Professional Documents
Culture Documents
Pies Baskervillow - Arthur Conan Doyle
Pies Baskervillow - Arthur Conan Doyle
PIES BASKERVILLÓW
Tłumaczyła: Ewa Łozińska-Małkiewicz
PRZEKLEŃS TWO
RODU B ASKER VILLÓW
PROBLEM
A druga:
PAŃSTWO STAPLETON
Z MERRIP IT HOUSE
Z DZIENNIKA
DOKT ORA WATSONA
16 października
13 października
Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu,
wijącego się na murach zamku i spływając po szybach. Mimo woli
przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu nad głową, na
ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher. Jakie by nie były
jego przestępstwa, nie trzeba zapominać, że wiele już wycierpiał, i w
części odpokutował za nie. A potem to wspomnienie wywołało inne —
twarz dostrzeżona w dorożce, postać na szczycie skały. Czy i on —
nieznany opiekun, tajemniczy przyjaciel — był również na dworze,
pośród tego potopu?
Wieczorem otuliłem się w nieprzemakalny płaszcz i z głową pełną
dręczących mnie myśli, chodziłem długo po bagnach.
Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem
wpadał w uszy. Niech Bóg ma w swojej opiece tych, którzy w takim
momencie wchodzą na trzęsawisko, bo nawet twardy dotychczas grunt
staje się wtedy mokradłem. Odnalazłem Czarny Szczyt, na którym
nocą dostrzegłem samotnego strażnika, i z tego skalistego wierzchołka
rozglądałem się po pustkowiu pode mną. Strumienie wody żłobiły
sobie koryta na rdzawej powierzchni równiny, a ciężkie, ołowiane
chmury zawisły nisko nad ziemia, tworząc jakby szary wieniec dokoła
fantastycznych pagórków.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wynosiły się
dwie smukłe wieże zamku Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla
mnie oznaki ludzkiej działalności, z wyjątkiem przedhistorycznych
domów, gęsto rozsianych po stokach pagórków. Nigdzie ani śladu
mężczyzny, którego widziałem w nocy w tym miejscu.
Wracając spotkałem doktora Mortimera, jadącego kamienistą
ścieżką wśród moczarów z odległego folwarku Foulmire. Doktor
okazywał nam dużo życzliwości. Prawie codziennie przyjeżdżał do
zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas słychać. Teraz
chciał odwieźć mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego
powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo zmartwiony
zniknięciem swojego ulubionego wyżła. Pies pobiegł na moczary i nie
wrócił. Pocieszałem doktora jak mogłem, ale przypomniał mi się
skowyt na trzęsawisku Grimpen. Wydaje mi się, że doktor nie ujrzy
więcej swojego wyżła.
— Ale, ale, doktorze — powiedziałem, podskakując od jazdy po
kamienistej drodze — przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku
mil osób, których pan nie zna.
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o
inicjałach L.L.?
Doktor zamyślił się przez chwilę.
— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów,
których nazwisk nie znam, ale wśród rodzin dzierżawców i mieszczan
nie ma ani jednej kobiety, która miałaby takie inicjały. Chociaż,
chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons… Ma pan więc
inicjały L.L… ale ona mieszka w Coombe Tracey.
— Kim ona jest? — spytałem.
— Córką Franklanda.
— Co? Tego starego wariata Franklanda?
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować
moczary. Okazało się, że był to jakiś łajdak i wkrótce ją porzucił. Z
tego co jednak słyszałem, nie on sam był winien. Frankland nie chciał
słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez jego pozwolenia, a może miał
też i inne powody. Opuszczona przez, ojca i męża młoda kobieta nie
ma łatwego życia.
— Z czego żyje?
— Zdaje mi się, że Frankland płaci jej pensję, lecz nie może to być
wiele, bo sam ma kłopoty finansowe. Jakie by me były winy Laury, nie
można było pozwolić, żeby się zmarnowała. Gdy dowiedziano się, co
się stało, kilka osób pomogło jej zdobyć uczciwy zawód. Stapleton, sir
Karol, nawet ja, pomagaliśmy w tym, w miarę naszych możliwości.
Chcieliśmy, żeby założyła biuro pisania na maszynie.
