inżynier Isambard
Kingdom Brunei za jej pomocą przekształcił krajobraz, sie-
jąc ziarna nowoczesności. Dwudzieste stulecie uważa się
niekiedy za wiek krzemu, co ma związek z przełomem w
badaniach materiałowych, który doprowadził do powsta-
nia krzemowych układów scalonych i zapoczątkował rewo-
lucję informacyjną. W ten sposób można jednak łatwo
przeoczyć mnóstwo innych materiałów, które w nie mniej-
szym stopniu zrewolucjonizowały życie ludzi w ubiegłym
wieku. Architekci zastosowali stal strukturalną w połącze-
niu z masowo produkowanymi arkuszami szkła i zbudowa-
li wieżowce, których powstanie zaowocowało narodzinami
nowego miejskiego stylu życia. Projektanci form przemy-
słowych i kreatorzy mody zaczęli stosować plastik, co po-
zwoliło im przekształcić wnętrza, w których mieszkamy, i
ubrania, które nosimy. Z polimerów wykonano celuloid, co
zaowocowało największą od wieków zmianą w kulturze
wizualnej człowieka – powstaniem kina. Badania nad sto-
pami aluminium i superstopami niklu doprowadziły do
skonstruowania silnika odrzutowego i pozwoliły nam ta-
nio latać, co przyspieszyło proces zderzeń kulturowych.
Dzięki ceramice do zastosowań medycznych i dentystycz-
nych możemy rekonstruować nasze ciała i redefiniować
pojęcia niepełnosprawności oraz starzenia się. Samo okre-
ślenie „chirurgia plastyczna" wskazuje, że materiały są klu-
czowym elementem nowych terapii mających na celu
przywracanie zdolności fizycznych (protezy biodrowe) lub
poprawianie ciała (silikonowe implanty piersi). Wystawa
Gunthera von Hagensa Body Worlds także świadczy o wpły-
wie, jaki na kulturę mają nowe biomateriały, i skłania nas
do rozmyślań nad naszym ciałem – żywym i martwym.
Ta książka jest skierowana do wszystkich, którzy pra-
gną zagłębić się w stworzony przez nas świat tworzyw i do-
wiedzieć, skąd się wzięły, jak działają i co o nas mówią. Ma-
teriały, choć są wszechobecne, często pozostają zaskakują-
co niewidoczne. Przeważnie nie ujawniają swoich wyjątko-
wych cech i łatwo wtapiają się w tło naszego życia. Więk-
szość metali jest błyszcząca i szara. Ile osób potrafi odróż-
nić aluminium od stali? Poszczególne rodzaje drewna
znacznie się od siebie różnią, ale kto wie, dlaczego tak się
dzieje? Plastik nastręcza szczególnych trudności. Ile osób
zna różnicę między polietylenem a polipropylenem? A
przede wszystkim – dlaczego właściwie miałoby nas to
wszystko obchodzić?
Mnie obchodzi i chciałbym wam opowiedzieć, dlaczego.
Kiedy opowiada się o czymś, co jest wszechobecne, można
zacząć w dowolnym miejscu. Jako punkt wyjścia i inspira-
cja dla tej książki posłużyło mi zatem zdjęcie, które przed-
stawia mnie siedzącego na dachu bloku. Wybrałem dzie-
sięć widocznych na nim materiałów, aby opowiedzieć ich
historie. Staram się odkryć pragnienia, które stały za wyna-
lezieniem poszczególnych tworzyw, odczytuję ich właści-
wości pod kątem materiałoznawczym, z podziwem opisuję
nasze techniczne zdolności pozwalające je wytwarzać, lecz
przede wszystkim staram się pokazać, co czyni je istotny-
mi.
Poznając materiały, odkrywamy, że – podobnie jak w
świecie ludzi – zasadnicze różnice między nimi są ukryte
przed oczami wszystkich tych, którzy nie mają dostępu do
skomplikowanej aparatury badawczej. Aby zrozumieć rze-
czywistość materii, musimy porzucić ludzki wymiar do-
świadczenia i zagłębić się w wewnętrzną przestrzeń two-
rzyw. Dopiero w tej mikroskopowej skali odkrywamy, dla-
czego niektóre substancje wydzielają zapach, podczas gdy
inne są go pozbawione. Dlaczego jedne mogą przetrwać ty-
siące lat, inne zaś żółkną i rozpadają się pod wpływem słoń-
ca. Dlaczego niektóre rodzaje szkła wytrzymują uderzenie
pocisku, a inne roztrzaskują się w drobny mak wskutek le-
ciutkiego stuknięcia. Podróż w głąb tego mikroświata
ujawnia naukowe kulisy naszego jedzenia, ubrań, gadże-
tów, biżuterii – oraz oczywiście naszych ciał.
Lecz choć istotne cechy materiałów widać dopiero pod
mikroskopem, korzystamy z nich od najdawniejszych cza-
sów. Przyjrzyjmy się na przykład nitce, która jest niewiele
grubsza od włosa. Nić to wykonane ludzką ręką cieniutkie,
ledwie dostrzegalne włókno, z którego wyrabiamy liny,
koce, dywany, a przede wszystkim odzież. Tkaniny zalicza-
ją się do najwcześniejszych materiałów wytwarzanych
przez człowieka. Dżinsy czy inna część garderoby mają mi-
niaturową plecioną strukturę, której sposób wytwarzania
jest starszy niż Stonehenge. Ubrania zapewniały nam cie-
pło, ochronę oraz atrakcyjny wygląd od początku historii
ludzkości. Dziś istnieją też jednak ich technicznie zaawan-
sowane odmiany. W XX wieku nauczyliśmy się wytwarzać
skafandry kosmiczne. Robimy je z tkanin tak wytrzyma-
łych, że umożliwiają przeżycie astronautom na Księżycu.
Stworzyliśmy sztywne tekstylia do podtrzymywania
sztucznych kończyn. Ja sam natomiast szczególnie doce-
niam fakt wynalezienia odpornej na cięcie i dźganie odzie-
ży z syntetycznego mocnego materiału zwanego Kevlarem.
Ewolucja technologii materiałowych zachodząca na prze-
strzeni tysiącleci jest wątkiem, do którego będę nieustan-
nie powracał.
W każdym rozdziale zaprezentuję inny materiał i ina-
czej go pokażę. Niektórym przyjrzę się z perspektywy histo-
rycznej, innym – z nieco bardziej osobistej. Część rozdzia-
łów będzie mieć sensacyjny charakter, inne zaś – bardziej
chłodny i naukowy. W jednych skupię się na obecności da-
nego tworzywa w kulturze, podczas gdy w innych będę
mówił głównie o zdumiewających właściwościach. Moje
podejście do tematu będzie więc urozmaicone, gdyż mate-
riały i nasze relacje z nimi są po prostu zbyt różnorodne, by
można było wszystkie je omawiać w jednakowy sposób.
Materiałoznawstwo dostarcza znakomitych, konkretnych
narzędzi naukowych, które pozwalają badać tworzywo od
strony technicznej, lecz takie podejście nie wystarczy.
Wszystko jest przecież z czegoś zrobione, a ludzie, którzy
wytwarzają przedmioty i z nimi pracują – artyści, projek-
tanci, kucharze, inżynierowie, stolarze, jubilerzy, chirur-
dzy i tak dalej – na różne sposoby podchodzą do praktycz-
nych, emocjonalnych i zmysłowych właściwości używa-
nych materiałów. Pragnąłem ukazać, że cała nasza wiedza
o materiałach prowadzi do wniosku, iż są one bardzo róż-
norodne.
Rozdział o papierze składa się na przykład z wielu krót-
kich notatek. Jest tak nie tylko dlatego, że papier przybiera
rozmaite formy, lecz także dlatego, że używają go prawie
wszyscy i robią to na mnóstwo sposobów. Z kolei rozdział o
biomateriałach to wyprawa w głąb naszego ciała, czyli ma-
terii, z której sami się składamy. Ten obszar badawczy jest
dziś intensywnie kolonizowany przez materiałoznawców.
Nowe tworzywa zapoczątkowują całe nowe dziedziny bio-
niki i pozwalają rekonstruować ciało przy użyciu bioim-
plantów projektowanych w taki sposób, by „inteligentnie"
zrastały się z ciałem i krwią. Wynalazki takie mają poważ-
ne konsekwencje społeczne – zapowiadają gruntowną
zmianę naszego nastawienia do własnego ciała.
Ponieważ wszystko jest zbudowane z atomów, nie unik-
niemy rozmowy na temat rządzących nimi zasad, które
opisuje teoria zwana mechaniką kwantową. Gdy jednak
wkraczamy w mikroświat funkcji falowych i konfiguracji
elektronowych, musimy pozostawić zdrowy rozsądek za
drzwiami. Coraz więcej materiałów projektuje się od zera
na tym właśnie poziomie i są one zdolne do wykonywania
wręcz nieprawdopodobnych zadań. Krzemowe scalaki
opracowywane
z wykorzystaniem mechaniki kwantowej wprowadziły
nas w epokę informacyjną. Podobnie projektowane ogniwa
słoneczne rozwiążą być może problemy energetyczne,
sprawiając, że światło Słońca zaspokoi nasze potrzeby.
Wciąż jest to jednak kwestią przyszłości – póki co polegamy
na nafcie i węglu. Dlaczego? W tej książce staram się uka-
zać, co jeszcze nas czeka w tej dziedzinie, prezentując nowy,
obiecujący materiał, jakim jest grafen.
Podstawowym założeniem badań materiałowych jest
więc to, że zmiany dokonywane w niezwykle małej skali
przekładają się na zachowanie materiałów w wymiarze do-
strzegalnym dla człowieka. Nasi przodkowie, tworząc
nowe materiały, takie jak brąz i stal, byli świadomi tej za-
leżności, choć nie mieli mikroskopów, w których mogliby
obserwować skutki swoich poczynań. Co za wspaniała in-
tuicja! Gdy bowiem uderza się młotem w metal, zmianie
ulega nie tylko kształt sztabki, lecz również jej struktura
wewnętrzna. Jeśli będzie się w nią uderzać w ściśle określo-
ny sposób, struktura ta przekształci się tak, że sztabka na-
bierze twardości. Nasi przodkowie wiedzieli o tym z do-
świadczenia, choć nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje.
Dzięki stopniowemu gromadzeniu tego rodzaju wiedzy,
choć nie mieliśmy żadnych rzetelnych danych pozwalają-
cych zrozumieć strukturę materiałów, rozwijaliśmy się od
epoki kamiennej po wiek dwudziesty. Metoda doświadczal-
nego badania właściwości tworzywa, na której opierają się
rzemiosła takie jak kowalstwo, pozostaje istotna do dziś –
niemal wszystkie materiały opisane w tej książce poznaje-
my w równej mierze rękami, jak i intelektem.
Zmysłowe i osobiste związki z rzeczami miewają nie-
zwykłe konsekwencje. Kochamy niektóre materiały pomi-
mo ich wad, a innych nie znosimy, choć są znacznie bar-
dziej praktyczne. Weźmy na przykład ceramikę. To mate-
riał kojarzący się z jedzeniem – są z niego zrobione talerze,
dzbanki i kubki. W żadnym domu ani restauracji nie może
go zabraknąć. Używaliśmy go od czasu neolitycznej rewo-
lucji rolnej, mimo że ceramika nierzadko wyszczerbia się,
pęka, a nawet rozbija. Dlaczego więc w produkcji talerzy i
kubków nie przerzuciliśmy się na trwalsze materiały, takie
jak plastik czy metal? Czemu wciąż trwamy przy ceramice
pomimo jej mechanicznych mankamentów? Tego rodzaju
pytania zadają sobie rozmaici badacze, w tym archeolodzy i
antropolodzy, a także projektanci i artyści. Istnieje nawet
specjalna dziedzina nauki poświęcona badaniu naszych
zmysłowych interakcji z przedmiotami określana mianem
„psychofizyki". Na jej polu dokonano wielu interesujących
odkryć. Analiza „chrupkości" pozwoliła na przykład ustalić,
że dźwięk wydawany przez niektóre rodzaje jedzenia spra-
wia nam równie wielką przyjemność jak ich smak. Zainspi-
rowało to grono kucharzy do tworzenia dań, których jedze-
nie wiąże się z efektami dźwiękowymi. Część producentów
czipsów ziemniaczanych skupiła się natomiast nie tyle na
podnoszeniu chrupkości samej przekąski, ile na wzmocnie-
niu szeleszczącego dźwięku opakowania. Psychofizyczne
aspekty materiałów omawiam w rozdziale o czekoladzie, w
którym wykazuję, że już od wieków są one ważnym, pobu-
dzającym innowacyjność czynnikiem.
Książka ta nie została pomyślana jako wyczerpujący
leksykon materiałów z uwzględnieniem ich wpływu na
kulturę – to raczej kilka kadrów pokazujących, jak oddzia-
łują one na nasze życie i jak nawet najbardziej niewinne za-
jęcie – na przykład popijanie herbaty na dachu – uwikłane
jest w złożone zagadnienia materiałoznawcze. Nie trzeba
iść do muzeum, by się przekonać, jak historia i technika
wpłynęły na kulturę – skutki tego oddziaływania widoczne
są wszędzie wokół nas. Przez większość czasu nie zwraca-
my na nie uwagi. Nie mamy innego wyjścia – gdyby ktoś
godzinami przesuwał dłońmi po ścianie, wzdychając w za-
chwycie, wkrótce skończyłby w wariatkowie. Niekiedy jed-
nak warto porozmyślać o tych sprawach. Dla mnie okazją
do refleksji okazała się napaść w metrze, natomiast dla was
będzie nią, mam nadzieję, ta książka.
STAL
NIEZWYCIĘŻONA

Nigdy przedtem nikt nie prosił mnie o podpisanie umowy


o zachowanie poufności w toalecie pubu, więc poczułem
ulgę, kiedy się dowiedziałem, że Brian niczego więcej ode
mnie nie oczekuje. Poznałem go godzinę wcześniej w barze
Sheehan w Dun Laoghaire, nieopodal mojej ówczesnej pra-
cy. Był mężczyzną po sześćdziesiątce, miał czerwoną twarz
i chodził o lasce, bo miał kłopoty z nogą. Nosił elegancki
garnitur, a jego siwiejące włosy miały żółtawy odcień. Palił
papierosy Silk Cut, jednego za drugim. Gdy się dowiedział,
że jestem naukowcem, uznał – całkiem słusznie – że zainte-
resuje mnie jego historia. W latach siedemdziesiątych
mieszkał w Londynie, gdzie znalazł się w odpowiednim
miejscu i czasie, by dorobić się na handlu procesorami: im-
portował krzemowe kości Intel 4004 w pudłach po dwana-
ście tysięcy, płacąc po funcie za sztukę, po czym sprzeda-
wał je małymi partiami rozwijającym się firmom kompute-
rowym, żądając dziesięć razy więcej. Gdy powiedziałem, że
badam stopy metali na Wydziale Inżynierii Mechanicznej
University College w Dublinie, zamyślił się i po raz pierw-
szy od początku rozmowy na dłuższą chwilę zamilkł. Wy-
korzystałem ten szczęśliwy moment, by pójść do toalety.
Umowa o zachowaniu poufności była nabazgrana na
kartce, którą najwyraźniej chwilę wcześniej wyrwał z ze-
szytu, i bardzo zwięzła. Głosiła, że Brian opisze mi swój wy-
nalazek, ja zaś zobowiązuję się do zachowania tajemnicy, w
zamian za co on zapłaci mi jednego funta irlandzkiego. Po-
prosiłem, żeby powiedział mi coś więcej, ale on wykonał
tylko komiczny gest imitujący zapinanie ust na suwak. Nie
miałem pojęcia, dlaczego ta rozmowa musi odbywać się w
ubikacji. Ponad jego ramieniem widziałem innych gości,
którzy wchodzili i wychodzili z łazienki. Przyszło mi do gło-
wy, że może powinienem zawołać o pomoc. Brian sięgnął
do marynarki po długopis, a z kieszeni dżinsów wyjął zmię-
ty jednofuntowy banknot. Był nieustępliwy.
Podpisałem dokument, przyciskając go do pomazanej
pisakami ścianki kabiny toaletowej. Kontrasygnował go,
wręczył mi funta i w ten sposób umowa nabrała mocy
prawnej.
Wróciliśmy do stolika, gdzie stały nasze kufle. Brian po-
wiedział mi wtedy, że wynalazł elektroniczne urządzenie
do ostrzenia stępionych żyletek. Twierdził, że zrewolucjo-
nizuje przemysł golarski, bo ludziom wystarczy jedna ma-
szynka na całe życie. Za jednym zamachem doprowadzi do
bankructwa wielomiliardowy biznes, ogromnie się wzbo-
gaci i zmniejszy zużycie zasobów mineralnych Ziemi. „I co
ty na to?” – spytał z triumfalnym uśmiechem, biorąc łyk
piwa.
Spojrzałem na niego podejrzliwie. Każdy naukowiec
prędzej czy później natknie się na człowieka, który będzie
go zamęczał opowieściami o jakimś absurdalnym wynalaz-
ku. W dodatku żyletki były dla mnie drażliwym tematem.
Poczułem się nieswojo, przypominając sobie o bliźnie na
plecach, którą miałem po napaści na stacji
Hammersmith. Mimo to gestem zachęciłem go do mó-
wienia i zamieniłem się w słuch...

*
Wydaje się dziwne, że wytwarzanie stali aż do XX wieku
stanowiło tajemnicę dla nauki. Przez tysiące lat technologię
tę przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie jako rze-
miosło. Jeszcze w XIX wieku, choć dysponowaliśmy już
zdumiewającą wiedzą na temat astronomii, fizyki i chemii,
żelazo i stal, na których opierała się rewolucja przemysło-
wa, wytwarzano, bazując na doświadczeniu, intuicji, uważ-
nej obserwacji i ogromnej dozie szczęścia. (Czy Brian też
mógł mieć podobnego farta i po prostu przypadkiem od-
krył nowy rewolucyjny proces ostrzenia żyletek? Po namy-
śle uznałem, że nie można odrzucić takiej ewentualności).

Radivoke Lajic i pięć meteorytów, które


spadły na jego dom od 2007 roku.

W epoce kamienia metal był bardzo rzadki i drogi, po-


nieważ korzystano wyłącznie z miedzi i złota, które wystę-
pują w naturalnej postaci w skorupie ziemskiej (w przeci-
wieństwie do większości innych metali, które pozyskuje się
z rud). Dysponowano też pewnymi niewielkimi ilościami
żelaza, które spadło z nieba w postaci meteorytów.
Radivoke Lajic z północnej Bośni wie wszystko o tych
dziwnych, spadających z nieba kawałkach metalu. W la-
tach 2007 – 2008 na jego dom spadło co najmniej pięć me-
teorytów. Ze statystycznego punktu widzenia jest to tak
nieprawdopodobne, że jego przypuszczenie, iż na celownik
wzięli go obcy, wcale nie brzmi całkiem absurdalnie. Od
czasu gdy w 2008 roku Lajic publicznie opowiedział o swo-
ich podejrzeniach, na jego dom spadł jeszcze jeden mete-
oryt. Naukowcy badający to zjawisko potwierdzili, że ka-
mienie uderzające w jego dom rzeczywiście są meteoryta-
mi, obecnie zaś studiują rozkład pól magnetycznych w oko-
licy, aby wyjaśnić niezwykłą częstotliwość tych zda-
rzeń.Zanim odkryto miedź, złoto i żelazo meteorytowe,
nasi przodkowie z epoki kamienia posługiwali się narzę-
dziami z krzemienia, drewna i kości. Każdy, kto kiedykol-
wiek próbował coś zrobić za pomocą tego typu narzędzi,
wie, jak wielkie mają słabości. Kawałek drewna pod wpły-
wem uderzenia rozszczepia się lub pęka. To samo dzieje się
z kamieniem i kością. Metale natomiast zasadniczo różnią
się od tych materiałów, ponieważ można je kuć, aby nadać
im pożądany kształt – są giętkie, plastyczne. Co więcej, pod
wpływem uderzeń stają się wytrzymalsze – ostrze można
wzmocnić samym kuciem. W dodatku proces ten daje się
łatwo odwrócić – wystarczy włożyć metal w ogień, by
zmiękł. Ci, którzy przed dziesięcioma tysiącami lat odkryli
te własności, wynaleźli zarazem materiał niemal równie
twardy jak skała, lecz o właściwościach plastiku, i to taki,
który można wykorzystywać na nowo niemal w nieskoń-
czoność. Innymi słowy, w ich ręce trafił doskonały mate-
riał do produkcji narzędzi, zwłaszcza tych tnących, jak sie-
kiery, dłuta i noże.
Zdolność metali do zmieniania się z miękkiej substancji
w twardy materiał musiała się wydawać naszym przod-
kom czymś magicznym. Jak się okazało, Brian postrzegał ją
podobnie. Powiedział, że zbudował swoje urządzenie meto-
dą prób i błędów, nie znając zasad fizykochemicznych rzą-
dzących metalami, a mimo to wydawało się, że osiągnął za-
mierzony cel. Chciał, żebym wykonał pomiary ostrości ży-
letek przed i po zastosowaniu urządzenia. Uzyskanie tego
rodzaju dowodów miało mu umożliwić rozpoczęcie poważ-
nych negocjacji biznesowych z firmami produkującymi
maszynki i żyletki.
Wytłumaczyłem Brianowi, że aby biznes potraktował
go poważnie, będzie musiał pokazać coś więcej niż kilka po-
miarów. Rzecz w tym, że metale zbudowane są z kryszta-
łów. Typowe ostrze maszynki do golenia zawiera ich wiele
miliardów, a w każdym z nich atomy ułożone są w bardzo
szczególny sposób – tworzą niemal doskonały trójwymia-
rowy wzór.
Wiązania między atomami zapobiegają ich przemiesz-
czaniu, czyniąc przy tym kryształ wytrzymałym. Ostrze
tępi się, ponieważ wskutek zderzeń z włoskami zarostu
małe fragmenty kryształów zmieniają układ – jedne wiąza-
nia zostają zerwane, inne się tworzą, przez co w gładkiej
krawędzi powstają mikroskopijne uszczerbki. Działanie ja-
kiegoś elektronicznego mechanizmu zdolnego, jak twier-
dził Brian, wyrównać kształt ostrza, musiałoby ten proces
odwrócić. Innymi słowy, musiałoby poprzesuwać atomy w
taki sposób, by doszło do odbudowy zniszczonej struktury.
By potraktowano go poważnie, Brian musiałby nie tylko
dowieść, że taka odbudowa faktycznie zachodzi w skali
kryształów, lecz także podać wiarygodne wyjaśnienie dzia-
łania tego mechanizmu w skali atomów. Wyjaśniłem mu,
że pod wpływem ciepła, niezależnie od tego, czy jego źró-
dłem jest elektryczność, czy inna siła, zachodzi przeważnie
inny proces – kryształy metalu ulegają zmiękczeniu. Brian
był tego świadom i solennie zapewniał, że jego wynalazek
nie podgrzewa stalowych ostrzy.
Myślenie o metalu jak o krysztale może się wydawać
dość dziwne, ponieważ w naszej wyobraźni kryształ jest
przezroczystym kamieniem szlachetnym o wielu faset-
kach, takim jak brylant lub szmaragd. Krystaliczna natura
metali jest przed nami ukryta, ponieważ kryształy te są nie-
przejrzyste i w większości wypadków niezwykle małe. Gdy
spojrzeć przez mikroskop elektronowy na kawałek metalu,
jego kryształy wyglądają jak jakieś wariacko poukładane
płytki chodnikowe, na których widać nierówne rysy. To
dyslokacje – skazy w krysztale metalu, czyli zaburzenia
perfekcyjnego układu atomów, których być nie powinno.
Ich obecność może się wydawać czymś niepożądanym, ale
w rzeczywistości są one bardzo użyteczne. To dzięki nim
metal tak dobrze nadaje się do wyrabiania narzędzi i
ostrzy, w tym żyletek, ponieważ to właśnie dyslokacje
sprawiają, że kryształ może zmieniać kształt.
Kryształ metalu podobny do tych, z których składa się
ostrze maszynki.
Rzędy kropek reprezentują atomy.
Nie trzeba brać młotka do ręki, żeby zobaczyć moc dys-
lokacji w działaniu. Gdy zginasz spinacz, tym, co się zgina,
są kryształy. Gdyby nie były w stanie się zgiąć, spinacz był-
by kruchy i złamałby się jak patyczek. Jest jednak plastycz-
ny dzięki przemieszczającym się w nim dyslokacjom. Kiedy
się poruszają, malutkie drobiny materii przechodzą z jednej
strony kryształu na drugą. Dzieje się to z prędkością dźwię-
ku. Zginając spinacz, sprawiasz, że około
10 000 000 000 000 dyslokacji porusza się z prędkością na-
wet setek tysięcy metrów na sekundę. Choć każda z dyslo-
kacji odpowiada za przemieszczanie się tylko mikroskopij-
nego kawałeczka kryształu (a konkretnie jednej płaszczy-
zny atomowej), jest ich tak dużo, że kryształy zachowują się
raczej jak supermocny plastik niż krucha skała.
Zaznaczyłem tylko kilka dyslokacji, aby rysunek był
czytelniejszy. W metalu występują zwykle w ogromnej
liczbie, przecinając się i nakładając na siebie.

Temperatura topnienia danego metalu determinuje, jak


ściśle przylegają do siebie atomy oraz na ile łatwo prze-
mieszczają się dyslokacje w jego strukturze.
Na przykład ołów ma niską temperaturę topnienia,
więc dyslokacje poruszają się w nim dość łatwo, przez co
uznajemy go za miękki. Miedź ma wyższą temperaturę top-
nienia i jest twardsza. Podczas podgrzewania metalu dyslo-
kacje przemieszczają się i reorganizują, przez co staje się on,
między innymi, coraz bardziej miękki.
Odkrycie metali stanowiło ważny moment w prehisto-
rii, jednak podstawowy problem wciąż pozostawał nieroz-
wiązany: było ich bardzo mało. Można było co prawda cze-
kać, aż z nieba spadnie trochę więcej, ale trzeba by się
uzbroić w anielską cierpliwość (rocznie na Ziemię spada
kilka kilogramów metalu, lecz większość ląduje w oce-
anach). W pewnym momencie dziejów ktoś dokonał jednak
odkrycia, które zakończyło epokę kamienia i pozwoliło
nam sięgnąć po, zdawałoby się, nieograniczone zasoby
kruszcu. Okazało się, że jeśli pewne zielonkawe kamienie
włożyć do bardzo mocno rozpalonego ognia i otoczyć je ża-
rzącymi się węglami, zamieniają się w lśniący metal. Te
zielone kamienie to malachit, a ów metal to oczywiście
miedź. Musiało to być zdumiewające odkrycie. Okazało się,
że nie otaczają nas martwe, bezwładne skały, lecz materia
mająca jakieś wewnętrzne życie.
Poza malachitem ludzie potrafili przekształcić w metal
tylko kilka rodzajów skał, ponieważ rzetelne przeprowa-
dzenie tego procesu wymagało nie tylko poprawnego zi-
dentyfikowania odpowiednich minerałów, lecz także roz-
niecenia ognia o starannie dobranych właściwościach che-
micznych. Nasi przodkowie musieli jednak podejrzewać, że
nawet te kamienie, których nie udało się przekształcić i
które uparcie pozostawały kamieniami, skrywają jakieś ta-
jemnice. Mieli rację. Procesowi wytopu można poddać wie-
le minerałów, lecz dopiero kilka tysięcy lat po tych pierw-
szych odkryciach poznano zasady chemiczne (to znaczy:
nauczono się panować nad reakcjami zachodzącymi po-
między rudą a gazami powstającymi w procesie spalania),
które doprowadziły do kolejnego wielkiego przełomu w
dziedzinie wytopu rud.
Tymczasem około pięć tysięcy lat przed naszą erą ludzie
metodą prób i błędów doskonalili metody produkcji mie-
dzi. Tworzenie miedzianych narzędzi umożliwiło spekta-
kularny rozwój techniki, przyczyniając się do narodzin ko-
lejnych technologii, miast i pierwszych wielkich cywiliza-
cji. Piramidy egipskie stanowią dobry przykład dokonań,
jakie znalazły się w zasięgu ludzkich możliwości po upo-
wszechnieniu się miedzianych narzędzi. Każdy kamienny
blok w każdej piramidzie został wydobyty i ociosany mie-
dzianymi dłutami. Ocenia się, że w starożytnym Egipcie
wydobyto dziesięć tysięcy ton rudy miedzi, by stworzyć
trzysta tysięcy niezbędnych narzędzi. Było to niezwykłe
osiągnięcie, bez którego piramidy nie mogłyby powstać,
niezależnie od tego, ilu niewolników zaprzęgnięto by do ich
budowy, ociosywanie kamienia bez użycia metalowych na-
rzędzi jest bowiem niezwykle trudne. Egipskie dokonania
są tym bardziej zdumiewające, że niezbyt twarda miedź
wcale nie jest najlepszym metalem do kucia kamienia. Ku-
cie w wapieniu za pomocą miedzianego dłuta prowadzi do
szybkiego stępienia narzędzia. Ocenia się, że trzeba je było
ostrzyć co kilka uderzeń, by wciąż nadawało się do użytku.
Z tego samego powodu miedź nie jest zbyt dobrym mate-
riałem do wyrobu brzytew.
Złoto to kolejny miękki metal. Na przykład złote pier-
ścionki rzadko kiedy wyrabia się z czystego złota, ponieważ
wówczas szybko powstawałyby na nich zarysowania. Jeśli
jednak dodać do niego kilka procent srebra czy miedzi – ten
pierwszy metal nadaje złotu odcień białawy, a drugi czer-
wonawy – staje się znacznie twardsze. Ta zmienność wła-
ściwości metalu pod wpływem bardzo niewielkich domie-
szek innych składników czyni badanie metali fascynują-
cym. Gdy mowa o złocie, można sobie zadać pytanie, gdzie
podziewają się w nim atomy srebra. Otóż usadawiają się
wewnątrz kryształu złota, zajmując miejsce niektórych ato-
mów tego metalu. To właśnie podmiana jednego atomu w
strukturze kryształu sprawia, że złoto staje się znacznie
wytrzymalsze.
Powód, dla którego stopy są przeważnie wytrzymalsze
niż czyste metale, jest prosty: dodane atomy różnią się od
atomów podstawowego metalu wielkością i właściwościa-
mi, więc osadzając się w jego kryształach, powodują różne
zaburzenia mechaniczne i elektryczne, przez co dysloka-
cjom znacznie trudniej jest się przemieszczać. W tej sytu-
acji metal staje się bardziej wytrzymały, gdyż jego kryształy
nie mogą łatwo zmieniać kształtu. Opracowywanie stopów
jest więc sztuką zapobiegania ruchom dyslokacji.

Stop złota i srebra w skali atomowej. Atomy srebra


zastępują niektóre atomy złota.

Atomy jednych metali zajmują miejsce w kryształach


innych także w toku procesów naturalnych. Czysty krysz-
tał tlenku glinu jest bezbarwny, lecz po zanieczyszczeniu
atomami żelaza staje się niebieski – powstaje wówczas ka-
mień szlachetny zwany szafirem. Ten sam tlenek glinu za-
nieczyszczony chromem staje się rubinem.
Następstwo epok cywilizacyjnych, począwszy od epoki
miedzi, przez epokę brązu, po epokę żelaza, to historia wy-
najdywania coraz wytrzymalszych stopów. Miedź jest
miękkim metalem, lecz występuje w stanie naturalnym i
daje się łatwo wytapiać. Brąz to stop miedzi z niewielką do-
mieszką cyny lub, rzadziej, arsenu – znacznie trwalszy niż
miedź. Kłopot w tym, że cyna i arsen występują w naturze
bardzo rzadko. W epoce brązu wytyczano skomplikowane
szlaki handlowe, aby z odległych stron świata, takich jak
Kornwalia czy Afganistan, sprowadzać cynę do ośrodków
cywilizacyjnych na Bliskim Wschodzie. Nowoczesne brzy-
twy także wykonane są ze stopu, lecz, jak wyjaśniłem Bria-
nowi, jest to stop bardzo wyjątkowy, którego istnienie
przez tysiące lat nie dawało spać naszym przodkom. Stal –
stop żelaza i węgla – jest jeszcze twardsza niż brąz, a skład-
niki do jej wytapiania występują powszechnie. Prawie każ-
dy kamień zawiera trochę żelaza, a węgiel znajduje się we
wszystkim, co płonie. Nasi przodkowie nie rozumieli, że
stal jest stopem i że węgiel, a konkretnie węgiel drzewny,
nie tylko służy do podgrzewania i zmiękczania żelaza przed
obróbką, lecz także w trakcie tego procesu przenika do
wnętrza jego kryształów. Nie dzieje się tak podczas kucia
miedzi, cyny ani brązu – tylko żelaza. Musiało to być bardzo
tajemnicze zjawisko. Dopiero dziś, dzięki odkryciom me-
chaniki kwantowej, potrafimy zadowalająco wyjaśnić, dla-
czego tak się dzieje. (Węgiel zawarty w stali nie zajmuje
miejsca atomów żelaza, lecz wciska się pomiędzy nie w
luki, rozciągając kryształ).
Jest jeszcze jeden problem. Jeśli do żelaza dodać zbyt
wiele węgla – na przykład cztery procent zamiast jednego –
staje się ono bardzo kruche, a więc bezużyteczne jako mate-
riał do wyrobu narzędzi i broni. Jest to poważna przeszko-
da, ponieważ podczas obróbki w ogniu węgiel jest dosłow-
nie wszechobecny. Jeśli żelazo pozostanie w nim zbyt długo
lub ulegnie stopieniu, do wnętrza jego kryształów przenik-
nie zbyt dużo atomów węgla i stop stanie się bardzo łamli-
wy. Wykonane z niego miecze będą pękać na polu bitwy.
Aż do XX wieku, kiedy to po raz pierwszy w pełni wyja-
śniono proces wytwarzania stopów, nikt nie wiedział, dla-
czego stal czasem wychodzi dobrze, a czasem źle. Sposoby
jej otrzymywania testowano metodą prób i błędów, a te,
które się sprawdzały, przekazywano z pokolenia na pokole-
nie jako tajemnice rzemieślnicze. Jednak nawet jeśli je wy-
kradziono, metody te okazywały się tak skomplikowane, że
szansa na poprawne odtworzenie czyjejś receptury wytopu
stali była bardzo niewielka. Niemniej tradycje metalurgicz-
ne niektórych ludów doprowadziły do opracowania metod
wytwarzania stali bardzo wysokiej jakości. Cywilizacje,
którym się to udało, rozwijały się dynamicznie.
W 1961 roku profesor Richmond z Oxford University
odkrył jamę wykopaną przez Rzymian w 89 roku. Znalezio-
no w niej gwoździe – 763 840 małych (długości pięciu cen-
tymetrów), 85 128 średnich, 25 088 dużych i 1344 super-
duże, mierzące czterdzieści centymetrów. Wszystkie one
były wykonane z żelaza i stali, a nie ze złota, co dla większo-
ści postronnych osób stanowiło spore rozczarowanie. Pro-
fesor Richmond jednak do nich nie należał. Zadał sobie py-
tanie: dlaczego rzymski legion zakopał siedem ton żelaza i
stali?
Wysunięta placówka dowodzenia legionu Juliusza
Agrykoli znajdowała się w szkockiej osadzie Inchtuthil na
rubieżach Imperium Rzymskiego. Zadaniem żołnierzy była
obrona granic przed Celtami uważanymi za groźne, dzikie
plemiona. Legion złożony z pięciu tysięcy ludzi zajmował te
tereny przez sześć lat. Później jednak wycofał się i porzucił
umocnienia. Rzymianie zadbali o to, by nie pozostawić nic,
co mogłoby posłużyć wrogom. Rozbili pojemniki z żywno-
ścią i wodą, a fort doszczętnie spalili. To Im jednak nie wy-
starczyło. W popiołach pozostały stalowe gwoździe użyte
do budowy fortu – rzecz stanowczo zbyt cenna, by zostawić
ją na pastwę nacierających plemion. Rzymianie używali że-
laza i stali do budowy akweduktów i okrętów oraz wyku-
wania mieczy. Na inżynierii i metalu oparli swoje impe-
rium. Pozostawienie gwoździ wrogowi byłoby jak zaopa-
trzenie go w broń, a więc przed wyruszeniem na południe
legioniści zakopali je w ziemi. Zabrali broń i zbroje, a także
zapewne drobniejsze rzeczy ze stali, takie jak novacili,
rzymskie brzytwy – przedmiot symbolizujący cywilizowa-
ne podejście do życia. Dzięki novacili i posługującym się
nimi golibrodom Rzymianie mogli wycofywać się staran-
nie ogoleni i ostrzyżeni, co odróżniało ich od dzikich hord,
które ich wyparły.
Tajemnica spowijająca wytop stali doprowadziła do po-
wstania rozmaitych mitów, symbolem zjednoczenia i odro-
dzenia Brytanii po wycofaniu się Rzymian stał się zaś naj-
trwalszy z nich: legenda o Ekskaliburze – mieczu króla Ar-
tura – któremu przypisuje się czasem magiczne moce i któ-
ry jest atrybutem pełnoprawnej władzy nad Brytanią. Nic
dziwnego, że w czasach, gdy miecze często pękały w walce,
czyniąc rycerza bezbronnym, znakomity stalowy oręż w
ręku silnego wojownika symbolizował rządy cywilizacji,
której udało się zapanować nad chaosem. To, że stal z ko-
nieczności wyrabiano w sposób wysoce zrytualizowany,
przyczyniło się do przypisywania jej magicznej mocy.
Zjawiska te w sposób szczególny uwidoczniły się w Ja-
ponii, gdzie wykuwanie samurajskiego miecza mogło
trwać kilka tygodni i było połączone z obrzędem religij-
nym. Ama-no-Murakumo-no-Tsurugi (Miecz Zbierających
się na Niebie Chmur) to legendarny japoński oręż, który po-
zwalał wielkiemu wojownikowi Yamato Takeru panować
nad wiatrem i gromić wszystkich wrogów. Jeśli jednak po-
minąć wszystkie fantastyczne opowieści i rytuały, idea ist-
nienia mieczy dziesięć razy mocniejszych i ostrzejszych niż
inne nie jest bynajmniej nieprawdopodobna ani mityczna.
Od XV wieku w Japonii wyrabiano najlepsze miecze na
świecie i tak pozostało aż do narodzin nowoczesnej dwu-
dziestowiecznej nauki o metalach.
Miecze samurajskie wykuwano ze specjalnej stali zwa-
nej tamahagane, co można przetłumaczyć jako „stal-klej-
not". Wytwarzano ją z czarnego wulkanicznego piasku pa-
cyficznego (zawierającego głównie magnetyt, żelazistą
rudę, z której robi się igły do kompasów). Stal taką wytapia
się w tatara – ogromnym glinianym naczyniu, wysokim i
szerokim na półtora metra, a długim na cztery. Naczynie
się „wypala" – zamienia z gliny w ceramikę – przez palenie
w nim ognia. Gdy proces ten dobiegnie końca, tatara sta-
rannie wypełnia się kolejnymi warstwami czarnego piasku
i węgla drzewnego, które następnie zostają rozgrzane w
owym ceramicznym piecu. Wytop trwa około tygodnia i
stale nadzoruje go cztery – pięć osób, które za pomocą noż-
nych miechów wdmuchują powietrze w ogień, aby jego
temperatura stale była odpowiednio wysoka. Następnie
pojemnik z wytopioną stalą zostaje rozbity i tamahagane
wykopuje się spomiędzy popiołów oraz resztek węgli i pia-
sku. Jej bezbarwne bryły wyglądają bardzo nieobiecująco,
lecz tym, co czyni je wyjątkowymi, jest szeroka rozpiętość
zawartości węgla – niektóre mają go w sobie bardzo mało,
inne dużo.
Samurajska innowacja polegała na odróżnieniu stali
wysokowęglowej, która jest twarda, lecz krucha, od nisko-
węglowej – wytrzymałej, lecz dość miękkiej. Zawartość wę-
gla określano po tym, jak bryła wygląda, jak leży w ręku i
jaki wydaje dźwięk pod wpływem uderzenia. Po rozdziele-
niu różnych rodzajów stali, z tej niskowęglowej wykuwano
rdzeń miecza. Klinga stawała się dzięki temu niezwykle od-
porna, niemal elastyczna, co minimalizowało ryzyko jej
pęknięcia w walce. Zewnętrzną część ostrza pokrywano
stalą wysokowęglową, która, choć krucha, jest niezwykle
twarda, dzięki czemu można ją bardzo dobrze naostrzyć.
Używając jej w charakterze okrywy na rdzeniu ze stali ni-
skowęglowej, otrzymywano coś, co wielu uważało za nie-
możliwe: miecz zdolny sparować ciosy innych mieczy lub
wytrzymać uderzenia w pancerz, a przy tym tak ostry, że
można nim obciąć głowę. To jak zjeść ciastko i mieć ciastko.
Nikt nie potrafił wykuwać bardziej wytrzymałej i
twardszej stali niż samuraje – aż do czasów rewolucji prze-
mysłowej. Europejczycy tworzący wielkie, ambitne kon-
strukcje, takie jak linie kolejowe, mosty i statki, używali że-
liwa, czyli odlewanego żelaza, ponieważ można je było wy-
tapiać w wielkich ilościach i kształtować w formach. W
określonych warunkach stawało się ono jednak niestety
bardzo podatne na pękanie. Projekty konstrukcyjne były
coraz śmielsze, przez co dochodziło do tego coraz częściej.
Jeden z najtragiczniejszych wypadków wydarzył się w
Szkocji. Wieczorem 28 grudnia 1879 roku najdłuższy most
świata – żeliwny Tay Rail Bridge – runął pod wpływem
gwałtownego zimowego wichru. Pociąg wiozący siedem-
dziesięcioro pięcioro pasażerów spadł do rzeki Tay. Wszy-
scy zginęli. Ta katastrofa ostatecznie potwierdziła przy-
puszczenia wielu fachowców – żelazo się nie sprawdza.
Trzeba było znaleźć sposób masowej produkcji stali równie
wytrzymałej jak samurajska.
Pewnego dnia podczas zebrania British Association for
the Advancement of Science (Brytyjskiego Towarzystwa na
rzecz Postępów w Nauce) Henry Bessemer, inżynier z Shef-
field, poprosił o głos i oznajmił, że wynalazł odpowiednią
metodę. Była znacznie prostsza niż skomplikowany proces
technologiczny samurajów i pozwalała odlewać stal na
tony. Świat stanął w obliczu rewolucji.
Proces Bessemera okazał się genialnie prosty. Polegał na
przedmuchiwaniu roztopionego żeliwa, tak by dostarczany
tlen wiązał się z zawartym w surówce węglem i był wywie-
wany w postaci dwutlenku węgla. Co więcej, reakcja tlenu
z węglem zachodziła bardzo burzliwie i w jej trakcie wy-
twarzało się dużo ciepła, dzięki czemu stal pozostawała roz-
grzana i płynna. Wiedza chemiczna, na której opierał się
proces Bessemera, po raz pierwszy dostarczyła wytwór-
stwu stali naukowych podstaw. Proces był prosty i do za-
stosowania na skalę przemysłową. Stanowił odpowiedź na
wyzwania czasów.
Jedyny problem z procesem Bessemera był taki, że się
nie sprawdzał. A przynajmniej tak twierdzili wszyscy, któ-
rzy próbowali go stosować. Rozgniewani hutnicy, którzy
kupili od Bessemera licencję i zainwestowali wielkie sumy
w potrzebne urządzenia, a otrzymali jedynie kruche żelazo,
zażądali zwrotu pieniędzy. Wynalazca nie potrafił im wyja-
śnić przyczyny niepowodzenia. Sam także nie rozumiał,
dlaczego czasami jego proces działa, a czasami nie, lecz po-
stanowił rozwijać swoją technologię przy pomocy brytyj-
skiego metalurga Roberta Forestera Musheta. Zamiast sta-
rać się usunąć tylko tyle węgla, by w surówce pozostała je-
dynie jego pożądana ilość (około jednego procenta) – co
było bardzo trudne, gdyż każdy hutnik dysponował rudą
żelaza z innego źródła – Mushet zaproponował, by najpierw
usunąć cały węgiel, a potem dodać jeden procent. Ta meto-
da się sprawdzała i zawsze dawała takie same rezultaty.
Oczywiście, gdy Bessemer próbował zainteresować
świat swoim nowym procesem, inni stalownicy go zlekce-
ważyli, wietrząc kolejny szwindel. Uznali, że nie da się zro-
bić stali z płynnego żelaza, a Bessemer to zwykły oszust.
Wynalazca nie miał więc innego wyjścia, jak tylko otwo-
rzyć własną hutę. Kilka lat później firma Henry Bessemer &
Co. produkowała stal tak tanio i w tak wielkich ilościach, że
jej konkurenci musieli wykupić od Bessemera licencje, co
sprawiło, że nie tylko stał się on bardzo bogaty, lecz także
zapoczątkował epokę maszyn.
Czy Brian mógł być drugim Bessemerem? Czy mógł od-
kryć jakiś proces pozwalający zreorganizować krystaliczną
strukturę metalu na krawędzi żyletki za pomocą oddziały-
wania pola elektrycznego lub magnetycznego – proces, któ-
rego sam odkrywca nie rozumiał, lecz który po prostu dzia-
łał? Istnieje wiele opowieści o ludziach, którzy wyśmiewali
wizjonerów, a później okrywali się wstydem, gdy wizjoner
odnosił sukces. Wielu wyśmiewało koncepcję, że maszyny
cięższe od powietrza mogą latać, a przecież dziś w nich po-
dróżujemy. Telewizja, telefony komórkowe, komputery –
wszystkie te wynalazki powstawały wśród kpin i śmie-
chów.
Aż do XX wieku stalowe skalpele i brzytwy były bardzo
drogie. Trzeba je było wytwarzać ręcznie ze stali najwyższej
jakości, ponieważ żadnego innego materiału nie dało się
naostrzyć na tyle dobrze, aby gładko, bez wysiłku i zacina-
nia skóry golił zarost. (Każdy, kto korzystał z tępej maszyn-
ki do golenia, wie, jak bolesne bywa nawet najlżejsze zacię-
cie). Ponieważ stal ulega korozji pod wpływem powietrza i
wody, mycie ostrzy tępi je – delikatna tnąca krawędź rdze-
wieje. To dlatego od tysięcy lat rytuał golenia rozpoczynał
się od ostrzenia brzytwy na skórzanym pasku. Jeśli powąt-
piewasz, by materiał tak miękki jak skóra był w stanie na-
ostrzyć stal – masz rację. Ostrzenie odbywało się dzięki ce-
ramicznemu pyłowi zawartemu w tak zwanej paście ścier-
nej pokrywającej pasek, lecz dziś w tym celu znacznie czę-
ściej używa się pasty z pyłem diamentowym. Przeciąganie
ostrza po rzemieniu w tę i z powrotem sprawia, że napoty-
ka ono bardzo twarde cząsteczki diamentu. Mikroskopijne
fragmenty stali odrywają się i krawędź brzytwy odzyskuje
pierwotny kształt.
Wszystko to uległo zmianie w 1903 roku, kiedy amery-
kański biznesmen King Camp Gillette postanowił użyć no-
wej, taniej stali pozyskiwanej masowo w procesie Besseme-
ra do wytwarzania jednorazowych żyletek. Miało to zdemo-
kratyzować golenie się. Przedsiębiorca zamarzył sobie, by
całkowicie wyeliminować potrzebę ostrzenia brzytwy –
ostrze będzie tak tanie, że gdy się stępi, po prostu się je wy-
rzuci. W 1903 roku sprzedał pięćdziesiąt jeden maszynek
do golenia i sto sześćdziesiąt osiem żyletek. Rok później –
90 884 maszynki i 123 648 żyletek. W 1915 roku korpora-
cja miała już fabryki w Stanach, Kanadzie, Anglii, Francji i
Niemczech, a sprzedaż żyletek przekroczyła siedemdziesiąt
milionów. Gdy się okazało, że nie trzeba już więcej chodzić
do golibrody, maszynka do golenia na stałe zagościła we
wszystkich łazienkach. Jest tak do dziś: o ile w dziedzinie
żywności upowszechniają się rozmaite ruchy promujące
hasło „powrotu do natury”, o tyle nikt nie chce być strzyżo-
ny miedzianym nożem lub golony tępą brzytwą.
Gillette stworzył sprytny model biznesowy. Jedną z jego
zalet było niewątpliwie to, że nawet jeśli żyletka nie stępiła
się przez golenie, szybko traciła ostrość wskutek rdzewie-
nia, co napędzało żyletkowy interes. Jednak w tej historii
jest jeszcze jeden zwrot – wprowadzenie innowacji tak nie-
zwykle prostej, że musiała zostać odkryta przypadkowo.
W 1913 roku, gdy mocarstwa europejskie zbroiły się
przed pierwszą wojną światową, Harry Brearley otrzymał
zadanie przebadania różnych stopów metali w celu stwo-
rzenia wytrzymalszych luf. Pracował w jednym z metalur-
gicznych laboratoriów badawczych w Sheffield, gdzie do-
dawał rozmaite składniki do stali, odlewał próbki i podda-
wał je mechanicznym testom twardości. Brearley wiedział,
że stal powstaje z połączenia żelaza z węglem, i rozumiał, że
można do niej dodać wiele innych związków, które polep-
szą lub pogorszą jej jakość. W owych czasach nikt nie wie-
dział, dlaczego tak się dzieje, toteż inżynier działał metodą
prób i błędów. Jednego dnia do stopu dodawał aluminium,
innego nikiel.
Szło mu opornie. Jeśli nowa bryłka okazywała się nie
dość twarda, rzucał ją w kąt. Olśnienie nadeszło miesiąc
później, gdy przechodząc przez pracownię, w stercie rdze-
wiejących blaszek zobaczył coś lśniącego. Zamiast zignoro-
wać to zjawisko i pójść na piwo, podniósł próbkę metalu,
która oparła się rdzy, i zrozumiał wagę tego, co widzi. Trzy-
mał w dłoni pierwszy w dziejach kawałek stali nierdzew-
nej.
Przypadkowo utrafiwszy w odpowiednie proporcje
dwóch dodanych do stopu składników – węgla i chromu –
stworzył wyjątkową strukturę krystaliczną, w której ato-
my tych dwóch pierwiastków wnikają do kryształów żela-
za. Dodanie chromu nie zwiększyło twardości stali, więc
odrzucił tę próbkę. Zaszedł jednak znacznie bardziej intere-
sujący proces. Zazwyczaj, gdy stal zostaje wystawiona na
działanie powietrza i wody, żelazo na powierzchni reaguje z
tymi czynnikami, tworząc tlenek żelaza(lll) – czerwonawy
minerał powszechnie znany jako rdza. Płatki skorodowanej
stali odpadają, odsłaniając kolejne jej powierzchnie na dal-
sze rdzewienie. To dlatego korozja jest tak poważnym pro-
blemem przy konserwacji konstrukcji stalowych – mosty
czy karoserie maluje się, aby jej zapobiec. Gdy jednak w sta-
li zawarty jest chrom, dzieje się coś osobliwego. Ów nie-
zwykle uprzejmy gość reaguje z tlenem, zanim zdąży to
uczynić żelazo. Powstaje tlenek chromu. Jest to przejrzysty,
twardy minerał, który bardzo dobrze przylega do stali – nie
odpada i jest niewidoczny. Tworzy niewidzialną warstwę
ochronną na całej powierzchni stalowego przedmiotu. Co
więcej, wiemy obecnie, że warstwa ta samoczynnie się na-
prawia – gdy się ją naruszy, powstaje ponownie.
Brearley podjął próbę stworzenia pierwszych na świecie
nierdzewnych noży, ale od razu napotkał problemy. Mate-
riał, z którego je wykonał, nie był dość twardy, by dało się
go porządnie naostrzyć, i produkt ten wkrótce przezwano
„nożami nietnącymi”. Niedostateczna twardość była
wszakże powodem, dla którego inżynier odrzucił ten wła-
śnie stop jako potencjalny materiał do wyrobu luf. Z bie-
giem czasu odkryto jednak, że nowy stop dobrze się nada-
wał do innych zastosowań, można było bowiem tworzyć z
niego skomplikowane kształty. Poskutkowało to powsta-
niem najbardziej rozpoznawalnej brytyjskiej rzeźby obec-
nej w niemal każdym domu: zlewu kuchennego.
Zlewy ze stali nierdzewnej są niezniszczalne, lśniące i,
jak się wydaje, nie niszczą się niezależnie od tego, co do
nich wrzucamy. W dzisiejszym świecie, w którym liczy się
szybkie i wygodne pozbywanie się nieczystości – tłuszczu,
wybielacza czy kwasu – materiał, z którego się je wytwarza,
jest niezastąpiony. Stal nierdzewna wyparła z kuchni zlewy
ceramiczne i to samo zrobiłaby z muszlami toaletowymi,
gdybyśmy jej na to pozwolili. Póki co jednak nie zdecydo-
waliśmy się powierzyć jej zadania usuwania naszych naj-
bardziej intymnych nieczystości.
Stal nierdzewna to doskonałe ucieleśnienie naszej no-
woczesnej epoki. Jest czysta i lśniąca, wydaje się nieznisz-
czalna, lecz zarazem jest bardzo demokratyczna – w ciągu
stu lat od chwili jej wynalezienia wszyscy doskonale ją po-
znaliśmy, bo codziennie wkładamy ją sobie do ust. Brear-
leyowi udało się w końcu zrobić dobre sztućce ze swojego
nowego stopu. To, że łyżka wydaje nam się pozbawiona
smaku, zawdzięczamy ochronnej barierze tlenku chromu.
Język nie styka się bowiem bezpośrednio ze stalą, dzięki
czemu ślina nie może wchodzić z nią w reakcję. Oznacza to,
że należymy do jednego z pierwszych pokoleń, które nie
muszą smakować własnych sztućców. Stal nierdzewną wy-
korzystuje się także w architekturze i sztuce, ponieważ jej
błyszczące powierzchnie wyglądają jak odporne na wszelką
degradację. Stojąca w Chicago rzeźba Anisha Kapoora Cloud
Gate jest tego dobrym przykładem. Odzwierciedla nasze po-
czucie, że jesteśmy nowocześni, klinicznie czyści, że udało
nam się pokonać trud, brud i znój życia. Że my sami także
jesteśmy niezniszczalni.
Uzyskując stal nierdzewną na tyle twardą, by dało się z
niej odlewać sztućce, metalurgowie rozwiązali również
problem rdzewiejących żyletek. Stworzyli najdoskonalsze
w dziejach ostrze, a zarazem doprowadzili do zmiany w
wyglądzie niezliczonych twarzy i ciał. Udomowienie gole-
nia doprowadziło też jednak do powstania doskonałej broni
ulicznej – ostrza nie tylko trwałego i taniego, lecz przede
wszystkim superostrego, zdolnego przeciąć ciało okryte
wieloma warstwami skóry, wełny i bawełny, o czym sam
się boleśnie przekonałem...
Rozmyślałem nad tymi sprawami podczas rozmowy z
Brianem o jego nowatorskim procesie ostrzenia nierdzew-
nych żyletek. Skoro stal nierdzewna, twardy, wytrzymały,
ostry metal odporny na działanie powietrza i wody, po-
wstawała metodą prób i błędów przez kilka tysięcy lat, to
być może rzeczywiście komuś – nawet niebędącemu inży-
nierem – udało się odkryć sposób ostrzenia żyletek. Mikro-
skopowy świat materiałów jest tak złożony i wielki, że do
tej pory poznaliśmy tylko jego ułamek.
Gdy wieczór dobiegał końca, wyszliśmy z pubu i Brian
podał mi rękę, mówiąc, że jeszcze się odezwie. Ruszył
chwiejnie dublińską ulicą, skąpany w żółtym świetle sodo-
wych latarni, po czym nagle odwrócił się i krzyknął pod-
chmielony: „Niech żyje bóg stali!". Pewnie miał na myśli
Hefajstosa, greckiego patrona metalu, ognia i wulkanów,
którego klasycznie przedstawia się jako kowala w kuźni.
Jest upośledzony fizycznie – to pewnie skutek zatrucia ar-
szenikiem, które było w owych czasach powszechne wśród
kowali narażonych na kontakt z dużymi stężeniami tego
pierwiastka podczas wytopu brązu, przez co dotykały ich
różne formy kalectwa oraz nowotwory skóry. Raz jeszcze
popatrzyłem, jak Brian z poczerwieniałą twarzą, wspierając
się o lasce, chwiejnie podąża chodnikiem, i nie po raz
pierwszy tego wieczoru zadałem sobie pytanie, kim on tak
naprawdę jest.
PAPIER
ZAUFANY

Papier jest dziś tak oczywistym elementem naszego życia,


że zapominamy, iż przez większą część swojej historii był
trudno dostępny i drogi. Gdy otwieramy rankiem oczy, wi-
dzimy papier dekorujący nasze ściany, czy to w postaci pla-
katów i zdjęć, czy tapet. Idziemy do łazienki, gdzie używa-
my papieru toaletowego, którego brak potrafi szybko spo-
wodować poważny kryzys. Ruszamy do kuchni, gdzie pa-
pier – kolorowe pudełko – służy jako opakowanie na płatki
śniadaniowe, a czasem nawet zamienia się w grzechotkę,
gdy po potrząśnięciu pudełko odgrywa swój wesoły poran-
ny rytm. Sok owocowy oraz mleko także nalewamy z na-
woskowanego od środka kartonu. Listki herbaciane za-
mknięte są w woreczkach z papieru, dzięki czemu można je
łatwo zanurzyć w gorącej wodzie i z niej wyjąć, natomiast
kawę przelewamy przez papierowy filtr. Po śniadaniu, nim
wyruszymy, by skonfrontować się ze światem, zabieramy z
sobą różne papierowe rzeczy – banknoty, notatki, książki
albo czasopisma. Jeśli nawet nie wynosimy papieru z
domu, wkrótce go nabywamy lub dostajemy w postaci bi-
letu, gazety czy wydruku z kasy po kupieniu przekąski. W
pracy większość ludzi jest otoczona papierami. Choć tyle
się mówi o oszczędzaniu tego surowca, biuro niezużywają-
ce papieru to odległy ideał, który raczej szybko się nie ziści,
gdyż papier jest dla nas zbyt ważnym nośnikiem informa-
cji.
Podczas lunchu używamy papierowych serwetek, bez
których standard higieny osobistej drastycznie by się obni-
żył. W sklepach jest mnóstwo papierowych etykietek –
gdyby nie one, nie wiedzielibyśmy, co kupujemy i ile to
kosztuje. Zakupy często zabieramy do domu w papiero-
wych torbach. Po powrocie niekiedy owijamy kupione
przedmioty w papier ozdobny i załączamy do nich papiero-
wą kartkę z życzeniami wsuniętą do papierowej koperty.
Jeśli na imprezie urodzinowej zrobimy jakieś zdjęcia, bywa,
że postanawiamy je wydrukować na papierze fotograficz-
nym – w ten sposób nadajemy materialną postać własnym
wspomnieniom. Przed pójściem spać czytamy książkę, wy-
dmuchujemy nos albo idziemy do łazienki, by raz jeszcze
przeżyć intymne spotkanie z papierem toaletowym, po
czym udajemy się do krainy sennych marzeń (lub koszma-
rów o świecie bez papieru). Ale czym właściwie jest ten ma-
teriał, do którego tak bardzo się przyzwyczailiśmy?
Szkic z mojego notatnika ilustrujący proces produkcji
papieru.

