Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 224

Serhij Żadan

Internat
Przełożył Michał Petryk
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału ukraińskiego Інтернат

Projekt okładki Patryk Mogilnicki


Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

© The original Ukrainian edition was first published in Meridian Czernowitz, Chernivtsi in 2017
© Serhij Zhadan 2017
© Suhrkamp Verlag Berlin 2018
All rights reserved and controlled by Suhrkamp Verlag Berlin
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2019

Redakcja Tomasz Zając


Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2 d. p l


ISBN 9 78-83-80 4 9-834 -1

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.


czarne.com. p l

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa


redakcja@czarn e.co m. p l

Wołowiec 2019
Wydanie I
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna

Dzień pierwszy
Dzień drugi
Dzień trzeci
– Jedź po niego, zabierz go stamtąd – krzyczy stary.
– To jej syn – odkrzykuje Pasza w odpowiedzi – niech sama go zabiera.
– To twój siostrzeniec – przypomina stary.
– No i co?
– Mój wnuk.
I wszystko to bez wyłączania telewizora. Nie gaśnie nawet w nocy. Jest
u nich jak wieczny ogień – płonie nie tyle dla radości żywych, ile na pamiątkę
umarłych. Stary ogląda prognozę pogody, jakby mieli tam wymienić jego imię.
Kiedy prognoza się kończy, przez chwilę siedzi, jak gdyby nie wierzył w to, co
usłyszał. Pasza nie ogląda telewizji, szczególnie przez ostatni rok, kiedy
wiadomości po prostu przerażają. Siedzi w swoim pokoju przy biurku
zawalonym podręcznikami, nie wytrzymuje, wstaje, wychodzi na dwór. Słysząc
to, stary się odwraca, sprężyny w kanapie trzaskają jak suche gałęzie
w harcerskim ognisku. Meble w domu są leciwe, ale żywotne – obecnych
gospodarzy z pewnością przeżyją. Siostra namawiała, żeby przynajmniej dać
fotele do tapicera, ale Pasza machnął na to ręką. Po co nowe obicia, mówił, to
jak robić pompki po siedemdziesiątce – oczywiście można, ale lepiej wcześniej
wziąć coś przeciwbólowego. Siostra ostatnio prawie się nie pojawia, więc
i o nowych obiciach nikt więcej nie mówi.
Pasza lubił ten dom, mieszkał tutaj całe życie, miał zamiar mieszkać dalej.
Zbudowali go niemieccy jeńcy zaraz po wojnie. Był to całkiem przestronny
bliźniak. Dwie ulice od stacji kolejowej, gęsto zabudowane osiedle domów
jednorodzinnych, w których mieszkali przeważnie kolejarze. Cała ich
miejscowość była wybudowana wokół stacji – ona dawała pracę, ona dawała
nadzieję, przypominała czarne od parowozowego dymu serce, które pompuje
krew okolicznych parowów i lasów. Nawet teraz, kiedy lokomotywownia stała
pusta jak basen, z którego spuszczono wodę, a w warsztatach mieszkały
najwyżej jaskółki i bezdomni, życie wciąż zależało od kolei. Po prostu teraz nie
było pracy. Z jakiegoś powodu właśnie w robotniczych wioskach praca znika
w pierwszej kolejności. Warsztaty zamknięto i wszyscy rozeszli się w swoje
strony, pochowali się na ciasnych podwórkach z wyschniętymi przez gorące lato
studniami i piwnicami, w których wszystkie zapasy skończyły się już przed
Bożym Narodzeniem.
Chociaż akurat Pasza nie powinien narzekać, pracuje w – byle jakiej, ale
zawsze – budżetówce. Tak-tak, myśli Pasza, wychodząc na ulicę i zamykając za
sobą drzwi, byle jaki, ale budżet, byle jaka, ale budżetówka. Śnieg na podwórku
jest różowo-niebieski, odbija się w nim prawie zachodzące słońce i wieczorne
niebo, ciemnieje głębokimi porami. Ostry w dotyku, pachnie marcową wodą,
przykrywa sobą grząski czarny grunt, tak że nie trzeba żadnych prognoz – zima
będzie trwać długo, wszyscy zdążą się wdrożyć, zmęczyć i przywyknąć. A kiedy
przywykną, zacznie się coś innego. Na razie świat przypomina grudkę śniegu
w ciepłych dłoniach – topnieje, ocieka wodą, ale dłonie stają się coraz
zimniejsze, coraz mniej w nich ciepłego ruchu, coraz więcej lodowatego
zastygania. Woda, nawet kiedy topnieje, pozostaje zabójcza, słońce tonie
w skomplikowanym systemie wodnych zwierciadeł i odbić, nikt nie zdąża się
nim ogrzać – przecież od razu po południu po wilgotnych gwizdach, które wiszą
nad stacją, zaczyna się mrok, potem momentalnie znika poczucie odwilży,
złudne poczucie ciepła.
Pasza obchodzi budynek rozmokłą ścieżką między drzewami. Przez całe
życie dzielili ten dom razem z jakimś kolejarzem. Pół budynku należało do
niego, pół – do zgodnej rodziny: taty, mamy, Paszy i siostry. Jakieś piętnaście lat
temu, kiedy jeszcze wszyscy mieszkali razem, kolejarz podpalił swoją połówkę.
Zdążyli zgasić. Ale odbudowywać kolejarz już nie chciał – poszedł na stację,
wsiadł do pociągu w kierunku wschodnim i na zawsze znikł z ich życia. Spaloną
połówkę domu po prostu rozebrali, ścianę pobielili i mieszkali dalej. Z zewnątrz
budynek przypominał połówkę chleba na sklepowej półce. Stary zawsze właśnie
tak kupował – połówkę, żeby nie przepłacać. I żeby nie zostawało. Życie na
stacji go tego nauczyło.
Czarne drzewa w śniegu, ostre igły na tle czerwonego nieba – za płotem
zaczyna się ulica, białe sąsiedzkie domki, gdzieniegdzie pomarańcze
elektrycznych świateł, sady, ogrodzenia, kominy, z których unoszą się dymy,
jakby to zmęczeni mężczyźni stali i rozmawiali na mrozie, wypuszczając z płuc
ciepły styczniowy oddech. Ulice puste, nigdzie nikogo, tylko na stacji od czasu
do czasu podczepiają wagony, metal o metal, jakby ktoś przestawiał żelazne
meble. I jeszcze od południa, od strony miasta, cały dzień od rana pojedyncze
wybuchy – czasem intensywniejsze, czasem rzadsze. Echo rozchodzi się
w powietrzu, zimą akustyka jest wykrzywiona, trudno pojąć, skąd leci, gdzie
spada. Świeże powietrze, zapach wilgotnych drzew, napięta cisza. Tak cicho
bywa tylko wtedy, kiedy wszyscy milkną i zaczynają słuchać. Pasza liczy do stu
i wraca do domu. Dziesięć. Poprzedniego wieczora było sześć. W tym samym
czasie. Ciekawe, co powiedzą w wiadomościach?
Starego zastaje w kuchni. Ten stoi, schylając się koło stołu, zbiera swoją starą
sportową torbę.
– Daleko? – pyta Pasza.
Chociaż po co pytać – przecież to oczywiste, że wybiera się po małego.
Demonstracyjnie wrzuca do torby gazetę (jak można czytać gazety po raz drugi?
przecież to jak czytać rozwiązane krzyżówki), okulary (Pasza zawsze kłóci się
z nim o te okulary: grube szkło, wykrzywiony obraz, już lepiej słoneczne byś
nosił, i tak nic nie widać), legitymację emeryta (jak się poszczęści – pojedzie za
darmo), wytarty jak morski kamień telefon, wypraną chustkę do nosa. Stary sam
pierze i prasuje swoje chustki, nie chce zrzucać tego na córkę. Raz w miesiącu
staje przy desce do prasowania, starannie przesuwa żelazko po chustkach, jakby
suszył zdewaluowane banknoty. Pasza wciąż przynosi mu papierowe chusteczki,
ale stary dalej używa swoich, to przyzwyczajenie jeszcze z czasów pracy
w biurze na stacji, kiedy w przyrodzie nie występowały papierowe chustki do
nosa. Zresztą niepapierowe też. Korzystać z komórki stary prawie nie umie, ale
ciągle ją ze sobą nosi – całą poobijaną, z wytartym zielonym przyciskiem.
Doładowuje mu ją Pasza, sam się nie nauczył. Teraz starannie wszystko układa,
grzebie w torbie, milczy obrażony – coraz z nim trudniej, nie można nic
powiedzieć, obraża się jak dziecko. Pasza przechodzi do kuchenki, pije prosto
z czajnika. Studnie latem wyschły, z kranu strach pić – kto wie, co tam teraz
płynie w rurach. Dlatego wodę gotują. Stary się nie ogląda, grzebie
w kieszeniach.
– Dobrze – mówi Pasza – pojadę po niego.
Ale stary tak po prostu się nie poddaje. Wyciąga gazetę, otwiera, zamyka,
składa na czworo, wkłada z powrotem do torby. Żółte suche palce nerwowo
łamią gazetowy papier, na Paszę nawet nie patrzy, schyla się nad stołem, chce
coś udowodnić, walczy z całym światem.
– Słyszałeś? – mówi Pasza. – Pojadę po niego.
– Nie musisz – odpowiada stary.
– Powiedziałem przecież, że pojadę – powtarza trochę nerwowo Pasza.
Stary demonstracyjnie wyciąga gazetę i wychodzi. Szarpnięciem otwiera
drzwi do pokoju – smuga miękkiego światła z telewizora wpada do ciemnego
korytarza. Potem gwałtownie zamyka je za sobą, jakby zamykał się od środka
w pustej lodówce.
Dzień pierwszy

Styczniowy ranek jest długi i nieruchomy jak kolejka w szpitalu. Poranny chłód
w domu, grafitowa ciemność za oknem. Pasza podchodzi do kuchenki, od razu
wychwytuje słodkawy zapach gazu. Zawsze kojarzy mu się z rześkim rannym
przebudzeniem. Codziennie, wybierając się do pracy, wrzucając do teczki
uczniowskie zeszyty i podręczniki, wchodzi do kuchni, oddycha słodkim gazem,
pije mocną herbatę, zagryza ją czarnym chlebem, przekonuje siebie, że życie się
udało, a przekonawszy, biegnie do szkoły. Ten zapach towarzyszy mu przez całe
życie, nawet traci apetyt, kiedy przychodzi mu się budzić poza domem, brakuje
mu porannej domowej kuchenki, od której czuć przepalonymi palnikami. Pasza
wygląda przez okno, potrząsa głową, stara się odzyskać przytomność. Szósta
rano, styczeń, poniedziałek, kolejny dzień bez pracy.
Bierze z parapetu zeszyty, przegląda i odkłada z powrotem, wstaje,
przechodzi przez korytarz, zagląda do pokoju. Stary śpi w fotelu, z ekranu
próbuje się do niego dokrzyczeć ktoś zalany krwią, ale na marne – dźwięk stary
wyłączył już w nocy, nie trafisz teraz do niego, choćbyś krzyczał bez końca.
Pasza przez chwilę zatrzymuje się, patrzy na krew. Ten, który krzyczy, też
przesuwa wzrok na Paszę i krzyczy już do niego: nie wyłączaj, posłuchaj, to
ważne, ciebie to też dotyczy. Pasza szybko znajduje jednak pilota, wciska wielki
czerwony przycisk, rzuca pilota na stół i wychodzi na dwór, ostrożnie zamykając
za sobą drzwi, żeby nie obudzić starego. Ale drzwi i tak przejmująco skrzypią
w porannym mroku, stary w pokoju od razu się budzi, znajduje pilota i milcząc,
włącza telewizor, w którym dzieje się coś potwornego, coś, co dotyczy
wszystkich. A Pasza już dobiega do stacji.

Coś jest nie tak, myśli, coś tu jest nie tak. Ani żywej duszy, kompletna cisza.
Nawet lokomotyw nie słychać. Nawet nie handlują. Ciemnoniebieski śnieg
podcieka wodą, pogoda prawie plusowa, ale niebo całe w chmurach, wilgoć
zawisa w powietrzu, czasami przechodząc w ledwie odczuwalny deszcz, dalej
nad torami stoi mgła i w tej mgle nie słychać ani głosów, ani kroków. Wcześnie
jeszcze, myśli Pasza z niepokojem, po prostu jeszcze wcześnie. Na południu,
tam gdzie zaczyna się miasto, też stoi podejrzana cisza bez wybuchów, bez
rozrywanego powietrza. Zza rogu wyjeżdża autobus. Pasza wzdycha z ulgą:
komunikacja działa, wszystko dobrze. Po prostu jeszcze wcześnie.
Wita się z kierowcą, ten lękliwie kuli głowę w kołnierzu skórzanej kurtki.
Pasza idzie pustym przejściem, siada po lewej przy oknie. Potem nie
wytrzymuje, przesiada się na prawą stronę. Kierowca czujnie się temu przygląda
w lusterku, jakby bał się przeoczyć coś ważnego. Kiedy Pasza przechwytuje
jego spojrzenie, kierowca się odwraca, włącza silnik, ciągnie dźwignię skrzyni
biegów. Żelazo trzeszczy obrażone, autobus rusza, kierowca robi rundę
honorową w pustej mgle, stacja zostaje z tyłu. Takimi autobusami wozi się
nieboszczyków, myśli z jakiegoś powodu Pasza. Takimi specjalnymi autobusami
z czarnym paskiem z boku. Ciekawe, czy tam są miejsca dla pasażerów? Czy
trzeba siadać na trumnie? I dokąd ja tym katafalkiem dojadę?
Autobus mija jedną pustą ulicę, potem następną. Dalej powinien być uliczny
bazar, gdzie emerytki codziennie sprzedają coś zamarzniętego. Autobus skręca,
ale nie widać żadnych emerytek, żadnych przechodniów. Pasza już wie, że
naprawdę coś jest nie tak, coś się stało, zachowuje się jednak, jakby wszystko
było w porządku. Przecież nie będzie panikować. Kierowca uważnie odwraca
wzrok, prowadząc katafalk przez mgłę i wodę. Trzeba było obejrzeć
wiadomości, czy co, denerwuje się Pasza. Porażająca cisza. Po wszystkich tych
dniach, kiedy niebo na południu nad miastem przypominało nagrzaną w ogniu
maszynerię – cicho i pusto, jakby wszyscy wsiedli do nocnego pociągu
i wyjechali. Zostali tylko Pasza i kierowca, ale i oni mijają dwa zbudowane na
piasku bloki, mijają bazę transportową i wytaczają się ze wsi. Długa topolowa
aleja prowadzi do szosy, drzewa wyglądają z mgły jak dzieci zza ramienia ojca.
Gdzieś tam w górze już porusza się słońce, nie widać go, ale i tak je czuć.
A poza tym nie można poczuć niczego. I Pasza lękliwie ogląda całą tę wilgoć
wokół, starając się zrozumieć, co przegapił, co chciał wyjaśnić mu ten zalany
krwią typ z telewizora. Kierowca ostrożnie omija zimne dziury, wjeżdża na
szosę, skręca w prawo. Autobus podjeżdża do przystanku, jak zwykle się
zatrzymuje, tu zawsze ktoś wsiada. Ale, najwyraźniej, nie dziś. Kierowca,
pewnie z przyzwyczajenia, stoi jakiś czas, nie zamykając drzwi, potem ogląda
się na Paszę, jakby prosił o jego zgodę, drzwi się zamykają, autobus rusza dalej,
nabiera prędkości i wpada prosto na posterunek.
– Twoja mać – mówi kierowca.
Posterunek pełen jest wojskowych – stoją za betonowymi blokami, pod
poszarpanymi flagami państwowymi, w milczeniu patrzą w stronę miasta. Ile
razy Pasza przejeżdżał przez to miejsce w ciągu ostatniego pół roku, od kiedy po
krótkich gwałtownych walkach wróciła władza państwowa? Dostając się do
miasta czy wracając do domu, na stację, należało oczekiwać kontroli
dokumentów, inaczej mówiąc – oczekiwać nieprzyjemności. Chociaż Paszę
zawsze przepuszczali w milczeniu, bez żadnych pytań – miejscowy
z meldunkiem, wszystko w porządku, państwo nie ma do niego pretensji. Pasza
przywykł do obojętnych spojrzeń, do miarowych, mechanicznych ruchów
żołnierzy, do czarnych paznokci, do tego, że należy oddać dowód i czekać, aż
twój kraj kolejny raz przekona się o twoim posłuszeństwie wobec prawa.
Żołnierze zawsze zwracali dokumenty, Pasza wpychał dowód do kieszeni,
starając się z nikim nie spotkać spojrzeniem. Deszcze rozmywały państwowe
flagi, kolory blakły, rozpływały się w szarym jesiennym powietrzu niczym śnieg
w ciepłej wodzie.
Pasza patrzy przez okno, widzi, jak obok nich przelatuje dżip obłożony
ciemnym żelazem. Z dżipa wyskakuje trzech z automatami. Nie zwracając
uwagi na rejsowy katafalk, biegną w tłum, który zbija się z przodu. Żołnierze
stoją, przekrzykują się, wyrywają sobie nawzajem lornetkę, oglądają szosę przed
sobą, wytężają czerwone od dymu i braku snu oczy otoczone głębokimi
zmarszczkami. Ale szosa jest pusta, tak pusta, że przeraża. Zwykle coś się ciągle
po niej porusza. Mimo trwającego już od dłuższego czasu niemal całkowitego
okrążenia, które ciągle się zacieśniało, i tak do miasta i z powrotem przez cały
czas ktoś się przedzierał tą jedyną drogą. Przeważnie wojskowi, którzy dowozili
amunicję, albo wolontariusze, którzy ciągle wywozili stąd, z północy,
z pokojowego terytorium, różne zbędne badziewie w rodzaju ciepłych ubrań
i lekarstw na przeziębienie. Komu potrzebne są lekarstwa na przeziębienie
w mieście, które ostrzeliwuje ciężka artyleria i które lada moment miało się
poddać? Ale to nikogo nie powstrzymywało – te kolumny, które poruszały się ze
stałego lądu do otoczonych, czasami zgodnie z przewidywaniami trafiały pod
obstrzał. Ale było jasne, że oddadzą miasto, że państwowe wojska będą musiały
się cofnąć, zabierając ze sobą flagi kraju Paszy, i że linia frontu tak czy inaczej
przesunie się na północ w kierunku stacji, a zatem i śmierć zbliży się o jakieś
dziesięć kilometrów. Ale kogo to obchodziło? Cywile też odważali się i rwali do
miasta po rozwalonym asfalcie. Wojskowi starali się ich od tego odwieść.
Wojskowym nikt tu jednak szczególnie nie dowierzał, każdy uważał się za
najmądrzejszego. No i pchał się pod moździerze po jakieś tam zaświadczenie
z funduszu emerytalnego. Rzeczywiście, wybierając pomiędzy śmiercią
i biurokracją, czasami lepiej wybrać śmierć. Wojskowi się złościli, czasami
zamykali przejazd, ale kiedy tylko obstrzały cichły, przed posterunkiem
ustawiała się kolejka. Musieli przepuszczać.
A teraz na szosie pusto. Pewnie tam, w mieście, faktycznie dzieje się coś
strasznego, coś, co może zatrzymać nawet kierowców marszrutek i spekulantów.
Tłum nieogolonych mężczyzn rozeźlonych przez brak snu i beznadzieję stoi
pomiędzy betonowymi blokami i drutami kolczastymi, wszyscy krzyczą na
siebie wzajemnie, przelewając wściekłość na innych. I od tłumu w stronę
autobusu odłącza się chudy, wysoki żołnierz, pod za dużym hełmem ma
nieprzytomne oczy, nieprzytomne i szeroko otwarte, otwarte najwyraźniej ze
strachu – wyciąga przed siebie rękę, jakby mówił: stać, nie ruszać się. Chociaż
Pasza z kierowcą i tak się nie ruszają – stoją, zamarli, wstrzymując oddech.
W autobusie nagle robi się tak dużo miejsca, powietrze staje się tak rozrzedzone,
że choćbyś dyszał z całej siły, i tak się nie naoddychasz. Żołnierz podchodzi do
drzwi i dźwięcznie uderza o ich metalową powierzchnię. Autobus odpowiada
echem jak zatopiona łódź podwodna, kierowca otwiera zbyt gwałtownie.
– Dokąd, kurwa? – krzyczy do niego żołnierz i garbiąc się, wchodzi do
środka. Musi się schylić i hełm zsuwa się mu na oczy, i Paszy wydaje się, że go
poznaje, chociaż skąd, skąd? Żołnierz patrzy złym wzrokiem, podchodzi,
poprawia hełm, przeciera oczy dłonią i krzyczy Paszy w twarz:
– Dokumenty! Kurwa, dokumenty!
Pasza grzebie w kieszeniach i kieszeni nagle robi się tak wiele, że się w nich
gubi i nie może niczego znaleźć, i wyciąga różne śmieci: wilgotne chusteczki,
którymi rano przeciera w szkole buty, kartki z tematami lekcji, awizo z poczty na
paczkę do odebrania. Tak-tak, myśli Pasza, z przerażeniem patrząc w twarz
żołnierza, trzeba odebrać paczkę, paczkę, paczkę. Zapomniałem, myśli i jego
skóra robi się mokra i zimna, jakby jego samego ktoś przetarł wilgotnymi
chusteczkami do czyszczenia butów.
– No? – krzyczy żołnierz, nachylając się nad nim.
A przede wszystkim – Pasza zupełnie nie może zrozumieć, w jakim języku
ten mówi. Bo słowa wyrywają się z niego tak porwane i połamane, że nie ma
w nich ani intonacji, ani akcentu, po prostu wykrzykuje, jakby wykasływał
przeziębienie. Powinien mówić w państwowym, panikuje, państwowym, miesiąc
temu stała tu jednostka z Żytomierza, śmiali się z tego, jak Pasza prześlizguje się
z języka na język. To oni czy nie oni? – gorączkowo waha się Pasza, patrząc
w szeroko otwarte oczy, w których odbija się cały jego lęk.
– Zapomniałem – odpowiada.
– Co? – nie wierzy żołnierz.
Kierowca zrywa się na równe nogi, nie wiedząc, jak ma się zachować,
uciekać czy stać w miejscu. I Pasza też nie wie, co robić, i myśli: jak to możliwe,
jak to możliwe?
Wtedy z dworu ktoś krzyczy, krzyczy tak gwałtownie i przeciągle, że żołnierz
wzdryga się, odwraca i wybiega na zewnątrz, odpychając kierowcę. Ten pada na
swój fotel, ale szybko zrywa się na nogi i wyskakuje za żołnierzem. I Pasza też
wyskakuje, i wszyscy podbiegają do tłumu, który nagle milknie i rozstępuje się.
I właśnie wtedy z południa, zza horyzontu, od miasta odciętego oblężeniem,
jakby z niewidocznej powietrznej jamy zaczynają wylatywać mężczyźni. Po
jednym, po dwóch, całymi grupami, ciężko wyłaniają się zza linii horyzontu
i poruszają się w stronę tłumu, który milcząc, stoi i czeka. Jeszcze ledwie
widoczni tam w oddali, stopniowo powiększają się, rosną jak cienie pod wieczór.
Już nikt nie patrzy przez lornetkę i nikt nie krzyczy, jakby wszyscy bali się
spłoszyć tę procesję, która powoli wypełnia sobą szosę, ciągnąc się przez setki
metrów. Mężczyźni idą tak miarowo, wydaje się, że donikąd się nie śpieszą,
chociaż od razu staje się jasne, że szybciej iść po prostu nie mogą – zbyt są
zmęczeni, zbyt ciężko pokonują te ostatnie kilkaset metrów. Ale iść trzeba, więc
idą, nie zatrzymują się, uparcie się zbliżając, poruszając się w kierunku swojej
flagi, podchodzą do posterunku z doliny jak pasażerowie, których wysadzono
z rejsowego autobusu za brak biletu. Czas jakby biegł coraz prędzej i wszystko
odbywa się tak szybko, że nikt nie zdąża ani się przestraszyć, ani ucieszyć.
Pierwsi już podchodzą do wymazanych farbą betonowych umocnień, a tam na
horyzoncie pojawiają się coraz to nowi i też schodzą w dolinę, wydostając się na
północ, do swoich. Im są bliżej, im wyraźniejsze stają się ich twarze, tym ciszej
robi się wokół. Bo teraz widać oczy tych, którzy nadchodzą, a w oczach nic
dobrego nie zobaczysz – tylko wyczerpanie i mróz. I oddechy mają tak zimne,
że nawet nie parują. Czarne od brudu twarze, świecące białka oczu. Hełmy
i czarne podarte czapki. Szyje owinięte szarymi od ceglanego pyłu chustkami.
Broń, paski, puste kieszenie, worki na ramionach, czarne od smaru ręce,
wymazane pokruszoną cegłą i rozmiękniętym czarnoziemem buty. Pierwsi, już
podchodząc, wpatrują się w twarze z wyrzutem i nieufnością, tak jakby ci,
którzy tu stoją i czekają na nich, byli czemuś winni, jakby wszystko powinno
być na odwrót – oni, ci, którzy przyszli, powinni stać tutaj, pod niskim
styczniowym niebem, i patrzeć na południe za horyzont, gdzie nie ma nic poza
brudem i śmiercią. I pierwszy podchodzi do umocnień, i nagle wyrzuca do góry
pięść, i zaczyna wrzeszczeć, jakby krzyczał na bogów za złe zachowanie.
Przeklina, grozi, złości się, łzy ciekną po twarzy, oczyszczając ją. Tłum
rozstępuje się jeszcze szerzej i ci, którzy przychodzą, mieszają się z tymi, co
stoją, jak brudna rzeczna woda miesza się z przejrzystą morską. Tłum już nie
mieści się pomiędzy blokami betonu, a ten, który przyszedł pierwszy, dalej stoi
pośrodku i gardłuje coś o niesprawiedliwości i zemście, o tym, że miasto
poddali, porzucili razem z wszystkimi, którzy tam mieszkają, oddali w obce
ręce, nie utrzymali, wyleźli z pułapki. I dobrze mają ci, którzy wyleźli, ale co
mają robić ci, którzy zostali tam, na ostrzelanych ulicach? Co z nimi? Kto ich
stamtąd zabierze? Czemu żeśmy, krzyczy, nie opuszczając pięści, ich porzucili,
uciekli, zostawili miasto? Jak tak można? Kto za to odpowie? Ołeża, krzyczy,
Ołeża, mój partner, nawet nie zdążyłem go zakopać, nie zdążyłem wyciągnąć
w śnieg, leży na spalonej stacji benzynowej. Komu go zostawiłem? Kto go
wyciągnie? Kto? – krzyczy i wygraża pięścią chmurze deszczowej. Aż ktoś, kto
przyszedł później, przeciskając się obok niego, po prostu wali go po głowie,
jakby mówił: zamknij mordę, i bez ciebie źle. I wtedy nagle wszyscy zaczynają
mówić – ktoś wypytuje, ktoś odpowiada, kogoś ciągną, żeby się ogrzał, kogoś
owijają starym, przepalonym kocem. A potem nagle do posterunku podchodzi
jeszcze jedna grupa, ciągnąc na ramionach nosze, a na tych noszach leży ktoś tak
poszarpany i zakrwawiony, że Pasza tylko odwraca wzrok, a jakiś oficer zaczyna
krzyczeć, żeby podjechała karetka, chociaż jaka tu może być karetka? Nosze
przejmują ci, którzy mają więcej siły, i ciągną do autobusu, dawaj, krzyczą do
kierowcy, odpalaj, odwieziesz go na stację. Pasza myśli, że to w ogóle najlepsza
możliwość – wrócić teraz do domu, i też robi krok w kierunku autobusu, ale przy
drzwiach już stoi wojskowy i nawet nie odwracając się, odpycha Paszę i ten
tylko widzi, jak ostrożnie podają nosze do środka, zauważa zlepione włosy
i cukrową biel kości, tak jakby rozciąć arbuza, wywracając na wierzch jego
słodkie wnętrzności, zauważa połamaną rękę, która wczepiła się w nosze
i trzyma się ich mocno, jak trzyma się tylko życia.
Autobus próbuje zawrócić, ale wokół kołysze się tłum, wszyscy krzyczą
i przeszkadzają, przeszkadzają i krzyczą, i krzyczą przede wszystkim, żeby nie
przeszkadzać. W końcu ktoś daje rozkaz, tłum wzdryga się i odpełza na bok,
autobus zawraca i znika za rogiem. Paszę wypchnęli na pobocze, jakoś
nieporadnie usiłuje się z niego wydostać, ktoś woła go zza pleców, daj papierosa,
mówi do niego żołnierz bez hełmu ze srebrnymi długimi włosami. Nie mam,
mówi Pasza. A co masz? – nie odpuszcza żołnierz. Pasza machinalnie sięga do
kieszeni i wyciąga dowód.

Pasza stoi na poboczu rozjeżdżonym gąsienicami i kołami ciężarówek i usiłuje


sobie przypomnieć, gdzie widział takie palce. Kurczowo zaciśnięte, nieżywe
palce, które łapią się życia. I od razu sobie przypomina – tydzień temu, w ostatni
dzień szkoły. Tylko tydzień temu wszystko było jak teraz – świeży wiatr, blade
styczniowe słońce. Ktoś go woła ze szkolnego korytarza, wychodzi, nauczyciele
zaganiają dzieci z powrotem do klas, te od razu rzucają się do okien, patrzą, co
tam się dzieje. Pasza zagląda do swoich, tak, krzyczy, wszyscy cicho, zaraz
wracam, ale nikt go nie słucha, obok niego przebiega dyrektorka, ciężko bujając
swoim chorym ciałem. Pasza biegnie za nią, wychodzą na podwórko, zatrzymują
się. Koło szkoły stoi dżip z wojskowymi, zamiast numeru – hasło bojowe, białe
na czarnym, Pasza na hasłach szczególnie się nie zna, więc nie bardzo rozumie,
kto to taki. Może ochotnicy, może gwardia. Flaga nad dżipem jest taka sama jak
na ich szkole. Czyli władza się nie zmieniła.
Wojskowi pracowicie biegają, któryś gdzieś dzwoni, dowódca podchodzi do
dyrektorki, twardo bierze ją za łokieć, odprowadza na bok, mówi coś zimnym
głosem. Pasza chwyta urywki zdań, wojskowy nie tyle prosi o pozwolenie, ile
stawia warunki. Nie, mówi wojskowy, nie można, nie w innym miejscu, właśnie
tu, właśnie do was, bronimy was w końcu, niech pani telefonuje, gdzie pani
chce, choćby do Kijowa. Dyrektorka zapada się w swój czarny oficjalny żakiet,
jej twarz szarzeje i przez to od razu staje się starsza. Chce zaprzeczyć, ale nie
odważa się. Ogląda się na Paszę, jakby prosiła go o wsparcie, ale wojskowy,
przechodząc obok niego, klepie go po ramieniu i od tego klepania
z nauczycielskiej marynarki Paszy sypie się pokruszona szkolna kreda.
Potem do szkoły podjeżdża stara brązowa „tabletka”, furgonetka UAZ koloru
rozmiękłego szarego mydła, i z niej żołnierze wynoszą rannych. Biorą ich na
ramiona jak worki z towarem, noszy najwyraźniej nie ma, ciężko wchodzą po
schodach, przechodzą do pustego korytarza, gdzie ich kroki odbijają się echem.
Skręcają w prawo, oblepionymi gliną buciorami otwierają drzwi pierwszej sali.
Czyli sali języka ukraińskiego. Czyli sali Paszy. Sali, gdzie Pasza uczy dzieci.
Kładą rannych wprost na podłodze, pomiędzy ławkami. Pasza wbiega za nimi,
od razu zwalnia dzieci, te, przestraszone, przeskakują przez świeżą krew, kręcą
się po korytarzu, Pasza też wychodzi na korytarz i krzykiem rozgania klasę: do
domu, krzyczy, idźcie do domu, nie ma co tu stać. Krzyczy po rosyjsku, jak
zawsze na korytarzu, nie w czasie lekcji. W klasie czuć zapach brudu i krwi,
śniegu i ziemi. Żołnierze przynoszą koce, jakieś ciepłe rzeczy, rozsuwają ławki,
rozkładają rannych po różnych kątach.
Do klasy wchodzi jeszcze jeden żołnierz, taszczy na ramieniu karabin
maszynowy, nie wyjmuje papierosa z ust. Czarne włosy, też czarne i przez to
nieufne oczy, kurz wżarł się w zmarszczki na twarzy, Pasza widział coś takiego
tylko u górników, którzy wyjeżdżają na powierzchnię. Sucho ogląda rannych,
zauważa Paszę, kiwa głową, wita się, mówi z kaukaskim akcentem. Myli języki,
ale stara się mówić przyjacielsko, jakby mocno mu zależało, żeby Pasza
uwierzył. Niektóre słowa od razu przekłada z rosyjskiego na ukraiński, stara się
jak na egzaminie. Dobrze, mówi, nauczycielu, nie bój się, nie oddamy twojej
szkoły, obronimy, mówi. Będziesz dalej uczył dzieci.
– A to kto? – kiwa głową w kierunku portretów.
– Poeci – odpowiada Pasza z niepewnością.
– Dobrzy? – pyta z powątpiewaniem żołnierz.
– Martwi – mówi Pasza na wszelki wypadek.
– Słusznie – śmieje się żołnierz – dobry poeta to martwy poeta.
Delikatnie otwiera okno, opiera karabin na parapecie. Jakby chciał go
przewietrzyć. Pasza zabiera z biurka zeszyty, wrzuca do plecaka i już
wychodząc, zatrzymuje wzrok na rannym, którego położyli pod malowanym
kaloryferem – dwa włochate koce z podeschniętymi już plamami krwi, na
wierzchu stary wyświechtany śpiwór – odwrócił się twarzą do ściany, widać
tylko dawno niemyte włosy i dawno niegoloną szyję, rozcięty rękaw wojskowej
kurtki też tu leży, pomiędzy bandażami prześwituje brudna skóra, posiekana
drobnymi zadrapaniami, lewa dłoń wystaje spod śpiwora. Tak jak pasażer
kuszetki rano wystawia rękę spod kolejowego koca, który przylega do jego
sennego, nieruchomego ciała, odwzorowując załamania kolan i zagłębienie
brzucha, jak całun odwzorowuje ciało Chrystusa i nagość zużytego męskiego
ciała ostro wyróżnia się pomiędzy tobołkami i ciepłą odzieżą rzuconymi na
sąsiednie leżanki. Tak i tutaj, myśli Pasza, chuda, blada ręka, pokryta rzadkimi
włosami, wygląda tak nienaturalnie na tle polakierowanej latem szkolnej
podłogi, na tle ławek i tablicy, i ta ręka chwyta za śpiwór, chwyta, bojąc się go
puścić, jakby śpiwór – to była ostatnia rzecz, która wiąże ją z życiem. Pasza
przez chwilę nie może oderwać spojrzenia od długich czarnych palców,
pociętych i potłuczonych, z błękitnym benzynowym odcieniem, potem
z zewnątrz wlatuje świeży zimowy wiatr, potrząsa okienną ramą, żołnierz zdąża
ją złapać. Pasza przypomina sobie, gdzie jest, i szybko wychodzi na szkolny
korytarz, od razu trafiając w objęcia dyrektorki.
– Pawle Iwanowyczu, Pawle Iwanowyczu – płacze, łapiąc go za rękę – jak
tak można? Niech im pan powie, żeby sobie poszli.
Ona nawet płacze fałszywie, nagle łapie się na tej myśli Pasza. Ona zupełnie
nie umie płakać, myśli Pasza, po prostu nie wie, jak się to robi. I śmiać się też
nie umie.
– Niech pan im powie – dalej zwraca się do Paszy na pan jak do konduktora
w tramwaju – niech pan powie, niech sobie pójdą.
– Tak-tak – uspokaja ją Pasza – powiem, pewnie, że powiem.
Odprowadza ją do gabinetu, pomaga usiąść, wychodzi, zamyka za sobą
drzwi. Jakiś czas jeszcze stoi, słucha, jak dyrektorka momentalnie się uspokaja,
wyciera smarki, wyciąga telefon, dokądś dzwoni, awanturuje się do słuchawki.
– To już beze mnie – mówi szeptem Pasza i idzie do domu.
Wojskowi stoją na ganku, palą. Wchodząc do szkoły, dokładnie wycierają
buty czystą ścierką. Krew słabo się wyciera. Ale się wyciera.

W wilgotnym wietrze ostro czuć zapachy. Od tych, którzy przyszli z południa,


ciągnie spalenizną, jakby długo siedzieli przy ognisku. Powietrze natychmiast
wypełnia się ciężką wonią mokrych ubrań. Robi się ich coraz więcej, niektórzy
od razu ruszają dalej w stronę stacji, niektórzy ładują się do dżipa, niektórym
inni pomagają wspiąć się do budy ciężarówki. Brakuje miejsca, jeden
z żołnierzy, przechodząc, zaczepia o Paszę twardą kamizelką kuloodporną, Pasza
kuli się, robi krok w tył na zbocze, potem jeszcze jeden – wysoki but rozgniata
śnieg zmieszany z żółtą gliną, potem jeszcze jeden krok, potem jeszcze.
– Lepiej niech pan tam nie wchodzi – słyszy Pasza.
Odwraca się w kierunku głosu. Obok stoi mężczyzna, ciemna kurtka
wolfskin, górskie buty, plecak na laptopa, starannie przystrzyżona szczecina –
patrzy ironicznie, nawet pobłażliwie. Mówi pewnie, chociaż, jeśli się przyjrzeć,
można zauważyć nieco za mały podbródek, delikatne zmarszczki wokół ust,
szczecinę chyba zapuszcza właśnie po to, żeby wyglądać na brutalniejszego, niż
jest. Ma koło pięćdziesiątki, więc na Paszę patrzy jak na młodszego stopniem.
Tak pasażerowie, którzy jadą od początku, patrzą na tych, którzy przysiadają się
po drodze – niby bilety mają, ale godziny spędzone w przedziale dają
niezrozumiałą przewagę. Nazywa się Peter i to właśnie mówi – Peter – dosyć
znośnym rosyjskim, nie ukrywając przy tym akcentu.
– Lepiej niech pan tam nie wchodzi – kiwa głową w kierunku rowu – bez
nogi pan zostanie. I w ogóle chodźmy stąd, oni zaraz zaczną do siebie nawzajem
strzelać ze złości.
Odwraca się, zaczyna przedzierać przez tłum. Pasza ogląda się, widzi w dole
gęstą śnieżną kaszę, rzuca się śladem Petera.
Po tym, jak przepchnęli się dalej od posterunku, trafiają w tłum, już nie jest
tak gęsty. Peter zapobiegliwie omija grupę wojskowych, którzy wściekle coś
sobie nawzajem tłumaczą, przestępuje przez rannych ułożonych wprost na
środku drogi na kocach i starych cywilnych paltach. Pasza idzie za nim, krok
w krok, starając się nie patrzeć w oczy wojskowym. W dzieciństwie przechodził
tak obok ulicznych psów – grunt to nie patrzeć w oczy, popatrzysz – od razu
poczują obcego. Do wojskowych Pasza przez cały ten czas się nie przyzwyczaił,
przez te kilka miesięcy zawsze ich omijał. Kiedy zatrzymywali go koło stacji
i o coś wypytywali, odpowiadał sucho, patrząc rozmówcy za ramię. A tutaj tylu
ich i od nich wszystkich bije niezrozumiały zapach – brudu i żelaza, i jeszcze
tytoniu i prochu. Pasza lękliwie omija kolejną grupę, zauważa, jak nieufnie
patrzą na niego żołnierze, przyśpiesza kroku, dogania Petera. A ten podchodzi
do starego niebieskiego forda otoczonego żołnierzami. Rozłożyli na masce mapę
własnej roboty z wymalowanymi ręcznie ścieżkami i zaznaczonymi czerwoną
kredką wysokościami. Mapa rozmięka na deszczu i przypomina zalany winem
obrus w przydworcowej restauracji. Peter przeciska się między wojskowymi,
kogoś klepie po plecach, komuś, nie odrywając wzroku od mapy, ściska dłoń, od
razu zaczyna się sprzeczać, wodzi krótko obciętym paznokciem po rozlazłej
mapie, krzyczy podekscytowany. Ale żołnierze też krzyczą i też wodzą po mapie
palcami – czarnymi i przemarzniętymi, nie zgadzając się z Peterem. W końcu
jeden z nich, najwyraźniej dowódca, niewysoki, mocno zbudowany, z krótkim
siwym jeżem na głowie, spluwa, naciąga na swój wielki czerep czarną sportową
czapkę, zarzuca na ramię automat i daje wszystkim rozkaz, żeby się ładowali.
Wysoki stary żołnierz, wychudły i zgarbiony, zbiera mapę, siada za kierownicą.
Obok niego siada siwy w sportowej czapce. Cała reszta pakuje się z tyłu. Peter
w jakiś sposób wpycha się razem z nimi, chociaż go, o ile można zrozumieć,
nikt nie zaprasza, ale on i tak jakoś się wpycha, i nawet próbuje zamknąć za sobą
drzwi, aż nagle coś sobie przypomina, wychyla się na zewnątrz i krzyczy do
Paszy:
– No, jedzie pan? Ile mamy czekać? Chodź pan!
Pasza jest zaskoczony, boi się, ale podbiega do forda. Z tyłu siedzi jednak ze
czterech żołnierzy, a ponieważ wszyscy są w kamizelkach kuloodpornych,
wydają się wyjątkowo szerocy i masywni. No i Peter, oczywiście, też zajmuje
miejsce, jak oni się tam wszyscy mieszczą – trudno zrozumieć. Pasza
niezdecydowanie drepcze po asfalcie, ale Peter się nie poddaje:
– Chodź pan, chodź pan – krzyczy, klepiąc się po chudym udzie opiętym
czarną dżinsową tkaniną.
No i tak jadą – z przodu zgarbiony kierowca i dowódca, który uparcie stara
się coś wypatrzyć w kawałkach mapy, z tyłu – żołnierze w kamizelkach
kuloodpornych, Peter, a na jego kolanach – Pasza. Jest mu niewygodnie, nigdy
nie siedział komuś na kolanach, najwyżej kiedy był dzieckiem. Żołnierzom też
niewygodnie, w imieniu Paszy. Zapada milczenie, słychać tylko, jak głucho
postukują o siebie kamizelki.
Ford powoli toczy się po szosie, mijając bezkresną kolumnę wojskowych,
którzy od posterunku wydostają się w stronę stacji. Na samochód oglądają się
z nadzieją, widząc jednak liczbę pasażerów, rozczarowani odwracają głowy.
Jazda nie trwa długo, na granicy miejscowości kierowca skręca w prawo, dodaje
gazu, ford podtacza się do motelowego parkingu, zostawiając głębokie jak
nacięcia koleiny w żółtym śniegu. Paszę wypychają pierwszego, za nim na
wilgotne powietrze wydostaje się reszta pasażerów.
Piętrowy budynek, nad głównym wejściem szyld „Paradis”. W prawym
skrzydle jest kawiarnia, w lewym – myjnia samochodowa, pośrodku – wejście
do recepcji. Wszystkie okna na piętrze zmiotła fala uderzeniowa, właściciele
zastąpili wybite szyby dyktą. Na górze na dachu sterczy talerz anteny
telewizyjnej przebity w jednym miejscu odłamkiem, przypomina słonecznik
odwrócony rano na wschód, w stronę słońca.
Parking zastawiony jest sprzętem i samochodami – wielkie ciężarówki,
nieoclone osobówki na polskich blachach, mnóstwo poobijanych i zajeżdżonych
aut – bez przedniej szyby, z posiekanymi drzwiami, z oderwanymi maskami.
W oddali stoi cały czołg, zawalony z wierzchu brudnymi kolorowymi rzeczami.
Na pancerzu leżą przywiązane sznurkami koce i śpiwory, torby, górskie plecaki,
ktoś nawet przyczepił z boku polówkę. Koło kawiarni tłum wojskowych – palą,
krzyczą, sprzeczają się. Ci, którzy przywieźli Paszę, też ruszają w tę stronę.
Peter sceptycznie przygląda się szyldowi.
– Paradis – mówi, uśmiechając się. – Raczej pierwszy krąg piekła. No, idzie
pan? – kiwa głową w stronę Paszy i rusza w stronę tłumu.
Pasza nie wymyśla nic lepszego, niż pójść jego śladem. Dlaczego za nim
idę? – myśli, idąc. Dlaczego w ogóle go słucham? – pyta sam siebie, starając się
nie zgubić Petera w tłumie starannie nieprzystrzyżonych włosów. Przeciska się
pomiędzy wojskowymi, wchodzi do kawiarni.
Kilka stolików, bar, na ścianie nad barem jakieś trofea myśliwskie: wypchany
bażant, jelenie poroża, nawet czyjaś odrąbana głowa. Paszy wydaje się, że psia,
chociaż może się mylić. Z boku drzwi do toalety, po drugiej stronie na ścianie –
plazma. Przy stołach ani jednego wolnego miejsca, siedzą żołnierze, patrzą na
samych siebie w telewizorze. Za barem stoi kobieta, spogląda na klientów
z nienawiścią, ale jej nienawiść jest jakaś umęczona, zresztą ona sama też jest
jakaś wymięta i niedofarbowana, w sensie włosy ma żółte z czarnymi
korzeniami, takie jak świeże tegoroczne źdźbła na wypalonej zeszłorocznej
trawie. Za jej plecami na półkach stoi cola i w stosach leżą czekoladki. Na ladzie
przed nią ciemnieją suszone ryby. A to, co najważniejsze, kobieta wyciąga skądś
z głębin spod zawalonej rybami lady. Wyciąga i nalewa. Wszyscy mówią
jednocześnie, mało słuchając i ciągle przerywając innym, a zapach suszonej ryby
unosi się tak ciężko, jakby tu trzeci dzień żegnali się z nieboszczykiem.
Peter pewnym krokiem przemieszcza się do baru, wesołym skinieniem wita
z kobietą, ta uśmiecha się nieszczerze, nie przestając nalewać. Peter o coś pyta,
kobieta na znak zgody kiwa głową – wciąż nie ukrywając nienawiści, wciąż
uważnie wpatrując się w salę. Peter otwiera boczne drzwi, Pasza prześlizguje się
za nim i znajduje się w sąsiedniej sali. Tutaj też stoły, też pełno wojskowych, też
gwarnie i głosy zlewają się w groźne jęki, na końcu sali jednak, pod schodami,
które prowadzą gdzieś na piętro, jest niewielki stolik, akurat dla dwóch, i Peter
kieruje się tam, mimochodem witając się z żołnierzem czarnym od dymu
i alkoholu. Ten, nie patrząc, macha ręką i coś mówi, kiedy Peter odchodzi, i pada
na plastikowe krzesło, i dalej mówi, i kiwa głową, jakby rozmawiał z kimś
niewidzialnym. Pasza przysiada się do Petera, skądś od razu pojawia się ryba
i alkohol w plastikowych kubkach. Peter nonszalancko chwyta kubek i nawet
stuka w czyjś plastikowy i jednorazowy. Jednorazowe poskrzypywanie plastiku,
jednorazowe wlewanie alkoholu do gardła. Peter energicznie zatrzymuje swój
kubek w powietrzu, potem ledwie zauważalnym ruchem wylewa jego zawartość
pod stół na zimną kamienną podłogę. Następnie wyciąga z niewielkiej ledwie
zauważalnej kieszeni równie niewielką butelkę obciągniętą brązową skórą,
odkręca i nalewa sobie z niej coś smacznego. Paszy nie proponuje – Pasza
chwyta wargami kubek, wlewa w siebie gorzką palącą wilgoć miejscowej
produkcji, zanosi się kaszlem, ktoś wsuwa mu prosto do ust kawałek ryby
i Pasza starannie ją przeżuwa, zabijając zapach żenionego alkoholu martwym
zapachem ryby. Peter patrzy na to wszystko z lepkim uważnym obrzydzeniem,
przy czym nie wiadomo, co właściwie to obrzydzenie wywołuje – Pasza czy
ryba. Ale Peter szybko bierze się w garść i znów się uśmiecha, i krzyczy coś
w tłum, odpowiadając na czyjeś pytanie, i komentuje coś zasłyszanego przy
sąsiednim stoliku. Pije swoje i zabiera się za Paszę.
– Czym się pan zajmuje? – pyta.
Pasza waha się, w jakim języku ma odpowiedzieć. W końcu odpowiada po
rosyjsku.
– Jestem nauczycielem – mówi krótko.
– Aha! – śmieje się Peter.
Grzebie w kieszeni, wyciąga po kolei dwie paczki papierosów –
nierozpieczętowaną, z tanimi mocnymi, i napoczętą, z lightami prawie bez
nikotyny. Tanie chowa z powrotem, natomiast wyciąga dwa lighty, jednego
podaje Paszy. Pasza odmawia, Peter ostrożnie chowa niepotrzebnego papierosa
do napoczętej paczki, a drugiego niedbale chwyta wargami, wyciąga
z niewidocznej kieszeni nowiutkie zippo, kciukiem lewej dłoni umiejętnie
otwiera przykrywkę, podpala, chowa zapalniczkę z powrotem do kieszeni,
zaciąga się. Tak boleśnie mruży oczy, łapie się na tej myśli Pasza, jakby palił
samosieję.
– A gdzie pana uczniowie? – pyta go Peter, wypuszczając dym, przez co jego
głos brzmi zachryple i ufnie.
– Na feriach – wyjaśnia Pasza.
Peter energicznie kiwa głową.
– Aha – mówi – na feriach. Szkołę właśnie wymyślono dla wakacji i ferii –
mówi. – Ja na ferie zawsze jeździłem ze starym na ryby.
– Nad rzekę? – uściśla Pasza.
– Nad ocean – mówi Peter.
– Nad jaki ocean?
– Nad Spokojny.
Pasza nie wie, co odpowiedzieć.
– Dokąd chciał pan jechać? – pyta Peter, nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Do miasta. – Pasza nerwowo kręci się na krześle. Peter mówi tak
przyjacielsko, że od razu przestajesz mu ufać.
– Aha – znów cieszy się Peter. – Sprawy do załatwienia?
– Sprawy – zgadza się Pasza po zastanowieniu. – Siostrzeniec w internacie.
Chcę go zabrać. Na wolne dni.
– Widzę, że wy tutaj codziennie macie wolne.
Pasza myśli, że lepiej będzie to przemilczeć.
– Może innym razem zabiorę – dodaje po chwili milczenia.
– Aha – przytakuje mu Peter – za jakieś dwa miesiące.
– Czemu za dwa? – nie rozumie Pasza.
– No, zanim ustabilizuje się nowa linia frontu, zanim założą posterunek
i przejście – wyjaśnia Peter. – Dlaczego pan go wcześniej nie zabrał, skoro są
ferie? Co pan, wiadomości nie czyta?
– Nie czytam – szczerze odpowiada Pasza.
– Ja też nie czytam – przyznaje się Peter. – Ja je piszę – dodaje po odrobinę
za krótkiej pauzie i roześmiawszy się, wypuszcza na wszystkie strony tytoniowy
dym.
– I co robić? – pyta zagubiony Pasza. – On ma problemy ze zdrowiem, boję
się o niego.
– Teraz niech go pan zabierze – radzi mu Peter, uśmiechając się – oni jeszcze
kilka dni będą stamtąd wychodzić – pokazuje na żołnierzy wokół – oni wszyscy
teraz nie mają na pana czasu. W mieście władza się zmienia. Kto wie, co będzie
z internatem. Nowej władzy – kiwa głową w stronę, gdzie jego zdaniem
powinna być teraz nowa władza – nie do internatów. Będą czyścić miasto po
waszych.
To jego „po waszych” drażni Paszę, ale powstrzymuje się, nie zaprzecza.
– Tam chyba strzelają? – obawia się Pasza.
– Tym bardziej – zgadza się Peter. – Tym bardziej. Nie chciałbym spędzać
ferii pod ostrzałem artyleryjskim.
Pasza myśli gorączkowo. Nie może wymyślić nic lepszego, niż zadzwonić do
starego. Wyciąga nokię, wybiera numer.
– I zasięg też za jakieś dwa miesiące będzie – komentuje Peter. – I to jeśli
wasza władza się postara. – Peter znów akcentuje słowo „wasza”. – Do tej pory
się nie starała.
Pasza patrzy na ekran – faktycznie, nie ma zasięgu. Chociaż jeszcze wczoraj
w nocy wszystko było w normie.
– Specjalnie zagłuszają – wyjaśnia Peter – żeby wasi – pokazuje wokół – nie
wiedzieli, jaka jest sytuacja. Nikt nic nie wie, nikt nikomu nie ufa.
Średniowiecze – dodaje i starannie kiepuje do połowy wypalonego papierosa
w popielniczce zrobionej z puszki po piwie. – Nie uczy pan czasem historii? –
Patrzy uszczypliwie na Paszę.
– Nie – odpowiada Pasza – nie historii.
– Słusznie – chwali go z jakiegoś powodu Peter – w waszym kraju uczyć
historii to jak łowić ryby: nigdy nie wiesz, co wyciągniesz. Chociaż mi się
podoba ta wasza miłość do historii – mówi Peter, wyciąga nowego papierosa,
znów pstryka zippem, znów wypuszcza dym w sufit – słusznie-słusznie, radźcie
sobie, kopcie, zuchy. Wie pan, co ja bym wam poradził – ciągnie Peter,
odchylając się na oparcie krzesła i zaciskając papierosa między dwoma palcami,
a Pasza go słucha, aż zauważa, jak do sali wpada czterech wojskowych, ich
twarze są wyjątkowo ciemne, ruchy ciężkie i nerwowe, a oczy mają czerwone od
złości i dymu, obrzucają spojrzeniami wnętrze i dokładnie, bezbłędnie, od razu
wyławiają spomiędzy żołnierzy dwóch cywilów – Paszę i Petera – i ruszają
w ich stronę, nieubłaganie omijając stoły. I przy stołach nagle zauważają ten
ruch, i rozmowy cichną, patrzą za tymi czterema, którzy suną do nich, wszyscy
zamierają i się naprężają, tylko Peter tak jest zachwycony opowieścią, że
niczego nie zauważa, siedzi plecami do sali, przygląda się Paszy przez pasma
dymu i mówi z takimi poważnymi pauzami, jakby sam przysłuchiwał się
własnemu głosowi. – Ja bym wam radził ostrożnie podchodzić do historii. Wie
pan, historia to taka rzecz… – milknie na chwilę, dobierając w głowie jakieś
mądre słowa, i nagle zauważa ogólną ciszę, i patrzy na Paszę bardzo uważnie,
i Pasza nie może pojąć, czego on od niego chce, aż dociera do niego, że on –
Peter – patrzy w jego okulary i widzi w nich odbicie tych czterech, którzy
nawisają nad jego plecami, i przez jakąś chwilę panika przebiega mu po twarzy,
nerwowo opada i unosi się kącik ust i żyła na szyi drga od mimowolnego
pragnienia, żeby się odwrócić, Peter jednak umiejętnie bierze się w garść
i zaciąga się, elegancko wypuszcza w powietrze dym i kończy – …której nikt
nie ma prawa nam odebrać!
– A wy co za jedni? – mówi mu prosto w potylicę pierwszy.
Pasza z przestrachem przygląda się jego buciorom – ze zniszczonymi
czubami, z przylepioną do nich zeszłoroczną trawą – równie zniszczonym
nakolannikom, ciężkim bocznym kieszeniom pełnym czegoś ostrego
i żelaznego, kałaszowi, który trzyma na rękach jak niemowlę, co nijak nie
zaśnie, kamizelce z kilkoma zapasowymi magazynkami, kawałkom kolorowej
taśmy na rękawach, a przede wszystkim – nożowi, który sterczy ze specjalnej
kieszeni w okolicy serca, z czarną rękojeścią i głębokimi w niej nacięciami.
Pasza mimowolnie zaczyna przeliczać te nacięcia, ale żołnierz powtarza:
– A wy co za jedni?
Drugi i trzeci stoją po obu stronach, żeby odciąć możliwe drogi ucieczki.
Chociaż jaka tu może być ucieczka? – myśli Pasza w rozpaczy. Jaka ucieczka?
Czwarty wygląda pierwszemu zza ramienia i patrzy z taką podejrzliwością, że
Pasza aż zdejmuje okulary, niby żeby przetrzeć, a naprawdę – żeby tego
wszystkiego nie widzieć. A Peter ogląda się w kierunku głosu z beztroskim
uśmiechem.
– Prasa – mówi i wkłada rękę do głębokiej kieszeni, oczywiście, żeby
wyciągnąć legitymację, i wszyscy czterej się napinają, ale Peter już wyjmuje
rękę i podaje im konieczne papiery. – Wszystko w porządku – stara się mówić
lekko i prosto – prasa. Tu mam legitymację.
Pierwszy bierze legitymację i nie zaglądając do niej, przekazuje za plecy
czwartemu. Hans, mówi, sprawdź. Hans bierze i uważnie wodzi po papierze
czerwonymi, przemarzniętymi palcami z czarną ziemią pod paznokciami. Peter,
uśmiechając się, wyciąga ręce, jakby mówił: oddawaj, mamy tu ciekawą
rozmowę, nie przeszkadzajcie. I Hans, zawahawszy się, już wyciąga do niego
rękę z dokumentami. Nagle zatrzymuje ruch i jeszcze raz patrzy w papiery.
– A granicę kiedy przekroczyłeś? – pyta niespodziewanie.
– Miesiąc temu – mówi Peter po chwili milczenia.
– Mhm – nieszczególnie wierzy mu Hans. – Już od jesieni cię tu widuję.
– Dobrze już – wyzywająco odpowiada mu Peter.
– Mówię ci – równie wyzywająco mówi Hans, oddając legitymację
pierwszemu. Ten w milczeniu patrzy na Petera.
– Posłuchajcie – mówi Peter, wstając, przez co wszyscy czterej znów się
napinają. – Jesienią też tu byłem. Tu macie paszport, tam są wszystkie pieczątki.
Wyciąga paszport i podaje pierwszemu. Pierwszy w milczeniu przekazuje
paszport za plecy, sam nie spuszcza z Petera wzroku. Ten usiłuje się uspokoić,
sięga do kieszeni, przez co wszyscy kolejny raz się napinają, i wyciąga
papierosy.
– Zapalicie? – pyta, przeskakując oczami z jednego na drugiego.
Ale wszyscy milczą. A Hans, przekartkowawszy paszport, podaje
pierwszemu, nachyla się i mówi mu coś na ucho. Pierwszy kiwa głową i oddaje
dokumenty Peterowi.
– W czym problem? – pyta Peter z udawanym zaniepokojeniem.
Pierwszy wojskowy długo milczy, patrząc na Petera, a kiedy ten nie
wytrzymuje i odwraca wzrok, mówi:
– Problem w tym – mówi – że ktoś tu strzela z ucha. Czyli przekazuje
informacje. I najwyraźniej to ktoś z cywilów.
– Dlaczego cywilów? – uśmiecha się Peter.
– Dlatego że wszystkich innych znamy – odpowiada mu wojskowy. – Ktoś
donosi. Nie wiesz kto? – pyta nagle Petera.
I wtedy wszyscy czterej stają dookoła niego. Ten blednie.
– Nie – mówi – nie wiem.
– Na pewno? – dopytuje się wojskowy.
– Na pewno – odpowiada bez wahania Peter.
– No dobrze – mówi na to wojskowy. – Możesz iść – pozwala Peterowi
i nagle odwraca się do Paszy. Teraz ty.
Pasza zakłopotany zakłada na nos okulary i grzebie w kieszeniach, znajduje
dowód, oddaje pierwszemu. Ale czuje, że to nie wystarczy, że trzeba jakoś ich
przekonać, dać do zrozumienia, że wszystko w porządku, żadnych problemów
z nim, Paszą, nie ma.
– Jestem z nim – mówi gorączkowo, odwracając się w stronę Petera.
I nagle zauważa, że Petera już nie ma, że ten zdążył zniknąć, rozpłynął się
w powietrzu, zapominając zabrać ze stołu nieotwartą paczkę mocnych
papierosów.

Pasza siedzi w pustym pokoju z komputerem i czarnym sejfem – oczywiście to


księgowość. Tabliczki na drzwiach nie przeczytał – Hans przyprowadził go
schodami na górę, wepchnął w szare ciemności korytarza, lekko, ale
zdecydowanie, żeby nawet nie myślał o oporze. Chociaż on i tak nie myślał –
przeszedł ciemnym korytarzem, niemal na oślep, zareagował na komendę zza
pleców, zatrzymał się. Hans podszedł do drzwi, spróbował otworzyć, klamka
skrzypnęła pod jego dłonią, drzwi się nie otworzyły. Wtedy natarł na nie
ramieniem i wleciał do pustego pokoju. Wszedł, sceptycznie spojrzał na
zamknięty sejf, nie ruszył go.
– Siedź tu – krzyknął w stronę Paszy. – Czekaj.
– Długo? – zapytał Pasza na wszelki wypadek.
– Ile będzie trzeba – odpowiedział mu ostro Hans. – Sprawdzimy, to
pójdziesz.
Pasza przeszedł przez pokój, usiadł na jednym z trzech krzeseł pod ścianą.
Potem pomyślał, przesiadł się na inne. Hans patrzył na to wszystko, ale milczał.
– Bądź tutaj – powiedział w końcu. – Nie myśl o ucieczce.
– Dobrze – zgodził się od razu Pasza.
Hans wyszedł, starannie zamykając za sobą zepsute drzwi.
Pasza siedzi i czeka. W pokoju jest zimno, okno zabite dyktą, która nie chroni
przed wiatrem i wilgocią. Pasza siedzi i myśli: jak mogłem tak wpaść? Do tej
pory jakoś to mnie omijało. Z wojskowymi od czasu do czasu się stykał, tyle że
czysto przypadkowo – na ulicy, w sklepie, na stacji. Kiedy pytali, mówił, że jest
nauczycielem. Zwykle to działało, niezależnie od tego, po której stronie ci
wojskowi walczyli. Do księży i nauczycieli podczas wojny doczepiają się
w ostatniej kolejności. Ale co z tego. Pasza przypomina sobie, jak pierwszy raz
przemówili do niego ludzie z bronią, jeszcze wtedy, zeszłej wiosny, dopiero co
się wszystko zaczęło, dopiero co się pojawili w mieście, zajmując budynek
milicji i zrywając z państwowych instytucji flagi, i większość miejscowych po
prostu nie wiedziała, jak ich traktować i czego się po nich spodziewać. Pasza też
nie wiedział i wiedzieć nie chciał, wracał sobie po lekcjach do domu, postanowił
iść skrótem przez park, wlókł się nieśpiesznie słoneczną majową aleją – rok
szkolny dobiegał końca, czekało lato, chciało mu się zamknąć w pokoju i nie
wychodzić stamtąd do pierwszego jesiennego dzwonka. I wtedy zagrodziło mu
drogę dwóch z automatami. Właściwie nie tyle zagrodziło, ile Pasza ze swoim
roztargnieniem i krótkowzrocznością sam się na nich naciął, a oni musieli jakoś
zareagować – broń w rękach zobowiązuje. I zatrzymują go, chociaż zatrzymują,
trzeba powiedzieć, całkiem delikatnie, bez pohukiwań. Pasza pamięta, że część
z nich, zwłaszcza nie miejscowi, tylko ci, którzy przyjechali, właśnie tak się
zachowywała: ostentacyjnie życzliwie, cały czas uśmiechając się do ludności
cywilnej. Dzieciom cukierki, starszym miejsca w autobusie, grzecznie stali
w kolejkach: jesteśmy tu dla was, jesteśmy tacy jak wy, obronimy was, będziecie
dalej uczyć swoje dzieci. Chcesz się wszystkim spodobać, szczególnie kiedy
masz w rękach broń i nie wiesz, przeciwko komu przyjdzie jej użyć. I ci też
mówili ostentacyjnie życzliwie, jak do starego znajomego, jakby mówili: dokąd
tak pędzisz, czemu nie patrzysz pod nogi? I jeden, z krągłą miękką twarzą, od
razu zaśmiał się dziecięcym beztroskim śmiechem, a drugi też najwyraźniej
chciał się zaśmiać, ale mu nie wyszło, więc tylko wykrzywił usta i odwrócił
wzrok. Pasza od razu wczepił się w to jego spojrzenie – spojrzenie wędkarza,
który umie czekać, wiedząc, na co czeka. I jeszcze nos – po prostu wbity
w twarz, zanurzony pomiędzy policzkami jak nos starego syfilityka, nos
boksera. A krągłomordy już klepał Paszę po ramieniu, dobrodusznie żartując
z jego okularów. Paszy się to nie podobało, dokładnie to pamięta – sztucznie
jakoś i scenicznie się zachowywali, jakby to dla nich było przedstawienie. Oni
zresztą wyglądali nienaturalnie, jak aktorzy, którzy wyszli z teatru po
papierosy – świeże kamuflaże wciąż miały zapach magazynu, nosili pirackie
bandany jak krymscy plażowicze, okulary słoneczne. Stare, oczywiście zabrane
miejscowym gliniarzom kałasze i do tego – nowiutkie białe adidasy, niedawno
kupione, możliwe, że specjalnie do tego kraju, na tę wojnę, adidasy, w które
jeszcze nie wgryzł się uliczny kurz i które nie wysmarowały się trawą,
nowiutkie, świąteczne, nijak nie łączyły się z tymi kamuflażami i tą bronią.
Pasza stał i patrzył na ich adidasy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. A oni dalej
śmiali się i jakoś tak, niby mimochodem, beznosy zapytał:
– A w ogóle kim ty jesteś? – I dalej krzywo się uśmiechał, jakby mówił: tak
pytam, możesz nie odpowiadać, chociaż lepiej oczywiście odpowiedzieć.
– Nauczycielem. – Pasza z trudem przełknął ślinę. Najważniejsze, pomyślał,
żeby nie zapytali, jakiego przedmiotu.
– I czego uczysz? – Beznosy jakby usłyszał jego lęk.
– A wszystkiego po trochu – odpowiedział Pasza.
Stał przed nimi, nie podnosząc wzroku, aż pomyśleli, że się boi, i mówili już
nie tak życzliwie, mówili raczej wyniośle, jak ze słabiakiem, który nie ma
odwagi spojrzeć im w oczy. Chociaż Pasza tak naprawdę po prostu przyglądał
się ich nowym adidasom.
– Chujowo, że wy tutaj wszyscy nauczyciele – powiedział na to beznosy
i znów zaczęli się śmiać.
Pasza kiwnął do nich głową, jakby się żegnał, milcząc, obszedł ich i bardzo
cicho, bardzo powoli zaczął odchodzić. Grunt, żeby niczego nie krzyknęli
w plecy, myślał, grunt, żeby nie krzyknęli nic obraźliwego. Szedł i wstrzymywał
nawet oddech, żeby nie słyszeli, jak bije jego serce. Dlaczego nic im nie
odpowiedziałem? – zapytał sam siebie. Dlaczego nie odpowiedziałem?
Przeszedł dziesięć metrów, dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto. Śmiech za plecami się
urwał. Pasza skręcił w ścieżkę w lewo, wszystko się skończyło.