Doktor chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się
odpowiedzieć, nie mówiąc mu zbyt wiele, bo nie widzę potrzeby
wtajemniczania innych w moje plany. Jutro rano pojadę do Coombe
Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą Lyons o
dwuznacznej reputacji, będzie to duży krok do wyjaśnienia jednego z
ogniw tego łańcucha tajemnic.
Zaczynam nabierać chytrości węża. Gdy Mortimer zadał mi
pytanie, na które nie chciałem odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do
jakiego typu należy czaszka Franklanda i przez resztę jazdy mówiliśmy
już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem tyle lat z Sherlockiem
Holmesem!
Dzisiejszego pochmurnego i burzliwego dnia wydarzyła się jeszcze
jedna ważna rzecz, mianowicie moja rozmowa z Barrymorem, która
dała mi do ręki ważny atut. Skorzystam z niego w odpowiedniej chwili.
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart.
Kamerdyner przyniósł mi kawę do biblioteki, z czego skorzystałem, by
mu zadać kilka pytań.
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już
pojechał, czy też włóczy się jeszcze po moczarach?
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał.
Skończyłyby się nasze zmartwienia! Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz
przed trzema dniami i potem nie dał już znaku życia.
— A widziałeś go wtedy?
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz
jedzenia już nie było.
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał…
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów.
Filiżanka, którą podnosiłem do ust., zatrzymała się w pół drogi.
Spojrzałem ze zdumieniem na Barrymora.
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny?
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna.
— Widziałeś go?
— Nie, proszę pana.
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze
wcześniej. I on się też ukrywa, ale to nie jest więzień, o ile mogę się
zorientować. Panie doktorze, mnie się to wszystko nie podoba, mówię
szczerze. To mi się nie podoba.
Mówił gwałtownie i bardzo poważnie.
— Słuchaj, Barrymore! W tej całej sprawie obchodzi mnie tylko
dobro twojego pana. Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc.
Powiedz mi więc otwarcie, co ci się nie podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego
wybuchu, lub nie umiał wyrazić swoich myśli.
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu,
wskazując ręką w stronę okna. wychodzącego na moczary. — W tym
jest coś złego, ktoś knuje coś podłego, przysięgam! Byłbym szczęśliwy,
proszę pana, gdyby sir Henryk chciał wrócić do Londynu.
— Ale co cię tak niepokoi?
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! To była dziwna
śmierć, jak można się domyślać z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech
pan także weźmie pod uwagę nocne odgłosy na moczarach. W całej
okolicy nic ma człowieka, który by tam poszedł po zachodzie słońca,
nawet za duże pieniądze. A ten nieznajomy, który się ukrywa, śledząc i
wyczekując! Na co on czeka? Co to znaczy? Wszystko to nie wróży nic
dobrego dla nikogo, kto nosi nazwisko Baskerville. Kamień spadnie mi
z serca w dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa służba sir
Henryka.
— Wróćmy do tego nieznajomego — powiedziałem. — Czy
możesz mi coś o nim powiedzieć? Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie
się ukrywa i co robi?
— Widział go raz, może dwa razy, ale to ostrożny człowiek i z
niczym się nie zdradza. Selden najpierw myślał, że to policjant, ale
szybko przekonał się. że tamten ma jakieś swoje cele. O ile mój
szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale nie udało mu się
odkryć, co robi.
— A gdzie się ukrywa?
— Na stoku pagórka, wśród ruin… Pan wie, między tymi, w
których dawniej żyli ludzie.
— A skąd bierze jedzenie?
— Selden odkrył, że wszystko przynosi mu jakiś chłopczyk. Zdaje
mi się, że robi zakupy w Coombe Traccy.
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem.
Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone
deszczem szyby patrzyłem na chmury pędzące po niebie, na
wierzchołki drzew słaniające się pod podmuchami wiatru.
To była ciężka noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a
cóż dopiero dla takiego, którego schronieniem była kamienna chata na
bagnach!
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do
czatowania w takim miejscu, w taka noc! Jak ważna była sprawa, dla
której trzeba się tak poświęcać. Tam zatem, w ruinach kamiennych
domów na moczarach, znajduje się rozwiązanie zagadki, która mnie
tak gnębi. Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko w
mocy ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy.