PAPIER DO PISANIA. Chociaż papier do pisania wydaje się


płaskim, gładkim, jednorodnym tworzywem, jest to tylko
pozorne. W rzeczywistości stanowi zlepek malutkich, cie-
niutkich włókienek, w czym przypomina belę siana. Nie
wyczuwamy jego skomplikowanej struktury, ponieważ wi-
dać ją dopiero w skali mikroskopowej, niedostępnej zmy-
słowi dotyku. Papier wydaje nam się gładki z tego samego
powodu, dla którego Ziemia widziana z kosmosu jest do-
skonale kulista, choć gdy zniżyć pułap, dostrzeże się mnó-
stwo wzniesień, dolin i gór.
Papier przeważnie zaczyna żywot jako drzewo. Wytrzy-
małość swoich pni drzewa zawdzięczają bardzo cienkim
włóknom zwanym celulozą, które spaja organiczny klej – li-
gnina. To niezwykle trwała i odporna struktura kompozy-
towa, zdolna przetrwać setki lat. Oddzielenie włókien celu-
lozy od ligniny nie jest proste – przypomina próbę wycią-
gnięcia gumy do żucia z włosów. Delignifikacja drewna, jak
określa się ten proces, polega na starciu go na drobinki i
ugotowaniu ich pod wysokim ciśnieniem w specjalnym
chemicznym koktajlu, który niszczy wiązania ligniny i
uwalnia włókna celulozy. W rezultacie powstaje włóknista
masa zwana pulpą drzewną, czyli drewno w płynie. Gdy
ogląda się je pod mikroskopem, wygląda jak spaghetti w
wodnistym sosie. Jeśli wyłożyć je na płaską powierzchnię i
wysuszyć, powstanie papier.
Ten prosty surowiec jest szorstki i brązowy. By stał się
biały, gładki i połyskliwy, trzeba poddać go chemicznemu
wybielaniu z dodatkiem drobnego białego proszku, takiego
jak węglan wapnia w postaci pyłu kredowego. Następnie
nanosi się powłoki, które nie dopuszczają do zbyt głębokie-
go wnikania atramentu w strukturę celulozy, gdyż powo-
dowałoby to kleksy podczas pisania. Atrament powinien
wniknąć tylko odrobinę do wnętrza papieru zeszytowego,
pozostawić swoje trwałe barwiące cząstki w siatce celulo-
zowych włókien, a potem jak najszybciej wyschnąć.
Trudno przecenić rolę papieru do pisania. Technologia
jego wyrobu liczy już dwa tysiące lat, lecz nie dostrzegamy
złożoności tego materiału. Zamiast zachwycać się jego ge-
nialną budową, którą można dostrzec w skali mikroskopo-
wej, widzimy tylko pustą kartkę, na której możemy zanoto-
wać wszystko, co przyjdzie nam do głowy.
Kopia listu, który mój dziadek, Ismar Miodownik, wysłał
do brytyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych krótko
po wybuchu drugiej wojny światowej.
Szanowny Panie.
Mam zaszczyt przekazać Panu kopie mojego podania z dn.
22.08.1939 r. oraz listu z dn. 8.11.1939 r., w których opisuję szczegóły
sprawy przekazanej przeze mnie do rozpatrzenia Ministerstwu Spraw
Wewnętrznych. Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciał
mnie Pan powiadomić, czy mógłby się Pan przyczynić do
przyspieszenia decyzji Ministerstwa. Nie kłopotałbym Pana, gdyby nie
fakt, że sytuacja w Belgii z dnia na dzień staje się coraz bardziej
niepewna, zaś mnie i mojej żonie bardzo zależy na powrocie syna,
który – ponieważ ma dopiero dziewięć lat – mógłby zostać
przywieziony przez wracającego do naszego kraju przyjaciela.
Będziemy zatem niezmiernie zobowiązani, jeśli pomoże nam Pan
uzyskać postanowienie ze strony władz w możliwie najkrótszym
terminie. Niecierpliwie oczekując na Pańską odpowiedź, z góry dziękuję
za poświęconą uwagę i uprzejmość.
Z wyrazami szacunku, Ismar Miodownik

PAPIEROWE DOKUMENTY. Opowieści dziadka o jego ży-


ciu w Niemczech w przededniu wojny pochłaniały mnie
jako dziecko, natomiast teraz, gdy już go nie ma, dokumen-
ty, które pozostawił, muszą mówić za niego. Nie ma to jak
wziąć do ręki prawdziwy kawałek historii, taki jak powyż-
szy list, który dziadek wysłał do brytyjskiego Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych, aby wydostać mojego ojca z Belgii w
obawie przed niemiecką inwazją.
Papier żółknie z dwóch powodów. Jeśli zrobiono go z ta-
niej, mechanicznie startej pulpy, będzie zawierał resztki li-
gniny, która reaguje z tlenem w obecności światła, tworząc
chromofory (co można dosłownie przetłumaczyć jako „no-
śniki koloru"). Gdy ilość tych związków wzrasta, papier
zmienia barwę na żółtą. Tego typu papieru używa się do
produkcji tanich, jednorazowych wyrobów, w tym gazet,
które bardzo szybko żółkną pod wpływem światła.
Dawniej w celu poprawienia faktury papieru powszech-
nie stosowano siarczan glinu, związek chemiczny używany
głównie do oczyszczania wody. Nie wiedziano jednak wów-
czas, że w ten sposób zwiększa się kwasowość papieru,
przez co włókna celulozy reagują z jonami wodoru. Proces
ten także wywołuje żółknięcie, a ponadto prowadzi do osła-
bienia wytrzymałości papieru. W XX wieku wiele książek
wydrukowano na tak zwanym kwaśnym papierze – można
je dziś łatwo rozpoznać w antykwariatach i bibliotekach po
jasnobrązowym zabarwieniu. Podobnemu procesowi –
choć nie w tak szybkim tempie – podlega nawet papier nie-
zakwaszony.
W procesie starzenia się papieru powstaje wiele orga-
nicznych związków lotnych (czyli takich, które łatwo paru-
ją) nadających specyficzny zapach starym książkom w bi-
bliotekach. Obecnie na zlecenie bibliotek bada się chemicz-
ne reakcje odpowiadające za zapach książek, co ma pomóc
w monitorowaniu i zachowywaniu dużych księgozbiorów.
Choć jest to zapach rozkładu, wiele osób uważa go za przy-
jemny.
Żółknięcie i rozpad papieru to zjawiska przykre, lecz
dzięki nim, tak jak to bywa w przypadku wszystkich anty-
ków, papier zyskuje autentyczność i patynę wieku. Zmysło-
we wrażenia, których dostarcza stary papier, pozwalają
szybko zanurzyć się w opowieści i otwierają wrota do daw-
nego świata.

PAPIER FOTOGRAFICZNY. Na wysłany do ministerstwa


wniosek mojego dziadka w sprawie jego syna odpowiedzia-
no pozytywnie. I oto skutek: niemiecki dokument po-
dróżny mojego ojca podstemplowany przez Biuro do spraw
Imigracji, gdy wyjeżdżał z Brukseli 4 grudnia 1939 roku.
Ojciec miał wówczas dziewięć lat i, sądząc po zdjęciu, był
zupełnie nieświadom grożącego mu niebezpieczeństwa.
Niemcy zaatakowali w maju następnego roku.
Trudno przecenić wpływ papieru fotograficznego na
kulturę. Materiał ten pozwolił na powszechne wprowadze-
nie wiarygodnego systemu identyfikacji – zdjęcie stało się
rozstrzygającym dowodem na to, jak wyglądamy, a więc,
idąc krok dalej, kim tak naprawdę jesteśmy. Niezwykła
moc fotografii wynika z jej (pozornie) obiektywnego cha-
rakteru, którego nabywa w procesie powstawania. Biorące
w nim udział związki chemiczne są osadzone na papierze.
Ponieważ samoczynnie rejestrują ciemne i jasne po-
wierzchnie ludzkiej twarzy, reagując z odbitymi od niej fo-
tonami, powstały obraz wydaje się bezstronny.
To czarno-białe zdjęcie mojego taty zaczęło jako arkusik
białego papieru powleczonego żelem zawierającym cząstki
bromku i chlorku srebra. W 1939 roku światło odbite od
twarzy mojego ojca wpadło do obiektywu aparatu, po czym
oświetliło celulozową błonę fotograficzną, przekształcając
molekuły bromków i chlorków srebra w malutkie kryształ-
ki srebra. Gdyby w tym momencie wyjąć błonę z aparatu,
obraz mojego ojca nigdy by nie powstał. Wszystkie jasne
strefy zalałoby światło i tam również natychmiast zaszłaby
reakcja, przez co zdjęcie stałoby się całkowicie czarne. By do
tego nie dopuścić, błonę „utrwala się" w ciemni przy użyciu
chemikaliów zmywających z papieru te halogenki srebra,
które nie zdążyły zareagować ze światłem. Dzięki temu w
warstwie żelatyny powlekającej błonę pozostają tylko
kryształki srebra. Po wywołaniu, utrwaleniu i wysuszeniu,
zdjęcie rzutowano na pokryty emulsją światłoczułą papier i
raz jeszcze poddawano podobnemu procesowi wywoływa-
nia, uzyskując obraz pozytywowy. Tak powstała fotografia
mojego ojca, która pozwoliła właśnie jemu, a nie jakiemuś
innemu chłopcu, uciec przed obozami zagłady.
Tato wciąż żyje i może opowiedzieć swoją historię, lecz
pewnego dnia o tamtym okresie przypominać nam będzie
już tylko fotografia – zmaterializowany fakt historyczny,
element naszej zbiorowej pamięci. Oczywiście zdjęcia wca-
le nie są obiektywne, lecz o wspomnieniach także nie moż-
na tego powiedzieć.
Zdjęcie półki z książkami w moim domu. Kolekcja książek jest
czymś więcej niż biblioteczką – to zapis tożsamości.

KSIĄŻKI. Przejście z kultury ustnej – w której wiedzę prze-


kazywano w postaci opowieści, pieśni i praktyk rzemieślni-
czych – do kultury piśmiennej było przez wiele wieków nie-
możliwe z powodu braku odpowiedniego materiału do no-
towania. Używano tabliczek kamiennych i glinianych, lecz
były one łamliwe, nieporęczne i ciężkie, a więc trudne w
transporcie. Drewno łatwo się rozszczepia i jest podatne na
rozmaite procesy niszczenia. Malunków naskalnych nie
sposób nigdzie przenieść i można je wykonywać tylko na
ograniczonej powierzchni. Papier, który uważa się za jeden
z czterech wielkich wynalazków Chińczyków, pozwolił te
problemy rozwiązać, lecz dopiero gdy Rzymianie zastąpili
zwój kodeksem – czy też, jak mówimy dziś o jego następcy,
książką – w pełni ujawnił swoje możliwości. Książki po-
wstały dwa tysiące lat temu i wciąż są najpowszechniej
używanym nośnikiem słowa pisanego.
Papier, który jest znacznie bardziej miękki niż kamień
lub drewno, okazał się najlepszym strażnikiem tekstów pi-
sanych, co jest w dziejach materiałów rzeczą godną uwagi.
Do jego największych zalet należy to, że jest bardzo cienki i
się ugina, dzięki czemu bez większej szkody można go wie-
lokrotnie dotykać i przekładać, lecz gdy plik kartek złączyć i
zrobić z niego książkę, staje się sztywny i mocny – to w isto-
cie przetworzony blok drewna. Jeśli w dodatku tom taki
oprawić w twardą okładkę, zamienia się on w twierdzę
słów zdolną przetrwać tysiące lat.
Genialność pomysłu, jakim była forma kodeksu – pliku
arkuszy przymocowanych do wspólnego grzbietu i opako-
wanych w okładkę – polegała na tym, że kartki można było
zapisywać z dwóch stron, a mimo to tekst dało się czytać w
sposób ciągły. To właśnie dlatego kodeks wyparł zwój. W
innych kulturach powstały książki przypominające harmo-
nijkę, które tworzono przez naprzemienne zaginanie dłu-
giego pasa papieru, lecz przewaga mającego oddzielne kart-
ki kodeksu polegała na tym, że wielu skrybów mogło jedno-
cześnie pracować nad tym samym tomem, zaś po wynale-
zieniu prasy drukarskiej można było w tym samym czasie
drukować wiele egzemplarzy jednej książki. A jak dowodzą
odkrycia na polu biologii, szybkie kopiowanie informacji
jest najlepszą metodą jej zachowania.
Podobno jedną z pierwszych książek, które wyproduko-
wano w tej nowej postaci, była Biblia. Dzięki temu chrześci-
jańscy kaznodzieje mogli szybko odnaleźć potrzebny frag-
ment, posługując się numerami stron, zamiast mozolnie
przewijać cały zwój. Ta forma „pamięci swobodnego dostę-
pu" poprzedziła epokę cyfrową i być może jeszcze ją przeży-
je.

Papier w najprostszej postaci to arkusz włókien celulozy.

PAPIER PAKOWY. Papier można wykorzystywać nie tylko


do przechowywania informacji. Potrafi także świetnie ją
ukrywać – służy do tego papier pakowy. Jak wyglądałyby
urodziny bez papieru, który lepiej niż jakikolwiek inny ma-
teriał pozwala budować atmosferę ekscytacji i wyczekiwa-
nia? Dostawałem już prezenty owinięte w tkaninę lub
schowane w szufladzie, ale nic nie może się równać z opa-
kowaniem z papieru. Co to za prezent, którego nie owinięto
w papier? Jako ten, który zakrywa, a następnie odkrywa
prezent, papier stał się elementem rytuału obdarowywa-
nia, nadając opakowanemu przedmiotowi status podarun-
ku. Stoi za tym jednak coś więcej niż tylko nasze tradycje
kulturowe: papier doskonale nadaje się do tej roli dzięki
swoim właściwościom materiałowym.
Mechaniczne cechy papieru sprawiają, że można go
składać i zginać. Część tworzących go włókien celulozy ule-
ga przerwaniu w miejscu zgięcia, dzięki czemu kartka nie
wraca do pierwotnego kształtu. Część włókien pozostaje
jednak nienaruszona, co sprawia, że złożony papier nie
pęka i się nie rozrywa. Jeśli następnie kartkę rozprostować i
mocno pociągnąć z obu stron, będzie się opierała rozerwa-
niu, wystarczy jednak nadedrzeć ją troszkę przy krawędzi,
by dała się łatwo i precyzyjnie rozedrzeć wzdłuż linii zała-
mania. To niezwykłe połączenie różnych właściwości me-
chanicznych papieru pozwala składać go i zaginać, nadając
mu kształt dowolnego przedmiotu – stąd właśnie wzięła się
sztuka origami. Bardzo niewiele materiałów ma podobne
cechy: folię aluminiową daje się zaginać, ale trudno jest
sprawić, by zagięcie było równe. Większość folii plastiko-
wych w ogóle nie pozostaje w nadanym im przez składanie
kształcie, chyba że są bardzo miękkie, lecz wtedy brak im
sztywności (oraz elegancji), której oczekujemy od materia-
łu opakowaniowego. Zdolność trwałego załamywania się
oraz sztywność to cechy, które czynią z papieru tworzywo
idealnie nadające się do pakowania prezentów.
Owinięcie podarunku
w ozdobny papier spra-
wia, że przedmiot wydaje
się atrakcyjny, nowy i
nieskazitelny, co podkre-
śla jego wartość. Papier
jest na tyle mocny, by
chronić go podczas trans-
portu, lecz też na tyle sła-
by, aby nawet małe dziec-
ko potrafiło go rozerwać i
odpakować prezent.
Wówczas owinięty
ozdobnym papierem
przedmiot w ciągu kilku
sekund staje się wielką
gwiazdą. Odpakowywa-
nie podarunku przypomi-
na narodziny – rozpoczy-
na się nowe życie przed-
miotu.
PARAGONY. Oto paragon
ze sklepu Marks & Spen-
cer, gdzie robiłem zakupy
trzy dni przed narodzina-
mi mojego syna Lazio w
2011 roku. Jego mama,
Ruby, źle znosiła ciążę.
Działo się tak częściowo
dlatego, że wciąż miała
wielką chętkę na piwo.
Choć sama nie pozwalała sobie na jej zaspokojenie, nama-
wiała mnie, żebym pił za nią. Czasami jej zachcianki odzy-
wały się z taką mocą, że – jak wskazuje paragon z marketu –
musiałem wypijać trzy butelki na wieczór. Przy każdym
łyku Ruby obrzucała mnie łakomym, lecz przy tym oskar-
życielskim spojrzeniem.
O mały włos Lazlo przyszedłby na świat o dwa tygodnie
za wcześnie, lecz wskutek splotu okoliczności, którego żad-
ne z nas nie potrafi zadowalająco wyjaśnić, ostatecznie po-
stanowił poczekać. Po dwudziestu czterech godzinach spę-
dzonych w szpitalu odesłano nas do domu z poradą dla
Ruby, że jedzenie ostrego curry może zachęcić dziecko do
opuszczenia jej łona. Dwa tygodnie później byliśmy już tro-
chę zmęczeni nocnymi sesjami jedzenia curry, po które cią-
gle musiałem jeździć. Pamiętam, że najbardziej smakowało
mi baranie rogan josh i, jak widzę, zamówiłem je także tam-
tego wieczora. Ostre potrawy miały uprzykrzyć życie La-
zlowi, ale to raczej my cierpieliśmy gastryczne katusze na
tej diecie dla zuchwałych. Na marginesie: Lazlo ma dziś
dwa lata i uwielbia pikantne jedzenie.
Choć paragon ten przypomina mi o trudnym okresie
życia, cieszę się, że wciąż go mam. Przechowuje intymne
wspomnienia w sposób inny niż zdjęcie lub nawet pamięt-
nik, po które raczej nie sięga się po to, by zachować pospoli-
te życiowe szczegóły. Niestety paragon nie przetrwa na tyle
długo, by Lazlo mógł go odczytać. Już teraz blaknie, ponie-
waż papier termiczny, na którym go wydrukowano, ulega
degradacji. Dzieje się tak dlatego, że drukowanie na papie-
rze do kas fiskalnych nie polega na nanoszeniu tuszu. W
jego masie zawarte są tak zwany leukobarwnik oraz kwas.
Aby coś wydrukować, wystarczy podgrzać papier: kwas
wchodzi wówczas w reakcję z barwnikiem, który z przezro-
czystego staje się czarny. Dzięki tej pomysłowej technologii
w kasach fiskalnych nigdy nie brakuje tuszu. Jednak z bie-
giem czasu barwnik znów staje się przezroczysty, przez co
dowód, że kiedyś kupiono curry i kilka piw, znika na za-
wsze. Mimo wszystko market Marks & Spencer zawsze go-
rąco prosi nas, byśmy „zachowali dowód zakupu na wypa-
dek reklamacji", co też posłusznie uczyniłem.

Moje obliczenie liczby atomów Ziemi wykonane na odwrocie


koperty. Wynik szacuję na
10 0000000000 0000000000 0000000000 0000000000 0000000000

KOPERTY. Genialny pomysł, który przychodzi do głowy w


autobusie albo kawiarni, trzeba natychmiast utrwalić. Jeśli
się go nie zapisze, odejdzie w zapomnienie. Ale gdzie zapi-
sać? Jesteś daleko od biurka i notatników. Przetrząsasz kie-
szenie w poszukiwaniu jakichś karteluszków i znajdujesz
list, powiedzmy, fakturę za prąd. To wystarczy – na odwro-
cie koperty jest dość miejsca, by móc w ogólnych zarysach
zanotować pomysł. Robisz to, podobnie jak wielu sławnych
naukowców i inżynierów przed tobą, dzięki którym rewers
koperty zajął ważne miejsce na liście nośników idei.
Fizyk Enrico Fermi zasłynął nie tylko rozwiązywaniem
fundamentalnych problemów na małej przestrzeni koper-
ty, lecz także sformalizowaniem tego procesu. Ten nowy
rodzaj obliczeń – naukowy odpowiednik haiku – nazywany
jest „obliczeniami rzędu wielkości". W ich wykonywaniu
chodzi nie tyle o uzyskiwanie rozwiązań dokładnych, ile ta-
kich, które są przystępne i mówią o świecie coś ważnego, a
dojść do nich można bez wychodzenia poza informacje do-
stępne na miejscu, w autobusie. Obliczenia takie powinny
być oszacowane z dokładnością do pewnego rzędu wielko-
ści, co oznacza, że powinny być skorygowane przez współ-
czynnik dwa lub trzy (a zatem prawdziwa wartość musi
mieścić się pomiędzy między jedną trzecią a trzykrotnością
otrzymanego wyniku). Mimo ich niedokładności, Fermi i
inni fizycy wykonywali tego typu obliczenia na przykład
po to, by ukazać pewien paradoks: ponieważ we wszech-
świecie jest ogromna liczba gwiazd i planet, szansa na za-
istnienie inteligentnego życia – a tym samym, że się na nie
natkniemy – powinna być bardzo duża. Ponieważ jednak
dotąd do tego nie doszło, te wielkie liczby wskazują, że inte-
ligentne istoty muszą być prawdziwą rzadkością.
Jako dziecko tak bardzo fascynowałem się historiami o
sławnych naukowcach, którzy rozwiązywali fundamental-
ne problemy na rewersach kopert, że zacząłem przynosić
koperty do szkoły i sam także ćwiczyłem się w prowadze-
niu na nich różnych obliczeń. Było to jak umysłowy trening
sztuki walki, do której wystarczy jedynie pióro i kawałek
papieru. Ćwiczenia takie pozwoliły mi nie tylko porządko-
wać myśli, lecz także zdawać egzaminy. Pierwsze zadane
mi pytanie na egzaminie wstępnym na fizykę na Oxford
University brzmiało: „Oszacuj liczbę atomów Ziemi".
Uśmiechnąłem się, gdy je zobaczyłem. Bardzo przypomina-
ło kopertowe zadania Fermiego. Nie pamiętam już dokład-
nie, w jaki sposób rozwiązałem je wówczas na egzaminie,
ale powyżej zamieszczam niedawno wykonaną wersję tego
obliczenia.

Wzór chemiczny papieru toaletowego składającego się niemal


wyłącznie z włókien celulozy

PAPIER TOALETOWY. Zdumiewa mnie, że wciąż podcie-


ramy pupę papierem, choć wymyślono wiele bardziej hi-
gienicznych i skuteczniejszych sposobów wykonywania
tego brudnego, cielesnego zadania.
Stosowanie papieru toaletowego ma wiele skutków
ubocznych. Po pierwsze, według czasopisma „National
Geographic", w skali globu na ten cel trzeba ścinać i prze-
twarzać dwadzieścia siedem tysięcy drzew dziennie. Papie-
ru używa się później tylko raz, po czym spuszcza się go w
toalecie, co stanowi straszny koniec życia tak wielu roślin.
Istnieje jednak jeszcze gorsza ewentualność: papier może
nie spłynąć do rur. Przytrafiło mi się coś takiego, gdy od-
wiedzałem brata w jego manhattańskim mieszkaniu na
trzydziestym czwartym piętrze wieżowca.
Gdy kupa nie chce spłynąć do kanalizacji, w człowieku
budzi się przerażenie, zwłaszcza jeśli dzieje się to w obcej ła-
zience. I właśnie mnie się to przytrafiło. Przykryłem nie-
czystości kilkoma listkami papieru, co już wtedy wydawało
mi się bardzo kiepskim pomysłem, ale nie potrafiłem się
powstrzymać. Do brata zjechała na święta cała rodzina i
wiedziałem, że toaleta będzie intensywnie użytkowana.
Stojąc przy drzwiach, wahałem się, nie wiedziałem, co po-
cząć. Postanowiłem jednak raz jeszcze nacisnąć spłuczkę. I
wtedy zdarzyło się to, czego każdy obawia się najbardziej:
woda przepełniła muszlę i zaczęła spływać na podłogę sty-
lowej, nowoczesnej łazienki. To, że byliśmy trzydzieści
cztery piętra nad ziemią, wydawało się jeszcze pogarszać
sytuację. Wyobraziłem sobie, że nieczystości z wszystkich
mieszkań nad nami korkują się, nie mogąc spłynąć w dół, i
za chwilę eksplodują w mieszkaniu brata. Była to całkowi-
cie irracjonalna wizja, ale przelewająca się muszla sprowa-
dza na człowieka właśnie takie obrazy. Odchody i kawałki
papieru pływały w kałuży, która, rozlewając się po kafel-
kach, podpełzała do mnie coraz bliżej.
Brat zabronił mi wychodzić z toalety i tylko przez lekko
uchylone drzwi łazienki, w której zaczęło cuchnąć jak w
ścieku, podawał mi mopy i ssawki. Sprzątałem nieczystości
przez parę godzin, choć wydawało mi się, że upłynęły dni.
Od tamtego czasu zacząłem się poważnie interesować al-
ternatywnymi sposobami oczyszczania pupy. Jestem pew-
ny, że w XXI wieku papier toaletowy zostanie wyparty
przez jakąś inną metodę rozwiązywania tego najbardziej
podstawowego problemu.
PAPIEROWE TORBY. Kupując drogie ubrania, odczuwam
swoiste podenerwowanie. Wyglądają egzotycznie i przy-
mierzając je w sklepie, dziwnie się w nich czuję, przez co ni-
gdy nie jestem pewny, czy powinienem wydać aż tyle pie-
niędzy, choć ekspedienci uśmiechają się do mnie promien-
nie i z aprobatą kiwają głową. Gdy jednak w końcu się na to
decyduję, w nagrodę dostaję coś, co nigdy mi się nie znudzi.
Najpierw jest złożona i płaska, lecz gdy pchnąć jej den-
ko, boczne ścianki wyprężają się z majestatycznym dźwię-
kiem gromu. I już stoi na ladzie niczym motyl, który wła-
śnie uwolnił się z kokonu – doskonała, elegancka i wytwor-
na. Gdy ubrania trafiają do tak wyjątkowego opakowania i
czekają, bym zabrał je do domu, zakup zaczyna mi się wy-
dawać bardzo udany.
W przeciwieństwie do swojego toaletowego odpowied-
nika, papier w tej postaci jest materiałem wyrafinowanym
i stylowym, a przy tym lekkim, sztywnym i mocnym. Jego
wytrzymałość jest jednak złudna. Zawarte w nim włókna
celulozy nie są sklejone ligniną, która je scalała, gdy jeszcze
był drzewem. Choć podczas suszenia papieru wodór mię-
dzy włóknami wzmacnia je nieco, tworząc wiązania, mate-
riał trzeba dodatkowo usztywnić za pomocą domieszek
syntetycznych. Nawet wtedy jednak pozostaje mało wy-
trzymały i nieodporny na wodę – gdy zamoknie, wiązania
wodorowe puszczają, a torebka szybko się rozpada.
Jednak to właśnie nietrwałość papierowej torebki spra-
wia, że tak dobrze spełnia ona swoją funkcję. To, że na czas
podróży do domu wystarczy zapakować drogie ubrania w
papier, dodatkowo podkreśla ich lekkość i subtelność. Pa-
pier, tak jak one, ma ponadto wysoki status w naszej kultu-
rze – przywodzi na myśl rzemiosło i rękodzielnictwo, a sko-
jarzenia te dobrze pasują do dzieł sztuki krawieckiej. Jest to
jednak iluzja, ponieważ papier od początku do końca po-
wstaje w fabryce, a w dodatku proces jego wytwarzania od-
ciska się głębokim piętnem na środowisku. Obliczono, że
na wyprodukowanie jednorazowej torebki z papieru trzeba
zużyć więcej energii niż na wytworzenie foliowej siatki.
Opakowania takie są więc pewnym luksusem, zbytkiem
wymyślonym specjalnie, by celebrować drogie zakupy.
Gdy wchodzisz do domu i idziesz korytarzem, torby stukają
o framugi, a ten dźwiękowy podkład napełnia cię ekscyta-
cją i dumą.
PAPIER KREDOWY. Wygląd papieru i wrażenia, których
dostarcza, zaliczają się do jego najważniejszych cech, a za-
razem stanowią tajemnicę jego sukcesu. Wystarczy zmie-
nić powłokę papieru, aby nabrał rustykalnego, biurowego,
staroświeckiego lub wytwornego charakteru. Odpowiednie
pokierowanie jego estetycznymi walorami jest kluczem fi-
nansowego sukcesu wydawców kolorowych czasopism.
Zmienianie właściwości papieru to pole zaawansowa-
nych badań naukowych. Jego połysk, gładkość i gramatura
w zasadniczy sposób przyczyniają się do sukcesu niektó-
rych magazynów, lecz równie ważna, choć mniej docenia-
na, jest sztywność, czy raczej łatwość, z jaką kartka się ugi-
na. Jeśli jest zbyt miękka, papier będzie wydawał się tani,
jeśli zbyt sztywna – zacznie odciągać uwagę od treści. Sto-
pień sztywności reguluje się w procesie „uszlachetniania",
czyli dodawania do papieru drobno sproszkowanych sub-
stancji, takich jak kaolin i węglan wapnia, które między in-
nymi zmniejszają jego zdolność do pochłaniania wody, co
sprawia, że tusz wysycha na powierzchni strony, zamiast
wnikać między włókna celulozy. W podobny sposób można
także regulować stopień rozbielenia papieru. Domieszki
wraz z substancjami, które wiążą je z włóknami celulozy,
tworzą tak zwaną osnowę kompozytową. (Dobrze znanym
rodzajem materiału kompozytowego jest beton, który skła-
da się z dwóch innych materiałów: cementu pełniącego
funkcję spoiwa, czyli osnowy, oraz wypełniacza w postaci
piasku lub żwiru). Regulowanie właściwości osnowy kom-
pozytowej pozwala określić gramaturę, wytrzymałość i
sztywność papieru.
Nie obywa się jednak bez ofiar. Okazuje się, że gdy kart-
kom popularnego czasopisma lifestyie'owego nada się od-
powiednią sztywność i grubość, tak by nabrały atrakcyjne-
go wyglądu i robiły odpowiednie wrażenie, zamieniają się
w narzędzia tnące. Cieniutkie krawędzie stron magazynu
stają się ostre jak brzytwa. Przeważnie tylko je przekłada-
my podczas lektury, lecz jeśli przesuniemy palcami pod
niewłaściwym kątem po krawędzi kartki, możemy się za-
ciąć. Ranki takie znane są z wyjątkowej dokuczliwości, choć
nie do końca wiadomo, dlaczego są tak bolesne. Jednym z
wyjaśnień jest to, że najczęściej przytrafiają się na opusz-
kach palców, a więc w miejscu zaopatrzonym w znacznie
gęstszą sieć receptorów niż inne obszary skóry. Oczywiście
ryzyko zacięcia się jest ceną, którą warto zapłacić za posia-
danie kolorowego czasopisma, a przynajmniej tak uważają
miliony ludzi, którzy kupują je co tydzień.

Mój bilet do Bhubaneswar, dokąd udałem się podczas podróży do


Indii w 1989 roku z Emmą Westlake i Jackie Heath.
BILETY. Nabierając sztywności, papier stopniowo traci ela-
styczność, aż w pewnym momencie przestaje się uginać
pod własnym ciężarem. Może wówczas zacząć odgrywać
nowe role w naszej kulturze – jedną z nich jest upoważnie-
nie do podróży. Bilety na autobusy, pociągi i samoloty na
całym świecie drukuje się na grubym papierze zwanym
kartonem.
Wszystkie środki transportu są twarde i może to dlate-
go sztywny kartonik dobrze oddaje ideę podróży. Elastycz-
ne samochody nie są jedynie czymś rzadko spotykanym –
one po prostu nie istnieją, ponieważ karoseria musi być od-
powiednio sztywna, by wskutek dużych sił, które na nią
oddziałują, elementy układu jezdnego nie przemieszczały
się względem siebie. Gdyby kadłub pociągu zbyt mocno się
wyginał, cały pojazd wypadłby z szyn; jeśli skrzydła samo-
lotu zbyt mocno uginałyby się pod własnym ciężarem,
przestałyby generować siłę nośną. Wynika z tego, że pro-
jektując pociągi, samoloty i auta, trzeba z wręcz religijnym
namaszczeniem podchodzić do kwestii sztywności.
Lecz poza tą cechą, karton ma także inne ważne właści-
wości. Jego solidność i zwiększona wytrzymałość nadają bi-
letowi urzędowej powagi. Jest to wszakże coś w rodzaju
tymczasowego paszportu, który upoważnia do podróży. W
obecnych czasach bilety bywają sprawdzane nie tylko
przez ludzi, lecz również przez maszyny, dlatego muszą być
dość mocne, by się nie pozałamywały i nie pogniotły, gdy je
obracamy w dłoniach, upychamy po kieszeniach i wkłada-
my do portfeli. W świecie podróży królują sztywne, twarde
urządzenia i karton nam o tym przypomina. Co ciekawe, w
miarę jak samochody i samoloty stają się coraz lżejsze i wy-
dajniejsze, w biletach także zachodzi zmiana – są coraz
cieńsze. Wkrótce pewnie znikną zupełnie i wchłonie je na-
sze cyfrowe życie.
BANKNOTY. Pieniądze przejawiają swoją kusicielską moc
najpełniej, gdy są w papierowej formie. Niewiele jest więk-
szych przyjemności w życiu niż chwila, gdy po wpisaniu
PIN-u z dziury w ścianie wysuwają się cudne, świeżutkie
banknoty. Jeśli jest ich dość dużo, otwierają drogę do każ-
dego miejsca i każdej rzeczy na świecie. Zapewniana przez
nie swoboda jest wręcz oszałamiająca. Banknoty są zara-
zem najbardziej wyrafinowanymi kawałkami papieru w
dziejach – nie może być inaczej, skoro w namacalny sposób
ucieleśniają zaufanie, które wszyscy pokładamy w syste-
mie gospodarczym.
Aby oprzeć się fałszerzom, banknoty ukryły w rękawie
kilka sztuczek. Po pierwsze, papier używany do ich produk-
cji nie jest zrobiony z drzewnej celulozy, jak większość in-
nych jego rodzajów, lecz z bawełny. Dzięki temu jest nie
tylko bardziej wytrzymały i nie rozpada się zbyt łatwo na
deszczu lub w pralce, lecz także wydaje inny dźwięk – cha-
rakterystyczny szelest banknotów to jedna z ich najbar-
dziej rozpoznawalnych cech.
Papier bawełniany należy do najskuteczniejszych za-
bezpieczeń przeciwko fałszerzom, ponieważ trudno jest go
podrobić, używając papieru drzewnego. Bankomaty spraw-
dzają, czy banknoty mają specyficzną fakturę właściwą dla
tego rodzaju papieru. Człowiek także potrafi to sprawdzić.
Jeśli istnieją jakiekolwiek podejrzenia co do banknotu, pro-
sty test chemiczny pozwala ustalić, czy jest on zrobiony z
bawełny. W wielu sklepach używa się do tego celu pisaków
na jodynę. Substancja ta reaguje ze skrobiami celulozy, wy-
twarzając czarny pigment. Pisak taki użyty na papierze z
niezawierającej skrobi bawełny nie pozostawia żadnego
śladu. Ten podstawowy test pozwala właścicielom sklepów
chronić się przed wydrukowanymi na kolorowych drukar-
kach podróbkami.
Ale papier ma jeszcze jednego asa w rękawie – znak
wodny. Jest to wzór lub obrazek osadzony w papierze, lecz
widoczny tylko pod światło. Wbrew nazwie nie powstaje
wskutek zaplamienia wodą ani jakimkolwiek rodzajem far-
by. Wprowadza się go, dokonując drobnych zmian w gęsto-
ści bawełny, tak by różne części banknotu miały różną ja-
sność, co pozwala utworzyć wzór: w przypadku funtów –
portret królowej.
Papierowy pieniądz to zagrożony gatunek. Obecnie pła-
ci się głównie elektronicznie i jedynie niewielki procent
transakcji wciąż przeprowadzany jest w gotówce. Chodzi
zazwyczaj o drobne sumy, lecz i w tej dziedzinie pieniądz
elektroniczny coraz bardziej się panoszy.
PAPIER ELEKTRONICZNY. Gdy tylko opracowano metodę
zapisywania informacji na papierze, biblioteki stały się naj-
ważniejszymi archiwami zebranej wiedzy i mądrości ca-
łych cywilizacji. Tę istotną rolę odgrywały jeszcze do nie-
dawna. Dostęp do wielkiej biblioteki był na każdej uczelni
nieodzownym warunkiem prowadzenia badań, natomiast
możliwość korzystania z lokalnej biblioteki w wielu współ-
czesnych społeczeństwach uznawano za jedno z podstawo-
wych praw obywatelskich. Rewolucja cyfrowa zupełnie
zmieniła ten stan rzeczy. Dziś jedna osoba może wysłać
drugiej wszystkie piśmienne dzieła ludzkości przez kompu-
ter. Przejście z książki tradycyjnej do cyfrowej napotyka
jednak spory opór. Jego przyczyną jest nie tyle kwestia do-
stępu do książek, ile zmysłowej rozkoszy, z którą wiąże się
akt czytania papierowego tomu.
Jak to często bywa w historii inżynierii, technologia,
która była znana od dłuższego czasu, lecz właściwie na
większą skalę do niczego się nie przydawała, nagle znalazła
niszę rynkową. E-papier to rodzaj płaskich ekranów wy-
świetlających tekst za pomocą prawdziwego tuszu. Jest tak
wykonany, że odbija światło na tej samej zasadzie, na jakiej
odbija je strona klasycznej książki. Różnica polega na tym,
że e-papier może wyświetlić dowolną żądaną treść niemal
w jednej chwili. Jeśli połączy się go z procesorem i pamię-
cią, urządzenie, w którym jest stosowany, może przecho-
wywać i wyświetlać miliony książek.
Technologia ta opiera się na tuszu złożonym z tak zwa-
nych cząstek Janusa. Każda z nich jest dwojako zabarwiona
– z jednej strony ciemna, z drugiej biała. Ponieważ przeciw-
nym stronom cząstki przypisane są odmienne ładunki
elektryczne, piksele e-papieru można zaczerniać lub rozja-
śniać, wysyłając do nich odpowiedni ładunek. Swoją nazwę
cząstki te zawdzięczają rzymskiemu bogowi przemian, Ja-
nusowi, którego przedstawiano jako postać o dwóch twa-
rzach i uznawano za patrona przejść i bram. Ponieważ
cząstki Janusa są prawdziwym tuszem i trzeba je fizycznie
obrócić, by zmienić tekst na stronie, nie reagują tak szybko
jak ciekły kryształ w smartfonach czy tabletach, przez co
nie nadają się do emisji filmów i różnych efektownych ani-
macji. Mają jednak pewną staroświecką aurę, co chyba pa-
suje do przedstawiania słowa pisanego.
Cząstki Janusa sprawiają, że czytanie książek elektro-
nicznych dostarcza podobnych przeżyć jak lektura trady-
cyjnie wydawanych tomów, a przynajmniej słowa prezen-
tują się na stronie w podobny sposób. Być może e-papier
jest przyszłością słowa pisanego. Wydaje się jednak mało
prawdopodobne, by miał całkowicie wyprzeć książki, po-
nieważ brakuje mu wyjątkowego zapachu, faktury i dźwię-
ku prawdziwego papieru, a odbierane wieloma zmysłami
doznania związane z lekturą stanowią jedną z jej najwięk-
szych przyjemności. Ludzie, jak sądzę, kochają same książki
bardziej niż zawarte w nich treści. Za ich pomocą określają
własną tożsamość i nadają materialną postać wyznawa-
nym przez siebie wartościom. Książki stojące na półkach i
leżące na stolikach poddają nas stale czemuś w rodzaju
ćwiczenia z marketingu wewnętrznego, przypominając
nam, kim jesteśmy i kim chcielibyśmy być. Człowiek jest
istotą cielesną, nic więc dziwnego, że pragnie wyrażać swo-
ją tożsamość i wartości za pomocą realnych przedmiotów,
które lubi dotykać, wąchać – a czasem także czytać.
GAZETY. Wydrukowana fotografia lub nagłówek prasowy
mają w sobie siłę sprawiającą, że opisywane wydarzenie
wydaje się znacznie bardziej realne, niż gdy przedstawia się
je za pośrednictwem innych mediów. Być może przyczynia
się do tego gazeta jako taka – bezspornie prawdziwy, nama-
calny przedmiot. Jej autentyczność udziela się samej wia-
domości. Można ją wskazać palcem, zakreślić pisakiem, wy-
ciąć, przypiąć do tablicy ogłoszeniowej, włożyć do zeszytu z
wycinkami lub zarchiwizować w bibliotece. Wiadomość
staje się artefaktem, utrwalonym w czasie przedmiotem.
Nawet doniesienie na temat spraw dawno minionych –
choćby było nieprawdziwe – poprzez nadanie mu material-
nej postaci zyskuje status niezaprzeczalnego faktu.
Dla odmiany informacyjne strony internetowe wydają
się efemeryczne. Choć i one są archiwizowane, nie dostar-
czają fizycznego dowodu, do którego można się odwołać,
aby potwierdzić informację. Z tej przyczyny można nią w
pewnym stopniu łatwiej manipulować, zmieniając prze-
bieg zdarzeń. Mimo wszystko to właśnie natychmiasto-
wość i płynność przekazu sprawiają, że tak bardzo ekscytu-
jemy się mediami cyfrowymi. Informacyjna strona inter-
netowa jest wynalazkiem epoki, w której historię postrzega
się w sposób znacznie mniej jednorodny, niż miało to miej-
sce w dawniejszych czasach. Strony z wiadomościami by-
wają także znacznie bardziej demokratyczne, ponieważ o
ile powstanie papierowej gazety wymaga wielkich pras
drukarskich, sieci dystrybucji do punktów sprzedaży opar-
tej na transporcie kolejowym, lotniczym i samochodowym,
a także armii sprzedawców, o tyle w świecie cyfrowym je-
den człowiek może komunikować się z całym światem za
pomocą pojedynczego komputera i nie trzeba w tym celu
ścinać ani jednego drzewa.
Odejście od prasy papierowej zmieni nie tylko charakter
toczącego się w różnych krajach i miastach dyskursu, lecz
także nawyki społeczne. Szelest gazety przestanie towarzy-
szyć rytuałowi niedzielnych popołudni. Nie ujrzymy gaze-
ty w roli podkładki pod zabłocone buty, nie będzie leżeć na
ławce w dworcowej poczekalni. Przestanie chronić podłogi
przed kroplami farby i różne przedmioty przed uszkodze-
niem. Nie będziemy jej zgniatać w kulkę, by podsycić ogień
w kominku albo rzucić w niczego niepodejrzewającą sio-
strę. Żadne z tych zastosowań gazety nie ma związku z jej
zasadniczą funkcją, lecz wzięte razem tworzą swoistą aurę
wokół popularnego, użytecznego i uwielbianego materiału,
jakim jest papier gazetowy. Materiału, którego będzie nam
brakować.

List od mojej ukochanej.

Czy pamiętasz / ten chłodny wieczór, kiedy się poznaliśmy / nosiłeś


brodę / i ten rozciągnięty brązowy kardigan / a ja byłam w płaszczu
w lamparci wzorek / i zadawałam ci zbyt wiele pytań / bo chciałam
zrobić na tobie wrażenie / bo wydawałeś się w sam raz dla mnie / a w
dodatku przy tobie, po winie, nabrałam odwagi / i powiedziałam, że
powinniśmy się znowu spotkać / ćwiczyłam sobie w myśli te słowa /
gdy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy / a ty się zgodziłeś / i odeszłam
rozpromieniona // uśmiechnięta / a potem znowu się spotkaliśmy /
na tej dziwnej imprezie / na której rozmawiałeś z jakimś facetem / w
muszce /a mnie brała grypa / i wyszliśmy w mroźną mgłę / i okazało
się, że ten rosyjski bar jest zamknięty / więc wsiedliśmy w nocny
autobus / a może to była taksówka / i pojechaliśmy do ciebie /gdzie
wcześniej piliśmy drinki / a ty rozpaliłeś w kominku i zrobiłeś /
gorącego grogu / a potem siedzieliśmy na podłodze i się
całowaliśmy / i zostałam na noc /a ty pożyczyłeś mi t-shirt z
Kurosawą / ale spałam w legginsach / rano spotkaliśmy Bozza / i
razem poszliśmy na kawę / i tak się zaczęła / najwspanialsza część
mojego życia / a teraz codziennie myślę / tak bardzo mi się
poszczęściło że cię spotkałam / tak wspaniale wygląda
nasza przyszłość // jest tak pełna miłości / i szans. / Tęsknię za tobą,
jest /zimno i mam na sobie / twój brązowy kardigan. /XXX R /
LISTY MIŁOSNE. Pomimo szybkiego postępu w technolo-
giach cyfrowych trudno sobie wyobrazić świat całkowicie
pozbawiony papieru jako nośnika informacji. Niektóre ro-
dzaje wiadomości decydujemy się powierzyć tylko jemu.
Nic nie powoduje takiego skurczu w brzuchu i łomotu ser-
ca, jak wyjęcie ze skrzynki listu od ukochanej osoby. Roz-
mowy telefoniczne bywają bardzo miłe i intymne, SMS-y
czy e-maile przychodzą natychmiast i sprawiają niemałą
radość, ale trzymanie w dłoniach kartki, której wcześniej
dotykała ukochana, i wdychanie jej słodkiego, utrwalonego
w papierze zapachu to kwintesencja miłości.
List przekazuje coś więcej niż słowa. Jest trwały i realny,
co może koić nerwy osób niespokojnych o los związku. Po
pierwszej lekturze można do niego wiele razy wracać. Staje
się namacalnym przedmiotem w ludzkim życiu. W pew-
nym sensie papier udaje skórę ukochanej osoby i pachnie
jej zapachem, natomiast charakter jej pisma jest równie
unikatowy jak odcisk palca. List miłosny nie jest żadną
podróbką, nie da się go skopiować i wkleić.
Co takiego sprawia, że papierowi powierzamy słowa,
które inaczej pozostałyby w sekrecie? Zapisujemy je w in-
tymnych chwilach i papier doskonale przekazuje emocje
zmysłowej miłości. W najgłębszej istocie aktu pisania obec-
ne są dotyk, płynność, rozkwit. Pisanie to ckliwe dopiski na
marginesie i rysuneczki wyrażające indywidualność czło-
wieka bez pośrednictwa klawiaturowej mechaniki. Atra-
ment staje się metaforą krwi, gwarantując szczerość inten-
cji. Gdy jego strumyk zaczernia papier, płyną myśli.
List nie ułatwia rozstania, ponieważ, podobnie jak foto-
grafia, pozostaje na zawsze i powraca echem. Dla osoby ze
złamanym sercem może być okrutnym narzędziem tortur,
tę zaś, która porzuciła, uwiera w boku niczym cierń, stale
przypominający o jej niewierności lub przynajmniej o nie-
spójności w starannie budowanym obrazie samego siebie.
Ponieważ jednak papier jest zbudowany z atomów węgla,
ci, którzy chcą się uwolnić od męczarni, mogą łatwo się-
gnąć po proste rozwiązanie – zapałkę.
BETON
FUNDAMENTALNY

Pewnego wiosennego dnia 2009 roku wyszedłem po chleb


do pobliskiego sklepu i, gdy skręciłem za róg, zobaczyłem,
że Southwark Towers zniknęły. Ten dwudziestopięciopię-
trowy zespół klasycznych biurowców z lat siedemdziesią-
tych został doszczętnie wyburzony. Zacząłem się zastana-
wiać, kiedy właściwie widziałem je po raz ostatni. Stały
chyba jeszcze w zeszłym tygodniu, gdy wyszedłem z domu
w tym samym celu co dzisiaj... Poczułem się nieswojo. Czy
to ja tracę kontakt z rzeczywistością, czy też w technologii
wyburzania budynków nastąpił błyskawiczny postęp? Tak
czy inaczej, poczułem się trochę mniej pewny siebie i nieco
bardziej nieistotny. Southwark Towers podobały mi się.
Miały drzwi na fotokomórkę pochodzące z czasów, gdy ta-
kie rozwiązania były w modzie. A teraz budynki zniknęły,
pozostawiając w ulicy i moim życiu dziurę większą, niż
mógłbym się spodziewać. Nic nie wyglądało już tak samo.
Ruszyłem w stronę jaskrawo pomalowanego płotu otacza-
jącego puste miejsce po kompleksie.
Na jednym z segmentów ogrodzenia umieszczono ta-
bliczkę z informacją, że w tym miejscu ma stanąć najwięk-
szy gmach Europy – The Shard (Odłamek). Widniało tam
też zdjęcie ogromnego szpiczastego wieżowca ze szkła, któ-
ry powstanie z popiołów Southwark Towers nieopodal sta-
cji kolejowej London Bridge. Tekst na tabliczce wychwalał
tę nową budowlę, która przez całe dekady będzie domino-
wać w londyńskim pejzażu.
Poczułem irytację i niepokój. A co, jeśli ten wielki szkla-
ny fallus stanie się celem terrorystów? Jeśli zaatakują go
tak jak niegdyś World Trade Center i runie, zabijając mnie i
moją rodzinę? Uruchomiłem Google Maps i uspokoiłem się,
stwierdzając, że nawet gdyby ten trzystutrzydziestometro-
wy olbrzym przewrócił się na bok jak długi, nie sięgnąłby
mojego domu. Mógłby zahaczyć co najwyżej o pobliski pub
Shakespeare Tavern, do którego akurat nie zaglądam. Ale
powstałaby dusząca chmura pyłu, mamrotałem do siebie,
idąc w apokaliptycznym nastroju po chleb.
Przez kolejnych kilka lat przyglądałem się, jak u mojego
progu powstaje ogromny wieżowiec. Widziałem niezwykłe
rzeczy i zdumiewające osiągnięcia inżynierii, lecz przede
wszystkim bardzo dobrze poznałem beton. Zaczęli od wy-
kopania wielkiej dziury w ziemi. Pisząc: wielka, mam na
myśli: przeogromna. Tydzień po tygodniu przy okazji regu-
larnych wypadów po pieczywo zerkałem przez okienko dla
ciekawskich umieszczone w jednym z segmentów ogrodze-
nia, by zobaczyć, jaki postęp uczyniły gigantyczne maszy-
ny, które wygrzebywały ziemię i zagłębiały się w nią coraz
bardziej, jakby chciały się do czegoś dokopać. Ale tym, co
wydobywały, była tylko glina – materiał nanoszony przez
Tamizę od tysięcy lat. Ta sama gęsta glina, z której wypala-
no cegły do budowy domów i magazynów tworzących
miejską tkankę Londynu. Lecz to nie z gliny miał powstać
The Shard.
Pewnego dnia całą tę glinę usunięto i do dziury wlano
siedemset ciężarówek betonu. Tak powstały fundamenty
przyszłego wieżowca, które miały zapobiec wessaniu sie-
demdziesięciu dwóch pięter i pracujących tam dwudziestu
tysięcy osób w głąb gliniastej ziemi. Budowlańcy wypełnia-
li przeogromną dziurę kolejnymi warstwami betonu, two-
rząc podziemne kondygnacje, aż wreszcie dziura znikła, a w
jej miejscu powstała podziemna, powoli tężejąca konstruk-
cja. Wyglądało to bardzo fachowo, a tempo budowy robiło
spore wrażenie – aby zmniejszyć koszta przedsięwzięcia,
wieżę zaczęto konstruować jeszcze przed ukończeniem
fundamentów.
– Jak pan sądzi, ile ten beton będzie sechł? – spytał mnie
mężczyzna z psem, który przystanął obok, by także popa-
trzeć przez okienko w płocie. – Nie mam pojęcia – skłama-
łem.
Zrobiłem to, by uciąć rozmowę. Życie w Londynie uczy
człowieka uciekania się do kłamstewek i różnych uprzej-
mych wybiegów, byle tylko uniknąć rozmawiania z nie-
znajomymi. Poza tym nie wiedziałem, jak ten człowiek –
lub jego pies – zareaguje, gdy naszą znajomość rozpocznę
od wytknięcia rozmówcy błędu. Otóż beton nie wysycha.
Jest całkiem inaczej – woda stanowi jego składnik. Beton za-
styga, ponieważ woda reaguje z cementem, zapoczątkowu-
jąc łańcuch reakcji chemicznych skutkujących złożoną we-
wnętrzną mikrostrukturą materiału. Choć jest w nim
uwięziona woda, beton jest nie tylko suchy, lecz wręcz wo-
doodporny.
Zastyganie betonu to w gruncie rzeczy skomplikowany
proces chemiczny z udziałem sproszkowanego kamienia.
Jednak nie każdy rodzaj skały się do tego nadaje. Żeby sa-
modzielnie zrobić sobie beton, potrzeba trochę węglanu
wapnia – głównego składnika skały wapiennej, powstałej w
ciągu milionów lat z licznych odkładających się jedna na
drugiej warstw martwych organizmów, spojonych następ-
nie pod wpływem temperatury i ciśnienia wywołanego ru-
chami skorupy ziemskiej. Do wytworzenia betonu przyda
się również trochę kamieni zawierających krzemiany, czyli
związki krzemu i tlenu, z których w dziewięćdziesięciu pro-
centach składa się skorupa ziemska – mogą to być na przy-
kład niektóre rodzaje gliny. Jeśli jednak zemleć te składniki
i zmieszać je z wodą, otrzyma się tylko kleistą papkę. By za-
szły w nich pożądane reakcje, trzeba najpierw wyzwolić je z
wiązań chemicznych, w których tkwią.
Nie jest to wcale łatwe. Wiązania te są niezwykle trwałe
– to właśnie dlatego skały nie rozpadają się, by reagować ze
wszystkim wokoło. Jest wprost przeciwnie – czy to w ła-
godnym, czy w surowym klimacie, potrafią przetrwać wie-
le milionów lat. Sztuka polega na tym, by rozgrzać skałę do
temperatury około 1450°C. Nie sposób jej osiągnąć przy
użyciu drewna czy węgla, które spalają się, tworząc czer-
wone lub żółte płomienie mające od 600 do 800°C. Gdy
ogień ma 1450°C, świeci się na biało bez odcieni czerwieni
ani żółci, za to z domieszką błękitu – patrzenie w niego staje
się wówczas nieprzyjemne, niemal bolesne.
Przy takiej temperaturze skała zaczyna się rozpadać i
przekształcać w rodzinę związków zwanych krzemianami
wapnia. Mowa o rodzinie, ponieważ podgrzewany suro-
wiec zawiera liczne zanieczyszczenia, które mogą wpływać
na jego właściwości. By powstał beton, skała powinna za-
wierać żelazo i aluminium w odpowiednich proporcjach.
Gdy wreszcie ognie wygasają, można ujrzeć efekt tego pro-
cesu – osobliwy proszek jasnoszarej, księżycowej barwy. Je-
śli włożyć do niego dłoń, okaże się, że jest jedwabisty w do-
tyku, niczym popiół, co budzi skojarzenia z czymś pierwot-
nym. Po chwili jednak ręce wysychają, jakby jakaś obca siła
zaczęła z wolna pozbawiać je wilgoci. Oto wyjątkowy mate-
riał o banalnej nazwie: cement.
Jeśli do tego proszku dolać wody, natychmiast zaczyna
ją pochłaniać, jednocześnie ciemniejąc. Nie zamienia się
jednak w błocko, jak to się dzieje, gdy podlać sproszkowane
kamienie, lecz wskutek wielu reakcji chemicznych staje się
żelem. Żele to materia w półstałej, rozedrganej postaci. Żel
do włosów jest tutaj dobrym przykładem, podobnie jak
większość past do zębów. Nie rozpryskuje się jak płyn, po-
nieważ ma wewnętrzny szkielet, który zapobiega prze-
mieszczaniu się jego cząstek w płynny sposób. W przypad-
ku żelu do włosów szkielet ten jest tworzony przez kolagen,
natomiast w przypadku cementu – fibryle uwodnionego
krzemianu wapnia, czyli podobne do kryształów struktury,
które powstają z rozpuszczonych w wodzie cząstek wapnia
i krzemianu, sprawiając wrażenie niemal organicznych
wypustek (zob. rysunek poniżej). Powstający w masie ce-
mentowej żel ulega nieustannym przemianom, gdy jego
wewnętrzny szkielet rośnie w miarę zachodzenia kolej-
nych reakcji chemicznych.
Fibryle, rozrastając się i przeplatając, zaczynają tworzyć
wiązania sieciujące i zamykają w pułapce coraz więcej czą-
stek wody. W ten sposób masa cementowa przekształca się
w lity materiał. Fibryle mogą jednak wiązać się nie tylko z
sobą nawzajem, lecz także z innymi rodzajami skruszonych
skał i kamieni. W ten właśnie sposób na bazie cementu po-
wstaje beton. Zaprawy cementowej używa się jako spoiwa
do cegieł przy budowie domów lub do łączenia kamieni
podczas stawiania pomników, lecz w tej postaci materiał
ten jest tylko składnikiem do wypełniania szczelin – czymś
w rodzaju miejskiego kleju. Kiedy jednak domiesza się do
niego drobne kamyki pełniące funkcję malutkich cegiełek,
staje się betonem – pełnoprawnym materiałem budowla-
nym.
Fibryle węglanu wapnia, których ilość wzrasta w zastygającym
cemencie.
Jak w przypadku każdej reakcji chemicznej, pomyłka w
proporcjach powoduje kompletną klęskę. Jeśli do betonu
doda się zbyt dużo wody, w proszku cementowym zabrak-
nie krzemianu wapnia, który mógłby z nią reagować. Jej
nadmiar pozostanie wówczas w materiale i go osłabi. Jeżeli
z kolei wody będzie za mało, pozostanie za dużo cementu,
który nie wszedł w reakcję, i rezultat będzie podobny.
Wady betonu powstają najczęściej w wyniku ludzkiego błę-
du i mogą pozostawać niewykryte, aż doprowadzą do kata-
strofy wiele lat po zakończeniu budowy. Za ogromny roz-
miar zniszczeń spowodowanych w 2010 roku przez trzę-
sienie ziemi na Haiti obwinia się kiepską murarkę i złej ja-
kości beton. Szacuje się, że runęło wówczas dwieście pięć-
dziesiąt tysięcy domów, w których zginęło trzysta tysięcy
osób, a miliony straciły dach nad głową. Co gorsza, Haiti
nie stanowi bynajmniej odosobnionego przypadku. Podob-
ne tykające betonowe bomby zegarowe rozsiane są po ca-
łym świecie.
Dotarcie do źródeł ludzkiego błędu nie jest łatwe, gdyż
wadliwy beton na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie nor-
malnie. Szef budowy lotniska JFK, wykonując rutynowe te-
sty, zauważył, że beton przywożony ciężarówkami przed
południem po zastygnięciu ma dobrą wytrzymałość, nato-
miast ten dostarczany tuż po południu jest znacznie słab-
szy. Zaskoczony, zbadał wszystkie możliwe przyczyny tego
stanu rzeczy, ale nie znalazł wyjaśnienia. Wreszcie posta-
nowił pojechać za ciężarówką wiozącą beton na lotnisko.
Odkrył, że kierowca miał w zwyczaju robić sobie przerwę
na lunch koło południa i przed udaniem się na posiłek pole-
wał beton wodą z węża, sądząc, że w ten sposób uchroni go
przed nadmiernym wyschnięciem.
Wykopując dół pod fundamenty i podpory wieżowca
The Shard, inżynierowie natknęli się na ślady betonu
znacznie starszego niż ten, którego używamy dzisiaj – wy-
produkowanego przez Rzymian. Stanowił budulec rzym-
skich łaźni, które odkryto po wyburzeniu mojego ulubione-
go baru szybkiej obsługi niedaleko nieistniejących już
Southwark Towers.
Rzymianom poszczęściło się z betonem. Nie musieli
eksperymentować z rozgrzewaniem do białości różnych
wydobywanych skał, ponieważ odkryli gotowy cement w
miejscowości Pozzuoli (wówczas Puteoli) pod Neapolem.
Pozostałości rzymskich łaźni odkryte przez inżynierów pracujących
przy budowie The Shard.
W Pozzuoli śmierdzi – to nie żarty. Nazwa miejscowości
pochodzi od łacińskiego putere (śmierdzieć), a źródłem pa-
nującego tam odoru są pobliskie piaski wulkaniczne o wy-
sokiej zawartości siarki. Przez wiele milionów lat na te tere-
ny spływała lawa i spadały pył oraz pumeks. Popiół wulka-
niczny powstawał wskutek mocnego rozgrzania skały
krzemionkowej, która następnie była wyrzucana przez ko-
min. Proces ten zaskakująco przypominał współczesną
technologię produkcji cementu. Rzymianie musieli już tyl-
ko jakoś wytrzymać smród siarki, by móc zacząć wydoby-
wać proszek samoczynnie gromadzący się od milionów lat.
Ten naturalny cement był trochę inny od współczesnego
(portlandzkiego) cementu i aby związał, trzeba było dodać
do niego wapna. Rzymianie szybko jednak na to wpadli i po
dorzuceniu żwiru w celu wzmocnienia budulca otrzymali
pierwszy w dziejach, zupełnie wyjątkowy materiał budow-
lany, jakim jest beton.
Urok ceglanych budynków bierze się po części stąd, że
są złożone z mnóstwa elementów. Cegła jest komponentem
budowlanym, który pomyślano w taki sposób, by mieścił
się w dłoni, co nadaje budowli ludzką skalę. Beton ma zu-
pełnie inny charakter, ponieważ przed zastygnięciem jest
żelem. Oznacza to, że budynki można z niego odlewać, uzy-
skując jednorodną, pozbawioną jakichkolwiek łączeń ca-
łość od fundamentów po dach.
Inżynierowie pracujący z betonem zgadzają się prawie
na wszystko. Chcesz fundamentów? Wylejemy fundamen-
ty. Potrzebne ci filary? Odlejemy filary. Ma być podłoga?
Wylejemy podłogę. Powiększyć dwa razy? Żaden problem.
Mają być łuki? Będą łuki. Z betonu można odlać każdy ele-
ment, dla którego da się stworzyć formę. Potęga tego mate-
riału staje się jasna dla każdego, kto uzależnił się od odwie-
dzania placów budowy, gdzie powstają betonowe struktu-
ry. Tydzień po tygodniu jak zahipnotyzowany patrzyłem
przez okienko w otaczającym The Shard ogrodzeniu. Z fun-
damentów wyrastał budynek. Powiększał się, odlewany
przez ludzkie mrówki. Na miejsce zwożono skalny proszek i
żwir, by przez zwyczajne dolanie wody przekształcić je z
powrotem w skałę. Tę technikę budowlaną można rozpa-
trywać także na gruncie filozoficznym. Wraz z powstaniem
budynku dopełnia się cykl, który zaczyna się w chwili, gdy
sama Ziemia wypiętrza góry i tworzy głazy, te zaś zostają
wydobyte przez człowieka, a następnie przekształcone w
inne – sztuczne – kamienne góry, które sami projektujemy,
w których mieszkamy oraz pracujemy.
Beton podsyca ambicje inżynierów. Po jego wynalezie-
niu Rzymianie zrozumieli, że będą mogli stworzyć z niego
infrastrukturę imperium. Odtąd budowali porty, gdzie tyl-
ko chcieli, ponieważ ich beton zastygał również pod wodą.
Stawiali akwedukty i mosty elementy sieci transportowej,
niezbędnej, by dostarczać beton wszędzie tam, gdzie go po-
trzeba, zamiast polegać na miejscowych kamieniach lub
glinie. W tym sensie beton jest materiałem idealnym do
budowy imperium. Najwspanialsze betonowe dzieło rzym-
skich inżynierów znajduje się w Rzymie i jest nim kopuła
Panteonu. Po dwóch tysiącach lat od powstania jest naj-
większą na świecie kopułą z niezbrojonego betonu.