Pasza wyciąga komórkę, sprawdza, która godzina. Dwunasta. Siedzi tu już


z godzinę i nikt po niego nie przychodzi, nikt go nie wypuszcza. Poczekam
jeszcze, przekonuje siebie, jeszcze trochę. Czeka jeszcze trochę, potem jeszcze,
i im dłużej czeka, tym zimniej się robi, okno zabite dyktą zupełnie nie trzyma
ciepła, z dworu od czasu do czasu falami bije świeży wiatr. Pasza stara się nie
zwracać uwagi na zimno, potem zaczyna użalać się nad sobą, że po co było
w tak złym momencie wychodzić z domu, potem złości się na wojskowych,
którzy bezprawnie trzymają go tutaj, w zimnym pokoju. Im zimniej mu się robi,
tym słuszniejsze wydaje mu się własne oburzenie. Po jaką cholerę? – mówi
Pasza do siebie w myślach. Czego oni chcą? Zaraz pójdę, wszystko im powiem.
I zdecydowanie wstaje, podchodzi do drzwi i równie zdecydowanie ciągnie je do
siebie. Ale drzwi skrzypią tak groźnie, że całe jego zdecydowanie momentalnie
się ulatnia. I stoi, nie puszczając klamki, i z napięciem przysłuchuje się ciszy
korytarza, przysłuchuje się, ale nic nie słyszy. I teraz boi się wyjść na korytarz,
żeby nikogo tam nie spotkać. I zamknąć drzwi też się boi, bo raptem znów
zaczną skrzypieć, raptem ktoś do niego wyjdzie z wilgotnej ciemności. Stoi i nie
wie, czego boi się bardziej. Ale tak tu stać też jest strasznie, więc Pasza lękliwie
wysuwa głowę na korytarz. A tam pusto. Wrócę, mówi do siebie, znajdę kogoś,
przypomnę o sobie i wrócę. Zostawia drzwi otwarte i na oślep rusza przez
ciemny korytarz, dotyka jednych drzwi, następnych, potem jeszcze jednych, za
czwartym razem drzwi wydają się niezamknięte, Pasza popycha je i znajduje się
w motelowym pokoju. Rozproszone migocące światło z zabitego dyktą okna tak
oślepia po ciemnościach korytarza, że ogląda niezaścielone łóżko i stolik
zastawiony pustymi butelkami po miejscowym szampanie, jakby był pod wodą.
W kącie telewizor pokazuje wiadomości i Pasza ma takie uczucie, że te
wiadomości widział w realnym życiu na świeżym powietrzu kilka kilometrów
stąd. Gapi się w ruchliwy obraz i dopiero po jakiejś chwili zauważa na łóżku
rozrzucone ubrania. Czarna spódnica, ciemne rajstopy i lekka, nieważka
bielizna. I jeszcze bluzka. I żakiet. Na żakiecie plakietka, na plakietce nadruk
„KELNER ” i niebieskim markerem ręcznie dopisane „ANNA ”. Sama Anna
najwyraźniej poszła pod prysznic, domyśla się Pasza, słysząc szum wody, która
tłucze o plastikowe drzwi kabiny, rozbija się o ciepłe kobiece ciało, ścieka po jej
długich nogach, ginie w rurach. I jeśli Anna teraz wróci do pokoju i zastanie tu
Paszę, będzie awantura. Może mnie nawet rozstrzelają, przypuszcza Pasza.
Trzeba stąd iść, myśli. Ale patrzy znów na niedbale rozrzuconą na łóżku bieliznę
i wie, że bielizna pewnie wciąż kryje w sobie ciepło jej ciała, i dobrze byłoby
doczekać się jej powrotu, podać jej ubranie, poczekać, aż się ubierze, zapoznać
się. Chociaż po co się zapoznawać, myśli Pasza, Anna ma na imię, Anna.
Znaleźć ją po tym wszystkim. Znaleźć i o wszystkim porozmawiać. Będzie
chciała ze mną rozmawiać? – wątpi Pasza, słuchając, jak cieknie woda. Odwraca
się i niespodziewanie widzi swoją twarz. W lustrze, na ścianie naprzeciwko.
Dawno niestrzyżone włosy, okulary w cienkich, niedrogich oprawkach, worki
pod oczami, dwudniowy zarost, który dodaje mu nie tyle męskości, ile
niechlujstwa. Pieprzyk na prawej skroni, szrama na szyi, jeszcze z dzieciństwa.
Poprawia okulary, patrzy na palce. Tak, jeszcze ręka, której nienawidzi. Łapie
się na myśli, że się sobie nie podoba. I jeszcze łapie się na myśli, że naprawdę
chce się sobie podobać. Wychodzi na korytarz, cicho zamyka za sobą drzwi.

Na dole ludzi jeszcze przybyło. Albo głośniej krzyczą. Pasza prześlizguje się
pomiędzy ramionami i starając się nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, przebija
się do drzwi. W kącie siedzi liczne towarzystwo, nachylili się nad stołem,
o czymś szepczą, od czasu do czasu odchylają się na oparcia krzeseł, śmieją się
nerwowo. Jeden z nich, odwracając się częściowo, omiata salę leniwym, a tak
naprawdę bardzo uważnym spojrzeniem, zatrzymuje je na Paszy. Hans
rozpoznaje Paszę i ten ostatni zamiera przerażony, bojąc się ruszyć. Ostre oko
Hansa tylko na jakąś chwilę mruży się, potknąwszy o Paszę, tylko ledwo
zauważalnie drga zmarszczka pod tym jego okiem, wszystko trwa tylko ułamek
sekundy, następnie spojrzenie przemieszcza się dalej, Hans odwraca się i klepie
sąsiada po ramieniu. Wtedy sąsiad odwraca głowę, skupia spojrzenie na Paszy
i powoli się podnosi. Pasza stoi, nie rusza się, boi się nawet poprawić okulary.
Żołnierz idzie leniwie w jego stronę, niedbale omija stoły i towarzystwa,
podchodzi, patrzy groźnie na Paszę, milczy. Potem wyciąga z kieszeni dowód,
wciska go w kaleką dłoń Paszy. Odwraca się, leniwie wraca na miejsce. Pasza
przez jakąś chwilę odzyskuje przytomność, potem szybko idzie do następnej
sali, chce obejść bar i wtedy ciągnie go za rękaw zupełnie młody strzelec – hełm
buja się na jego ręku niczym kociołek, wysokie buty ma obwiązane taśmą
klejącą, najwyraźniej z kogoś je zdjął, a sznurówki po prostu przeciął, więc teraz
zawinął, czym się dało. Skocz poskrzypuje przy każdym ruchu, strzelec, nie
patrząc na Paszę, ciągnie go za sobą do baru, już, mówi, nie marudź. Pasza stoi
za nim, patrzy – strzelec pokazuje kobiecie za ladą dwa palce jak znak
zwycięstwa, ale tak naprawdę po prostu zamawia jeszcze dwa, a kiedy kobieta
nalewa, grzebie po kieszeniach, żeby zapłacić, i wyciąga całą garść drobnych
banknotów, ogląda je z niezadowoleniem, znów sięga do kieszeni, nie
puszczając ręki Paszy, i nagle wyciąga ręczny granat. Kobieta zamiera, a strzelec
kładzie granat na kontuarze i dalej grzebie w kieszeniach, w tym czasie granat
zaczyna toczyć się po blacie, toczy się, toczy, bardzo powoli, kobieta nie może
oderwać od niego wzroku, aż alkohol wylewa się przez brzegi, i ci, którzy stoją
obok, też zauważają granat, ale nie mogą wymówić słowa, tylko patrzą, jak on
bardzo powoli podtacza się do brzegu, jak zastyga, jak przewala się przez brzeg
i leci na podłogę.
– Padnij! – krzyczy ktoś nad uchem i przeciska się przez tłum.
Kobieta też przenikliwie krzyczy. Pasza wyrywa swoją rękę z ręki strzelca
i rzuca się do drzwi, do światła. A światła o tej porze prawie nie ma, światła jest
mało, a to, które jest – jest wilgotne i przeziębione.

– Dokąd jedziemy? – pyta taksówkarz.


– Do domu – odpowiada Pasza.
– Wojskowy? – pyta dalej taksówkarz.
– Cywil – odpowiada Pasza.
– Jasne. – Taksówkarz z niezadowoleniem wykręca kierownicę, tak jak
wykręca się mokre ubrania.
Najpierw milczy, a potem nie wytrzymuje i zaczyna mówić. Strasznie się
złości i denerwuje. I jeśli nie zwracać uwagi na jego nerwy i złość, to mówi
o tym, że dróg nie ma, drogi po prostu rozjebali, wszystko tutaj rozjebali, i nie
ma teraz dróg, i wcześniej nie było, i teraz nie ma. I nie wiadomo, co go
denerwuje bardziej – to, że ich nie było, to, że ich nie ma, czy to, że ich
najwyraźniej tu w ogóle nigdy nie będzie. I złości się, i denerwuje, i mówi: no,
drogi i wojskowi, i wszystko rozjebali, i brat siedzi w mieście w piwnicy, razem
ze swoimi, i nie chce stamtąd wyłazić, mówię mu, tłumaczy Paszy, wyłaź,
wywiozę cię na drugą stronę, tutaj przynajmniej jest praca, a tam nie wiadomo,
kto teraz wejdzie, i nie wiadomo, co będzie, może rozstrzela cię nowa władza,
a on siedzi, boi się zostawić dom, a co dom? – pyta Paszę, po cholerę komu
potrzebny ten dom i drogi, mówi, rozjebali.
– A co – przerywa mu Pasza – można wywieźć?
– Kogo? – nie rozumie taksówkarz.
– Twojego brata – wyjaśnia Pasza. – Można go wywieźć? Przecież wszystko
zamknięte.
I wtedy taksówkarz wybucha. I zaczyna wściekle zaprzeczać, i dowodzić,
i znów, jeśli nie słuchać zbędnego, to mówi, że jest sto dwadzieścia pięć
możliwości wjechania tam i wyjechania z powrotem. Można całe wagony
stamtąd wywozić. Czym wielu się zajmuje. I że rano już dwa kursy zrobił,
objeżdżając wszystkie posterunki i kantując wszystkich generałów. I że
w telewizorze pokazują zupełnie nie to, i że on w ogóle nie ogląda, bo tam nie
ma czego oglądać.
– A co – znów przerywa mu Pasza – naprawdę można tam dojechać?
– No – kiwa głową taksówkarz.
– I do internatu?
– Do internatu? – Twarz taksówkarza ciemnieje. – W zasadzie można. Tylko
tam wczoraj tak strzelali.
– Rozjebali? – uściśla Pasza.
– Rozjebali – nie zaprzecza taksówkarz. – Moim zdaniem rozjebali. Nie
wiem na pewno. Dawno nie byłem. Czego ja tam nie widziałem w tym
internacie.
Siedzą i patrzą jeden na drugiego: Pasza – troszkę tłustawy, na tyle
nieogolony, że można to uznać za brodę, w narciarskiej czapce i przede
wszystkim w okularach, przez co od razu przestajesz mu ufać; i kierowca
w kolosalnej skórzanej kurtce, wytartej i popękanej tak, jakby w niej sypiał,
jakby to była jego własna skóra, przypomina iguanę z zoo. Zdechnie – nawet
skóry z niego nie zedrą, tak się wytarła. I czapkę na głowie też ma skórzaną,
i też wytartą jak futbolowa piłka, którą długo grano na asfalcie. Okrągłe rybie
oczy, wąsy, które zasłaniają poszarpaną górną wargę, patrzy na Paszę, starając
się zrozumieć, do czego ten zmierza. A Pasza też patrzy na niego przez szkła
swoich inteligenckich okularów i myśli, że to całe wytarcie to przecież nie
z biedy, samochód ma normalny, chociaż nie nowy, ale najwyraźniej był
w dobrych rękach gdzieś w Holandii i pachnie normalnie, nie śmierdzi –
i dobrze, a całe to wytarcie… Robi takie wrażenie, że on cały czas o coś trze, jak
kot o nogę właściciela. Albo krowa o słup telegraficzny.
– To jak, jedziemy? – pyta iguana.
– A dowieziesz? – Pasza mimowolnie poprawia okulary, od razu opuszcza
rękę, nienawidzę, myśli, nienawidzę siebie za ten ruch, co ty je cały czas
poprawiasz, te okulary?
– Do internatu wątpię – mówi iguana. – Na dworzec. Tam zobaczysz.
– Dobra – niepewnie zgadza się Pasza.
– A kasę przynajmniej masz? – pyta na wszelki wypadek iguana, mrużąc oko.
Chociaż ono i tak się nie mruży, świdrując Paszę, okrągłe, rybie, wodniste jak
poranne powietrze.
Kierowca zawraca przed motelem, wprost przed nogami kilku wojskowych,
którzy stoją i dymią, i patrzy na nich zwyczajnie, czyli jak na ruchomy cel,
rozkwasza kałuże i leci wąską asfaltówką coraz dalej od trasy, w szarą wilgoć
zimowej panoramy, która nagle się przed nimi otwiera, kiedy tylko wyskakują na
górkę i wypadają z lasu. Stąd od pasma lasu pola opadają i ciągną się w dół
daleko jak okiem sięgnąć, a tam, gdzie nic już nie można dojrzeć, za mgłą
i niskimi chmurami przypominającymi samoloty transportowe, tam też coś jest,
coś oddycha, płonie, rozbłyska. Pasza domyśla się, że to właśnie jest miasto.
Taksówkarz wpada w wyboje, podskakuje, złości się, a kiedy już motel znika za
lasem, trochę się rozluźnia, hamuje, chwilę, mówi Paszy, przetrę szybę, mówi
i wychodzi na zbocze, nabiera tam pełne dłonie twardego ściemniałego śniegu
i zaczyna przecierać nim przednią szybę. Pasza patrzy, jak rozmazuje się śnieg,
jak spełza po szkle, rozmywając przestrzeń, jak kierowca boleśnie chucha na
skostniałe palce, jak przyciska się swoją wytartą skórą do brudnej maski,
sięgając do szyby, wcierając w nią lodowate grudy. Pasza wychodzi na zewnątrz
i patrzy na południe, próbując zabić czas, którego tak naprawdę nie ma tak
znowu wiele.
Czarne od niezebranych w zeszłym roku słoneczników pole, gdzieniegdzie
szare, aż niebieskawe strzępy śniegu, wilgotna tłusta ziemia, głębokie ślady
sprzętu, który wjeżdżał wprost w to ciemne słonecznikowe pasmo – nie
wiadomo, czy po to, żeby się ostrzeliwać i ruszyć dalej, czy żeby przepuścić
kolumnę nadjeżdżającą z drugiej strony. Pasza robi krok przed siebie, przez
stwardniałą śniegową skorupę ostro przebija się trawa, lepiej tam nie chodzić,
przypomina sam sobie i cofa się w kierunku samochodu, który daje o sobie znać
za plecami ciepłym benzynowym zapachem. Za przemarzniętymi słonecznikami
ciągną się linie wysokiego napięcia jak podstawki pod rybackie sieci. Czarny
metal podtrzymuje ciężkie podłużne linie drutów, które rozcinają niebo, ciągnąc
się w deszcz. Na dole daleko za polami ciemnieją mokrą sierścią gołe drzewa
ogródków działkowych. Tej zimy drzewa w ogóle są szczególne – bardziej czułe
od zwierząt, drgają przy każdym wybuchu, trzymają w sobie swoje ciepło, nie
zamarzają, wytapiają wokół siebie czarne zagłębienia, w których zielenieje stara
trawa. Kora jest wilgotna i bezbronna, kiedy jej dotykasz, plamisz się ciemnym
bolesnym sokiem jak farbą, jak krwią ze skaleczeń. A za działkami, które ciągną
się wzdłuż koryta płytkiej przemysłowej rzeki, kompletnie zarośniętej trzcinami,
z trudem dojrzysz płot zakładu remontowego, który leży w parowie, a parów jest
pełen deszczu i mgły, ciągnie się w stronę miasta, i powietrze robi się tak gęste,
że dalej już nic nie widać, ale tam też coś jest, coś więcej – tam tylko wszystko
się zaczyna, tam zaczyna się miasto. I jeszcze ostatnie, z boku na horyzoncie,
gdzie światło niebios spływa mlekiem i cyną, stoją kominy kombinatu –
wysokie, zimne, martwe. I najważniejsze, nigdzie nie ma ani jednego ptaka.
Jakby tu był wielki głód i wszystkie ptaki zjedli. A pomiędzy tym wszystkim
powinna leżeć linia frontu. Prawdziwa linia frontu. I jeśli wcześniej, zanim
miasto było oblężone, Paszy ani razu nie przyszło jej przeciąć, to dziś chyba
przeciąć ją, tę linię, mu przyjdzie. No cóż, uspokaja sam siebie Pasza, no cóż.

Ostatni raz jechał taksówką miesiąc temu, wracając z miasta. Droga była pod
ostrzałem, ale wszyscy myśleli, że jeśli jechać szybko, to zagrożenie śmiercią
nie jest znowu takie wielkie. Stali przy wyjeździe z miasta, koło pustej stacji
benzynowej, ciemnym przestraszonym stadem – Pasza i kilka kobiet, które
wracały do domu, na stację, obciążone torbami jak grzechami. Długo nikt ich nie
chciał wziąć, w końcu zatrzymała się i zamarła pośrodku kałuży łada, któraś
z kobiet machnęła ręką do kierowcy: podjedź, niewygodnie tak podchodzić
przez wodę, ale kierowca zaczął krzyczeć tak szaleńczo, że wszyscy w milczeniu
weszli do wody. I krzyczał tak przez całą drogę, wyrywając spod stacji,
wyskakując w pole i pędząc przez czarną jak węgiel przestrzeń pomiędzy
miastem a stacją, ani na chwilę nie redukując prędkości i ani na moment nie
włączając świateł, mknął i bluzgał, jak umiał, na nieszczęsne kobiety. A one
w odpowiedzi kiwały w milczeniu głowami, jakby zgadzały się z wszystkim,
podobne do pokutniczek w kościele – przyszły się pokajać, to się teraz kajają,
czemu miałyby się nie kajać, skoro już przyszły. Pasza nawet chciał mu
przerwać, ująć się za kobiecą godnością, ale nie przerwał, nie ujął się,
a wysiadając, jeszcze przepłacił.

Droga jest tak rozwalona, że jeździ się nią raczej z szacunku dla jej przeszłości.
Z równym powodzeniem można jechać czarnym rozmiękłym gruntem. Ale
taksówkarz iguana tę drogę najwyraźniej zna jak własne ciało: gdzie swędzi –
podrapie, gdzie boli – naciśnie. Kiedy na poboczu pojawia się wielki drewniany
krzyż, zamaszyście się żegna. Jednocześnie z niezadowoleniem rzuca okiem na
Paszę, przeżegna się czy nie? Pasza udaje, że niczego nie zauważa. Na
rozjeździe i na dole przed mostem stoją porzucone posterunki niczym
zniszczone przez kogoś ptasie gniazda. Domowe ubrania, naczynia, połamane
wojskowe skrzynki, podarte worki z piaskiem na wietrze – wszystko to
osierocone leży pod gołym niebem, wbija się w grunt, miesza ze śniegiem
i mułem. Przejeżdżając przez posterunek, iguana za każdym razem się napręża –
nikt nie wie, co po sobie zostawili ci, którzy gnili tu przez ostatnie miesiące,
jakie niespodzianki można znaleźć w ich norach. Czyje były te posterunki, teraz
już nie ustalisz – wszystko wypalone, posiekane odłamkami, drzewa wokół
przypominają maszty rybackich kutrów – ostre, wysokie, bez gałęzi. Szczególnie
przerażająco jest przejeżdżać przez most, bo most to obiekt strategiczny, a każdy
obiekt strategiczny wywołuje pierwotną chęć, żeby go zburzyć, wysadzić
w powietrze razem z tymi, którzy postanowili go, ten obiekt, przejść. Iguana aż
zamyka oczy, kiedy na niego wjeżdża. I Pasza, widząc to, też mruży swoje. Tak
właśnie jadą przez jakiś czas – na oślep. Strach to rzecz niewidoczna, ale
wszechogarniająca – niby nie widzisz żadnego zagrożenia, wokół cicho i nawet
niebo w górze pobłyskuje metalowymi wstęgami, a sama tylko świadomość, że
mają cię na celowniku i że mogą przyjebać w ciebie w każdej chwili, niezależnie
od kolorów i ruchów na niebie, wywołuje dyskomfort i chce się dalej siedzieć
z zamkniętymi oczami i liczyć, powiedzmy, do stu, aż odejdą od ciebie
wszystkie okoliczne potwory.
Iguana nie wytrzymuje pierwszy – wdeptuje gaz, wykręca pomiędzy
betonowymi blokami z namalowanymi czerwoną farbą ostrzeżeniami i wyrywa
naprzód czarną jak węgiel pokiereszowaną drogą. Zanim jednak wyjedzie na
kolejne wzgórze przy czarnym niskim paśmie lasu, które ciągnie się po prawej
stronie asfaltu, pełne morw i ostrych akacji, nagle szarpie kierownicę. Ich opel
tapla się w zaśnieżonej dziurze jak pies w spienionym morzu, ciężko buksuje,
pluje czarnoziemem i krą, ale się przesuwa, przesuwa się naprzód, wypełza
powoli ze śniegowej kaszy, dotyka kołami twardego gruntu, wygrzebuje się na
przysypaną żwirem trawę, przez którą ledwie można dostrzec starą drogę, i co
chwilę ślizgając się na mokrej glinie, brnie dalej, wzdłuż morw czarnych jak
gazetowe tytuły.
– Dokąd jedziesz? – boi się Pasza. – A jeśli tu są miny?
– Jakie tam miny? – odpowiada z wyrzutem iguana. – Tędy ze dwa lata nikt
nie chodził, popatrz, jaka trawa.
Trawa faktycznie tłucze o dno opla i pcha się w okna, i nie wyjechaliby
z tych chaszczy, gdyby nie wysypany przez kogoś zawczasu żwir, niewidoczny,
ale odczuwalny – chrzęści pod kołami jak jabłko w zębach i przesypuje się
głucho. Iguana z zadowoleniem dodaje gazu, w niebie wprost nad nimi tapla się
przejrzyste południowe słońce.
– Kiedyś była tu normalna droga – wyjaśnia zadowolony iguana – można
było dojechać z szosy do działek. Wszystko zarosło, widzisz?
Długo jadą niewidoczną drogą, rozgniatają suche chwasty, przytulając się do
pasma lasu, żeby ich nie zauważyli. Chociaż las prześwituje na wylot
i przedmuchują go styczniowe wiatry, czy się skradasz, czy nie skradasz –
dojedziesz do pierwszego posterunku, potem wykręcaj się, jak możesz. Przed
nimi za morwami już zaczynają się pierwsze płoty działek, las gwałtownie się
urywa – dalej jest tylko płaskie pole, rozkopane przez krety, a za nim – cicha jak
śmierć działkowa uliczka. Paszę znów ogarnia niewymowny strach, znów chce
mu się zamknąć oczy i schować pod koc, ale iguana nie traci czasu, dodaje gazu
i skręca prosto w jar, tam gdzie powinna płynąć rzeczka. I samochód pełznie
przez pole, podskakując na każdym krecim kopcu, działki zostają na górze,
natomiast oni niemal wpełzają do rzeczki, wzdłuż której ciągną się krowie
ścieżki, i właśnie tymi krowimi ścieżkami iguana prowadzi dalej, coraz szybciej
i szybciej, coraz dalej i dalej od pustych okien domków na działkach. Pasza nie
wytrzymuje i ogląda się, i zdąża nawet zobaczyć wybite złe okna, ale jego
i iguany to już nie dotyczy, oni wyskakują wzdłuż trzcin na zwyczajną betonową
drogę, mkną po słabej, ale twardej nawierzchni, długo, niewymownie długo
ciągną po tym betonie, potem zanurzają się pod wysokie ogrodzenie zakładu
remontowego.
Droga się poprawia, iguana jednak się nie śpieszy, przeciwnie, zwalnia.
Nasłuchuje, rozgląda się wokół. Pasza otwiera okno. Od ulicy czuć błotem
i martwą trawą. Ruszają dalej. Ogrodzenie ciągnie się i ciągnie, w końcu przed
nimi pojawia się brama – niebieska, metalowa, otwarta na oścież. Iguana
podtacza się do niej ostrożnie. Jest pusto i cicho. Ale ta cisza jest taka, jakby
ktoś wyszedł i już za chwilkę miał wrócić. Cisza naciska i przeraża. I coś jest
tam, za bramą, wprost na ziemi, pod podartymi kombinezonami i umazanymi
szmatami. Coś nie na miejscu. Iguana hamuje i patrzy w tamtą stronę, nie
odrywając wzroku. Pasza wychyla się z boku, też chce zobaczyć.
– Co to? – pyta przestraszony. – No? Co?
– Psy – odpowiada iguana, ciężko przełykając ślinę. – Zastrzelili.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Chuj ich wie – wyjaśnia iguana – może, żeby nie hałasowały.
Psy są dwa. Oba duże, ciemne, niewiadomej rasy. Leżą w brudnej wodzie,
jeden obok drugiego. Krew pod nimi wsączyła się w śnieg i asfalt, sierść wokół
ran pozlepiała się czerwonymi grudkami. Stwardniałe od śmierci, wyszczerzone,
ostre, ale już całkiem bezpieczne kły, szklane guziki oczu, czarne poduszki łap.
Puste powietrze, otwarta brama. Iguana, milcząc, rusza dalej. Na jakąś chwilę
wychodzi słońce. Pasza patrzy w słoneczne promienie, zasłania oczy dłonią,
potem przenosi wzrok na iguanę – wydaje mu się, że oczy iguany wilgotnieją.
Pewnie od słońca.

Po lewej stronie ciągnie się betonowy płot, po prawej pomalowana na żółto rura
gazociągu. Rura jest przebita w kilku miejscach, jak kość, boli i potrzebuje
pomocy. Pomóc nikt jednak nie może – ulica pusta, na szosie nikogo, tylko
przed nimi jakieś spalone żelazo, wygląda tak, jakby ktoś długo przeżuwał
przypalone mięso, nie przeżuł, wypluł, żeby ostygło. Iguana ostrożnie objeżdża
spaloną górkę.
– Czołg – mówi – T-64. Pali się jak drewno.
– Czym oni go tak? – pyta Pasza.
– Co za różnica czym? – odpowiada Iguana. – Teraz już w porządku. Tam
dwa trupy były, cały tydzień jeździłem, żeby chociaż ktoś zabrał.
– A ty, dlaczego nie zabrałeś? – Pasza nagle odwraca się do niego.
– A na chuj mi oni! – odpowiada ostro iguana i daszek jego czapki ostro
i groźnie celuje prosto w Paszę.
Pasza nie wie, co odpowiedzieć. Patrzy w okno. Iguana patrzy na drogę, też
nic nie mówi.
– Boję się – mówi iguana niespodziewanie – boję się dotykać martwych.
Rozumiesz?
Pasza, milcząc, kiwa głową i niepostrzeżenie pociera dłonie, jakby mu
zmarzły. Jadą dalej. Wreszcie ogrodzenie się kończy, dochodząc do szosy, która
ciągnie się do miasta. Po drugiej stronie szosy stoją piętrowe budynki, mieszkają
tu przeważnie robotnicy z zakładu remontowego. Pasza lękliwie patrzy w okna –
połowa z nich jest powybijana, połowa zalepiona folią albo zabita dyktą.
Wszystkie są ciemne, ludzi tu nie ma. Pasza myśli, że ostatni raz żywych ludzi
widział koło motelu, ale ludzie ci byli tak źli jak nieludzie. Była jeszcze Anna,
ale jej nawet nie widział. Ciekawe, jaka ona jest? – myśli Pasza. Rozpoznam ją,
kiedy zobaczę? Był jeszcze Hans, Pasza wspomina Hansa, jego ciężkie
spojrzenie, leniwy ruch ramion i wzdryga się, i rozgląda wokół. Iguana dojeżdża
do szosy i waha się. Opuszcza szybę w oknie, wysuwa na zewnątrz swoją
skórzaną głowę, słucha w napięciu. Z boku wydaje się, że wącha powietrze.
A powietrze pachnie czymś spalonym i martwym, wiele nie wywąchasz, więc
iguana wsuwa głowę z powrotem, chowa się do nory, szybko i nerwowo zasuwa
szybę.
– Niby pusto – mówi do Paszy samymi wargami. – Spróbujemy?
– Dawaj – odpowiada mu Pasza. Też samymi wargami.
Ostrożnie wypełzają na górę. Ogrodzenie zostaje z tyłu, w jego miejsce po
lewej stronie otwiera się panorama z szeroką szosą i niskim niebem. Nieba jest
tak wiele, że nic innego nie widzisz, ale oczy przywykają do takiej ilości
powietrza i zauważają białoszary autobus z wybitymi oknami, a wokół niego
cały tłum wojskowych. Kto to – nie wiadomo, nie mają żadnych flag,
szewronów na mundurach z samochodu nie można dojrzeć, zresztą Pasza nie zna
się na szewronach. Ciemni, spięci, stoją, trzymając w dłoniach broń, i patrzą
prosto na nich. Prosto na ich opla. Patrzą uważnie i ze zdziwieniem, jakby
mówili: kto to i skąd? Iguana aż pochyla się za kierownicą i mimowolnie
hamuje, i najbardziej chce mu się wrzucić wsteczny i wycofać za ogrodzenie, ale
Pasza wie, że teraz wycofać się w żadnym razie nie można – tylko nie do tyłu,
tylko nie do tyłu. Dawaj, syczy do iguany, dawaj gazu, dawaj. I iguana
posłusznie dodaje gazu, co prawda niezbyt pewnie, ale zakręca i bardzo powoli
rusza naprzód. Tak dzieci w nocy chodzą do łazienki – ostrożnie, powoli, po
omacku, bojąc się wpaść na otwarte drzwi. Obaj – i Pasza, i iguana – patrzą
z przestrachem w lusterko i widzą, jak z grupy oddziela się jeden żołnierz
i kieruje swojego kałasznikowa w stronę ich opla, który oddala się tak powoli,
i widzą, jak któryś z jego przyjaciół dotyka jego ręki, jakby mówił: daj spokój,
po co, ale ten ruchem ramienia strąca dłoń przyjaciela i znów podnosi
kałasznikowa. I Pasza myśli jeszcze: może trzeba wysiąść, porozmawiać,
wyjaśnić, pokazać dowód? Tylko kto to jest? Co to za jedni? Jak z nimi
rozmawiać? Chcieć, nie chcieć, tu nie ma gdzie się schować, iguana jest jak
sparaliżowany. Pasza wciska głowę w ramiona, trzeba było jechać do domu,
mówi sam sobie, mówi, nie odrywając spojrzenia od żołnierza, który patrzy za
nimi z wyrzutem i wyzywająco. Ale za plecami żołnierzy, gdzieś tam za
wzgórzem nagle pęka cisza, rozbrzmiewa wybuch, żołnierze padają na ziemię
jak dojrzałe jabłka i ten, który w nich celuje, też kładzie się na asfalcie i zsuwa
do rowu, i to ostatnie, co Pasza zdąża zauważyć, bo iguana wciska do oporu
pedał gazu i lecą w dół pustą szosą, pod mokrym niebem, w którym po południu
przebijają się słoneczne rozlewiska i oślepiają oczy, i woda wokół wybucha
tysiącem błysków jak w marcu, chociaż później niebo się zamyka jak drzwi
windy i znów robi się srebrzyście i wilgotno.
W dole na obwodnicy iguana łamie przepisy, jedzie pod prąd, omija barykadę
ułożoną z drewnianych palet i mknie przez pusty prospekt. Mknie i wylatuje na
dworcową – też pustą, jakby wszyscy, którzy musieli, już wyjechali. Zatrzymuje
się, koniec, krzyczy do Paszy, wyskakuj, Pasza faktycznie wyskakuje, w locie
zdąża się jednak rozliczyć i nawet zdąża oburzyć się z powodu ceny, nigdy się
nie oburzał, płacił, ile mu kazali, a teraz coś go poruszyło – przecież razem się
bali, razem denerwowali, czemu ze mnie teraz zdzierać, oburza się Pasza, ale
płaci, kurwa, płaci, ile każą.

Dworzec pomalowany jest na żółto, ale w deszczu farba zrobiła się ciemna,
ciężka. Flagi państwowe ktoś zapobiegliwie zdjął z kolumn – jasne, że armia
opuszcza miasto, lepiej nie denerwować tych, którzy przyjdą jej śladem. Przy
kolumnach stoją kosze na śmieci, przepełnione jaskrawymi opakowaniami
i plastikiem. Na górze, na pustych butelkach po coli leży trochę zakrwawionych
bandaży. Krew też jest jaskrawa. Koszy dawno nikt nie opróżnia. Nawet gołębie
się wokół nich nie kręcą. A właściwie gdzie one się podziały? – myśli Pasza,
krótkowzrocznie rozglądając się wokół. Na dachu resztki śniegu, powykręcane
drzewa w oddali, niebo zimno osiada z góry. Pasza ślizga się spojrzeniem w górę
i w dół i nagle je zauważa – setki ciepłych ptasich grudek, które zaciskają się jak
pięści, setki ptasich dziobów, zastygłych w ciągłym strachu, gołębie przytulają
się do siebie, siedzą gęsto na górze, nad kolumnami, pod dworcowym gzymsem,
wciskając się w siebie wzajemnie, jakby było im zimno, chociaż nie jest im
zimno, tak naprawdę są przerażone – boją się hałasu za kombinatem, boją się
ciszy okolicznych ulic, boją się rtęciowych błysków na niebie, boją się tego, że
wokół nikogo nie ma. Boją się Paszy, który tu się pojawił i kręci się pod
dworcem, boją się go, nie spuszczają z niego swoich okrągłych jak słońca oczu.
Paszy od razu robi się nieswojo, stoi, a one patrzą na niego z wyrzutem, dziwi
się, ile się ich tam napchało, jak one się wszystkie pomieściły, myśli, a jeśli coś
się stanie z dworcem? Jeśli dworzec się spali? Co wtedy? Dokąd polecą? Gdzie
się schowają? Nagle robi mu się ich żal i małego też mu żal – po jaką cholerę
siedzi w tym internacie, dawno już trzeba go było zabrać do domu, jeśli jego
mama jest kretynką, to co z tego, oni ze starym mogą się nim zaopiekować.
Poradzą sobie, oczywiście, że sobie poradzą, dawno trzeba było to zrobić,
szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę jego stan, zawsze odkładam wszystko na
później, zawsze brakuje czasu na to, co najważniejsze, najistotniejsze, zawsze
czegoś unikam, odchodzę na bok, nie mam odwagi mówić, co myślę, i myśleć,
co chcę, kiedy to się wszystko skończy? – pyta sam siebie Pasza. I samego siebie
też mu się robi żal, tak żal jak tych ptaków, które patrzą na niego jak na
myśliwego – z rezygnacją i zainteresowaniem. I kiedy robi mu się szczególnie
żal siebie samego, Pasza opuszcza wzrok i widzi okna. Za oknami widzi
dziesiątki oczu, które też po ptasiemu – z rezygnacją i wyrzutem – śledzą każdy
jego, Paszy, ruch, każdy jego krok. Patrzą zza niedomytych dworcowych okien,
nie odrywając wzroku i nie ufając. I wtedy Pasza rozumie, że tak naprawdę
dworzec jest pełen ludzi, że siedzą tam w środku jak w kościele w oblężonym
mieście, myślą, że tam ich nie dopadną, patrzą przez okna na świat, który
bezustannie się zwęża. A kiedy na sąsiedniej ulicy, za prospektem, łamie się
sucho seria z automatu, Pasza w końcu odzyskuje przytomność i też rzuca się do
dworcowych drzwi. Wali w nie ramieniem, naciska na nie, one się jednak nie
poddają, a w powietrzu trzeszczy jeszcze jedna seria i Pasza panikuje, i już
skrobie jak topielec o dno parowca, z którego przypadkiem wypadł, aż wreszcie
czyjaś całkiem dziecięca ręka popycha drzwi w jego stronę. Do siebie, rozumie
Pasza, do siebie, i szarpie drzwi do siebie. W twarz uderza zapach setek
niewyspanych, przestraszonych ludzi, zapach strachu i potu, ciężka esencja
histerii i bezsenności. Pasza rzuca się do środka, pomiędzy ciepłe ciała i mokrą
ciszę. Wszyscy widzą, myśli, wszyscy widzą, jak się boję, jak jestem przerażony,
patrzą na mnie, jakbym był klaunem, myśli Pasza, właściwie jestem klaunem,
przypomina sobie, po co się tu wepchnąłem, czego tu zapomniałem? Zdejmuje
okulary, które momentalnie zaparowały w cieple, przeciera je rękawem swetra,
zakłada (znów zbędny ruch palca), rozgląda się wokół wyzywająco, jakby
mówił: słucham państwa, ktoś chciał coś powiedzieć? I zauważa z lekkim
rozczarowaniem, że nikt, zupełnie nikt na niego nie zwraca uwagi, że nikt na
niego nie patrzy, że wszyscy, którzy mogą, stoją przy oknach, wyglądają w blady
świat, tak jakby wbiegli tu z ulicy w czasie deszczu i teraz patrzą w niebo,
czekając, kiedy wreszcie przestanie padać. A ci, dla których nie starczyło
miejsca przy oknach, ciężko tłoczą się na ławkach w kątach, czekając nie
wiadomo na co. Pasza stoi pośród tego ludzkiego śmierdzącego
i przestraszonego tłumu i wie, że nieszczególnie jest tu po co stać, że trzeba się
dokądś ruszyć, i zaczyna się ruszać, zaczyna przebijać się dokądś przez lepki
tłum, jakby wchodził w ubraniu do jesiennej wody.

Same kobiety i dzieci, mężczyzn tu nie ma. Pasza jako jedyny ma brodę. Tak
jakby trafił do więzienia dla kobiet. Gdzie są mężczyźni? – pyta sam siebie.
Może mężczyznom tu nie wolno wchodzić? Może oni w tym czasie zajmują się
czymś ważnym, a ja tu stoję na środku poczekalni ze swoją nikomu niepotrzebną
brodą? Może mężczyźni już stąd wyjechali, a kobiety zostawili na dworcu
w przechowalniach? W tej chwili ktoś dziko wrzeszczy i wszyscy oglądają się
na ten krzyk, poczekalnia na krótko, najwyżej na jakąś sekundę, zamiera.
A potem ktoś zaczyna huczeć i niezrozumiale krzyczeć. Ktoś odrywa się od
okna, ktoś podnosi senną głowę z sąsiedzkiego ramienia, ktoś wychyla się zza
kolumny. Natomiast kobiecy wrzask nie cichnie, nawet się wzmaga, odcinają się
w nim poszczególne słowa i Pasza nawet nie głową – płucami – rozumie, że
chodzi o dziecko, dlatego rzuca się w tłum, stara się przepchnąć i czuje ten
kobiecy oddech, który obstąpił go zewsząd, oddech i zapach setki kobiet, zapach
porzuconego mieszkania i pośpiesznie zebranych tobołków, zapach histerii
i pretensji, których nie ma komu przedstawić. Przepycha się dalej, przepuście
mnie, mówi, przepuśćcie, jestem nauczycielem, przepuśćcie, ale nikt go nie
słucha. Wrzask wciąż dobiega z kąta, rozbrzmiewa, nie cichnąc, aż Pasza
podskakuje, opierając się na ramionach kobiety przed nim, i kobieta od razu
ustępuje miejsca, głośno i z oburzeniem oglądając się na Paszę. Ale jemu jest
wszystko jedno, on doskakuje do kąta, widzi na podłodze kobietę – ubraną
dobrze, czyli drogo – w jakiejś skórzanej różowej kurtce i w butach na obcasie.
Siedzi na podłodze, na złożonym tekturowym pudełku i przyciska do siebie
mniej więcej dwuletnią dziewczynkę. Przyciska, jakby ktoś ją jej odbierał,
i wydziera się tak, żeby wszyscy wiedzieli, że nie odbiorą. Chociaż wszyscy,
przeciwnie, chętnie obronią tę kobietę w różowym, ale nie rozumieją, co się
stało i przed kim ją bronić. I dziecko też nie może zrozumieć, co się dzieje
z mamą, po co ona wciska ją w siebie, co ona od niej chce, i krzyczy
przestraszone, bo nie przywykło widzieć mamy w takim stanie. I babki wokół
też lamentują, jakby kogoś zadusiły. Pasza wie, że jeszcze chwilę i naprawdę
uduszą, dlatego kuca przy kobiecie i zaczyna do niej nawoływać. Ale ta patrzy
na niego martwym ze strachu wzrokiem i nie milknie. I właśnie wtedy Pasza nie
wytrzymuje, łapie kobietę lewą ręką za głowę i gwałtownie ciągnie do siebie:
co? – syczy jej prosto w twarz – co? No? Kobieta skupia swój martwy wzrok na
jego okularach i nagle mówi, nawet nie mówi, tylko jakoś wychlipuje z siebie:
zdjęli, mówi, zdjęli prosto z ręki, zdjęli, kiedy spałyśmy.
– Co zdjęli? – nie rozumie Pasza.
– Złoto – wyje ona – złoto zdjęli.
– Kto? – Pasza stara się zabrać córkę z jej rąk.
– Nie wiem – ta tylko mocniej przyciska małą do piersi – nie wiem.
Spałyśmy.
– Kto? – Pasza wstaje i rozgląda się wokół. – Kto zdjął?
Mówi cicho, ale go słyszą, widzi to. Słyszą i nawet nie odwracają wzroku.
Patrzą ciężko, lepko, ale bez strachu. Patrzą się, jakby pytali: a ty co za jeden,
skąd, co tu robisz? Pasza też patrzy na nich, ślizga się spojrzeniem po ich
twarzach – sennych, zapłakanych, wściekłych, i wie, że naprawdę jest tu
jedynym mężczyzną i że zaufania tu w nikim nie budzi, raczej przeciwnie, budzi
podejrzenia i rozdrażnienie. Tak jakby to on je tu zagnał, do tej poczekalni,
zagnał i zamknął od środka, nie pozwalając wychodzić, więc wszystkie
rozumieją, że wszelkie problemy tutaj pochodzą od niego, że on jest
wszystkiemu winien, on powinien za to odpowiadać, brodaty Pasza, nauczyciel
w ciepłej kurtce, który kręci się tu między nimi, coś węszy, wypytuje. I Pasza nie
wytrzymuje tych spojrzeń i tej ciszy, i pochlipywania za plecami, i dziecięcego
wrzasku – ostrego, mokrego – też nie wytrzymuje:
– Kto? Pytam, kto zdjął? Dlaczego milczycie?
Kobiety faktycznie milczą, ale rozstępują się. I zza ich pleców wychodzi
dwóch. Pierwszy idzie krępy z szorstkimi włosami i jasnymi wypalonymi na
słońcu oczami. Przypomina kierownika, ale takiego byłego, bez podwładnych.
W wojskowej kurtce z kołnierzem z jakiegoś zdechłego bobra,
w wyprasowanych w kancik spodniach wpuszczonych w niebieskie kalosze.
A za nim idzie drugi, młodziutki, jakiś zasmarkany, z czerwonymi złymi
i podpuchniętymi oczami. Jakby całą noc grał na komputerze i w końcu przegrał.
Ruchy ma urywane, chód łamany, kurtka z jakimiś błyskotkami, buty dziecięce –
zielone adidasy pociemniałe od wody. Aha, myśli Pasza, jednak są mężczyźni.
Nie wszyscy wyjechali. Najlepsi zostali.
– So je? – pyta krępy.
Mówi, myląc słowa, stoi przed Paszą, a patrzy w bok i pyta gdzieś w bok,
jakby rozmawiał z duchami. Mówi, a sam jakoś pewnie i umiejętnie swoim
brzuchem wciska Paszę w kąt do kobiety z dziewczynką, która ucichła,
zaintrygowana pojawieniem się nowych postaci.
– Tu – zaczyna wyjaśniać Pasza, też mimowolnie myląc słowa – kobita,
znaczy, spała z dzieckiem, zabrali jej złoto. A ona, znaczy, spała i złoto
zabrali… – mówi Pasza coraz mniej pewnie.
– A ty kto jesteś? – pyta go krępy, chociaż patrzy na kobietę z zaklejoną
twarzą: czy ktoś ją pobił, czy sama upadła. Przecież Pasza nie wie, odpowiadać
samemu, czy kobieta odpowie za niego.
– Ja? – upewnia się na wszelki wypadek.
– Ty – powtarza krępy. – Może to ty wziąłeś?
– Ja? – wzdycha jeszcze bardziej zagubiony Pasza.
Już ma zamiar powiedzieć krępemu wszystko, co o nim myśli, i krztusi się
ciepłym nieruchomym powietrzem, aż ktoś go wyprzedza:
– To on, on – rzuca z boku twardo, chociaż niezbyt głośno jakaś baba ze
złotymi zębami.
Pasza odwraca się w kierunku głosu, aż traci oddech z wściekłości, chce tę
babę obejrzeć, szuka jej oczu, ale widzi tylko zęby, które świecą z tłumu. Pasza
łapie się na myśli, że nigdy nie widział tyle złota, może to właśnie jest to
zabrane złoto, może ona wzięła je i schowała pod językiem, i chociaż
niewygodnie jej mówić, to nikt jej go nie odbierze. Rzuca się przed siebie, żeby
jej też powiedzieć wszystko, co myśli, ale krępy gwałtownie wystawia rękę,
Pasza natyka się na tę przeszkodę, cofa się, znów rwie się w tłum, ale krępy
wystawia przed siebie całą piątkę, rozczapierza tłuste palce z jasnymi, jakby
wybielonymi włosami. Pasza patrzy na te palce i z przestrachem ustępuje.
– Stajać – mówi krępy. – Stajać. Kto ty jesteś?
– Nauczyciel – mówi Pasza.
– Jaki tam nauczyciel! – krzyczy z boku jakaś inna kobieta, zresztą też
złotozęba. – On wziął!
– Cicho – mówi na to krępy, ciężko podnosząc rękę. – Zobaczymy.
Dokumenty. – Odwraca się do Paszy.
Pasza myśli: trzeba spytać, kto to, w żadnym wypadku nie można dawać mu
do rąk swojego dowodu. I w tym momencie sięga po dowód. Krępy natomiast
rozumie to inaczej i chwyta rękę Paszy. Wykręca ją jak mokre pranie,
odwracając Paszę do ściany. A baby hałasują wszystkie razem:
– To on! – krzyczą. – Na pewno on! Kręcił się tu, przepychał! To on!
– Cicho – ucina krępy i zwracając się do młodszego, rozkazuje: – Kieszenie
sprawdź.
– A wy kto jesteście? – wydusza z siebie wreszcie Pasza, odwracając głowę.
– Zamknij się – radzi mu młodszy i zaczyna szperać w kieszeniach.
Wyciąga gumy do żucia, chusteczki, potem monety, potem spinacze biurowe.
Potem wszystko to wypada mu z rąk i rozsypuje się po lepkiej podłodze. Potem
grzebie w kieszeniach dżinsów, wyciąga portfel, demonstracyjnie, żeby nie
budzić podejrzeń, otwiera, dłubie w nim z nieukrywaną ciekawością, wyciąga
stare rachunki, wyciąga kartę z supermarketu, awizo z poczty. Przelicza
banknoty, na chwilę się zatrzymuje, no co jest, kiwa na niego głową krępy,
młody zdecydowanym ruchem wpycha portfel z powrotem do kieszeni Paszy,
a sam obmacuje Paszę po bokach swoimi kościstymi jak śmierć dłońmi,
a następnie sięga do plecaka. Grzebie w nim jak u siebie w domu, wyciąga
kanapki, butelkę wody, stary zaczytany kryminał. A Pasza stoi i patrzy w dół,
w kąt, gdzie kobieta przyciska do siebie małą, i kobieta patrzy na Paszę tak,
jakby nigdy ani przez chwilę swego nieszczęsnego życia nie wątpiła, że to on
właśnie, Pasza, właśnie ten brodaty zbok w okularach zdjął z niej złoto. I wtedy
Paszę gwałtownie odwracają twarzą do tłumu.
– Na cholerę się tutaj bez dokumentów wałęsasz? – pyta młody nie tyle
Paszę, ile całą tę złotozębą babską publiczność. – No? – mówi teatralnie,
akcentując.
– Mam dokument – odpowiada obrażony Pasza i czuje, że za moment się
rozpłacze i wszyscy zobaczą, i będą się śmiać, że ten – wysoki, silny, z brodą –
stoi i płacze.
Ale płakać mu nie dają. Krępy odwraca się razem z Paszą i popycha go
naprzód, i jak rzeźnicki nóż prześlizgują się przez lepką margarynę tłumu.
Spokojnie, krzyczy krępy, jakby zwracał się do ptaków, wszystko ustalimy. Ptaki
nie odpowiadają.

Od środka gniazdo dyżurnego na dworcu przypomina celę skazanego na


śmierć – jest równie ciasno, równie duszno. Żaluzje są opuszczone. Ekran
kompa na stole owinięty jest taśmą, też taśmą do szkła przylepiony jest
kalendarzyk na zeszły rok. Filiżanka z monetami i pinezkami, kalkulator, kilka
gazet związkowych – w takim miejscu pracy trudno lubić klientów. Aha, jeszcze
przenośny telewizor – czerwony, z zakurzonym, jakby przysypanym popiołem
ekranem, podobny do miniaturowej komory gazowej. Wprowadzają Paszę,
stawiają pod ścianą. Krępy zamyka drzwi na klucz, który następnie chowa do
kieszeni. Dobrze, że nie połknął, myśli Pasza, patrząc na to wszystko. Chce
usiąść na biurowym krześle, młody go jednak wyprzedza, skacze i od razu
włącza telewizor. Niczego szczególnego tam nie pokazują, ale pojawiają się
jakieś cienie, idą przez dym, spływają krwią, sypią w kamerę przekleństwami.
Krępy też siada wprost na biurku, dupą na kalkulatorze. Rzuca kurtkę z bobrem
na ręce młodego, ten tak siedzi – z kurtką na wyciągniętych rękach, jakby
trzymał chleb i sól. Krępy krzyżuje ręce na piersiach, od czasu do czasu
gwałtownie drapie się po brodzie – ustala. Pod kurtką ma ciemnozieloną
marynareczkę pod kolor z kaloszami. Pasza sięga wreszcie do wewnętrznej
kieszeni, wyciąga dowód, milcząc, podaje go krępemu. Ten, też milcząc,
kartkuje niebieską wyświechtaną książeczkę, zatrzymuje się na zdjęciu (Pasza
szybko zdejmuje okulary, kierując ślepawy wzrok w pustkę), znajduje meldunek.
– Jesteś ze stacji? – pyta spokojnie.
– No – potwierdza Pasza.
– Nauczyciel?
– Nauczyciel.
– Czemu od razu nie powiedziałeś?
Pasza znów chce się rozpłakać. Ale płakać nie można i zaczyna się
usprawiedliwiać, mówiąc: nie zdążyłem, nie zorientowałem się, nie
powtórzyłem, nie usłyszeliście, źle mnie zrozumieliście. Mówi i mówi, a sam
myśli: z kim ja rozmawiam? Kim oni są? Co robią w pokoju dyżurnego dworca?
Może by ich zapytać, myśli Pasza, może by…
Zanim zdąża zapytać, ktoś puka w okienko. Młody jak chorągiewka na
wietrze obraca się na krześle, otwiera wąską ambrazurę, nachyla się, słucha,
słucha, długo, bez końca wysłuchuje czyichś nieskończenie przeciągłych
płaczów i narzekań, a następnie zaczyna odpowiadać. Głos ma głuchy, w pokoju
słychać co drugie słowo, a co słyszą ci spragnieni po drugiej stronie okienka,
można się tylko domyślać. I mówi ze zdecydowaniem, tak jakby długo się
powstrzymywał, jakby dawno nie miał publiczności, a tu nagle taka okazja –
możesz mówić wszystko, co chcesz. Nie, mówi, nie będzie. I jutro też nie
będzie, dodaje. I pojutrze też, nie uspokaja się. I tam też nie będzie, i stamtąd też
nie będzie, niczego nie będzie, kreśli zupełnie mroczny obraz. Nie ma, mówi.
I jego też nie ma. I ich nie ma. Nikogo, nikogo nie ma! – nie zostawia żadnej
nadziei. Ale pasażerowie po tamtej stronie okienka nie ustępują, nie poddają się,
starają się wyciągnąć z niego cokolwiek. Młody jednak też nie ma zamiaru tak
łatwo zdradzać wszystkich kolejowych tajemnic. Dokąd? – pyta ze
zdziwieniem – a chuj go wie – udziela wyczerpującej odpowiedzi, zamyka
ambrazurę i odwraca się do Paszy i krępego. Ktoś nieśmiało stuka w okienko.
Młody, nie odwracając się, uderza pięścią w szkło. Z tamtej strony zapada cisza.
– A wy kim jesteście – pyta zagubiony Pasza – dyżurnymi na dworcu?
– Dyżurnymi – odpowiada mu krępy. – Ty – mówi – nauczycielu, się nie
obrażaj, że ci ręce wykręcaliśmy i mordą po kaflach przewlekliśmy, wiesz, co się
tu u nas dzieje, ile tu się obcych kręci? Kierownictwo spierdoliło. Teraz my tu
rządzimy. Tak że się nie obrażaj.
A Pasza już nawet się nie obraża. Po „nauczycielu” jakoś mu odpuszcza, nie
chowa urazy, poprawia okulary palcem wskazującym, poprawia – i sam się za to
nienawidzi.
– A ty dokąd chcesz? – pyta krępy.
– Myślałem, że przeczekam i sobie pójdę – mówi na to Pasza.
Mówi i słyszy, jak na zewnątrz znów zaczyna dudnić. Jeśli nie wyglądać,
można pomyśleć, że zbiera się na deszcz. Krępy też czuje, jak grzmi, ale słyszy,
że grzmi jeszcze bliżej, więc się nie śpieszy i nie naciska na Paszę, tylko mówi
sobie po prostu:
– No tak – mówi – idź. Tylko nie po minach.
– A gdzie są miny? – pyta zdezorientowany Pasza.
– A wszędzie – wykrzykuje wesoło krępy i zaczyna się śmiać, szturchając
pięścią młodego. Ale młody się nie śmieje, gniewnie zaciska szczęki, patrzy
złym wzrokiem.
– Muszę iść do internatu – wtrąca się w końcu Pasza.
Nagle zapada milczenie. Krępy wymienia wieloznaczne spojrzenia
z młodym. Ten tylko pogwizduje.
– Oho – mówi krępy. – Poważnie?
– A co? – odpowiada nerwowo Pasza. – Mam tam siostrzeńca.
– Nieźle – kiwa głową krępy. – Nieźle.
– A co jest? – pyta lekko wyzywająco Pasza.
Ale oni dalej milczą i tylko kiwają głowami. Nawet młodszy nie zaciska
szczęk, siedzi, chmurnie przygląda się swoim adidasom. Z boku mogłoby się
nawet wydawać, że dla niego cały problem w adidasach, miałby inne, to i nastrój
by mu się poprawił.
– No co? – nie wytrzymuje Pasza.
– Dobrze – odważa się na coś krępy – dobrze, Pasz – pierwszy raz mówi do
Paszy po imieniu. – Zrobimy tak. Gdzieś za godzinę Alosza – patrzy na
młodego – przeprowadzi grupę przez bocznicę do obwodnicy. Doprowadzi cię
do rozjazdu, tam gdzie jest kombinat mięsny, wiesz gdzie?
– Wiem – przypomina sobie Pasza.
– Pójdziesz z nimi – proponuje krępy. – Przy kombinacie skręcisz, stamtąd
już niedaleko. Przejdziesz przez wąwóz, wyjdziesz na górę i tam już jest
internat. Jasne?
– Jasne – mówi Pasza. – A dokąd on ich prowadzi?
– Wyprowadza z miasta – wyjaśnia krępy. – A ty jak zamierzasz się stąd
wydostać?
– Skąd? – nie rozumie Pasza.
– Stąd.
Pasza milczy. A oni się nie dopytują, i tak wszystko jasne. Wpadłem, myśli
Pasza gorączkowo, oj, wpadłem.
– To jak? – pyta go krępy. – Pójdziesz?
– Pójdę – zgadza się Pasza, w napięciu się zastanawiając – pójdę – powtarza
pewniej.
– No to podejdziesz za godzinę do okienka – mówi mu na to krępy.
– Dobrze – zgadza się Pasza – podejdę.
I chce iść. Ale krępy drzwi nie otwiera. Patrzy na niego pytająco, jakby
czekał na właściwe słowa.
– Ile mam zapłacić? – domyśla się Pasza.
– A nic – dobrodusznie uśmiecha się krępy. I właśnie wtedy wyciąga spod
dupy kalkulator, coś w niego wstukuje i tym samym ufnym głosem dodaje: – No
co ty tam masz? Stówę masz? No to dawaj.
Pasza daje tyle, o ile go proszą. Krępy wyciąga klucz, otwiera drzwi,
ostrożnie wygląda na korytarz, szybko wypuszcza Paszę, zamyka się od środka.
Jakbym był u spowiedzi, myśli Pasza i wychodzi do poczekalni.

Wali gdzieś bardzo blisko, a co najważniejsze, wali tak, że nie wiadomo, gdzie
spadnie następny. Wybuchają bez przerwy – to za torami, to za prospektem.
Wszyscy przyciskają się do ścian, po wybuchu zaczyna się przygłuszone wycie,
potem znów robi się cicho. A potem znów cisza pęka za oknami i zaczyna się
wycie. Pali się! – krzyczą nagle przy wejściu i wszyscy rzucają się w tym
kierunku, wyglądają przez okno. Pasza też wygląda, stoi obok z całym tym
tłumem, który pół godziny temu mało nie rozerwał go złotymi zębami, widzi,
jak za blokami unosi się tłusty czarny dym, tak tłusty i tak czarny, jakby tam
palili trupy. Gdzie to? Gdzie? – pyta kobietka, niziutka, w czarnym płaszczu,
z czerwonymi, odmrożonymi dłońmi, którymi od czasu do czasu poprawia
włosy wypadające spod beretu. Gdzie? A potem już sama wie gdzie i zaczyna
dziko krzyczeć, na całe gardło, przerażając i bez tego przerażone ptaki i dzieci.
Co? Co jest? – pytają siebie nawzajem te, które stoją z tyłu, i dzieci też pytają:
co? Co się stało? I wszyscy rozumieją co – oczywiście ona mieszka w jednym
z bloków, oczywiście właśnie tam, gdzie się pali, dlatego niech krzyczy, niech
wykrzykuje wszystko, co może, co tu poradzisz. Pasza odwraca się, przechodzi
przez poczekalnię, skręca w korytarz, mija czarne ciała, które leżą pod ścianami,
wciskają się w kaloryfery, bo przy kaloryferach bezpieczniej, nachyla się po
każdym błysku na niebie, po każdym dźwięku za oknem. A kiedy znów
wybucha bardzo blisko, za wagonami, przysiada i tak schylony dobiega do
przechowalni bagażu, przeciska się pomiędzy ciałami, znajduje jakąś lukę pod
kolumną, pada tam, wciska się, cichnie.
Ktoś tuli się do jego ramienia, wsuwa się pod łokieć. Baba, domyśla się
Pasza, baba ze złotem pod językiem. Siedzi, boi się poruszyć, niech się tuli,
myśli, niech się grzeje. Kiedy ostatni raz tak leżał z kobietą? – przypomina
sobie. Przypomina, przypomina, potem rezygnuje. Innym razem, myśli, innym
razem sobie przypomnę. Dobrze, myśli dalej, ciepło, bezpiecznie i pachnie
kobietą. Co prawda ona pachnie, ta kobieta, dziwnie – jak ktoś, kto długo
chodził w futrze w deszczu, a potem wlazł do ciebie pod kołdrę. I pachnie
psem – czymś żywym, ale ulicznym, przybłąkanym. Pasza spuszcza wzrok – tak
właśnie jest, to pies. Jak on tu się przypałętał – mokry, szary, z ciemnymi
przestraszonymi oczami. Pasza chce go od siebie odsunąć, dotyka dłonią psiego
żebra, czuje, jak pies rozpaczliwie się wzdryga. Poszedł, poszedł, mówi Pasza,
idź stąd. Ale pies się upiera i nie idzie, odwraca do niego pysk, zagląda Paszy
w twarz, sugerując, że nie ma dokąd stąd iść. Właściwie dokładnie tak jak
i Pasza. Nie powinno tak być, myśli Pasza, pies powinien bronić, gryźć, a tu
przeciwnie – leży, wsunął mi głowę pod łokieć, jakby nie chciał nic widzieć.
Zresztą inni tutaj też – odwracają wzrok, owijają się w koce, zakopują się we
własnych ubraniach jak ryby, które chowają się w mule. W oddali, w innym
kącie, na krześle siedzi staruszek. Zielone damskie palto, rozmokła uszanka.
Krzesło przyniósł oczywiście z domu. Trzyma w dłoniach jakieś zwinięte
poduszki. Każdy, uciekając, coś ze sobą wlecze, a on najwyraźniej postanowił,
że nie ma sensu wyruszać gdzieś bez poduszek. Pasza rozgląda się, obserwuje
publiczność. Ktoś śpi na kocu, wprost na podłodze, ktoś obkłada się torbami,
żeby żadnej mu nie zwędzili, ktoś przyciągnął walizkę. Ale przeważnie rzeczy
w dłoniach mają niewiele. Jasne – śpieszyli się, łapali, co wpadło pod rękę.
Przede wszystkim dokumenty i kosztowności. A teraz siedzą i nieufnie
rozglądają się wokół – kiedy masz po kieszeniach złote kolczyki, niezbyt chętnie
zapoznajesz się z nieznajomymi przy przechowalni bagażu. Pasza chwyta te
spojrzenia – spojrzenia ludzi, którym jest co zabrać, jeśli by chcieć, i którzy
przez to są wrażliwi i bezbronni. Spróbuj w domu poznajdować wszystkie te
bransoletki i banknoty. A tutaj wszystko mają przy sobie – dobrze pogrzebać po
kieszeniach czy za pazuchą – wszystko znajdziesz, wszystko zabierzesz. Oni
sami o tym wiedzą, dlatego patrzą wokół zaszczuci, ślizgają się wzrokiem po
obcych ciałach, a kiedy zatrzymują się na tobie, w spojrzeniu od razu pojawiają
się strach i wrogość. Pies też to czuje – nikomu tu nie jest potrzebny, nikt go tu
nie trzyma i liczyć może tutaj nie tyle na czyjąś wielkoduszność, ile na słabość.
Być może dlatego nieomylnie wybrał Paszę.