CZŁOWIEK
Z CZARNEGO SZCZYTU
Fragment mojego dziennika, stanowiący ostatni rozdział,
doprowadził moją opowieść do l października, czyli do dnia, od
którego dziwne wypadki zaczęły szybko prowadzić do strasznego
finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze w pamięci,
tak że mogę je odtworzyć bez pomocy pisanych wówczas notatek.
Powracam więc do dnia, w którym udało mi się ustalić dwa
niezmiernie ważne fakty: że pani Laura Lyons z Coombe Traccy pisała
do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła mu spotkanie w tym samym
miejscu i o tej samej godzinie, o której zmarł, oraz że tego
ukrywającego się na moczarach mężczyznę można znaleźć wśród ruin
na stoku pagórka. Wiedząc już tyle, czułem, że jeśli nie uda mi się
rzucić więcej światła na tę sprawę, to będzie to z mojej strony
dowodem braku inteligencji lub odwagi.
Poprzedniego dnia wieczorem nie miałem okazji powiedzieć
baronetowi, czego dowiedziałem się o pani Lyons, ponieważ doktor
Mortimer grał z nim w karty do późnej nocy. Przy śniadaniu jednak
powiedziałem mu o swoim odkryciu i spytałem, czy chce pojechać ze
mną do Coombe Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu, ale po
namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że jeśli pojadę sam, efekty mogą
być lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie hardziej oficjalna, tym
mniej się dowiemy. Zostawałem więc sir Henryka w domu, nie bez
wyrzutów sumienia, i wyruszyłem w drogę. Po przyjeździe do Coombe
Tracey kazałem Perkinsowi wyprząc konie i zacząłem wypytywać o
kobietę, z którą chciałem rozmawiać. Znalazłem ją bez problemów —
mieszkała na głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu.
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju,
pani siedząca przy maszynie do pisania, zerwała się z uprzejmym
uśmiechem. Gdy się zorientowała, że gościem jest ktoś nieznajomy,
zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o powód wizyty.
Na pierwszy rzut oka pani Lyons robiła wrażenie niezwykle pięknej
kobiety. Miała kasztanowe oczy i włosy, nieco piegowatą twarz, a jej
policzki o ciepłej cerze brunetki miały delikatny odcień, jak płatki
herbacianej róży. Byłem zachwycony. Lecz zaraz obudził się we mnie
krytycyzm. Była w niej jakaś subtelna wada, która psuła doskonałość
rysów — czy pewna pospolitość w wyrazie, a może surowe spojrzenie
lub skrzywienie ust. Ale to przyszło mi do głowy później. W tej chwili
miałem świadomość, że stoję przed bardzo piękną kobietą i że ona
pyta mnie o powód odwiedzin. Dopiero teraz zrozumiałem, jak
delikatnej misji się podjąłem.
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był
niezręczny i pani Lyons dała mi to zaraz odczuć.
— Między moim ojcem i mną — odrzekła — nie ma żadnych
związków. Niczego mu nie zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są
moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie dbał, że gdyby nie sir Karol
Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi, umarłabym z głodu.
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla.
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze.
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce
przebiegały nerwowo po klawiszach maszyny do pisania.
— Przecież pani go znała?
— Mówiłam już, że dużo mu zawdzięczam. Jeśli jestem w stanie się
utrzymać, to w znacznej części dzięki pomocy, jaką okazał mi w
nieszczęściu.
— Czy pani pisywała do niego?
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach.
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem.
— Dlaczego? Żeby uniknąć publicznego skandalu. Lepiej, że ja
zadam pani tutaj te pytania, niż żeby sprawa, która mnie tu
sprowadza, stała się głośna.
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu
spojrzała na mnie wyzywająco.
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć?
— Czy pani pisywała do sir Karola’?
— Oczywiście… Raz, czy dwa razy, żeby mu podziękować za jego
delikatność i wspaniałomyślność.
— Czy pamięta pani kiedy to było?
— Nie.
— Czy pani się z nim spotykała?
— Parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Sir Karol był
skromnym człowiekiem i nie szukał rozgłosu.
— Ale jeśli pani widywała się z nim tak rzadko i tak rzadko do
niego pisywała, skąd wiedział o pani trudnym położeniu i mógł przyjść
z pomocą?
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie.
