Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 155

ARTUR CONAN DOYLE

PIES BASKERVILLÓW
Tłumaczyła: Ewa Łozińska-Małkiewicz

SHERL OCK HOLMES

Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co


zdarzało się dość często — spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano
siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, oglądając laskę,
zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny,
mocny kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką
prawie na cal, obrączką z napisem: „Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S.,
od przyjaciół z C.C.H.” oraz datą „1444”. Laska, pełna godności,
poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze
domowi starej daty.
— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski
wyciągasz po obejrzeniu tego kija?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani
gestem nie zdradziłem się, czym byłem zajęty.
— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z
tyłu głowy.
— Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny
imbryk — odparł. — Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o
naszym gościu oglądając tylko jego laskę? Skoro nie zastał nas wczoraj,
a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego wizyty, ta przypadkowa
pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej
właścicielu.
— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem
metodę swego przyjaciela — że doktor Mortimer jest starym, bardzo
wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go
takim dowodem uznania.
— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.
— Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor
Mortimer jest wiejskim lekarzem, odwiedzającym swoich chorych
przeważnie pieszo.
— Dlaczego?
— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się
teraz tak zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza
miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co świadczy, że
kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.
— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H.”
Domyślam się, że chodzi tu o jakieś lokalne stowarzyszenie
łowieckie… Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni,
w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
— Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł
Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa. — Muszę przyznać,
że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o moich skromnych
pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez
się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w
poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie będąc geniuszami,
posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że
jestem twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób.
Muszę przyznać, że słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż
często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno wtedy gdy
podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego
metody. Byłem także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego
sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem uznanie Holmesa.
Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił
papierosa, podszedł do okna i zabrał się do jej badania przez lupę.
— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym
kącie kanapy. — Dostrzegłem parę wskazówek, które doprowadzą nas
do ciekawych wniosków.
— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną
zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę, żebym pominął jakiś ważny
szczegół.
— Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest
błędna. Gdy mówiłem, że naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż
twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo do odkrywania
prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel
laski jest niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi.
— Miałem zatem słuszność.
— Tak jest, pod tym względem.
— I to wszystko?
— Nie, nie mój drogi, nie wszystko… Tylko, widzisz, mnie się na
przykład wydaje bardziej prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi
podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie od członków
stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C.” umieszczone są
przed literą, określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross” nasuwają
się same.
— Może masz słuszność.
— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli
przyjmiemy tę hipotezę mamy nową podstawę, która pozwala
odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa.
— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross
Hospital”, jakie inne wnioski stąd wysnujemy?
— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy
praktykował w mieście, zanim przeniósł się na wieś.
— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle
tym śladem. Z jakiej okazji najprawdopodobniej ofiarowano mu ten
podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali składkę, by mu dać
upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor opuszczał szpital, żeby
rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek.
Przypuszczamy, że przeszedł ze szpitala miejskiego do praktyki na wsi.
Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że podarunek
ofiarowano przy pożegnaniu?
— Jest to bardzo prawdopodobne.
— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być
stałym lekarzem szpitala. Na te posady przyjmowani są tylko najlepsi
londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Więc kim był?
Lekarzem-asystentem, czyli zajmował stanowisko niewiele wyższe niż
starsi studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty… masz datę na
lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak
widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni
młodzieniec — miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego
określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od
brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes
przechylił się w tył, puszczając pod sufit kółka dymu.
— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem
— ale nie ma nic łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów,
dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora. Podszedłem do
biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i odszukałem literę
M. Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość.
Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę;
Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1442; Grimpen, Dartmoor, Devon.
Asystent-chirurg w szpitalu Charing Cross od 1442 do 1444. Laureat
nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii porównawczej p.t.
„Czy dziedziczność jest chorobą?”. Członek-korespondent
Szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów
atawizmu” (The Lancet, 1442) „Czy postępujemy?” (Joumal of
Psychology, marzec 1443). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey i
High-Barrow.
— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział
Holmes z drwiącym uśmiechem — ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie
wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się potwierdzą. Co do
przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny,
roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki
otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły’, jedynie skromny
opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony
zostawia laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w
twoim salonie.
— A pies?
— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies
trzyma ją mocno na środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne.
Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na jamnika, a za
mała na brytana. To może… tak, to jest wyżeł!
Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle
zatrzymał się przed oknem, a jego głos był tak stanowczy, że
spojrzałem na niego zdumiony.
— Mój drogi, skąd ta pewność?
— Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a
oto i głos dzwonka przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź,
Watsonie. To przecież twój kolega po fachu, a twoja obecność może
być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach kroki
człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą
czy dobrą wiadomość. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer,
człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w dziedzinie
kryminalistyki ?… Proszę!
Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się
ujrzeć typowego wiejskiego lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo
wysoki, chudy, miał długi haczykowato zakrzywiony nos, wystający
między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu,
iskrzących się za okularami w złotej oprawie.
Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój,
charakterystyczny dla lekarzy; miał wytarty surdut, spodnie były
obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a
głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka
dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z
radosnym okrzykiem:
— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją
zostawiłem, tutaj, czy w biurze żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym
jej zgubić.
— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.
— Tak jest.
— Od pracowników szpitala Charing Cross?
— Od kilku przyjaciół stamtąd… z okazji mego ślubu.
— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając
głową.
Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.
— Niedobrze? Dlaczego?
— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem,
że to podarunek z okazji ślubu?
— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim
wszelką nadzieję kariery. Trzeba było założyć rodzinę.
— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak
bardzo. A teraz, doktorze Jakubie Mortimer…
— Proszę mnie tak nie tytułować… Jestem skromnym lekarzem.
— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.
— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem
muszelek na wybrzeżach wielkiego nieznanego oceanu.
Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś…
— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.
— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko
wymieniane razem z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes,
pan mnie niesłychanie interesuje. Rzadko zdarza mi się widzieć
czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy
nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie
ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie oryginału,
byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę
bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam
wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.
— Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego —
odrzekł. Pański palec wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje
papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą
zręcznością zwinął papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak
macki owada. Holmes milczał, ale jego wzrok, uparcie utkwiony w
naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego
zainteresowanie.
— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla
zbadania mojej czaszki zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami
wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się
taka sposobność. Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wiem, że
sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy równie poważnej
jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród
najlepszych detektywów w Europie…
— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być
pierwszym? — spytał Holmes z odcieniem goryczy.
— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o
umyśle naukowca.
— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?
— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście
praktyczne jest pan najlepszy. Spodziewam się. że nie uraziłem…
— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze
będzie, gdy damy temu wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie
problem, którego bez mojej pomocy nie może pan rozwiązać.

PRZEKLEŃS TWO
RODU B ASKER VILLÓW

— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.


— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.
— Rękopis ten jest bardzo stary.
— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.
— Skąd pan wie?
— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan
mówił, widziałem ze dwa cale rękopisu. Byłbym marnym detektywem,
gdybym na tej podstawie nie mógł określić daty dokumentu, myląc się
najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na ten
temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1330 roku.
— Dokładnie z 1342 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z
kieszeni. — Papiery te powierzył mi sir Karol Baskerville, którego
tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała takie wzburzenie w
Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to
człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący
jak ja. Niemniej jednak wierzył w ten dokument, a wiara ta przywiodła
go do takiej śmierci jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:
— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to
„s”, raz długie, to znów krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które
pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte
pismo. Jako nagłówek widniał napis: „Baskerville Hall”, a poniżej
wielkimi niekształtnymi cytrami: „1342”.
— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.
— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.
— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej
aktualnej i konkretnej.
— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna,
trzeba ja koniecznie wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Rękopis, który przyniosłem ze sobą. jest krótki i ściśle związany ze
sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i
przybrał postawę pełną rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis
przy świetle i donośnym, suchym głosem zaczął czytać następująca
stara opowieść:

O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ


jednak jestem potomkiem Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię
niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu znów przekazał ją jego
ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I
chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama
Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie również, przebaczać
miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego
nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem
wciągnijcie tę naukę, ze nie należy obawiać się skutków przeszłości, lecz
trzeba ‘.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać tych okropnych
nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.
Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię.
napisaną przez, wielce uczonego lorda Charendona polecam gorąco
waszej uwadze), zamek Baskerville był własnością Hugona tegoż
nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika.
Sąsiedzi wybaczyliby mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był nigdy
siedliskiem świętych, ale okrucieństwa. jakie popełniał podczas
hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy.
Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to,
użyte w tym przypadku, nie będzie profanacją) do córki ziemianina,
którego grunta sąsiadowały z posiadłościami Baskervillów. Panna,
skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą
sławę.
Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy
sześcioma towarzyszami hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę,
podczas nieobecności jej ojca i braci. Przywiózłszy brankę do zamku,
osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle, spędzie noc
na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy,
wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu, aż
wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym
zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy
pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła
się po rynnie i uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego,
oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia
swej brance — a może żywił i jakieś gorsze zamiary — ale zastał
więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez szatana, zbiegł w
szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół, tłukąc
talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników
przysiągł, ze jeśli tej nocy jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę,
zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w osłupieniu patrzyli
na niego, gdy naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych
krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja
przypadła do smaku Hugonowi, wybiegł z zamku, wrzeszcząc na
stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili psy z
psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a
zwierzęta wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku łąkom.
Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie
zrozumieli co zaszło. Niebawem jednak zaświtało w ich zamroczonych
umysłach, uprzytomnili sobie o co chodzi i powstało piekielne
zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże
butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie
trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię
srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą
podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.
Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego
trzodę na łące, a mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej
zwierzyny. Opowieść niesie, ze nieborak tak był wystraszony, iż nie mógł
odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i
psy pędzące za nią.
— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z
Baskerville na czarnej klaczy, a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze
niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej drodze.
Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie
rozległ się tętent kopyt końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich
w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie
zaniechali, jakkolwiek każdy z nich. gdyby był sam, chętnie zawróciły
konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które znane z
odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały, wyjąc ponuro, nad
krawędzią głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze
zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć,
zatrzymało się. Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz
trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on w tym miejscu
znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa wielkie
kamienie, jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych
czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał jasno płaszczyznę, a na
środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i
skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok
wyciągniętych o parę kroków dniej zwłok Hugona Baskervilla
skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór — czarne
wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych.
Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej
mężczyźni się zbliżyli, wyrwał kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku
przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą… Trójka
śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z
powrotem przez równinę.
Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a
dwaj zostali obłąkani do końca życia.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa,
który od owego czasu stał się okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem
tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż
rzeczy dokładnie wiadome.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło
śmiercią gwałtowną nagłą i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w
nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy karze niewinnych
w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym.
Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez
ostrożność, chodzenia w pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy,
kiedy panuje moc złego ducha.
Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając
wszakże, aby pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej
siostrze swojej Elżbiecie.

Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i


spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął, wrzucił do ognia
niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:
— I cóż?
— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?
— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.
— Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer
pisma ,,Devon County Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający
szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla, który zmarł kilka dni
wcześniej.
Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy
świadczył o pewnym skupieniu. Nasz gość poprawił okulary i zaczął:

Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako


kandydata stronnictwa liberalnego z okręgu środkowego Devon w
zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe hrabstwo. Sir Karol mieszkał
w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką hojnością
zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.
W tych czasach „świeżych bogaczy” pocieszający jest widok
potomka starego rodu, który mimo ciężkich przejść, zdołał wzbogacić
się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby.
Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej.
Rozsądniejszy od tych, którzy spekulują, aż szczęście się odwróci,
zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do Anglii. Zaledwie dwa
lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i
unowocześnić gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu
urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką skalę. Będąc
bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż
wiele osób zasmuciła jego przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na
naszych łamach pisaliśmy o jego hojnych darach na różne cele
dobroczynne w hrabstwie.
Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które
towarzyszyły śmierci sir Karola Baskervilla, ale rozproszyło
przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i
prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo
skromnie, a cała jego służba to małżeństwo Barrymore — on był
lokajem, ona gospodynią.
Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od
pewnego czasu sir Karol źle się czuł. Męczyła go choroba serca,
objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności i rozstrojem
nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego, potwierdził to
w zeznaniach.
Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol
przechadzał się po słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie
Barrymore stwierdzili w swoich zeznaniach, że taki był zwyczaj ich
pana.
4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i
polecił Barrymorowi, aby spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na
codzienną przechadzkę, podczas której zawsze palił cygaro.
Z przechadzki tej już nie wrócił.
O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są
jeszcze otwarte, zaniepokoił się. Zapalił latarnię i poszedł szukać pana.
Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi w alei odnalazł
ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która
wychodzi na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, te sir
Karol zatrzymał się przy niej. Następnie prawdopodobnie znów podjął
przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej.
Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie
wyjaśniony: kształt śladów zmienił się z chwilą kiedy sir Karol
Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach.
Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas
blisko, na moczarach, lecz, jak sam zeznał, był zupełnie pijany.
Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł wskazać skąd dochodziły. Na
zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu,
jakkolwiek raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym
skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że początkowo doktor Mortimer
nie chciał wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego przyjaciel i pacjent.
Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach
dusznicy i śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok
potwierdziły taką właśnie diagnozę, a sędzia śledczy uznał orzeczenie
lekarskie.
Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir
Karola powinien jak najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej,
przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło swego poprzednika. Gdyby
rzeczowy raport sędziego nie rozwiał ostatecznie zabobonnych
opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić
Baskerville Hall.
Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville,
syn najmłodszego brata sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka
pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go odnaleźć i
zawiadomić spadku jaki mu przypadł.

Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.


— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir
Karola Baskervilla — rzekł.
— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi
na ten wypadek, interesujący pod wieloma względami. Swego czasu
zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem tak
pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że przestałem
się interesować tym, co działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł
zawiera wszystkie publicznie znane fakty.
— Tak jest.
— Niech mi pan teraz poda nieznane.
Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz
przybrała wyraz powagi i obojętności.
— Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer,
okazując już gwałtowne zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie
mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego sędziemu, bo człowiekowi
nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela powszechny
zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie napisano w gazecie –
nie można byłoby dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek
wzmocniło straszną sławę tej siedziby. Dlatego uważałem za stosowne
powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie
szczery.
Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze
sobą, łącza ścisłe związki. Stąd moja zażyłość z sir Karolem
Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall i pana
Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil
ludzi wykształconych.
Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne
zamiłowanie do nauki jeszcze to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki
Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy razem niejeden
mity wieczór, rozmawiając o anatomii Buszmenów i Hotentotów. W
ciągu ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej
rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem przed chwilą,
prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go
do wyjścia w nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu
nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był szczerze
przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki
rodzinne nie mogły dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o
ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał mnie, czy podczas
nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub
czy nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi
wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze zdenerwowania.
Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na
kilka tygodni przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem
sir Karola w drzwiach przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i
stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy nagle zauważyłem, że z
przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i
dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi
się, że to wielkie czarne cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i
zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie zwierzę się
ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło
na nim straszne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i właśnie
wtedy dla wytłumaczenia swojego zdenerwowania, powierzył mi
rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym
zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono
pewnego znaczenia. Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi
i uważałem, że zdenerwowanie mojego przyjaciela jest
nieuzasadnione. Na skutek moich nalegań sir Karol postanowił jechać
do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w
jakim żył — choćby jego powód był urojony — oddziaływał
niekorzystnie na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze
mu zrobi, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, poproszony o
radę, był tego samego zdania. W ostatniej chwili nastąpiła ta okropna
tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego lokaj,
przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem
jeszcze, w godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hali.
Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty.
Zbadałem ślady kroków w alei cisowej, widziałem przy furtce miejsce,
gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem zmianę kształtu śladów
począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych
śladów oprócz pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem
uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie dotykał.
Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał
rozkrzyżowane, palce zaciśnięte kurczowo i zagłębione w ziemi, a
twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić pod
przysięgą jego tożsamości.
Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania
Barrymora nie były dokładne. Powiedział, że przy zwłokach nie było
żadnych innych śladów. Nie widział ich. Ja jednak dostrzegłem… w
pewnej odległości… świeże, wyraźne…
— Ślady kroków?
— Tak jest, ślady kroków.
— Mężczyzny czy kobiety?
Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym
wzrokiem, po czym, niemal szeptem, odpowiedział:
— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!

PROBLEM

Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora


Mortimera drżał także, widać było że zdenerwowało go własne
opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał go z błyskiem
w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu.
— Czy pan to widział? — zapytał.
— Tak dokładnie, jak widzę pana w tej chwili.
— I nic pan o tym nie mówił?
— Dlaczego miałbym o tym mówić?
— Jak to się stało, że nikt poza panem nie dostrzegł tych siadów?
— Były widoczne dopiero dwadzieścia metrów od zwłok… Nikt na
to nie zwrócił uwagi. Gdybym nie znał tej legendy, tego dziwnego
podania, pewno, jak wszyscy, nie dostrzegłbym ich.
— Czy na moczarach znajduje się dużo psów pasterskich?
— O, bardzo dużo!… Ale to nie był pies pasterski.
— Mówi pan, że pies był wielki?
— Olbrzymi!…
— I że nie zbliżył się do ciała?
— Nie.
— A jaka była wtedy noc?
— Wilgotna i zimna.
— Czy padał deszcz?
— Nie.
— Proszę mi opisać, jak wygląda ta aleja cisowa.
— Tworzą ją dwa rzędy starych, wysokich na dwanaście stóp cisów,
ich wierzchołki stanowią zwartą kopułę zieleni. Pomiędzy drzewami
biegnie dróżka szerokości ośmiu stóp.
— A pomiędzy drzewami i aleją nie ma nic?
— Owszem, jest. Po obu stronach dróżki rozciąga się trawnik
mający ze sześć stóp szerokości.
— Mówił pan, że na końcu alei znajduje się furtka?
— Tak, prowadzi na moczary.
— Nie ma innego wyjścia?
— Żadnego.
— Więc do cisowej alei można wejść tylko z domu lub przez tę
furtkę?
— Można wejść jeszcze przez cieplarnię, zbudowaną na końcu alei.
— Czy sir Karol doszedł aż do tego miejsca?
— Nie, był o jakieś pięćdziesiąt metrów od cieplarni.
— A teraz doktorze, proszę mi powiedzieć — a jest to szczegół
bardzo ważny — czy ślady, jakie pan dostrzegł, znajdowały się na
piasku, czy na trawie?
— Na trawie nie dostrzegłem żadnych śladów…
— A zatem były one tylko od strony furtki… To bardzo ciekawe… A
czy ta furtka była zamknięta?
— Zamknięta na klucz i na kłódkę.
— Jak wysoka jest ta furtka?
— Ma cztery stopy wysokości.
— Czy mógłby się ktoś przez nią przedostać?
— Z łatwością.
— Może zauważył pan tam jakieś inne ślady?
— Nie.
— Czy nikt inny nie badał tego miejsca?
— Tylko ja tam szukałem.
— I nic pan nie odkrył?
— Sir Karol stał w jednym miejscu pięć albo dziesięć minut.
— Jak pan do tego doszedł?
— W dwóch miejscach na ziemi zobaczyłem popiół strząśnięty z
cygara.
— Ma pan słuszność — potwierdził Holmes. — Watsonie — dodał
— znaleźliśmy sympatycznego kolegę… Ale jakie to były ślady?
— Było wiele śladów sir Karola. Innych nie zauważyłem.
Sherlock Holmes uderzył się niecierpliwie ręką w kolano.
— Ach! Gdybym ja tam był! — zawołał. — Sprawa przedstawia się
bardzo interesująco! Ślady na piasku, z których mógłbym tyle rzeczy
wyczytać, zatarł deszcz i buty ciekawskich ludzi! Doktorze, dlaczego
mnie pan wtedy nie wezwał? Stało się bardzo źle!
— Nie mogłem pana wezwać, nie ujawniając tych wszystkich
faktów, a mówiłem już, dlaczego chciałem milczeć. Zresztą… zresztą…
— Dlaczego się pan waha?
— Są okoliczności, w których najlepszy i najbardziej doświadczony
policjant angielski nie może nic poradzić.
— Czy przypuszcza pan, że mamy do czynienia z czymś
nadprzyrodzonym?
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli?
— Po tej tragedii opowiadano mi o rozmaitych wypadkach, których
nie można uznać za wydarzenia zwykłe i naturalne.
— Na przykład?
— Dowiedziałem się, że przed tą straszną nocą wiele osób widziało
zwierzę, którego opis zgadzał się zupełnie z wyglądem złego ducha
Baskervillów - To zwierzę nie da się zaliczyć do żadnego znanego
gatunku. Wszyscy przyznają, że wyglądało przerażająco, jakby nie z
tego świata. Wypytywałem jednego z okolicznych chłopów, a także
kowala i dzierżawcę. Wszyscy tak samo opisywali tę straszną zjawę.
Było to dokładne wcielenie opisanego w legendzie piekielnego psa.
Strach ogarnął całą okolicę i tylko ktoś naprawdę bardzo odważny
zdobyłby się pójść nocą na moczary.
— A pan, jako człowiek nauki, czy wierzy w istnienie jakichś
nadprzyrodzonych mocy?
— Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.
Holmes wzruszył ramionami.
— Dotychczas — rzekł — ograniczałem swoje badania do spraw z
tego świata. Na miarę moich skromnych możliwości walczyłem ze
złem, ale walka ze złym duchem przekracza moje ambicje. Jednakże,
jak pan mówi, te ślady były materialne.
— Ten dziwny pies jest o tyle materialny, że zdołałby rozerwać
szyję człowiekowi, ale pochodzi z piekła.
— Widzę, że zalicza się pan do ludzi wierzących w zjawiska
nadprzyrodzone… Teraz niech mi pan odpowie na jeszcze jedno
pytanie: dlaczego przyszedł pan do mnie po radę jeśli pan w to wierzy?
Prosi mnie pan, abym nie badał przyczyn śmierci sir Karola Baskervilla
i żąda zarazem, abym się zajął poszukiwaniami.
— Nie, ja pana o to nie prosiłem.
— W czym więc mogę panu pomóc?
— Chciałem prosić, aby mi pan poradził, jak mam się zachować
wobec sir Henryka Baskervilla, który przybywa na dworzec Waterloo
— tu doktor Mortimer wyjął zegarek — za godzinę i kwadrans.
— Czy to on jest spadkobiercą majątku?
— Tak. Po śmierci sir Karola dowiadywaliśmy się szczegółowo o
wszystko, co dotyczy tego młodego człowieka i zawiadomiono nas, że
zajmuje się rolnictwem w Kanadzie. Wiadomości o nim są
najzupełniej zadowalające… W tej chwili nie mówię jako lekarz, lecz
Jako wykonawca testamentu sir Karola Baskervilla.
— Czy nie ma innych pretendentów do majątku pozostałego po
zmarłym?
— Nie. Jedyny krewny, którego ślad jeszcze odnaleziono, nazywa
się, a raczej nazywał się, Rower Baskerville, był trzecim bratem sir
Karola. Drugi brat, który umarł bardzo młodo, pozostawił tylko
jednego syna, Henryka. Rogera, trzeciego brata, uważano zawsze w
rodzinie za parszywą owcę. Byt uosobieniem dawnego typu
Baskervillów i, jak mi opowiadano, błąkał się po świecie, jak stary
Hugo. Życie w Anglii nie przypadło mu do gustu, przeniósł się więc do
Ameryki Środkowej, gdzie umaił na żółtą febrę w 1436 roku. Sir
Henryk jest więc ostatnim potomkiem rodu Baskervillów, Za godzinę i
pięć minut mam się z nim spotkać na dworcu Waterloo… Telegrafował
do mnie z Southampton. że przyjedzie dziś rano. Cóż więc mam robić,
panie Holmes?
— Dlaczego nowy spadkobierca nie mógłby zamieszkać w
siedzibie swoich przodków?
— Wydaje się to zupełnie naturalne, nieprawda? Jednak trzeba
pamiętać, że wszyscy członkowie rodziny Baskervillów, którzy
mieszkali w tym zamku, zginęli gwałtowną śmiercią. Jestem
przekonany, że gdyby sir Karol mógł porozmawiać ze mną przed
śmiercią, poleciłby mi. aby nie wprowadzać do tego domu ostatniego
potomka jego rodu i spadkobiercy olbrzymiego majątku. Ale z drugiej
strony nie można zaprzeczyć, że rozwój tej biednej okolicy zależy
głównie od obecności sir Henryka. Wszystko co zrobił sir Karol,
byłoby bezpowrotnie stracone, gdyby zamek byt niezamieszkały.
Przyszedłem więc prosić pana o zdanie i radę, gdyż boję się, żeby na
moją decyzję nie wpłynął za bardzo mój własny interes.
Holmes długą chwilę siedział zamyślony, wreszcie powiedział:
— Krótko mówiąc uważa pan, że z powodu jakichś piekielnych
wpływów, pobyt w Dartmoor jest niebezpieczny dla członków rodziny
Baskervillów.
— Czy nie mam podstaw by lak twierdzić?
— Nie przeczę. Ale, jeśli pańska teoria o faktach
nadprzyrodzonych jest prawdziwa, ten młody człowiek może podlegać
tym wpływom lak samo w Londynie jak w Devonshire. Trudno mi
uwierzyć w diabła, którego potęga sięgałaby tylko do granic jednej
parafii, jak — na przykład — władza zarządu w jakiejś fabryce.
— Patrzyłby pan. panie Holmes, poważniej na te sprawy, gdyby
miał pan osobiście z nimi do czynienia. Według pana ten młody
człowiek nic jest narażony na większe niebezpieczeństwo w
Devonshire niż w Londynie… Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co
radzi mi pan robić?
— Radzę panu wziąć powóz, zawołać swego psa, który drapie do
moich drzwi, i pojechać na spotkanie sir Henryka Baskervilla na
dworzec Waterloo.
— No, a potem?
— Potem nie powie mu pan nic, dopóki ja się nad tym wszystkim
me zastanowię.
— Czy długo będzie się pan zastanawiał?
— Dwadzieścia cztery godziny. Będę panu szczerze wdzięczny,
doktorze, jeżeli przyjdzie pan tu jutro o dziesiątej. Proszę również, aby
przyprowadził pan ze sobą sir Henryka.
— Zrobię to oczywiście, panie Holmes.
Doktor Mortimer zapisał na mankiecie godzinę spotkania i
wyszedł. Holmes zatrzymał go na schodach.
— Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Mówił mi pan, że przed
śmiercią sir Karola Baskervilla kilka osób widziało na moczarach
dziwne zjawisko.
— Tak, trzy osoby.
— A czy widziano je też później?
— Nie słyszałem o tym.
— Dziękuję panu. Do widzenia.
Holmes powrócił do swego fotela, a zadowolenie malujące się na
twarzy mojego przyjaciela dowodziło, że myśli o jakimś miłym zajęciu.
— Czy wychodzisz, Watsonie? — zapytał mnie.
— Tak, a może jestem ci potrzebny?
— Nie. drogi przyjacielu. Będziesz mi potrzebny dopiero gdy
zaczniemy działać. Wiesz, że to wspaniała sprawa i pod niektórymi
względami jedyna w swoim rodzaju. Gdy będziesz przechodził koło
sklepu Bradleya, powiedz, żeby mi przysłał etui mojego zwykłego
tytoniu. A teraz zostaw mnie samego aż do wieczora. Gdy wrócisz,
opowiemy sobie nasze wnioski w sprawie, którą dał nam do
rozwiązania doktor Mortimer.
Holmes lubił rozważać każda sprawę w samotności. Zbijał wtedy
lub popierał swoje własne teorie i dochodził do ostatecznych
wniosków.
Spędziłem popołudnie w klubie i dopiero wieczorem wróciłem na
Baker Street. Była może dziewiąta, gdy znalazłem się znów w salonie
Sherlocka Holmesa. Gdy otworzyłem drzwi, zdawało mi się, że się pali
— gęsty dym wypełniał cały pokój, a płomień lampy migotał w nim
niepewnym blaskiem. Zrobiłem kilka kroków i uspokoiłem się. Był to
tylko dym tytoniowy, klon, zaczął mnie drapać w gardle wywołując
nieprzyjemny kaszel. Dopiero po chwili, wśród tej gęstej chmury
dostrzegłem Holmesa otulonego w szlafrok i zagłębionego w
ulubionym fotelu. W zębach trzymał fajkę.
Wokół niego, na dywanie, leżały kartki papieru.
— Zaziębiłeś się, Watsonie? — zapytał.
— Nie, to ten okropny dym.
— A tak, dym jest gęsty…
— Ależ tu nie można oddychać!
— No to otwórz okno. Założyłbym się, że cały ten czas
przesiedziałeś w klubie.
— Mój kochany.
— No, czy zgadłem?
— Tak, ale jakim sposobem…
Holmes roześmiał się. widząc moje zdumienie.
— Jakiś ty naiwny — odrzekł. — Zawsze sprawiało mi przyjemność
korzystanie z moich skromnych umiejętności by zabawić się twoim
kosztem. Pomyśl tylko, taki dżentelmen, jak ty, który ma niewielu
serdecznych przyjaciół, wychodzi podczas deszczu i błota, wraca
wieczorem wcale nic zabłocony, w błyszczących bułach… No, co byś z
tego wywnioskował? To, że przesiedział gdzieś cały dzień… Czy nie jest
to oczywiste i jasne?
— Na świecie jest dużo rzeczy oczywistych, na które nic zwraca się
jednak uwagi.
— A jak ci się zdaje, gdzie ja byłem?
— Zdaje mi się. że przesiedziałeś całe popołudnie na tym samym
miejscu.
— Mylisz się… bytem w Devonshire.
— Ale tylko w myśli?
— Naturalnie, nie ruszyłem się z tego fotela, wypiłem
nieświadomie — czego żałuję — dwie duże filiżanki kawy i wypaliłem
mnóstwo tytoniu. Po twoim wyjściu postałem do Stanforda po mapę
równiny Dartinoor i przebiegałem ją całą — w myślach oczywiście —
we wszystkich kierunkach. Sądzę, że mógłbym już teraz wędrować po
tym terenie bez przewodnika.
— Czy la mapa obejmuje dużą przestrzeń?
— Bardzo dużą.
Holmes rozwinął część mapy i rozłożył ją na kolanach.
— Oto obszar, o który nam chodzi — powiedział. — Tu, w środku,
znajduje się posiadłość Baskerville Hali.
— Otoczona lasem?
— Tak… Chociaż szpaler cisowy nie jest tu opisany, przysiągłbym,
że oznacza go ta linia, mająca po prawej stronie równinę. Tu. len
szereg domów, to wioska Grimpen. gdzie mieszka nasz przyjaciel,
doktor Mortimer. Widzisz, że w promieniu trzech mil ludzkie siedziby
są rzadko rozrzucone. Tu jest posiadłość Lafter Hali, o której
wspomina stary rękopis. Budynek, oznaczony nieco dalej, to
mieszkanie przyrodnika Stapletona, leżeli dobrze pamiętam jego
nazwisko. Wreszcie dwa folwarki: High Tor i Foulmire. O czternaście
mil stamtąd wznosi się więzienie Princelown. Dokoła i pomiędzy tymi
domami ciągnie się ponura i pusta równina. Właśnie tu rozegrał się
dramat, tu więc będziemy się starali rozwikłać otaczającą go
tajemnicę,
— To jest dzikie i puste miejsce.
— Tak jest. Gdyby diabeł chciał się mieszać w ludzkie sprawy…
— A więc i ty przypuszczasz, że istnieją jakieś siły
nadprzyrodzone?
— A czy diabeł nie może się posługiwać pomocnikami z krwi i
kości? Od początku dwa pytania nasuwają mi się na myśl. Pierwsze:
czy popełniono tu zbrodnię? Drugie: jakiego rodzaju jest to zbrodnia i
w jaki sposób ją popełniono? Jeżeli przypuszczenia duktom Mortimera
są uzasadnione, i jeżeli znajdujemy się wobec potęgi, która nie
podlega prawom natury, najlepiej byłoby zaprzestać dalszego
dochodzenia. Ale musimy rozważyć wszystkie inne hipotezy, zanim
zatrzymamy się na tej ostatniej. Zamknij teraz okno. Być może. to
tylko dziwne uprzedzenie, ale zdaje mi się. że skoncentrowana
atmosfera pomaga skupić myśli; co prawda me izoluję się jeszcze
całkowicie, aby jaśniej rozumować, choć byłoby to logiczne… No, a ty
czy zastanawiałeś się nad tą sprawa?
— W ciągu dnia wiele o niej myślałem.
— I jakie jest twoje zdanie?
— Jest wyjątkowo zagmatwana.
— Rzeczywiście, to niezwykła sprawa, bardzo różniąca się od
innych… Na przykład ta zmiana w kształcie śladów stóp. Jak ją
wytłumaczysz?
— Mortimer twierdzi, ze sir Karol Baskerville przeszedł część alei
na palcach.
— Powtarza tylko wniosek jakiegoś idioty, który prowadził
śledztwo. Dlaczego Baskerville miał się przechadzać po alei na
palcach?
— A więc?
— Sądzę, że biegł… Sir Karol biegi z rozpaczliwym wysiłkiem!
Biegł, aby się uratować, dopóki nagły atak serca nie powalił go na
ziemię.
— Dlaczego uciekał?
— W tym właśnie tkwi zagadka. Z pewnych oznak wyciągnąłem
wniosek., że byt przerażony, zanim zaczął uciekać.
— Na czym go opierasz?
— Przypuszczam, że powód jego przerażenia znajdował się na
moczarach. Wydaje mi się to prawdopodobne, gdyż tylko człowiek
oszalały ze strachu, może w takiej sytuacji uciekać w przeciwną stronę
niż znajduje się jego dom. Jeżeli możemy wierzyć opowiadaniu
Cygana, sir Karol biegł, wołając o pomoc w kierunku, skąd najmniej
mógł się spodziewać pomocy? Zresztą, na co czekał tej nocy?…
Dlaczego czekał w cisowej alei, a nie w zamku?
— Czy uważasz, że czekał na kogoś?
— Doktor Mortimer odmalował nam sir Karola Baskervilla jako
człowieka starego i niedołężnego. Przypuśćmy nawet, że wyszedł
wieczorem na spacer… No, ale tego wieczora było wilgotno i zimno,
czy jest zatem możliwe, żeby sir Karol stał w jednym miejscu dziesięć
minut, jak dowodzi doktor Mortimer. wnioskując z popiołu
strząśniętego z cygara?
— Przecież sir Karol wychodził podobno co dzień wieczorem.
— Nic wydaje mi się prawdopodobne, aby co wieczór przechadzał
się w pobliżu furtki prowadzącej na moczary. Zeznania wszystkich
świadczą o czymś przeciwnym: wszyscy mówią, że sir Karol unikał
tego miejsca, a tej nocy znalazł się właśnie tam. Nazajutrz miał jechać
do Londynu? Sprawa przedstawia się teraz jaśniej… Watsonie, daj mi
moje skrzypce. Nie myślmy już o tej sprawie i poczekajmy na
odwiedziny doktora Mortimera i sir Henryka Baskervilla.