Tym razem wali wprost nad głową. Aż gaśnie światło. W ciemności kobiety
znów zaczynają wyć. Pies jeszcze głębiej wciska się Paszy pod łokieć. Pasza też
chętnie schowałby się pod czyimś łokciem, tylko nie ma takiego łokcia na tym
dworcu. Po jakimś czasie pojawia się światło – lampy pulsują, słabo oświetlając
korytarz. Kobiety od razu się uspokajają: któraś wyciąga jedzenie, któraś grzebie
w torbach, któraś sprawdza kieszenie. Pasza nie wytrzymuje, wstaje i rusza do
wyjścia. Pies rzecz jasna sunie za nim. Przechodzą przez ciemną poczekalnię,
patrzą przez okna. Dym za blokami osiadł w deszczu. Na dworze cicho, walić
najwyraźniej przestali. Oddychać w poczekalni jest jeszcze ciężej. Za oknami
rozlewa się ciemne srebro styczniowego nieba. Pasza przepycha się do okna.
Kobiety z niezadowoleniem śledzą każdy jego ruch. Pasza czuje się jak złodziej,
który wrócił na miejsce przestępstwa. Co ja tu stoję? – myśli. Na co czekam?
Zaraz coś przyleci, przywali mnie betonem, nikt nie odkopie. Kiedy tam Alosza
ma nas wyprowadzić? Pasza wyciąga komórkę, sprawdza czas. Jeszcze pół
godziny. Dokąd nas zaprowadzi? Co za pomysł – pchać się po torach przez
dzielnicę przemysłową razem z kupą bab? Daleko tak dojdziemy? Weź spadaj
stąd, mówi Pasza sam do siebie i zdecydowanym krokiem idzie do drzwi. Przed
drzwiami zamiera. Czuje, jak przez ciało, zaczynając od płuc, przetaczają się
słabość i niezdecydowanie. Ale robi głęboki wdech i wydech, pcha drzwi
i wychodzi na ulicę. Drzwi momentalnie się za nim zamykają. Pies jednak też
zdąża się wyślizgnąć.
I Pasza stoi na progu, i znów słyszy nad sobą gołębi oddech, ogląda niebo, po
którym od czasu do czasu przepływają ciemne nitki dymu. Przebiegnę przez
prospekt, postanawia, skręcę w podwórka. Dojdę do bloków. Tam chyba już się
nastrzelali. Jak zatrzymają, powiem: idę do domu. Sprawdza kieszenie – dowód,
klucze, portfel, komórka. Można iść. Ale nie idzie. Stoi i nie rozumie, co jest nie
tak. Zbyt cicho. Zupełnie cicho. Przez ostatnie miesiące po prostu przywykł, że
coś regularnie wstrząsa powietrzem. Jeszcze godzinę temu wstrząsało. Jeszcze
pół godziny temu zgasło światło. A teraz cicho. I pusto. I dym przecieka przez
niebo też cicho i ponuro. I w tej ciszy Pasza nagle zaczyna słyszeć hurkot. Coś
porusza się od strony prospektu, porusza się w tę stronę. I chociaż nic nie widać,
hurkot robi się coraz wyraźniejszy i groźniejszy. I dobrze byłoby gdzieś się
przed tym hurkotem schować, wcisnąć się komuś pod łokieć, przesiedzieć
w kącie, zamknąć oczy ze strachu. Paszę ogarnia panika. Co robić, myśli, dokąd
biec? Gołębie nad głową też zaczynają nerwowo szeleścić skrzydłami. I kobiety
za plecami przylepiły się do okien, wyglądają stamtąd, nie rozumiejąc, co się
dzieje – co to za hurkot, skąd dobiega? Pasza stoi skamieniały na pustych
namokniętych schodach i czuje na sobie wszystkie te spojrzenia – i napięte
spojrzenia kobiet, i nieufne spojrzenia ptaków, i jeszcze czyjeś spojrzenie,
spojrzenie czegoś nieznanego, co przygląda się mu znikąd. I kiedy czekania robi
się zbyt wiele, tak wiele, że zaczyna od niego boleć serce, zza rogu na
przydworcową ulicę wypada czołg – brudny, zielony, z przywiązanymi z tyłu
kłodami, z trzema pasażerami na górze. Gwałtownie zakręca i mknie w stronę
dworca. Podtacza się pod same schody z kolumnami, groźnie puszcza dym,
zamiera. T-64, automatycznie przypomina sobie Pasza. Wieżyczka obraca się
powoli, kierując armatę prosto w Paszę. Zaraz wystrzeli, myśli Pasza i boi się
nawet przełknąć powietrze, zaraz rąbnie prosto we mnie. Czuje, jak podkoszulka
nasiąka mu zimnym potem, czuje, że nie czuje własnych nóg, czuje, że nie czuje
zupełnie nic. Patrzy na tę armatę jak zauroczony. I ci trzej, którzy siedzą na
górze, patrzą na Paszę z nieudawaną ciekawością, jakby mówili: co to za
okularnik, skąd on tu się wziął? Coś wesoło między sobą pokrzykują, Pasza nie
słyszy co, jasne, że mówią o nim, i jasne, że nie mówią nic dobrego. Brudne
mundury, osmolone twarze, ciężka ziemia nalepiona na butach. I flaga nad
wieżyczką – ciemna i zapaćkana jak bandaż, który długo przylegał do otwartej
rany. Pasza stara się zrozumieć, co to za kolory, ale nie można ich nawet
rozróżnić. Jednym słowem, flaga nie taka jak nad jego szkołą. Grunt to się nie
ruszać, ostrzega Pasza sam siebie, stój, gdzie stoisz.
I silnik milknie, i robi się naprawdę cicho. I ptaki wciskają się w siebie
nawzajem. I kobiety za oknami przycichły, patrzą. I pies chowa się pod nogami
Paszy, lękliwie przyglądając się nieznajomym. Ale jeden z żołnierzy, ten, który
siedzi po prostu koło wieżyczki, obejmując armatę, krzyczy:
– Ej, dawaj-dawaj.
Pasza zagubiony rozgląda się, nie wiedząc, co robić.
– Dawaj tutaj! – krzyczy wesoło żołnierz.
I wtedy Pasza rozumie, że krzyczy nie do niego. Krzyczy do psa. Nie oddam,
postanawia Pasza, za nic nie oddam. Ale żołnierz już grzebie po kieszeniach.
I wyciąga z nich upaćkanego czymś snickersa. Rozrywa opakowanie, nadgryza,
resztę rzuca na asfalt, wprost pod czołg. Pies w tym momencie wstaje na równe
łapy i z podwiniętym ogonem schodzi na ulicę. Łapie snickersa, łakomie go
przełyka, kładzie się obok pojazdu, starając się nie patrzeć na Paszę. Żołnierze
się śmieją, Pasza też uśmiecha się z zakłopotaniem, chociaż co tu śmiesznego.
Wtedy ten, który krzyczał, wstaje i zeskakuje na dół, na asfalt. Z jego
obcasów na wszystkie strony lecą kawałki ziemi. Poprawia pasek od automatu,
ściąga z twarzy szarą arafatkę. Wysoki, mocno zbudowany, wysportowany.
Lewa połowa głowy siwa, przez co przypomina arktycznego lisa. I spojrzenie
ma lisie – drapieżne i nieufne. Czarne nakolanniki, poszarpana kamizelka
kuloodporna, skórzane rękawiczki bez palców. Za nim zeskakuje jeszcze dwóch.
Też brudnych, jeden w ciepłej kurtce, drugi w skórze, pod skórą kamuflaż.
Wchodzą po schodach, podchodzą do Paszy, patrzą z dołu, ale tak, że Pasza ani
na chwilę nie zapomina, kto tu rządzi.
– A ty kto? – pyta ten w arafatce, lisopodobny. Mówi po rosyjsku z jakimś
dziwnym akcentem, jakby ten język słyszał tylko w telewizji. Na chwilę z mgły
wyłania się słońce, pobłyskuje na jego siwiźnie.
Pasza wyćwiczony wyjaśnia – szkoła, ferie, internat, siostrzeniec. Wyciąga
dowód, otwiera na meldunku.
– Miejscowy? – dziwi się lisopodobny. – Czemu nie wojujesz?
– Inwalida – odpowiada Pasza i patrzy na dowód w dłoniach żołnierza, odda
czy nie odda?
Ten obraca dokument w rękach, jeszcze raz kartkuje, jeszcze raz poprawia
arafatkę, zamyka dowód, robi pauzę, oddaje dokument Paszy.
– A co ci jest?
Pasza pokazuje mu prawą dłoń, rozpaczliwie próbując rozczapierzyć palce.
– Co? – nie rozumie żołnierz.
– No z palcami ma kłopot – mówi mu zza pleców ten w skórze. – Widzisz?
Pasza na wszelki wypadek dalej pokazuje wszystkim dłoń, jakby potwierdzał:
właśnie, kłopot. Lisopodobny nieufnie przygląda się jego ręce, ale szybko traci
zainteresowanie – i Paszą, i jego kłopotem.
– Kto tam jest? – kiwa głową w kierunku dworca.
– Kobiety, dzieci – mówi Pasza, chowając dowód do wewnętrznej kieszeni.
– Wojskowi są?
– Nie widziałem.
– A ty masz broń?
Pasza milczy.
– No jaką on może mieć broń? – śmieje się zza pleców ten w skórze. –
Chodźmy już.
Siwy odwraca się, gwizdnięciem woła psa. Ten posłusznie podbiega, nie
podnosząc oczu na Paszę, wlecze się za żołnierzami. Siwy podchodzi do drzwi,
zdecydowanie ciągnie je do siebie. Wszyscy czterej, razem z psem, znikają we
wnętrzu.
– A idźcie w cholerę – mówi Pasza i brnie w bok, na pierwszy peron.

Zimą zawsze wspomina dzieciństwo: czarne drzewa w śniegu, robotnicy ciągną


od stacji jak myśliwi wracający z łowów. Złoty pociąg podmiejski, niebieskie
wieczorne cienie. Teraz też jest zima i święta się jeszcze nie skończyły. Deszcz
z mgłą wypełniają grunt wodą i niebo od tej ilości wilgoci przypomina topielca
przy brzegu – spuchnięte z niebieskim odcieniem na szarym tle. Na takie niebo
nie chce się nawet patrzeć. Pasza nie patrzy – siedzi na ławce, z podziwem
przygląda się pod butami zeszłorocznej trawie, która przebija się przez płyty
i śnieg, stygnie na świeżym powietrzu. Pasza zakłada kaptur, w kurtce jest mu
ciepło, z tyłu grzeje plecak. Można tak siedzieć bez końca, czując, jak wczesny
styczniowy mrok opada z nieba, napełniając sobą, jak fioletowym barwnikiem,
przestrzeń, rozmywając przedmioty, rozmazując kontury. Dlaczego ode mnie
odszedł? – myśli Pasza o psie. Czemu nie został ze mną? Dziwny czas – nikogo
nie można utrzymać, w nikogo się wczepić. Pierwszy raz poczuł to kilka
miesięcy temu, jesienią, kiedy zaczęli otaczać miasto, kolej się zatrzymała,
stacja ucichła. W młodszych klasach uczniowie o tym nie rozmawiali – bali się,
nie znali odpowiednich słów. Starsi też nic nie wiedzieli, ale niczego się nie bali.
Kłócili się, przekrzykiwali nawzajem, niezbyt zważając na Paszę. On się nie
wtrącał, kiedy uczniowie prosili, żeby ich rozsądził, żartował, zmieniał temat na
prace domowe. To nie wasza sprawa, mówił, wasza sprawa to dobrze się uczyć.
Ale oni uczyli się źle. I zachowywali się źle. I na słowa Paszy po prostu nie
zwracali uwagi. Kiedyś, kiedy dudnić zaczęło szczególnie blisko, Pasza
spróbował wyprowadzić ich z klasy, do schronu, jak powiedział. Wyśmiali go,
dzieci przykleiły się do okien, wypatrując w niebie dymów. Pasza postał chwilę,
podreptał w miejscu i poszedł do schronu sam. W korytarzu natknął się na
dyrektorkę – gruba warstwa makijażu, namalowane brwi. Przypominała klauna,
który dużo i długo pił. Wszystko z panem w porządku? – spytała. Pasza pokiwał
głową: tak, wszystko w porządku. A z pana dziećmi? – zapytała bez
zainteresowania. I z nimi też wszystko w porządku, zapewnił Pasza. Dzieci po
tym nawet nie chciały z nim rozmawiać, jakby go nie było. Jakby jego
przedmiotu nie było. Kiedy lekcje się kończyły, Pasza wzdychał z ulgą i szedł do
domu. Kiedy rano trzeba było iść na lekcje, też wzdychał z ulgą. Najlepiej czuł
się na tym odcinku pięciuset metrów, który musiał przejść od domu do budynku
szkoły. Czasami, idąc wieczorem do domu, siadał na przystanku i udawał, że
czeka na autobus. Chował głowę w kołnierz, siedział, patrzył na ciemne
jabłonie, za którymi rozbłyskało i łomotało. Niebo jesienią tak szumi, wszystko
się w nim odbija i rozbrzmiewa echem jak w pustej cysternie. Co mogłem im
powiedzieć, myśli Pasza, czego w ogóle mogę ich nauczyć oprócz gramatyki?
Każdy sam decyduje, co robić, z kim być. Każdy – sam za siebie, myśli Pasza
i dokładniej chowa się w kurtkę przed gęstą mgłą, przed mrokiem, który
obstępuje dworzec, przed wybuchami, które znów zaczynają rozrywać się gdzieś
za blokami.
– Ej, ojciec – mówi ktoś z niezadowoleniem – żyjesz?
Pasza gwałtownie wstaje, wciąż nie do końca obudzony, tak że w ustach
zostaje słodki posmak snu i spokoju. Przed nim stoi Alosza – kurtka zapięta pod
szyją, przez co jego głowa wygląda na trochę ptasią, i spojrzenie też ma jak ptak.
Powiedzmy jak ścierwnik. Stoi, przytupuje w zimnej wodzie zielonymi
adidasami, wyciąga z kieszeni czerwone dłonie, dmucha na nie zimnym
powietrzem, smarka odmrożonym nosem, patrzy krwawymi białkami.
– Idziesz – pyta – ojciec, czy chcesz tu dalej marznąć? Chodź, zapłaciłeś,
trzeba iść.
– Idę-idę – odpowiada Pasza, wstaje i widzi, że Alosza nie jest tu sam.
Za nim w drobnym rozproszonym deszczu brnie gdzieś dziesiątka pasażerów.
Pierwsza idzie kobieta, mniej więcej czterdziestoletnia, w ciemnej pikowanej
kurtce, krótkiej spódnicy, na wysokich obcasach. Dobrze ubrana, z porządną
fryzurą. Pewna siebie. Z boku wygląda, jakby wracała do domu z biura.
W normalnym życiu – jakaś pracownica budżetówki, która umie brać łapówki.
Tyle że niesie na plecach wielki worek ze sklepu budowlanego, a w worku coś
ciężko pobrzękuje, coś jak metalowa zastawa czy miedziane naczynia. Jakby
kościół obrabowała, myśli Pasza. Za nią, trzymając się nawzajem pod ręce, idą
jeszcze dwie kobiety, znacznie młodsza i o wiele starsza. Oczywiście matka
i córka. Starsza ciągle nazywa młodszą Annuszką, a młodsza jej w ogóle nie
odpowiada. Annuszka troszkę wybiega naprzód, jak biegaczka, która chce
odskoczyć na zakręcie. Ale mama nie puszcza. Zawisła na łokciu jak stare palto,
trzyma w wolnej ręce torbę z rzeczami. Za nimi dziecięcy wózek popycha
dziewczyna. Pasza myśli, że mógł ją uczyć. Chociaż czego ją uczyć? – pyta sam
siebie. Ona raczej i beze mnie ze wszystkim świetnie sobie radzi. Wózek
zawalony jest butelkami z wodą i ubraniami – nawet niespakowanymi, po prostu
zwalonymi na wielką wilgotną kupę. Koła wózka są poobijane przez tutejsze
chodniki. Widać, że jest w ciągłym użyciu, że to niezbędna rzecz
w gospodarstwie domowym. Chociaż dziecka nie ma i gdzie ono jest – nie chce
się pytać. Dalej wlecze się kobieta w futrze, a poza futrem nie ma nic, żadnych
walizek ani worków, ani toreb, najwyraźniej jedyny rodzinny majątek to futro,
więc go nie zdejmuje, zrosła się z nim. Przypomina wiewiórkę, myśli Pasza.
Idzie, chlupocze w kałużach rozdeptanymi butami. Obcasy wytarły się z biegiem
czasu, więc z tyłu wydaje się, że kobieta ma parę kopyt. Za nimi jakiś stary tuli
do siebie pod połą puchówki dziewczynkę, córkę albo wnuczkę, w szarym
wiosennym palcie z napęczniałą teczką w prawej ręce. Potem idzie pewna siebie
młoda blondynka, mocno zaciskając w jednej dłoni paczkę papierosów, a drugą
trzymając walizkę na kółkach. Blondynka ma na sobie adidasy, podarte dżinsy
i pomarańczową kurteczkę. Jeśli będą strzelać, zaczną oczywiście od niej – ona
jest tu najjaskrawsza.
Pasza przepuszcza całą tę dziwną procesję i przyłącza się z tyłu. To niedługo,
myśli sobie, dojdę z nimi do kombinatu mięsnego, a dalej – sam. A procesja
idzie powoli, jakby nikt donikąd się nie śpieszył, jakby czasu wszyscy mieli cały
wagon, jeden z tych, które setkami stoją tu we mgle jak senne zwierzęta.
Większość – rozwalona i spalona, część – z wyrwanymi na wylot dziurami,
chociaż są też nieuszkodzone. Stoją i czekają na swoją kolej – żywy nie zostanie
nikt. Korowód powoli przesuwa się po peronie, zatrzymując się i przykucając
przy każdym jasnym błysku na wieczornym niebie. Kiedy peron się kończy,
Alosza zatrzymuje się, odwraca do grupy. Wszyscy zamierają. Dziewczynka
zadziera głowę do dziadka, o coś pyta, ale ten przykłada palec do ust: milcz,
słuchaj, nie teraz. Alosza energicznie wyciera smarki, ogląda publiczność.
– Znaczy tak – mówi – komórki wyłączyć, nie palić.
Jak w teatrze, myśli Pasza.
– Iść za mną – kontynuuje Alosza z niezadowoleniem. – Najlepiej milczeć.
Najlepiej szybko. Jak zarąbią, to ja za was nie odpowiadam.
Cholera, kogo ja słucham? – myśli Pasza. Ale nic nie mówi – była komenda
milczeć.
Alosza zeskakuje z peronu prosto we mgłę. Kobieta z workiem czeka, czy on
czasem nie poda jej ręki, czy nie pomoże zejść. Ale, nie doczekawszy się, też
zeskakuje. Worek dzwoni żelazem. Alosza skądś z ciemności groźnie syczy.
Później w ciemność skacze Annuszka, ciągnąc za sobą mamę. Skacze całkiem
wprawnie, a starsza leci za nią jak balast z balonu. Dziewczyna z wózkiem też
chce zeskoczyć, nie ma jednak odwagi. Wtedy Pasza nie wytrzymuje,
podchodzi, przepychając się, najpierw skacze sam, potem bierze wózek, potem
podaje rękę dziewczynie. Stanąwszy stopami na twardym gruncie, dziewczyna
lękliwie wyszarpuje dłoń, łapie wózek, znika we mgle. Następnie do Paszy
energicznie przebija się blondynka, rzuca na dół walizkę. Pasza, zdzierając sobie
skórę na rękach, łapie, stawia na ziemię. Potem łapie blondynkę.
– Ostrożnie – radzi ozięble ona. I też znika.
Następnie Pasza ostrożnie opuszcza wnuczkę, podaje rękę dziadkowi. Dłoń
dziadka jest koścista i nieustępliwa. Takimi dłońmi starzy nauczyciele w złych
szkołach ciągną dwójkowiczów za uszy. Ostatnia zostaje kopytonoga. Pasza
wyciąga do niej rękę, kobieta opiera się na nim dłonią, jej dotyk okazuje się
przyjemny i suchy, jakby właśnie wyszła z ciepłego mieszkania, zeskakuje
nadspodziewanie lekko, wpada na Paszę, równie lekko się od niego odpycha,
szybkim ruchem poprawia włosy. Twarz ma mokrą od deszczu, ale
uśmiechniętą, jakby cieszyła się z takiego spaceru. Może po prostu nie chce
pokazywać, jak się boi.
– Co z twoimi palcami? – pyta Paszę. – Połamane?
– Wszystko w porządku – odpowiada niechętnie Pasza.
– Jasne – nie wierzy ona, odwraca się, tupocze po kolejowym żwirze na
swoich zdeptanych kopytach.
Pasza jeszcze raz ogląda się na dworzec. Widzi, jak z jego wnętrza na peron
wychodzą ludzie z automatami, za nimi wybiega krępy bez kurtki – śpieszył się
najwyraźniej i nie zdążył się ubrać. Za nimi wybiega pies Paszy, kręci się
wszystkim pod nogami, trzyma w pysku coś, na co lepiej nie patrzeć. I Pasza nie
patrzy.

Pod nogami chrzęści żwir, od czasu do czasu trafiają się puste butelki i siatki
z supermarketów, śnieg wzdłuż torów dawno wypalił się płonącymi wagonami.
Alosza idzie jak zombi. Czyli uparcie dążąc do celu. Kobiety ledwie za nim
nadążają. Szczególnie ciężko jest blondynce. Ciągnie za sobą walizkę, która
podskakuje na kamieniach i cały czas się przewraca, ciągnie ją jak kotwicę, nie
może jej rzucić. Pasza ją dogania, proponuje, że weźmie walizkę. Ale blondynka
z naciskiem i demonstracyjnie przestrasza się i odskakuje od Paszy, następnie
sucho dziękuje, ale lepiej, by w ogóle nie dziękowała. Pasza zatrzymuje się,
przepuszcza resztę ich uroczystego pochodu. Nie wyszło? – śmieje się kobieta
w futrze, kiwając głową w kierunku blondynki. Mhm, odpowiada jej Pasza,
czeka, aż wszyscy odejdą, potem też rusza.
Początkowo wszystko idzie jak trzeba – Alosza przebiega – i wszyscy biegną
jego śladem, Alosza kuca w mokrym zielsku – i wszyscy kucają, jak umieją,
Alosza każe zamknąć usta – kto by nie posłuchał Aloszy. Szybko odchodzą od
bocznego toru, przełażą pod cysterną (dalej linie są zerwane, wyjaśnia Alosza,
może prądem porazić), idą długim korytarzem pomiędzy spalonymi
i posiekanymi wagonami. A potem wagony się kończą i tam, gdzie jest
zwrotnica i tory zakręcają na północ, Alosza kieruje się w lewo, jakąś tylko jemu
znaną ścieżką odchodzi od torów, porusza się między wysokimi suchymi
trzcinami, omija spaloną ciężarówkę, kładzie się pod wykrzywionym
betonowym murem. Wszyscy kładą się razem z nim. Dziadek ciężko dyszy,
blondynka nerwowo obraca w dłoniach papierosy, lękliwie oglądając się na
Aloszę, ale komendy palić nie było, więc nie pali. Kopytonoga wyciąga
z kieszeni dwa cukierki, jednego podaje małej. Ta nieufnie zamiera, ale bierze.
Drugiego wciska Paszy. Pasza automatycznie odmawia.
– Dobra – mówi kopytonoga – co ty? Bierz. Jak masz na imię? Ja jestem
Wira.
Pasza też się przedstawia, ale cukierka i tak nie bierze. Jak chcesz, śmieje się
kopytonoga, czyli Wira, i chowa cukierka z powrotem do kieszeni.
– Znaczy tak – mówi Alosza – tam dalej, na moście, mogą strzelać.
Przechodzimy szybko, nikt nie hałasuje. Gotowi?
– Zapalimy i pójdziemy – prosi blondynka.
– W domu zapalisz – odpowiada Alosza, wstaje i szybko skrada się wzdłuż
muru.
– Palant – rzuca mu w plecy blondynka. Alosza słyszy, nawet unoszą się mu
ramiona, ale idzie, nie zatrzymuje się. Więc blondynka też zmuszona jest iść.
Idzie się ciężko – pod butami ciągle czuć tłuczone cegły, rury. Czasami
Alosza zatrzymuje się, wyciąga komórkę i ostrożnie przyświeca, przeskakuje
przez kolejny dół. Blondynka w którymś momencie nie wytrzymuje, siada
wprost na swojej walizce, zaczyna się wykłócać. Kolumna się zatrzymuje.
Alosza jest na przedzie w ciemności, nie podchodzi. Nad blondynką nachyla się
Wira. No co ty, mówi, nie ma co, uspokój się. Podnosi blondynkę, bierze pod
rękę. Chodźmy, mówi, trzeba iść. I wtedy kiwa na Paszę: co się gapisz, pomóż.
Pasza łapie walizkę, czuje, że jest pusta. Ale ciągnie, ciągnie za wszystkimi.
Po jakimś czasie Alosza zanurza się w dziurze w ogrodzeniu, wszyscy
niechętnie idą za nim. Brną przez nieużytki, pod niebem, które od czasu do
czasu opieka się gdzieś na wschodzie białymi ogniami. Kiedy rozbłyskają ognie,
widać każdy krzak wzdłuż ledwo widocznej dróżki. Wrażenie jest takie, jakby
szli przez boisko do przebieralni po przegranym meczu. Jak orientuje się ich
przewodnik – nikt nie wie. Chyba nawet on sam nie wie więcej niż inni, dlatego
w którymś momencie gwałtownie się zatrzymuje. W ciemności wpada na niego
kobieta z workiem, na kobietę – dziewczyna z wózkiem, na nią Annuszka ze
starą. Wszyscy stoją, czekają. Chwilę, mówi cicho Alosza, chwilę, sekundę.
Zgubiliśmy się, myśli Pasza. Zdejmuje okulary, przeciera szkła, jakby to miało
pomóc. Dziewczynka wyłazi spod kurtki dziadka, zakłada teczkę na plecy. Wira
podchodzi do niej, gładzi po głowie. Blondynka nie wytrzymuje, wyciąga
papierosa, grzebie w kieszeniach kurtki, znajduje zapalniczkę, podpala.
Rozbłyskuje niewielki, ale wyraźny płomień. Blondynka chwyta go końcem
papierosa, chwyta, chwyta, ale nie może złapać.
– Co ty?! – Alosza odwraca się, widzi ogień i rzuca się w kierunku
blondynki. – Zgaś! – krzyczy szeptem. – Gaś, natychmiast!
Znikąd pojawia się krótki przenikliwy świst, potem wybuch, z boku,
pięćdziesiąt metrów od nich, dookoła lecą kawałki ziemi, wszyscy padają
w trawę, dziewczynka krzyczy, dziadek też jęczy jakimś przerażonym
wydechem, jakby chciał utrzymać w sobie strach i nie mógł. Na kilka sekund
wszystko zamiera, a potem znów coś krótko świszczy i rwie trawę.
– Za mną! – krzyczy Alosza. – Szybko.
Podrywają się, biegną przez boisko, jakby grali w jakąś wesołą grę. Ale biec
ciężko. Annuszka ciągnie za rękę mamę, ta chwieje się za nią, stara się nie
zostawać w tyle. Kobieta z workiem znika gdzieś z przodu. A stary zostaje
z tyłu, dostaje zadyszki, nie nadąża. Pasza podbiega do niego, rzuca walizkę,
łapie małą, bierze pod rękę starego, ciągnie ich na sobie. Trzeci wybuch
rozbrzmiewa tuż obok, Paszy wydaje się nawet, że uderza w niego gorący
podmuch, chociaż to raczej ze strachu, po prostu ze strachu. Trzeba biec jak
najdalej stąd, w jakieś bezpieczne miejsce. Niebo znów jest oświetlone, przed
nimi wyłania się czarna sylwetka jakiegoś budynku. Skądś z mgły słychać
wściekły krzyk Aloszy: tutaj, kurwa, dawaj tutaj! Wszyscy biegną w kierunku
jego głosu. Pasza – z tyłu ciągnie na sobie dziewczynkę i starego, czuje, jak traci
siły, jak uginają się pod nim kolana. Jeszcze trochę, uspokaja sam siebie, dawaj.
Budynek jest już bardzo blisko. W powietrzu znów rozbłyska, Pasza biegnie
przed siebie, ciągnie małą z dziadkiem, dobiega do ściany. Widzi wybity otwór
drzwi, wlatuje w nie. Zaczepia łokciem o futrynę, wpada do środka, leci na
podłogę, przyciskając do siebie dziewczynkę. Ta rozpaczliwie krzyczy, Pasza
usiłuje ją uspokoić, ale jak tu kogoś uspokajać, kiedy wszyscy krzyczą. Stary
leży z boku na podłodze, ciężko jęczy. Blondynka odbiega w bok, nauczona
doświadczeniem nurkuje pod ścianę. Pod ścianę, krzyczy Wira, szybko, pod
ścianę. Wszyscy rzucają się w ciemność, rozpełzają się po podłodze, zamierają.
Spada gdzieś obok, za ścianą. Kiedy tylko zaczyna świstać, robi się
przerażająco, potem odpuszcza. Właściwie przerażająco jest dopóty, dopóki
świszcze, przez tę krótką chwilę. Potem myślisz, co robić, potem już nie starcza
czasu, żeby się bać. Potem sucho trzaskają serie z automatu. Ale nie zbliżają się.
Już trochę lżej, myśli Pasza. Zdejmuje plecak, kładzie pod głowę. Wyciąga
komórkę, patrzy, która godzina. Dopiero piąta. Jak na Nowy Rok, myśli –
świętujesz-świętujesz, potem patrzysz, a dopiero piąta wieczór. Ile jeszcze tu
mam leżeć? Podłoga jest mokra, Pasza od razu czuje to plecami, podnieść głowy
się jednak boi, więc leży, starając się o niczym nie myśleć. Najważniejsze to nie
zasnąć, myśli, zasnę, to się nie obudzę, myśli i w tym momencie zasypia.
Śpi krótko i nerwowo, jak zawsze bez snów. Tylko z jakimiś obrazkami na
końcach snu, tak jakby coś ci pokazywali, a kiedy chcesz przyjrzeć się uważniej,
odchodzili od ciebie w cień razem z obrazkami, śmiejąc się z ciebie z cienia
niedobrym śmiechem, patrząc złym wzrokiem. Co tam było narysowane? –
myśli. Co to? Świeżo pobielony korytarz, spod wapna wyłażą ciemne plamy, jak
na skórze umarłego. Do ściany przymocowana jest żelazna drabinka, w górze –
otwarty właz. Jeśli wejść, znajdziesz się na dachu, a tam – mokra kamienna
podłoga. Nie, rozumie Pasza, mokra podłoga – to tutaj, gdzie leżę, głową na
plecaku, a tam co? A tam strych, zawalony jego starymi rzeczami. I pomiędzy
tym wszystkim dwie wielkie walizy. Mam na strychu walizki? – pyta sam siebie.
Nie mam, odpowiada sobie. Nie mam. I podchodzi do walizek. Podchodzi, chce
otworzyć jedną, ale od walizki ciągnie takim ciężkim psim zapachem, że Pasza
się nie odważa. Wtedy ten, kto pokazuje mu to wszystko, odchodzi od niego,
wstępuje w cień, jakby mówił: dawaj, dawaj za mną, przecież musisz zobaczyć,
co tam jest, będziesz się bał, oniemiejesz, ale zobaczysz, dawaj, dawaj.
– Gdzie moja walizka? – słyszy Pasza i nie poznaje swojego głosu. – Gdzie?
Gdzie ona jest?
Ktoś trąca jego ramię. Pasza, nie wstając, wyciąga komórkę, przyświeca
sobie. Nad nim stoi blondynka. Trąca adidasem jego ramię jak zabitego psa na
szosie.
– Gdzie walizka? – powtarza zimno.
Pasza podnosi się, siada, przytula się plecami do ceglanej ściany.
– Tam – pokazuje w stronę otworu w ścianie.
– Gdzie, kurwa, tam? – nie rozumie blondynka.
– No tam – pokazuje Pasza w ciemność. – Pobiegła pani, taskałem dziadka.
– Jakiego, kurwa, dziadka? – zaczyna nakręcać się blondynka. – Co,
zostawiłeś ją?
– No, przecież pani pobiegła. – Pasza poprawia okulary, całą dłonią, trochę
niezgrabnie. Dalej czuje zapach mokrego psa i ma wrażenie, że z ciemności
patrzy na niego kilka par oczu. I ta blondynka.
– Idiota jesteś? – krzyczy blondynka i jeszcze bardziej boleśnie szturcha go
adidasem, tym razem w łydkę. – Idiota, kurwa, jesteś?
– Przecież była pusta – broni się Pasza.
– A co, grzebałeś w niej? – rozwściecza się jeszcze bardziej blondynka.
– Nie, nie – odpowiada lękliwie Pasza.
– Idiota! – krzyczy blondynka. – Weź idź, szukaj!
Pasza, rzeczywiście jak idiota, wstaje, szuka plecaka, zakłada go i zbiera się
do wyjścia.
– Siadaj! – krzyczy do niego ktoś z ciemności. Pasza poznaje głos Wiry. – I ty
też siadaj! – krzyczy Wira chyba do blondynki. – Oboje siadajcie. Życie wam się
znudziło?
– To wam wszystkim tutaj życie się znudziło – syczy wściekle blondynka,
odwraca się i po omacku rusza do wyjścia. – Idioci – mówi na pożegnanie
i znika w otworze drzwi.
– Trzeba ją zatrzymać – mówi Pasza nie wiadomo do kogo.
– Siedź – powtarza Wira już całkiem blisko, podczołguje się, znajduje jego
rękę, ciągnie w dół, do siebie. – Siedź. Uspokoi się, to pójdziesz, znajdziesz. I ją,
i jej walizkę.
Pasza posłusznie siada. Wira przyciska się do niego, jakby jej było zimno,
i Pasza znów ma uczucie, że wrócił do niego dworcowy pies, tylko czuć od
niego świeżą wodą i kobiecym ciepłem. Jasne, że nie jest jej ani trochę zimno.
Siedzą tak przytuleni do siebie, Pasza chce coś powiedzieć, ale się boi, że
wszyscy go usłyszą i opacznie zrozumieją, więc po prostu milczy. A ona
niespodziewanie wsuwa rękę w szeroki rękaw jego kurtki, pod sweter, dotyka
jego zmarzniętego nadgarstka, dotyka jego skóry, milcząc, nic nie mówiąc.
I Pasza zbiera się na odwagę i też chce znaleźć jej rękę, dotknąć jej nadgarstka,
aż nagle w ciemności wprost nad nimi słychać kobiecy głos:
– A gdzie nasz przewodnik? Ktoś go widział?
Wira w tym momencie zabiera rękę, jakby nic się nie zdarzyło. Szybko
wstaje. Pasza też wstaje, znów świeci komórką. Przed nim stoi Annuszka, zza jej
pleców wygląda mama. Stoją i patrzą na niego wymagająco.
– Gdzie on jest? – pytają Paszę.
– Nie wiem – odpowiada.
– A kto wie? – dopytuje się zimno Annuszka. I mama, chociaż o nic nie pyta,
też patrzy zimno i wymagająco.
– Już dawno go nie ma. – Wszyscy odwracają się w kierunku głosu. Pod
ścianą siedzi kobieta, która przez cały czas szła pierwsza. Obok niej stoi worek.
Pasza kieruje światło w jej stronę, zdąża zobaczyć połamane obcasy jej butów.
– Światło zabierz – mówi kobieta i kontynuuje: – Nie ma go, spierdolił. Od
razu spierdolił.
– I co teraz? – pyta wymagająco Annuszka teraz już ją.
– A bo ja wiem? – odpowiada jej na to kobieta.
Z ciemności wychodzi dziadek z wnuczką. Dziadek wygląda całkiem
niewesoło, opiera się na ramieniu małej, trzyma się za klatkę piersiową, ciężko
oddycha.
– Trzeba iść – mówi stary do Paszy.
– On potrzebuje lekarza – dodaje mała, też zwracając się do Paszy.
– A gdzie go tutaj znajdziesz? – pyta z niezadowoleniem kobieta z ciemności.
Wszyscy milczą. Pasza czuje, jak rozładowuje się komórka.
– Trzeba stąd iść – mówi do niego Annuszka. Mówi z naciskiem, jakby Pasza
nie rozumiał wagi jej słów.
– No, a co ja mogę? – pyta Pasza.
– Pan jest tutaj jedynym mężczyzną – wyjaśnia mu Annuszka.
Mama nie zaprzecza. Zamiast tego zaprzecza sam Pasza, dając do
zrozumienia: jak to? i skinieniem wskazuje starego. Ale stary w odpowiedzi
rozpaczliwie kaszle i macha ręką: pan, pan jedyny, ja pas.
– Trzeba iść – zgadza się Wira. – Póki cicho.
A za ścianą rzeczywiście jest cicho. Nawet blondynki nie słychać. Pasza
myśli, żeby pójść jej poszukać, ale wszyscy obstąpili go ciasnym kołem, nie
wyrwie się. I tak stoi jak kapłan, do którego są pytania po kazaniu, i myśli: to
przecież odpowiedzialność, i to jaka odpowiedzialność – prowadzić po ciemku
słabo znanych ludzi w nieznanym kierunku. Pasza nie jest do tego
przyzwyczajony. On nawet za swoją klasę nie odpowiadał, przywykł zrzucać
wszystko na dziecięcą inicjatywę i niezależność. I w domu za nic nie
odpowiadał. W domu za wszystko odpowiadała siostra. A kiedy siostry nie było,
to nawet nie było szczególnej potrzeby za coś odpowiadać. A tu nagle cała kupa
kobiet, dzieci i inwalidów, których trzeba gdzieś prowadzić.
– Dobrze – odważa się Pasza. – A dokąd szliście?
– Cholera go wie – odpowiada ochryple z kąta kobieta bez obcasów. Wstaje,
podnosi worek, podchodzi do Paszy. – Mały powiedział, że wyprowadzi, to
poszliśmy.
– Ja muszę do domu – odzywa się cicho z ciemności dziewczyna
z wózkiem. – Czekają na mnie, nie wiedzą, gdzie jestem.
– A gdzie mieszkasz? – pyta ją ta bez obcasów.
– Koło szkoły numer pięć – odpowiada dziewczyna.
– To przecież w drugą stronę – uspokaja ją ta bez obcasów. – Po cholerę się
tutaj pchałaś?
– Nie wiem – zaczyna płakać dziewczyna. – Powiedział, że wyprowadzi, to
pomyślałam, że wyprowadzi. Muszę do domu – przypomina.
Pasza patrzy na wózek napakowany zimowymi rzeczami i butelkami z wodą
mineralną i odważa się.
– Dobrze – mówi – idziemy. Dojdziemy do rozjazdu koło kombinatu
mięsnego, a stamtąd każdy w swoją stronę. Tak?
– Tak – mówi ta bez obcasów i z brzękiem zarzuca na plecy worek.
– Tak – mówi cicho i niepewnie dziewczyna z wózkiem.
– Tak, tak – mówi niecierpliwie mała – chodźmy już, ile można.
– Tak – mówi na końcu Wira.
Pasza odwraca się i rusza przed siebie, przyświecając sobie telefonem.
– Ej! – krzyczy mu w plecy Annuszka.
Pasza zatrzymuje się.
– Co? Światła nie wyłączysz?
– Ale ja nic nie widzę – wyjaśnia Pasza.

Przez wybite okno wydostają się na powietrze. Najpierw z rąk do rąk podają
sobie mamę. Pasza trzyma ją w górze, Annuszka łapie na dworze. Potem Pasza
podaje wózek. Dziadek pokasłuje, ale patrzy na niego jak na bohatera.
Wydostają się na tory tramwajowe, idą nimi. Tak przynajmniej bezpieczniej –
komu przyjdzie do głowy zaminować linie tramwajowe? Ale tory po jakimś
czasie skręcają w stronę prospektu. I tu opinie są podzielone. Pasza radzi, żeby
na prospekt nie chodzić, tam strzelają do wszystkiego, co się rusza. Lepiej iść na
prawo, tam będzie kładka dla pieszych nad torami, z drugiej strony zaczyna się
osiedle domków jednorodzinnych, tam na pewno nikt nikogo nie znajdzie. Pasza
mówi niezbyt przekonująco, bo sam wie, że do pójścia przez mostek agituje
przede wszystkim dlatego, że tak jest bliżej do internatu. A kłamać po prostu nie
umie, jest przecież nauczycielem. Gdzie? – przerywa mu kobieta z workiem.
Gdzie ty chcesz iść? Tam wczoraj jeszcze czołgi stały, koło kładki. Co ty? Tam
nie ma czołgów, zaprzecza Wira. Skąd tam czołgi? I stoją, i sprzeczają się
o czołgi, a Pasza znów nie wie, co ma robić. Dobrze, mówi, róbcie, co chcecie,
ja idę na kładkę. Może teraz się odczepią? – myśli. Słusznie, niespodziewanie
mówi Wira, słusznie. Ja z tobą. I my też z tobą, popierają go Annuszka z mamą,
idziemy. I my, dodaje dziadek z wnuczką. Dziewczyna z wózkiem milczy, ale od
Paszy na wszelki wypadek nie odchodzi.
– No-no – mówi sucho kobieta, zarzuca worek na plecy i człapie po torach
w kierunku prospektu.
Cała reszta idzie w przeciwnym kierunku. Na niebie od czasu do czasu
błyska, gdzieś za ich plecami zaczyna walić z całej siły. Wszyscy zamierają,
odwracają się.
– Przecież to koło dworca – mówi cicho Wira, ale nikt jej nie odpowiada.
Dalej właśnie tak idą – nie mówiąc i nie odwracając się, jakby bali się za
plecami zobaczyć coś strasznego.

Jeszcze chwilę, szepcze do siebie Pasza, chociaż wszyscy słyszą, jeszcze trochę.
Za tym budynkiem jest park, a tam już kładka. Znam drogę. Ale drogę wszyscy
tu znają. Przecież wszyscy są miejscowi. Co prawda nikt nie może
zagwarantować, że na tej drodze nie nadepnie na czyjś rozpryśnięty mózg. Od
strony prospektu nagle zaczyna się szaleńcza seryjna strzelanina. Pasza rzuca się
naprzód, inni biegną za nim, dobiegają do ciemnego bloku, przywierają do
ściany. Chodźcie do środka, krzyczy Annuszka, do środka, na klatkę! Gęsiego
biegną pod ścianą, dobiegają do wybitych wybuchem drzwi, Pasza z rozpędu
wskakuje w czarną jamę klatki i nagle się zatrzymuje. W jego plecy wbija się
Annuszka, za nią, jak na wywiadówkę, wlecze się mama.
– No? – syczy Annuszka. – Co? Dawaj, naprzód.
– Stop – mówi nagle cicho Pasza.
– A co tam? – nie może zrozumieć Annuszka.
– Cicho – szepcze Pasza.
Reszta pasażerów też wpada do klatki, ciężko dysząc, dziadek aż się
zachłystuje, jakby go ktoś trzymał pod wodą. Ale od razu rozumieją. Coś jest nie
tak. Zastygają w miejscu, przysłuchują się.
– Cicho – jeszcze raz mówi Pasza. – Słyszycie?
Wszyscy słuchają i słyszą, jak na górze z pokoju do pokoju przechodzi wiatr.
I przeciągi wlatują jednym rozbitym oknem i wylatują na zewnątrz drugim.
Słyszą, jak skapuje woda w rozwalonych rurach, jak wiatr ciąga po schodach
stare gazety. A przede wszystkim, kamieniejąc, czują, jak gdzieś pomiędzy
drugim i trzecim piętrem, na schodach, ktoś ostrożnie chucha na palce, trze dłoń
o dłoń, zakłada rękawiczki bez palców i cicho, bardzo cicho, bierze do rąk coś
metalowego. Słyszą, jak ostrożnie, bardzo ostrożnie, wstaje, schylając się,
wygląda na zewnątrz, wprawnie przestępuje nad kawałkami potłuczonego szkła,
umiejętnie wpatruje się w przestrzeń, przygląda się, wywąchuje, czuje obok
czyjąś obecność – obecność obcych, których tu nikt nie zapraszał.
– Szybko – szepcze Pasza, tracąc oddech ze strachu. – Milczeć. Za mną.
Obchodzą budynek, idą jedno za drugim. Dobiegają do pierwszych drzew,
przesuwają się od pnia do pnia. Z boku, od strony zgniłej trawy, czuć gęsty
zapach czegoś mocno trującego. Nie patrzeć, powtarza sobie Pasza, nie patrzeć.
Biec dalej. Słyszy, jak ciężko oddychają za jego plecami kobiety. Wybiegają na
plac zabaw z osmoloną huśtawką, znajdują się na otwartej przestrzeni. Pasza
ogląda się – blok ciemnieje w oddali jak wieloryb, który z rozpaczy wypłynął na
brzeg. Okna są czarne, jakby były wysmarowane węglem, żadnego ruchu,
żadnego głosu. Przez co jeszcze bardziej przeraża. Rzucają się dalej w głąb
parku, biegną między drzewami, aż zdaje się, że powykręcane akacje też biegną
razem z nimi. Nagle park się urywa, Pasza wybiega na asfalt, głośno łupie po
nim ciężkimi butami, przebiega resztę dystansu i znajduje się przed kładką.
Właściwie przed tym, co po niej zostało. Bo nawet w ciemności widać, że żadnej
kładki nie ma, że nad zarośniętym trawą parowem wisi pustka. A kładki nie ma.
Nic nie ma. I schodzić do parowu – to samo, co dobrowolnie schodzić do
piekła – potrzebna jest bardzo silna motywacja. Pasza takiej motywacji nie ma,
dlatego tylko stoi, opierając się dłońmi na kolanach, i ciężko dyszy. I kobiety za
nim stoją, i ciężko dyszą.
– I co teraz? – pyta, wydychając, Annuszka. – Co?
– Nie wiem – odpowiada uczciwie Pasza.
– No przecież dokądś szedłeś? – naciska na niego Annuszka.
– Tam – Pasza kiwa głową w kierunku piekła. – Tam szedłem.
– Cholera – złości się Annuszka. – Pajac – wskazuje skinieniem głowy
Paszę. – Dość tego, idziemy. – Łapie mamę za rękę i ciągnie ją z powrotem tam,
skąd przyszły.
– A wy dokąd? – krzyczy za nimi rozpaczliwie Pasza, ale Annuszka nie
odpowiada. A starsza może i by odpowiedziała, ale odpowiedzi nie zna.
– Ja też pójdę – mówi po chwili milczenia dziewczyna z wózkiem.
– Poczekajcie – odzyskawszy oddech, Pasza próbuje mówić poważnie –
pójdziemy tą stroną – pokazuje w czarną mgłę – tam wyjdziemy – macha ręką,
sugerując coś niewyraźnego, ale przez to jeszcze straszniejszego.
– Nie-nie – dziewczyna popycha wózek dalej, żeby nie było pokusy się
sprzeczać – pójdę, na mnie czekają.
Nikt jej nie zatrzymuje. Wszyscy są tak zagubieni, że nawet nie wiedzą, jak
będzie gorzej: jeśli ona zostanie z nimi tutaj, koło początków piekła, czy jeśli
pójdzie tam, gdzie najpewniej ją zastrzelą.
Paskudnie, kiedy od ciebie odchodzą kobiety, myśli Pasza, trzeba byłoby je
zatrzymać. Ale jak zatrzymasz kobietę? Kto może ją zatrzymać? Pasza na
przykład nie może, nie umie. Nie może teraz, nie udało mu się też zeszłej jesieni.
Zeszłej jesieni, całkiem niedawno, gdzieś we wrześniu, kiedy zrobiło się
szczególnie ciężko i na stację codziennie przyjeżdżały pociągi z bronią, kiedy
nagle zaczęli strzelać wprost na szosie, Maryna przyszła do niego, właściwie
przybiegła, i zaczęła histeryzować, że trzeba wyjechać, inaczej będzie za późno,
trzeba wszystko rzucić i się stąd wydostać. Pasza czuł się niezręcznie wobec
starego, który słuchał wszystkiego tego, siedząc w kuchni, niezręcznie wobec
siostry, która lubiła Marynę, siedziała, pocieszała, potem też zaczęła
histeryzować, krzyczeć na Paszę: co z ciebie za facet, co siedzisz, czekasz, bierz
ją, wydostańcie się stąd. Pasza próbował wszystkich uspokoić, wyjaśniał, mówił
coś o książeczce pracy (cholera, o książeczce pracy!), o roku szkolnym, mówił,
że w żadnym razie nie mają powodu się bać, że oni nie mają tu nic do rzeczy, oni
po żadnej stronie się nie opowiadają. Pasza jest po prostu nauczycielem, po
prostu nauczycielem, cała reszta mało go interesuje. Dokąd ma jechać, gdzie
ktoś na niego czeka, czego mają się bać, wszystko w porządku, jest po prostu
nauczycielem. W końcu Maryna zerwała się, wybiegła. Pasza ruszył za nią, ale
wyszedł na podwórko, znalazł się pod drzewami, zatrzymał się. Jesień dopiero
się zaczynała, w drzewach plątały się i gubiły pajęczyny, trawa była twarda
i ciężka, wieczorne niebo przypominało płynne żelazo, które zaraz będą wlewać
do form, żeby zrobić z niego coś pożytecznego. Z domu wyszedł stary, udał
zdziwienie, zobaczywszy Paszę, ale nic nie powiedział, przeszedł ścieżką do
bramy, zajrzał do skrzynki na listy. Dzisiaj sobota, przypomniał Pasza, nie
będzie poczty. Stary, nie odpowiadając, poszedł z powrotem. Całkiem odpadł,
pomyślał Pasza, dziwak się z niego robi. Nigdzie nie pojadę.

– Jemu jest bardzo niedobrze – przypomina o sobie dziewczynka.


Pasza odwraca się. Starego faktycznie skręciło, stoi, kaszle, pociera dłonią
skroń.
– On potrzebuje lekarza – mówi dziewczynka.
– Może do szpitala? – waha się Pasza. – Jak myślisz – pyta Wirę – szpital
powinien być czynny? Chyba się nie rozbiegli?
– Myślę, że właśnie się rozbiegli – odpowiada Wira. – Jeśli zdążyli.
– I co z nim teraz? – nie wie Pasza.
– Słuchaj, znam weterynarza.
– Weterynarza?
– Tak. Leczył mi psa rok temu. No, kiedy jeszcze miałam psa – wyjaśnia
Wira. – W mieszkaniu przyjmował, pamiętam. To nie całkiem lekarz, ale
przecież coś tam ma. Jakąś aspirynę, pyralginę.
Usłyszawszy o pyralginie, stary znów zaniósł się kaszlem, oczywiście na
znak zgody.
– Daleko? – pyta Pasza.
– Jak by tu powiedzieć – odpowiada ona i Pasza rozumie, że nie blisko.
Wiesza starego na sobie jak rycerski płaszcz, ciągnie, zatrzymuje się od czasu
do czasu, żeby złapać oddech. Mała biegnie obok, Wira nie zostaje z tyłu.
Przechodzą przez ulicę, zanurzają się w podwórka, przechodzą między
budynkami. Mijają przedszkole, wychodzą na sąsiednią ulicę, idą lipową aleją.
Na horyzoncie znów zaczyna się palić. Wrażenie jest takie, że do miasta strzelają
z każdej strony. Niebo z ciemnego zmienia się w różowe, prześwieca niebiesko,
głucho wyłapuje każdy wybuch. Od czasu do czasu ze strony prospektu słychać
serie z automatu. I zupełnie nikogo nie ma, puste miasto, kolorowe niebo,
wilgotna mgła, z której wyrastają czarne lipy. Pasza znajduje ławkę, opuszcza na
nią starego, sam siada obok. Wira stoi z boku, mgła obejmuje ją tak, jakby
z futra bił dym. Mała płacze, trzyma starego za rękę. Na końcu ulicy nagle
pojawia się jakiś ruch. Ktoś jedzie. Oczywiście bez świateł, ale jedzie w ich
stronę. Szybko! – krzyczy Pasza, chwyta starego, biegnie w bramę, oglądając
się, czy nikt nie został z tyłu. Potem ostrożnie wygląda zza rogu, widzi, jak ulicą
pełnym gazem przelatuje mikrobus w kolorze błota. Postrzępione blaszane boki
jak u bojowego psa, wybite okna. Sprawia wrażenie, jakby pasażerowie
wyskoczyli w biegu.

Do domu kombatanta docierają koło siódmej. Ośmiopiętrowy blok. Połowy szyb


nie ma. Ciemno, cicho. Przed klatką rozwalona ławka. Pasza patrzy i rozumie,
że rozwalili ją jeszcze przed wojną, w czasie, można powiedzieć, pokoju. Klatka
miała domofon, ale teraz drzwi stoją otwarte na oścież, ze środka wycieka
ciemność niczym czarna woda.
– Pamiętasz, które piętro? – pyta Pasza.
– Chyba drugie – mówi Wira niepewnie. – Albo trzecie.
– Cholera. – Pasza opuszcza dziadka na ziemię, ten osiada we mgle,
dziewczynka od razu doskakuje do niego, łapie za rękę. – Czekajcie tu – mówi
i wchodzi do klatki.
A już na klatce wyciąga komórkę, włącza latarkę. Na schodach potłuczona
cegła, gruba warstwa wapna, porzucony przez kogoś but, stare szmaty. Ostrożnie
przestępując, wchodzi. Wira idzie za nim. Wchodzą na drugie. Wira przygląda
się drzwiom.
– Nie – mówi – nie tutaj. Miał metalowe drzwi.
Wchodzą na trzecie. Metalowych drzwi nie ma.
– Na pewno metalowe? – pyta Pasza.
– Nie wiem – zaczyna się wahać Wira.
Wchodzą wyżej. Potem jeszcze wyżej. Znów schodzą na drugie.
– No tu, chyba te – Wira wskazuje na czarne drzwi bez numeru.
Drzwi faktycznie są metalowe, ale opalone, czarne, trudno ustalić, z czego
zrobione. Pasza podchodzi, ostrożnie uderza pięścią w metalową powierzchnię.
Echo powoli rozchodzi się po klatce. Pasza początkowo się przestrasza, potem
nabiera powietrza i już łomocze w drzwi, nie powstrzymując się. Nikt się nie
odzywa.
– Może nie słyszą? – pyta Pasza.
– Żartujesz? – odpowiada z niezadowoleniem Wira.
Wychodzą na dwór, wyłączają latarkę. Stary nawet nie patrzy w ich stronę.
Natomiast mała aż staje na palcach, czeka.
– Nikogo nie ma – informuje Pasza.
Mała zaczyna płakać. Wira próbuje ją pocieszać. A jak tu ją pocieszysz. Co
robić? – myśli Pasza. Co robić?
– Kto tam? – słyszą nagle.
W ciemności ktoś stoi, ale kto – nie da się ustalić. Tak jakby to właśnie
ciemność do nich mówiła.
– My do weterynarza – odpowiada Pasza ciemności.
– Do jakiego znowu weterynarza? – pyta ciemność.
– Z drugiego piętra – wyjaśnia Pasza.
Ciemność jakiś czas milczy, zastanawiając się nad tym, co usłyszała.
– Na drugim piętrze nie ma żadnego weterynarza – mówi po zastanowieniu. –
Tam jedno stoi puste, a w drugim mieszkali inżynierowie. Ale im granat do
środka wrzucili, jeszcze latem.
– Proszę posłuchać – mówi Pasza i robi ostrożny krok w stronę ciemności. –
Proszę się nie bać. Jestem nauczycielem.
– Czyim nauczycielem? – nie rozumieją go.
– Po prostu nauczycielem – wyjaśnia Pasza. – Mamy tu dziadka, słabo mu.
Potrzebny lekarz.
– A dlaczego weterynarz? – znów nie rozumie ciemność.
– A jest jakiś inny? – pyta Pasza.
– Żadnego nie ma. – Ciemność zaczyna się ruszać, w kierunku Paszy spod
ściany wychodzi babka. Długa kurtka, ciepła czapka, twarzy nie widać. Ale
w okularach. Czyli też nic nie widzi, tak jak Pasza. – Skąd on się wziął? – pyta,
pokazując głową starego.
– Z dworca – wyjaśnia Pasza – próbowaliśmy wyjść. I jego właśnie złapało.
Jest tu gdzieś szpital? Albo przynajmniej apteka?
– Jaka apteka? – oburza się kobieta. – Jaki szpital? Już drugi tydzień
mieszkamy w piwnicy.
– Dobrze-dobrze – uspokajająco mówi Pasza. – Niech pani nie krzyczy.
Odwraca się do Wiry. Trzeba iść, mówi, będziemy dalej szukać. Stary wstaje.
Wira łapie go z jednej strony, mała z drugiej.
– Ej! – krzyczy im w plecy kobieta. – No gdzie go ciągniecie? Przecież on
umrze. Zostańcie tutaj. Mam apteczkę, zostało trochę wody. Jeśli umrze, to
przynajmniej nie na ulicy.
Pasza znów bierze starego na plecy. Idą przy ścianie, skręcają za róg, schodzą
do piwnicy. Kobieta z przodu idzie pewnie, chociaż zupełnie nic nie widać –
w górze, nad głową, powinien wisieć księżyc albo coś takiego, ale mgła ułożyła
się tak nisko, że nieba po prostu nie ma. Tylko gdzieś w innym końcu miasta
znów zaczyna rwać, głucho i głęboko w równych interwałach. Pasza idzie po
ciemności jak po dnie rzeki, boi się stracić równowagę i zwalić razem
z pasażerem na plecach. Idą schodami w dół, kobieta otwiera drzwi. Przechodzą
korytarzem, potem kobieta po omacku otwiera jeszcze jedne. Od razu uderza
w nich nieświeże stojące powietrze. Pasza nic nie widzi, ale słyszy oddechy
wielu ludzi. Tutaj, mówi kobieta, chodźcie. Drzwi zamykają się za nimi. Wtedy
w ciemności ktoś włącza latarkę, świeci Paszy prosto w twarz.
Pomieszczenie jest niewielkie, upchnęła się ich tutaj niemal dwudziestka,
siedzą pod ścianami, opierają się o siebie. Też przeważnie kobiety i dzieci.
Chociaż jest jeden facet, mniej więcej czterdziestoletni, w palcie i futrzanej
czapce. Patrzy na Paszę, odwraca wzrok. Z boku stoi turystyczna kuchenka
gazowa, siatka z jedzeniem. Ale każdy obok siebie trzyma też coś swojego,
domowego. Ubrani są ciepło, do tego jeszcze przykrywają się kocami,
dywanami, paltami. Jak długo siedzą – nie wiadomo. Ale sądząc z ciężkiego
powietrza i czerwonych oczu – nie pierwszą dobę. Może faktycznie dwa
tygodnie. Rozejrzawszy się, Pasza opuszcza starego na betonową podłogę. Od
razu przejmuje go kilka kobiet, facet w palcie jeszcze głębiej wciska się
w ścianę. Kobiety biorą starego na ręce, rzucają na podłogę szarą zimową kurtkę
i opuszczają chorego, nachylając się nad nim jak trzy Marie u grobu, zaczynają
hałaśliwie radzić, jak go ratować. Mała stoi obok, płacze sobie. Pasza
przysłuchuje się dźwiękom z zewnątrz. Dwa razy walnęło, ale nie wiadomo,
z której strony. Jeśli trafi dokładnie tutaj, nawet ich nie odkopią, myśli. Wyciąga
komórkę. Prawie ósma.
– Dobrze – mówi do kobiety, która ich tutaj przyprowadziła. – Pójdę.
Zaopiekujecie się nim?
– No, skoro już tu jest, zobaczymy – odpowiada spokojnie ona.
– Może zapisze pani mój telefon? – proponuje Pasza. – Na wszelki wypadek.
– I jak będę dzwonić? – pyta z przekąsem. – W kaloryfer?
– Dobrze – mówi Pasza – spróbuję jutro wrócić. Z lekarzem.
– No-no – odpowiada bez entuzjazmu kobieta. Potem dodaje: – A gdzie pan
idzie? Po nocy?
– No, muszę do internatu – wyjaśnia Pasza.
– Do internatu? – przestrasza się kobieta.
– Mhm – powtarza z rozdrażnieniem Pasza. – Do internatu. Muszę zabrać
siostrzeńca.
– Cholera – mówi tylko kobieta. – Lepiej pan zostanie – proponuje jeszcze
raz.
Może naprawdę zostać? – waha się Pasza. Pobędę do rana, jutro po jasnemu
dojdę. A teraz zaraz na kogoś wpadnę. Ogląda wnętrze – wilgotne ściany, niski
sufit, drzwi otwierają się na zewnątrz. Jeśli od strony korytarza przywali, nie ma
szans się wydostać. Zbiorowy grób, myśli.
– Nie – mówi mniej więcej zdecydowanie. – Pójdę. Wracając, spróbuję do
was zajść.
– No-no – odpowiada tylko kobieta, odchodząc na bok.
– Stój – mówi za nim Wira – ja też pójdę.
Nikt więcej ich nie zatrzymuje.