— Kilku znajomych wiedziało o moim nieszczęściu, porozumieli
się zatem, by mi pomóc. Jednym z nich byt pan Stapleton, sąsiad i
bliski przyjaciel sir Karola, człowiek bardzo życzliwy. To od niego sir
Karol dowiedział się o moim położeniu.
Wiedziałem już, że w kilku wypadkach zmarły pan Baskerville
udzielając pomocy używał pośrednictwa Stapletona, wyjaśnienie pani
Laury było więc prawdopodobne— Czy pani pisała kiedykolwiek do sir
Karola, wyznaczając mu spotkanie?
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu.
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania.
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć.
— Więc odpowiem: oczywiście nie.
— Nawet w dniu śmierci sir Karola?
Z twarzy młodej kobiety zniknęła purpura i ustąpiła miejsca
śmiertelnej bladości. Suche wargi poruszały się, nie mogąc wymówić
wyrazu: „nie”, który raczej dostrzegłem niż usłyszałem.
— Niewątpliwie zawodzi panią pamięć — powiedziałem. —
Mógłbym nawet przytoczyć fragment pani listu: „Zaklinam pana na
honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie pod furtkę o
godzinie dziesiątej”.
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli
zapanowała nad sobą.
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z
trudem.
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale
spalony list pozostaje czytelny. A więc przyznaje się pani do napisania
tego listu?
— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując
zdenerwowanie w potoku słów dodała — Napisałam go. Dlaczego
mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się tego listu. Wydawało
mi się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi. Więc
poprosiłam go o spotkanie.
— Ale dlaczego o takiej godzinie?
— Dlatego, że dowiedziałam się, iż wyjeżdża następnego dnia do
Londynu i wróci dopiero za kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic
mogłam wcześniej pójść do niego.
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast
przyjść do niego do domu?
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie
do kawalera.
— I co się stało podczas tego spotkania?
— Nie poszłam na nie.
— Nie była pani!?
— Nie, przysięgam panu na wszystko, co mam najświętszego. Nie
poszłam. Przeszkodziło mi niespodziewane wydarzenie.
— Jakie wydarzenie?
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć.
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir
Karolem w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, kiedy zmarł, i
twierdzi pani, że na to spotkanie nie poszła?
— Tak, to prawda.
Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej
wyciągnąć z pani Lyons.
— Bierze pani na siebie bardzo dużą odpowiedzialność i stawia się
pani w bardzo trudnym położeniu, nie mówiąc wszystkiego otwarcie
— powiedziałem, wstając, by zakończyć tę długą i bezużyteczną
wizytę. — Jeśli zmusi mnie pani do zawiadomienia policji, dopiero
wtedy przekona się pani, co to znaczy kompromitacja. Jeśli pani jest
niewinna, dlaczego początkowo zaprzeczała pani, że pisała tego dnia
do sir Karola?
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych
wniosków i żebym nie została wplątana w skandal.
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył
list?
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego.
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list.
— Przecież przytoczył pan urywek. Przytoczyłem dopisek. List, jak
powiedziałem, był spalony i tylko częściowo czytelny. Pytam panią raz
jeszcze: dlaczego nalegała pani tak mocno na sir Karola, żeby spalił
list. Który otrzymał w dniu śmierci?
— Z powodów osobistych.
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa.
— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu,
wie pan, iż byłam bardzo nierozważna w wyborze męża i ciężko za to
odpokutowałam.
— Słyszałem o tym.
— Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze
strony męża. Nienawidzę go, ale prawo jest po jego stronie i może lada
dzień zmusić mnie do kontynuowania naszego pożycia. Wtedy, kiedy
pisałam do sir Karola, dowiedziałam się, iż mogłabym odzyskać
wolność, gdybym miała pieniądze. Chodziło o całe moje życie, o
spokój, szczęście, szacunek dla samej siebie — słowem o wszystko.
Znałam wspaniałomyślność sir Karola i pomyślałam sobie, że gdyby
usłyszał to ode mnie, pomógłby mi.
— Więc dlaczego pani nie poszła?
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła.
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola?
— Zrobiłabym to, ale następnego dnia rano przeczytałam w
gazecie wiadomość o jego śmierci. Wszystko, co mówiła pani Lyons,
wydało się prawdopodobne. a wszystkie moje pytania nie zdołały jej
zmusić do dalszych wyznań. Pozostało mi więc jeszcze tylko
sprawdzić, czy istotnie zaczęła starania o rozwód w tym czasie, kiedy
rozegrała się tragedia śmierci sir Karola.