SIR HENR YK B ASKER VILLE

Tego dnia zjedliśmy śniadanie bardzo wcześnie. Sherlock Holmes


czekał w szlafroku na gości. Punktualnie o godzinie dziesiątej w
pokoju zjawił się doktor Mortimer i młody baronet.
Henryk Baskerville miał około trzydziestu lat. Był niskiego wzrostu,
krępej budowy, o żywych ruchach, jego czarne oczy uważnie patrzyły
spod krzaczastych brwi, co nadawało twarzy wyraz energii i silnej
woli. Opalenizna świadczyła, ze spędzał większość czasu na świeżym
powietrzu. Spokój w spojrzeniu i powaga w ruchach mówiły o dobrym
wychowaniu.
— Przedstawiam panom sir Henryka Baskervilla — rzekł doktor
Mortimer.
— Tak, to ja we własnej osobie — dodał młody człowiek.
— Ale co dziwniejsze, panie Holmes, gdyby obecny tu mój
przyjaciel nie zaproponował, że mnie panu przedstawi, sam
przyszedłbym do pana. Pan lubi zagadki. A od dzisiejszego ranka
jestem w posiadaniu zagadki, której rozwiązanie wymaga więcej czasu
niż mogę na to poświęcić.
Holmes ukłonił się.
— Proszę usiąść, sir Henryku — powiedział. — Przypuszczam. że
podczas krótkiego pobytu w Londynie przydarzyła się panu jakaś
przygoda?
— Nic ważnego. Wydaje mi się, że to żart, bo tak można określić
list, jaki odebrałem dzisiaj rano.
I sir Henryk położył na stole kopertę.
Zbliżyliśmy się wszyscy, aby ją lepiej zobaczyć. Była zrobiona z
szarego papieru i wyglądała zwyczajnie. Niewprawna ręka napisała na
niej następujący adres:
Sir Henryk Baskerville w hotelu Northumberland
Na liście był stempel pocztowy z Charing Cross z wczorajszą datą.
— Czy ktoś wiedział, że zatrzyma się pan w hotelu
Northumberland? — zapytał Holmes, patrząc uważnie na gościa.
— Nie, nikt nie wiedział, gdyż o tym gdzie się zatrzymam,
zdecydowałem dopiero po spotkaniu z doktorem Mortimerem.
— Zapewne doktor Mortimer tam mieszkał?
— Nie, ja zatrzymałem się u przyjaciela — odpowiedział doktor —
nie można więc było przewidzieć, że pojedziemy do tego hotelu.
— Hm! — mruknął Sherlock. — Wydaje mi się, że ktoś jest
doskonale poinformowany o pańskich zamiarach.
Holmes wyjął z koperty kartkę wydartą z zeszytu i złożoną we
czworo.
Rozłożył papier na stole. Było na nim tylko jedno zdanie,
składające się z drukowanych liter, naklejonych na papierze.
Zdanie to brzmiało następująco:
Jeżeli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od moczarów.
Tylko jeden wyraz: „moczarów” był napisany ręką.
— Może wyjaśni mi pan, panie Holmes — zapytał sir Henryk
Baskerville — co to wszystko znaczy, i kto może się mną tak bardzo
interesować?
— A co doktor o tym myśli? Musi pan przyznać, że nie ma w tym
nic nadprzyrodzonego.
— To prawda. Ale czy ta przestroga nie może być przysłana przez
osobę, pewną tego, że zetkniemy się z siłami nadprzyrodzonymi?
— Jakimi siłami? — zapytał ożywiony sir Henryk. — Zdaje mi się, że
panowie znacie moje interesy i sprawy lepiej niż ja sam.
— Przyrzekam panu, że zanim wyjdzie pan z tego pokoju, będzie
pan wiedział to wszystko co i my — odpowiedział Sherlock Holmes.
Teraz, jeżeli się pan na to zgadza, musimy się uważnie przyjrzeć temu
ciekawemu dokumentowi. Niewątpliwie został on zredagowany
wczoraj wieczorem i oddany natychmiast na pocztę. Czy masz
Watsonie wczorajsze „Times”?
— Leży na stole.
— Podaj mi go, proszę, chce przejrzeć kolumnę zawierającą
artykuły redakcyjne.
Holmes szybko przebiegł gazetę wzrokiem.
— Najważniejszy artykuł mówi o wolnym handlu — rzekł.
— Pozwólcie abym przeczytał wam jego fragment: Na podstawie
wiadomości, krążących obecnie, możesz sobie wyobrażać, że twoje
własne przedsiębiorstwo handlowe czy też przemysłowe zyska przez
wprowadzenie ceł ochronnych. Trzymaj się jednak z dala od takich
poglądów i nie zgadzaj się na tego rodzaju ustawy i zarządzenia. Jeśli
cenisz ogólny dobrobyt kraju, a tym samym i swoje spokojne życie.
— Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie, Watsonie? — zawołał
wesoło Holmes — zacierając ręce z widocznym zadowoleniem. Doktor
Mortimer patrzył ciekawie na Holmesa, a sir Henryk spoglądał na
mnie ze zdumieniem.
— Nie znam się na taryfach celnych i ekonomii — rzekł sir
Henryk. — Zresztą zdaje się, że odeszliśmy od głównego tematu.
— Przeciwnie, sir Henryku, zdaje mi się. że sprawa się wyjaśnia.
Watson zna lepiej moje metody pracy, a jednak widzę, że nie
zrozumiał dokładnie o co mi chodzi.
— W istocie — odparłem — nie mogę zrozumieć jaki związek
ma…
— Jest związek i to bardzo ważny… ,,Trzymaj się… z dala od… Jeśli
cenisz… swoje… życie…” Czy rozumie pan skąd wzięto te wyrazy?
— Rzeczywiście! — zawołał sir Henryk. — Bardzo zręcznie
zrobione.
— Gdybym nawet miał jakiekolwiek wątpliwości — ciągnął Holmes
— to wyrazy „Trzymaj się” lub ,,Jeśli cenisz”, które żywcem wycięte
nożyczkami, rozproszyłyby je natychmiast.
— Rzeczywiście panie Holmes, to przechodzi ludzkie pojęcie —
rzekł Mortimer, spoglądając ze zdumieniem na mojego przyjaciela. —
Nietrudno domyśleć się, że zdanie jest wycięte z gazety, ale z jakiej
gazety, a nawet z jakiego artykułu, to na prawdę zdumiewające! Jak
pan to odgadł?
— Przypuszczam, doktorze, że potrafi pan odróżnić czaszkę
Murzyna od czaszki Eskimosa?
— Naturalnie że potrafię,
— Co je różni?
— Przecież to mój zawód, uczyłem się tego. Różnice są tak wielkie,
że same rzucają się w oczy. Kość czołowa, kąt twarzy, kształt szczęki
i…
— A to, co ja mówię, dotyczy mojego zawodu. Istnieją różnice
między drukiem „Timesa” a jakiejś marnej gazety i są równie oczywiste
jak dla pana różnica między Murzynem a Eskimosem. Rozróżnianie
czcionek to najłatwiejsza umiejętność dla kogoś, kto zajmuje się
sprawami kryminalnymi. Przyznaję, że gdy byłem młody, nie
odróżniałem czasem „Leeds Mercury” od ,,Western Mornini News”.
Druk „Timesa” można bardzo łatwo rozpoznać i te wyrazy nie mogły
być wycięte z innego dziennika. Szukałem zatem we wczorajszym
numerze.
— Więc ktoś wyciął te wyrazy nożyczkami? — zapytał sir Henryk
Baskerville,
— Naturalnie. I to takimi nożyczkami, jakich używa się do
obcinania paznokci — dodał Holmes — Ich ostrze musiało być
krótkie, gdyż widać dwa cięcia w wyrazach: „Trzymaj się” i „jeśli
cenisz”.
— Rzeczywiście, ktoś wycinał wyrazy małymi nożyczkami i
następnie przylepiał je klejem.
— Nie. Gumą arabską — poprawił Holmes.
KOREKTA
— No, niech będzie gumą arabską — powtórzył sir Henryk — Ale
niech mi pan wytłumaczy, dlaczego wyraz „moczarów” jest dopisany
ręcznie?
— Dlatego, że tego wyrazu nie ma w artykule. Inne wyrazy można
spotkać wszędzie, we wszystkich gazetach, ale nie jest łatwo znaleźć
wyraz „moczarów”.
— Przyjmuję pańskie wyjaśnienie, panie Holmes, ale czy doczytał
się pan w tym ostrzeżeniu jeszcze czegoś innego?
— Znalazłem w nim parę wskazówek, choć widać z tego listu, że
autorowi chodziło o zatarcie śladów, które mogłyby naprowadzić na
jego trop. Na przykład adres napisany jest koślawo i niedbale, a
przecież wiemy, że „Timesa” prenumerują tylko ludzie wykształceni. Z
tego możemy wnioskować, że list pisał człowiek wykształcony, który
chciał uchodzić za niewykształconego. Następnie: staranie aby
zmienić kształt liter nasuwa myśl, że zna pan ten charakter pisma, lub
może go wkrótce poznać. Dalej, niech pan zwróci uwagę na to, że
wyrazy nie są naklejone w linii prostej, lecz jedne wyżej a drugie niżej
i tak: „życie” jest zupełnie nad linią. Czy ten brak staranności należy
przypisać niedbalstwu wycinającego, zdenerwowaniu czy też
pośpiechowi? Dajmy na to, że pośpiechowi. Przestroga jest bardzo
poważna i ten, kto układał list, czynił to z uwagą i napięciem.
Przypuśćmy, że niedbalstwo wynikało z pośpiechu. Trzeba szukać jego
przyczyny, gdyż ten list, czy byłby wysłany wczoraj wieczorem, czy
dziś rano, powinien dojść do rąk sir Henryka, zanim wyszedłby on z
hotelu. Autor obawiał się więc, aby mu nie przerwano. Ale kogo się
bał?
— Wchodzimy teraz w sferę przypuszczeń — odezwał się doktor
Mortimer.
— Tak jest — powiedział Holmes — i z tych przypuszczeń musimy
wybrać to, które wydaje nam się najbardziej prawdopodobne. To jest
naukowe wykorzystanie wyobraźni. Zawsze jest jakieś zdarzenie, na
którym możemy oprzeć nasze hipotezy. Może pan nazwać to
zgadywaniem, ale jestem pewien, że ten list był pisany w hotelu.
— Na jakiej podstawie pan to wnioskuje? — zawołał Mortimer.
— Jeśli uważnie przyjrzy się pan temu listowi, przekona się pan, że
pióro i atrament pozostawiały wiele do życzenia. Pióro bryzgnęło
dwukrotnie w tym samym wyrazie, a w adresie nie chciało znowu
wypuścić atramentu, chociaż to tylko kilka wyrazów, zatem pióro było
zużyte, a w kałamarzu brakowało atramentu. Rzadko kiedy w
prywatnym mieszkaniu pióro i kałamarz znajdują się w tak złym
stanie, zaś pióra i kałamarze w hotelach zapewne zna pan dobrze…
Powinniśmy przetrząsnąć kosze na śmieci w hotelach sąsiadujących z
Charing Cross, a jestem przekonany, że znajdziemy pocięty numer
,,Timesa”. Idąc dalej tym tropem sądzę, że schwytalibyśmy autora tej
dziwnej przestrogi… No, no… — Holmes przysunął papier bliżej oczu i
przypatrywał się pilnie naklejonym wyrazom.
— Zauważyłeś jeszcze coś? — zapytałem go.
— Nic — odparł, kładąc kartkę papieru na stole. — Papier jest
biały, bez żadnego znaku. Wydaje mi się, że wywnioskowaliśmy z tego
listu wszystko, co się dało. Teraz, sir Henryku, proszę nam powiedzieć,
czy nie przytrafiło się panu jeszcze coś od chwili, gdy wysiadł pan z
pociągu?
— Nie, panie Holmes… Nie pamiętam.
— Może zauważył pan, że ktoś się panu przypatruje lub idzie za
panem?
— Zdaje mi się, że jestem bohaterem jakiejś powieści —
odpowiedział sir Henryk. — Dlaczego, do licha, miałby mnie ktoś
śledzić?
— Jednak zdaje mi się, że tak było. Czy nie ma pan nam nic więcej
do powiedzenia, zanim zaczniemy się zastanawiać jaką opieką pana
otoczono?
— Nie wiem co pana interesuje?
— Wszystko, co tylko wykracza poza normalny tryb życia.
Sir Henryk uśmiechnął się.
— Nie znam angielskich zwyczajów — powiedział — gdyż,
większość życia spędziłem w Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie.
Nie sądzę jednak, aby strata buta wychodziła poza granice normalnych
zdarzeń.
— Zgubił pan but?
— Ech, pewnie się gdzieś zapodział — odezwał się Mortimer —
Znajdzie go pan po powrocie do hotelu. Czy warto nudzić pana
Holmesa takimi drobnostkami?
— Pan Holmes pyta mnie, więc mu odpowiadam — odparł sir
Henryk.
— Bardzo słusznie — rzekł Holmes. — Niech mi pan opowie
wszystko, nawet to, co uważa pan za mato istotne. A wiec stracił pan
but?
— Jeżeli go nic zgubiłem, to w każdym razie gdzieś mi się
zapodział. Wczoraj wieczorem postawiłem buty przed drzwiami
mojego pokoju, a dziś rano znalazłem tylko jeden. Pytałem
chłopca hotelowego, ale nie umiał mi tego wyjaśnić. A to były
nowiuteńkie buty, kupiłem je wczoraj na Strandzie i nie miałem ich
jeszcze na nogach.
— Jeśli pan w nich nie chodził, to dlaczego kazał je pan czyścić?
— Żółta skóra nie miała połysku, chciałem żeby go nabrała.
— Wczoraj więc, po przyjeździe do Londynu wyszedł pan
natychmiast na miasto i kupił buty?
— Kupowałem jeszcze inne rzeczy. Towarzyszył mi doktor
Mortimer. Do licha! Jeżeli mam grać rolę wielkiego pana muszę być
odpowiednio ubrany. Na Dalekim Zachodzie nie dbałem tak o swój
wygląd… Kupując różne rzeczy, kupiłem też i żółte obuwie, zapłaciłem
za nie sześć dolarów i skradziono mi je, zanim je włożyłem na nogi.
— Nie rozumiem dlaczego ktoś miałby skraść pański but — rzekł
Holmes — Podobnie jak doktor Mortimer uważam, że zguba wkrótce
się znajdzie.
— Zdaje mi się, panowie — rzekł baronet — że już wystarczająco
wiele mówiliśmy o mnie. Nadeszła chwila, abyście mi powiedzieli o co
chodzi.
— Pańskie życzenie jest słuszne — odpowiedział Sherlock Holmes.
— Doktorze, niech pan powtórzy sir Henrykowi to, co opowiedział
nam pan wczoraj rano.
Nasz przyjaciel, zachęcony w ten sposób, wyjął z kieszeni papiery i
opowiedział historię znaną już czytelnikom. Sir Henryk Baskerville
słuchał go z wielką uwagą. Od czasu do czasu wyrywał mu się
mimowolny okrzyk zdumienia. Gdy doktor Mortimer skończył,
baronet zawołał:
— Odziedziczyłem zatem przeklęty spadek. Tak jest, od
dzieciństwa słyszałem o tym psie. Ta legenda Jest dobrze znana w
naszej rodzinie, ale nie sądziłem, że należy ją traktować poważnie. A
śmierć mojego stryja… Zdaje mi się, że wszystko miesza mi się w
głowie… Nie mogę się skupić… Czy to, co mi pan powiedział wymaga
sądowego śledztwa, czy może egzorcyzmów?
— Rzeczywiście, trudno powiedzieć.
— Potem ten list, przysłany do hotelu… Trzeba przyznać, że
przyszedł w porę.
— Jest zarazem dowodem, że ktoś wie lepiej niż my, co dzieje się
na moczarach — rzekł Mortimer.
— I że jest to ktoś panu życzliwy, ponieważ ostrzega pana o
niebezpieczeństwie — dodał Holmes.
— Może moja obecność tam pokrzyżuje czyjeś plany.
— To możliwe… Dziękuję panu, doktorze, że dał mi pan do
rozwiązania sprawę, która zawiera tyle interesujących szczegółów.
Teraz, sir Henryku, pozostaje nam tylko jedna kwestia do
rozstrzygnięcia: czy ma pan jechać do zaniku?
— Dlaczego miałbym tam nie jechać?
— Bo tam może grozić panu jakieś niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo pochodzące od złego ducha,
prześladującego rodzinę, czy może ze strony ludzi?
— To należałoby wyjaśnić.
— Cokolwiek powiecie. Ja już podjąłem decyzję. Nie istnieje panie
Holmes, taki diabeł w piekle, ani taki człowiek na ziemi, który mógłby
mi przeszkodzić pojechać do siedziby moich przodków. To jest moja
ostateczna decyzja.
Gdy to mówił, zmarszczył brwi. a jego twarz stała się purpurowa.
Ostatni potomek Baskervillów odziedziczył widocznie gwałtowny
temperament swoich przodków.
— Muszę nieco dłużej zastanowić się nad tym co mi pan
powiedział — rzekł po chwili — Nie mogę tak od razu wszystkiego
zrozumieć i zdecydować. Chciałbym przez chwilę w samotności skupić
się nad tym… Panie Holmes, teraz jest wpół do jedenastej, wracam
prosto do hotelu. Może zechce pan wraz z doktorem Watsonem
przyjść do mnie o drugiej i zjeść z nami drugie śniadanie? Sądzę, że
będę miał do tego czasu jaśniejsze pojęcie o całej tej sprawie.
— Czy zgadzasz się, Watsonie?
— Najzupełniej.
— W takim razie niech pan na nas czeka. Czy posłać po dorożkę?
— Wolę pójść pieszo, jestem bardzo zdenerwowany.
— Z przyjemnością będę panu towarzyszył — odezwał się doktor
Mortimer.
— A więc, do widzenia o drugiej!
Usłyszeliśmy kroki naszych gości na schodach i stuk zamykanych
drzwi. W tej samej chwili Holmes wyrwał się z zadumy i zamienił w
człowieka czynu.
— Kapelusz i buty. Watsonie, szybko! Nie ma chwili do stracenia!
Wpadł w szlafroku do garderoby i kilka sekund później powrócił w
surducie. Zbiegliśmy ze schodów i wypadliśmy na ulicę. Doktor
Mortimer i sir Baskerville szli o jakieś dwieście metrów przed nami, w
kierunku Oxford Street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Ani mi się waż! Twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy, jeśli
ty zadowolisz się moim. Nasi goście mieli słuszność, dzisiejszy ranek
jest wyśmienity na przechadzkę.
Przyspieszył kroku, tak, że niebawem odległość, od naszych
znajomych zmniejszyła się o połowę, po czym, pozostając już o jakieś
sto metrów w tyle, szliśmy za nimi przez Oxford Street, a później po
Regent Street. Doktor Mortimer i sir Baskerville zatrzymali się przed
jakąś wystawą sklepową, Holmes uczynił to samo. W chwilę później
wydał stłumiony okrzyk radości. Śledząc kierunek jego badawczego
spojrzenia, spostrzegłem dorożkę z jakimś pasażerem, która stała po
przeciwnej stronie ulicy i teraz ruszyła znów wolno w drogę.
— Mamy go Watsonie! Chodź prędko. Przyjrzyjmy mu się
przynajmniej, jeżeli nic innego nie będziemy mogli zrobić.
Na chwilę dostrzegłem gęstą czarną brodę i przenikliwe oczy
spoglądające na nas przez boczne okna dorożki. W tej samej chwili z
trzaskiem otworzyło się okienko, przez które pasażer porozumiewa się
z woźnicą, jadący krzyknął coś powożącemu i dorożka ruszyła szybko
po Regent Street. Holmes obejrzał się bacznie dokoła, szukając jakiejś
innej dorożki, ale nic nie znalazł. Rzucił się więc w pościg, ale od
dorożki dzieliła go już zbyt wielka odległość i niebawem zupełnie
znikła nam ona z oczu.
— Do licha! — zaklął Holmes ze złością, gdy wydostał się
zadyszany spomiędzy szeregu pojazdów — Czy widziałeś kiedyś taki
pech i takie niedołęstwo? Watsonie, Watsonie, jeżeli jesteś
człowiekiem sprawiedliwym, zapamiętasz to i zapiszesz na rachunek
moich niepowodzeń.
— Kto to był?
— Nie mam pojęcia.
— Szpieg?
— Sądząc z tego, co słyszeliśmy nie ulega wątpliwości, że od chwili
przyjazdu sir Baskervilla, ktoś siedzi go bardzo pilnie, chodzi za nim
jak cień. Inaczej, skąd wiedziałby od razu, że zamieszkał w hotelu
Northumberland? Jeśli śledzili go pierwszego dnia, pomyślałem, ze
będą go szpiegować i dzisiaj. Zauważyłeś pewnie, że gdy doktor
Mortimer czytał swoją opowieść, podszedłem dwukrotnie do okna.
— Tak, przypominam sobie.
— Patrzyłem, czy ktoś nie chodzi przed domem, ale nie
zobaczyłem nikogo. Słuchaj, mamy do czynienia ze sprytnym
człowiekiem. Sprawa się wikła, a chociaż nie wiem czy ten ktoś ma
przyjazne czy wrogie zamiary, niemniej widzę, że jest w tym coś
tajemniczego. Gdy nasi przyjaciele wyszli, poszedłem za nimi, aby
wykryć ich niewidzialnego opiekuna. Ten człowiek jest tak przebiegły,
że nie chciał iść pieszo, lecz wsiadł w dorożkę, by móc śledzić ich z
tyłu lub wyprzedzić i w ten sposób być przez nich niezauważony. Ta
metoda dawała i tę korzyść, że gdyby chcieli jechać dorożką, mógł ich
śledzić bez straty czasu. Ale ma to i słabą stronę…
— Zdaje tego kogoś na łaskę i niełaskę dorożkarza.
— Właśnie.
— Szkoda, że nie zauważyliśmy Jego numeru.
— Mój drogi, chociaż zagapiłem się porządnie, nie przypuszczasz
chyba na serio, że nie znam numeru dorożki? 2304… Zapamiętałem go
dobrze. Ale na razie jest nam mało użyteczny.
— Nie wiem, co mógłbyś więcej zrobić.
— Gdybym wcześniej zauważył dorożkę, zawróciłbym, poszedł w
przeciwnym kierunku i z pewnością znalazłbym wolny pojazd. Wtedy
mógłbym jechać za nim w przyzwoitej odległości, lub też, co byłoby
lepsze, pojechałbym do hotelu Northumberland i zaczekał. Jeżeli
okazałoby się, że nasz nieznajomy śledzi sir Baskervilla, to my
śledzilibyśmy jego. Tymczasem przez pośpiech, z którego nasz
przeciwnik umiał skorzystać z rzadko spotykaną szybkością i energią,
zdradziliśmy się i zgubiliśmy jego ślad.
Rozmawiając, szliśmy wolno Regent Street i od dawna straciliśmy
już z oczu doktora Mortimera i jego towarzysza.
— Dalsze śledzenie ich nie ma sensu — powiedział Holmes.
— Szpieg zniknął i już nie wróci. Pozostały nam jednak jeszcze
inne karty w ręku i dobrze je rozegramy. Czy poznałbyś człowieka,
który siedział w dorożce?
— Poznałbym tylko jego brodę.
— I ja również. Dlatego myślę, że najprawdopodobniej była ona
fałszywa. Sprytny człowiek, gdy robi coś takiego, nosi brodę tylko po
to, aby ukryć rysy twarzy. Wejdźmy tutaj.
Holmes wszedł do biura posłańców, gdzie dyrektor powitał go z
wielką uprzejmością.
— A pan Wilson. Widzę, że nie zapomniał pan drobnej przysługi,
jaką kiedyś panu wyświadczyłem.
— Nie, i nie zapomnę. Ocalił mi pan honor, a może i życie.
— Przesadza pan, mój drogi. Przypominam sobie, panie Wilson, że
miał pan u siebie chłopca o nazwisku Cartwright, który w czasie
śledztwa wykazał niemało sprytu.
— Tak, jest jeszcze u nas.
— Czy może go pan wezwać? Dziękuję! A teraz czy mógłby mi pan
rozmienić banknot pięciofuntowy.
Czternastoletni chłopak, o inteligentnej twarzy i sprytnych oczach
pojawił się na odgłos dyrektorskiego dzwonka, stanął przed Holmesem
i wpatrywał się z szacunkiem w słynnego detektywa.
— Daj mi przewodnik hotelowy — rzeki Holmes. — Dziękuję!
Słuchaj, Cartwright, masz tutaj nazwy dwudziestu trzech hoteli,
położonych w bezpośrednim sąsiedztwie Charing Cross. Widzisz?
— Widzę, proszę pana.
— Pójdziesz kolejno do wszystkich.
— Dobrze, proszę pana.
— Zaczniesz od tego, że portierowi każdego z nich dasz szylinga.
Masz tu dwadzieścia trzy szylingi.
— Dobrze, proszę pana.
— Zażądasz od każdego z nich, żeby ci dał do przejrzenia kosz z
papierami z wczoraj. Powiesz, że zaniesiono ważny telegram pod
niewłaściwy adres i że musisz go odnaleźć. Rozumiesz?
— Rozumiem, proszę pana.
— Naprawdę będziesz szukał środkowej strony „Timesa”,
powycinanej nożyczkami. Masz tu ten sam numer „Timesa”, a to
strona, o którą mi chodzi. Poznasz ją chyba bez problemu, co?
— Poznam, proszę pana.
— W każdym hotelu portier odeśle cię do woźnego, któremu
również dasz szylinga. Masz tu znowu dwadzieścia trzy szylingi.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa w dwudziestu hotelach na
dwadzieścia trzy powiedzą ci, że papiery z kosza zostały spalone albo
wyrzucone. W trzech zaprowadzą cię do stosu papierów i tam
będziesz szukał strony z „Timesa”. Prawdopodobieństwo, żebyś ją
znalazł jest bardzo małe. Masz jeszcze dziesięć szylingów na
nieprzewidziane wydatki. Przed wieczorem przyślij mi telegraficznie
na Baker Street wiadomość
co osiągnąłeś. A teraz, Watsonie, musimy również telegraficznie,
stwierdzić jak się nazywa dorożkarz nr 2304, a potem wstąpimy do
którejś z galerii na Bond Street, aby wypełnić sobie czas do śniadania
w hotelu.
TRZY ZER WANE NICI

Sherlock Holmes potrafił bez trudu oderwać się od bieżących


spraw. Niezwykła sprawa, w którą zostaliśmy wplątani, została
odłożona na dwie godziny, a Holmes podziwiał dzieła współczesnych
mistrzów belgijskich. Nie chciał mówić o niczym innym, tylko u
sztuce, o której zresztą miał bardzo słabe pojęcie.
Wreszcie znaleźliśmy się w hotelu Northumberland.
— Sir Henryk Baskerville czeka na panów u siebie — rzekł portier.
— Polecił mi, abym panów niezwłocznie poprosił na górę.
— Czy pozwoli mi pan zajrzeć do spisu gości? — spytał Holmes.
— Owszem, proszę.
W księdze po Baskervillu zostały zapisane jeszcze trzy nazwiska:
Teofila Johnsona z rodziną z Newcastle i pani Oldmore wraz z Alton,
pokojówką, z High Lodge.
— Myślę, że znam tego Johnsona — zwrócił się Holmes do portiera
— adwokat, nieprawda? Siwy, chodząc utyka?
— Nie, proszę pana. Ten Johnson jest właścicielem składu węgla,
jest bardzo energiczny, mniej więcej w pańskim wieku.
— Z pewnością myli się pan co do jego zawodu.
— Nie, proszę pana. Od wielu lat zatrzymuje się w tym hotelu.
Wszyscy bardzo dobrze go znamy.
— Jeśli tak, to co innego. A pani Oldmore? Zdaje mi się, że znam to
nazwisko. Proszę wybaczyć moja ciekawość, ale często odwiedzając
jednego znajomego, spotykam tam znajomych.
— Pani Oldmore jest sparaliżowana. Jej mąż był kiedyś
burmistrzem Gloucester. Zawsze kiedy przyjeżdża do Londynu,
zatrzymuje się u nas.
— Dziękuję za wyjaśnienia. Wydaje mi się, że jednak nie znam
tych osób.
Wchodząc na schody. Holmes mówił do mnie przyciszonym
głosem:
— Stwierdziliśmy tym sposobem bardzo ważny fakt. Wiem
również, że ci, którzy tak bardzo zajmują się naszym przyjacielem nie
mieszkają w tym hotelu. To dowodzi, że chociaż ciągle go śledzą, o
czym mieliśmy już okazję się przekonać, równie starannie dbają o to,
by ich nie zauważono. Daje to dużo do myślenia.
— Co mianowicie?
— Nasuwa myśl… A to co? Co się tu dzieje?
Na zakręcie korytarza wpadliśmy na sir Henryka Baskervilla. Twarz
miał czerwona od gniewu, a w ręku trzymał stary i zakurzony but. Był
tak wściekły, że minęła dobra chwila, zanim zdołał coś powiedzieć, a
gdy się wreszcie odezwał, mówił jeszcze wyraźniejszym, niż rano,
amerykańskim akcentem.
— Zdaje mi się. że tu sobie ze mnie drwią! — krzyczał. — Ale
niech uważają, bo będą żałować! Jeśli chłopak nie znajdzie buta, który
mi zginął, narobię takiego piekła, że mnie popamiętają! Znam się na
żartach, panie Holmes, ale tym razem trochę przeholowali.
— Szuka pan jeszcze ciągle swojego buta?
— Tak, i mam zamiar go odnaleźć.
— Ale przecież mówił pan, że zginął panu nowy, żółty but?
— Tak, a teraz jeszcze jeden, stary czarny.
— Co pan mówi…
— Właśnie. Mam tylko trzy pary… nowe żółte, stare czarne i te,
które mam na nogach. Wczoraj wieczorem zabrali mi jeden żółty, a
dzisiaj rano skradli mi znów czarny. I co? Znaleźliście? Mów
człowieku, zamiast stać i gapić się na mnie!
Powiedział to do służącego Niemca, który akurat się zjawił.
— Nie proszę pana, pytałem w całym hotelu, ale nikt nie nic…
— Albo but znajdzie się do wieczora, albo zawiadomię właściciela
hotelu, że niezwłocznie opuszczam jego budę.
— Znajdzie się, przyrzekam panu, że się znajdzie, proszę tylko o
trochę cierpliwości.
— No, pamiętajcie! Nie dam się okradać w tej złodziejskiej norze.
Panie Holmes, proszę mi wybaczyć, że nudzę pana taka drobnostką…
— Myli się pan, to wcale nie jest drobnostka,
— Czyżby sprawa wydała się panu poważna?
— Jak pan sobie ją tłumaczy?
— Wcale nie usiłuję tłumaczyć sobie tej całej awantury. Faktem
jest, że dotychczas nie zdarzyło mi się jeszcze nic równie dziwnego i
szalonego.
— Dziwnego… może — odrzekł zamyślony Holmes.
— A co pan o tym myśli?
— Jak dotąd, nic. Jeszcze nie rozumiem. Wszystkie pańskie
przygody, sir Henryku, tworzą bardzo zawikłaną historię. Gdy dodamy
do nich śmierć pańskiego stryja, wydaje mi się, że wśród pięciuset
ważniejszych spraw, którymi się dotychczas zajmowałem nie było ani
jednej równie dziwnej. Ale mamy w ręku kilka nici, a jedna z nich bez
wątpienia doprowadzi nas do prawdy. Stracimy może nieco czasu, idąc
początkowo fałszywym śladem, ale wcześniej czy później natrafimy na
właściwy.
Przy śniadaniu niewiele mówiliśmy o tej sprawie. Dopiero, gdy
przeszliśmy do innego pokoju, Holmes zapylał Baskervilla co
postanowił.
— Pojadę do Baskerville Hall.
— Kiedy?
— Pod koniec tygodnia.
— Wydaje mi się — powiedział Holmes — ze pańska decyzja jest
rozsądna. Jestem pewny, że w Londynie jest pan śledzony, a wśród
kilku milionów mieszkających tu ludzi trudno będzie odnaleźć tego,
kto pana śledzi i stwierdzić dlaczego to robi. Jeśli ma złe zamiary,
może panu wyrządzić krzywdę, a my nie będziemy mogli temu
zapobiec. Doktorze, czy zauważył pan, że ktoś śledził panów dzisiaj
rano, gdy ode mnie wyszliście?
Doktor Mortimer poruszył się gwałtownie.
— Śledził nas! Kto to był?
— Niestety nie wiem. Czy któryś z pana sąsiadów lub znajomych z
Dartmoor nosi dużą czarną brodę?
— Nie… A może jednak… Taką jak Barrymore czarną brodę ma
kamerdyner sir Karola.
— A! Gdzie on teraz jest?
— Jego opiece powierzono zamek.
— Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest, czy też może
niespodziewanie przybył do Londynu.
— Jak pan to sprawdzi?
— Proszę o blankiet telegraficzny… „Czy wszystko gotowe na
przyjęcie sir Henryka?” To wystarczy. Trzeba zaadresować depeszę do
pana Barrymora w Baskerville Hall. Gdzie jest najbliższa poczta?
Grimpen… dobrze. Do poczmistrza w Grimpen wyślemy drugą
depeszę takiej treści: „Depeszę do pana Barrymora doręczyć mu do rąk
własnych. Jeśli jest nieobecny, wrócić ją sir Henrykowi Baskervillowi,
hotel Northumberland”.
W ten sposób do wieczora dowiemy się, czy Barrymore jest na
miejscu w Devonshire.
— Świetnie — odezwał się Baskerville. — Ale, ale, doktorze, kim
jest właściwie ten Barrymore?
— To syn starego, nieżyjącego już zamkowego intendenta. Rodzina
Barrymorów od czterech pokoleń służy Baskervillom. O ile wiem.
kamerdyner sir Karola i jego żona są ludźmi bardzo uczciwymi.
— Niemniej — stwierdził sir Baskerville — faktem jest, że nikt z
rodziny nie mieszka u zamku, ci ludzie mają pańską rezydencie i nic
nie robią.
— To prawda.
— Czy sir Karol zapisał coś w testamencie Barrymorowi? — spytał
Holmes.
— Jemu i jego żonie przypada po pięćset funtów szterlingów.
— A!… Czy wiedzieli o tym zapisie?
— Wiedzieli, sir Karol lubił opowiadać, o tym co komu zapisał w
testamencie.
— To ciekawe.
— Spodziewam się — rzekł doktor Mortimer — że nie wszyscy
obdarowani w testamencie przez sir Karola wydają się panu
podejrzani. Mnie bowiem zapisał tysiąc funtów.
— Doprawdy! I komu jeszcze?
— Różnym osobom przypadły drobne kwoty, ponadto zostawił
spore sumy na cele dobroczynne, resztę zaś dziedziczy sir Henryk.
— A ile wynosi ta reszta?
— Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.
Holmes zrobił wielkie oczy.
— Nie miałem pojęcia, że sir Karol pozostawił tak olbrzymi
majątek — powiedział.
— Sir Karol uchodził za człowieka bogatego, ale dopóki nie spisano
majątku, nie wiedzieliśmy, że jest aż tak bogaty. Ogółem jego majątek
wynosił blisko milion funtów.
— Do diabła! To wielka suma, warto się o nią pokusić, nie
przebierając w środkach. Jeszcze jedno pytanie, doktorze. W razie
gdyby naszemu młodemu przyjacielowi stało się coś złego… proszę mi
wybaczyć, sir Henryku, to niemile przypuszczenie, kto odziedziczyłby
majątek?
— Ponieważ Roger Baskerville, młodszy brat sir Karola umarł
będąc kawalerem, więc spadkobiercami zostaliby dalecy krewni
zmarłego, Desmondowie. Jakub Desmond to człowiek w podeszłym
wieku, duchowny w Westmoreland.
— Dziękuję, to są bardzo ważne szczegóły. Czy zna pan, doktorze,
Jakuba Desmonda?
— Widziałem go raz u sir Karola. Swoim zachowaniem budzi
najwyższy szacunek, prowadzi przykładne życie. Pamiętam, że oparł
się naleganiom sir Karola, który chciał koniecznie zmusić go do
przyjęcia znacznej darowizny.
— I ten skromny człowiek zostałby spadkobiercą krociowej fortuny
sir Karola?
— Tak jest. Odziedziczyłby posiadłość ziemską, według
ustanowionego w rodzinie porządku spadkowego, odziedziczyłby
również gotówkę, o ile obecny dziedzic, który oczywiście ma w tym
względzie całkowitą swobodę, nic zadysponuje inaczej.
— Sir Henryku, czy spisał pan testament?
— Nie, panie Holmes. Nie miałem jeszcze czasu, wczoraj dopiero
dowiedziałem się o całej tej sprawie. Ale, w każdym razie, gotówka
dostanie się temu, kto odziedziczy tytuł i posiadłość ziemską. Taka
była wola mojego biednego stryja. W jaki sposób właściciel zamku
mógłby przywrócić świetność Baskervillów, gdyby nie miał
odpowiednich funduszy na urządzenie odziedziczonej posiadłości…
Dom, ziemia i pieniądze muszą pójść w jedne ręce.
— Bardzo słusznie. Zgadzam się w zupełności z panem, sir
Henryku, musi pan rzeczywiście zaraz jechać do Devonshire.
Stawiam tylko jeden warunek: nie może pan jechać sam.
— Doktor Mortimer wraca ze mną.
— Ale doktor Mortimer musi zajmować się pacjentami, a to
zabiera sporo czasu, a ponadto mieszka kilka mil od zamku. Mimo
najlepszych chęci, nic będzie w stanie w razie potrzeby przyjść panu z
pomocą. Nie, sir Henryku, musi pan zabrać ze sobą człowieka
zaufanego, który cały czas będzie z panem.
— A czy pan mógłby pojechać ze mną?
— W krytycznej chwili postaram się być na miejscu. Ale rozumie
pan, że moja praca nie pozwala mi wyjeżdżać na nieokreślony czas z
Londynu. Dziesiątki osób czeka na moją pomoc, albo wzywa mnie w
różne strony… Teraz, na przykład, jakiś szantażysta szkaluje jedną z
najbardziej szanowanych osób w Anglii i tylko ja mogę zapobiec
skandalowi. Wobec tego, sam pan przyzna, nic mogę wyjechać do
Dartmoor.
— Kogo zatem pan mi poleci?
Holmes położył dłoń na moim ramieniu.
— Jeśli mój przyjaciel zgodzi się na to, nie ma człowieka
odpowiedniejszego. Mam do niego całkowite zaufanie i wiem z
doświadczenia jak dobrze w ciężkiej sytuacji mieć go przy sobie.
Propozycja ta zupełnie mnie zaskoczyła, lecz zanim zdążyłem
odpowiedzieć, sir Baskerville chwycił moja dłoń i uścisnął ją gorąco.
— To bardzo miło z pańskiej strony — powiedział — pan o całej
sprawie wie pan tyle, co ja. Jeśli pan pojedzie ze mną do Baskerville
Hall i dotrzyma mi towarzystwa, nigdy panu tego nie zapomnę.
Perspektywa niezwykłych przygód zawsze miała dla mnie
nieodparty urok, pochlebiały mi też słowa Holmesa i skwapliwość, z
jaką baronet domagał się mojego towarzystwa.
— Pojadę z przyjemnością — odrzekłem. — Myślę, że trudno
byłoby mi lepiej zużytkować czas.
— Będziesz szczegółowo pisał mi o wszystkim — odezwał się
Holmes. — A gdy nadejdzie krytyczna chwila, a będzie tak z
pewnością, przyślę ci wówczas odpowiednie wskazówki. Sądzę, że
będziecie panowie mogli jechać w sobotę?
— Doktorze Watsonie. czy ten dzień panu odpowiada?
— Najzupełniej.
— A zatem w sobotę, o ile nie stanie się mc nowego, spotkamy się
na dworcu Paddington i wyruszymy pociągiem o godzinie 10 minut 30.
Zbieraliśmy się do wyjścia, gdy sir Baskerville krzyknął triumfalnie
i schyliwszy się wydobył spod szafy żółty but.
— But, który mi zginął! — zawołał.
— Oby wszystkie trudności, piętrzące się na naszej drodze, zostały
równie szybko usunięte! — powiedział Sherlock Holmes.
— Jednak to dziwne — wtrącił doktor Mortimer. — Przed
śniadaniem starannie przeszukałem pokój…
— I ja również — dodał Baskerville — zaglądałem we wszystkie
kąty.
— I nigdzie nie było buta.
— W takim razie służący przyniósł go, gdy jedliśmy śniadanie.
Wezwany Niemiec zapewnił nas, że o niczym nie wie, a wszystkie
dopytywania pozostały bez odpowiedzi. To wydarzenie zatem
powiększyło ciąg drobnych i pozornie przypadkowych wypadków,
które tak szybko następowały po sobie. Pominąwszy całą ponurą
historię śmierci sir Karola, w ciągu ostatnich dwóch dni zaszło kilka
tajemniczych zdarzeń, sir Henryk otrzymał wyklejany list,
czarnobrody szpieg w dorożce, zniknięcie nowego żółtego buta,
znikniecie starego czarnego buta, wreszcie odzyskanie buta żółtego.
Wracając dorożka na Baker Street, widać było po ściągniętych
brwiach i zamyślonych lecz czujnie patrzących oczach Holmesa, że
podobnie jak ja, starał się powiązać te wszystkie dziwne zdarzenia, nie
mające pozornie ze sobą nic wspólnego.
Także później, przez całe popołudnie aż do późnego wieczora
Holmes siedział pogrążony w rozmyślaniach, tonąc w obłokach dymu.

Tuż przed kolacją otrzymał dwie depesze.


Pierwsza brzmiała:

Doniesiono mi w tej chwili, że Barrymoore jest w zamku


Baskervilów.

A druga:

Byłem, według polecenia, w dwudziestu trzech hotelach. Ze


smutkiem donoszę, że nigdzie nie znalazłem pociętej stronicy „Timesa”.
Cartwright
— I tak zerwały się dwie nici, które mieliśmy w rękach, Watsonie.
Najbardziej intryguje mnie zawsze sprawa, w której wszystko obraca
się przeciwko mnie. Musimy teraz szukać innego tropu.
— Pozostaje nam jeszcze dorożkarz, który wiózł szpiega.
— Tak. Telegrafowałem do głównego biura policji z pytaniem o
jego nazwisko i adres. Nie zdziwiłbym się, gdyby to była właśnie
odpowiedź — dodał, gdy rozległ się głos dzwonka.
Okazało się. że los zestal nam więcej, niż odpowiedź — do pokoju
wszedł dorożkarz we własnej osobie.
— Otrzymałem zawiadomienie, z biura głównego, że jakiś
obywatel, mieszkający w tym domu, dowiadywał się o numer
2304 — powiedział — Od siedmiu lat powożę dorożką i dotąd nikt
nie skarżył się na mnie. Przyszedłem więc prosto z remizy, ażeby mi
pan powiedział prosto w oczy, co pan ma przeciwko mnie.
— Nie mam nic przeciwko panu, mój przyjacielu — odparł Holmes
— Przeciwnie mam dla pana dziesięć szylingów, jeżeli odpowie mi pan
szczerze na wszystkie pytania.
— Oho, będę miał dobry dzień — rzekł dorożkarz szczerząc zęby
w szerokim uśmiechu — A co pan chce wiedzieć?
— Przede wszystkim jak się pan nazywa i gdzie mieszka, na
wypadek, gdybym pana znów potrzebował.
— Jan Clayton. Turpey Street 3. Moja dorożka jest z remizy Shipley,
w pobliżu dworca Waterloo. Sherlock Holmes zanotował te szczegóły,
— A teraz, Clayton, niech mi pan powie, co pan wie o podróżnym,
który uważnie obserwował ten dom o dziesiątej rano, a potem jechał
za dwoma panami wzdłuż Regent Street.
Na twarzy dorożkarza odmalowało się zdziwienie i pewne
zakłopotanie.
— Nie widzę potrzeby opowiadania panu rzeczy, które są panu
równie dobrze znane, jak mnie — odrzekł — Dodam tylko, że ów
mężczyzna powiedział mi, iż jest agentem tajnej policji i zabronił
mówić o tym komukolwiek.
— Mój przyjacielu, sprawa jest bardzo poważna i może się pan
narazić na duże przykrości, jeżeli będzie pan przede mną cokolwiek
ukrywał. Mówi pan zatem, że ten mężczyzna przedstawił się jako
agent tajnej policji?
— Tak jest.
— Kiedy to powiedział?
— Wysiadając z dorożki.
— Czy powiedział jeszcze coś więcej?
— Wymienił swoje nazwisko.
Holmes rzucił na mnie triumfujące spojrzenie.
— A… Wymienił swoje nazwisko? To było nieostrożne. Jak ono
brzmi?
— Sherlock Holmes — odpowiedział dorożkarz.
Chyba nigdy jeszcze nic tak bardzo nie zbiło z tropu mojego
przyjaciela, jak tu odpowiedź. Przez chwilę siedział jak osłupiały, po
czym parsknął śmiechem.
— Watsonie, świetnie wycelował. I mnie trafił — powiedział w
końcu. — Czuję przed sobą broń równie szybką i giętką, jak moja.
Odniósł tym razem zwycięstwo. A więc mówi pan, że ten mężczyzna
nazywa się Sherlock Holmes? — zwrócił się do dorożkarza.
— Tak jest proszę pana, tak się nazywa.
— Kapitalna historia! Proszę mi opowiedzieć, gdzie wsiadł do
dorożki i wszystko, co się potem działo.
— Wsiadł do mojej dorożki o wpół do dziesiątej na Trafalgar
Square. Powiedział, że jest agentem tajnej policji i obiecał mi dwie
gwinee, jeśli będę przez cały dzień spełniał jego wszystkie polecenia i
u nic nie zapytam. Oczywiście zgodziłem się na to bardzo chętnie.
Pojechaliśmy najpierw przed hotel Northuberland i tam czekaliśmy
dopóki nie wyszli dwaj panowie, którzy zaraz wsiedli do jakiejś
dorożki.
Potem jechaliśmy znów za tą dorożką, dopóki nie zatrzymała się
gdzieś tu w pobliżu.
— Przed moją bramą — rzeki Holmes.
— Nie jestem tego pewien, ale zdaje mi się, że mój pasażer dobrze
wiedział dokąd tamci jadą. Powlekliśmy się później stępa może do
połowy ulicy i czekaliśmy tam z półtorej godziny. Wreszcie ci dwaj
panowie minęli nas pieszo, a my pojechaliśmy znów za nimi wzdłuż
Baker Street i dalej…
— Wiem — przerwał Holmes.
— Aż przejechaliśmy tak ze trzy czwarte Regent Street. Nagle mój
pasażer otworzył z trzaskiem okienko i krzyknął, żebym pędził co koń
wyskoczy na dworzec Waterloo. Zaciąłem klacz i w niespełna dziesięć
minut byliśmy na miejscu. Gdy wysiadł, zapłacił mi obiecane dwie
gwinee i wszedł na dworzec. Ale, wysiadając, odwrócił się i rzekł do
mnie: „Jeśli to pana interesuje, woził pan Sherlocka Holmesa’”. W ten
sposób dowiedziałem się jak się nazywa.
— Rozumiem. I już go pan więcej nie widział?
— Nie, nie widziałem.
— A mógłby mi pan opisać, jak pan Sherlock Holmes wygląda?
Dorożkarz poskrobał się w głowę. — Nie tak łatwo go opisać.
Dałbym mu ze czterdzieści lat, jest średniego wzrostu może o dwa lub
trzy cale niższy od pana. Był elegancko ubrany, miał czarną, prosto
przystrzyżoną brodę i był bardzo blady. Nic więcej nie potrafię
powiedzieć.
— A kolor jego oczu?
— Nie wiem, nie zauważyłem.
— Nie pamięta pan żadnego innego szczegółu?
— Nie, proszę pana.
— Oto pańskie 10 szylingów. A dostanie pan dwa razy więcej, jeśli
przyniesie mi pan więcej wiadomości. Dobranoc.
— Dobranoc panu i dziękuję.
Jan Clayton wyszedł z miną wielce zadowoloną, a Holmes zwrócił
się do mnie, wzruszając ramionami i żałośnie się uśmiechając.
— Tak pękła nasza trzecia nić i nie posunęliśmy się ani o krok
naprzód — powiedział — Co za przebiegły drań! Znal numer naszego
domu, wiedział, że Henryk Baskerville radził się mnie, zauważył na
Regent Street. kun jestem, wywnioskował, że zauważyłem numer
dorożki — a więc mogę odszukać woźnicę — i dlatego tak sprytnie
podszył się pode mnie. Watsonie, mówię ci, że tym razem mamy
godnego nas przeciwnika. Zaszachował mnie zupełnie w Londynie.
Życzę ci więcej szczęścia w Devonshire. Ale wcale nie jestem spokojny.
— O co?
— O ciebie. To paskudna historia. Paskudna, Watsonie i
niebezpieczna, a im lepiej ją poznaję, tym bardziej mi się nie podoba.
Tak, mój drogi, śmiej się ze mnie, ale daję ci słowo, że bardzo się
ucieszę, gdy cię znów ujrzę zdrowego i całego tu w tym pokoju.

