Mieszkaliśmy naprzeciw siebie. Ja pod numerem 31, Pani Roma pod 33.
Ona od czasu, gdy
wysiedlono ją najpierw z Wilna, a potem nie udało się jej utrzymać w domku w Milanówku. Wtedy trafiła na Pragę. 3 piętro klatka w oficynie, ale z balkonikiem i widokiem na ścianę z winem, to prawie jak pod miastem, tyle wystarcza, nie trzeba wiele. Od ponad trzydziestu lat mieszkała sama. Stary, którego portret w mundurze wisiał, pewnie dalej wisi w dużym pokoju tak sobie po prostu umarł. Powiedziałam mu, że sobie znajdę innego, żeby on też sobie znalazł, młodszą nawet, bo może coś by nas w życiu jeszcze spotkało. Poszliśmy spać i się rano obudziłam a stary zimny jak cholera, umarł mi w nocy. Taki mi numer zrobił. Nikogo nie szukałam. Pani Roma była zegarem naszej praskiej przestrzeni. Czuła obowiązek przynajmniej trzech spacerów dziennie. Pierwszy, koło 9, po gazetę i drobne coś na śniadanko. Koło południa wyprawa do warzywniaka. A chodzę tak po jabłka i kartofelki. Po jabłka to dlatego, że Staremu nigdy nie chciałam kupować, a on je tak lubił! Ale w Wilnie mieszkałam koło opuszczonego sadu, zapach zgniłych jabłek pamiętam. A potem ktoś pędził bimber, capiło, że hej! Ale jak mi Stary taki numer z leżeniem zrobił, to ja teraz codziennie mu numer, że jabłka kupuję i jem je. A kartofelki to taki test na zdrowie. Jak mnie bardzo łupie w kościach to kupuję kilogram, jak mniej łupie to dwa. Zrobić panu kartofelków z koperkiem albo ze śmietaną? Poznaliśmy się, gdy pani Roma pukała do mnie, żeby zapytać czy ja czegoś nie potrzebuję. Uważała, że na pewno czegoś mi brakuje, pukała codziennie. Kilka lat pożyczałem od niej żelazko, potem znalazłem w mieszkaniu swoje, właściwie nie wiem, czy kiedykolwiek coś wyprasowałem. Kiedy przyznałem się, że mam swoje żelazko, Pani Roma była bardzo smutna, stwierdziła, że musimy jakieś inne sprzęty wymyślić. Pewnego dnia przybyła, by oznajmić, żebym może sobie telefonu poużywał, bo ona ma parę telefonów, wystarczy podnieść słuchawkę, jest sygnał, mogę sobie gdzieś zadzwonić. Sprawdziłem, sygnał był. Więc żebym sobie gdzieś zadzwonił, jak chcę, ona kawkę zrobi, a ja mogę sobie posiedzieć i podzwonić, bo sygnał jest, a ona to nie bardzo już dzwoni. Starałem się grzecznie odmawiać, ale Pani Roma nagle przestawała słyszeć moje słowa. W końcu przyznała się do jednego sekretu. Z nowych technologii to najlepiej opanowałam szybkie wyłączanie aparatu słuchowego. I jak do mnie ktoś puka, a najczęściej to Świadkowie Jehowy, to ja cyk aparat, oni mówią, mówią, ja nie słyszę, a mam gimnastykę stania. Później myślą, że jestem wariatka, ale i problemów nie robią. Powtarzała mi, że jest stara albo głupia, nigdy razem! Głupia była najczęściej wtedy, jak rozdawała pieniądze, wszystkim, którzy prosili. O starości mówiła wtedy, że jej tak czasem smutno samej i samej. Szczególnie, gdy najpierw zmarł Andrzej, co mieszkał piętro wyżej, potem Dziadek, sąsiad z piętra. Zostaliśmy sobie tacy sami. Ona i ja. O którejkolwiek bym nie zapukał, Roma zawsze w sukni, w delikatnych perłach albo naszyjniku, z nienagannie ułożoną fryzurą. Zawsze pogodna, gotowa, że może wreszcie Panu Michałkowi coś trzeba. Nigdy nie mówiła o smutku, nie czuła się źle, nie miała problemów, zawsze dom wyposażony w kawkę, herbatkę, telefon, telewizor (raz włączyłam, nie wiem jak wyłączyć, ale się przyzwyczaiłam, nie ma dźwięku, więc patrzę czasem na obrazki). Czasami w zamrażalniku była też dyżurna kura. Kawałek kurczaka, na szybki obiad dla gości. Pewnego razu nie było mnie w domu, ale był W. zaznajomiony z Panią Romą. Akurat otworzył, gdy odmrażał moją lodówkę. Wtedy Romie przypomniało się, że takie pokrętło ma w lodówce, co coś trzeba je pokręcić, ono tak głęboko, ona nie sięga. W. obiecał, że będzie za kwadrans i pokręci. Wsunął rękę, ale zanim zapytał, co właściwie trzeba zrobić, okazało się, że akurat woda na kawę się zagotowała, a na stole kura, ziemniaczki, trzeba zjeść, bo kura nie może być stara! Przesiedzieli z W. 4 godziny. Potem z Panią Romą spotykaliśmy się coraz smutniej. Obgadywaliśmy śmierci – umarła Teresa, praska diva w różowym polarze, obiekt westchnień podwórkowych Romeów, która umiała w kilku językach powiedzieć, że napotkany mężczyzna jest bardzo piękny. Potem zniknął Pan Bez Nóg. Od tego czasu Roma nie miała komu dawać już drobnych przy okazji spacerów. Wiosną zapukała do mnie, bym kupił jej liptonika, bo ona dzisiaj nie wyjdzie, żebym na tego liptonika przyszedł, bo ona długo już nie pożyje. Lekarze mówią, że jeszcze długo, ale ona wcale nie jest tego pewna. Nie zdążyliśmy wypić razem herbaty. Pani Romualda Modesta J. zmarła 19 maja. 23 czerwca poszła leżeć koło Starego. Najpierw na drzwiach mieszkania 33 wisiała kłódka. Teraz jest pusto, nie wiem, czy jest sygnał w tych telefonach, z których można dzwonić przecież. Tęsknię i chcę pamiętać.
(To, co zapisane kursywą pochodzi z notesów. Od dawna notowałem fragmenty naszych rozmów. Nie wiedziałem po co.)