Choć Panteon przetrwał upadek Imperium Rzymskiego,


beton jako taki miał mniej szczęścia. Po Rzymianach przez
tysiąc lat nie wznoszono żadnych budowli z tego materia-
łu. Do dziś nie wiadomo, dlaczego przestał być stosowany.
Być może ze względu na swoje „przemysłowe" właściwości
potrzebował imperium o rozwiniętym przemyśle. Może za-
pomniano o nim, ponieważ jego produkcji nie wiązano z
żadnym konkretnym rzemiosłem, takim jak metalurgia,
kamieniarstwo czy ciesielstwo, przez co wiedza na temat
betonu nie była przekazywana z pokolenia na pokolenie w
ramach rodzinnej profesji. Może wreszcie przestano go uży-
wać, ponieważ, choć był dobry, miał pewną zasadniczą
wadę, której Rzymianie nie potrafili usunąć.
Materiał można rozerwać na dwa sposoby. Jednym jest
zerwanie plastyczne, które ma miejsce na przykład wtedy,
gdy rozciąga się gumę do żucia, aż ta pęknie. Tworzywo to
może na bieżąco zmieniać swoją strukturę, staje się więc
coraz cieńsze pośrodku, aż wreszcie rozdziela się na dwa
osobne kawałki. W ten sposób można rozerwać większość
metali, lecz by rozciągnąć je w taki sposób, potrzeba bardzo
dużo energii (trzeba przemieścić bardzo dużo dyslokacji).
Są zatem wytrzymałymi, trwałymi materiałami. Innym
sposobem rozerwania materiału, co obserwujemy na przy-
kładzie szklanek lub filiżanek, jest wykonanie w nim rysy.
Nie może się wówczas rozciągnąć, by poradzić sobie z nara-
stającymi rozrywającymi go siłami, ponieważ słaby punkt
w tak uszkodzonym tworzywie obniża wytrzymałość całe-
go przedmiotu, który po pewnym czasie pęka i rozpada się
na kawałki. W ten właśnie sposób kruszy się beton, co sta-
nowiło dla Rzymian nie lada zgryzotę.
Rzymianom nigdy nie udało się rozwiązać tego proble-
mu, dlatego stosowali beton tylko wówczas, gdy konstruk-
cja miała podlegać działaniu sił ściskających, nie zaś rozcią-
gających. Budowali z niego kolumny, kopuły lub funda-
menty, a więc takie konstrukcje, w których masa budowli
naciska na beton. Materiał wytrzymuje napór kompresyjny
nawet wtedy, gdy pojawią się w nim pęknięcia. Jeśli odwie-
dzi się Rzym, by obejrzeć dwutysiącletnią kopułę, można
zobaczyć na niej rysy powstałe zapewne wskutek trzęsień
ziemi lub osiadania gmachu. Nie zagrażają one jednak całej
budowli, ponieważ na kopułę oddziałują tylko siły kompre-
syjne. Gdy jednak Rzymianie próbowali odlewać z betonu
podłogi pięter lub dźwigary, na które oddziaływała nawet
niewielka siła zginająca, konstrukcja zawalała się wkrótce
po tym, jak pojawiły się w niej choćby drobne rysy. Gdy be-
ton pod wpływem masy własnej i masy budynku rozciąga
się, w miejscu pęknięć nie stawia żadnego oporu. Aby więc
w pełni wykorzystać jego potencjał, tak jak robimy to dzi-
siaj, budując betonowe ściany, podłogi, mosty, tunele i
tamy, trzeba było rozwiązać ten problem. Udało się to do-
piero po nastaniu rewolucji przemysłowej w Europie. Roz-
wiązanie nadeszło z bardzo nieoczekiwanej strony.
Paryski ogrodnik Joseph Monier samodzielnie wytwa-
rzał własne donice. W owych czasach – w 1867 roku – wy-
konywano je z wypalanej gliny, przez co były nietrwałe,
kruche i drogie. Tyczyło się to zwłaszcza tych większych,
które stawiano w szklarniach, by posadzić w nich niezwy-
kle modne wówczas rośliny tropikalne. Beton wydawał się
dobrym tworzywem do wyrobu wielkich donic – dawał się
łatwo kształtować i nie trzeba go było wypalać w piecu, co
pozwalało zarazem obniżyć koszta. Nie wytrzymywał jed-
nak naprężeń i pękał tak samo jak wcześniejsze naczynia
ceramiczne.
Monier postanowił więc umieścić w betonowej masie
obręcze ze stali. Nie wiedział, że beton bardzo dobrze się z
nią zwiąże. Równie dobrze mogło się okazać, że stal będzie
niczym oliwa w sosie winegret i postanowi zachować nie-
zależność. Okazało się jednak, że zawarte w betonie krze-
mianowe fibryle łatwo przylegają nie tylko do kamienia,
lecz także do metalu.
Beton to w gruncie rzeczy sztuczny kamień: wytwarza
się go z kamienia i ma podobne do niego wygląd, skład oraz
właściwości. Beton zbrojony stalą – żelbet – jest jednak
czymś zupełnie innym. W naturze nie występuje żaden po-
dobny materiał. Gdy na żelbet oddziałują siły zginające, we-
wnętrzny szkielet z prętów absorbuje je i nie dopuszcza do
powstawania większych pęknięć. To w istocie dwa mate-
riały w jednym. Dzięki takiemu połączeniu materiał do spe-
cjalistycznych zastosowań, jakim jest beton, przekształcił
się w najpowszechniej używany budulec wszech czasów.
Joseph Monier nie mógł wiedzieć o jeszcze jednej cesze,
która miała się okazać podstawą sukcesu żelbetu. Materiały
nie są bezwładne, lecz reagują na oddziaływania środowi-
ska, a zwłaszcza na temperaturę. Większość z nich rozsze-
rza się, gdy jest gorąco, i kurczy pod wpływem zimna.
Wszystkie nasze budynki, drogi i mosty rozszerzają się i
kurczą zgodnie z cyklem dnia i nocy, jak gdyby oddychały.
Proces ten odpowiada za powstawanie większości szczelin
w nawierzchniach dróg i ścianach budynków. Trzeba go
brać pod uwagę podczas projektowania, inaczej skumulo-
wany wpływ oddziaływań środowiskowych doprowadzi
do zniszczenia całej konstrukcji. Gdyby jakiś inżynier miał
odgadnąć rezultaty eksperymentów Josepha, mógłby
uznać, że ponieważ beton i stal bardzo się od siebie różnią,
stopień ich rozszerzania się i kurczenia także będzie zupeł-
nie inny, przez co jeden materiał doprowadzi do zniszcze-
nia drugiego. Podczas fali letnich upałów lub w sercu mroź-
nej zimy stal skruszy beton od środka i donice w ogrodzie
Moniera rozpadną się na kawałki. Być może trzeba było
właśnie ogrodnika, żeby przeprowadził tego typu ekspery-
menty: na pierwszy rzut oka one po prostu nie mogły się
udać. Lecz traf chciał, że stal i beton mają prawie identycz-
ny współczynnik rozszerzalności cieplnej, innymi słowy –
rozszerzają się i kurczą w prawie jednakowym stopniu. Za-
krawało to niemal na cud. To niezwykłe zjawisko zauważył
jednak nie tylko Monier. Brytyjczyk William Wilkinson
także odkrył magiczne właściwości połączenia stali z beto-
nem. Nadeszła epoka żelbetu.
Gdy pojedziemy do któregoś z wielu rozwijających się
państw świata, zobaczymy, że miliony najbiedniejszych
żyją tam w slumsach z gliny, drewna i blachy. Takie bu-
dowle są bardzo wrażliwe na oddziaływanie żywiołów. Jest
w nich nieznośnie gorąco latem, a podczas deszczu przecie-
kają i się rozpadają. Są regularnie niszczone przez burze,
zmywane falami powodzi lub rujnowane lemieszami bul-
dożerów nasyłanych przez policję i możnych tego świata.
Do zbudowania trwałego schronienia przeciw żywiołom i
prześladowcom potrzebny jest materiał nie tylko mocny,
lecz również odporny na ogień, wicher i wodę, a przy tym,
co najważniejsze, tak tani, by każdy mógł sobie na niego po-
zwolić.
Żelbet jest takim materiałem. Przy cenie poniżej stu
funtów za tonę beton jest zdecydowanie najtańszym bu-
dulcem świata. Można wylewać go maszynowo, co przekła-
da się na dalsze oszczędności. Pojedynczy robotnik z beto-
niarką może w kilka tygodni wylać fundamenty, ściany,
podłogi i dach domu. Ponieważ wszystkie te elementy sta-
nowią część jednej konstrukcji, jest ona w stanie przetrwać
kilkaset lat niezależnie od klimatu. Fundamenty chronią ją
przed przesiąkaniem wody od spodu, a przy tym są odpor-
ne na działanie owadów i pleśni. Mury podtrzymują kon-
strukcję i można w nich bezpiecznie osadzić okna. Betonu
prawie w ogóle nie trzeba konserwować – nie odpadną od
niego żadne płytki, ponieważ ich nie posiada. Dach jest in-
tegralną częścią budowli i można nawet posadzić na nim
winorośl, warzywa czy choćby trawę, by zyskać izolację
termiczną i źródło pożywienia. (Takie płaskie dachowe
ogrody – nie tylko kopuły pokroju Panteonu – możemy
tworzyć dzięki stosowaniu zbrojenia, co w sympatyczny
sposób upamiętnia ogrodnika, który je wynalazł).

*
Prace nad The Shard postępowały i pewnego dnia za-
uważyłem, że nie muszę już podchodzić do okienka w pło-
cie okalającym plac budowy. Ba, stało się ono jednym z naj-
gorszych punktów obserwacyjnych. Najlepszy widok mia-
łem teraz z własnego dachu. Wkrótce wyrobiłem sobie
zwyczaj podziwiania powstającego wieżowca przy poran-
nej kawie. Zacząłem robić znaczki na kominie, by mierzyć
postępy budowy. Gmach rósł w oczach. Jak obliczyłem, w
okresie największego zaawansowania prac co kilka dni po-
wstawało kolejne piętro.
Takie tempo było możliwe tylko dzięki nieustannemu
wylewaniu betonu. Przywożono go ciężarówką, pompowa-
no na górę i wlewano do szalunku. W tym czasie wewnątrz
formy o kształcie podłogi kondygnacji umieszczano stalo-
we pręty zbrojeniowe – wewnętrzny szkielet wieży. Nowo
wylana kondygnacja stawała się podporą dla rusztowania i
szalunku podczas budowania kolejnej. Proces ten powta-
rzano raz za razem, a budynek rósł i rósł. Codziennie przy-
bywały mu trzy metry.
Najbardziej zdumiewające było dla mnie to, że ten
zautomatyzowany proces mógłby się chyba ciągnąć w nie-
skończoność, dopóki komuś jeszcze chciałoby się podnosić
szalunek i wlewać do niego beton. Drewniana forma wzno-
siła się coraz wyżej, jak pączek kwiatu na wzrastającym pę-
dzie. W rzeczywistości jednak obecnie nie potrafimy zbu-
dować wieżowca dowolnej wysokości. Inżynierowie pracu-
jący przy wznoszeniu Burdż Chalifa w Dubaju, który jest
niemal trzykrotnie wyższy niż The Shard, stwierdzili, że
poważnym ograniczeniem budowlanym jest wydajność
pomp tłoczących beton pionowo w górę, na szczyt budyn-
ku.

Wiadukt Millau we Francji – jeden z najpiękniejszych mostów świata –


wykonany jest z żelbetu.
Niezależnie od tych ograniczeń, technologia stawiania
wieżowców jest doprawdy genialna. Dzięki mechanizacji
budowy beton staje się materiałem na wskroś nowocze-
snym. Można go odlewać w formach, co pozwala szybko
konstruować z niego ogromne budowle. Wielkie konstruk-
cje sprzed wieków, takie jak kamienne katedry Europy lub
Wielki Mur Chiński, wznoszono przez dziesięciolecia. Za-
sadniczy rdzeń The Shard, najwyższego budynku w Euro-
pie, powstał w niecałe sześć miesięcy. Beton pozwala two-
rzyć wielkie plany i snuć śmiałe wizje. Dzięki niemu inży-
nierowie lądowi mogą realizować swoje niezwykłe ambicje.
Z żelbetu powstały zapora Hoovera, wiadukt Millau i węzeł
drogowy Spaghetti Junction w Atlancie.
Pewnego dnia The Shard przestał rosnąć, a kilka dni
później zdjęto z niego rusztowania i szalunek. Ujrzałem be-
tonową wieżę, wysoką na siedemdziesiąt dwa piętra. Była
szara, świeża i pomarszczona jak noworodek. U dołu rozpo-
częto kolejny etap prac, a najnowszy gmach Londynu koły-
sał się delikatnie na wietrze, najwyraźniej nie mając nic do
roboty poza przyglądaniem się ludzkim mróweczkom krzą-
tającym się u jego stóp. Nie stał jednak bezczynnie. W jego
kościach fibryle krzemianu wapnia rozrastały się, przeni-
kały i wiązały z kamieniami oraz stalą. Wieża rosła w siłę.
Choć cement potrzebuje dwudziestu czterech godzin na re-
akcję z wodą, by zastygnąć, pełny proces powstawania we-
wnętrznej struktury tej sztucznej skały trwa rok – dopiero
wtedy budynek osiąga maksymalną wytrzymałość. Gdy pi-
szę te słowa, betonowy rdzeń The Shard wciąż jeszcze
twardnieje i nabiera wytrzymałości, choć nie widać tego
gołym okiem.
Budynek po związaniu materiału będzie musiał dźwi-
gać ciężar dwudziestu tysięcy ludzi pracujących w nim za
dnia, a także tysięcy biurek, krzeseł, mebli, komputerów i
wielu ton wody. Będzie nieść to brzemię dzień za dniem,
nie ulegając najmniejszym deformacjom. Podłogi pięter po-
zostaną sztywne i solidne. Nie zmieni się to przez tysiące
lat, o ile rzecz jasna żelbet będzie konserwowany.
The Shard w budowie.

Choć materiał ten ma niezwykłe zalety, czasem jednak


trzeba się o niego zatroszczyć. Jego słabym punktem jest to,
co zarazem daje mu wielką siłę – struktura wewnętrzna.
W normalnych warunkach wystawiona na działanie
czynników pogodowych stal używana do zbrojenia rdze-
wieje. Jeśli jednak zaleje się ją betonem, w powstałym zasa-
dowym środowisku na powierzchni prętów zbrojeniowych
powstaje ochronna bariera z wodorotlenku żelaza. Lecz z
biegiem lat, wskutek normalnej eksploatacji budynku oraz
sezonowego rozszerzania się i kurczenia materiału, w beto-
nie powstają drobne szczeliny. Do wnętrza struktury prze-
dostaje się przez nie woda, która, zamarzając, coraz bardziej
je powiększa. Każdy budynek musi się mierzyć z tego typu
erozją. Podlegają jej nawet góry. By kamienne lub betonowe
budowle nie erodowały, co około pięćdziesiąt lat trzeba za-
konserwować budulec, z którego są wykonane.
Na żelbet czyha jednak jeszcze większe zagrożenie. Jeśli
duża ilość wody przedostanie się do wnętrza materiału, za-
czyna zżerać zbrojenie. Rdza rozpiera beton, powodując co-
raz większe pęknięcia, co może doprowadzić do zniszczenia
całego wewnętrznego szkieletu konstrukcji. Ryzyko to jest
szczególnie duże w obecności wody słonej, która zmywa
barierę ochronną wodorotlenku żelaza i powoduje szybkie
rdzewienie prętów. Betonowe mosty i drogi, na które działa
sól (na przykład ta rozsypywana zimą przez drogowców),
są szczególnie narażone na ten rodzaj erozji. Niedawno oka-
zało się, że londyńska estakada Hammersmith niszczeje
właśnie z jej powodu.
Zważywszy na fakt, że praktycznie połowa budowli na
świecie jest wykonana z betonu, ich konserwacja to ogrom-
ne i coraz bardziej wymagające przedsięwzięcie. Co gorsza,
wiele z tych struktur jest zlokalizowanych w miejscach,do
których nie mamy ochoty regularnie wracać – należą do
nich na przykład most Oresund łączący Szwecję z Danią lub
rdzenie elektrowni atomowych. Najlepiej byłoby wymyślić
jakiś sposób, by budulec sam się konserwował, a więc inny-
mi słowy – wynaleźć samonaprawiający się beton. Materiał
taki już istnieje i choć jest jeszcze w wieku dziecięcym, już
wykazał swoją przydatność.
Historia takich samoregenerujących się betonów rozpo-
częła się, gdy naukowcy zaczęli badać różne rodzaje organi-
zmów żyjących w warunkach ekstremalnych. Odkryli pe-
wien gatunek bakterii zamieszkującej dna silnie zasado-
wych jezior wulkanicznych. PH wód tych jezior wynosi 9–
11, więc może powodować oparzenia skóry. Dawniej nie-
bezpodstawnie zakładano, że w takich siarkowych jezio-
rach nie bytują żadne organizmy. Dokładne badania wyka-
zały jednak, że życie ma większą zdolność przetrwania, niż
sądzono. Okazało się, że w tych skrajnych warunkach po-
trafią przeżyć różne zasadolubne bakterie. Jeden z ich ga-
tunków, Sporosarcina pasteurii, wytrąca taki sam rodzaj
kalcytu jak ten obecny w betonie, a przy tym jest on bardzo
odporny i może trwać uśpiony w kamieniu przez wiele de-
kad.
Organizmy te umieszczono w samoregenerującym się
betonie wraz z pewnym rodzajem skrobi, stanowiącym ich
pożywienie. W normalnych warunkach bakterie takie
trwają w uśpieniu, otoczone fibrylami uwodnionych krze-
mianów. Jeśli jednak powstaje pęknięcie, uwalniają się z
pułapki. W obecności wody budzą się do życia i zaczynają
szukać pożywienia. Znajdują dodaną do masy betonowej
skrobię, dzięki czemu zaczynają się mnożyć, wydzielając
mineralne kalcyty – odmianę węglanu wapnia. Kalcyt wią-
że się z betonem i zaczyna budować strukturę mineralną,
która nie tylko zapobiega powiększaniu się szczeliny, lecz
także ją zasklepia.
Brzmi to jak jeden z tych pomysłów, które świetnie wy-
glądają na papierze, ale w praktyce nigdy się nie sprawdza-
ją. Ten jednak działa. Badania wykazują, że zaprawiony
bakteriami beton po spękaniu i samoregeneracji odzyskuje
pierwotną wytrzymałość w dziewięćdziesięciu procentach.
Trwają prace mające na celu przysposobienie tego materia-
łu do realnych zastosowań inżynierskich.
Betonowa tkanina.

Innym rodzajem betonu z żywym komponentem jest


tak zwany filtercrete. Jego specjalnie zaprojektowaną poro-
watą powierzchnię mogą kolonizować występujące w na-
turze bakterie. Pory umożliwiają także przepływ wody, co
niweluje konieczność jej odprowadzania, natomiast bakte-
rie oczyszczają ją, rozkładając oleje i inne zanieczyszczenia.
Istnieje dziś także beton w odmianie tekstylnej – tak
zwana betonowa tkanina. Materiał ten rozwija się z bel i
wystarczy tylko dodać do niego wody, by zastygł w dowol-
nej nadanej mu formie. Choć ma szerokie zastosowania
rzeźbiarskie, być może najlepiej przysłuży się na terenach
objętych katastrofami, gdzie ze zrzucanych z powietrza bel
można by w ciągu paru dni tworzyć tymczasowe miasta
namiotowe, w których ludzie mieliby zapewnioną ochronę
przed deszczem, wiatrem i słońcem na lata potrzebne do
odbudowy zniszczeń.
Na budowie The Shard beton przestał odgrywać rolę ce-
lebryty. Zaczęto go powoli, lecz systematycznie pokrywać
stalą i szkłem, tak by całkowicie ukryć żelbetowy rdzeń
wieżowca. Wniosek był jasny: inżynierowie wstydzili się
betonu. Nie było dla niego miejsca w wizji gmachu prezen-
towanej światu i samym mieszkańcom wieżowca.
To nastawienie podziela większość ludzi. Żelbet uważa
się za materiał doskonały do budowy estakady lub tamy
hydroelektrycznej, lecz nie pasuje jako materiał wykończe-
niowy miejskiego budynku. Użycie betonu do wyrażenia
wolności i swobody, tak jak to uczyniono, wznosząc w la-
tach sześćdziesiątych Southbank Centre w Londynie, dziś
byłoby nie do pomyślenia.
Tamta epoka to złote lata betonu. Stosowano go bez
ograniczeń podczas modernizacji centrów miast, budując
nowoczesny świat. Jednak z biegiem czasu skojarzenie be-
tonu z nowoczesnością zanikło i ludzie uznali, że nie jest to
materiał przyszłości. Być może postawiono za dużo byle ja-
kich wielopoziomowych parkingów, może zbyt wiele osób
obrabowano w wysmarowanych sprejem przejściach pod-
ziemnych, a może zbyt wiele rodzin odniosło wrażenie
utraty części człowieczeństwa, gdy przyszło im zamieszkać
w betonowym bloku. Obecnie beton uważa się za budulec
konieczny, tani, funkcjonalny, szary, przygnębiający, brud-
ny, nieludzki, a przede wszystkim brzydki.
Prawdą jest jednak, że kiepski projekt pozostanie kiep-
skim projektem niezależnie od tego, w jakim materiale się
go zrealizuje. Stal, drewno czy cegłę także można zastoso-
wać w dobry lub zły sposób, lecz tylko do betonu przylgnę-
ła łatka brzydoty. Wystarczy jednak spojrzeć na gmach
opery w Sydney, której sławne muszle wykonano z żelbetu,
lub na wnętrza londyńskiego Barbican Centre, aby zrozu-
mieć, że materiał ten nie tylko się nadaje, lecz wręcz jest
niezbędny do realizacji największych, najniezwyklejszych
dokonań architektonicznych. Od lat sześćdziesiątych nic
się pod tym względem nie zmieniło. Dziś po prostu uważa-
my, że beton źle wygląda, więc ukrywamy go, tak by rdzeń
budynku i jego fundamenty pozostawały niewidoczne.

Kościół Dives in Misericordia.


Aby polepszyć estetyczne walory betonu, wynaleziono
wiele jego nowych odmian. Najnowszą z nich jest beton sa-
moczyszczący się, który zawiera cząstki dwutlenku tytanu.
Nie widać ich na jego powierzchni, ponieważ są mikrosko-
pijne i przezroczyste, jednak pod wpływem promieniowa-
nia słonecznego UV tworzą wolne rodniki jonowe, te zaś
rozkładają wszelkie organiczne zanieczyszczenia, które
wejdą z nimi w kontakt. Resztki po tej reakcji zmywa
deszcz lub rozwiewa wiatr. Z takiego samoczyszczącego się
betonu zbudowano rzymski kościół Dives in Misericordia.
Dwutlenek tytanu nie tylko oczyszcza beton, lecz także
niczym katalizator zmniejsza ilość wytwarzanego przez sa-
mochody tlenku azotu. Liczne badania wykazały, że robi to
naprawdę skutecznie, więc być może w przyszłości budyn-
ki i drogi w miastach będą oczyszczać powietrze, tak jak to
robią rośliny.
Teraz, gdy The Shard został już ukończony, jego żelbeto-
wy rdzeń jest schowany pod bardziej popularnymi mate-
riałami. Brzydką tajemnicą wieżowca i całego naszego spo-
łeczeństwa jest jednak to, że beton stanowi – dosłownie –
fundament naszego społeczeństwa: budujemy z niego mia-
sta, drogi, mosty, elektrownie – połowę wszystkiego, co
tworzymy. Wolimy jednak, by pozostawał ukryty niczym
kość w ciele – gdy wystaje, czujemy odrazę. Być może kie-
dyś się to zmieni – może właśnie dobiega końca druga fala
betonowego boomu. Pierwsza, zapoczątkowana przez Rzy-
mian, zakończyła się z nieznanych powodów. Jednak
nowy, projektowany obecnie beton, jest znacznie bardziej
wyrafinowany i być może ponownie zmieni nasze gusta,
zapoczątkowując trzecią falę mody – tym razem mody na
beton z bakteriami, które pozwalają tworzyć żywą, oddy-
chającą architekturę – co zmieni nasze nastawienie do tego
najbardziej fundamentalnego materiału.
CZEKOLADA
PRZEPYSZNA

Sięgnij po kawałek gorzkiej czekolady i włóż go do ust.


Przez kilka chwil na podniebieniu i języku czuć będziesz
tylko nacisk jego twardych rożków, lecz niewiele smaku.
Trudno się powstrzymać przed odgryzieniem sporego kęsa,
ale spróbuj oprzeć się pokusie i skupić na tym, co będzie się
działo dalej. Pod wpływem ciepła języka kostka czekolady
nagle mięknie. Gdy się rozpuszcza, czujesz na języku lekki
chłód, a chwilę potem twoje usta wypełnia słodko-gorzki
smak. Zaraz po nim nadchodzą owocowe i orzechowe nuty,
po chwili zaś w głąb twojego gardła spływa ziemista, muło-
wata substancja. Przez jedną błogą chwilę rozkoszujesz się
najpyszniejszym materiałem świata.
Czekoladę opracowano w taki sposób, by zamieniała się
w ciecz, gdy tylko znajdzie się w ustach. Ta sztuczka to sku-
mulowany efekt kilkusetletnich wysiłków kulinarnych i
inżynierskich, mających pierwotnie na celu stworzenie po-
pularnego napoju, który mógłby konkurować z kawą i her-
batą. Nic z tego nie wyszło. W pewnym momencie wytwór-
cy czekolady zrozumieli jednak, że czekolada, która roz-
puszcza się w ustach, jest znacznie bardziej smaczna, mod-
na i lubiana niż ta wlewana do czarki, stworzyli więc coś w
rodzaju utwardzonego napoju. Przemysł czekoladowy po-
szedł w tym kierunku na całego. Swoje sukcesy zawdzięcza
zrozumieniu natury i opanowaniu przemian kryształów, a
konkretnie – kryształów masła kakaowego.
Substancja ta jest jednym z najdoskonalszych tłuszczów
w królestwie roślin i walczy o palmę pierwszeństwa z ma-
słem oraz oliwą z oliwek. W czystej postaci wygląda jak de-
likatne masło i stanowi bazę nie tylko czekolady, lecz także
luksusowych kremów oraz balsamów do twarzy. Niech
was to nie zniechęca – tłuszcze zawsze miały różne zastoso-
wania i służyły nie tylko do jedzenia. Robiono z nich świe-
ce, kremy, olej do lamp, pastę do polerowania i mydło. Ma-
sło kakaowe jest jednak pod kilkoma względami szczegól-
ne. Po pierwsze, topi się w temperaturze ludzkiego ciała: to
oznacza, że można je magazynować w postaci stałej, lecz
pod wpływem dotyku zaczyna się rozpuszczać, dzięki cze-
mu jest surowcem idealnym do produkcji balsamów. Po
drugie, zawiera naturalne antyoksydanty, co zapobiega
jego jełczeniu, można je więc przechowywać przez długie
lata, podczas gdy na przykład masło z krowiego mleka ma
zaledwie kilkutygodniowy termin ważności. To zaleta waż-
na dla producentów kremów do twarzy, lecz także czekola-
dy.
Tłuszcz kakaowy ma jeszcze jednego asa w rękawie –
jest zbudowany z kryształów nadających czekoladzie wy-
trzymałość mechaniczną. Podstawowym składnikiem ma-
sła kakaowego są duże cząsteczki zwane trójglicerydami,
które formują się w kryształy na wiele różnych sposobów,
zależnie od tego, jak się je poukłada. Przypomina to trochę
pakowanie bagażnika samochodowego – można to zrobić
na wiele sposobów, lecz niektóre są bardziej oszczędne niż
inne. Im ściślej upakuje się trójglicerydy, tym bardziej
skondensowane będą kryształy masła. Wraz z zagęszcze-
niem wzrastają ich temperatura topnienia, stabilność i wy-
trzymałość, lecz także trudność produkcji.
Różne sposoby upakowania cząsteczek trójglicerydów w formę
krystaliczną. Każdy z nich ma inną strukturę i gęstość.
Kryształy typu I i II, jak się je określa, są miękkie i nie-
stabilne. Jeśli tylko dać im szansę, przekształcą się w typy
III i IV. Przydają się jednak do wytwarzania polew do lo-
dów, ponieważ topią się w temperaturze 16°C, dzięki cze-
mu rozpuszczają się w ustach nawet wówczas, gdy od
spodu chłodzi je zmrożony przysmak. Kryształy typu III i
IV są miękkie i kruszą się w palcach, a gdy się je łamie, nie
słychać charakterystycznego pyknięcia, które wytwórcy
czekolady uznają za bardzo ważne, ponieważ wzbogaca ono
doświadczenie degustacji o element niespodzianki i zasko-
czenia. Wysoka twardość czekolady pozwala też na przy-
kład otoczyć twardą powłoką miękkie wnętrze pralinki,
dzięki czemu można tworzyć słodycze o wyraźnie wyczu-
walnej różnicy gęstości. Z psychofizycznego punktu widze-
nia kruchość czekolady i dźwięk towarzyszący jej odłamy-
waniu kojarzą się ze świeżością i zwiększają satysfakcję z
jedzenia. Każdy, kto sięgnął po tabliczkę, licząc na twardy,
kruchy przysmak, lecz natknął się na stopioną, brejowatą
masę, wie, jak bardzo rozczarowująca może być czekolada,
która nie trzaska. (Aczkolwiek trzeba przyznać, że ta mazi-
sta również ma swoich wielbicieli...).
Z wszystkich wymienionych powyżej powodów produ-
cenci czekolady woleliby unikać kryształów typu III i IV,
lecz niestety to właśnie one są najłatwiejsze do wytworze-
nia. Jeśli stopisz trochę brązowego przysmaku i pozwolisz
mu zastygnąć, niemal na pewno uformują się w nim te
właśnie rodzaje kryształów. Czekolada taka jest miękka w
dotyku, matowa i łatwo rozpuszcza się w dłoni. Z biegiem
czasu tworzące ją kryształy przekształcą się w typ V, lecz
tym samym pozbędą się części cukrów i tłuszczów, które
odłożą się na powierzchni wyrobu w postaci wykwitów
białego nalotu.

Wykwit z tłuszczu na powierzchni czekolady.

Typ V kryształu tłuszczu jest bardzo gęsty. Zrobiona z


niego czekolada ma błyszczącą, niemal lustrzaną po-
wierzchnię i łamie się z przyjemnym trzaskiem. Topi się w
temperaturze 34°C, a więc dopiero po włożeniu do ust.
Większość producentów chciałaby wytwarzać swoje słody-
cze właśnie z tej odmiany kryształów masła kakaowego.
Nie jest to jednak łatwe. Powstają one w procesie zwanym
temperowaniem, polegającym na dodaniu zalążków krysz-
tałów typu V do masy na etapie jej utwardzania. Dzięki
temu wolniej rosnące kryształy typu V zaczynają się for-
mować przed kryształami III i IV, tworząc gęstą krystalicz-
ną strukturę.
Wkładasz do ust kawałek ciemnej czekolady i czujesz,
jak zaczyna się rozpuszczać – to kryształy masła kakaowego
typu V, które nadają twardość brązowej kostce, powoli tra-
cą spójność. Jeśli dobrze o nie dbano, całe życie spędziły w
temperaturze poniżej 18°C. Teraz w twoich ustach po raz
pierwszy doświadczają cieplejszego klimatu. Aby przeszły
ze stanu stałego w płynny, potrzebna jest energia pozwala-
jąca na zerwanie wiązań atomowych pomiędzy cząstkami
kryształu, tak by cząstki te mogły zacząć się swobodnie po-
ruszać jako ciecz. Gdy więc temperatura czekolady zbliża
się do punktu topnienia, kryształ czerpie potrzebną mu
energię właśnie z twojego ciała. Odczuwasz to jako przy-
jemne schłodzenie wnętrza ust podobne do tego, które to-
warzyszy ssaniu miętówki. Takie samo zjawisko schładza-
nia zachodzi, kiedy się pocisz, lecz wówczas to nie ciało sta-
łe zamienia się w płyn, lecz płyn (twój pot) przechodzi w
postać gazową, czerpiąc potrzebne do tego ciepło ze skóry.
Rośliny wykorzystują podobny proces, aby się schłodzić.
W przypadku kryształów tłuszczu kakaowego wrażeniu
chłodu podczas rozpuszczania się czekolady towarzyszy
nagłe powstawanie ciepłego, gęstego płynu w ustach. Ta
niezwykła kombinacja doznań składa się na wyjątkowy
smak brązowego frykasu. Tak zaczyna się przygoda z ciepłą
czekoladą.
Składniki czekolady, jeszcze przed chwilą tkwiące w
sztywnej osnowie masła kakaowego, mogą swobodnie na-
płynąć do twoich kubków smakowych. Drobinki orzechów
kakaowca, dotąd zamknięte w maśle kakaowym, zostają
uwolnione. Ciemna czekolada zawiera zwykle pięćdziesiąt
procent tłuszczu kakaowego i dwadzieścia procent proszku
z orzechów kakaowca (na opakowaniu umieszcza się wów-
czas napis „70% kakao”). Prawie całą resztę stanowi cukier.
Trzydzieści procent cukru to sporo – solidna łyżka. Nie-
mniej ciemna czekolada nie jest zbyt słodka, czasem wcale.
To dlatego, że podczas rozpuszczania się masła kaka-
owego uwalnia się nie tylko cukier, lecz także substancje
zwane alkaloidami i fenolami zawarte w proszku kaka-
owym. To bardzo gorzkie, cierpkie cząstki, takie jak kofeina
i teobromina, które aktywują receptory smaków gorzkiego
i kwaśnego, redukując doznanie słodyczy. Zrównoważenie
tych trzech podstawowych komponentów, tak by czekola-
da zyskała dobrze zbalansowany smak, jest najważniej-
szym zadaniem wytwórcy. Dodatek soli wzmacnia dozna-
nia smakowe i wprowadza do nowoczesnych czekolad do-
datkowy ton: czekolady używa się dziś także jako składnika
dań wytrawnych – stanowi ona na przykład podstawę
meksykańskiej potrawy pollo con molle, czyli kurczaka pie-
czonego w sosie z ciemnej czekolady.
Jednak pieczona czekolada smakuje inaczej niż ta odła-
mywana z tabliczki. Choć kosztujemy ją za pośrednictwem
rozmieszczonych na języku kubków smakowych, które
rozpoznają smaki gorzki, słodki, słony, kwaśny i urnami
(czyli mięsny lub rosołowy), większość jej aromatu dociera
do nas poprzez węch. To dochodzący z wnętrza naszych
własnych ust zapach czekolady odpowiada za część złożo-
nych wrażeń towarzyszących jej degustacji. Tymczasem
podczas pieczenia czekolady wiele cząstek zapachowych
wyparowuje lub zostaje zniszczonych przez wysoką tempe-
raturę. Związki zawarte w kawie i herbacie są podobnie
nietrwałe, dlatego napoje te trzeba wypijać w ciągu kilku
minut od zaparzenia, inaczej ich aromat rozwiewa się w
powietrzu. Gdy jest się przeziębionym, nie czuje się smaku
potraw, ponieważ receptory zapachu w nosie pokrywa
śluz. Przepis na czekoladę jest natomiast tak genialny dla-
tego, że aromatyczne cząstki pozostają uwięzione w maśle
kakaowym aż do ostatniej chwili. Kostka zamienia się w
ciepły płyn dopiero, gdy trafia do ust, a wówczas mieszan-
ka ponad sześciuset rozmaitych molekuł zaczyna wydzie-
lać smak i zapach.
Na twój nos jako pierwsze oddziałują tak zwane estry –
cząsteczki nadające czekoladzie dojrzałe aromaty piwne,
winne, a zwłaszcza owocowe. Estrów nie ma jednak w su-
rowych nasionach kakaowca. Wiem to, ponieważ je jadłem
– smakują obrzydliwie, są włókniste, gorzkie i pozbawione
wyrazu. Brakuje w nich jakichkolwiek owocowych czy cze-
koladowych tonów, a ich jedzenie jest po prostu pozbawio-
ne sensu. Żeby te egzotyczne, niedobre nasiona przeobrazić
w czekoladę, trzeba się sporo napracować. Jest to na tyle
trudne, że człowiek zaczyna się zastanawiać, jak w ogóle
wynaleziono podobną technologię.
Drzewa kakaowe rosną w klimacie tropikalnym i wy-
twarzają duże, mięsiste, pełne nasion owoce, podobne tro-
chę do przysuszonej pomarańczy lub ogórka. Owoce wyra-
stają bezpośrednio z gałęzi, a nie z osobnych gałązek, co na-
daje im wygląd niezaawansowanych ewolucyjnie roślin
sprzed milionów lat. Można sobie wyobrazić, że sięgały po
nie dinozaury (by je natychmiast wypluć).
Gałąź kakaowca z owocami.

W każdej owocni znajduje się od trzydziestu do czter-


dziestu miękkich, białych, tłustych nasion w kształcie mig-
dała i wielkości małej śliwki. Gdy po raz pierwszy zobaczy-
łem te ziarenka, natychmiast włożyłem jedno z nich do ust
i zacząłem entuzjastycznie przeżuwać. Chwilę później, gdy
dotarł do mnie jego smak, wyplułem je na ziemię. Czy to
naprawdę ziarno kakaowca? Zapewniono mnie, że tak. „Ale
ono w ogóle nie smakuje jak czekolada" – poskarżyłem się,
zlany potem z gorąca. Pomagałem zbierać owoce kakaowca
na plantacji w Hondurasie, opędzając się od komarów. By-
łem rozczarowany i zmęczony – zdałem sobie sprawę, że za-
chowuję się jak naburmuszone dziecko lub jeden z właści-
cieli złotych kuponów z książki Roalda Dahla Charlie i
fabryka czekolady. Całe otoczenie też wyglądało jak wyjęte
wprost z egzotycznej powieści: małe, pokręcone kakaowce
rosły w cieniu palm bananowych i kokosowych, których
prześwietlone promieniami słońca liście mieniły się tysią-
cem zielonych tonów. To, co zdarzyło się później, także
przypominało praktyki wzięte żywcem ze szkoły wyrobu
czekolady Willy'ego Wonki: używając maczet, pozbierali-
śmy owoce kakaowców, złożyliśmy je na pryzmy, a potem
zostawiliśmy, żeby zgniły.
Dowiedziałem się później, że takie postępowanie nie jest
żadnym ekscentrycznym zwyczajem panującym wyłącznie
na honduraskich plantacjach. Tak po prostu powstaje cze-
kolada. Po dwóch tygodniach hałdy owoców zaczynają się
rozkładać i fermentować, co prowadzi do wzrostu ich tem-
peratury. W ten sposób „zabija" się nasiona kakaowca, aby
nie wykiełkowały z nich rośliny. Co równie ważne, w suro-
wych ziarnach zachodzą reakcje chemiczne, które zamie-
niają zawarte w nich związki w prekursory aromatów cze-
koladowych. Gdyby pominąć ten element procesu, uzyska-
łoby się coś, co ani trochę nie przypominałoby czekolady.
Podczas fermentacji alkohole reagują z kwasami wy-
tworzonymi przez obecne w nasionach enzymy, co prowa-
dzi do powstania owocowo pachnących estrów. Na wynik,
jak to zwykle bywa w przypadku większości reakcji che-
micznych, wpływa bardzo wiele czynników, w tym stęże-
nie substratów, temperatura otoczenia czy dopływ tlenu.
Oznacza to, że smak czekolady zależy nie tylko od dojrzało-
ści i gatunku ziaren, lecz także od tego, jak wysokie były
pryzmy gnijących owoców, jak długo trwało gnicie i jaka
była wówczas pogoda.
Być może zastanawiasz się, dlaczego wytwórcy czekola-
dy rzadko opowiadają o tych szczegółach. Otóż są one
utrzymywane w tajemnicy. Z pozoru kakao nie różni się od
innych towarów – to zwyczajny półprodukt, taki jak na
przykład cukier, którym handluje się na światowych ryn-
kach, zasilając dolarami wielomiliardowy przemysł spo-
żywczy. Rzadko jednak wspomina się o tym, że – podobnie
jak w wypadku kawy i herbaty – na ostateczny smak pro-
duktu w dużej mierze wpływają odmiana ziarna i technika
jego obróbki. Zarządzając jakością produkcji, bierze się też
pod uwagę zmienność tropikalnej pogody i sporadyczne
ataki chorób. Dopiero gdy dobrze pozna się te sprawy, moż-
na wybrać i kupić odpowiednie ziarna, toteż producenci
najlepszych czekolad pilnie strzegą swoich tajemnic. Stwo-
rzenie wysokiej jakości wyrobu wymaga wielkiej wiedzy i
staranności – to dlatego dobra gorzka czekolada jest droga.
Ostateczny produkt zawiera jednak nie tylko delikatne
owocowe tony powstających w toku fermentacji estrów,
lecz także nuty ziemiste, orzechowe, niemal mięsne, które
powstają podczas suszenia i prażenia ziaren. Podobnie jak
się to dzieje przy produkcji kawy, prażenie przekształca
każde ziarenko w miniaturową fabryczkę chemiczną, w
której zaczynają zachodzić rozmaite reakcje. Najpierw
obecne w nasionku węglowodany – głównie cukry i skrobia
– rozpadają się pod wpływem ciepła i ulegają karmelizacji
niczym cukier na patelni. W tym jednak wypadku karmeli-
zacja zachodzi wewnątrz ziarna, co sprawia, że zmienia ono
kolor z białego na brązowy i zaczyna wydzielać cały wa-
chlarz cudownie aromatycznych molekuł.
Brązowienie cząstek cukru pod wpływem temperatury
– czy to w ziarnach kakaowca, czy na patelni – ma związek z
przekształceniami węgla. Cukry są węglowodanami, co
oznacza, że składają się z atomów węgla, wodoru i tlenu. Po
podgrzaniu te długie cząstki rozpadają się na mniejsze; nie-
które z nich są tak małe, że wyparowują (to właśnie spra-
wia, że czekolada tak cudownie pachnie). Cząstki zawiera-
jące węgiel są większe, więc się nie ulatniają. Występuje w
nich podwójne wiązanie międzyatomowe, chemiczna
struktura pochłaniająca światło i nadająca skarmelizowa-
nemu cukrowi żółtobrązowy kolor. Wskutek długiego pra-
żenia część cukru przekształca się w węgiel (pojawia się
mnóstwo podwójnych wiązań), co nadaje mu posmak spa-
lenizny i ciemnobrązowy kolor. Gdyby podgrzać go jeszcze
trochę, uzyskalibyśmy czysty, czarny węgiel.
Innym rodzajem reakcji zachodzącej w wysokiej tempe-
raturze jest reakcja Maillarda, która także wpływa na kolor
i smak kakao. Zachodzi wówczas, gdy cukier reaguje z biał-
kiem. Jeśli węglowodany są paliwem świata komórkowego,
białka to konie pociągowe: są budulcem komórek i ich me-
chanizmów wewnętrznych. Ziarna (w postaci orzechów
lub nasion) muszą zawierać wszystkie białka niezbędne do
stworzenia i rozkręcenia komórkowej maszynerii – nasion-
ka kakaowca nie są pod tym względem wyjątkowe. Jeśli
rozgrzać je do temperatury 160°C lub wyższej, białka i wę-
glowodany zaczynają reagować z powstałymi we wcze-
śniejszym procesie fermentacji kwasami i estrami, co skut-
kuje uwolnieniem się całego wachlarza pachnących czą-
stek. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że gdyby nie reakcja
Maillarda, świat byłby znacznie mniej apetycznym miej-
scem. To właśnie dzięki niej powstaje zapach skórki świeże-
go chleba, pieczonych warzyw i innych pieczonych smako-
witości. Czekolada natomiast w wyniku tej reakcji nabiera
orzechowego, pełnego smaku, tracąc zarazem nieco nut
cierpkich i gorzkich.

Reklama czekolady Fry's, 1902.


Jeśli sproszkować sfermentowane i uprażone orzechy
kakaowca, a potem zalać je gorącą wodą, powstanie orygi-
nalna gorąca chocolatl, wytwarzana niegdyś przez miesz-
kańców Ameryki Środkowej. Olmekowie i Majowie, którzy
jako pierwsi uprawiali kakaowce, zaparzali ją właśnie w
taki sposób i przez wiele wieków stosowali jako cenny na-
pój obrzędowy oraz afrodyzjak. Orzechów kakaowca uży-
wano nawet w charakterze waluty. Gdy w XVII wieku eu-
ropejscy badacze odkryli tamtejszą czekoladę, wyeksporto-
wali ją do kawiarń, gdzie konkurowała z herbatą i kawą, by
ostatecznie przegrać. Nie wspominano zbyt głośno o tym,
że słowo chocolatl znaczy „gorzka woda". Nawet słodzona
nowo odkrytym, tanim cukrem z uprawianych przez nie-
wolników plantacji w Afryce i Ameryce Południowej, cze-
kolada pozostawała napojem o drażniącym, oleistym i cięż-
kim smaku – pięćdziesiąt procent ziarna kakaowego stano-
wi wszak tłuszcz. Przez kolejne dwa stulecia utrzymywała
status egzotycznego delikatesu – była rozpoznawalna, lecz
niezbyt popularna.Dzięki wynalezieniu kilku narzędzi
przemysłowych losy czekolady uległy jednak gwałtownej
zmianie. Pierwszym z nich była hydrauliczna prasa śrubo-
wa, którą do produkcji czekolady po raz pierwszy wykorzy-
stano w holenderskiej fabryce Van Houtena w 1828 roku.
Miażdżenie prażonych ziaren pozwalało wycisnąć z nich
masło i oddzielić je od reszty masy kakaowej. Po usunięciu
tłuszczu masę można było zemleć na drobny proszek, dzię-
ki czemu traciła wiele ze swego nieprzyjemnego posmaku –
stawała się jednolita, delikatna i jedwabista. W tej postaci –
jako kakao – zyskała na popularności i pija się ją do dziś.
I wtedy pojawiła się zupełnie antyintuicyjna, lecz ge-
nialna idea: a gdyby tak usunięty i oczyszczony tłuszcz oraz
proszek kakaowy raz jeszcze połączyć, dodając trochę cu-
kru, aby stworzyć idealne ziarno kakaowca?
Ziarno, które chciałoby się zerwać prosto z drzewa, ziar-
no o perfekcyjnych proporcjach cukru, aromatów czekola-
dowych i tłuszczu, ziarno na miarę fikcyjnego świata
Willy'ego Wonki?
Wielu wytwórców czekolady z Belgii, Holandii i Szwaj-
carii eksperymentowało z podobnymi recepturami, ale do-
piero angielska firma Fry and Sons zasłynęła produkcją
bryłek „jadalnej czekolady", tworząc pierwszy na świecie
batonik.
Oczyszczone masło kakaowe rozpuszczało się w ustach,
uwalniając proszek kakaowy, co dostarczało doznań przy-
pominających picie czekolady – było to coś zupełnie wyjąt-
kowego. Ponieważ zawartość tłuszczu kakaowego można
było teraz kontrolować niezależnie od zawartości proszku i
cukru, możliwe stało się tworzenie różnych smaków, by za-
spokoić różne gusta. W czasach przed upowszechnieniem
się lodówek bardzo ważne były antyoksydacyjne właściwo-
ści masła kakaowego, które sprawiały, że wytwarzana w
ten sposób czekolada miała długi termin ważności, dzięki
czemu można ją było wprowadzić do obrotu na dużą skalę.
Tak narodził się przemysł czekoladowy.
Dla niektórych czekolada z nawet trzydziestoprocento-
wym dodatkiem cukru była jednak zbyt gorzka, wprowa-
dzono więc do niej jeszcze jeden składnik, który zasadniczo
zmienił jej smak – mleko. Jego dodatek znacznie zmniejsza
cierpkość proszku kakaowego, czekolada staje się słodsza.
Metodę tę po raz pierwszy zastosowali Szwajcarzy w XIX
wieku, dodając do czekolady popularnego mleka w proszku
produkowanego przez nowo powstałą firmę Nestlé, która
zajmowała się przetwarzaniem świeżego mleka o krótkim
terminie ważności w produkt sproszkowany, łatwy w
transporcie i niepsujący się. Połączenie dwóch trwałych
rynkowych produktów w jeden okazało się ogromnym
sukcesem.
Obecnie na całym świecie do czekolady dodaje się naj-
różniejszych rodzajów mleka, co sprawia, że czekolady
mleczne różnią się smakiem zależnie od kraju produkcji. W
USA stosuje się mleko częściowo odtłuszczone za pomocą
enzymów, przez co czekolada ma serowaty, niemal zjełcza-
ły posmak. W Wielkiej Brytanii zamiast mleka w proszku
dodaje się słodkiego mleka zagęszczonego, co nadaje czeko-
ladzie łagodny karmelowy posmak. W Europie kontynen-
talnej wciąż używa się mleka w proszku, dzięki czemu cze-
kolada ma mleczny smak i wapnistą konsystencję. Poszcze-
gólne smaki nie upowszechniają się jednak zbyt łatwo w
świecie. Pomimo globalizacji raz nabyte czekoladowe gusta
pozostają zaskakująco lokalne.
Wspólną cechą wszystkich czekolad mlecznych jest jed-
nak to, że z mleka, przed dodaniem go do masy, usuwa się
prawie całą wodę. Robi się to, ponieważ proszek czekolado-
wy jest hydrofilny – lubi wodę. Jeśli dać mu szansę, będzie
ją pochłaniał, jednocześnie pozbywając się tłuszczu (tłuszcz
i woda nie rozpuszczają się w sobie wzajemnie). Ostatecz-
nie rozłoży się i zamieni w gęstą ciecz przypominającą
chocolatl Majów. Każdy, kto próbował dodawać wodę do
stopionej czekolady, by zrobić z niej sos, zetknął się z tym
problemem.
Mnóstwo ludzi – w tym ja – jest uzależnionych od czeko-
lady, czego powodem może być coś więcej niż tylko jej
smak. Czekolada zawiera substancje psychoaktywne. Naj-
szerzej znaną z nich jest kofeina, której niewielkie ilości
znajdują się w ziarnach kakaowca, a więc także w proszku
kakaowym. Innym psychoaktywnym składnikiem jest teo-
bromina, będąca, podobnie jak kofeina, stymulantem i an-
tyoksydantem. Jest silnie toksyczna dla psów, których wie-
le umiera każdego roku – zwłaszcza w okolicy Świąt Wiel-
kanocnych i Bożego Narodzenia – po zjedzeniu czekolady.
Na człowieka teobromina działa dość łagodnie, a po-
ziom substancji pobudzających zawartych w czekoladzie
jest – w porównaniu do tych w kawie lub herbacie – nie-
wielki, więc nawet jedzenie tuzina batoników dziennie nie
będzie miało bardziej ożywczego wpływu na organizm niż
wypicie jednej czy dwóch filiżanek kawy. Czekolada zawie-
ra również kanabinoidy, czyli te same związki, które wpra-
wiają człowieka w dobry nastrój podczas palenia trawki,
jednak ich zawartość również jest bardzo niewielka i bada-
nia z podwójnie ślepą próbą nad osobami doświadczający-
mi epizodów wielkiego apetytu na czekoladę nie wykazały,
by substancje te miały jakikolwiek związek z ich zachcian-
kami.
Istnieje jeszcze jedno możliwe wytłumaczenie uzależ-
nienia od brunatnego przysmaku. Być może nie powodują
go żadne związki chemiczne, lecz towarzyszące degustacji
doznania zmysłowe. Czekolada nie przypomina żadnego
innego rodzaju pożywienia. Rozpuszczając się w ustach i
zamieniając w ciepły płyn, uwalnia niesamowitą, złożoną,
słodko-gorzką mieszankę aromatów. Nie chodzi jednak tyl-
ko o smak, ale całościowe doświadczenie degustacji. Jedze-
nie czekolady koi i relaksuje, lecz zarazem jest ekscytujące i
– co warto podkreślić – wydaje się, że zaspokaja coś więcej
niż głód.
Zdaniem niektórych osób jedzenie czekolady jest lepsze
niż pocałunek. Naukowcy sumiennie przebadali tę tezę za
pomocą serii eksperymentów. W 2007 roku zespół pod
przewodnictwem doktora Davida Lewisa zrekrutował do
badania pary roznamiętnionych kochanków, u których
monitorowano funkcje mózgu i tętno podczas namiętnego
pocałunku, a następnie (już osobno) w trakcie jedzenia cze-
kolady. Eksperymentatorzy odkryli, że całowanie się powo-
duje co prawda przyspieszenie tętna, lecz efekt ten nie
utrzymuje się równie długo jak po spożyciu czekolady. Wy-
kazano także, że gdy czekolada zaczyna się rozpuszczać,
wszystkie obszary mózgu zostają pobudzone znacznie in-
tensywniej i na dłużej niż podczas pocałunku.
Choć przeprowadzono tylko jedno takie badanie, uwia-
rygodnia ono hipotezę, że dla wielu osób jedzenie czekola-
dy jest pod względem doznań zmysłowych lepsze niż cało-
wanie. Skojarzenie czekolady ze zmysłową ekstazą jest in-
tensywnie propagowane przez jej wytwórców. Widać to
szczególnie wyraźnie w nadawanej od dawna serii reklam
telewizyjnych batonika Cadbury Flake.
W pierwszej reklamie Flake'a, jaką widziałem, pokazy-
wano kobietę doznającą niezwykłych przeżyć w kąpieli. By-
łem wówczas mały i kąpiel nie napawała mnie tak wielką
rozkoszą jak tę panią. Dla mnie była po prostu codzienną
koniecznością i zwykle odbywała się w chłodnej wodzie, bo
miałem starszych braci, którzy zużywali całą ciepłą wodę
przede mną. Były lata siedemdziesiąte i prąd sporo koszto-
wał, więc oszczędzaliśmy energię. Do wanny wskakiwałem
z ochotą tylko wtedy, gdy pozwolono mi pobawić się łódka-
mi. Kobieta w telewizji nie miała jednak żadnych zabawek i
musiała się zadowolić czekoladowym batonikiem Flake.
Gdy wkładała go do ust, wyglądała jak ogarnięta falą naj-
wyższej ekstazy. Uświadomiłem sobie, że ja nigdy nie do-
znałem tak wielkiej przyjemności, a już na pewno nie w ką-
pieli. Reklama mocno poruszyła mnie i moich braci. Próbo-
waliśmy skłonić mamę, żeby pozwoliła nam jeść batoniki
podczas naszych chłodnych wizyt w łazience, ale bez po-
wodzenia. Zamiast tego mama zabroniła nam oglądania re-
klam, lecz nie mogła wyegzekwować zakazu, bo nie mieli-
śmy telewizora i oglądaliśmy „panią z batonikiem” u znajo-
mych. Dopiero znacznie później zrozumiałem, że to nie
przed zgubnym wpływem jedzenia czekolady w kąpieli
chciała nas uchronić mama.
Reklamy Flake'a, które zaczęto nadawać pod koniec lat
pięćdziesiątych i są emitowane do dziś, zawsze pokazują
odpoczywającą w samotności kobietę, która potajemnie
oddaje się rozkoszy jedzenia batonika Flake. Kształt i wiel-
kość tego podłużnego, okrągłego w przekroju wyrobu oraz
sugestywny sposób, w jaki kobiety się nim rozkoszują, od
czasu do czasu wywoływały protesty widowni, choć w re-
klamie nie było żadnej nagości – co najwyżej jej sugestia.
Cały film był zresztą jedną wielką sugestią. Reklamy Flake'a
z różnych lat można obejrzeć na YouTube. Wygląda na to,
że te dawniejsze były znacznie bardziej sugestywne niż
nowsze, co by znaczyło, że cenzorzy odnieśli sukces. Mimo
to zasadniczy przekaz reklam pozostał niezmienny i widzo-
wie najwyraźniej go zaakceptowali, a może wręcz uznali za
głęboką prawdę na temat czekolady: dla wielu osób jest ona
lepsza niż seks.
Na liście krajów o najwyższej konsumpcji czekolady na
pierwszym miejscu figuruje Szwajcaria, dalej Austria, Ir-
landia, Niemcy i Norwegia. Szesnaście z dwudziestu pierw-
szych krajów z tej listy znajduje się w Europie Północnej.
(W Ameryce czekolada jest bardziej popularna jako dodatek
smakowy niż w postaci tabliczki. Ponad połowa konsu-
mentów chętniej wybiera napoje i ciastka o smaku czekola-
dy niż jakimkolwiek innym). Zważywszy że czekoladę uwa-
ża się niekiedy za substytut seksu, można pokusić się o wy-
ciąganie rozmaitych wniosków kulturowych. Istnieje jed-
nak inne możliwe wyjaśnienie wysokiego spożycia czekola-
dy w krajach Północy, które także ma związek z temperatu-
rą.
Aktorka Donna Evans w reklamie batonika Flake, lata sześćdziesiąte.
Czekolada musi być przechowywana w chłodzie, aby po
włożeniu do ust przejść ze stanu stałego w płynny. W zbyt
gorącym klimacie roztapia się na półce lub trzeba ją trzy-
mać w lodówce, co zupełnie niweczy doznania smakowe –
zimna kostka trafia do przełyku, nim zdąży się rozpuścić.
(Może to także tłumaczyć, dlaczego mieszkańcy tropikal-
nych rejonów Ameryki Środkowej spożywali czekoladę wy-
łącznie w postaci napoju, a nie batona). Co więcej, jeśli ta-
bliczkę czekolady pozostawić w temperaturze powyżej
20°C – na przykład na słońcu albo w nagrzanym samocho-
dzie – jej wewnętrzna struktura całkowicie się zmienia. Sta-
je się to natychmiast widoczne: tłuszcz i cukry wędrują ku
powierzchni, tworząc białawe wykwity krystalicznego
proszku, często naznaczone wzorem przypominającym sie-
ci rzeczne.
Wysoka zawartość cukru w czekoladzie oraz pobudzają-
ce działanie kofeiny i teobrominy nie tylko dostarczają
przyjemnych doznań, lecz także umożliwiły temu produk-
towi zajęcie niszy rynkowej, którą dobrze opisują slogany
reklamowe Marsa: A Mars a day helps you work, rest and
play („Wystarczy ci jeden Mars dziennie, by żyć i pracować
przyjemnie"). Lub w wersji francuskiej: Un coup de barre?
Mars et ça repart! („Jesteś zmordowany? Mars postawi cię
na nogi"), albo niemieckiej: Nimm Mars, gib Gas („Zjedz Mar-
sa i gaz do dechy"). Standardowy baton czekoladowy za-
wiera ponad pięćdziesiąt procent cukru i trzydzieści pro-
cent tłuszczu, jest więc skoncentrowanym źródłem energii
i zapewnia natychmiastowe pobudzenie. Z tego samego
jednak powodu częste jedzenie czekolady uważa się za nie-
zdrowe.
Masło kakaowe należy do grupy tłuszczów nasyconych,
a więc takich, które zwiększają ryzyko chorób serca. Pogłę-
bione badania nad sposobem, w jaki nasz organizm meta-
bolizuje ten rodzaj tłuszczu, wykazały jednak, że prze-
kształca go w tłuszcz nienasycony, który uważa się za nie-
groźny. Drobinki kakao zawierają natomiast olbrzymią
ilość antyoksydantów, których działanie nie zostało do
końca wyjaśnione, lecz prowadzone na Harvardzie badania
wskazują, że regularne jedzenie niewielkich ilości gorzkiej
czekolady wydłuża życie (osoby jej niespożywające żyją
krócej). Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje – dalsze bada-
nia są w toku. Oczywiście jeśli przysmakowi ulegać zbyt
często, nad wszelkimi płynącymi zeń korzyściami przewa-
żą negatywne skutki otyłości. Obecnie wciąż trwa debata
na temat wpływu czekolady na zdrowie, ale dla tych, któ-
rzy się nią nie obżerają, najprawdopodobniej jest nieszko-
dliwa, a może być wręcz korzystna.
Choć do czasu, kiedy lekarze będą wypisywać pacjen-
tom recepty na czekoladę lub wejdzie ona w skład szkolnej
diety, jeszcze daleka droga, to batony stanowią składnik ra-
cji żywnościowych w wojskach wielu krajów świata: za-
warty w nich cukier to zastrzyk energii, kofeina i teobromi-
na pobudzają mózg, tłuszcze uzupełniają zaś kalorie spalo-
ne podczas intensywnych ćwiczeń. Czekolada ma ponadto
kilkuletni termin przydatności do spożycia. I wreszcie,
choć to kontrowersyjna teza, niewykluczone, że potrafi ła-
godzić skutki niezaspokojenia seksualnego.
Ja sam obsesyjnie zajadam się czekoladą każdego popo-
łudnia i wieczoru. Nie wiem, czy jest to skutek prania mó-
zgu przez reklamę Flake'ów, uzależnienia psychofizyczne-
go czy represji seksualnej spowodowanej wychowaniem w
północnoeuropejskim kraju. Wolę myśleć, że doceniam ją
jako jeden z najgenialniejszych wynalazków inżynieryj-
nych ludzkości, nie mniej znaczący i skomplikowany tech-
nologicznie niż beton i stal. Mocą rozumu udało nam się
przekształcić nierokujący, obrzydliwy orzech z tropikalne-
go lasu w chłodną, ciemną, kruchą substancję, zaprojekto-
waną w jednym tylko celu: aby rozpuścić się w twoich
ustach, zalać twoje zmysły ciepłymi, wyrazistymi, gorzko-
-słodkimi aromatami i pobudzić ośrodki przyjemności w
twoim mózgu. Choć rozumiemy zjawiska naukowe stojące
za tym procesem, słowa czy wzory chemiczne nie wystar-
czą, by go opisać. Sądzę, że jest to coś w rodzaju ucieleśnio-
nego w materii wiersza, skomplikowanego i pięknego so-
netu. To dlatego nazw a theobroma, którą czekoladzie nadał
Linneusz, wydaje się tak trafna. Znaczy ona: „pokarm bo-
gów".
PIANKA
ZDUMIEWAJĄCA