BASKER VILLE HALL

Sir Henryk Baskerville i doktor Mortimer umówionego dnia


punktualnie przybyli na dworzec i zgodnie z umową, pojechaliśmy do
Devonshire. Sherlock Holmes odprowadził mnie i po drodze dawał
ostatnie zalecenia.
— Nie będę ci zwracał głowy wykładaniem swoich teorii ani
zwierzaniem się ze swoich podejrzeń — mówił — chcę tylko, żebyś
pisał o wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami, a mnie pozostawił
wyciąganie wniosków.
— Co cię interesuje? — spytałem.
— Wszystko, co może mieć jakikolwiek, choćby pośredni, związek
z tą sprawą. Zwłaszcza zaś pisz mi, jak ułożą się kontakty młodego
Baskervilla z sąsiadami i wszystko, co tylko będziesz mógł się jeszcze
dowiedzieć nowego o śmierci sir Karola. W ostatnich dniach
przeprowadziłem sam małe śledztwo, niestety, bez rezultatu. Tylko
jedna rzecz wydaje mi się pewna — pan Jakub Desmond, najbliższy
spadkobierca, jest starszy i nie ma z tym nic wspólnego. Sądzę, że
możemy wyłączyć go zupełnie z kręgu podejrzanych. Pozostają wiec
tylko te osoby, które stanowić będą bezpośrednie otoczenie sir
Henryka.
— Czy nie byłoby dobrze pozbyć się przede wszystkim małżeństwa
Barrymore?
— W żadnym wypadku! Popełniłbyś największy błąd. Jeśli są
niewinni, byłoby to bardzo niesprawiedliwe, a jeśli są winni,
stracilibyśmy jakąkolwiek możliwość udowodnienia im tego. Nie, nie,
zachowamy ich na liście podejrzanych. Oprócz nich jest w zaniku, jeśli
się nie mylę, stangret, a ponadto na bagnistej równinie mieszka dwóch
dzierżawców. W bezpośrednim sąsiedztwie mieszka nasz przyjaciel,
doktor Mortimer, który, moim zdaniem, jest z gruntu uczciwy i jego
żona, o której nic nie wiemy. Dalej mieszka przyrodnik Stapleton i
jego siostra, podobno bardzo piękna. Jest pan Frankland z Latter Hall,
człowiek nam również nieznany, i jeszcze dwóch czy trzech sąsiadów.
Tych wszystkich ludzi musisz mieć na oku.
— Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy.
— Zabrałeś broń?
— Zabrałem. Sądzę, że może mi się przydać.
— Niewątpliwie. Pamiętaj, żebyś dniem i nocą miał rewolwer pod
ręką, i ani na chwilę nie zapominaj o wszystkich środkach ostrożności.
Nasi przyjaciele zajęli już przedział pierwszej klasy i czekali na nas
na peronie.
— Nie, nie mamy żadnych nowych wiadomości dla pana — odparł
doktor Mortimer na pytanie Sherlocka Holmesa. — Mogę tylko pana
najuroczyściej zapewnić, że przez ostatnie dwa dni nikt nas nie śledził.
Ilekroć wychodziliśmy, rozglądaliśmy się uważnie i na pewno
zauważylibyśmy szpiega.
— Przypuszczam, że byli panowie cały czas razem.
— Z wyjątkiem wczorajszego popołudnia. Podczas każdego pobytu
w mieście poświęcam jeden dzień wyłącznie na rozrywki, tym razem
byłem w muzeum Akademii Chirurgicznej.
— A ja poszedłem do Hyde Parku popatrzeć na elegancki świat —
rzekł sir Baskerville — Ale nic się nie wydarzyło, nie mieliśmy żadnej
nadzwyczajnej przygody.
— Niemniej postąpiliście panowie bardzo nierozsądnie —
powiedział poważnym tonem Holmes, kręcąc głową. — Bardzo pana
proszę, sir Henryku, aby nie chodził pan nigdzie sam, jeśli nic chce się
pan narazić na wielkie nieszczęście. Czy znalazł pan drugi but?
— Nie, przepadł na wieki.
— Doprawdy? To ciekawe. No, to do widzenia! — dodał, gdy
pociąg zaczął powoli ruszać. — Sir Henryku, niech pan zapamięta
sobie dobrze to zdanie z ponurej, starej legendy, która przeczytał nam
doktor Mortimer, nakazujące unikać moczarów w nocy, kiedy panuje
moc złego ducha. Wyjrzałem przez, okno wagonu na peron, od
którego oddaliliśmy się szybko i dostrzegłem wysoką, imponująca
postać Holmesa, stojącego nieruchomo i patrzącego na odjeżdżający
pociąg.
Podróż minęła szybko i przyjemnie. Poznałem bliżej moich
towarzyszy podróży, a także wyżła doktora Mortimera. Po kilku
godzinach jazdy kolor ziemi zmienił się zupełnie - z brunatnej stała się
czerwona, granit zastąpił glinę. Rudawe krowy pasły się na bujnych
łąkach, świadczących o żyźniejszej, choć wilgotniejszej glebie.
Młody Baskerville z zainteresowaniem patrzył przez okno i
wydawał okrzyki zachwytu na widok znanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglii zwiedziłem kawał świata, ale niech mi pan
wierzy, doktorze Watson — zwrócił się do mnie — nigdzie nie
widziałem nic równie pięknego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire, który nie
byłby zakochany w swoim hrabstwie.
— To zależy zarówno od pochodzenia danej osoby, jak i od
hrabstwa — rzekł doktor Mortimer. — Jeden rzut oka wystarczy, by
poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną celtycką czaszkę z silnie
rozwiniętymi znamionami entuzjazmu i przywiązania do ziemi.
Biedny sir Karol miał czaszkę bardzo rzadkiego typu, na wpół
galijskiego, na wpół irlandzkiego. Pan, sir Henryku, gdy widział ostatni
raz Baskerville Hall, był chyba jeszcze bardzo młody?
— Miałem niewiele więcej niż trzynaście lat, gdy umarł mój ojciec,
a w zamku nigdy nie byłem, ponieważ mieszkaliśmy w niewielkiej willi
na południowym wybrzeżu Anglii. Stamtąd pojechałem prosto do
przyjaciela w Ameryce. Zapewniam pana, że, podobnie jak dla doktora
Watsona, ta okolica jest dla mnie równie nieznana i bardzo chciałbym
zobaczyć tę bagnistą równinę.
— Naprawdę? Nie będzie pan długo na to czekał, bo widać. Już jej
początek — odrzekł doktor Mortimer wskazując przez okno.
W dali, nad zielonymi polami i skrajem nisko położonego lasu
wznosiło się szare, melancholijne wzgórze, z dziwacznie
poszczerbionym szczytem, rysującym się niewyraźnie. Jak we śnie. Sir
Baskerville milczał, wpatrując się w krajobraz, a na jego ruchliwej
twarzy widziałem jak silne wrażenie wywierał na nim widok tej ziemi,
na której jego przodkowie panowali od wieków i pozostawili po sobie
niezatarte ślady.
Siedział na wprost mnie, wtulony w kąt zwykłego wagonu
kolejowego, ubrany w popielaty garnitur, mówił z silnym
amerykańskim akcentem, a jednak, gdy spoglądałem na jego
energiczną i wyrazistą twarz, czułem bardziej niż ktokolwiek inny, że
jest potomkiem potężnego rodu. Duma, waleczność i siła malowały się
na gęstych brwiach, ruchliwym nosie i wielkich, piwnych oczach.
Jeżeli na tej dzikiej, bagnistej równinie czekały nas jakieś
niebezpieczne i ciężkie przejścia, mogliśmy być pewni, że dla sir
Henryka warto się narażać, bo on nawet w najtrudniejszej sytuacji nie
zawiedzie.
Wysiedliśmy na małej stacyjce. Z drugiej strony toru, za niską.
białą barierą, czekał na nas powóz. Nasz przyjazd byt widocznie
ważnym wydarzeniem, gdyż zawiadowca stacji i inni pracownicy kolei
podbiegli i zanieśli nasz, bagaż do powozu. Wychodząc z budynku
stacji ze zdumieniem spostrzegłem stojących przy drzwiach dwóch
żołnierzy, którzy oparci na karabinach przyglądali się nam uważnie,
gdy ich mijaliśmy. Woźnica, mały, krępy, o surowej twarzy, powitał sir
Henryka Baskervilla i w kilka minut później jechaliśmy szybkim
kłusem po szerokiej, białawej drodze. Z obu stron ciągnęły się żyzne
pastwiska, spiczaste dachy starych domów wyłaniały się spośród
gęstych drzew. Za tą cichą, oświetloną promieniami zachodzącego
słońca wsią, ponuro odcinała się na tle wieczornego nieba długa linia
moczarów, poprzecinana wyszczerbionymi, posępnymi wzgórzami.
Powóz skręcił w boczną drogę, a polem jechaliśmy w górę stromą
ścieżką, w której przez wieki tysiące kół wyżłobiły głębokie bruzdy. Z
obu stron puszysty mech zaścielał ziemię, rozpościerały się wachlarze
paproci, płonęły w zachodzącym słońcu pąsowe jagody głogu.
Minęliśmy wąski granitowy mostek i jechaliśmy wzdłuż hałaśliwego
potoku, który pienił się i szumiał w szarym, kamiennym korycie.
Zarówno droga jak i potok wiły się w dolinie gęsto zarośniętej
karłowatymi dębami i jodłami.
Na każdym zakręcie drogi sir Baskerville z zachwytem rozglądał się
dokoła i ciągle o coś pytał doktora Mortimera. Wszystko wydawało mu
się piękne, ale ja wszędzie widziałem już smutne ślady kończącego się
lata. Pożółkłe liście zasypywały ziemie i spadały na nas z
poczerniałych gałęzi. Turkot kół zamierał, gdy jechaliśmy po tym
dywanie. Smutne dary rzucała przyroda pod stopy powracającego
spadkobiercy Baskervillów.
— A to co! — krzyknął doktor Mortimer. — Spójrzcie!
Przed nami wznosił się mały, zarośnięty wrzosem pagórek, niby
utworzona przez moczary, wrzynająca się w dolinę ostroga. Na
szczycie. Jak posąg, siedział na komu groźny i ponury żołnierz, gotowy
do strzału, z karabinem, opartym o lewe ramię. Strzegł drogi, którą
właśnie jechaliśmy.
— Co to znaczy, Perkins? — spytał doktor Mortimer.
Woźnica odwrócił się do nas.
— A to, proszę pana, przed trzema dniami uciekł więzień z
Princetown. Postawiono warty na wszystkich drogach i stacjach.
Wszędzie czatują na niego, ale, jak dotąd, zniknął bez śladu.
Dzierżawcy w całej okolicy są wystraszeni,
— Przecież za jakąkolwiek wiadomość o zbiegu każdy z nich
dostałby pięć funtów.
— Tak proszę pana, ale co znaczy pięć funtów wobec tego, że mogą
być w każdej chwili zamordowani. Bo, widzi pan, to nie był zwykły
więzień. Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego.
— Kto to jest?
— Selden, zabójca z Notting Hill.
Pamiętam doskonale tę zbrodnię, bo w swoim czasie bardzo
zainteresowała Holmesa, ze względu na niezwykłe okrucieństwo z
jakim została popełniona, i na niespotykaną brutalność mordercy. Nie
skazano go jednak na śmierć, gdyż okrucieństwo było tak wielkie, że
poczytalność mordercy budziła wątpliwości.
Powóz wjechał na wzgórze i zobaczyliśmy przed sobą bezkresną
bagnistą równinę, najeżona skalistymi pagórkami i poprzecinaną
urwiskami. Podmuch lodowatego wiatru przeniknął nas zimnem do
szpiku kości. A więc gdzieś na tym pustkowiu ukrywał się. jak dzikie
zwierzę w norze, morderca ziejący nienawiścią do społeczeństwa,
które go odtrąciło. Brakowało tylko wspomnienia o nim, by uzupełnić
ponure wrażenie, wywołane bezkresną pustką, lodowatym wichrem i
zapadającym coraz szybciej mrokiem. Nawet Baskerville umilkł i
szczelniej otulił się płaszczem.
Wokół nas rozciągały się teraz urodzajne ziemie. Obejrzeliśmy się,
chcąc jeszcze raz ogarnąć je wzrokiem. Ukośne promienie słońca
pozłacały wody potoku, rzucały ognisty blask na świeżo zaorane pola,
na wierzchołki drzew szerokiego skraju lasu. Droga przed nami,
biegnąca wśród olbrzymich rudawych skał, stawała się coraz dziksza i
bardziej stroma. Od czasu do czasu mijaliśmy kamienne domy.
których surowego wyglądu nigdzie nie łagodziły kwiaty czy rośliny.
Nagle spostrzegliśmy kotlinę, którą porastały karłowate dęby i
jodły, pochylone, z konarami powyginanymi od szamotania się z
wichrami i burzami przez setki lat. Ponad wierzchołkami drzew widać
było dwie wysokie smukłe wieże. Woźnica wskazał na nie batem:
— Baskerville Hall — powiedział.
Pan zamku powstał i z zaczerwienioną twarzą przyglądał się swojej
przyszłej siedzibie roziskrzonym wzrokiem. Kilka chwil później
stanęliśmy przed wzorzystą żelazną bramą zamkową,
osadzoną w zniszczonych, popękanych kamiennych słupach, które
zdążyły już porosnąć mchem. Na słupach widniały kamienne łby
dzików — herb Baskervillów.
Dom odźwiernego był już tylko ruiną z czarnego granitu i
rusztowaniem z belek pozbawionych dachu, który niegdyś
podtrzymywały, ale naprzeciwko stał nowy, w połowie wykończony
budynek, pierwszy owoc zebranego w Afryce złota sir Karola.
Przez bramę wjechaliśmy w aleję, gdzie znów zwiędłe liście
zagłuszyły turkot kół, a gałęzie starych drzew splatały się nad naszymi
głowami, tworząc jakby ciemny tunel.
Gdy sir Baskerville spojrzał w głąb ponurej alei, na końcu której,
niczym widmo, rysował się zamek, wstrząsnął nim dreszcz.
— Czy to tutaj? — spytał przyciszonym głosem,
— Nie, nie, cisowa aleja jest z drugiej strony.
Młody spadkobierca spojrzał wkoło chmurnym wzrokiem.
— Nie dziwię się, że mojego stryja dręczyły złe przeczucia —
powiedział po chwili. — Takie otoczenie może przerazić każdego
człowieka. W ciągu pół roku każę postawić tutaj oraz przed samym
zamkiem lampy elektryczne i zobaczycie panowie, jak tu się wszystko
zmieni, gdy zajaśnieją światła.
Aleja kończyła się obszernym trawnikiem, za którym ujrzeliśmy
zamek. W bladym świetle zamierającego dnia dostrzegłem, że
środkowa część zamku tworzyła potężny blok z wystającym
krużgankiem. Cała fasada zarośnięta była bluszczem, a tylko okna i
kilka tarcz herbowych przebijało się gdzieniegdzie przez jednostajną,
ponurą zieleń.
Nad środkową częścią zamku wznosiły się dwie stare, zębate wieże,
podziurawione licznymi strzelnicami. Z prawej i lewej strony wież
wznosiły się dwa skrzydła zbudowane z czarnego granitu już w
nowocześniejszym stylu. Blade światło przebijało przez gęste zasłony
okien, a z wysokich kominów na stromym spiczastym dachu, strzelał
w górę wielki słup czarnego dymu.
— Witaj, sir Henryku! Witaj w zamku Baskerville!
Z mrocznego krużganka wyszedł wysoki mężczyzna, zbliżył się do
powozu i otworzył drzwiczki. W żółtym świetle przedsionka rysowała
się postać kobiety, która również podeszła do powozu i pomagała
mężowi zdejmować nasze bagaże.
— Nie będzie mi pan miał za złe, sir Henryku, że pojadę już do
domu? — powiedział doktor Mortimer - Żona na mnie czeka.
— Jak to, nie zostanie pan na obiedzie?
— Nie, muszę jechać, z pewnością czeka na mnie w domu robota.
Chętnie bym został, żeby pana oprowadzić po zamku, ale Barrymore
będzie lepszym ode mnie przewodnikiem. Do widzenia! A jeżeli tylko
będę mógł być panu w czymś potrzebny, niech się pan nie waha
przystać po mnie o każdej porze dnia i nocy.
Turkot kół powozu wiozącego doktora zamilkł w oddali. Weszliśmy
do przedsionka, a ciężkie drzwi zamknęły się za nami z głuchym
łoskotem. Znaleźliśmy się w obszernej, wysokiej komnacie, której sufit
podtrzymywały ciężkie i poczerniałe z biegiem lat dębowe belki. Na
wielkim, staroświeckim kominku płonął ogień. Zbliżyliśmy się do
niego z sir Henrykiem, aby ogrzać ręce skostniałe podczas długiej
jazdy. Rozglądaliśmy się ciekawie dokoła, przyglądaliśmy się wysokim,
wąskim oknom o stałych różnokolorowych szybach, dębowym
boazeriom, łbom rogaczy i tarczom herbowym, zawieszonym na
ścianach — całemu temu smutnemu i ponuremu otoczeniu, na które
padało przyćmione światło lampy zawieszonej na suficie.
— Tak właśnie wyobrażałem sobie zamek — odezwał się sir
Henryk. — Czy to nie wygląda jak obraz starej siedziby rodzinnej? I
pomyśleć, że to ten sam gmach, w którym przez pięćset lat żyli moi
przodkowie! Już sama ta myśl nastraja mnie podniośle.
Rozglądał się dokoła, a jego twarz rozjaśniła się młodzieńczym
zachwytem. Światło padało prosto na jego postać, ale po ścianach
rozwłóczyły się długie cienie, tworząc ponad nim i za nim jakby
czarny baldachim.
Barrymore zaniósłszy bagaże do naszych pokoi, powrócił i stał
przed nami w pełnej szacunku postawie wielkopańskiego sługi. Był to
mężczyzna o nieprzeciętnym wyglądzie, wysoki, przystojny, z czarną
przystrzyżona brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach.
— Czy każe pan zaraz podać obiad?
— A czy jest gotowy?
— Za kilka minut może być na stole - Gorącą wodę znajdą panowie
w swoich pokojach. Moja żona i ja chętnie pozostaniemy u pana —
dodał, zwracając się do sir Henryka — dopóki pan nie wyda innych
zarządzeń - Ale pan sam rozumie, że wobec nowych warunków
potrzebna będzie znacznie liczniejsza służba.
— Wobec jakich nowych warunków?
— Chcę przez to powiedzieć, że sir Karol prowadził samotne życie i
wystarczały mu dwie osoby służby. Pan zaś, co jest zupełnie naturalne,
będzie pragnął towarzystwa, a to spowoduje zmiany w życiu domu.
— Czy mam przez to rozumieć, że zamierzacie mnie opuścić?
— Tylko wówczas, gdyby tak panu było wygodniej.
— Ale przecież już chyba kilka pokoleń waszej rodziny było u nas
na służbie? Byłoby mi bardzo przykro zaczynać życie tutaj od
zrywania starych rodzinnych zwyczajów.
Wydawało mi się, że dostrzegam ślady pewnego wzruszenia na
bladej twarzy kamerdynera.
— I ja, proszę pana, i moja żona mamy takie same odczucia, ale,
mówiąc szczerze, byliśmy oboje bardzo przywiązani do sir Karola, a
jego śmierć była dla nas strasznym ciosem i sprawiła, że całe to
otoczenie stało się dla nas niesłychanie przykre. Wydaje mi się. że
pozostając tutaj, w zaniku, nie odzyskamy już nigdy spokoju ducha.
— Czy macie jakieś plany?
— Sadzę, ze zajmiemy się handlem. Dzięki wspaniałomyślności sir
Karola, posiadamy odpowiednie środki. A teraz może panowie
pozwolą, że wskażę drogę do pokojów.
Dokoła przedsionka, w górze, ciągnęła się galeria, na którą z dwóch
stron prowadziły schody. Z tego miejsca szły dwa korytarze wzdłuż
całego gmachu i prowadziły do sypialni. Nasze pokoje znajdowały się
blisko siebie, w tym samym skrzydle zamku. Były widocznie o wiele
nowocześniejsze od komnat środkowej części zamku, a jasne obicia i
licznie płonące świece zatarły nieco ponure wrażenie, jakie mnie
ogarnęło w chwili przyjazdu
Ale w jadalni, przylegającej do przedsionka, znów panował mrok i
smutek. Była to długa komnata ze wzniesieniem, na którym dawniej
stawiano stół dla panów zamku i ich rodzin, a dworzanie zasiadali
niżej - z jednej strony znajdowała się galeria dla muzyków. Nad
naszymi głowami czarne belki przecinały poczerniały od sadzy sufit.
Szeregi płonących pochodni, rubaszna wesołość dawnych biesiad
wpływały niewątpliwie na złagodzenie posępnego otoczenia, ale
dzisiaj, gdy tylko dwaj dżentelmeni w czarnych garniturach siedzieli w
niewielkim kręgu światła, jaki rzucała przysłonięta lampa, głos zniżał
się mimo woli, a i budził się niepokój.
Galeria przodków, którzy w najróżniejszych strojach, od rycerza z
epoki królowej Elżbiety aż do eleganta z czasów Regencji, patrzyli na
nas ze ścian onieśmielała swym milczącym towarzystwem.
Rozmawialiśmy mało i byłem bardzo zadowolony, gdy obiad się
skończył i przeszliśmy zapalić do nowoczesnej sali bilardowej.
— Nie jest to wesołe miejsce — odezwał się sir Henryk —
Przypuszczam, że można się przyzwyczaić, ale na razie czuję się tu
strasznie nieswojo. Nie dziwię się, że stryj zdziwaczał, mieszkając
samotnie w takim domu. Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, myślę
że dobrze będzie pójść dzisiaj wcześnie spać. Może jutro rano to
wszystko wyda się nam weselsze.
Przed snem rozsunąłem firanki w oknie, które wychodziło na
wielki trawnik. Stojące za nim dwie kępy drzew poruszały się, jęcząc
pod podmuchami wiatru. Zza rozdartych w szalonym pędzie chmur
wyłonił się księżyc, w jego bladym świetle dostrzegłem w oddali
poszarpane szczyty skał i bezkresne ponure moczary. Zasunąłem
firanki z uczuciem, że to ostatnie wrażenie było równie silne jak
poprzednie.
Ale nie był to koniec. Zmęczenie nie pozwalało mi zasnąć.
Kręciłem się niespokojnie na łóżku, w oddali zegar wydzwaniał
kwadranse, przerywając grobową ciszę starego domu. Nagle, wśród
nocnej ciszy, usłyszałem wyraźny, donośny, nie pozostawiający żadnej
wątpliwości dźwięk. Był to płacz kobiety, stłumiony, dławiący jęk. Taki,
jaki tylko beznadziejna rozpacz może wyrwać z ludzkiej piersi.
Usiadłem na łóżku i zacząłem nasłuchiwać. Dźwięk dobiegał z bliska i
pochodził na pewno z wnętrza domu. Przez pół godziny siedziałem
tak, uważnie słuchając, ale oprócz zegara i szelestu liści bluszczu na
murze, nie doleciał mnie już żaden inny odgłos.

PAŃSTWO STAPLETON
Z MERRIP IT HOUSE

Nazajutrz świeży, pogodny ranek nieco rozproszył posępne


wrażenie, jakie wywarł na nas zamek Baskerville. Gdy jadłem
śniadanie z sir Henrykiem, słonce wpadające przez wysokie okna
rozjaśniało kolorowe, ozdobione herbami, szyby. Ciemne boazerie
nabierały słonecznych błysków i rzeczywiście trudno było wyobrazić
sobie, że to ta sama komnata, która wczoraj nastroiła nas tak
posępnie.
— Zdaje mi się, że nie była to wina zamku, tylko nasza —
powiedział baronet. — Podróż była męcząca, zziębliśmy w powozie i
stąd wszystko widzieliśmy w najczarniejszych barwach. Dzisiaj
jesteśmy wypoczęci, więc patrzymy weselej na świat.
— A jednak nie wszystko można wytłumaczyć zmęczeniem —
odparłem — Czy nie słyszał pan, na przykład, w nocy kogoś
płaczącego? Zdaje mi się, ze to była kobieta.
— A to ciekawe, bo w półśnie zdawało mi się, że słyszę jęk czy
płacz, nasłuchiwałem potem przez dobrą chwilę, ale ponieważ nic już
nie usłyszałem, więc pomyślałem, że mi się śniło.
— A ja słyszałem ten odgłos bardzo wyraźnie i jesieni pewien, że to
było łkanie kobiety.
— Trzeba to od razu wyjaśnić.
Baskerville zadzwonił i zapytał przybyłego Barrymora, czy coś o
tym wie. Patrzyłem uważnie na kamerdynera i zdawało mi się, że jego
blada twarz pobladła jeszcze bardziej, gdy usłyszał pytanie.
— W całym domu są tylko dwie kobiety — odpowiedział.
— Pomywaczka, która śpi w drugim skrzydle, i moja żona, a mogę
pana zapewnić, że ona nie ma nic wspólnego z odgłosami, o których
pan mówi.
Jednak kamerdyner skłamał. Po śniadaniu spotkałem panią
Barrymore na korytarzu w pełnym świetle słońca. Była wysoką,
ociężałą kobietą o grubych rysach twarzy i surowych, zaciętych ustach.
Zdradziły ją oczy, gdy spojrzała na mnie spod obrzękłych,
zaczerwienionych powiek. Więc to ona płakała w nocy i jej mąż o tym
z pewnością wiedział. Jednak narażał się i zapewniał, że to nie ona, nie
zwracając uwagi, że te oznaki mogły w każdej chwili ujawnić prawdę.
Dlaczego to robił? I dlaczego ona płakała tak rozpaczliwie? Już więc na
samym wstępie, dookoła tego bladego, przystojnego mężczyzny o
czarnym zaroście, zaczynała się tworzyć ponura i tajemnicza
atmosfera.
To on znalazł zwłoki sir Karola i tylko z jego opowiadania znaliśmy
okoliczności poprzedzające tą śmierć. A może jednak Barrymore był
tym pasażerem, którego widziałem w dorożce, idąc z Holmesem przez
Regent Street? Broda tego nieznajomego łudząco przypominała brodę
kamerdynera. Dorożkarz opisał nam wprawdzie swego pasażera, jako
mężczyznę raczej niskiego, ale takie przelotne wrażenie mogło być
błędne.
Jak wyjaśnić tę sprawę? Oczywiście, przede wszystkim należało
pójść do kierownika poczty w Grimpen i stwierdzić, czy wysłany z
Londynu telegram rzeczywiście został oddany Barrymorowi do rąk
własnych. Niezależnie od tego, czego się dowiem, będę mógł
przynajmniej coś napisać Holmesowi.
Sir Henryk zabrał się po śniadaniu do przeglądania rozmaitych
dokumentów, więc swobodnie mogłem zrobić to, co postanowiłem. Po
przyjemnej czteromilowej przechadzce skrajem moczarów, dotarłem
do małej wioski, gdzie dwa większe budynki wyróżniały się z daleka.
Jednym z nich była gospoda, drugim — dom doktora Mortimera.
Kierownik poczty, który był jednocześnie właścicielem sklepiku
spożywczego, pamiętał doskonale depeszę.
— Tak jest, proszę pana — odpowiedział zapytany — posiałem
pana telegram Barrymorowi, zgodnie ze wskazówkami.
— A kto go zaniósł?
— Mój syn… ten oto. Kuba, czy oddałeś w zeszłym tygodniu
telegram panu Barrymorowi w zamku?
— Tak ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — zapytałem.
— Był wtedy na strychu, więc nic mogłem mu oddać do ręki, ale
dałem depesze pani Barrymore, a ona przyrzekła, że natychmiast
zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymora?
— Nie, proszę pana, mówię przecież, że był na strychu.
— Skoro go nie widziałeś, skąd możesz wiedzieć, że był na
strychu?
— Przecież jego własna żona musi chyba wiedzieć gdzie jest! —
wtrącił kierownik poczty zniecierpliwionym tonem. — Czy nie
otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jakaś pomyłka, to niech pan Barrymore
sam złoży skargę.
Dalsze pytania wydały mi się bezcelowe. Okazało się zatem, że
mimo wybiegu Holmesa nie mieliśmy pewności, czy Barrymore nie był
w tym czasie w Londynie. Przypuśćmy, że był — przypuśćmy, że ten
sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, szpiegował
nowego dziedzica zaraz po jego przyjeździe do Anglii. I co z tego
wynika? Wykonywał czyjeś polecenia, czy też sam miał złe zamiary?
Jaki miałby cel w prześladowaniu rodziny Baskervillów? Przypomniało
mi się dziwne ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu „Timesa”.
Czy było to dzieło Barrymora, czy też kogoś, kto chciał
pokrzyżować jego plany?
Najbardziej prawdopodobne było tłumaczenie sir Henryka —
gdyby udało się rodzinę Baskervillów trzymać z dala od zamku,
Barrymorowie mieliby zapewnioną stałą i wygodną siedzibę.
Ale takie wyjaśnienie nie tłumaczy bynajmniej subtelnego,
wytrawnie obmyślonego planu, który jakby niewidzialną siecią
oplątywał młodego baroneta. Holmes sam przyznał, że wśród licznych
sensacyjnych spraw, jakimi się zajmował, nic zdarzyła mu się jeszcze
równie zawikłana. Powracając szarą, samotną drogą, modliłem się w
duchu, żeby mój przyjaciel uwolnił się jak najszybciej od swoich zajęć i
przyjechał zdjąć ze mnie tę ciężką odpowiedzialność. Nagle wyrwał
mnie z tych rozmyślań szelest kroków, śpieszących za mną i głos
wołający mnie po nazwisku. Odwróciłem się, sądząc, ze ujrzę doktora
Mortimera, lecz, ku swojemu niemałemu zdziwieniu, okazało się, że
biegł za mną ktoś zupełnie nieznany.
Ujrzałem mężczyznę średniego wzrostu, chudego blondyna, o
wymuskanej, ogolonej twarzy, z wystającą szczęką. Był ubrany w szary
garnitur i słomkowy kapelusz, mógł mieć około trzydziestu,
czterdziestu lat. Przez ramię miał przewieszone blaszane pudełko na
rośliny, a w ręku niósł zieloną siatkę na motyle.
- Przepraszam bardzo za moje natręctwo — rzekł, gdy stanął
przede mną zadyszany. — My, mieszkańcy tych moczarów jesteśmy
prostymi ludźmi i nic czekamy na oficjalne przedstawienie.
Przypuszczam, że już pan o mnie słyszał od naszego wspólnego
przyjaciela, doktora Mortimera. Nazywam się Slapleton, mieszkam w
Merripit House.
— Poznałbym pana po siatce i blaszanym pudełku — odparłem,
wiedziałem bowiem, że pan Stapleton jest przyrodnikiem.
— Ale skąd pan mnie zna?
— Bytem właśnie u Mortimera, gdy pan przechodził przed domem
i doktor pokazał mi pana przez okno swego gabinetu.
Ponieważ idziemy tą samą drogą, więc postanowiłem pana dogonić
i przedstawić się osobiście. Mam nadzieję, że sir Henryk nie jest zbył
zmęczony podróżą?
— Nie, bynajmniej, czuje się doskonale, dziękuję panu.
— Obawialiśmy się wszyscy, że po smutnej śmierci sir Karola,
nowy baronet nie będzie chciał tutaj mieszkać. Co prawda, wiele
poświęcenia wymaga od zamożnego człowieka zakopanie się w takiej
dziurze, ale nie potrzebuję chyba panu mówić, że obecność
gospodarza zamku ma wielkie znaczenie dla całej okolicy.
Przypuszczam, ze sir Henryk nie boi się zabobonów.
— Tak sądzę.
— Pan, oczywiście, zna legendę o piekielnym psie, który jest
jakoby plagą rodziny?
— Opowiadano mi ją.
— To dziwne, jak tutejsi chłopi są łatwowierni! Wielu z nich
przysięgnie, że widziało na moczarach to fantastyczne zwierzę —
mówił z uśmiechem, ale zdawało mi się, że bierze tę sprawę
zupełnie na serio. — Dziwaczna legenda opanowała wyobraźnię sir
Karola i nie wątpię, że była bezpośrednim powodem jego tragicznej
śmierci.
— W jaki sposób?
— Miał tak bardzo rozstrojone nerwy, że ukazanie się
jakiegokolwiek psa mogło mieć fatalny wpływ na jego chore serce.
Mysie, że rzeczywiście tego wieczora coś zobaczył w cisowej alei.
Ciągle obawiałem się jakiegoś nieszczęścia, bo byłem bardzo
przywiązany do sir Karola i wiedziałem, że jest chory.
— A skąd pan wiedział?
— Od mego przyjaciela, Mortimera.
— Sądzi pan zatem, że jakiś pies ścigał sir Karola i że śmiertelnie
go przestraszył?
— Czy może pan to lepiej wyjaśnić?
— Nie wysnuwałem z tego jeszcze żadnych wniosków.
— A pan Sherlock Holmes?
Oniemiałem przez chwilę, gdy usłyszałem to pytanie, ale jedno
spojrzenie na obojętną twarz i spokojne oczy mojego towarzysza
wystarczyło, żeby mnie przekonać, że nie chciał mnie zaskoczyć.
— Udawanie, że pana nie znamy byłoby bezcelowe, doktorze
Watson — powiedział znów Stapleton. — Wiadomości o sukcesach
pana Holmesa doszły i do nas, a pan nie mógł ich rozsławić sam nie
zyskując rozgłosu. Jeśli pan tutaj jest, to znaczy, że pan Sherlock
Holmes interesuje się tą sprawą. Nic dziwnego, że jestem ciekaw, co o
niej myśli.
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
— A mogę spytać czy on sam zaszczyci nas odwiedzinami?
— Teraz nie może opuścić Londynu. Prowadzi śledztwo w kilku
innych ważnych sprawach.
— Jaka szkoda! Może wyjaśniłby wiele spraw, których nic możemy
rozgryźć. A jeśli w pańskich poszukiwaniach mógłbym być w czymś
pomocny, jestem do pana dyspozycji. Gdybym cokolwiek wiedział na
temat pańskich podejrzeń, albo jak zamierza pan prowadzić śledztwo,
mógłbym może już nawet teraz w czymś pomóc.
— Zapewniam pana, że jestem tutaj jedynie jako gość mojego
przyjaciela, sir Henryka, i że nie potrzebuję żadnej pomocy.
— Świetnie! — rzeki Stapleton. — Ma pan całkowitą rację,
1zachowując się ostrożnie i dyskretnie. Zasłużyłem na to za moje
nieusprawiedliwione wścibstwo, może pan być pewien, że już więcej
nie będę wspominał o tej sprawie.
Doszliśmy do miejsca, z którego wąska, zarośnięta trawą ścieżka,
schodziła z drogi i prowadziła przez moczary. Na prawo wznosił się
skalisty, stromy pagórek, niegdyś były tu widocznie kamieniołomy.
Stok z naszej strony byt pełen załomów i szczelin, zarośniętych
paprociami i głogiem. W dali widać było szary słup dymu.
— Krótki spacer tą ścieżką doprowadzi nas do Merripit House —
odezwał się Stapleton. — Może zechce pan poświęcić godzinkę.
Bardzo chciałbym przedstawić pana siostrze.
Chciałem odmówić, bo obowiązek nakazywał mi wrócić do sir
Henryka. Lecz po chwili przypomniałem sobie stos papierów i
rachunków, którymi zawalone było jego biurko. Oczywiście nie
mogłem mu pomóc w tej pracy. A przecież Holmes polecił mi, żebym
starał się poznać sąsiadów. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona i
skręciliśmy na ścieżkę.
— To są dziwne moczary — powiedział, rozglądając się po falistej
równinie, przeciętej wyszczerbionymi skalistymi grzbietami, które
przybierały w oddali postać fantastycznych bałwanów morskich. —
Nie można się przyzwyczaić do ich widoku. Są tak wielkie, tak dzikie i
tak tajemnicze. Nie ma pan pojęcia, jak dziwne niespodzianki się w
nich kryją.
— A więc pan dobrze zna te moczary?
— Jestem tu dopiero od dwóch lat. Stali mieszkańcy nazwaliby
mnie nowym przybyszem. Zamieszkaliśmy tutaj wkrótce po osiedleniu
się sir Karola w zamku. Ale moje zainteresowania zmusiły mnie do
zwiedzaniu całej okolicy i zdaje mi się, że niewielu mieszkających
tutaj ludzi zna ją lepiej ode mnie.
— Czy to takie trudne?
— Bardzo. Widzi pan na przykład tę wielką równinę na północ, z
dziwacznymi wzgórzami w środku?
— Widzę, świetne miejsce do konnej przejażdżki.
— Tak by się oczywiście zdawało, ale wielu ludzi, którzy myśleli
tak jak pan przypłaciło to życiem. Czy widzi pan jaśniejsze zielone
kępy, rozsiane gęsto po tej równinie?
— Widzę. Są chyba żyźniejsze niż reszta równiny.
Stapleton roześmiał się.
— To jest wielkie Trzęsawisko Grimpen — powiedział. — Jeden
fałszywy krok przynosi tam śmierć ludziom i zwierzętom. Wczoraj
widziałem, jak wszedł w nie kucyk i już się nie wydostał. Przez długi
czas jeszcze łeb nieszczęsnego zwierzęcia wystawał nad bagnem,
dopóki zupełnie się nie zapadł. Nawet podczas wielkiej suszy
niebezpiecznie jest tamtędy przechodzić, a po ostatnich jesiennych
deszczach, to miejsce jest po prostu straszne. Ja jednak potrafię
dotrzeć do samego środka i wrócić. Do diabła! Oto i drugi nieszczęsny
kucyk!
Cos brunatnego rzucało się i szarpało wśród zielonego sitowia.
Kucyk wyrzucił w górę długi, wyprężony w śmiertelnym skurczu kark i
po moczarach rozległ się przeraźliwy ryk. Zdrętwiałem z przerażenia,
mój towarzysz miał widocznie silniejsze nerwy.
— Utonął — rzekł — Trzęsawisko już go pochłonęło. Dwa w ciągu
dwóch dni. a może ich zginęło znacznie więcej: przyzwyczajają się
chodzić tam podczas suszy i me dostrzegają różnicy, dopóki
trzęsawisko nie pochwyci ich w swoje kleszcze. Straszne miejsce.
— A jednak pan umie je przejść bezpiecznie?
— Umiem. Są tam ze dwie ścieżki, którymi bardzo zwinny
człowiek może się przedostać, i ja je odnalazłem.
— Ale po co pan tam chodzi?
— Czy widzi pan dalej te pagórki? Otóż są to prawdziwe wyspy,
odcięte z biegiem lat ze wszystkich stron przez morze bagien. Tam
znajdują się rzadkie rośliny i motyle, a kto zdoła się tam dostać, może
zebrać obfite żniwo.
— Któregoś dnia i ja spróbuję szczęścia.
Stapleton spojrzał zdumiony na mnie.
— Na miłość boską, niech pan porzuci ten pomysł — powiedział.
— Pańska krew spadłaby na moją głowę. Zapewniam pana, że już by
pan nic wrócił. Mnie chroni tylko to, że pamiętam dobrze pewne
charakterystyczne punkty, nie dostrzegalne dla innych.
— A to co? — zawołałem. — Co to jest.
Nad moczarami uniósł się przeciągły i stłumiony pomruk.
Wypełnił powietrze, a mimo to nie sposób było określić, skąd
pochodził. Stopniowo wzmógł się i zamienił w groźny ryk, po czym
znów przycichł i w końcu ucichł drżącym, przeraźliwym smutnym
skowytem. Stapleton spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
— To są tajemnicze moczary! — rzekł.
— Ale, co to jest?
— Chłopi powiedzieliby, że to pies Baskervillów domaga się nowej
ofiary. Słyszałem ten odgłos już ze dwa razy, ale nigdy nie był tak
wyraźny. Ze strachem rozglądałem się po rozległej falującej równinie,
pokrytej zielonymi kępami sitowia. Jak okiem sięgnąć nie było widać
żywego stworzenia, tylko dwa kruki krakały przeraźliwie, bujając się
nad nami na trzcinie.
— Przecież pan, wykształcony człowiek, nie wierzy w podobne
głupstwa — spytałem. — Co pana zdaniem, jest przyczyną tego
dziwnego odgłosu’?
— W bagnach odzywają się niekiedy dziwne szmery. Może błoto
opada, albo woda się wznosi, czy ja wiem.
— Nie, nie, to był głos żyjącej istoty.
— Może. Słyszał pan kiedyś wabienie bąka?
— Nie, nigdy.
— To bardzo rzadki teraz ptak błotny, w Anglii prawie już
wytępiony, ale na moczarach wszystko jest możliwe. Tak… Nie
zdziwiłbym się, gdyby mi powiedziano, że ten odgłos, który
usłyszeliśmy byt krzykiem ostatniego ptaka tego gatunku.
— Jak żyję, nie słyszałem nic tak dziwnego i przerażającego.
— Tak, to w ogóle niezwykle miejsce. Niech pan spojrzy tam, na
ten stok pagórka. Co to jest, jak się panu zdaje?
Cały urwisty stok pokrywały wielkie okrągłe kamienie, było ich co
najmniej ze dwadzieścia.
— Czy to są może zagrody dla owiec?
— Nie, to siedziby naszych czcigodnych przodków. W czasach
przedhistorycznych moczary były gęsto zaludnione, a ponieważ od
tego czasu nikt tu nie mieszka, wiec znajdujemy budowle naszych
poprzedników w takim stanie, w jakim je zostawili. Jeżeli jest pan
ciekawy, proszę wejść do środka, a zobaczy pan jeszcze ogniska i
legowiska,
— Ależ to całe miasto. Kiedy było zamieszkane?
— W epoce kamiennej… Dokładnej daty nikt nie zna.
— Czym się wtedy ludzie zajmowali?
— Wypasali bydło na tych stokach i uczyli się wykopywać kruszce,
gdy kamienną siekierę zaczął zastępować miecz z brązu. Niech pan
spojrzy na ten wielki rów w pagórku przed nami. To ślady ich pracy.
Tak, tak, doktorze Watson, znajdzie pan na tych moczarach wiele
dziwnych miejsc… Ach, przepraszam pana… chwileczkę… To z
pewnością Cyklopides.
Muszka czy też ćma przeleciała nad nasza ścieżką, Stapleton
błyskawicznie rzucił się za nią w pogoń. Ku mojemu przerażeniu owad
leciał prosto nad wielkie trzęsawisko, a mój nowy znajomy nie
zatrzymał się nawet na chwilę. Gonił za nim, skacząc z kępy na kępę i
wymachując w powietrzu zielona siatką, a jego szara postać w tym
urywanym, zygzakowatym biegu także przypominała jakąś olbrzymią
ćmę.
Stałem, podziwiając niespotykaną zwinność Stapletona i batem się,
żeby nic stracił gruntu pod nogami w grząskim trzęsawisku, gdy nagle
dobiegł mnie odgłos kroków. Odwróciłem się i ujrzałem na ścieżce
kobietę. Szła od strony, w której słup dymu wskazywał położenie
Merripit House. Nie wątpiłem, że to panna Stapleton, o której mi
mówiono, ponieważ kobiet w okolicy było bardzo miało. Pamiętam
tez, iż ktoś wspomniał, że siostra przyrodnika jest bardzo piękna. A
zbliżająca się kobieta była niewątpliwie piękna. Trudno było u większą
różnicę między rodzeństwem — Stapleton miał cerę bezbarwną, jasne
włosy i szare oczy, zaś jego siostra była najciemniejsza brunetką, jaką
kiedykolwiek widziałem w Anglii — smukła, wytworna i wysoka.
Miała dumną twarz, o regularnych, posągowych rysach, tak że mogła
się wydawać zimna gdyby nie zmysłowe usta i cudowne, ciemne,
namiętne oczy.
Była bardzo zgrabna, wykwintnie ubrana, i jej obecność zaskoczyła
mnie na pustej ścieżce wśród moczarów. Gdy odwróciłem się jej wzrok
był utkwiony w brata, po czym spojrzała na mnie i przyspieszyła
kroku. Uchyliłem kapelusza i zamierzałem coś powiedzieć, gdy jej
słowa zwróciły wszystkie moje myśli w innym kierunku.
— Niech pan wraca! — powiedziała. — Natychmiast wraca prosto
do Londynu.
Patrzyłem na nią, ogłupiały ze zdumienia. Jej oczy ciskały we mnie
błyskawice, niecierpliwie tupała nogą.
— Dlaczego mam wracać? — spytałem.
— Nic mogę nic więcej powiedzieć — mówiła głosem stłumionym.
gwałtownym, z lekka sepleniąc. — Ale, na miłość boską, nich pan
zrobi to, o co proszę. Niech pan wraca i niech pańska noga już nigdy
nie postanie na tych moczarach.
— Ależ ja dopiero co przyjechałem.
— Człowieku, człowieku! — zawołała. — Czyż nie może pan pojąć,
że ta przestroga ma na celu pańskie dobro? Niech pan wraca do
Londynu! Wyjedzie jeszcze dziś wieczorem! Uciekaj stąd za wszelką
cenę! Cicho, mój brat nadchodzi. Ani słowa o tym co mówiłam. O,
niech pan patrzy, jaki tam śliczny storczyk… Jesteśmy tu, na
moczarach, bardzo bogaci w storczyki, ale przyjechał pan za późno i
już pan nie będzie mógł docenić piękna naszej okolicy.
Stapleton zaprzestał pogoni i wracał do nas zadyszany i czerwony z
wysiłku.
— Beryl, to ty — powiedział. Zdawało mi się, że ton tego powitania
nie byt zbyt serdeczny.
— Zgrzałeś się bardzo, Janku?
— Tak, goniłem okaz Cykiopulff,. To rzadki owad, a ostatniej
jesieni widziałem go tylko kilka razy. Jaka szkoda, że nie mogłem go
schwytać!
Mówił obojętnie, ale małe siwe oczka biegały nieustannie od
młodej dziewczyny do mnie.
— Widzę, żeście się już państwo poznali.
— Tak, mówiłam właśnie sir Henrykowi, że przyjechał za późno i
nie będzie już mógł ocenić prawdziwej urody moczarów.
— Ach, więc ty bierzesz pana…
— Myślę, że to sir Henryk Baskerville.
— Nie, nie — powiedziałem. — Jestem tylko zwykłym
śmiertelnikiem, choć jego przyjacielem. Nazywam się doktor Watson.

Gniew przemknął po jej wyrazistej twarzy.