Na zewnątrz od razu głębiej oddychają. Bo jest czym. Idą pod budynkami,


chowają się między drzewami. Deszcz się nasila, powietrze przemarza. Na
północy zaczynają się prawdziwe fajerwerki – niebo zajmuje się płomieniem
i nie gaśnie, i Pasza rozumie, że nawet jeśli dokądś dojdzie, wątpliwe, by chciało
mu się wracać. Wira idzie w milczeniu, stara się nie zostawać z tyłu. Uważnie
patrzą pod nogi, a kiedy Pasza podnosi wzrok, zauważa na końcu ulicy postacie.
Dwie albo trzy, w ciemności nie widać. Pasza szarpie Wirę za rękaw, ciągnie
w dół. Przykucają, przysuwają się do budynku, schyleni wślizgują się do
najbliższej klatki. Otwarte, nie? – gorączkowo myśli Pasza. Ostrożnie ciągnie do
siebie drzwi, te poddają się. Wślizgują się do środka, biegną po schodach,
pomiędzy pierwszym i drugim piętrem zatrzymują się, zamierają koło okna,
w napięciu przyglądają się masłowatej ciemności na dole. Czas mija powoli,
bardzo powoli. Może skręcili w inną stronę? – przypuszcza Pasza i wtedy widzą
na dole pierwszego. Stoi dokładnie naprzeciwko klatki. Patrzy prosto w górę.
Czyli prosto na nich. Zobaczył, myśli Pasza, zobaczył nas. Ale ten na dole
odwraca się w bok, czeka na swoich. Swoi szybko podchodzą. Trzech, zdaje się,
że trzech. Z bronią. Jeden ma na plecach rurę granatnika. Pierwszy wyciąga
mapę, świeci sobie latarką. Wszyscy stoją wokół niego. Przełamane światło
wychwytuje czarne rękawiczki, ciężkie okulary przeciwpyłowe na hełmie, jakieś
szewrony. Pasza stara się im przyjrzeć, ale latarka gaśnie, robi się ciemno,
wszyscy trzej rozpływają się w czarnym deszczu. Widać tylko mokre
nieruchawe sylwetki. Jakby topielcy z mapą chodzili po dnie rzeki. Wreszcie
pierwszy pokazuje ręką gdzieś w bok. Wszyscy ruszają. Pasza wzdycha z ulgą.
Ale jeden nagle się zatrzymuje, odwraca, znów patrzy prosto na Paszę, jakby
przyglądał mu się w ciemności, bezbłędnie widział w tej czerni, i rusza
w kierunku klatki. Pasza zrywa się na równe nogi, ale Wira łapie go za rękę –
siedź, szepcze, siedź, gdzie siedzisz. Słychać, jak tamten wchodzi do klatki, jak
pod ciężkimi butami chrzęści tłuczone szkło. Latarki nie włącza, idzie
w ciemnościach. Ostrożnie, umiejętnie. Jeden stopień, dwa, trzy, cztery, pięć.
Sprawdza drzwi pierwszego mieszkania, potem następnego. Wszystkie
pozamykane. Wszędzie cicho. Jakiś czas stoi, przysłuchuje się. Serce Paszy bije
tak głośno, że nie da się go nie usłyszeć. On słyszy, domyśla się Pasza, on
wszystko słyszy. Cicho postukuje metal o metal. Granaty, domyśla się Pasza.
Wchodzi jeszcze jeden stopień wyżej, potem jeszcze jeden. Zatrzymuje się
między parterem i pierwszym piętrem, akurat pod Paszą i Wirą. Znów się
przysłuchuje. Trzeba biec, panikuje Pasza, biec na górę i tam gdzieś się schować.
Znów próbuje wstać, ale Wira znów krótko i ostro ciągnie go z powrotem. Siedź,
wymawia tylko wargami. W ciemności Pasza nic nie widzi, ale czuje, że właśnie
to ona teraz syczy: siedź, siedź, gdzie siedzisz. Ten na dole wchodzi jeszcze
jeden stopień wyżej, zamiera. Waha się – iść dalej, nie iść. Nagle na dole
uchylają się drzwi.
– Gdzie jesteś? – krzyczy ponuro ktoś z zewnątrz. – Co tam stoisz?
– Już idę – odzywa się ten z góry. Zawraca, ciężko tupie schodami w dół.
Gwałtownie skrzypią metalowe drzwi. Za oknem przebiegają dwa cienie,
znikają wśród nocy.

– Poszli?
– Chyba.
– Może też pójdziemy?
– Poczekaj – mówi rozsądnie Pasza – są gdzieś blisko. Poczekajmy jeszcze.
– Naprawdę jesteś nauczycielem? – nie wytrzymuje Wira.
– Tak, jestem.
– Nauczycielem czego? – dopytuje się Wira.
– Po prostu nauczycielem.
– Kogo tam masz w internacie? – pyta dalej ona. – Siostrzeńca?
– Siostrzeńca.
– A czemu rodzice go nie zabiorą?
– On ma tylko matkę – wyjaśnia Pasza. – No moją siostrę. Jesteśmy
bliźniakami.
– Poważnie?
– No.
– No i ona sama go nie zabierze? – pyta Wira.
– Pracuje – niechętnie wyjaśnia Pasza i próbuje zmienić temat. – Co ty masz
za futro?
– To nie moje – wyjaśnia Wira. – Wzięłam z biura.
– A gdzie pracujesz?
– W salonie masażu.
– A co to? – nie rozumie Pasza.
– No taki salon – uważnie dobiera słowa Wira. – Po prostu oficjalnie to się
nazywa salon masażu. Wiesz, gdzie jest takie wielkie nowe centrum biznesowe
na prospekcie?
– Wiem – przypomina sobie Pasza.
– No właśnie tam jest nasze biuro. Mamy tam jeszcze tabliczkę biura
podróży. Wielu myśli, że naprawdę jesteśmy biurem podróży. Krótko mówiąc,
rano się tam obudziłam, no, w salonie. W biurze – poprawia się. – Naszej
dzielnicy jakoś wcześniej szczególnie nie ostrzeliwali. A tu zaczęło lecieć.
Pobiegliśmy na dworzec w tym, co kto miał. Ja złapałam czyjeś futro. Nic
więcej. Mam pod nim tylko stanik i dżinsy. Cholera, żeby się jakoś do domu
dostać, przebrać się.
Pasza chce ją pocieszyć, ale nie wymyśla jak, więc po prostu milczy.
– Słuchaj – znów nie wytrzymuje ona. – No dobrze, ja. Taką mam pracę.
A ty, dlaczego wcześniej go nie zabrałeś? Przecież widziałeś, co tu się wyrabia.
Telewizor oglądasz?
– Nie oglądam – mówi Pasza. – I polityki nie lubię.
– No to teraz siedź tutaj – wściekle odpowiada mu Wira. – Nauczyciel
zajebany.
Po jakimś czasie wstaje, chodź, mówi, wstawaj, po co tu siedzieć. Pasza
posłusznie wstaje, bierze plecak, poprawia okulary (dobrze, że w ciemności ona
tego nie widzi), idzie za nią. Na dworze zatrzymują się.
– Dokąd teraz? – waha się Pasza.
– Chodź, wrócimy do tych w piwnicy – proponuje Wira. – Już późno, dokąd
pójdziesz? Do pierwszego patrolu?
– Nie tam – nie zgadza się Pasza. – Nie chcę do piwnicy. Tam tyle ludzi.
– No, jak chcesz – mówi sucho Wira.
– Odprowadzić cię?
– Nie trzeba – odpowiada ona, wyciąga do niego rękę, ściska, zatrzymuje
swoją dłoń na jego stwardniałych palcach.
I chociaż wokół jest ciemno, i chociaż najbardziej chce mu się schować ręce
głęboko w kieszeniach, Pasza zdąża poczuć jej cienkie paliczki, cienką obrączkę
i paznokcie – tak połamane, jakby ciężko pracowała. Powiedzmy, skrobała rybę.
Albo wykopywała się z własnego grobu. Pasza czuje się niezręcznie. Wyrywa
dłoń, chowa ręce do kieszeni, odwraca się, odchodzi. Wira też odchodzi, starając
się nie za głośno stukać zdeptanymi obcasami.
Pasza dochodzi do pałacu kultury i zaczyna wreszcie rozpoznawać okolicę. Nie
jest już znowu tak daleko – przejść przez plac, ulicą do zajezdni tramwajowej,
tam przez osiedle domków jednorodzinnych, przez park, na górę, a gdzieś tam
jest już internat. Tyle że przez plac lepiej nie iść. I w ogóle lepiej wrócić do
piwnicy z cudzym żarciem. Ale tam jest ten stary, który umiera. I Wira w obcym
futrze. Dlatego Pasza idzie pod drzewami, schyla się, ostrożnie rozgląda na
wszystkie strony. Kiedy za budynkami wybucha, przysiada w wysokiej trawie,
siedzi przez jakiś czas, nabiera zdecydowania, rusza dalej. Telewizor, myśli
rozdrażniony, co tu ma do rzeczy telewizor? I co tu ma do rzeczy polityka?
Pasza przypomina sobie, jak zeszłej jesieni przed wyborami przypałętali się do
niego z miasta ze sztabu jednego z kandydatów, prosili, żeby agitować. Pasza
odmówił. Pieniędzy nie proponowali, powiedzieli: Pawle Iwanowyczu, jest pan
przecież za ideą? Jestem bezpartyjny, odpowiedział na to Pasza. Nie naciskali na
niego. Chociaż nic dobrego na pożegnanie też nie powiedzieli. Potem
w niedzielę podczas wyborów Pasza musiał siedzieć w szkole, dyżurować. Do
szkoły do lokalu wyborczego przychodzili niechętnie. Ktoś jednak przyszedł.
Pasza witał się z przyjaciółmi z dzieciństwa, z którymi dawno się nie widział,
witał się z rodzicami swoich uczniów, których niezbyt lubił i którzy niezbyt
lubili jego, witał się ze swoimi niegdysiejszymi nauczycielami, którzy go nie
poznawali, sunęli jak potępieńcy do zawieszonych niebieskim płótnem kabin,
głosowali na swoją szczęśliwą przyszłość. I ja taki będę, myślał Pasza. Pójdę na
emeryturę – od razu taki się zrobię. Wojskowi, którzy przyjeżdżali od czasu do
czasu i sprawdzali, czy wszystko w porządku, w stronę Paszy nie patrzyli. Jakby
go nie było. On zresztą właśnie tak się zachowywał, jakby go tam nie było.
Zagłosował jako jeden z pierwszych. Na kogo – nawet nie pamięta. Pod wieczór
przedstawiciele kandydata, na rzecz którego Pasza nie chciał agitować, urządzili
awanturę, naciskali na komisję, kłócili się z wyborcami, wyrzucili ze szkoły
przedstawicieli konkurentów. Przyjechali wojskowi. Przedstawiciele kandydata
zamknęli się z wojskowymi w gabinecie dyrektora, długo o czymś rozmawiali.
W rezultacie czego wojskowi odjechali, a przedstawiciele kandydata zrobili
wszystko, co chcieli. Dobrze, że nie agitowałem, uspokajał sam siebie Pasza.
A jeszcze miesiąc później kandydat, który z jakiegoś powodu jednak nie wygrał,
wysadził się na minie. Chowali go jak bohatera. Nagle okazało się, że na stacji
wszyscy go kochali. Chociaż z jakiegoś powodu nikt na niego nie głosował. No
i co ja mu mogłem pomóc? – myślał Pasza, stojąc na demonstracji, na której
żegnali się z kandydatem. Patrzył z daleka na jego twarz – ciemną od śmierci,
patrzył na białą tkaninę, którą go przykryli, na czerwoną trumnę, na żołnierzy,
którzy stali z boku i patrzyli na wszystkich mężczyzn jak na potencjalnych
zabójców. Potem trumnę ze stacji przewieziono do miasta. A kilka tygodni
później zrobiło się całkiem źle.

Aha, myśli Pasza, no tak, teraz wejść na górę – i jestem na miejscu. Już po
dziewiątej. W domu o tej godzinie Pasza siedzi w swoim pokoju, stary ogląda
wiadomości. Pasza poprawia plecak i zaczyna iść pod górę kamiennymi
schodami. Stopni jest wiele, iść ciężko, Pasza czuje, jak się nabiegał przez cały
dzień. Mgła na górze jest gęstsza, tak jakby unosiła się w chmurę deszczową.
Odlicza pierwsze pięćdziesiąt stopni, zatrzymuje się. Rusza dalej. Buty robią się
cięższe, kroki coraz wolniejsze. Jeszcze pięćdziesiąt. Stopnie są potrzaskane,
trzeba uważać, trzeba skupić się na drodze i nie słuchać wybuchów, nie zważać
na nie. Rwie gdzieś daleko za plecami, a tutaj na tej górze jest spokojnie i nie
strasznie, i nie ma się czego bać, i jeszcze pięćdziesiąt, już ledwo dyszy, sportu
nie uprawia, kiedyś biegał, ale teraz biegać jest po prostu niebezpiecznie, mogą
pomyśleć, że uciekasz, i jeszcze pięćdziesiąt, i jeszcze, i jeszcze, i wreszcie
doczłapuje na górę, zatrzymuje się, odwraca i widzi miasto, które leży w dole.
Deszcz ustał i mgła osiadła w dolinie jak ugotowane mleko. Pasza patrzy na
miasto i zupełnie go nie widzi. Widzi tylko czarną jamę, nad którą jak latawce
wiszą wielkie czarne dymy z długimi ogonami. Tak jakby ktoś wyciskał z miasta
dusze. I dusze te są czarne, gorzkie, chwytają się drzew, zapuszczają korzenie do
piwnic, nijak ich nie wyrwiesz. I jeszcze tam daleko z drugiej strony miasta coś
płonie, rozpełzając się po horyzoncie, jakby z ziemi wyszła rozpalona lawa.
W samym mieście słychać serie z automatów, ale niezbyt intensywne, chyba na
dziś to koniec, można kłaść się spać. Jeśli masz się gdzie położyć. Pasza trochę
się uspokaja. No nic, mówi sobie, po prostu ciężki dzień. Dobrze, że wszystko
się skończyło. I zauważa w trawie jakieś pakunki, coś starannie zawinięte.
Podchodzi, dotyka noskiem buta. Coś miękkiego, ale jednocześnie sprężystego.
Przypomina mielone mięso. Pasza odskakuje i odbiega jak najdalej. Za jego
plecami unosi się jeszcze jeden czarny latawiec.
Na metalowej bramie wisi nowa kłódka, wokół niej nawinięty jest długi łańcuch.
Na bramie napisano farbą „Dzieci”. Pasza szuka dzwonka, dzwonka jednak nie
ma, dlatego musi przełazić przez płot. Skacze na mokrą trawę, ląduje krzywo,
syczy z bólu, ale wstaje, idzie szukać żywej duszy. Żywych tu co prawda nie
widać. Główny budynek stoi w starym parku, wokół drobne jabłonki, czarne
i pokurczone jak kobiety, które całe życie ciężko pracowały w polu. Żadnego
światła, żadnego głosu. Tabliczka ocalała, chociaż flagi nad gankiem już nie ma.
Słusznie, myśli Pasza, po co prowokować. Nagle zdaje sobie sprawę, że dzisiaj
w mieście nie widział żadnej flagi. Chyba tylko nad czołgiem. Ale czołg to
obiekt ruchomy – dziś jest tu, jutro już go nie ma. A dworce i szkoły będą stać
dalej, póki ich nie ostrzelają. No i stoją – bez światła, ogrzewania i flag.
Okna zabite sklejkowymi płytami. Główne wejście zagrodzone fotelami z sali
widowiskowej. Gdzie oni wszyscy się podziali? – zaczyna się denerwować
Pasza. Co z nimi, wyjechali? Wchodzi po schodach, podchodzi do drzwi,
zagląda przez szparę. Nic nie widzi. Łomocze pięściami, ale sklejka tłumi
wszystkie dźwięki. Schodzi, obchodzi budynek. Zbliża się do sali
gimnastycznej – wielkiej, białej, z powybijanymi okami i zburzoną ścianą,
przypomina nadgryzioną podpaloną kostkę cukru. Podchodzi do drzwi.
Sprawdza. Drzwi są zamknięte. Z tamtej strony ktoś jednak jest, ktoś tam
przestępuje z nogi na nogę, wydycha ciepłą parę przez potrzaskane drzwi.
Drepcze w miejscu, ale nie otwiera. Mam już tego wszystkiego dość, złości się
Pasza nie wiadomo na kogo, szlajania się cały dzień w deszczu, wyjaśniania
komuś czegoś, bania się kogoś z jakiegoś powodu. Mam dość.
– Otwierać – mówi rozkazującym tonem, niespodziewanie dla samego siebie.
– Kto tam? – pyta kobiecy głos. Przestraszony, choć i tak twardy. Jasne, że
jak będzie trzeba, rzuci się pod czołg, a nie wpuści.
– Ja po Saszę – wyjaśnia Pasza – po siostrzeńca.
Drzwi się otwierają. Za drzwiami stoi Nina, dyrektorka, mniej więcej
trzydziestoletnia, z ostrym nosem, uważnym spojrzeniem, chudziutka,
chorowita, ze wszystkiego niezadowolona. W dzierganych ciepłych getrach,
czarnym swetrze, szarej, też dzierganej kamizelce. Przypomina szarą wronę.
Paszę zna od dawna, więc się nie dziwi.
– Pawle Iwanowyczu? – mówi z niezadowoleniem. – Pan?
– Ja po Saszę – wyjaśnia Pasza.
– Sam pan jest?
– Co? – nie rozumie Pasza.
– Bez wojskowych? – uściśla Nina. – Nikogo pan nie przyprowadził?
– A, nie – odpowiada Pasza. – Sam.
– Niech pan wchodzi – mówi po prostu Nina i robi krok do tyłu. Przepuszcza
Paszę, zamyka drzwi na zasuwę, skinieniem pokazuje, żeby iść za nią. W sali
gimnastycznej na ścianie za tablicą z koszem – dziura po pocisku, dziurą wlatują
i wylatują przeciągi. Wzdłuż ściany stoją potężne butle z wodą.
– Wody już od dawna nie ma – wyjaśnia Nina, nie zatrzymując się – prąd
włączają rano na godzinę czy dwie. Dlaczego pan nie zadzwonił, nie uprzedził?
– Nie ma zasięgu – odpowiada Pasza.
– Poważnie? – dziwi się Nina. – U nas jest.
– Jesteście na górze – wyjaśnia Pasza. – Jak tu w ogóle jest? – pyta. –
Strzelają?
– Przez ostatnie parę dni – nie. Przedtem wleciało do sali gimnastycznej.
Dymu było na całe miasto. Wszyscy pewnie myślą, że się tu spaliliśmy.
– A gdzie Sasza? Śpi?
– Śpi? – pyta Nina, zatrzymawszy się. – Pawle Iwanyczu, oni tu od dawna nie
śpią. Chyba że w dzień – dodaje – kiedy nie jest tak strasznie.
Wychodzą z sali gimnastycznej, idą ciemnym korytarzem. Nina włącza
ciężką samochodową latarkę, świeci przed siebie. Okna na parterze zawieszone
są kocami i propagandowymi plakatami zdartymi ze ścian. Zimno i wilgotno.
Kwiaty wymarzły. W korytarzu błoto – chyba nie ma czym myć podłogi. A poza
tym normalna szkoła. Obrazki dydaktyczne – flora i fauna ojczystego kraju.
Pasza zdąża dojrzeć sylwetki owiec w głębokich śniegach, liście paproci, które
wyrastają z kamieni. Paprocie, co tu mają do rzeczy paprocie? Sklejkowe tarcze
z zakurzonymi symbolami państwowymi. Postacie z bajek na ścianach
przypominają najlepszych absolwentów. Powietrze pachnie spalenizną.
– Żywność na razie mamy – wyjaśnia Nina. – Tylko gotujemy na ogniu. Jak
na pikniku – dodaje. – Niech pan popatrzy. To pana zainteresuje.
Drzwi ostatniej sali stoją pod ścianą. Na drzwiach tabliczka: „Biblioteka”.
Pasza zagląda do środka.
Okno wywalone przez wybuch, sufit przysiadł. Książki leżą na środku pokoju
wielką mokrą kupą. Leżą i psują się jak żywność na słońcu.
– Dobrze, że dzieci nie lubią czytać – mówi Nina. – Kiedy przyleciało,
nikogo tu nie było. Wszyscy siedzieli w kuchni.
– Ktoś z nauczycieli został? – pyta Pasza zmieszany.
– Wuefista – odpowiada Nina. – Walera. I ja. Inni się rozeszli. I dzieci też, te,
które mogły, się rozeszły. Miejscowi przynoszą jedzenie, z wodą wcześniej
pomagali. Teraz nie przychodzą, boją się.
– Jest czego.
– Tak.
Idą schodami na dół, znajdują się w długim głuchym korytarzu. Na ścianach
stare radzieckie tablice obrony cywilnej. Na podłodze porozkładane maski
przeciwgazowe. Tutaj jest cieplej i spokojniej. Tylko na ścianach za dużo
obrazków z atomowymi grzybami.
– Mieliśmy szczęście – mówi Nina. – Ta piwnica była zbudowana jako
schron. Na wypadek trzeciej wojny światowej. Specjalnie dla nas.
Zaglądają do pierwszego pokoju. Jest tu Sasza? – cicho pyta Nina,
wyłączywszy latarkę, żeby nikogo nie obudzić. Ale naprawdę to nikt nie śpi. Ze
wszystkich stron naraz dobiegają ciche głosy. Jest w trzecim, mówi w końcu
głos. To dziewczynka, rozpoznaje Pasza. Siedział tu, mówi mu ta dziewczynka,
zaczął nas straszyć. Wygoniłyśmy go.
– Mhm – odpowiada Nina. – A tu jego wujek przyszedł. Paweł Iwanycz.
I świeci latarką prosto w twarz Paszy.
– Niech pan go od nas zabierze – prosi z ciemności dziewczynka. – On nas
straszy.
– Zabiorę-zabiorę – odpowiada wciąż zmieszany Pasza.
Wychodzą, zamykają drzwi, idą do trzeciego pokoju. Tu drzwi są zamknięte
od środka. Cholera, cicho przeklina Nina i zaczyna delikatnie w nie stukać. Są
masywne, metalowe, można oczywiście za nimi przesiedzieć trzecią wojnę
światową.
– Sasz – prosi Nina – otwórz.
– Ciężko z nim? – pyta Pasza, żeby jakoś ją wesprzeć.
– Z wszystkimi ciężko – odpowiada Nina. – I z nim też. Sasz, wujek do
ciebie przyszedł. Wujek Pasza – dodaje, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Początkowo nikt się nie odzywa. Później drzwi z oporem drgają, otwierają się.
Na progu stoi Sasza w spodniach od dresu, ciepłym swetrze, z kijem
baseballowym w dłoniach. Podrósł, zauważa Pasza.
– Paszka? – pyta zdziwiony.
– Ćwiczysz? – odpowiada pytaniem na pytanie Pasza. – Skąd to masz? –
pokazuje na kij.
– Miejscowi przynieśli – wyjaśnia Nina. – To wziął. Sasz – zwraca się do
małego – prosiłam, żeby się nie zamykać.
– Co tu robisz? – ignorując ją, pyta Sasza.
– Przyszedłem po ciebie – mówi Pasza.
– A – zgadza się z nim Sasza. – Najwyższy czas.
Odwraca się, wchodzi do pokoju.
– Zaraz panu przyniosę śpiwór – mówi zmęczonym głosem Nina, zostawiając
go sam na sam z siostrzeńcem. – Przenocujecie i idźcie.
– I pójdziemy – mówi na to Pasza. – I pójdziemy.
I wchodzi do pokoju. Ciemna, sucha piwnica, wzdłuż ścian ciągną się rury.
Betonowa podłoga, betonowy sufit. Nawet po ataku atomowym można tu
mieszkać. Tylko niezbyt długo i bez większej radości. W kącie mały umościł
sobie gniazdo – rzucił na podłogę karimaty, na wierzch watowaną kołdrę, na niej
śpiwór. Kilka poduszek, garnki, talerze, butelki, niedojedzona zupka chińska.
Książki. Pasza podchodzi, ogląda. Mayne Reid, Conan Doyle. Wszystko
z bibliotecznymi pieczątkami. Na Maynie Reidzie paczka papierosów, mały
śledzi jego spojrzenie, nawet sięga, żeby schować paczkę, ale powstrzymuje się,
nieskrępowany przygląda się Paszy od stóp do głów.
– Poprawiłeś się – komentuje.
– To taka kurtka – tłumaczy się Pasza.
– Słaba kurtka – zgadza się mały.
– Czytasz? – zmienia temat Pasza.
– Na rozpałkę wziąłem – znęca się mały.
– Jasne – nie ciągnie tej rozmowy Pasza. – Ja w dzieciństwie też czytałem te
książki. Czytałem je na głos siostrze. No, twojej mamie – wyjaśnia na wszelki
wypadek.
– Co u niej? – Mały też się rozluźnia i pyta tym razem na poważnie.
– W porządku – odpowiada niechętnie Pasza. – Pracuje.
– Jak tu dojechałeś? – ciekawi się mały.
– Taksówką – odpowiada Pasza. – Potem pieszo.
– A z powrotem? – dopytuje się mały. – Też masz zamiar taksówką?
– Zobaczymy – odpowiada Pasza.
– Dobrze – zgadza się mały – zobaczymy. Kładź się spać.
– A ty?
– Ja posiedzę – śmieje się mały – zapalę.
Wchodzi Nina, przynosi śpiwór. Za nią idzie dziewczynka mniej więcej
dwunastoletnia, czarne jak smoła włosy spadają jej prosto na oczy, spojrzenie ma
badawcze, choć nieufne. Niesie poduszkę i koc.
– Niech pan śpi tutaj – mówi Nina. – Wszystkim będzie tak spokojniej.
Pomoże pan jutro przynieść wody.
– Dobrze – zgadza się Pasza.
– Dobranoc. – Nina wychodzi, nie patrząc ani na niego, ani na Saszę. Tak
jakby ją czymś obrazili. Natomiast mała patrzy z ciekawością i na Paszę, i na
małego. Ale też musi iść.
Pasza zrzuca plecak, zdejmuje buty, kurtkę. Buty są ciężkie jak trupy.
I zapach też mają trupi. Pasza wyciąga z plecaka kanapki.
– Zjesz? – pyta małego.
– Sam robiłeś?
– Są świeże – obrusza się Pasza.
– Nie, dziękuję – mówi uspokajająco mały – dają nam jeść. Śpij już.
– A do toalety gdzie chodzicie? – pyta Sasza, wchodząc do śpiwora.
– O, tam są butelki. – Mały pokazuje na pustą baterię. – Wybieraj największą.
Tylko bierz pustą.
– A co – dziwi się Pasza – nie wszystkie są puste?
– No śpij już – odpowiada mu na to mały.
Złości się na mnie, myśli Pasza, obraża się. Obraża się, że wcześniej go nie
zabraliśmy, że nie dość często telefonujemy, że nie przyjeżdżamy. Chociaż
przede wszystkim obraża się za to, że tu jest. Pasza nie chciał, żeby siostra go
oddawała. Po co? – mówił. Niech mieszka u nas, będę go w szkole pilnował. Ale
siostra ze starym nie rozmawia już dwa lata. Jeszcze kiedy żyła osobno ze
swoim Aramem, zaczęły się kłótnie. Potem, kiedy Aram się zmył i zostali we
dwójkę w jej kawalerce w bloku, zaczęła się po prostu wojna pozycyjna. Mały
już wcześniej uczył się słabo, zachowywał się jeszcze gorzej, wszystko to tak
czy inaczej powinno się skończyć kryminałem – tata się ukrywa, mama
konduktorka, on jej prawie nie widuje, świat pełen jest pokus i wyzwań, jak się
powstrzymać? Szczególnie się nie powstrzymywał. Rad Paszy nie słuchał,
dziadka po prostu ignorował. Jednym słowem, wszystko jak u ludzi. No
i choroba. Pasza przypomina sobie o tym i od razu żałuje, że sobie przypomniał.
Lepiej nie pamiętać. Ale jest, jak jest. A jak jest? Jest tak, jakby nad małym od
dawna wisiał znak śmierci. I sama śmierć to tylko kwestia czasu. W którymś
momencie siostra po prostu go tu oddała, nie uprzedzając ani Paszy, ani ojca.
Stary po tym przestał z nią rozmawiać. Paszy też się od niego dostało, chociaż
Pasza akurat nie miał z tym nic wspólnego – też był przeciwko internatowi,
kłócił się z siostrą, chodził do kierownictwa, rozmawiał z małym. Ale nie dość
naciskał, poddał się, wycofał. Mały to wiedział. Być może dlatego miał mu za
złe – że słabiak, nie wyciągnął mnie stąd, nie pomógł. Pasza szczególnie nie
zaprzeczał – no tak, słabiak, nie umiał, nie wystarczyło mu cierpliwości na
walkę z całym światem. No cóż, bywa. Jutro zabiorę go do domu, umyję,
nakarmię. I z powrotem nie oddam. Mayne’a Reida w domu też można czytać.
I sikać do butelek – też.

Chociaż jest jeszcze jedna rzecz, Pasza dobrze to pamięta. W zeszłym roku
wiosną, kiedy to wszystko dopiero się zaczynało, kiedy nikt jeszcze nic nie
rozumiał, jakoś zbyt ostro się z małym pokłócili. Mały wciąż dopytywał się
Paszy, za kim jest, co będzie robił, do kogo będzie strzelał. Pasza, jak zawsze,
odpowiadał niechętnie, że jego to nie dotyczy, że nikt mu nie pasuje, że nie jest
za nikim. Na co mały zupełnie niespodziewanie rzucił coś na kształt, że nie chce
go znać i że się wstydzi, i że jego rodzony wujek to po prostu wyjątkowy palant.
Pasza początkowo nie zrozumiał, o co chodzi. Potem dowiedział się, że
w pierwszych tygodniach zakatowali rodziców kogoś z klasy małego. Pasza
o tym nie wiedział. A należało o tym wiedzieć. Potem próbował wyjaśnić, co tak
naprawdę miał na myśli, ale mały najwyraźniej nie zamierzał zmieniać zdania,
a Pasza jakoś nie znalazł metod pedagogicznych, żeby go do czegokolwiek
przekonać. Na tym stanęło. Dalej się spotykali, ale było widać, że mały się
zdystansował, odsunął, nie ufał. Pasza oczywiście się martwił, ale co mógł
zrobić? Naprawdę, co mogłem zrobić? – myśli, zasypiając. Co ja mogłem
zrobić? Co?
Gdzie zostawiła swoje ubranie? Gdzie jest jej dom? Kiedy tam trafi? Połowa
z nich nie ma domów – rozpełzli się po okolicznych miastach, wydostali się stąd
bezkresnymi wagonami, zagubili się w świecie. Ile czasu teraz trzeba, żeby
wrócili? A kiedy wrócą – czy poznają swój dom? Przecież wcześniej to
wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Teraz trudno tu cokolwiek rozpoznać –
mieszkania bez głosów, ulice bez światła, place bez ptaków. Na wzgórzu stoi
szary ciężki budynek. Okna zabite sklejką. Na sklejce jakieś znaki
i ostrzeżenia – o tym, co popełniono i co popełnione zostanie. I co zrobione
zostanie wszystkim, którzy tu mieszkają, za to, co się stało i co się stanie. I co
będzie z tymi, którzy nigdy tu nie byli. Niebo nad budynkiem jest niskie
i mgliste, zdaje się, że mgła ciągnie się wprost z okien, unosi się, zakręca
w węzły i pętle, wiatr niesie ją na południe do morza. Wokół budynku stoją
czarne jabłonie, które dawno nie owocują, ale stoją, gdzie je ustawiono. Żółta
mokra trawa, ciemna lepka glina, wilgotne powietrze czuć paloną gumą.
Spomiędzy drzew do budynku przedostają się bezdomne psy, trzy – chude
i czujne. Z takimi rozpaczliwymi i beznadziejnymi spojrzeniami, jakby przez
ostatnie dni żywiły się trupami. I wiedzą, że gorzej już być nie może, gorzej już
nie będzie, i w ogóle – nijak nie będzie. Pozostało chować się w tej trawie, grzać
się między kamieniami, w nadziei, że wszystko zakończy się szybko
i bezboleśnie. Brną szosą, wyłażą na popękany asfalt przed budynkiem,
wwąchują się w głosy w środku, wwąchują się w zapach bezradności.
Podchodzą jeszcze bliżej, wciskają swoje psie pyski w dziury w sklejce. Nagle
zauważają w środku jeszcze jeden zapach, nowy, niezwykły. Zapach obcego.
Zauważają, że ten zapach jest zupełnie inny, że w nim, poza zmęczeniem
i obojętnością, pojawia się coś groźnego, coś, co je naprawdę przeraża. Możliwe,
że to zapach siły. Możliwe, że to zapach miłości. I przez ten zapach są jeszcze
mniej spokojne. Aż zaczynają wyć, ciężko wciągając mokre powietrze,
wydychając ciepłą parę ze swoich pysków. Nie wytrzymują, zawracają, biegną
z powrotem w trawę, między kamienie.
Jakoś nad ranem miasto zaczyna płonąć na całego.
Dzień drugi

Nawet się nie kłócili. Kiedy coś jej się nie podobało, po prostu milczała. A kiedy
jemu coś nie pasowało, po prostu wychodził z domu. Potem wracał. Siedzieli
w kuchni, jakby nic się nie stało. Pasza demonstracyjnie powoli sprawdzał prace
domowe, Maryna pisała esemesy, jakby zdawała jakiś nieskończony test. Spać
kładli się po kolei. Najpierw ona, potem – po pauzie, żeby zdążyła zasnąć – on.
Kładł się ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Ona oczywiście nie spała. On rzecz
jasna o tym wiedział.
Dwa lata temu, po długich miesiącach znajomości i rozmów, po przerwach
w kontaktach i dziwnych przypływach wzajemnej czułości, Pasza zaproponował
jej małżeństwo. Maryna się obraziła. Ale dalej mieszkała u niego. I tak żyli
dalej – z tą ukrywaną i niezrozumiałą urazą. Wychodzić za niego za mąż Maryna
nie chciała, a wygonić jej Pasza jakoś się nie odważył – przecież sam zaprosił,
jak teraz wyganiać. No i spali w jednym łóżku. Najgorsze, że Pasza nie mógł już
nic przed nią ukryć, ona patrzyła na niego z bliska, wszystko dobrze widziała.
Widziała rano jego ciało, jego twarz, skórę, która traciła sprężystość, mętniała,
żółkła jak gazetowy papier na słońcu. Widziała, jak traktuje starego, jak nie
może się z nim umówić co do najprostszych rzeczy. Widziała, jak boi się siostry.
Widziała, jak chowa się przed siostrzeńcem. Jak cicho nienawidzi swojej
dyrektorki, jak ignoruje swoich uczniów. Widziała, że on po prostu nie wie, jak
z nią być, jak z nią rozmawiać, jak z nią spać. Żył tak, jakby popełniał ciężką
zbrodnię w obecności potencjalnego świadka, który będzie potem zeznawał
bezlitośnie i z zimną krwią, nie zapominając żadnego szczegółu, nie opuszczając
żadnego epizodu. Sam się zapędziłem do tej pułapki, myślał czasami
rozpaczliwie Pasza, patrząc uważnie na Marynę, i ją ze sobą wziąłem z jakiegoś
powodu. Zeszłej zimy zrobiło się zupełnie źle. Coś zmieniło się w powietrzu,
jakby się naelektryzowało, jakby wszyscy oszaleli – mówili tylko o polityce,
oglądali wiadomości, dzielili się nimi. Pasza nie oglądał, ale też mówił. Po
prostu mówił nieprzekonująco. Przez co Maryna się biesiła i wściekała. Coś
pękło w języku, pękło jak lód w marcu na zalewie i już za moment miało
rozpaść się na mnóstwo ciężkich, kłujących kawałków. Pasza nawet nie
próbował temu zaradzić – jak można naprawić lód, który pęka i topi się
w zimnej wodzie? Szkoda, pewnie, myślał, ale co zrobić. Wciąż kładł się z nią
spać. Po prostu robił jeszcze większą pauzę, dając jej zasnąć. I spał w dresach,
żeby nie czuć jej ciepła.
Rano budził się i długo leżał, nie ruszając się. Żeby ona w żadnym razie nie
zauważyła, że już się obudził, żeby w żadnym razie nie spróbowała go o coś
zapytać, żeby przypadkowo go nie dotknęła, żeby on z kolei przypadkowo nie
dotknął jej. W ogóle przyzwyczaił się, żeby budzić się i długo leżeć, nie ruszając
się, wyrywając w ten sposób życiu dodatkowe minuty spokoju, kiedy z nikim nie
trzeba rozmawiać, kiedy nikogo nie musisz słuchać. Tak jak teraz. Wyciąga
telefon, patrzy, która godzina, póki nie zgasł ekran, ogląda betonową podłogę.
Buty stoją obok śpiwora, ciężkie i wielkie jak odważniki. Siódma rano, ekran
gaśnie, znów robi się ciemno, w ciemności jego zimowa kurtka pachnie
wilgotno dymem i wczorajszym deszczem. Przez noc nie wyschła, napełnia
powietrze wonią deszczu i przeziębienia. Pasza chwyta zapach mokrego ubrania,
wyławia z jego wilgoci woń wapna i tłuczonej cegły, zmarzniętego gruzu i gęstej
trawy, z której przyszło się wydostawać, i cały wczorajszy dzień z jego
zapachami, błyskami i głosami zwala się na niego, wstrząsa nim jak nocny
tramwaj ostatnim pasażerem, aż Pasza unosi się na łokciu, wsłuchuje się
w ciemność, trze twarz zdrętwiałą dłonią.
– Ile można spać? – słyszy w ciemności.
Znów wyciąga telefon, włącza latarkę, rozgląda się. Mały siedzi na kocach
jak Budda, spokojny i troszkę osowiały z samotności. Sweter z wysokim golfem
naciągnął pod nos, spodnie od dresu, dziergane damskie skarpetki. Skazany na
śmierć w jednoosobowej celi.
– A ty co tak siedzisz? – Pasza wyłazi ze śpiwora i czuje, jak po ciele od razu
zaczyna rozchodzić się zimno. Przez sen zupełnie nie czuje się temperatury, ale
wystarczy wyjść i robi się zimno, tak jak kiedy nocą podchodzisz do
niewidocznej wody.
– Z tobą to akurat sobie pośpisz – mówi spokojnie mały. – Przecież gadasz do
siebie. Rozumiem, dlaczego Maryna od ciebie odeszła.
– Nikt ode mnie nie odszedł – odpowiada na to odrobinę zbyt ostro Pasza,
kopie w śpiworze, znajduje okulary, zakłada je, poprawia martwymi palcami. –
Nie mieliśmy ślubu – dodaje na wszelki wypadek.
– No jasne – mały mówi z taką wyższością, że Pasza aż się trzęsie.
– Ale zimno. – Pasza znajduje dżinsy, próbuje założyć, plącze się w nich
nogami, balansuje. – No i co gadałem? – pyta ostrożnie, tak żeby się dowiedzieć,
ale żeby mały nie pomyślał, że to go aż tak interesuje.
– Coś o zebraniu – odpowiada mały.
– Jakim zebraniu? – nie rozumie Pasza.
– Komitetu rodzicielskiego – dodaje mały. – No dobra – nie wytrzymuje –
Annę jakąś wołałeś. Kim jest Anna? – pyta.
– Kelnerka.
– He, he – śmieje się mały. – Znaczy, wołałeś kelnerkę. Kiedy ostatnio
jadłeś?
Kiedy jadłem? – pyta Pasza sam siebie, nawet zastyga na jednej nodze jak
żuraw, stoi, myśli. Potem, milcząc, naciąga dżinsy, sweter, podnosi ciężką
i mokrą jak niedosuszona rybacka sieć kurtkę, też zakłada. Kiedy jadłem? –
powtarza sam do siebie.
– Idziemy – mówi na to mały.
Wstaje, znajduje kalosze kogoś dorosłego, z jednego wyciąga wielki nóż,
z drugiego – latarkę, narzuca na ramiona zieloną kurtkę, wychodzi na korytarz.
Pasza długo sznuruje buty, pośpiesznie zwija śpiwór, wybiega za małym. Ten
stoi na końcu korytarza, patrzy na Paszę z wyrzutem.
– Buty – wyjaśnia Pasza.
– Mhm – mówi na to mały. – Śmierdzą, wiem.
Pasza chce coś odpowiedzieć, ale mały już idzie przed nim, skręca za róg,
więc Pasza postanawia po prostu nie ciągnąć tej dziwnej rozmowy.
Wchodzą na parter. Mały się odwraca.
– Chcesz, pokażę ci sapera? – pyta.
– Jakiego sapera? – nie rozumie Pasza.
– Martwego – wyjaśnia krótko mały i rusza przed siebie.
Wchodzą schodami, pomiędzy piętrami mały otwiera okno, włazi na parapet.
Przez otwarte okno od razu wdziera się mokry wiatr, a z nim – odległy dźwięk
wybuchów i serii z automatu, w porannym rozrzedzonym powietrzu szczególnie
przerażający. Pasza waha się, bo nie rozumie, gdzie strzelają, skąd pochodzi
niebezpieczeństwo, mały jednak uspokajająco wyciąga do niego rękę.
– Chodź – mówi – przez salę gimnastyczną i tak nie wyjdziemy. Tam jest
Nina. Nie puści.
Pasza zbiera się na odwagę i wspina na parapet, zostawiając po sobie ciężkie
ślady podobne do biurowych pieczątek. Mały prosto z parapetu schodzi na
daszek, stamtąd na worki z piaskiem, którymi obłożone jest tylne wyjście, potem
zeskakuje na ziemię, w gęstą poranną mgłę. Pasza skacze za nim. We mgle
jaskrawozieloną grudką wybłyskuje kurtka małego. Właśnie w jej kierunku
porusza się Pasza.
Idą asfaltową alejką za budynek internatu, wychodzą do sadu. We mgle żółto
świecą niezagrabione liście, kiedy stąpasz po nich, mokro sprężynują, przez co
zdaje się, że razem z następnym krokiem zapadniesz się po pas, trafisz w dół
albo otwartą studzienkę kanalizacyjną. Potem ścieżka w ogóle znika, ale mały
wie, dokąd idzie, pewnie orientuje się między pniami, omija żelazne rury, które
sterczą z trawy, przestępuje przez betonowy słup, który leży pomiędzy
jabłoniami, uchyla się przed mokrymi gęstymi gałęziami. Pasza szybko zaczyna
tracić oddech, ale nie okazuje zmęczenia, nie chce, żeby mały zauważył, że
ciężko mu biegać rano między mokrymi jabłoniami.
– Daleko to? – pyta małego, starając się utrzymać oddech.
Mały nie odpowiada. Albo odpowiada, ale Pasza go nie słyszy. Nagle
natykają się na metalowe kraty. Jak w zoo, myśli Pasza. W ich szkole są takie
same. Mały znajduje rozgięte pręty, przeciska się pomiędzy nimi, wyślizguje się
po drugiej stronie jabłoniowego sadu. Paszy to wszystko zabiera trochę więcej
czasu – początkowo też usiłuje się przecisnąć, utyka, panikuje, cofa się,
zdejmuje kurtkę, dopiero wtedy przeciska się między metalowymi prętami.
Małego nigdzie nie ma.
– Sasz! – krzyczy Pasza w gęstą mgłę. – Sasz, gdzie jesteś?
Zdejmuje okulary, przeciera je, znów zakłada na nos, chociaż to mało
zmienia. Zakłada kurtkę, próbuje się rozgrzać. Deszcz w nocy ustał, za to mgła
osiadła, jakby śnieg z gór zsunął się na dół. Robi krok przed siebie, zatrzymuje
się. Potem jeszcze krok. We mgle wpada na małego. Ten stoi nad urwiskiem,
wyciągając chudą nastoletnią szyję i w skupieniu patrząc w dół. W dole mgła
jest równie gęsta, tylko pod nogami w urywanych lukach otwiera się dolina,
widać pożółkłą trawę, widać mokre krzaki, za które chwyta się mgła, nawija się
na nie jak pajęczyna, a dalej znów – kompletnie mleczne tło, srebrnie mętne,
bezkresne. I gdzieś tam, w tym kompletnym mleku, wciąż grzmi i wybłyskuje
żółtymi ogniami, trzeszczą wyczerpujące serie z automatu, rozrywają się
granaty, wybuchają często, wczoraj tak nie wybuchały, ale nic nie widać, dlatego
wrażenie jest takie, że wybucha nie tutaj, nie w tym życiu, nie obok nich.
Z doliny ciągnie dymem, dym wplata się we mgłę jak ciemne pasmo w siwych
włosach zmarłego i od razu wraca poczucie strachu i zagrożenia.
– Ostrożnie – mówi Pasza – cofnij się.
– Boisz się? – pyta mały, nie odwracając się. Patrzy jak zauroczony w dół we
mgłę.
– Gdzie to wybucha? – Pasza zmienia nieprzyjemny dla siebie temat.
– To od strony obwodnicy – mówi mały, przysłuchawszy się. – A to
w okolicy dworca – dodaje po chwili.
– Jak to w okolicy dworca? – dziwi się Pasza. – Tam przecież są tylko
kobiety. Wczoraj tam byłem – wyjaśnia.
– Chodziłeś do bab? – zaciekawia się mały. – Skąd oni mają wiedzieć, kto
tam jest? Może myślą, że tam wojsko siedzi. To i walą.
– Wszystko dobrze wiedzą – wypala Pasza. – Wczoraj tam zajeżdżali ci –
szuka słowa, nie znajduje. – Wojskowi – wyjaśnia. – Przecież z nimi
rozmawiałem.
– Oho – znęca się mały. – Z wojskowymi rozmawiałeś…
– No dobrze, dobrze – złości się Pasza. – Po co przyszliśmy?
– Chwila – odpowiada na to mały – czekaj.
Stoją na urwiskiem, słuchają, co się dzieje we mgle. Pasza wie, że tam jest
miasto, tysiące budynków, tysiące drzew, tysiące nor i piwnic, w których właśnie
teraz chowają się tysiące mieszkańców tego miasta. I spróbuj ich tam znaleźć –
w takiej mgle, spróbuj ich policzyć. Nie słychać ani oddechów, ani bicia serc,
nic. Tylko ta gęsta mgła, która wypełnia sobą rozwalone klatki i potrzaskane
włazy kanalizacyjne. I nic tu nie pomożesz, myśli Pasza, nawet gdybyś chciał
ich wszystkich wyprowadzić – spróbuj pozbierać ich w tym kotle. Pozostaje stać
i słuchać, jak wszystko wokół przepada i umiera.
– Za dziesięć ósma – mówi nagle mały. – Słuchaj.
Pasza wyciąga komórkę. Rzeczywiście – za dziesięć ósma. Wsłuchuje się
i jakiś czas nic nie słyszy, oprócz terkotania automatów i wybuchów pocisków
wystrzeliwanych z moździerzy. Niebawem jednak z mgły, najpierw ledwie
słyszalnie, potem coraz bardziej uporczywie, zaczyna dobiegać suche metalowe
buczenie, rytmiczne uparte sygnały, nieustające, beznadziejne.
– Co to? – nie rozumie Pasza.
– Telefon – wyjaśnia mały.
– Czyj?
– Sapera.
– A skąd tu saper? – usiłuje zrozumieć Pasza. Tymczasem sygnał nie znika,
ktoś uparcie usiłuje się dodzwonić do tego sapera.
– Wiesz – opowiada mały – tutaj wszystko jest zaminowane – pokazuje we
mgłę. – Wojsko chciało wyciągnąć sprzęt, żeby wyjść z miasta. Posłali saperów.
Jednego rozerwało. Jakieś pięć dni temu. Gdzieś tam – mały pokazuje przed
sobą. – I co rano ktoś do niego dzwoni. Za dziesięć ósma.
– Dlaczego za dziesięć ósma? – nie rozumie Pasza.
– Skretyniałeś? Akurat przed pierwszą lekcją.
– A kto dzwoni?
– No jak to kto? – dziwi się mały. – Syn. Albo córka. Przecież jej nie
powiedzieli chyba, że taty już nie ma, to dzwoni tak, jak się umówili.
– Z kim się umówili?
– Z tatą. Przed jego wyjazdem.
Pasza wspomina, jak co rano wybiera się do szkoły, wlecze się korytarzem,
siedzi w kuchni, i robi mu się od tych wspomnień tak źle, jakby to do niego ktoś
dzwonił, a on nawet nie mógł odebrać.
– Co on ma za dzwonek? – mówi o saperze. – Nie mógł sobie czegoś
ciekawszego ustawić?
– Dobra – odpowiada na to mały. – Ty też nie masz hymnu państwowego
w komórce. Chociaż mógłbyś sobie ustawić, przecież jesteś nauczycielem.
Pracujesz w budżetówce.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Dla wychowania patriotycznego – śmieje się mały. – Ty w ogóle znasz
chociaż słowa hymnu?
– Słuchaj – znów zmienia temat Pasza – może by go zabrać – kiwa głową
w stronę mgły. – Co on tak tam leży?
– Skretyniałeś? – pyta znów mały. – Będziesz chodził po minach? Przyjdzie
wiosna, śnieg się stopi, to zabiorą.
– Przecież tu nie ma żadnego śniegu – mówi na to Pasza.
– Nie ma – zgadza się mały.
Sygnał cichnie. Znów słychać tylko wybuchy. Zimno tak stać na wietrze,
uczucie jest takie, jakby mgła wlewała się w rękawy i kieszenie.
– Chodź, wracamy – mówi krótko mały, odwraca się i idzie w stronę sadu.

– Pawle Iwanowyczu, obiecał pan pomóc z wodą – mówi Nina.


Stoi w korytarzu, jakby specjalnie na nich czekała. W pasie przewiązana
wełnianą chustą. Przypomina portierkę w akademiku. Do tego w męskim.
Umrze, ale nie przepuści nikogo obcego. Mały, spuszczając głowę, prześlizguje
się do piwnicy, do nory. A Pasza zostaje, stoi, odwraca wzrok.
– Gdzie byliście? – pyta Nina. Stara się mówić srogo, głos ma jednak
zmęczony, jak żona, która całą noc czekała na męża, doczekała się i należałoby
się pokłócić, ale za bardzo chce się jej spać.
– Nigdzie – odpowiada Pasza. – Co z wodą?
– Niech pan idzie do kuchni – Nina postanawia się nie kłócić – tam jest
Walera. Wałerij Petrowycz. Wuefista – plącze się w końcu. – Od razu zje pan
śniadanie – dodaje.
Walera wuefista siedzi w stołówce przy gorącej kozie, pije herbatę, czyta
stare gazety. Pasza wchodzi, krótko się wita. Stołówka jest wielka, w połowie
ciemna, zimna. Mgła stoi za oknem, zagląda przez szybę jak dzieci do akwarium
z wężami. W kącie starannie ustawione zapasy żywności: kasza, makaron,
konserwy. Na płycie grzeje się czarny przepalony czajnik, podobny do
spalonego reichstagu. Walera kiwnięciem głowy pokazuje: siadaj, co tak stoisz.
Sam siedzi w czarnym, eleganckim, choć znoszonym palcie. Na stole przed nim
leży kapelusz, tak jakby Walera miał zamiar nim zakąszać. Włosy na głowie ma
przylizane i dawno niemyte. Spojrzenie twarde, ale jakieś stłamszone, złamane.
Widać, że jest człowiekiem pewnym siebie, zasadniczym, po prostu teraz
okoliczności złożyły się w nie najlepszy sposób, więc podstaw do
pryncypialności jest coraz mniej. Chociaż jeśli by umyć głowę, to i twardość,
i przekonania wrócą. I jeszcze wąsy – przystrzyżone, żółte, przepalone.
Pasza siada, bierze kubek z niedopitą kawą, zastanawia się, gdzie wylać,
w końcu macha ręką, wsypuje do niego czarną herbatę, zalewa wrzątkiem.
– Nina prosiła, żeby przynieść wody – mówi Pasza.
– Mhm – sceptycznie odpowiada Walera. Tak jakby chciał powiedzieć: no
i co, że mówiła, ja i bez niej wiem.
Paszy to się nie podoba. Nina też szczególnie ciepłych uczuć w nim nie
budzi, ale ten wuefista w palcie budzi najwyżej odrazę. Pasza patrzy mu w oczy.
Walera nie wytrzymuje, odwraca wzrok, siedzi, pije, wyglądając na obojętnego.
Pasza też przełyka swój napój, parzy się w podniebienie, gwałtownie odstawia
kubek.
– Chodź – mówi, wstając.
– Zaraz – Walera stara się mówić spokojnie – dopiję herbatę.
– Chodź-chodź – nie słucha go Pasza.
Jeszcze mam czekać na tego palanta, myśli i idzie do sali gimnastycznej.
Walera, niezadowolony, bierze kapelusz, wstaje za nim. Idzie, zachowując
dystans, demonstruje, można powiedzieć, niezależne stanowisko. Z jakiegoś
powodu rozwściecza Paszę. Możliwe, że przez demonstracyjną wyższość.
Możliwe, że przez bezradność.
W sali gimnastycznej biorą puste butelki po wodzie mineralnej. Butelki
związane są sznurkiem jak grona egzotycznych plastikowych owoców. Pasza
chwyta jedno grono, wiesza na ramieniu. Cztery sześciolitrowe naczynia
z przodu, cztery za plecami. Walera też zarzuca butelki na ramię, pierwszy
wychodzi na dwór.
Mijają budynek, wchodzą do parku. Mgła momentalnie obejmuje czarne
palto, niebieski plastik, Pasza idzie za stukaniem pustych butelek, które głośno
uderzają o siebie. Jak pastuch, który nie tyle wypasa bydło, ile trzyma się go, boi
się zgubić w gęstym sprasowanym powietrzu. W końcu dochodzą do bramy.
Wuefista wyciąga z kieszeni palta klucz, otwiera kłódkę, odwija łańcuch. Bramę
zostawiają uchyloną, idą dalej. Asfalt jest popękany, gdzieniegdzie pokruszony
pociskami. Trawa na poboczu spalona, w oddali leżą osmolone rury. Nagle
z mgły wyłania się przystanek autobusowy. Właściwie to, co z niego zostało.
Czarna okopcona ściana, kupa rozwalonych cegieł. Na ścianie – namalowana
farbą flaga państwowa, też osmalona. Spod cegły wystaje napis, biały na
niebieskim: „INTERNAT ”. Walera zatrzymuje się. Stawia butelki, wyciąga
papierosy.
– Zapalisz? – podaje Paszy.
– Dziękuję, nie – odpowiada ten.
– Miesiąc temu rozwalili – mówi wuefista. – Ninka akurat wybierała się do
miasta. Więcej ich nie wypuszczam. Klucz do bramy ja mam – przypomina.
– Jasne – mówi na to Pasza. Ale mówi z jakimś niedowierzaniem.
Wuefista dopala. Znów biorą butelki, ruszają dalej. Niebawem pojawiają się
budynki. We mgle można rozróżnić szare dachy, ciemne kominy. Osiedle
domów jednorodzinnych. Posiekane ogrodzenia, czarne rany okien, pnie drzew
przystrzyżonych wybuchami. Na rozdrożu sklep – duży jednopiętrowy budynek
z metalowymi drzwiami. Przed nimi studnia. Starannie owinięta kołdrami
i starymi kufajkami, żeby nic nie dostało się do środka. Budynki we mgle są
niemal niewidoczne, jakby dopiero wyłaniały się na papierze fotograficznym.
Walera umiejętnie, chociaż wciąż ostrożnie rozwija koce, zaczyna wyciągać
wodę. Pasza trzyma butelki, wuefista nalewa z wiadra. Trzymać jest
niewygodnie, butelki cały czas wyślizgują się z rąk, Pasza od czasu do czasu
dmucha ciepłem na stwardniałe palce, wciąż trzyma, nie chce, żeby Walera
zauważył jego kalectwo. Nalewają wody do ostatniej butelki, owijają kołdrami
studnię. Stoją, chuchając na skostniałe dłonie. Woda jest lodowata, wżera się
w skórę, czyni ją martwą i odbiera czucie. Walera próbuje wystukać z paczki
papierosa, palce się go jednak nie słuchają, papierosy sypią się kupą, lecą
w czarną wodę pod nogami, idą na dno jak torpedy. Walera klnie, chowa paczkę
z powrotem do kieszeni palta, łapie butelki. Pasza też zarzuca butelki na ramię,
odwraca się, żeby iść, ale wpada na wuefistę. Ten stoi i się nie rusza. Plecy
napięte, i to chyba wcale nie przez obciążenie. Pasza niecierpliwie wygląda zza
jego ramienia. We mgle, kilka kroków od nich, stoi trzech. Czy może nawet
czterech. Stoją, nie podchodzą, tak że nie zobaczysz, kto to. Walera powoli
stawia butelki na ziemi.
– Ej, ty – mówi któryś. Mówi po rosyjsku, akcentuje obraźliwe słowa, żeby
być bardziej przekonujący. – Pozwoliliśmy ci, kurwa, wodę brać?
– Ej, ty, kurwa – odpowiada w tym samym tonie Walera. – Co, wody ci
mało?
– A chuj wie, kurwa, co ty za jeden! – argumentuje któryś.
– Z internatu – wyjaśnia Walera.
– Jebał cię pies – mówią mu na to. – Dawno już was trzeba było rozpierdolić.
– Jebał, to jebał – sucho mówi na to Walera, łapie butelki i rusza prosto
w kierunku głosów.
Pasza śpieszy się za nim, idzie za jego plecami obwieszonymi ciężkimi
butlami z wodą. Ci we mgle, o dziwo, się rozstępują. Pasza prześlizguje się
między nimi, zdąża poczuć zapach tytoniu i zapach smaru, tak jakby smar jedli,
a tytoniem nacierali włosy. Nic więcej poczuć nie zdąża. I zobaczyć też –
niczego nie zdąża. A kiedy już odchodzą i sklep ze studnią rozpływają się we
mgle, dobiega stamtąd:
– Ej, ty, z internatu!
Walera zamiera, zatrzymuje się. Pasza znów na niego wpada.
– Zajebiemy was – krzyczą im w plecy.
Ale Walera już nie słucha, we mgle bardziej słychać, jak chlupocze w zimnej
kałuży wysokimi kaloszami.
Idą w milczeniu. W parku wszystko zaścielone mgłą, uczucie jest takie,
jakbyś przechodził przez ścianę, zostawiając za sobą świat żywych, i poruszał
się po omacku, aż nie wpadniesz na coś potwornego. Pasza idzie, słucha
miękkiego postukiwania butelki o butelkę z przodu i niespodziewanie dla siebie
rozumie, że tak dobrze i spokojnie bardzo dawno już się nie czuł. Właściwie, jak
to dobrze? Niedobrze, oczywiście. Co tu dobrego – brnąć przez park, w którym,
całkiem możliwe, w ciągu ostatnich miesięcy zakopywano trupy i całkiem
możliwe, że będzie się zakopywać dalej. Ale i tak idziesz przez tę mgłę, niesiesz
wodę, przynajmniej jest jakieś zajęcie, przynajmniej jest w tym jakiś sens. Póki
idziesz – póty nie wątpisz, wiesz, że wodę trzeba zanieść. A potem znów trzeba
będzie iść z pustymi butelkami, żeby przynieść wody.
Walera brnie przodem, garbi się. Słychać jego kroki, słychać pokasływania.
Ale go nie widać. Tak jakby nieboszczyk szedł razem z tobą. Pasza przyśpiesza
kroku, dogania go.
– Znasz ich? – pyta Pasza, kiwając głową, chociaż Walera i tak tego nie
widzi.
– Znam – odpowiada krótko wuefista, nie zatrzymując się.
– Miejscowi?
– Miejscowi – potwierdza wuefista.
– A czego chcą?
– Niczego nie chcą. – Wuefista gniewnie spluwa, stawia butelki na ziemię,
wyciąga papierosy. Pasza też z ulgą stawia butelki na mokrym rozgniecionym
asfalcie. Plecy go bolą. Ciężko wzdycha, łowiąc ustami gęstą mgłę. – Oni tu
wszyscy są źli na Ninę. Latem w zeszłym roku, kiedy wszystko się zaczęło,
chcieli na nią donieść dowództwu. Nie dałem – kończy wuefista.
– Jak to nie dałeś? – interesuje się Pasza.
– Po prostu, wziąłem i nie dałem – wyjaśnia wuefista. – No, a potem przyszła
armia. A potem wszystko się zaczęło – macha ręką, jakby pokazywał mgłę. –
Dobra, idziemy. – Wyrzuca niedopałek do wody, łapie butelki, rusza.
W porządku koleś, myśli Pasza, podnosząc swoje butelki. Skąd ta paranoja?

W sali gimnastycznej na Paszę już czeka mały.