Nie ośmieliłaby się chyba powiedzieć, że nie była w Baskerville
Hali, gdyby było inaczej. Gdyby tam pojechała, mogłaby wrócić do
Coombe Tracey dopiero następnego dnia wcześnie rano. Taka
wyprawa nie dałaby się ukryć. Prawdopodobnie zatem mówiła prawdę
albo przynajmniej część prawdy.
Wyszedłem od pani Lyons przygnębiony i zniechęcony. Natknąłem
się znów na ten nieprzenikniony mur, wznoszący się na każdej ścieżce,
którą usiłowałem dotrzeć do celu. A jednak, im bardziej
zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej zachowaniem, tym
mocniej czułem, że coś przede mną ukrywa.
Dlaczego tak zbladła? Dlaczego musiałem niemal siłą wydobywać z
niej każde wyjaśnienie? Dlaczego uparcie milczała na temat
szczegółów, dotyczących samej tragedii? Wyjaśnienie tego wszystkiego
pokaże z pewnością, że nie jest taka niewinna, za jaką chciała przede
mną uchodzić. Na razie jednak dalsze badanie tego tropu nic by nie
dało, należało więc zabrać się do tajemnicy, której wyjaśnienia szukać
trzeba było wśród ruin na moczarach.
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne.
Uprzytomniłem to sobie w drodze do domu, widząc łańcuch
pagórków, z których każdy wykazywał ślady prastarych ludzkich
siedzib.
Kamerdyner powiedział mi tylko, że nieznajomy przebywał w
jednym z tych opuszczonych kamiennych domów, a wzdłuż i wszerz
moczarów było ich setki. Miałem jednak punkt odniesienia w
poszukiwaniach od chwili, kiedy dostrzegłem mężczyznę stojącego na
Czarnym Szczycie. Stamtąd zacznę przeszukiwać kolejno wszystkie
ruiny na moczarach, dopóki nie znajdę tej właściwej. A gdy spotkam w
niej tego mężczyznę, przy pomocy rewolweru, zmuszę go do
powiedzenia kim jest i dlaczego nas szpieguje. Mógł nam się wymknąć
wśród tłumu na Regent Street, ale tu, na tym pustkowiu, już mu się to
nie uda.
Jeżeli znajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, zostanę w
niej aż wróci. Holmesowi nie udało się go schwytać w Londynie. Byłby
to dla mnie wielki triumf, gdybym zwyciężył tam, gdzie mój mistrz
poniósł porażkę.
Los nie sprzyjał dotychczas naszym poszukiwaniom, lecz teraz
nareszcie zaczęło się to zmieniać. Zwiastunem był Frankland, który
stał przed furtką swojego ogrodu, wychodzącą na drogę.
— Dzień dobry, doktorze Watson — zawołał, a jego czerwona
twarz z siwymi bokobrodami promieniała wspaniałym humorem. —
Pańskie konie muszą wypocząć, a pan wstąpi do mnie na kieliszek
wina… Może iść pan też pogratulować.
Nie lubiłem go od chwili, gdy dowiedziałem się, jak postąpił z
córką, ale chciałem odesłać Perkinsa i powóz do domu, a trafiła się do
tego doskonała okazja. Wysiadłem więc i kazałem stangretowi
powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym wszedłem z
Franklandem do jadalni.
— Dziś jest mój wielki dzień, jeden z tych. które zakreślać trzeba w
kalendarzu czerwonym ołówkiem — mówił chichocząc. — Odniosłem
podwójne zwycięstwo. Już ja tu wszystkich nauczę, że prawo jest
prawem i że jest człowiek, który nie obawia się na nie powołać.
Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia publicznej drogi
przez środek parku starego Milddletona, o jakieś sto metrów od
głównej bramy jego domu. Co pan na to? Nauczymy tych magnatów,
że nie zawsze wolno im tratować końskimi kopytami praw chłopów!