— W takim razie nasza rozmowa nie miała sensu — rzekła.
— Niewiele mieliście, co prawda, czasu na rozmowę — zauważył
jej brat, patrząc tym samym badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona. że jest już zbyt późna pora dla
storczyków, ale co może go to obchodzić, skoro jest tylko chwilowo w
naszej okolicy. Ale może wstąpi pan do Merripit House?
Wkrótce stanęliśmy przed kamiennym domem, który był kiedyś, w
dawnych czasach, folwarkiem jakiegoś hodowcy bydła, teraz zaś został
odbudowany i unowocześniony. Otaczał go sad, ale drzewa, jak zwykle
wśród bagien, były nędzne i skarłowaciałe, więc całe otoczenie
wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Otworzył nam stary służący, o dziwnej, jakby zasuszonej twarzy.
Był ubrany w chłopski strój, widocznie prowadził tu gospodarstwo.
Obszerne pokoje były jednak urządzone ze smakiem, który wskazywał
na staranną kobiecą rękę. Spoglądając przez okna na ogromne, usłane
kamieniami moczary, ciągnące się aż do widnokręgu, ze zdumieniem
pytałem sam siebie, co zmusiło tego bardzo wykształconego człowieka
i tę piękną kobietę do zamieszkania na takim odludziu.
— Dziwi się pan, że wybraliśmy takie miejsce — odezwał się
Stapleton, jak gdyby w odpowiedzi na moją myśl. — A jednak
urządziliśmy sobie życie tak, że jesteśmy szczęśliwi, nieprawda Beryl?
— Zupełnie szczęśliwi — odparła, jednak bez przekonania.
— Prowadziłem szkołę w jednym z północnych hrabstw — rzekł
Stapleton. — Dla człowieka o moim temperamencie była to nudna i
jednostajna praca, ale kontakty z młodzieżą, kształtowanie świeżych
umysłów, wpajanie w nie własnych poglądów i pojęć miało dla mnie
dużo uroku. Nie miałem jednak szczęścia. W szkole wybuchła
epidemia i trzech chłopców zmarło. To był ciężki cios dla mojego
zakładu, który przez to zupełnie podupadł, a ja straciłem
bezpowrotnie znaczną część mojego majątku. Gdyby nie brak
kontaktów z młodzieżą, które wiele dla mnie znaczyły, mógłbym żyć
tu zadowolony. Zawsze interesowałem się botaniką i zoologią, a tu
posiadam nieograniczone pole działania. Moja siostra zaś kocha
przyrodę niemniej niż ja. Mówię to, aby odpowiedzieć na pytanie
wypisane na pańskiej twarzy, gdy patrzył pan przez okno na moczary.
— Rzeczywiście, myślałem sobie, że pobyt tutaj musi być smutny…
Może mniej dla pana niż dla pańskiej siostry.
— O nie, nie, nie jestem tu smutna — wtrąciła żywo panna
Stapleton.
— Mamy książki, mamy nasze zainteresowania naukowe, wreszcie
mamy ciekawych sąsiadów. Doktor Mortimer jest bardzo wykształcony
w swojej specjalności, biedny sir Karol był niezrównanym
towarzyszem. Znaliśmy go dobrze, nie umiem wypowiedzieć, jak
bardzo go nam brakuje. Jak pan myśli, czy przeszkodzę sir
Henrykowi,, jeżeli odwiedzę go po południu? Chciałbym go poznać.
— Sądzę, że będzie bardzo zadowolony.
— A zatem może pan go uprzedzić o moim zamiarze.
Pragnęlibyśmy, o ile jest to w naszej mocy, ułatwić mu wejście do
nowego otoczenia. Czy chce pan pójść ze mną na górę i obejrzeć mój
zbiór motyli? Zdaje mi się. że większego nie ma w całej południowej
Anglii. Zanim pan skończy oglądać motyle, śniadanie będzie gotowe.
Ale ja chciałem wracać na moje stanowisko. Ponury krajobraz,
śmierć nieszczęsnego kucyka, piekielny odgłos, mający podobno
związek ze straszną legendą Baskervillów — wszystko to mnie
niepokoiło. A w dodatku do tych mniej lub bardziej ulotnych
przeczuć, dołączyła się całkiem jednoznaczna przestroga panny
Stapleton, wypowiedziana tak poważnie, że nie miałem wątpliwości, iż
zmusiły ją do tego jakieś ważne powody.
Oparłem się wszystkim naleganiom, nie zostałem na śniadaniu, ale
ruszyłem zaraz z powrotem tą samą ścieżką, którą przyszedłem.
Musiała być jednak jeszcze jakaś inna, krótsza ścieżka, znana tylko
nielicznym, gdyż dochodząc do drogi, zdumiony spostrzegłem pannę
Stapleton siedzącą przy drodze na kamieniu. Zadyszana, trzymała
dłoń na sercu, jakby chcąc uspokoić jego bicie.
— Biegłam, jak tylko mogłam najszybciej, żeby tu pana dogonić —
powiedziała. — Nie zdążyłam nawet włożyć kapelusza. Nie mogę
zatrzymywać się tu dłużej, bo brat zorientuje się, że mnie nie ma.
Chciałam tylko pana przeprosić za tę głupią pomyłkę… Wzięłam pana
za sir Henryka. Proszę, niech pan zapomni o tym, co powiedziałam, to
pana w ogóle nie dotyczy.
— Ale ja nie mogę zapomnieć — odrzekłem. — Jestem
przyjacielem sir Henryka, a jego bezpieczeństwo bardzo mnie
obchodzi. Niech mi więc pani powie, dlaczego tak pani nalegała, żeby
sir Henryk wrócił do Londynu?
— Kaprys kobiecy, doktorze Watson. Gdy mnie pan pozna lepiej,
zrozumie pan, że nie zawsze potrafię wyjaśnić swoje słowa i czyny.
— Nie, nie. Pamiętam jak drżał pani głos. Pamiętam spojrzenie
pani oczu. Błagam panią, niech pani będzie ze mną szczera, bo od
przyjazdu w te strony czuję, że otacza mnie jakaś tajemnica. Życie
tutaj stało się podobne do lego wielkiego trzęsawiska, jest usiane
zielonymi kępami, gdzie śmierć czyha na człowieka, a nigdzie nie ma
przewodnika, który wskazałby właściwą drogę. Niech mi pani zatem
powie, co miało znaczyć to ostrzeżenie, a przyrzekam, że powtórzę je
sir Henrykowi.
Wahała się przez chwilę, ale jej twarz zaraz przybrała stanowczy
wyraz, a oczy patrzyły chłodno. — Przywiązuje pan do moich słów
zbyt wielką wagę — odpowiedziała. — Śmierć sir Karola była
dotkliwym ciosem dla mojego brata i dla mnie. Łączyły nas bardzo
zażyłe stosunki, a droga przez moczary do naszego domu była jego
ulubioną przechadzką. Był głęboko przejęty klątwą, ciążącą nad całym
rodem, nic dziwnego, że po tej tragicznej śmierci zaczęłam wierzyć, iż
jego obawy były uzasadnione. Stąd mój strach, gdy dowiedziałam się.
że przybywa do zamku inny członek rodziny
Baskervillów i uważałam za swój obowiązek ostrzec go o
niebezpieczeństwie, jakie mu grozi. Tylko to miałam na myśli.
— Ale na czym polega to niebezpieczeństwo?
— Słyszał pan opowieść o psie?
— Nie wierzę w takie głupstwa.
— Ale ja wierze. Jeżeli ma pan jakikolwiek wpływ na sir Henryka,
niech go pan zabierze z tego miejsca, które zawsze przynosiło
nieszczęście jego rodzinie. Świat jest ogromny. Dlaczego sir Henryk
ma pozostać tutaj, gdzie grozi mu niebezpieczeństwo?
— Dlatego właśnie, że mu grozi. Taka już jest natura sir Henryka.
Obawiam się, że o ile pani nie wyjaśni mi tego dokładniej, nie
nakłonię go do wyjazdu.
— Nie mogę panu nic więcej powiedzieć, bo nic więcej nie wiem.
— Chciałbym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Jeśli rzeczywiście
nie chce pani przede mną nic ukryć, to dlaczego nie chciała pani, aby
brat wiedział, o czym mówiliśmy na ścieżce, gdy się spotkaliśmy? Nie
było w tym nic takiego, co trzeba ukrywać przed nim lub kimś innym.
— Mój brat bardzo chce, żeby zamek był zamieszkany, gdyż uważa,
że wymaga tego dobro ubogich mieszkańców tej okolicy. Gniewałby
się bardzo, gdyby wiedział, że powiedziałam coś takiego, co mogłoby
skłonić sir Henryka do wyjazdu. Ale, spełniłam już swój obowiązek i
nic więcej nie powiem. Muszę wracać, inaczej brat zorientuje się, że
mnie nie ma i domyśli się, że rozmawiałam z panem. Do widzenia!
Zawróciła i chwilę później znikła pośród rozrzuconych skalnych
odłamków, gdy ja, pełen obaw, szedłem do Baskerville Hall.

PIER WSZY RAPOR T


DOKT ORA WATSONA

Odtąd będę śledził bieg wypadków, przepisując leżące przede mną


moje listy do Sherlocka Holmesa. Brakuje mi jednej kartki, ale reszta
jest starannie przepisana, i pokazuje dokładniej moje ówczesne
odczucia i podejrzenia niż pamięć, chociaż zachowałem niezatarte
wspomnienie tych tragicznych wypadków.

Baskerville Hall, 13 października


Mój drogi Holmesie!
Moje poprzednie listy i depesze poinformowały cię dokładnie o
wszystkim, co się dotąd wydarzyło w tym zapomnianym przez Boga
miejscu. Im dłużej człowiek tu żyje, tym silniej działa na niego ponura
atmosfera moczarów, tym więcej strachu budzi ich bezkresny obszar i
ich przerażający urok. Gdy się tu dotrze, znika gdzieś obraz
współczesnej cywilizacji, pojawiają się natomiast wszędzie siedziby
przedhistorycznych ludzi. Gdzie byś nie stanął, wszędzie widzisz ślady
tych zapomnianych pokoleń, ich groby i olbrzymie bloki skalne, które
zdaje się, oznaczają miejsca, gdzie były ich świątynie.
Patrząc na te szare, kamienne chaty, oparte o urwiste stoki
pagórków, zapominasz o czasach, w jakich żyjemy, a gdybyś nagle ujrzał
odzianego w skórę, zarośniętego człowieka, który wyczołguje się z
niskiego wejścia i zakłada na tuk strzałę, zakończoną krzemiennym
grotem, zdawałoby ci się. że jego obecność tutaj jest bardziej naturalna,
niż Twoja. Można się tylko dziwić, dlaczego nasi przedhistoryczni
przodkowie osiedlili się tak licznie na ziemi, która niewątpliwie zawsze
była nieurodzajna. Nie jestem archeologiem, ale przypuszczam. że było
tu jakieś pokojowo usposobione plemię, które po klęsce musiało
zamieszkać tam. gdzie nikt inny nić chciał. Nie ma to jednak nic
wspólnego z zadaniem, które mi zleciłeś i nie zainteresuje
prawdopodobnie Twojego praktycznego umysłu. Dobrze pamiętam, że
jest ci obojętne czy ziemia obraca się wokół słońca, czy leż na odwrót.
Wracam więc do wydarzeń, dotyczących Henryka Baskervilla. Nie
pisałem dotychczas tylko dlatego, że nie miałem o czym. Ale wydarzyło
się właśnie coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Najpierw jednak muszę poinformować Cię o innych szczegółach
dotyczących sprawy, którą się zajmujemy. Po pierwsze na moczarach
ukrywa się zbiegły więzień. Prawdopodobnie opuścił już te strony, i to
uspokoiło mieszkańców tego pustkowia. Minął już tydzień od jego
ucieczki, i przez ten czas nikt go nie widział ani o nim nie słyszał. Jest
niemożliwe, żeby wytrzymał tak długo na moczarach. Mógłby się bez
problemu ukryć w którejkolwiek z kamiennych chat, ale nie miałby co
jeść, chyba, że schwytałby i zarżnął jednego z pasących się na stokach
gór baranów. Sądzimy więc, że stąd uciekł, a okoliczni dzierżawcy są
przez to spokojniejsi.
W zamku jest czterech mężczyzn, zdolnych obronić się w razie
potrzeby, ale przyznam, że byłem niespokojny, na myśl o Stapletonach.
Mieszkają na zupełnym pustkowiu, trzymają tylko dwie osoby służby, a
sam Stapleton nie grzeszy siłą. Byliby więc wraz z siostrą zupełnie
bezbronni w rękach takiego okrutnego bandyty, jak ów zbieg z Notting
Hill, gdyby się do nich dostał. Sir Henryk był tym zaniepokojony nie
mniej niż ja i zaproponował, że Perkins, jego stangret, będzie u nich
nocował. Stapleton jednak nie chciał o tym słyszeć. Troskliwość
baroneta wynika też i stąd. że nasz przyjaciel zaczyna interesować się
piękną sąsiadką. Nic dziwnego, dla tak energicznego człowieka jak on
czas na tym dzikim pustkowiu wlecze się, a panna jest czarująca. Ma
jakiś egzotyczny urok, płynie w niej gorąca południowa krew, co stanowi
dziwny kontrast z chłodem i obojętnością jej brata. Ale i w nim chyba
płynie gorąca krew. Ma widocznie wielki wpływ na siostrę. Zauważyłem,
że rozmawiając, panna Stapleton ciągle spogląda na niego. Jakby
szukała uznania dla swoich słów. Metaliczny błysk w jego oczach,
zacięte wąskie wargi, pokazują stanowczy, a może nawet bezlitosny
charakter. Na pewno by Cię zainteresował.
Odwiedził Baskervilla już pierwszego dnia, a nazajutrz rano
zaprowadził nas obu tam gdzie, jak utrzymują, wzięła początek legenda
o okrutnym Hugonie. Szliśmy kilka mil przez moczary do tak ponurego
miejsca, że rzeczywiście mogła tu powstać ta straszna opowieść.
Stanęliśmy między urwiskami, u wejścia do krótkiego wąwozu, który
prowadzi na małą, zarośniętą trawa polankę. Na środku polanki sterczą
dwa wielkie głazy, o wierzchołkach tak ostrych i spiczastych, że
wyglądają, jak olbrzymie kły jakiegoś żarłocznego potwora. Całe
otoczenie dokładnie przypomina miejsce legendarnej tragedii.
Sir Henryk z wielkim zainteresowaniem rozglądał się dokoła i
niejednokrotnie pytał Stapletona, czy wierzy, że siły nadprzyrodzone
wpływają na rzeczywistość. Mówił wesołym głosem, lecz było widać, że
bierze sprawę poważnie. Stapleton odpowiadał powściągliwie, ale łatwo
można było dostrzec, że nie mówi wszystkiego, i nie chce jasno
odpowiedzieć, aby nie niepokoić baroneta. Opowiedział nam kilka
przypadków prześladowania rodzin przez nieznane siły i zostawił
wrażenie, że, ogólnie rzecz biorąc, wierzy w legendę.
Wracając wstąpiliśmy na śniadanie do Merripit House i tu sir
Henryk poznał pannę Stapleton. Od pierwszej chwali wywarła na nim
wielkie wrażenie i sadzę, że się nie mylę, pisząc, iż było to wzajemne.
Gdy wracaliśmy do domu ciągle o niej mówił, a teraz prawie nie ma
dnia, abyśmy się nie widzieli się z bratem i siostrą. Dziś są tu na
obiedzie. a w przyszłym tygodniu my mamy podobno być u nich.
Należałoby przypuszczać, że Stapleton powinien być zadowolony z
perspektywy takiego małżeństwa, tymczasem nie raz zauważyłem
wyraz wielkiego niezadowolenia na jego twarzy, gdy sir Henryk w
jakikolwiek sposób okazuje zainteresowanie jego siostrą. Stapleton jest
do niej niewątpliwie bardzo przywiązany, bo gdyby jej zabrakło
prowadziłby bardzo samotne życie, ale byłby znów największym egoistą,
gdyby z tego powodu nie dopuścił do tak świetnego dla niej małżeństwa.
Jestem pewien, ze Stapleton nie życzy sobie, żeby młodzi zakochali się w
sobie i kilkakrotnie zauważyłem, że starał się, aby nie zostawali sami.
Nawiasem mówiąc, jeśli ten romans
dojdzie do dotychczasowych problemów, wykonanie Twojego
polecenia, abym nie opuszczał sir Henryka na żadnym spacerze, będzie
dla mnie o wiele trudniejsze. Straciłbym całą jego sympatię, gdybym
chciał ściśle wypełnić Twój rozkaz.
Przed kilkoma dniami — a dokładnie w czwartek — doktor
Mortimer był u nas na śniadaniu. Wykopał z grobu w Long Down
czaszkę przedhistorycznego człowieka i jest uszczęśliwiony. Nie znam
równie łatwowiernego entuzjasty. Po śniadaniu przyszli Stapletonowie i
poczciwy doktor, na prośbę sir Henryka, zaprowadził nas wszystkich do
alei cisowej, żeby nam opowiedzieć dokładnie na miejscu, jaki był
przebieg wypadków tej fatalnej nocy.
Aleja jest długa, ponura, zacieniają ją dwa wysokie żywopłoty, a z
każdej strony ciągnie się wąski pas trawnika. Na końcu stoi stara,
rozpadająca się altana, a w połowie alei znajduje się furtka, gdzie sir
Karol strząsnął popiół z cygara. Za nią rozciągają się bezkresne
moczary.
Pamiętam Twoją hipotezę w tej sprawie i usiłowałem odtworzyć
sobie w wyobraźni to, co się tam stało. Stojąc przy furtce sir Karol ujrzał
coś idącego przez moczary, coś, co tak go przeraziło, że zaczął uciekać i
biegł bez opamiętania, dopóki nie umarł ze strachu i zmęczenia. Biegł
długim, ponurym, liściastym tunelem. Przed czym uciekał? Przed psem
pasterskim z moczarów? Czy też przed jakimś czarnym, milczącym,
nieziemskim potworem? Czy ktoś to przygotował? Czy blady, uważny
Barrymore wie coś więcej, niż chce powiedzieć? Wszystko okrywa
ciemność i tajemnica z niezatartym piętnem zbrodni.
Od czasu, gdy pisałem do Ciebie ostatni raz, poznałem jeszcze
jednego sąsiada, pana Franklanda z Lafter Hall. Mieszka o jakieś cztery
mile na południe od nas. Jest już starszym człowiekiem. Siwy, czerwony
jak burak, choleryk. Ma jedną namiętność — przestrzega zawzięcie
wykonywania przepisów prawa. Stracił już majątek na procesy, a
procesuje się z upodobania. Uprawia sztukę dla sztuki i bywa w jednej i
tej samej sprawie raz powodem, to znów pozwanym. Nic dziwnego, iż
stało się to dla niego tak kosztowne.
Zdarza się, że nagle zamknie publiczną drogę i gmina musi pozwać
go do sądu. Innym razem rozbiera płot, otaczający posiadłość któregoś
z mieszkańców, upierając się, że od zawsze istniała tam ścieżka i
zmusza właściciela do zaskarżenia go do sadu. Zna doskonale prawa
własności dworu i gminy więc wykorzystuje niekiedy te wiadomości na
korzyść chłopów z Fernworth, niekiedy zaś przeciwko nim, tak, że bywa
kolejno albo triumfalnie obnoszony po wsi, albo symbolicznie palony na
stosie, zależy co ostatnio zrobił.
Podobno ma teraz siedem procesów, które pochłoną resztki jego
majątku, co wytrąci mu broń z ręki i unieszkodliwi. Poza tą manią jest,
zdaje się, człowiekiem łagodnym, dobrodusznym i wspominam o nim
tylko dlatego, że chciałeś, żebym ci opisał wszystkie osoby, z którymi się
stykamy.
Pan Frankland ma na razie inne zajęcie: zajmuje się amatorsko
astronomią, posiada świetny teleskop i przez cały dzień z dachu swojego
domu rozgląda się po moczarach w nadziei, że dostrzeże zbiegłego
więźnia. Gdyby tylko chciał ograniczyć do tego swoją działalność! Ale
ludzie mówią, że zamierza wytoczyć proces doktorowi Mortimerowi za
otwarcie grobu bez zezwolenia najbliższych krewnych, a to dlatego, że
doktor wykopał z mogiły w Long Down tą przedhistoryczną czaszkę.
Tak więc Frankland trochę ubarwia i rozwesela tu nasze życie.
A teraz, skoro wiesz już wszystko, co się dotąd stało ze zbiegłym
więźniem, Stapletonami, doktorem Mortimerem i Franklandem z Laffer
Hall, przejdę do rzeczy ważniejszych — do Barrymorów, a zwłaszcza do
dziwnego wydarzenia z ubiegłej nocy. Przede wszystkim powrócę do
depeszy, którą wysłałeś z Londynu, ażeby się upewnić, czy Barrymore
rzeczywiście jest w zamku. Pisałem Ci już, że rozmowa z kierownikiem
poczty wykazała, że nie mamy na to żadnego dowodu. Powiedziałem o
tym sir Henrykowi, a on, ze swoją zwykłą szczerością wezwał
Barrymora i zapytał go, czy odebrał depeszę osobiście. Barrymore
odpowiedział twierdząco.
— Czy chłopiec oddał ci ją do rąk? — zapytał sir Henryk.
Barrymore był widocznie zdumiony i zastanowił się przez chwilę.
— Nie — odparł — byłem na strychu i przyniosła mi ją żona.
— A czy sam odpowiedziałeś na depeszę?
— Nie, powiedziałem żonie, co ma odpisać i zrobiła to za mnie.
Wieczorem Barrymore z własnej inicjatywy powrócił do tej sprawy.
— Nie bardzo rozumiem dlaczego dziś rano zadawał mi pan te
pytania — powiedział. — Mam nadzieję, że nie oznacza to utraty
pańskiego zaufania?
Sir Henryk zapewnił go, że tak nie jest i uspokoił ostatecznie
podarowaniem dużej części swoich starych ubrań, ponieważ nadeszły
już rzeczy zamówione w Londynie.
Bardzo zaciekawia mnie pani Barrymore. Jest tęga, ociężała,
ograniczona, ale pełna godności, ze skłonnością do purytanizmu. Nie
można sobie wyobrazić osoby mniej wrażliwej. A jednak pisałem Ci, że
pierwszej nocy po naszym przyjeździe słyszałem jej gwałtowny płacz, a
potem nieraz zauważyłem ślady łez na jej twarzy. Dręczy ją zapewne
jakieś wielkie zmartwienie. Niekiedy wydaje mi się, że trapią ją wyrzuty
sumienia, a chwilami znów posądzam Barrymora, że jest domowym
tyranem.
Od razu wyczułem w tym człowieku coś niezwykłego i tajemniczego,
a wydarzenia ostatniej nocy umocniły moje podejrzenia. Chociaż sama
sprawa może wydawać się mało istotna. Jak wiesz, mam lekki sen, a od
czasu gdy tu przyjechałem z misją, wcale nie śpię, tylko drzemię. Otóż.
ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, zbudził mnie odgłos kroków
kogoś mijającego mój pokój. Wstałem, uchyliłem drzwi i wyjrzałem. Po
korytarzu wlókł się wydłużony czarny cień. Cień skradającego się
mężczyzny, który trzyma w ręku świecę. Miał na sobie tylko koszulę i
spodnie, był boso. Widziałem jedynie zarysy postaci, ale po wzroście
poznałem Barrymora. Szedł wolno i ostrożnie, sprawiając wrażenie
przestępcy. Pisałem Ci, że korytarz jest przecięty balkonem, biegnącym
dokoła przedsionka i ciągnącym się jeszcze dalej. Zaczekałem aż postać
zniknie i poszedłem za nią. Gdy okrążyłem balkon, ten człowiek byt już
na końcu korytarza i po blasku światła, padającego przez otwarte drzwi,
wywnioskowałem. że wszedł do jednego z pokojów. Pokoje w tym
skrzydle zamku są jednak niezamieszkane i nieumeblowane, ta
wędrówka stawała się więc coraz bardziej tajemnicza. Światło stale
padało w jednym punkcie, Jak gdyby trzymający je człowiek stał bez
ruchu. Zakradłem się, jak mogłem najciszej, pod drzwi i zajrzałem do
środka.
Barrymore stał skulony przy oknie i trzymał świecę przed samą
szybą. Odwrócony bokiem do mnie, wpatrywał się w czarną dal
moczarów, a jego rysy jakby skamieniały w oczekiwaniu. Stał tak przez
kilka minut, po czym westchnął głęboko i nerwowym ruchem zgasił
świecę. Wróciłem błyskawicznie do siebie, i zaraz znów usłyszałem
odgłos cichych kroków. Długo potem, gdy zapadłem już w półsen.
dobiegł mnie zgrzyt klucza obracanego w zamku, ale nie mogę
powiedzieć skąd dochodził ten dźwięk.
Nie mam pojęcia co to wszystko znaczy, ale w tym ponurym domu
dzieją się jakieś tajemnicze sprawy, które na pewno wyjaśnimy prędzej
czy później. Nie będę zawracał Ci głowy swoimi przypuszczeniami, gdyż
chciałeś ode mnie tylko faktów.
Dziś rano długo rozmawiałem z sir Henrykiem i na podstawie moich
obserwacji z ubiegłej nocy ustaliliśmy plan działania. Nie piszę dziś na
czym polega, więc z tym większym zainteresowaniem przeczytasz mój
następny raport.
Drugi raport doktora Watsona

Baskerville Hall, 15 października


Mój drogi Holmesie!
Jeżeli przez pierwsze dni po przyjeździe tutaj nie przesyłałem Ci zbyt
obszernych listów, musisz przyznać, że nadrabiam zaległości i że
wydarzenia nabrały tempa. Ostatni raport zakończyłem opisem nocnej
wędrówki Barrymora, a dzisiaj mam znów wiele nowych wiadomości,
które na pewno wprawią Cię w zdumienie. Rzeczy przybrały zupełnie
niespodziewany obrót. Częściowo wyjaśniły się przez wydarzenia
ostatnich dwóch dni, częściowo zaś wszystko się jeszcze bardziej
zawikłało. Ale opiszę Ci wszystko i sam wyciągniesz wnioski.
Następnego ranka po tej nocnej wędrówce udałem się przed
śniadaniem do pokoju, do którego w nocy wszedł Barrymore.
Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które wyglądał, ma
szczególne położenie. Dobrze widać z niego moczary przez prześwit
między dwoma drzewami, gdy ze wszystkich innych okien ten widok jest
zasłonięty. Wynika stąd, że Barrymore, skoro stał w tym oknie,
wypatrywał kogoś tub czegoś na moczarach. Noc była tak ciemna, że
nie wyobrażam sobie, jak mógł przypuszczać, iż coś zobaczy. Przyszło
mi do głowy, że chodzi o jakiś romans, co tłumaczyłoby tajemnicze
skradanie się, a także rozdrażnienie jego żony. Barrymore jest bardzo
przystojnym mężczyzną, bez trudu mógłby zdobyć serce wiejskiej
dziewczyny, moje przypuszczenie było więc prawdopodobne.
To skrzypienie otwieranych drzwi, które usłyszałem, gdy wróciłem
do siebie, mogło oznaczać, że wyszedł na umówione spotkanie. Takie
wytłumaczenie przyszło mi do głowy i piszę Ci o nim, chociaż w końcu
okazało się, że byłem w błędzie.
Jaka by nie była przyczyna postępowania Barrymora, czułem, że jest
to zbyt ważne wydarzenie, aby zachować je w tajemnicy, aż uda się je
wyjaśnić. Po śniadaniu poszedłem więc z baronetem do jego gabinetu i
opowiedziałem mu wszystko, co widziałem. Sir Henryk zdziwił się mniej,
niż przypuszczałem.
— Wiedziałem, że Barrymore chodzi nocą i chciałem już z nim o
tym porozmawiać — powiedział. — Kilka razy słyszałem odgłos jego
kroków na korytarzu, o tej samej, co pan godzinie.
— Więc może co noc chodzi do tego jednego okna — wtrąciłem.
— Może, a w takim razie będziemy mogli go zaskoczyć i dowiedzieć
się, czego tam właściwie chce. Ciekaw jestem, co by zrobił pański
przyjaciel Holmes, gdyby był tutaj?
— Myślę, że zrobiłby to samo, co pan zamierza — odparłem. —
Poszedłby za Barrymorem i przekonałby się, co robi.
— W takim razie pójdziemy obaj.
— Ależ na pewno nas usłyszy.
— Nie sądzę, ma przytępiony słuch. Zresztą musimy skorzystać z tej
okazji. Dziś wieczorem zaczekamy w moim pokoju. dopóki nie przejdzie.
Zadowolony sir Henryk zatarł ręce. Widać było, że cieszy się z tego
urozmaicenia jednostajnego życia wśród bagien. Baronet skontaktował
się z architektem, który przygotowywał plany dla sir Karola, oraz z
dostawcą w Londynie, tak, że wkrótce rozpoczną się tu wielkie zmiany.
Byli już tapicerzy i stolarze z Plymouth i widać, że nasz przyjaciel ma
wielkie plany. Postanowił nie oszczędzać trudu ani pieniędzy, aby
przywrócić dawny blask rodowej siedzibie. Gdy dom zostanie odnowiony
i urządzony, baronetowi będzie brakowało tylko żony, a między nami
mówiąc, mam podstawy aby domyślać się, kto mógłby nią zostać. Jeśli
tylko zechce. Niewielu widziałem ludzi tak zakochanych w kobiecie, jak
sir Henryk w naszej pięknej sąsiadce, pannie Stapleton. Ale droga tej
gorącej miłości nie jest tak prosta, jak można by się spodziewać. Dzisiaj,
na przykład, naszego przyjaciela spotkała niespodziewana przeszkoda,
która sprawiła mu wielką przykrość.
Po naszej rozmowie o kamerdynerze sir Henryk wziął kapelusz i
zabierał się do wyjścia. Zrobiłem oczywiście to samo.
— Jak to, czy pan chce iść ze mną? — zapytał, spoglądając na mnie
w dziwny sposób.
— To zależy od tego, czy pan pójdzie na moczary — odparłem.
— Tak, tam właśnie idę.
— Przecież wie pan, jakie mam polecenie. Jest mi przykro narzucać
panu moje towarzystwo, ale słyszał pan sam, jak bardzo Holmes
nalegał, żebym pana nie opuszczał, a zwłaszcza, żeby nie chodził pan
sarn po moczarach.
Sir Henryk położył dłoń na moim ramieniu.
— Mój drogi — powiedział z uśmiechem. — Nawet Holmes nie mógł
przewidzieć pewnych okoliczności, które zaszły od czasu, gdy przybyłem
nad te moczary. Rozumie mnie pan? Jestem pewien, że nie chce mi pan
przeszkadzać. Muszę pójść sam.
W ten sposób znalazłem się w okropnym położeniu. Nie wiedziałem
co mam robić, ani co powiedzieć, i zanim się zastanowiłem sir Henryk
wziął laskę i wyszedł. Gdy trochę ochłonąłem, zacząłem sobie wyrzucać,
że bez względu na przyczynę, pozwoliłem mu wyjść bez opieki.
Wyobraziłem sobie, jak bym się czuł, gdybym na skutek lekceważenia
twoich poleceń, musiał oznajmić Ci. że przydarzyło mu się jakieś
nieszczęście. Daję Ci słowo, że na samą myśl o tym krew uderzyła mi do
głowy. Miałem nadzieję, że nie będzie jeszcze za późno, i że zdołam go
dogonić, więc pospieszyłem niezwłocznie w kierunku Merripit House.
Na początku mojej pogoni nie mogłem zauważyć sir Henryka na drodze.
Bałem się, że mogłem pójść w złą stronę. Zobaczyłem go dopiero gdy
dotarłem do miejsca, z którego ścieżka na moczary skręca w bok.
Wszedłem więc na skalny pagórek, z którego mogłem się lepiej
rozejrzeć. Stał jakieś ćwierć mili dalej na ścieżce, a obok niego kobieta
— mogła to być tylko panna Stapleton. Było oczywiste, że byli tutaj
omówieni. Szli wolno, zatopieni w rozmowie, widziałem szybkie ruchy
rąk panny Stapleton, jak gdyby chciała nimi podkreślić własne słowa, on
słuchał z uwagą, lecz kilkakrotnie potrząsnął energicznie głową,
widocznie czemuś zaprzeczał.
Stałem wśród skał, śledząc ich i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Zupełnie nie wypadało mi dogonić ich i przerwać tę intymną rozmowę, a
jednak miałem obowiązek ani na chwilę nie spuszczać z oka sir
Henryka. Szpiegowanie przyjaciela jest, moim zdaniem, okropne. Jednak
nie pozostawało mi nic innego, jak tylko śledzić go z pagórka, a
następnie oczyścić sumienie mówiąc mu o wszystkim. Oczywiście byłem
za daleko by mu pomóc, gdyby zagroziło mu jakieś nagłe
niebezpieczeństwo, jednak jestem pewien, że przyznasz, iż znalazłem
się w bardzo trudnym położeniu i nie mogłem nic więcej zrobić.
Nasz przyjaciel, sir Henryk i młoda panna zatrzymali się na ścieżce i
stali pogrążeni w rozmowie, gdy nagle zauważyłem, że nie jestem
jedynym świadkiem ich spotkania. Moją uwagę zwróciło coś zielonego,
powiewającego na wietrze, a gdy się lepiej przyjrzałem, spostrzegłem, że
to coś wisiało na kiju, a niósł go idący wśród głazów mężczyzna.
Był to Stapleton ze swoją siatką na motyle. Znajdował się znacznie
bliżej młodej pary niż ja i szedł do nich. W tej samej chwili sir Henryk
nagle objął w pół pannę Stapleton. Zdawało mi się. że usiłowała wyrwać
się z jego objęć i odwróciła głowę. On pochylił się nad nią, a ona
podniosła rękę, jakby w obronie. Wtem odskoczyli od siebie i odwrócili
się szybko. Spłoszył ich Stapleton. Biegł ku nim jak szalony, a ta głupia
siatka powiewała na kiju. Stanąwszy przed zakochanymi zdenerwowany
wymachiwał rękami i tupał nogami.
Nie miałem pojęcia co to wszystko może znaczyć, ale zdawało mi
się, że Stapleton robił wymówki sir Henrykowi, który tłumaczył się, co
tamtego wprawiało w coraz większe zdenerwowanie. Panna stała
wyniosła i milcząca. W końcu Stapleton odwrócił się i skinął
rozkazująco na siostrę, która, spojrzawszy z wahaniem na sir Henryka,
odeszła z bratem. Gniewne ruchy przyrodnika wskazywały, że i ona
zasłużyła na jego niezadowolenie.
Baronet stał przez chwilę, patrząc za odchodzącymi, po czym,
wolnym krokiem, ze spuszczoną głową i bardzo przygnębiony, wracał
ścieżką, którą przyszedł.
Nie rozumiałem, co to wszystko miało znaczyć, ale bardzo się
zawstydziłem, że byłem świadkiem tej poufnej sceny bez wiedzy swego
przyjaciela. Zbiegłem więc z pagórka i na dole spotkałem baroneta. Miał
rozpalone gniewem oczy, zmarszczone brwi, i twarz człowieka, który nie
wie, co robić.
— A to co, Watson? — A pan skąd się tu wziął? — zapytał.
— Może wbrew mojej prośbie poszedł pan za mną, co?
Powiedziałem mu wszystko: jak doszedłem do wniosku, że nie
powinienem go zostawiać, jak poszedłem za nim i jak stałem się
świadkiem tego, co zaszło. Najpierw jego oczy zapłonęły gniewem, ale
rozbroiła go moja szczerość i w końcu roześmiał się żałośnie.
— Mogłoby się zdawać człowiekowi, że na środku tego pustkowia
może być pewien, że jest sam — powiedział — a tu chyba cała okolica
wyległa, by patrzeć na moje oświadczyny…
I to nieudane!… Gdzie pan zamówił miejsce na to widowisko?
— Stałem na tym wzgórzu.
— Więc w ostatnim rzędzie? A jej brat usadowił się na samym
przodzie! Czy widział pan, jak szedł do nas?
— Widziałem.
— Czy ten jej brat nie robił na panu nigdy wrażenia wariata?
— Nie, nie mogę tego powiedzieć.
— No, i ja również. Miałem go zawsze za człowieka dosyć
normalnego, aż do dzisiaj, ale może mi pan uwierzyć na słowo, że albo
on, albo ja powinniśmy być w kaftanie bezpieczeństwa. Co się ze mną
dzieje? Niech pan słucha, jest pan razem ze mną niż kilka tygodni,
proszę mi zatem szczerze powiedzieć, czy jest we mnie coś takiego, co
przeszkadzałoby mi być dobrym mężem kobiety, którą kocham?
— Moim zdaniem nie.
— Stapleton nie może nic zarzucić mojej pozycji, a więc ma coś
przeciwko mnie. Ale co? Nie wyrządziłem nigdy nikomu najmniejszej
krzywdy, a jednak on nie pozwala mi nawet dotknąć czubków jej palców.
— Czy tak powiedział?
— Tak, i jeszcze znacznie więcej. Znam ją dopiero kilka tygodni. ale
od pierwszej chwili czułem, że ta kobieta jest dla mnie stworzona, a ona
również była szczęśliwa, przebywając ze mną… Przysiągłbym, że tak
było. Kobieta miewa w oczach błyski, sto razy bardziej wymowne od
słów. Ale brat nigdy nie pozwalał abyśmy byli sami i dopiero dzisiaj,
pierwszy raz mogłem porozmawiać z nią bez świadków. Cieszyła się z
naszego spotkania, lecz nie pozwoliła mi mówić o miłości. Powracała
ciągle do jednej sprawy, ostrzegała mnie, że grozi mi tu
niebezpieczeństwo, i że nie uspokoi się, dopóki stąd nie wyjadę.
Odpowiedziałem jej, że od chwili, kiedy ją ujrzałem, nie spieszy mi się
wcale wyjeżdżać, i jeśli istotnie zależy jej na tym, abym opuścił te
strony, to niech jedzie ze mną. Po tym poprosiłem ją o rękę, ale, zanim
zdążyła odpowiedzieć, wpadł na nas ten jej
brat. Wyglądał jak wariat, blady jak ściana z gniewu, a z jego
jasnych oczu sypały się iskry! Co ja robię z jego siostrą? — krzyczał. Jak
śmiem okazywać jej uczucia, które są dla niej wstrętne? Czy sądzę, że
dlatego, iż jestem baronetem, to mi wszystko wolno? Gdyby nie był jej
bratem, dałbym mu należytą odprawę. Ale w tych warunkach
powiedziałem mu tylko, że nie muszę wstydzić się swoich uczuć dla jego
siostry i mam nadziei, iż zechce zostać moją żoną. Ale to bynajmniej nie
poprawiło sprawy, tak, że i ja uniosłem się w końcu i odpowiedziałem
mu gwałtowniej niż chciałem ze względu na jej obecność. Skończyło się
na tym, że odszedł wraz z nią, jak sam pan widział, a ja zostałem jak
głupi. Niech mi pan powie, co to może znaczyć, a będę wdzięczny do
śmierci.
Tłumaczyłem to sobie na różne sposoby, ale sam już nie wiem co o
tym myśleć. Za naszym przyjacielem przemawia tytuł, majątek, wiek,
charakter, wygląd. Nic złego o nim nie słyszałem, a jedyny zarzut, jaki
można mu zrobić, to owo fatum, które ściga jego rodzinę. To
rzeczywiście zdumiewające, że oświadczyny baroneta zostały tak
brutalnie odrzucone, bez względu na uczucia panny i że ona przyjęta
decyzję brata bez oporu.
Nasze dociekania zakończyła wizyta Stapletona tego samego dnia
po południu. Przyszedł przeprosić za swoje zachowanie, a po długiej
rozmowie w cztery oczy z sir Henrykiem w jego gabinecie nastąpiło
całkowite pogodzenie. Na dowód zgody mamy być w piątek na obiedzie
w Merripit House.
— Niemniej — powiedział sir Henryk po odejściu Stapletona —
nadal uważam go za narwanego człowieka. Nie mogę zapomnieć jego
wzroku, gdy pędził do mnie dziś rano. Muszę jednak przyznać, że
usprawiedliwiał się bardzo szczerze.
— Czy jakoś wyjaśnił swoje postępowanie?
— Mówił, że siostra jest dla niego wszystkim na świecie. To zupełnie
naturalne i cieszę się, że ją należycie ceni. Nie rozstawali się nigdy i jak
mówi, pędzi życie bardzo samotne, ograniczając się wyłącznie do jej
towarzystwa, tak, że wprost nie może znieść myśli o jej utracie.
Początkowo nie widział mojego przywiązania do niej, ale gdy przekonał
się na własne oczy o moich uczuciach i zrozumiał, że mogę mu ją
zabrać, doznał takiego wstrząsu, iż nie panował nad tym, co mówi i
robi. Zapewniał mnie. że bardzo żałuje tego, co się stało i przyznał. iż to
było szalone i bardzo egoistyczne z jego strony, jeśli przypuszczał, iż
będzie mógł zatrzymać przy sobie na całe życie tak piękną kobietę. Jeżeli
ma go zostawić — mówił — to woli, żeby to zrobiła dla takiego jak ja,
sąsiada, niż dla kogoś innego. Ale w każdym razie był to dla niego ciężki
cios i musi upłynąć trochę czasu zanim się na tyle uspokoi, że będzie
mógł się z tym pogodzić. Zapewnił mnie następnie, iż przestanie stawiać
opór, jeśli mu przyrzeknę, że nie poruszę tej sprawy przez trzy miesiące i
zadowolę się przez ten czas przyjaźnią jego siostry, nie domagając się jej
miłości. Przyrzekłem mu, że zrobię jak sobie życzy i na tym
zakończyliśmy naszą rozmowę.
Zatem jedna z naszych drobnych tajemnic została wyjaśniona…
Wiemy teraz- dlaczego Stapleton spoglądał niechętnym okiem na
konkurenta siostry, choć była to tak świetna partia.
A teraz przechodzę do innego wątku, który udało mi się wyjaśnić
wśród tych tajemnic — do dziwnych nocnych łkań, do śladów łez na
twarzy pani Barrymore i nocnej wędrówki kamerdynera do zachodniego
okna.
Możesz mi pogratulować, kochany Holmesie, przyznaj, że jako Twój
pomocnik nie zawiodłem Cię, i że nie żałujesz zaufania, jakie mi
okazałeś, wysyłając tutaj. Wyjaśnienie tego wszystkiego było dziełem
jednej nocy. Napisałem „jednej nocy”, ale właściwie stało się to w ciągu
dwóch nocy, gdyż podczas pierwszej nic się nie wydarzyło.
Siedzieliśmy z sir Henrykiem w jego gabinecie prawie do trzeciej nad
ranem, ale nie usłyszeliśmy żadnego odgłosu, oprócz dźwięku zegara na
schodach. Niezbyt zabawne było to czuwanie i skończyło się tym. że
obaj zasnęliśmy głęboko w fotelach.
Na szczęście nie zniechęciliśmy się i postanowiliśmy spróbować
jeszcze raz. Następnej nocy przygasiliśmy światło lampy, siedzieliśmy
nieruchomo i cicho, paląc papierosy. Trudno uwierzyć, jak wolno wlokły
się godziny, a jednak podtrzymywał nas ten sam cierpliwy zapał, który
podtrzymuje myśliwego, gdy uważnie obserwuje zasadzkę, w którą ma
wpaść zwierzyna.
Wybiła pierwsza, potem druga, zniechęceni zamierzaliśmy już
skończyć to czekanie, gdy naraz zerwaliśmy się obaj na równe nogi.
Usłyszeliśmy szelest kroków na korytarzu.
Słyszeliśmy, jak ktoś zakradał się chyłkiem, aż wreszcie kroki ucichły
w oddali. Wówczas baronet otworzył ostrożnie drzwi ruszyliśmy za nim.
Barrymore minął już galerię i pogrążony w cieniu korytarz. Szliśmy na
palcach do drugiego skrzydła, aż dostrzegliśmy wysoką postać
brodatego, pochylonego mężczyzny wchodzącego w te same drzwi, co
tamtej nocy. W blasku świecy framuga zarysowała się wyraźnie, a
płomień przeciął żółtym promieniem mrok korytarza. Posuwaliśmy się
cichutko do tych drzwi, sprawdzając każdą deskę posadzki, zanim
stawaliśmy na niej całym ciężarem ciała.
Chociaż zdjęliśmy buty, stare deski uginały się i skrzypiały pod
naszymi nogami, tak, że chwilami wydawało się niemożliwe, żeby
Barrymore nas nie usłyszał. Na szczęście jest on jednak trochę głuchy i
był zupełnie pochłonięty przez swoje zajęcie. Wreszcie doszliśmy do
drzwi i zajrzeliśmy do pokoju. Barrymore stał skulony przy oknie,
trzymając świecę w ręku. Bladą twarz, na której malowało się skupione
oczekiwanie, przycisnął do szyby, zupełnie jak wtedy, gdy go tam
widziałem po raz pierwszy.
Nie umówiliśmy się, co zrobimy w takiej sytuacji. ale baronet jest
człowiekiem, który uważa, że prosta droga najszybciej prowadzi do celu.
Wszedł więc do pokoju, a Barrymore, gdy to usłyszał, odskoczył od
okna. ciężko oddychając. Stał przed nami drżący, śmiertelnie blady. Jego
ciemne oczy, błyszczące na białej twarzy, patrzyły ze strachem i
zdumieniem to na mnie, to na sir Henryka.
— Co ty tu robisz? — spytał baronet.
— Nic, proszę pana. — Był tak wystraszony, że ledwo mógł mówić, a
świeca chwiała się w jego drżącej ręce i rzucała na ścianę skaczące
cienie. — To okna, proszę pana… Chodzę w nocy i patrzę, czy są
zamknięte.
— Na drugim piętrze?
— Tak, proszę pana, oglądam wszystkie okna.
— Słuchaj, Barrymore — rzekł sir Henryk surowo — postanowiliśmy
wyciągnąć z ciebie prawdę, więc im prędzej ją wyznasz, tym lepiej dla
ciebie. Gadaj zaraz, tylko bez kłamstw. Co tu robisz przy oknie?
Nieszczęśnik spojrzał na nas i załamał ręce, jak człowiek zupełnie
zgnębiony i nieszczęśliwy.
— Nie robiłem nic złego, proszę pana. Trzymałem świecę przy oknie.