– Gdzie ty łazisz? – wykrzykuje. – Chodź już, idziemy. – W kącie na
podłodze stoi plecak z jego rzeczami. – Jestem gotowy – mówi mały – ile mam
czekać?
– Tak-tak – zgadza się Pasza – zaraz pójdziemy.
I wtedy podchodzi do niego Nina.
– Naprawdę chcecie iść? – pyta.
– Tak-tak. – Pasza poprawia okulary, od razu zaczyna mówić sucho, tak jak
zawsze rozmawia z uczniami.
– No dokąd pójdziecie? – denerwuje się Nina. – Posłuchajcie, jak wali.
Poczekajcie chociaż do południa. Oni zwykle milkną po dwunastej.
Mały stoi obok, zazdrośnie przysłuchuje się rozmowie.
– To jak? – krzyczy niecierpliwie. – Chodźmy już!
Pasza waha się, nie wie, co robić. Z jednej strony ma ochotę jak najszybciej
stąd pójść, z drugiej – przypomina sobie, jak przedostawał się tu z dworca, i iść
już nie tak bardzo mu się chce.
– Poczekaj – mówi małemu. – Zadzwonię do twojej mamy.
– Po co? – nie rozumie mały.
– Zapytam, co tam w domu, jak sytuacja – wyjaśnia Pasza.
– Daj spokój – ciągnie z rozczarowaniem mały. – Jaka tam może być
sytuacja?
Ale Pasza nie słucha. Odchodzi w kąt, wyciąga telefon. Mały i Nina stoją
z dala, czekają, od czasu do czasu rzucają na siebie wzajemnie krótkie
spojrzenia, przy czym Nina patrzy na małego z zaniepokojeniem, natomiast on
na nią – jakoś wściekle, z nieukrywanym rozdrażnieniem.
Słychać długie sygnały, Pasza już chce zrezygnować.
– Halo – słyszy nagle głos siostry. Właściwie nie głos – krzyk. W pracy
krzyczy, w domu też. Myśli, że tak lepiej ją wszyscy rozumieją.
– Żenia – mówi Pasza. – Jesteś w domu, co tam u was?
– W domu – potwierdza głośno siostra. – Po prostu przejebane. Armia
wychodzi z okrążenia. Stacja pełna narodu. Wszyscy wyjeżdżają. Boją się, że
będą ostrzeliwać stację.
– A ja jestem u Saszy – wtrąca Pasza. – Chcę go zabrać do domu.
– U Saszy? – krzyczy zdziwiona siostra. – Jak się tam dostałeś?
– Chcę go zabrać – wyjaśnia Pasza. Słabo słychać, więc on też przechodzi na
krzyk.
– A dokąd go będziesz zabierał? – oburza się głośno siostra. – Tutaj nie
przejdziesz. Pełno żołnierzy. Niech siedzi w internacie. Tam przynajmniej będą
go karmić.
– On siedzi w piwnicy – krzyczy do niej na to Pasza.
– W piwnicy? – nie rozumie siostra. – Dlaczego w piwnicy?
– Dlatego że strzelają – wyjaśnia Pasza.
– No to niech siedzi – krzykiem zgadza się siostra. – Za to nie jest głodny!
W tym momencie połączenie się urywa, a jeszcze raz dzwonić Pasza nie
chce. O czym z nią rozmawiać? Stoi plecami do Niny i małego, z napięciem
patrzy na czarny telefon, zwleka, udaje, że czeka, aż ona oddzwoni.
– No jak? – pierwszy nie wytrzymuje mały. – Zbieraj się i chodźmy.
– Pawle Iwanowyczu? – Nina, pytając, próbuje przywrócić mu przytomność.
– Znaczy, tak. – Pasza gwałtownie się odwraca i mówi, patrząc dokładnie
pomiędzy Ninę i małego, czyli tak, żeby żadnemu z nich nie spojrzeć w oczy. –
Znaczy, co? Na stację nie puszczają, posterunki są zablokowane. Armia stamtąd
odeszła – kiwa głową w kierunku okna. – Ci – znów kiwa – dopiero wchodzą.
– No to i my idziemy! – przerywa mu mały. – Co, masz zamiar tu siedzieć?
Z wuefistą?
– Sasza! – krzyczy na niego Nina.
– A idźcie wy! – Mały odwraca się z wściekłością, biegnie przez szkolny
korytarz.
Pasza stoi przez jakiś czas, nie wiedząc, co robić, potem rzuca się za nim.
Przebiega przez korytarz, zakręca, biegnie wzdłuż pustych jak hotelowe lodówki
klas. Dobiega do końca korytarza, zbiega po schodach, ciężko tupie po
betonowej podłodze. Podbiega do pokoju, ciągnie do siebie drzwi. Mały
oczywiście się zamknął. Pasza zaczyna łomotać w drzwi dłonią. Tylko żeby
z nim wszystko było dobrze, tylko żeby się nie zaczęło. Tylko nie teraz. Do
hałasu z pierwszego pokoju wybiega całe towarzystwo. Pasza jednak i tak się
denerwuje, martwi się o małego, chce, żeby ten otworzył, więc wciąż tłucze
w metalowe drzwi, łupie, strząsając dziesięcioletnią rdzę, która osiada
w mrokach korytarza. A idźcie wy, powtarza za małym, a idźcie wy wszyscy. Co
powyłaziliście z nor? Co, nigdy nie widzieliście, jak w wielkich zgodnych
rodzinach wyjaśnia się wątpliwości? Pewnie, skąd macie wiedzieć? Kiedy wy
w ogóle widzieliście swoich rodziców? Siedzicie tu jak szczury w ładowni,
czekając, aż was wykurzą trującym dymem, i co wy wiecie o normalnej
rodzinie, która stara się żyć normalnym życiem? Co wy w ogóle wiecie
o normalnym życiu? – krzyczy w myślach. Pasza odwraca się i nagle widzi je
wszystkie. Wszystkie trzy. Starszą, mniej więcej dwunastoletnią, widział już
wczoraj: to ona wieczorem przyszła z Niną, przyniosła śpiwór. Poznał ją po
włosach, które spadają jej na twarz. I po spojrzeniu – nieufnym, zawziętym.
Przez ostatnią noc nieufności w spojrzeniu jeszcze chyba przybyło. I strachu też.
Stoi w wypłowiałej różowej puchówce, chowa dłonie w kieszeniach. Na nogach
dziergane skarpetki i ciepłe domowe kapcie. Kapcie za duże, najwyraźniej
cudze. Ta, która zerka zza jej ramienia, wygląda na mniejszą, mniej więcej
dziesięcioletnią, też jest nieufna, też przestraszona – jasne włosy zebrane w kok,
kilka chłopięcych swetrów jeden na drugi, niewyraźne dżinsy, znoszone adidasy.
W dłoniach trzyma plastikowy kubek z czymś gorącym – pewnie nie chciała go
zostawić, kiedy wybiegała na korytarz. Kto wie, kiedy wróci. A gorące stygnie,
dlatego lepiej trzymać je przy sobie na wszelki wypadek. I stoi jeszcze trzecia.
Wygląda zza progu, nie wychodzi na korytarz. Włosy ma ostrzyżone na krótko,
tak jakby wyszła ze szpitala. Ale boi się, że ją znów tam wyślą. I spojrzenia
wszystkie mają takie ciężkie. I cienie pod oczami takie czarne. I Pasza
początkowo nie rozumie, o co chodzi, aż nagle do niego dociera – wszystkie trzy
są umalowane. Mocno, wyzywająco, tak jak malują się dorosłe kobiety. Pasza
początkowo się dziwi, potem rozumie: no a co jeszcze mają robić rano
w piwnicy? Siedzą, malują się nawzajem, żeby się tak nie bać. Chociaż i tak się
boją. Przecież ja je przestraszyłem, myśli Pasza, sam je przestraszyłem. Patrzy
na nie, patrzy na makijaż pod oczami, na strach, który starają się tym makijażem
zamalować, i rozumie, że nie, on nie ma tu nic do rzeczy, ich strach jest zbyt
głęboki, ciągły, żyją tak razem z nim. I bez Paszy są przerażone. Pasza tutaj
w piwnicy okazał się raczej takim samym palantem jak wszyscy wokół, jak ich
rodzice, którzy je porzucili, jak króliki w zamkniętych klatkach – żyjcie, ile
zdołacie. I jak zdołacie. Stoją, patrzą na Paszę, milczą. Tej z kokiem na głowie
powoli spływają łzy, rozpuszczają tusz, zostawiają wyraźne bruzdy. I wszystko
to tak dziwnie wygląda tutaj w tym piwnicznym korytarzu – Pasza z jego
martwymi palcami, mały, który zamknął się przed całym światem w schronie, te
dziewczynki z nienaturalnym, jakimś klaunowskim makijażem, które stoją
i zaczynają jęczeć. Jakby młodzi klauni przyszli do starego klauna poskarżyć się
na trudy profesji. A stary klaun sam gotów był się rozpłakać i nie płacze tylko
dlatego, że wstyd mu płakać przed umalowanymi dziećmi. Dlatego po prostu
siada na betonowej podłodze, opiera się plecami o metalowe drzwi, zdejmuje
okulary i zaczyna trzeć zmęczone oczy, które łzawią od kurzu, z niewyspania
i rozpaczy.
Aż przychodzi Nina. Widzi to wszystko, ale milczy, od razu zagania
dziewczynki do pokoju, ale drzwi za sobą nie zamyka, więc Pasza wszystko
słyszy. Słyszy, jak Nina wyciera którejś łzy, jak zmywa tusz z twarzy, jak
nasypuje którejś cukru do herbaty, jak prosi którąś, żeby przyniosła wilgotne
chusteczki. Opowiada o swojej siostrze. Młodszej, bardziej pewnej siebie,
z większym powodzeniem. Opowiada, jak tamta ciągle donaszała ubrania po
wszystkich swoich starszych siostrach, przyjaciółkach i kuzynkach. Po niej, po
Ninie, też. I tyle miała tych cudzych ubrań i one tak jej pasowały, że wszyscy jej
zazdrościli. Te, których ubrania donaszała, też zazdrościły. Bo, mówi Nina,
chodzi nie o ubrania, chodzi o własną godność. I brak strachu. No, czegoś
takiego ona oczywiście nie mówi, ale Pasza rozumie to właśnie tak. Tak właśnie
jest, myśli, słusznie – nie chodzi o ubrania, nie chodzi o to, co masz na sobie.
Przecież my tu wszyscy, jeśli się zastanowić, żyjemy jak w internacie. Porzuceni
przez wszystkich, ale umalowani. Komu co się dostanie, to nosi. Inna rzecz, że
to nic nie zmienia. Można chodzić w kradzionych ciuchach ze szmateksu i czuć
się królem świata, a można mieć dobrą ciepłą kurtkę i być tłustym, nikomu
niepotrzebnym palantem, myśli o sobie. I dlaczego, myśli, nigdy ze swoimi
uczniami o tym nie rozmawiam. Dyktuję im kretyńskie dyktanda, wbijam do
głowy skomplikowane i niezrozumiałe przykłady, uczę zasad, które nigdy im się
nie przydadzą. Uczę mówić bez błędów. A po prostu mówić, mówić tak, żeby
cię słyszano i rozumiano – nie uczę. I sam też nie umiem.
I jeszcze, myśli Pasza, dlaczego one jej słuchają, dlaczego przestają płakać?
Dlaczego ich strach cofa się przed jej słowami? Możliwe, że przez jej cichy
i spokojny głos. Takim głosem się nie grozi. Takim głosem nawet się nie broni.
Takim głosem właśnie mówi się o tym, że niekoniecznie trzeba się bać. Po
prostu wszyscy inni tu krzyczą. Ciągle. W domu. Na ulicy. W miejscach
publicznych. W miejscach masowego wypoczynku. O, moja siostra, powiedzmy.
Tak, siostra, Pasza przypomina sobie niedawną rozmowę telefoniczną –
i w ustach czuje gorycz, jakby ssał metalową łyżkę. Wspomina, jak ostatni raz
jechał z nią jednym pociągiem, zimą dwa lata temu, jeszcze przed tym
wszystkim. Okazuje się, że to nie całkiem wygodne, kiedy twoja siostra jest
konduktorką, z którą jedziesz. Kiedy sprawdza ci bilety, potem przynosi ci
pościel, zamyka ci przed nosem toaletę. No, jemu oczywiście biletów nie
sprawdzała, jasne, że nie sprawdzała. Jechał zresztą bez biletu w przedziale
razem z nią. A poza tym podróż okazała się nieskończona i wyczerpująca.
Jeszcze na peronie na stacji siostra zaczęła krzyczeć. I krzyczała całą drogę: na
Paszę, na konduktorkę z sąsiedniego wagonu, na patrol milicji, na kierownika
pociągu. Co tu gadać o pasażerach, którzy nawet się nie bronili. Co więcej,
niektórym to się nawet podobało. Niektórym w ogóle podobają się kobiety, które
krzyczą. Niektórzy biorą ich histerię za temperament. Ona nawet w nocy kilka
razy pokrzykiwała, jakby przestraszyła się własnego milczenia. Spali na
siedząco, na dolnej leżance – na górną siostra wpuściła jakiegoś pasażera bez
biletu, zarobiwszy na nim skąpe, ale żywe kopiejki. Siedzieli do rana, patrząc,
jak za oknem w świetle stacyjnych latarni przelatują złote śniegi, od czasu do
czasu siostra z wyczerpania zapadała w sen, spuszczała głowę na miękkie ramię
brata. Pasza siedział, usiłując jej nie spłoszyć, ale na kolejnym rozjeździe
pociągiem trzęsło, siostra pokrzykiwała i wołała coś przez sen, strasząc
przeziębionego pasażera na górnej leżance. Chociaż rano, kiedy przejechali na
prawy brzeg Dniepru i dojeżdżali do kijowskiego dworca, Pasza beztrosko spał,
skuliwszy się na kocach, i siostra, która zdążyła już szturchnięciami obudzić
wszystkich obywateli pasażerów i wygoniła na korytarz przeziębionego
podróżnego z drugiej leżanki, wróciła do niego do przedziału, schyliła się
i cicho, po siostrzanemu, dotknęła jego ramienia. A kiedy Pasza otworzył oczy
i ją poznał, przemówiła: no tak.
– No tak – mówi Nina, stojąc nad nim – no tak.
Pasza potrząsa głową, szybko wstaje.
– Niech pan idzie do kuchni – mówi do Paszy – proszę wziąć sobie coś na
drogę. Ja z nim porozmawiam – pokazuje drzwi pokoju.
– Ja sam – odpowiada na to Pasza – ja sam porozmawiam.
– Porozmawia pan – zgadza się Nina. – Jeszcze pan porozmawia. Macie tyle
czasu przed sobą.
Pasza wstaje, wchodzi po schodach, idzie korytarzem.

Wuefista siedzi pod oknem, czyta gazety. Mgła na zewnątrz zaczyna rozpadać
się na kawałki i kiedy kolejny kawałek odłamuje się i niesie go wiatr,
pomieszczenie stołówki rozświetla się – i można przeczytać następną stronę.
Następnie spełza nowa masa grząskiej wilgoci i wuefista odkłada gazetę, siedzi,
czeka. Z boku może się wydawać, że myśli o przeczytanym. Wyciąga nogi
w stronę rozgrzanego pieca, grzeje się. Nad kozą rozwiesił swoje czarne palto,
które kompletnie nasiąkło na dworze. Palto narzucone jest na starą szkolną
szczotkę, rękawy zwisają pusto i beznadziejnie. Przypomina złoczyńcę, którego
ukrzyżowano gdzieś w trzydziestym trzecim roku po urodzinach Jezusa. Mokry
kapelusz też wisi obok. Na płycie dymi czajnik, od czasu do czasu wuefista
dolewa wrzątku do kubka z mocną esencją. Pasza wchodzi, zatrzymuje się przy
progu, nie wie, czy przyszedł we właściwym momencie, ale wuefista od razu
przyjacielsko macha ręką: chodź tutaj, do ognia. Pasza podchodzi, uśmiecha się
do niego jak do starego przyjaciela, opiera się na jakiejś odwróconej skrzynce.
Sucho potrzaskują drwa, biało zawisa mgła za oknem – można pomyśleć, że po
prostu zatrzymali się gdzieś w górskim schronisku, teraz mają wystarczająco
dużo czasu i drewna, żeby się nagrzać i odpocząć, zanim ruszą w dalszą drogę.
Tylko wybuchy gdzieś tam za mgłą nie milkną. A kiedy odwrócisz głowę,
trafiasz wzrokiem na górę brudnych naczyń, która stoi tu nie wiadomo od kiedy.
Ale jeśli nie patrzeć w tamtą stronę i jeśli nie przysłuchiwać się pracy artylerii
w mieście, jeśli patrzeć, powiedzmy, tylko w ogień – czujesz się spokojnie
i bezpiecznie. Straszy chyba tylko ukrzyżowane palto, które czernieje w górze.
Śmierć jest blisko, po prostu czeka na właściwą chwilę.
– Herbaty się napijesz? – pyta wuefista.
Pasza w odpowiedzi potakująco kiwa głową. Znajduje swój kubek
z zamarzniętą już esencją, nalewa do niego wrzątku, obejmuje kubek dłońmi –
grzeje się. Żelazo natychmiast się nagrzewa, piecze w dłonie, Pasza jednak
trzyma dalej, nie chce puszczać tego metalowego skrzepu ciepła. Wuefista
przygładza wąsy jakoś komicznie, jak w filmie, znów zachęca, żeby usiadł.
Pasza roztropnie macha ręką: mów tak po prostu.
– Skąd jesteś? – pyta wuefista. – Ze stacji?
Mówi dziwnym językiem – niby poprawnie, po rosyjsku, bez domieszek, ale
jakoś nieswojo. Takim językiem mówią brygadziści w kopalniach albo
partyjniacy na zebraniach, albo gliny na posterunkach, to język niezbyt
wykształconych ludzi, którzy mówią o ważnych sprawach państwa, a ponieważ
boją się powiedzieć coś nie tak, mówią przeważnie cytatami. Pasza przywykł do
takiego rosyjskiego, sam tak potrafi. Jednocześnie ta oficjalna gwara
w wykonaniu Walery jest nawet sympatyczna, tak generałowie opowiadają
wnukom heroiczne stronice własnej biografii, coś biorąc z danych sztabu
generalnego, coś dokłamując od siebie.
– Ze stacji – mówi Pasza. – Jestem ze stacji.
– A ja się tu urodziłem – podchwytuje z zadowoleniem Walera. – Przy
poliklinice na osiedlu pracowników tutejszej kolei. Dwadzieścia minut stąd
szybkim krokiem, idąc prosto. Pamiętam, jak budowali ten internat. Na
początku, w połowie lat siedemdziesiątych. Byliśmy uczniami ostatnich klas
podstawówki. Przybiegaliśmy tu, kradliśmy materiały budowlane.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Zabawek nie było – wyjaśnia wuefista.
Ma na sobie ciepły sweter z wysokim golfem, czarne odświętne spodnie,
w których najwyraźniej chodzi do pracy, spod nich wystają niebieskie dresy
(w których, najprawdopodobniej, też chodzi do pracy). Zdjął gumiaki, zamiast
nich założył gumowe kapcie. Szkoda, że nie mamy takiego wuefisty, myśli
Pasza o swojej szkole. Z wuefistą faktycznie się im nie poszczęściło – mało
tego, że kobieta (wciąż to samo – ciągle krzyczy, nigdy nie słucha), to jeszcze
uciekła zeszłej jesieni, kiedy zaczęli otaczać miasto. Pasza musiał nawet kilka
razy ją zastępować, ale nic dobrego z tego nie wyszło – na lekcje wuefu
przychodził w ciężkich zimowych butach. Sportowych nie miał. Uczniów
starszych klas to złościło i Pasza o tym wiedział, dlatego któregoś razu poszedł
do dyrektorki, pokazał jej swoją rękę i powiedział, że się poskarży, że tak nie
można, żeby jego, inwalidę, zmuszali do ewolucji na drążku. Dyrektorka się
przestraszyła. Bała się właściwie nie o Paszę, który musiał ze swoimi
uschniętymi palcami ryzykować życie na drążku, ale o własną dyrektorską dupę,
bo naprawdę mógł się poskarżyć. Jednym słowem – szkoda, że takiego wuefisty
nie mamy, myśli teraz Pasza, parząc sobie wargi wrzątkiem, nie tak okropnie
byłoby wchodzić do pokoju nauczycielskiego.
– Od dawna tu jesteś? – pyta Pasza.
– Od razu po studiach w instytucie pedagogicznym zacząłem tu pracować –
mówi na to wuefista. – Weteran działalności pedagogicznej. Wszystkich tu
przeżyłem – dodaje od siebie. – Przecież widzisz, wszyscy się rozeszli. Chyba
tylko Ninka została. Przekazuję doświadczenie młodszym kolegom.
– Jasne – odpowiada Pasza, chwaląc. – Dzieci mamy dobre.
– Dobry kontyngent – zgadza się z nim wuefista. – Patologiczne rodziny,
element kryminalny, wpływ ulicy. Odsetek alkoholizmu wśród rodziców,
niesprzyjające środowisko społeczne. One przecież nikomu nie są potrzebne –
znów dodaje od siebie Walera. – Ich tutaj jak szczenięta do schroniska zwożą.
Zrzucają odpowiedzialność na kolektyw pedagogiczny – dodaje jeszcze raz na
wszelki wypadek.
– Myślę, że to nie tylko u was – podchwytuje Pasza. – Przecież w każdej
szkole jest to samo. Nikt nikomu nie jest potrzebny. Kto się nimi zajmuje, nie
wiadomo, po co się rodziły, nikt nie wie.
– Rodziły się dla przedłużenia rodu – wyjaśnia wuefista. – A już proces
wychowawczy pozostaje na niskim poziomie. Nam było dobrze – mówi po
zastanowieniu. – No, powiedzmy, kiedy nas złapali wtedy w siedemdziesiątych
na rozkradaniu mienia państwowego.
Pasza patrzy na niego, nie rozumiejąc. Jakiego mienia?
– Mówię o materiałach budowlanych – uściśla wuefista. – Urządzili nam sąd
koleżeński. W bazie budowlanej, w sali teatralnej. Ściągnęli rodziców, przyszli
nauczyciele, kierownictwo partyjne. I dawaj nas obsobaczać. Bez pobłażania.
Z groźbami, szantażem, propozycjami posadzenia na poważnie. Nie byliśmy
przecież już mali. Problemy dorastania, adaptacja do wymogów społeczeństwa.
A my się nie baliśmy. Dziwne, wspominam dzisiaj ówczesne uczucia, zupełnie
się nie baliśmy. Wiedzieliśmy, że nic nam nie zrobią. Postraszą-postraszą
i puszczą. Dlatego, że za nami stał cały kraj. Z fabrykami, warsztatami,
kopalniami i programem partii. I nikt nas nie zdradzi. A to bardzo ważne.
Szczególnie w nastoletnim wieku. Prawda?
– Prawda – zgadza się Pasza.
– No – podchwytuje wuefista. – Poszczęściło się nam wszystkim po prostu.
Mieliśmy normalny kraj, normalne dzieciństwo.
– A zabawki? – przypomina Pasza.
– Zabawek nie było – zgadza się wuefista. – A kraj był. Normalny kraj. Nie
najgorszy. Dzieci przynajmniej wychowywał. No mnie, powiedzmy, wychowali.
I niczego się nie bałem. Tu wyrosłem. Wróciłem po ukończeniu instytutu
pedagogicznego – przypomina wuefista. – Przekazuję doświadczenie młodszym
kolegom. Ja, żebyś wiedział, nigdzie stąd nie odejdę. Tak mnie wychowali.
W tamtym innym kraju. No i wszyscy się rozeszli, a ja zostałem.
– Nina też została – przypomina Pasza.
– Tak – zgadza się wuefista, ale dalej mówi swoje. – Wiesz, czemu zostałem,
nie uciekłem? Dlatego, że nie mam się czego bać. Nigdy nigdzie się nie
pchałem. Po prostu robiłem swoją robotę. Czego mam się bać? Zgadza się?
Pasza w milczeniu kiwa głową. Jasna rzecz, że się zgadza. Oczywiście, że się
zgadza. Sam taki jest. Tak samo zawsze robił swoją robotę, nie uciekał. Czego
mam się bać? – pyta sam siebie Pasza. Nie ma czego się bać, niczego nie jestem
winien, odpowiada sam sobie. Nikogo tu nie wołałem, nikogo nie wyganiałem.
Po prostu robię swoją robotę. Po prostu uczę dzieci poprawnie pisać. Moim
zdaniem to zajęcie znacznie ważniejsze od stania na posterunkach drogowych.
Posterunki znikną, a zasady gramatyki zostaną. Więc żadnych pretensji do mnie.
Zresztą do niego też nie, myśli Pasza o wuefiście. Porządny z niego jednak facet
i bezpretensjonalny. Wszyscy uciekli, a on został. I dalej zostanie, nie ma
wątpliwości. Naprawdę wszystkich przeżyje. Będzie żyć wiecznie. Lubię takich.
Pasza ostatecznie się rozczula, gorąca herbata i zaciszne południe przy ogniu
czynią go sentymentalnym. Dawno nie był tak spokojny.
Wchodzi Nina. Zmarzluchowato owija się pledem, wtyka swój ostry nos do
talerzy i kubków, przelicza konserwy, po czym podchodzi bliżej do kozy,
wyciąga ręce, grzeje czerwone dłonie. Walera widzi ją, ale nieszczególnie na nią
zważa, tak jakby jej tu nie było. Zresztą ona nic nie mówi, zdaje się, że nawet
zupełnie ich nie słucha. Myśli sobie o czymś innym, grzeje dłonie. Kiedy Walera
milknie, wyraźniej dobiegają wybuchy i trzaski automatów za oknem, od razu
robi się niespokojnie, jakby ktoś w ciepłym sennym przedziale otworzył drzwi
na hałaśliwy korytarz. Dlatego Walera pośpiesznie ciągnie dalej:
– Najważniejsze, kto za to wszystko odpowie? – pokazuje ręką wokół. – Nikt.
Zobaczysz, winnych nie znajdą.
– Z nas zrobią winnych – przypuszcza Pasza.
– Nie zrobią – zaprzecza z przekonaniem wuefista. – Jeszcze czego.
Odpowiadać powinni ci, którzy to wszystko zaczęli. Ja osobiście będę się
przyglądać, jak się będą wykręcać. Po prostu mnie to ciekawi – powtarza – jak
się będą wykręcać.
– To dla nich nie pierwszyzna – podtrzymuje rozmowę Pasza.
– Nie pierwszyzna – zgadza się wuefista, wyciąga z palta papierosy, odpala
od ognia, gwałtownie się nachyliwszy i mało co nie opaliwszy sobie rzęs. –
Chociaż ty masz rację. Jasne, że spróbują nas w to wrobić, nas, którzy tu
zostaliśmy. Tak się właśnie stanie, właśnie tak. Tylko akurat mnie w coś
wrobią! – rozpala się Walera i momentalnie znika całe jego przeciwpancerne
słownictwo z agitek. – Nie uda im się! Nie mam z tym nic wspólnego! I oni też
nie mają! – pokazuje palcem gdzieś za plecy Paszy. Ten nawet się ogląda,
chociaż tam, oczywiście, nikogo nie ma, tylko mrok korytarza, pomalowane
niebieską farbą ściany stołówki. Ale jasne, że wuefista mówi o wychowankach,
zarówno tych, którzy się rozeszli, jak i tych, którzy zostali. – Oni też nie mają
z tym nic wspólnego. Szkoda ich, Pasz. Uwierzysz?
– Wierzę – wierzy Pasza.
– Ta – zgadza się sam ze sobą wuefista – szkoda. Nie w tym czasie się
urodzili, nie w tym kraju. My to inna rzecz. My mamy co wspominać. –
Wuefista jakoś lekko i dobrotliwie się śmieje, aż Pasza zaczyna się śmiać jego
śladem. – My mieliśmy prawdziwy kraj, nie musieliśmy się bać. Ja swoje
dzieciństwo zawsze wspominam z uśmiechem. Poważnie, uwierzysz?
– Wierzę – potwierdza Pasza.
– A ty? – dociekliwie pyta Walera.
– Ja też – nie ukrywa Pasza. – Ja też z uśmiechem.
– A ty, Nina? – Wuefista wreszcie dostrzega swoją dyrektorkę. –
Wspominasz swoje dzieciństwo z uśmiechem?
Nina patrzy w ogień, jakby zupełnie nie słyszała pytania. A potem
odpowiada:
– Nie, nie wspominam – odpowiada. – Z dzieciństwa pamiętam tylko uczucie
głodu.
– No, wszystkim było ciężko – nie zgadza się wuefista.
Ale Nina krótko mu przerywa:
– Nie wszystkim – mówi – zupełnie nie wszystkim. Mnie faktycznie było
niełatwo. Ja nie miałam co jeść. I moja mama też nie miała co jeść. Chociaż jej
dzieciństwo przypadało na ten czas, kiedy kradliście materiały budowlane. On
przecież panu opowiadał o materiałach budowlanych? – zwraca się do Paszy.
Wuefista chrząka z niezadowoleniem, ale milczy.
– Niech pan nie chrząka. – Nina mówi dalej spokojnie i niewyraźnie, jakby
spowiadała się ze śmiertelnych grzechów i już z góry wiedziała, co ją czeka. –
Z głodu, oczywiście, nikt nie umarł, jak pan widzi, ale nic dobrego o moim, jak
pan mówi, dzieciństwie, nie mogę sobie przypomnieć. Wie pan, Wałeriju
Petrowyczu, jak mnie nazywali w szkole? To pana wuefistę zainteresuje.
Sportsmenka.
– Dlaczego? – dziwi się Pasza.
– Dlatego, że zawsze chodziłam w adidasach. Latem i zimą. Któryś
z sąsiadów mi dał. Taty nie miałam, czym zajmowała się mama, nie będę
opowiadać. Ale to, czym się zajmowała, pieniędzy nie przynosiło. Ona zresztą
taty też nie miała. I ona też całe swoje dzieciństwo przechodziła w cudzych
ubraniach. I też niczego dobrego o swoim dzieciństwie nie mówiła. I o kraju
waszym też nie. I nie baliście się nie dlatego, że kraj mieliście taki cudowny,
tylko dlatego, że zawsze ktoś was krył, jak nie rodzice, to komisarz rejonowy
komsomołu. A mnie nikt nie krył. I ich – pokazuje ręką za plecy, na pomalowane
na niebiesko ściany – też nikt nie będzie krył. Oprócz pana i mnie. Ale to wcale
nie znaczy, że oni powinni się bać. Nie powinni się bać. W innym wypadku nic
nie warte całe nasze doświadczenie i cała nasza dorosła wiedza. Nic nie warta.
Nina milknie. I Pasza z wuefistą też milczą zakłopotani, nie mają nic do
powiedzenia, nie są gotowi. Tylko sucho strzelają drwa w kozie i wybuchy znów
stają się wyraźne w mglistej mazi.
– I jeszcze – mówi Nina – pan, Wałeriju Petrowyczu, mówi, że nie ma pan
z tym nic wspólnego. Kiedy ostatni raz pan był na wyborach?
– Nina, ja tam nie chodzę – odpowiada wyzywająco wuefista.
– I jak się nazywa nasz deputowany, pan nie wie?
– Nie mam pojęcia.
– I po czyjej stronie on teraz walczy, nawet się pan nie domyśla?
– Nie – mówi Walera szczerze, a Paszy to wszystko jeszcze wciąż się podoba.
– W takim razie jakie ma pan podstawy, żeby kogoś o coś obwiniać? – pyta
Nina. – Jakie ma pan prawo zgłaszać do kogoś pretensje? Wie pan, co mają
w głowach rodzice naszych uczniów? Wie pan, gdzie dzisiaj są ich rodzice?
Czym się zajmują? Ilu z nich zdążyli już zakopać w ciągu ostatniego roku? Czy
dla pana najważniejsze, żeby zdawali testy sprawnościowe?
– Co tu mają do rzeczy testy? – mówi trochę zagubiony Walera.
– Właśnie to – nie wyjaśnia Nina. – Przywykł pan wspominać, jak było
dobrze i spokojnie, jak się pan nie bał. Czemu pan się teraz boi?
– Nie boję się.
– Boi się pan. Ostrzałów może się pan nie boi, ale nazywać rzeczy po imieniu
się pan boi. I im – Nina pokazuje za plecy – boi się pan powiedzieć prawdę. To
przecież nie takie łatwe jak wspominanie szczęśliwego dzieciństwa.
– Wałerij Petrowycz o czym innym mówił – próbuje wtrącić się Pasza, ale
Nina, cicho, choć twardo mu przerywa:
– O tym – przerywa – właśnie o tym – o strachu i nieodpowiedzialności.
A pan, Pawle Iwanyczu, ze swoimi dziećmi rozmawia o wojnie?
– Uczę języka – odpowiada na to Pasza.
– A wie pan, że połowa z ich ojców walczy? Domyśla się pan chociaż?
– No – mówi niepewnie Pasza.
– A domyśla się pan, że część z nich walczy przeciwko panu? Przeciwko
nam – poprawia się ona.
– Przeciwko mnie nikt nie walczy – zaprzecza sucho Pasza, bo rozmowa
zaczyna mu się coraz mniej podobać. – Nie jestem po żadnej stronie.
– No a kiedy strzelają do pana siostrzeńca – też nie jest pan po żadnej
stronie? Kiedy pociski przylatują do internatu, w którym on mieszka? To
przeciwko komu walczą? Przeciwko mnie?
– Nie wiem, kto strzela.
– Naprawdę? – dziwi się spokojnie Nina. – A ja wiem. Chce pan, to panu
powiem. Wie pan, z której strony jest nasza sala gimnastyczna? A Wałerij
Petrowycz wie, jest wuefistą.
– Nie wiem – znów odpowiada sucho wuefista.
– A ja wiem – mówi Nina. – Sala gimnastyczna jest od strony południowej.
I pocisk przyleciał z południa. A co mamy na południu? Wałeriju Petrowyczu,
co mamy na południu?
– No, skąd mam wiedzieć? – mówi z rozdrażnieniem wuefista.
– Przecież pan wie, wszystko pan wie. Granicę mamy na południu. Granicę
państwową. Dawną granicę państwową – poprawia się Nina. – I strzelali właśnie
stamtąd. I czego tu nie rozumieć? Co tu jest takiego skomplikowanego, żeby
tego nie wiedzieć? I jeśli sami przed sobą nie chcecie się do tego przyznać, to
kto jest winien?
– Z drugiej strony też strzelają – odgryza się Walera.
– Strzelają – zgadza się Nina – tylko że o tym też nie mówicie. Jakby was to
nie dotyczyło. Chociaż już dawno powinniście się określić, po której jesteście
stronie. Przywykliście przez całe życie się chować. Przywykliście, że wam nic
do tego, że ktoś za was zawsze zdecyduje, ktoś za was wszystko rozwiąże. A nie
zdecyduje, nie rozwiąże. Nie tym razem. Dlatego że wy też wszystko
widzieliście i o wszystkim wiedzieliście. Ale milczeliście i nie mówiliście.
Sądzić was za to oczywiście nie będą, ale na wdzięczną pamięć potomków nie
możecie liczyć. Krótko mówiąc – Nina gwałtownie wstaje – nie pocieszajcie się
złudzeniami, odpowiadać będą wszyscy. I najgorzej będzie tym, którzy
nieprzyzwyczajeni są do odpowiedzialności. Gotuję obiad, Wałeriju Petrowyczu,
może pan pomóc. A pan, Pawle Iwanyczu – zwraca się do Paszy – pan też może
zostać na obiad. Chociaż Sasza na pana czeka, tak że może pan iść. Tylko niech
pan weźmie ze sobą coś na drogę.
Pasza, zmieszany, dziękuje, wpycha do kieszeni kilka puszek z konserwami,
wychodzi w milczeniu.
Mały siedzi w korytarzu, podpierając ścianę. Widzi Paszę, wstaje, milcząc,
idzie przez salę gimnastyczną w kierunku wyjścia. Jesienna zielona kurtka, nie
na tę porę roku, czarne dżinsy, skórzany plecak, w dłoniach kij baseballowy. I na
nogach adidasy.
Obchodzą szkołę. W oknie czernieje palto wuefisty. Można nawet pomyśleć,
że to Walera macha im na pożegnanie ręką. Po prostu nie widać twarzy. I ręki
nie widać. Tak jakby ubranie jeszcze było, a człowieka już nie.
Druga po południu, mgła osiadła, ciągnie się ulicami, grzęźnie w drzewach,
powoli ściekając w dolinę, do miasta. Mały pewnym krokiem omija kupy
zgrabionych liści. Pasza stara się nie zostawać z tyłu. Nie rozmawiają ze sobą.
W mokrym powietrzu kroki brzmią dźwięcznie, jakby ktoś wbijał gwoździe
w drzewo. Przy wyjściu z parku Pasza się zatrzymuje, mały to czuje, też staje.
Ale pierwszy się nie odzywa, czeka, co powie Pasza.
– Musimy wyjść na obwodnicę – mówi Pasza – przez miasto nie przejdziemy.
– No jasne – odpowiada mały trochę wyniośle.
– A gdzie jest obwodnica, wiesz?
– No wiem – mówi niechętnie mały, widać, że jeszcze nie zdecydował, jak
ma się zachowywać przy Paszy.
– Sasz – mówi na to Pasza. – Dobrze byłoby się stąd wygrzebać, zanim się
ściemni. Idziemy?
Mały się waha – obrażać się czy odpuścić. Wiatr zawiewa od miasta,
wymiata na górę z doliny strzępy mgły. W powietrzu od razu pojawia się słodki
posmak spalenizny. Posmak żelaza i mokrego psa. Pasza się wzdryga, mały się
kuli, mocniej zaciska w dłoniach swój kij.
– Dobrze – mówi – tu trzeba przejść przez osiedle, potem będzie rozjazd,
lepiej tam nie wychodzić, tam był posterunek. Pójdziemy skrótem, znam drogę.
Pasza stoi, zastanawia się nad tym, co usłyszał. W górze nad nimi zaczynają
szumieć drzewa. Pasza podnosi głowę. Coś nie tak. W końcu rozumie – drzewa
są, mgła jest, gdzieś tam w górze jest niebo. A ptaków nie ma.
Idą szybko potrzaskaną drogą. Mijają opalone rury, mijają rozstrzelany
przystanek. Przechodzą obok sklepu, zostawiają za plecami studnię. Zaczyna się
ulica. Długa, bezkresna, gęsto zabudowana. Ceglane domy, garaże, dobudówki.
Podziurawione odłamkami ogrodzenia. Osiedla domów jednorodzinnych.
Z dwóch stron ciągną się rury gazociągu, w jednym miejscu rura jest przebita
i wykręcona. Gazu raczej tu nie ma. Tak jak i światła. Zresztą ludzi też nie
widać. Zupełnie. Nikogo. Tylko drzewa w górze biją się między sobą gołymi
gałęziami. I jeszcze gdzieś skrzypi żelazna furtka. Za to za nimi w dolinie
w mieście wszystko dopiero się zaczyna. Pewnie skończył się obiad i wszyscy
z nowymi siłami biorą się do roboty. Wybuchy stają się intensywniejsze, zaczyna
rwać gdzieś bardzo blisko, gdzieś tu, w tej mgle. Pasza z małym przyśpieszają
kroku. Śpieszą się, niemal biegną. Ale im szybciej idą, tym robi się straszniej,
tak jakby ktoś ich gonił na tej martwej ulicy. Paszy nawet zaczyna się wydawać,
że naprawdę ktoś za nimi idzie, nie zostając w tyle, poruszając się krok w krok.
Trzeba się uspokoić, mówi Pasza do siebie, nikogo tu nie ma. Ale ogląda się od
czasu do czasu, stara się dojrzeć choćby cokolwiek za tą mgłą, która czyni
wszystko niewidocznym i podejrzanym. Nagle zauważa, że tam naprawdę ktoś
jest, ktoś się porusza, słychać czyjś ciężki oddech. Jakiś czas Pasza usiłuje o tym
nie myśleć. Tylko przyśpiesza kroku, ale mały zauważa to jego rozpaczliwe,
przerażone spojrzenie, rozumie, że coś jest nie tak, że coś się dzieje.
– Co jest? – pyta mały.
– W porządku – odpowiada Pasza, ale nie wytrzymuje i znów patrzy za
siebie.
Mały przechwytuje jego spojrzenie i też się ogląda. W końcu dokąd tu
uciekać? Zatrzymują się, stoją, patrzą we mgłę, czekają. Sekundę, dwie, trzy.
Robi się chłodno i przez to szczególnie przerażająco. Tam na pewno ktoś jest,
ktoś stoi, obwąchuje ich. Tylko nie widać za tymi strzępami mgły. Wtedy Pasza
kuca. I zauważa psy. Z dziesięć, jeśli nie więcej. Chude, uliczne, porzucone
przez wszystkich. Stoją kilka metrów od nich, wyciągają w ich stronę
namoknięte chude szyje, nasłuchują. Mały też kuca. Też widzi. Psy są
naprężone, ostrożne. Wcale nie są jednak przestraszone. Od razu widać, kto tu
jest obcy, kto tu jest nie na swoim miejscu. Patrzą ciężko, wściekle, ale głosu nie
dają, wyczekują.
– Idziemy – mówi ledwo słyszalnie Pasza. – Nie zaczepiaj ich.
Wstają, idą, starają się nie okazywać paniki, nie śpieszyć się. Pierwszy nie
wytrzymuje Pasza. Odwraca się, kuca. Psy od razu zamierają, trzymając dystans.
Pasza podnosi się, robi krok wstecz. Psy też niechętnie się cofają. Ale kiedy
Pasza się odwraca, od razu przyśpieszają za nimi.
– Nie reaguj na nie – radzi mały. – One czują, że się ich boisz.
– Ja się ich nie boję.
– No dobrze – cicho mówi mały. – Nawet ja czuję, że się ich boisz. Ja też się
ich boję. Kto je tam wie, czym one się tu żywią. Idź spokojnie.
Idą dalej, coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo, znów niemal zaczynają
biec. Ale wiedzą, że biec w żadnym wypadku nie można, to będzie sygnał, to
będzie znak dla tych idących ich śladem. Pasza z napięcia jest cały mokry,
gorączkowo stara się coś wymyślić, denerwuje się, czuje, jak do gardła
podchodzi mu panika. Jak to tak? – myśli. Czemu wyciągnąłem tu małego? Jak
go teraz obronię? Mały natomiast wygląda na pewniejszego siebie. Chociażby
dlatego, że w dłoniach ma kij. Ale palce, w których ten kij zaciska, zupełnie
pobielały. Możliwe, że z zimna. Pasza zauważa na drodze potłuczoną cegłę. No
to koniec, myśli, trzeba coś robić, uciekać dalej nie ma sensu. I już ma zamiar
podnieść kawałek cegłówki, kiedy nagle mały cicho, ale wyraźnie mówi do
niego:
– Patrz po lewej.
Pasza patrzy w lewo. Widzi pomalowaną na zielono otwartą furtkę. Nie zdąża
zrozumieć, o co chodzi, kiedy mały łapie go za rękaw i ciągnie do furtki. Pasza
ciężko wali butami w mokry asfalt, mknie śladem małego. Psy jednak zrywają
się za nimi, odzywając dziesiątką głodnych, przeziębionych gardeł, szczekają na
cały świat – zapalczywie i rozpaczliwie, rzucają się na nich, łapią zębami gęste
kawałki powietrza. Mały wskakuje na podwórko, Pasza wpada za nim. Tylko
żeby się zamknęła, myśli o furtce, tylko żeby się zamknęła. Szarpie furtkę od
środka. Ta na jakąś chwilę – tylko na chwilę – się zacina, tkwi w miejscu, potem
drży i z trzaskiem się zamyka. Najbliższy pies, przewodnik, wpada na nią
przednimi łapami, ale Pasza zdąża zamknąć od środka i teraz, choćby nie
wiadomo jak się dobijały, są bezpieczni. Psy to rozumieją, z rozczarowaniem
trącają pyskami furtkę, warczą, wyszczekują swoje rozczarowanie, starają się
przeleźć pod metalową bramą.
– Szybciej – krzyczy mały i rzuca się jak najdalej od bramy.
Pasza biegnie za nim. Podwórko jest wyasfaltowane, w asfalt rudą gliną
wklejony jest ślad ciężarówki – pewnie wywozili rzeczy. Własne albo cudze.
Kłódka na drzwiach, które prowadzą do budynku, jest zerwana, chociaż
same drzwi są zamknięte. Za budynkiem od razu otwarte na oścież drzwi garażu,
w środku porozrzucane tekturowe pudełka, narzędzia i kawałki żelaza. Za
garażem letni prysznic, strącony zbiornik na wodę wala się w wilgotnym
i pociemniałym kwietniku. Dalej jest płot, za nim ogród. Mały popycha
wykrzywioną furtkę, biegnie rozmokłą ścieżką. Pasza czuje, jak ziemia przykleja
się do butów, ciąży, nie daje biec. A biec trzeba. Biegnie przez czarny porzucony
ogród, przy namokniętej kukurydzy, pomiędzy ciężkimi zgniłymi warzywami.
Mały wyskakuje pierwszy i zamiera zauroczony i przestraszony. Pasza nadbiega
za nim i od razu natyka się spojrzeniem na krwawą kaszę pomiędzy wypaloną
trawą – kawałki krowiej skóry, kości, żyły pomieszane z ziemią. Bili bydło,
domyśla się Pasza, opalali tusze. Mały nie może ruszyć się z miejsca.
– Nie patrz! – krzyczy Pasza. – Nie patrz.
I zasłania mu oczy dłonią. A mały nagle robi się bezwolny, nie opiera się, nic
nie mówi, pozwala odciągnąć się od tej góry zgniłych kiszek, kilka razy
zaplątuje się w gęstą trawę, potem zabiera dłoń Paszy, biegnie dalej, nie
oglądając się, nie wydychając powietrza. Wtedy też było tak samo, myśli Pasza,
wszystko jak teraz – blady, bezwolny mały po ataku, lekarka, która stoi nad nim
z zapłakanymi oczami, nie wie, co powiedzieć. Lepiej sobie nie przypominać.
Za ogrodami jest gruntówka, rozmazana gąsienicami czołgu. Przedzierają się
przez głębokie koleiny, glina lepi się do butów, biegną mokrym pastwiskiem
w stronę byłej fermy. Dwie rozwalone obory, w trawie leżą betonowe płyty,
z boku sterczy zardzewiała wieża ciśnień, nad nią przez mgłę przebija niskie
posrebrzane niebo. Drzwi obory wynieśli miejscowi. Sam budynek przypomina
szkielet wielkiego zwierzęcia, no tak – wielkiej rogacizny – wybielone
deszczami ściany, przywalony śniegiem dach, cała reszta już dawno
porozciągana po norach i domach, żadnego okna, żadnych drzwi, tylko czarne
dziury i zimne przeciągi. Wbiegają do środka. W kącie dwa wielkie
wymoszczone sianem gniazda. Najwyraźniej ktoś tu się wylegiwał. Gilz wokół
nie ma, więc nie strzelali, po prostu siedzieli. Pewnie ranni – w jednym miejscu
słoma ciemnieje nasączona krwią, w klepisko wdeptane są puste ampułki,
jednorazowe strzykawki, zababrane bandaże. Gniazda zdążyły zawilgotnieć –
oczywiście, ci, którzy tu leżeli, poszli kilka dni temu. Ostro czuć moczem
i mokrą ziemią. Pasza podchodzi do wybitego okna, stara się przez nie
cokolwiek zobaczyć. Niedługo zacznie się ściemniać. Mgła migocze i osiada
drobnym deszczem. Za deszczem czernieją dachy osiedla domków
jednorodzinnych, wysokie drzewa, ciemne rzędy kukurydzy. A dalej po prawej
horyzont się urywa, tam w dolinie leży miasto. Miasta nie widać, ale stamtąd,
gdzie leży, unoszą się czarne wysokie dymy. Unoszą się już od wczoraj, jakby
gdzieś pękł grunt i z ziemi wychodziło coś najgorszego, a jak to najgorsze
zatrzymać, nie wie nikt, bo nikt nie wie, jak to się stało, że grunt się rozstąpił,
wypuścił z siebie tę czerń, która rozpełza się teraz po styczniowym niebie,
zapycha sobą wszystkie otwory i szczeliny. I kto będzie gasił te dymy? – myśli
Pasza. Przecież wypali się wszystko wokół jak w średniowiecznym mieście –
dom od domu, ulica za ulicą, kilka dni i nie ma nic.
– Magazyny się palą – mówi mały.
– Jakie magazyny? – nie rozumie Pasza.
– Kolejowe – wyjaśnia mały. – O tam, widzisz?
Mały pokazuje gdzieś w deszcz. Pasza przygląda się – za kukurydzami
i deszczem można dojrzeć szary dym, który ciężko osiada, nie może się unieść,
przygniatany deszczem.
– Wyobrażasz sobie, ile tam wszystkiego się pali? – pyta z jakimś zachwytem
mały.
– Wyobrażam sobie – mówi na to Pasza. – Chodź, odpoczniemy. Jesteś
głodny?
– Nie – odpowiada mały. – Po tych kiszkach nawet jeść mi się nie chce.
– Wasza Nina – mówi Pasza – jest taka ostra.
– Jest w porządku – nie zgadza się mały.
– Dlaczego ona wszystkich poucza? Jak w szkole.
– Przecież ona jest w szkole – przypomina mały. – Jaka ma być? Ona tak
zawsze mówi. I za to ją wszyscy lubią. Za to, że wszystkich uczy – uściśla mały.
– No, mnie nie trzeba uczyć – mówi obruszony Pasza. – Bez niej sobie
poradzę.
– I świetnie sobie poradziłeś? – pyta mały.
Pasza milczy. Przypomina sobie Ninę, złości się na siebie: czemu jej nie
odpowiedziałem, czemu zmilczałem?
– Jej chyba nikogo nie żal.
– A kogo ma być żal? – interesuje się mały. – Wuefisty? Czy ciebie?
– No, ja tu nie mam nic do rzeczy. – Pasza usiłuje mówić prościej. – Po
prostu nie można wszystkich winić. Wszyscy są różni.
– Ta? – mówi z niedowierzaniem mały. – A mi się zdaje, że wy wszyscy
jesteście jednakowi. Wiesz, jak u nas zrywali flagę?
– No? – nie rozumie go Pasza.
– Krótko mówiąc, oni chcieli zerwać, a Nina nie dawała. A wszyscy stali
i patrzyli.
– I co? – dalej nie rozumie Pasza.
– No, tych, którzy zrywali, było tylko dwóch. I jedna Nina. A wszyscy inni
po prostu stali i patrzyli. I nic nie robili. Jakieś sto osób – patrzyło i nic nie
robiło. Wszyscy jednakowi. Nikogo nie żal.
– Dobrze – mówi na to Pasza. – Chodźmy.
– Chodźmy.
Wychodzą na deszcz. Idą, kurczą się, grzęzną w mokrej ziemi. Za fermą
ciągną się nieużytki, dalej widać pasmo lasu. Idą w jego kierunku. Czasu
zupełnie nie czuć. Iść jest ciężko od początku, dalej nie robi się lżej.
Mechanicznie przestawiają ciężkie od nalepionej ziemi nogi, chowają skostniałe
dłonie w kieszeniach, mały robi to na przemian – kiedy grzeje jedną, druga –
z kijem – zdąża zmarznąć. Doczłapują do lasu. Pasza przedziera się przez
kłujące gałęzie, mały wlecze się jego śladem. Wychodzą na otwartą przestrzeń.
Wprost przed nimi pojawia się głęboki wąwóz, jar, wypchany mgłą jak poduszka
pierzem. Wrażenie jest takie, jakby całą mgłę wciągnęło w dół, jakby ściekła
tam, schowała się na jakiś czas.
– Obejdziemy? – pyta Pasza.
– Nie ma co – odpowiada mały. – Parę kilometrów tak nadłożymy.
Stoją i z niedowierzaniem patrzą w dół. Jar jest szeroki. Dna nie widać. Tylko
biała groza zalewa skraj, sięga do nóg. Wstąpisz w nią – wyjdziesz po drugiej
stronie życia. Ale obchodzić też się nie chce.
– Idziemy? – Pasza robi kilka kroków przed siebie.
Mały trzyma go za rękę, idzie krok w krok za nim. Grunt się urywa, Pasza
ześlizguje się w dół, łapie wolną ręką ostrych cienistych gałęzi tarniny i dzikiej
róży, kaleczy sobie dłoń, krew cieknie, wycierać nie ma jednak kiedy – trzeba
mocno się trzymać, żeby nie zjechać wprost do piekła. Pasza złości się, ale
milczy, nie chce, żeby mały się bał. Ciągnie go za sobą, czuje ciepło jego dłoni.
Przyjrzeć się małemu prawie się nie da, chociaż to on, jest tutaj – słychać jego
oddech, słychać szuranie ziemi pod jego adidasami, ale jego samego nie widać.
Ostrożnie, ostrożnie, powtarza tylko Pasza, patrz pod nogi. A po co patrzeć,
kiedy nic nie widać? Łapią się rękami siebie, mokrej trawy, kłujących cierni,
zdzierają skórę, staczają się, nieskończenie długo, nieskończenie głęboko.
Staczają się, grzęzną po kolana w zeszłorocznym grudniowym śniegu. Tu na
dole jest zimniej, śnieg leży, nie topnieje. Pasza przykłada do jego powierzchni
pokaleczoną dłoń z martwymi palcami, chłodzi krew, która ścieka po
nadgarstku. Mały pada na śnieg, twarzą do góry, rzuciwszy plecak obok siebie.
Leży, łapie oddech. Pasza nabiera w nieporanioną dłoń kłującego śniegu,
zaczyna łykać.
– Smaczny? – pyta mały.
– Zimny – odpowiada Pasza.
– Uważaj, żebyś się nie przeziębił – mówi mały. Chyba pierwszy raz mówi
bez rozdrażnienia, nawet z jakąś troską w głosie. Chociaż może Paszy się
wydaje.
Wydostać się na górę jest jeszcze ciężej. Ale brną, wyłażą. Pasza przodem.
Założył z przodu plecak małego, ciągnie jego samego za rękę. Mały stara się,
wspina. Chociaż widać, że się zmęczył. Najważniejsze, że nie widać, ile przed
nimi. Włazisz i włazisz, łapiesz się gęstej trawy, korzeni wiśni. I kiedy już nie
zostało sił ani pewności, że poruszają się we właściwym kierunku, kiedy mały
w dole zawisa ciężkim ciepłym balastem, kiedy poraniona dłoń zaczyna
drętwieć, aż jej nie czuć – Pasza nagle łapie gałąź wiśni i rozumie, że to koniec,
skraj, drugi brzeg przepaści, przeciwny brzeg rzeki martwych. Podciąga małego,
podsadza go w górę, wyłazi za nim. Siedzą w trawie, ciężko dyszą, długo nie
mówią.
– Dalej dokąd? – odważa się w końcu Pasza.
– Prosto – mały kiwa głową. – Tam jest obwodnica.
Przed nimi czernieje pole słoneczników z niezebranym zeszłorocznym
plonem. Ciemne, wyschnięte latem słoneczniki przypominają wypalony las. Za
słonecznikami widać jeszcze jedno pasmo lasu i tam już jest obwodnica. Zostało
przejść przez pole.
Pasza rusza pierwszy, mały, już przyzwyczajony, idzie za nim. Słoneczniki
się rozstępują, boleśnie uderzają w dłonie, woda wlewa się w rękawy. I tak będą
stać, myśli Pasza o słonecznikach, jak zombi. Zapomniane i przeklęte. Aż ktoś
wszystkiego nie przeora.
Idą dalej, powoli, ale idą. Niebo ciemnieje, las nadciąga czarną masą. Zostaje
jakieś dwieście metrów, sto pięćdziesiąt, sto. Stopniowo w popołudniowym
powietrzu odcinają się poszczególne drzewa, odcinają się z ogólnego ciemnego
tła. I właśnie wtedy zza drzew wyraźnie i przejrzyście wyłania się sprzęt
wojskowy – kolumna ciężarówek, ciągników, czołgów, transporterów
opancerzonych. Nieśpiesznie suną bez końca i początku – pierwsze znikły za
rozjazdem, ostatnich nie widać w popołudniowym mroku. Suną i suną,
przetaczają się podmarzniętą szosą. Jadą z południa, łapie się na tej myśli Pasza.
Od strony granicy państwowej. Dawnej granicy państwowej, poprawia sam
siebie. Dawnej.
– Ile ich – mówi zauroczony mały.
– Z czasem nie trafiliśmy – odpowiada na to Pasza.
– Mhm – zgadza się mały – wyszlibyśmy pół godziny wcześniej, łapalibyśmy
stopa na obwodnicy. Wyobrażasz sobie? – krótko chrząka.
– Co robimy? – waha się Pasza. – Przeczekamy?
Wtedy nagle jedna z ciężarówek odłącza się od kolumny, hamuje, z budy
wyskakuje trzech wojskowych. Schodzą z drogi, wychodzą na pole, zatrzymują
się. Pasza natychmiast kuca, ciągnie małego za sobą. Cicho, szepcze, nie ruszaj
się, idą tutaj. Wojskowi rzeczywiście wchodzą między słoneczniki, leniwie
poruszają się w ich stronę. Zbliżają się, Pasza słyszy, jak łamią się pod nimi
słoneczniki, słyszy, jak ktoś zaczyna się głośno śmiać, jak go uciszają, jak
czujnie milczą, zatrzymując się, wsłuchują w popołudniową ciszę. Przyglądają
się mgle, obserwują dymy na horyzoncie. Nad czymś się naradzają, zawracają,
szybko wracają do ciężarówki. Samochód rusza, włącza się w kolumnę,
rozpływa w niej.
– Wracamy – cicho mówi Pasza. – Szybko wracamy.
I pochylając się, biegnie z powrotem w stronę przepaści. Mały posłusznie
biegnie za nim.

Gdzieś koło szóstej, już po ciemku, wracają do osiedla domków


jednorodzinnych. Jakimiś ledwie widocznymi ścieżkami wychodzą na ulicę.
Pasza po drodze podnosi kawałki cegły – żeby się w razie czego bronić. Ulica
jest jednak pusta, kroki odbijają się echem, miasto drży gdzieś tam w ciemności
jak umęczony człowiek we śnie. Ziemia podmarzła, oddychanie zimnym
powietrzem jest bolesne, ale przyjemne. Rozgrzejemy się w internacie, myśli
Pasza, przenocujemy, jutro spróbujemy jeszcze raz.
– Zmarzłeś? – pyta małego.
– Nie – kłamie ten w odpowiedzi.
Jasne, że zmarzł, myśli Pasza. Zimno odbiera czucie w dłoniach i twarzy,
chce się jak najszybciej znaleźć w ciepłym wnętrzu – choćby bez światła,
choćby bez wody, najważniejsze, żeby nie było zimno, najważniejsze – rozgrzać
się.
Mijają studnię. Pasza nawet w ciemności zauważa dookoła świeże ślady
gąsienic. Tak jakby ktoś kręcił się tutaj na skrzyżowaniu, nie wiedząc, dokąd
dalej jechać. Pasza napina się, ale małemu nic nie mówi. Idą dalej. Najgorsze, że
ślady prowadzą prosto do internatu – kawałki gliny i czarnego gruntu na
mokrym szarym asfalcie, świeże, dopiero co zostawione. Mały chyba też
wszystko zauważył i zrozumiał, ale milczy, nic nie mówi, chowa głowę
w ramiona, grzeje dłonie w kieszeniach. Kij już od dawna niesie Pasza,
zaciskając go pod łokciem jak francuską bagietkę. Mijają rozwalony przystanek,
dochodzą do parku. Wejście tam przeraża, przestrzeń pomiędzy drzewami jest
szczególnie pusta, trafisz do takiej pustki – wessie cię i nie wyskoczysz. Mały
się odważa, pierwszy stąpa alejką. Idzie pomiędzy mokrymi pniami, patrzy na
mrok pod nogami, żeby nie potknąć się o czyjąś odrąbaną głowę. W końcu
przechodzą park, docierają do bramy.
– Kłódka – cicho mówi mały.
– Co kłódka? – nie rozumie Pasza.
– Kłódkę zerwali – wyjaśnia mały.
Pasza przygląda się. Kłódka faktycznie zerwana, chociaż brama jest starannie
zamknięta. Mały robi krok przed siebie.
– Stój – Pasza łapie go mocno za ramię. – Dokąd?
Stoją, patrzą, nie wiedzą, co robić. Zauważają, jak ktoś podchodzi, idzie
z ciemności od strony internatu, prosto na nich. Wuefista, myśli Pasza, idzie po
wodę. I bramę to on otworzył. Klucze tylko on ma. Ale z ciemności sunie na
nich ktoś niski i niewyraźny, jakiś gnom z pudełkiem w dłoniach. Pasza jest
przestraszony. Gnom najwyraźniej też. Pasza szybko świeci komórką, światło
ekranu na kilka sekund wychwytuje z ciemności ostre kąty i głębokie fałdy.
Jesienna kurtka do kolan, chyba po kimś, sportowe spodnie z białymi
lampasami, zimowe buciory. Na głowie – czarna czapka. Twarz ciężka, zorana
zmarszczkami. Czarne koła pod oczami – problemy ze zdrowiem. Oczywiście
nieprzyjemny zapach z ust, tego nie chce się sprawdzać. W rękach pudełko
z makaronem. W kilka sekund, kiedy świeci ekran, gnom zdąża zobaczyć brodę
Paszy, ciężkie buty, kij w rękach, od razu się napręża. Rzuca jednak okiem na
małego i już jest rozluźniony – jasne, miejscowi, z internatu.
– A wy dokąd? – mówi niskim, zachrypłym głosem
– Gdzie Walera? – Pasza nie odpowiada, nie wie, kto to, jak z nim
rozmawiać.
– Jaki, kurwa, Walera? – nerwowo odpowiada gnom.
– Wuefista – uściśla Pasza.
– Wywieźli waszego wuefistę. – Gnom chce się przepchnąć, ale Pasza nie
schodzi mu z drogi, ten musi wyjaśnić.
– Dokąd wywieźli?
– Do szpitala – wyjaśnia gnom.
– A co z nim?
– Pocięli go.
– Kto?
– Ja pierdolę! – nie wytrzymuje gnom. – Wzięli i pocięli. Przyjechał bus,
wrzucili, zawieźli do szpitala.
– A gdzie wszyscy?
– No, porozbiegali się – mówi wściekle gnom. – I wy też stąd idźcie,
niespokojnie tu jest.
– A makaron dokąd niesiesz? – pyta mały.
Pasza też chce zapytać o makaron. Ale nie zdąża – gnom boleśnie szturcha go
w łokieć, przeciska się brzuchem i ucieka w stronę parku. Pasza myśli nawet,
żeby rzucić się za nim, ale mały go powstrzymuje:
– Co ty? – szepcze. – Zostaw go w spokoju. Chodźmy stąd.
– Jak to chodźmy? – nie rozumie Pasza. – Trzeba wejść, zobaczyć, co tam.
– Tam nikogo nie ma – nalega mały. – Przecież ci powiedział.
– Co ty go słuchasz? – przekonuje Pasza. – Trzeba wejść. Może ktoś został.
– Nie ma tam nikogo – upiera się mały.
– Co z tobą? – pyta go Pasza.
– W porządku – odpowiada mały. – Tam nikogo nie ma, chodźmy stąd.
Boi się, domyśla się Pasza, przestraszył się gnoma z makaronem. Boże, co ja
od niego chcę – on nie ma jeszcze czternastu lat. Jasne, że się boi.
– Sasz – mówi Pasza spokojnie, jakby wszystko było dobrze – trzeba wejść,
może ktoś tam został.
– A jeśli tam jest któryś z tych? – pyta mały. – Miejscowych – dodaje.
– No, a jeśli tam jest Nina? Albo ktoś ze szkoły? – nalega Pasza. – A my
pójdziemy sobie i nawet nie sprawdzimy.
– No, a jeśli oni sobie poszli? – przypuszcza mały. – Jeśli Walerę naprawdę
zabrali do szpitala?
– Nie wierzę – odpowiada na to Pasza. – Póki sam nie zobaczę, nie uwierzę.
Mały myśli.
– Dobrze – mówi – idziemy. Tylko cicho.
Otwierają bramę. Ta przejmująco skrzypi. Pasza na moment zamiera, ale
w końcu wchodzi na podwórze. Mały stąpa jego śladem. Mijają główny
budynek, podchodzą do sali gimnastycznej. Ciemno, cicho, drzwi do środka
uchylone. Pasza ostrożnie zagląda. Włącza latarkę w komórce. W sali naniesione
błoto – wyraźne ślady wojskowych butów, szeroki brudny ślad, jakby ktoś
wyciągał worki z cementem. Pasza podejrzewa coś niedobrego, szybko
przechodzi korytarzem, biegnie do piwnicy. Wbiega do pierwszego pokoju.
Porozrzucane rzeczy, pogniecione prześcieradła, karimaty. Zbierali się
w pośpiechu, zostawiając ubrania, rzeczy osobiste. Nawet szczoteczki do zębów
stoją schludnie w suchym kubku. Pasza wbiega do trzeciego pokoju, tego Saszy.
Śpiwór znikł, książki zostały. Książki ich nie interesowały. Wybiegają na górę,
idą do stołówki. Wchodzą, rozglądają się. Naczynia porozrzucane po podłodze,
podeptane metalowe miski, powyginane widelce. W kącie, gdzie leżało jedzenie,
pusto.
– Cholera, wszystko wynieśli – mówi Pasza.
– Kto? – pyta mały.
– No ci, miejscowi. Niezłe z nich mendy, co?
– A co byś od nich chciał? – mówi mały. – Oni Niny nienawidzą. Dawno by
już tu wszystko spalili, jakby się nie bali.
– No, już się nie boją – przypuszcza Pasza.
– Mhm, nie boją się – zgadza się mały. – Pasz – woła nagle.
Woła takim głosem, że Pasza od razu się podrywa i podchodzi do niego.
Mały patrzy w kąt, Pasza przechwytuje jego spojrzenie. Zimna koza,
przewrócone krzesło, podeptane gazety z plamami już zaschniętej krwi. I palto
na górze. Pasza podnosi komórkę wyżej, świeci. Kilka otworów po kulach
w tkaninie, ledwie widocznych, trzeba się przyjrzeć, żeby zauważyć. Pasza
podchodzi, dotyka palta. W końcu nie wyschło. Liczy ślady po kulach. Dolicza
się czterech.
– Po co oni to zrobili? – pyta mały niemal niesłyszalnie.
– Nie wiem – odpowiada Pasza. – Nie wiem.
– Zabili go? – dopytuje się mały.
– Możliwe – odpowiada Pasza – możliwe. Nikogo nie żal – mówi, wsuwając
martwe palce w dziurawą tkaninę. – Nikogo.
Serce się ściska, czuje, jak mroczy się w głowie, jak go lekko nosi. Stara się
odzyskać przytomność. Czuje, jakby w jego wnętrzu już drugi dzień napinała się
sprężyna – wielka, zimna, stalowa. Napina się cały czas, każdej minuty, każdej
sekundy. Napina się do końca, do granic. Napina się, naciskając na piersi, nie
dając oddychać, zamykając dopływ powietrza. I kiedy już zupełnie nie ma czym
oddychać, kiedy piersi zaczynają mdleć z braku tlenu, Pasza w myślach, powoli,
nie śpiesząc się, liczy:
dziesięć
dziewięć
osiem
siedem
sześć
pięć
cztery
trzy
dwa
jeden
koniec –
sprężyna gwałtownie się prostuje, boleśnie wyciskając serce, Pasza głęboko
i ostro chwyta ustami powietrze, krztusi się, traci oddech, schyla się, opierając
dłońmi o kolana, ciężko dyszy, czując, jak sprężyna dalej się prostuje, rzucając
go w tył, obracając go, dodając mu sił, by poruszał się dalej.
– Szybko – mówi do małego. – Szybko, idziemy.
Mały jest zdziwiony jego głosem – suchym i wymagającym, jest zdziwiony,
ale nie zaprzecza: idziemy, to idziemy. Wyłączają latarkę, wydostają się na dwór,
prześlizgują się za bramę, rozpływają się między drzewami.
Wszyscy są tacy sami, powtarza Pasza, szybko poruszając się w ciemności,
wszyscy. Pośród jego znajomych – z pewnością wszyscy. Wszyscy jednakowi.
Pasza przypomina sobie wrzesień półtora roku temu, pierwszy tydzień lekcji,
jeszcze letni słoneczny dzień, leniwy ruch słońca nad azbestowymi dachami
stacji, ciemnorude jak mokra cegła sznury wagonów, które przetaczają się za
suchą sosnową aleją. Uczniowie pielą klomby wokół szkoły, sprzątają teren,
rąbią starymi szpadlami żywotne stepowe chwasty, które wypełniają sobą całą
okolicę. W oddali na boisku młodsi też coś grabią, zbierają, wykazują
aktywność. Dla nauczycieli to dobra okazja, żeby pogrzać się na słońcu. Pasza
stoi w swojej klasie, otworzył okno, chwyta ciepłe, gorzkawe od dymu
powietrze, sennie przygląda się dzieciom. Pilnuje ich Wadik, nauczyciel ZPT ,
można powiedzieć, przyjaciel Paszy – w roboczych dżinsach i ciemnej koszuli,
nerwowy i nieuważny. Dzieci nie lubi, szczególnie tego nie ukrywa. Dzieci też
go nie lubią i też tego nie ukrywają. Dzieci w ogóle niczego nie ukrywają.
Oświata zresztą wymyślona jest po to, żeby je tego oduczyć. Starsi nie tyle
pracują, ile nawzajem sobie przeszkadzają – chłopcy starają się wzajemnie
przekrzyczeć, dziewczynki patrzą na to ze słabo ukrywanym podziwem.
Chłopaki z jedenastej klasy znęcają się nad Dimką z zajezdni – chudym,
z nierozwiniętymi ramionami, z żółtymi nieuczesanymi włosami. Dimka słabo
się uczy, słabo ubiera. Nawet mówi słabo. No i oni go łapią. Wykorzystują jako
worek bokserski. Honorowo próbuje im oddawać, jakoś mechanicznie, bez
entuzjazmu, bije się, krzyczy, ale naciera na niego od razu czterech czy pięciu,
więc nie ma żadnych szans. Pasza wie, że to posuwa się za daleko – Dimce już
zdjęli but i teraz próbują wrzucić go, to znaczy but, na smutny wrześniowy klon,
wtrącać mu się jednak nie chce. W końcu jest Wadik, on za to odpowiada, niech
sam ich rozdziela. A ten stoi, opierając się o pień, popala nieuważnie, patrzy
i widać, jak bardzo jest mu obojętne, co z nimi wszystkimi będzie. Niech się
pozabijają nawet. Tym bardziej że właśnie tym się zajmują. Walą Dimkę na
kwietnik i zaczynają zakopywać. Ostrze szpadla błyska w słońcu. Trzeba się
wtrącić, myśli Pasza, ale się nie wtrąca. Nauczyciel ZPT też się nie wtrąca. I za
którymś razem szpadel trafia prosto w czaszkę zasypanego Dimki, rozbrzmiewa
głuchy stukot metalu o kość, a potem rozpaczliwy, niepowstrzymany,
oszałamiający ryk – Dimka leży w półwykopanym grobie i rozmazuje po czole
krew, a krew zalewa mu oczy, oślepia, miesza się z ziemią. I już nauczyciel
rzuca się do niego, roztrąca uczniów jak szczenięta, łapie Dimkę, ciągnie do
klasy. I reszta nauczycieli też zbiega się na ryk rannego, i Pasza też przybiega,
kręci się, krząta, coś podpowiada, wszystkim przeszkadza.
Potem było zebranie. Okazało się, że ojca Dimki nie ma. To znaczy jest, ale
na zebranie przyjść nie może – siedzi. Przyszła mama, urządziła awanturę.
Uczniowie milczeli, olewali. Kolektyw pedagogiczny też z jakiegoś
powodu olewał – zaczęli mówić wszyscy naraz, najpierw obwiniali samego
poszkodowanego, potem obwiniali uczniów, potem dostało się i mamie, mówili:
nie wychowuje tak, jak trzeba, nie poświęca dość uwagi. Pasza chciał zabrać
głos, opowiedzieć wszystko tak, jak było, ale nie zabrał, nie opowiedział – wstał,
wyszedł na ganek, zapali. Za nim przyszedł Wadik od ZPT . Kurrrrrrwa,
powiedział, oczywiście, o mamie. Poprosił o papierosa. To ostatni, odpowiedział
Pasza. Nauczyciel ZPT zrozumiał to jako zachętę, szybko wypalił, wrócił na
zebranie, kłócić się. A Pasza po tym rzucił palenie. Całkiem.
Półtora roku temu. Wszystkiego półtora roku temu. Spokojne czasy, miarowe
życie. Jeszcze półtora roku temu Pasza chodził do pracy, wieczorami
i w wakacje dawał korepetycje, wystarczało na życie. Obkupował się
w szmateksach i hurtowniach, z zewnątrz mogło się wydawać, że dobrze się
ubiera. Chociaż tak naprawdę kurtkę miał używaną i buty kupił wybrakowane,
musiał naprawiać. Ale firmowe. Prosty telefon, chiński plecak. Nic więcej mu,
ogólnie rzecz biorąc, nie było trzeba. Maryna sama sobie kupowała ubrania. Do
restauracji nie chodzili – po prostu na stacji ich nie było.
I minęło półtora roku. Korepetytorzy stali się niepotrzebni. Dzieci się
rozeszły. Maryna od niego odeszła. Nauczyciel ZPT znalazł się po drugiej stronie
linii frontu.