Ponadto ogrodziłem i zamknąłem lasek, gdzie mieszkańcy Fernworth
zwykle urządzają pikniki. Te przeklęte durnie myślą, że nie istnieje
prawo własności i że mogą wszędzie rozkładać się z zatłuszczonymi
papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu sprawach, i
doktorze Watson, w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie
miałem od czasu, gdy z mojego powództwa Jim Mortland został
skazany za złamanie prawa, bo polował we własnej królikarni!
— Jak, u licha, pan to zrobił?
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać…
Frankland przeciw Mortlandowi, sąd ławy królewskiej. Kosztowało
mnie to 200 funtów szterlingów, ale wygrałem sprawę!
— Czy dało to panu jakąś korzyść?
— Nie, proszę pana, żadnej. Jestem dumny z tego, że nie chodziło
mi o prywatny interes. Działam zawsze w poczuciu obywatelskiego
obowiązku. Nie wątpię, na przykład, że mieszkańcy Fernworth
symbolicznie spalą dziś wieczorem moją kukłę. Gdy ostatni raz
urządzali podobną szopkę, powiedziałem policji, że powinna zabronić
takich wybryków. Policja w całym hrabstwie działa wprost
skandalicznie — mimo, że wezwałem ją na pomoc, nie zapewniła mi
opieki, do której mam prawo. Sprawa Frankland przeciw Królowej
zwróci na to społeczną uwagę. Powiedziałem im, że jeszcze kiedyś tego
pożałują, i moja przepowiednia zaczyna się już sprawdzać.
—— A to w jaki sposób? — spytałem.
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz.
—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami
starają się teraz wykryć, ale nic mnie nie zmusi żeby pomóc tym
łajdakom.
Od dłuższego czasu szukałem wymówki, która pozwoliłaby mi
uwolnić się od tej gadaniny, ale teraz zapragnąłem słuchać go dalej. Na
tyle znałem przekorną naturę Franklanda, że wiedziałem, iż
najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby go od dalszych
wynurzeń.
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie.
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan
myśli o więźniu, włóczącym się po moczarach?
Osłupiałem.
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem.
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien,
że mógłbym dopomóc policji w schwytaniu go. Czy nie wpadło panu
na myśl. że najlepszym sposobem, aby wyśledzić tego zbrodniarza
byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie?
Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa
na moczarach?
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi
zapasy żywności.
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne
znaleźć się na łasce tego złośliwego plotkarza. Jednak po następnej
uwadze Franklanda ciężar spadł mi z serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę
je codziennie przez teleskop z dachu. Idzie tą samą ścieżką, o tej samej
godzinie. A do kogo mogłoby chodzić, jeśli nie do zbiegłego więźnia?
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Nie pokazałem jednak po
sobie najmniejszego zdumienia. Dziecko! Przecież Barrymore mi
mówił, że naszemu nieznajomemu pomaga jakiś wyrostek - Frankland
zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena. Gdyby zechciał
podzielić się ze mną swoimi wiadomościami, oszczędziłby mi dużo
pracy. Ale, przede wszystkim, trzeba było udawać niedowierzanie i
obojętność.
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad.
Najmniejsza wątpliwość doprowadzała starego despotę do pasji.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem, a jego siwe bokobrody zjeżyły się,
jak sierść drażnionego kota.
— Doprawdy? — rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy
widzi pan Czarny Szczyt? O, tam! Dobrze. A widzi pan poza nim niski
pagórek, pokryty gęstymi zaroślami? To jest najbardziej kamienista
część moczarów. Czy to prawdopodobne, żeby pasterz wybrał takie
miejsce dla swoich zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest zupełnie
niedorzeczne.
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich
szczegółów. Moja uległość spodobała się Franklandowi i wywołała
dalsze zwierzenia.
— Niech pan będzie pewien, że zanim coś powiem, muszę mieć
niezbite dowody. Nieraz widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a
niekiedy dwa razy dziennie, mogłem… Ale, niech pan poczeka… Czy
mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się tam porusza na stoku
pagórka?
Chociaż pagórek był bardzo odległy, niemniej dostrzegłem
wyraźnie mały czarny punkt na zielonoszarym tle krajobrazu.
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc
na schody. — Zobaczy pan na własne oczy i sam się przekona.
Na płaskim dachu stał potężny teleskop na trzech nogach.
Frankland doskoczył do lunety i krzyknął z radości.
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek!