— A dlaczego trzymałeś świecę przy oknie?


— Niech mnie pan nie pyta… Błagam, niech mnie pan nie pyta. Daję
panu słowo, że to nie jest moja tajemnica i nie mogę powiedzieć. Gdyby
dotyczyła tylko mnie, nie ukrywałbym jej przed panem.
Nagle błysnęła mi w głowie myśl i wziąłem świecę z parapetu, gdzie
postawił ją Barrymore.
— Założę się. że to jakiś sygnał — powiedziałem. — Zobaczymy, czy
będzie odpowiedź.
Trzymałem przez chwilę świecę w taki sam sposób jak on i
wpatrywałem się uważnie w ciemną noc. Z trudem mogłem odróżnić
ciemny pas drzew i jaśniejszy obszar moczarów, bo księżyc schował się
za chmury.
Nagle krzyknąłem z radości: małe, żółte światełko przebijało się z
ciemności i jaśniało w dali.
— Jest! — zawołałem.
— Nie, nie, proszę pana, to nic… To nic nie znaczy! — przerwał mi
Barrymore — Zapewniam pana…
— Niech pan przesuwa świecę przed szybą — wołał baronet.
— Proszę spojrzeć, i tamto światło się porusza! Czy i teraz jeszcze,
będziesz zaprzeczał, że to są sygnały? Mów zaraz, kto jest twoim
wspólnikiem i co knujecie?
Na twarzy kamerdynera pojawił się teraz wyraźnie gniew.
— To moja rzecz, a nie pańska. Nie powiem.
— W takim razie wynoś się z mojego domu… Natychmiast!
— Dobrze, panie. Jeśli muszę, to trudno.
— I odchodzisz wypędzony! Jak ci nie wstyd! Twoja rodzina była
przeszło sto lat pod jednym dachem z moją, a ja zastaję ciebie
knującego coś przeciwko mnie!
— Nie, nie, proszę pana, nie przeciw panu! — odezwał się kobiecy
głos.
Pani Barrymore, bledsza i jeszcze bardziej od męża przestraszona,
stała we drzwiach. Jej przysadzista postać, otulona w szal, w krótkiej
spódnicy, byłaby może komiczna gdyby nie tragiczny wyraz twarzy.
— Mamy się stąd wynieść, Elizo. Skończyło się. Idź. Pakuj rzeczy —
powiedział kamerdyner.
— Och, Janie!. Janie, a więc cię zgubiłam! To moja wina, sir
Henryku… Tylko moja. On robił jedynie to, o co go prosiłam.
— Więc mówcie co to znaczy!
— Mój nieszczęśliwy brat umiera z głodu wśród moczarów. Nie
możemy przecież pozwolić mu zginąć. Światło stąd jest sygnałem, że
przygotowaliśmy dla niego jedzenie, a światło stamtąd wskazuje nam
miejsce, gdzie mamy mu zanieść żywność.
— Pani brat jest zatem…
— Zbiegłym więźniem, proszę pana… zbrodniarzem Seldenem.
— Teraz zna pan prawdę — odezwał się Barrymore. — Mówiłem
panu, że to nie moja tajemnica i że nie mogę jej panu zdradzić.
Przekonał się pan, że nie kłamałem i że, jeżeli był to spisek, to na pewno
nie przeciwko panu.
Tak więc zostały wyjaśnione tajemnicze nocne wędrówki i te światła
w oknie.
Całkiem zaskoczeni, patrzyliśmy wraz z sir Henrykiem na panią
Barrymore. Czy to możliwe, żeby w żyłach tej spokojnej, uczciwej
kobiety płynęła ta sama krew. co w żyłach najsłynniejszego w kraju
zbrodniarza?
— Tak, proszę pana — zaczęta po chwili — jestem z domu Selden, a
to mój młodszy brat. Rozpieszczaliśmy go w dzieciństwie i
pozwalaliśmy mu na wszystko, tak iż nabrał przekonania, że świat
został stworzony dla jego przyjemności i że może robić co mu się
podoba. Potem, gdy dorósł, trafił na złe towarzystwo, diabeł go opętał.
Matkę wpędził do grobu, i skompromitował naszą rodzinę. Dopuszczał
się jednej zbrodni po drugiej, stopniowo upadał coraz bardziej i łaska
boska tylko ocaliła go od ręki kata. Ale dla mnie, proszę pana, pozostał
zawsze malcem o jasnych kręconych włosach, którego niańczyłam jako
starsza siostra. Dlatego właśnie gdy uciekł z więzienia, proszę pana,
wiedział, że jestem tutaj i że nie odmówimy mu pomocy. Gdy przywlókł
się do nas w nocy. wycieńczony i głodny, ścigany przez dozorców
więziennych, co miałam robić? Ukryliśmy go u siebie, karmiliśmy i
pielęgnowaliśmy. Potem pan wrócił j bratu zdawało się, że będzie
bezpieczniejszy wśród bagien, dopóki sprawa jego ucieczki nie
przycichnie. Teraz się tam ukrywa. Co drugą noc upewnialiśmy się, czy
jeszcze tam jest i stawialiśmy świecę w oknie — jeżeli odpowiadał takim
samym sygnałem, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Z dnia na
dzień spodziewaliśmy się, że gdzieś stąd pójdzie, ale dopóki tu był, nie
mogliśmy go opuścić. Oto cała prawda, którą wyznaję lako uczciwa
chrześcijanka, i przyzna pan. że nie zawinił tu mój mąż, lecz ja, bo to,
co uczynił, zrobił dla mnie.
Mówiła szczerze i poważnie.
— Czy to prawda, Barrymore? — spytał sir Henryk.
— Tak jest, proszę pana, szczera prawda.
— Trudno, nie mogę mieć ci za złe. że pomagałeś żonie. Zapomnij o
moich poprzednich słowach. Wracajcie oboje do siebie, a jutro rano
jeszcze o tym porozmawiamy.
Gdy wyszli znów wyjrzeliśmy przez okno. Sir Henryk otworzył je na
oścież, i uderzył w nas zimny, przejmujący dreszczem wiatr. Daleko w
mroku, paliło się jeszcze żółte światełko.
— Dziwię się jego odwadze — rzekł sir Henryk.
— Może umieścił światło tak, że tylko stąd jest widoczne.
— Być może! Jak się panu zdaje, czy to daleko stąd?
— Myślę, że to będzie pod Cleft Tour.
— Mniej więcej jedna, dwie mile?
— Nawet nie tyle.
— Zapewne, nie może być zbyt daleko, skoro Barrymore nosił tam
jedzenie… A ten bandyta czeka tam, obok świecy. Watsonie, pójdę i
schwytam tego zbrodniarza!
To samo i mnie przyszło na myśl. Wahałbym się, gdyby
Barrymorowie zwierzyli się nam dobrowolnie, ale przecież zmusiliśmy
ich do wyznania tajemnicy. Ten człowiek był niebezpieczny dla całej
okolicy, to zbrodniarz, nie zasługujący ani na współczucie, ani na
usprawiedliwienie.Gdyby udało nam się go złapać i umieścić w miejscu
gdzie byłby nieszkodliwy- spełnilibyśmy tylko nasz obowiązek. Przy jego
brutalności naszą obojętność inni mogli przypłacić życiem. Którejś
nocy, na przykład, mógłby napaść na naszych sąsiadów, Stapletonów, a
myśl o tym niewątpliwie spowodowała, że sir Henryk z taką odwagą
podejmował się tej niezbyt bezpiecznej wyprawy.
— Pójdę z panem — powiedziałem.
— Dobrze, niech pan bierze rewolwer i zakłada buty. Im szybciej
wyruszymy, tym lepiej, bo ten bandyta może zgasić światło i ukryć się.
Pięć minut później byliśmy już w drodze. Szliśmy przez ciemne
zarośla, wśród smętnego świstu jesiennego wiatru i szelestu
spadających liści. Nocne powietrze było przesiąknięte wilgocią i
zapachem zgnilizny. Od czasu do czasu księżyc wyglądał zza chmur,
pędzących po niebie, a gdy doszliśmy do moczarów, zaczął padać
drobny deszczyk. Światło jeszcze płonęło.
— Czy ma pan broń? — spytałem.
— Mam nóż myśliwski.
— Musimy go zaskoczyć, bo mówią, że nie cofa się przed niczym.
Trzeba go schwytać i obezwładnić, zanim zdąży stawić opór.
— Słuchaj, Watsonie, co by powiedział Holmes, gdyby nas widział?
— spytał baronet. — W nocy na moczarach, kiedy panuje moc złego
ducha?
Jakby w odpowiedzi na te słowa, wśród wielkiego pustkowia bagien
rozległ się dziwny ryk, który już raz słyszałem na skraju rozległego
trzęsawiska. Niesiony przez wiatr, przerwał ciszę nocy i szedł ku nam,
najpierw przeciągły pomruk, potem przeraźliwe warczenie, które
skonało w żałosnym skowycie. Powtórzył się kilkakrotnie, przerażający,
dziki, groźny, wstrząsając wszystkim dokoła.
Baronet chwycił mnie za rękaw — mimo ciemności widziałem, że był
blady jak chusta — Na Boga, Watsonie, co to jest?
— Nie wiem. To jakiś odgłos, częsty podobno wśród bagien. Raz już
go słyszałem.
Głos ucichł i dokoła nas zaległa grobowa cisza. Staliśmy, wsłuchując
się w nią, ale żaden dźwięk nie dobiegł nas już z pustkowia.
— Watsonie — odezwał się baronet — to było wycie psa. Serce mi
zamarło, bo jego głos załamał się, jakby pod wpływem nagłego
przerażenia.
— Jak oni nazywają ten odgłos? — spytał.
— Kto?
— Okoliczni chłopi.
— Ach, to zabobonni wieśniacy. Co pana to obchodzi, jak to
określają?
— Niech mi pan jednak powie… Co mówią?
Zawahałem się. Nie mogłem jednak zostawić tego pytania bez
odpowiedzi.
— Mówią, że to wycie psa Baskervillów.
Sir Henryk westchnął głęboko i milczał przez długą chwilę.
— Tak, to był pies — odezwał się wreszcie — ale zdawało mi się, że
głos przychodzi z odległości kilku mil, z tamtej strony.
— Trudno określić kierunek, z jakiego dobiegał.
— Wzmagał się i słabł wraz z podmuchem wiatru. Czy nie szedł
stamtąd, od strony wielkiego trzęsawiska?
— Tak, tam jest trzęsawisko.
— Z pewnością dobiegał stamtąd. Niech pan szczerze powie, czy
sam pan nie myślał, że to wycie psa? Nie jestem dzieckiem. Może pan
powiedzieć prawdę.
— Pierwszy raz usłyszałem ten głos, gdy był ze mną Stapleton.
Mówił, że może to być wabienie się rzadkiego ptaka.
— Nie, nie, to był pies. Wielki Boże! Czyżby istotnie było trochę
prawdy w tych wszystkich opowieściach? Czyżby rzeczywiście groziło
mi jakieś niebezpieczeństwo? Pan w to wierzy?
— Nie, nie!
— A jednak, co innego śmiać się z tego w Londynie, a zupełnie co
innego stać tutaj w nocy, wśród moczarów i słyszeć podobne wycie. A
mój stryj! Przecież obok jego zwłok dostrzeżono ślady psich łap. To
wszystko ma ze sobą związek. Nie sądzę, żebym był tchórzem, ale na ten
dźwięk krew zamarła mi w żyłach. Niech pan dotknie mojej ręki.
Była zimna jak marmur.
— Jutro będzie się pan z tego śmiał.
— Nie sądzę, zdaje mi się. że już zawsze będę słyszał to wycie. Co
radzi pan teraz zrobić?
— Może wrócimy do zamku?
— Nie! Przyszliśmy tutaj, żeby złapać zbrodniarza i złapiemy go!
Rzuciliśmy się w pogoń za więźniem a jakiś szatański pies za nami.
Postawimy na swoim, choćby diabeł wysyłał na bagna wszystkie
piekielne duchy!
Powoli szliśmy wśród ciemności, dokoła nas wznosiły się czarne,
urwiste wzgórza. Przed nami jaśniała żółta plama światła. Nie ma nic
bardziej złudnego niż odległość od światła w ciemnościach. Raz zdawało
nam się, że płomień jest gdzieś daleko na widnokręgu, to znów, że
jaśnieje kilka metrów przed nami.
W końcu jednak dostrzegliśmy, gdzie się świeci, a byliśmy już wtedy
bardzo blisko. Świeca stała w szczelinie skały, która osłaniała ją z obu
stron od wiatru i powodowała, że była widoczna tylko z zamku
Baskerville.
Zasłaniał nas skalny zrąb. Skuleni, wysunęliśmy głowy i patrzyliśmy
na ten świetlny sygnał. Świeczka robiła dziwne wrażenie. Paliła się
wśród moczarów, bez znaku życia w pobliżu — nic. prócz tego żółtego
płomyka i blasku, jaki rzucał na skały po bokach.
— l co teraz? — szepnął sir Henryk.
— Będziemy czekali. Musi być gdzieś w pobliżu światła. Może go
zauważymy.
Ledwo wymówiłem te słowa, ujrzeliśmy go obaj. Nad szczeliną w
skałach, gdzie płonęła świeca, wysunęła się żółta, ohydna, jakby
zwierzęca twarz. Ochlapana błotem, otoczona długim zarostem i
poczochranymi włosami, mogła przywołać na myśl jednego z tych
przedhistorycznych ludzi, którzy zamieszkiwali ruiny na stokach
pagórków.
Stojące niżej światło odbijało się w małych, chytrych oczach, które
gorączkowo rozglądały się, usiłując przeniknąć ciemności, jak ślepia
przebiegłego, dzikiego zwierza, gdy dobiegnie do niego odgłos kroków
myśliwego.
Widocznie coś obudziło jego podejrzenia. Może Barrymore dawał
mu jeszcze jakiś umówiony, nieznany nam sygnał, może miał inny
powód żeby przypuszczać, że grozi mu niebezpieczeństwo, w każdym
razie dostrzegłem strach na jego wstrętnej twarzy.
W każdej chwili mógł odejść od światła i zniknąć w ciemnościach.
Skoczyłem więc naprzód a sir Henryk za mną. Zbrodniarz zaklął i rzucił
w nas kamieniem, który trafił w skałę. Przez moment widziałem
wyraźnie przysadzistą, barczystą, silną postać mordercy, gdy zerwał się
na równe nogi i rzucił do ucieczki. Na szczęście w tej chwili księżyc
wysunął się z zza chmur. Wbiegliśmy na grzbiet pagórka, ale przestępca
już pędził w dół z urwistego stoku, przeskakując przez kamienie jak
kozica.
Mógłbym go położyć jednym celnym strzałem z rewolweru, ale
zabrałem ze sobą broń tylko dla obrony własnej, w razie napadu, nie zaś
po to, żeby zabijać bezbronnego, uciekającego człowieka.
Obaj z sir Henrykiem jesteśmy dobrze wytrenowani i szybko
biegamy, ale niebawem doszliśmy do przekonania, że nie dogonimy
zbiega. Widzieliśmy go jeszcze długo w świetle księżyca, aż w końcu stal
się już tylko małym punktem, sunącym szybko między głazami na stoku
odległego pagórka. Biegliśmy, dopóki starczyło nam tchu, lecz dzieliła
nas coraz większa odległość. W końcu stanęliśmy i zadyszani
usiedliśmy na skałach, skąd patrzyliśmy za znikającym w dali zbiegiem.
I w tym momencie zdarzyła się dziwna i niespodziewana rzecz.
Wstaliśmy ze skał i zabieraliśmy się do odwrotu, rezygnując z
bezskutecznej pogoni. Księżyc wisiał nisko z prawej strony, a zębaty
szczyt skały zasłaniał dolną część jego srebrzystej tarczy. I tam. na tym
szczycie, ujrzałem nagle postać mężczyzny, odcinającą się jak
hebanowy posąg na tle światła.
Nie myśl, Holmesie, że to było złudzenie. Zapewniam cię, że nigdy w
życiu nie widziałem nic tak wyraźnie. O ile mogłem zauważyć była to
postać wysokiego, szczupłego mężczyzny. Stał ze skrzyżowanymi
rękami i pochyloną głową, jakby zadumany nad tym bezkresnym
pustkowiem, które leżało przed nim.
Mógł to być duch bagna… W każdym razie nie był to zbiegły więzień.
Tajemnicza postać ukazała się daleko od miejsca, w którym Selden znikł
nam z oczu, i była znacznie wyższa od niego.
Ze stłumionym okrzykiem wskazałem go baronetowi, lecz przez tę
chwilę, gdy się odwróciłem, by schwytać go za ramię, postać zniknęła.
Grzbiet skały zakrywał, jak poprzednio, dolną część księżyca, ale na
szczycie nie było już niczego widać. Chciałem pójść w tamtą stronę i
przeszukać urwisko, ale było to daleko. Ponadto baronet był jeszcze za
bardzo pod wrażeniem straszliwego ryku, który mu przypomniał ponure
dzieje rodziny. Nie widział tej drugiej postaci na szczycie skały, nie
wstrząsnęło nim więc to dziwne wydarzenie.
— To niewątpliwie żołnierz na warcie. Pełno ich na moczarach od
czasu, gdy Selden uciekł z więzienia — mówił.
Może to wyjaśnienie baroneta jest trafne, niemniej jednak wolałbym
mieć jeszcze jakieś dowody. Dzisiaj zamierzamy poinformować zarząd
więzienia Princentown, gdzie należy szukać zbiega. Wielka szkoda, że
nie udało nam się go schwytać i odstawić do więzienia, jako naszego
jeńca. Tak przebiegła ostatnia noc i musisz przyznać, mój drogi, że
przesyłam ci doskonały raport. Zawiera wprawdzie sporo szczegółów
bez znaczenia, sądzę jednak, że lepiej będzie, gdy Ci opiszę wszystko, co
się stało, a Ty sam wybierzesz te fakty, które Ci pomogą w wysnuwaniu
wniosków.
Nie ulega wątpliwości, że posuwamy się naprzód. Co do
Barrymorów, wykryliśmy przyczyny ich zachowania, a to bardzo
przyczyniło się do wyjaśnienia sytuacji. Ale moczary ze swymi
tajemnicami i dziwnymi mieszkańcami pozostają nadal niedostępne i
niezbadane.
Może w następnym liście będę mógł Ci przestać jakieś wyjaśniające
szczegóły. Najlepiej byłoby, gdybyś mógł sam do nas przyjechać.

Z DZIENNIKA
DOKT ORA WATSONA

Dotąd mogłem pomagać sobie raportami, które wysyłałem do


Sherlocka Holmesa. Teraz jednak w mojej opowieści doszedłem do
punktu, w którym jestem zmuszony znów zaufać tylko własnym
wspomnieniom i pomocy dziennika, jaki wtedy prowadziłem. Kilka
jego fragmentów przypomni mi szczegóły wydarzeń, na zawsze
zapisanych w mojej pamięci. Powracam zatem do ranka po naszym
nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych przygód na
bagnach.

16 października

Dzień jest posępny, mglisty, nieustannie pada drobny deszczyk.


Cały zamek jest jakby spowity w chmury, które unoszą się od czasu do
czasu, a spoza nich widać falistą równinę moczarów i cienkie,
srebrzyste pasemka przypadkowych, powstałych z deszczu strumyków,
które spływają ze stoków wzgórz.
W oddali, gdy pada na nie światło, lśnią wilgotne głazy. Smutno i
ponuro — w zamku i na świecie.
Baronet jest w złym humorze po nocnych wydarzeniach. Mnie
samemu jakiś ciężar przytłacza serce i ogarnia przeczucie nieustannie
grożącego niebezpieczeństwa, tym straszniejszego, że nie jestem w
stanie go określić.
A czy nie mam rzeczywistego powodu do obaw, widząc długi ciąg
wypadków wskazujących, że ściga nas jakaś szatańska moc? A śmierć
ostatniego pana zamku, całkowicie zgodna z treścią rodzinnej legendy,
a opowieści chłopów o ukazywaniu się jakiegoś piekielnego zwierzęcia
na moczarach? Przecież sam, na własne uszy, słyszałem głos podobny
do odległego wycia psa.
Przecież to niemożliwe, żeby rzeczywiście działała tu jakaś
nadprzyrodzona siła, stojąca ponad prawami natury. Trudno
przypuszczać, że istnieje jakiś legendarny pies, który pozostawia ślady
swoich łap i wyje. W takie zabobony może wierzyć Stapleton, może w
to wierzyć i Mortimer. Ale ja mogę się pochwalić, że posiadam jedną
zaletę — zdrowy rozsądek, i nic na świecie nie zmusi mnie do
uwierzenia w takie bzdury. Gdybym uwierzył, zniżyłbym się do
poziomu tych biednych chłopów, którym nie wystarcza samo istnienie
szatańskiego psa, ale jeszcze opowiadają, że z pyska i ślepiów zieje
piekielnym ogniem.
Holmes nie uwierzyłby w takie brednie, a ja jestem przecież jego
współpracownikiem. Niemniej jednak fakt pozostaje faktem, a i ja dwa
razy słyszałem ten głos na moczarach. Przypuśćmy, że istotnie włóczy
się tam jakiś olbrzymi pies.
To by wszystko wyjaśniło. Ale gdzie mógłby się ukrywać, czym by
się żywił, skąd by się tam wziął i dlaczego nikt go nie widział w ciągu
dnia? Trzeba przyznać, że naturalne wyjaśnienie tych faktów jest
niemal tak samo trudne, jak przyjęcie jakiegoś nadprzyrodzonego
wpływu.
A jednak, pominąwszy psa, pozostają nam zawsze wydarzenia w
Londynie — człowiek w dorożce i list, ostrzegający sir Henryka przed
moczarami. Te fakty nie wychodzą poza rzeczywistość, ale mogły być
zarówno dziełem troskliwego przyjaciela, jak i wroga.
Gdzie jest teraz ten wróg, czy przyjaciel? Czy pozostał w Londynie,
czy też przybył tu za nami? Może to był mężczyzna, którego widziałem
na szczycie skały?
Widziałem go tylko przez chwilę, ale mógłbym przysiąc, że go tu
jeszcze nie spotkałem, a znam już teraz wszystkich sąsiadów. Ta
postać była o wiele wyższa od Stapletona i daleko szczuplejsza od
Franklanda. Mógłby to być Barrymore, ale ten został w domu i jestem
pewien, że nie poszedł za nami. Więc śledzi nas tutaj ktoś nieznajomy,
podobnie jak śledził i w Londynie. Widocznie wale się go nie
pozbyliśmy. Gdybym mógł go złapać, skończyłyby się na razie
wszystkie nasze zmartwienia. Trzeba będzie zrobić wszystko, wytężyć
wszystkie siły, żeby to osiągnąć.
Najpierw chciałem powiedzieć sir Henrykowi o moich planach.
Potem jednak postanowiłem działać na własną rękę i mówić mu jak
najmniej. Baronet jest milczący i zamyślony. Ten odgłos na moczarach
bardzo go zdenerwował. Nie chcę więc jeszcze powiększać jego
niepokoju, ale zrobię wszystko, żeby zrealizować to co zamierzyłem.
Dziś rano, po śniadaniu, wydarzył się mały incydent. Barrymore
prosił sir Henryka o posłuchanie i przez jakiś czas rozmawiali w
gabinecie, przy zamkniętych drzwiach. Siedząc w pokoju bilardowym,
słyszałem kilkakrotnie podniesione głosy i domyślałem się o co
chodzi. Po chwili baronet otworzył drzwi i wezwał mnie.
— Barrymore ma do nas urazę — rzekł. — Wydaje mu się, ze
postąpiliśmy nielojalnie, ścigając jego szwagra, skoro on nam zaufał i z
własnej woli zdradził tajemnicę jego pobytu.
Kamerdyner stał przed nami bardzo blady, lecz i bardzo spokojny,
widocznie już ochłonął.
— Może się uniosłem, proszę pana — powiedział — w takim razie,
bardzo proszę, niech mi pan wybaczy. Niemniej byłem bardzo
zdziwiony, słysząc, że panowie wracają nad ranem i dowiedziawszy się,
że panowie ścigali Seldena. Nieszczęśnik ma już wystarczająco wiele
kłopotów, ukrywając się przed tymi, którzy go szukają, nie
powinienem zatem powiększać liczby jego naganiaczy.
— Gdybyś zwierzył się nam dobrowolnie, to co innego — odparł
baronet. — Ale powiedziałeś nam, a raczej powiedziała twoja żona,
pod naciskiem, kiedy nie mieliście już innego wyjścia.
— Nie przypuszczałem, że pan z tego skorzysta… Na prawdę nie
przypuszczałem.
— Ten człowiek jest niebezpieczny dla całej okolicy. Na moczarach
stoją samotne domy, a Selden nie cofnie się przed niczym. Wystarczy
na niego spojrzeć, by się o tym przekonać. Na przykład dom pana
Stapletona. kto go obroni? Jest tam tylko jeden mężczyzna. Nikt nie
będzie bezpieczny, dopóki Selden nie znajdzie się znów pod kluczem.
— On nie napadnie na żaden dom, proszę pana. Daję słowo
honoru. Już nigdy nie napadnie na nikogo w okolicy. Zapewniam pana,
że za kilka dni postaramy się go wysłać do Ameryki Południowej. Na
Boga, proszę pana, błagam, niech pan nie zawiadamia policji, że
Selden jest jeszcze na moczarach. Zaprzestali już pościgu w tamtych
stronach i może się tam ukrywać, dopóki okręt nie odpłynie. Jeśli pan
go wyda, będziemy mieli oboje z żoną ogromne kłopoty. Błagam pana.
niech pan nie daje znać policji.
— I co pan na to? — zwrócił się do mnie baronet.
Wzruszyłem ramionami.
— Gdyby się wyniósł z kraju, ulżyłby płacącym podatki.
— Ale jak nie dopuścić do tego, żeby przed wyjazdem nie popełnił
jeszcze jakiejś zbrodni?
— Nie popełni takiego szaleństwa, proszę pana. Zaopatrzyliśmy go
we wszystko. Gdyby popełnił teraz jakieś przestępstwo zdradziłby
swoją kryjówkę.
— To racja — odrzekł sir Henryk. — Niech tak będzie.
Barrymore…
— Niech pana Bóg wynagrodzi, dziękuję z całego serca! Moja żona
nie przeżyłaby, gdyby go jeszcze raz złapali.
— Tak więc, Watsonie. opiekujemy się zbrodniarzem i pomagamy
mu, co? Ale skoro jest tak, jak mówi Barrymore, nie mogę wydać tego
człowieka… Zatem, sprawa jest skończona. Bądź spokojny, Barrymore,
możesz odejść.
Kamerdyner podziękował w kilku urywanych słowach i poszedł do
drzwi. Nagle zawahał się i zawrócił.
— Pan był dla nas tak dobry, że chciałbym się odwdzięczyć. Proszę
pana, ja coś wiem i powinienem był może już to powiedzieć, ale
śledztwo było dawno skończone, gdy to wykryłem. Nikomu nie
pisnąłem słówka. Dotyczy to śmierci biednego sir Karola.
Zerwaliśmy się obaj z baronetem na równe nogi.
— Wiesz, co spowodowało jego śmierć?
— Nie, proszę pana, tego nie wiem.
— Więc o co chodzi’?
— Wiem, dlaczego był przy furtce o tak późnej porze. Był
umówiony z kobietą.
— Z kobietą! On?
— Tak, proszę pana.
— Jak ona się nazywa?
— Nie wiem, proszę pana, wiem tylko, że ma inicjały „L.L.”
— Skąd o tym wiesz?
— Pański stryj otrzymał rano list. Zazwyczaj otrzymywał dużo
listów, bo był człowiekiem znanym z hojności, więc jeśli ktoś
potrzebował pomocy, to zwracał się do niego. Ale akurat tego dnia
przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego uwagę. Miał
stempel pocztowy z Coombe Tracey i był zaadresowany kobiecą ręką.
— No i co?
— Zapomniałem o tym i gdyby nie żona, nie przypomniałbym
sobie tego szczegółu. Przed kilkoma tygodniami, porządkując gabinet
sir Karola, w którym, od jego śmierci, nic nie było ruszane, znalazła w
głębi kominka ślady spalonego listu, widocznie podartego przed
wrzuceniem do ognia. Ocalał jednak jeden skrawek papieru, na
którym można było odczytać litery, choć stały się zupełnie szare a
papier sczerniał. Zdawało nam się, że był to dopisek do listu. Zawierał
tylko te wyrazy: „Zaklinam pana na honor dżentelmena, niech pan
spali ten list i przyjdzie pod furtkę o godzinie dziesiątej”. Podpisany
był „L.L.”.
— Czy masz jeszcze ten niedopalony skrawek papieru?
— Nie, proszę pana, gdy go dotknęliśmy, rozsypał się na popiół.
— Czy sir Karol odbierał już kiedyś przedtem listy, zaadresowane
tym samym pismem?
— Nie zwracałem szczególnej uwagi na listy sir Karola. Nie
zauważyłbym i tego ostatniego, gdyby, jak już mówiłem, tego dnia nie
był jedyny.
— Czy nie domyślasz się kto to jest…L.L.”?
— Nie, proszę pana. ale sądzę, że gdyby udało nam się ustalić
nazwisko tej pani, dowiedzielibyśmy się niejednego szczegółu o
śmierci sir Karola.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dotychczas ukrywałeś tak
ważną wiadomość?
— Bo, widzi pan, zaraz potem spadło na nas to nieszczęście z
Seldenem. A zresztą byliśmy bardzo przywiązani do sir Karola,
doznaliśmy od niego tylu dobrodziejstw… Wracanie do tej historii nie
wskrzesiłoby naszego biednego pana, a gdzie wchodzi w grę kobieta,
tam należy bardzo ostrożnie postępować. Nawet najlepszy z nas…
— Myślałeś, że to zaszkodzi jego dobremu imieniu?
— Wydawało mi się, proszę pana. że nic dobrego z tego nie
wyjdzie. Ale teraz byłbym niewdzięczny, za tyle okazanej mi przez
pana dobroci, gdybym panu nie powiedział wszystkiego, co wiem w tej
smutnej sprawie.
— Dobrze, możesz odejść.
Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henryk zwrócił się do mnie.
— No, doktorze Watson, co pan myśli o tym nowym szczególe?
— Zdaje mi się, że jeszcze bardziej zaciemnia całą sprawę.
— Ja też tak sądzę. Ale gdybyśmy mogli wykryć ową L.L.,
wyjaśniłoby to wszystko. Niemniej to duży krok naprzód: wiemy, że
istnieje ktoś, kto zna okoliczności śmierci sir Karola. Gdybyśmy tylko
mogli odnaleźć tę kobietę! Jak pan myśli, co teraz robić?
— Przede wszystkim trzeba donieść o tym natychmiast
Holmesowi. Ten szczegół przyda mu się w rozwiązywaniu tej zagadki.
Jestem prawie pewny, że przyjedzie do nas, gdy się o tym dowie.
Zaraz poszedłem do siebie i napisałem raport dla Holmesa o tej
naszej rozmowie. Był widocznie teraz bardzo zajęty, bo otrzymywałem
z Baker Street rzadkie i krótkie liściki bez żadnych wskazówek dla
mnie. Niewątpliwie zupełnie pochłonęła go sprawa szantażu. A jednak
ten nowy szczegół powinien zdecydowanie zwrócić jego uwagę i
zmusić na nowo do zajęcia się naszą sprawą. Chciałbym, żeby tutaj
był.

13 października

Deszcz lał przez cały dzień jak z cebra, chłoszcząc liście bluszczu,
wijącego się na murach zamku i spływając po szybach. Mimo woli
przyszedł mi na myśl zbiegły więzień, bez dachu nad głową, na
ponurych moczarach, gdzie wiał lodowaty wicher. Jakie by nie były
jego przestępstwa, nie trzeba zapominać, że wiele już wycierpiał, i w
części odpokutował za nie. A potem to wspomnienie wywołało inne —
twarz dostrzeżona w dorożce, postać na szczycie skały. Czy i on —
nieznany opiekun, tajemniczy przyjaciel — był również na dworze,
pośród tego potopu?
Wieczorem otuliłem się w nieprzemakalny płaszcz i z głową pełną
dręczących mnie myśli, chodziłem długo po bagnach.
Deszcz smagał mnie po twarzy, wicher z przeraźliwym świstem
wpadał w uszy. Niech Bóg ma w swojej opiece tych, którzy w takim
momencie wchodzą na trzęsawisko, bo nawet twardy dotychczas grunt
staje się wtedy mokradłem. Odnalazłem Czarny Szczyt, na którym
nocą dostrzegłem samotnego strażnika, i z tego skalistego wierzchołka
rozglądałem się po pustkowiu pode mną. Strumienie wody żłobiły
sobie koryta na rdzawej powierzchni równiny, a ciężkie, ołowiane
chmury zawisły nisko nad ziemia, tworząc jakby szary wieniec dokoła
fantastycznych pagórków.
Na lewo, w odległej kotlinie, na wpół ukryte we mgle, wynosiły się
dwie smukłe wieże zamku Baskerville. Były to jedyne, dostrzegalne dla
mnie oznaki ludzkiej działalności, z wyjątkiem przedhistorycznych
domów, gęsto rozsianych po stokach pagórków. Nigdzie ani śladu
mężczyzny, którego widziałem w nocy w tym miejscu.
Wracając spotkałem doktora Mortimera, jadącego kamienistą
ścieżką wśród moczarów z odległego folwarku Foulmire. Doktor
okazywał nam dużo życzliwości. Prawie codziennie przyjeżdżał do
zamku i z zainteresowaniem dopytywał się co u nas słychać. Teraz
chciał odwieźć mnie do domu i nalegał, żebym wsiadł do jego
powoziku. Na wstępie oznajmił mi, że jest bardzo zmartwiony
zniknięciem swojego ulubionego wyżła. Pies pobiegł na moczary i nie
wrócił. Pocieszałem doktora jak mogłem, ale przypomniał mi się
skowyt na trzęsawisku Grimpen. Wydaje mi się, że doktor nie ujrzy
więcej swojego wyżła.
— Ale, ale, doktorze — powiedziałem, podskakując od jazdy po
kamienistej drodze — przypuszczam, ze mało jest w promieniu kilku
mil osób, których pan nie zna.
— Wydaje mi się, że znam chyba wszystkich.
— Czy może zatem pan wymienić mi nazwisko i imię kobiety o
inicjałach L.L.?
Doktor zamyślił się przez chwilę.
— Nie — odparł. — Jest tu wprawdzie trochę Cyganów i chłopów,
których nazwisk nie znam, ale wśród rodzin dzierżawców i mieszczan
nie ma ani jednej kobiety, która miałaby takie inicjały. Chociaż,
chwileczkę — dodał po chwili. — Jest Laura Lyons… Ma pan więc
inicjały L.L… ale ona mieszka w Coombe Tracey.
— Kim ona jest? — spytałem.
— Córką Franklanda.
— Co? Tego starego wariata Franklanda?
— Właśnie. Wyszła za malarza Lyonsa. który przybył tu szkicować
moczary. Okazało się, że był to jakiś łajdak i wkrótce ją porzucił. Z
tego co jednak słyszałem, nie on sam był winien. Frankland nie chciał
słyszeć o córce, bo wyszła za maż bez jego pozwolenia, a może miał
też i inne powody. Opuszczona przez, ojca i męża młoda kobieta nie
ma łatwego życia.
— Z czego żyje?
— Zdaje mi się, że Frankland płaci jej pensję, lecz nie może to być
wiele, bo sam ma kłopoty finansowe. Jakie by me były winy Laury, nie
można było pozwolić, żeby się zmarnowała. Gdy dowiedziano się, co
się stało, kilka osób pomogło jej zdobyć uczciwy zawód. Stapleton, sir
Karol, nawet ja, pomagaliśmy w tym, w miarę naszych możliwości.
Chcieliśmy, żeby założyła biuro pisania na maszynie.
Doktor chciał wiedzieć dlaczego o to pytam, ale starałem się
odpowiedzieć, nie mówiąc mu zbyt wiele, bo nie widzę potrzeby
wtajemniczania innych w moje plany. Jutro rano pojadę do Coombe
Tracey i jeżeli uda mi się porozmawiać z tą panią Laurą Lyons o
dwuznacznej reputacji, będzie to duży krok do wyjaśnienia jednego z
ogniw tego łańcucha tajemnic.
Zaczynam nabierać chytrości węża. Gdy Mortimer zadał mi
pytanie, na które nie chciałem odpowiedzieć, zapytałem go nagle, do
jakiego typu należy czaszka Franklanda i przez resztę jazdy mówiliśmy
już tylko o tym. Nie na darmo spędziłem tyle lat z Sherlockiem
Holmesem!
Dzisiejszego pochmurnego i burzliwego dnia wydarzyła się jeszcze
jedna ważna rzecz, mianowicie moja rozmowa z Barrymorem, która
dała mi do ręki ważny atut. Skorzystam z niego w odpowiedniej chwili.
Mortimer został na obiedzie, po czym zasiadł z baronetem do kart.
Kamerdyner przyniósł mi kawę do biblioteki, z czego skorzystałem, by
mu zadać kilka pytań.
— No i cóż — rzekłem — czy ten twój kochany szwagier już
pojechał, czy też włóczy się jeszcze po moczarach?
— Nie wiem, proszę pana. Mam nadzieję, że sobie pojechał.
Skończyłyby się nasze zmartwienia! Zanosiłem mu jedzenie ostatni raz
przed trzema dniami i potem nie dał już znaku życia.
— A widziałeś go wtedy?
— Nie proszę pana. Ale gdy przechodziłem tamtędy nazajutrz
jedzenia już nie było.
— Więc widocznie jeszcze tam przebywał…
— Tak by się zdawało, o ile tamten nie zabrał zapasów.
Filiżanka, którą podnosiłem do ust., zatrzymała się w pół drogi.
Spojrzałem ze zdumieniem na Barrymora.
— Jak to. wiesz, że jest tam jeszcze ktoś inny?
— Tak proszę pana. na moczarach jest jeszcze inny mężczyzna.
— Widziałeś go?
— Nie, proszę pana.
— Więc skąd wiesz, że tam ktoś jeszcze jest?
— Powiedział mi to Selden przed tygodniem, a może jeszcze
wcześniej. I on się też ukrywa, ale to nie jest więzień, o ile mogę się
zorientować. Panie doktorze, mnie się to wszystko nie podoba, mówię
szczerze. To mi się nie podoba.
Mówił gwałtownie i bardzo poważnie.
— Słuchaj, Barrymore! W tej całej sprawie obchodzi mnie tylko
dobro twojego pana. Przyjechałem tutaj jedynie po to, by mu pomóc.
Powiedz mi więc otwarcie, co ci się nie podoba?
Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby żałował poprzedniego
wybuchu, lub nie umiał wyrazić swoich myśli.
— Wszystko, co się tam dzieje, proszę pana — zawołał w końcu,
wskazując ręką w stronę okna. wychodzącego na moczary. — W tym
jest coś złego, ktoś knuje coś podłego, przysięgam! Byłbym szczęśliwy,
proszę pana, gdyby sir Henryk chciał wrócić do Londynu.
— Ale co cię tak niepokoi?
— Niech sobie pan przypomni śmierć sir Karola! To była dziwna
śmierć, jak można się domyślać z tego, co mówił sędzia śledczy. Niech
pan także weźmie pod uwagę nocne odgłosy na moczarach. W całej
okolicy nic ma człowieka, który by tam poszedł po zachodzie słońca,
nawet za duże pieniądze. A ten nieznajomy, który się ukrywa, śledząc i
wyczekując! Na co on czeka? Co to znaczy? Wszystko to nie wróży nic
dobrego dla nikogo, kto nosi nazwisko Baskerville. Kamień spadnie mi
z serca w dniu, kiedy stąd odejdę, a w zamku zjawi się nowa służba sir
Henryka.
— Wróćmy do tego nieznajomego — powiedziałem. — Czy
możesz mi coś o nim powiedzieć? Co mówił Selden? Czy odkrył, gdzie
się ukrywa i co robi?
— Widział go raz, może dwa razy, ale to ostrożny człowiek i z
niczym się nie zdradza. Selden najpierw myślał, że to policjant, ale
szybko przekonał się. że tamten ma jakieś swoje cele. O ile mój
szwagier mógł dostrzec, wygląda na dżentelmena, ale nie udało mu się
odkryć, co robi.
— A gdzie się ukrywa?
— Na stoku pagórka, wśród ruin… Pan wie, między tymi, w
których dawniej żyli ludzie.
— A skąd bierze jedzenie?
— Selden odkrył, że wszystko przynosi mu jakiś chłopczyk. Zdaje
mi się, że robi zakupy w Coombe Traccy.
— Dobrze, Barrymore. Pomówimy o tym jeszcze innym razem.
Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do okna i przez zroszone
deszczem szyby patrzyłem na chmury pędzące po niebie, na
wierzchołki drzew słaniające się pod podmuchami wiatru.
To była ciężka noc dla człowieka w wygodnym, ciepłym pokoju, a
cóż dopiero dla takiego, którego schronieniem była kamienna chata na
bagnach!
Jak potężna musiała być nienawiść, zmuszająca człowieka do
czatowania w takim miejscu, w taka noc! Jak ważna była sprawa, dla
której trzeba się tak poświęcać. Tam zatem, w ruinach kamiennych
domów na moczarach, znajduje się rozwiązanie zagadki, która mnie
tak gnębi. Przysięgam, że w ciągu doby zrobię wszystko, co tylko w
mocy ludzkiej, by dotrzeć do rozwiązania tajemnicy.