Dobiegają do schodów, które prowadzą w dół, do miasta. Mały się zmęczył,


zostaje z tyłu, pluje. Pasza bierze od niego plecak, zakłada z przodu jak
spadochron. Nie jest mu ciężko, jego plecak jest prawie pusty, tylko konserwy
głucho postukują jedna o drugą. A mały wyraźnie wymiękł, najlepiej, żeby
posiedział gdzieś w cieple, ale gdzie tu je znajdziesz, to ciepło? Mgła zupełnie
się rozproszyła i nad miastem wisi okrągły księżyc koloru podeschniętego sera,
podświetlony od dołu na czerwono, jakby zmoczył się ciepłą krwią. Niebo jest
puste, zupełnie puste, ani jednej gwiazdy, żadnego ruchu, tylko martwe światło
pełni nad tą doliną śmierci, którą muszą przejść od początku do końca. W oddali
za torami kolejowymi coś pali się wysokim białym płomieniem. W innym
miejscu tlą się niskie dymy. I w całym mieście słychać energiczne terkotanie
automatów. W ogóle w mieście czuć ruch, jakby tam, pod księżycem w pełni, po
rozwalonych ulicach pędziły niewidoczne tłumy w poszukiwaniu ciepła
i żywności. Stąd ich nie widać, dobrze jednak słychać, i przez to robi się jeszcze
bardziej przerażająco.
– Schodzimy? – pyta sam siebie Pasza.
Mały ledwo zauważalnie kiwa głową, ale dalej stoi, nie rusza się. Wtedy
Pasza bierze go mocno za rękę, tak mocno, jak może. Mały łapie jego dłoń,
chwyta się jego martwych palców jak czegoś, co jest jedynym, czemu można
w tym życiu zaufać, i ruszają. Pierwsze pięćdziesiąt stopni. Wiatr wywiewa
z doliny zapach stęchłej wody, zapach lekarstw. Jeszcze pięćdziesiąt. Schody
kruszą się pod stopami, najwyraźniej zeszłej nocy mocno się im dostało –
kawałki toczą się w dół, odłamują wprost spod butów. I jeszcze pięćdziesiąt.
Ścięte odłamkami drzewo, kształtny ślad pocisku z moździerza odciśnięty na
asfalcie. I jeszcze pięćdziesiąt. I jeszcze. Miasto się zbliża. Coraz bliższy robi się
zapach dymu, coraz bliższe staje się uczucie strachu, poczucie bezradności.
I jeszcze. I jeszcze pięćdziesiąt, ostatnie.
Przez park wychodzą na ulicę, wzdłuż lipowej alei dostają się do pętli
tramwajowej, schyleni wyskakują na szosę, krótkimi skokami, starając się nie
zatrzymywać na otwartej przestrzeni, dobiegają do placu. Stoją pod świerkami,
chowają się. Po drugiej stronie placu jest pałac kultury. Czarny, wypalony
w środku. Okna powybijała fala uderzeniowa. Przypomina telewizor bez
kineskopu. Za nim zaczynają się podwórka pięciopiętrowych budynków, przez
nie można przedostać się dalej w stronę prospektu. Grunt to przebiec teraz przez
plac. Pasza uważnie rozgląda się na wszystkie strony. Niby nikogo tu nie ma.
Plac jest pusty i cichy. Przebiec na jego drugą stronę to kwestia minuty. Ale i tak
jest przerażająco – nikt cię nie widzi, ale i ty nikogo nie widzisz. Księżyc wisi
akurat nad budynkiem pałacu, jakby podpowiadał: ruszajcie, nie traćcie czasu,
biegnijcie prosto w moje martwe światło. Biegniemy, szepcze Pasza, nie
puszczając dłoni małego, i rwą przed siebie. I kiedy tylko pomocne świerki, pod
którymi się ukrywali, zostają w tyle, skądś spoza placu, od strony drogi, słychać
nieodwracalny chrzęst gąsienic o asfalt. Jeszcze daleko, za następną przecznicą,
Pasza jednak nieomylnie rozpoznaje T-64 – jego z niczym nie pomylisz. Za mną
jeżdżą, czy jak? – panikuje Pasza i rozpaczliwie biegnie przed siebie, wlekąc
małego za sobą. Pięćdziesiąt metrów. Czołg jest już gdzieś blisko, za budynkiem
najbliżej placu. Jeszcze pięćdziesiąt. Za moment wyskoczy zza rogu, Pasza już
go czuje. I jeszcze pięćdziesiąt, i jeszcze. Już jest, już wyleciał zza rogu, jeszcze
kilka metrów i wytoczy się prosto na nas. Pasza przyśpiesza, mały z tyłu
zaczyna jęczeć, jeszcze pięćdziesiąt. Buty robią się ciężkie i gorące. W takich
butach tylko iść na dno. Księżyc zbliża rzeczy do siebie i wyostrza ich kontury,
nadaje im żółtawy odcień i rzuca cienie jak z tamtego świata. T-64 już dudni za
ich plecami, nie oglądaj się, krzyczy do siebie Pasza, za nic się nie oglądaj, nie
oglądaj się za siebie. Jeszcze kilka kroków – i wlatują za róg, padają na asfalt, na
tłuczoną cegłę, na pusty plastik butelek, na psie łajno i podarte plakaty, toczą się,
zdzierają skórę z dłoni o ostre kamienie. Pasza od razu nakrywa sobą małego,
jakby to mogło pomóc, jakby tak go nie zauważyli. Ale rzeczywiście ich nie
zauważają: T-64, nie zatrzymując się, toczy się w stronę pętli tramwajowej –
tam, skąd właśnie przyszli. Minęliśmy się, myśli Pasza, mieliśmy szczęście.
Wstaje, podnosi małego. Ten trze stłuczony łokieć. Kurtka rozerwała się na
ramieniu, lewy but pękł. Za to łzy wyschły. Same z siebie.
– Dokąd teraz? – Mały czuje się niezręcznie przez niedawne łzy, stara się
mówić spokojnie. Chociaż widać, że dalej się boi, jego głos drży, chce schować
się do jakiejkolwiek dziury.
I Pasza też się o niego boi. Dojdzie? – wątpi w małego. Nie dojdzie? Może
lepiej od razu do lekarza? Czyli do weterynarza.
– Tutaj niedaleko jest piwnica – głośno myśli Pasza – jeśli tam dobiegniemy,
można będzie przesiedzieć noc. To niedaleko.
– A znajdziesz? – pyta mały z niedowierzaniem.
– To piętnaście minut stąd – uspokaja go Pasza – przejdziemy podwórkami,
to dwie przecznice, potem jakaś budowa, a za nią bloki. W trzecim od ulicy
siedzą. Albo w czwartym – dodaje Pasza, zawahawszy się. – Znajdziemy –
mówi znów z przekonaniem.
– To chodźmy – zgadza się mały.
Pasza wyciąga komórkę. Dopiero ósma. A ma wrażenie, jakby trzecią dobę
biegali. Przechodnie podwórko czernieje między dwoma ciągnącymi się
z południa na północ rzędami czteropiętrowych budynków. Stare
nieodremontowane baraki, budowane oczywiście przez fabryki, oczywiście dla
swoich. Swoi oczywiście przez ten czas nigdzie się nie wynieśli i do ostatniej
chwili trzymali się swoich nor, nie wpuszczając tu obcych. W każdym razie
mieszkają tu ludzie niebogaci – większość okien ma drewniane ramy, tylko kilka
mieszkań jest ocieplonych i ma plastikowe okna. Drzwi do klatek bez
domofonów, balkony zabudowane. Dużo jednak anten satelitarnych. Krótko
mówiąc, nic eleganckiego. Rozwalony plac zabaw, oberwane huśtawki. Pasza
z małym idą, lękliwie zaglądając w puste okna i starając się nie hałasować.
W równym świetle księżyca widać ich jak na dłoni. Jak figurki na strzelnicy.
Mijają jeden barak, potem drugi, po nim jeszcze parę. Kiedy wychodzą na
sąsiednią ulicę, Pasza oddycha z ulgą. Dochodzą do skrzyżowania, rozglądają
się, przebiegają ulicę, mijają jeszcze jedną przecznicę. Na razie wszystko
zgodnie z planem – przed nimi pustkowie, na nim ślady budowy: dół na
fundamenty, ogrodzenie, płyty żelazobetonowe. Pod nogami piasek, trzeba iść
ścieżką, którą wydeptali miejscowi, żeby nie okrążać budowy i skrócić drogę.
Wychodzą na rząd ośmiopiętrowych bloków.
– W porządku – mówi Pasza. – Jesteśmy.
Cicho, strzelają chyba tylko gdzieś za plecami, tam gdzie byli pół godziny
temu. Pierwszy budynek, drugi. Podchodzą do trzeciego. Pasza stwierdza, że coś
jest nie tak, coś jest nie na miejscu. Ale nie może zrozumieć co. Przechodzą za
róg, natykają się na tłumek. Jakieś dwadzieścia osób. Stoją pod klatką. Pasza
chce się zanurzyć z powrotem, za róg, w ciemność, ale wie, że już ich zobaczyli
i za późno, żeby uciekać. Faktycznie ich zauważyli, nie zwracają jednak na nich
uwagi, wszyscy stoją, w napięciu wpatrują się w drzwi klatki, tak jakby stamtąd
miało wyłonić się coś potwornego. Pasza z małym podchodzą do grupy, stają
z boku.
– Tutaj? – pyta cicho mały.
Pasza przygląda się. Osiem pięter. Ciemne dziury zamiast okien. Rozwalona
ławka. Koło ławki ciemnieje coś, co przypomina martwego psa. Pasza wzdryga
się, ale stoi, nie odchodzi.
– Chyba tutaj – mówi niepewnie. – Dlaczego tu stoicie? – pyta faceta obok.
Ten odwraca się – szeroki kaszkiet i damska rozciągnięta kurtka, spodnie od
dresu, skajowe buty z ostrymi czubami. Ma jakieś pięćdziesiąt lat, ale widać, że
na coś choruje, więc nie wygląda na swój wiek.
– Chcemy się do domu dostać – mówi ze złością. Mówi po rosyjsku, ale co
drugie słowo wstawia ukraińskie. – Miasto wyzwolili, ci nowi – pokazuje na
klatkę – już tu są. Można wracać do domu.
– I co? – nie rozumie Pasza.
– Mówią, że zaminowane. – Facet spluwa na asfalt.
– Kto mówi? – nie rozumie Pasza.
– No, ci nowi – wyjaśnia facet, wskazując na grupkę wojskowych, którzy
stoją przy drzwiach. – A co tu minować?
Pasza przygląda się tłumkowi i w końcu rozumie – to mieszkańcy tej klatki.
Kiedy na osiedlu strzelali, rozbiegli się. Teraz, jak ci nowi zajęli miasto – to
wrócili, jakby nigdy nic. Stoją ubrani w byle co – ktoś w kurtce, ktoś w palcie,
ktoś z workiem w dłoniach, ktoś z telewizorem – wybiegając z domu, zabierali
oczywiście to, co najcenniejsze. Koło wywalonych drzwi klatki stoją wojskowi –
ci nowi – na głowach mają papachy, mundury nieznajome, niezrozumiałe
dystynkcje, Pasza takich nigdy nie widział. Całkiem możliwe, że przyjechali
w tej kolumnie, którą dzisiaj widzieli.
– A ty kto jesteś? – Facet nagle odwraca się do Paszy. – Mieszkasz tutaj?
– Brat tu mieszka – odpowiada Pasza. – Weterynarz.
– A – zgadza się facet – znam, na drugim piętrze.
– Na trzecim – zaprzecza sąsiad, chudy, wyciągnięty, w mokrym kapeluszu,
jakiejś poszarpanej skórzanej kurtce i za dużych na niego walonkach.
– A chuj tam – nie zgadza się facet. – Na drugim.
– Na drugim – godzi ich Pasza.
– Właśnie – z zadowoleniem przytakuje facet.
– Słuchaj – mówi Pasza, odważając się. – Tutaj w piwnicy wasi siedzą. W tej
klatce. Zgadza się?
– W piwnicy? – dopytuje się facet.
– No.
– Piwnice zalało nam już przed świętami – mówi facet.
– Mendy wodociąg rozwaliły, rury popękały, wszystko zalane – potwierdza
wyciągnięty. – Zaraza – dodaje twardo.
– Poczeka, poczekaj – nie wierzy Pasza – jak to zalane? Tam przecież ludzie
siedzą.
– Coś pomyliłeś – odpowiada na to facet. – Tam nie ma ludzi.
– Właśnie – przytakuje wyciągnięty, podchodząc – tam nie ma ludzi.
Ich rozmową interesuje się jeszcze kilku mężczyzn. Podchodzą bliżej, patrzą
nieufnie, przysłuchują się badawczo.
– Zrozumiałeś, tak? – Wyciągnięty odwraca się do dwudziestoletniego
chłopaka z pierzyną na plecach. – Mówi, że w piwnicy są ludzie.
– Nie ma tam ludzi – odpowiada ochryple chłopak.
– Właśnie – głucho powtarza ktoś z ciemności. – Nie ma. A to kto jest? –
pyta o Paszę.
– Brat weterynarza – wyjaśnia wyciągnięty. – Wiesz? Mieszka na trzecim.
– Wiem – odpowiada mu ktoś z ciemności. – Na drugim.
Trzeba stąd iść, myśli Pasza, właśnie teraz, dokądkolwiek. Ale jak pójdziesz,
kiedy patrzy na ciebie dwadzieścioro par oczu. Patrzą nieufnie, patrzą
podejrzliwie.
– Czysto! – krzyczy ktoś za plecami.
Wszyscy jednocześnie zapominają o Paszy i odwracają się w kierunku głosu.
I z klatki wychodzi dwóch. Jeden jeszcze nastolatek, chudy, uczniowski
niepewny krok. Na głowie papacha, na piersiach automat. Malowniczo opiera
ręce na lufie i kolbie. Drugi, oczywiście ważniejszy – też papacha, też automat,
ale poobwieszany jeszcze jakimiś kindżałami i pistoletami jak w filmie.
– Czysto! – powtarza młodszy, znów malowniczo wyciąga papierosa, rzuca
go sobie do ust, wyławia z kieszeni zapalniczkę, próbuje zapalić.
Ale zapalniczka zdycha, tylko iskry lecą w niebieski wieczorny mrok.
Młodszy się denerwuje, wszyscy patrzą na niego z nieukrywaną agresją. Jakby
mówili: co się popisujesz.
– Dobra, wchodźcie – mówi starszy i odchodzi na bok.
Miejscowi jednak nie śpieszą się z wchodzeniem do środka. Stoją, myślą,
wahają się. Pasza niepostrzeżenie odciąga małego na bok. Ale coś na niego
działa, coś go powstrzymuje, odwraca się, podchodzi do ławki, sprawdza nogą
to coś, co tam leży i przypomina martwego psa. Okazuje się, że to futro.
Damskie futro. Mokre i umazane gliną. Z oderwanym rękawem – ten wala się
osobno. Chociaż jak tu można mieć pewność? Czy jednak można?
– Ej – woła do faceta. – Czyje to futro?
– A chuja mnie to obchodzi – facet odwraca się i patrzy na Paszę ciężko,
nieprzyjaźnie.
Pasza kładzie dłoń na ramieniu małego, idą asfaltową alejką, mijają drugą
klatkę, trzecią, czwartą. Nikogo nie żal, powtarza Pasza, nikogo.

Za lipową aleją trafiają na przedszkole. Przełażą przez dziurawe ogrodzenie,


wchodzą na ganek, siadają.
– Chcesz jeść? – pyta Pasza.
Mały przecząco kręci głową.
– Dokąd teraz? – pyta.
– Spróbujemy wyjść – proponuje Pasza.
– Po ciemku? – pyta nieufnie mały.
– Niby się uspokoiło, już nie strzelają.
Pasza gorączkowo zbiera się na odwagę.
– Posiedź tu – mówi nagle – poczekaj na mnie.
– Dokąd idziesz? – przestrasza się mały.
– Siedź-siedź! – krzyczy do niego Pasza.
Wstaje, zrzuca plecaki – najpierw małego, potem swój – bierze kij,
podchodzi do drzwi. Popycha je. Łatwo się poddają i otwierają ze skrzypem.
Pachnie stołówką i wielodniową wilgocią. Pasza wyciąga komórkę, chce sobie
poświecić, przypomina sobie, że bateria prawie się rozładowała. Zresztą światło
nie jest tu potrzebne – okna w korytarzu są wybite, za nimi wisi niski księżyc.
Można igły zbierać, myśli Pasza i idzie korytarzem. Na podłodze przetarty na
wylot chodnik, porwany w kilku miejscach. Doniczki z zamarzniętymi kwiatami
na ścianach, żeliwne kaloryfery pod oknami pomalowane na biało – Paszy
wydaje się, że wrócił do własnego dzieciństwa, przez co od razu ma ochotę się
powiesić. Otwiera drzwi do następnego pokoju, na podłodze rozsypane zabawki:
samochodziki, samoloty, misie z poodrywanymi kończynami. Zabawki
wyglądają tak, jakby poumierały. I nie była to śmierć spokojna. Kolejne drzwi są
uchylone. Pasza ostrożnie wpatruje się w ciemność korytarza – nie ma okien,
światło księżyca tu nie trafia, co jest dalej – nie wiadomo. Nagle pod nogą coś
cienko piszczy. Pasza przestraszony rzuca się w bok, wystawia przed siebie kij.
Cicho. Przygląda się. Widzi gumowego kundelka. Nadepnął na niego
w ciemności. Klnie, szybko wchodzi do ciemnego korytarza, idzie po omacku,
wystawiając przed siebie rękę z martwymi palcami. Z korytarza trafia do
sypialni. Dwadzieścia łóżek z podartymi materacami, rozerwanymi poduszkami,
brudnymi prześcieradłami. Jakby ktoś długo i dokładnie robił tu przeszukanie.
I nic nie znalazł. Na czym one będą spać? – myśli Pasza. Tak jakby to teraz było
najważniejsze – na czym będą spać dzieci, kiedy tu wrócą? Na czym będą spały?
Nie można przecież spać na podartych materacach. I na rozprutych poduszkach
też nie można. I kłaść się na te szare podeptane prześcieradła – też nie można. To
na czym będą spać, na czym? Pasza wie, że trzeba iść dalej, że tu nieszczególnie
jest się na co gapić, że spać tutaj, na tych powykręcanych materacach, jest po
prostu niebezpiecznie, trzeba iść, iść możliwie jak najszybciej, możliwie jak
najdalej, ale stoi, patrzy na wybebeszoną sypialnię i nie ma siły się ruszyć. Tylko
patrzy prosto przed siebie w czarny otwór drzwi, które prowadzą do następnego
pokoju, i mówi sam do siebie: tam nie wchodź, w żadnym razie, za nic, nie
wchodź. I powoli, jak trup w filmie, rusza w kierunku tych drzwi. Idzie,
rozgniatając butami porwane poduszki, depcze prześcieradła, zostawia ślady na
rozdziawionych blokach rysunkowych, w żadnym razie, mówi do siebie, za nic,
ale idzie, przestępując nad króciutkimi kołdrami, ostrymi klockami, nie wchodź,
nie wchodź, powtarza, wystawia przed siebie dłoń – i ręka wpada w ciemność do
nadgarstka, do łokcia, do ramienia, za nic, mówi sobie ostatni raz i ładuje się
w czerń. I wychodzi po drugiej stronie, znajduje się w następnym pokoju,
pewnie w spiżarni przy stołówce – wzdłuż ścian ciągną się puste półki, na
których oczywiście kiedyś stały słoiki z przetworami, na parapecie sterta
pustych pudełek po pieczywie, po podłodze rozsypana jest sól. W kącie szaro
majaczy wielka przemysłowa lodówka. I Pasza podchodzi do lodówki.
I wsłuchuje się w nią jak w wielkie martwe serce. A ono, jak przystało
martwemu sercu, nie daje żadnych oznak życia. I wtedy Pasza chwyta za
klamkę – nie otwieraj, za nic nie otwieraj! – i ciągnie ją do siebie. I w jego twarz
uderza smród tak nieznośny, tak ciężki i zabójczy, czegoś rozrąbanego,
rozszarpanego i zgniłego, czegoś tak pociętego, pokłutego i amputowanego, że
Pasza gwałtownie się pochyla, żeby nie zwymiotować, a następnie pędem
z wciąż opuszczoną głową mknie z powrotem. Wybebeszone poduszki,
rozrzucone łóżka, czarny korytarz, martwe zabawki, otwarte drzwi, żeliwne
kaloryfery, księżyc za oknem – nieznośnie bliski, tak bliski, aż Paszy wydaje się,
że ten księżyc zwiesza się nad roztrzaskanym miastem, rozprzestrzeniając
zapach rozciętego ciała. Wyskakuje na dwór, na ganek i dopiero tutaj wypuszcza
i łapie ustami świeże powietrze, aż zaczyna kaszleć, przerażając małego. Ten
podbiega, nie rozumiejąc, co się stało, widzi jednak, że stało się coś potwornego,
coś, o co lepiej nie pytać. A właściwie można zapytać, ale odpowiedzi lepiej nie
słyszeć. Pasza macha przed sobą dłonią z zastygłymi palcami, jakby mówił: nie
pytaj, nie pytaj, nie ma co. Mały w milczeniu kiwa głową w odpowiedzi: nie
będę, dobrze, nie będę.

I nagle okazuje się, że znaleźli się pułapce. I nawet sami się do tej pułapki
zagonili. I jak się teraz z niej wydostać – nie wiadomo. Dlaczego nie zabrałem
go wcześniej? – Pasza rozpaczliwie pyta sam siebie. Dlaczego nie wyszedłem
z miasta wczoraj w nocy? Trzeba było brać małego i spadać, póki się dało. Po co
było zostawać tu na noc? Dokąd teraz iść? Nie daj Boże, coś się z nim stanie –
co ja powiem jego mamie? Co powiem staremu? Mały o nic nie pyta, chociaż
milczy tak, że Pasza mimo woli chce się tłumaczyć. A co może powiedzieć na
swoje usprawiedliwienie? Że jest palantem, który czekał do ostatniej chwili, aż
nie otworzyły się drzwi pułapki i on dobrowolnie się w nie wepchnął, przy czym
nie sam, tylko ciągnąc za sobą małego. A teraz, kiedy oblężenie miasta okazało
się szczelne, kiedy zamknięto wszystkie możliwe szpary i otwory, pozostaje im
z małym miotać się z kąta w kąt jak dwóm szczurom, które spóźniły się na swój
statek.
Wtedy mały mówi:
– Słuchaj, no a jak ty tu przyszedłeś? Pamiętasz?
– No, przez dworzec – odpowiada Pasza po zastanowieniu.
– No to idziemy na dworzec – mówi mały. – Jeśli go jeszcze nie spalili.
– Co ty? – wątpi Pasza. – Skąd wiesz, kto tam teraz jest?
– Paszka – zaczyna się wściekać mały – jesteś miejscowy, inwalida,
z dzieckiem na ręku – mówi, myśląc o sobie. – Czego masz się bać? A na
dworcu będzie można przenocować. Drogę znajdziesz? Tylko żeby przez
prospekt nie iść, tam to na pewno strzelają.
– Myślę, że znajdę – odpowiada Pasza. – Spróbuję.
Ni cholery tu nic nie znajdę, złości się, wpatrując w podświetloną światłem
księżyca aleję. Ale idzie, ufa swoim wewnętrznym głosom, które prowadzą go
przez martwe miasto.
Dochodzą do resztek kładki dla pieszych. Deski i rury wiszą nad czernią jak
trampolina dla samobójców. Kładka, szepcze Pasza pewnym głosem, byłem tu
wczoraj. Kiwa głową do małego i rusza między drzewa. Idzie przez park, dotyka
dłonią powykręcanych akacji, czuje, jak w sercu coraz mocniej prostuje się
zamarznięta sprężyna, pcha go naprzód, nie daje się zatrzymać. Wygrzebują się
z parku, idą przez gęstą trawę w kierunku czarnej wyspy czteropiętrowego
bloku, która wyrasta nad nimi jak nocna oceaniczna fala. Plac zabaw, nadpalona
huśtawka, drzwi piwnic z pozrywanymi kłódkami – ktoś zdążył otworzyć
wszystko, do czego można się było dostać. Już, już, zapewnia Pasza sam siebie,
to gdzieś tutaj. I faktycznie, trafia na tory tramwajowe. Wszystko w porządku,
uspokaja małego, teraz dojdziemy. Idą miarowo, nie śpiesząc się. Po jakimś
czasie natykają się na coś wielkiego, coś, co leży wprost na torach.
– Co to? – nie rozumie Pasza.
– Krowa – mówi mały.
Pasza podchodzi bliżej, ostrożnie dotyka sprężystej tuszy noskiem buta.
Tusza najwyraźniej nie zdążyła ostygnąć.
– Właśnie – mówi Pasza. – Krowa.
Rogi ma oderwane, prawa tylna noga jest nienaturalnie wykręcona.
– Co z nią? – pyta mały.
– Chyba ciągnęli samochodem – przypuszcza Pasza. – Przesadzili
z prędkością, rogi się połamały, nogę skręciła.
– Dlaczego ją tu zostawili? – dziwi się mały.
– Cholera wie – odpowiada Pasza. – Śpieszyli się. Anna Karenina, kurwa –
klnie, obchodząc tuszę mokrą trawą.
Mały milczy. Nawet nie pyta, co to za jedna ta Anna Karenina.
Koło dziesiątej zbliżają się do baraków, w których wczoraj Pasza
z towarzystwem chował się przed ostrzałem.
– Właź przez okno – krótko rozkazuje Pasza.
Mały posłusznie wchodzi w rozwaloną dziurę, Pasza podsadza go z tyłu,
wspina się za nim. Po kolei zeskakują do środka, na podłogę. Siadają, opierając
się plecakami o ścianę. Mały wyciąga z kieszeni papierosy. Demonstracyjnie,
niczego nie ukrywając, wyciąga jednego, umiejętnie ugniata go w palcach
i wkłada do ust, z innej kieszeni wyciąga zapalniczkę. Pasza reaguje bardziej na
zapalniczkę, zabiera małemu papierosa, wyrywa wprost z ust, mnie, wyrzuca.
Zapalniczkę też zabiera.
– Co ty? – krzyczy obruszony mały.
– Nie świeć – polubownie mówi Pasza – tu są ostrzały.
– No dobra. – Mały dalej jest obruszony, ale bardziej dla fasonu. Papierosy
jednak chowa i o zapalniczkę nie prosi.
Siedzą, milczą. Pasza czuje się niezręcznie z powodu swojej gwałtowności,
mały rozumie, że obrażać się, prawdę mówiąc, nie ma za co. Dlatego po prostu
milczy.
– Chcesz jeść? – pierwszy nie wytrzymuje Pasza.
– A masz coś? – nie wierzy mały.
– Konserwy – odpowiada Pasza. – Tylko nie mam noża.
– No jasne – krzywo uśmiecha się mały. Sięga do kieszeni, wyciąga składany
nóż. Z jednej strony jest ostrze, z drugiej – łyżka.
– Skąd masz? – pyta Pasza.
– Z miejscowymi się wymieniłem – odpowiada mały. – Na papierosy.
– A papierosy skąd wziąłeś? – dziwi się Pasza.
– Też z miejscowymi się wymieniłem – wyjaśnia mały.
Pasza rozumie, że dalej lepiej nie wypytywać. Wyciąga puszkę, w ciemności
przebija ją nożem i zaczyna wściekle rżnąć. Wtedy kaleczy się w rękę. Drugi raz
tego dnia. Rozmazuje krew na kurtce, dżinsach, próbuje zatamować. Mały
wyciąga z plecaka chustkę do nosa, czystą, wypraną, schludnie złożoną. Pasza
nieumiejętnie owija sobie nią dłoń.
– A to skąd masz? – pyta Pasza o chustkę.
– Od dziadka – wyjaśnia mały. – Dał mi całą paczkę. Czyściłem nimi adidasy.
To ostatnia.
Pasza przypomina sobie o starym. Trzeba było do niego zadzwonić, myśli.
On się przecież tam martwi, chyba.
– Zapomniałem do niego zadzwonić – mówi Pasza.
– Zapomniałeś czy nie chciałeś? – dopytuje się mały.
– Co znaczy „nie chciałem”? – dziwi się nieszczerze Pasza.
– A często do niego dzwonisz? – przypomina mały.
Pasza myśli, żeby zaprzeczyć, potem odpuszcza. Naprawdę, myśli, kogo ja
przekonuję. Podaje małemu puszkę. W świetle księżyca ciemnieją na niej krople
krwi.
– Zjesz? – pyta.
– Odechciało mi się – odpowiada mały.
Pasza składa nóż, oddaje małemu. Konserwę stawia na parapecie.
– Kiedyś kupiłem mu jego pierwszy telefon – opowiada o starym. – Nokię
najprostszą. Zapisałem w nim numery, mój i siostry. No, twojej mamy.
Próbowałem nauczyć pisać esemesy. Nie nauczyłem. Nie podobało mu się
pisanie. Ale raz napisał. Wiesz kiedy?
– No?
– Na rocznicę śmierci mamy. No, twojej babci. Napisał, żeby przypomnieć.
Potem pytam go: dlaczego nie zadzwoniłeś? A on mówi: bałem się, że się
rozpłaczę. Wyobrażasz sobie? Myślę, że on z nami właśnie przez to nie
rozmawia: boi się, że się rozpłacze.
– A ja myślę – mówi mały – że on z wami nie rozmawia dlatego, że z wami
nie ma o czym rozmawiać.
Pasza milczy. Wstają, ruszają do wyjścia. Pasza nagle wraca, bierze
z parapetu konserwę, stawia ją na podłodze.
– Dla kogo? – nie rozumie mały.
– Dla psów – krótko wyjaśnia Pasza.
Wychodzą pod księżyc. Przecinają pole, znajdują dziurę w betonowym
murze. Dalej rów, ścieżka, spalona ciężarówka, która nie wiadomo jak tu się
znalazła. Długo idą przez wysokie trzciny, ścieżka doprowadza ich do rozjazdu.
Zaczynają się wagony. Przejść przez bezkresny korytarz palonego żelaza,
przeleźć pod czarną od sadzy cysterną, wyleźć na peron, znaleźć się na dworcu.

Ludzi przybyło. Chociaż ostrzały niby były właśnie tutaj. Ci, którzy przyszli
wcześniej, patrzyli na nowo przybyłych nieufnie. Jakby mówili: dla nas samych
nie wystarcza miejsca. Z boku wszystko to przypomina statek, który idzie na dno
na otwartym oceanie. I pasażerowie siedzą, patrząc na wodę, której przybywa,
a w tym czasie skądś z głębiny oceanu wypływają pasażerowie jeszcze innego
statku, który zdążył już pomyślnie zatonąć. Włażą na statek, chwytają się lin
i kół ratunkowych, cieszą się, że tak dobrze się wszystko złożyło. A ci, który
siedzą na górze, na pokładzie, patrzą na nich z nienawiścią, obsypują
przekleństwami, oburzają się, nie okazują żadnego współczucia, ani kropli
empatii. Chociaż utoną, rzecz jasna, wszyscy.
W poczekalni Paszę od razu zauważa patrol. Dwóch młodych w nowiutkich,
czystych mundurach, jakby prosto z defilady. Wyławiają Paszę i małego
z pstrokatego kobiecego tłumu. Podchodzą, witają się z ostentacyjną
uprzejmością, przyświecają latarkami, proszą, żeby pokazać im dokumenty.
Kiedy Pasza grzebie w kieszeniach, z podejrzliwością przyglądają się krwi na
rękawie jego kurtki, świeżej glinie na butach, ciemnym workom pod oczami,
rozpalonemu ze zmęczenia i zimna spojrzeniu. Na małego patrzą bez
zainteresowania. Najwyżej zatrzymują wzrok na kiju baseballowym, który
sterczy z jego plecaka. Ale kto ich tam wie, tych miejscowych – może po prostu
tu lubią baseball, trzeba będzie zapytać dowództwa. Kartkują dowód Paszy,
chrząkają z niezadowoleniem, zobaczywszy flagę na pierwszej stronie. Jeszcze
nie przywykli, że wszyscy miejscowi tutaj mają dowody z wrogą dla nich flagą.
Znajdują meldunek, zwracają dokumenty.
– A dworzec? Czynny? – pyta Pasza, ośmieliwszy się. Mówi tak jak i oni,
poprawnie po rosyjsku, nawet akcent stara się odtworzyć, chociaż to
szczególnego wrażenia na wojskowych nie robi.
– Ni chuja, tu u was nic nie jest czynne – odpowiada niechętnie jeden. Drugi
w ogóle odwraca się od Paszy, żeby nie odpowiadać.
– Jak mamy stąd wyjechać? – nie poddaje się Pasza.
Wojskowy mierzy go spojrzeniem. Pasza myśli, żeby się cofnąć, ale
przechwytuje spojrzenie małego, który patrzy na wojskowego jak na żabę. Czyli
bez sympatii. Wtedy Pasza prześlizguje się po nim spojrzeniem, od góry do
dołu. Zauważa obcięte paznokcie, skaleczenie po goleniu na szyi, zauważa, jak
wojskowy pociąga nosem, przeziębiony, oczywiście, w boju. Młody chłopak,
myśli Pasza, poborowy.
– Jesteście przedstawicielami nowej władzy? – pyta Pasza, nie ukrywając
sarkazmu. – Mam dziecko na ręku.
– Jest pan całkowicie bezpieczny – odwraca się do niego drugi. Szerokie
kości policzkowe, wąskie, jakieś nalane szpary oczodołów. Też młody.
– Dobrze – zgadza się Pasza. – Nowa administracja może zabezpieczyć
żywność dla tymczasowo wysiedlonych osób?
– Jakich osób? – nie rozumie wąskooki. – Proszę – mówi ufnie – zwrócić się
do dowódcy.
– Gdzie to? – dopytuje się energicznie Pasza.
– W pokoju dyżurnego dworca. Wie pan, gdzie to jest?
– Wiem – odpowiada sucho Pasza, bierze małego za rękę, obchodzi patrol,
idzie przez poczekalnię, przestępując nad sennymi, tymczasowo wysiedlonymi
pasażerami, którzy porozkładali się, gdzie się tylko dało – na podłodze, na
parapetach, pod kolumnami.
Nowo przybyli są niemal bez rzeczy – najwyraźniej zupełnie nie mieli czasu
się spakować, wybiegali, w czym byli, łapali, co wpadło im w ręce. Ktoś śpi na
swoim palcie, ktoś – na narzucie, ktoś pod głowę podłożył zimowe buty.
Żadnych walizek, żadnych tobołków, ciemne ze strachu i niewyspania twarze,
ciężkie powieki, zmarszczki wokół oczu. Śpią, przyciskając do siebie dzieci,
żeby zagrzać je swoim ciepłem, żeby osłonić je swoim ciałem. Pasza przestępuje
ostrożnie, nie chce nikogo potrącić. Mały też uważnie przeskakuje przez senne
ciała. Koło pokoju dyżurnego dwóch z automatami – siedzą rozparci na
biurowych krzesłach. Jeden drzemie, drugi grzebie w telefonie, przegląda jakieś
zdjęcia. Na Paszę nawet nie patrzą – po prostu jeden
odgradza wejście automatem. Paszy to jednak nie powstrzymuje.
– U siebie? – pyta.
– Co „u siebie”? – Żołnierz z automatem odrywa oczy od telefonu.
– Dowódca, kurwa, się pytam, u siebie? – powtarza pytanie Pasza.
– Czego przy dziecku przeklinasz? – obrusza się żołnierz.
– Ja mogę, jestem nauczycielem – wyjaśnia krótko Pasza.
Przez moment żołnierz analizuje to, co usłyszał. Ale mu ta analiza nie
wychodzi.
– Jest u siebie – mówi. – Tylko teraz zajęty.
– Mhm – mówi Pasza i otwiera drzwi.
Dowódca jest mocno po pięćdziesiątce. Wielki, z czerwonym pyskiem.
Oczywiście problemy z ciśnieniem. Nerwowo kręci się na biurowym krześle.
Spodnie z lampasami, oficerskie buty. Jakiś dziwny mundur z niezrozumiałymi
dystynkcjami. Na piersiach krzyże. Przypomina śpiewaka operowego
z prowincji. Na ramię zarzucił znaną już Paszy kurtkę z bobrowym kołnierzem.
Obok niego stoi jeszcze jeden wojskowy – Pasza od razu orientuje się, że to
adiutant – z okrągłymi policzkami, mocno zbudowany, ogolony na zero.
W kamuflażu, z bacikiem w dłoni. Karze tych, którzy na dworcu łamią przepisy
przeciwpożarowe, przypuszcza Pasza. W pokoju nie ma czym oddychać. Żaluzje
brutalnie zerwane, okno zabite płytami ze sklejki. Telewizor w kącie stoi
z wybitym kineskopem. Na podłodze – podeptany kalkulator. Obok ciężko
pracuje generator spalinowy. Od niego ciągną się kable, świeci wielka lampa.
Zobaczywszy Paszę z małym, dowódca się napina, po twarzy od razu rozlewa
się różowa plama jak delikatne oparzenie.
– Kto? – pyta surowo.
Mówi po rosyjsku, z pytającej intonacji od razu wyłazi akcent.
– Nauczyciel – odpowiada Pasza i wyciąga do niego rękę.
Dowódca ściska ją z zakłopotaniem. Adiutantowi też nie pozostaje nic
innego.
– Ja w imieniu ludności – mówi Pasza, nie puszczając ręki. – Jestem
upoważniony.
Słowo „upoważniony” dowódcy się nie podoba. Za takie słowa, szczerze
mówiąc, trzeba rozstrzeliwać. Wyrywa rękę z dłoni Paszy.
– Co z pana ręką? – pyta srogo, skinieniem pokazując zakrwawioną chustkę.
– Tak – niedbale odpowiada Pasza – drobnostka.
Znacząco dotyka opatrunku, jakby pokazywał: no przecież, że drobnostka, na
wojnie nie takie rzeczy bywają. Dowódca patrzy ze zrozumieniem, ale Pasza
milczy, więc zaczyna się denerwować.
– To czego pan chce? – pyta.
– Ludność jest ciekawa – mówi Pasza – jak rozwiązane zostaną problemy
żywności i transportu. Wiele jest osób z dzieckiem na ręku.
– Dzieci – odpowiada z niezadowoleniem dowódca, wycierając rękawem
spoconą szyję. – Widzi pan przecież, co się dzieje. Miasto pod ostrzałem. A pan:
dzieci.
– W takim razie jakie będą działania administracji względem osób
tymczasowo wysiedlonych? – Pasza czuje, że mówi tonem wuefisty. Dzięki
czemu brzmi przekonująco.
Dowódca znów się napina. Przenosi spojrzenie z Paszy na małego, potem
znów na Paszę. Jakby się zastanawiał, którego rozstrzelać jako pierwszego.
– Znaczy tak – mówi. – Znaczy tak, Aleksieju Jeliseiczu, zróbmy tak, niech
pan załatwi sprawę z towarzyszem upoważnionym. Ja mam rozmowę z centralą.
Wyciąga telefon, odwraca się plecami do wszystkich obecnych. Pucułowaty
Aleksiej Jeliseicz szeroko macha ręką, jakby odganiał motyle: chodźcie, mówi,
wyjdziemy, nie można podsłuchiwać rozmowy z centralą. Pasza wychodzi. Za
nim mały. Ich śladem Jeliseicz. Idzie, leniwie poklepując się bacikiem po udzie.
Wychodzi na korytarz. Zatrzymuje się, rozgląda. Pasza z małym stoją obok,
czekają. Wokół od razu zbiera się tłum kobiet i starców.
– Towarzysze – mówi Jeliseicz tonem oficjalnym i bezczelnym. – Proszę nie
popadać w panikę. Administracja pracuje nad zaistniałą sytuacją. Rano
przyjedzie kuchnia polowa. Podstawimy autobusy: jeden do kombinatu, drugi do
wioski, jasne?
– Jasne – mówi babcia w mokrej peruce. – A do rana co mamy robić?
– Chuja ssać – odpowiada z rozdrażnieniem Jeliseicz, odwraca się i znika za
drzwiami.
Publiczność po zastanowieniu się rozchodzi. Pasza wyciąga telefon. Próbuje
zadzwonić do starego. Zasięgu oczywiście nie ma.

Znajdują wolne miejsce koło przechowalni bagażu. Mały wyciąga zapasowy


sweter, rzuca na podłogę, siada. Pasza mości się obok. Czuje, że jego kurtka
kompletnie namokła, nie wytrzymuje tutejszego klimatu. Pasza kuli się, usiłuje
odnaleźć resztki ciepła. W ten sposób, wchodząc do porannego morza, szukasz
ciepłego prądu, trzymasz się go, nagrzewasz. Nieszczególnie udaje mu się
rozgrzać, więc nie udaje się też zasnąć. Mały drzemie, naciągnął czapkę na oczy,
przytulił głowę do ściany pomalowanej na niebiesko. Pasza zakłada kaptur, stara
się zapomnieć o wilgoci i głodzie, stara się, stara, ale nie może. Spod kaptura
przygląda się sąsiadom. Większość śpi, tylko w kącie babka opowiada coś
sąsiadce. Babka ma na oko jakieś czterdzieści lat – szare palto, ciemne buty,
krótko ostrzyżone włosy. Przyciska do piersi teczkę z papierami. Dokumenty,
myśli Pasza, trzymała je gdzieś w biurku, wybiegając, zdążyła złapać. Jeśli je
zgubi, w ogóle nie będzie nikomu potrzebna. Jej sąsiadka – starsza, korpulentna,
siedzi na tobołkach, które rozłażą się pod nią. Sprawia wrażenie, jakby usiadła
na kimś żywym i teraz go dusiła. Słucha nieuważnie, cały czas płacze.
Ostrzyżona na krótko nawet wie, że należałoby się zatrzymać, uspokoić starą,
ale nie może – dalej mówi, mówi i mówi, głuchym upartym szeptem, tak że
wszyscy dookoła słyszą, przysłuchują się, chwytają poszczególne słowa. Nikt
nie śpi. A tu jeszcze starsza płacze na tobołkach, i płacze tak gorzko, że nikt jej
nawet nic nie powie.
– Rano wychodzę z klatki – mówi ostrzyżona na krótko – a on leży na ławce.
Rano go położyli, zostawili w widocznym miejscu.
– Jak to? – płacze sąsiadka. – Co pani mówi.
– Taki czarny rasowy. Z odciętą głową – mówi dalej kobieta.
Starsza gorzko wyciera usta rogami chustki.
– A przede wszystkim – nie nasz. Ja znam wszystkich z klatki. Skądś
przynieśli.
Czarny, myśli Pasza, rasowy. Z odciętą głową. Bardzo chce mu się jeść.
Bardzo. Odrzuca głowę w tył. Oczy zamykają się, zimno stoi w płucach jak
woda w zatkanej umywalce. Ktoś powoli wstaje w kącie, powoli idzie
w kierunku wyjścia. Chudy, niewyraźny, z walizkami w dłoniach. I kiedy
przechodzi obok, od walizek mocno czuć zapachem psa. Pasza aż się odwraca,
jakby to po niego przyszedł. Wciska się w ścianę, mocno, bardzo mocno zaciska
zamknięte oczy, ale tak jest jeszcze straszniej, więc panicznie podrywa głowę,
rozgląda się sennie, chwyta w powietrzu martwy psi zapach, który stopniowo się
rozwiewa. Patrzy na babki. Ta, która płakała, śpi spokojnie, zwiesiwszy głowę
na piersi. Ostrzyżona na krótko nerwowo kiwa głową, jakby zgadzała się z kimś
niewidzialnym. Obok śpi rodzina – chłopiec i dziewczynka z mamą, dalej jakiś
niepełnosprawny z kulami, za nim jeszcze jakieś kobiety. Jest cicho i duszno.
I chce się jeść.
– Jeść mi się chce – mały szturcha Paszę.
Okazuje się, że też nie śpi, czeka.
– Chcesz konserwę? – pyta Pasza.
– Lepiej nie – odmawia mały. – Znów się cały zakrwawisz.
– Poczekaj chwilę, posiedź tu. – Pasza wstaje, rozgląda się wokół, brnie do
poczekalni.
W poczekalni jest ponuro jak w ładowni pełnej niewolników. Wszyscy
wiedzą, że nie uratują się razem, każdy jednak ma nadzieję, że uratuje się sam.
Paszę z daleka zauważa patrol, żołnierze odwracają się, szybko idą do wyjścia.
No i dobrze, Pasza patrzy za nimi i wchodzi schodami na piętro. Przestępuje nad
czyimś ciałem, potyka się o torbę, ciało ciężko płoszy się ze snu, budzi się, jakby
wypływało z dna rzeki, na jakiś moment spojrzenie zatrzymuje się na Paszy,
potem znów traci ostrość, gaśnie, idzie na dno. W kącie na piętrze Pasza widzi
wywieszkę „Bufet”. Nie może jednak znaleźć wejścia: okna zabarykadowane,
tablica reklamowa, złożone na stertę rusztowania, senne kobiety na podłodze.
Wszystko zamknięte, martwe. Już się odwraca, żeby zawrócić, kiedy słyszy
z tyłu kroki i wesołe głosy – kobieta w krótkiej puchówce, w butach na wysokim
obcasie, z torbą w dłoni. Za nią dwóch wojskowych, ale bez broni. Sztabowcy
jacyś, myśli Pasza. Idą, pokrzykując i nie zważając na sennych ludzi. Pierwszy
sztabowiec odciąga na bok tablicę reklamową, za nią są drzwi, naciska na nie,
otwierają się ze skrzypnięciem. Drugi sztabowiec lekko popycha kobietę, ta
śmieje się wyzywająco, nie stawia oporu, znika w środku. Sztabowcy
energicznie patrzą na siebie, też znikają w środku. Drzwi zamykają się ze
skrzypem. W bufecie powinno coś być, przynajmniej jakieś chipsy. Albo
czekolada. Trzeba po prostu zapytać. Podchodzi, ostrożnie naciska na drzwi,
zagląda w ciemność. Przestronna pusta sala, kilka stolików, na nich krzesła
nogami do góry. Na oknach skośne paski papieru, żeby szkło wytrzymało falę
uderzeniową, w kącie bar, za nim też pusto.
– Ej – woła Pasza. Nikt mu nie odpowiada.
Podchodzi do baru, podnosi deskę, znajduje się za kontuarem. Korytarz
prowadzi w głąb do sąsiedniego pokoju. Pasza zagląda i tam. W korytarzu jest
ciemno. Wyciąga komórkę, świeci. Kilka krzeseł, na ścianie kalendarz na zeszły
rok, sterta brudnych naczyń. W końcu korytarza uchylone drzwi. Pasza rusza
w ich kierunku. Ale widzi na krześle puchówkę. I jasny damski sweter. I jeszcze
jakąś bieliznę. I słyszy tam za drzwiami głosy – krzykliwe, pośpieszne.
– Anna – ktoś krzyczy – Aniu, no co ty?
Pasza wyłącza komórkę, po omacku wychodzi z korytarza. Przechodzi przez
salę, schodzi na dół, znajduje małego.
– No i co? – pyta ten.
– Chodź, śpimy – prosi Pasza.
Mały uważnie na niego patrzy, zgadza się.

Ale walizki, skąd walizki? Nie mieli nigdy żadnych walizek. Rodzice, kiedy
Pasza z siostrą byli młodsi, donikąd nie jeździli, nigdzie nie wypoczywali. Pasza
przypomina sobie chyba tylko jedno lato, na początku lat dziewięćdziesiątych,
on w podstawówce, siostra chodzi z nim do jednej klasy, rodzice mają urlop, ale
właściwie było inaczej – praca rodziców znika, chociaż oni dalej rano chodzą na
stację jak przeklęci, jak nakręceni. Stacja jest pusta, tory szybko porastają trawą.
Kraj gwałtownie się zmienił, a oni wszyscy – jego obywatele, mieszkańcy
konkretnego węzła kolejowego – zmienić się nie zdołali, nie mieli w sobie
takich mechanizmów. I ciągle chodzili do pracy, za którą im nie płacono. Po
prostu dlatego, że przez całe życie przywykli do chodzenia. Wstajesz rano i jak
galernik wleczesz się do parowozowni. A parowozownia stoi jak obrabowany
przez piratów żaglowiec – same ściany i partyjne hasła na nich. I pracownicy
stoją pod tymi hasłami, i chcieliby wyrabiać i przekraczać normy, iść na
spotkanie i zobowiązywać się, tylko nikomu ich zobowiązania nie są teraz
potrzebne i nikt im nie wyjdzie na spotkanie, i tylko gołębie, których nagle
zrobiło się tak wiele, latają przyjaznymi zgrajami od stacji do miast, od
kombinatu do wioski, w poszukiwaniu szczęścia i darmowego żarcia. A latem
jakoś tak się składa, że mama dostaje skierowanie do sanatorium, które znajduje
się w sąsiednim miasteczku, w sosnowym lesie nad rzeką, i wszystko wygląda
po prostu nierealnie – już dawno nic nie dostają, chociaż wciąż na coś mają
nadzieję. Bo przywykli właśnie tak zasuwać i coś za to dostawać. Ale przez
ostatnie lata nie dostawali nic, choć dalej gotowi byli zasuwać, i to łamało
wszystkie ustalone wyobrażenia o tym, jak być powinno, jakie powinny być
podstawy sprawiedliwego życia. Aha, no i to skierowanie, i początkowo
wybierają się całą rodziną, i Pasza jakoś po dorosłemu cieszy się i szykuje – tak,
myśli sobie, jestem już dorosły. Ile ma lat? Tak jak mały ma teraz, jakieś
trzynaście. Musi się spakować. I oczywiście nie mają żadnej walizki, mają tylko
jakieś wyświechtane torby, z którymi stary chodzi na bazar. Pasza dostaje
właśnie taką torbę i mówią mu, żeby się zastanowił, co mu się przyda w czasie
wypoczynku, żeby niczego nie zapomniał, żeby zachowywał się jak dorosły.
Pasza długo przekłada rzeczy, przenosi je z szafy z pokoju rodziców do ich
dziecięcego, kładzie na łóżku, przebiera. Będzie tam uprawiać sport, potrzebuje
sportowych ubrań. Ale będzie też chodzić po lesie, więc potrzebuje czegoś
wygodnego i praktycznego. Ale i o ciepłym swetrze warto pamiętać. I wszystko
to starannie pakuje, dorzuca tam skarpetki i podkoszulki, wkłada ulubione
kryminały. Potem, zawstydzony, wpycha na sam spód, pod skarpetki i swetry,
okulary słoneczne – stare, po ojcu. Znalazł je w szufladzie stołu, stary dawno ich
nie nosi, Pasza też się wstydzi, ale na wszelki wypadek chowa do torby. A już
później, zadowolony z siebie, spakowany i szczęśliwy, idzie do kuchni i siada
przy stole. Siedzi, poważnie słuchając rozmów starszych. A rozmowy toczą się
ponure: rodzina nie ma pieniędzy, nie wiadomo, za co jechać na urlop. Sąsiednie
miasto to oczywiście nie Krym, tylko taka sama dziura jak ich stacja, ale nawet
tam trzeba będzie dopłacać za dzieci, za wyżywienie, za nocleg. A z czego
dopłacać? – pyta mama. Z czego? Nie jadę, mówi zdecydowanie, nie pojadę, co
ja tam mam robić. A tata, ponieważ ją kocha, przekonuje, że nie, w żadnym
razie, masz jechać, potrzebujesz tego, dla zdrowia potrzebujesz. Pasza nic nie
rozumie o zdrowiu, nawet o tym nie myśli, ze zdrowiem nie może być żadnych
problemów, po prostu nie może, ze zdrowiem wszystko powinno być
w porządku. Nie rozumie tego. Rozumie natomiast, jakiego ma wspaniałego
starego, jak on jest zakochany w żonie, czyli w jego mamie, jakie to dorosłe.
Pasza to doskonale rozumie, bo sam też zachowuje się jak dorosły, co tu
wyjaśniać. I siedzi, i zachwyca się swoją dorosłością i dorosłością starego.
I rozczula go bezradność mamy, jej nieumiejętność radzenia sobie
z trudnościami. I nie wie nawet, że donikąd nie pojadą, że razem
z siostrą i starym zostaną w domu, będą dbać o ogród i oszczędzać na lodach. Że
mama pojedzie sama, będzie mieszkać w sanatorium z jakąś babką
z księgowości, zrywając się co dwie godziny do telefonu, żeby upewnić się, czy
nie są głodni. Nie wie tego, ale rodzice jeszcze raz spotykają się w kuchni, tata
siada przy stole, siostra energicznie o czymś nawija, nie milknąc, nie
zatrzymując się. I wtedy mama zaczyna mówić, że tak się złożyło, że wyjazd
odwołany i że bez niej też będzie im wesoło w trójkę. Nawet jeszcze nie kończy
i Pasza do końca nie uświadamia sobie, o czym ona mówi, a siostra, intuicyjnie,
po dziecięcemu czując, że pozbawia się ją czegoś bardzo przyjemnego
i ważnego, już zaczyna wyć – głośno i nie powstrzymując się. Stary nawet jej
nie ucisza, tak beznadziejna jest rozpacz w jej piskach, stary sam wyciera
samotną łzę, ledwie zauważalnym ruchem. Jednocześnie Pasza wszystko
zauważa, wszystko nagle rozumie i też zaczyna wyć, uświadamiając sobie, że
niczego nie będzie – ani sportu, ani leśnych spacerów, niczego. I że cała jego
dorosłość okazała się nikomu niepotrzebna, że to wszystko jest śmieszne
i beznadziejne, znów za niego wszystko zadecydowali, znów pokazali mu jego
miejsce, i nie ma co na cokolwiek liczyć. A mama, zakłopotana, nagle wścieka
się i zaczyna krzyczeć na starego, że ty jesteś wszystkiemu winien, że to przez
ciebie, że to wszystko ty. A mała wyje jeszcze głośniej, bo starego też jej szkoda.
Ale i siebie też szkoda, więc wyje za siebie i za niego. I Pasza też wyje za siebie
i za niego – za swojego starego, któremu w końcu nie udało się nic zdziałać, nie
umiał zaradzić ich płaczom, tak jak potem nie umiał zaradzić chorobie mamy, jej
śmierci.
Jego torba stała nierozpakowana do jesieni.