Pewnego dnia w 1998 roku wszedłem do laboratorium w


chwili, gdy jeden z techników wyjmował spod mikroskopu
kawałek jakiegoś materiału. „Nie jestem pewny, czy mam
prawo ci to pokazać. Może lepiej tego nie oglądaj, inaczej
będę musiał wypełnić mnóstwo papierów" – powiedział i
szybko zakrył badany przedmiot.
Pracowałem wówczas dla amerykańskiego rządu w la-
boratorium badawczym zajmującym się bronią atomową,
położonym na pustyni w Nowym Meksyku. Jako obywatel
Wielkiej Brytanii miałem przepustkę o niskim poziomie
uprawnień, więc w kompleksie laboratoryjnym znajdowa-
ły się strefy, do których nie mogłem wchodzić. Prawdę mó-
wiąc, zamknięta była przede mną większa część komplek-
su. Teraz jednak wchodziłem do naszego laboratorium,
więc zachowanie technika trochę mnie zdziwiło. Wiedzia-
łem jednak, że lepiej nie zadawać pytań. U schyłku lat dzie-
więćdziesiątych w Stanach bardzo poważnie traktowano
zagrożenie infiltracją rządowych laboratoriów przez Chiń-
czyków. Nieco wcześniej amerykański naukowiec, doktor
Wen Ho Lee, został przyłapany na wykradaniu i przekazy-
waniu Chinom tajemnic atomowych, za co skazano go na
więzienie w odosobnieniu[1]. Regularnie przesłuchiwano

1 Ostatecznie oskarżono Ho Lee jedynie za nieprawidłowe


przechowywanie poufnych informacji, do czego się przyznał,
natomiast sędzia przeprosił go za zastosowanie izolacji.
mnie pod kątem znaczenia moich badań dla bezpieczeń-
stwa kraju, a moi amerykańscy koledzy byli stale i coraz
mocniej naciskani, by donosić o wszystkich nietypowych
rozmowach. Dla mnie, Brytyjczyka o dociekliwym umyśle,
skorego do psot i żartów, zadawanie niepotrzebnych pytań
było ryzykownym zajęciem. Ten materiał był jednak zupeł-
nie niezwykły i choć widziałem go tylko przez moment i
tylko we fragmencie, nie mogłem o nim zapomnieć.
Nasz zespół badawczy chadzał razem na lunch do róż-
nych barów w pobliżu kompleksu laboratoriów. W tym
celu opuszczaliśmy klimatyzowany, bezpieczny budynek,
wychodziliśmy na pustynię i wsiadaliśmy do samochodów
stojących na rozgrzanym asfaltowym parkingu. Po drodze
mijaliśmy płoty pod napięciem, za którymi pomarańczo-
wy, upstrzony kaktusami piasek ciągnął się aż do granicy
bazy lotniczej. Jadąc, oglądaliśmy okolicę przez filtr rozedr-
ganego powietrza unoszącego się znad karoserii naszych
samochodów. Nigdzie nie było ani skrawka cienia. Cała ta
kraina wydawała się zupełnie nierealna, a wrażenie to po-
tęgowała rutyna naszych codziennych zajęć. Jednym z nich
były wycieczki przez pustynię, w konwoju rozpalonych do
czerwoności promieniami bezlitosnego słońca samocho-
dów, do barów serwujących teksasko-meksykańskie jedze-
nie. Jeździliśmy tak dzień za dniem, gadając o różnych bła-
hostkach, otumanieni słońcem. Codziennie przypominał
mi się tajemniczy materiał i zastanawiałem się, co też to, u
licha, było. Nie mogłem o nim z nikim porozmawiać, przez
co jeszcze trudniej było mi o nim zapomnieć.
Pamiętałem, że był przezroczysty, lecz dziwnie opalizo-
wał, przypominając hologram albo kamień szlachetny. Ma-
teriał widmo. Nigdy nie widziałem niczego podobnego.
Snułem szalone spekulacje: może wydobyto go ze statku
kosmicznego obcych? Po pewnym czasie zacząłem powąt-
piewać, czy mi się nie przywidział. Wreszcie przyszła mi do
głowy paranoiczna myśl, że oni chcą, bym uznał go za wy-
twór mojej wyobraźni. „Ja naprawdę go widziałem" – po-
wtarzałem sobie w duchu podczas codziennych wycieczek
do baru. Zacząłem mieć dziwne myśli o tym osobliwym
materiale i traktować go tak, jakby należał do mnie. W koń-
cu zacząłem się martwić, czy dobrze się z nim obchodzą.
Tego dnia stwierdziłem, że czas rzucić tę pracę.
Ponownie zobaczyłem tamto tworzywo dopiero kilka
lat później. Znów mieszkałem w Wielkiej Brytanii i praco-
wałem jako dyrektor Wydziału Badań Materiałowych w
londyńskim King's College. Pewnego popołudnia siedzia-
łem w domu, wypisując kartkę urodzinową dla mojego bra-
ta, Dana, gdy w wiadomościach telewizyjnych ogłoszono,
że 2 stycznia 2004 roku sonda NASA, której celem było
zbieranie próbek pyłu kosmicznego, zgodnie z planem
przeleciała obok komety Wild 2. Nagle na ekranie zobaczy-
łem MÓJ MATERIAŁ. Cóż, może nie do końca mój, lecz ten,
który tak desperacko chciałem mieć na własność. „A więc
to jednak robota obcych!" – zawołałem, siedząc w pustym
mieszkaniu, po czym ruszyłem do komputera, by dowie-
dzieć się czegoś więcej. „Zdobywają go gdzieś w kosmosie" –
pomyślałem. Pudło.
Okazało się, że jest to tworzywo zwane aerożelem. Źle
odczytałem to, co pokazywali w telewizji: to właśnie aero-
żel wykorzystywano do zbierania pyłu. Na tym jednak nie
poprzestałem i zacząłem gromadzić coraz więcej informacji
na jego temat. Dowiedziałem się, że aerożele nie są dziełem
obcych, choć mają bardzo osobliwą historię. Wynalazł je w
latach trzydziestych niejaki Samuel Kistler, amerykański
farmer i chemik amator, który stworzył je tylko po to, by
zaspokoić swoją ciekawość na temat galaretki. Galaretki?
Kistler zadał sobie pytanie, czym właściwie jest galaret-
ka. Nie była to ani ciecz, ani ciało stałe. Uznał, że galaretka
jest płynem uwięzionym w formie ciała stałego. Kraty jej
więzienia są jak niewidzialna, mikroskopijna siatka zrobio-
na z długich cząstek żelatyny, pochodnej kolagenu, czyli
białka tworzącego większość tkanki łącznej – ścięgna, skórę
i chrząstki. W obecności wody cząstki żelatyny rozwijają
się i łączą z sobą, formując siateczkę, która zatrzymuje
cząstki płynu i uniemożliwia im swobodne przemieszcza-
nie się. Żelatyna jest więc jak napełniony wodą balon – z tą
różnicą, że struktury zatrzymujące wodę znajdują się w sa-
mej wodzie, a nie tylko na zewnątrz.
Siateczka zatrzymuje wodę dzięki sile zwanej napięciem
powierzchniowym. To ta sama siła, która sprawia, że woda
wydaje się mokra, odpowiada za powstawanie kropel i po-
woduje, że płyny przylegają do różnych rzeczy. Napięcie
powierzchniowe w żelatynowej siateczce jest na tyle silne,
że woda nie może wydostać się z galaretki, lecz na tyle sła-
be, że jej cząstki mają pewną swobodę ruchu, i to dlatego
galaretka się trzęsie. Dlatego też dostarcza tak fantastycz-
nych doznań smakowych: składa się w prawie stu procen-
tach z wody i ma temperaturę topnienia około 35°C, więc
jej wewnętrzna żelatynowa struktura szybko się rozpusz-
cza, a uwolniona woda „eksploduje" w ustach.
Proste wyjaśnienie, że galaretka jest płynem uwięzio-
nym w wewnętrznej siateczce, nie wystarczyło Kistlerowi.
Chciał się dowiedzieć, czy ta niewidzialna żelatynowa
struktura to jedna całość. Innymi słowy, czy tworzy spój-
ny, niezależny szkielet wewnętrzny, który, jeśli jakimś spo-
sobem usunąć z niego wodę, zachowa formę.
By odpowiedzieć na to pytanie, przeprowadził serię eks-
perymentów, które opisał w liście do czasopisma naukowe-
go „Naturę" (nr 3211, t. 127, s. 741). Oto początkowy frag-
ment tego listu, zatytułowanego Coherent Expanded
Aerogels and Jellies („Spójne spienione aerożele i galarety"):
Ciecz w galaretach znajduje się w stanie ciągłym, czego dowodzi jej
zdolność do dyfuzji, synerezy i ultrafiltracji. To, że daną ciecz w gala-
recie można zastąpić innymi o zupełnie innych własnościach, jasno
wskazuje, że struktura żelu jest niezależna od cieczy, w której jest za-
nurzona.
Innymi słowy, jak twierdzi Kistler w pierwszym akapi-
cie listu, za pomocą różnych doświadczeń udało się wyka-
zać, że wszystkie cząstki płynu w galarecie są z sobą połą-
czone i można je zastąpić cząstkami innego płynu. Jego zda-
niem dowodzi to, że trwały szkielet wewnętrzny istnieje w
galarecie niezależnie od cieczy. Użycie słowa „żel" jako ter-
minu znaczeniowo szerszego niż „galareta" wskazuje, że
wnioski Kistlera są prawdziwe w odniesieniu do całego wa-
chlarza galaretopodobnych substancji, od litych po ciekłe,
takich jak żel do włosów, skrzepnięty bulion z kurczaka czy
zastygający cement (w którym wewnętrzną siatkę tworzą
fibryle krzemianów wapnia).
Dalej Kistler zaznacza, że nikomu jeszcze nie udało się
oddzielić cieczy zawartej w galarecie od jej wewnętrznego
szkieletu:
Dotychczas podejmowane próby usunięcia cieczy przez odparowa-
nie poskutkowały tak znacznym skurczeniem się substancji, że nie
mogło to pozostać bez wpływu na jej strukturę.
Innymi słowy, poprzedni eksperymentatorzy, którzy
próbowali pozbyć się cieczy, odparowując ją, odkryli, że
wewnętrzny szkielet po prostu się rozpada. Następnie wy-
nalazca oznajmia triumfalnie, że jemu i jego współpracow-
nikom udało się pokonać ten problem:
Pan Charles Learned i ja, korzystając z uprzejmej pomocy i rad prof.
J.W. McBaina, postanowiliśmy sprawdzić hipotezę, zgodnie z którą
płyn w galarecie można zastąpić gazem, zapobiegając kurczeniu.
Nasze wysiłki uwieńczone zostały pełnym sukcesem.
Ich błyskotliwy pomysł polegał na tym, by płyn tkwią-
cy w galarecie stopniowo zastępować gazem, dzięki czemu
ciśnienie gazu podtrzyma szkielet i nie pozwoli mu się zała-
mać. Najpierw jednak postanowili zastąpić wodę płynnym
rozczynnikiem (postawili na alkohol), aby można nim było
łatwiej manipulować. Istniało niebezpieczeństwo, że alko-
hol także wyparuje, lecz znaleźli sposób, by temu zapobiec:
Parowanie niewątpliwie doprowadziłoby do kurczenia się żelu. Ga-
laretę umieszczono więc w zamkniętym autoklawie wypełnionym
cieczą i nagrzanym do temperatury przekraczającej wartość krytycz-
ną dla tej cieczy. Przez cały czas utrzymywano ciśnienie równe ci-
śnieniu parowania lub wyższe od niego, toteż nie zachodziło paro-
wanie cieczy, a w konsekwencji siły kapilarne na powierzchni żelu
nie doprowadziły do jego kurczenia.
Autoklaw to po prostu pojemnik ciśnieniowy, który
można podgrzewać. Podniesienie w nim ciśnienia zapobie-
gło parowaniu, mimo że temperatura przekroczyła tempe-
raturę wrzenia cieczy. Siły kapilarne, o których mowa w
tekście, to siły generowane przez napięcie powierzchniowe
płynu. Kistler spekuluje, że gdy ciecz jest stopniowo usu-
wana przez parowanie, te same siły, które utrzymują gala-
retę w całości, w tym wypadku odpowiadają za jej rozpad.
Jeśli jednak podgrzać galaretę powyżej tak zwanej tempera-
tury krytycznej – takiej, w której zaciera się różnica między
gazem a cieczą, ponieważ obie te substancje zyskują iden-
tyczną gęstość i strukturę – ciecz staje się gazem, lecz nie
zachodzi niszczący proces parowania. Pisze:
Po przekroczeniu temperatury krytycznej ciecz przekształca się bez-
pośrednio i trwale w gaz, nie tracąc ciągłości. Galareta „nie wie", że
płyn zawarty w jej sieciach stał się gazem.
Oto przebłysk geniuszu – pod ciśnieniem wytworzo-
nym w autoklawie nowo powstały gaz nie może się wydo-
stać z galarety, dzięki czemu jej wewnętrzny szkielet pozo-
staje nienaruszony.

Wewnętrzny szkielet galarety.

Teraz wystarczy wypuścić gaz. Tym, co pozostaje w na-


czyniu, jest spójny aerożel o objętości równej objętości gala-
rety.
Gaz powoli ulatuje, a w miejscu galarety widać jej me-
chanicznie nienaruszony szkielet wewnętrzny. W ten spo-
sób Kistler potwierdził swoją hipotezę. Musiał to być bar-
dzo satysfakcjonujący moment. Na tym jednak badacz nie
poprzestał. Wewnętrzne szkielety żeli okazały się bardzo
lekkie i delikatne. Składały się głównie z powietrza i przy-
pominały pianę. Kistler zastanawiał się, czy dałoby się je
wzmocnić, biorąc na warsztat żel zrobiony z czegoś sztyw-
niejszego niż żelatyna. Wymyślił więc galaretkę o szkielecie
zawierającym dwutlenek krzemu – główny składnik szkła.
Stosując opisany wyżej proces, stworzył „aerożel krzemo-
wy" – najlżejsze ciało stałe na świecie. To właśnie ten mate-
riał widziałem przez mgnienie oka wiele lat temu w labora-
torium na pustyni.

Aerożel krzemowy, najlżejsze ciało stałe na świecie, w 99,8 procentach


złożone z powietrza.
Kistler nie zatrzymał się na tym osiągnięciu – postano-
wił stworzyć kolejne aerożele, które wymienia w liście:
Do tej pory zdołaliśmy sporządzić aerożele z krzemionki, tlenku glinu,
winianu niklu, tlenku cyny, tlenku wolframu, żelatyny, agaru, nitro-
celulozy, celulozy i białka jaja kurzego. Nie ma powodu, dla którego
listy tej nie można by rozwijać w nieskończoność.
Warto zwrócić uwagę, że choć Kistlerowi udało się
stworzyć aerożel nawet z krzemionki, nie potrafił oprzeć
się pokusie zrobienia także jego wersji z białka jaja kurzego.
Gdy na całym świecie ludzie przyrządzali z jaj puszyste
omlety, Kistler upichcił sobie w autoklawie jajeczny aerożel
– najlżejszą bezę świata.
Aerożel krzemionkowy wygląda bardzo osobliwie. Jeśli
umieścić go na ciemnym tle, tak jak na powyższej fotogra-
fii, przybiera niebieskawą barwę, lecz w jasnym otoczeniu
staje się prawie niewidoczny. Trudniej go dostrzec niż zwy-
kłe szkło, choć jest od niego mniej przejrzysty. Kiedy świa-
tło przechodzi przez szklaną powierzchnię, jego tor ulega
niewielkiemu załamaniu – stopień tego odchylenia jest
określony przez tak zwany współczynnik załamania świa-
tła dla szkła. W przypadku aerożelu odchylenie od pierwot-
nego toru jest znikome, ponieważ aerożel jest, krótko mó-
wiąc, dużo luźniej upakowany niż gęste szkło. To dlatego
nie powoduje odbić powierzchniowych, wydaje się, że nie
ma krawędzi, i wygląda, jakby w ogóle nie był ciałem sta-
łym.
I faktycznie nie do końca nim jest. Wewnętrzny szkielet
galarety ma strukturę przypominającą pianę z baniek my-
dlanych, z tą różnicą, że wszystkie puste przestrzenie są w
niej z sobą połączone. Aerożel krzemionkowy jest tak po-
dziurawiony, że składa się w 99,8 procentach z powietrza i
ma zaledwie trzykrotnie większą od niego gęstość – prawie
nic nie waży.
Oglądany na ciemnym tle, aerożel krzemionkowy jest
wyraźnie niebieski. Skoro jednak zrobiony jest z czystego
szkła, powinien być bezbarwny. Przez wiele lat naukowcy
zastanawiali się nad tym fenomenem. Odpowiedź okazała
się fascynująco dziwaczna.
Kiedy światło słońca przenika do ziemskiej atmosfery,
zmierzając ku powierzchni planety, napotyka rozmaite
cząstki (złożone głównie z azotu oraz tlenu) i odbija się od
nich jak kulka w automacie do gry. Zjawisko to nazywamy
rozpraszaniem. Jeśli przy dobrej pogodzie spojrzysz w do-
wolny punkt nieboskłonu, zobaczysz światło, które przed
dotarciem do twojego oka wielokrotnie odbiło się w atmos-
ferze. Gdyby światło w całym spektrum odbijało się w taki
sam sposób, niebo byłoby białe. Tak się jednak nie dzieje.
Krótsze fale rozpraszają się łatwiej niż te dłuższe, co ozna-
cza, że światło „błękitne” odbija się w powietrzu znacznie
chętniej niż czerwone i żółte. Niebo jest więc niebieskie, a
nie białe.
Zjawisko rozpraszania Rayleigha, jak się je określa, jest
bardzo słabe, dlatego potrzeba ogromnych ilości cząstek
gazu, by je zaobserwować – widać je na niebie, lecz już nie
w pełnym powietrza pokoju. Innymi słowy, mały fragmen-
cik nieba nie przybiera niebieskiej barwy, ale cała atmosfe-
ra już tak. Jeśli jednak niewielką ilość powietrza uwięzić w
przezroczystym materiale, który zawiera miliardy miliar-
dów malutkich, rozpraszających światło powierzchni,
wówczas barwa tego światła ulegnie zmianie. Aerożel krze-
mionkowy ma taką właśnie strukturę i to ona odpowiada
za jego niebieski odcień. Można więc powiedzieć, że gdy
trzymasz jego kawałek w dłoni, w pewnym sensie trzymasz
kawałek nieba.
Pianki aerożelowe mają też inne interesujące właściwo-
ści, z których najciekawszą jest zdolność do izolacji ter-
micznej – działają niczym bariera chroniąca przed ciepłem.
Robią to tak skutecznie, że jeśli na płytce z aerożelu położyć
kwiat, a pod nią uruchomić palnik Bunsena, kilka minut
później nienaruszoną roślinę wciąż będzie można pową-
chać.

Aerożel krzemionkowy chroni kwiat przed płomieniem z


palnika Bunsena.

Podwójne szklenie polega na tym, że pomiędzy dwiema


szybami zostawia się lukę, przez którą ciepło przenika bar-
dzo słabo. Atomy szkła są jak widownia na koncercie rocko-
wym – ściśnięte i roztańczone. Gdy muzyka robi się gło-
śniejsza, ludzie zaczynają tańczyć coraz energiczniej i wpa-
dać na siebie. Podobny proces zachodzi w szkle: wraz ze
wzrostem temperatury atomy poruszają się coraz inten-
sywniej. Zresztą temperatura to właśnie prędkość, z jaką
atomy drgają w danym ośrodku. Jeśli dwie szyby pełne ro-
zedrganych atomów oddzielić od siebie, transfer wytwa-
rzanej przez nie energii pomiędzy szybami będzie utrud-
niony. To samo zjawisko można wykorzystać, aby zatrzy-
mać ciepło w budynku na Arktyce lub nie wpuścić go do
wnętrza w Dubaju.
Podwójnie szklone okna to dobry wynalazek, ale i tak
przepuszczają sporo ciepła, o czym dobrze wie każdy miesz-
kaniec chłodnego kraju, kiedy przychodzi do płacenia ra-
chunku za energię. Czy dałoby się jakoś je ulepszyć? Cóż,
można stosować potrójne i poczwórne szklenie, wprowa-
dzając jeszcze więcej nieprzewodzących ciepła stref. Szkło
sporo jednak waży, więc okna takie stają się tym cięższe i
mniej przezroczyste, im więcej mają szyb. Na scenę wkra-
cza aerożel. Ponieważ ma strukturę pianki, jest jak miliard
miliardów warstw szkła i powietrza wprowadzonych po-
między dwie warstwy innego tworzywa. Czyni go to do-
skonałym materiałem izolacyjnym. Po odkryciu tej jego ce-
chy, Kistler w ostatnim akapicie listu napisał:
Poza naukowym znaczeniem powyższych odkryć, nowe właściwości
fizyczne tych materiałów wydają się niezwykle interesujące.
Niezwykle interesujące. Skromniś. Człowiek odkrył
właśnie najlepszy izolator na świecie.
Społeczność naukowa przez chwilę biła brawo, po czym
szybko zapomniała o aerożelach. Były lata trzydzieste i na-
ukowców zajmowało wiele różnych rzeczy. Trudno było
ocenić, które wynalazki będą kształtować przyszłość, a któ-
re odejdą w zapomnienie. W 1931 roku, tym, w którym Ki-
stler doniósł o wynalezieniu aerożeli, fizyk Ernst Ruska
stworzył pierwszy mikroskop elektronowy. W tym samym
wydaniu pisma „Naturę", w którym ukazał się list Kistlera,
materiałoznawca i noblista William Bragg opisał swoje od-
krycia dotyczące dyfrakcji elektronów na sieci krystalicz-
nej. Naukowcy ci przedstawili nowe sposoby rozumienia
wewnętrznej struktury materiałów, tworząc narzędzia po-
zwalające ją zobaczyć i zwizualizować. Mikroskop elektro-
nowy był pierwszym nowym rodzajem mikroskopu od XVI
wieku, kiedy to wynaleziono mikroskop świetlny, i otwo-
rzył przed nauką cały nowy mikroświat. Wkrótce badacze
materiałowi przyglądali się przez niego metalom, pla-
stikom, ceramice i komórkom biologicznym. Zaczynali ro-
zumieć, jak funkcjonują na poziomie atomowym i moleku-
larnym. Nadeszły ekscytujące czasy – świat materiałów
gwałtownie się poszerzał i inżynierowie niebawem mieli
wynaleźć nylon, stopy aluminium, krzemowe scalaki,
włókno szklane oraz wiele innych rewolucyjnych tworzyw.
W całym tym zamieszaniu aerożele zeszły na drugi plan i
wkrótce nikt już o nich nie pamiętał.
Nikt, oczywiście, poza jednym człowiekiem – samym
Kistlerem. Wynalazca był pod takim wrażeniem piękna i
właściwości termoizolacyjnych szkieletów wypreparowa-
nych z galaret, że postanowił znaleźć dla nich jakieś przy-
szłościowe zastosowanie. Choć aerożel krzemionkowy wy-
daje się delikatny i kruchy jak szkło, w stosunku do swojej
niezwykle małej masy ma na tyle wysoką wytrzymałość, że
można stosować go w przemyśle. Opatentował go więc i
sprzedał licencję firmie chemicznej Monsanto Corporation.
W 1948 roku zaczęła ona wytwarzać produkt zwany Santo-
gel – aerożel krzemionkowy w proszku.
Wydawałoby się, że Santogel czeka świetlana przy-
szłość najlepszego termoizolatora na świecie, ale niestety
nie nadszedł jeszcze jego czas. Ceny energii nieustannie
spadały zamiast rosnąć, a ponadto nikt jeszcze nie uświa-
damiał sobie niebezpieczeństwa, jakim jest globalne ocie-
plenie. Kosztowny termoizolator w postaci aerożelu był po
prostu nieopłacalny.
Monsanto, nie znalazłszy dlań niszy na rynku izolato-
rów, podjęło dość osobliwą decyzję – zastosowało go do
produkcji tuszy i farb. Funkcją aerożelu stało się w tym wy-
padku optyczne „spłaszczanie" powierzchni i nadawanie
im matowego wykończenia przez rozproszenie padającego
na nie światła. Ostatecznie aerożel znalazł dość nikczemne
zastosowania jako zagęstnik do maści dla owiec przeciw
musze śrubowej oraz dodatek do żelu do produkcji napal-
mu. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych tańsze
substancje wyparły jednak aerożel nawet z tych dwóch nisz
i w końcu Monsanto przestało go produkować. Kistler
zmarł w 1975 roku, nie doczekawszy chwili, w której jego
najwspanialszy materiał znajdzie swoje miejsce w świecie.
Odrodzenie aerożeli nastąpiło nie dlatego, że ktoś wy-
myślił dla nich dobre zastosowanie komercyjne, lecz ponie-
waż ich wyjątkowe właściwości przyciągnęły uwagę fizy-
ków cząstek pracujących w CERN-ie i badających zjawisko
zwane promieniowaniem Czerenkowa. Promieniowanie to
powstaje, gdy cząstka subatomowa przemierza dany ośro-
dek szybciej, niż wynosi prędkość światła w tym ośrodku.
Detekcja i analiza promieniowania Czerenkowa dostarczają
informacji na temat charakteru powodującej je cząstki, w
ten egzotyczny sposób pozwalając naukowcom stwierdzić,
z którą z wielu niewidzialnych korpuskuł mają do czynie-
nia. Aerożel jest w tym niezwykle pomocny – będąc w
gruncie rzeczy zestalonym gazem, pełni funkcję ośrodka, w
którym poruszają się cząstki. Dzięki niemu naukowcy
mogą rozwiązywać zagadki subatomowego świata. Gdy ae-
rożel wkroczył do laboratoriów fizyków, którzy mają niesa-
mowity sprzęt, nieziemskie cele i wielkie budżety, reputa-
cja tego materiału znów zaczęła rosnąć.
Na początku lat osiemdziesiątych produkcja aerożeli
była tak kosztowna, że nie wychodziły poza mury laborato-
riów, i to tylko tych naprawdę bogatych. Jednym z nich był
CERN, lecz wkrótce dołączyła do niego NASA. Aerożel krze-
mionkowy po raz pierwszy zastosowano do ochrony urzą-
dzeń przed ekstremalnymi temperaturami podczas badań
kosmicznych. Aerożele wyjątkowo dobrze nadają się do
tego celu, ponieważ są najlepszymi termoizolatorami na
świecie i bardzo mało ważą, a jeśli chcesz, by twój statek
kosmiczny pokonał oddziaływanie grawitacyjne Ziemi,
zmniejszenie jego masy będzie czymś, o co powinieneś
szczególnie zadbać. Aerożelu po raz pierwszy użyto w misji
Pathfinder w 1997 roku i od tamtego czasu regularnie sto-
sowano go na statkach kosmicznych w charakterze izolato-
ra. Gdy jednak inżynierowie NASA odkryli, że aerożel wy-
trzymuje trudy podróży kosmicznej, znaleźli dla niego jesz-
cze jedno zastosowanie.
Jeśli spojrzysz w niebo w przejrzystą noc, może się zda-
rzyć, że zobaczysz spadającą gwiazdę – jasną smugę przeci-
nającą niebo. Od dawna wiemy, że są to meteory, które z
dużą prędkością wchodzą w atmosferę Ziemi i spalają się w
niej, pozostawiając ślad. Uważa się, że większość z nich to
pył kosmiczny stanowiący pozostałość po procesie powsta-
wania Układu Słonecznego przez czterema i pół miliardami
lat, a także komety i inne asteroidy. Przez wiele lat na-
ukowcy pragnęli poznać skład tych ciał niebieskich, ponie-
waż wiedza na ich temat mogłaby pomóc nam zrozumieć,
jak formował się Układ Słoneczny i dlaczego Ziemia ma taki
a nie inny skład chemiczny.
Badanie składu chemicznego meteorytów dostarczyło
nam niezwykłej wiedzy, lecz wszystkie próbki, którymi do
tej pory dysponowaliśmy, były wystawione na działanie
bardzo wysokiej temperatury podczas przejścia przez at-
mosferę. Ludzie z NASA myśleli: ależ byłoby fajnie, gdyby
dało się złapać trochę takich obiektów w kosmosie i przy-
wieźć je na Ziemię w nienaruszonym stanie!
Pierwszym problemem na drodze do realizacji tego po-
mysłu było to, że obiekty kosmiczne zwykle poruszają się
dość szybko. Pył kosmiczny leci z prędkością 50 km/s, czyli
około 18 000 km/h, a więc znacznie szybciej niż pocisk ka-
rabinowy. Schwytanie takiego przedmiotu nie jest łatwe.
Gdyby chcieć go zatrzymać, powiedzmy, za pomocą wła-
snego ciała, to albo jego siła przekroczyłaby poziom ciśnie-
nia rozrywającego skórę i pocisk przeleciałby na wylot,
albo trzeba by użyć kamizelki kuloodpornej z nierozrywal-
nego materiału takiego jak Kevlar, co pozwoliłoby co praw-
da przechwycić pocisk, lecz spowodowałoby jego kompre-
sję i deformację. Tak czy inaczej, zadanie jest ryzykowne,
ale nie niewykonalne. Gdy zawodnicy chwytają piłeczkę
krykietową albo bejsbolową, szybko cofają dłonie zgodnie z
torem jej lotu, by zmniejszyć moc uderzenia i rozproszyć
energię piłki, zamiast nastawiać się na jeden potężny cios.
NASA musiała więc wymyślić sposób na spowolnienie pyłu
z prędkości 18 000 km/h do zera w taki sposób, by ani jego
ziarenka, ani statek kosmiczny nie uległy uszkodzeniu.
Najlepiej byłoby zastosować tu jakiś materiał o bardzo ma-
łej gęstości, w którym drobinki hamowałyby stopniowo i
nie ulegały deformacji. No i żeby wyhamowywał je na prze-
strzeni kilku milimetrów. I jeszcze żeby był przezroczysty,
w końcu naukowcy muszą jakoś odnaleźć cząstki pyłu, gdy
te już wpadną w pułapkę.
To, że taki materiał istnieje, zakrawało na mały cud.
Niezwykłości sprawie dodawał jeszcze fakt, że NASA wyko-
rzystywała go już wcześniej do lotów kosmicznych. Chodzi
oczywiście o aerożel krzemionkowy. Swoje zadanie wypeł-
nia, stosując taki sam trik, na jakim polegają kaskaderzy fil-
mowi przy scenach upadku z wysokiego budynku: skaczą
na ogromną – im jest większa, tym lepiej – stertę kartono-
wych pudeł, z których każde, załamując się pod spadają-
cym aktorem, pochłania drobną część jego energii. Na tej
samej zasadzie każda piankowa ścianka aerożelu absorbuje
drobną część energii nadlatującej drobiny pyłu, a ponieważ
takich ścianek są miliardy na centymetr sześcienny, dro-
binka szybko wyhamowuje w niemal nienaruszonej posta-
ci.
Zdolność zbierania kosmicznego pyłu przez aerożel za-
inspirowała NASA do zorganizowania misji kosmicznej. 7
lutego 1999 roku wystrzelono sondę Stardust wyposażoną
tak, by przetrwała trudy podróży przez cały Układ Słonecz-
ny. Jednym z jej zadań był przelot obok komety Wild 2.
Chodziło o to, by zebrać pył kosmiczny nadlatujący z ko-
smicznych głębin, a także drobiny materii wyrzucane przez
kometę, dzięki czemu NASA mogłaby przebadać skład obu
tych rodzajów próbek. Zaprojektowano w tym celu narzę-
dzie przypominające wielką rakietę tenisową, w której luki
pomiędzy żyłkami zastąpiono kostkami aerożelu.
Latem i jesienią 2002 roku oddalona o miliony kilome-
trów od najbliższej planety sonda Stardust otworzyła po-
krywę i wysunęła swoją wielką rakietę tenisową zaopatrzo-
ną w aerożel. Nie miała żadnego przeciwnika w tym ko-
smicznym meczu, a piłki, których wypatrywała, były mi-
kroskopijnej wielkości – to resztki dawno wygasłych
gwiazd, śmieci z placu budowy Układu Słonecznego.
Stardust nie mogła zamarudzić w kosmosie zbyt długo, bo-
wiem miała zaplanowane spotkanie z kometą Wild 2 nad-
latującą z rubieży Układu Słonecznego ku jego centrum, co
dzieje się raz na sześć i pół roku. Statek schował rakietę te-
nisową i ruszył jej na spotkanie. Po roku był już w pobliżu
celu i 2 stycznia 2004 znalazł się na kursie kolizyjnym z ko-
metą, która pędziła trajektorią wokół Słońca. Wymanewro-
wawszy tak, by wlecieć w jej ogon 237 kilometrów za ją-
drem, statek otworzył pokrywę i znów – tym razem z dru-
giej strony – wysunął aerożelową pułapkę. Po raz pierwszy
w dziejach sonda zbierała dziewiczy pył kometarny.
Po wykonaniu zadania sonda Stardust ruszyła z powro-
tem w stronę Ziemi, w której pobliże dotarła po dwóch la-
tach. Gdy znalazła się w odpowiedniej odległości, obróciła
się i wyrzuciła małą kapsułę, która weszła w atmosferę pla-
nety z najszybszą odnotowaną dotąd prędkością 12,9 km/s,
zamieniając się na chwilę w spadającą gwiazdę. Po piętna-
stu sekundach swobodnego spadku rozgrzana do czerwo-
ności kapsuła otworzyła spadochron spowalniający, by
zmniejszyć prędkość. Kilka minut później, trzy kilometry
nad pustynią w stanie Utah, odrzuciła go i otworzyła głów-
ny spadochron. Wówczas ekipa przechwytująca na Ziemi
wiedziała już mniej więcej, gdzie kapsuła wyląduje, i ruszy-
ła na pustynię, by powitać ją po siedmioletniej, liczącej
cztery miliardy kilometrów podróży tam i z powrotem
przez Układ Słoneczny. Pojemnik wylądował na pustyni w
niedzielę 15 stycznia 2006 roku o godzinie 10.12 czasu uni-
wersalnego.
„Czujemy się jak rodzice dziecka, które opuszczało nas
młode i niewinne, a teraz powraca, niosąc rozwiązania naj-
ważniejszych zagadek Układu Słonecznego” – powiedział w
Pasadenie menedżer projektu Tom Duxbury z Jet
Propulsion Laboratory w NASA.
Jednak w rzeczywistości przed otworzeniem kapsuły i
rozpoczęciem badań zatopionych w aerożelu próbek na-
ukowcy nie mieli pojęcia, czy faktycznie znajdą tam roz-
wiązania jakichkolwiek zagadek. Pył mógł przelecieć przez
pułapkę na wylot. Wskutek gwałtownego hamowania kap-
suły w atmosferze aerożel mógł się rozpaść w bezużyteczny
proszek. Albo mogło nie być w nim żadnego pyłu.
Obawy okazały się bezpodstawne. Po przewiezieniu
kapsuły do laboratorium i jej otwarciu, naukowcy stwier-
dzili, że aerożel zachował się w prawie idealnym stanie. Na
jego powierzchni widać było miniaturowe otworki – to
przez nie, jak się okazało, wpadały ziarenka pyłu kosmicz-
nego. Aerożel wykonał zadanie, któremu nie podołałby ża-
den inny materiał – przywiózł nieskazitelne próbki materii
z komety powstałej jeszcze przed narodzinami Ziemi.
Po powrocie kapsuły naukowcy z NASA przez wiele lat
wyszukiwali malutkie cząstki pyłu uwięzione w aerożelu i
praca ta trwa do dziś. Pył ten jest niewidoczny gołym
okiem, toteż by go dostrzec, trzeba analizować próbki pod
mikroskopem, co zajmuje wiele lat. Przedsięwzięcie to jest
tak pracochłonne, że NASA rekrutuje do pomocy ochotni-
ków. W ramach projektu Stardust@Home przeszkoleni
ochotnicy przeglądają na domowych komputerach tysiące
mikroskopowych obrazów próbek aerożelowych w poszu-
kiwaniu śladów obecności cząstek pyłu kosmicznego.
Mikroskopijne kanaliki wlotowe utworzone w aerożelu przez drobiny
pyłu (NASA).
Praca nad tym materiałem zaowocowała już wieloma
interesującymi odkryciami. Najbardziej zaskakującym z
nich jest to, że większość drobin z komety Wild 2 to stopio-
ne kropelki bogate w aluminium. Nie wiadomo, skąd się
wzięły w komecie, która od chwili powstania przemierzała
wyłącznie lodowatą przestrzeń kosmiczną; żeby mogły po-
wstać, potrzebowałyby temperatury wyższej niż 1200°C.
Ponieważ komety uważa się za zamarznięte skały, które
uformowały się w czasach narodzin Układu Słonecznego,
jest to co najmniej zaskakujące. Wygląda na to, że przyjęty
model powstawania komet jest błędny lub też nie wiemy
jeszcze wielu rzeczy na temat procesu kształtowania się
Układu Słonecznego.
Tymczasem po zakończeniu misji w sondzie Stardust
skończyło się paliwo. 24 marca 2011 roku, gdy była trzysta
dwanaście milionów kilometrów od Ziemi, przyjęła ostat-
nie polecenie od NASA: zakończ transmisję. Wypełniła je i
pożegnała się z nami na zawsze. Dziś, niczym wykonana
ludzką ręką kometa, odlatuje coraz dalej w kosmos.
Czy teraz, gdy misja Stardust dobiegła końca, aerożel
ponownie pójdzie w zapomnienie? To całkiem możliwe.
Choć nie ma na świecie lepszego termoizolatora, jest bar-
dzo drogi, a my chyba wciąż jeszcze nie przejmujemy się
stratami energii na tyle, by uznać stosowanie aerożeli za
opłacalne. Kilka firm sprzedaje aerożel do izolacji termicz-
nej, lecz obecnie używa się go głównie do prac w warun-
kach ekstremalnych, na przykład do operacji wiertniczych.
Być może z przyczyn ekologicznych ceny energii będą
stale rosły. Jeśli jej koszt osiągnie określony poziom, po-
dwójnie szklone okno, do którego się przyzwyczailiśmy, zo-
stanie być może zastąpione oknem z szybą wykonaną z ma-
teriału opartego na technologii aerożelowej. Badania roz-
wojowe nad nowymi aerożelami nabrały wielkiego tempa.
Obecnie istnieje wiele sposobów wytwarzania materiału,
który nie jest sztywny i kruchy jak aerożel krzemionkowy,
lecz elastyczny i giętki. To tak zwany x-aerożel. Staje się
elastyczny dzięki pomysłowej chemicznej sztuczce polega-
jącej na rozdzielaniu wewnętrznych ścianek aerożelowej
pianki i włożeniu między nie cząsteczek polimeru, które
działają jak zawiasy. X-aerożele mogą przypominać teksty-
lia i znaleźć zastosowanie jako najcieplejsze i najlżejsze na
świecie koce, kołdry, śpiwory i tym podobne. Z racji zniko-
mej wagi sprawdzą się doskonale w roli odzieży i butów
przeznaczonych do warunków ekstremalnych. Można z
nich robić nawet wkładki do adidasów, żeby zwiększyć
sprężystość buta. Niedawno wynaleziono rodzinę aerożeli
węglowych, które przewodzą prąd, a także aerożele o nie-
zwykłych właściwościach absorpcyjnych, mogące pochła-
niać toksyczne ciecze i gazy.
Być może w przyszłości aerożele wkroczą w naszą co-
dzienność, bo żyjemy w coraz bardziej nieprzewidywal-
nych i ekstremalnych warunkach klimatycznych. Lecz
choć jako materiałoznawca cieszę się, że jeśli nie uda nam
się powstrzymać globalnego ocieplenia, to będziemy mieć
w zanadrzu materiał zdolny stawić mu czoła, nie jest to wi-
zja przyszłości, jakiej chciałbym dla swoich dzieci. Mam na-
dzieję, że w świecie, w którym tak wiele materiałów – na-
wet te dawniej uznawane za święte, jak złoto czy diament –
zaprzęgliśmy w służbę przemysłu, wciąż pozostaje miejsce
dla tworzyw cenionych tylko dlatego, że są piękne i intry-
gujące. Większość ludzi nigdy nie będzie trzymać w ręce
kawałka aerożelu, lecz ci, którzy mieli taką okazję, wspomi-
nają to jako wyjątkowe i niezapomniane przeżycie. Trzy-
many w dłoni, materiał ten zdaje się nic nie ważyć i rozmy-
wa się na krawędziach, tak że nie sposób określić, gdzie
kończy się kostka aerożelu, a zaczyna powietrze. A do tego
ten niezwykły błękitny odcień sprawia, że naprawdę moż-
na odnieść wrażenie, że trzyma się kawałek nieba. Aerożele
mają w sobie coś takiego, że zaczynasz kombinować, jak by
się do nich zbliżyć. Pragniesz znaleźć się blisko nich, tak jak
czasem masz ochotę podejść do tajemniczego gościa na im-
prezie, nawet jeśli nie masz pomysłu, jak do niego zagadać.
Materiał ten zasługuje na lepszą przyszłość – nie powinien
odejść w zapomnienie ani zostać elementem akceleratora
cząstek. Należy go cenić za jego własne specyficzne właści-
wości.
Aerożele zrodziły się z ludzkiej ciekawości, pomysłowo-
ści i zdumienia. W świecie, w którym kreatywność cenimy
tak wysoko, że nagradzamy ją medalami, dziwne wydaje
się, że medale te wciąż wykonujemy ze złota, srebra i brązu.
Jeśli bowiem kiedykolwiek poznaliśmy materiał uosabiają-
cy ludzką zdolność do spoglądania w górę i namysłu nad
tym, kim jesteśmy, do przekształcania tej skalistej planety
w krainę obfitości i cudów, zdolność do badania czeluści
Układu Słonecznego, a zarazem rozważania kruchości ludz-
kiego istnienia, to jest nim właśnie błękitny jak niebo aero-
żel.
PTASTIK
WYŚNIONY