CZŁOWIEK
Z CZARNEGO SZCZYTU
Fragment mojego dziennika, stanowiący ostatni rozdział,
doprowadził moją opowieść do l października, czyli do dnia, od
którego dziwne wypadki zaczęły szybko prowadzić do strasznego
finału. Wydarzenia następnych dni wyryły mi się na zawsze w pamięci,
tak że mogę je odtworzyć bez pomocy pisanych wówczas notatek.
Powracam więc do dnia, w którym udało mi się ustalić dwa
niezmiernie ważne fakty: że pani Laura Lyons z Coombe Traccy pisała
do sir Karola Baskervilla i wyznaczyła mu spotkanie w tym samym
miejscu i o tej samej godzinie, o której zmarł, oraz że tego
ukrywającego się na moczarach mężczyznę można znaleźć wśród ruin
na stoku pagórka. Wiedząc już tyle, czułem, że jeśli nie uda mi się
rzucić więcej światła na tę sprawę, to będzie to z mojej strony
dowodem braku inteligencji lub odwagi.
Poprzedniego dnia wieczorem nie miałem okazji powiedzieć
baronetowi, czego dowiedziałem się o pani Lyons, ponieważ doktor
Mortimer grał z nim w karty do późnej nocy. Przy śniadaniu jednak
powiedziałem mu o swoim odkryciu i spytałem, czy chce pojechać ze
mną do Coombe Traccy. Najpierw zapalił się do tego wyjazdu, ale po
namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że jeśli pojadę sam, efekty mogą
być lepsze. Z pewnością im ta wizyta będzie hardziej oficjalna, tym
mniej się dowiemy. Zostawałem więc sir Henryka w domu, nie bez
wyrzutów sumienia, i wyruszyłem w drogę. Po przyjeździe do Coombe
Tracey kazałem Perkinsowi wyprząc konie i zacząłem wypytywać o
kobietę, z którą chciałem rozmawiać. Znalazłem ją bez problemów —
mieszkała na głównej ulicy, w bardzo przyzwoitym domu.
Służąca wpuściła mnie bez problemu, a gdy wszedłem do pokoju,
pani siedząca przy maszynie do pisania, zerwała się z uprzejmym
uśmiechem. Gdy się zorientowała, że gościem jest ktoś nieznajomy,
zmartwiła się, usiadła na miejscu i spytała mnie o powód wizyty.
Na pierwszy rzut oka pani Lyons robiła wrażenie niezwykle pięknej
kobiety. Miała kasztanowe oczy i włosy, nieco piegowatą twarz, a jej
policzki o ciepłej cerze brunetki miały delikatny odcień, jak płatki
herbacianej róży. Byłem zachwycony. Lecz zaraz obudził się we mnie
krytycyzm. Była w niej jakaś subtelna wada, która psuła doskonałość
rysów — czy pewna pospolitość w wyrazie, a może surowe spojrzenie
lub skrzywienie ust. Ale to przyszło mi do głowy później. W tej chwili
miałem świadomość, że stoję przed bardzo piękną kobietą i że ona
pyta mnie o powód odwiedzin. Dopiero teraz zrozumiałem, jak
delikatnej misji się podjąłem.
— Mam przyjemność — zacząłem — znać pani ojca. Ten wstęp był
niezręczny i pani Lyons dała mi to zaraz odczuć.
— Między moim ojcem i mną — odrzekła — nie ma żadnych
związków. Niczego mu nie zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są
moimi przyjaciółmi. Ojciec tak o mnie dbał, że gdyby nie sir Karol
Baskerville oraz kilku innych życzliwych ludzi, umarłabym z głodu.
— Przyszedłem do pani właśnie w sprawie sir Karola Baskervilla.
Piegi na twarzy pani Lyons stały się wyraźniejsze.
— Co ja mogę panu o nim powiedzieć? — spytała, u jej palce
przebiegały nerwowo po klawiszach maszyny do pisania.
— Przecież pani go znała?
— Mówiłam już, że dużo mu zawdzięczam. Jeśli jestem w stanie się
utrzymać, to w znacznej części dzięki pomocy, jaką okazał mi w
nieszczęściu.
— Czy pani pisywała do niego?
Spojrzała na mnie z błyskiem gniewu w pięknych oczach.
— Dlaczego mnie pan o to pyta? — zapytała ostrym tonem.
— Dlaczego? Żeby uniknąć publicznego skandalu. Lepiej, że ja
zadam pani tutaj te pytania, niż żeby sprawa, która mnie tu
sprowadza, stała się głośna.
Bardzo blada siedziała przez chwilę w milczeniu. W końcu
spojrzała na mnie wyzywająco.
— Dobrze, odpowiem — powiedziała. — Co pan chce wiedzieć?
— Czy pani pisywała do sir Karola’?
— Oczywiście… Raz, czy dwa razy, żeby mu podziękować za jego
delikatność i wspaniałomyślność.
— Czy pamięta pani kiedy to było?
— Nie.
— Czy pani się z nim spotykała?
— Parę razy, gdy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Sir Karol był
skromnym człowiekiem i nie szukał rozgłosu.
— Ale jeśli pani widywała się z nim tak rzadko i tak rzadko do
niego pisywała, skąd wiedział o pani trudnym położeniu i mógł przyjść
z pomocą?
Na ten mój zarzut odpowiedziała bardzo skwapliwie.
— Kilku znajomych wiedziało o moim nieszczęściu, porozumieli
się zatem, by mi pomóc. Jednym z nich byt pan Stapleton, sąsiad i
bliski przyjaciel sir Karola, człowiek bardzo życzliwy. To od niego sir
Karol dowiedział się o moim położeniu.
Wiedziałem już, że w kilku wypadkach zmarły pan Baskerville
udzielając pomocy używał pośrednictwa Stapletona, wyjaśnienie pani
Laury było więc prawdopodobne— Czy pani pisała kiedykolwiek do sir
Karola, wyznaczając mu spotkanie?
Twarz pani Lyons poczerwieniała z gniewu.
— Doprawdy, zadaje mi pan dziwne pytania.
— Bardzo mi przykro, ale muszę je powtórzyć.
— Więc odpowiem: oczywiście nie.
— Nawet w dniu śmierci sir Karola?
Z twarzy młodej kobiety zniknęła purpura i ustąpiła miejsca
śmiertelnej bladości. Suche wargi poruszały się, nie mogąc wymówić
wyrazu: „nie”, który raczej dostrzegłem niż usłyszałem.
— Niewątpliwie zawodzi panią pamięć — powiedziałem. —
Mógłbym nawet przytoczyć fragment pani listu: „Zaklinam pana na
honor dżentelmena, niech pan spali ten list i przyjdzie pod furtkę o
godzinie dziesiątej”.
Myślałem, że pani Lyons zemdleje — ale wysiłkiem woli
zapanowała nad sobą.
— Czy nie ma już- na świecie ludzi honoru? — powiedziała z
trudem.
— Jest pani niesprawiedliwa dla sir Karola. Spalił pani list. Ale
spalony list pozostaje czytelny. A więc przyznaje się pani do napisania
tego listu?
— Tak, napisałam ten list! — zawołała i wyładowując
zdenerwowanie w potoku słów dodała — Napisałam go. Dlaczego
mam zaprzeczać. Nie mam powodu wstydzić się tego listu. Wydawało
mi się, że gdybym mogła z nim porozmawiać, pomógłby mi. Więc
poprosiłam go o spotkanie.
— Ale dlaczego o takiej godzinie?
— Dlatego, że dowiedziałam się, iż wyjeżdża następnego dnia do
Londynu i wróci dopiero za kilka miesięcy, a z różnych przyczyn nic
mogłam wcześniej pójść do niego.
— Ale dlaczego wyznaczyła pani spotkanie w ogrodzie, zamiast
przyjść do niego do domu?
— Czy pan sądzi, że kobiecie wypada chodzić samej o tej godzinie
do kawalera.
— I co się stało podczas tego spotkania?
— Nie poszłam na nie.
— Nie była pani!?
— Nie, przysięgam panu na wszystko, co mam najświętszego. Nie
poszłam. Przeszkodziło mi niespodziewane wydarzenie.
— Jakie wydarzenie?
— To całkowicie prywatna sprawa. Nie mogę powiedzieć.
— Przyznaje pani zatem, że umówiła się pani na spotkanie z sir
Karolem w tym samym miejscu i o tej samej godzinie, kiedy zmarł, i
twierdzi pani, że na to spotkanie nie poszła?
— Tak, to prawda.
Wracałem kilka razy do tego pytania, ale nie mogłem nic więcej
wyciągnąć z pani Lyons.
— Bierze pani na siebie bardzo dużą odpowiedzialność i stawia się
pani w bardzo trudnym położeniu, nie mówiąc wszystkiego otwarcie
— powiedziałem, wstając, by zakończyć tę długą i bezużyteczną
wizytę. — Jeśli zmusi mnie pani do zawiadomienia policji, dopiero
wtedy przekona się pani, co to znaczy kompromitacja. Jeśli pani jest
niewinna, dlaczego początkowo zaprzeczała pani, że pisała tego dnia
do sir Karola?
— Bo bałam się, żeby nie wysnuwano stąd jakichś fałszywych
wniosków i żebym nie została wplątana w skandal.
— A dlaczego nalegała pani tak bardzo, żeby sir Karol zniszczył
list?
— Skoro pan czytał list, powinien pan wiedzieć dlaczego.
— Nie powiedziałem pani, że czytałem cały list.
— Przecież przytoczył pan urywek. Przytoczyłem dopisek. List, jak
powiedziałem, był spalony i tylko częściowo czytelny. Pytam panią raz
jeszcze: dlaczego nalegała pani tak mocno na sir Karola, żeby spalił
list. Który otrzymał w dniu śmierci?
— Z powodów osobistych.
— Tym bardziej powinna pani unikać publicznego śledztwa.
— Więc powiem panu. Jeśli pan słyszał coś o moim nieszczęściu,
wie pan, iż byłam bardzo nierozważna w wyborze męża i ciężko za to
odpokutowałam.
— Słyszałem o tym.
— Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze
strony męża. Nienawidzę go, ale prawo jest po jego stronie i może lada
dzień zmusić mnie do kontynuowania naszego pożycia. Wtedy, kiedy
pisałam do sir Karola, dowiedziałam się, iż mogłabym odzyskać
wolność, gdybym miała pieniądze. Chodziło o całe moje życie, o
spokój, szczęście, szacunek dla samej siebie — słowem o wszystko.
Znałam wspaniałomyślność sir Karola i pomyślałam sobie, że gdyby
usłyszał to ode mnie, pomógłby mi.
— Więc dlaczego pani nie poszła?
— Dlatego, że otrzymałam pomoc z innego źródła.
— Dlaczego więc nie zawiadomiła pani o tym sir Karola?
— Zrobiłabym to, ale następnego dnia rano przeczytałam w
gazecie wiadomość o jego śmierci. Wszystko, co mówiła pani Lyons,
wydało się prawdopodobne. a wszystkie moje pytania nie zdołały jej
zmusić do dalszych wyznań. Pozostało mi więc jeszcze tylko
sprawdzić, czy istotnie zaczęła starania o rozwód w tym czasie, kiedy
rozegrała się tragedia śmierci sir Karola.
Nie ośmieliłaby się chyba powiedzieć, że nie była w Baskerville
Hali, gdyby było inaczej. Gdyby tam pojechała, mogłaby wrócić do
Coombe Tracey dopiero następnego dnia wcześnie rano. Taka
wyprawa nie dałaby się ukryć. Prawdopodobnie zatem mówiła prawdę
albo przynajmniej część prawdy.
Wyszedłem od pani Lyons przygnębiony i zniechęcony. Natknąłem
się znów na ten nieprzenikniony mur, wznoszący się na każdej ścieżce,
którą usiłowałem dotrzeć do celu. A jednak, im bardziej
zastanawiałem się nad twarzą tej kobiety i nad jej zachowaniem, tym
mocniej czułem, że coś przede mną ukrywa.
Dlaczego tak zbladła? Dlaczego musiałem niemal siłą wydobywać z
niej każde wyjaśnienie? Dlaczego uparcie milczała na temat
szczegółów, dotyczących samej tragedii? Wyjaśnienie tego wszystkiego
pokaże z pewnością, że nie jest taka niewinna, za jaką chciała przede
mną uchodzić. Na razie jednak dalsze badanie tego tropu nic by nie
dało, należało więc zabrać się do tajemnicy, której wyjaśnienia szukać
trzeba było wśród ruin na moczarach.
Wskazówki, jakie mi dał Barrymore, były bardzo niedokładne.
Uprzytomniłem to sobie w drodze do domu, widząc łańcuch
pagórków, z których każdy wykazywał ślady prastarych ludzkich
siedzib.
Kamerdyner powiedział mi tylko, że nieznajomy przebywał w
jednym z tych opuszczonych kamiennych domów, a wzdłuż i wszerz
moczarów było ich setki. Miałem jednak punkt odniesienia w
poszukiwaniach od chwili, kiedy dostrzegłem mężczyznę stojącego na
Czarnym Szczycie. Stamtąd zacznę przeszukiwać kolejno wszystkie
ruiny na moczarach, dopóki nie znajdę tej właściwej. A gdy spotkam w
niej tego mężczyznę, przy pomocy rewolweru, zmuszę go do
powiedzenia kim jest i dlaczego nas szpieguje. Mógł nam się wymknąć
wśród tłumu na Regent Street, ale tu, na tym pustkowiu, już mu się to
nie uda.
Jeżeli znajdę pieczarę, a mieszkańca w niej nie będzie, zostanę w
niej aż wróci. Holmesowi nie udało się go schwytać w Londynie. Byłby
to dla mnie wielki triumf, gdybym zwyciężył tam, gdzie mój mistrz
poniósł porażkę.
Los nie sprzyjał dotychczas naszym poszukiwaniom, lecz teraz
nareszcie zaczęło się to zmieniać. Zwiastunem był Frankland, który
stał przed furtką swojego ogrodu, wychodzącą na drogę.
— Dzień dobry, doktorze Watson — zawołał, a jego czerwona
twarz z siwymi bokobrodami promieniała wspaniałym humorem. —
Pańskie konie muszą wypocząć, a pan wstąpi do mnie na kieliszek
wina… Może iść pan też pogratulować.
Nie lubiłem go od chwili, gdy dowiedziałem się, jak postąpił z
córką, ale chciałem odesłać Perkinsa i powóz do domu, a trafiła się do
tego doskonała okazja. Wysiadłem więc i kazałem stangretowi
powiedzieć sir Henrykowi, ze wrócę na obiad, po czym wszedłem z
Franklandem do jadalni.
— Dziś jest mój wielki dzień, jeden z tych. które zakreślać trzeba w
kalendarzu czerwonym ołówkiem — mówił chichocząc. — Odniosłem
podwójne zwycięstwo. Już ja tu wszystkich nauczę, że prawo jest
prawem i że jest człowiek, który nie obawia się na nie powołać.
Stwierdziłem, że mamy prawo do przeprowadzenia publicznej drogi
przez środek parku starego Milddletona, o jakieś sto metrów od
głównej bramy jego domu. Co pan na to? Nauczymy tych magnatów,
że nie zawsze wolno im tratować końskimi kopytami praw chłopów!
Ponadto ogrodziłem i zamknąłem lasek, gdzie mieszkańcy Fernworth
zwykle urządzają pikniki. Te przeklęte durnie myślą, że nie istnieje
prawo własności i że mogą wszędzie rozkładać się z zatłuszczonymi
papierami i butelkami. Sąd już wydał wyrok w obu sprawach, i
doktorze Watson, w obu na moją korzyść. Takiego dobrego dnia nie
miałem od czasu, gdy z mojego powództwa Jim Mortland został
skazany za złamanie prawa, bo polował we własnej królikarni!
— Jak, u licha, pan to zrobił?
— Niech pan przejrzy akta sądowe. Opłaci się przeczytać…
Frankland przeciw Mortlandowi, sąd ławy królewskiej. Kosztowało
mnie to 200 funtów szterlingów, ale wygrałem sprawę!
— Czy dało to panu jakąś korzyść?
— Nie, proszę pana, żadnej. Jestem dumny z tego, że nie chodziło
mi o prywatny interes. Działam zawsze w poczuciu obywatelskiego
obowiązku. Nie wątpię, na przykład, że mieszkańcy Fernworth
symbolicznie spalą dziś wieczorem moją kukłę. Gdy ostatni raz
urządzali podobną szopkę, powiedziałem policji, że powinna zabronić
takich wybryków. Policja w całym hrabstwie działa wprost
skandalicznie — mimo, że wezwałem ją na pomoc, nie zapewniła mi
opieki, do której mam prawo. Sprawa Frankland przeciw Królowej
zwróci na to społeczną uwagę. Powiedziałem im, że jeszcze kiedyś tego
pożałują, i moja przepowiednia zaczyna się już sprawdzać.
—— A to w jaki sposób? — spytałem.
Twarz starego maniaka przybrała tajemniczy wyraz.
—- Bo mógłbym im powiedzieć to, co wszystkimi sposobami
starają się teraz wykryć, ale nic mnie nie zmusi żeby pomóc tym
łajdakom.
Od dłuższego czasu szukałem wymówki, która pozwoliłaby mi
uwolnić się od tej gadaniny, ale teraz zapragnąłem słuchać go dalej. Na
tyle znałem przekorną naturę Franklanda, że wiedziałem, iż
najmniejsza oznaka zainteresowania powstrzymałaby go od dalszych
wynurzeń.
— Wykrył pan jakiegoś kłusownika, co? — zapytałem obojętnie.
— Ho, ho! Drogi panie, to sprawa znacznie poważniejsza! Co pan
myśli o więźniu, włóczącym się po moczarach?
Osłupiałem.
— Czyżby pan wiedział, gdzie on jest? — spytałem.
— Może nie wiem dokładnie, gdzie się ukrywa, ale jestem pewien,
że mógłbym dopomóc policji w schwytaniu go. Czy nie wpadło panu
na myśl. że najlepszym sposobem, aby wyśledzić tego zbrodniarza
byłoby wykrycie, skąd bierze pożywienie?
Oczywiście Frankland zaczynał być niepokojąco bliski prawdy.
— Niewątpliwie — odparłem — ale skąd pan wie, że on się ukrywa
na moczarach?
— Stąd, że widziałem na własne oczy posłańca, który mu nosi
zapasy żywności.
Ogarnął mnie niepokój o Barrymora. To bardzo niebezpieczne
znaleźć się na łasce tego złośliwego plotkarza. Jednak po następnej
uwadze Franklanda ciężar spadł mi z serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że jedzenie przynosi mu dziecko. Widzę
je codziennie przez teleskop z dachu. Idzie tą samą ścieżką, o tej samej
godzinie. A do kogo mogłoby chodzić, jeśli nie do zbiegłego więźnia?
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Nie pokazałem jednak po
sobie najmniejszego zdumienia. Dziecko! Przecież Barrymore mi
mówił, że naszemu nieznajomemu pomaga jakiś wyrostek - Frankland
zatem wpadł na jego trop, nie zaś na trop Seldena. Gdyby zechciał
podzielić się ze mną swoimi wiadomościami, oszczędziłby mi dużo
pracy. Ale, przede wszystkim, trzeba było udawać niedowierzanie i
obojętność.
— Sądzę, że to prędzej syn któregoś z pasterzy nosi ojcu obiad.
Najmniejsza wątpliwość doprowadzała starego despotę do pasji.
Spojrzał na mnie złym wzrokiem, a jego siwe bokobrody zjeżyły się,
jak sierść drażnionego kota.
— Doprawdy? — rzekł, wskazując na bezbrzeżne moczary — Czy
widzi pan Czarny Szczyt? O, tam! Dobrze. A widzi pan poza nim niski
pagórek, pokryty gęstymi zaroślami? To jest najbardziej kamienista
część moczarów. Czy to prawdopodobne, żeby pasterz wybrał takie
miejsce dla swoich zwierząt? Pańskie przypuszczenie jest zupełnie
niedorzeczne.
Odpowiedziałem z pokorą, że nie znałem tych wszystkich
szczegółów. Moja uległość spodobała się Franklandowi i wywołała
dalsze zwierzenia.
— Niech pan będzie pewien, że zanim coś powiem, muszę mieć
niezbite dowody. Nieraz widziałem chłopca niosącego paczkę. Raz, a
niekiedy dwa razy dziennie, mogłem… Ale, niech pan poczeka… Czy
mnie oczy mylą, czy też na prawdę coś się tam porusza na stoku
pagórka?
Chociaż pagórek był bardzo odległy, niemniej dostrzegłem
wyraźnie mały czarny punkt na zielonoszarym tle krajobrazu.
— Niech pan tu podejdzie, prędzej! — zawołał Frankland, pędząc
na schody. — Zobaczy pan na własne oczy i sam się przekona.
Na płaskim dachu stał potężny teleskop na trzech nogach.
Frankland doskoczył do lunety i krzyknął z radości.
— Prędko, doktorze Watson, prędko, zanim minie pagórek!
Rzeczywiście, mały chłopiec, z węzełkiem na ramieniu, wchodził
powoli na wzgórze. Gdy stanął na szczycie, jego bied nie ubrana postać
rysowała się wyraźnie na tle błękitnego nieba. Szybko i ze strachem
rozejrzał się dokoła, jakby w obawie przed pogonią, po czym zniknął
za pagórkiem.
— No i co? Mam rację?
— Oczywiście, jest tam chłopiec, który jak się zdaje, spełnia jakieś
tajemnicze polecenie.
— A nawet policjant odgadłby, jakie to polecenie. Ale nie dowiedzą
się ode mnie ani słówka. Pana również zobowiązuję do zachowania
tajemnicy. Ani słówka! Rozumie pan?
— Niech pan będzie spokojny.
— Postąpili ze mną haniebnie… haniebnie. Gdy wszystkie fakty
zostaną ujawnione w procesie Frankland przeciwko Królowej,
oburzenie wstrząśnie całym krajem. Nic mnie nie zmusi aby w
jakikolwiek sposób pomóc policji. Byliby szczęśliwi, żeby opalono nie
moją kukłę, ale mnie samego… Co, pan już idzie? O, nie, nie puszczę
pana! Musi pan wypić ze mną butelczynę na cześć moich wszystkich
zwycięstw!
Ale oparłem się jego naleganiom i przekonałem go też, aby nie
odprowadzał mnie do domu. Dopóki mógł mnie widzieć szedłem
drogą, a potem skręciłem szybko w bok na moczary i poszedłem do
skalistego pagórka, za którym zniknął chłopiec. Los mi sprzyjał i
przysiągłem sobie, że jeżeli nie uda mi się wykorzystać pomyślnego
zbiegu okoliczności, to nie z braku energii i wytrwałości z mojej
strony.
Słońce już zachodziło, gdy stanąłem na szczycie pagórka. Na
stokach od strony równiny pełzały jeszcze złociste i zielonkawe blaski
zachodzącego słońca, z przeciwnej strony ciągnęły się już po nich
szare cienie. Białe opary w/nosiły się z wolna na horyzoncie, a spośród
nich wyłaniały się wyraźne fantastyczne kształty szczytów Belliver i
Vixen.
Nic nie zakłócało ciszy rozległej równiny, nigdzie nic się nic
ruszało, nic dolatywał żaden dźwięk. Tylko duża, szara rybitwa albo
kulik, szybował po błękitnym niebie. On i ja byliśmy jedynymi żywymi
stworzeniami pomiędzy bezbrzeżnym sklepieniem nieba a
pustkowiem na ziemi. Dziki krajobraz, uczucie samotności,
świadomość, ze robię cos bardzo niebezpiecznego i pilnego, wszystko
to przejmowało mnie dreszczem.
Chłopca nigdzie nie było. U moich stóp, w rozpadlinie między
pagórkami, widziałem krąg tych prastarych kamiennych domów, a na
jednym z nich zachował się prawie cały dach, tak że mógł służyć jako
mieszkanie. Serce mi mocniej zabiło, gdy to zauważyłem. Z pewnością
tam, w tej norze, czatował nasz nieznajomy. Nareszcie stałem u progu
jego kryjówki — za chwilę mogłem poznać jego tajemnicę.
Zbliżyłem się ostrożnie do pieczary, jak Stapleton, gdy podchodzi z
siatką do upatrzonego motyla, i przekonałem się, że rzeczywiście
służyła za mieszkanie. Ledwo widoczna wśród głazów ścieżka
prowadziła do otworu, zastępującego drzwi. Wewnątrz panowała
cisza. Nieznajomy czatował w ukryciu, lub też włóczył się po
moczarach. Nerwowo rzuciłem papierosa, wziąłem do ręki rewolwer,
podszedłem szybko do otworu i zajrzałem do środka. Nie było nikogo.
Dostrzegłem natomiast wiele znaków, że jestem na dobrym tropie. Tu
niewątpliwie mieszkał nieznajomy. Przykryte nieprzemakalnym
płaszczem kosze leżały na tym samym wielkim głazie, na którym
przedhisryczni mieszkańcy zwykle odpoczywali.
W prymitywny m ognisku tlił się popiół, za nim stały kuchenne
naczynia i wiadro do połowów, napełnione wodą. Puste puszki po
konserwach świadczyły, że już, od pewnego czasu ktoś tu mieszkał, a
gdy mój wzrok przywykł do panującego dokoła półmroku, w kącie
dostrzegłem bochenek chleba i pół butelki wódki.
Płaski głaz na środku chaty służył jako stół. Leżało na nim małe
zawiniątko — niewątpliwie to samo, które przez teleskop dostrzegłem
na ramieniu chłopca. Był w nim świeży chleb, wędzony ozór i dwie
puszki brzoskwiń. Przejrzałem zawiniątko i usiadłem, lecz w tej samej
chwili gwałtownie zabiło mi serce — pod puszkę wsunięta była kartka,
zapisana niewprawną ręką.
Chwyciłem ją i przeczytałem:

Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey.

Przez chwilę stałem z kartką w ręku zastanawiając się co znaczy to


lakoniczne doniesienie. A więc to mnie, a nie sir Henryka, szpiegował
tajemniczy nieznajomy! Nie śledził mnie sam, lecz wysłał za mną
kogoś zaufanego — może tego chłopaka — i to jest jego raport.
Bardzo prawdopodobne, ze od przybycia tutaj byłem cały czas
śledzony, i znów poczułem jakiś ciężar, ogarnęła mnie świadomość, że
zręcznie zarzucono na nas cienką sieć, która jednak zacieśnia się
dokoła nas tak lekko, że dopiero w ostatecznej chwili zorientujemy się,
iż jesteśmy w pułapce.
Jeśli był jeden raport, mogły się znaleźć i inne — zacząłem więc
rozglądać się i przeszukiwać chatę. Nie znalazłem jednak nigdzie
żadnej innej kartki, ani tez jakiejkolwiek wskazówki, która mówiłaby o
charakterze lub zamiarach człowieka mieszkającego w te] dziwnej
siedzibie. To tylko było pewne, że musiał być przyzwyczajony do
spartańskich warunków i mało dbał o wygody.
Gdy pomyślałem o ulewie z ostatnich dni i spojrzałem na szerokie
szpary między kamieniami tworzącymi dach, zrozumiałem, jak ważna
dla nieznajomego była ta sprawa, skoro wytrwał w tak niewygodnym
schronieniu.
Czy był naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem
stróżem? Poprzysiągłem sobie, że nie opuszczę tego miejsca, dopóki
się tego nie dowiem…
Na dworze słońce powoli zachodziło, zapalając na niebie krwawe
łuny i złociste blaski, które odbijały się rdzawymi plamami w
odległych kałużach wielkiego trzęsawiska. W dali widać było dwie
wieże Baskerville Hall, a za nimi słup dymu wznoszącego się ku niebu
pokazywał położenie wioski Grimpen. W środku, między zamkiem a
wsią, za wzgórzem, stał dom Stapletonów.
Cała przyroda tchnęła ciszą i spokojem. Ja jednak byłem
zdenerwowany, ogarnął mnie jakiś strach przed spotkaniem, które
stawało się z każdą chwilą coraz bliższe.
Zdenerwowany, lecz całkowicie zdecydowany, siedziałem w
ciemnym kącie chaty i czekałem na przybycie jej mieszkańca. W
końcu usłyszałem, że nadchodzi. Z daleka dobiegł mnie ostry odgłos
butów, uderzających o kamienie. Zbliżał się coraz bardziej. Cofnąłem
się w najciemniejszy kąt i odbezpieczyłem w kieszeni rewolwer. Bytem
zdecydowany schować się tu, dopóki nieznajomy nie wejdzie do
środka.
Nagle nastąpiła przerwa, świadcząca, że się zatrzymał. Potem
odgłos kroków zbliżył się ponownie i w poprzek wejścia padł cień.
— Co za cudny wieczór, kochany Watsonie — odezwał się dobrze
mi znany glos. — Zdaje mi się, że będzie nam przyjemniej na
powietrzu, niż w tej norze.

ŚMIER Ć NA MOCZARACH

Przez chwalę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie


dowierzając własnym uszom. Potem oprzytomniałem, a ciężar
odpowiedzialności spadł mi z serca. Tylko jeden człowiek na świecie
miał głos tak zimny, przenikliwy i ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź już — odezwał się — i proszę cię, tylko ostrożnie z
rewolwerem.
Schylając się wszedłem przez niski otwór i spostrzegłem swojego
przyjaciela, siedzącego na kamieniu. Na widok mojej zdumionej miny
jego szare oczy zabłysły wesoło. Schudł nieco, w jego twarzy widać
było zmęczenie, ale był bardzo ożywiony, twarz opaliła mu się i
zaczerwieniła od wiatru. Ubrany w sportowy garnitur i czapkę,
wyglądał, jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. Dbały o czystość,
jak kot o swoje futerko — co jest dla niego charakterystyczne — starał
się, być tak ogolony i nieskazitelnie ubrany, jakby wyszedł z
mieszkania przy Baker Street.
— Nigdy się jeszcze tak nie ucieszyłem, że cię widzę —
powiedziałem ściskając jego dłoń.
— Ani nie byłeś równie zaskoczony, co’?
— Tak… przyznaję.
— Mogę cię zapewnić, że moje zdumienie było nie mniejsze niż
twoje. Nie miałem pojęcia, że odkryłeś moją kryjówkę, ani że w niej
siedzisz, dopóki nie stanąłem jakieś dwadzieścia kroków od wejścia.
— Poznałeś ślady moich butów?
— Nie, mój drogi, nie podjąłbym się rozpoznawania śladów twoich
butów wśród innych. Jeśli chcesz kiedyś ukryć się przede mną, musisz
zmienić dostawcę tytoniu, bo gdy ujrzę niedopałek papierosa z
napisem Bardley, Oxford Street, wiem, że mój przyjaciel Watson jest w
pobliżu. Patrz, leży tam na ścieżce. Rzuciłeś go pewnie w uroczystej
chwili wejścia do pustej chaty.
— Jakbyś wiedział.
— Domyśliłem się od razu… a znając twoją bajeczną wytrwałość,
byłem przekonany, że zastanę cię tu w ukryciu, z bronią pod ręką,
czekającego na mieszkańca tej siedziby. Wziąłeś mnie więc za tego
zbrodniarza?
— Nie wiedziałem kim jesteś, ale bytem zdecydowany wyjaśnić tę
tajemnicę.
— Wyśmienicie, Watsonie! A w jaki sposób odkryłeś moją
obecność? Dostrzegłeś mnie może tej nocy, kiedy wybraliście się w
pogoń za więźniem, a kiedy ja byłem na tyle nieostrożny, że stanąłem
w świetle księżyca?
— Tak jest, widziałem cię wtedy.
— I pewnością przeszukałeś wszystkie ruiny, aż wreszcie trafiłeś do
tej?
— Nie. Widziałem chłopca, który ci pomaga i to była wskazówka,
dokąd pójść.
— Aha, ten stary mężczyzna z teleskopem!… Nie mogłem dojść, co
to jest, gdy pierwszy raz zobaczyłem światło odbijające się w
soczewkach. — Wstał i zajrzał do chaty. — A… Widzę, że Cartwright
przyniósł mi jedzenie… Co to? Kartka? Więc byłeś w Coombe Tracey?
— Byłem.
— U pani Laury Lyons?
— Właśnie.
— Doskonale! Nasze poszukiwania biegły więc równolegle, a gdy
zestawimy nasze informacje, mam nadzieję, że będziemy bardzo
blisko całkowitego wyjaśnienia sprawy.
— Bardzo się cieszę, że tu jesteś, bo odpowiedzialność i tajemnica
zaczynały mi za bardzo rozstrajać nerwy. Ale, jak to się stało, że tu
przyjechałeś i co tu robiłeś? Byłem pewien, że siedzisz na Baker Street
i męczysz się nad sprawą szantażu.
— Właśnie mi na tym zależało, żebyś tak myślał.
— A wiec bierzesz mnie do pomocy, ale mi nie ufasz! — zawołałem
z odcieniem goryczy. — Sądzę, że nie zasłużyłem na to z twojej strony.
— Mój drogi, twoja pomoc była nieoceniona, teraz, jak i w wielu
innych przypadkach, i proszę cię, żebyś mi wybaczył ten mały
podstęp. Prawdę mówiąc, przyjechałem tu ze względu na ciebie —
miałem świadomość niebezpieczeństwa, na jakie się narażasz, więc
czułem, że muszę tu przyjechać i zbadać sprawę osobiście. Gdybym
przyjechał z sir Henrykiem i z tobą, prawdopodobnie podzielałbym
wasz punkt widzenia, a moja obecność ostrzegłaby naszych bardzo
groźnych przeciwników i byliby ostrożniejsi. Tymczasem, pozostając w
ukryciu, mogłem działać swobodniej, niż gdybym mieszkał w zamku.
Stanowię żalem nieznany element w sprawie i w krytycznej chwili
mogę się do niej energicznie włączyć.
— A dlaczego mnie nie wtajemniczyłeś?
— Bo gdybyś wiedział, nic by nam to nie pomogło, a mogłoby tylko
spowodować ujawnienie mojej obecności. Chciałbyś coś mi
powiedzieć, albo znając twoją przyjaźń, przynosiłbyś mi coś do
jedzenia i narazilibyśmy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Wziąłem tu ze sobą Cartwrighta… pamiętasz — tego malca z biura
posłańców… — i on przynosi mi niezbędne rzeczy: bochenek chleba i
czysty kołnierzyk. Czego człowiekowi więcej trzeba? Przy tym jest
bardzo zwinny i umie uważnie patrzeć, więc jest dla mnie
nieoceniony.
— A więc wszystkie moje raporty poszły na mamę?
Głos zadrżał mi gdy sobie przypomniałem, z jakim trudem i z jaką
dumą je pisałem.
Holmes wyjął z kieszeni zwitek papierów.
— Mam je tutaj, mój drogi, i zapewniam cię. że je bardzo
dokładnie przeczytałem. Kazałem, żeby mi je tu przysyłano tylko z
jednodniowym opóźnieniem. Muszę ci szczerze pogratulować
zaangażowania i inteligencji, jaką wykazałeś w tej niezwykle
zawikłanej sprawie.
Ta miła pochwała Holmesa załagodziła urazę, jaką miałem do
niego za ten cały podstęp, i uciszyła mój gniew. Czułem także, że miał
rację i że istotnie lepiej było dla oprawy, iż nie wiedziałem o jego
obecności na moczarach.
— O, tak, już lepiej — powiedział, widząc że się rozchmurzam. —
A teraz opowiedz mi czego się dowiedziałeś od pani Laury Lyons… Od
razu odgadłem, że pojechałeś do niej. Jest jedyną osobą w Coombe
Tracey, która może nam się przydać. Gdybyś do niej nie pojechał dziś,
prawdopodobnie ja pojechałbym tam jutro.
Słońce już zupełnie zaszło i na moczarach zaległa ciemność.
Powietrze znacznie się ochłodziło — schroniliśmy się więc w chacie i
tu, siedząc w mroku, opowiedziałem Holmesowi rozmowę z panią
Lyons. Słuchał jej tak uważnie, że niektóre szczegóły musiałem
powtarzać dwukrotnie.
— To wszystko jest bardzo ważne — odrzekł, gdy skończyłem.
Wypełniłeś niezrozumiałą dla mnie dotąd lukę. Czy wiesz, że tą panią
łączą ze Stapletonem bardzo bliskie stosunki.
— Nie wiedziałem, że znają się tak dobrze.
— O, bardzo… Widują się, pisują do siebie, słowem, kontakty
między nimi są doskonałe. Jest to bardzo potężna broń w naszych
rękach. Gdyby tylko mogła mi posłużyć do uwolnienia jego żony…
— Jego żony?
— Teraz ja wyjaśnię ci parę spraw, w zamian za wszystkie twoje
informacje. Otóż, kobieta, która uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest
jego żoną.
— Na Boga, Holmesie! Czy jesteś tego pewien? Jak mogłeś
dopuścić. żeby sir Henryk się w niej zakochał?
— Uczucie sir Henryka nie mogło zaszkodzić nikomu innemu poza
nim samym. Zauważyłeś, że Stapleton bardzo uważał, żeby baronet nie
zbliżył się zbytnio do niej i nie zalecał. Powtarzam, ci, że ta kobieta
jest jego żoną, a nie siostrą.
— Po co ta dziwna mistyfikacja.
— Dlatego, że przewidział, iż będzie mu bardziej użyteczna w
charakterze wolnej kobiety. W tym momencie wszystkie moje ukryte
przeczucia, wszystkie nieuchwytne podejrzenia skierowały się w
stronę przyrodnika. Zobaczyłem teraz w tym obojętnym, bladym
człowieku w słomkowym kapeluszu, z siatką na motyle w ręku —
człowieka bardzo cierpliwego, piekielnie chytrego, z uśmiechniętą
twarzą i duszą mordercy.
— A więc to on jest naszym wrogiem?… On nas śledził w
Londynie?
— Tak mi się wydaje.
— A ostrzeżenie… To pewnie ona je wysłała?
— Naturalnie.
Spośród tajemnic, które tak długo nas otaczały, zaczął wyłaniać się
jakiś jeszcze nieuchwytny, potworny zamysł.
— Czy jesteś tego pewien? Skąd wiesz, że ta kobieta jest żoną
Stapletona — spytałem.
— Stąd, że gdy spotkał się z tobą pierwszy raz, zapomniał się tak
bardzo, iż opowiedział ci niektóre prawdziwe fakty ze swojego życia.
Zdaje mi się. że już nieraz żałował tego swego gadulstwa. Stapleton był
rzeczywiście niegdyś właścicielem szkoły w jednym z hrabstw w
północnej Anglii. Otóż, nie ma nic łatwiejszego, jak odnaleźć ślady
dyrektora szkoły. Istnieją agencje szkolne, które mogą stwierdzić
tożsamość każdego pedagoga. Niedługie poszukiwania wykazały, że
zamknięto w tamtych okolicach szkołę, a towarzyszyły temu ohydne
okoliczności. Właściciel szkoły, który jednak nazywał się inaczej,
zniknął razem z żoną. Rysopis zgadzał się. więc gdy dowiedziałem się
jeszcze, że ten mężczyzna zajmował się entomologią, nie miałem już
żadnej wątpliwości.
Ciemności zaczynały się rozpraszać, do wyjaśnienia pozostało
jednak jeszcze wiele szczegółów.
— Jeśli ta kobieta jest istotnie żoną Stapletona, jaką rolę odegrała
pani Laura Lyons? — spytałem ponownie.