Dni o tej porze roku są tak krótkie, a światła jest tak mało, że po zmierzchu
długo przyzwyczajasz się do ciemności, nie wierząc, że to koniec na dzisiaj –
światła już nie będzie, będzie mrok. Pasza zimą zawsze się gubi – nie wystarcza
mu dnia, wieczorami nie może znaleźć sobie miejsca, plącze się w godzinach,
plącze w pragnieniach. Niby czas spać, ale on siedzi przytulony do ściany,
zapada w sen, z którego cały czas coś z zewnątrz go wybija, jakby tam byli jacyś
nadzorcy, ich obowiązkiem jest nie dać mu się rozluźnić, nie dać się zapomnieć.
Któryś raz budzi się przez czyjś jęk. Podnosi głowę – ostrzyżona na krótko,
zwaliwszy się na tobołki, coś mówi przez sen. Pasza chwyta poszczególne
słowa, coś o butach na zmianę, coś o szpitalnych pokrowcach na buty, o planie
dnia. Tak, zgadza się, plan dnia. Która to godzina? Ile jeszcze trzeba czekać do
rana? Już dwie doby tkwi w mokrym powietrzu, nie mając dokąd iść i bojąc się
zatrzymać. I jeszcze małego ma na sumieniu. Dobrze, że zdążyliśmy ulotnić się
z internatu. Jeśli wszystko się ułoży, jutro będziemy w domu. I niech mały
zostanie z nami. Myślę, że Nina nie będzie miała nic przeciwko temu. Zresztą
trzeba ją będzie znaleźć, kiedy to wszystko się skończy. I wuefistę też, myśli
Pasza i wtedy przypomina sobie wszystko – rozstrzelane palto, kolesia
z pudełkiem makaronu, głosy przy studni. Przypomina sobie tłum pod klatką,
wojskowych, ciemność, rozwaloną ławkę, rozerwane futro. À propos, a co
z Wirą? – myśli. Trzeba było chociaż zapisać numer telefonu. Co się z nią mogło
stać? Dotarła do domu czy dalej siedzi gdzieś w piwnicy? W piwnicy, której
w końcu nie mógł znaleźć. Kiedy wszystko się skończy, na pewno ją znajdę, na
pewno. Centrum biznesowe, salon masażu, biuro podróży. W razie czego –
poszukam przez jej przyjaciółki. Przez przyjaciółki, powtarza, właśnie – przez
przyjaciółki. Pasza odwraca się do małego. Ten beztrosko śpi. Obok niego na
podłodze leży kij baseballowy jak dziecięca zabawka. Pasza ostrożnie wstaje,
żeby nikogo nie obudzić, poprawia okulary, wychodzi do poczekalni,
przedostaje się na piętro.
Drzwi do bufetu są uchylone. Pasza prześlizguje się do środka. Przyświeca
sobie, przechodzi za bar, znajduje się w korytarzyku, zatrzymuje przed
drzwiami. Waha się przez chwilę, potem ostrożnie puka. Za drzwiami cisza,
potem słychać jakieś szmery, skrzyp sprężyn tapczanu.
– Kto tam? – pyta suchy głos.
Ona, domyśla się Pasza i otwiera drzwi.
W kącie niewielka kuchnia – zlew, mikrofalówka, noże na stole, cukier
rozsypany na podłodze. Na ścianie półki z przyprawami i różnymi przyborami
kuchennymi. Olej, ocet, keczupy. Alkoholu nie ma. Pod ścianą kanapa, właśnie
na niej śpi ona. Kiedy tylko Pasza wszedł, podskoczyła, włączyła niewielką
latarkę. Pasza początkowo zasłania się przed światłem dłonią, postanawia się
jednak nie chować – patrzy, przygląda się. Różowe włosy poplątane we śnie jak
kable, ciepły sweter. Zdaje się, spała na kanapie przykryta puchówką i jakimś
obrusem. Szybko poprawia krótką spódnicę, ale Pasza zdąża zauważyć czarne
rajstopy i jeszcze szary sweter, twarz bez makijażu, zmęczoną i bezbronną.
Spojrzenie czujne, choć bez strachu – niezupełnie rozumie, kto to jest, widzi
jednak, że nie ma się czego bać – ślepawy wzrok spod okularów, broda, krew na
rękawie kurtki, buty w glinie. Pasza wygląda na wymiętego i nie na miejscu.
Obudził ją – więc z pewnością nie na miejscu.
– Co? – pyta sucho.
– Ja na sekundę.
Pasza przywyka do ostrego światła, rozgląda się po pokoju, zastanawia się,
gdzie usiąść. Ona to zauważa, od razu przyciąga do siebie torbę, przykrywa się
obrusem, jakby mówiła: tu jest zajęte, nawet o tym nie myśl. On wcale nie
myśli, widzi w kącie skrzynkę po piwie, ustawia ją na środku pokoju, siada.
– Obudziłem? – pyta.
– A jak myślisz? – pyta z kolei ona.
– Wybacz. – Pasza przechodzi na ty, żeby wyglądać bardziej przekonująco. –
Ty jesteś Ania, zgadza się?
– No? – Ona w dalszym ciągu świeci mu latarką prosto w twarz.
– Widziałem, jak tu wchodziłaś. Z tymi dwoma.
– A co jeszcze widziałeś? – pyta ze złością. – Coś ty za jeden?
– Przedstawiciel ludności – odpowiada Pasza.
– Co? – nie rozumie ona.
– Przedstawiciel – powtarza Pasza. – Ludności – dodaje. – Nieważne – mówi
w końcu. – Wyłącz latarkę.
Ania słucha się go, kładzie latarkę obok siebie, w bezpiecznej odległości.
W pokoju robi się ciemniej.
– Szukam jednej osoby – mówi Pasza. – Może ją znasz.
– Jakiej osoby? – Ania robi się czujna.
– Pracujesz przecież w biurze podróży?
– W jakim biurze? – nie rozumie ona.
– Centrum biznesowym na prospekcie – wyjaśnia Pasza. – Zgadza się?
– No. – Ania patrzy na niego z wyrzutem, potem wesoło chrząka. – Jesteś
klientem, tak?
– Nie całkiem – zaprzecza Pasza. – Przedstawicielem ludności –
przypomina. – Słuchaj, potrzebna mi Wira. Znasz?
– Wira?
– No.
– Jak ona wygląda?
– No taka – Pasza próbuje opisać – na zdeptanych obcasach, w futrze.
– Jakim futrze?
– Nie wiem – przyznaje się Pasza.
– No i ja też nie wiem – śmieje się ze znużeniem.
– Ma obrączkę na palcu! – przypomina sobie Pasza.
– Obrączkę? – śmieje się Ania. – Naprawdę? U nas w biurze podróży nikt
w obrączce nie chodzi – śmieje się dalej.
– Sama powiedziała, że u was pracuje – mówi obruszony Pasza.
– Może jako sprzątaczka? – przypuszcza Ania.
Ale Pasza milczy zakłopotany, więc i ona milknie, nie śmieje się. Siedzą,
milczą.
– Masz papierosa? – pyta w końcu Ania.
– Nie palę – odpowiada on.
– Wszystkie swoje wypaliłam – mówi z niezadowoleniem Ania. – Z tymi
dwoma. Bez papierosów, mendy, łażą.
– Gdzie oni są?
– A skąd mam wiedzieć? – odpowiada Ania. – Dokądś uciekli.
– A ty dlaczego zostałaś?
– A dokąd ja pójdę? Przesiedzę do rana, jakoś się wydostanę. Co ty masz do
Wiry? – pyta po zastanowieniu.
– Nic. Wczoraj się poznaliśmy.
– Spodobała ci się?
– Nie przyglądałem się – przyznaje Pasza. – Po prostu się o nią martwię.
Chcę ją znaleźć, kiedy się to wszystko skończy – dodaje.
– A kto ci powiedział, że to wszystko się skończy? – pyta ona.
– No, musi się kiedyś skończyć – mówi Pasza.
– Myślisz?
Pasza nie odpowiada. Nie chce mu się nic złego mówić, a nic dobrego nie
przychodzi na myśl. Ona też milczy. Poprawia włosy, mocniej nakrywa się
obrusem. Z boku wygląda to tak, jakby przyszedł ją odwiedzić w szpitalnej sali.
I ona siedzi, energiczna, uśmiechnięta, przekonana, że zdrowieje, a on też stara
się wykazywać entuzjazm, chociaż, w przeciwieństwie do niej, zna dokładną
diagnozę.
– No a obrączka? – znów pyta Ania.
– Co obrączka?
– No, ma obrączkę. Może ma dzieci, męża. Futro.
– Myślę, że nie ma męża – przypuszcza Pasza.
– A obrączka?
– A cholera wie – mówi. – U nas połowa kadry pedagogicznej to
rozwiedzione kobiety. Ale obrączek nie zdejmują. Noszą, żeby wyglądać
solidniej.
– Jesteś nauczycielem, czy jak?
– No?
– I czego uczyłeś?
– Języka.
– Mhm – mówi Ania – perspektywicznie. A dlaczego nie wojujesz?
– Po której stronie?
– Po którejkolwiek.
– Jestem inwalidą – Pasza pokazuje rękę.
– No i co? – nie rozumie ona. – Ja tu nie takich widziałam. Jeden nie miał pół
głowy, poważnie. Gdzieś przed wojną miał wypadek. A i tak do nas przychodził.
No, do biura podróży.
– I jak on? – dopytuje Pasza.
– Co „jak”? – znów nie rozumie ona.
– Jak mu jest bez głowy?
– A, ty o tym. No przecież on do nas nie przychodził grać w piłkę. Po co mu
głowa? Żal go było.
– Czemu żal?
– Ładny był – wyjaśnia Ania. – No, przed wypadkiem. A teraz jak terminator
chodzi.
Ania ożywia się jak dziecko, które rodzice długo zagadywali, odwracali jego
uwagę na coś innego i które w pewnym momencie naprawdę zapomina o bólu
i lekarzach i przypomina sobie, ile smacznych rzeczy czeka na nie, kiedy stąd
wyjdzie. Jeśli wyjdzie. Pasza nagle łapie się na myśli, że oni wszyscy tu mówią
tak, jakby wcześniej nie rozmawiali przez kilka miesięcy – szybko
i niewyraźnie, usiłując się wyspowiadać, nic nie chcąc zabierać ze sobą. Mówią
tyle zbędnych rzeczy, nieważnych, w podwyższonej tonacji, pouczają,
obwiniają, usprawiedliwiają się. Porzuceni, znieważeni, zapomniani. Obrażeni.
Aha, myśli Pasza, pewnie, obrażeni. Porzuceni. Nikogo, myśli. Nikogo nie żal.
Nikogo.
– Żal? – pyta Pasza. – Wszystkich ich tu ci żal, tak? Z każdym jesteś gotowa
się przespać.
– No i co? – nie rozumie ona.
– Nic – odpowiada Pasza. – Nikogo nie żal. Nikogo. A ty śpij, z kim chcesz.
Ania się napręża, zauważywszy, jak zmienia się jego głos, podciąga pod szyję
obrus, odczekuje, potem mówi:
– Słuchaj – mówi – nauczycielu, wiesz, że każdy zawód jest godny
szacunku?
– Mhm – chrząka Pasza – i przynosi korzyść społeczeństwu.
– No a jaka z tego, co ty robisz, jest korzyść?
– Jest – odpowiada Pasza – znajomość języka jest korzystna.
– Przecież ty sam w tym języku nie rozmawiasz – syczy ona i Pasza też
zauważa, że jej głos się zmienił, zrobił się żmijowo groźny. Nie zdąża się
zdziwić, kiedy ona mówi dalej: – Ja przynajmniej głowy nikomu nie zawracam,
robię to, co robię.
– Nie złość się – prosi Pasza.
– Czemu mam się nie złościć? – złości się ona. – Przychodzi jakiś chuj,
mówi, czym mam się zajmować. Nie żal mu. A mnie żal. I dzieci mi żal, które
uczysz.
– Z dziećmi wszystko w porządku – Pasza zaczyna się denerwować.
– Jasne – macha ręką Anna. – Ich ci też nie żal?
Pasza milczy. Ona patrzy na niego, czeka, co on powie, ale on nic nie mówi,
więc i ona uważa, że lepiej zmienić temat.
– Ty dzieci, podejrzewam, nie lubisz – mówi.
– Dlaczego? – obrusza się Pasza.
– Widzę po oczach – mówi Anna. – I własnych dzieci też nie masz.
– No w ogóle jestem tu z małym – dalej obrusza się Pasza.
– Z jakim małym? – nie rozumie ona.
– Z siostrzeńcem – mówi Pasza. – Zabrałem go z internatu. – Mówi ciężko,
jak zwykle mawia się o czymś poważnym, istotnym. Mówi i czeka na jej
reakcję.
– Z internatu? – ożywia się Ania. – Koło obwodnicy?
– No.
– To przecież mój internat – mówi ona. – Byłeś tam kiedyś?
– Dzisiaj wieczorem – mówi niechętnie Pasza.
– Jak tam jest?
– W porządku – mówi Pasza.
Odwraca wzrok. Ale ona nie zauważa.
– Nina pracuje?
– Znasz ją? – dziwi się Pasza.
– Od siedmiu lat – twierdząco kiwa głową Ania. – Jesteśmy z jednego
internatu. Tylko że ona poszła na pedagogikę, a ja do biura podróży.
Cieszy się, nawet obrus zrzuca. Zamiast tego szuka puchówki. Narzuca na
ramiona. I mówi zupełnie inaczej, bez leniwego rozdrażnienia, prosto, ufnie.
– Jej – opowiada – nie lubili w klasie. Ja jej też nie lubiłam – przyznaje się
z uśmiechem. – I wychowawcy jej nie lubili. No, oni to nikogo nie lubili –
uściśla. – A jej szczególnie. Ona zawsze była przeciwko wszystkim. Parszywy
obyczaj.
– Właśnie – zgadza się Pasza.
– Ty nie jesteś taki, prawda? – mówi ona z tym samym uśmiechem i Pasza
chętnie kiwa głową w odpowiedzi. – Ty się z wszystkimi zgadzasz, prawda? –
dalej się uśmiecha, chociaż Pasza nie jest już pewien, czy mu się to podoba. –
A wszystkim tak naprawdę jest wszystko jedno, zgadzasz się z nimi, czy nie.
Mhm? No i tak – traci zainteresowanie Paszą – jednego razu komuś z naszych
rodzice podarowali sportowe buty. Adidasy. Tanie, chińskie, ale nowe.
Wyobrażasz sobie, co to są nowe adidasy? – Pasza chce odpowiedzieć, ale ona
przerywa: – Nie masz nawet pojęcia. No i rano się budzimy, a ktoś te jebane
adidasy oblał gencjaną. Poważnie. No i zaczęli mówić, że to ona. Poszli do
dyrektorki, powiedzieli jej. Dyrektorka uwierzyła. Zresztą wszyscy uwierzyli, co
tam. – Ania odruchowo grzebie w kieszeniach, szukając papierosa, niepokoi się,
irytuje ją, że papierosów nie ma. – No i ja jej broniłam. Były problemy.
– A skąd wiedziałaś, że to nie ona? – pyta sceptycznie Pasza.
– Mieszkałam z nią w jednym pokoju – odpowiada Ania. – I wiem na pewno,
że ona tej nocy donikąd nie wychodziła. Ale nikt mi nie uwierzył. Wiesz, jacy
oni są w internacie? Gotowi wszystkich pozagryzać. Tym bardziej za adidasy.
– Broniłaś jej i co?
– No co? – nie rozumie ona. – Broniłam jej i broniłam. Potem żałowałam,
oczywiście.
– Dlaczego?
– Bo mnie się też dostało. To przecież internat. Więc później mnie też nie
lubili. Nieprzyjemne uczucie. Rozumiesz?
– Rozumiem – mówi Pasza.
– Myślę, że rozumiesz – zgadza się z nim Ania. – A co z twoją ręką?
– Problemy – wyjaśnia Pasza.
– Widzę – mówi Ania. – Tobie przecież pewnie też przez całe życie przez tę
rękę dokuczali?
– Nie tam, dlaczego – zaprzecza Pasza.
– Dobra-dobra – nie wierzy ona – dokuczali. Dzieci są okrutne. Jak
szczenięta. I ufne jak szczenięta. Potem wyrastają, stają się dorosłe, pewne
siebie. A okrucieństwo nigdy nie znika. I ufność też. A ty mówisz: nie żal.
Pasza milczy, patrzy na swoją dłoń, jakby przepuszczał przez palce wątłe
światło latarki. I ona też patrzy na jego palce jak zauroczona, jakby nigdy nic
takiego nie widziała. I rzeczywiście nie widziała. Gdzie coś takiego zobaczyć?
– Słuchaj – mówi do niego – jak już przyszedłeś. Chodź. Chcesz?
Pasza zamiera i od razu chce powiedzieć, że chce. Oczywiście, że chce.
Właśnie jej, z różowymi włosami. Chce jej ciepła, chce jej głosu. Czuje, jak
przemarzł przez te dwa dni, jak wyziębiło go od środka. Oczywiście, chce.
Potem przypomina sobie o małym. A co, jeśli się obudził? – myśli. Ile ja już tu
siedzę?
– Chcę – przyznaje się Pasza. – Ale już dwa dni się nie myłem. Wątpię, czy
ci się to spodoba.
– Ja też, szczerze mówiąc – przyznaje się ona.
– Pójdę już. – Pasza ciężko wstaje, chowając się w cieniu. – Znalazłbym coś
do jedzenia dla małego – prosi.
– To szukaj. – Ona traci resztki zainteresowania, nakrywa się puchówką,
obrusem, wyłącza latarkę, odwraca się do ściany.
Pasza w ciemności podchodzi do półek, po omacku otwiera szafkę, zaczyna
uważnie badać, co tam jest w środku, tak jakby nie wierzył oczom i potrzebował
własnoręcznie wszystkiego dotknąć, poczuć. Blaszane puszki, plastikowe
pudełka, wypełnione kaszą naczynia. Paczki z cukierkami i makaronem.
I niespodziewanie – czekolada! Właśnie tak, czekolada. Pasza bezbłędnie
rozpoznaje płaską tabliczkę, która leży pod jakąś konserwą. Ostrożnie ją
wyciąga, wpycha do kieszeni, wychodzi.

Mały śpi głęboko, po dziecięcemu – wcisnął się głową w rękaw, skulił się jak
szczenię, grzeje się własnym ciepłem. Oczywiście coś mu się śni. Może nawet
coś przyjemnego, dlaczego nie. Pasza stoi nad nim, nie mając odwagi go
obudzić. Za plecami przez sen odzywa się babka na tobołkach. Jakby ostrzegała.
Pasza wzdryga się, ostrożnie wsuwa czekoladę małemu do rękawa. Wraca do
poczekalni. Dotrwać do poranka, przypomina sam sobie, dotrwać i wyjechać
stąd. Jutro będziemy w domu. Wszystko będzie dobrze. Wszystko się uda. Setki
sennych kobiecych ciał, ciepłe ubrania, zimowe buty, dzieci na rękach, sprzęty
domowe na sankach, torby i kartonowe pudełka. Ktoś szepcze w kącie, ktoś
przykrywa się kocem. Ciemno, tylko z dworu biją potężne światła ciężarówki,
wyławiając z ciemności jasnoniebieskie kobiece twarze. W ogóle wszystko to
przypomina teatr przed rozpoczęciem przedstawienia – światło jest już
włączone, wszyscy się uspokoili, chociaż ktoś wciąż chce dokończyć coś
mówić, doszeptać o tym, co najważniejsze. Ale ciągle czegoś brakuje.
Bohaterów, domyśla się Pasza. Ale już za moment się pojawią. Na pewno się
pojawią – jak bez nich? Kilka minut po pierwszej, jeszcze kilka godzin, będzie
autobus. Wszystko będzie dobrze. Strzelanina przemieściła się na północ,
w stronę stacji, wokół dworca jest cicho, ale nikt nie wychodzi. Nikt nie wierzy,
że wszystko się skończyło. Myślą, że to pułapka. Myślą, że za drzwiami dworca
wciąż czeka na nich coś strasznego. Dlatego lepiej przesiedzieć tu w solidnych
dworcowych ścianach. Tulą się do siebie wzajemnie jak zwierzęta w arce.
Uspokajają same siebie. Same sobie nie wierzą. Pasza zauważa w drugim końcu
przy drzwiach patrol żołnierzy, którzy już go legitymowali. Oni też go
zauważyli, stoją, uważnie śledzą każdy jego ruch. Jeden szepcze coś drugiemu
na ucho, ten kiwa głową na znak zgody. Lepiej już pójdę, postanawia Pasza,
lepiej nie czekać, aż odważą się i podejdą. Powoli, nie robiąc gwałtownych
ruchów, odwraca się. Uważnie ogląda rozkład jazdy na ścianie, jakby naprawdę
planował wyjechać stąd pierwszym porannym pociągiem. Poważnie kiwa głową,
udaje, że zapamiętuje, poprawia okulary, żeby lepiej widzieć. Potem cicho, krok
po kroku, sunie do wyjścia, zostawiając patrol z tyłu. A kiedy zostaje kilka
kroków, nie zauważa śpiącej pasażerki, która leży na wełnianym kożuchu,
postawiwszy koło siebie dwa metalowe wiadra – jedno z jabłkami, drugie ze
złocistą cebulą. Nie zauważa, zaczepia nogą o wiadro, ono lekko się przewraca,
potrącone jego butem, i toczy się dźwięcznie po kamiennej podłodze, jakby ktoś
bił w dzwon, ogłaszając pożar czy zbliżanie się obcego wojska. I to dzwonienie
odbija się od wysokich okien i zimnego sufitu i wszyscy podrywają się
przerażeni, wynurzają się z niespokojnego snu, wysuwają przestraszone głowy
ze swoich marzeń sennych, starają się wypatrzyć w ciemnościach, co za gwałt,
co za hurkot, dokąd uciekać? Dzieci od razu zaczynają wyć. Kobiety podnoszą
wrzask, jeszcze nie wiedząc, co się dzieje, zwracając jednak na wszelki wypadek
uwagę na siebie. Jabłka wtaczają się pod cudze rzeczy, rozgniatają się pod
czyimiś podeszwami, znikają na zawsze pomiędzy przestraszonymi ciałami
kobiet. Wszyscy patrzą na Paszę jak na demona, który wyłonił się z ciemności
i naruszył ogólną ciszę, rozerwał ją potwornym dzwonem i hurkotem, przyniósł
im jakąś wiadomość. Pasza stoi i czuje, że wszyscy patrzą właśnie na niego,
czekają, co powie, o czymś ważnym powiadomi. Dzieci boją się jego wielkiej
ciemnej postaci, kobiety też niepokoi. Ale nikt nie odważa się zapytać, kim jest,
skąd, z czym tu przyszedł. Pasza chce już coś wymyślić i wtedy widzi, że patrol
idzie prosto w jego kierunku – pewnie, nie śpiesząc się, wiedząc, że nie ma
dokąd uciekać, że jest w ich rękach. Wtedy Pasza schyla się, łapie kilka jabłek,
wciska je w dłoń pasażerce, która wciąż nic nie rozumie – siedzi, patrzy na niego
jak na anomalię przyrodniczą. Następnie jeszcze raz poprawia okulary i znika
w korytarzu. Patrol się zatrzymuje. Żołnierze zastanawiają się: iść za nim,
znaleźć go, rozstrzelać za kolumnami czy niech sobie żyje? Niech sobie żyje,
myślą. I Pasza żyje.

Tak jak w marcu. Niespokojnie i strasznie. I oddychanie boli, bo rozumiesz, że


wszystko może być, wszystko może się zdarzyć. Że wystarczy wyjechać stąd za
najbliższy semafor – i zacznie się nowe życie, zupełnie niepodobne do tego,
którym żyje, do którego przywykł. Chociaż on zawsze lubił swoją stację, suchą
zieleń lata, ciemną od smaru trawę, zapach torów, który gubił się pomiędzy
sztywnymi źdźbłami. Lubił głosy stacji, jej zapach. Niebo nad budynkami
gospodarczymi. Wagony przypominające budynki, których mieszkańcy nie
mogą znaleźć sobie miejsca, przedostają się z jednego do drugiego, sprawdzają
los. Jesień też lubił. Jesień na stacji była sroga i poważna. Jesienią wszyscy
spotykali się po długich letnich miesiącach, po kurzu i słońcu, i widać było, jak
wszyscy urośli przez lato, jak się zmienili. Później z okolicznych ogrodów
i działek, z podwórek i skwerów ciągnęły się dymy – najpierw palili chwasty, po
nich liście, które spadły z wysokich drzew. Powietrze stygło i gorzkniało,
wyciągało się zimowe ubrania, zaczynały się deszcze, grunt namakał, trudniej
było się przemieszczać. Zresztą przemieszczać się nie było dokąd. Natomiast
zima znów czyniła życie na stacji wesołym i słonecznym – rowy za magazynami
i ścieżki wzdłuż rzeki zasypane były śniegiem, sama rzeka zamarzała, zimny
nurt poruszał się pod szarym lodem powoli jak krew we śnie. Rano przetaczały
się lokomotywy – pokryte śniegiem i szronem, po nocnych przejazdach,
przebiwszy się przez mgłę i zamieć, zmęczone, ale niepowstrzymane, gotowe
dalej ciągnąć bezkresne składy wagonów. Słońce stało nad dachami i torami,
kolejarze wesoło się kłócili, oni, uczniowie, uciekali z lekcji, przełazili przez
nasyp, wchodzili na wzgórza, które ciągnęły się wzdłuż zamarzniętej rzeki.
Słońce zawisało w najwyższym punkcie nieba, zimą wciąż go brakowało, trzeba
było na nie polować, wyławiać z mroźnej przestrzeni. Od czasu do czasu ze
śniegów wypadał kolejny pociąg, rwał pracowicie za horyzont, zostawiają za
sobą złote pasma szronu, łącząc znane z nieznanym.
Ale na wiosnę wszystko tak czy inaczej się zmieniało. Powietrze robiło się
inne. Ruszało z miejsca, przemieszczało się nad stacją i przez gęstą nieruchomą
przestrzeń co i raz przeciekały strumienie czegoś nieznanego, czegoś, co rzucało
cię naprzód, zmuszało serce do szybszego bicia. Wieczorne latarnie płonęły
szaleńczo i gorąco, z rzeki unosiła się mgła, lokomotywy w ciemności poruszały
się ostrożnie jak psy. W marcu zawsze tracił spokój, w marcu chciało się stąd
wydostać, powrzucać rzeczy do torby i ruszyć pierwszym wieczornym
pociągiem w nieznanym kierunku – zniknąć w zielonych ciemnościach,
rozpłynąć się, poruszając za słonecznymi potokami. Wiosennymi wieczorami ich
wszystkich ciągnęło na stację, do jej podróżnych zapachów i tranzytowych
świateł. Hałaśliwe nastoletnie towarzystwo wałęsało się pod ścianami dworca,
gwałtownie reagując na uwagi ze strony dorosłych, niepokornie wystawiając
młode ostrzyżone głowy na spotkanie wszystkim wiatrom i przeciągom.
Bezsensowne rozmowy, nieprzytomny śmiech, niczym nieumotywowane
szczęście – właśnie tak powinno być wiosną, kiedy masz czternaście lat,
i właśnie tak było.
I nie było nic poza tym. Ani flag nad stacją, ani złości w pogaduszkach
dorosłych, ani granic, ani rozmytych przez czas portretów na tablicach
pamiątkowych. Ani pustych lad w zimnych sklepach, ani ciemnych twarzy
w czarnych telewizorach, ani kłamliwej prasy, ani paskudnego porannego żarcia,
którym musiała się obyć rodzina. Było tylko świeże jak woda rano powietrze
marca, powietrze, które ogrzewało się po zimie i składało się ze słodkiej wiary
w to, że wszystko się dopiero zaczyna, że dalej będzie tylko lepiej, im dalej –
tym lepiej, zresztą nawet teraz, obecnie, właśnie tutaj na zaplutym skwerze
pośród czarnych śniegów, w czerni wypełnionej krzykiem ptaków i sygnałami
lokomotyw – tutaj też wszystko dobrze, wszystko jest nieprawdopodobnie
dobrze, wszystko jest jak trzeba, żeby poczuć w powietrzu strumienie szczęścia,
które mieszają się ze strumieniami głodu.
Świat jest prosty i zrozumiały. Jest go dokładnie tyle, ile możesz poczuć
i objąć własną pamięcią. Ma wyraźne kontury i mocne granice. Granice te
przebiegają tuż obok – za najbliższym rzędem zimnych drzew. Tam dalej, za
tymi widocznymi granicami, zaczyna się coś innego – coś zupełnie obcego,
niezrozumiałego i dlatego niezbyt interesującego – ludzie, których nie znasz,
okoliczności, które ciebie nie dotyczą, kraj, którego nie rozumiesz. Tutaj
natomiast – wszystko jest na swoim miejscu, wszystko można rozpoznać,
dotykając, wszystko odczytać, słuchając. Dom wypełniony tysiącem
przedmiotów, obszerny i zapisany w pamięci co do ostatniego guzika
w szufladzie. Rodzina, do której przywykłeś tak, jak przywyka się do własnego
ciała. Rodzice – wciąż żywi i zdrowi, od których coraz bardziej się oddalasz,
którzy coraz mniej cię rozumieją, chociaż to ani trochę cię nie martwi –
wystarczy, że po prostu gdzieś są, gdzieś obok, chronią tysiące znanych ci
z dzieciństwa przedmiotów, łączą się z tysiącami znanych ci z dzieciństwa
głosów, dlatego niech się oddalają, niech nie rozumieją – w tym świecie i tak
znajdzie się dla nich miejsce, wystarczy czasu, żeby wszystko ułożyć, wystarczy
przestrzeni, żeby nie przeszkadzać sobie nawzajem. Wystarczy miejsca dla
szkoły – z jej obrzydliwym zapachem odgrzewanego jedzenia, z echem
w wieczornych korytarzach, z bliskością i obcością. Wystarczy miejsca dla
przyjaciół i znajomych, na niekonieczne rozmowy, przelotne zachwyty,
nieuświadomiony strach. Dla wrogów też miejsca wystarczy, dla obraz, na
hańbę, na ostatnie nastoletnie łzy w poduszkę, których nikt nie zobaczy, ale
których nigdy nie zapomnisz. Na wszystko wystarczy miejsca, bo wszystko
właśnie tak powstawało. Wszystko się zmieści, nic nie będzie zbędne.
Najważniejsze to nie wychodzić za granice, trzymać się tego kruchego
marcowego światła, które tak szybko się kończy, zaglądać w okna stacji jak do
akwarium z potworami, brać z życia to, co przygotowane specjalnie dla ciebie.
Dorastała siostra, dorośleli rówieśnicy, szkoła odchodziła w przeszłość, po
raz pierwszy trzeba było zostawić ten świat na dłużej, wydostać się z niego – do
miasta, żeby się uczyć. I to wyjście poza granice własnego kokonu, poza granice
zrozumiałego okazało się pierwszą katastrofą, traumą, która późnej towarzyszyć
mu będzie przez długie lata. Przecież zmieniał się nie tylko adres, nie tylko
okoliczności – zmieniały się wyobrażenia o świecie, o jego granicach
i możliwościach. Nagle okazało się, że świat jest o wiele większy, niż sobie
wymyśliłeś, i znacznie niebezpieczniejszy. Nagle okazało się, że składa się
z mnóstwa niewiadomych i niezrozumiałych dla ciebie rzeczy, że jego język
składa się z tysięcy nieznanych ci słów i właśnie teraz trzeba się tych wszystkich
słów uczyć, uczyć i używać, inaczej nie przeżyjesz, nie wrócisz stąd do domu.
Wyjęty ze swojej skorupki, odwinięty ze swojego kokonu, stoi w środku pustego
i obcego kraju i nie może zrozumieć, jak żyć dalej, jak wytrzymać to
niewidzialne ciśnienie, które wytłacza go z rzeczywistości. Ogarniają go szok
i rozpacz, najbardziej chce mu się teraz cofnąć o dziesięć lat, do swoich starych
ubrań, do dziecięcych rzeczy, do kryjówek. No ale kiedy masz siedemnaście lat,
strach mija samoistnie, pokonujesz go przez naturalną chęć przeżycia,
wygryzienia swojego kawałka sprawiedliwości. Stopniowo przyzwyczaja się do
wielkiego miasta, do obcych ludzi, do nowych okoliczności. Tyle że przy
pierwszej lepszej okazji, kiedy tylko pojawia się taka możliwość – ucieka do
domu, dojeżdża z przesiadkami, jakby zimna sprężyna wypychała go z nowego
życia – z powrotem do kokonu, z powrotem do strefy spokoju. Przyjeżdża,
zamyka się w swoim pokoju, ignorując rodziców, nie zauważając siostry. Tak jak
mały kangur, kiedy podrośnie, usiłuje wepchnąć się z powrotem do maminej
kieszeni, ale po prostu nie może się w niej zmieścić, co rzecz jasna wywołuje
pewne napięcie w stosunkach rodzinnych.
W czasie wakacji wszystko było jak wcześniej – te same drzewa na
horyzoncie, to samo niebo nad dachami, ten sam zapach przeszłości. Tylko
skorupka była już beznadziejnie pęknięta, świat popękał i po prostu nie dało się
go złożyć do kupy.
Przemęczywszy się pięć lat, wrócił na stację. Zaczął uczyć w szkole. Przez
pewien czas nie mógł znieść zapachu szkolnej stołówki. Później pogodził się
z tym, że teraz to będzie jego zapach – zapach przypalonego i gorzkiego
jedzenia, zapach obojętności i oddalenia, zapach obcego życia, które usiłujesz
uznawać za swoje. Świat znów skurczył się do wygodnych rozmiarów, drzwi się
za nim zamknęły, znów był bezpieczny. Nie wyglądać na zewnątrz, nie
zagadywać do nieznajomych, wiedzieć, gdzie znajdują się wszystkie potrzebne
ci rzeczy i przedmioty. Słodki zapach gazu w porannej kuchni, szum deszczu za
oknem jak oddalona praca oceanu – w marcu często czuł ten dziwny pociąg, tak
jakby sprężyna naciskała na jego serce. Obok był zupełnie inny obcy świat, tak
piękny, tak niebezpieczny, i właśnie ta nieodwracalna jego obecność obok, za
rogiem, za horyzontem pozbawiała spokoju i równowagi. Wtedy Pasza
wychodził na ganek, schodził do sadu i słuchał, jak nad drzewami pada deszcz,
jak otacza, zwala się, jak chwyta cienkie gałęzie jabłoni, pada mu pod nogi – tak
jak może padać tylko w marcu.
Pasza stoi na czarnym peronie i zauważa, że deszcz, który zaczął padać nocą, nie
ma zamiaru się zatrzymać – wylewa się na miasto, skośnie uderza w stal
wagonów towarowych, w rozwalone cysterny. Pasza narzuca na głowę kaptur
i wchodzi pod daszek, przyciska się do ściany dworca. Druga w nocy, do środka
nie chce się wracać, ale deszcz coraz bardziej dokucza, zaczyna się gdzieś za
prospektem i ciągnie się na północ w stronę Paszynej stacji, wylewając się
z wyziębionego nocnego nieba. Dobrze, że można przeczekać tu do rana, myśli
Pasza, chwytając wargami lodowate krople, dokąd byśmy teraz poszli? Nigdzie
teraz nie pójdziesz, siedź, czekaj, miej nadzieję, że nie utoniesz, że uda się
ocaleć. I co dalej?
Drzwi dworca otwierają się ze skrzypem, na ulicę wyciska się pasażer.
Właśnie wyciska się jak pasta do zębów z tubki – najpierw siatki, potem czapka,
następnie przytrzymuje drzwi nogą, wyciska się cały, znajduje się na dworze,
kuli się przez deszcz, zauważa Paszę, brnie do niego. Stara oficerska czapka
z oderwaną kokardą, ciemny szynel kolejarza, właściwie – kolejarki, zdjęty
z kobiecych pleców, w rękach siatki z supermarketu, w siatkach, z tego, co
widać, też siatki, mnóstwo pustych siatek, zamotanych i powykręcanych jak
kiszki. I na jego nogach, na czarnych od kurzu adidasach też owinięte są
przezroczyste siatki, jak szpitalne plastikowe kapcie z gumkami. Czarne
paznokcie, czarne zęby, szeroki uśmiech. I głębokie zmarszczki na wesołej
twarzy. Aha, i jeszcze broda jak u Karola Marksa. I włosy wyłażą z niego, leżą
na ramionach, osypują się jak igły z choinki, która postała w ciepłym pokoju do
wiosny. Stawia na ziemi siatki z siatkami, wyciąga z kieszeni niedopałek,
zaciska go w czarnych zębach i pcha się twarzą prosto na Paszę.
– Ej, wojak – krzyczy – ognia daj.
– Nie palę – odpowiada wyniośle Pasza i aż wciska się w ścianę. Trzeba stąd
iść, myśli, dość, trzeba iść.
Ale stary takim czymś się nie zrazi. Już obstawia się swoimi siatkami
z siatkami, deszcz zimno świeci w jego brodzie jak rosa w sierpniowej trawie.
Wystawia w kierunku Paszy czarny paznokieć i radośnie powtarza:
– Daj, wojak!
I mówi to tak pewnie, że Pasza mimowolnie wkłada rękę do kieszeni
i znajduje tam odebraną małemu zapalniczkę. Stary wciąż wyciąga do niego
pysk, jakby chciał się całować. Pasza schyla się, chwyta obrzydliwy zapach
starości, podnosi dłonie, osłaniając płomień. Krótki błysk zapalniczki wyławia
z nocnego tła spierzchnięte usta i skórę obrzękłą jak u nieboszczyka, i szalone
żółte oko, które patrzy na niego spod opuszczonej brwi. Ale już za chwilę ogień
gaśnie na wietrze. Stary jednak zdąża głęboko się zaciągnąć, jakby wciągał
w siebie całe okoliczne ciepło. Zatrzymuje powietrze, ciężko wydycha, potem
znów kieruje na Paszę czarny paznokieć.
– Co – śmieje się – nasi nawalają?
– Nawalają – odpowiada Pasza bezwiednie, zastanawiając się, jak odczepić
się od tego szaleńca z siatkami.
– Nawalają – powtarza stary z zadowoleniem. – Nasi mogą.
– Mogą – nie zaprzecza Pasza.
– Mogą – śmieje się radośnie stary.
– Aha – jeszcze raz zgadza się Pasza.
– A czemu wasi nie odpowiadają? – pyta go nagle stary.
Pasza wzdryga się, patrzy na starego i rozumie, że to nie żaden szaleniec, że
on wszystko świetnie rozumie, we wszystkim się doskonale orientuje. I Paszę
przejrzał po prostu na wylot. I stary też widzi, że Pasza wszystko doskonale
rozumie, dlatego patrzy uważnie, z wyrzutem, z żółtą nienawiścią w oczach.
Pasza denerwuje się, nie wiedząc, co robić, poprawia palcem okulary, wciska się
w ścianę. Trzeba go czymś ogłuszyć, myśli, patrząc na starego, po prostu wziąć
i ogłuszyć. I jego spojrzenie stopniowo robi się ciężkie, stygnie jak ziemia
w zimowym deszczu i powoli, bardzo powoli chowa zapalniczkę w kieszeni, ale
stary chwyta ten jego ruch i nawet w ciemności zauważa, jak zmieniło się
spojrzenie Paszy, i kiedy milczenie między nimi staje się nieznośne, nagle
odsuwa się i zaczyna ochryple się śmiać.
– A, wojak! – zachłystuje się śmiechem. – O, tak, o! Hę!
I śmieje się tak szaleńczo, że Pasza też nie wytrzymuje i zaczyna się
uśmiechać. Stary natomiast aż zanosi się kaszlem – głębokim, trującym, aż
Pasza znów wciska się w ścianę. Stary przestaje kasłać, chwyta oddech,
uspokaja się.
– Ale deszcz, co? – pyta go stary wciąż równie wesoło. – A ty dokąd?
– Na stację – odpowiada Pasza.
– To tam. – Stary z przekonaniem wyciąga palec w ciemność. – O tam,
widzisz? To Polarna.
Pasza patrzy w ciemność. Ta porusza się i pulsuje. I żadnych gwiazd, rzecz
jasna, nie ma. Jest za to ta mgła, która już któryś dzień wisi nad miastem,
naciska na nie, wypełnia samą sobą. Ile trzeba czasu, żeby się to wszystko
skończyło? – myśli Pasza, przyglądając się skośnym strugom. Ile czasu trzeba,
żeby to wszystko znikło pod powierzchnią wody? Czas się zatrzymał, nic nie
zostało, nikogo nie żal. Nigdy nie zdołam się stąd wydostać, nikomu nie uda się
wydostać stąd żywym, wszyscy tu zostaniemy, wszyscy padniemy pod martwą
wodą. Pasza przypomina sobie wszystko, co widział przez te dwa dni, wszystkie
umęczone oczy i wykręcone wściekłością twarze, wszystkie ochrypłe z braku
wody głosy, wszystkie rozchwiane przez bezsenność postacie, całe zimno i całą
wilgoć, i nagle zaczyna czuć nudności – i przez to, że zmarzł, i przez to, że
bardzo chce mu się jeść, i przez starego, który pachnie śmiercią, tak jakby
rozkładał się wprost tu w strugach deszczu.
– Widzisz? – pyta stary. – Widzisz ją?
– Nie widzę – odpowiada Pasza.
– I prawidłowo – zgadza się stary. – Prawidłowo, nic tam nie ma. – Mówi jak
w gorączce, trącając palcem ciemność: – Dwa towarowe ciał. Dwa wagony,
wojaku. Sam widziałem. Na własne oczy. Nic nie ma. Nikogo nie żal.
Łapie siatki, ciągnie je, wystawia głowę na deszcz, znika za rogiem.
Dzień trzeci

Przypomina wędkarza, który przez cały dzień nic nie złapał: płaszcz
przeciwdeszczowy, pod nim kamuflaż, na nogach gumiaki. Kałdun wisi jak torba
listonosza. Z cholewy buta wystaje bacik – żeby nikt nie miał wątpliwości, z kim
ma do czynienia. Kręci wielką wystrzyżoną głową, krzyczy, komenderuje. Ale
nikt go nie słucha. Żołnierze krzątają się wokół – nie tyle, żeby coś zrobić, ile po
prostu, żeby się ogrzać. Podciągają pod schody dworca czarną od dymu kuchnię
polową, rozpalają, podgrzewają jedzenie. Deszcz cały czas pada, nie ustaje,
zalewa ogień. Żołnierze wyciągają skądś wielki namiot z reklamą miejscowego
piwa, rozpinają nad kuchnią, sami też wciskają się do środka. Aleksiej Jeliseicz
stoi pod zimnym styczniowym niebem i nie wie, co ma dalej robić – wejść do
namiotu i znaleźć się na równej stopie z podwładnymi, stracić autorytet, można
powiedzieć, czy zostać na ulicy i całkowicie przemoknąć. Ciężkie zimne krople
ściekają po tłustych nieogolonych policzkach. Stoi i z wściekłością przygląda się
żołnierzom. A ci w odpowiedzi też się odgryzają, aż staje się jasne, że to ich
sposób porozumiewania się – jakiś nazbyt emocjonalny, czy jak. Jak
małżeństwo, które żyje ze sobą nie pierwsze dziesięciolecie – wszystkie
przyzwoite słowa dawno się skończyły, do komunikowania się zostają
przekleństwa i obelgi. Nie będą przecież teraz milczeć, prawda?
Pasza z małym przedostają się do poczekalni. Przepychają się przez tłum do
okien. Za oknami odwrócony do żołnierzy wydziera się Jeliseicz. Co krzyczy –
nie słychać, ale gestykuluje tak energicznie, że wszystko jest jasne. Deszcz
rozbija dym z kuchni i rozściela go na ziemi. Zupełnie nie chce się wychodzić na
zewnątrz z budynku dworca. Kobiety w sali stoją, tulą się do siebie wzajemnie,
przyciskają do okien. Tak jakby oglądały film bez dźwięku. W roli głównej
Jeliseicz. Wielki, niemy. Wymachuje rękami, grozi pięścią, ostrzegawczo
wskazuje spojrzeniem gdzieś za horyzont. Nagle odwraca się i zauważa
publiczność – dziesiątki przestraszonych kobiecych twarzy, które uważnie śledzą
każdy jego ruch i gest. Zatrzymuje się na chwilę, obrzuca wszystkich surowym
atamańskim spojrzeniem, skupia wzrok i znów zaczyna krzyczeć – zachęcając
i mobilizując. Słownictwo chyba wykorzystuje to samo, jednak jakoś od razu
wciąga brzuszysko, nawet policzki wciąga – jednym słowem, wojskowy. Pasza
przygląda mu się i chwyta się na myśli, że spojrzenie Aleksieja Jeliseicza jest tak
otwarte i przenikliwe, jakby zwracał się bezpośrednio do niego, do Paszy, jakby
właśnie z nim, Paszą, dzielił się czymś poufnym. Cholera, tak właśnie jest,
dociera do Paszy, on przecież coś do mnie krzyczy. Pasza przepycha się między
kobietami, przebija się do drzwi, otwiera je. Przedstawiciel, dociera do niego
niezadowolony głos Aleksieja Jeliseicza, jebanej ludności. Pasza schodzi po
schodach, narzuca na głowę kaptur. Mały nie zostaje z tyłu, idzie za nim,
trzymając w dłoniach kij baseballowy. Podchodzą, Pasza podaje Jeliseiczowi
swoją zdrewniałą dłoń. Jeliseicz napręża się, ale ściska. Rękę małego też ściska
przez inercję. Najwyraźniej nie wie, jak ma mówić, dobiera intonację. Jasne, że
tak jak z żołnierzami z Paszą rozmawiać nie można – po pierwsze,
przedstawiciel ludności, po drugie, przy dziecku. Dlatego zbiera myśli, strząsa
krople z twarzy, kiwa tłustym policzkiem w stronę kuchni.
– Znacz tak – mówi zachrypniętym głosem dowódcy – jak obiecaliśmy –
pokazuje kuchnię. – Organizujemy – mówi – wydawanie żywności. Ludności
cywilnej – dodaje energicznie. – Znacz, pan szanowny przedstawiciel ludności
tym właśnie się zajmie. Takie, znacz, są instrukcje – mówi. – Z centrali – dodaje.
Żołnierze patrzą na Paszę z nienawiścią. Jakby mówili: gdyby nie ten palant,
można by się wyspać, a nie moknąć tu, na tym zapomnianym przez Boga
przydworcowym placu. Pasza czuje na sobie spojrzenia pełne słusznego
oburzenia, nie ma jednak wyjścia: powiedziałeś, że jesteś przedstawicielem
ludności – zapewniaj bezproblemowe wydawanie prowiantu. I właśnie tym się
zajmuje. Wraca do sali i od razu obstępuje go kobiecy tłum – mokry i nieufny,
słucha go, milczy i w samym tym milczeniu Pasza czuje pretensję. Ale
zdecydowanym gestem podnosi rękę i zaczyna mówić.
– Znacz tak – mówi – instrukcje, tak jak obiecali – mówi. – Wydawanie
żywności – dodaje – ludności cywilnej – uściśla.
Kobiety słuchają, nie przerywają, milczą. Paszy wydaje się, że po prostu go
nie rozumieją, mówi jakimiś nie takimi słowami. Opuszcza rękę, poprawia
okulary.
– Słuchajcie – mówi zmęczonym głosem. – Tam – pokazuje za okno – można
zjeść. Kto ma naczynie, niech idzie.
– A będą autobusy? – pyta równie zmęczonym głosem babka w czarnej
żałobnej chustce.
– Obiecali – odpowiada Pasza.
– Centrala? – pyta babka.
– Centrala – nie zaprzecza Pasza.
Kobiety ciągną na dwór, zasłaniają się przed deszczem czym się da, otaczają
namiot, wyciągają puste naczynia. Żołnierz w brudnym białym fartuchu
i gumowych rękawiczkach hojnie nakłada jakąś mokrą kaszę z kawałkami
ciemnego mięsa. Inny nalewa herbatę do kubków i termosów. Wystarczy dla
wszystkich, śmieje się, dla wszystkich, babeczki, wystarczy. Kobiety nie reagują,
nawet nie płaczą. Zimno, mokro, chce się jeść. Łapią swoją porcję, biegną
w strugach wody z powrotem do wnętrza dworca. Pasza stoi na schodach, udaje,
że kontroluje ten proces. Mały pobiegł z tłumem, wygrzebał skądś jednorazowy
talerz, przybiega z kaszą. Połowę połyka sam – łakomie i pośpiesznie jak
kaczka – resztę wciska Paszy. Ten początkowo odmawia, że niby nie jest głodny,
nie wytrzymuje jednak, bierze łyżkę i szybko dojada po małym. Od razu czuje,
jak dawno nie jadł, jak zgłodniał. Zmęczony opiera się plecami o kolumnę,
przygląda się tłumowi w deszczu. Kobiety przechodzą obok, niektóre kiwają
głowami jak do starego znajomego, dając do zrozumienia, że wszystko
w porządku, dziękujemy, idziemy jeść. Patrzą na niego jak na kierownika.
Możliwe, że naprawdę myślą, że on tu za coś odpowiada. Do tego Jeliseicz
rozmawia tylko z nim – wyłącznie i ostentacyjnie. Podchodzi, rozciera
zmarznięte dłonie, kończymy, mówi, wydawanie żywności, zgodnie
z instrukcjami. Zrealizowane, chętnie zgadza się Pasza, a co. Kiedy będzie
autobus? Będzie, niechętnie odpowiada Aleksiej Jeliseicz, nerwowo napinając
tłusty policzek, dokładnie według grafiku. No i dobrze, odpowiada na to Pasza,
no i super.
Żołnierze stoją z boku, patrzą na mokrą kolejkę złożoną w całości z kobiet,
starają się jakoś pobudzić bojowego ducha, rozładować, można powiedzieć,
chujową atmosferę, żartują, śmieją się z siebie nawzajem. Kobiet to nie
przestrasza – od wojskowych niczego dobrego nie oczekują, łapią swoje
jedzenie, uciekają z powrotem do budynku dworca. Na Paszę żołnierze wciąż
patrzą złym wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć: miejscowy, a nie walczy,
babami się zasłania. Coś do siebie szepczą i sami się śmieją, pokazując mocne
młode zęby. Pasza wytrwale udaje, że go to nie dotyczy. Stoi, podpiera kolumnę,
słucha, jak w górze nad nim gruchają przemarznięte gołębie. Spod namiotu
wychodzi jeden z żołnierzy – młody, dwudziestolatek, rudawy, schludny.
Wyczyszczone buty. Zresztą co tam buty – nawet paznokcie ma obcięte. Trochę
pucułowaty co prawda. Biała maskująca wiatrówka, czarna puchowa kurtka.
Podobny jest do pingwina, myśli Pasza – czarny wierzch, biały spód. I stary
oficerski mapnik przez ramię. Może oficer polityczny. Wchodzi schodami do
Paszy, zarzuca mapnik na plecy, wyciąga z kieszeni jabłko, podaje małemu.
Mały patrzy na niego wyniośle, jabłko jednak bierze i od razu zaczyna gryźć,
demonstracyjnie nie podziękowawszy. Żołnierz pingwin patrzy na niego, ale nie
wytrzymuje spojrzenia, odwraca się do Paszy.
– Co tam, ojciec? – pyta energicznie. – Jak sytuacja?
Mówi wyraźnie, bez akcentu, od razu jasne, że nie jest miejscowy. Chce
poznać nastroje ludności cywilnej.
– Sytuacja jak sytuacja – odpowiada Pasza. No, a co mu odpowiedzieć?
– Ciężko było? – pyta dalej pingwin.
– W sensie? – nie rozumie Pasza.
– No z nimi – pingwin kiwa głową na północ – ciężko było?
Mały też podnosi głowę w kierunku Paszy, jakby mówił: no właśnie, ciężko
ci było czy nie? I gołębie w górze chyba też wysuwają dzioby, przysłuchują się,
co on odpowie.
– Tutaj są kobiety i dzieci – mówi ostrożnie Pasza. – Im jest ciężko.
– Jasne – ze zrozumieniem kiwa głową pingwin. – No nic, przebijemy się, to
się odbuduje. Twój? – pokazuje na małego.
– Siostrzeniec – uprzedza od razu Pasza.
– A gdzie twój tata? – Pingwin nachyla się do małego. Pyta przyjaźnie, ale
patrzy podejrzliwie, niczego nie odpuści.
– W czołgu się spalił – mówi mały, chrupiąc jabłko.
– W czyim? – Pingwin wytrzeszcza oko.
– W swoim – odpowiada mały bez mrugnięcia okiem. – Tato mu z wojny
przyciągnął. Mój dziadek – wyjaśnia.
– Przecież on zalewa – nie wytrzymuje Pasza. – Ojciec ich porzucił. On
mieszka w internacie.
– Znaczy sierota – ze współczuciem kiwa głową pingwin. – A mama jest?
– Mama jest – nie zaprzecza Pasza. – Mama w trasie. Konduktorka. – I w tym
momencie gryzie się w język.
– Konduktorka? – dopytuje się zaniepokojony pingwin. – No gdzie ona jest
teraz? Gdzie jej pociąg?
Ale właśnie wtedy woła Jeliseicz. Zresztą w najlepszym momencie. Wasia,
mówi, co się przypierdalasz do obywatela? Wasia jeszcze raz rzuca
niezadowolone spojrzenie małemu, ale ten niewzruszenie gryzie jabłko, całą
swoją postawą powtarzając pytanie: dokładnie, co się przypierdoliłeś? Wasia
odwraca się, biegnie do swoich kolegów. Gołębie rozczarowane przyciskają się
do siebie wzajemnie, żeby się ogrzać.

Autobusy podstawiają gdzieś po dziewiątej. Dwa pokiereszowane łazy, jeden


niebiesko-zielony, drugi po prostu brudny, wcześniej korzystali z nich
wojskowi – na niebiesko-zielonym wiszą poszarpane flagi, z boku wypisane
sprejem bojowe hasło, którego nie można przeczytać. A brudny, szary,
podjeżdża z wybitymi oknami, z których rozpaczliwie jak porwane żagle zwisają
mokre firanki. I światła też ma rozbite. Zresztą rejestracji też nie ma, jeśli mówić
całkiem szczerze. I w obu łazach za kierownicami siedzą wojskowi, czyli to
pojazdy bojowe. Brudny nawet karoserię ma przebitą w kilku miejscach, dostało
mu się. Kobiety od razu wysypują się na zewnątrz, taszcząc tobołki i torby,
wlekąc za sobą dzieci i różne domowe sprzęty. Rzucają się do autobusów,
krzyczą, hałasują. Aleksiej Jeliseicz początkowo nawet nie wie, co robić z tą
ludnością cywilną, szybko jednak odzyskuje przytomność, przepycha się bliżej
do autobusów, podnosi rękę, czeka, aż wszyscy się uspokoją. A kiedy mniej
więcej się uspokajają, zaczyna się wściekać i wyjaśnia, że muszą się uspokoić
i posłuchać tego, co on powie, albo nie będzie żadnego konstruktywu
i warunków pracy, i w ogóle go tu już wszyscy podkurwili. Mówi, że autobusy
zdjął z frontu, gdzie właśnie leje się krew za słuszną sprawę, i dlatego, jeśli
kobiety nie zrobią kilku kroków w tył, on w ogóle ma instrukcję z centrali, żeby
wysłać wszystkie w chuj i odstawić samochody z powrotem na pierwszą linię
walki o szczęśliwą przyszłość. I kiedy cichną, Jeliseicz mówi, poważnie
potrząsając tłustymi policzkami, że właśnie ten niebiesko-zielony pojedzie do
kombinatu, a ten po prostu brudny – do wioski.
– I to wszystko? – pyta go z rozczarowaniem młoda kobieta w eleganckim
kapeluszu, trzymając w dłoniach watowaną kołdrę.
– A czego jeszcze chcesz? – wyżywa się na niej Aleksiej Jeliseicz. – Do
domu cię odprowadzić? Ja cię odprowadzę! – groźnie obiecuje i zaczyna
przepychać się przez tłum z powrotem do swoich.
Kobieta zaczyna płakać, a reszta zabiera się do szturmowania autobusów –
lepiej już do kombinatu, niż siedzieć tutaj na dworcu z tym tłustym palantem.
Aleksiej Jeliseicz dowódczym gestem woła do siebie Paszę. Ten bez entuzjazmu,
ale podchodzi.
– Znacz tak – mówi mu Jeliseicz – będzie pan kierownikiem w głównym
transporcie.
– W jakim? – nie rozumie go Pasza.
– No w tym – pokazuje Jeliseicz – brudnym. Do wioski. Będzie pan
odpowiadać za grupę ludności cywilnej. Jasne? – pyta. Właściwie nie pyta.
Rozkazuje.
Pasza z małym wciskają się ostatni. Miejsce jest tylko na stopniach, w dole,
pod samymi drzwiami. Kierowca się złości, krzyczy na kobiety, żeby
przechodziły w głąb autobusu. Ale jak w głąb, kiedy autobus cały wypchany jest
poduszkami, materacami i słoikami z domowymi przetworami. Kobiety siedzą
przy rozbitych oknach, po dwie–trzy na jednym siedzeniu, na czyichś rękach,
nad czyimiś głowami. Wiszą jedna na drugiej, ściskają się, kłócą, płaczą. Dzieci
wyją, leci pierze z podartych chińskich puchówek. Kierowca chowa
kałasznikowa, krzyczy do Paszy: weź je uspokój. Jak mam je uspokoić, krzyczy
w odpowiedzi Pasza, weź ruszaj, wytrzęsie je, to się same uspokoją. Kierowca
spluwa, Pasza zamyka rozwalone drzwi. Chociaż sensu to nie ma – okna są
wybite, zamykać takie drzwi to jak nakrywać się w zimie gazetą. Ale porządek
to porządek – drzwi zamykają się, łaz rusza, Aleksiej Jeliseicz z ulgą pociera
policzki. Kuchnia polowa stygnie jak serce po wielkiej miłości.
Jechać jest zimno i niewygodnie. Razem z małym wciśnięci są w drzwi, jakaś
kobieta położyła wprost na Paszy wielką skórzaną walizę. Początkowo Pasza
próbuje się odsunąć, ale nie ma dokąd, trzeba jechać tak. Deszcz wlatuje do
środka przez przednią szybę, kierowca założył żółte taktyczne okulary, chociaż
wiele to nie pomaga. Na północy gdzieś przy wyjeździe z miasta znów coś
zaczyna wybuchać, błysków nie widać przez deszcz, dobrze jednak słychać, co
spada za osiedlami. Kobiety znów zaczynają zawodzić, wszystkie razem,
wszystkie na kupie, mały jakoś markotnieje, wciska się w kurtkę Paszy, nie
wiadomo, czy mu zimno, czy też chce płakać. Ale nawet jeśli chce, to i tak nie
płacze.
Z placu przed dworcem skręcają na prawo, na południe. Objeżdżają zwalony
znak drogowy, potem ostrzelaną ciężarówkę z piekarni, potem stertę
wyrzuconych mebli: kanapa, szafa, fotel ze zdartym obiciem. Jakby ktoś,
uciekając, zrzucał balast. Poranne miasto, wypalone jak domowy kominek,
klatki, powybijane witryny sklepów spożywczych. W samych sklepach ciemno,
kraty z okien powyrywane, chyba ktoś chciał coś wynieść, chociaż wątpliwe,
żeby wyniósł. Właściciele po sobie sprzątnęli, zostawili puste lady i martwe
stare lodówki, które nawet jakoś wstyd wynosić, po co ci w domu stara
lodówka? Chyba żeby w niej chować trupy. Widząc za sklepami nowy kościół,
kierowca mimowolnie się żegna. Część kobiet w autobusie – też. Na te, które się
nie żegnają, reszta patrzy z wyrzutem i pogardą. Tak na plaży ci, którzy stoją po
szyję w zimnej wodzie, patrzą na tych, którzy boją się zanurzyć.
Na skrzyżowaniu skręcają w prawo, omijają czarny budynek sądu, bank
z zabitymi sklejką oknami, aptekę – zimne otwory okien, wyrwane kraty: znów
ktoś usiłował cokolwiek znaleźć, a czy znalazł – nie wiadomo. Dalej pusta
szkoła, zniszczony kiosk z prasą, ostrzelany pomnik, kawałki żelaza, osmalona
cegła, zakrwawione ubrania. Na ulicach prawie nikogo, tylko koło kiosku stoi
kilku wojskowych, palą, rozmawiają, nie zwracają na nikogo uwagi. Jeszcze
babcia ciągnie po mokrym asfalcie sanki z kartonem – może na rozpałkę, może,
żeby załatać dziury w oknach. A poza tym – pusto, mokro, żadnego ruchu,
żadnych głosów. I wtedy na skrzyżowaniu mało nie wpada na nich osobówka.
Kierowca jest tak zdziwiony, że ledwie zdąża wyhamować. Łaz skrzypi,
zamiera, kierowca wali piersią w kierownicę. I osobówka też zastyga – martwa
i niewzruszona. Pasza wygląda przez okno i to, co widzi, aż odbiera mu mowę.
Wprost przed nimi stoi dokładnie wymazany błotem opel. A za kierownicą
siedzi iguana – szary z braku snu, wystraszony i zły. Siedzi z szeroko otwartymi
oczami, nie wie, kłócić się czy przepraszać. I obok niego, na sąsiednim fotelu,
siedzi facet w czapce z piżmaka i szarym palcie – też przestraszony, też szary.
Ale rzecz nie w tym. Rzecz w tym, że na górze, na dachu opla jest przywiązana
sznurkami trumna. Pasza początkowo nie wierzy własnym oczom, nie może być,
myśli, skąd oni ją ciągną? Ale to naprawdę – trumna. I kobiety też widzą i patrzą
jak oniemiałe. I kierowca zdjął nawet okulary taktyczne, żeby się przekonać. No
tak, trumna. I Pasza sam rozumie, że facet w piżmowcu to najpewniej klient,
wiezie do domu trumnę, będzie kogoś chować. A skoro w mieście nie ma innego
transportu, to wiezie taksówką. A iguanie chyba zupełnie obojętne, co wozi – jak
trumna, to trumna. Znając iguanę, można nawet przypuszczać, że trumna nie jest
pusta, że ktoś już w niej leży. I wszystko to trwa jakąś chwilę, kilka sekund, nikt
nie zdąża nic powiedzieć, tylko kobiety pochlipują i kierowca łaza patrzy na
iguanę jak na kapitana statku widma. Iguana natomiast poznaje Paszę i jego
oczy – krągłe i rybie – robią się zupełnie okrągłe jak księżyce. Patrzy na Paszę
jak na nieboszczyka, który wrócił z cmentarza na własną stypę. Strach jednak
szybko mija, iguana dociska gaz, opel zrywa się z miejsca, mknie donikąd, znika
w deszczu.
Osiedle się kończy, dalej trasa ciągnie się przez puste pole, w którym stoją
betonowe konstrukcje jeszcze z lat osiemdziesiątych, coś niedobudowanego,
porzuconego, a teraz jeszcze dobitego moździerzami. Po drugiej stronie pola jest
kanał, przerzucono przez niego most, a przed mostem ustawiono umocniony
posterunek. Widać, że długo w niego walili, jak przy tym most ocalał – nie
wiadomo, ale ocalał, stoi. Podjeżdżają, zatrzymują się. Asfalt dookoła
posterunku posiekany moździerzami – wygląda, jakby ktoś długo kruszył go
szpadlami. Betonowe bloki też są posiekane i czarne od dymu, wokół
porozrzucane są rozmiękłe ubrania, puste butelki po wodzie, opakowania po
lekach. Połamane drzewo, porwany papier, powyginany metal. Z boku na
ziemi – znaki ostrzegawcze. Kieruje wszystkim trzech czy czterech żołnierzy –
nerwowych i złych. Oczywiście dopiero co przyszli, posterunek jeszcze
niedawno był niczyj, pod blindaże nie wchodzą, nie chcą ryzykować, stoją na
deszczu, sprawdzają samochody. Kierowca podjeżdża łazem bliżej, wygląda
przez rozbite okno. Podchodzi do niego żołnierz – ruda broda, zimowe buty, na
kolbie automatu nawinięta opaska uciskowa. Kierowca wesoło zagaduje, żartuje,
ale brodaty w odpowiedzi tylko się krzywi, zagląda do środka. Pasza powoli
odwraca się do okna, żeby nie przyciągać uwagi, i widzi w nadtłuczonym
lusterku, jak zza łaza wytacza się jeszcze jeden żołnierz. Idzie, ciężko się
chwiejąc i miarowo uderzając pięścią w ostrzelaną karoserię autobusu.
Niewysoki, krótkonogi, w ciężkich wysokich butach, proste włosy ostrzyżone na
krótko, jeszcze całkiem młody, siwy. W lustrzanych okularach słonecznych. Ze
świeżą szramą na czaszce. Na rękach – skórzane rękawiczki bez palców, ciemne,
z krwawymi strzępami, jakby w kuchni mięso na schabowe ubijał pięściami.
Idzie, zbliża się, na kobiety nawet nie patrzy – nie interesują go, czuje, że
najciekawsze jest z przodu, obok kierowcy. Podchodzi i od razu spotyka się
spojrzeniem z Paszą. I Pasza widzi, jak zmienia się jego twarz, jak płynie wzrok,
jak śmiertelnie drga prawe oko, jakby brał Paszę na celownik. I aż szczęki
zaciska na ten widok, i zębami zgrzyta ze złości. Pasza kamienieje. Mały, który
stoi, wciskając twarz w brzuch Paszy, plecami czuje, że coś jest nie tak, ale nie
może się odwrócić, przyciśnięty przez Paszę do drzwi, dlatego tylko unosi oczy
i pyta szeptem:
– Co jest?
– W porządku – odpowiada też szeptem Pasza, nie spuszczając wzroku
z żołnierza. – Wszystko w porządku.
A żołnierz myśli, że on to mówi do niego, do niego się zwraca. I przez to
jeszcze wścieklej zgrzyta zębami.
– Co? – mówi, przełykając ślinę z nagromadzonej złości. – Co, kurwa,
w porządku?
– Pasza? – Mały pociąga pytająco Paszę za rękaw.
– W porządku, w porządku – odpowiada tylko Pasza, mocno, bardzo mocno
zaciskając ramię małego swoimi skamieniałymi palcami.
– Co?! – nakręca się żołnierz, zrywając z ramienia automat. – Co?!
Ale wtedy, widząc to wszystko, od płyt energicznie odchodzi bardzo młody
wojskowy – czarna czapeczka na bakier, ciemne włosy, chudy, uśmiechnięty,
dłoń pewnie leży na kolbie. Podchodzi, wygląda zza pleców swojego kolegi,
widzi Paszę, uśmiecha się i wie, że go zna. Chociaż nie może przypomnieć sobie
skąd. Ale zna, na pewno zna. I Pasza też go zna. I też nie może sobie
przypomnieć. I tak patrzą na siebie przez chwilę, dość krótko, ale żołnierzowi
wystarcza tego czasu, żeby położyć dłoń na ramieniu kolegi – ciężko
i przekonująco.
– W porządku, Rustem – mówi, dalej się uśmiechając, raczej siłą inercji. –
W porządku, to swoi. Przepuszczaj.
Rustem nerwowo unosi ramię, jakby chciał zrzucić obcą rękę, ale młody nie
puszcza, uśmiecha się, trzyma mocno. Rustem tylko mruży oczy z nienawiści
i nieufności, zgrzyta zębami, ale powstrzymuje się, milczy. A skoro on milczy, to
i reszta obecnych też nie ma nic szczególnego do powiedzenia. Kierowca macha
do brodatego na pożegnanie dłonią, łaz rusza, prześlizguje się pomiędzy
betonowymi umocnieniami, wjeżdża na most.
Dopiero wtedy Pasza czuje, jak jest przerażony. Lepki i zziębnięty. Jakby ktoś
podszedł, wyciągnął z worka jego śmierć, pokazał mu, a potem schował
z powrotem. Ale on już ją zobaczył. On przecież wie, że można ją wyciągnąć
kiedykolwiek, gdziekolwiek. I skąd on go zna, tego młodego? Kto to? Kto to
był?
– Kto to? – pyta go mały. – Kto to był?
– Nie wiem – odpowiada Pasza. – Nie pamiętam.
– Jak to – mały patrzy na niego z niedowierzaniem. – Może go uczyłeś?
– Może – nie zaprzecza Pasza, ale wciąż sobie nie przypomina.
Dwa lata temu? Czy trzy? Kiedy to było? Wiosną. Zdaje się w kwietniu. Czy
w maju? Tak, na pewno w maju. Mnóstwo zapachów – nowych, świeżych.
Miasto, bloki, zimna klatka, ciasna jak trumna winda, ostatnie piętro, świeżo
pobielony korytarz, spod wapna prześwitują ciemne plamy, umocowana do
ściany żelazna drabinka, otwarte wyjście. Co on tam robi? Do kogo przyszedł?
Pasza usiłuje sobie przypomnieć, ale nie zdąża. Nad głowami rozświetla się
niebo, szare deszczowe tło przebijają jaskrawe podłużne błyski: grady nawalają
z terenu fabryki, prosto nad ich głowami, jasne cienie wzlatują nad nimi i lecą na
drugą stronę miasta, na północ, za obwodnicę. I Pasza znów czuje, jak w serce
wciska mu się sprężyna, przyśpieszając jego, serca, pracę, popycha Paszę
naprzód, naprzód, jak najdalej stąd, póki nic nie przyleciało tutaj w odpowiedzi,
póki błyski nie posypały się na ziemię, zalewając wszystko metalem i śmiercią.
Kierowca też się napina i wyciska z łaza wszystko, co się da. A da się nie tak
znowu wiele – autobus sunie przez dzielnicę przemysłową, mija jedną fabrykę,
za nią następną, potem bazę, za nią magazyny. Najważniejsze – być jak najdalej
stąd. Topole przy drodze, szlabany, zamknięte żelazne bramy. Najważniejsze
przeskoczyć fabryki, gdzie nie ma żywej duszy, coś się stanie – nikt się nie
dowie, nikt nie pomoże, sprężyna ciśnie od środka, przyśpiesza ruch krwi,
najważniejsze – być jak najdalej stąd, myśli Pasza. Kierowca, raczej też
przestraszony, nie spodziewał się, że będą walić wprost nad nimi, teraz kręci
kierownicą, kręci i niczego nawet nie ukrywa – ani swojego zmęczenia, ani
złości, ani strachu. Tak jak ten żołnierz, myśli Pasza, na posterunku, młody,
uśmiechnięty. Ten też niczego nie ukrywał, wszystko miał na twarzy, wszystko
było w jego uśmiechu. Pasza przypomina sobie żołnierza, przypomina sobie jego
zwycięski uśmiech. No tak, ten faktycznie niczego nie ukrywał, jakby mówił:
wziąłem szturmem to jebane miasto, przyszedłem na posterunek, wybiłem stąd
wszystkich, oczyściłem, to ja tu wszystko kontroluję, to ode mnie tu wszystko
zależy, mogę cię zatrzymać, kurwa, przekazać cię dalej, ale weź spierdalaj, po
chuj mi tu jesteś potrzebny, jedź stąd, wydostań się jak najdalej stąd, sam
zdechniesz. I jeszcze coś, jeszcze coś tam było, myśli Pasza gorączkowo. Ale
co? Świeżo pobielony korytarz, metalowa drabina, ostatnie piętro. Coś
z minionego życia.
Kiedy robi się kompletnie zimno, tak że mały obejmuje go rękami, żeby
chociaż trochę się ogrzać, kiedy kierowca wkłada ręce do kieszeni, przyciska się
do kierownicy, kierując brzuchem, i kiedy kobiety przestają lamentować,
otulając się poduszkami i kołdrami, wyskakują za ostatni fabryczny płot,
przecinają czarne zaorane pole i wtaczają się do wioski. Pasza schował głowę
w ramionach, odwrócił się bokiem do przedniego okna, żeby tak nie
przewiewało, ale nie wytrzymuje, wygląda na drogę, patrzy, co tam przed nimi.
A przed nimi długa ulica z prywatnymi domami. Wiele z nich ze śladami
ostrzałów, dziury w dachach, czarne znaki na ścianach i płotach. Zza metalowej
zielonej bramy wygląda ktoś miejscowy – przestraszony, wściekły, podejrzliwie
patrzy na przybyszy, jakby mówił: co wy za jedni, po co przyjechaliście?
Najważniejsze – czy będą dalej strzelać? Pasza był tu kilka razy w dzieciństwie
ze starym. Czyli nic nie pamięta. Przynajmniej – nic dobrego. Robotnicza
miejscowość, wybudowana przy kopalni, która w latach osiemdziesiątych zrosła
się z miastem, chociaż zawsze oddzielona była od niego bezkresnymi terenami
fabrycznymi. Nieco autonomiczna, osobna. Chociaż wszyscy tak czy inaczej
pracują w mieście. Właściwie pracowali. Przed wojną. Teraz wioska jest odcięta,
walki o nią toczyły się od jesieni, ale zakończyły się już dosyć dawno –
w mieście jeszcze strzelali, a tutaj już zaczęto łatać dachy i ustawiać nowe płoty.
Jak można bez płotów. Łaz sunie główną ulicą, dojeżdża do końca, do
historycznego, można powiedzieć, centrum, podtacza się do przystanku
autobusowego, zatrzymuje. Pasza przemarzniętymi do kości palcami otwiera
drzwi, razem z małym wypadają na dwór jak spadochroniarze skaczący
z jednym spadochronem na dwóch. Ciało nasiąknięte, nogi zdrętwiałe, ubranie
mokre, głowa ciężka. Dziesiąta, przyjemny styczniowy poranek.
Pasza od razu zauważa, co się zmieniło przez trzydzieści lat, odkąd tu był po
raz ostatni. Nic się nie zmieniło. Wybudowali nowy kościół. I supermarket. No
i to wszystko. Stary budynek rady wiejskiej stoi bez flagi – poprzednią,
państwową, najwyraźniej zestrzelili, nowej nie zdążyli wywiesić. Stary dom
kultury – bez żadnych oznak życia. Szkoła w oddali też pusta, nad boiskiem do
piłki nożnej wisi deszcz. Z boku ciągną się budynki sklepów – biała cegła,
ściemniała przez czas, niebieska farba na okiennych ramach, przylepione do
drzwi plakaty reklamowe z coca-colą. I tłum – czarny, milczący, przygląda się
im, w napięciu i nieufnie: uważaj, bo rzucą się, rozerwą na strzępy. Kobiety
zaczynają się wypakowywać, wywalają przez okna worki i poduszki, wychodzą
na deszcz, drepczą wokół Paszy, wciąż uważając go za kierownika, nie
odchodząc od niego, zrzucając na niego odpowiedzialność za wszystko, co się
z nimi stanie. Kiedy wszystkie się wyładowują, kierowca zerka na tłum, ten,
który już od dawna stoi pod sklepem, potem na Paszę, który moknie teraz ze
swoim desantem, krzywo się uśmiecha, odpala samochód, rusza z powrotem.
I dwa tłumy stoją naprzeciwko siebie – dwa tłumy mokrych i wściekłych
pasażerów na pustym przystanku autobusowym i rozdziela je sto metrów
gęstego i mokrego styczniowego powietrza. Stoją i nie wiedzą, czego od siebie
wzajemnie oczekiwać, o czym ze sobą rozmawiać. Pasza też nie wie, o czym
mówić, stoi, przygląda się tłumowi naprzeciwko, wyróżnia w nim kilku
starszych mężczyzn w czarnych kurtkach i kobietę w malinowej puchówce,
i dwie dziewczynki mniej więcej dziesięcioletnie, które stoją same, zupełnie bez
dorosłych, ze szkolnymi tornistrami na plecach. A reszty nie rozróżnia – tak,
plamy twarzy pod chustkami i ciepłymi czapkami, głębokie kotliny oczodołów,
pasma włosów, które wysuwają się spod kapturów, pośpiesznie malowane wargi,
rozmyty przez deszcz tusz do rzęs. Kobiety, przede wszystkim, kobiety. Patrzą
surowo, jakby domyślały się czegoś niedobrego. Nikt nawet się nie uśmiecha.
Pasza przypomina sobie, jak krzywo uśmiechnął się kierowca, przypomina sobie
uśmiech tego chłopaka na posterunku, który go poznał, ale nic nie powiedział,
i nagle wszystko sobie przypomina.
Przedwojenny rok, minione życie. Pasza korepetytor gania przez całą wiosnę
wesołego szesnastoletniego chłopaka, szykuje go do egzaminów wstępnych.
Chłopak ma solidnego nieprzyjemnego tatę, który handluje węglem. Chce
wysłać syna do stolicy. Później sam też zamierza się tam przeprowadzić. Znalazł
Paszę. Trzeba znać język, perspektywicznie. Pasza jest dobrym i niedrogim
specjalistą. Do tego jeszcze ciągle milczy. W tym sensie, że nie mówi nic
zbędnego. Językiem posługuje się tylko podczas lekcji, jakby to były jakieś
terminy medyczne, które są po prostu nieprzydatne w życiu codziennym.
Chłopak z perspektywami wszystko rozumie. I chce do stolicy. Faktycznie, co
ma tu robić w mieście? Handlować węglem? Węglem handluje jego tata, to
wystarcza. Dlatego trzeba się uczyć. Kłopot tylko w tym, że on tego wszystkiego
nienawidzi – i Paszy, i węgla, i swojego taty. Taty – najbardziej. Chociaż Paszy
też nielicho. I nawet tego nie ukrywa. I Pasza przyjeżdża do niego dwa razy
w tygodniu – w środę i sobotę – z pociągu idzie pieszo piętnaście minut.
Chłopak mieszka w swoim mieszkaniu. Niewielkim, dwupokojowym. W bloku
z wielkiej płyty na ostatnim piętrze. Ósmym. I za każdym razem lekcje kończą
się awanturą. To znaczy awanturuje się chłopak. Pasza tylko wysłuchuje. Kilka
razy chce zrezygnować, telefonuje do taty chłopaka, ale ten uparcie prosi, żeby
kontynuować zajęcia. Dopłaca nawet. Co prawda niewiele. A pewnego razu,
w maju chyba – dni były ciepłe, niebo jasne i wysokie – ojciec przybłąkuje się
do małego do mieszkania właśnie podczas lekcji, z kontrolą, można powiedzieć.
Chłopak z jakiegoś powodu traci panowanie, na Paszę już nawet nie patrzy,
nakręca się, zaczyna krzyczeć, tata też szczególnie się nie certoli, rodzice
i dzieci, jednym słowem. Pasza próbuje się wtrącić, uspokoić obu, ale najpierw
bluzga na niego chłopak, a potem tata, a kiedy chłopak, zbierając się na odwagę,
bluzga też na ojca, ten nie wytrzymuje i wali go po głowie. Chłopak pada na
fotel, ale od razu się zrywa, toczy ślinę, wyciera łzy, bezradnie i wściekle zgrzyta
zębami – i wybiega. Tata biegnie za nim, Pasza, intuicyjnie wyczuwając, że coś
jest nie tak, też wybiega, nawet zdąża zobaczyć, jak mały wdrapuje się po
metalowej drabince na dach, jak za nim ciężko włazi tata, jak po kolei znikają
w wyjściu. Pasza zostaje na dole, patrzy w górę, w jasnoniebieski kwadrat
majowego nieba, i powtarza w myślach: najważniejsze – żeby nie skoczył,
najważniejsze – żeby nie skoczył.
Mija lato. Chłopak nigdzie się nie dostaje – oblewa egzaminy. Nawet nie
z języka. Ale Pasza i tak się zamartwia, myśli, że jest częściowo winny, obawia
się, czy nie będzie miał teraz problemów z tatą chłopaka. Nikt się go jednak nie
czepia, chłopaka więcej nie widzi i szybko o nim zapomina. A teraz sobie
przypomniał. Jak tak może być? – myśli Pasza, przyglądając się ciemnemu
tłumowi przed sobą. Jak to się stało? Jak mogłem nie zauważyć, że moi
uczniowie teraz walczą przeciwko mnie? Jak mogłem to przeoczyć? Chociaż,
próbuje się uspokoić, dlaczego przeciwko mnie? Nie przeciwko mnie. Co ja
mam tu do rzeczy? No dobrze, przecież to jasne, że przeciwko tobie,
konkretnie – przeciwko tobie. Przeciwko wszystkiemu temu, co się z tobą wiąże.
A co się ze mną wiąże? Pasza nie rozumie sam siebie. Wszystko, odpowiada
sobie, i twój przedmiot, i twoja szkoła, i flaga, która nad nią wisi. Oni przecież
o to walczą. Właściwie przeciwko temu. Dlaczego mnie nie wydał? – myśli
Pasza. Dlaczego wypuścił? Mógł przecież wydać. Było za co, szczerze mówiąc.
I co by się stało z małym?
I wtedy Pasza znów czuje przerażenie. Silne przerażenie. I przenikliwe
zimno.