Pracując nad doktoratem na Wydziale Materiałoznawstwa


Oxford University, regularnie uczęszczałem do kina na po-
południowe pokazy filmowe. Oglądanie filmów w ciem-
nych, pustych salach kinowych – zwłaszcza w szare, dżdży-
ste popołudnia – koiło mój umysł w sposób, jakiego nie za-
pewniała mi żadna inna forma relaksu. Pewnego dnia wy-
darzyło się jednak coś nietypowego – zaangażowałem się w
gwałtowną sprzeczkę z nieznajomym w holu. Tego popołu-
dnia wyświetlano klasyczny western Butch Cassidy i
Sundance Kid z Paulem Newmanem i Robertem Redfordem.
Nim rozpoczął się seans, stanąłem w kolejce po paczkę cu-
kierków i usłyszałem, jak jakiś facet narzeka, że kina utraci-
ły dawną magię i zamieniły się w snobistyczne sklepy ze
zbyt drogimi słodyczami. Zauważyłem, że sam stoi w kolej-
ce po te słodycze, których rzekomo tak bardzo nie znosi, ale
moja brytyjska powściągliwość powstrzymała mnie przed
wytknięciem mu tej niespójności w poglądach. Rozjuszył
mnie dopiero następnym zdaniem:
– Dlaczego te wszystkie cukierki sprzedają w plastiku? –
spytał. – W moich czasach torebki były z papieru. Landryn-
ki trzymali w słojach i sprzedawali na wagę w papierowych
torebkach.
Odwróciłem się ku niemu, biorąc z lady lśniącą, poma-
rańczową paczuszkę drażetek, popatrzyłem mu w oczy i
powiedziałem z uśmiechem:
– Ale przecież ze wszystkich materiałów akurat plastik
ma największe prawo pojawić się w kinie, a już na pewno
przy okazji tego filmu.
Niewykluczone, że wypowiedziałem się zbyt protekcjo-
nalnym tonem. To możliwe, bo jak wielu doktorantom, tak
i mnie zdawało się, że zjadłem wszystkie rozumy. Zależało
mi jednak na tym, by obronić honor plastiku, na którego
temat krąży tyle nieprawdziwych tez.
Wszedłem jednak w spór z niewłaściwym przeciwni-
kiem. Facet rzucił się na mnie wściekle, jak przystało na
dumnego kinowego snoba. Jakie to ja dyrdymały opowia-
dam? Co ja w ogóle wiem o kinie w tym wieku? On żył w
jego złotej erze. W kinie liczyły się gwiazdy srebrnego ekra-
nu, migoczący snop światła, aksamitne fotele i terkot pro-
jektora. Do gościa nie dotarło nic z tego, co powiedziałem, i
prawdę mówiąc, miał prawo mnie zlekceważyć. Niezależ-
nie od tego, czy miałem rację, czy nie, nie potrafiłem jej od-
powiednio wyłożyć. Ostatecznie obaj weszliśmy na prawie
pustą salę purpurowi z wściekłości i zajęliśmy miejsca w
przeciwległych narożnikach. Gdy w końcu zgasły światła,
odetchnąłem z wielką ulgą.
Często wracałem myślą do tego przykrego zdarzenia i
zastanawiałem się, czy dziś potrafiłbym już bardziej prze-
konująco obronić plastik. Doszedłem do wniosku, że aby
dotrzeć do tamtego faceta, musiałbym to zrobić za pośred-
nictwem medium, które tak bardzo cenił – przemówić wi-
zualnym językiem kina. Przedstawiam więc scenariusz fil-
mu, za pomocą którego dziś staram się zwyciężyć w nie-
gdyś przegranej bitwie o wykazanie, co mają z sobą wspól-
nego plastikowe opakowania cukierków i film Butch
Cassidy i Sundance Kid Niekiedy związek tego szkicowego
scenariusza z wymianą zdań w kinowym holu może nie
być oczywisty, dlatego po każdej scenie następuje kilka
słów wyjaśnienia.
SCENA 1
WNĘTRZE: SALOON, SAN FRANCISCO, 1869 ROK
Wczesne popołudnie. Saloon w połowie wypełniony
jest siedzącymi przy stołach mężczyznami, którzy
grają w karty i piją. W rogu stoi pianino bez
pianisty. Smugi jasnego kalifornijskiego słońca
wpadają przez połamane okiennice, które stukają,
gdy zawieje wiatr. W powietrzu snują się smugi
dymu.
Mężczyźni w barze wyglądają na doświadczonych
życiem i w większości bezrobotnych. Część z nich to
byli górnicy, którzy przybyli na Zachód przed
dziesięcioma laty podczas kalifornijskiej gorączki
złota i zdryfowali do miasta, gdy nie udało im się
wzbogacić. Inni to weterani wojny domowej szukający
roboty jako cyngle do wynajęcia. Towarzystwa
dotrzymuje im kilka kobiet.
W rogu – stół do bilarda, ponieważ od niedawna
panuje szał na tę grę rozgrywaną piętnastoma
kolorowymi kulami. Grają BILL i jego młodszy brat
ETHAN. BILL to kowboj, który zbiegł do miasta po
zabiciu człowieka w Ohio. Odzywa się niewiele, a
gdy się uśmiecha, widać dziąsła – zęby wybił mu
koń. Bill namówił na wspólną podróż młodszego
brata. Odbyli ją dzięki nowo położonej linii
kolejowej.
ETHAN
(Pochylony nad stołem, przymierzając się do
strzału) Niebieska. Narożna łuza.
BILL
(Oparty o ścianę z kijem w ręku)
Tak?
ETHAN
(Wbija bilę do łuzy)
Taaa-jess! Nie byle jakie te nowe bile, nie byle
jakie.
BILL
Tak?
ETHAN
O, tak. (Z udawaną dystynkcją w głosie). Rzecz dla
prawdziwych bywalców. Bo to my, nieprawdaż, Bill?
Bywalcy salonów. Ha!
ETHAN wbija dwie kolejne bile, na bieżąco z udawaną
dystynkcją komentując to, co robi, i uśmiechając
się do BILLA pomiędzy kolejnymi udanymi strzałami.
BILL przestaje zwracać na niego uwagę. Obserwuje
kłótnię przy jednym z karcianych stolików.
POCZERWIENIAŁY mężczyzna, nowy w tym barze,
domyślił się, że towarzysze regularnie oszukują go
w kartach. Wstaje gwałtownie, a krzesło z łomotem
wywraca się na podłogę. Reszta mężczyzn przy stole
wybucha śmiechem. POCZERWIENIAŁY jest tak pijany,
że każdy zamiar uzewnętrznia się na jego twarzy.
Chce wywrócić stolik i wyjść, ale po chwili sięga
po broń i chwiejnie celuje w pozostałych. Śmiech
milknie, a po kilku sekundach w całym barze zapada
cisza. Głośny jest tylko ETHAN, który stoi tyłem do
sali i szykuje się do kolejnego, zdawałoby się,
niemożliwego strzału.
ETHAN
(Z udawaną dystynkcją). Niebieska, skrajna łuza.
Uderza kijem w zupełnej ciszy, lecz gdy biała bila
trafia w tę z numerem osiem, dzieje się coś
dziwnego. Widać błysk i rozlega się głośny trzask.
Ósma bila zbacza z drogi, wytrącona z toru
minieksplozją, i nie trafia do łuzy.
POCZERWIENIAŁY, którego pijacka uwaga zaczęła
kierować się w stronę ETHANA, jest tak zaskoczony
eksplozją, że instynktownie pociąga za spust i
strzela w stronę stołu bilardowego, po czym wybiega
z saloonu.
ETHAN leży na podłodze w kałuży krwi, a biała bila
zwalnia i zamiera, wciąż dymiąc po wybuchowym
zderzeniu z ósemką.
KOMENTARZ DO SCENY 1. Współczesny bilard wyewolu-
ował ze swej plętnastowiecznej wersji – gry rozgrywanej na
królewskich dworach Północnej Europy. Był to wówczas
właściwie krykiet nadający się do rozgrywania we wnę-
trzach. To dlatego stoły obija się na zielono – kolor ten ma
symulować trawę. Jednym ze skutków rewolucji przemy-
słowej był spadek kosztów produkcji stołów bilardowych.
Okazało się, że ta gra, podobnie jak dziś, zwiększa dochód
barów i tawern. Zaczęła w nią grywać nowo powstała miej-
ska klasa niższa.
W XIX wieku do bilardu przeniknęły różne wynalazki
techniczne. Najpierw kije zaczęto zwieńczać skórzaną koń-
cówką, którą w trakcie gry pokrywano kredą, aby móc le-
piej panować nad uderzeniem przez nadanie bili ruchu ob-
rotowego. Tę technikę przywieźli do Ameryki brytyjscy że-
glarze i wciąż mówi się tam o niej „strzelić anglika". W la-
tach czterdziestych XIX wieku Charles Goodyear wynalazł
wulkanizowaną gumę, co pozwoliło wyłożyć wewnętrzne
brzegi stołu miękką, sprężystą „poduszką”, która zastąpiła
drewniane listwy. Innowacja ta sprawiła, że bile zaczęły
odbijać się od krawędzi pola gry w przewidywalny sposób.
Od tamtego momentu stoły do bilarda przypominają już te
dzisiejsze. Przejście od dawnych zasad, w których używano
trzech lub czterech bil, do bardziej nowoczesnych z piętna-
stoma bilami nastąpiło w Stanach w latach siedemdziesią-
tych XIX wieku. Do tego czasu używano jednak kul z kości
słoniowej, które były drogie.
Kość słoniowa cechuje się wyjątkowym połączeniem
właściwości: jest dość twarda, by wytrzymać tysiące szyb-
kich zderzeń bez wyszczerbiania się, i dość wytrzymała, by
nie pękać. Można nadać jej kształt kuli w wyniku obróbki
mechanicznej i – podobnie jak większość materiałów orga-
nicznych – daje się barwić na różne kolory. Żaden inny ze
znanych wówczas materiałów nie miał takich cech, więc
gdy w amerykańskich barach wybuchło bilardowe szaleń-
stwo, pojawiło się realne ryzyko, że w odpowiedzi na wielki
popyt ceny kości słoniowej wzrosną i nikogo nie będzie stać
na nowe stoły. Dlatego też w wielu saloonach Ameryki pró-
bowano używać bil z różnych materiałów zastępczych, ta-
kich jak plastik. Część z tych tworzyw zachowywała się
bardzo dziwnie. A plastik był tworzywem zupełnie nowym
– tak bardzo różnił się od innych materiałów jak scenariusz
od prozy.
SCENA 2
WNĘTRZE : SZOPA MAGAZYNOWA W CENTRUM NOWEGO JORKU
W szopie mieści się laboratorium JOHNA WESLEYA
HYATTA, młodego drukarza, który w wolnym czasie
prowadzi eksperymenty chemiczne. Ma dwadzieścia
osiem lat i już jeden patent na koncie. Niebawem
przejdzie do historii jako wynalazca pierwszej
użytecznej odmiany plastiku. Przyjmuje z wizytą
GENERAŁA LEFFERTSA, emerytowanego oficera i
inwestora, który, wsparłszy wcześniej Thomasa
Edisona, teraz interesuje się pracami HYATTA.
LEFFERTS, wielki, dystyngowany mężczyzna, musi się
schylać, by nie zahaczyć głową o sufit szopy pełnej
szklanych naczyń, drewnianych beczek i
zdumiewających ilości kości słoniowej. Choć okna są
otwarte na oścież, czuć niezwykle silny zapach
rozpuszczalników.
HYATT
To, co zamierzam panu pokazać, wynalazłem, gdy
próbowałem zrobić syntetyczne kule do bilarda.
(Wskazuje róg pomieszczenia, gdzie stoi skrzynka
pełna przemieszanych bil).
LEFFERTS
Kule do bilarda? Czemu chciał je pan robić?
HYATT
Obecnie robi się je tylko z kości słoniowej, ale to
wychodzi bardzo drogo, a ponieważ bilard stał się
bardzo popularny, producenci stołów boją się, że
zabraknie im surowca. No więc zamieścili ogłoszenie
w „New York Timesie", że wypłacą dziesięć tysięcy
dolarów nagrody temu, kto wymyśli jakiś zastępnik.
LEFFERTS
Dziesięć tysięcy! U licha, ta gra nie może być tyle
warta. HYATT nachylony nad aparaturą chemiczną
odrywa się od swojego zajęcia, szuka czegoś
wzrokiem i znajduje to przypięte do ściany –
pożółkły wycinek z „New York Timesa" z wydrukowanym
ogłoszeniem o nagrodzie. Wręcza go LEFFERTSOWI.
HYATT
Pan sam zobaczy.
LEFFERTS
(Czyta ogłoszenie, paląc cygaro). „Phelan &
Collender, największy dostawca akcesoriów
bilardowych w Ameryce" – nigdy o nich nie
słyszałem... (Czyta dalej w milczeniu, przy
niektórych słowach poruszając ustami. Na głos
odczytuje jedno zdanie) „Oferujemy pokaźną fortunkę
– dziesięć tysięcy dolarów – temu wynalazcy, który
dostarczy nam materiał zdolny zastąpić kość
słoniową". Proszę, proszę. To prawda?
HYATT
Och, tak, najprawdziwsza. Pracuję nad tym już od
kilku lat i wykonałem dla nich wiele prototypów.
Parę miesięcy temu skontaktowali się ze mną i
powiedzieli, że na próbę rozesłali do różnych
saloonów w kraju kilka zestawów najnowszej wersji
moich bil.
LEFFERTS
A więc udało się panu?
HYATT
No, właściwie tak... (Spuszcza wzrok, szukając
słów). Tyle że jest pewien problem... Yyy... Pokażę
panu, jak je robię, to sam pan zobaczy. W gruncie
rzeczy to właśnie po to pana zaprosiłem – musi pan
to zobaczyć na własne oczy, inaczej by pan nie
uwierzył.
HYATT przygotowuje różne elementy zestawu
chemicznego, po czym wyciąga z zamykanej na klucz
szafki wielki termos i zaczyna przelewać z niego do
zlewki jakąś przejrzystą ciecz.
HYATT
Oto klucz do sukcesu. Miałem go pod nosem przez
cały czas!
LEFFERTS
Co to takiego?
HYATT
Roztwór nitrocelulozy w alkoholu.
LEFFERTS
Nitroceluloza... Słyszałem o niej... hmm... Tak,
ale czy ona nie wybucha?!
LEFFERTS nagle czerwienieje na twarzy, zły na
siebie, że jak pierwszy naiwny przyszedł do tego
szaleńca i narażał życie. Nerwowo obraca w palcach
cygaro. Podczas wojny domowej dość napatrzył się na
głupie wypadki z materiałami wybuchowymi.
HYATT
(Nie zauważywszy, że LEFFERTS bardzo się
zirytował). Och, ma pan na myśli nitroglicerynę.
Tak, faktycznie, te substancje są do siebie trochę
podobne pod względem chemicznym, ale ta tutaj – to
jest nitroceluloza i ona w zasadzie nie wybucha.
Być może ma pewne niewielkie właściwości wybuchowe,
no i na pewno jest łatwopalna. Ale ja jestem bardzo
ostrożny. (Odwraca się do LEFFERTSA z uśmiechem i
dostrzega obawy malujące się na twarzy generała. By
go uspokoić, wyjaśnia dalej).
HYATT
Nitroglicerynę wytwarza się przez nitrowanie
glicerolu, takiego oleistego, bezbarwnego płynu,
który powstaje przy okazji produkcji mydła. Po
prostu miesza się go z kwasem azotowym. Ale, jak
sam pan powiedział, to bardzo niestabilna
substancja. Jest podstawowym składnikiem dynamitu.
Tu mam za to nitrocelulozę, którą robi się,
mieszając pulpę drzewną z kwasem azotowym. Gdy się
ją wysuszy, powstaje coś, co się nazywa bawełną
strzelniczą. Jest łatwopalna, to fakt, ale (znów
odwraca się ku LEFFERTSOWI) właściwie nie wybucha.
W tej płynnej postaci, której teraz używam – nazywa
się to kolodium – robi coś o wiele ciekawszego. Pan
uważa.
LEFFERTS przygląda się, jak HYATT wpuszcza kilka
kropel czerwonego tuszu do zlewki z roztworem
nitrocelulozy.
Płyn staje się jasnoczerwony. Następnie opuszcza
tam drewnianą kulę zawieszoną na nici. Gdy ją
wyciąga, jest pokryta pięknym, lśniącym, czerwonym
plastikiem, który szybko twardnieje. Transformacja
robi na LEFFERTSIE oczekiwane wrażenie.
LEFFERTS
Niewiarygodne. Mogę dotknąć?
HYATT
(Wygląda na zadowolonego). Tak – znaczy, yyy, nie
tej, ona musi jeszcze podeschnąć. Tu mam kilka
zrobionych wcześniej.
LEFFERTS
(Obraca w dłoniach syntetyczne bile i zderza je z
sobą). A więc udało się panu. Na czym polega
problem? Czy ciągle są łatwopalne?
LEFFERTS wyjmuje z ust cygaro i energicznie
przykłada je do bili, która najpierw dymi, a potem
strzela płomieniami. HYATT zręcznie wyjmuje ją z
rąk LEFFERTSA i wyrzuca przez okno.
HYATT
No cóż, tak, zapalają się. Nie są doskonałe, rzecz
jasna. Donoszono nawet, że mogą się samoczynnie
zapalić od mocnego uderzenia. Ale prawdziwy problem
polega na tym, że wydają niewłaściwy dźwięk. Gdy
się zderzają, stuknięcie nie jest takie, jak
należy.
LEFFERTS
Ech, kto by się tam przejmował dźwiękiem?
HYATT
Przejmują się, przejmują. Ja zresztą także. Ale to
nie o tym chciałem z panem porozmawiać. Proszę. Pan
zobaczy. (Wyjmuje z szuflady jakiś przedmiot i
podaje go LEFFERTSOWI).
LEFFERTS
(Przygląda się przez chwilę). Kościany grzebyk. I
cóż?
HYATT
Wcale nie kościany! (Uśmiecha się radośnie). Ha!
Nabrałem pana. To nowy materiał zrobiony z tego
samego roztworu nitrocelulozy, który pokrywa tamtą
drewnianą kulę. Tyle że w moim nowym procesie nie
potrzebuję już kuli. Mogę wytwarzać całe przedmioty
z czystej nitrocelulozy. Wystarczy dodać naftę,
rozpuszczalnik uzyskiwany z nieprzetworzonego
oleju, i gotowe. Ten proces nazywa się
plastyfikacją. (Podekscytowany, grzebie w
szufladzie). Tu ma pan szczotkę do włosów, tu
szczoteczkę do zębów, a oto... naszyjnik. (Wręcza
przedmioty LEFFERTSOWI)
LEFFERTS milczy przez chwilę, oglądając przedmioty
ze sztucznej kości słoniowej.
LEFFERTS
(Cicho). Jak duży jest rynek kości?
HYATT
Wielki. Olbrzymi.
LEFFERTS
Czego panu potrzeba, żeby zacząć wytwarzać ten...
jak pan to nazywa?
HYATT
Robię go z celulozy, więc nadałem mu nazwę
celuloid. Co pan na to?
LEFFERTS
Może być, jak pan chce. Czego panu potrzeba, żeby
zacząć produkować celuloid na skalę przemysłową?
HYATT
Czasu i pieniędzy.
KOMENTARZ DO SCENY 2. Wydarzenia te naprawdę mia-
ły miejsce (choć dialogi mogły brzmieć nieco inaczej). W
dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić, by ktoś doko-
nał wielkiego odkrycia chemicznego w szopie. Jednak pod
koniec XIX wieku, na początku złotego wieku inżynierii
chemicznej, rozwojowi wiedzy na temat chemii towarzy-
szyło pojawienie się różnych okazji spieniężenia wynalaz-
ków materiałowych. Substráty chemiczne były łatwo do-
stępne i tanie, ponieważ ich rynek był w większości niere-
gulowany. Wielu wynalazców pracowało w domu, choć na
przykład Goodyear prowadził badania w więzieniu, do któ-
rego trafił za długi. Kiedy okazało się, że wynaleziona prze-
zeń guma naprawdę posiada zapowiadane właściwości, na-
stąpił wzrost zapotrzebowania na bezpieczne, wygodne i
elastyczne rzeczy, które można z niej zrobić.
Termin „plastik” odnosi się do szerokiego wachlarza
materiałów, które są organiczne (to znaczy oparte na
związkach węgla), trwałe i dają się formować. Guma Go-
odyeara także była rodzajem plastiku, lecz dopiero wynale-
zienie jego całkowicie syntetycznych odmian zrewolucjo-
nizowało branżę. Dokonali tego John Wesley Hyatt wraz z
bratem, którzy zorganizowali sobie laboratorium w szopie,
zainspirowani w pewnym stopniu ogłoszeniem z „The New
York Timesa” o nagrodzie w wysokości dziesięciu tysięcy
dolarów dla wynalazcy nowego materiału do produkcji kul
bilardowych. Hyattów wsparła finansowo grupa inwesto-
rów kierowana przez Marshala Leffertsa, emerytowanego
generała z czasów wojny secesyjnej. Właściciele saloonów
skarżyli się, że pokryte kolodium bile Hyatta wybuchają.
Jeden z nich napisał: „Ilekroć kule się zderzają, wszyscy
mężczyźni w saloonie sięgają po broń”. W dzisiejszych cza-
sach bile do bilarda i snookera zrobione są z tworzywa
sztucznego zwanego żywicą fenolową, natomiast z celulo-
idu robi się tylko jeden rodzaj piłek – tenisowe.
SCENA 3
WNĘTRZE: SALON POGRZEBOWY, SAN FRANCISCO
Nagie ciało ETHANA spoczywa na stole sekcyjnym.
Rozcięte ubrania leżą na podłodze. Kilka innych
ciał leży wokół na ławach, a kapiąca z nich krew
tworzy kałuże. Czuć mocny zapach chemikaliów i
jeszcze mocniejszy słodkawy odór rozkładu.
BALSAMISTA zmywa krew z ciała ETHANA pod okiem
przypatrującego się BILLA.
BILL
To ile mam jeszcze czasu?
BALSAMISTA
Żeby sprowadzić tu jego rodziców?
BILL potakuje.
BALSAMISTA
W normalnych warunkach – trzy dni.
BILL
(Przez zaciśnięte zęby). A w nienormalnych?
BALSAMISTA
No cóż, mam tu ten nowy formaldehyd. Jeśli użyję go
dość dużo, ciało się zachowa w dobrym stanie, ale
to będzie kosztować. Taniej będzie użyć arszeniku,
ale wtedy on już nie będzie tak samo wyglądać.
BILL milczy, wpatrując się w zmarłego brata.
BALSAMISTA
Słyszałem, że to te nowe bile go załatwiły? Te, co
je robi facet z Nowego Jorku. Czytałem o nim w
gazecie. Ponoć to naukowiec i wynalazca, coś jak
Edison, ten od lamp elektrycznych. Ale najwyraźniej
nie wiedzie mu się równie dobrze.
BILL
Z Nowego Jorku? Bogaty?
BALSAMISTA No chyba...
BILL rusza do wyjścia.
BALSAMISTA
Hola, dokąd to? Co mam zrobić z ciałem twojego
brata?
KOMENTARZ DO SCENY 3. W 1869 roku znano już co
prawda zasady chłodzenia, lecz pierwsze lodówki zaczęto
sprzedawać dopiero pół wieku później. W gorących rejo-
nach z ciałem zmarłego można było postąpić na trzy sposo-
by: zakopać je, spalić lub zabalsamować. Balsamowanie
opierało się na alkoholu lub specjalnych roztworach, za-
wierających najczęściej toksyczne chemikalia, takie jak ar-
szenik. Zmieniło się to w 1867 roku po odkryciu formalde-
hydu przez niemieckiego chemika Augusta Wilhelma von
Hofmanna. W przeciwieństwie do wcześniejszych metod,
konserwacja tkanek formaldehydem pozwalała zachować
ciało w prawie nienaruszonym stanie i wkrótce szeroko się
upowszechniła. Lenina, Kemala Atatürka i księżną Dianę
zabalsamowano tym właśnie środkiem.
W dzisiejszych czasach Gunther von Hagens rozwija
nową metodę zwaną plastynacją. Polega ona na usunięciu z
ciała wody i tłuszczów (takich jak lipidy), a następnie zastą-
pieniu ich w warunkach próżniowych gumą silikonową
oraz żywicą epoksydową, która jest materiałem o bardzo
szerokim zastosowaniu – używa się jej między innymi do
wytwarzania farb, klejów i różnych elastycznych przed-
miotów. Nieboszczyk – podobnie jak po konserwacji for-
maldehydem – wygląda niemal jak żywy, ale ponieważ za-
stosowane tworzywa są sztywne, ciało można dowolnie
upozować. Wystawa tak utrwalonych i upozowanych ciał
zatytułowana Body Worlds objeżdża świat od 1995 roku i
obejrzały ją już miliony ludzi.
SCENA 4
WNĘTRZE: SALA SĄDOWA W NOWYM JORKU, KILKA LAT
PÓŹNIEJ
HYATT odpowiada na pytania dotyczące swoich praw
patentowych do nowego celuloidowego tworzywa
sztucznego, na którym jego firma zarabia dużo
pieniędzy, wytwarzając wszystko, począwszy od
grzebieni i szczotek po rączki do sztućców i
protezy dentystyczne. Wypytującego go PRAWNIKA
wynajął Daniel Spili, angielski wynalazca, który
twierdzi, że rok wcześniej opracował podobne
tworzywo – Xylonite. GENERAŁ LEFFERTS, wspólnik
HYATTA, siedzi w pierwszym rzędzie w niemal pustej
sali i przysłuchuje się dyskusji.
PRAWNIK
Twierdzi pan, że wynalazł celuloid, próbując
stworzyć materiał do produkcji... kul bilardowych?
HYATT
Tak jest. Stosowałem kolodium do pokrywania
drewnianych kul, tak by toczyły się równie dobrze
jak te z kości słoniowej. Uświadomiłem sobie
jednak, że jeśli uda mi się zrobić kulę z samego
kolodium, będę mógł pozbyć się drewna i może nowy
materiał będzie wydawał dźwięk taki jak kość
słoniowa.
PRAWNIK
Dźwięk taki jak kość słoniowa? Pańska historyjka
wydaje się naciągana, sam pan przyzna.
HYATT
Ile razy jeszcze będę to musiał tłumaczyć! Każdy
bilardzista powie panu, że stukot bil to ważna
część przyjemności czerpanej z gry.
PRAWNIK
A zatem zaprzecza pan, jakoby w 1869 roku dostał z
Londynu wiadomość o materiale zwanym Xylonite,
który powstaje w identycznym procesie
przekształcania dokładnie tego samego materiału, a
mianowicie... (zerka do notatek) azotanu celulozy,
w niemal identyczny twardy materiał plastyczny przy
użyciu... (znowu spogląda w notatki) przy użyciu
kamfory jako rozpuszczalnika? Mamy uwierzyć, że to
tylko czysty zbieg okoliczności?
HYATT
Nie! To znaczy tak! Tak, zaprzeczam. Całkowicie.
(Czerwienieje z oburzenia). Wynalazłem tę metodę
zupełnie sam.
PRAWNIK
To, czy wynalazł ją pan samodzielnie, czy nie, w
tej chwili jest nieistotne, panie Hyatt. Czego jest
pan w pełni świadom. Rzecz w tym, że istnieje
wcześniejszy patent chroniący podstawowy proces,
który stosuje pan w swoim biznesie, i paten ten
należy do mojego klienta, pana Daniela Spilla z
Londynu w Anglii. Klienta, któremu pan nie
zapłacił.
HYATT
Daniel Spili! Ha! To żaden wynalazca, tylko zwykły
dorobkiewicz, kiepski biznesmen! Wszystkie swoje
pomysły zaczerpnął od Alexandra Parkesa,
prawdziwego naukowca, który wynalazł Parkesine.
Spili po prostu skopiował jego ciężką pracę. A
teraz chce się dorobić na mojej. (Zwraca się do
sędziego, który jakby nie zauważał wymiany zdań).
To haniebne, wysoki sądzie.
PRAWNIK
Teraz mamy więc uwierzyć, że jakimś sposobem poznał
pan prace Alexandra Parkesa, ale nie ma pan pojęcia
o wynalazku pana Daniela Spilla?
HYATT
Jakim wynalazku? Jego tworzywo nie działa! Jeśli z
powodu jakichś prawnych uchybień nie mam praw
patentowych do celuloidu, to Spili bez wątpienia
także ich nie ma. Pierwszy plastik stworzył
Alexander Parkes. Zrobił to w 1862 roku. Każdy o
tym wie. Tyle że jemu nie udało się go dopracować.
Ja jednak, poprzez długotrwałe eksperymenty,
dokonałem tego własnymi siłami, nie kopiując
niczyich prac jak Daniel Spili. (Zwraca się do
sędziego, który wydaje się mocno znudzony i bawi
się zegarkiem kieszonkowym). Ja chcę tylko
prowadzić swoje interesy nieniepokojony przez żadne
finansowe pasożyty !
Gdy HYATT przyznaje, że słyszał o Parkesine,
LEFFERTS, który cały czas uważnie się
przysłuchiwał, opuszcza wzrok, przez chwilę się nad
czymś zastanawia, po czym wstaje i wychodzi.
KOMENTARZ DO SCENY 4. Choć wcześniej istniały już
materiały przypominające tworzywa sztuczne, celuloid po-
wszechnie uważa się za pierwszy dający się formować pla-
stik. Na Wystawie Światowej w 1862 roku brytyjski meta-
lurg, chemik i wynalazca Alexander Parkes zaprezentował
światu niezwykle intrygującą substancję pochodzenia ro-
ślinnego, która była twarda, przezroczysta i plastyczna. Na-
zwał ją Parkesine. On także miał obsesję na punkcie kolo-
dium, w którym upatrywał zalążka przyszłego plastiku, ale
nigdy nie udało mu się znaleźć odpowiedniego rozpusz-
czalnika, dzięki któremu mógłby przekształcić nitrocelulo-
zę w dający się formować materiał. Dokonał tego dopiero
Hyatt, który użył kamfory, cuchnącej gumowatej substan-
cji pozyskiwanej z drzew. Jego celuloid okazał się tanim pla-
stycznym tworzywem.
W tym samym czasie w Anglii Daniel Spili odtworzył
proces Parkesa, złożył kilka wniosków patentowych i ogło-
sił wynalezienie podobnego do celuloidu plastiku, który
nazwał Xylonite. Choć nie udało mu się na nim zarobić, po-
stanowił pozwać Hyatta, twierdząc, że on, Spili, jako pierw-
szy opatentował wykorzystanie kamfory jako rozpuszczal-
nika w procesie wytwarzania plastiku. Walka patentowa ze
Spillem niemal doprowadziła biznes Hyatta do upadku.
Wyrok sądu stanowiący, że ani Spili, ani Hyatt nie mogą
rościć sobie praw patentowych do tworzywa z nitrocelulo-
zy, zapoczątkował powstanie ogromnego rynku plastików
napędzanego mechanizmami konkurencji i innowacji.
SCENA 5
WNĘTRZE: BUDUAR MARY LOUISE YOUNG W MIASTECZKU
BOULDER, STAN KOLORADO
MARY LOUISE to działająca z powodzeniem
bizneswoman, właścicielka jedynego sklepu w
miasteczku. Rozmawia z BILLEM, siedząc przed
lustrem i szykując się na wieczór. Czesze włosy,
przymierza biżuterię.
MARY LOUISE
Och, Bill, chcesz się ze mną ożenić tylko po to,
żeby położyć łapy na moich pieniądzach i znowu
ruszyć w drogę. Wiem, coś ty za jeden.
BILL
Mam pewną sprawę do załatwienia w Nowym Jorku, ale
wrócę natychmiast, gdy tylko będzie po wszystkim.
MARY LOUISE
(Ze śmiechem). A więc to prawda! Bill, jeśli ja
wyjdę za mąż, to tylko z miłości. Chcę spacerować z
mężem ulicą pod rękę. Chcę wyprowadzić czasem powóz
i pojechać nad rzeczkę Orchard na piknik, na którym
będziesz mnie karmił winogronami... (Chichocze na
tę myśl).
BILL
Piknik?
MARY LOUISE
Tak, Bill, piknik. Chcę, żeby małżeństwo dało mi
swobodę i szacunek. I chcę, żebyś poszedł do
dentysty. Nie wyjdę za człowieka bez zębów, masz to
jak w banku.
MARY LOUISE przymierza różne naszyjniki.
BILL wstaje, rozgniewany, wyrywa jej biżuterię z
rąk i ciska w róg pokoju.
BILL
Po co ci ten szajs?
MARY LOUISE
Bill! Przestań. Zawsze tak się to kończy, gdy
zaczynamy rozmawiać o poważnych sprawach.
BILL
To tylko plastik, Mary Louise, plastik. To nie jest
prawdziwa biżuteria, a ty nie jesteś prawdziwą
damą. Fałszywe świecidełka dla fałszywej kobiety!
MARY LOUISE
Ja przynajmniej mam jakieś ambicje, Bill. Ambicje i
standardy! Jeśli chcesz, żebym potraktowała twoje
oświadczyny serio, to wiesz, czego od ciebie
oczekuję...
KOMENTARZ DO SCENY 5. Celuloidowy interes rozkręcił
się na dobre w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Nada-
wano temu tworzywu najróżniejsze kształty, kolory i fak-
tury. Co istotne, można było nadać mu kształt znacznie
kosztowniejszych materiałów, takich jak kość słoniowa,
heban, szylkret i masa perłowa. Pierwsze tworzywa sztucz-
ne wykorzystywano właśnie w celu tworzenia takich imi-
tacji. Ponieważ plastik był dość tani w produkcji, można
było zarobić kokosy, sprzedając plastikowe grzebyki, na-
szyjniki czy perły rosnącej w siłę klasie średniej, która pra-
gnęła posiadać to samo, co ludzie bogaci, ale nie mogła so-
bie na to pozwolić.
SCENA 6
WNĘTRZE: GABINET DENTYSTYCZNY
Zwykły, wyłożony boazerią pokój z wielkim fotelem
pośrodku i kilkoma stolikami wokół, na których
spoczywa wiele metalowych narzędzi. Na ścianie wisi
certyfikat zaświadczający, że HAROLD CLAY BOLTON
ukończył szkołę dentystyczną w Cincinnati w 1865
roku. Jedyne okno w gabinecie wychodzi na
zarośnięte podwórko. Jest gorący, wilgotny środek
lata.
DENTYSTA
Proszę zdjąć koszulę i usiąść sobie wygodnie.
(Wskazuje fotel dentystyczny).
BILL
(Siada, ale nie zdejmuje koszuli). Ile to będzie
kosztować?
DENTYSTA
Jeszcze nie wiem. Zależy, co trzeba będzie zrobić.
BILL
Trzeba zrobić zęby. To chyba proste.
DENTYSTA
Tak, drogi panie, ale najpierw muszę zajrzeć w
pańskie usta, żeby określić, jaka proteza najlepiej
się nada. Obawiam się, że koszula może się
pobrudzić, jeśli jej pan nie zdejmie.
BILL
Nie będzie pan nic robił, tylko pan popatrzy, tak?
DENTYSTA
Tak, ale...
BILL
No to jazda.
DENTYSTA
Muszę zrobić odcisk pana dziąseł w tym oto
materiale. (Pokazuje BILLOWI sproszkowany gips).
Potem, zależnie od tego, ile zębów panu brakuje,
dosztukuję je z gumy albo z tego nowego, świetnego
tworzywa, które znacznie lepiej siedzi w ustach.
BILL
Wszystko jedno, ma działać.
DENTYSTA
O, ten nowy celuloid działa jak należy. Daje się
bardzo łatwo formować i...
BILL
Co?!
DENTYSTA
Celuloid. Nowinka, znak czasów. Jest bardzo miękki,
ale zarazem... twardy, jeśli pan wie, o co mi
chodzi. Doskonały do naszych celów. Każdy go
stosuje... (Milknie, widząc narastającą złość
BILLA). Czy powiedziałem coś niewłaściwego?
BILL
Niech to diabli! Nigdzie nie idzie się schować
przed tym cholerstwem!
DENTYSTA
Ale, drogi panie, plastik to naprawdę najlepsze
tworzywo na protezy. Doskonale leży w ustach...
(Mówi, idąc za BILLEM, który wstał i zmierza do
drzwi). Proszę pana, nie rozumiem, w czym problem?
(Kładzie mu dłoń na ramieniu).
BILL wyrywa się, ogarnięty gniewem, wyciąga
rewolwer i celuje w DENTYSTĘ.
BILL
Powiem ci, w czym problem – w tobie!
(Zatacza dłonią krąg, wskazując lufą sprzęt
dentystyczny i materiały) W tobie problem!
KOMENTARZ DO SCENY 6. Hyatt podjął osobliwą decyzję,
by odbudować celuloidowy biznes, wchodząc na rynek pla-
stikowych protez dentystycznych. Jego tworzywo nie
nadawało się jednak do takich zastosowań. Sztuczne zęby
zginały się pod wpływem gorąca i miały wyraźny posmak
kamfory używanej przy produkcji. Konkurentom Hyatta
nie szło jednak o wiele lepiej – robili zęby z gumy smakują-
cej siarką. Użytkownicy protez musieli czekać aż do XX
wieku na wynalezienie tworzyw akrylowych, z których za-
częto wytwarzać zęby wygodne, pozbawione smaku i przy-
pominające te prawdziwe.
SCENA 7
WNĘTRZE: BIURO HYATTA, NOWY JORK
GEORGE EASTMAN, producent aparatów fotograficznych,
przyszedł w odwiedziny do biura HYATTA, które
wydzielono szklanymi ścinakami w narożniku jego
fabryki celuloidu.
HYATT
...dlatego sądzę, że uda nam się stworzyć korpus
aparatu, który zapewni dużo większą
światłoszczelność niż drewniana skrzynka, bo
wykonamy go z jednego kawałka tworzywa, a przy tym
będzie znacznie lżejszy, niż gdyby go zrobić z
metalu.
EASTMAN
Nie przyszedłem do pana, żeby rozmawiać o
aparatach.
HYATT
Nie?
EASTMAN
Nie. (Milczy przez chwilę. Odwrócony plecami do
HYATTA, obserwuje proces produkcyjny w hali na
dole). Jak cienki może być pański celuloid?
HYATT
Jak cienki? No cóż, zaczynałem od powlekania nim
przedmiotów, jeśli o to panu chodzi.
EASTMAN
(Odwraca się w stronę HYATTA, jakby powziął jakieś
postanowienie). Co pan wie o płytach
światłoczułych?
HYATT
Niewiele... Są ze szkła, prawda?
EASTMANN
Tak jest – szkła powleczonego światłoczułym żelem.
HYATT
Więc... chce pan użyć celuloidu zamiast tego żelu?
EASTMAN
(Z błyskiem w oku) Chcę go użyć zamiast szkła.
HYATT
(Zastanawiając się). Hm... chodzi oto, żeby płyty
fotograficznej nie dało się tak łatwo złamać?
EASTMAN
Czy wie pan, ile szklanych płyt jest w stanie nosić
z sobą fotograf, jeśli przy okazji musi dźwigać
całą resztę potrzebnego mu sprzętu?
HYATT kręci głową.
EASTMAN
Dziesięć, góra piętnaście. To wszystko jest tak
ciężkie i nieporęczne, że przydałby się juczny
osioł. A przynajmniej jeden czy dwóch służących.
Fotografia jest droga, to zabawa dla bogaczy.
HYATT
Sądzi pan, że wprowadzenie plastikowych płyt
zmniejszy koszta?
EASTMAN
Chciałbym, żeby zdjęcia mógł robić każdy. Żeby
fotografia była tak tania i prosta, by można było
zabrać aparat na imprezę urodzinową, na piknik, na
wakacje albo...
HYATT Na plażę!
EASTMAN
Otóż to! W tym celu trzeba wyprodukować mniejszy i
lżejszy aparat. Ale przede wszystkim muszę się
pozbyć tych ciężkich szklanych płyt.
(Spogląda poważnym wzrokiem na HYATTA).
Zrobiłem taki aparat. Teraz tylko trzeba nanieść
emulsję światłoczułą na długą, giętką taśmę. W ten
sposób w małym pojemniczku pomieści się dwadzieścia
albo trzydzieści zwiniętych zdjęć. Nazywam ten
aparat Kodakiem – każdy będzie mógł sobie na niego
pozwolić. Fotografia zaleje cały świat !
HYATT
Ma pan już technologię produkcji tej taśmy?
EASTMAN
Nie. Eksperymentowaliśmy z papierem, ale się nie
sprawdza.
HYATT
A więc chce pan wykorzystać celuloid?
EASTMAN
Sądzi pan, że to możliwe?
KOMENTARZ DO SCENY 7. Szkło było doskonałym mate-
riałem do wyrobu płyt światłoczułych, ponieważ jest prze-
zroczyste i stabilne chemicznie. Płyty te były jednak cięż-
kie, nieporęczne i drogie, przez co fotografią mogli się zaj-
mować wyłącznie zawodowcy i bogacze. Opracowanie
przez George'a Eastmana filmu celuloidowego, którym je
zastąpiono, okazało się równie ważnym elementem rewo-
lucji fotograficznej jak wynalazek w postaci kompaktowe-
go aparatu Kodak. Elastyczny film, w przeciwieństwie do
szklanych płyt, dało się zwinąć w rolkę, co pozwoliło East-
manowi projektować mniejsze, lżejsze i tańsze aparaty.
Wynalazca oddał fotografię w ręce mas. Jego aparat – prze-
nośny i na tyle tani, by można go było używać w codzien-
nych sytuacjach – zmienił sposób utrwalania rodzinnych
wspomnień. Obecnie żyjemy w czasach, gdy mało kto ku-
puje filmy fotograficzne, ponieważ w znacznej mierze wy-
parły je technologie cyfrowe. Niemniej wynalezienie celu-
loidowej taśmy światłoczułej było przełomowym momen-
tem w dziejach kultury wizualnej.
SCENA 8
WNĘTRZE: BIURO HYATTA, NOWY JORK. KILKA LAT PÓŹNIEJ
Minęła północ. W fabryce panuje ciemność, światło
świeci się tylko na górze w gabinecie HYATTA, gdzie
wynalazca manipuluje przy jakimś dziwnym
urządzeniu. Wtem HYATT słyszy hałas i unosi wzrok.
HYATT
Kto tam? (Po chwili wraca do pracy, ale znowu
dobiega go dźwięk). Halo...? Jest tam kto? To ty,
Betty.. .?
Gałka przy zamku powoli się przekręca, po czym
drzwi stają otworem. Przez moment w ciemności
nikogo nie widać. W końcu z mroku wyłania się BILL.
Jest pijany.
BILL
Proszę, proszę, kogo my tu mamy.
HYATT
Kto pan jest? Stróż? Proszę wyjść i więcej mi nie
przeszkadzać.
BILL
Nie jestem stróżem, ale byłem czujny jak stróż.
Przyglądałem ci się.
HYATT
O czym pan mówi? (Wstaje). Proszę wyjść. Wyjść,
słyszy pan?
BILL
O nie, nie będziesz mi tu rozkazywał. To ja będę
rozkazywał tobie. (Wyjmuje rewolwer i wycelowuje go
w HYATTA). Siadaj.
HYATT
Nie trzymam tu żadnych pieniędzy, jeśli po to pan
przyszedł. Wszystko jest w banku. Codziennie
zabierają stąd gotówkę.
BILL
Powiedziałem: siadaj!
HYATT
Kim pan jest?
BILL
Zabiłeś mi brata. No to chyba teraz ja odpłacę ci
tym samym i cię zastrzelę. Brzmi uczciwie, co nie?
Wygląda więc na to, że jestem... twoim katem.
HYATT
O czym pan mówi? Nikogo w życiu nie zabiłem. To
jakaś pomyłka.
BILL
Nie ma żadnej pomyłki. Robiłeś bile, które go
zabiły. Nie od razu cię wyśledziłem – mija dziesięć
lat, jak go zastrzelili – ale... w końcu jestem.
HYATT
Racja, słyszałem, że ktoś zginął zastrzelony
podczas gry w bilard moimi nowymi kulami, ale to
był wypadek. To nie moja wina. Nie było mnie tam!
BILL
Ależ to twoja wina! Twoja i tylko twoja! ZAMKNIJ
SIĘ! Zaraz położę kres tym bzdurom.
(Wskazuje halę fabryczną).
To jest nienaturalne i dlatego mój brat zginął.
Igrałeś sobie z naturą. Wszędzie wsadziłeś ten swój
głupi plastik, kazałeś ludziom uwierzyć, że jest
cenny jak kość słoniowa, robisz forsę na kobietach,
które marzą o świecidełkach. Ale ja nie dam się
nabrać. Nie zrobisz ze mnie durnia swoimi
cholernymi plastikowymi zębami. Ktoś musi położyć
temu kres. I tym kimś będę ja.
HYATT
Nie, proszę! Nie strzelaj ! Proszę. Wysłuchaj mnie.
To tworzywo, ten plastik, którego tak nienawidzisz,
da tobie i ludziom twojego pokroju wielkie
korzyści, znacznie większe niż te, które dotychczas
dawał innym. On zachowa twój sposób życia po wsze
czasy! Może wręcz zrobi z ciebie kogoś w rodzaju
boga – sam to widziałem!
BILL
Co ty opowiadasz? Kolejny stek bzdur!
HYATT
Umiemy już sprawić, żeby stał się wrażliwy na
światło! Widziałeś kiedyś ruchome obrazy? Historie
opowiadane na srebrnym ekranie. Opowieści o
bohaterach takich jak ty, walecznych kowbojach
podbijających Zachód! Miastowi ustawiają się w
kolejkach, żeby je oglądać. Wszystko dzięki temu
cudownemu, elastycznemu, przezroczystemu
materiałowi – gdyby nie on, nic by z tego nie było!
Sztuka opowieści już nigdy nie będzie taka sama.
Patrz, mam tutaj projektor. Właśnie wkładałem do
niego film. Pokażę ci go.
BILL
Nie, to jakiś absurd, to wszystko...
Za BILLEM rozbłyska światło, słychać kroki na
schodach. Pojawia się STRÓŻ z lampą naftową.
STRÓŻ
Wszystko w porządku, panie Hyatt? Słyszałem krzyki.
BILL rzuca się do ucieczki, obalając STRÓŻA na
podłogę. Lampa się rozbija i płomień ogarnia wiadro
pełne ścinków celuloidowego filmu, które
natychmiast stają w ogniu. HYATT i STRÓŻ próbują
ugasić pożar, ale na blatach i w pudłach jest tyle
łatwopalnego materiału, że im się to nie udaje.
Uciekają i stojąc na ulicy, przyglądają się
bezradnie, jak ogień pochłania całą fabrykę.
KOMENTARZ DO SCENY 8. Wynalezienie filmu w rolce,
które stało się możliwe dzięki wcześniejszemu wynalazko-
wi, jakim był celuloid, doprowadziło do opracowania tech-
niki kinematograficznej. Idea tworzenia „ruchomego" ob-
razu poprzez prezentację sekwencji minimalnie różniących
się wersji była znana od setek lat, lecz ponieważ nie istniał
żaden przezroczysty i elastyczny materiał, można ją było
zrealizować wyłącznie w postaci zoetropu z obracającym
się cylindrem. Wprowadzenie celuloidu wszystko zmieni-
ło. Odtąd możliwe stało się szybkie odtwarzanie filmowych
klatek, dzięki czemu obrazy wydawały się poruszać. Zasto-
sowanie filmu pozwoliło na wydłużenie czasu trwania ru-
chomych scen (w stosunku do tego, co oferował zoetrop) i
rzutowanie ich na ekran, tak by mogła je oglądać cała ze-
brana w sali widownia. W ten sposób bracia Lumière stwo-
rzyli kino.

Zdjęcie na następnej stronie przedstawia Dziką Szajkę,


słynny gang pod wodzą Butcha Cassidy'ego, który trudnił
się rabowaniem pociągów. Zrobiono je w teksasklm mia-
steczku Fort Worth w 1900 roku. Wyczyny gangu dobrze
wpisują się w nasze wyobrażenie o śwlede Dzikiego Zacho-
du, gdzie panowały zbrodnia i prawo pięści, a jednocześnie
pojawiały się różne nowoczesne wynalazki, takie jak kolej,
automobil, samolot oraz – oczywiście – tworzywa sztuczne.
Przestępstwa Dzikiej Szajki z pewnością odeszłyby w końcu
w zapomnienie, gdyby w 1969 roku nie nakręcono poświę-
conego im filmu z Paulem Newmanem w roli Butcha
Cassidy'ego i Robertem Redfordem grającym Sundance'a
Kida. Obok wielu innych westernów film ten, nakręcony
na celuloidowej taśmie, przyczynił się do unieśmiertelnie-
nia (i otoczenia romantyczną aurą) sposobu życia z czasów
na długo przed jej wynalezieniem.
Tworzywa sztuczne, które powstały w późniejszych la-
tach, takie jak bakelit, nylon, winyl i silikon, opracowano,
inspirując się w dużej mierze wynalazkiem celuloidu. One
także znacząco wpłynęły na naszą kulturę. Bakelit stał się
plastycznym zastępnikiem drewna i pomógł nadać nowo-
czesne kształty powstającym w owych czasach wynalaz-
kom, takim jak telefon, radio i telewizja. Gładki nylon pod-
bił świat mody – zastąpił jedwab w roli materiału do pro-
dukcji damskich pończoch i doprowadził do wynalezienia
nowej rodziny tkanin, takich jak lycra i PCV, oraz tworzyw
zwanych elastomerami, bez których nosilibyśmy worko-
wate ubrania i spadałyby nam spodnie. Winyl zmienił
świat muzyki – sposób jej nagrywania i słuchania – a przy
okazji doprowadził do narodzin gwiazd rocka. Silikon nato-
miast – cóż, silikon pozwolił spełnić marzenia o ulepszo-
nym ciele, stając się tworzywem potrzebnym w chirurgii
plastycznej.
Gdyby nie plastiki, nie powstałby ani Butch Cassidy i
Sundance Kid, ani żaden inny film. Nie byłoby kinowych
popołudni. W ogóle nie istniałoby kino, a nasza kultura wi-
zualna miałaby zupełnie inną formę. Choć więc nie jestem
wielkim fanem plastikowych opakowań, mam nadzieję, że
udało mi się wykazać, iż jeśli foliowa owijka od cukierka
powinna gdzieś czuć się bezpiecznie i być u siebie, to z pew-
nością w kinie.
FIN
SZKŁO
NIEWIDZIALNE

W 2001 roku podczas podróży wiejskimi drogami hiszpań-


skiej Andaluzji doświadczyłem hipnotyzującego efektu
optycznego. Jechałem przez region pełen gajów oliwnych.
Zerkałem na drzewka ciągnące się równymi rzędami od
drogi w głąb plantacji: przemykały obok mnie, migocząc
jak na starym niemym filmie. Wyglądało to tak, jakby te
starożytne rośliny pokazywały mi jakąś magiczną sztucz-
kę, by pobudzić mój znużony umysł i ulżyć mi w niezno-
śnym upale. Wpatrywanie się w rzędy drzew, które zdawa-
ły się ciągnąć w nieskończoność, było jak narkotyk. Spoglą-
dałem to na drogę, to na drzewka, to na drogę, to na drzew-
ka, i nagle walnąłem w traktor.
Do dziś nie mam pojęcia, jak on się przede mną znalazł.
Wdusiłem hamulce i siła bezwładności rzuciła mnie na
przednią szybę. Uderzyłem w nią i pamiętam ten ułamek
sekundy, gdy szkło pękło pod naporem mojego ciała. Mia-
łem wrażenie, że zderzam się ze ścianą przezroczystych
czipsów.
Piasek to mieszanka maleńkich kamiennych odłam-
ków, które oderwały się od większych kamieni wskutek od-
działywania wiatru, fal lub innych czynników, z jakimi
muszą się zmagać skały. Jeśli przyjrzeć się bliżej garści pia-
sku, można dostrzec, że wiele ziarenek zrobionych jest z
kwarcu, czyli krystalicznej formy dwutlenku krzemu. Na
świecie jest mnóstwo kwarcu, dwoma najpowszechniej
występującymi w skorupie ziemskiej pierwiastkami są bo-
wiem tlen i krzem, które reagują z sobą, tworząc cząsteczki
dwutlenku krzemu (SiO2). W krysztale kwarcu cząstki te są
po prostu regularnie ułożone, podobnie jak w krysztale
lodu regularnie ułożone są cząstki H2O, a w żelazie – atomy
żelaza.
Podgrzewanie kwarcu nadaje cząstkom SiO2 energię, co
sprawia, że zaczynają wibrować. Nie są jednak w stanie ro-
zerwać więzów łączących je z sąsiadami, dopóki nie osią-
gną odpowiedniej temperatury. (W taki sam zresztą sposób
zachowują się wszystkie ciała stałe). Jeżeli jednak dopływ
ciepła nie ustanie, wibracje osiągną punkt krytyczny – tem-
peraturę topnienia – po przekroczeniu którego cząstki zy-
skują dość energii, by zerwać wiązania i zacząć się cha-
otycznie przemieszczać. W ten sposób SiO 2 przechodzi w
stan płynny. Cząstki H2O zachowują się tak samo, gdy top-
nieje kryształ lodu, zamieniając się w płynną wodę. Między
tymi dwoma związkami istnieje jednak zasadnicza różnica.
Polega ona na tym, że jeśli wodę ponownie się schłodzi,
kryształy, jak wiemy, z łatwością powstają ponownie i
woda znów zamarza. Procesu tego nie da się powstrzymać.
Zarówno lód zarastający zamrażarkę, jak i śnieg pokrywają-
cy szczyty gór są zrobione z wody, która, zamarzając, po-
nownie przeszła w formę krystaliczną. Za subtelny wzór
płatka śniegu odpowiada symetria cząsteczek H2O. Wodę
można wielokrotnie rozpuszczać i schładzać, i za każdym
razem po zamrożeniu przybierze ona postać kryształu.
Sprawy mają się inaczej w przypadku SiO 2. Gdy ciecz sty-
gnie, cząstki SiO2 bardzo niechętnie wracają do formy re-
agują z sobą, tworząc cząsteczki dwutlenku krzemu (SiO 2).
W krysztale kwarcu cząstki te są po prostu regularnie uło-
żone, podobnie jak w krysztale lodu regularnie ułożone są
cząstki H2O, a w żelazie – atomy żelaza.
Podgrzewanie kwarcu nadaje cząstkom SiO2 energię, co
sprawia, że zaczynają wibrować. Nie są jednak w stanie ro-
zerwać więzów łączących je z sąsiadami, dopóki nie osią-
gną odpowiedniej temperatury. (W taki sam zresztą sposób
zachowują się wszystkie ciała stałe). Jeżeli jednak dopływ
ciepła nie ustanie, wibracje osiągną punkt krytyczny – tem-
peraturę topnienia – po przekroczeniu którego cząstki zy-
skują dość energii, by zerwać wiązania i zacząć się cha-
otycznie przemieszczać. W ten sposób SiO 2 przechodzi w
stan płynny. Cząstki H2O zachowują się tak samo, gdy top-
nieje kryształ lodu, zamieniając się w płynną wodę. Między
tymi dwoma związkami istnieje jednak zasadnicza różnica.
Polega ona na tym, że jeśli wodę ponownie się schłodzi,
kryształy, jak wiemy, z łatwością powstają ponownie i
woda znów zamarza. Procesu tego nie da się powstrzymać.
Zarówno lód zarastający zamrażarkę, jak i śnieg pokrywają-
cy szczyty gór są zrobione z wody, która, zamarzając, po-
nownie przeszła w formę krystaliczną. Za subtelny wzór
płatka śniegu odpowiada symetria cząsteczek H2O. Wodę
można wielokrotnie rozpuszczać i schładzać, i za każdym
razem po zamrożeniu przybierze ona postać kryształu.
Sprawy mają się inaczej w przypadku SiO 2. Gdy ciecz sty-
gnie, cząstki SiO2 bardzo niechętnie wracają do formy roz-
grzać piach do takiej temperatury, że zacznie się topić i po-
wstanie z niego przejrzysta, lepka ciecz. Po wystygnięciu
ciecz ta twardnieje i zamienia się w szkło. Tak pozyskany
materiał będzie jednak pełen niestopionych ziarenek pia-
sku, brązowy i w formie łusek. Wkrótce się rozpadnie i
znów zamieni w piach.
Taka metoda wytwarzania jest kiepska z dwóch powo-
dów. Po pierwsze, większość piasku nie ma odpowiedniego
składu mineralnego, by mogło z niego powstać dobre szkło
– brązowy kolor to postrach każdego chemika i jawny znak,
że dana substancja jest zanieczyszczona. Podobnie rzecz się
ma z farbami: jeśli zmieszać kilka przypadkowych kolorów,
nie powstanie barwa czysta, lecz bura. Pewne związki, tak
zwane topniki – należy do nich węglan sodu – wspomagają
proces powstawania szkła, lecz większość zanieczyszczeń
nie ma takich właściwości. Piasek co prawda składa się w
większości z kwarcu, lecz także ze wszystkiego innego, co
przyniesie wiatr. W dodatku, nawet jeśli ma odpowiedni
skład chemiczny, trzeba go topić w temperaturze około
1200°C, podczas gdy zwyczajny ogień ma około 700–
800°C.
Świetnie natomiast nadaje się do tego piorun. Trafiając
w pustynię, rozgrzewa piasek do ponad 10 000°C i topi go
bez trudu. Powstają wówczas tak zwane fulguryty. To
szklane, zwęglone pałeczki, które niepokojąco kojarzą się z
gromami ciskanymi, jak się powiada, w chwili gniewu
przez bogów, na przykład Thora. Ich nazwa pochodzi od ła-
cińskiego fulgur, grom. Są zdumiewająco lekkie, ponieważ
są puste w środku. To szkliste rurki – z wierzchu chropowa-
te, a wewnątrz gładkie – powstałe w chwili roztopienia pia-
sku przez piorun i przepływu gorącego powietrza wytopio-
nym kanałem na zewnątrz. Im dalej od wnętrza rurki, tym
niższa temperatura oddziałuje na piasek. Te działające na
zewnętrzną część fulgurytu pozwalają tylko na sklejenie
pojedynczych ziarenek, przez co jego powierzchnia staje się
dość nierówna. Barwa fulgurytu zależy od składu piasku, z
którego powstał: jedne są czarne, inne – jeśli piorun uderzył
w pustynię kwarcową – przezroczyste. Mogą mieć do pięt-
nastu metrów długości i są delikatne, ponieważ składają się
w większości z niezbyt mocno zlepionych ziaren. Jeszcze do
niedawna uważano je jedynie za ciekawe osobliwostki. Po-
nieważ jednak w fulgurytach uwięzione są bąbelki powie-
trza, naukowcy odkryli, że badając je, można poznać klimat
panujący w dawnych wiekach na pustyni, co przyczynia
się do lepszego poznania zjawiska globalnego ocieplenia.
Na pustyni w Libii istnieje obszar wyjątkowo czystego
białego piasku składającego się niemal wyłącznie z kwarcu.
Jeśli dobrze poszukać, można tam znaleźć rzadkie okazy
szklanych brył, które nie przypominają nierównych, zanie-
czyszczonych fulgurytów, lecz są przejrzyste jak nowocze-
sne szkło lub kamienie szlachetne. Kawałek takiego szkła
osadzono w samym środku ozdobnego skarabeusza znale-
zionego przy zmumifikowanym ciele Tutanchamona. Wie-
my, że Egipcjanie nie wytwarzali pustynnego szkła: nie-
dawno oceniono jego wiek na dwadzieścia sześć milionów
lat. Podobny do niego jest tylko tak zwany trynityt, który
powstał w miejscu testu bomby atomowej Trinity w 1942
roku w White Sands w stanie Nevada. Ponieważ przed
dwudziestoma sześcioma milionami lat w Libii nie wybu-
chały bomby atomowe, uważa się, że bardzo wysoka tem-
peratura potrzebna do uformowania się tak przejrzystego
szkła powstała w wyniku upadku meteorytu.
Ozdobny skarabeusz znaleziony przy
zmumifikowanym ciele Tutanchamona.
Pośrodku – kawałek pustynnego szkła.

Jak jednak, bez pomocy bomb atomowych i meteory-


tów, powstaje szkło, którego używamy do produkcji okien,
okularów i szklanek?
Choć Egipcjanie i Grecy mieli pewne osiągnięcia w wy-
twarzaniu szkła, dopiero Rzymianie upowszechnili ten ma-
teriał na szeroką skalę. To oni odkryli działanie topników, a
konkretnie mineralnego nawozu zwanego natronem, czyli
naturalnie występującej odmiany węglanu sodu. Dzięki
niemu Rzymianie nauczyli się wytwarzać szkło w tempera-
turze znacznie niższej niż ta potrzebna do stopienia czyste-
go kwarcu. W tych nielicznych rejonach, gdzie występowa-
ły odpowiednie surowce oraz paliwo do generujących wy-
soką temperaturę pieców, wyrabiali arkusze szkła, które
następnie rozwożono po całym imperium przy wykorzy-
staniu rozległej infrastruktury handlowej, miejscowi rze-
mieślnicy zaś wytwarzali z niego użyteczne przedmioty.
Choć to nie Rzymianie wynaleźli technologię produkcji i
dystrybucji szkła, zdaniem Pliniusza udało im się obniżyć
ich koszta na tyle, że tworzywo stało się dostępne dla zwy-
kłych obywateli.

Fulguryty znalezione na libańskiej


pustyni.
Rzymianie tak bardzo polubili szkło, że wymyślili dla
niego nowe zastosowania. Wynaleźli na przykład szklane
szyby okienne. Przed Rzymianami okno było po prostu
otworem w ścianie, który czasem zasłaniano okiennicami
lub tkaninami, dla ochrony przed wiatrem i deszczem. Po-
mysł, by za pomocą przezroczystego materiału zapewnić
sobie pełną ochronę przed żywiołami, był rewolucyjny.
Rzymskie okna były najprawdopodobniej małe i podzielone
ołowianymi szprosami, ponieważ Rzymianie nie znali
technologii wytwarzania dużych szyb, lecz to oni zapocząt-
kowali fascynację szkłem w architekturze. Fascynację, któ-
ra trwa do dziś i wciąż rośnie.
Zanim nauczono się wyrabiać szkło, w charakterze lu-
ster używano po prostu metalowych, starannie wypolero-
wanych blach. Rzymianie odkryli, że jeśli blachę taką połą-
czy się z przejrzystym szkłem, zyskuje ona zabezpieczenie
przez zarysowaniami i korozją, a jej grubość można zredu-
kować do ułamka milimetra. Dzięki temu ceny luster
znacznie spadły, a ich funkcjonalność i trwałość wzrosły.
Na podobnej zasadzie skonstruowane są niemal wszystkie
dzisiejsze lustra.
Rzymianie nie poprzestali jednak na tych innowacjach
w technologii szklarskiej. Do I wieku naszej ery przetwarza-
nie niemal całego szkła polegało na topieniu go i wlewaniu
do form. Metoda ta sprawdzała się przy wyrobie prostych
przedmiotów, lecz trzeba było mieć ogromny talent, by za
jej pomocą stworzyć coś bardziej delikatnego. By na przy-
kład odlać kielich o cienkich ściankach, potrzebna była for-
ma o bardzo wąskich drążeniach, w które trudno było wlać
gęste stopione szkło. Rzymianie zauważyli jednak, że jeśli
materiał ten rozgrzać do odpowiedniej temperatury, nabie-
ra plastycznych właściwości. Zanim zdążył wystygnąć, for-
mowali go więc szczypcami w najróżniejsze kształty. Potra-
fili także tworzyć idealne szklane kule, wdmuchując po-
wietrze do rozgrzanego do czerwoności szkła. Ulepszając
technikę dmuchania, tworzyli kielichy o cienkich ścian-
kach – delikatne i wytworne wyroby, jakich świat dotąd nie
widział.
Naczynia do picia były dotychczas nieprzejrzyste – wy-
konywano je z metalu, rogu lub ceramiki. Wino oceniano
tylko na podstawie smaku. Wynalazek kieliszka sprawił, że
zaczęto zwracać uwagę także na jego kolor, przejrzystość i
klarowność. Obecnie przywykliśmy do tego, że widzimy
płyn, który pijemy, lecz dla Rzymian była to nowinka – no-
winka, którą szybko polubili.
Choć rzymskie kielichy były w owych czasach szczytem
technicznego i kulturowego wyrafinowania, w porówna-
niu do dzisiejszych wyrobów ze szkła wydają się prymi-
tywne. Ich największą wadą było to, że zawierały mnóstwo
pęcherzyków powietrza. Nie był to tylko problem natury
estetycznej – bąbelki bardzo osłabiały szkło. Gdy materiał
zostaje poddany obciążeniu mechanicznemu – czy to stuk-
nięcie o drugi kieliszek, czy upuszczenie na podłogę – siła,
która na niego działa, ulega rozproszeniu pomiędzy two-
rzącymi go atomami. Jeśli dany atom nie jest w stanie jej
wytrzymać, zostaje wyrwany ze swojego miejsca w struk-
turze materiału i powstaje pęknięcie. W miejscu szczeliny
lub pęcherzyka atomy sąsiadują z mniejszą liczbą innych
atomów, więc jeszcze łatwiej jest naruszyć tę atomową
strukturę. Gdy szkło pęka, dzieje się to wskutek reakcji łań-
cuchowej w materiale – kolejne atomy nie są w stanie
utrzymać „w ryzach" swoich sąsiadów. Im większa siła,
tym mniejszy bąbelek lub rysa wystarczą do zapoczątko-
wania tej reakcji. Innymi słowy, obecność dużych pęche-
rzyków w kieliszku sprawia, że nie potrafi on wytrzymać
silniejszego uderzenia.
Być może to właśnie z powodu wielkiej delikatności
szkła musiało upłynąć tyle wieków od czasów starożyt-
nych, by się ono upowszechniło. Chińczycy znali techniki
jego wyrobu, a nawet handlowali szkłem rzymskim, lecz
sami go nie produkowali. Jest to bardzo dziwne, zważyw-
szy że przez tysiąc lat po upadku Imperium Rzymskiego po-
ziom wiedzy o materiałach w Chinach znacznie przewyż-
szał ten panujący w Europie. Chińczycy byli specjalistami
w produkcji papieru, drewna, ceramiki i metali, ale prawie
całkowicie lekceważyli szkło.
Dla odmiany na Zachodzie moda na kielichy do wina
przełożyła się na szacunek i upodobanie do szkła, w istotny
sposób wpływając na zachodnią kulturę. W Europie,
zwłaszcza w jej chłodnej, północnej części, przezroczyste
wodoodporne szyby, które wpuszczają światło, ale chronią
przed żywiołami, były wynalazkiem zbyt pożądanym, aby
dało się go zlekceważyć. Początkowo ze szkła na tyle czyste-
go i gęstego, by nie pękało, dawało się wyprodukować tylko
małe szybki, lecz można je było łączyć w większe po-
wierzchnie za pomocą ołowiu. Opanowano także metody
nadawania szybom koloru za pomocą glazur. Barwione
szkło stało się symbolem przepychu i wyrafinowania,
zmieniając architekturę europejskich katedr. Z biegiem
czasu wytwarzający je rzemieślnicy zyskali równie wysoki
status jak obrabiający kamień murarze, a w Europie roz-
kwitła sztuka barwienia szkła.
Na Wschodzie pogarda wobec szkła trwała aż do XIX
wieku. Japończycy i Chińczycy w charakterze szyb używali
papieru – materiału bardzo dobrego, lecz prowadzącego do
powstania innego rodzaju architektury. Brak szkła na
Wschodzie oznaczał, że pomimo zaawansowania technicz-
nego, tamtejsze cywilizacje nie wynalazły teleskopu ani
mikroskopu – zyskały dostęp do tych urządzeń dopiero,
gdy przywieźli je zachodni misjonarze. Nie sposób stwier-
dzić, czy to właśnie brak tych dwóch podstawowych in-
strumentów optycznych sprawił, że Chińczycy nie skorzy-
stali na swej przewadze technicznej i nie przeprowadzili re-
wolucji naukowej, co w Europie nastąpiło w XVII wieku.
Oczywiste jest jednak, że bez teleskopu nie można dostrzec,
iż Jowisz ma księżyce, lub dowiedzieć się o istnieniu Pluto-
na słowem: nie sposób prowadzić obserwacji astronomicz-
nych, stanowiących podstawę naszego rozumienia
wszechświata. Z kolei bez mikroskopu nie można zobaczyć
komórek czy organizmów takich jak bakterie i systema-
tycznie badać mikroskopowego świata, co jest niezbędne
do rozwoju medycyny i inżynierii.
Dlaczego to właśnie szkło ma ową magiczną cechę, jaką
jest przezroczystość? Czemu światło przenika ten twardy
materiał, choć większość innych tworzyw go nie przepusz-
cza? Przecież szkło składa się z tych samych atomów co pia-
sek. Dlaczego garść piasku nie przepuszcza światła, a szkło
jest przezroczyste i załamuje promienie?
Szkło składa się z atomów krzemu i tlenu oraz kilku in-
nych pierwiastków. Każdy atom ma jądro złożone z proto-
nów i neutronów, które obiega różna liczba elektronów. Ją-
dro i elektrony są bardzo małe w stosunku do rozmiaru ca-
łego atomu. Gdyby atom miał wielkość stadionu piłkarskie-
go, jądro byłoby jak groszek pośrodku murawy, a elektrony
– ziarenka piasku na widowni. Większość atomów – czy też
materii jako takiej – składa się więc z pustki. Wynikałoby z
tego, że powinno być w nich dużo przestrzeni, którą może
przemierzać światło, nie kolidując ani z jądrem, ani z elek-
tronami. I tak faktycznie jest. Pytanie nie brzmi zatem:
„Dlaczego szkło jest przezroczyste?", a raczej: „Dlaczego
wszystkie inne materiały nie są?".
Szkic atomu: składa się nań głównie pusta przestrzeń.