— To wyjaśniły twoje poszukiwania. Twoja rozmowa z nią


przyczyniła się bardzo do wyjaśnienia sytuacji. Nic nie wiedziałem o
jej planowanym rozwodzie. Ponieważ uważa Stapletona za kawalera,
liczy z pewnością, że on się z nią ożeni.
— A gdy się dowie prawdy?
— Zyskamy sprzymierzeńca. Więc przede wszystkim musimy się z
nią zobaczyć… obaj, i to jutro. Ale, Watsonie, czy nie uważasz, że za
długo trwa twoja nieobecność na stanowisku. Powinieneś już być w
Baskerville Hall.
Ostatnie purpurowe blaski zgasły na zachodzie — noc zeszła na
moczary, a na niebie roziskrzyły się pierwsze gwiazdy.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedziałem wstając. — Nie
powinniśmy mieć wobec siebie tajemnic. Co to wszystko znaczy? Do
czego zmierza Stapleton? Jaki ma cel?
— Morderstwo, Watsonie — odpowiedział Holmes zniżonym
głosem — wyrafinowane, rozmyślne, z zimną krwią popełnione
morderstwo. Nie żądaj ode mnie szczegółów. Zastawiłem na niego
pułapkę, podobnie, jak on na sir Henryka, a dzięki twojej pomocy,
mam go już prawie w ręku. Grozi nam tylko jedno niebezpieczeństwo
— może nas zaskoczyć i wymierzyć cios, zanim będziemy gotowi do
walki. Jeszcze jeden, najwyżej dwa dni, a będę miał wszystkie dowody.
Tymczasem ty czuwaj nad baronetem równie troskliwie, jak czuwa
kochająca matka nad chorym dzieckiem. Twój dzisiejszy wyjazd był
konieczny, a mimo to wolałbym, żebyś nie opuszczał sir Henryka.
Słyszysz?
Okropny krzyk — krzyk śmiertelnego strachu i przerażenia rozdarł
panującą na moczarach ciszę. Zamarła mi krew w żyłach.
— O, Boże! — wyjąkałem. — Co tu jest?
Holmes zerwał się na równe nogi. Jego olbrzymia postać
zarysowała się w wejściu — stał z pochylonymi ramionami, z głową
wysuniętą do przodu, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności.
— Cicho! — szepnął — Cicho.
Usłyszeliśmy ten krzyk dlatego, że był gwałtowny, choć pochodził z
odległej części mokradeł. Teraz rozległ się znów bliżej, głośniejszy i
jeszcze bardziej przejmujący.
— Gdzie to jest? — szepnął Holmes, a drżenie głosu wskazywało,
że ten człowiek z żelaza jest do głębi poruszony. — Gdzie to jest,
Watsonie?
— Zdaje mi się, że tam — odparłem, wskazując w ciemność.
— Nie, tam.
I znów ten okrzyk trwogi, głośniejszy i znacznie bliższy, rozległ się
wśród ciszy nocy…
Ale tym razem przyłączył się do niego inny dźwięk — głuche
warczenie, rytmiczne, a jednak groźne, które wzmagało się i cichło, jak
nieustający szum morskich fal.
— Pies! — krzyknął Holmes. — Chodź, Watsonie, chodź szybko!
Boże, żebyśmy tylko nie przyszli za późno!
I popędził naprzód, a ja biegłem tuż za nim. Nagle, gdzieś spośród
skał przed nami, usłyszeliśmy ostatni rozpaczliwy wrzask, a potem
rozległ się głuchy łoskot. Stanęliśmy, nadsłuchując. Żaden inny dźwięk
nie przerwał już przytłaczającej ciszy tej bezwietrznej nocy.
Holmes przycisnął dłoń do czoła, jak człowiek nieprzytomny. Po
chwili tupnął niecierpliwie.
— Zwyciężył, Watsonie. Spóźniliśmy się.
— Nie, nie… To niemożliwe!
— Jestem chyba szalony, że do tej chwili zostawiłem go w spokoju!
Patrz, Watsonie, co wynikło z tego, że opuściłeś zamek! Ale
przysięgam, jeżeli stało się najgorsze, co mogło się stać, zemścimy się.
Biegliśmy w ciemności, potykając się o głazy, przedzierając przez
krzaki jałowca, wdrapując na wzgórza i zbiegając ze stoków. ciągle
kierując się do miejsca, skąd dobiegały nas straszne odgłosy. Z
każdego wzgórza Holmes rozglądał się uważnie dokoła. ale czarny
mrok zalegał moczary a wśród rozległego pustkowia nic się nie
poruszało.
— Czy coś widzisz?
— Nic.
— Ale… Słuchaj… Co to jest?
Usłyszeliśmy cichy jęk. Znów, z lewej strony! Łańcuch skał kończył
się tu nagle, tworząc urwistą pochyłość, w której leżało cos czarnego i
bezkształtnego. Przedzierając się wśród głazów, zbliżyliśmy się do tego
miejsca i zobaczyliśmy mężczyznę leżącego twarzą do ziemi. Byt
skulony, z głową pod sobą. Miał podniesione ramiona, a całe ciało
skurczone jak do skoku. Wyglądał tak dziwacznie, że nie zdawałem
sobie sprawy, że umierał. Ciemna postać, nad którą obaj pochylaliśmy
się, nie wydała już nawet najcichszego szeptu. Holmes przesunął ręką
po leżącym i poderwał się zaraz z krzykiem. Płomień zapałki, którą
zaświecił, padł na jego zakrwawione palce i na strumień krwi, który
wypływał z roztrzaskanej czaszki ofiary. Blask oświetlił jeszcze coś
więcej — to było ciało sir Henryka Baskervilla! Zamarliśmy z
przerażenia. Obaj pamiętaliśmy jego dziwaczny garnitur ceglastego
koloru, w którym ujrzeliśmy go po raz pierwszy na Baker Street.
Zdążyliśmy go dostrzec nim zgasła zapałka, a razem z nią nasza
nadzieja. Holmes odetchnął głęboko i, mimo ciemności, widziałem, że
zbladł.
— Bandyta! — syknąłem przez zaciśnięte zęby- — Nigdy sobie nie
daruję, że dopuściłem do tego nieszczęścia!
— Jestem bardziej winny od ciebie. Goniąc za drobnymi
szczegółami, chcąc mieć niezbite dowody, pozwoliłem zabić swojego
klienta. Jest to największa porażka, jaka mnie spotkała w mojej
karierze. Ale skąd mogłem wiedzieć, że sir Henryk, pomimo moich
ostrzeżeń, zechce narażać życie i będzie sam chodził po moczarach?
Jak mogłem to przewidzieć?
— I pomyśleć, że słyszeliśmy jego krzyki… Boże, co za krzyki!… i
nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzie jest ten okropny pies, który go zabił?
Włóczy się pewnie jeszcze wśród skał. A Stapleton? Gdzie się kryje?
Zapłaci za tę zbrodnię.
— Zapłaci. Już ja się o to postaram. Stryj i bratanek zamordowani…
Jeden umarł z przerażenia na sam widok zwierzęcia, które uważał za
coś nadprzyrodzonego, drugi znalazł śmierć uciekając przed tą bestią.
Ale teraz musimy jeszcze dowieść związków między człowiekiem a
zwierzęciem. A nie możemy nawet udowodnić, że taki pies w ogóle
istnieje, skoro tylko słyszeliśmy szczekanie i warczenie, a sir Henryk
zmarł na skutek upadku. Ale przysięgam na wszystkie świętości, że
choć ten Stapleton jest przebiegły i sprytny, dopadnę go w ciągu
dwudziestu czterech godzin.
Ze ściśniętym sercem staliśmy nad okaleczonym ciałem, poruszeni
nagłą i nieodwołalną katastrofą, która tak smutnie zakończyła naszą
długą i trudną pracę.
Księżyc powoli wysuwał się zza chmur. Weszliśmy na skały, z
których spadł nasz biedny przyjaciel i ze szczytu spoglądaliśmy na
moczary, w połowie już osrebrzone blaskiem księżyca, w połowie
jeszcze tonące w mroku.
Daleko, w kierunku Grimpen, jaśniało jedno żółte światełko. Mogło
płonąć jedynie w samotnej siedzibie Stapletonów. Zakląwszy wściekle,
podniosłem pięść i spytałem Holmesa:
— Dlaczego nie mielibyśmy schwytać go od razu?
— Nie mamy jeszcze wystarczających dowodów. Ten bandyta jest
niezwykle zręczny i przebiegły. W sądzie nie chodzi o to, co się wie,
ale o to, czego można dowieść. Jeden fałszywy krok z naszej strony, a
morderca może nam się jeszcze wymknąć.
— Co w takim razie zrobimy?
— Będziemy mieli jutro wiele roboty, bądź spokojny. Tymczasem
oddajmy naszemu biednemu przyjacielowi ostatnią posługę.
W świetle księżyca ciało było wyraźnie widoczne. Gdy znów
spojrzałem na postać pokrzywioną w przedśmiertelnym skurczu
zabolało mnie serce, a w oczach pojawiła się mgła.
— Trzeba wezwać pomoc, Holmesie. Sami nie zdołamy zanieść go
do zamku… Wielkie nieba, człowieku, czyś ty oszalał?
Holmes krzyknął, pochylił się nad zwłokami, a teraz skakał, śmiał
się i ściskał moją rękę. Nie poznawałem swojego poważnego, zawsze
panującego nad sobą przyjaciela.
— Broda!… Broda! Ten człowiek ma brodę!
— Brodę?
— To nie baronet… to… ależ tak… to mój sąsiad, zbiegły więzień!
Z gorączkowym pośpiechem odwróciliśmy ciało i w świetle
księżyca ukazała się nam zakrwawiona broda. Nie można było pomylić
się widząc to wystające czoło i zapadłe zwierzęce oczy. Poznałem
twarz Seldena, którą widziałem wcześniej nad świecą w szczelinie
skały. I w tej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem
sobie, że baronet podarował swoją starą garderobę Barrymorowi.
Barrymore zaś dał ją Seldenowi, chcąc mu pomóc w ucieczce. Buty,
koszula, czapka — należały wcześniej do sir Henryka.
Wypadek był niewątpliwie bardzo smutny, ale sądy i tak skazały
nieszczęśnika na śmierć. Już uspokojony, opowiedziałem Holmesowi
historię garderoby Seldena.
— W takim razie to ubranie stało się przyczyną jego śmierci —
powiedział. — Teraz jest już jasne, że do wytresowania psa Stapleton
użył jakiegoś przedmiotu, należącego do sir Henryka.
Najprawdopodobniej, posłużył mu do tego but, który zginął w hotelu,
pies pobiegł więc za Seldenem. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, skąd
Selden mógł w ciemnościach wiedzieć, że ściga go pies?
— Prawdopodobnie go słyszał.
— Tak twardy człowiek, jak ten morderca, nie przeraziłby się
słysząc szczekanie psa na moczarach, aby krzyczeć jak wariat o
pomoc, narażając się na aresztowanie. Sądząc z tego co słyszeliśmy
musiał długo uciekać przed zwierzęciem. Skąd jednak wiedział, że
ściga go pies?
— Jeśli przypuścimy, że wszystkie nasze wnioski są słuszne, to nie
rozumiem dlaczego ten pies,..
— Ja nic nie przypuszczam.
— Otóż dlaczego ten pies został wypuszczony dzisiaj? Sądzę, że
nie wałęsa się stale swobodnie po moczarach. Stapleton nie
wypuściłby go gdyby nie miał powodu spodziewać się, że sir Henryk
wyjdzie dziś wieczorem.
— Trudniej jest odpowiedzieć na moje pytanie. Twoje, jak sądzę,
wkrótce zostanie wyjaśnione, podczas gdy moje na zawrze pozostanie
tajemnicą. A teraz, co zrobimy ze zwłokami? Nie możemy ich
zostawić.
— Proponuję, żeby je położyć w najbliższych ruinach, dopóki nie
zawiadomimy policji.
— Doskonale. Myślę, że damy sobie radę sami… Watsonie, a to co?
Patrz, to on… Co za piekielna odwaga. Tylko ani słowem nie zdradź
swoich podejrzeń… Ani słówka, inaczej runą wszystkie moje plany.
Zbliżała się do nas jakaś postać, idąca ścieżką przez moczary. Wkrótce
dostrzegłem żar zapalonego cygara, a w bladym świetle księżyca
poznałem drobną postać i skaczący chód przyrodnika. Gdy nas
zauważył, przystanął, po czym ruszył do nas.
— Doktorze Watson, to pan? Ze wszystkich ludzi na świecie pana
najmniej spodziewałem się zastać tu, na moczarach, o tak późnej
porze. Ale, mój Boże, kto to? Jakiś ranny? Nie… Niech mi pan nie
mówi, że to nasz przyjaciel sir Henryk!
Minął mnie z pośpiechem i pochylił się nad ciałem. Słyszałem, jak
zaczerpnął głęboko powietrza, a cygaro wypadło mu z dłoni.
— Kto… Kto to jest?
— Selden, więzień, który uciekł z Princetown.
Śmiertelnie blady Stapleton odwrócił się do nas, lecz z wielkim
wysiłkiem pokonał swoje zdumienie i rozczarowanie.
Badawczo spoglądał kolejno na mnie i na Holmesa.
— Mój Boże! Co za smutne wydarzenie! Co spowodowało jego
śmierć?
— Zdaje się, że roztrzaskał sobie głowę, spadając z tych skał.
Przechadzałem się z przyjacielem po moczarach, gdy nagle
usłyszeliśmy krzyk.
— Ja również usłyszałem krzyk i dlatego wyszedłem. Byłem
niespokojny o sir Henryka.
— Dlaczego właśnie o sir Henryka?
Nic mogłem się powstrzymać od tego pytania.
— Dlatego, że prosiłem go, by spędził u nas wieczór i byłem
zdziwiony, że nie przyszedł. Gdy usłyszałem krzyki na moczarach,
ogarnął mnie niepokój. Ale — przenikliwe oczy przyrodnika znów
biegały od mojej twarzy do twarzy Holmesa — czy nie słyszeliście
panowie nic innego, oprócz krzyku?
— Ja nie — odparł Holmes — a ty?
— Ja też nie!
— Ale dlaczego zadaje pan to pytanie? — spytał Holmes.
— O, tylko tak… Panowie znają przecież opowieści, krążące tu
wśród chłopów, o jakimś olbrzymim psie, który straszy… Mówią, że
niekiedy wyje nocami. Zastanawiałem się więc nad tym, czy nie było
słychać tej nocy jakiegoś odgłosu, który mógłby usprawiedliwić tę
legendę.
— Nie słyszeliśmy nic podobnego — odrzekłem.
— A czemu pan przypisuje śmierć tego człowieka?
— Jestem pewien, że opanował go strach, w jakim ciągle żył, bojąc
się wykrycia. W nagłym obłędzie biegł po moczarach, dostał się
bezwiednie na te skały i spadł, roztrzaskując sobie głowę.
— Pańskie przypuszczenie jest bardzo prawdopodobne —
powiedział Stapleton i odetchnął głęboko, co świadczyło, że doznał
wielkiej ulgi. — A co pan myśli, panie Holmes?
Mój przyjaciel lekko się ukłonił.
— Jak pan szybko rozpoznaje ludzi — odrzekł.
— Spodziewaliśmy się tutaj pana od czasu przyjazdu doktora
Watsona. Przyjechał pan w porę, by zostać świadkiem tragedii.
— Tak, rzeczywiście. Nie wątpię, że przypuszczenia mojego
przyjaciela okażą się prawdziwe. Niemiłe wspomnienie zabiorę z sobą
jutro do Londynu.
— A… jutro pan wyjeżdża?
— Mam taki zamiar.
— Spodziewam się, że pański pobyt wyjaśnił nieco wypadki, które
nas tak zaniepokoiły.
Holmes wzruszył ramionami.
— Nie zawsze wszystko się udaje. Tu potrzeba faktów, a nie legend
i pogłosek. Dotąd nic w tej sprawie nie wykryłem.
Mój przyjaciel mówił zupełne szczerym, swobodnym głosem.
Niemniej Stapleton patrzył na niego uważnie. Po chwili zwrócił się do
mnie.
— Chciałbym przenieść tego biedaka do mojego domu, ale boję
się, że moja siostra bardzo by się przeraziła. Sądzę, że jeśli zakryjemy
mu twarz, może tu poleżeć bezpiecznie do rana.
Tak zrobiliśmy. Potem, nie dając się zaprosić do Stapletona,
ruszyliśmy z Holmesem do Baskerville Hall. Przyrodnik został sam.
Odwróciliśmy się po chwili i widzieliśmy, jak szedł wolnym krokiem w
głąb moczarów. Za nim, na stoku osrebrzonym blaskiem księżyca,
wielka czarna plama wskazywała miejsce, gdzie leżał człowiek, który
zginął tak niespodziewaną śmiercią.
— Dochodzimy do krytycznej chwili — powiedział Holmes po
dłuższym milczeniu. — Ależ ten człowiek ma nerwy! Jak on się
trzymał na widok, że ktoś inny padł ofiarą jego pułapki! Nie każdy
zapanowałby tak nad sobą. Powiedziałem ci już w Londynie,
Watsonie, i powtarzam to teraz, że nie mieliśmy dotychczas równie
przebiegłego przeciwnika.
— Żałuję, że cię widział.
— I ja również początkowo żałowałem. Ale nie można było
uniknąć tego spotkania.
— Co on teraz, twoim zdaniem, zrobi, skoro wie, że jesteś tutaj?
— Może stanie się ostrożniejszy, a może też od razu zrobi cos
nieostrożnie. Jak większość wytrawnych przestępców, może za bardzo
zaufa własnej mądrości i wyobrazi sobie, że zmylił nas zupełnie.
— Dlaczego nie mielibyśmy od razu go aresztować?
— Mój drogi, jesteś człowiekiem czynu. Wrodzony popęd skłania
cię zawsze do energicznego działania. Przypuśćmy, że
aresztowalibyśmy Stapletona dzisiaj w nocy. Co byśmy na tym
skorzystali? Niczego nie moglibyśmy mu udowodnić, i na tym właśnie
polega jego piekielna przebiegłość. Gdyby działał przy pomocy innego
człowieka, moglibyśmy wykryć jego wspólnika i zyskać świadka, ale
jeśli nawet odnajdziemy tego olbrzymiego psa, nie pomoże nam to
założyć stryczek na kark jego pana.
— Mamy przecież dostatecznie wiele dowodów.
— Nie sądzę… Tylko same podejrzenia i przypuszczenia.
Wyśmiano by nas w sądzie, gdybyśmy poszli z taką legendą i z takimi
dowodami.
— A śmierć sir Karola?
— Znaleziono go nieżywego, bez najmniejszych obrażeń. Ty i ja
wiemy, że umarł ze strachu i wiemy też, co go tak przeraziło, ale w jaki
sposób przekonamy o tym dwunastu ograniczonych sędziów
przysięgłych? Gdzie są siady psa? Gdzie są znaki jego kłów? Wiemy,
oczywiście, że pies nie dotknął zmarłego i że sir Karol skonał, zanim to
bydlę go dopadło. Ale musimy tego wszystkiego dowieść, a to
niemożliwe.
— No, a wypadek z dzisiejszej nocy?
— Na nic się nam nie przyda. Znów nie było bezpośredniego
związku między psem a śmiercią tego człowieka. Nie widzieliśmy psa.
Słyszeliśmy go, ale nie moglibyśmy dowieść, ze ścigał właśnie tego
więźnia. Bo i z jakiego powodu? Nie, mój drogi, musimy pogodzić się z
tym, że dotąd nie mamy żadnych podstaw do oskarżenia i że musimy
postarać się o niezbite dowody, pozwalające wnieść sprawę do sądu.
— A w jaki sposób zabierzesz się do tego?
— Mam nadzieję, że pomoże nam pani Laura Lyons, gdy jej
wyjaśnimy całą sytuację. Mam też jeszcze inne plany. Kto wie, co nam
przyniesie jutrzejszy dzień. Myślę, ze ostatecznie zwyciężę, zanim
jutro zajdzie słońce.
Nic więcej nie mogłem się od niego dowiedzieć, i pogrążeni w
myślach, doszliśmy do bramy zamku.
— Wejdziesz ze mną? — spytałem.
— Wejdę, nie ma potrzeby, żebym się dalej ukrywał… Jeszcze jedno
słowo Watsonie. Nie wspominaj sir Henrykowi o psie. Niech myśli o
śmierci Seldena to, co Stapleton chce, żebyśmy my myśleli. Lepiej
zniesie to, co go jutro czeka, pisałeś mi przecież, jeśli się nie mylę. że
jest zaproszony na obiad do Merripit House?
— Tak, i ja również.
— Ty jakoś się wykręcisz, a on pójdzie sam. Wymyślimy dla ciebie
jakiś powód. A teraz skoro spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że
dostaniemy przynajmniej kolację.

ZARZUCANIE SIE CI

Sir Henryk bardziej się ucieszył niż zdziwił widokiem Sherlocka


Holmesa, gdyż od kilku dni spodziewał się jego przyjazdu z powodu
ostatnich wypadków. Niemniej był bardzo zaskoczony, gdy spostrzegł,
ze mój przyjaciel nie ma ze sobą bagaży i że się z tego nie tłumaczy.
Zaopatrzyliśmy go wkrótce we wszystko, czego potrzebował, i przy
spóźnionej kolacji, opowiedzieliśmy baronetowi nasze przygody na
tyle, na ile uznaliśmy za stosowne.
Wcześniej spełniłem przykry obowiązek: zawiadomiłem Barrymora
i jego żonę o śmierci Seldena. Ta wiadomość przyniosła
kamerdynerowi wielką ulgę, ale jego żona rozpłakała się żałośnie. Dla
całego świata zmarły był człowiekiem, dopuszczającym się zbrodni, na
wpół zezwierzęconym, dla niej jednak pozostał na zawsze
samowolnym chłopcem, dzieckiem, które czepiało się jej spódnicy gdy
była młodą dziewczyną.
— Piekielnie się nudziłem w domu przez cały dzień, od wyjazdu
Watsona dziś rano — powiedział baronet. — Sądzę, że będziecie mi
panowie już teraz ufali, gdyż dotrzymałem obietnicy. Gdybym nie
przysiągł, że sam nie będę wychodzić, mógłbym przyjemniej spędzić
wieczór, bo miałem zaproszenie do Stapletona.
— Nie wątpię, że spędziłby pan przyjemny wieczór — odparł
Holmes sucho. — Ale nie domyśla się pan nawet, że my już
opłakiwaliśmy pana śmierć.
Sir Henryk spojrzał na nas ze zdumieniem.
— A to dlaczego?
— Ten nieszczęsny zbrodniarz ubrany był w pański garnitur.
Obawiam się, że pański lokaj, który mu go dał, będzie miał do
czynienia z policją.
— Nie przypuszczam. O ile pamiętam, ubranie nie było znaczone
moimi inicjałami.
— Tym lepiej dla niego, a faktycznie tym lepiej dla was wszystkich,
bo wszyscy postąpiliście wbrew przepisom. Nie jestem pewien, czy
jako sumienny stróż prawa, nie powinienem aresztować wszystkich w
domu. Raporty Watsona są bardzo obciążającymi dokumentami.
— A co z naszą sprawą? — spytał baronet. — Czy udało się panu
wpaść na jakiś trop? Bo my z Watsonem nie wiemy wiele więcej niż na
początku, choć siedzimy tutaj.
— Wydaje mi się, że niedługo będę mógł wyjaśnić dokładnie całą
sytuację. Sprawa jest trudna i niesłychanie zawikłana. Niektóre
elementy są jeszcze zupełnie niejasne, ale światło, które nam je
rozjaśni, już się zbliża. — Watson powiedział panu z pewnością, że
jedno stwierdziliśmy na pewno: słyszeliśmy psa na moczarach. Mogę
zatem przysiąc, że ta legenda nie jest tylko zabobonem. Miałem wiele
do czynienia z psami na Dalekim Zachodzie w Ameryce, i rozpoznam
wycie psa. Jeśli pan zdoła mu nałożyć kaganiec i uwiązać go na
łańcuchu, gotów jestem ogłosić pana największym detektywem na
świecie.
— Sądzę, że założę mu kaganiec i uwiążę na łańcuchu bez wielkich
trudności, jeżeli pan mi pomoże.
— Zrobię wszystko, co mi pan każe.
— Doskonałe, żądam jednak, żeby pan był mi ślepo posłuszny i nie
pytał o powody moich poleceń.
— Dobrze, jak pan chce.
— Jeśli dotrzyma pan słowa, możemy szybko rozwiązać naszą
zagadkę. Nie wątpię…
Nagle urwał i patrzył uparcie ponad moją głową w próżnię. —
Światło lampy padało prosto na jego twarz, która stała się tak uważna i
zastygła jak kamień, że przypominała klasyczny posąg, wyobrażający
zdumienie i wyczekiwanie.
— Co się stało? — krzyknęliśmy obaj z baronetem.
Gdy Holmes zwrócił wzrok ku nam. wiedziałem, że wydarzyło się
coś ważnego. Twarz miał spokojną, ale w jego oczach widziałem
radość.
— Proszę wybaczyć podziw znawcy — powiedział, wskazując ręką
szereg portretów, zawieszonych na przeciwległej ścianie — Watson
twierdzi wprawdzie, że nie mam pojęcia o sztuce, ale to prosta
zazdrość wynikająca z tego, że nasze gusty się różnią. Ma pan tu zbiór
bardzo pięknych portretów.
— Miło mi, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z
pewnym zdumieniem na mojego przyjaciela. — Nie znam się na tym,
co prawda, i lepiej niż obraz umiałbym ocenić konia lub byka. Nie
wiedziałem, że znajduje pan czas i na takie zainteresowania.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu jest ich wiele.
Mogę przysiąc, że ta pani tam w niebieskim jedwabiu to Kneller, a ten
otyły dżentelmen, w peruce to na pewno Reynolds. Domyślam się. że
to portrety rodzinne?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy zna pan też imiona innych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je do głowy i sądzę, że potrafię powtórzyć
jego lekcję.
— A więc kim jest ten dżentelmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville,. który służył pod rozkazami
Rodneya w Indiach Zachodnich. A ten w błękitnym stroju, z plikiem
papierów w ręku, to sir William Baskerville, prezes komisji Izby Gmin
za Pitta.
— A ten kawaler na wprost mnie… w czarnym aksamicie i
koronkach?
— O, tego dżentelmena powinien pan koniecznie poznać, gdyż on
jest powodem całego nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon. który
wywołał z piekieł psa Baskervillów. Nie zapomnimy go chyba.
Spoglądałem na portret z zainteresowaniem i z pewnym
zdziwieniem.
— Dziwna rzecz — powiedział Holmes — ma wygląd spokojnego,
skromnego człowieka… Chociaż, co prawda, diabeł patrzy mu z oczu.
Wyobrażałem go sobie jako barczystego mężczyznę, o brutalnym
wyglądzie.
— Autentyczność portretu nie ulega wątpliwości bo na odwrotnej
stronie płótna jest jego imię i data 1643.
Holmes mówił już niewiele — stary portret byt dla niego
widocznie bardzo interesujący, gdyż do końca kolacji mój przyjaciel
nie odrywał prawie wzroku od płótna. Dopiero później, gdy sir Henryk
poszedł spać, Holmes podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami.
Zaprowadził mnie do jadalni i trzymając w ręku lichtarz ze świecą,
oświetlił zniszczony przez czas portret na ścianie.
— Czy coś tu dostrzegasz? — spytał.
Wpatrzyłem się w pociągłą, surową twarz, w długie loki, które ją
otaczały, w szeroki kapelusz z piórem i w biały koronkowy kołnierz. Ta
wymuskana twarz nie miała wprawdzie zwierzęcego wyrazu, ale była
ponura i harda, miała zaciśnięte wąskie usta i zimne, nieubłagane
spojrzenie.
— Czy nie jest podobny do któregoś z twoich znajomych?
— Zdaje mi się, że dolna część twarzy przypomina sir Henryka.
— To tylko sugestia, nic więcej. Ale poczekaj chwilę.
Holmes wszedł na krzesło i trzymając świecę w lewej ręce, prawą
zakrył kapelusz i długie loki.
— Wielki Boże! — krzyknąłem zdumiony.
Na płótnie ukazało się oblicze Stapletona.
— A co teraz widzisz! Moje oczy przyzwyczaiły się badać twarze a
nie dodatki. Pierwszą umiejętnością, którą musi posiadać detektyw,
jest umiejętność rozpoznawania wszelkich przebrań.
— Niesłychane… Rzeczywiście. Można by to wziąć za portret
Stapletona.
— Tak, stoimy wobec ciekawego przykładu atawizmu, zarówno
zdaje się fizycznego, jak i umysłowego. Studiowanie rodzinnych
portretów może przekonać każdego do tej teorii. Stapleton pochodzi z
rodu Baskervillów, to oczywiste i nie ulega dla mnie wątpliwości.
— I może myśleć o odziedziczeniu spadku.
— Właśnie. Ten portret przypadkowo dostarczył nam jednego z
najważniejszych ogniw, którego nam dotąd brakowało. Mamy go,
Watsonie. mamy go! Nie boję się przysiąc, że zanim minie jutrzejszy
dzień, będzie trzepotał się w naszej sieci tak rozpaczliwie, jak jego
motyle. Szpilka, korek i pudełko z napisem, a możemy go dołączyć do
zbioru przy Baker Street.
Holmes, oddalając się od portretu, wybuchnął śmiechem, a
zdarzało się to rzadko. Zawsze, kiedy słyszałem ten śmiech, bywał on
dla kogoś złą wróżbą.
Następnego dnia wstałem wcześnie rano, ale Holmes był już na
nogach, gdyż ubierając się, widziałem, jak szedł główną aleją parkową.
— Tak, będziemy mieli dziś gorący dzień — rzekł, gdy się
spotkaliśmy i zatarł ręce na myśl o zbliżającym się działaniu.
— Sieci są już zarzucone w odpowiednim miejscu i niebawem
zacznie się połów. Zanim noc zapadnie, będziemy wiedzieli, czy
schwytaliśmy naszego wielkiego żarłocznego szczupaka, czy też
wymknął się z sieci.
— Byłeś już na moczarach?
— Wysłałem z Grimpen do Princetown raport o śmierci Seldena.
Chyba mogę was zapewnić, iż nikt nie będzie niepokojony w związku
z tą sprawą. Doniosłem też memu wiernemu Cartwrightowi, co się ze
mną stało. Chłopiec lamentowałby przed moją jaskinią, jak pies nad
grobem pana. gdybym go nie powiadomił, że jestem bezpieczny.
— A teraz, co zamierzasz?
— Zobaczyć się z sir Henrykiem. A… Oto jest!
— Dzień dobry panu — powiedział baronet. — Wygląda pan jak
generał układający plan bitwy z szefem sztabu.
— Zupełnie trafne porównanie. Watson pyta mnie właśnie o
rozkazy.
— I ja również po to przychodzę.
— Doskonale. Jest pan zaproszony na obiad do naszych przyjaciół
Stapletonów, prawda?
— Spodziewam się, że i panowie pójdziecie ze mną. Slapletonowie
są bardzo gościnni i przyjmą was z radością.
— Obawiam się, że będziemy musieli pojechać z Watsonem do
Londynu.
— Do Londynu?
— Tak, wydaje mi się, że teraz będziemy tam bardziej potrzebni.
Twarz baroneta spochmurniała.
— Myślałem, że pozostaniecie tu ze mną, dopóki się wszystko nie
wyjaśni. Pobyt w zamku wśród moczarów nie jest zbyt przyjemny, gdy
człowiek zostaje sam.
— Mój kochany, musi mi pan ufać i spełniać ściśle wszystkie moje
polecenia - Niech pan powie Stapletonom, że z największą ochotą
przyszlibyśmy z panem, ale nie cierpiące zwłoki interesy wezwały nas
do Londynu. Spodziewamy się jednak, że wkrótce wrócimy do
Devonshire. Czy nie zapomni pan im tego powiedzieć? — Jeśli pan
koniecznie chce…
— Zapewniam pana, że to nieodzowne.
Zasępione czoło baroneta pokazywało mi jasno, że był niemile
dotknięty naszą dezercją — bo tak oceniał nasz wyjazd.
— Kiedy panowie chcą jechać? — spytał sucho.
— Zaraz po śniadaniu. Pojedziemy powozem do Coombe Tracey,
ale Watson pozostawi swoje rzeczy tutaj, żeby mi pan wierzył, że
wróci. Watsonie, napiszesz do Stapletona list, że żałujesz, ale nie
możesz być na obiedzie.
— Mam wielka ochotę pojechać z wami do Londynu — powiedział
baronet. — Dlaczego mam tu zostać sam?
— Bo obowiązek tak panu nakazuje. Bo dał pan słowo, że będzie
pan posłusznie wykonywał moje polecenia, a ja każę panu zostać.
— A więc dobrze, zostanę.
— Jeszcze jedno polecenie. Chcę, żeby pojechał pan do Merripit
House. Stamtąd odeśle pan jednak konie i powie Stapletonom, że
wróci do domu piechotą.
— Piechotą, przez moczary?
— Tak.
— Ależ przecież tyle razy upominał mnie pan, żebym tego nie
robił!
— Tym razem może się pan bezpiecznie przespacerować. Gdybym
nie miał takiego zaufania do pańskich silnych nerwów i pańskiej
odwagi, nie pozwoliłbym panu na to, ale tak musi być.
— Dobrze, a zatem pójdę.
— Jeśli zaś ceni pan własne życie, niech pan idzie przez moczary
tylko prosta drogą, prowadzącą z Merripit House do drogi z Grimpen.
Jest to zresztą najbliższa droga do domu.
— Zrobię wszystko jak mi pan polecił.
— Wyśmienicie. Chciałbym bardzo wyjechać zaraz po śniadaniu,
żeby być w Londynie popołudniu.
Byłem zdumiony tym planem, chociaż pamiętałem, że Holmes
powiedział Stapletonowi poprzedniego wieczora, iż dzisiaj wyjedzie.
Nie przyszło mi jednak do głowy, że chce abym mu towarzyszył, ani
też nie mogłem zrozumieć, dlaczego obaj mamy być nieobecni w
chwili, którą on sam określił jako krytyczną.
Musiałem jednak milczeć i być mu posłuszny. Pożegnaliśmy się z
naszym zasmuconym przyjacielem i dwie godziny później staliśmy już
na dworcu w Coombe Tracey, odesławszy powóz do zaniku. Na peronie
do Sherlocka Holmesa zbliżył się młody chłopak. Był to Cartwright.
— Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? — zapytał.
— Pojedziesz najbliższym pociągiem do Londynu i natychmiast
wyślesz do sir Henryka Baskervilla depeszę z moim podpisem, prosząc
go, aby, jeżeli znajdzie portfel, który zgubiłem, odesłał go, jako
przesyłkę poleconą, na Baker Street.
— Tak jest, proszę pana.
— A teraz idź do biura i spytaj czy nie ma dla mnie depeszy.
Chłopiec wrócił z telegramem, a Holmes przeczytał i podał mi go.
Brzmiał następująco;
Depeszę otrzymałem. Przyjeżdżam z nakazem aresztowania in
blanco piąta czterdzieści.
Lestrade.

— To odpowiedź na moją ranną depesza. Ten Lestrade jest, moim


zdaniem, najlepszym z policyjnych agentów, i może się nam przydać.
A teraz, Watsonie, myślę, ze nic możemy zrobić nic lepszego, jak
złożyć wizytę naszej znajomej pani Laurze Lyons.
Zaczynałem rozumieć plan Holmesa. Postanowił użyć baroneta do
przekonania Stapletonów, że rzeczywiście wyjechaliśmy, a wrócimy
razem ze mną w chwili, gdy będziemy potrzebni.
Depesza z Londynu, gdyby sir Henryk wspomniał o niej
Stapletonom, rozproszyłaby ich ostatnie podejrzenia. W myślach już
widziałem naszą sieć zaciskającą się coraz mocniej.
Pani Laura Lyons była w biurze, a Sherlock Holmes rozpoczął
rozmowę z obcesową szczerością, która na razie zbiła ją zupełnie z
tropu.
— Usiłuję wykryć okoliczności, które towarzyszyły śmierci Karola
Baskervilla — powiedział. — Mój przyjaciel, doktor Watson,
powiedział mi wszystko, czego dowiedział się od pani, jak i to, co pani
przed nim ukryła.
— A co ukryłam? — spytała wyzywająco.
— Powiedziała pani. że żądała, aby sir Karol byt przy furtce o
godzinie dziesiątej. Wiemy, że w tym właśnie miejscu i o tej godzinie
zaskoczyła go śmierć. Przemilczała pani zatem, jaki związek maja ze
sobą te dwa wydarzenia.
— Nie mają żadnego związku.
— W takim razie to jest rzeczywiście dziwny zbieg okoliczności.
Ale, wydaje mi się, że mimo wszystko, zdołamy wykazać powiązania
między tymi faktami. Chcę być z panią zupełnie szczery. Uprzedzam,
że naszym zdaniem, popełniono tu morderstwo, a śledztwo może
pociągnąć do odpowiedzialności nie tylko pani przyjaciela, pana
Stapletona ale i jego żonę.
— Jego żonę! — krzyknęła.
— Dla nikogo nie jest już dzisiaj tajemnicą, że osoba, którą
uważano za jego siostrę, jest w rzeczywistości jego żoną.
Pani Lyons usiadła. Objęła dłońmi poręcze fotela, a jej palce wpiły
się z taką siłą, że aż zbielały jej różowe paznokcie
— Jego żona — powtórzyła. — Jego żona. Przecież on nie jest
żonaty…
Sherlock Holmes wzruszył ramionami.
— Żądam dowodów! Niech mi pan pokaże dowody! A jeśli pan
może mi ich dostarczyć…
Urwała — złowrogi błysk w jej oczach był wymowniejszy od
wszelkich słów.
— Przyszedłem z tym zamiarem — odparł Holmes, wydobywając z
kieszeni paczkę papierów. Oto fotografia tej pary, zrobiona w Yorku
przed czterema laty. Napis brzmi: „Państwo Vandeleur”, ale pozna go
pani z łatwością, i ją również, jeśli zna ją pani z widzenia. A tutaj są
trzy rysopisy państwa Vandeleur prowadzących w swoim czasie
prywatną szkołę św. Oliviera, napisane przez wiarygodne osoby. Niech
je pani przeczyta, a jestem pewien, że nie będzie pani już miała
wątpliwości co do tożsamości tych osób.
Pani Laura spojrzała na dokumenty, a potem odwróciła do nas
surową, kamienną twarz zrozpaczonej kobiety.
— Panie Holmes — powiedziała po chwili — ten człowiek
oświadczył mi się i zapewniał, że się ze mną ożeni, jeśli dostanę
rozwód. Okłamał mnie w podły sposób. Nie powiedział nigdy słowa
prawdy, dlaczego?… Dlaczego?… Wydawało mi się, że chciał mi
pomóc, a teraz widzę, iż byłam tylko narzędziem w jego rękach.
Dlaczego miałabym być wspaniałomyślna i chronić go przed skutkami
jego przestępstw?… Może mnie pan teraz pytać o wszystko, nie będę
nic ukrywać. Przysięgam panu tylko, że, gdy pisałam tamten list, nie
miałam żadnych złych zamiarów wobec sir Karola Baskervilla, który
zawsze był dla mnie życzliwy.
— Całkowicie pani wierzę — odparł Sherlock Holmes. —
Opowiadanie tych wydarzeń musi być dla pani bardzo przykre.
Ułatwię to, będę mówił, co się stało, a pani może mnie poprawić, gdy
się w czymś pomylę. To Stapleton namówił panią do wysłania tego
listu?
— On mi go dyktował.
— Przypuszczam, że podsunął pani myśl, iż sir Karol pomoże pani
i da pieniądze na przeprowadzenie rozwodu?
— Tak jest.
— A potem, gdy list był wystany, namówił panią, żeby nie poszła
pani na spotkanie?
— Powiedział mi, że straciłby dla siebie szacunek, gdyby jakiś inny
mężczyzna dał pieniądze na ten cel i, choć nie jest bogaty, poświęci
ostatni grosz, aby usunąć dzielące nas przeszkody.
— A potem nic pani nie słyszała, aż przeczytała pani w gazecie
wiadomość o śmierci sir Karola?
— Tak.
— Stapleton kazał pani przysiąc, że nie powie pani nikomu o
planowanym spotkaniu z sir Karolem.
— Tak. Powiedział, że jego śmierć jest bardzo tajemnicza i że, jeśli
powiem o liście, padnie na mnie podejrzenie. Przestraszył mnie, żeby
zmusić do milczenia.
— Oczywiście. Niemniej jednak miała pani wątpliwości?
Zawahała się i spuściła oczy.
— Znam go — odparła. — Ale, gdyby tak ze mną nie postąpił, nie
zdradziłabym go nigdy.
— Moim zdaniem, cudem się pani uratowała — powiedział
Sherlock Holmes. — Miała go pani w ręku, on o tym wiedział, a mimo
to jeszcze pani żyje. Stała pani przez kilka miesięcy nad brzegiem
przepaści. Teraz musimy panią pożegnać. Najprawdopodobniej
niedługo wrócimy do tej rozmowy.
— Nasza sprawa wyjaśnia się i jedna trudność za drugą znikają z
drogi — rzekł Holmes, gdy staliśmy na dworcu, czekając na pociąg z
Londynu. — Niedługo będę mógł dokładnie przedstawić jedną z
najdziwniejszych i najbardziej sensacyjnych współczesnych zbrodni.
Ci, którzy zajmują się kryminalistyką, niewątpliwie pamiętają
analogiczne wypadki w Grodnie w roku 1466. Mamy też morderstwa
Andersena w Północnej Karolinie, ale ta sprawa posiada zupełnie
odrębne szczegóły. Nawet jeszcze teraz nie mamy w ręku żadnego
dowodu przeciw temu zbrodniarzowi. Ale, zdaje mi się, że jeszcze dziś
wieczór, zanim pójdę spać, jego wina będzie udowodniona.
Pociąg z Londynu wpadł z łoskotem na stację, a z wagonu
pierwszej klasy wyskoczył niski, barczysty mężczyzna. Przywitaliśmy
się z nim i od razu spostrzegłem, po pełnym szacunku zachowaniu się
Lestrada wobec mojego towarzysza, że nauczył się wielu rzeczy od
czasu, kiedy zaczęli razem pracować. Pamiętam dobrze, z jakim
lekceważeniem Lestrade, jako praktyk, przyjmował wywody teoretyka,
Sherlocka Holmesa.
— Duża sprawa, co? — spytał.
— Od lat nie zdarzyło się nic podobnego — odparł Holmes.
— Mamy jeszcze dwie godziny do odjazdu. Skorzystamy z tego i
zjemy obiad a potem wypędzi pan ze swojego gardła, Lestrade,
londyńską mgłę, oddychając pełną piersią czystym wieczornym
powietrzem w Dartmoor. Nie był pan nigdy w tej okolicy?… Nie?… No,
sądzę, że nie zapomni pan tej pierwszej wizyty.