Rzeczywiście, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził
powoli na wzgórze. Gdy stanął na szczycie, jego bied nie ubrana postać
rysowała się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Szybko i ze strachem
rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed pogonią, po czym zniknął
za pagórkiem.
— No i co? Mam rację?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś
tajemnicze polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą
się ode mnie ani słówka. Pana również zobowiązuję do zachowania
tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie… haniebnie. Gdy wszystkie fakty
zostaną ujawnione w procesie Frankland przeciwko Królowej,
oburzenie wstrząśnie całym krajem. Nic mnie nie zmusi aby w
jakikolwiek sposób pomóc policji. Byliby szczęśliwi, żeby opalono nie
moją kukłę, ale mnie samego… Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę
pana! Musi pan wypić ze mną butelczynę na cześć moich wszystkich
zwycięstw!
Ale oparłem się jego naleganiom i przekonałem go też, aby nie
odprowadzał mnie do domu. Dopóki mógł mnie widzieć szedłem
drogą, a potem skręciłem szybko w bok na moczary i poszedłem do
skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi sprzyjał i
przysiągłem sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać pomyślnego
zbiegu okoliczności, to nie z braku energii i wytrwałości z mojej
strony.
Słońce już zachodziło, gdy stanąłem na szczycie pagórka. Na
stokach od strony równiny pełzały jeszcze złociste i zielonkawe blaski
zachodzącego słońca, z przeciwnej strony ciągnęły się już po nich
szare cienie. Białe opary w/nosiły się z wolna na horyzoncie, a spośród
nich wyłaniały się wyraźne fantastyczne kształty szczytów Belliver i
Vixen.
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie nic się nic
ruszało, nic dolatywał żaden dźwięk. Tylko duża, szara rybitwa albo
kulik, szybował po błękitnym niebie. On i ja byliśmy jedynymi żywymi
stworzeniami pomiędzy bezbrzeżnym sklepieniem nieba a
pustkowiem na ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności,
świadomość, ze robię cos bardzo niebezpiecznego i pilnego, wszystko
to przejmowało mnie dreszczem.
Chłopca nigdzie nie było. U moich stóp, w rozpadlinie między
pagórkami, widziałem krąg tych prastarych kamiennych domów, a na
jednym z nich zachował się prawie cały dach, tak że mógł służyć jako
mieszkanie. Serce mi mocniej zabiło, gdy to zauważyłem. Z pewnością
tam, w tej norze, czatował nasz nieznajomy. Nareszcie stałem u progu
jego kryjówki — za chwilę mogłem poznać jego tajemnicę.
Zbliżyłem się ostrożnie do pieczary, jak Stapleton, gdy podchodzi z
siatką do upatrzonego motyla, i przekonałem się, że rzeczywiście
służyła za mieszkanie. Ledwo widoczna wśród głazów ścieżka
prowadziła do otworu, zastępującego drzwi. Wewnątrz panowała
cisza. Nieznajomy czatował w ukryciu, lub też włóczył się po
moczarach. Nerwowo rzuciłem papierosa, wziąłem do ręki rewolwer,
podszedłem szybko do otworu i zajrzałem do środka. Nie było nikogo.
Dostrzegłem natomiast wiele znaków, że jestem na dobrym tropie. Tu
niewątpliwie mieszkał nieznajomy. Przykryte nieprzemakalnym
płaszczem kosze leżały na tym samym wielkim głazie, na którym
przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali.
W prymitywny m ognisku tlił się popiół, za nim stały kuchenne
naczynia i wiadro do połowów, napełnione wodą. Puste puszki po
konserwach świadczyły, że już, od pewnego czasu ktoś tu mieszkał, a
gdy mój wzrok przywykł do panującego dokoła półmroku, w kącie
dostrzegłem bochenek chleba i pół butelki wódki.
Płaski głaz na środku chaty służył jako stół. Leżało na nim małe
zawiniątko — niewątpliwie to samo, które przez teleskop dostrzegłem
na ramieniu chłopca. Był w nim świeży chleb, wędzony ozór i dwie
puszki brzoskwiń. Przejrzałem zawiniątko i usiadłem, lecz w tej samej
chwili gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta była kartka,
zapisana niewprawną ręką.
Chwyciłem ją i przeczytałem:
ŚMIER Ć NA MOCZARACH
ZARZUCANIE SIE CI