Trzymajmy się dalej sportowej analogii. Wewnątrz ato-


mowego stadionu elektrony mogą przebywać tylko na nie-
których krzesełkach. Wygląda to tak, jakby większość krze-
sełek wymontowano, pozostawiając tylko niektóre rzędy.
Każdy elektron jest przypisany do jednego z nich. Jeśli chce
mieć lepszy widok, musi dopłacić do ceny biletu – walutą
jest energia. Światło, przechodząc przez atom, napełnia go
energią i jeśli dostarczy jej dostatecznie dużo, elektron
może przenieść się na lepsze miejsce. Robiąc to, pochłania
jednak światło, uniemożliwiając mu przejście przez mate-
riał.
Jest w tym jednak pewien haczyk. Światło musi dostar-
czyć dokładnie tyle energii, ile potrzebuje elektron, aby
przenieść się do innego rzędu. Jeżeli będzie jej
za mało – czy też, innymi słowy, jeśli w wyższym rzę-
dzie nie ma wolnych miejsc (to znaczy energia niezbędna
do tego, by do nich dotrzeć, jest zbyt duża) – wówczas elek-
tron nie zmieni położenia i nie pochłonie światła. Teoria,
zgodnie z którą elektron nie przeniesie się między rzędami
(czy też „stanami energetycznymi"), jeśli nie otrzyma pre-
cyzyjnie odmierzonej porcji energii, stanowi podstawę me-
chaniki kwantowej opisującej zasady rządzące światem
subatomowym. Przerwy między rzędami odpowiadają
konkretnym porcjom energii – tak zwanym kwantom. Spo-
sób rozmieszczenia owych przerw w szkle jest taki, że aby
elektron mógł się przenieść do wolnego rzędu, potrzebuje
znacznie więcej energii, niż niesie światło widzialne. Inny-
mi słowy, światło ma za mało energii, by umożliwić elek-
tronom zajęcie lepszych miejsc, więc przechodzi przez ato-
my na przestrzał. I to dlatego szkło jest przezroczyste. Z
drugiej strony światło o większej energii, na przykład ultra-
fiolet, pozwala elektronom w atomach szkła przenieść się
na lepsze miejsca, co sprawia, że dla ultrafioletu szkło staje
się nieprzezroczyste. To dlatego nie można się opalić przez
szybę – promienie UV nie docierają do skóry. W materia-
łach nieprzejrzystych, takich jak drewno czy kamień, jest
mnóstwo niższych wolnych miejsc dla elektronów, więc
ani światło widzialne, ani ultrafioletowe nie mogą przez
nie przeniknąć.
Choć szkło nie pochłania światła, podróż przez wnętrze
atomu spowalnia je do czasu, aż pokona szklaną przeszko-
dę, a wówczas znów przyspiesza. Padając na szkło pod ką-
tem, promienie docierają do jego powierzchni w różnych
momentach, co sprawia, że przez chwilę poruszają się z
różnymi prędkościami. Ta chwilowa różnica powoduje za-
łamanie – czyli refrakcję – światła. Na zjawisku tym opiera
się działanie soczewki optycznej. Jej zakrzywienie sprawia,
że na różnych punktach powierzchni soczewki promienie
załamują się pod nieco innym kątem. Odpowiednio zapro-
jektowana soczewka pozwala powiększać obrazy i konstru-
ować teleskopy oraz mikroskopy, a wszystkim noszącym
okulary – wyraźnie widzieć.
Szkło umożliwia także – i być może jest to jeszcze waż-
niejsza z jego cech – prowadzenie eksperymentów nad
światłem. Przez wieki szklarze obserwowali minitęcze po-
wstające na ścianach, gdy promienie padały na ich wyroby
pod pewnym kątem, lecz nikt nie potrafił wyjaśnić tego fe-
nomenu. Odnotowywano jedynie ewidentny, zdawałoby
się, fakt, że wewnątrz szkła w jakiś sposób powstają kolory.
Dopiero w 1666 roku Isaac Newton zrozumiał, że to, co
uważano za ewidentne, jest ewidentnie fałszywe, i podał
prawidłowe wyjaśnienie.
Geniusz Newtona polegał na spostrzeżeniu, że szklany
pryzmat zamienia „białe” światło w wielobarwną tęczę,
lecz za jego pomocą można także ten proces odwrócić. Wy-
wnioskował z tego, że powstające kolory są właściwością
światła, a nie szkła – przemierzają drogę ze Słońca do Ziemi
jako mieszanka barw i dopiero po przejściu przez szkło roz-
szczepiają się na kolory składowe. Podobne zjawisko zacho-
dzi, gdy światło napotyka na swojej drodze kroplę wody,
ponieważ ona także jest przezroczysta. W chwili nagłego
olśnienia Newton wyjaśnił naturę tęczy.
To satysfakcjonujące objaśnienie zjawiska atmosferycz-
nego za pomocą laboratoryjnego eksperymentu wykazało
moc rozumowania naukowego. Dowiodło także, że szkło
jest ważnym wspólnikiem badacza próbującego poznać ta-
jemnice świata. Ta rola szkła nie ograniczała się jednak do
sfery optyki. W znacznie większym stopniu niż jakąkol-
wiek inną dziedzinę szkło przeobraziło chemię. Każda pra-
cownia chemiczna dowodzi, że przezroczystość i niereak-
tywność szkła czynią z niego doskonały materiał na naczy-
nia do mieszania substratów i obserwowania zachodzą-
cych procesów. Przed wynalezieniem probówki reakcje
przeprowadzano w nieprzejrzystych zlewkach, przez co
trudno było obserwować ich przebieg. Szkło – zwłaszcza
odporny na szok termiczny Pyrex – pozwoliło na szybki
rozwój chemii jako usystematyzowanej dyscypliny.
Pyrex to szkło z dodatkiem tlenku boru – kolejnej cząst-
ki, która nie zamienia się zbyt łatwo w kryształ. Co istotne,
związek ten po dodaniu do szkła zapobiega jego rozszerza-
niu się wskutek podgrzania i kurczeniu pod wpływem zim-
na. Gdy poszczególne części szklanego przedmiotu przyj-
mują różną temperaturę, zaczynają się rozszerzać w róż-
nym tempie, co prowadzi do wzrostu naprężeń w materia-
le. W ich wyniku powstają powiększające się rysy, aż w
końcu szkło pęka. Gdy w naczyniu gotuje się akurat kwas
siarkowy, może to doprowadzić do okaleczenia lub śmierci
człowieka. Odkrycie szkła borowo-krzemowego (Pyrex to
jego nazwa handlowa) pozwoliło zniwelować efekty roz-
szerzalności cieplnej szkła i związanych z nią naprężeń.
Dzięki temu chemicy mogli zacząć do woli podgrzewać i
schładzać badane substancje, koncentrując się na chemii, a
nie na zagrożeniach powodowanych przez szok termiczny.
Zastosowanie szkła pozwoliło im także na zaginanie ru-
rek za pomocą zwykłego palnika, dzięki czemu mogą łatwo
tworzyć skomplikowany sprzęt, taki jak destylatory i po-
jemniki hermetyczne. Można też zbierać gazy, badać ciecze
i przeprowadzać reakcje chemiczne o nie do końca przewi-
dywalnych skutkach. Szklane wyposażenie jest koniem po-
ciągowym świata chemika i odgrywa na tyle ważną rolę, że
każde profesjonalne laboratorium ma warsztat szklarski.
Ile nagród Nobla zdobyto dzięki szkłu? Ile nowoczesnych
wynalazków zaczęło się w probówce?
Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy istnieje prosty
związek przyczynowo-skutkowy między technologią wy-
twarzania szkła a siedemnastowieczną rewolucją nauko-
wą. Wydaje się, że szkło było nie tyle jej przyczyną, ile nie-
zbędnym warunkiem. Wiemy jednak, że na Wschodzie
szkło ignorowano przez tysiące lat. W tym czasie materiał
ten zrewolucjonizował jeden z najbardziej cenionych oby-
czajów Europy.
O ile bogacze od wieków pijali wino w kieliszkach, o tyle
piwo aż do XIX wieku rozlewano do nieprzezroczystych
kubków z ceramiki, cyny lub drewna. Skoro większość lu-
dzi nie widziała koloru wypijanego płynu, wygląd piwa
prawdopodobnie nie miał dla nich znaczenia – liczył się tyl-
ko smak. Przeważnie był to ciemnobrązowy, mętny napój.
W 1840 roku w Bohemii, regionie leżącym na terenie dzi-
siejszych Czech, opracowano metodę masowej produkcji
szkła, dzięki której potaniało ono na tyle, że można było za-
cząć każdemu serwować piwo w przezroczystym kuflu. Pi-
wosze po raz pierwszy zobaczyli, jak wygląda pity przez
nich napój, i wielu z nich nie spodobało się to, co ujrzeli.
Tak zwane piwa górnej fermentacji różniły się od siebie nie
tylko smakiem, ale także kolorem i przejrzystością. Jednak
niecałe dziesięć lat później w Pilznie wymyślono nowy ga-
tunek piwa oparty na drożdżach dolnej fermentacji. Było
jasne, klarowne, złote i miało bąbelki jak szampan, a na-
zwano je lagerem. Chciało się je pić nie tylko ustami, lecz
także oczami. Jasne lagery wciąż są produkowane w podob-
ny sposób, a recepturę każdego z nich opracowuje się tak,
by dobrze wyglądał w szkle. O ironio, dziś spora część lage-
rów wypijana jest z nieprzezroczystej metalowej puszki,
przez co jedynym piwem, które można na pierwszy rzut
oka rozpoznać po wyglądzie, jest nieprzejrzysty trunek pro-
dukowany metodami sprzed upowszechnienia się szkła –
Guinness.
Podawanie piwa w szkle spowodowało jeszcze jeden
nieoczekiwany skutek. Według danych brytyjskiego rządu,
każdego roku pięć tysięcy osób zostaje zaatakowanych
szklankami i butelkami, a chirurgiczne leczenie ofiar tych
napaści kosztuje dwa miliardy funtów. Choć w barach i pu-
bach przetestowano wiele alternatywnych naczyń z prze-
zroczystego tworzywa, żadne z nich się nie przyjęło. Picie
piwa z plastikowego kubka to coś zupełnie innego niż picie
ze szkła. Tworzywo sztucznie nie tylko inaczej smakuje,
lecz także łatwiej przewodzi ciepło, co zmniejsza satysfak-
cję z degustacji zmrożonego piwa. Plastik jest także znacz-
nie bardziej miękki od szkła, toteż zrobione z niego kubki
szybko ulegają zniszczeniu i porysowaniu, tracąc przejrzy-
stość. Naczynie wydaje się brudne i nie można w nim po-
dziwiać klarowności piwa. Jedną z największych zalet szkła
jest to, że zawsze wydaje się lśniące i czyste, nawet jeśli jest
inaczej. Chętnie ulegamy temu zbiorowemu złudzeniu, by
nie myśleć o tym, że naszego kufla przed godziną dotykały
usta jakiegoś obcego człowieka. Tworzenie plastików dość
twardych, by mogły się oprzeć zarysowaniom, to spore wy-
zwanie dla badań materiałowych. Gdyby się to udało, moż-
na by wytwarzać lżejsze okna do samolotów, pociągów i sa-
mochodów oraz ekrany smartfonów, lecz na razie cel ten
wydaje się poza naszym zasięgiem. Póki co stosujemy więc
rozwiązanie tymczasowe: zamiast rezygnować ze szkła,
projektujemy je tak, by było bezpieczniejsze.
Takie właśnie szkło, nazywane hartowanym, wynale-
ziono na potrzeby przemysłu samochodowego, by ograni-
czyć liczbę zranień odłamkami roztrzaskanych szyb. Źródła
wiedzy naukowej na temat tego tworzywa można odnaleźć
w słynnej ciekawostce z lat czterdziestych XVII wieku, tak
zwanych kroplach księcia Ruperta. Są to szklane paciorki w
kształcie łzy, których grubsza część potrafi wytrzymać nie-
bywałe ciśnienie, lecz jeśli ogonek zostanie choć odrobinę
uszkodzony – wybuchają. Krople księcia Ruperta można
zrobić bardzo łatwo: wystarczy zanurzyć kawałeczek sto-
pionego szkła w wodzie. Gwałtowne schłodzenie po-
wierzchni kropli powoduje, że jej wierzchnie warstwy znaj-
dują się w stanie mechanicznej kompresji. Cząstki szkła na-
pierają wzajemnie na siebie, co sprawia, że pęknięcia nie
powstają, ponieważ wskutek kompresji brzegi szczeliny są
natychmiast ściskane z powrotem. Szkło staje się tak twar-
de, że potrafi wytrzymać uderzenie młotem.
Lecz zgodnie z prawami fizyki, aby utrzymać takie na-
pięcie kompresyjne na powierzchni, wnętrze kropli musi
podlegać przeciwnemu napięciu „rozpierającemu" o równej
sile. W rezultacie atomy we wnętrzu pozostają w stanie cią-
głego napięcia, nieustannie odciągane od siebie nawzajem.
Kropla Ruperta to coś w rodzaju czekającej na odpowiednią
chwilę minieksplozji. Jeśli napięcie powierzchni zostanie
choć odrobinę naruszone, czego można łatwo dokonać,
nadłamując ogonek kropli, w całym materiale zachodzi re-
akcja łańcuchowa: wszystkie poddawane napięciu atomy
gwałtownie wracają na swoje miejsca i kulka eksploduje ty-
siącami drobnych odłamków. Te ostre drobinki mogą co
prawda skaleczyć skórę, ale są na tyle małe, że nie powodu-
ją poważnych obrażeń. Aby wyprodukować szybę samo-
chodową, która zachowywałaby się w podobny sposób,
trzeba było wymyślić metodę na tyle szybkiego schładza-
nia powierzchni szkła, by w materiale powstały napięcia
podobne do tych charakteryzujących krople księcia Ruper-
ta. Gdy się to w końcu udało, powstało tworzywo, które
zdołało ocalić wiele istnień, rozpadając się na miliony ka-
wałeczków podczas wypadków samochodowych.
Z biegiem lat szkło stawało się coraz bezpieczniejsze.
Szybę, w którą uderzyłem w Hiszpanii, wykonano ze szkła
najnowszej generacji zwanego szkłem laminowanym. Choć
roztrzaskało się na modłę wybuchających kropli księcia Ru-
perta, kawałeczki szyby trzymały się razem i w tej postaci
wyleciały razem ze mną ponad maską na asfalt.
Ta nowa generacja hartowanego szkła ma w środku
warstwę plastiku, tak zwanego laminatu, który niczym klej
scala wszystkie odłamki. Przy użyciu podobnej technologii
wytwarza się szkło kuloodporne, tyle że warstwy laminatu
są w nim ułożone naprzemiennie z warstwami szkła. Gdy
trafia w nie pocisk, pierwsza warstwa szkła rozbija się, po-
chłaniając część energii pocisku i spłaszczając jego czubek.
By polecieć dalej, musi on przepchnąć szklane odłamki
przez tworzywo przypominające gęstą melasę, co prowadzi
do rozproszenia siły uderzenia na powierzchni znacznie
większej niż miejsce trafienia. Gdy spłaszczonemu pocisko-
wi uda się jednak przebić laminat, napotyka kolejną war-
stwę szkła i cały proces powtarza się od początku.
Im więcej warstw szkła i plastiku jest w kuloodpornej
szybie, tym więcej energii jest ona w stanie pochłonąć. Jed-
na warstwa laminatu zatrzymuje nabój pistoletowy kali-
bru 9 mm, trzy warstwy – pocisk .44 Magnum, natomiast
gdy zabezpieczysz się ośmioma warstwami laminatu, czło-
wiek z karabinkiem AK-47 nie wyrządzi ci krzywdy. Oczy-
wiście kuloodporne okno jest pozbawione sensu, jeśli nic
przez nie nie widać, więc prawdziwe wyzwanie polega na
nie tyle mnożeniu warstw, ile właściwym dobraniu współ-
czynników załamania światła w plastiku i szkle, tak by pro-
mienie nie załamywały się nadmiernie przy przechodzeniu
przez kolejne warstwy.
Takie technicznie zaawansowane, bezpieczne szkło la-
minowane jest droższe w produkcji od zwyczajnego, lecz
coraz chętniej płacimy za jego zalety. Materiał ten pojawia
się dziś nie tylko w samochodach, lecz także budynkach,
które w coraz większym stopniu zaczynają przypominać
szklane pałace. Latem 2011 roku w centrach wielu brytyj-
skich miast doszło do zamieszek. Gdy oglądałem relacje te-
lewizyjne, uderzyła mnie różnica między obecnymi rozru-
chami a tymi z przeszłości: dziś niektórzy protestujący nie
potrafili rozbić szyby sklepu rzuconą cegłówką, ponieważ
wiele firm zainstalowało hartowane szkło. Trend ten bę-
dzie się pewnie upowszechniał i witryny nie będą służyć
już tylko prezentowaniu towarów, lecz także ich ochronie.
Rozważa się stosowanie podobnego laminowanego szkła
do produkcji bezpiecznych kufli – w nadziei, że nie będą już
one wykorzystywane jako broń w barach i pubach.
Dziś nie sposób już sobie wyobrazić nowoczesnego mia-
sta bez szkła. Oczekujemy, że budynki będą nas chronić
przed pogodą – w końcu do tego głównie służą. Równocze-
śnie jednak, gdy stajemy przed wyborem nowego domu lub
miejsca pracy, jedno z pierwszych pytań, jakie zadajemy,
brzmi: czy jest tam dużo naturalnego światła? Szklane
gmachy, które codziennie powstają w nowoczesnym mie-
ście, stanowią architektoniczne spełnienie naszych
sprzecznych pragnień, by być chronionym przed wiatrem,
zimnem i deszczem oraz przed bandytami i złodziejami, a
jednocześnie nie mieszkać w ciemnościach. Wnętrza, w
których wielu z nas spędza większość życia, są rozświetlo-
ne i przyjemne dzięki szkłu. Szklane witryny głoszą: mamy
otwarte drzwi i prowadzimy otwarty, uczciwy biznes.
Sklep bez witryn to żaden sklep.
Szkło jest także nieodzowne, byśmy mogli oglądać sa-
mych siebie. Można co prawda zobaczyć własne odbicie w
stawie lub wypolerowanej metalowej powierzchni, ale dla
większości z nas ostatecznym, zaufanym narzędziem oce-
ny własnego obrazu jest lustro. Nawet zdjęcia i filmy, które
nas przedstawiają, są wykonywane za pomocą szklanej so-
czewki.
Często powiada się, że na Ziemi pozostało już bardzo
niewiele nieodkrytych miejsc. Ci jednak, którzy to mówią,
mają na myśli miejsca istniejące w ludzkiej skali. Weź jed-
nak do ręki lupę i powiększ dowolny fragment swojego oto-
czenia, a odkryjesz zupełnie nowy, nieprzebadany świat.
Weź mikroskop, a odsłoni się przed tobą kolejny, w nim zaś
cała menażeria żywych organizmów o najbardziej fanta-
stycznych cechach. Możesz też użyć teleskopu, by otworzył
się przed tobą wszechświat możliwości. Mrówki budują
miasta we własnej skali, podobnie jak bakterie. Nie ma nic
wyjątkowego w skali, w jakiej toczy się nasze życie, w na-
szych miastach i w naszej cywilizacji. Mamy jednak wyjąt-
kowy materiał, który pozwala nam naszą skalę przekraczać
– tym materiałem jest szkło.
Nie darzymy go jednak szczególnym sentymentem.
Choć, powiedzmy, drewniana podłoga czy żelazna stacja
kolejowa budzą w ludziach niemal liryczne emocje, szkło
pozostawia ich obojętnymi. Nie przesuwamy z zachwytem
dłońmi po najnowszych podwójnie szklonych szybach, by
napawać się zmysłowymi doznaniami, których dostarcza-
ją. Być może dzieje się tak dlatego, że szkło w swojej czystej
formie jest materiałem pozbawionym formy: gładkim,
przezroczystym i chłodnym. To nie są lubiane cechy. Woli-
my szkło kolorowe, wzorzyste, ażurowe czy choćby powy-
krzywiane, lecz takie jego odmiany rzadko bywają użytecz-
ne. Najbardziej funkcjonalne szkło, takie, z którego buduje-
my miasta, jest płaskie, grube i doskonale przezroczyste, a
zarazem najmniej lubiane i najbardziej niepoznawalne.
Niewidzialne.
Szkło, choć tak zasłużone w historii i tak ważne na co
dzień, nie podbiło naszych serc. Kiedy zdarzy nam się roz-
bić szybę, jest to gwałtowne, irytujące, a niekiedy bolesne
przeżycie, tak jak w przypadku mojej hiszpańskiej kraksy.
Nie mamy jednak poczucia, że zniszczyliśmy coś szczegól-
nie wartościowego.
W takich sytuacjach martwimy się raczej o własne
zdrowie, a nie o szkło, bo szybę zawsze można wymienić.
Być może dlatego, że patrzymy poprzez szkło, a nie na
szkło, nie odgrywa ono w naszym życiu roli cenionego to-
warzysza. Cechy, dzięki którym jest przydatne, wykluczają
je ze świata naszych uczuć – jest obojętne i niewidzialne nie
tylko dla oczu, lecz również dla kultury.
GRAFIT
NIEZŁOMNY

Na mojej pierwszej lekcji plastyki nauczyciel nazwiskiem


Barrington powiedział nam, że wszystko, co widzimy, jest
złożone z atomów. Wszystko. I że dopiero, kiedy to zrozu-
miemy, będziemy mogli zacząć nasze artystyczne kształce-
nie. W klasie zapanowała cisza. Nauczyciel spytał, czy
mamy jakieś pytania, ale wszyscy siedzieliśmy bez ruchu,
zastanawiając się, czy nie pomyliliśmy sali. Kontynuował
więc wprowadzenie do sztuki: uniósł ołówek i na przycze-
pionej do ściany kartce wykreślił doskonały okrąg. To po-
budziło nasze zainteresowanie i odetchnęliśmy z ulgą – to
chyba jednak lekcja plastyki.
– Właśnie przeniosłem atomy z ołówka na papier –
oznajmił. Następnie opowiedział nam o cudownych właści-
wościach grafitu jako materiału doskonale nadającego się
do ekspresji artystycznej. – Należy pamiętać – stwierdził –
że choć diament ceni się w naszej kulturze jako najdosko-
nalszą postać węgla, nie może on tak naprawdę posłużyć za
narzędzie wyrazu artystycznego i w przeciwieństwie do
grafitu nigdy nie da nam dobrego dzieła sztuki. – Mogę się
tylko domyślać, co myślał o rzeźbie Damiena Hirsta For the
Love of God – inkrustowanej diamentami czaszce o wartości
szacowanej na pięćdziesiąt milionów funtów.
Przedstawiając zależność między tymi dwiema posta-
ciami węgla – diamentem i grafitem – w kategoriach
współzawodnictwa, nasz nauczyciel bez wątpienia miał ra-
cję. Wojna między ciemnym, ekspresywnym, użytecznym
grafitem a wyniosłym, zimnym, twardym, błyszczącym
diamentem toczy się od starożytności. Pod względem war-
tości kulturowej diament od dawna w niej zwycięża, lecz
może się to zmienić. Nowe odkrycia w dziedzinie we-
wnętrznej struktury grafitu oczarowały nas i zdumiały.
Trzydzieści lat po tym, jak nauczyciel plastyki opowie-
dział mi o graficie, poznałem profesora Andrego Geima,
jednego z najbardziej cenionych światowych specjalistów
w dziedzinie węgla. Spotkaliśmy się w jego oświetlonym ja-
rzeniówkami gabinecie na trzecim piętrze Wydziału Fizyki
Manchester University. Chciałbym móc powiedzieć, że, tak
jak Barrington, Geim używał wyłącznie grafitu do wyraża-
nia swoich myśli, lecz gdy otworzył szufladę, zobaczyłem
w niej mnóstwo długopisów i pisaków do tablic. Ze swym
wyraźnym rosyjskim akcentem Andre powiedział: „Nie ma
czegoś takiego jak doskonały okrąg", ja zaś zacząłem się za-
stanawiać, czy zrozumiał puentę mojej historyjki. Następ-
nie wyjął małe skórzane pudełko i rzucił: „Obejrzyj to sobie,
a ja zaparzę kawę".
W pudełku spoczywał złoty krążek wielkości herbatni-
ka ozdobiony reliefem przedstawiającym męski profil. Wa-
żąc krążek w dłoni, wyraźnie czułem, że mam do czynienia
z nie byle jakim kruszcem. W klubie metali złoto należy do
śmietanki towarzyskiej. Zaskoczyło mnie wrażenie luksu-
su, jaki wywołuje ten materiał. Człowiekiem na awersie był
Alfred Nobel, a napis na medalu głosił światu, że zespół An-
drego Geima otrzymał w 2010 roku Nagrodę Nobla w dzie-
dzinie fizyki za przełomowe prace nad cudownym dziec-
kiem świata materiałów, czyli grafenem – dwuwymiarową
wersją grafitu. Czekając, aż Andre przyniesie kawę, zasta-
nawiałem się nad jego enigmatyczną odpowiedzią. Może
chciał powiedzieć, że choć przez ostatnie dziesięć lat badań
nad węglem zatoczył koło, to nie znalazł się w punkcie wyj-
ścia?
Węgiel jest lekkim atomem o sześciu protonach i prze-
ważnie sześciu neutronach w jądrze. Bywa, że jądro zawie-
ra osiem neutronów, lecz wówczas jest niestabilne i pier-
wiastek w tej postaci, znanej jako węgiel-14, ulega dezinte-
gracji w skutek rozpadu radioaktywnego. Ponieważ tempo
rozpadu jest stałe na przestrzeni długiego czasu, a ponadto
ta forma węgla znajduje się w wielu materiałach, pomiar jej
zawartości pozwala określić ich wiek. Ta metoda, zwana
datowaniem radiowęglowym, pozwoliła dokonać wielu
znaczących odkryć dotyczących naszej najdawniejszej
przeszłości. Dzięki niej poznaliśmy prawdziwy wiek
Stonehenge, całunu turyńskiego i zwojów znad Morza Mar-
twego.
Jeśli pominąć rozpad radioaktywny, jądro nie odgrywa
szczególnie spektakularnej roli w atomach węgla. Za jego
właściwości odpowiada sześć elektronów, które otaczają i
ochraniają jądro. Dwa z nich usytuowane są bardzo blisko
jądra i nie mają znaczenia dla chemicznego życia atomu,
czyli jego interakcji z innymi pierwiastkami. Aktywne są
cztery pozostałe elektrony znajdujące się na zewnętrznych
powłokach. To ich zachowanie decyduje o tym, czy mamy
do czynienia z grafitem ołówka, czy diamentem w pier-
ścionku zaręczynowym.
Najłatwiejsze, co może zrobić atom węgla, to podzielić
się tymi czterema elektronami z innym atomem węgla. Po-
wstają wtedy cztery wiązania chemiczne. Każdy aktywny
elektron otrzymuje zadanie – zostaje sparowany z odpo-
wiadającym mu elektronem w drugim atomie. W ten spo-
sób powstaje bardzo wytrzymała struktura. To diament.
Krystaliczna struktura diamentu.

Największy odkryty dotąd diament znajduje się w ga-


laktyce Drogi Mlecznej w gwiazdozbiorze Węża, gdzie orbi-
tuje wokół pulsara PSR J1719–1438 i jest planetą pięcio-
krotnie większą od Ziemi. Diamenty na naszej planecie są
w porównaniu z nią mikroskopijne – największy, który
znaleziono, miał wielkość niedużej piłki. Wydobyto go w
południowoafrykańskiej kopalni Cullinan i w 1907 roku
podarowano królowi Edwardowi VII z okazji urodzin. Dziś
wchodzi w skład klejnotów koronnych monarchii brytyj-
skiej. Diament ten powstał około trzystu kilometrów pod
ziemią, gdzie bardzo wysoka temperatura i ciśnienie od-
działujące przez wiele milionów lat na bryłę węgla dopro-
wadziły do jej przekształcenia w ogromny klejnot, który –
najprawdopodobniej siłą erupcji wulkanicznej – został wy-
niesiony ku powierzchni planety, gdzie spoczywał przez
miliony lat, aż wydobyto go z głębokości niemal dwóch ki-
lometrów.
Gdy byłem dzieckiem, nieustannie ciągano mnie po róż-
nych muzeach sztuk i galeriach narodowych, a ja w każdej
z nich nudziłem się jak mops. Próbowałem zachowywać się
tak jak dorośli, którzy spacerowali wokół w nabożnej ciszy
lub zatrzymywali się, by pooglądać w skupieniu jakieś ma-
lowidło czy rzeźbę, ale to było nie dla mnie. Te rzeczy zupeł-
nie mnie nie interesowały. Dopiero gdy poszliśmy zobaczyć
klejnoty koronne, serce żywiej mi zabiło. Od chwili prze-
kroczenia progu sali byłem oczarowany. Trafiłem do naj-
prawdziwszej jaskini Aladyna. Złoto i klejnoty przemówiły
do mnie jakimś pierwotnym językiem, bardziej fundamen-
talnym niż dzieła sztuki. Ogarnęło mnie coś w rodzaju reli-
gijnego uniesienia. Gdy spoglądam wstecz, sądzę, że ekscy-
towało mnie nie tyle oglądanie zgromadzonych bogactw,
ile doświadczenie obcowania z materią w czystej formie.
Przed Wielką Gwiazdą Afryki (jak nazwano największy bry-
lant powstały po podziale i oszlifowaniu Cullinana) zgro-
madził się spory tłumek. Wystarczyło mi jedno spojrzenie
na klejnot, by zapamiętać go do końca życia, choć patrzy-
łem na niego spod ramienia ogromnego faceta w wilgotnej
flanelowej koszuli, cisnąc się obok zniecierpliwionej Hin-
duski. Przeczytawszy później hasło o diamentach w ency-
klopedii ojca, doszedłem do wniosku, że obecność osoby z
Indii była tam jak najbardziej na miejscu, bowiem to wła-
śnie Indie stanowiły jedyne źródło tych klejnotów aż do po-
łowy XVIII wieku, kiedy to odkryto diamenty w innych
częściach globu, z Afryką Południową na czele.
Każdy diament to w istocie pojedynczy kryształ. W ty-
powym diamencie znajduje się milion miliardów miliar-
dów atomów (1 000 000 000 000 000 000 000 000) ułożo-
nych w doskonałą piramidalną strukturę. To właśnie tej
strukturze diament zawdzięcza swoje wyjątkowe właści-
wości. Powstają w niej bardzo stabilne wiązania między
elektronami, co nadaje kryształowi jego legendarną twar-
dość. Diamenty są przezroczyste, lecz mają wyjątkowo wy-
soki współczynnik rozpraszania światła – gdy przechodzi
przez nie promień, rozszczepiają go na barwy składowe,
tworząc jasne, błyszczące tęcze.
Połączenie niezwykłej twardości z połyskiem czyni z
diamentów doskonałe kamienie szlachetne. Są tak odpor-
ne, że nic nie jest w stanie ich zarysować. Idealny fasetko-
waty kształt i nieskazitelny połysk nie tylko przeżyją no-
szącego diament człowieka, lecz także przetrwają cywiliza-
cje: deszcz i słońce, burze piaskowe, przedzieranie się przez
dżunglę czy zwykłe czyszczenie. Już w starożytności dia-
ment uważano za najtwardszy materiał świata. Jego nazwa
pochodzi od greckiego słowa adamas – niezmienny, nie-
złomny.
Bezpieczny przewóz Cullinana do Wielkiej Brytanii sta-
nowił dla jego właścicieli spore wyzwanie, ponieważ o od-
kryciu największego w dziejach nieoszlifowanego diamen-
tu szeroko rozpisywano się w gazetach. Słynni przestępcy
pokroju Adama Wortha, pierwowzoru Moriarty'ego, prze-
ciwnika Sherlocka Holmesa, stanowili zagrożenie, z któ-
rym należało się liczyć. W końcu obmyślono i wprowadzo-
no w życie plan godny słynnego detektywa. Parowcem pod
silną obstawą wysłano fałszywy kamień, podczas gdy ten
prawdziwy włożono do zwykłego pudełka owiniętego sza-
rym papierem i nadano pocztą. Sztuczka ta udała się dzięki
temu, że diamenty wykazują jeszcze jedną wyjątkową ce-
chę – ponieważ składają się z czystego węgla, są bardzo lek-
kie. Cały Cullinan ważył niewiele ponad pół kilograma.
Adam Worth nie był wyjątkiem. Gdy bogacze zaczęli
skupować wielkie diamenty w coraz większych ilościach,
narodziła się nowa przestępcza profesja: złodziej klejnotów.
Mała waga diamentu i jego bardzo duża wartość sprawiały,
że udana kradzież kamienia wielkości choćby ziarnka fasoli
mogła złodzieja ustawić do końca życia, a skradziony klej-
not był praktycznie nie do wyśledzenia. (Jeśli porównać to
z kradzieżą złota, gdybym zwinął Andremu medal, na
sprzedaży stopionej surówki zarobiłbym co najwyżej kilka
tysięcy funtów). Nowemu rodzajowi złodzieja przypisywa-
no cechy diamentu: miał być elegancki, wyrafinowany i
autentyczny. W filmach takich jak Złapać złodzieja i
Różowa Pantera diamenty odgrywają rolę uwięzionej księż-
niczki. W ich wybawców – porządnych obywateli za dnia, a
złodziei klejnotów nocą – wcielali się na przykład Cary
Grant i David Niven. W produkcjach tych kradzież klejnotu
jest ukazana jako czyn szlachetny. Złodziej – lub złodziejka
– przemyka jak zjawa i do sukcesu wystarczy mu tylko ob-
cisły czarny kombinezon, znajomość planu okazałej rezy-
dencji i umiejętność otwarcia skrytego za obrazem szyfro-
wego sejfu. Dla odmiany kradzież gotówki lub złota z ban-
ku czy pociągu ukazywano jako prostacką zbrodnię, której
często dokonywali brutalni, chciwi faceci.
W przeciwieństwie do złota, diamenty, mimo ich wiel-
kiej wartości pieniężnej, nigdy nie były używane w charak-
terze waluty i nie stanowią płynnego kapitału. Można to
zresztą rozumieć dosłownie – nie da się ich przetopić, a tym
samym utowarowić. Ogromne diamenty nie mają żadnego
zastosowania poza tym, że budzą podziw i zachwyt, a także
podkreślają status posiadacza. Przed XX wiekiem tylko bar-
dzo bogaci ludzie mogli sobie na nie pozwolić. Wzrost za-
możności europejskiej klasy średniej doprowadził jednak
do powstania atrakcyjnego rynku dla właścicieli kopalni
diamentów. Kompania DeBeers, która w 1902 roku kontro-
lowała dziewięćdziesiąt procent światowej produkcji tych
kamieni, stanęła przed wyzwaniem, jak wejść na ów posze-
rzony rynek, unikając jednocześnie dewaluacji diamentu.
Udało im się to za pomocą zmyślnej kampanii marketingo-
wej: ukuli hasło „Diamenty są wieczne" i upowszechnili
przekonanie, że tylko pierścionek zaręczynowy z diamen-
tem jest autentycznym wyrazem nieustającej miłości. Każ-
dy, kto chce przekonać partnerkę o szczerości swoich
uczuć, musi więc taki pierścionek kupić, a im droższy ka-
mień, tym prawdziwsza miłość. Kampania odniosła spek-
takularny sukces i miliony diamentów trafiły pod strze-
chy. Jej kulminacją był film o Jamesie Bondzie z piosenką
Shirley Bassey i Johna Barry'ego. W ten sposób diament za-
czął pełnić w naszej kulturze nową funkcję – stał się symbo-
lem romantycznej miłości.
Ale diamenty wcale nie są wieczne, a przynajmniej nie
te wydobyte na powierzchnię naszej planety. W rzeczywi-
stości pokrewny im minerał – grafit – jest od nich bardziej
stabilny, toteż wszystkie diamenty świata, w tym przecho-
wywana w Tower of London Wielka Gwiazda Afryki, po-
woli się w niego przekształcają. Jest to niepokojąca wiado-
mość dla właścicieli diamentów, choć – by ich uspokoić –
dodam, że zmiany w ich kamieniach staną się widoczne do-
piero za kilka miliardów lat.
Grafit ma zupełnie inną strukturę niż diament. Składa
się z wielu warstw atomów węgla związanych w taki spo-
sób, że tworzą sześciokątny (czyli heksagonalny) wzór.
Każda warstwa stanowi bardzo mocną, stabilną strukturę,
a wiązania międzyatomowe są w niej silniejsze niż te w dia-
mencie, co może brzmieć zaskakująco, skoro grafit jest tak
słaby, że używa się go jako smaru oraz wkładu do ołówków.
Krystaliczna struktura grafitu.

Zagadkę tę wyjaśnia fakt, że w warstwach grafitu każdy


atom dzieli swoje cztery aktywne elektrony z trzema sąsia-
dami, natomiast w diamencie – z czterema. Tym samym
pojedyncza warstwa grafitu ma inną strukturę elektrono-
wą i mocniejsze wiązania chemiczne niż te, które są obecne
w diamencie. Nie ma jednak nic za darmo. Atomom grafitu
brakuje elektronów, by tworzyć silne wiązania pomiędzy
warstwami. Warstwy te trzymają się razem tylko dzięki si-
łom van der Waalsa – powszechnie występującemu klejowi
materii. Jest to zespół słabych oddziaływań generowanych
przez pole elektryczne cząstek, który odpowiada też między
innymi za lepkość patafiksu. Gdy na grafit wywiera się na-
cisk, siły van der Waalsa ustępują jako pierwsze i to dlatego
materiał ten wydaje się bardzo miękki. W ten właśnie spo-
sób działa ołówek: przykładając go do kartki, pokonujemy
siły van der Waalsa, dzięki czemu warstwy grafitu ześli-
zgują się po sobie nawzajem i odkładają na papierze. Gdyby
w graficie zamiast tych sił występowały normalne wiąza-
nia atomowe, byłby mocniejszy niż diament. Z tego założe-
nia wyszedł zespół Andrego Geima.
Przyjrzyj się grafitowi w ołówku – jest ciemnoszary i
błyszczący jak metal. Przez tysiące lat mylono go z ołowiem
i nazywano plumbago – czarny ołów. Sama nazwa „ołówek"
wzięła się zresztą stąd, że grafit brano za ołów. Pomyłka ta
jest dość zrozumiała, ponieważ oba te materiały są miękki-
mi metalami (choć grafit uważa się dziś raczej za półmetal).
Wydobycie plumbago stawało się coraz bardziej opłacalne,
gdy znajdowano dla niego nowe zastosowania – odkryto na
przykład, że jest doskonałym materiałem do wyrobu kul ar-
matnich i muszkietowych. W XVII i XVIII wieku jego war-
tość tak bardzo wzrosła, że w Wielkiej Brytanii złodzieje za-
częli wykonywać sekretne przekopy do kopalnianych tune-
li lub zatrudniali się w kopalniach, by potajemnie wynosić
z nich grafit. Ceny rosły, przemytników i złodziei przyby-
wało, aż w 1752 roku parlament wydał uchwałę, na mocy
której kradzież grafitu z kopalni karano rokiem ciężkich ro-
bót lub siedmioletnim zesłaniem do Australii. Około roku
1800 wydobywanie tego minerału było już tak dochodo-
wym biznesem, że przed wejściem do kopalń plumbago sta-
wiano uzbrojonych strażników.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego grafit jest metaliczny,
a diament nie, także tkwi w jego heksagonalnej strukturze.
Jak już wiemy, w diamencie wszystkie cztery elektrony
każdego atomu węgla są związane z odpowiadającymi im
elektronami innych atomów. W ten sposób atomy formują
ścisłą siatkę, zagospodarowując wszystkie elektrony. To
właśnie z powodu braku swobodnych elektronów, które
mogłyby się przemieszczać w strukturze materiału, niosąc
ładunek elektryczny, diamenty nie przewodzą prądu. W
strukturze grafitu natomiast zewnętrzne elektrony nie tyle
wiążą się z elektronami sąsiednich atomów, ile tworzą w
całym materiale morze elektronów. Ma to kilka istotnych
skutków. Jednym z nich jest przewodnictwo elektryczne
grafitu, w którym elektrony mogą się przemieszczać jak
płyn. Edison zrobił z grafitu pierwsze włókna żarówek – po-
nieważ minerał ten ma wysoką temperaturę topnienia,
rozgrzewa się do białości i jasno świeci, gdy przepływa
przez niego prąd o wysokim napięciu. Ponadto morze elek-
tronów łatwo odbija światło, działając na fotony jak elek-
tromagnetyczna wyrzutnia, co sprawia, że grafit błyszczy
się jak inne metale. Lecz Nobla nie wręczono Andremu Ge-
imowi za trafne objaśnienie metalicznych właściwości gra-
fitu. Wiedza ta była dla niego jedynie punktem wyjścia.
Życie na Ziemi jest oparte na węglu i choć nie przypomi-
na on grafitu, można mu nadać podobną heksagonalną
strukturę przez spalanie. Tak się dzieje, gdy płonące drew-
no zamienia się w węgiel lub gdy przypala się tost. Ludzkie
ciało w ogniu także staje się czarne i zwęglone. W proce-
sach tych nie powstaje czysty lśniący grafit, ponieważ hek-
sagonalne warstwy węgla w spalonej materii organicznej
są chaotycznie pomieszane, a nie równo upakowane. Wiele
czarnych smolistych materiałów ma jednak pewną wspól-
ną cechę: zrobione są z węgla o najstabilniejszej strukturze
złożonej z heksagonalnych warstw.
W XIX wieku upowszechniła się jeszcze jedna odmiana
czarnego pierwiastka: węgiel kamienny. Warstwy atomów
ułożonych w sześciokąty nie powstają w nim jednak pod
wpływem temperatury, jak w przypalonym toście, lecz
wskutek procesów geologicznych, jakim przez miliony lat
podlega rozłożona materia roślinna. Węgiel kamienny za-
czyna więc jako torf, który pod wpływem ciepła i ciśnienia
przekształca się w węgiel brunatny, następnie w węgiel bi-
tumiczny, później antracyt, a wreszcie grafit. Podczas ko-
lejnych transformacji materiał ten pozbywa się obecnych
w roślinach związków lotnych – azotu, siarki oraz tlenu – i
nabiera coraz większej czystości. Wraz z formowaniem się
heksagonalnych warstw zyskuje także metaliczny połysk,
co widać szczególnie wyraźnie, gdy patrzy się w czarne lu-
strzane powierzchnie niektórych odmian węgla, takich jak
antracyt. Niemniej węgiel kamienny rzadko kiedy jest zu-
pełnie czysty – to dlatego podczas spalania miewa nieprzy-
jemny zapach.
Pod względem estetycznym najbardziej ceni się węgiel
powstały wskutek petryfikacji araukarii. Jest twardy, ma
przepiękny czarny połysk i można w nim rzeźbić oraz go
polerować. Niekiedy nazywa się go czarnym bursztynem,
ponieważ podobnie jak bursztyn przejawia właściwości tri-
boelektryczne: gdy się go potrze, wytwarza ładunek elek-
tryczny zdolny zjeżyć włosy. Minerał ten, szerzej znany
jako gagat lub dżet, stał się modny w Anglii w XIX wieku,
gdy królowa Wiktoria po śmierci małżonka, księcia Alber-
ta, zaczęła ubierać się na czarno i nosić gagatową biżuterię.
Wywołało to tak wielki popyt na ten minerał w całym Im-
perium Brytyjskim, że mieszkańcy miasteczka Whitby,
gdzie Bram Stoker napisał później Drakulę, z dnia na dzień
przestali zużywać miejscowe złoża gagatu na opał i zasły-
nęli produkcją biżuterii żałobnej.
Pomysł, że diament ma cokolwiek wspólnego z węglem
lub grafitem, uważano za zupełnie niedorzeczny do czasu,
gdy pierwsi chemicy w ramach eksperymentów zaczęli
podgrzewać diament. Antoine Lavoisier w 1772 roku od-
krył, że gdy rozgrzać go do czerwoności, zaczyna się palić,
nie pozostawiając po sobie żadnego popiołu. Spala się cał-
kowicie. Wygląda to tak, jakby po prostu znikał. Wynik
tego eksperymentu był zdumiewający. Inne kamienie szla-
chetne wydawały się odporne na rozgrzewanie do czerwo-
ności lub nawet do białości – nie paliły się. Okazało się, że
ich król, diament, ma piętę achillesową. Następnie
Lavoisier wykonał doświadczenie tak eleganckie, że na
myśl o nim ogarnia mnie ekscytacja. Podgrzał diament w
próżni, by – nie wchodząc w reakcję z tlenem – mógł on wy-
trzymać wyższą temperaturę. Jest to jeden z tych ekspery-
mentów, które łatwiej jest zaprojektować, niż przeprowa-
dzić, w XVIII wieku bowiem uzyskanie próżni było nie lada
sztuką. Wynik doświadczenia zdumiał Lavoisiera: diament
wciąż nie był odporny na wysoką temperaturę, lecz tym ra-
zem nie zniknął, lecz przeistoczył się w czysty grafit. Było
to dowodem, że oba te materiały składają się z tego samego
pierwiastka – węgla.
Lavoisier i rzesze innych badaczy, uzbrojeni w nową
wiedzę, zaczęli poszukiwać sposobu na odwrócenie tego
procesu i przeobrażenie grafitu w diament. Nagrodą dla
tego, komu by się to udało, byłoby wielkie bogactwo. Roz-
począł się wyścig. Lecz zadanie stojące przed badaczami
było wyjątkowo trudne. Wszystkie substancje w procesie
transformacji wolą przybierać coraz bardziej stabilne for-
my, a struktura diamentu jest mniej stabilna niż grafitu.
Aby sprowokować przeobrażenie w drugą stronę, trzeba
wytworzyć bardzo wysoką temperaturę i ciśnienie. Wa-
runki takie istnieją w skorupie ziemskiej, a i tak trzeba cze-
kać kilka miliardów lat na uformowanie się sporego dia-
mentowego kryształu. Przeprowadzenie takiego procesu w
laboratorium jest niezwykle trudne. Eksperymentatorzy je-
den za drugim ogłaszali sukces, lecz później go odwoływali.
Fakt, że żaden z tych naukowców nie stał się z dnia na
dzień bogaczem, miał – wedle niektórych – potwierdzać
niepowodzenie przedsięwzięcia. Inni z kolei podejrzewali,
że ci, którym się udało, nikomu o tym nie powiedzieli, by w
ciszy i spokoju stopniowo gromadzić bogactwo.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, dopiero w 1953
roku pojawiły się rzetelnie udokumentowane dowody na
to, że taka przemiana się powiodła. Obecnie wytwórstwo
syntetycznego diamentu to spora gałąź przemysłu, która
jednak nie stanowi bezpośredniej konkurencji dla firm wy-
twarzających biżuterię z naturalnych diamentów. Jest po
temu kilka powodów. Po pierwsze, choć potrafimy obecnie
syntetyzować małe diamenty nieco taniej niż wynosi koszt
wydobywania tych prawdziwych, są one zwykle zabarwio-
ne i mają skazy, co jest skutkiem przyspieszonego procesu
ich powstawania. Większość syntetycznych diamentów
wykorzystuje się w przemyśle wydobywczym. Nie chodzi
jednak o to, by wiertła i tarcze tnące nimi przyozdabiać, ale
by nadać narzędziom twardość niezbędną do cięcia granitu
i innych twardych skał. Po drugie, wartość diamentów jest
w dużej mierze pochodną ich autentyczności. Podczas
oświadczyn istotne jest, by oferowany kryształ – choć iden-
tyczny jak ten stworzony w fabryce – pochodził z głębi Zie-
mi, gdzie formował się przez miliard lat. Po trzecie, nawet
jeśli jesteś osobą superracjonalną i nie obchodzi cię pocho-
dzenie kamienia, syntetyczny diament dla ukochanej i tak
bardzo mocno uderzy cię po kieszeni. Istnieją znacznie tań-
sze jubilerskie substytuty diamentu wykonane z cyrkonii
czy nawet szkła, które lśnią, oczarowują i potrafią zwieść
każdego z wyjątkiem specjalisty.
Przewaga naturalnego diamentu nad grafitem zmalała,
kiedy utracił on status najtwardszego materiału znanego
ludzkości. W 1967 roku odkryto jeszcze jeden, trzeci spo-
sób ułożenia atomów węgla, dający substancję twardszą
niż diament. Podobnie jak grafit, jest zbudowana z heksa-
gonalnych warstw, lecz w tym wypadku tworzą one struk-
turę trójwymiarową. Tworzywo to, zwane lonsdaleitem,
uważa się za twardsze od diamentu o pięćdziesiąt osiem
procent, lecz występuje w ilościach tak małych, że trudno
je dokładnie przebadać. Pierwszą jego próbkę znaleziono w
meteorycie Canyon Diablo. Temperatura i ciśnienie po-
wstałe wskutek upadku spowodowały przekształcenie gra-
fitu w lonsdaleit. Nigdy nie zrobiono z niego żadnego pier-
ścionka zaręczynowego, ponieważ upadki meteorytów pro-
wadzące do powstania lonsdaleitu są niezwykle rzadkie,
niemniej odkrycie kolejnego, trzeciego typu węglowej
struktury w nieunikniony sposób doprowadziło do posta-
wienia pytania, czy poza sześcienną strukturą diamentu,
heksagonalną – węgla kamiennego, węgla drzewnego, ga-
gatu i grafitu – oraz heksagonalną, lecz trójwymiarową
lonsdaleitu mogą istnieć jeszcze jakieś inne. Niebawem
dzięki badaniom przemysłu lotniczego do listy tej dopisano
kolejną syntetyczną strukturę węgla.
Pierwsze samoloty budowano z drewna, ponieważ jest
ono lekkie i sztywne. Jednym z najszybszych samolotów
używanych podczas drugiej wojny światowej był drewnia-
ny Mosquito. Wytwarzanie ram samolotów z drewna na-
stręcza jednak sporych problemów, ponieważ elementy z
tego materiału trudno złączyć w taki sposób, aby powstała
konstrukcja pozbawiona defektów. Aspiracje inżynierów
lotnictwa rosły, dlatego sięgnęli oni po lekki metal zwany
aluminium. Jednak nawet wówczas nie byli w pełni zado-
woleni. Wielu inżynierów dręczyło pytanie, czy nie ma ma-
teriału jeszcze bardziej wytrzymałego i lżejszego. Wygląda-
ło na to, że żadne takie tworzywo nie istnieje w naturze,
więc w 1963 roku badacze z Royal Aircraft Establishment
w Farnborough postanowili je wynaleźć.
Włókno węglowe, jak je nazwali, powstało dzięki sple-
ceniu grafitu. Inżynierowie wykorzystali wysoką wytrzy-
małość i sztywność warstw tego materiału, walcując je w
podłużne włókna. Niską wytrzymałość związaną z wystę-
powaniem sił van der Waalsa wyeliminowano, zanurzając
włókna w kleju epoksydowym. Tak narodził się nowy ma-
teriał: kompozyt umacniany włóknami węglowymi.
Choć włókno miało ostatecznie wyprzeć aluminium
(najnowszy model Boeinga – Dreamliner – jest w siedem-
dziesięciu procentach zbudowany z kompozytów umacnia-
nych włóknem węglowym), musiało przejść długą drogę,
nim zdołało dowieść swojej przydatności w przemyśle lot-
niczym, natomiast producenci sprzętu sportowego natych-
miast pokochali nowe tworzywo. Doprowadziło ono do tak
szybkich przemian w sportach, w których gra się rakietą,
że wszyscy, którzy postanowili trzymać się aluminium i
drewna, wkrótce pozostali w tyle. Dobrze pamiętam dzień,
w którym mój przyjaciel James pojawił się na korcie z czar-
ną rakietą tenisową o charakterystycznej fakturze plecion-
ki. Przed meczem pozwolił mi odbić kilka piłek, bym mógł
się przekonać, jak bardzo jest lekka i wytrzymała, po czym
zabrał mi ją i wygrał mecz. Niezwykle irytujące jest granie z
przeciwnikiem, który posługuje się rakietą dwukrotnie
lżejszą od twojej i posyła dwa razy szybsze piłki. „Niech cię
karbon świśnie!" – wykrzyknąłem. Nie pomogło.
Wkrótce materiał ten zmienił oblicze dyscyplin, w któ-
rych liczą się niska waga i duża wytrzymałość tworzyw,
czyli praktycznie wszystkich. W latach dziewięćdziesią-
tych inżynierowie zaczęli projektować rowery z kompozy-
tów umacnianych włóknem węglowym zapewniające jesz-
cze bardziej aerodynamiczną jazdę. Ich rozwój najprawdo-
podobniej sięgnął zenitu w trakcie sportowej rywalizacji
między Chrisem Boardmanem i Graeme'em Obreem, któ-
rzy walczyli o rekord świata w jeździe godzinnej. Rekord
ten ustanowiono, by wyłonić sportowca, który pokona naj-
dłuższy dystans kolarski w ciągu godziny. W latach dzie-
więćdziesiątych obaj kolarze pobili rekord, a później na
przemian sięgali po trofeum, korzystając z coraz bardziej
zaawansowanych konstrukcji z kompozytów węglowych.
W 1996 roku Boardman przejechał w ciągu godziny 56,375
kilometra, co wywołało protest Międzynarodowej Unii Ko-
larskiej. Organizacja ta, zaniepokojona wpływem techniki
na charakter promowanej dyscypliny, zabroniła używania
rowerów bazujących na włóknach węglowych.
W Formule 1 przyjęto zupełnie inne podejście do inno-
wacji, które stały się możliwe dzięki włóknu węglowemu:
wielokrotnie zmieniano zasady, tak by wymusić ciągły roz-
wój materiałów. Znakomite zaplecze techniczne i postępy
inżynierskie są w tej dyscyplinie równie ważne jak umiejęt-
ności kierowców. Włókna węglowe są ważne nawet w spo-
rcie takim jak bieganie. Coraz więcej niepełnosprawnych
biegaczy używa kompozytowych protez dolnej części nogi
zawierających włókno węglowe. W 2008 roku Międzynaro-
dowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych próbo-
wało zakazać takim osobom udziału w zawodach razem z
biegaczami pełnosprawnymi, twierdząc, że protezy z włók-
nem węglowym zapewniają im niesprawiedliwą przewagę.
Decyzja ta została jednak unieważniona przez Trybunał Ar-
bitrażowy do spraw Sportu i w 2011 roku Oscar Pistorius,
członek złożonej ze sprawnych sportowców drużyny połu-
dniowoafrykańskiej, zdobył srebrny medal w biegu sztafe-
towym cztery razy czterysta metrów na mistrzostwach
świata w lekkoatletyce. Włókna węglowe będą odgrywać
coraz większą rolę w sporcie, chyba że federacje lekkoatle-
tyczne pójdą w ślady unii kolarskiej.
Wielki sukces kompozytów zawierających włókno wę-
glowe skłonił inżynierów do postawienia sobie pytania, czy
dałoby się je zastosować w największej możliwej skali. Czy
materiał ten jest dość wytrzymały, by można było za jego
pomocą spełnić marzenia o windzie orbitalnej? Winda
taka, przezywana czasem także Podniebnym Hakiem, Dra-
biną do Nieba albo Kosmiczną Kolejką, łączyłaby wybrany
punkt na równiku z umieszczonym bezpośrednio nad nim
satelitą na orbicie geostacjonarnej. Gdyby udało się ją zbu-
dować, podróże kosmiczne stałyby się powszechnie dostęp-
ne, ponieważ wynoszenie ludzi i towarów na orbitę odby-
wałoby się przy bardzo niskich nakładach energetycznych.
Na pomysł takiej windy wpadł w 1960 roku rosyjski inży-
nier Jurij Arcutanow, lecz aby go zrealizować, trzeba skon-
struować kabel o długości trzydziestu sześciu tysięcy kilo-
metrów łączący satelitę ze statkiem znajdującym się na
oceanie na ziemskim równiku. Wszystkie obliczenia wska-
zują, że byłoby to możliwe tylko pod warunkiem wykona-
nia kabla z materiału o niezwykle wysokim stosunku wy-
trzymałości do masy. Jego waga jest w tym wypadku nie-
zwykle istotna, lina czy kabel nie może się bowiem zarwać
pod własnym ciężarem. Gdy mowa o kablu długości trzy-
dziestu sześciu tysięcy kilometrów, jedno jego włókienko
powinno być na tyle wytrzymałe, by unieść słonia, podczas
gdy w praktyce włókno nawet najlepszego kompozytu wę-
glowego wytrzymuje jedynie wagę kota. Dzieje się tak dla-
tego, że włókna węglowe mają wiele wad. Obliczenia dowo-
dzą, że gdyby udało się zaprojektować idealnie czyste włók-
no węglowe, jego wytrzymałość znacznie przekroczyłaby
tę, która cechuje diament.