PIES B ASKER VILLÓW

Jedną z wad Holmesa — jeśli można to nazwać wada — była


niesłychana tajemniczość. Nie lubił zwierzać się komukolwiek ze
swoich planów. Wynikało to częściowo z jego despotycznego
charakteru, gdyż lubił mieć przewagę i sprawiać otoczeniu
niespodzianki, częściowo zaś z zawodowej podejrzliwości, która
nakazywała mu nie zaniedbywać żadnych środków ostrożności. Było
to bardzo denerwujące dla współpracowników. Mnie też nieraz było
przykro z lego powodu, lecz nigdy tak bardzo, jak podczas tej długiej
jazdy wśród ciemności. Zbliżała się krytyczna chwila, mieliśmy się
zdobyć na ostateczny wysiłek, a Holmes dotąd nic nie powiedział i
mogłem tylko się domyślać, co chciał zrobić.
Przebiegł mnie dreszcz podniecenia, gdy wreszcie lodowaty wicher,
który wiał nam w twarze, i ciemne rozległe przestrzenie po obu
stronach wąskiej drogi, wskazały, że znajdujemy się znów na
moczarach. Każdy krok koni, każdy obrót kół zbliżał nas do
rozstrzygnięcia sprawy.
Wynajęty woźnica krępował naszą rozmowę, i musieliśmy mówić o
byle czym, mimo wewnętrznego zdenerwowania i podniecenia.
Odetchnąłem z ulgą. gdy nareszcie minęliśmy dom Franklanda i
skierowaliśmy się w stronę zamku — na miejsce akcji. Nie
zajechaliśmy przed bramę, lecz wysiedliśmy w pobliżu furtki,
prowadzącej do alei. Holmes zapłacił woźnicy i kazał mu zaraz wracać
do Coombe Tracey, a my poszliśmy do Merripit House.
— Lestrade, czy ma pan przy sobie broń?
Detektyw uśmiechnął się.
— Dopóki będę miał spodnie, każę wszywać w nich kieszeń na
broń, a dopóki będę miał tę kieszeń, zawsze się w niej coś znajdzie.
— Dobrze! Mój przyjaciel i ja także jesteśmy przygotowani na
wszelkie niespodzianki.
— Jest pan tym razem bardzo tajemniczy, panie Holmes. Co mamy
teraz robić?
— Czekać.
— Nie jest to wesoła okolica — odrzekł Lestrade, wzdrygając się i
spoglądając dokoła na ciemne zbocza pagórków i na olbrzymie obłoki
mgły, unoszące się nad trzęsawiskiem. — Zdaje mi się, że widzę przed
nami światła w jakimś domu.
— To Merripit House, cel naszego marszu. Proszę iść dalej na
palcach i mówić tylko szeptem.
Szliśmy ostrożnie ścieżką, prowadzącą do siedziby Stapletonów. O
jakieś dwieście metrów przed domem Holmes zatrzymał nas.
— Wystarczy — rzekł. — Te skały na prawo świetnie nas zasłonią.
— Więc tutaj mamy czekać.
— Tak, tutaj urządzimy małą zasadzkę. Lestrade, niech pan
wejdzie do tego zagłębienia. Watsonie, byłeś w tym domu? Czy
możesz opisać mi układ pokojów? Co jest za tymi zakratowanymi
oknami?
— Wydaje mi się, że to okna kuchni.
— A to dalej, tak jasno oświetlone?
— To pewnie okna jadalni.
— Rolety są podniesione. Ty najlepiej znasz teren, podejdź więc
cicho i zobacz, co robią… Ale, na miłość Boską, nie zdradź się, niech
się nie domyśla, że ich ktoś śledzi!
Na palcach doszedłem ścieżką pod niski mur, opasujący sad i już
bezpieczniejszy za tą osłoną, zakradłem się chyłkiem do miejsca, z
którego mogłem patrzeć przez nie zasłonięte okno. W pokoju byli
tylko dwaj mężczyźni — sir Henryk i Stapleton. Siedzieli zwróceni do
mnie bokiem, po obu stronach okrągłego stołu. Obaj palili cygara,
przed nimi stała kawa i wino. Stapleton mówił z ożywieniem, ale
baronet wydawał się blady i roztargniony. Być może niepokoiła go
myśl o samotnym marszu wśród moczarów.
Po chwili Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henryk napełnił
kieliszek, wsunął się w fotel i puścił obłok dymu z cygara. Usłyszałem
skrzypnięcie drzwi i odgłos butów na żwirze. Ktoś szedł ścieżką, z
drugiej strony muru. za którym czatowałem. Wychyliłem się i
zobaczyłem, przyrodnika stojącego przed drzwiami pawilonu w kącie
sadu. Klucz zazgrzytał w zamku, a gdy Stapleton wszedł do pawilonu
dobiegł mnie dziwny odgłos —jakby trzaskanie z bicza. Przyrodnik był
tam nie dłużej niż minutę, po czym znów usłyszałem zgrzyt klucza.
Stapleton minął mnie i wszedł do domu. Widziałem, jak usiadł znów
przy gościu, a ja ostrożnie, po cichu, wróciłem do swoich towarzyszy i
opowiedziałem im, co zobaczyłem.
— A więc mówisz. Watsonie, że pani tam nie ma? — spytał
Holmes, gdy skończyłem raport.
— Nie.
— Gdzie może zatem być, jeśli w żadnym innym pokoju, oprócz
kuchni, nie ma światła?
— Nie mam pojęcia.
Wspominałem, że nad wielkim trzęsawiskiem zawisła gęsta, biała
mgła. Posuwała się wolno ku nam, jak ruchomy mur, niski, ale i
nieprzenikniony. Oświetlona blaskiem księżyca, z dziurawiącymi ją w
dali szczytami skał. robiła wrażenie bezbrzeżnego, lśniącego pola
lodowego. Holmes stał zwrócony twarzą ku mglistej fali i patrząc, jak
rozciągała się leniwie, lecz nieprzerwanie, mruknął coś niecierpliwie.
— Idzie na nas, Watsonie.
— Czy to nam w czymś przeszkadza?
— Bardzo… Jest to jedyna rzecz, która może pokrzyżować moje
plany. Sir Henryk na pewno wkrótce wyjdzie. Już dziesiąta. Nasz
sukces, a nawet jego życie zależy od tego, żeby wyszedł, zanim mgła
rozłoży się na ścieżce.
Noc była cicha i pogodna. Gwiazdy migotały chłodnym blaskiem. a
półksiężyc oblewał cały krajobraz łagodnym, bladym światłem. Przed
nami stała ciemna bryła domu, z dachem najeżonym kominami,
odcinającymi się ostro na tle osrebrzonego nieba. Szerokie smugi
światła padały z okien parteru na sad i wydłużały się aż do moczarów.
Nagle jedna z nich zgasła. To służba opuściła kuchnię. Pozostała tylko
lampa w jadalni, gdzie dwaj mężczyźni, gospodarz-morderca i
nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa gość. gawędzili
jeszcze, paląc cygara.
Z każdą minutą białe obłoki, zakrywające połowę moczarów,
przysuwały się bliżej domu. Już pierwsze cienkie płatki waty kłębiły się
dokoła padającej z okna smugi światła. Dalsza część muru była już
niewidoczna, a drzewa zaczynały znikać za białym tumanem.
Niebawem obłoki mgły podpełzły z dwóch stron pod oba rogi
domu i połączyły się, tworząc gęstą falę, na której wyższe piętro i dach
unosiły się, niby dziwaczny okręt na mistycznym morzu.
Holmes uderzał pięścią w skałę, która nas zasłaniała, i kręcił się
niecierpliwie.
— Jeśli sir Henryk nie wyjdzie za kwadrans, ścieżka zupełnie
zniknie we mgle. Za pół godziny nie będziemy już widzieli własnych
rąk przed oczami.
— Może cofniemy się nieco dalej na wzgórze?
— Dobrze… Tak istotnie będzie lepiej.
Tak więc w miarę, jak morze mgły płynęło dalej, cofaliśmy się
przed nim, aż wreszcie byliśmy już o pół mili od domu.
A gęsta biała fala, osrebrzona światłem księżyca, posuwała się
leniwie, lecz nieubłaganie.
— Cofamy się za daleko — powiedział Holmes — Baronet może
zostać napadnięty, zanim zdoła dojść do nas. Musimy koniecznie
pozostać już tu gdzie jesteśmy.
Ukląkł i przyłożył ucho do ziemi.
— Bogu dzięki! Wydaje mi się, że nadchodzi.
Ciszę na moczarach przerwał odgłos pospiesznych kroków. Ukryci
wśród głazów, wpatrywaliśmy się przed siebie, usiłując przebić
wzrokiem unoszący się biały mur. Odgłos stawał się coraz głośniejszy i
poprzez mgłę, jak spoza zasłony- ukazał nam się ten, na którego
czekaliśmy. Gdy wyszedł z mgły, pod roziskrzone gwiazdami niebo,
obejrzał się ze zdumieniem dokoła, a potem szybkim krokiem szedł
ścieżką, przeszedł tuż obok naszej kryjówki i zaczął wchodzić na stok
wzgórza, wznoszącego się za nami. Idąc zwracał głowę to w lewo. to w
prawo, rozglądając się z niepokojem.
— Uwaga! — zawołał Holmes, i dobiegł mnie suchy dźwięk kurka
rewolweru. — Idzie!
Gdzieś z głębi pełznącego ku nam morza mgły dobiegał lekki,
nieustający tupot. Już tylko pięćdziesiąt jardów dzieliło nas od białych
tumanów — patrzyliśmy w nie wszyscy trzej, niepewni, co za potwór
się z nich wyłoni. Klęczałem tuż obok Holmesa. Spojrzałem na jego
twarz. Była blada, ale ożywiało ją niesłychane podniecenie, jego oczy
płonęły w blasku księżyca. Nagle jednak otworzyły się szeroko, patrząc
z osłupieniem a usta rozchyliły się drgając. W tej samej chwili Lestrade
krzyknął przeraźliwie i padł twarzą na ziemię.
Zerwałem się na równe nogi. Moja zdrętwiała dłoń zacisnęła się na
rękojeści rewolweru, czułem, że umysł odmawia mi posłuszeństwa na
widok strasznego widma, które wyskoczyło z mgły.
Był to pies — pies czarny jak węgiel, olbrzymi, jakiego dotąd nikt
śmiertelny nie widział. Jego paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły
się, jak płonące pochodnie, z nozdrzy buchały płomienie, a migocące
płomyki strzelały z. sierści na całym grzbiecie.
Majaki chorego umysłu nie mogły stworzyć nic równie dzikiego,
przerażającego, szatańskiego, jak ten czarny potwór, który wypadł z
tumanów mgły.
Olbrzymie zwierzę długimi skokami pędziło ścieżką, w ślad za
naszym przyjacielem. Ten widok tak nas oszołomił, że zupełnie
zdrętwieliśmy i nieziemskie zwierzę minęło nas, zanim odzyskaliśmy
przytomność.
Holmes i ja jednocześnie wystrzeliliśmy z rewolwerów, a zwierzę
zawyło straszliwie. Mieliśmy dowód, ze przynajmniej jeden z nas
strzelił celnie. Jednak pies nie zatrzymał się lecz pędził dalej w
szalonych skokach. Nagle w świetle księżyca spostrzegliśmy, jak sir
Henryk odwrócił się, stanął, z przerażeniem wzniósł ręce w górę i
wpatrywał się w straszliwe widmo, które go ścigało.
Wycie rannego psa rozproszyło wszystkie nasze obawy. Jeśli można
go było zranić, był z tego świata, a skoro raniliśmy go, mogliśmy go
także zabić.
Nigdy w życiu nie widziałem człowieka biegnącego takim
szalonym pędem, jak biegł Holmes tej nocy. Mam, jak to już
zaznaczyłem, opinię świetnego biegaczu, ale prześcignął mnie tak
łatwo, jak ja prześcignąłem małego Lestrada. Biegnąc, słyszeliśmy
krzyki sir Henryka i głuche warczenie psa. Nadbiegłem w chwili, gdy
potwór skoczył na swą ofiarę, powalił ją na ziemią i już miał chwycić
za gardło, gdy Holmes wpakował bestii w bok pięć kul z rewolweru.
Z ostatnim śmiertelnym skowytem, wyszczerzając kły, jakby
chwytał coś w powietrzu, pies stanął na dwóch łapach, runął na
wznak, kilka razy drgnął konwulsyjnie i przewrócił się na bok. Drżąc
pochyliłem się nad nim, przyłożyłem rewolwer do potwornego łba i —
już nie strzeliłem. Olbrzymi pies nie żył.
Sir Henryk leżał zemdlony tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu
kołnierzyk i Holmes odetchnął głęboko, gdy się przekonał. że nie jest
ranny i że ratunek przyszedł w porę. Powieki naszego przyjaciela
zaczęły drgać — usiłował je otworzyć. Lestrade wlał mu kilka kropel
koniaku przez zaciśnięte zęby i niebawem spoglądały na nas
wystraszone oczy baroneta.
— Wielki Boże! — szepnął. — Co to było? Co to było, na miłość
Boską?
— Cokolwiek to było, już nie istnieje — odparł Holmes. — Raz na
zawsze zabiliśmy widmo, prześladujące ród Baskervillów.
Leżące przed nami zwierzę, przerażało rozmiarami i siłą. Był to
mieszaniec ogara i brytana, smukły, dziki, wielki, jak młoda lwica.
Nawet teraz, gdy był martwy z olbrzymiego pyska unosił się
błękitnawy płomyk, a ogniste pierścienie jaśniały dokoła małych,
głęboko osadzonych, okrutnych ślepiów. Przesunąłem dłonią po
gorejącym pysku, gdy ją podniosłem, moje palce zaświeciły w
ciemności.
— Fosfor — powiedziałem.
— I jak sprytnie spreparowany — dodał Holmes, oglądając nieżywe
zwierzę. — Nie wydaje żadnego zapachu, który mógłby stępić węch
zwierzęcia. Sir Henryku, bardzo zawiniliśmy, narażając pana na taki
strach, i najmocniej przepraszamy. Byłem przygotowany zobaczyć psa.
ale nie podobnego potwora.
A ponadto mgła nie pozwoliła nam przyjąć go jak zamierzaliśmy.
— Ocaliliście mi życie.
— Naraziwszy je najpierw na niebezpieczeństwo. Czy może pan
utrzymać się na nogach? Ma pan tyle siły?
— Dajcie mi jeszcze trochę koniaku, a będę gotów do wszystkiego.
Tak! A teraz pomóżcie mi się podnieść. Co chcecie teraz zrobić?
— Zostawić pana tutaj. Miał pan już dzisiaj dosyć przygód. Niech
pan tu chwilę poczeka, a potem jeden z nas wróci z panem do zamku.

Sir Henryk usiłował stanąć. Chwiał się jeszcze na nogach i był


bardzo blady. Usiadł na skale, do której go doprowadziliśmy. Cały
drżał i ukrył twarz w dłoniach.
— Teraz musimy pana zostawić — powiedział Holmes. — Trzeba
doprowadzić sprawę do końca, a każda chwila jest cenna. Zbrodnię już
mamy, brak nam jeszcze tylko zbrodniarza.
Zawróciliśmy i szybkim krokiem schodziliśmy ścieżką ze wzgórza.
— Postawiłbym tysiąc przeciw jednemu — odezwał się Holmes —
że nie zastaniemy go już w domu. Ostrzegły go nasze strzały.
— Byliśmy dosyć daleko od jego domu a mgła mogła stłumić
odgłos.
— Szedł za psem, żeby go podszczuwać… Może pan być pewny.
Nie, nie, z pewnością już uciekł! Niemniej, żeby się upewnić,
przeszukamy dom.
Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka i biegaliśmy z pokoju do
pokoju, ku zdumieniu starego służącego, którego spotkaliśmy w
korytarzu. Światło było tylko w jadalni. Holmes chwycił lampę i
zaglądał do wszystkich zakątków domu. Nigdzie jednak nie
znaleźliśmy śladu człowieka, którego ścigaliśmy. Jednak na pierwszym
piętrze drzwi od jednego z pokoi były zamknięte na klucz.
— Tam ktoś jest! — krzyknął Lestrade. — Słyszę jakiś ruch.
Otwórzcie te drzwi!
Z wnętrza dobiegł nas stłumiony jęk i szelest. Holmes z całą siłą
kopnął drzwi tuż nad klamką — otworzyły się z trzaskiem. Z
rewolwerami w rękach wpadliśmy we trzech do pokoju. Nie
znaleźliśmy jednak nigdzie nawet śladu przestępcy. Zobaczyliśmy
natomiast coś tak dziwnego i tak niespodziewanego, że staliśmy przez
chwilę w osłupieniu.
Pokój przerobiony był na małe muzeum — na ścianach wisiały
przymocowane oszklone pudełka, a w nich rozpięte motyle i ćmy,
których zbieranie stanowiło rozrywkę tego niezwykłego i
niebezpiecznego człowieka.
Na środku pokoju znajdowała się prostopadła belka, postawiona
dla podtrzymania starego, nadgniłego dachu. Do tego słupa
przywiązana była postać, tak owinięta prześcieradłami, że w pierwszej
chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą mężczyznę czy
kobietę. Jeden ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany był
do słupa z tyłu, drugi zakrywał niższą część twarzy i usta. Wielkie
ciemne oczy były odsłonięte i spoglądały na nas z wyrazem rozpaczy,
strachu i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani
Stapleton padła przed nami na ziemię. Gdy jej piękna głowa pochyliła
się na piersi, dostrzegłem na karku świeżą czerwoną pręgę od
uderzenia szpicruty.
— Co za bandyta… — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj
butelkę! Trzeba ją posadzić na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy żyje? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie mówię o moim mężu. Czy uratował się sir Henryk?
— Tak, wszystko w porządku.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.
— Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci! Och, ten bandyta! Widzicie, jak on
się ze mną obchodził! Wysunęła ręce z rękawów, i z oburzeniem
zobaczyliśmy, że były całe sine od uderzeń.
— Ale to jeszcze nic… Nic! On katował i sponiewierał moją duszę.
Wytrzymywałam wszystko: znęcanie się, osamotnienie, złamane życie,
dopóki łudziłam się nadzieją, że mnie kocha, ale teraz wiem, że mnie
oszukał, że byłam dla niego narzędziem…
Mówiąc to wybuchnęła namiętnym płaczem.
— Wszak nie ma pani powodu go oszczędzać — powiedział
Holmes. — Niech pani nam powie, gdzie możemy go znaleźć. Jeżeli
pomagała mu pani w zbrodniach, proszę nam teraz pomóc, a będzie to
pokuta za winę.
— Mógł się schronić tylko w jednym miejscu — odparła.
— Na samym środku wielkiego trzęsawiska jest wyspa, a na niej
stara kopalnia ołowiu. Tam trzymał psa i tam urządził sobie kryjówkę,
na wszelki wypadek. Mógł się schować tylko tam… Holmes wziął
lampę i skierował ją na okno — tumany mgły, jak wielkie pasma waty,
rozpościerały się przed szybami.
— Spójrzcie — powiedział. — Dzisiaj nikt nie dojdzie do
trzęsawiska.
Pani Stapleton roześmiała się i klasnęła w ręce. W jej oczach
zabłysła ponura radość.
— Dojść, dojdzie, ale już z niego nie wyjdzie — zawołała.
— Bo jak odnajdzie żerdzie, które są drogowskazem? Powtykaliśmy
je razem, on i ja, żeby oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Ach!
Gdybym mogła dzisiaj je powyrywać! Może byłby już w waszych
rękach.
Uznaliśmy oczywiście, że jakakolwiek pogoń jest niemożliwa,
dopóki mgła nie opadnie. Pozostawiliśmy Lestrada na straży w
Merripit House a Holmes i ja wróciliśmy z baronetem do Baskerville
Hall.
Nie można było dłużej ukrywać przed sir Henrykiem historii
Stapletonów! Zniósł cios mężnie, ze spokojem przyjął wiadomość, kim
rzeczywiście była kobieta, którą pokochał. Ale wstrząs, spowodowany
nocnymi wydarzeniami, był tak silny, że o świcie leżał z gorączką i
majaczył, a doktor Mortimer siedział przy jego łóżku.
Lekarz postanowił, że jedynie podróż naokoło świata przywróci sir
Henrykowi spokój i równowagę. Ofiarował się towarzyszyć mu i
przywieźć go w takim stanie, w jakim był, zanim został właścicielem
złowrogiej posiadłości.
Szybko dochodzę do zakończenia tej dziwnej opowieści, przy
pomocy której, starałem się wzbudzić w czytelniku te same obawy i
podejrzenia, jakie przez pewien czas zakłócały nam spokój i skończyły
się tak tragicznie.
Rankiem następnego dnia po zabiciu psa mgła opadła i pani
Stapleton zaprowadziła nas do miejsca, skąd wytyczyli razem z mężem
ścieżkę przez trzęsawisko. Zaangażowanie i radość, z jaką ta kobieta
naprowadziła nas na ślad męża, byty bardzo wymownym dowodem,
ile od niego wycierpiała.
Pozostawiliśmy ją na wąskim cyplu, którym twardy grunt wrzynał
się w rozległe trzęsawiska. Począwszy od tego punktu, żerdzie
powtykane tu i ówdzie wskazywały ścieżkę, wijącą się od jednej kępy
sitowia do drugiej, pomiędzy grząskimi miejscami, które zagradzały
drogę każdemu obcemu. Uschnięta trzcina i oślizgłe rośliny wodne
śmierdziały zgnilizną, a ciężkie, trujące wyziewy zatykały nam dech w
piersi.
Każdy fałszywy krok kończył się zapadnięciem powyżej kolan w
drgające błoto, które pod naciskiem naszych nóg falowało na
przestrzeni kilku jardów i lepiło się do naszych butów. Gdy
zapadaliśmy się głębie], zdawało się. że jakaś złowroga ręka ciągnie
nas w czarną głębię.
Znaleźliśmy tylko jeden dowód, że ktoś przed nami przebył tę
niebezpieczną drogę. Z kępy sitowia wystawał jakiś czarny przedmiot.
Holmes zeskoczył ze ścieżki na kępę i ugrzązł po pas w błocie.
Wyciągnęliśmy go z trudem, a gdyby nas nie było, z pewnością już
nigdy nie stanąłby na twardym gruncie.
W ręku trzymał stary czarny but — wewnątrz na skórze
wydrukowana była firma: „Meyers Toronto”.
— Błotna kąpiel opłaciła się — rzekł Holmes — to but skradziony
naszemu przyjacielowi sir Henrykowi.
— I wyrzucony przez Stapletona w czasie ucieczki,
— Naturalnie. Używał go do wprowadzenia psa na trop baroneta.
Stapleton trzymał jeszcze but w ręku, gdy przekonał się, że wszystko
stracone. Uciekł więc i tutaj go wyrzucił. Wiemy przynajmniej, że
dotąd doszedł bezpiecznie.
Więcej jednak nie udało nam się wykryć. Zresztą jak odnaleźć
ślady kroków na trzęsawisku, skoro ruchome błoto zalewało je zaraz
po przejściu?

Gdy dotarliśmy do stałego gruntu, tworzącego coś w rodzaju wyspy


na trzęsawisku, rozpoczęliśmy poszukiwania na nowo, ale —
daremnie. Nie dostrzegliśmy nigdzie najmniejszego śladu. Jeśli ziemia
nie kłamała. Stapleton nie zdołał dojść do tego schronienia na wyspie,
do którego uciekał, walcząc z falą mgły. Ten zimny i okrutny człowiek
leży gdzieś w głębi wielkiego trzęsawiska, przytłoczony cuchnącym
błotem, które go pochłonęło.
Na otoczonej przez bagno wyspie, gdzie ukrywał swojego dzikiego
sprzymierzeńca, odnaleźliśmy jego liczne ślady. Wielkie stare koło
napędowe i w połowie napełniony gruzem wózek, wskazywały
położenie opuszczonej kopalni. Obok istniały jeszcze resztki chat
górników, których niewątpliwie wypędziły stąd trujące wyziewy
bagniska.
Łańcuch przymocowany do haka i stos ogryzionych kości w jednej
z chat świadczył, że była kryjówką psa. Znaleźliśmy kości i szkielet, z
kępką ciemnej sierści na czaszce.
— Pies — zawołał Holmes- — Wyżeł! Biedny Mortimer nigdy już
nie zobaczy swego ulubieńca. Nie przypuszczam, żeby to miejsce kryło
jeszcze jakieś tajemnice. Stapleton mógł ukryć swego psa, ale nie mógł
zagłuszyć jego głosu i stąd to wycie, tak przerażające nawet w biały
dzień. Ostatecznie mógł trzymać psa w pawilonie przy Merripit
House, ale było to zawsze ryzykowne i dlatego dopiero ostatniego
dnia, gdy myślał, że już dochodzi do celu wszystkich swoich wysiłków,
odważył, się sprowadzić tam psa. Maść w tej ołowianej puszce jest na
pewno tą świecącą mieszaniną, którą pies byt wysmarowany. Ten
pomysł nasunęła Stapletonowi rodzinna legenda o piekielnym psie i
chęć takiego przerażenia sir Henryka, które by go zabiło. Nic
dziwnego, że ten nieszczęśnik Selden uciekał i krzyczał, podobnie jak
nasz przyjaciel, gdy ujrzał takiego potwora pędzącego jego śladem. My
zrobiliśmy to samo. Pomysł był rzeczywiście genialny, bo pomijając
możliwość doprowadzenia ofiary do śmierci, zapobiegał ściganiu psa.
Czy któryś z tutejszych mieszkańców, nawet gdyby ujrzał go na
moczarach, a zdarzyło się to niejednemu, odważyłby się podejść do
takiego potwora? Powiedziałem już w Londynie, Watsonie, i
powtarzam teraz tutaj, że nigdy jeszcze nie łapałem tak
niebezpiecznego człowieka jak ten. który tam leży.
Mówiąc to, wskazał ręką na rozległe, usiane zielonymi kępami
trzęsawisko, które zlewało się w dali z rdzawymi stokami wzgórz na
moczarach.
SPOJRZENIE W STECZ

W ostatnich dniach listopada, w zimny, mglisty wieczór, Holmes i


ja siedzieliśmy w bawialni przy Baker Street, przed kominkiem, na
którym płonął wesoły ogień. Od czasu tragicznego zakończenia
naszego pobytu w Devonshire, Holmes zajmował się dwoma ważnymi
sprawami. W jednej wykrył ohydne postępowanie pułkownika
Upwooda w związku z głośnym skandalem karcianym w klubie
„Nonpanei”, w drugiej zaś uwolnił nieszczęśliwą panią Montpellier od
zarzutu morderstwa, jaki na niej ciążył w związku ze śmiercią
pasierbicy, panny Carere, młodej osoby, którą pół roku później
odnaleziono w Nowym Jorku, nie tylko żywą ale i zamężną.
Sukces w tych trudnych i ważnych sprawach wprawił mojego
przyjaciela w doskonały humor, tak. że mogłem zaryzykować rozmowę
o szczegółach dotyczących tajemnicy Baskervillów. Czekałem
cierpliwie na odpowiednią okazję, bo wiedziałem, że Holmes nie lubi,
aby mu przeszkadzać w pracy i odrywać jego jasny i metodyczny
umysł od nowych zajęć.
Sir Henryk i doktor Mortimer byli akurat w Londynie, wybierając
się w długą podróż, zaleconą baronetowi dla wzmocnienia
nadwerężonych nerwów i odwiedzili nas po południu, więc rozmowa o
tragicznych wydarzeniach na moczarach sama się nasunęła.
— Wszystkie wypadki — mówił Holmes — były, z punktu
widzenia człowieka, który używał nazwiska Stapleton, jasne i
zrozumiałe, chociaż dla nas, ponieważ nic znaliśmy początkowo ani
jego motywów ani wszystkich faktów, sprawa wydawała się
niesłychanie zawikłana. Dwa razy rozmawiałem z panią Stapleton.
Wyjaśniła mi różne szczegóły tak dokładnie, że w tej sprawie nie ma
już chyba dla mnie żadnych tajemnic. Pod literą „B” znajdziesz w
moich papierach notatki na ten temat.
— Jednak może zechciałbyś w skrócie opowiedzieć mi ważniejsze
szczegóły.
— Dobrze, chociaż nie mogę ręczyć, czy wszystko dokładnie
pamiętam. Intensywna praca umysłowa powoduje, między innymi,
także zacieranie się szczegółów w pamięci. Na przykład adwokat,
który świetnie zna swoją sprawę i swobodnie rozmawia z każdym
świadkiem o najdrobniejszych szczegółach, spostrzega w tydzień lub
dwa po rozprawie, że nic już nie pamięta.
Tak samo ostatnia sprawa zaciera mi zawsze w pamięci poprzednią
a panna Carere zastąpiła w mojej pamięci sir Henryka Baskervilla.
Jutro znów będę rozwiązywał jakąś nową tajemnicę, która także zatrze
sprawę pięknej dziewczyny i pułkownika Upwooda.
Sprawę psa pamiętam jednak lepiej i postaram się jak
najdokładniej opowiedzieć ci przebieg wypadków. A gdybym czegoś
zapomniał, na pewno mi pomożesz.
Otóż moje poszukiwania wykazały, że portret w Baskerville Hall
nie kłamał - Stapleton rzeczywiście pochodził z rodu Baskervillów. Był
synem młodszego brata sir Karola, tego Rogera Baskervilla, który na
skutek skandalicznych ekscesów uciekł do Ameryki Południowej i tam
umarł, jak mówiono, nie ożeniwszy się. Tymczasem stwierdziłem na
pewno, że był żonaty i miał jedno dziecko, tego nędznika, noszącego
oczywiście to samo nazwisko!
Syn poślubił pannę Beryl Garcia, znaną piękność z Costa Rica, a
gdy ukradł sporą sumę z funduszy publicznych, zmienił nazwisko na
Vandeleur i uciekł do Anglii, gdzie założył szkołę w małej
miejscowości w zachodnim Yorkshire. Do wybrania właśnie tego
zawodu nakłoniła go znajomość, jaką zawarł z wracającym do kraju
chorym na gruźlicę nauczycielem. Wykorzystywał jego wiedzę, ale
Fraser — ten nauczyciel — umarł, i szkoła, która miała początkowo
powodzenie, podupadała coraz bardziej, aż w końcu miała jak
najgorszą opinię.
Vandeleur uznał za stosowne zmienić znów nazwisko na Stapleton
i z resztka majątku, planami na przyszłość oraz zainteresowaniem
owadami przeniósł się na południe Anglii. Dowiedziałem się w
Muzeum Brytyjskim, że był uznanym autorytetem w tej dziedzinie i że
nazwę Vandeleur otrzymał pewien gatunek ćmy, którą on pierwszy
opisał podczas pobytu w Yorkshire.
Teraz przechodzimy do tej części jego życia, która w swoim czasie
pochłaniała całą naszą uwagę. Vandeleur przeprowadził widocznie
poszukiwania i dowiedział się, że tylko dwaj ludzie stoją mu na drodze
do zdobycia dużych pieniędzy. Wydaje mi się, że gdy przybył do
Devonshire, miał jeszcze bardzo mgliste plany, ale fakt, że swoją żonę
przedstawiał jako siostrę, świadczył. że od razu miał złe zamiary.
Pomysł użycia jej jako przynęty skrystalizował się wyraźnie w jego
umyśle, chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, jak przeprowadzi swój
plan.
Był zdecydowany zagarnąć majątek w jakikolwiek sposób, nawet
narażając się na wielkie niebezpieczeństwa. Przede wszystkim więc
zamieszkał jak najbliżej siedziby swoich przodków, a następnie
zaprzyjaźnił się z sir Karolem Baskervillem i sąsiadami.
Baronet sam opowiedział mu legendę o psie i w ten sposób niejako
przygotował własną śmierć. Stapleton — będę go dalej tak nazywał —
wiedział, że sir Karol ma wadę serca i że gwałtowny wstrząs zabije go.
Powiedział mu to doktor Mortimer. Słyszał również, że baronet jest
przesądny i że bierze zupełnie na serio ponurą legendę. Był sprytny,
więc wymyślił jak spowodować śmierć baroneta, tak aby nie można
było niczego udowodnić prawdziwemu mordercy.
Gdy już opracował plan, zaczął go realizować z niesłychanym
sprytem. Zwykłemu zbrodniarzowi wystarczyłby zły pies.
Zastosowanie dodatkowych środków, aby nadać zwierzęciu wygląd
jakiegoś piekielnego potwora, było genialne.
Kupił psa w Londynie u Rossa i Manglesa, handlarzy zwierząt na
Fulham Road. Wziął największego i najdzikszego, jaki akurat był.
Przywiózł go koleją do North Devon i szedł kawał drogi piechotą przez
moczary, aby dostać się do domu nie zwracając uwagi. Podczas pogoni
za owadami odkrył ścieżkę przez trzęsawiska i znalazł bezpieczną
kryjówkę dla psa. Tam też uwiązał go na łańcuchu i czekał na
odpowiednią okazję. Czekanie trwało dość długo. W żaden sposób nie
można było wywabić nocą starego dżentelmena poza obręb parku.
Stapleton włóczył się kilkakrotnie wraz z psem w pobliżu, ale bez
rezultatu. Podczas tych bezskutecznych wędrówek chłopi dostrzegli
jego towarzysza, co wskrzesiło starą legendę.
Stapleton spodziewał się, że żona pomoże mu zabić sir Karola, ale
niespodziewanie spotkał się z oporem. Nie chciała uwodzić starego
dżentelmena i w ten sposób wciągnąć go w pułapkę, Ani groźby, ani
nawet, wstyd mi to powiedzieć, bicie, nie zdołały złamać jej oporu. Nie
chciała tego zrobić pod żadnym pozorem i przez pewien czas
Stapleton nie wiedział, co zrobić.
Sir Karol, który go polubił, sam wybawił go z tego kłopotu,
przekazując przez niego zapomogi, przeznaczone dla tej
nieszczęśliwej pani Laury Lyons. Przedstawiając się jej jako kawaler,
Stapleton zapanował nad nią zupełnie i dał biednej kobiecie do
zrozumienia, że, gdyby uzyskała rozwód, ożeniłby się z nią. Gdy tylko
dowiedział się, że sir Karol ma wyjechać za radą doktora Mortimera,
którego zdanie pozornie gorąco popierał — postanowił od razu
działać, bojąc się, że ofiara wymknie mu się na zawsze. Nakłonił panią
Lyons, żeby napisała list, błagający starego dżentelmena o chwilę
rozmowy w przeddzień wyjazdu do Londynu. Następnie obłudnie
powstrzymał ją od pójścia na spotkanie i w ten sposób stworzył okazję,
na którą czekał.
Wracając wieczorem z Coombe Traccy, zdążył zabrać swojego psa,
wysmarować go tą piekielną mieszaniną i zaprowadzić pod furtkę,
gdzie stary dżentelmen miał czekać.
Pies, poszczuty przez pana, przeskoczył przez furtkę i ścigał
nieszczęśliwego baroneta, który krzycząc, uciekał aleją cisową. To
musiał być straszny widok w tej ciemnej alei — olbrzymie, czarne
zwierzę, z płonącym pyskiem i ślepiami w ogniu, pędzące za ofiarą.
Baronet upadł martwy na końcu szpaleru — przerażenie przyspieszyło
śmiertelny atak serca.
Pies biegł po trawniku, a baronet uciekał ścieżką, więc widoczne
pozostały tylko ślady człowieka. Zwierzę prawdopodobnie zbliżyło się
do leżącego, żeby go obwąchać a przekonawszy się, że nie żyje,
zawróciło. To wtedy pies zostawił ślady, które dostrzegł doktor
Mortimer. Stapleton przywołał psa i szybko zaprowadził go do
kryjówki na trzęsawisku, a śmierć baroneta stała się niewyjaśnioną
zagadką dla policji, przeraziła całą okolicę i ostatecznie sprawa dotarła
w nasze ręce. Tyle co do śmierci sir Karola Baskervilla.
Rozumiesz teraz całą przebiegłość tego szatańskiego podstępu —
nie sposób było znaleźć podstaw do oskarżenia prawdziwego
mordercy. Jego jedyny wspólnik — pies — nie mógł go nigdy zdradzić,
a cały pomysł, tak potworny i niesłychany, zapewniał tym samym
powodzenie tego planu.
W obu kobietach, wplątanych w sprawę, pani Stapleton i pani
Laurze Lyons, obudziło się podejrzenie. Pani Stapleton wiedziała o
jego zamiarach wobec baroneta i o istnieniu psa. Pani Lyons zaś nic
nie wiedziała, ale śmierć baroneta właśnie wtedy, gdy był z nią
umówiony na spotkanie wywarła na niej głębokie wrażenie. Obie
kobiety były pod wpływem Stapletona i nie musiał się ich obawiać.
Pierwszą połowę zadania zrealizował zatem z powodzeniem, pozostała
jednak druga, trudniejsza.
Możliwe, że Stapleton nie wiedział o istnieniu spadkobiercy w
Kanadzie. W każdym razie, dowiedział się o tym bardzo prędko od
swojego przyjaciela, doktora Mortimera, który mówił mu też o
wszystkich szczegółach przyjazdu Henryka Baskervilla. Najpierw
Stapleton myślał, że będzie można tego młodego przybysza z Kanady
sprzątnąć ze świata w Londynie, zanim zdąży dojechać do Devonshire.
Od czasu, gdy żona odmówiła mu pomocy w zastawieniu sideł na
sir Karola, nie ufał jej i nie zostawiał jej samej na dłużej, bojąc się, że
straci na nią wpływ. Dlatego zabrał ją ze sobą do Londynu. Odkryłem,
że mieszkali w hotelu Mexbourough przy Craven Street, w jednym z
tych, w których był Cartwright, szukając dowodów. Tam Stapleton
zamykał żonę w pokoju, a sam, doklejając sobie brodę, jeździł za
doktorem Mortimerem na Baker Street, a potem na dworzec i do
hotelu Northumberland.
Pani Stapleton trochę się domyślała co chce zrobić jej mąż, ale bała
się go do tego stopnia — obchodził się z nią przecież tak brutalnie —
że nie miała odwagi napisać do człowieka, któremu groziło
niebezpieczeństwo. Gdyby list wpadł w ręce Stapletona, mógłby ją
nawet zabić. Więc, jak wiemy, wpadła na pomysł wycięcia wyrazów z
gazety i zaadresowała list zmienionym pismem. List doszedł do
baroneta i był pierwszym ostrzeżeniem przed grożącym mu
niebezpieczeństwem.
Bardzo ważne było dla Stapletona zdobycie jakiejkolwiek części
ubrania sir Henryka, tak, aby wytresować psa i naprowadzić go na trop
baroneta. Szybko i odważnie zrobił to, z pewnością przekupując w
hotelu służącego albo pokojówkę.
Przypadkiem jednak pierwszy but, który mu przyniesiono, był
nowy i dlatego zupełnie bezużyteczny. Oddał go zatem i otrzymał inny
— ten szczegół był dla mnie bardzo ważny, gdyż udowodnił, że mamy
do czynienia z psem z krwi i kości. Inaczej nie można było
wytłumaczyć tych starań o stary but i obojętności dla nowego.
Im jakiś szczegół jest bardziej błahy i śmieszny, tym bardziej
zasługuje na dokładne zbadanie, a to samo wydarzenie, które, na
pozór, tylko komplikuje sprawę, uważnie rozważone i umiejętnie
wykorzystane, najprawdopodobniej posłuży do jej wyjaśnienia.
Następnego dnia rano nasi przyjaciele odwiedzili nas, ciągle
śledzeni przez Stapletona w dorożce. Ponieważ wiedział gdzie
mieszkam i znał mnie z widzenia, przypuszczam, że przestępcza
kariera Stapletona nie ograniczała się tylko do tego jednego zamachu
na Baskervillów. W ciągu ostatnich trzech lat popełniono cztery duże
kradzieże na zachodzie Anglii, a nie wykryto sprawcy żadnej z nich.
Ostatnia, w Folkestone Court, która wydarzyła się w maju,
zdumiewała zimną krwią, z jaką zamaskowany bandyta zastrzelił
służącego, który schwytał go na gorącym uczynku. Jestem prawie
pewny, że Stapleton utrzymywał się w taki sposób, i że od wielu lat
należał do największych, nie cofających się przed niczym,
przestępców.
Mieliśmy przykład jego sprytu i pomysłowości tego ranka, kiedy się
nam wymknął, a podszywając się pode mnie pokazał, że jest nie tylko
odważny, ale i bezczelny. Zrozumiał wtedy, że zająłem się tą sprawą w
Londynie i że tu nic już nie zrobi. Wrócił do Dartmoor i czekał na
przyjazd baroneta.
— Przepraszam, zaczekaj chwilę — powiedziałem. —
Opowiedziałeś wydarzenia bardzo dokładnie, ale jednego wcale nie
wyjaśniłeś. Co się działo z psem, gdy jego pan był w Londynie?
— Starałem się rozgryźć także to. Nie ulega wątpliwości, że
Stapleton miał współpracownika, chociaż jestem pewien, że nie mówił
mu wszystkiego, aby się od niego nie uzależnić. W Merripit House był
stary służący, nazywał się Antoni. Miał kontakt ze Stapletonami od
kilku lat, od czasu, kiedy Stapleton był dyrektorem szkoły, tak. że
służący musiał wiedzieć, iż jego pan i pani są małżeństwem. Ten
człowiek zniknął i uciekł z kraju. Imię Antoni nie jest tak popularne w
Anglii, jak Antonio w Hiszpanii lub w krajach hiszpańskich Ameryki
Południowej. Ten służący, podobnie jak pani Stapleton. mówił dobrze
po angielsku, ale z dziwnym akcentem. Sam widziałem, jak szedł
przez trzęsawisko ścieżką, którą wytyczył Stapleton, dlatego jest
prawdopodobne, że podczas nieobecności pana to on żywił psa,
chociaż nie wiedział, do czego to zwierzę służyło.
Stapletonowie powrócili zatem do Devonshire, gdzie niebawem
przyjechał sir Henryk z tobą. A teraz kilka słów o tym, co ja wtedy
robiłem. Przypominasz sobie prawdopodobnie, że oglądając kartkę, na
której naklejone były drukowane wyrazy wycięte z „Timesa”, dokładnie
obejrzałem znak wodny. Trzymałem przy tym kartkę bardzo blisko
oczu i doleciał do mnie słaby zapach białego jaśminu. Detektyw
zajmujący się sprawami kryminalnymi, powinien umieć rozróżnić
siedemdziesiąt pięć gatunków perfum. Nieraz, wiem to z własnego
doświadczenia, wyjaśnienie sprawy zależy od szybkiego rozpoznania
zapachu. Ten zapach powiedział mi, że wchodzi tu w grę kobieta, i już
wtedy zacząłem podejrzewać Stapletonów. Przed wyjazdem do
Devonshire byłem już więc pewien, że pies istnieje i wpadłem na trop
przestępcy. Moje zadanie polegało na śledzeniu Stapletona.
Oczywiście miałbym związane ręce, gdybym był z wami, bo on bardzo
by się wówczas pilnował. Dlatego zmyliłem wszystkich, nie wyłączając
ciebie, i gdy byliście przekonani, że jestem w Londynie, ja
przyjechałem do Dartmoor. Warunki, w jakich mieszkałem, nie były
tak okropne, jak sobie wyobrażałeś, zresztą takie drobiazgi nie
powinny być nigdy przeszkodą w prowadzeniu śledztwa. Mieszkałem
przeważnie w Coombe Tracey, a z chaty na moczarach korzystałem
tylko wtedy, gdy moja obecność w pobliżu miejsca akcji była
potrzebna. Wziąłem ze sobą Cartwrighta, który w wiejskim przebraniu
bardzo mi pomógł. Zaopatrywał mnie w żywność i czystą bieliznę, a
gdy ja śledziłem Stapletona, Cartwright miał ciebie na oku. tak, że
mogłem trzymać w ręku wszystkie nici. Powiedziałem ci już, że twoje
raporty dochodziły do mnie szybko, bo z Baker Street natychmiast
wysyłano je do Coombe Tracey. Były dla mnie bardzo ważne, a
zwłaszcza ten, który przypadkowo zawierał prawdziwe szczegóły
biografii Stapletona. Pozwoliło mi to ustalić tożsamość ich obojga i
dzięki temu wiedziałem, czego się trzymać. Sprawa zbiegłego więźnia i
jego kontaktów z Barrymorami wszystko bardzo skomplikowała. Ale
wyjaśniłeś ją i to bardzo skutecznie, chociaż i ja doszedłem do tego
samego wniosku. Gdy odnalazłeś mnie na moczarach, wiedziałem już
o wszystkim, ale nie miałem dowodów, wystarczających do oddania
Stapletona pod sąd. Nawet jego zasadzka na sir Henryka tej samej
nocy, zakończona śmiercią nieszczęsnego więźnia, nie dałaby nam
jednoznacznego dowodu. Nie pozostało nic innego, tylko schwytać go
na gorącym uczynku, a żeby to zrobić, trzeba było użyć jako przynęty
pozornie bezbronnego sir Henryka. Tak zrobiliśmy i kosztem zdrowia
naszego klienta wszystko ostatecznie wykryliśmy i doprowadziliśmy
do klęski Stapletona. Przyznam, że mam wyrzuty, iż naraziłem na to
baroneta, ale nie mogliśmy przecież przewidzieć, że zwierzę ukaże się
w tak przerażającej postaci, ani mgły, która je z daleka zasłaniała.
Osiągnęliśmy cel kosztem zdrowia sir Henryka, lecz zarówno lekarz
specjalista, jak i doktor Mortimer zapewnili mnie, że szybko wróci do
zdrowia. Długa podróż wyleczy nie tylko nerwy, ale i serce naszego
przyjaciela. Jego miłość do pani Stapleton była głęboka i szczera, a
najsmutniejsze jest dla niego to, że zawiódł się na ukochanej kobiecie.
Pozostaje mi tylko odkryć jej rolę w tym wszystkim. Nie ulega
wątpliwości, że Stapleton miał na nią wpływ, dzięki miłości albo
strachowi, a może dzięki obu tym uczuciom. Zgodziła się udawać jego
siostrę, ale nie udało mu się zrobić z niej bezpośredniego narzędzia
zbrodni. Ostrzegała sir Henryka i to niejednokrotnie, ale tak, zęby nie
narażać męża.
Stapleton widocznie był bardzo zazdrosny. Gdy zauważył, że
baronet interesuje się jego żoną. choć to było w jego planach, nie mógł
powstrzymać się od namiętnego wybuchu, który odsłonił jego
gwałtowny charakter, tak dobrze ukryty pod pozornym chłodem i
powściągliwością. Zachęcając oboje do bliższej znajomości,
spowodował, że sir Henryk często odwiedzał Merripit House, co,
prędzej czy później, mogło stworzyć warunki sprzyjające zbrodni.
Jednak w krytycznym dniu pani Stapleton nagle zajęła wrogie
stanowisko. Słyszała coś o śmierci więźnia i wiedziała, że tego dnia.
kiedy sir Henryk miał przyjść na obiad, pies był w pawilonie w
ogrodzie. Oskarżyła męża, że zamierza popełnić zbrodnię i nastąpiła
straszna scena, podczas której Stapleton dał jej pierwszy raz do
zrozumienia, że ma rywalkę. W jednej chwili jej wierność zamieniła
się w straszną nienawiść i Stapleton zrozumiał, że żona go zdradzi.
Żeby nie mogła ostrzec sir Henryka, związał ją i zamknął. Pewnie
spodziewał się, że gdy cała okolica będzie przypisywała śmierć
baroneta klątwie, ciążącej na rodzinie — jak z pewnością by się stało
— zdoła przekonać żonę do pogodzenia się z faktami i milczenia.
Wydaje mi się. że co do tego. to się pomylił i że nawet bez naszego
udziału Jego los byt przesądzony. Kobieta z hiszpańska krwią w żyłach
łatwo nie przebacza podobnej zniewagi. Więcej szczegółów tej
ciekawej sprawy nie mógłbym ci opowiedzieć, mój drogi, bez
sięgnięcia do moich notatek. Myślę jednak, ze niczego ważnego nie
pominąłem.
— Chyba jednak Stapleton nie spodziewał się, że sir Henryk
umrze, tak stryj, ze strachu na widok tego piekielnego psa?
— Zwierzę było dzikie i zgłodniałe. Jeśli sam widok psa nie
przestraszyłby śmiertelnie ofiary, to w każdym razie z pewnością
uniemożliwiłby jakikolwiek opór.
— Niewątpliwie. Pozostaje jednak jeszcze jedno pytanie. Gdyby
Stapleton został spadkobiercą tego majątku, w jaki sposób
wytłumaczyłby takt. że mieszkał tak długo pod zmienionym
nazwiskiem w najbliższym sąsiedztwie posiadłości Baskervillów? W
jaki sposób, nie budząc podejrzeń, mógłby ogłosić swoje prawa do tego
majątku?
— Byłoby to rzeczywiście bardzo trudne. Żądasz ode mnie za
wiele, jeśli chcesz, żebym odpowiedział na to pytanie. Zajmuję się
przeszłością i teraźniejszością, ale powiedzieć, co człowiek może
zrobić w przyszłości, to naprawdę ciężkie zadanie. Pani Stapleton
słyszała wiele razy, jak mąż rozważał tę kwestię. Miał trzy możliwości.
Albo upomniałby się o spadek z Ameryki
Południowej, tam stwierdziłby swoją tożsamość przed władzami
brytyjskimi i otrzymałby majątek, wcale nie przyjeżdżając do Anglii,
albo w przebraniu zamieszkałby na jakiś czas w Londynie, albo
wreszcie znalazłby wspólnika, zaopatrzyłby go w dokumenty,
przedstawiające go jako spadkobiercę, a później zapłaciłby mu częścią
swojego majątku. Sądząc z tego, co wiemy o Stapletonie, nie możemy
mieć wątpliwości, że dałby sobie radę. A teraz, mój drogi, mieliśmy
kilka tygodni ciężkiej pracy i sądzę, że mamy prawo trochę się
rozerwać. Mam bilety na „Hugonotów”. Słyszałeś Reszków?… Czy
mogę cię zatem prosić, żebyś byt gotowy za pół godziny? Po drodze
wstąpimy na obiad do Marcinieao.

You might also like