Struktura molekularna „buckybolówek".

Pomysł, jak tego dokonać, pojawił się po odkryciu węgla


w czwartej postaci, na który natknięto się w zupełnie nie-
prawdopodobnym miejscu: w płomieniu świecy. W 1985
roku profesor Harry Kroto wraz z zespołem odkrył, że obec-
ne w płomyku atomy węgla z jakiegoś nieznanego magicz-
nego powodu układają się po sześćdziesiąt w bardzo duże
supercząstki. Molekuły te przypominały z wyglądu futbo-
lówki, toteż przezwano je „buckybolówkami" na cześć ar-
chitekta Buckminstera Fullera, który projektował kopuły
geodezyjne o podobnej heksagonalnej strukturze. W 1996
roku zespół Kroto otrzymał za to odkrycie Nagrodę Nobla w
dziedzinie chemii, co uświadomiło światu, że w mikrosko-
powym świecie może istnieć jeszcze mnóstwo innych
struktur węgla, o których nie mamy pojęcia.
W ten sposób niemal z dnia na dzień węgiel wdarł się na
salony badaczy materiałowych i wkrótce odkryto kolejną
jego odmianę – rurki o średnicy kilku nanometrów. Choć są
bardzo złożone pod względem budowy molekularnej, wy-
kazują pewną szczególną właściwość: formują się samo-
czynnie. Przybierają właściwy sobie skomplikowany
kształt bez pomocy człowieka czy zaawansowanego sprzę-
tu. Do ich powstania wystarczy dym znad świecy. Odkrycie
to było porównywalne z odkryciem bakterii. Świat nagle
okazał się dużo bardziej skomplikowany, niż nam się zda-
wało. Nie tylko żywe organizmy mają zdolność organizo-
wania się w złożone struktury – odkryto, że zjawisko to za-
chodzi także w świecie nieożywionym. Świat ogarnęła go-
rączka badania nanocząstek i nanotechnologia stała się
bardzo modna.

Struktura molekularna nanorurek węglowych.


Nanorurki przypominają miniaturowe włókna węglo-
we, tyle że nie są związane słabymi siłami van der Waalsa.
Obliczono, że mają największy stosunek wytrzymałości do
wagi spośród wszystkich znanych materiałów, co oznacza,
że można by ich użyć do budowy windy orbitalnej. Czy to
rozwiązuje problem? Niezupełnie. Nanorurki osiągają naj-
wyżej kilkaset nanometrów długości, a żeby dało się je
praktycznie wykorzystać, musiałyby mieć przynajmniej
kilka metrów. Obecnie setki zespołów badawczych na ca-
łym świecie pracują nad rozwiązaniem tego problemu. An-
dre Geim i jego ludzie zajmują się jednak czymś innym.
Jego zespół zadał sobie prostsze pytanie: jeśli wszystkie
nowe odmiany węgla opierają się na strukturze heksago-
nalnej, a grafit składa się z niezliczonych heksagonalnych
warstw, czemu on sam także nie zalicza się do grona cu-
downych materiałów? Odpowiedź: ponieważ jego warstwy
z łatwością ześlizgują się po sobie nawzajem, przez co mate-
riał jest bardzo słaby. A co, gdyby wykorzystać tylko jedną
warstwę heksagonalnego węgla? Jak wyglądałby taki ma-
teriał?
Gdy Andre Geim wrócił z kawą, wciąż trzymałem w dło-
ni jego noblowski medal. Czułem się tak, jakby mnie na
czymś przyłapał, choć przecież sam wcześniej dał mi go do
obejrzenia. Andre odstawił kubki, zabrał mi złoty krążek, a
zamiast niego wręczył mi bryłkę czystego grafitu. Powie-
dział, że zdobył ją bezpośrednio w kopalni w Cumbrii, która
znajduje się nieopodal Manchester University i jego gabine-
tu. A potem pokazał mi, w jaki sposób jego zespół badawczy
uzyskał pojedynczą warstwę grafitu.
Wziął kawałek taśmy klejącej i przykleił go do bryłki.
Gdy oderwał taśmę, przylegała do niej warstewka jasnego,
metalicznego grafitu. Następnie przykleił kolejny kawałek
taśmy do tamtego, po czym go oderwał, rozdzielając war-
stewkę na dwie części. Powtórzył tę czynność cztery czy
pięć razy, tworząc coraz cieńsze warstwy grafitu, aż stwier-
dził, że uzyskał grafit o grubości jednego atomu. Spojrza-
łem na kawałek taśmy, którą trzymał w ręku. Dostrzegłem
na niej jedynie kilka ciemnych smug. Nie chciałem, by wy-
szło na to, że eksperyment niespecjalnie mnie poruszył,
więc przyglądałem się im uważnie. „Oczywiście – powie-
dział Andre – nie da się go zobaczyć. W tej skali jest przezro-
czysty”. Pokiwałem głową z mądrą miną, po czym Andre
zabrał mnie do sąsiedniego pokoju, bym mógł zobaczyć ów
cieniutki grafit pod mikroskopem.

Struktura molekularna grafenu.

Zespół Andrego nie dostał Nobla za samo stworzenie


pojedynczej warstwy grafitu, lecz za wykazanie, że mate-
riał taki ma właściwości niezwykłe nawet według norm
obowiązujących w nanotechnologii. Jest tak osobliwy, że
zasłużył na własną nazwę. Ten nowy materiał to grafen.
Zacznijmy z grubej rury – grafen to najcieńszy, najwy-
trzymalszy i najsztywniejszy materiał świata. Przewodzi
ciepło lepiej niż jakikolwiek inny materiał; może przewo-
dzić więcej energii elektrycznej, szybciej i przy mniejszym
oporze niż jakikolwiek inny materiał. Zachodzi w nim para-
doks Kleina – egzotyczne zjawisko kwantowe, w którym
elektrony przenikają przez lite bariery, jakby ich w ogóle
nie było. Wszystko to sprawia, że grafen może stać się cu-
downym dzieckiem elektroniki i zastąpić kości krzemowe,
na których opierają się komputery i urządzenia telekomu-
nikacyjne. Ponieważ jest niezwykle cienki, przezroczysty,
bardziej wytrzymały i przewodzi prąd, można go będzie
wykorzystywać do tworzenia interfejsów dotykowych
przyszłości, nieograniczających się do małych paneli, lecz
ogarniających całe przedmioty lub wręcz budynki. Jednak
grafen ma jeszcze jedną niezwykle intrygującą cechę: to
materiał dwuwymiarowy. Znaczy to nie tyle, że ma zerową
grubość, ile że nie można ani uczynić go cieńszym, ani po-
grubić, ponieważ wówczas straci swoje właściwości. To
właśnie wykazał zespół Andrego: jeśli dodać choć jedną
warstwę, grafen znów staje się grafitem. Jeśli odjąć war-
stwę – przestaje istnieć.
Z technicznego punktu widzenia Barrington, mój na-
uczyciel plastyki, miał rację, twierdząc, że grafit jest dosko-
nalszą formą węgla niż diament. Nie mylił się także, pod-
kreślając znaczenie atomowej budowy grafitu. Grafen jest
jak cegiełka grubości atomu w grafitowym gmachu. To ma-
teriał, który zostawiasz na papierze, rysując coś ołówkiem.
Może być wykorzystywany wyłącznie do celów artystycz-
nych, lecz ma dużo większy potencjał. Zarówno grafen, jak i
jego zwinięta postać – nanorurka – odegrają ważną rolę w
świecie przyszłości. Znajdą zastosowanie w skali mikro i
makro, od elektroniki po samochody, samoloty, rakiety, a
nawet – kto wie – windy orbitalne.
Czy w takim razie grafit jako materiał, z którego naro-
dził się grafen, ostatecznie przyćmił diament? Czy jest nie-
oczekiwanym zwycięzcą wielowiekowej rywalizacji? Jest
jeszcze zbyt wcześnie, by odpowiedzieć na to pytanie, lecz
osobiście nie sądzę, by tak było. Choć może się wydawać, że
wynalezienie grafenu to początek nowej ery technicznej – i
faktycznie, naukowcy i inżynierowie już go pokochali – to
zwyczajni ludzie mogą nie doceniać jego wyjątkowych wła-
ściwości. Choć diament przestał być najtwardszym, najwy-
trzymalszym materiałem wszech czasów i wiemy już, że
wcale nie jest wieczny, to w powszechnym mniemaniu
wciąż te cechy uosabia. Wciąż pozostaje kryształem, za po-
mocą którego kochankowie całego świata obiecują sobie
nawzajem wieczną miłość. Choć skojarzenie diamentu z
miłością jest skutkiem kampanii marketingowej, dziś wy-
daje nam się zupełnie naturalne.
Grafen natomiast, choć może być bardziej użyteczny
niż diament, jest pozbawiony blasku, niemal niewidzialny,
niezwykle cienki i dwuwymiarowy – chyba mało kto
chciałby wiązać te cechy ze swoją miłością. Podejrzewam,
że dopóki nie wezmą się za niego fachowcy od reklamy,
najlepszym przyjacielem kobiety pozostanie węgiel w sze-
ściennej postaci.
PORCELANA
WYRAFINOWANA

W styczniu 1962 roku rodzina Miodowników szykowała


się do ślubu mojego ojca Petera Miodownika z jego narze-
czoną Kathleen. Czyniono przygotowania weselne, zapra-
szano przyjaciół, wydawano instrukcje, jak powinien wy-
glądać ślub Żyda z katoliczką, sporo się denerwowano,
uprawiano lub nie uprawiano wolnej miłości – wiadomo
jednak na pewno, że zamówiono prezenty dla pary młodej,
a jednym z nich był serwis do herbaty zrobiony z porcelany
kostnej.
Ze sklepu Harrodsa dostarczono go do domu moich ro-
dziców w drewnianej skrzyni. Gdy filiżanki i spodeczki wy-
jęto z trocin, zostały umyte i postawione na ociekaczu.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyły swój nowy dom na
przedmieściach Londynu. Stały w jeszcze nieurządzonej,
ale dużej kuchni. Wtem jedna z filiżanek ześliznęła się z
krawędzi zlewu i upadła na podłogę, ale zamiast się potłuc,
odbiła się od linoleum ku radości narzeczonych, którzy po-
patrzyli po sobie zdumieni. To dobry znak, uznali, i mieli
rację – filiżanki służyły im przez wszystkie lata małżeń-
stwa. Ta, którą widać na zdjęciu, przetrwała pięćdziesiąt lat
i jest ostatnią ocalałą z zestawu.
W pierwszych latach małżeństwa rodziców porcelano-
we naczynia dzieliły szafkę kuchenną z drewnianymi kub-
kami przywiezionymi przez mamę z Irlandii. Filiżanki mu-
siały być przerażone. Drewno ma wiejski urok, jest mate-
riałem pięknym i naturalnym, a jego organiczna prostota
podoba się każdemu, kto tęskni do życia w rytmie przyro-
dy. Nie daje się go jednak obronić jako materiału do pro-
dukcji naczyń do picia. Ma bardzo wyrazisty smak i łatwo
chłonie inne aromaty, co utrudnia kosztowanie kolejnych
napojów.
Po kuchni w owych czasach obijały się także metalowe
kubki. Pochodziły chyba z jakiegoś zestawu turystycznego i
znalazły się w kuchni tylko dlatego, że nowożeńcy nie mieli
zbyt wielu innych naczyń. Picie herbaty z metalowego kub-
ka jest jednak niewiele lepsze niż z drewnianego. Często
wkładamy do ust metalowe sztućce, które podobają nam
się bardziej niż te wykonane z innych materiałów, ponie-
waż są sztywne i wytrzymałe, dzięki czemu mogą być cien-
kie i smukłe, nie wyginając się i nie łamiąc. Ponieważ mają
błyszczącą, gładką powierzchnię, łatwo można sprawdzić,
czy zostały dobrze umyte, po tym jak ktoś inny miał je w
ustach. Metal jednak zbyt dobrze przewodzi ciepło, by
nadawał się do produkcji naczyń na gorące napoje. Ponadto
wydaje nieprzyjemne, głośne dźwięki, które nie idą w parze
z wyrafinowanymi smakami herbaty.
Gdy urodziliśmy się ja i mój brat, w kuchni pojawiło się
trochę utensyliów z plastiku. Jak większość rzeczy dla dzie-
ci, były kolorowe i wytrzymałe. Dobrze pasowały do napo-
jów, które w nich podawano, znacznie słodszych i bardziej
owocowych niż herbata. Przyłożenie miękkiego plastiku do
ust daje dziecku poczucie ciepła, komfortu i bezpieczeń-
stwa, a naczynia takie są wesołe i sympatyczne, co dobrze
pasuje do wyobrażenia o dzieciństwie. Idealnie byłoby,
gdyby plastikowe kubeczki na soki także dorastały i prze-
obrażały się w wytrzymałe, sztywne, dystyngowane porce-
lanowe filiżanki do herbaty. Niestety – umierają młodo,
zniszczone ultrafioletowym promieniowaniem słońca.
Każdy piknik poważnie skraca życie kubków z tworzywa
sztucznego. Po pewnym czasie żółkną, obkruszają się i w
końcu rozpadają.
Ceramika natomiast jest odporna na promienie UV i in-
wazję chemii. Lepiej niż jakikolwiek inny materiał znosi też
zarysowania. Oleje, tłuszcze i większość barwników po pro-
stu po niej spływają. Do jej powierzchni przywierają taniny
i kilka innych rodzajów cząstek, lecz użycie kwasu lub wy-
bielacza pozwala się ich szybko pozbyć. W rezultacie cera-
mika zachowuje świetny wygląd przez długie lata. Gdyby
nie biegnąca od brzegu do ucha i pobrudzona taninami
rysa na mojej filiżance, naczynie to wyglądałoby tak samo
jak pięćdziesiąt lat temu. Bardzo niewiele przedmiotów po-
trafi tak długo przetrwać. Papierowe kubeczki mogą się
wydawać ekologiczne, ponieważ papier nadaje się do recy-
klingu, lecz wosk, którym się go pokrywa, by nie przepusz-
czał wody, praktycznie to uniemożliwia. Prawdziwie ekolo-
gicznym materiałem jest właśnie ceramika.
Pomijając aspekty funkcjonalności, z kulturowego
punktu widzenia podawanie herbaty w papierze, plastiku,
metalu lub jakimkolwiek materiale innym niż ceramika
jest źle widziane. W piciu herbaty liczy się coś więcej niż
przełykanie napoju: to rytuał towarzyski, służący również
utrwalaniu określonych wartości. Jego istotną częścią są
ceramiczne filiżanki, które stanowią niezwykle ważny ele-
ment wyposażenia każdego cywilizowanego domostwa.
Historia rosnącego statusu ceramiki sięga prehistorii i
jest dawniejsza niż dzieje papieru, plastiku, szkła i metalu.
Rozpoczęła się, gdy ludzie zaczęli wkładać wydobytą z rzeki
glinę do ognia, ponieważ spostrzegli, że w ten sposób moż-
na ją przetworzyć. Zachodził wówczas jakiś bardziej skom-
plikowany proces niż tylko schnięcie. Glutowata masa
przekształcała się w nowy, twardy materiał porównywalny
niemal z kamieniem. Była sztywna i wytrzymała, a przed
wypaleniem dawała się formować w kształt pojemników i
naczyń na zboże lub wodę. Bez tych naczyń rolnictwo oraz
osadnictwo byłyby niemożliwe i nie mogłaby się rozwinąć
cywilizacja w znanej nam postaci. Około dziesięciu tysięcy
lat później wyroby te zaczęto nazywać garnkami, a sztukę
ich wytwarzania – garncarstwem.
Wczesna ceramika niezbyt jednak przypominała ka-
mień. Naczynia te były delikatne, porowate, łatwo pękały i
się brudziły, ponieważ w mikroskali na ich powierzchni
znajdowało się mnóstwo otworków. Kamionka i współcze-
sna ceramika to dzisiejsi krewni tamtych pierwszych wy-
robów. Cudownie łatwo wytwarza się przedmioty z tych
materiałów, lecz są one bardzo kruche. Sam nie zliczę, ile
już razy wkładałem kupiony zwykle gdzieś na wakacjach
kamionkowy talerz czy brytfankę z zapiekanką do piecyka,
by godzinę później przekonać się, że naczynie pękło i prze-
cieka. Akurat w piecyku ceramika powinna czuć się dobrze,
bo właśnie tam powstała, a jednak raz za razem mnie zawo-
dzi. Dzieje się tak, ponieważ ciecz wsiąka w jej pory, a na-
stępnie się rozszerza, zamieniając się w parę pod wpływem
temperatury. W malutkich otworkach dochodzi do mikro-
eksplozji pęknięć, które łączą się z sobą niczym dopływy
rzeki, aż w końcu kamionka pęka, co zwykle prowadzi do
zagłady nie tylko naczynia, lecz także przygotowywanego
w nim posiłku.
W przeciwieństwie do metali, tworzyw sztucznych i
szkła, ceramiki nie można topić i odlewać. Czy też raczej –
nie posiadamy materiałów do wyrobu pojemników, które
zdołałyby pomieścić ciecz o tak wysokiej temperaturze. Ce-
ramika zawiera te same składniki co głazy i kamienie, któ-
rych płynną formą są lawa i magma. Lecz nawet gdyby
wlać lawę do formy, nie powstałaby z niej wytrzymała ce-
ramika, a w każdym razie nie taka, z której można by pić. Z
lawy powstaje oczywiście skała wulkaniczna, pełna otwo-
rów i niedoskonałości. Potrzeba milionów lat, skrajnie wy-
sokiej temperatury i bardzo dużych ciśnień panujących w
głębi Ziemi, by przeobraziła się w tak zwane skały magmo-
we i głazy, z których składają się góry. To dlatego, gdy zale-
ży nam na wytworzeniu czegoś, co mogłoby przypominać
skałę, polegamy na reakcjach chemicznych, jak w przypad-
ku cementu i betonu, lub wypalamy przedmioty w piecach,
jak w przypadku ceramiki. Nie robimy tego jednak po to, by
stopić materiał, lecz by wykorzystać pewną niezwykłą ce-
chę kryształów.
Glina jest mieszanką drobnego proszku mineralnego z
wodą. Proszek ten, podobnie jak piasek, powstaje wskutek
erozji skał pod wpływem wiatru i wody. Są to w istocie
drobne kryształy. Glina powstaje zwykle w korytach rzek,
do których minerały spływają z gór, by tam osiąść i zamie-
nić się w miękką breję. Rodzaj gliny zależy od proporcji za-
wartych w niej minerałów. W przypadku kamionki w skład
mieszanki krystalicznej wchodzą zwykle kwarc, tlenek gli-
nu i nadająca jej czerwonego koloru rdza.
Gdy substancję tę się podgrzeje, w pierwszej kolejności
odparowuje woda. Malutkie kryształki tworzą wówczas coś
w rodzaju piaskowego zamku z mnóstwem otworków, któ-
re wcześniej zajmowała. Lecz w wyższej temperaturze dzie-
je się coś wyjątkowego: atomy zaczynają przeskakiwać po-
między atomami kryształu. Niekiedy nie wracają tam, skąd
przybyły, i w ten sposób między kryształami stopniowo po-
wstają atomowe mosty. W końcu, gdy takich mostów są
już miliardy, zbiór kryształów zaczyna przypominać jedną
litą bryłę.

Zachodząca pod wpływem wypalania


przemiana luźnej grupy mikroskopijnych
kryształów w spójny, lity materiał
ceramiczny.

Atomy zachowują się w taki sposób z tego samego po-


wodu, dla którego w ogóle zachodzą reakcje chemiczne: w
każdym krysztale elektrony każdego atomu łączą się stabil-
nym wiązaniem chemicznym z sąsiadami – są jak gdyby
„zajęte" – lecz na krawędzi lub na powierzchni kryształu
znajdują się elektrony „swobodne", niemające żadnych są-
siadów, z którymi mogłyby się związać. To odpowiednik
luźno zwisających sznurków. Wszystkie atomy w krysztale
starają się więc zająć pozycję raczej w jego głębi niż na po-
wierzchni. Innymi słowy, atomy przy powierzchni są nie-
stabilne i podatne na przemieszczanie, jeśli tylko nadarzy
się po temu okazja.
Zwykle, gdy kryształy są chłodne, atomy te nie mają
dość energii, by się przemieszczać i próbować poprawić
swój los. Jednak wraz ze wzrostem temperatury atomy za-
czynają się poruszać i reorganizować w taki sposób, by jak
najmniejsza ich liczba musiała zajmować pozycję na po-
wierzchni kryształu, a więc, innymi słowy, by tę po-
wierzchnię zmniejszyć. W ten sposób przekształcają krysz-
tał, układając się tak ściśle i ekonomicznie, jak to możliwe,
a przy tym likwidując wszystkie otwory. Powoli, lecz nie-
ubłaganie luźny zbiór kryształków staje się spójnym mate-
riałem. To żadne czary, lecz efekt wydaje się magiczny.
Tyle mówi teoria. W praktyce niektóre odmiany gliny
dzięki swoim właściwościom chemicznym przeobrażają się
w ceramikę łatwiej niż inne. Na przykład powszechnie wy-
stępująca glina kamionkowa ulega przekształceniu w dość
niskiej temperaturze – wystarczy włożyć ją do ogniska lub
zasilanego drewnem pieca. Tworzenie kamionki, zwanej
także terakotą, nie wymaga więc wielkiej wiedzy technicz-
nej, dlatego też powstały z niej całe osiedla i miasta: typo-
wy ceglany dom jest w gruncie rzeczy zrobiony z terakoty.
Wielką wadą tego materiału jest jednak to, że zawsze pozo-
stają w nim jakieś pory, przez co nigdy nie nabiera pełnej
gęstości. W przypadku cegieł do budowy domu nie ma to
większego znaczenia – wystarczy, że będą w miarę wytrzy-
małe, a gdy już raz zajmą swoje miejsce w konstrukcji, nikt
nie będzie nimi rzucał ani poddawał ich gwałtownym
zmianom temperatury. Dla kubka lub miski o cienkich
ściankach, które muszą przetrwać kuchenne warunki, taka
strukturalna porowatość jest jednak bardzo niefortunna.
Jedno małe stuknięcie i powstaje rysa, która rozrasta się od
otworka do otworka, aż naczynie pęka.
Dopiero garncarzom Wschodu udało się rozwiązać pro-
blem kruchości i porowatości kamionki. Zauważyli, że gdy
jej powierzchnię pokryje się pewnym rodzajem popiołu,
podczas wypalania przekształca się on w szklistą powłokę.
Taka szklana skóra zamyka pory naczynia. Modyfikacje
składu i sposobu nanoszenia glazury pozwalały na tworze-
nie garnków kolorowych i ozdobnych. Glazura nie tylko za-
bezpieczała ceramikę przed przeciekaniem od zewnątrz,
lecz także otworzyła przed nią nowy wymiar estetyczny.
W dzisiejszych czasach taka glazurowana terakota jest
dość powszechna. Sam mam jej sporo w kuchni w postaci
kafelków – pokrywają ściany wokół zlewu i blat stołu przy
kuchence, a na dobre rozpanoszyły się w łazience i toale-
tach. Są ładne i łatwo się je zmywa. Wykorzystywanie wzo-
rzystych płytek do pokrywania podłóg, ścian, a nawet ca-
łych budynków jest cechą szczególną architektury bli-
skowschodniej i arabskiej.
Glazurowanie, choć zabezpiecza wypaloną glinę przed
przenikaniem wody, nie rozwiązuje problemu porowatości
samej struktury materiału, a to właśnie tam pojawiają się
pierwsze pęknięcia. Kafle są więc stosunkowo kruche, po-
dobnie jak kubki i miski z glazurowanej kamionki. Temu
wyzwaniu stawili czoła Chińczycy, tworząc zupełnie nową
odmianę ceramiki.
Dwa tysiące lat temu garncarze Wschodniej Dynastii
Han, pragnąc ulepszyć wyrabianą ceramikę, zaczęli ekspe-
rymentować nie tylko z różnymi rodzajami wydobywanej
gliny, lecz także z gliną własnej produkcji, do której doda-
wali minerały, jakich próżno szukać w korycie rzeki. Jed-
nym z tych dodatków był biały minerał – kaolin. Dlaczego
właśnie on? Nie wiadomo. Może użyto go z czystej ciekawo-
ści, a może garncarzom spodobał się jego kolor.
Niewątpliwie testowali najróżniejsze mieszanki i w
końcu z jednej z nich, zawierającej kaolin, kwarc, skaleń i
kilka innych minerałów, powstała biała glina, która po wy-
paleniu zamieniła się w piękną, białą ceramikę, równie wy-
trzymałą jak kamionka. Jednak w przeciwieństwie do cera-
miki zrobionej ze wszystkich innych znanych odmian gli-
ny, po dalszym wypalaniu w skrajnie wysokiej temperatu-
rze, przekraczającej 1300°C, stało się z nią coś osobliwego.
Przekształciła się w szkliście połyskującą, twardą, białą ce-
ramikę o niemal idealnie gładkiej powierzchni. Krótko mó-
wiąc, była to najpiękniejsza ceramika, jaką widziały ludzkie
oczy. Była przy tym wręcz nadzwyczajnie wytrzymała.
Okazała się tak wytrzymała, że można z niej było wytwa-
rzać filiżanki i miseczki niewiele grubsze od kartki papieru,
a mimo to odporne na pęknięcia. To właśnie była porcela-
na.
Jej niezwykłe właściwości – wytrzymałość, lekkość, de-
likatność i wyjątkowa gładkość – stały się wymownym
symbolem władzy królewskiej, odzwierciedlającym bogac-
two i wyrafinowany smak estetyczny. Porcelana zyskała
też jednak dodatkowe znaczenie. Ponieważ otrzymanie
mieszanki minerałów, z której powstawała, wymagało
wielkiej precyzji, wiedzy i umiejętności, jej wypalanie zaś –
budowy pieców wytrzymujących bardzo wysoką tempera-
turę, porcelana stała się symbolem mariażu zdolności tech-
nicznych z wartościami artystycznymi. To, co początkowo
napawało dumą władców dynastii Han, z biegiem czasu
przeobraziło się w symbol jej tożsamości i możliwości. Od
tego momentu chińskiej historii kolejne dynastie cesarskie
kojarzono z różnymi odmianami porcelany.
Panujący popisywali się ceramiką, ozdabiając swoje pa-
łace pięknymi wazami i ceremonialnymi misami. Rozu-
mieli jednak, że aby czcigodni goście mogli naprawdę doce-
nić cudowną półprzejrzystość i lekkość nowego materiału,
muszą go nie tylko oglądać, ale także trzymać w dłoni. Picie
herbaty stanowiło po temu doskonałą okazję. Akt podawa-
nia tego napoju w porcelanowych filiżankach, który wkrót-
ce zmienił się w całą ceremonię, stanowił wyraz technicz-
nego zaawansowania dynastii oraz jej kulturalnego wyrafi-
nowania.
Żadna inna ceramika na świecie nie mogła się równać z
chińską porcelaną. Kupcy z Bliskiego Wschodu i z Zachodu,
odkrywszy ją, natychmiast zrozumieli, że będzie mieć wiel-
ką wartość. Wraz z porcelanowymi wyrobami eksportowa-
li także ceremonię picia herbaty tam, dokąd dotarły, wzbu-
dzały sensację i upowszechniały chińską kulturę. W owym
czasie Europejczycy wciąż pili z naczyń drewnianych, cy-
nowych, srebrnych lub kamionkowych. Porcelana stano-
wiła namacalny dowód technicznej przewagi Chińczyków
nad wszystkimi innymi ludami świata. Posiadanie zestawu
chińskiej porcelany i podawanie w nim najlepszej chińskiej
herbaty było wymowną oznaką wysokiego statusu. Nic
dziwnego, że handel „białym złotem", jak nazywano deli-
katną jasną porcelanę, zaczął się szybko rozwijać.
Jej import stał się tak dochodowy, że wielu Europejczy-
ków zapragnęło opanować sposób jej wytwarzania, zdając
sobie sprawę, że dzięki temu mogą się bardzo wzbogacić.
Nikomu się to jednak nie udało i technologia wyrobu por-
celany pozostawała ściśle strzeżoną tajemnicą Chińczy-
ków, choć Europejczycy wysyłali do Chin szpiegów, aby ją
poznać. Po raz pierwszy udało się ją wytworzyć w Europie
dopiero pięćset lat później, kiedy niejaki Johann Friedrich
Bóttger został uwięziony przez elektora Saksonii i króla Pol-
ski Augusta Mocnego, który oznajmił mu, że jego życie zale-
ży od tego, czy uda mu się opracować metodę wyrobu por-
celany.
Böttger był alchemikiem, lecz w 1704 roku podczas po-
bytu w więzieniu został zmuszony do pracy jako pomocnik
niejakiego Ehrenfrieda von Tschirnhausa przy serii ekspe-
rymentów z białymi minerałami, których celem było wy-
tworzenie porcelany. Przełomowe okazało się odkrycie
miejscowych złóż kaolinu, a gdy badaczom udało się osią-
gnąć bardzo wysoką temperaturę w piecach do wypalania,
wynaleźli materiał znany Chińczykom od tysiąca lat.
Böttger postanowił dowieść swego sukcesu w sposób
bardziej widowiskowy niż serwowanie herbaty w nowych
filiżankach. Wyjął jedną z nich z rozpalonego do białości
pieca, gdzie wypalała się w temperaturze 1350°C, i wrzucił
ją prosto do wiadra z wodą. Większość rodzajów ceramiki
popękałaby wówczas wskutek szoku termicznego, a ka-
mionka lub glina po prostu by eksplodowały. Porcelana
okazała się jednak tak odporna i wytrzymała, że przetrwała
ten test w nienaruszonym stanie[2]. Król sowicie wynagro-
dził Böttgera i von Tschirnhausa, ponieważ wynalezienie

2 Choć mało kto wierzy w tę historię, w lipcu 2011 roku


odtworzyliśmy ten eksperyment na potrzeby emitowanego
przez kanał BBC4 cyklu Ceramics: How They Work. Rozpalone
do białości naczynie z porcelany przetrwało wrzucenie do
wiadra z wodą.
europejskiej porcelany miało uczynić go niezwykle boga-
tym.
W następnych latach naukowcy i garncarze z całej Eu-
ropy zaczęli prowadzić eksperymenty, by na własną rękę
odkryć sekret porcelany. Choć szpiedzy przemysłowi nie
próżnowali, dopiero pół wieku później Brytyjczycy, przy
użyciu miejscowych składników, stworzyli własną jej wer-
sję, którą nazwano porcelaną kostną. I właśnie z tego mate-
riału wykonany był zestaw do herbaty, który moi rodzice
dostali w prezencie ślubnym.
Pewnego ranka w 1962 roku, tym samym, w którym
ogłoszono zaślubiny późniejszych państwa Miodowników,
kornwalscy górnicy jak co dzień od dwustu lat ruszyli
przez porośnięte paprociami wzgórza wśród szybów kopal-
nianych i młynów wodnych do kopalni Treviscoe Pit, by
wydobywać rzadko spotykaną białą glinkę – kaolin. Nieco
dalej, w kopalni granitu inna grupa górników pozyskiwała
minerały, w tym mikę, skaleń i kwarc. Rolnicy z hrabstwa
Staffordshire i otaczających je hrabstw Cheshire,
Derbyshire, Leicestershire, Warwickshire, Worcestershire
oraz Shropshire hodowali trzodę, której kości palono i mie-
lono na proszek. A wszystkie te składniki przewożono do
Stoke-on-Trent, gdzie pewnego zimowego dnia narodziła
się moja filiżanka i wszystkie pozostałe naczynia z zestawu.
O tej porze roku w miasteczku było gęsto od smogu. Po-
wodem były setki butelkowatych pieców z czerwonej ce-
gły, charakterystyczny element krajobrazu tego brytyjskie-
go zagłębia ceramiki. W owych czasach smog miał wyraź-
nie siarkowy, kwaskowaty zapach. Być może owego dnia –
tak jak to się często działo w roku 1987, gdy tam mieszka-
łem – chmury wisiały tak nisko, że dymiące kominy wyda-
wały się z nimi zrastać, co nadawało miasteczku nierealną,
oniryczną aurę. Nagrzane od pieców powietrze sprawiało,
że w zakładach było ciepło, sucho i przytulnie. W połączo-
nych szeregowo salach było mnóstwo stanowisk pracy
oraz maszyn, przy których trudzili się mężczyźni i kobiety
wytwarzający najróżniejsze rodzaje ceramiki – głównie ta-
lerze, spodki i oczywiście filiżanki do herbaty. Każdy czymś
się zajmował i panowała atmosfera głębokiego skupienia
na pracy. Wszystko wyrabiano z jednej substancji. Domi-
nowała w całej fabryce i wszędzie odciskała swoje ślady.
Wszystkie wnętrza pokrywał delikatny proszek – mieszan-
ka minerałów i kości.
Substancja ta wyglądała zupełnie niewinnie. Nawet po
dodaniu wody stawała się formowalną gliną o konsystencji
lepkiego ciasta i trudno było w niej dostrzec jakieś wyjątko-
we cechy. Filiżanki były kształtowane ręcznie w zakładzie
Wedgwood przez kobietę, która zajmowała się tym całe ży-
cie. Na kole garncarskim w rękach mistrzyni szybko zmie-
niły się z gliniastych brył w gotowe naczynia. Następnie
trafiły na specjalną tacę, delikatne, wilgotne i bezsilne jak
przedwcześnie narodzone niemowlęta. Bez pomocy, po-
dobnie jak kubki ulepione ze świeżej gliny, skazane byłyby
na wyschnięcie, deformację, spękanie i rozpad. Dlatego
szybko przeniesiono je do innej części zakładu.
Tam mężczyzna o wielkich, serdelkowatych palcach
bardzo zręcznie ukształtował z glinki ogniotrwałej tak zwa-
ny pojemnik załadowczy. Glinka ta jest szczególnie odpor-
na na wysoką temperaturę. W zrobionych z niej pojemni-
kach umieszcza się naczynia z innych rodzajów gliny na
czas wypalania. Filiżanki zostały starannie poustawiane w
pojemniku w taki sposób, by się z sobą nie stykały. Gdy
wszystko było gotowe, nakryto pojemnik żaroodporną po-
krywą. Było w nim ciemno, zimno i mokro – naczynia
wciąż były wilgotne i słabe.
Następnego dnia pojemnik załadowczy, wraz z około
pięciuset innymi, ostrożnie wstawiono do jednego z butel-
kowatych pieców, całkowicie go zapełniając. Zamknięto
szczelnie drzwi, dołożono węgla i rozpalono ogień. Chro-
nione od sadzy i dymu filiżanki pozostawały w pojemniku
nieskazitelnie białe. Schły powoli przez cały dzień w stop-
niowo wzrastającej temperaturze, aż cała spajająca je woda
odparowała. Zaczął się etap wypalania, podczas którego na-
czynia były najbardziej bezbronne – stały się zbitkiem
kryształków, których prawie nic nie łączy. Pojemnik zała-
dowczy chronił je przed silnymi prądami przegrzanego po-
wietrza i dymu, inaczej rozpadłyby się na kawałki.
Wraz ze wzrostem temperatury tworzące minerał
kryształy zaczęły się przeobrażać. Atomy, przeskakując po-
między nimi, tworzyły pomosty i przekształcały wewnętrz-
ną architekturę glinianej masy, tak że filiżanki zaczęły się
zmieniać w lite przedmioty.
Gdy temperatura sięgnęła 1300°C, a cały piec rozpalił
się do białości, zadziałała magia. Niektóre przeskakujące
między kryształami atomy utworzyły rzekę szkła. W tym
stanie były w większej mierze ciałem stałym, lecz w części
cieczą. Wyglądało to tak, jakby filiżanki miały żyły, w któ-
rych zamiast krwi płynie roztopione szkło. Ciecz wypełniła
wszystkie mikroskopijne pory między kryształami i powle-
kła powierzchnię naczyń. W tym momencie filiżanki do-
świadczyły czegoś, czego nigdy nie zaznają inne rodzaje ce-
ramiki: stały się całkowicie wolne od defektów.
Dwa dni trwało, zanim piec ostygł do tego stopnia, że
można go było otworzyć, ale filiżanki wciąż były zbyt gorą-
ce, by dało się je bezpiecznie chwycić w dłonie. Mimo to
grupa tęgich, umorusanych sadzą facetów ubranych w
trzy warstwy wełnianej odzieży zabrała się do rozładowy-
wania pieca. Kilka pojemników pękło podczas wypalania,
wystawiając ukryte w nich naczynia na dym i płomienie –
cóż za przykry koniec... Lecz filiżanki Miodowników wciąż
bezpiecznie spoczywały w swej glinianej macicy, aż ją
ostrożnie rozłupano i tak oto przyszły na świat – gotowa,
niezwykła porcelana kostna. Naczynia obejrzano, by się
upewnić, czy nie mają żadnych wad, a na sam koniec do-
stały coś w rodzaju klapsa, jakim wita się na świecie nie-
mowlaka: eksperckim gestem postukano w każde z nich.
Dźwięk, jaki wydaje uderzona porcelanowa filiżanka, to
najpewniejszy sposób, by się przekonać, czy jej struktura
wewnętrzna w pełni się uformowała. Jeśli ma jakieś defek-
ty i jeśli rzeka stopionego szkła, które w niej płynęło, gdy
była rozpalona do białości, nie wypełniła wszystkich po-
rów, wówczas otworki te rozproszą część fali uderzeniowej
i zamiast wibrującego dźwięku filiżanka wyda stłumiony
odgłos. Czysty ton oficjalnie oznajmił światu, że naczynia
Miodowników przyszły na świat i zostały zaakceptowane.
Jeśli postukasz kubek z gliny, usłyszysz co najwyżej głuche
„puk”. Ponieważ jednak porcelana mojej półprzejrzystej,
cienkiej jak papier filiżanki jest w pełni ukształtowana i nie
ma żadnych defektów, naczynie utrzymało swój wyrafino-
wany, subtelny kształt przez prawie pięćdziesiąt lat, a
dźwięk, który wydaje, gdy w nie postukać, wciąż świadczy
o jego sile i wytrzymałości.
Małżeństwo Miodowników wyjmowało porcelanowy
zestaw z okazji wszystkich ważnych spotkań rodzinnych.
Podano w nim herbatę, gdy matka mamy przyjechała z Ir-
landii, by zobaczyć nowy dom córki. Stał na stole, gdy cała
rodzina zebrała się, by świętować narodziny Seana, pierw-
szego syna Miodowników. Służył, gdy zaproszono sąsiadów
na przyjęcie z okazji srebrnego jubileuszu, a wujek Alan po-
tajemnie popijał wódkę z jednej z filiżanek, po czym prze-
wrócił się prosto w kwietny klombik. Był w użyciu na Boże
Narodzenie, kiedy to dziadek Miodownik kichnął tak potęż-
nie, że obsmarkał cały zastawiony stół, co doprowadziło do
wielkiego zamieszania, w którym jedna z filiżanek została
strącona na podłogę i się rozbiła. Z filiżanek tych pito, gdy
żenili się kolejni synowie Miodowników – z wyjątkiem Se-
ana: ten wyskoczył z samolotu nad Hawajami i wziął ślub
na plaży.
Zestaw filiżanek – porcelanowy prezent ślubny – oglą-
dał wyłącznie uroczystości rodzinne Miodowników, wyj-
mowano go, by brylował podczas specjalnych okazji. Nie
uczestniczył w naszym codziennym życiu: nie braliśmy fi-
liżanek do łóżka, do ogródka przy grządce warzywnej ani
na trawnik, gdzie chłopcy grali w piłkę. Te zwyczajne sytu-
acje obsługiwały naczynia niższej jakości: kubki zrobione z
glazurowanej kamionki albo gliny. Mają grube ścianki, po-
nieważ są zrobione ze słabego materiału. Są tanie i cieszą
oko, a ich nieformalny wygląd i rozmiar nadają im swoj-
skiego charakteru. Herbata, którą się z nich pije, też jest ta-
nia i codzienna. Choć pochodzi z Chin, stała się narodowym
napojem Anglików. Nie odgrywa już takiej roli, jak za cza-
sów dynastii Han, kiedy to świadczyła o dobrobycie i wyra-
finowaniu. Herbata w Wielkiej Brytanii to zwykle mieszan-
ka najtańszych zmielonych liści w papierowym woreczku.
Lubimy, gdy jest ciemnobrązowa i nieprzejrzysta, bo wyda-
je nam się wówczas, że jest dobra, ale w rzeczywistości ma
smak dość nijaki w porównaniu z czystszymi gatunkami.
Pijamy ją z mlekiem, by złagodzić goryczkę, a także by się
pokrzepić w zimne, deszczowe dni. To napój o prostym
smaku, niewyrafinowany i bezpretensjonalny, toteż kubek
dobrze do niego pasuje.
Porcelanowa filiżanka, z której piję herbatę na dachu
mojej kamienicy, jest ostatnim egzemplarzem z zestawu
wręczonego moim rodzicom w prezencie ślubnym. Od
tamtych czasów wiele się zmieniło i taki zestaw nie jest już
najważniejszym elementem wyposażenia domu nowożeń-
ców, ponieważ o wyrafinowaniu i smaku nie świadczy już
dziś podawanie znakomitej herbaty w wytwornej porcela-
nie. Porcelana musiała znaleźć sobie nowe zastosowania
jako nowoczesny, użytkowy materiał. Dziś wciąż wchodzi
w skład prezentów ślubnych, lecz najczęściej pod postacią
płaskich białych talerzyków lub dizajnerskich kubków,
których najważniejszą zaletą jest to, że można je myć w
zmywarce.
Wiem, że przez codzienne używanie tej ostatniej filiżan-
ki ze ślubnego zestawu Miodowników w końcu doprowa-
dzę do jej zagłady. Ilekroć wlewam do niej herbatę, pod
wpływem gorąca w materiale powstają napięcia, wskutek
czego rysa się pogłębia, pod ciężarem napoju zaś coraz wię-
cej wiązań atomowych ulega zerwaniu. Milimetr po mili-
metrze, pęknięcie się powiększa, pożerając filiżankę od
środka jak mały robak. Pewnego dnia naczynie rozpadnie
się na kawałki. Być może zamiast z niej korzystać, powinie-
nem zachować ją na pamiątkę po rodzicach i ich małżeń-
stwie. Wolę jednak myśleć, że pijając z niej herbatę, co-
dziennie wznoszę toast za ich miłość, a przecież temu wła-
śnie miała służyć.
IMPLANT
NIEŚMIERTELNY

W latach siedemdziesiątych wyświetlano w Ameryce serial


The Six Million Dollar Man („Człowiek wart sześć milionów
dolarów”). Opowiadał o astronaucie Stevenie Austinie, któ-
ry przeżył straszny wypadek i był tak bliski śmierci, że po-
stanowiono podjąć próbę odbudowania jego ciała i zmy-
słów za pomocą eksperymentalnych zabiegów chirurgicz-
nych. Zabiegi te nie miały jednak na celu wyłącznie przy-
wrócenia Austinowi sprawności, lecz przebudowanie go
tak, by stał się „lepszy, silniejszy, szybszy". W serialu nie
poświęcono zbyt wiele uwagi szczegółom skomplikowanej
operacji, podczas której wszczepiono mu urządzenia bio-
niczne. Zamiast tego skupiono się na pokazywaniu nad-
ludzkich zdolności zrekonstruowanego Steve'a Austina,
który potrafił niezwykle szybko biegać, przeskakiwać wy-
sokie płoty i wyczuwać odległe niebezpieczeństwa. Moi
bracia i ja uwielbialiśmy ten serial i wszystko, co oglądali-
śmy, traktowaliśmy serio. Kiedy więc pewnego dnia złama-
łem nogę, skacząc z drabinek na placu zabaw, i jechałem do
szpitala ściśnięty na tylnej kanapie naszego peugeota 504
estate między trzema braćmi, przepełniały mnie wielkie
nadzieje, a wszyscy czterej śpiewaliśmy piskliwymi głosa-
mi: „Odbudujemy go, będzie lepszy, silniejszy, szybszy!”.
Po dotarciu na oddział ratunkowy zostałem szybko, fa-
chowo przebadany i zdiagnozowany. Noga rzeczywiście
była złamana, lecz lekarze orzekli, że zrośnie się sama.
Wiadomość ta poważnie mnie rozczarowała i pomyśla-
łem, że doktorzy się wymigują. Czemu nie chcą mnie odbu-
dować? Spytałem o to mamę, a ona przyznała, że kość, choć
twarda, faktycznie może zrosnąć się sama.
Lekarze wyjaśnili mi, że kości składają się z miękkiego
rdzenia otoczonego twardą skorupą, w czym trochę przy-
pominają drzewo. Pod bardzo dużym powiększeniem wi-
dać, że ten rdzeń tworzy porowata, siateczkowata struktu-
ra, w której poruszają się komórki zdolne przekształcać i
odbudowywać kość. To dlatego kości, podobnie jak mię-
śnie, stają się bardziej lub mniej wytrzymałe, zależnie od
tego, jak się ich używa. Ich wytrzymałość rośnie w odpo-
wiedzi na siły oddziałujące na nie podczas skakania, biega-
nia i – przede wszystkim – dźwigania ciężaru ciała. Lekarze
wyjaśnili mi, że jednym z poważnych problemów, z jakimi
mierzą się astronauci, jest spadek wytrzymałości szkieletu
wywołany brakiem podobnych sił w stanie nieważkości.
„Nie byłeś aby ostatnio w kosmosie?” – spytali, sądząc, że to
przezabawne. Popatrzyłem na nich spode łba.
Choć nasze kości podlegają nieustannym przekształce-
niom, aby złamana noga się zregenerowała, fragmenty ko-
ści po obu stronach pęknięcia muszą do siebie ściśle przyle-
gać. Oznacza to, jak powiedzieli lekarze, że trzeba mi będzie
unieruchomić nogę na kilka miesięcy. Ten sposób leczenia
stosowano już w starożytnym Egipcie i Grecji – nie ma w
nim nic nowatorskiego. Polegał na zamknięciu kończyny w
sztywnym opatrunku.
Egipcjanie korzystali w tym celu z lnu i posługiwali się
technikami usztywniającymi stosowanymi także przy mu-
mifikacji. Grecy używali tkanin, kory, wosków i miodu. Ja
jednak dostałem usztywnienie z gipsu, dziewiętnasto-
wiecznego tureckiego wynalazku. Gips to ceramiczny ma-
teriał zrobiony z odwodnionego minerału o tej samej na-
zwie, który po domieszaniu wody i wyschnięciu staje się
twardy jak cement. Jest jednak zbyt kruchy, by można go
było stosować samodzielnie – po kilku dniach po prostu by
się pokruszył. Jego warstwy przeplata się więc bawełniany-
mi bandażami, które wzmacniają opatrunek i nie dopusz-
czają do powiększania się pęknięć. W tej postaci staje się
twardym kokonem otulającym złamaną nogę przez wiele
tygodni. Główna przewaga tego sposobu leczenia nad me-
todami egipskimi i greckimi polegała na tym, że nie byłem
przykuty do łóżka na trzy miesiące, podczas których moja
noga się zrastała. Opatrunek gipsowy jest na tyle sztywny i
mocny, że może utrzymać wagę człowieka i nie łamie się
podczas chodzenia o kulach, pozwalając na pełne wyzdro-
wienie. Przed wynalazkiem gipsu złamanie nogi często
skutkowało dożywotnim okulawieniem.
Wciąż pamiętam chwilę, gdy nakładano mokry gips na
bandaże i owijano mi je wokół nogi. Był ciepły na skutek re-
akcji minerału z wodą i trochę szczypał, gdy miękkie, po-
krywające skórę bandaże zaczęły wysychać. Nagle poczu-
łem swędzenie w samym środku nogi i trzeba mnie było
siłą powstrzymywać przed drapaniem się. Myślałem, że
oszaleję. Przez kolejne miesiące swędzenie regularnie po-
wracało – zwykle w środku nocy – ale wtedy nie mogłem
już nic z tym zrobić. To cena, jaką muszę zapłacić, powie-
działa mama, za taką rekonstrukcję, jaką przeszedł „czło-
wiek wart sześć milionów dolarów". Poskarżyłem się, że
wcale nie jestem rekonstruowany, tylko lekarze tak to
urządzili, żeby moja noga sama się naprawiła. Nie będę
szybszy, silniejszy ani lepszy niż przedtem. Pozostanę taki
sam, czyli ogólnie niezbyt szybki i dość słaby. Mama na to
odparła – całkiem chyba rozsądnie – żebym już się zamknął.
Odtąd w dalszym życiu regularnie przytrafiały mi się
poważne obrażenia i następujące po nich wizyty szpitalne.
Nie połamałem sobie co prawda wszystkich kości, ale cza-
sem wyglądało to tak, jakbym próbował. Miałem pęknięte
żebra i kości palców, rozwaliłem sobie czaszkę, wyleciałem
przez przednią szybę samochodu, miałem naderwaną wy-
ściółkę żołądka, przeżyłem cięcie nożem. Jednak po każdym
wypadku wracałem do zdrowia pod kuratelą personelu
szpitala. Przez całe życie w zaledwie dwóch sytuacjach le-
karze musieli mnie „odbudowywać". Pierwsza z nich przy-
trafiła mi się dość dawno temu, lecz podobne do niej zda-
rzają mi się do dziś.
Zaczęło się od tępego pulsowania w ustach, które po kil-
ku dniach przeszło w ostry, przenikliwy ból zęba. Picie go-
rących napojów bardzo go nasilało, a gdy pewnego dnia
ugryzłem kanapkę, usłyszałem makabryczne chrupnięcie,
od którego ścierpła mi skóra. Co gorsza, pochodziło z moich
ust i towarzyszył mu intensywny ból przewiercający się
przez podniebienie do mózgu. Natychmiast zbadałem języ-
kiem uszkodzone miejsce i ku swojemu przerażeniu wyczu-
łem poszarpane brzegi tam, gdzie przed chwilą była gładka,
twarda powierzchnia. Miałem wrażenie – jak się okazało,
trafne – że odpadło mi pół zęba. Po tym wypadku nie byłem
w stanie nic jeść ani pić, bo skruszony ząb odsłonił zakoń-
czenie wrażliwego nerwu i ilekroć czymś go dotknąłem,
czułem elektryzujący ból. Wnętrze moich ust stało się stre-
fą zakazaną. Myślałem tylko o tym, jak złagodzić cierpienia.
Egipcjanie ani Grecy nie mogliby na to nic poradzić.
Nasi przodkowie żyli z popsutymi zębami i codziennie mie-
rzyli się z bólem. Gdy stawał się nie do zniesienia, trzeba
było usunąć ząb. Robił to obcęgami miejscowy kowal lub,
jeśli pacjent miał szczęście, lekarz. Wraz z postępem medy-
cyny wynaleziono środki znieczulające ból, takie jak lauda-
num, czyli roztwór z opium.
Wszystko zmieniło się w 1840 roku, kiedy wynaleziono
amalgamat – stop złożony głównie ze srebra, cyny i rtęci. W
temperaturze pokojowej jego podstawowy składnik – rtęć –
pozostawał cieczą, lecz zmieszany ze srebrem i cyną zamie-
niał się w nową substancję: litą, twardą, wytrzymałą. Ten
cudowny materiał można było wprowadzić w stanie płyn-
nym do ubytku, a następnie pozostawić do zastygnięcia.
Podczas twardnienia amalgamat powiększa też nieco swoją
objętość i trwale umocowuje się w dziurze, mechanicznie
scalając się z zębem. Wypełnienia amalgamatowe były
znacznie lepsze niż ich ołowiane i cynowe odpowiedniki,
które okazały się zbyt miękkie i nietrwałe. Nie dało się ich
też wprowadzić do ubytku bez solidnego podgrzania, co
sprawiało pacjentowi niewyobrażalny ból.
Sto pięćdziesiąt lat po wprowadzeniu amalgamatu do
użytku, otrzymałem swoją pierwszą plombę z tego mate-
riału. Wciąż ją mam i mogę namacać językiem jej śliską,
gładką powierzchnię. Dzięki wypełnieniu przestałem być
psychofizycznie zmaltretowanym dzieckiem, tylko znów
zacząłem brykać i wszystkich irytować. Od tamtego mo-
mentu miałem jeszcze osiem wypełnień – pierwsze cztery z
amalgamatu, cztery późniejsze z kompozytów bazujących
na żywicach. Plomby kompozytowe składają się z mocne-
go, przezroczystego plastiku oraz krzemionkowego prosz-
ku, który nadaje im twardość i czyni odpornym na ściera-
nie, a przy tym lepiej pasuje do koloru zębów niż amalga-
mat. Wypełnienia te, podobnie jak amalgamatowe, wpro-
wadza się do zęba w stanie ciekłym. Gdy trafią na miejsce,
do ust pacjenta wkłada się małą, świecącą w ultrafiolecie
lampkę, która zapoczątkowuje reakcję chemiczną w żywicy
i doprowadza do niemal natychmiastowego zestalenia ma-
teriału. Inna nowoczesna metoda lecznicza polega na usu-
nięciu chorego zęba i zastąpieniu go repliką z porcelany
(lub cyrkonu). Taki sztuczny ząb jest nawet wytrzymalszy
niż wypełnienie kompozytowe i ma jeszcze bardziej natu-
ralny kolor. Gdyby nie wynaleziono tych stomatologicz-
nych biomateriałów, nie miałbym już zbyt wielu własnych
zębów.
Jest jeszcze jeden biomateriał, na którym polegam po
dziś dzień. Wprowadzono go do mojego ciała w 1999 roku,
gdy pracowałem w Nowym Meksyku. Jestem od niego za-
leżny wskutek wypadku na boisku do gry w piłkę halową.
Odebrałem podanie i zamierzałem wykonać szybki zwrot,
gdy raptem poczułem w kolanie ból, któremu towarzyszył
specyficzny trzask. Wydaje się dziwne, że można rozerwać
sobie kolano bez żadnego uderzenia, po prostu skręcając
nogę w stawie, ale tak się właśnie stało. Strzeliło jedno z
więzadeł podtrzymujących moje prawe kolano, tak zwane
przednie więzadło krzyżowe.
Więzadła to takie elastyczne taśmy w ciele. Wraz z mię-
śniami i mocującymi je do kości ścięgnami podtrzymują
nasze stawy i pozwalają nam się sprężyście poruszać. Do
ich zadań należy łączenie jednych kości z drugimi. Są wi-
skoelastyczne, to znaczy, że gdy się je rozciągnie, będą sta-
wiać opór, lecz gdy rozciągnięcie utrzyma się przez jakiś
czas, poddadzą mu się i wydłużą. To między innymi dlate-
go sportowcy wykonują ćwiczenia rozciągające – pragną
uelastycznić stawy przez wydłużenie więzadeł. Choć wię-
zadła pełnią w naszych stawach bardzo ważną funkcję, nie
są zaopatrywane w krew, więc gdy któreś z nich się ode-
rwie, praktycznie nie ma możliwości, by samo przyrosło z
powrotem na miejsce. Abym więc mógł dalej korzystać z
kolana, potrzebowałem części zamiennej.
Medycyna podchodzi do tego problemu na kilka sposo-
bów. Mój lekarz optował za tym, by z fragmentu mojego
własnego ścięgna podkolanowego wymodelować więzadło
krzyżowe. Jeśli zamierzałem jeszcze kiedyś grać w piłkę
albo jeździć na nartach, trzeba je było przymocować wkrę-
tami, by tkwiło mocno na swoim miejscu.
Nasze ciała są bardzo wybredne, jeśli chodzi o materia-
ły, które w nie wkładamy. Większość z nich zostaje odrzu-
cona, lecz tytan jest jednym z nielicznych metali, które są
tolerowane. Co więcej, ulega on osteointegracji, to znaczy
mocno zrasta się z żywą kością. To bardzo ważna cecha, je-
śli chcesz przymocować kawałek ścięgna do kości i mieć
pewność, że to mocowanie nie poluzuje się z biegiem czasu.
Po ponad dziesięciu latach moje wkręty wciąż są na miej-
scu. Tytan jest nie tylko wytrzymały, ale i obojętny che-
micznie – bardzo mało jest metali, które nie wchodzą w
żadne reakcje z tkankami ciała. Nawet stal nierdzewna nie
jest całkowicie odporna na warunki panujące w ciele, a im-
planty muszą zachować stan idealny. Dzięki powłoce z
tlenku tytanu tytanowe wkręty mogą przeżyć człowieka.
Mam nadzieję, że tak właśnie będzie w moim przypadku.
Tytan dobrze znosi wysoką temperaturę, więc zapewne
wkręty będą ostatnią rozpoznawalną częścią mojego ciała
po tym, jak umrę i zostanę skremowany. Mam nadzieję, że
gdy znów ujrzą świat, moi krewni potraktują je z szacun-
kiem, ponieważ gdyby nie one, nie mógłbym robić wielu
rzeczy, które tak bardzo lubię: biegać, grać w piłkę z rodzi-
ną, chodzić po górach. Tytanowe wkręty i lekarz przywró-
cili mi zdolność uprawiania sportu, za co mam u nich wiel-
ki dług.
Mama na spacerze z moim dziadkiem w 1982 roku

Póki co jednak jeszcze jakoś się trzymam i mam nadzieję


żyć w dobrym zdrowiu i kondycji przez kolejne pięćdziesiąt
lat. W tym celu z pewnością trzeba mnie będzie jeszcze nie-
raz odbudować. Rozwój techniki napełnia mnie otuchą, bo
choć jesteśmy jeszcze daleko od wynalazków rodem z seria-
lu o „człowieku wartym sześć milionów dolarów", przez
ostatnie cztery dekady dokonaliśmy niezwykłych odkryć
na tym polu.
Oto zdjęcie mojego dziadka, który zmarł w wieku dzie-
więćdziesięciu ośmiu lat. Do końca swego długiego życia
był aktywny umysłowo i chodził, aczkolwiek o lasce. Nie
każdy ma tyle szczęścia. Dziadek zresztą również borykał
się z wieloma problemami zdrowotnymi i stracił wiele cen-
tymetrów wzrostu. Czy taka degeneracja jest nieunikniona,
czy też w przyszłości będziemy potrafili pokonać najwięk-
sze wyzwania starości i odbudować ludzkie ciało? Czy
nowe technologie opracowywane dziś w biomedycznych
laboratoriach badawczych pozwolą mi dożyć dziewięćdzie-
siątego ósmego roku życia i wciąż chodzić, biegać, a nawet
jeździć na nartach równie sprawnie jak w wieku lat czter-
dziestu trzech?
Spośród części ciała odpowiadających za zdolności ru-
chowe, mięśnie czy nawet więzadła wcale nie zużywają się
jako pierwsze (cóż, miałem pecha). Najszybciej degenerują
się wewnętrzne powierzchnie stawów, zwłaszcza kolano-
wych i biodrowych, które są złożonymi mechanizmami
przenoszącymi duże obciążenia. Stawy łokciowe, barkowe i
palców także szybko się poddają. Taka mechaniczna erozja
skutkuje bólem i rozwojem choroby zwyrodnieniowej.
Bywa, że pojawia się reumatoidalne zapalenie stawów, w
przebiegu którego układ odpornościowy człowieka atakuje
stawy, co daje podobne objawy. Nieważne jednak, czy two-
je stawy same uległy zniszczeniu, czy im w tym pomogłeś,
uprawiając sport lub rozbijając się samochodem – gdy two-
je biodro, kolano, łokieć czy jakikolwiek inny staw stracą
zdolność ruchu, nie pomoże im żaden wypoczynek ani
unieruchomienie. W przeciwieństwie do innych partii ko-
ści, wewnętrzne powierzchnie stawów nie zrastają się sa-
moczynnie. Jest tak dlatego, że nie są zrobione z tej samej
materii.
Już od pewnego czasu w użyciu są protezy stawu bio-
drowego. Pierwszą próbę zastąpienia tej części ciała podjęto
w 1891 roku. Użyto wówczas kości słoniowej, dziś jednak
stosuje się raczej tytan i ceramikę. Wprowadzenie tego ro-
dzaju protez okazało się wielkim sukcesem, głównie dlate-
go, że staw zbudowany jest w dość prosty sposób: to poje-
dynczy mechanizm oparty na panewce i kulce, który po-
zwala obracać się nogom w różne strony (większość tych
ruchów jest zupełnie nienaturalna, o czym może się prze-
konać każdy, kto uprawiał jogę). Istnieje nawet społeczny
obrzęd, którego uczestnicy popisują się umiejętnością po-
ruszania biodrami, zwany tańcem disco.
Nasze biodra kształtują się w życiu płodowym. Na
szczycie kości udowej embrionu wyrasta „kulka" – głowa
kości – która idealnie pasuje do panewki w miednicy. Od
tego momentu te dwie kości rosną w jednakowym tempie,
tak by staw zachowywał odpowiednią wielkość w toku roz-
woju. Powierzchnia tych kości (podobnie jak wszystkich
innych) jest jednak dość szorstka, więc w panewce oraz w
punktach styku kości wyrasta specjalna tkanka zwana
chrząstką. Zapewnia ona gładkie połączenie między pa-
newkami i działa jak amortyzator. Konstrukcję stawu pod-
trzymują więzadła, mięśnie i ścięgna, które ograniczają
jego ruchomość, dzięki czemu rzepka nie wypada, gdy bie-
gasz, skaczesz albo nawet tańczysz jive'a. Kiedy dopada cię
artretyzm, chrząstka ulega uszkodzeniu i już się nie regene-
ruje.
Odbudowa biodra polega więc na odpiłowaniu głowy
kości udowej i zastąpieniu jej tytanowym odpowiednikiem.
Nowa, dopasowana do sztucznej głowy panewka, zostaje
wywiercona w miednicy i wyłożona polietylenem o wyso-
kiej gęstości, który zastępuje chrząstkę. Protezy takie za-
pewniają pełną ruchomość stawu i są w stanie przetrwać
dziesiątki lat – trzeba je wymieniać tylko w przypadku zu-
życia polietylenowej wyściółki. Najnowsze wersje sztucz-
nych bioder mają tak dobrze dopasowane elementy, że wy-
ściółka przestaje być potrzebna. Na razie jednak nie wiado-
mo jeszcze, czy będą działać dłużej niż klasyczne – być może
trące o siebie metale (lub, w najnowszych wersjach, ele-
menty ceramiczne) nastręczać będą jakichś nowych pro-
blemów materiałowych. Tak czy inaczej, wstawianie pro-
tez biodrowych to dziś dość rozpowszechniony sposób le-
czenia, który pomógł milionom ludzi w podeszłym wieku
odzyskać możliwość ruchu.
Odbudowa kolana wygląda podobnie, z tym wyjątkiem,
że kolano jest trochę bardziej skomplikowanym mechani-
zmem niż biodro. Nie jest zbudowane jak kulka w panew-
kach, a jednak musi umożliwiać zarówno ruch zginający,
jak i obrotowy. Następnym razem, gdy będziesz siedzieć w
kawiarni, nie mając do roboty nic lepszego niż oglądanie
przechodniów, przyjrzyj się, jak ludzie chodzą. Najpierw
wysuwają do przodu kolano, a gdy znajdzie się ponad
punktem, w którym zamierzają postawić stopę, opuszczają
nogę. Gdy stopa trafia w wybrane miejsce, jej położenie
musi się dopasować do nierówności terenowych, a więc
skręca się lub przechyla, co pociąga za sobą złożone stabili-
zujące ruchy kolana. Bieganie obciąża kolano w jeszcze
większym stopniu, ponieważ musi się ono poruszać, będąc
jednocześnie rytmicznie zgniatane. Spróbuj chodzić, nie
zginając kolan, a zobaczysz, jak ważny jest ten staw dla
twoich zdolności ruchowych.
Wizja całkowitej wymiany stawów kolanowych i bio-
drowych w ciągu najbliższych dziesięciu czy dwudziestu
lat wydaje mi się dość przerażająca, aczkolwiek jeśli moja
zdolność ruchu będzie zależeć od operacji, to się na nią zde-
cyduję. Jednak dziesięć lat w medycynie i badaniach mate-
riałowych to szmat czasu. Obecnie trwają badania, dzięki
którym uniknę być może skalpela, ponieważ moja chrząst-
ka stawowa sama się zregeneruje.
Chrząstka to skomplikowany materiał organiczny. Po-
dobnie jak żel, ma wewnętrzny szkielet z włókien – w tym
wypadku jest to kolagen. (Substancja ta, molekularny ku-
zyn żelatyny, to najpowszechniej występujący w naszym
organizmie rodzaj białka. Dzięki niemu skóra i inne tkanki
są elastyczne i jędrne. To dlatego na kremach przeciw-
zmarszczkowych często pojawia się informacja, że zawiera-
ją kolagen). Jednak w przeciwieństwie do żelu, szkielet ten
składa się z żywych komórek, które go odtwarzają i konser-
wują. To tak zwane komórki chrząstkotwórcze, czyli chon-
droblasty. Obecnie możliwe jest namnażanie chondrobla-
stów z komórek macierzystych pacjenta. Nie wystarczy
jednak po prostu wstrzyknąć je do stawu, by naprawić
uszkodzenia chrząstki, ponieważ komórki te nie potrafią
przetrwać poza swoim własnym specyficznym środowi-
skiem życiowym, jakim jest kolagenowy szkielet. Byłoby to
tak, jakby próbować skolonizować Księżyc, posyłając tam
grupę londyńczyków: bez infrastruktury w postaci miasta
byliby zupełnie bezsilni.
Aby zabieg się udał, trzeba stworzyć tymczasową struk-
turę, która będzie w ogólnym zarysie podobna do struktury
chrząstki. Wprowadzenie chondroblastów do takiego rusz-
towania, jak się je nazywa, pozwala im wzrastać, dzielić się
i namnażać. Mają dzięki temu czas i miejsce, by odbudować
swoje środowisko życiowe i tym samym zrekonstruować
chrząstkę. Co ważne, komórki same pochłaniają tymczaso-
we rusztowanie lub jest ono tak skonstruowane, że roz-
puszcza się, gdy komórki kończą odtwarzać swoje środowi-
sko, i w rezultacie w kolanie lub biodrze powstaje nowa,
nienaruszona chrząstka.
Pomysł rekonstrukcji tkanki chrzęstnej przy użyciu ta-
kiego rusztowania może się wydawać fantastyczny, lecz ta-
kie zabiegi naprawdę się przeprowadza. Metodę tę wyna-
lazł w latach sześćdziesiątych profesor Larry Hench. Pe-
wien pułkownik poprosił go o opracowanie metody regene-
racji kości weteranów wojny wietnamskiej, których inaczej
czekałaby amputacja kończyn. „Ratujemy życie, ale nie po-
trafimy ratować kończyn. Musimy wynaleźć nowe mate-
riały, których ciało nie będzie odrzucać" – powiedział.
Hench i inni szukali tworzyw zdolnych zastąpić kość i od-
kryli minerał zwany hydroksyapatytem, który występuje
w ciele i bardzo mocno wiąże się z kością. Po wielu ekspery-
mentach odkryli, że gdy materiałowi temu nada się postać
spieku, nabiera niezwykłych właściwości.
Takie bioaktywne szkło jest porowate i ma mikroskopij-
ne kanaliki. Komórki kostne zwane osteoblastami chętnie
je zajmują, po stworzeniu nowej kości zaś doprowadzają do
rozpadu otaczającego je bioszkła, jakby je zjadały.
Taka inżynieria tkankowa okazała się bardzo skuteczna
i dziś korzysta się z jej osiągnięć podczas wykonywania
przeszczepów kostnych i rekonstruowania kości twarzy.
Technologii tej nie stosuje się na tych partiach szkieletu,
które muszą wytrzymywać duże obciążenia, ponieważ od-
budowa tkanki trwa dość długo, a samo rusztowanie nie
jest na tyle wytrzymałe, by znosić duże obciążenia, zanim
dobiegnie ona końca. Obecnie, w celu odtwarzania więk-
szych struktur, hoduje się je w laboratorium, ponieważ
konstruowanie rusztowania może odbywać się także poza
obrębem ciała. Komórki umieszcza się w bioreaktorze,
gdzie zapewnia się im odpowiednią temperaturę, wilgot-
ność i substancje odżywcze. Sukcesy na tym polu otwierają
perspektywę hodowania w pełni funkcjonalnych zapaso-
wych części ciała. Pierwsze kroki w tym kierunku już po-
czyniono – w laboratorium udało się wyhodować ludzką
tchawicę.

Rusztowanie z materiału przypominającego organiczne szkło


z rosnącymi w nim komórkami.
Projekt zaczął się od zrekrutowania chorego na raka
tchawicy pacjenta, u którego organ ten trzeba było usunąć.
Bez protezy pacjent byłby do końca życia uzależniony od
mechanicznych urządzeń do oddychania. Najpierw prze-
świetlono go za pomocą tomografu. Tomografii używa się
między innymi w celu wykrywania guzów w mózgu i in-
nych organach, lecz w tym wypadku wykorzystano ją do
stworzenia trójwymiarowego obrazu tchawicy pacjenta.
Obraz ten wprowadzono następnie do drukarki 3D, nowa-
torskiego urządzenia zdolnego tworzyć przedmioty na pod-
stawie informacji cyfrowej. Jego działanie przypomina kla-
syczny druk, tyle że zamiast zostawiania kropek tuszu na
papierze, głowica drukarki odkłada kolejne warstwy two-
rzywa, stopniowo budując żądany obiekt. Technika ta po-
zwala dziś na konstruowanie nie tylko prostych przedmio-
tów, takich jak kubki czy butelki, lecz także tych skompli-
kowanych i posiadających ruchome części, takich jak za-
wiasy i silniki. Obecnie drukować można przy użyciu mnó-
stwa różnych substancji, w tym metali, szkła i tworzyw
sztucznych. Za pomocą drukarki 3D profesor Alex Seifalian
i jego zespół stworzyli wierną kopię tchawicy pacjenta,
używając specjalnego, opracowanego przez nich materiału
nadającego się do produkcji rusztowania dla komórek ma-
cierzystych.
Zadaniem „dorosłych" komórek macierzystych jest od-
nawianie naszych tkanek. Każdy rodzaj komórek ma odpo-
wiadającą mu odmianę komórek macierzystych. Te, które
biorą udział w odbudowie kości, nazywa się mezenchymal-
nymi komórkami macierzystymi – i to właśnie ten ich ro-
dzaj pozyskano ze szpiku pacjenta. Następnie wprowadzo-
no je do skonstruowanego wcześniej rusztowania, a całość
umieszczono w bioreaktorze. Komórki mezenchymalne za-
częły się przekształcać w cały wachlarz innych komórek, w
tym w chrząstkę, tworząc żywe, samowystarczalne środo-
wisko komórkowe i jednocześnie rozmontowując podtrzy-
mujące je rusztowanie. Gdy procesy te dobiegły końca, w
bioreaktorze spoczywała nowa tchawica.
Technika ta ma jedną wielką zaletę – wykorzystuje ko-
mórki własne pacjenta, toteż implant staje się częścią jego
ciała. Pacjent nie musi przyjmować mających poważne
skutki uboczne leków immunosupresyjnych, aby ciało nie
odrzuciło przeszczepu. (Ich zażywanie pozwala na przyjęcie
się implantu, lecz zarazem sprawia, że pacjent staje się po-
datny na infekcje oraz zakażenia pasożytnicze). Aby jednak
terapia była skuteczna, organizm musi zacząć zaopatrywać
tchawicę w krew, i obecnie nie wiadomo jeszcze, jak dobrze
będzie sobie z tym radził. Środowisko komórkowe musi po-
nadto zachowywać stabilność, by tchawica nie uległa de-
formacji, a pacjent mógł przez nią swobodnie oddychać.
Problemów nastręcza także sterylizacja. Polimery, z któ-
rych wydrukowano rusztowanie, są delikatne i wrażliwe
na wysoką temperaturę, w jakiej przebiega tradycyjny pro-
ces wyjaławiania. Pomimo wszystkich tych wyzwań, 7 lip-
ca 2011 roku wykonano pierwszy przeszczep tchawicy wy-
hodowanej z komórek macierzystych pacjenta.
Sukces tej technologii przyspieszył badania mające na
celu opracowanie nowych materiałów do produkcji ruszto-
wań. Tchawica musi być funkcjonalna mechanicznie i wy-
tworzyć sobie system zaopatrzenia w krew, aby nie ob-
umrzeć z biegiem czasu, lecz nie jest narządem pełniącym
funkcje regulacyjne. Kolejnym wyzwaniem będzie wyho-
dowanie wątroby, nerek, a nawet serca. Obecnie, jeśli straci
się funkcję któregoś z tych kluczowych organów, jedyną
szansę powrotu do pełni zdrowia daje przeszczep. Aby był
on możliwy, trzeba znaleźć dawcę, którego narządy będą
zdrowe i biologicznie dopasowane do organizmu pacjenta.
Konieczne jest także dożywotnie zażywanie leków, by orga-
nizm nie odrzucił przeszczepu. Ponieważ jednak w więk-
szości takich przypadków tylko transplantacja daje nadzie-
ję na uzdrowienie pacjenta i przywrócenie mu zdolności
niezależnego funkcjonowania, na narządy jest ogromny
popyt.
Rusztowanie tchawicy wykonane przez zespół
profesora Seifaliana z wprowadzonymi
komórkami macierzystymi, przygotowane do
przeszczepu.
Chroniczny niedobór organów rodzi trojakie skutki. Po
pierwsze, pacjenci, których wątroba lub nerki nie funkcjo-
nują, muszą się znajdować pod dożywotnią opieką medycz-
ną, która jest bardzo droga i odbiera choremu swobodę ży-
cia. Po drugie, często zdarza się, że osoby czekające w kolej-
ce na przeszczep serca umierają, zanim pojawi się odpo-
wiedni dla nich narząd. Po trzecie wreszcie, kwitnie czarny
rynek organów, przez co ludzie ubodzy – zwłaszcza miesz-
kańcy krajów rozwijających się – znajdują się pod coraz
większą presją, by sprzedawać własne narządy. Praktykę tę
wielokrotnie udokumentowano. Ostatnie badanie na ten
temat przeprowadzono na Michigan State University i wy-
nika z niego, że trzydzieści trzy osoby z Bangladeszu, które
zdecydowały się sprzedać nerkę, nie otrzymały obiecanych
pieniędzy i borykają się z poważnymi problemami zdro-
wotnymi. Handel narządami polega najczęściej na przewie-
zieniu dawcy do innego kraju i przeprowadzeniu zabiegu w
prywatnej klinice, w której na organ czeka bogaty biorca.
Średnia cena nerki to tysiąc dwieście dolarów.
Problemy te będą narastać, jeśli nie zostaną opracowa-
ne terapie, którymi można by zastąpić transplantację. Inży-
nieria tkankowa z użyciem rusztowań z biomateriałów
daje obecnie największe nadzieje. Stoją przed nią ogromne
wyzwania. Narządy wewnętrzne mają skomplikowaną
strukturę i zwykle składają się z wielu różnych rodzajów
komórek, które współdziałają z sobą, aby organ mógł po-
prawnie funkcjonować. Wątroba i nerki muszą być nie tyl-
ko zaopatrywane w krew, lecz także połączone z głównymi
arteriami. Serce nastręcza szczególnych kłopotów, ponie-
waż jest tylko jedno i jeśli przestaje funkcjonować, umiera-
my. Opracowano różne rodzaje sztucznych serc, lecz póki
co rekord długości życia pacjentów po wszczepieniu sztucz-
nego serca wynosi rok.
Niewykluczone, że drukowanie przestrzenne odegra za-
sadniczą rolę w technologiach projektowania nowych or-
ganów. Drukarki 3D już dziś mają szerokie zastosowanie w
tworzeniu implantów dentystycznych, w 2012 roku zaś
wydrukowano sztuczny implant żuchwy dla osiemdziesię-
ciotrzyletniej kobiety. Wykonano go z tytanu, lecz druko-
wanie rusztowań pod komórki, które zamienią się w orga-
nizmie pacjenta w kość, także niebawem będzie możliwe.
Wydaje się, że dysponujemy już wszystkimi elementa-
mi do stworzenia technologii, która pozwoli nam na kom-
pletne przebudowanie najważniejszych narządów ludzkie-
go ciała. Być może w wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat
będę miał nowe serce, kilka wymienionych narządów i
nowe stawy, dzięki którym będę zdrowy i wysportowany.
Sądzę, że nie jest to nazbyt fantastyczna wizja. Ale czy będę
jak „człowiek wart sześć milionów dolarów" – „lepszy, sil-
niejszy, szybszy"?

Sztuczny implant żuchwy wydrukowany na drukarce 3D.


Trudno przewidzieć, lecz odpowiedź zapewne brzmi:
nie. Starzejemy się nie dlatego, że starzeją się nasze komór-
ki, lecz systemy ich wytwarzania. Proces starzenia się przy-
pomina grę w głuchy telefon: każda kolejna generacja ko-
mórek niedokładnie odbudowuje odziedziczoną tkankę,
przez co mnożą się wady i niedoskonałości. Moja skóra nie
starzeje się dlatego, że tworzące ją komórki mają czterdzie-
ści trzy lata – nie są tak stare, gdyż nieustannie zastępują je
nowe komórki powstałe z dorosłych komórek macierzy-
stych – lecz dlatego, że z biegiem czasu w strukturze mojej
skóry pojawia się coraz więcej błędów i niedoskonałości,
które są przekazywane kolejnym pokoleniom komórek. Po-
wstają plamy, skóra staje się cieńsza, pojawiają się
zmarszczki. Wady te będą przekazywane dalej.
Podobnie rzecz wygląda w przypadku układu krążenia.
Jego choroby odpowiadają za niemal jedną trzecią zgonów
w Wielkiej Brytanii i są najczęstszym powodem śmierci. In-
nymi słowy, najprawdopodobniej umrę na atak serca lub
udar. Jest to, ogólnie rzecz biorąc, mechaniczna niewydol-
ność układu krążenia, czyli zasilającego mój organizm sys-
temu, na który składają się serce, płuca, tętnice i żyły. Lecz
choć chirurdzy potrafią już dziś bardzo sprawnie go
uszczelniać i przetykać, wymieniać fragmenty orurowania,
a nawet zastępować niektóre podzespoły przeszczepami
(lub sztucznie wyhodowanymi implantami), to jednak cały
system z biegiem lat mocno się zużywa. Dziewięćdziesię-
cioośmioletni układ krwionośny jest w znacznym stopniu
zagrożony awarią. W dającej się przewidzieć przyszłości
jego całkowita wymiana wydaje się zupełnie niemożliwa.
Tak więc, choć będziemy coraz sprawniej hodować i
wymieniać części ciała, połączenia między różnymi narzą-
dami i tysiącami rozmaitych układów, na których opiera
się nasze ciało, wciąż będą podatne na obniżające ich wy-
dajność defekty. Wciąż będziemy się starzeć.
Syntetyczne implanty mogą w radykalny sposób roz-
wiązać problem przedwczesnej degeneracji niektórych czę-
ści ciała, lecz nie rozwiązują ostatecznego problemu (jeśli
tak można go nazwać), jakim jest śmierć – zapewniają jedy-
nie lepsze życie. Już dziś opracowuje się sztuczne kończyny,
które mają zastąpić te utracone w wyniku amputacji. Urzą-
dzenia elektromechaniczne odbierają impulsy nerwowe
kierowane z mózgu do brakującej części ciała i przekładają
je na ruchy sztucznych rąk czy nóg. Ta sama technologia
wspomaga osoby sparaliżowane od szyi w dół – dzięki niej
mogą poruszać kończynami robota, zyskując odrobinę nie-
zależności. Choć metody te rozwija się z myślą o niepełno-
sprawnych lub sparaliżowanych, można ich także użyć, by
wspomóc tych, którzy stracili zdolność ruchu wskutek sta-
rości.
To inna wizja przyszłości niż ta, którą zapowiada inży-
nieria tkankowa. Rozwój bioniki sprawi, że nasza mobil-
ność i interakcje ze światem w coraz większym stopniu
będą się odbywać za pośrednictwem syntetycznych i elek-
tronicznych podzespołów. Technologia taka, ukazana w
The Six Million Dollar Man, uczyniła bohatera „lepszym, sil-
niejszym, szybszym”. W przeliczeniu na dzisiejszą wartość
dolara byłoby to nie sześć, a trzydzieści pięć milionów. Ta
kwota, choć fikcyjna, podkreśla fakt, że technologie prze-
dłużające życie są bardzo drogie. Metody pozwalające dożyć
setki w zdrowiu i pełnej sprawności będą zapewne dużo
kosztować. Kto za to zapłaci? Czy staną się luksusem dla
nielicznych? Czy tylko ludzie bogaci będą grać w tenisa w
wieku dziewięćdziesięciu ośmiu lat, cała reszta zaś skończy
w wózkach inwalidzkich? A może terapię taką spłacimy, po
prostu dłużej pracując – nawet do osiemdziesiątki lub dzie-
więćdziesiąta? Podoba mi się wizja długiego życia dzięki
technice, lecz jeśli kwota trzydziestu pięciu milionów dola-
rów jest choćby zbliżona do realnej wartości takiego wspo-
magania, większość z nas nie będzie mogła sobie na nie po-
zwolić, niezależnie od stażu pracy.
Wszystko wskazuje na to, że uda mi się dożyć dziewięć-
dziesiątych ósmych urodzin. Czy stanę się skurczonym, po-
ruszającym się o lasce staruszkiem jak mój dziadek, czy
będę wraz z wnukami grać w tenisa i piłkę, zależeć będzie w
równej mierze od postępów w badaniach biomateriało-
wych, jak polityki zdrowotnej. Mam jednak nadzieję, że wi-
zja z serialowej piosenki, którą śpiewaliśmy z braćmi wiele
lat temu – „odbudujemy go, będzie lepszy, silniejszy, szyb-
szy" faktycznie się spełni. Nie pogniewałbym się na odro-
binkę nieśmiertelności.
PODSUMOWANIE
PODSUMOWANIE

W książce tej, zaglądając w głąb materialnego świata, stara-


łem się pokazać, że choć otaczające nas rzeczy wydają się na
pierwszy rzut oka po prostu kawałkami kolorowej materii,
w rzeczywistości są czymś więcej. To skomplikowane
struktury, które powstały w odpowiedzi na życiowe ko-
nieczności, na przykład posiadania schronienia i ubrania,
oraz abyśmy mogli spełniać pragnienia takie jak ochota na
czekoladę czy obejrzenie filmu. By stworzyć te struktury,
musieliśmy dokonać czegoś niezwykłego – opanować ich
złożoną budowę wewnętrzną. Ten sposób poznawania
świata nazywa się materiałoznawstwem lub badaniami
materiałowymi i liczy tysiące lat. Jest nie mniej istotny i w
nie mniejszym stopniu wyraża ludzkie dążenia niż muzy-
ka, sztuka, film, literatura lub inne dyscypliny naukowe,
lecz rzadziej się o niej słyszy. W ostatnim rozdziale książki
pragnę szerzej opisać język badań materiałowych, chcę bo-
wiem przedstawić pewną ogólną koncepcję, na której zasa-
dza się ta dyscyplina i która dotyczy wszystkich materia-
łów, a nie tylko tych szczegółowo omówionych w kolej-
nych rozdziałach tej książki.
Koncepcja ta zakłada, że choć dany materiał może wy-
dawać się lity i jednorodny, jest to złudzenie. Materiały są
w rzeczywistości złożone z wielu różnych części widocz-
nych w różnych skalach. Pod względem strukturalnym
każde tworzywo przypomina rosyjską matrioszkę – składa
się z licznych, zagnieżdżonych jedna w drugiej struktur, z
których prawie wszystkie są niewidzialne gołym okiem.
Każda kolejna jest mniejsza od poprzedniej i idealnie do niej
dopasowana. Taka hierarchiczna architektura nadaje wy-
jątkową tożsamość nie tylko każdemu materiałowi, lecz
także – w bardzo konkretnym sensie – nam samym.
Jedną z podstawowych struktur materii jest atom, ale
nie tylko on się liczy. W większej skali istotne są również
dyslokacje, kryształy, włókna, rusztowania, żele i pianki,
by wymienić tylko struktury omówione w książce. Rozpa-
trywane odrębnie, są jak bohaterowie powieści, z których
każdy wnosi do niej coś od siebie. Czasem jeden zaczyna do-
minować w fabule, lecz dopiero połączenie tych wątków
wyjaśnia, dlaczego materiał zachowuje się tak, a nie ina-
czej. Jak zobaczyliśmy, łyżka ze stali nierdzewnej nie ma
smaku, ponieważ atomy chromu w jej kryształach reagują
z zawartym w powietrzu tlenem, tworząc na jej powierzch-
ni niewidzialną barierę ochronną z tlenku chromu. Nawet
jeśli się ją zarysuje, bariera ta odtworzy się szybciej, niż
zdoła pojawić się rdza. To dlatego nasze pokolenie jako
pierwsze nie musi smakować własnych sztućców. Tego ro-
dzaju wyjaśnienia, wywiedzione z zachowania cząsteczek,
są bardzo ciekawe, ale na przykład w wypadku sztućców
opisują tylko jedną ich właściwość – brak smaku. Aby w
pełni zrozumieć, dlaczego stal ma takie, a nie inne cechy,
trzeba poznać wszystkie struktury, z których się składa.
Kiedy przyglądamy się materiałom w ten właśnie spo-
sób, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że wszystkie one
mają pewną wspólną grupę struktur. (Najprostszy przy-
kład: wszystkie materiały składają się z atomów). Wkrótce
odkrywamy, że metale mają dużo cech wspólnych z two-
rzywami sztucznymi, które z kolei dzielą pewne cechy ze
skórą, czekoladą i innymi materiałami. Aby unaocznić
związki między nimi wszystkimi, musielibyśmy stworzyć
mapę tej matrioszkowej architektury materiałów. Nie była-
by to jednak klasyczna mapa, ukazująca zróżnicowanie te-
renu w jednej określonej skali, lecz taka, która umożliwia
oglądanie obiektów w różnych skalach i pozwala wejrzeć w
wewnętrzną strukturę materiałów.
Zacznijmy od podstawowych składników – atomów.
Atomy są około dziesięć miliardów razy mniejsze od nas,
przez co struktury w skali atomowej pozostają dla nas nie-
widzialne. W przyrodzie istnieją dziewięćdziesiąt cztery ro-
dzaje atomów, lecz osiem spośród nich – żelazo, tlen,
krzem, magnez, siarka, nikiel, wapń i aluminium – tworzy
98,8 procent masy Ziemi. Cała reszta, w tym węgiel, to,
technicznie rzecz biorąc, pierwiastki śladowe. Dysponuje-
my technologią pozwalającą nam przekształcić bardziej po-
pularne pierwiastki w niektóre z tych rzadkich, lecz po-
trzebny jest do tego reaktor atomowy, który kosztuje wię-
cej niż przemysłowy proces wydobycia minerałów, a w do-
datku wytwarza odpady radioaktywne. To właśnie dlatego
w XXI wieku złoto wciąż jest drogie. Gdyby zebrać całe zło-
to wydobyte w dziejach ludzkości, zmieściłoby się ono w
sporym podmiejskim domu. Jednak to, że niektóre rodzaje
bardzo użytecznych z technicznego punktu widzenia ato-
mów – na przykład neodym lub platyna – występują na na-
szej planecie bardzo rzadko, nie musi stanowić większego
problemu, ponieważ materiału nie definiuje wyłącznie jego
skład atomowy. Wiemy obecnie, że różnica między twar-
dym, przezroczystym diamentem i miękkim, czarnym gra-
fitem nie ma nic wspólnego z rodzajem pierwiastka, któ-
rym w obu przypadkach jest węgiel. Polega ona na układzie
atomów – gdy posiadają strukturę sześcianów, mają zupeł-
nie inne właściwości materiałowe, niż gdy tworzą warstwy
złożone z heksagonów. Struktury te nie mają arbitralnego
charakteru, to znaczy, nie można stworzyć sobie dowolnej
struktury – ich budową rządzą zasady mechaniki kwanto-
wej, zgodnie z którymi atom nie jest pojedynczą cząstką,
lecz efektem wielu fal prawdopodobieństwa. (To dlatego
same atomy – nie tylko ich związane z sobą grupy – można
traktować jak struktury). Niektóre struktury kwantowe
wytwarzają zdolne do swobodnego ruchu elektrony, co
sprawia, że materiał przewodzi prąd. Posiadający taką
strukturę grafit jest dobrym przewodnikiem. Takie same,
lecz inaczej ustrukturyzowane atomy diamentu nie pozwa-
lają elektronom na swobodne wędrowanie przez wnętrze
kryształu, przez co diament nie przewodzi prądu. Z tego sa-
mego powodu jest przezroczysty.
Dzięki tym alchemicznym czarom nawet z bardzo ogra-
niczonego zestawu składników atomowych można stwo-
rzyć materiały o zupełnie różnych właściwościach. Do-
brym tego przykładem są nasze ciała – składamy się głów-
nie z węgla, wodoru, tlenu i azotu, a mimo to dzięki pew-
nym subtelnościom struktury molekularnej tych pier-
wiastków oraz szczypcie minerałów, takich jak wapń i po-
tas, powstaje mnóstwo różnorodnych biomateriałów –
włosy, kość, skóra i tym podobne. Trudno przecenić tech-
nologiczne, a także filozoficzne implikacje stwierdzenia, że
znajomość składu chemicznego danej rzeczy nie wystarczy
do jej zrozumienia. Na założeniu tym opiera się współcze-
sny świat.
A zatem, by zrobić jakiś materiał, musimy połączyć z
sobą atomy. Jeśli zbierzemy ich sto lub odrobinę więcej, po-
wstanie nanostruktura. „Nano" oznacza „jedna miliardo-
wa". W świecie oglądanym w nanoskali wszystko jest więc
około miliarda razy mniejsze od nas. To skala makroczą-
stek, w której dziesiątki i setki atomów łączą się, tworząc
znacznie większe struktury, takie jak białka i tłuszcze obec-
ne w naszych ciałach. Są to również cząstki składające się
na tworzywa sztuczne – na przykład azotan celulozy uży-
wany do ich wyrobu lub usuwana z drewna podczas pro-
dukcji papieru lignina. W tej skali otworki w strukturze
tworzą drobną piankę, taką jak aerożel.
Wszystkie te struktury występują w tej książce pod róż-
nymi postaciami, lecz mają wspólną cechę – objawiają swo-
je specyficzne właściwości w nanoskali i to właśnie na tym
poziomie trzeba nimi manipulować, aby wpłynąć na wła-
ściwości materiału. Ludzkość robi to od tysięcy lat, lecz nie-
bezpośrednio – przy użyciu chemii lub metalurgii i kowal-
skiego pieca. Gdy kowal uderza w kawałek żelaza, zmienia
kryształy metalu w jego wnętrzu przez „nukleację" istnieją-
cych w nanoskali dyslokacji – innymi słowy, powoduje
przemieszczenie atomów z jednej strony kryształu na dru-
gą z prędkością dźwięku. Oczywiście nie jesteśmy w stanie
zaobserwować zjawisk zachodzących w tak małej skali. Wi-
dzimy po prostu, że metal zmienia kształt, i to dlatego wy-
daje nam się, że jego kawałek to lita masa – jeszcze do nie-
dawna nie rozumieliśmy skomplikowanej mechaniki
kryształu.
Nanotechnologia stała się dziś modnym pojęciem, po-
nieważ obecnie dysponujemy mikroskopami i innymi na-
rzędziami umożliwiającymi bezpośrednią manipulację
strukturą w nanoskali. Dzięki nim potrafimy tworzyć sze-
roki wachlarz nanostruktur, które potrafią zbierać światło i
przechowywać je w postaci elektryczności, świecić, a na-
wet wykrywać zapachy. Możliwości wydają się nieograni-
czone. Co jednak szczególnie ciekawe, wiele struktur mate-
riałów w nanoskali powstaje samoczynnie. Może się to wy-
dawać niesamowite, lecz jest w pełni zgodne z prawami fi-
zyki. Podstawowa różnica między silnikiem samochodo-
wym a nanosilnikiem polega na tym, że siły fizyczne, które
oddziałują na cząstki w nanoskali, na przykład oddziaływa-
nia elektrostatyczne i napięcia powierzchniowe, są bardzo
silne, podczas gdy siła grawitacji jest bardzo słaba. Tymcza-
sem w skali silnika samochodowego zdecydowanie najsil-
niejszą działającą na różne jego elementy siłą jest właśnie
grawitacja Ziemi. W rezultacie nanomaszyny można pro-
jektować tak, by same się montowały, wykorzystując elek-
trostatyczność i napięcie powierzchniowe (w ten sam spo-
sób mogą się również same reperować). Sporo takiej mole-
kularnej maszynerii funkcjonuje już w komórkach, które
potrafią same podtrzymywać własną integralność, podczas
gdy w ludzkiej skali potrzebujemy do tego celu mięśni albo
kleju.
Nanostruktury także są stanowczo za małe, by dało się
je zobaczyć czy nawet wyczuć dotykiem, więc aby włączyć
je w skład przedmiotu, na który możemy bezpośrednio od-
działywać, musimy je najpierw zebrać i połączyć w struk-
tury mikroskopowe. Choć te ostatnie są od dziesięciu do
stu razy większe od nanostruktur, wciąż nie sposób ich do-
strzec gołym okiem. W tej skali działa jeden z największych
sukcesów techniki XX wieku – krzemowy układ scalony,
czyli mechanizm napędowy świata elektroniki. Jest to zbiór
kryształów krzemu i elektronicznych przewodników, któ-
rych całe miliardy wchodzą w skład wielu otaczających nas
urządzeń. Odtwarzają muzykę, robią zdjęcia z wakacji i pio-
rą nam ubrania. Stanowią wykonany ludzką ręką odpo-
wiednik neuronów i istnieją w tej samej skali co jądra ko-
mórkowe. Co ciekawe, układy scalone nie zawierają żad-
nych ruchomych części, a przepływ informacji sterowany
jest wyłącznie poprzez wykorzystanie elektrycznych i ma-
gnetycznych właściwości materiału.
W tej skali istnieją również komórki biologiczne, krysz-
tały żelaza, włókna celulozy w papierze i fibryle betonu.
Inne niezwykłe dokonanie człowieka w tym rzędzie wielko-
ści to stworzenie mikrostruktury czekolady. Sześć rodza-
jów krystalicznych struktur masła kakaowego, z których
każda topi się w innej temperaturze, daje sześć różnych od-
mian czekolady. Kryształy cukru oraz pełne aromatycz-
nych, czekoladowych molekuł drobiny proszku kakaowego
również występują w tej skali. Manipulując tą mikrostruk-
turą, można dobrać pożądany smak i konsystencję czekola-
dy, co stanowi kwintesencję sztuki wytwarzania tego przy-
smaku.
W tej mikroskali badacze materiałowi zaczynają projek-
tować struktury pozwalające na kontrolowanie zachowa-
nia światła. Tak zwane metamateriały mają różne współ-
czynniki załamania światła, więc mogą odbijać je w dowol-
ny sposób. Powstała więc z nich pierwsza generacja powłok
zapewniających niewidzialność – kierują one światło wokół
obiektu w taki sposób, że pozostaje niewidoczny niezależ-
nie od kąta patrzenia.
W makroskali obserwujemy efekty generowane przez
struktury atomowe, nanostruktury i mikrostruktury. Za-
chodzące tam procesy plasują się na granicy tego, co potra-
fimy dostrzec gołym okiem. Dobrym przykładem takiej
makrostruktury jest ekran dotykowy smartfona. Wydaje
się gładki i pozbawiony detali, lecz gdy upuścisz na niego
kroplę wody, ta zadziała jak soczewka, pozwalając ci ujrzeć
wiele malutkich pikseli w kolorach czerwonym, zielonym i
niebieskim. Każdy z tych ciekłych kryształków można nie-
zależnie kontrolować, dzięki czemu w połączeniu mogą w
ludzkiej skali wyświetlać całe spektrum barw widzialnych.
Kryształki te da się włączać i wyłączać na tyle szybko, że
możliwe jest oglądanie filmów. Porcelana także jest do-
brym przykładem skutków zmian widocznych w makro-
skali różne rodzaje połączonych z sobą szklanych i krysta-
licznych struktur składają się na wytrzymały, gładki i wi-
zualnie zróżnicowany materiał.
W skali miniaturowej struktury atomowe, nano-, mi-
kro- i makrostruktury składają się na strukturę widoczną
gołym okiem. To skala nitki, włosa, igły i grubości linii liter
w czcionce tej książki. Gdy patrzysz na kawałek drewna i
przesuwasz palcem po jego włóknach, dostrzegasz i czujesz
wszystkie opisane wyżej struktury w skali miniaturowej.
To dzięki ich połączonym właściwościom drewno budzi
specyficzne doznania – jest lekkie, ciepłe i sztywne, choć
nie nazbyt twarde. W tej skali wytwarza się sznury, koce,
dywany czy – co bodaj najważniejsze – odzież. Wytrzyma-
łość, elastyczność i faktura tych materiałów są pochodną
właściwości wszystkich zawartych w nich struktur. Baweł-
niana nić może być na oko nie do odróżnienia od jedwabnej
nitki lub włókna Kevlaru, lecz detale tych materiałów
ukryte na poziomie atomowym, nano, mikro, makro i mini
sprawiają, że jeden z nich potrafi ochronić przed ciosem
noża, a inny jest niesłychanie gładki. W tej skali poznajemy
tworzywa zmysłem dotyku.
W końcu docieramy do skali ludzkiej, w której łączą się
wszystkie mniejsze skale. Rzeczy na tym poziomie możemy
trzymać w rękach, zamieszkiwać lub wkładać widelcem do
ust. To skala rzeźb i sztuki, rur hydraulicznych i sprzętów
kuchennych, klejnotów i cegieł na budowie. Materiały w tej
skali dają się rozpoznać na pierwszy rzut oka – to plastiko-
we rury, tuby z farbą olejną, sterty głazów, bochny chleba i
metalowe nity. Wyglądają jak bryły litej materii, lecz my
wiemy, że nimi nie są. Ponieważ jednak ukryty wymiar
tych rzeczy objawia się tylko w powiększeniu, dopiero w
XX wieku odkryliśmy wieloskalową architekturę otaczają-
cej nas materii. To ona odpowiada za to, że wszystkie meta-
le, choć wydają się do siebie podobne, zupełnie inaczej się
zachowują, lub że jedne tworzywa sztuczne są rozciągliwe i
miękkie, inne zaś twarde. To w niej należy szukać odpowie-
dzi na pytanie, w jaki sposób z piasku można zbudować
wieżowiec. Jej odkrycie jest jednym z najwspanialszych do-
konań materiałoznawstwa, ponieważ bardzo wiele wyja-
śnia.
Choć tworząc różne struktury w poszczególnych ska-
lach, potrafimy projektować nowe materiały, prawdziwym
wyzwaniem XXI wieku jest połączenie sztucznie wykona-
nych struktur we wszystkich wymiarach w jeden duży
przedmiot. Smartfony stanowią co prawda przykład inte-
gracji elektroniki w nanoskali z zaprojektowanym w ma-
kroskali ekranem dotykowym, lecz w obecnych czasach je-
steśmy coraz bliżej urzeczywistnienia wizji przedmiotów
całkowicie przenikniętych obwodami elektronicznymi na
podobieństwo układu nerwowego. Jeśli uda nam się ją zre-
alizować, pewnego dnia pomieszczenia, budynki, a może
nawet mosty będą mogły generować energię, przekazywać
ją tam, gdzie jest potrzebna, a nawet samodzielnie wykry-
wać uszkodzenia i się naprawiać. Jeżeli wydaje się, że to po-
mysł rodem z science fiction, weźcie pod uwagę fakt, że
dzisiejsze żywe materiały już to potrafią.
Ponieważ każda skala zawiera w sobie poprzednią, wraz
z wielkością obiektu rośnie jego złożoność. Oznacza to, że
świat cząsteczek subatomowych i mechaniki kwantowej,
którą często uważa się za najtrudniejszy dział fizyki, jest w
rzeczywistości znacznie mniej skomplikowany niż, po-
wiedzmy, petunia. Biolodzy i lekarze wiedzą o tym od daw-
na. W ich dyscyplinach metody empiryczne i eksperymen-
talne przeważają nad teoretycznymi, ponieważ organizmy,
którymi się zajmują, są tak skomplikowane, że wymykają
się opisowi teoretycznemu. Jednak, jak pokazuje zestawie-
nie skal, materia żywa nie jest czymś zasadniczo odmien-
nym od nieożywionej. Tym, co je wyraźnie różni, jest cha-
rakteryzująca tę pierwszą większa łączność między po-
szczególnymi skalami. W organizmach zachodzi aktywny
proces organizacji ich wewnętrznej architektury, wskutek
którego struktury o różnych skalach komunikują się z
sobą. Poddanie tworzywa nieożywionego naprężeniu me-
chanicznemu w skali ludzkiej wywołuje w nim rozmaite
zmiany na różnych poziomach strukturalnych – przedmiot
taki może zmienić kształt, pęknąć, wpaść w rezonans bądź
nabrać sztywności. Jeśli natomiast podobnemu obciążeniu
podda się żywą tkankę, będzie ona w stanie je wykryć i za-
reagować odpowiednio do bodźca – odsunąć się lub wysłać
do całego organizmu sygnał do ucieczki. Istnieje oczywiście
cały zakres możliwych zachowań ruchowych: gałąź drzewa
przeważnie zachowuje się pasywnie, jak przedmiot, pod-
czas gdy kocia łapa najczęściej reaguje ruchem. Jedno z klu-
czowych pytań w nauce brzmi, czy komunikacja między
materią na różnych poziomach strukturalnych połączona z
reagowaniem na bodźce w satysfakcjonujący sposób uka-
zuje różnicę między tym, co żywe, a tym, co martwe. Nie
chodzi o to, by zdegradować organizmy, ale raczej by pod-
nieść status materii nieożywionej – przedmioty są znacznie
bardziej złożone, niż się wydaje.
Choć obecnie technika rozwija się w bardzo szybkim
tempie, zasadniczy podział materii na naszej planecie się
nie zmienił. Istnieją organizmy, czyli świat życia, i przed-
mioty nieożywione, takie jak skały, narzędzia czy budynki.
Jednak wskutek coraz lepszego rozumienia materii rozróż-
nienie to zacznie się zacierać wraz z nadejściem epoki no-
wych tworzyw. Bioniczni ludzie z syntetycznymi narząda-
mi, kośćmi czy nawet mózgami staną się czymś normal-
nym.
Tym, co czyni nas ludźmi, jest nie tylko materia ciała,
niezależnie od tego, czy jest ono sztuczne, czy naturalne.
Zamieszkujemy także świat niematerialny – domenę umy-
słu, emocji i zmysłów. Świat materii nie jest jednak od niej
zupełnie oddzielony i, jak wszyscy wiemy, ma na nią wielki
wpływ. Wypoczynek na miękkiej sofie oddziałuje na nasz
stan emocjonalny całkiem inaczej niż siedzenie na drew-
nianym krześle. Materiały nie mają bowiem dla nas wy-
łącznie funkcjonalnego aspektu. Dowody archeologiczne
wskazują, że gdy tylko wynaleźliśmy narzędzia, zaczęliśmy
tworzyć ozdobną biżuterię, farby, sztukę i stroje. Opraco-
wywaliśmy te materiały zarówno z powodów estetycz-
nych, jak i kulturowych, które na przestrzeni dziejów w
znacznej mierze wpływały na rozwój badań materiało-
wych. Ponieważ materiały odgrywają ważną rolę w społe-
czeństwie, tym z nich, które lubimy i którymi się otacza-
my, przypisujemy znaczenie. Są dla nas ważne, uosabiają
nasze ideały, wyrażają naszą tożsamość.
Znaczenia, które niosą materiały, przeplatają się z ich
funkcjami oraz z tkanką naszego świata. Metal jest bardzo
wytrzymały i twardy, co sprawia, że nadaje się do konstru-
owania maszyn, lecz cechy, z którymi się kojarzy, takie jak
wiarygodność i odporność, są celowo wykorzystywane
przez projektantów, pragnących, by ich produktom zaczęto
przypisywać podobne właściwości. Wygląd metalu jest
częścią języka wzornictwa przemysłowego – opowiada o re-
wolucji przemysłowej, dzięki której zyskaliśmy powszech-
ny transport i wkroczyliśmy w epokę maszyn. Zdolność do
masowej produkcji i kształtowania metalu stanowi ważną
cechę naszego gatunku. Podziwiamy ten materiał, bo moż-
na mu zaufać – jest wytrwałym, odpornym koniem pocią-
gowym. Polegamy na nim, ilekroć wsiadamy do samocho-
du lub pociągu, wkładamy ubrania do pralki czy golimy za-
rost.
Ponieważ mamy długą historię, nasza kultura material-
na jest skomplikowana. Z tych samych powodów, dla któ-
rych podziwiamy metal – na przykład dlatego, że kojarzy
się z przemysłem – możemy go nie lubić. Tworzywa niosą z
sobą rozmaite znaczenia, toteż przymiotniki, którymi zaty-
tułowałem rozdziały, bynajmniej nie tworzą wyczerpującej
listy. Są to moje własne wybory – każdy rozdział napisałem
z osobistej perspektywy, aby pokazać, że wszyscy wchodzi-
my w prywatne związki ze światem materialnym. Oto hi-
storia moich związków.
Świadomie bądź nie, odczytujemy znaczenia materia-
łów. A ponieważ wszystko jest z czegoś zrobione, znaczenia
te są nieustannie obecne w naszych umysłach. Nasze śro-
dowisko wciąż nas nimi zalewa. Na farmie czy w mieście,
w pociągu czy w samolocie, w bibliotece czy w hipermarke-
cie – cały czas na nas oddziałują. Projektanci i architekci
oczywiście świadomie korzystają z tych znaczeń, tworząc
ubrania, towary czy budynki, które nam się podobają, z
którymi chcemy się utożsamiać i którymi chcemy się ota-
czać. W ten sposób znaczenia materiałów są wzmacniane
przez nasze zbiorowe zachowania i same zyskują społeczny
wymiar. Ludzie kupują ubrania, które odzwierciedlają typ
osoby, jaką chcieliby być lub do jakiego aspirują bądź są
zmuszeni się dopasować. Projektanci mody są specjalista-
mi od znaczeń, którymi nacechowane są ubrania. Niemniej
we wszystkich innych dziedzinach życia także wybieramy
materiały odzwierciedlające nasze wartości – robimy to,
urządzając łazienkę, salon czy sypialnię. Inni z kolei, w
miejscach pracy, miastach czy na lotniskach, narzucają
nam swoje własne wartości. Mapa znaczeń otaczających
nas tworzyw nieustannie się zmienia, ponieważ podlegają
one nieustannej refleksji, absorpcji i ekspresji.
Tworzenie takiej mapy nie jest jednak działaniem jed-
nokierunkowym. Pragnienie posiadania, dajmy na to, moc-
niejszych, wygodniejszych, wodoodpornych i oddychają-
cych tkanin wymusza konieczność zrozumienia wewnętrz-
nych architektur materiałowych, na których tkaniny takie
będą się opierać. Prowadzi to do pobudzenia nauki i badań
nad materiałami. A zatem materiały w bardzo konkretnym
sensie odzwierciedlają to, kim jesteśmy, i w wielu skalach
wyrażają nasze ludzkie potrzeby i pragnienia.
PODZIĘKOWANIA

Od najwcześniejszych lat moją ciekawość pobudzał ojciec


naukowiec – człowiek, który przynosił do domu butle z
kwasem opatrzone napisem „NIEBEZPIECZNE", w piwnicz-
nym warsztacie przeprowadzał doświadczenia i kupił jeden
z pierwszych kalkulatorów firmy Texas Instruments. Mam
trzech braci – Seana, Arona i Dana. Jako dzieci badaliśmy
świat w bardzo bezpośredni sposób – budowaliśmy różne
rzeczy, robiliśmy wykopy, dużo psuliśmy, dziabaliśmy i
skakaliśmy. Wszystko to działo się pod życzliwym okiem
mamy, która cieszyła się, gdy byliśmy na świeżym powie-
trzu, porządnie jedliśmy i mieliśmy uczesane włosy. Wszy-
scy czterej wyłysieliśmy jeszcze jako młodzi mężczyźni,
więc gdy posunęła się w latach, nie mogliśmy już sprawiać
jej radości gładko zaczesanymi fryzurami. Uwielbiamy jed-
nak gotować i wciąż robimy to w hołdzie dla niej. Napawa
mnie wielkim smutkiem to, że zmarła w grudniu 2012
roku i nie zdążyła ujrzeć tej książki.
Poważną edukację w dziedzinie badań materiałowych
rozpocząłem na Wydziale Materiałoznawstwa Oxford
University. Pragnę podziękować kadrze wydziału – zwłasz-
cza moim wykładowcom, do grona których należeli John
Martin, Chris Grosvenor, Alfred Cerezo, Brian Derby,
George Smith, Adrian Sutton, Angus Wilkinson – oraz
oczywiście szefowi wydziału Peterowi Hirschowi. Szcze-
gólnie dużo nauczyłem się od Andy'ego Godfreya, z którym
dzieliłem gabinet na studiach doktoranckich.
Wyjechałem z Oksfordu w 1996 roku i przeprowadzi-
łem się do Stanów Zjednoczonych, gdzie podjąłem pracę w
Sandia National Laboratories. Później pracowałem na Wy-
dziale Inżynierii Mechanicznej University College w Dubli-
nie, następnie w King's College w Londynie, a w końcu w
londyńskim University College, gdzie pracuję obecnie. W
tym okresie od wielu osób nauczyłem się mnóstwa waż-
nych rzeczy. Na moją szczególną wdzięczność zasłużyli
zwłaszcza: Elizabeth Holm, Richard LeSar, Tony Rollett,
David Srolovitz, Val Randle, Mike Ashby, Alan Carr, David
Browne, Peter Goodhew, Mike Clode, Samjid Mannan,
Patrick Mesquida, Chris Lorenz, Vito Conte, Jose Munoz,
Mark Lythgoe, Aosaf Afzal, Sian Ede, Richard Wentworth,
Andrea Sella, Harry Witchel, Beau Lotto, Quentin Cooper,
Vivienne Parry, Rick Hall, Alom Shaha, Gail Cardew,
Olympia Brown, Andy Marmery, Helen Maynard-Casely,
Dan Kendall, Anna Evans Freke, David Dugan, Alice Jones,
Helen Thomas, Chris Salt, Nathan Budd, David Briggs,
Ishbel Hall, Sarah Conner, Kim Shillinglaw, Andrew Cohen,
Michelle Martin, Brian King, Deborah Cohen, Sharon
Bishop, Kevin Drake i Anthony Finklestein.
Swoją wiedzę poszerzałem, współpracując z wieloma
wspaniałymi instytucjami przy organizacji wydarzeń i wy-
staw oraz nagrywaniu programów o materiałach. Pragnę
podziękować Cheltenham Science Festival, Wellcome
Collection, Tate Modern, Victoria and Albert Museum,
Southbank Centre, Royal Institution, Royal Academy of
Engineering, BBC Radio 4 Science Unit i BBC TV Science
Department.
The Institute of Making przy UCL, mój intelektualny
dom, to bardzo szczególne miejsce. Pragnę podziękować ca-
łemu jego zespołowi za przyjaźń i wsparcie okazywane mi
podczas pisania tej książki. Są to: Martin Conreen, Elizabeth
Corbin, Ellie Doney, Richard Gamester, Phil Howes, Zoe
Laughlin, Sarah Wilkes i Supinya Wongsriruksa.
Dziękuję osobom, które czytały i komentowały poszcze-
gólne części. Zajmowali się tym Phil Purnell, Andrea Sella i
Steve Price.
Byli też i tacy, którzy nie tylko komentowali powstającą
książkę, lecz także zachęcali mnie do dalszej pracy. Wielkie
dzięki kieruję do mojego wspaniałego przyjaciela Buzza
Bauma, drogiego ojca, braci, szwagierek, kuzynów i bratan-
ków, a także członków warsztatów badawczych imienia
Enrica Coena w Perugii w 2012 roku.
Książka ta w ogóle by nie powstała, gdyby nie wizja i
wsparcie ze strony mojego agenta literackiego Petera Tal-
lacka oraz całego zespołu wydawnictwa Penguin/Viking.
W szczególności dziękuję mojemu redaktorowi Willowi
Hammondowi, który w większym stopniu niż ktokolwiek
inny dodawał mi otuchy podczas pisania.
Napisanie tej książki zamówiono u mnie krótko przed
tym, jak urodził się mój syn Lazlo. On i jego mama Ruby na-
pełniali mnie twórczą mocą.
NOTY DO ZDJĘĆ

Radivoke Lajíc i pięć meteorytów: Central European


News,
torby papierowe: Alistair Richardson,
okładka OK!: OK! Syndication /
www.expresspictures.com
gazeta Telegraph & Star: Roger Butterfield,
pozostałości rzymskich łaźni: Network Rail,
wiadukt Millau we Francji: Foster and Partners,
kościół Dives in Misericordia: Courtesy of Italcementi
Group,
aktorka Donna Evans w reklamie batonika Flake:
Cadbury's,
aerożel krzemowy, aerożel krzemionkowy chroni
kwiat przed płomieniem z palnika Bunsena, mikroskopijne
kanaliki wlotowe utworzone w aerożelu przez drobiny
pyłu: NASA,
fulguryty znalezione na libańskiej pustyni: A. Carion,
ozdobny skarabeusz znaleziony przy zmumifikowa-
nym ciele Tutanchamona: John Bodsworth,
rusztowanie tchawicy: University College London,
sztuczny implant żuchwy wydrukowany na drukarce
3D: University of Fiasselt.
LEKTURY UZUPEŁNIAJĄCE

Ph. Ball, Bright Earth: Art and the Invention of Colour,


Vintage, 2008.
R. Cotterill, The Material World, CUP, 2008.
M. Faraday, The Chemical History of a Candle, OUP,
2011 [wyd. pol. Dzieje świecy, Prószyński i S-ka, 1997].
S. Fenichell, Plastic: The Making of a Synthetic Century,
HarperCollins, 1996.
J.E. Gordon, New Science of Strong Materials: Or Why
You Don't Fall Through the Floor, Penguin, 1991.
J.E. Gordon, Structures: Or Why Things Don't Fall Down,
Penguin, 1978.
Ph. Howes, Z. Laughlin, Material Matters: New Materials
in Design, Black Dog Publishing, 2012.
Ch. Lefteri, Materials for Inspirational Design,
Rotovision, 2006.
P. Levi, The Periodic Table, Penguin, new ed., 2000
[wyd. pol. Układ okresowy, Wydawnictwo Literackie, 2011].
G. Martin, A. Macfarlane, The Glass Bathyscape: How
Glass Changed the World, Profile Books, 2002.
H. McGee, McGee on Food and Cooking: An Encyclopedia
of Kitchen Science, History and Culture, Hodder &
Stoughton, 2004.
M. McQuaid, Extreme Textiles: Designing for High
Performance, Princeton Architectural Press, 2005.
C.S. Smith, A Search for Structure: Selected Essays on
Science, Art and History, MIT Press, 1981.
A. Street, W. Alexander, Metals in the Service of Man,
Penguin, 1999.
Tytuł oryginału:
Stuff Matters.
The Strange Stories of the Marvellous Materials That Shape
Our Man-Made World
Redakcja merytoryczna:
dr hab. inż. Beata Leszczyńska-Madej
Redakcja:
Małgorzata Pasicka-Siekanka / m&m manufaktura
Korekta:
Agnieszka Stęplewska, Ewa Ślusarczyk
Projekt graficzny:
Przemek Dębowski
Original English language edition first published
by Penguin Books Ltd,
London
Text copyright © Mark Miodownik 2013
The author has asserted his moral rights.
All rights reserved.
Copyright © for the translation by Dariusz Żukowski, 2016

ISBN 978-83-65271-17-4
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1
31-126 Kraków
karakter.pl

You might also like