Tak niesie się na cmentarz nieboszczyków – idzie się powoli ulicą, nigdzie się
nie śpiesząc, ciągnąc trumnę, mijając ostatnie domy, wychodząc z miejscowości,
jakby wynosiło się jakieś graty – jak najdalej od obcych oczu, jak najdalej od
domu. Tak samo teraz tłum ciągnie się ulicą, jak wąż pożarowy, ciągnie się przez
deszcz na opłotki z centrum. Pierwsi już gubią się za deszczową zasłoną, ostatni
jeszcze drepczą tutaj koło sklepów, sprzeczają się, przekonują nawzajem.
Wcześniej tłumy się zeszły, zaczęły wypytywać, kto jest skąd, kto dokąd
idzie. Od razu pojawili się najlepiej obeznani, którzy mówili, że wieczorem
z pewnością będą odbijać wioskę, że na stację całą noc przyjeżdżały pociągi ze
sprzętem z Charkowa i dzisiaj to wszystko ruszy tutaj, żeby odbijać wioskę. Na
pytanie, po co ją odbijać, wybrzmiewały wyuczone odpowiedzi, po pierwsze,
tutaj są kopalnie i węgiel, po drugie, stąd jest prosta droga do miasta, po trzecie,
nikt się ich tu nie spodziewa – ci, którzy weszli wczoraj, wszyscy są w mieście,
w wiosce nikogo z nich nie ma, tylko wchodzić, zajmować, wieszać flagę
państwową na budynku rady. Mężczyźni wymownie milczeli, pozwalając
kobietom przerywać, potem równie bezceremonialnie przerywali kobietom
i mówili, że nikt tu się nie pojawi, stację jeszcze wczoraj ostrzelali razem z całą
techniką, ale zostawać tutaj i tak nie można – miasto będą odbijać, ci nowi,
którzy weszli, będą się wycofywać pewnie przez wioskę, za dwa dni nie zostanie
tu kamień na kamieniu. Kobiety w odpowiedzi krzyczały przecząco,
powoływały się na kuzynów, z którymi rozmawiały dosłownie wczoraj, a ci
z kolei kontaktowali się z kim trzeba i twierdzili, że nikt nie będzie się
wycofywać, że nowa władza jest tu na długo, więc trzeba uciekać w każdym
wypadku. A mężczyźni na to krytycznie chrząkali, jakby mówili: e tam, na
długo, akurat, dogadają się, utargują, tamci zostawią miasto, ci wrócą, a my
najlepiej gdzieś stąd spadajmy. Że trzeba spadać, mówią jednak wszyscy – jedni
ostro i z przekonaniem, inni cicho i z zakłopotaniem. Nikt nie chce zostać. Pasza
stara się pojąć, dokąd oni wszyscy zamierzają spadać, jak się stąd wydostaną,
jak będą iść, przywołuje do porządku, prosi o głos. Ale nikt go już nie słucha,
nikt na niego nie zwraca uwagi. Najwyżej oglądają się podejrzliwie, kiedy
podchodzi, mówią ściszonym głosem, żeby nie usłyszał, odwracają się od niego,
ukrywają coś ważnego. W końcu mały nie wytrzymuje:
– Po co z nimi w ogóle rozmawiasz? – pyta. – Niech idą, dokąd chcą, daj im
spokój.
Pasza nagle zauważa małego – ten od rana jest jakiś cichy, cały czas milczy,
nie pali, nikogo nie irytuje. Chowa ręce do kieszeni, odwraca się od deszczu.
Czy wszystko z nim w porządku? – martwi się Pasza. Jeszcze brakuje, żeby go
tu złapało.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– A ty? – odpowiada mu z równym zainteresowaniem mały.
– Posłuchaj – Pasza siada na mokrym stopniu, stara się mówić spokojnie
i przekonująco – musimy stąd iść. Tutaj zostać nie możemy.
– I dokąd mamy iść? – pyta go mały.
– Do domu.
– Przez pola? – interesuje się mały.
– Pójdziemy ze wszystkimi – mówi Pasza po zastanowieniu. – Oni chcą
wyjść za miasto przez przejazd. Tam podobno jest pusty posterunek, wczoraj
nasi wyszli, a ci jeszcze nie weszli.
– Wasi? – chrząka mały.
– No dobrze, nie zaczynaj – złości się Pasza. – Tam praktycznie teraz nie ma
frontu, można przejść na drugą stronę. Dojdziemy gdzieś, wezwiemy taksówkę.
Wieczorem będziemy w domu. Jeśli tam wszystkiego nie rozwalili.
– A ile trzeba iść? – dopytuje się mały. – Do przejazdu – uściśla.
– Z dziesięć kilometrów – mówi Pasza. – I od przejazdu do najbliższej wsi
jeszcze dziesięć kilometrów.
– Aha – dziwi się mały. – Jak my dojdziemy?
– Dojdziemy – mówi Pasza. – Jak będziemy chcieli, to dojdziemy.
– A jeśli faktycznie tam wszystko rozwalone? – pyta mały cicho.
– Dobrze już – uspokaja go Pasza. – Nikt niczego nie rozwalił. Nie martw się.
– Sam się nie martw – mówi mu na to mały. – Nie rozwalili, to nie rozwalili.
Wstawaj – mówi i rusza za tłumem. Pasza wstaje, ogląda się na miasto. Na
północy, za smugami deszczu, od czasu do czasu drży powietrze, jakby za
ciężkimi zasłonami ktoś robił kapitalny remont.
Ulica jest pusta, niebo przypomina stos kolejowej pościeli rzuconej na stertę
w przedziale konduktora – ciężkie grupy chmur leżą na horyzoncie,
porozrzucane i wywrócone. Procesja ciągnie się ulicą. Idą, jakby naprawdę
odprowadzali kogoś w ostatnią ponurą drogę. Kobiety taszczą tobołki, omijają
kałuże, chociaż niewiele to pomaga – woda jest wszędzie, lodowata, zimowa.
Trzeci dzień staram się dokądś wyrwać, myśli Pasza. Trzeci dzień biegam
w kółko jak cyrkowy niedźwiedź. I końca tego biegu nie widać. Trzeci dzień idę
z jakimiś ludźmi, których nawet nie znam. Tak jakby jakaś sprężyna
w powietrzu pchała mnie naprzód, goniła, nie dawała się zatrzymać. I ich
wszystkich, Pasza rozgląda się wokół, też goni, też popycha jak najdalej od
domu. Zresztą połowa z nich domu po prostu nie ma. I rodziny nie ma. To
dlatego błąkają się po obwodnicy, bez żadnych szans, że się wyrwą. Chodzą
w kółko, chodzą wokół swojego miasta. I ja z nimi z jakiegoś powodu chodzę.
I małego ze sobą ciągnę. Mały Paszę martwi najbardziej – adidasy ma zupełnie
nie na taką pogodę, stopy, oczywiście, już dawno mokre, jak dojdą – nie
wiadomo. Można byłoby się zwrócić do kogoś miejscowego, poprosić, żeby
podwieźli, ale miejscowych po prostu nie ma, wioska jakby wymarła, a oni
zostali, wychodzą z niej ostatni. Idą długo pustą ulicą, rozgniatają mokrymi
butami breję złożoną ze śniegu, brudu i piasku, ciemnym potokiem mijają obce
podwórka.
Za ostatnim płotem zaczyna się step. Śnieg jest aż niebieski z wilgoci,
z czarnymi roztopami na wzniesieniach, z ledwie widocznym iglastym pasmem
lasu na horyzoncie. Przy drodze po brzuch w zaspie stoi stara karetka. Drzwi
boczne wyrwane z korzeniami, walają się na śniegu. Tylne drzwi sterczą do
góry, w środku pusto, leżą brudne szmaty, kurtka z kamuflażem, fartuch. Tłum
idzie, z przestrachem oglądając porzucony samochód. Niektóre kobiety się
żegnają. Można nawet pomyśleć, że przeżegnały się, widząc czerwony krzyż na
karetce. Pasza idzie, położywszy dłoń na ramieniu małego. Małemu pewnie
ciężko, ale dłoni nie zabiera, tak jest cieplej. Dobrze byłoby wysuszyć mu nogi,
myśli zmartwiony Pasza, zmienić skarpetki. Bo nie dojdzie, będę musiał go
taszczyć. Że nie będzie lekko, rozumie od razu. Już za wioską droga prowadzi
pod górę. Początkowo wszyscy suną energicznie, próbując się wyprzedzać
nawzajem albo przynajmniej nie zmniejszać tempa, parę kilometrów dalej
jednak, na środku pola, kobiety się zatrzymują, łapią oddech. Starają się zagrzać
w deszczu – drobnym, niewidocznym, ale niepowstrzymanym. Jedna z kobiet –
w chustce, pod którą nie widać twarzy, w żółtym palcie i wysokich gumiakach –
siedzi na odwróconym wiadrze, opuściła głowę, patrzy pod nogi, nie rusza się.
Pasza nie wytrzymuje, podchodzi, chce pomóc. Kobieta gwałtownie podnosi do
niego twarz – wrzody na skórze, krwawe spękane wargi. Pasza robi krok w tył,
mimowolnie odwraca wzrok. Potem jednak odzyskuje hart ducha:
– Wszystko w porządku? – pyta. – Może pomóc?
Kobieta patrzy na niego, nic nie rozumiejąc. I nic nie odpowiadając, rzecz
jasna. Pasza stoi nad nią, garbiąc się i starając nie patrzeć jej w oczy. Mały
strachliwie wygląda mu zza pleców.
– Pomóc pani? – znów pyta Pasza.
Kobieta przecząco wyciąga przed siebie dłoń. Dłoń też ma owrzodziałą.
Pasza bierze małego za ramię, ciągnie w przód.
– Co ty jej możesz pomóc? – mówi mu z rozdrażnieniem ktoś w plecy.
Pasza odwraca się – jakiś uczeń, mniej więcej piętnastolatek, ale niewysoki,
od małego Saszy tylko o głowę wyższy, czarna czapka ze znakiem adidasa,
wiosenna kurtka zupełnie nie trzyma ciepła, mokre sportowe buty, którymi
zapada się w śniegową breję, przemarznięty na wylot, chowa dłonie
w kieszeniach, ciągnie na plecach stary, wypalony słońcem turystyczny plecak.
Patrzy na Paszę wyzywająco, pociąga nosem, skąd się tu wziął – nie wiadomo.
– Znasz ją? – pyta Pasza.
– Co tu znać? – dziwi się mały. – Ona tu mieszka, wszyscy ją tu znają.
– Tutaj to gdzie? – nie rozumie Pasza. – W wiosce?
– No – potwierdza uczeń.
– Co ona ma ze skórą?
– Ja pierdolę – odpowiada uczciwie uczeń. – Jest chora, nie podchodź do niej
lepiej.
– A po co ona ucieka? – dalej nie rozumie Pasza. – Jeśli tu mieszka.
– Wszyscy uciekają, to i ona ucieka – wyjaśnia uczeń. – Przecież mówię, że
chora. Nie podchodź do niej – przypomina.
Narzuca kaptur na głowę, wyprzedza Paszę i małego, skacząc nad kałużami,
biegnie przed siebie.

Droga prowadzi w dół, w dolinę. Dookoła robi się więcej śniegu, na zboczach
rośnie trzcina. Ostre źdźbła martwo pokazują kierunek wiatru. Kobiety coraz
częściej się zatrzymują, owijają dzieci chustkami, narzucają im na ramiona
swoje ubrania, idą coraz wolniej, kłócą się coraz ciszej – brnięcie w śniegowej
brei zabiera wiele sił, lepiej pomilczeć. Długo schodzą w dolinę, potem wchodzą
pod górę, na wzgórze. A kiedy na nie wychodzą, widzą, że w bok od asfaltówki
ciągnie się wydeptana świeża ścieżka. A na prawo, jakieś dwieście metrów dalej,
ciemnieje kilka budynków, niewielka sadyba. Wokół budynków topole, szopy –
czyjeś gospodarstwo. Od drogi w tym kierunku sunie łańcuszek podróżnych.
A inny łańcuszek sunie z powrotem – od budynków do trasy. Podchodzą i patrzą
pustym i przestraszonym wzrokiem, jakby żałowali, że tam byli, że tam poszli.
– Co tam jest? – pyta Pasza babek, które właśnie wydostają się ze śniegów na
asfaltówkę.
Jedna od razu opuszcza głowę, odwraca się i idzie sobie, jakby nie słyszała.
Inna natyka się na Paszę, musi go ominąć, więc na chwilę plącze się we
własnym futrze, unosi rękami jego poły, wydostaje się na asfalt i w tym czasie
zdąża powiedzieć:
– Tam można się zagrzać, rozpalili ogień.
Ale na Paszę też nie patrzy, śpieszy za przyjaciółką. Kto to? – myśli Pasza.
Bez rzeczy, bez toreb. Dokąd idą?
– Ogrzejemy się? – odwraca się do małego.
Mały kiwa głową w milczeniu: no chodźmy już, co stoisz.

Idą wąską ścieżką, śnieg wokół wprost na ich oczach pokrywa się mokrą
skorupą, ze ścieżki nie chce się schodzić – śnieg jest tu dość głęboki. Im bliżej
podchodzą, tym wszystko robi się bardziej niejasne: wielki dom kryty eternitem,
drzewa jabłoni pod oknami, budynki gospodarcze, niewysoki płot. Przez
podwórko suną ludzie, nie wiadomo, co się tam dzieje. Skądś z podwórka
wychodzi mężczyzna, jeden z tych, którzy wyruszyli z wioski pierwsi,
podchodzi do płotu, kopie w niego. Podnosi wyłamane sztachety, niesie do
budynku. Po podwórku porozrzucane są cegły i eternit, spod śniegu wyłaniają
się resztki rozwalonej kanapy.
– Co tu się stało? – pyta sam siebie Pasza.
Mały nie wie, co odpowiedzieć. Skręcają za róg budynku. Jest jak na
teatralnej scenie, z której usunięto scenografię, więc można rozkoszować się
gołymi ścianami i niezadowolonym personelem technicznym, który błąka się,
nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ściany zupełnie nie ma – chyba trafili prosto
w nią. Budynek jest przełamany na pół, meble wywalone na zewnątrz jak flaki
z rany ciętej. Dom jest duży, ale biedny, w środku prawie nic nie ma – naczynia
pełne śniegu, potłuczone talerze, wymazane sosem zasłony, wdeptane w mokrą
podłogę ostre odłamki cegły, gazety, szmaty. I kupa zmarzniętego luda. Siedzą
przy piecu, palą płotem, grzeją się. Najwyraźniej dawno tu już wszystko
przekopali, nie ma nawet co ukraść – ani jedzenia, ani kosztowności.
Gospodarze pewnie martwią się, czy ktoś się nie włamał. No, nikt się nie
włamywał, po prostu nie ma ściany. No i werandy. I drzwi wejściowych. Pasza
przebija się do środka, pod dziurawy dach. W środku deszcz prawie nie pada,
a przy piecu nawet ciepło. Co prawda przepchnąć się tam nie jest tak łatwo –
mężczyźni w czarnych kurtkach zajęli strategiczne pozycje, sami się wszystkim
zajmują, sami wyznaczają, kogo dopuścić do rodzinnego ogniska, kogo wygnać
na deszcz. Na Paszę patrzą jak na wroga: co to za gość, skąd się taki wziął –
w okularach, z brodą? Momentalnie czują konkurenta. Kobiety, które razem
z Paszą przyjechały z dworca, odwracają oczy, jak gdyby pierwszy raz widziały
Paszę z małym. Pasza natomiast zbytnio się nie wstydzi, przestępuje nad czyimiś
tobołkami, podchodzi do ognia, lekko trąca dłonią jednego z mężczyzn:
– Puść małego – mówi.
Mężczyzna patrzy na Paszę wyzywająco i z odrazą, odrazy jednak nie
wystarcza i wyzywający wzrok wychodzi jakoś nieprzekonująco, i odpowiedzieć
Paszy niczego nie może, więc tylko patrzy i milczy.
– No posuń się – dodaje surowo Pasza. Dodaje wystarczająco twardo, żeby
mężczyzna dalej nie milczał, ale już całkiem pokojowo, brakuje jeszcze, żeby
mordobicie urządzić tutaj, na ruinach.
– No dobra – cedzi mężczyzna i chce coś jeszcze powiedzieć, ale Pasza już
go nie słucha.
– Siadaj – rzuca do małego. Ten podchodzi, siada na rzuconych na stertę
cegłach, wyciąga do ognia zmarznięte dłonie.
– Buty zdejmij – radzi mu Pasza. – Załóż suche skarpetki.
Mały nie dyskutuje – zdejmuje buty, ściąga skarpetki, grzebie w plecaku –
szuka suchych. Pasza odchodzi na bok, żeby nie denerwować poważnych
mężczyzn w czarnych kurtkach. Znajduje rozwalone krzesło bez jednej nogi,
stawia je pod ścianą, jakoś się sadowi. Mężczyźni, zobaczywszy, że Pasza
odszedł, uspokajają się, małego nie zaczepiają. Jak psy, jednym słowem –
odpędzili zagrożenie i się rozluźnili. Kobiety do nich nie podchodzą, boją się,
stoją z boku, chwytają ciepło.
– To dokąd iść? – pyta jeden, śniady, żółtozęby, w obłażącej czapce, podobny
do bobra. – Daleko dojdziesz? – pyta nie wiadomo kogo.
– Przejdziemy front, dostaniemy się do stacji – odpowiada mu ktoś inny,
niewysokiego wzrostu, z mysimi oczami i cienkim głosem.
– A jaki sens? – pyta go bóbr. – Stację też zajmą, jak nie dziś, to jutro.
Myślisz, że zahamują? – pokazuje palcem na sufit. – Pognają tych – pokazuje
palcem w kierunku Paszy – do Dniepru. Więc dokąd iść?
– No, a gdzie ty idziesz? – pyta go ten drugi cienkim głosem.
– Muszę dojść do motelu – mówi żółtozęby. – Mam tam córkę. Jest kelnerką.
U niej przesiedzę. Ma tam swój pokój.
– Motel? – dopytują się inni. – Na wyjeździe?
– Na wyjeździe, na wyjeździe – z zadowoleniem potwierdza żółtozęby. –
Tam można nawet do lata siedzieć. Motelu nikt nie ostrzela. I właściciel tam jest
w porządku, znam go.
– Jak się córka nazywa? – nagle głośno pyta Pasza.
Towarzystwo zamiera, wszyscy odwracają się do Paszy.
– Anna? – równie głośno pyta Pasza.
– Co? – wydusza z siebie żółtozęby.
– Córka, pytam, jak się nazywa? – powtarza wyraźnie Pasza. – Anna?
Żółtozęby jest zmieszany, odwraca się do swoich, uśmiecha się jakoś
niepewnie, jakby ich za coś przepraszał. Powiedzmy, za to, że tak się wystawił.
Potem pośpiesznie grzebie w kieszeniach, wyciąga starą komórkę, brudną
i wyświechtaną, podobną bardziej do szczotki do butów niż do telefonu, naciska
jakiś guzik, równie pośpiesznie wybiega na podwórko, znika za rogiem. Jego
przyjaciele siedzą, milczą przygnębieni, patrzą w ogień, nie wiedzą, jak się
zachować. Potem jeden wstaje, wychodzi w deszcz, znika. Za nim następny.
Ostatni wychodzi drobny z mysimi oczami. Wstaje, przyjaźnie zagląda w oczy
małemu, podrzuca do pieca parę desek, biegnie bez pożegnania.
– Zadzwonili do niego czy jak? – Pasza głośno zwraca się do kobiet. Ale
kobiety też milczą, odwracają wzrok.
Pasza wyciąga swój telefon. Zasięgu, rzecz jasna, nie ma.

Ciekawe, kto mógł tu mieszkać? Pasza rozgląda się po rozwalonym mieszkaniu.


W kuchni nad stołem kalendarz na zeszły rok, w dużym pokoju, gdzie siedzą
i się grzeją, ze ścian zwisają wypalone tapety. Podłoga jest drewniana, stalowe
łóżko z giętych prętów w kącie. Na nim trzy kobiety – ciemne jak drzewa zimą.
Koło łóżka porozrywane poduszki, kilka sztuk, małe. Oczywiście na tym łóżku
spały dzieci. Ktoś wchodzi z zewnątrz, przebija się bliżej do ognia. Ktoś,
zagrzawszy się i zjadłszy coś ze swoich podróżnych toreb i reklamówek,
wychodzi na deszcz. Nie chciałbym, myśli Pasza, żeby w naszym domu zeszło
się takie ciepłe towarzystwo. Oglądanie obcej codzienności to jak oglądanie
obcych świerszczyków – nigdy nie wiesz, czego lepiej nie ruszać. A tu jest całe
życie, wywrócone jak kieszenie. Naprawdę jak w internacie – nic nie ukryjesz,
wszystko jest na wierzchu – i tapety, i poduszki. I setki nieznajomych
przechodzą przez twoje życie, nie zostawiając w nim śladu. Palą obce meble, nie
wiedzą, kto w tym czasie mieszka w ich własnych domach, może tam ktoś też
pali ich biblioteką. Trzeba iść, myśli Pasza, jak najprędzej do domu. Stary tam
chyba oszalał ze strachu. Mały też lepiej, żeby tego wszystkiego nie widział.
– Rozgrzałeś się? – pyta Pasza.
– Jest w porządku – odpowiada mały.
– Już pora – mówi Pasza – prawie pierwsza. Nie chce mi się iść po ciemku.
Mały podnosi się, dorzuca do ognia malowaną deskę. Płomień od razu zlizuje
starą, popękaną farbę. Kobiety siedzą, nie odwracają oczu od ognia. I nic nie
mówią, boją się powiedzieć zbyt wiele. Zresztą nikt ich nie słucha – komu to ich
zbyt wiele potrzebne.
Po jakimś czasie ubranie znów jest mokre, buty chlupoczą wodą, iść jest coraz
ciężej, zatrzymać się i rozgrzać nie ma gdzie. Bezkresne deszczowe pola, które
urywają się na południu ciężkimi rozmokłymi zboczami, staczają się aż do
Azowa, białe od śniegu, czarne od gruntu na przełomach. Wzdłuż drogi ciągnie
się niska wykręcona smuga lasu, która powinna zatrzymywać śnieg i wiatr, ale
niczego nie zatrzymuje – wiatr wpełza pod ubranie, obejmuje, skuwa ruchy. Od
czasu do czasu na zboczu w śniegu czernieją porzucone przez kogoś rzeczy –
pusta torba, zbędna para butów, damski sweter – podróżni wyrzucają to, co
niepotrzebne, iść trzeba długo, droga jest ciężka, to się wznosi nad kredowym
kamieniołomem, to spełza na dół, do pustych stepowych jezior otoczonych
trzcinami. Kolejne podejście szczególnie mocno daje się we znaki – stopy się
ślizgają, wiatr mrozi krew, bezkresna biel ciągnie się gdzieś na drugą stronę
życia. Wrażenie jest takie, że nigdy się nie wydostaniesz z tej doliny, z tej
pułapki, że będziesz brnąć do nieprzytomności pomiędzy mokrymi
i wystraszonymi podróżnymi. Już wchodząc, Pasza zauważa, że na wzgórzu
zbiera się tłum, że stoją, namawiają się, nie wyrywają się, żeby iść naprzód.
Jeszcze trzeba będzie wracać, boi się i przyśpiesza kroku. Małego ciągnie pod
ramię. W porządku? – pyta od czasu do czasu i mały w odpowiedzi zmęczonym
gestem kiwa głową: w porządku, w porządku. Wychodzą na górę. Wiatr jest
szczególnie wściekły. Za to deszcz przestał padać. Powietrze pachnie mokrym
śniegiem. Przed nimi otwiera się kolejna zaśnieżona dolina, na środku której
czarno grzęźnie zimowy las. I droga spod ich nóg gwałtownie stacza się prosto
pomiędzy drzewa, w zimną przemarzniętą gęstwinę. Po drugiej stronie lasu trasa
rwie w górę, na wzniesienia, a za nimi widać hałdy i szare bloki, i tam właśnie
zaczyna się jakieś zupełnie inne życie. Jest tam zaraz obok – zejść na dół,
przejść przez las, wyjść na górę i jesteś uratowany. Kłopot polega na tym, że nad
lasem wysoko i krzywo wisi czarny ogon dymu – gęsty, zły, jakby ktoś tam palił
dokumentację z listami poległych. I najważniejsze – droga schodzi właśnie tam,
gdzie palą, i nijak tego lasu nie obejdziesz. Chyba że brnąc po kolana w śniegu
nie wiadomo ile czasu, nie wiadomo którędy.
– Gdzie ten pożar? – pyta Pasza mężczyzn, którzy stoją i nerwowo kopcą.
– Na przejeździe – odpowiada jeden. Okazuje się, że to bóbr. Poznaje Paszę
od razu, gryzie się w język, ale już za późno. – Tam są tory.
– W lesie? – nie wierzy Pasza.
– No – przekonuje go bóbr. – Po nich właśnie biegła linia frontu. Z jednej
strony ci – rzuca na Paszę ufne spojrzenie – z drugiej tamci. Jak granica
wychodzi.
– A pociągi? – nie rozumie Pasza.
– No, niektóre przepuszczali – wyjaśnia bóbr – niektóre zatrzymywali. To
przecież jak granica – przypomina.
– A co się pali? – dalej dopytuje Pasza.
– No, nie wiem. – Bóbr się denerwuje, szuka słów, odwraca się do swoich
przyjaciół, ale ci milczą, uciekając wzrokiem. – Może umocnienia.
– I co robić? – Pasza zbliża się do niego, patrzy w oczy, nie daje mu odejść.
Bóbr wie, że Pasza nie ma żadnych podstaw, żeby na niego naciskać, ale coś
zmusza go, bobra, by stał wyprostowany i odpowiadał. Wyczuwa w Paszy coś
takiego, czego lepiej unikać. I jego przyjaciele, mokrzy i przepaleni, też się nie
wtrącają, przeczekują. Palą na wietrze, chowając papierosy w rękawach
czarnych zimowych kurtek.
– No, nie wiem – mówi bóbr. – Trzeba chyba wracać.
– Jak wracać? – dziwi się Pasza.
– No jak to jak? – wystrasza się jego reakcji bóbr. – Widzisz tam dym. Jak
przejdziesz?
– Tak – dodaje skądś z dołu drobny z cienkim głosem i mysimi oczami. – Do
domu pójdziemy. Przeczekamy i jutro przyjdziemy.
I nagle wszyscy odwracają się do Paszy i małego, jakby się umówili,
i mówią: tak, tak, do domu idziemy, wracamy. Przeczekamy i jutro przyjdziemy.
I ty z nami przeczekasz, sugerują Paszy ostrożnie, nie bój się, przeczekasz,
przeczekasz z nami. Czego masz się bać? I wtedy bóbr też zauważa, że wszyscy
odwracają się do Paszy, jak podchodzą do niego, jak niby pomiędzy sobą, niby
do nikogo, a naprawdę przede wszystkim mówiąc do Paszy, powtarzają:
wracamy, tak, przeczekamy, pewnie, i on, bóbr, też opuszcza głowę i patrzy na
Paszę wyzywająco, czując ogólne poparcie, przeczekamy, mówi, wszyscy
przeczekamy. I ty z nami. Pasza chwyta to spojrzenie i resztę spojrzeń też
chwyta, i robi krok przed siebie. Cienkogłosy z mysimi oczami próbuje zasłonić
mu piersią drogę, zasłaniać nie bardzo ma jednak czym, Pasza lekko odsuwa go
dłonią, ciągnie małego za sobą, potem się odwraca.
– Dobrze – mówi – idźcie do domu. My pójdziemy za wami. Chodźmy –
cicho kiwa głową do małego.
Idą na dół, starając się nie przyśpieszać, odchodzą coraz dalej od grupy. Pasza
słyszy, jak mężczyźni zaczynają nerwowo do siebie mówić, szybko przechodzi
to w kłótnię. A co ja mu powiem, sam byś zatrzymał, co tak stoisz, no i tak dalej.
Szybciej, szybciej, szepcze Pasza, nie tyle do małego, ile do siebie samego pod
nosem, szybciej, szybciej, nie rzucą się za nami, nie będą gonić, nie odważą się.
W południe niebo nisko leży nad samym lasem. Ciemny korowód, same kobiety,
młode, starsze, wloką się drogą, ostrożnie, bojąc się poślizgnąć. Ale im bliżej do
lasu, nad którym przełamuje się dym, tym bardziej pośpieszne stają się ruchy,
tym bardziej nerwowy staje się krok. Pasza z małym idą, nie oglądając się, chcą
jak najszybciej odłączyć się od towarzystwa na wzgórzu. Wymijają kobiety,
prawie biegną. I kobiety widzą, że oni się śpieszą, i same przyśpieszają – mało
to, może tych dwóch o czymś wie, może trzeba jak najszybciej schować się
w lesie, może tam, za plecami, na wzgórzu pojawiło się coś potwornego, coś,
przed czym się nie da uciec, czego nijak nie da się uniknąć. I Pasza z małym
słyszą, jak za ich plecami kobiety uparcie depczą kałuże, starając się nie
zostawać w tyle. I już cała ich grupka truchta, dobiegają do pierwszych drzew,
które pod szarym styczniowym niebem nawet nie rzucają cieni. I kiedy
obstępuje ich las, nie robi się lżej – robi się gorzej, bardziej przerażająco –
drzewa poprzebijane są pociskami, wzdłuż zbocza ciągną się okopy i śnieg,
śnieg! – ciemnożółty, jakby zgniły, jakby umarł kilka dni temu i teraz gnił na
świeżym powietrzu. W niektórych miejscach żółte plamy się rozlazły i stały się
brunatne, w niektórych ciemne grudki prześwitują lekko, jak piegi na skórze.
Ale cały jest taki, cały wionie zgnilizną.
– Co jest ze śniegiem? – krzyczy z przestrachem mały, biegnąc, tracąc
oddech, ale nie zatrzymując się. – Co ze śniegiem?
– Nie wiem! – też w biegu wykrzykuje Pasza. – Biegniemy.
– Co ze śniegiem?! – dopytuje się mały.
I w jego głosie prześwitują nuty przerażenia i histerii. Tak jakby chciał się
rozpłakać, ale wiedział, że płakać nie można, nie należy płakać, chociaż i tak –
bardzo się chce. Dlatego się powstrzymuje, ale nie zdoła powstrzymywać się
długo, to przecież jasne. Przecież to jasne, momentalnie rozumie wszystko
Pasza, to przecież jasne – długo się powstrzymywać nie zdoła. Wszystko jak
wtedy. Kiedy pierwszy raz miał atak. Kiedy go nudziło i wykręciło, i wybiegł
z domu w noc, i Pasza musiał biec jego śladem, goniąc go między drzewami jak
własny cień. Zaraz będzie to samo, mówi sam sobie Pasza, to przecież jasne.
I chwyta małego razem z plecakiem, i zarzuca sobie na plecy. Od razu czuje cały
ciężar trzynastolatka i cały ciężar zimowych ubrań, i całe trzydniowe zmęczenie
czuje. Najważniejsze to się nie poślizgnąć, przypomina sam sobie i biegnie dalej,
słysząc obok ciężkie oddechy zmęczonych kobiet. Biegnie przez żółty martwy
śnieg i posiekane drzewa, długą, bardzo długą, wijącą się drogą, na której
trafiają się to wyrwane skądś deski, to wdeptane w śnieg kawałki żelaza, to po
prostu brudne ścierki. I im dalej biegnie, tym śnieg wokół staje się ciemniejszy.
Aż nagle zupełnie go nie ma – tylko czarny wypalony grunt między drzewami.
I drzewa też wypalone. I wszystko wokół przesiąknięte dymem i ogniem.
I wtedy wybiegają na przejazd.

Przypomina wielki śmietnik podpalony przez nieostrożność – metalowe belki,


potrzaskane drewno, wdeptane w sadzę ubrania. Stopione szkło, zniszczone
jedzenie, worki z piaskiem – rozerwane jak poduszki w dziecięcej
sypialni. Z boku pomiędzy pniami posiekanymi odłamkami wala się szlaban.
Rozwalona budka, okopy wygrzebane wokół – też wypalone i zasypane
zamarzniętym piaskiem. Biała, jak kość, stal zimnych torów. Wokół ślady po
minach i kupa wojskowego sprzętu. Po nasypie kolejowym rozrzucone
poszarpane i zakrwawione ubrania maskujące. Krew nie zdążyła zamarznąć –
najwyraźniej ubranie odcinali od ciała całkiem niedawno i ci, którzy odcinali,
pewnie są gdzieś całkiem blisko, daleko nie zdążyli odejść, mogą w każdej
chwili wrócić. Ale najważniejsze jest nawet nie to, najważniejsze – że za budką,
po drugiej stronie nasypu, stoi ural, ciężarówka wyładowana jest ciemnymi
skrzynkami. Kabina się spaliła i po kołach zostały spalone strzępy, a skrzynki
z jakiegoś powodu się nie palą, tylko się tlą i unosi się z nich dym jak
z krematorium, nieśpiesznie zapełniając sobą zimowe niebo. To stąd jest dym,
domyśla się Pasza, właśnie to się pali. Pasza stawia małego na ziemi, stoją,
lękliwie przyglądając się uralowi. Babki, które biegły za nimi, dołączają
i bezsilnie chwytają oddech, babcia z wielkim plastikowym workiem na plecach
rzuca worek, sama pada na niego, nie mając ani sił, ani słów, żeby na cokolwiek
narzekać.
– Co to? – krzyczy do Paszy przestraszona pięćdziesięciolatka. Ciężka
futrzana czapka, spod której wystają czarne farbowane włosy, brudny kożuch,
zimowe buty z połamanymi obcasami. Makijaż rozmyty jak rysunek na brzegu
morza.
– Samochód spalili – wyjaśnia Pasza. – Pewnie trafiony odłamkiem.
– Nie, tam – dalej krzyczy babka – Co dymi? Co jest w skrzynkach?
– Nie wiem – szczerze przyznaje się Pasza. – Może żywność?
– Jaka tam żywność?! – krzyczy ona, potem zakrywa z przerażeniem usta,
żeby nie krzyczeć, i rzuca się naprzód – przez nasyp kolejowy, przez przejazd,
jak najdalej stąd, najważniejsze – jak najdalej stąd.
I mały pociąga Paszę za rękaw.
– Chodź – krzyczy – nie stój! Zaraz łupnie.
I też rzuca się naprzód. Pasza biegnie za nim. Przebiegają przez tory,
prześlizgują się przez poznaczone kulami betonowe bloki, omijają okopy,
wyskakują za ostatni blindaż. Kątem oka, nie odwracając głowy, Pasza widzi na
przedpiersiu, małym wale przed okopem, wojskowy but, prawy, z przeciętymi
sznurówkami, z krwią wokół, nawet mu się zdaje, że ze stopą w środku,
z resztkami stopy, z krwawą kaszą w środku, chce się zatrzymać i podejść, chce
dokładniej się przyjrzeć, ale mały, nie zatrzymując się, przejmująco krzyczy:
chodź! – krzyczy, chodź, nie zostawaj w tyle za mną! I Pasza biegnie przed
siebie, po rwanym asfalcie, przez czarny połamany las, mokre popołudniowe
powietrze, biegnie, łapie małego za ramię i ciągnie za sobą, chce podać rękę
kobiecie w futrzanej czapce, ale ta uskakuje przed nimi jak przed zobaczoną na
progu własną śmiercią, i Pasza z małym ją porzucają, zostawiają na czarnej
drodze, biegną, nie oglądając się, odbiegają coraz dalej i dalej wijącą się leśną
drogą, gonią przed siebie, myśląc o jednym: już zaraz, za moment, właśnie
teraz – łupnie, wybuchnie, rozerwie wszystko wokół, przełamie od środka tę
mokrą zimową przestrzeń, przełamie niebo nad nami, zatrzyma czas, właśnie
teraz, właśnie tutaj.
Dobiegłszy do granicy lasu, padają w śnieg, zachłystują powietrzem, ciężko
oddychają, jakby dostawali się na wysokie piętro bez windy.
– Słyszysz? – pyta mały, kiedy odzyskuje oddech.
Pasza nasłuchuje. Silniki. Podnosi głowę, patrzy na szosę. Daleko w górze,
na wzniesieniu, za mgłą, powoli pełzną dwie terenówki. Zjeżdżają ostrożnie,
jakby bały się natknąć na nieprzyjemności. Ale świateł nie włączają – też się
boją.
– Co robimy? – pyta Pasza nie wiadomo kogo. – Może to nasi? – mówi
z nadzieją. – Dobrze, jeśli nasi.
– A jeśli nie nasi? – pyta go mały.
– Jeśli nie nasi, niedobrze – odpowiada Pasza. – Bardzo niedobrze.
– Paszka – mówi mały, poważnie i rozsądnie – jak to nie swoi, to cię
zastrzelą. W ogóle nie wiem, jak cię do tej pory nie zastrzelili.
– Nie ma za co, to nie zastrzelili – odpowiada Pasza obrażonym głosem.
– No dobra – nie zgadza się mały – nie ma za co. Sam doskonale rozumiesz.
– Dobrze – niespodziewanie zgadza się Pasza. – Chodź, zejdziemy z szosy.
Kto ich wie, kim są.
Mały właśnie tego chce – wstaje i biegnie przed siebie. Przebiegają przez
asfalt, staczają się na zbocze, zanurzają się w śniegu, przebijają ledwie
widocznym śladem, który odchodzi w bok. Tą drogą chyba dawno nikt nie
jeździł, ale spod świeżego śniegu wyraźnie przebija zamarznięty ślad gąsienic
jak szrama przez cienką tkaninę koszulki. Biegną tym śladem, wybiegają na
wzniesienie, potem szybko z niego zbiegają, z szosy ich już nie widać. Mały, nie
zatrzymując się, wyciąga z plecaka kij, ciska go w śnieg. Jak wyrósł, myśli
Pasza, biegnąc za nim, taki dorosły, poważny. Słusznie mówi: zastrzelić, może
i nie zastrzelą, ale wrzucą do dziury, będę siedział, aż nie wyciągną. Wszystko
przecież jasne – kim jestem, gdzie pracuję, czym się zajmuję. I Pasza
uświadamia sobie, że faktycznie dawno go nie widział, małego. A kiedy
widywał, i tak nie rozmawiali naprawdę – przerzucanie się słowami o czymś
nieważnym, co nikogo nie interesuje, rozchodzili się każdy do swojego kąta, do
następnego razu, do następnej rozmowy. Do następnej kłótni, dodaje Pasza
i przypomina sobie, jak znalazł wtedy małego między drzewami, jak go za sobą
ciągnął, jak ten się opierał, nie chciał iść. Jak w końcu ugryzł Paszę w rękę, aż
ten krzyknął zaskoczony i pociągnął małego za fraki jak psa, który poszedł
w szkodę, jak mały się wykręcał i wyrywał, faktycznie jak szczenię,
przestraszony i zły. Jak potem w domu, w kuchni, wszyscy krzyczeli złymi
głosami jak na czyimś pogrzebie, jakby obwiniali się nawzajem o czyjąś
śmierć – bez najmniejszych szans na wybaczenie, bez najmniejszych szans na
pobłażliwość, głośno i histerycznie, nikogo nie słuchając. Mały wtedy zwinął się
w kłębek, zaczęło nim trząść, cały jakoś natychmiast się osunął i wił
w konwulsjach. Ale wszyscy krzyczeli tak głośno, każdy tak chciał się
nakrzyczeć, że na małego po prostu nie zwracali uwagi. Zwrócili dopiero, kiedy
ten krzyknął i zaczął miotać się po podłodze, jakby z niego wyłaziły demony.
Pasza zauważył to pierwszy i jego głos natychmiast się urwał. Rzucił się do
małego, odwrócił go twarzą do siebie. Mały był blady, oczy uciekały pod
powieki, lepkie pasmo śliny zwisało z ust. Pasza go złapał, przełożył na łóżko,
a potem siostra, czyli jego, małego, mama, lamentowała i zawodziła na cały
głos, rzuciła się do dziecka i stary się zamknął, nie kończąc jednak swojego
najostateczniejszego przekleństwa. Wszyscy schylili się nad małym, nie
wiedząc, co robić i jak się zachować, stali i z przestrachem patrzyli, jak dziecko
cichnie, jakby zapadało w ciepły, głęboki sen. I Pasza rzucił się, żeby wzywać
pogotowie, jeszcze nie wiedząc, co im mówić i jak im wszystko wyjaśniać,
kiedy siostra kręciła się przy małym, wyjąc przejmująco na cały głos,
przerażając Paszę i starego. Ile mógł mieć wtedy? – usiłuje przypomnieć sobie
Pasza. Dziewięć, dziesięć lat? Ile razy to się później powtarzało? Dwa, trzy? Aż
siostra zaczęła mówić, najpierw cicho, przez telefon, z jakimiś przyjaciółkami,
a potem głośno, mniej więcej pewnie i z przekonaniem, ze znajomością rzeczy –
Paszy i staremu – mówiła: z małym słabo, trzeba coś robić, trzeba go leczyć,
póki nie jest za późno, wielkiego sensu w tym nie ma, tak się po prostu stało
i nic teraz nie zrobisz, łatwiej oddać go do internatu i się nie męczyć. Stary się
oburzał rzecz jasna. I Pasza też się oburzał. Ale siostra zrobiła tak, jak chciała.
I ani Pasza, ani tym bardziej stary jej nie przeszkodzili, nie powstrzymali. Może
naprawdę uwierzyli w tę chorobę, w to, że tak będzie lepiej. Chociaż raczej po
prostu nie chcieli walczyć o małego, oddali go, nie obronili. Możliwe, że myśleli
tak: mały jest jeszcze całkiem mały, nic nie rozumie, podrośnie – zobaczymy.
Ale mały chyba wszystko już rozumiał, wszystko doskonale rozumiał. On
w ogóle jest rozumny, on i teraz wszystko doskonale rozumie i słusznie mówi,
myśli Pasza, ciężko biegnąc po zaśnieżonym zboczu, wyrósł w tym czasie.
Co ze mnie taki słabiak? – myśli, dostając zadyszki. Dlaczego go nie obroniłem?
On mi przecież tego nigdy nie wybaczy. Nigdy, zgadza się ze sobą samym
Pasza, za nic.
Ślady ciągną się pod górę, oczywiście, tędy omijali posterunki na szosie.
Nogi się ślizgają, od stepu zaczyna ciągnąć świeżym wiatrem. Robi się zimniej,
jeszcze okropniej. W jednym miejscu, tam gdzie ślad skręca na prawo i idzie
pod górę, widać, że czołgi się zatrzymały, kręciły się w miejscu, wszystko wokół
przeorane jest gąsienicami. Śnieg przy śladzie osiadł, jakby ktoś kopał, a potem
zasypał dziury – ziemia osiadła pod ciężkim deszczem. Pasza zatrzymuje się,
patrzy, starając się zrozumieć, co to jest, co zakopywali, co tam może być. Mały
podchodzi, chwyta spojrzenie Paszy. Stoją, nie odważając się przemówić.
I wtedy dźwięczy dzwonek komórki. W polu, w szarych wodnistych śniegach.
Pasza wzdryga się, od razu przypomina mu się saper koło internatu. Spod ziemi,
myśli z przerażeniem, spod ziemi dzwonią. Pochowali razem z komórką. I mały
też kuli się, wciąga głowę w kołnierz, milczy. Potem nie wytrzymuje.
– Odbierz – mówi – ktoś do ciebie dzwoni.
Pasza uderza dłońmi w kieszenie, wyławia telefon. Faktycznie dzwoni! Stary.
Podnosi telefon do ucha, usiłuje cokolwiek usłyszeć. Mechaniczny szum,
trzaski, potem jakiś zimny pogłos, jakby ktoś telefonował z zaspawanej beczki.
Połączenie się urywa. Pasza usiłuje oddzwonić, ale zupełnie nie ma zasięgu. Jak
stary się tu dobił – nie wiadomo.
– Stary dzwonił – mówi Pasza. – Trzeba oddzwonić.
– Mhm – zgadza się mały. – I co mu powiesz? Że na polu chowamy się przed
czołgami? Chodźmy.
Rusza przed siebie, chowa dłonie w kieszeniach kurtki, milczy. Pasza ciężko
dyszy, ale nie zostaje w tyle. Nagle za plecami, od strony lasu, coś wybucha.
Pasza pada na śnieg, mały też przysiada. Potem drugi raz, potem jeszcze jeden.
– Co to? – krzyczy Pasza.
– To w lesie – odpowiada mały, skoncentrowany i z naciskiem, jakby bał się,
że Pasza go nie posłucha. – Biegnijmy, szybciej.
Wstaje, biegną koleiną, ślizgają się na zamarzniętej śniegowej skorupie.
Zbiegają w dolinkę, omijają cierniste krzewy tarniny, których robi się coraz
więcej. Ślad kluczy pod czarnymi powykręcanymi gałęziami i nagle
wyprowadza ich na pierwsze podwórka. Jeszcze tam w tarninach w polu Pasza
słyszał głosy psów, przeziębione, ochrypłe, ale pomyślał, że mu się zdawało.
A tu nie – przed nimi zaczyna się wieś, wyszli wprost na czyjeś obejście i pies
gdzieś tam we wczesnym mroku, za śniegami i drzewami, rwie zębami
powietrze, czując, że się zbliżają, woła, ostrzegając przed zbliżającymi się
obcymi, kruszy dźwięczną popołudniową ciszę.
– Stop! – krzyczy Pasza.
Mały zatrzymuje się, niezadowolony. Pasza podchodzi, kładzie mu rękę na
ramieniu. Mały też się zmachał, łapie oddech, patrzy czerwonymi ze zmęczenia
oczami wokół, czy nie widać niebezpieczeństwa. Milczy, czeka.
– Co robimy? – pyta Pasza, patrząc małemu prosto w oczy.
– No jak to co? – dziwi się mały. – Chodź, znajdziemy kogoś żywego,
zapytamy, co jest co.
– A jak wydadzą? – pyta cicho Pasza.
– A jak nie? – pyta mały w odpowiedzi.
– Ryzykowne – mówi Pasza.
– Zimno jest – przypomina mu mały. – Paszka, nie zamulaj, idziemy szukać
ludzi.
Ulica zaczyna się gwałtownie, jakby pojawiała się znikąd, z powietrza.
A powietrze wokół przypomina but, który ktoś zrzucił po wejściu do domu
z zaśnieżonego dworu i postawił przy kaloryferze, żeby ściekała z niego zimna
woda. Znów zaczyna padać deszcz. Pierwsze podwórko jest przestronne, stary
ceglany dom chowa się za pochylonym płotem, koło ganku sterta porąbanego
drewna – naszykowali oczywiście już rano. W oknach ciemno. Ale tutaj
wszędzie jest ciemno, budynek naprzeciwko też stoi nieoświetlony. Tylko psy
gardłują gdzieś w szopie.
– Ciemno – mówi Pasza, kiwając głową w stronę domu.
– No jasne, że ciemno – odpowiada mały. – Linia zerwana.
Dalej na ulicy faktycznie leży zwalony słup. Druty wokół niego
przypominają włosy wyczesane sztywną szczotką. Za drzewami na końcu ulicy
słychać potężne silniki – chyba czołg. Dokąd jedzie, nie wiadomo, ale
oczywiście lepiej nie czekać.
– Chodź – mówi mały i przez dziurę w płocie wchodzi na podwórko.
On teraz mówi, co i jak robić, a Pasza się słucha. No a czemu nie, słusznie
mówi, wszystko jak należy. Przechodzą przez niewielki ogród. Po lewej jest
garaż, czuć zapach benzyny, po prawej – jakaś chwiejna dobudówka, między
nimi rozmokła ścieżka. Przechodzą, uważnie patrzą pod nogi, mijają garaż.
I tutaj w ich plecy eksploduje szczekanie psa. Mały skacze przed siebie, Pasza
też instynktownie się pochyla – ciemny, podpalany na żółto owczarek wali się
całym ciałem na rozchybotane ogrodzenie, wyciąga się na tylnych łapach jak
baletnica na palcach, starając się wyskoczyć z zagrody, z nienawiścią łapie
pyskiem powietrze, obszczekując tych dwóch obcych, wysuwa głowę na deszcz.
Powietrze czuć mokrą sierścią. Drzwi ganku gwałtownie się otwierają, na progu
stoi, czujnie nachylony i wpatrujący się w mrok, mężczyzna. Spodnie od dresu,
wyciągnięty sweter, bose stopy. Podkurcza palce u nóg, jakby wchodził do
zimnego morza. Marznie, nie może niczego wypatrzyć.
– Kto tam? – krzyczy i od razu zaczyna kasłać. Jedną ręką trzyma drzwi,
żeby się nie zamknęły, a w drugiej ma siekierę, którą oczywiście wcześniej rąbał
drewno. – Kto?
Pies zupełnie się wścieka, rzuca się na zagrodę, wali w nią naprężonym
ciałem, stara się za wszelką cenę wyrwać i zagryźć.
– Swój! – krzyczy Pasza. – Swój, wszystko w porządku!
Podchodzą bliżej. Mężczyzna ma mniej więcej pięćdziesiątkę, patrzy
przestraszony, nie odkłada siekiery.
– Jesteśmy ze stacji – Pasza przekrzykuje psa. – Jestem z dzieckiem. Czy
można byłoby się ogrzać?
I ściska ramię małego, jakby mówił: milcz, ja będę mówić. Mały jest
posłuszny, garbi się pod deszczem, pociąga nosem. Mężczyzna dalej kaszle,
potem odwraca się, znika w domu. Drzwi za sobą nie zamyka. Pasza wchodzi po
schodkach, mały za nim.
Na środku werandy stoi stół zawalony jabłkami. Są przemarznięte jak
wygasłe meteoryty, które całą jesień spadały na step. Pachnie wilgocią
i zgnilizną. Przechodzą do pokoju. W kącie łóżko, zamiast kołdry płaszcz.
Żarówka wisi jak wyłączony studyjny mikrofon. Nie ma światła, gospodarz pali
lampę gazową. Siedzi za stołem, patrzy spode łba. Siekierę położył na blacie
obok siebie. Dwie filiżanki, dwa talerze, żytni chleb. Można pomyśleć, że będzie
go rąbał siekierą. Światła jest mało, ale jego twarz widać. Żółta skóra, worki pod
oczami, zakola. Albo pije, myśli Pasza, albo pił. Bosymi stopami stuka w brudny
chodnik. Pasza z małym stoją w progu, nie śpieszą się z wchodzeniem, chociaż
wychodzić też nie zamierzają.
– Przepraszam – Pasza przeprasza takim głosem, jakby łajał gospodarza –
trzeba jego ubranie wysuszyć.
– A ty co za jeden? – pyta pochmurnie gospodarz. Najwyraźniej chce mówić
surowo, ale naturalnej surowości mu brakuje, a przez worki pod oczami wygląda
nie tyle na groźnego, ile skacowanego. Mówi po rosyjsku, ale tak sobie, niezbyt
wyraźnie, myląc akcenty.
– Jestem nauczycielem – wyjaśnia Pasza – ze stacji. Byliśmy w mieście,
chcemy dostać się do domu.
– Z miasta? – dziwi się. – Jak przeszliście? Tam przecież jest zamknięty
posterunek.
– Nie ma tam posterunku – odpowiada na to Pasza i zaczyna w milczeniu
zdejmować z siebie ciężką, nasiąkniętą wodą kurtkę.
Gospodarz patrzy na to z niezadowoleniem, nic jednak nie mówi,
powstrzymuje się, przygląda. Mały też w milczeniu, bez zaproszenia, zdejmuje
adidasy, chlupocze mokrymi skarpetkami, siada przy stole naprzeciwko
gospodarza. I w tym momencie z innego pokoju wygląda kobieta. Otyła
i przestraszona. Ma ostrzyżone na krótko i pofarbowane na kasztanowy kolor
włosy, ciężki podbródek, mokre oczy. Widzi męża przy stole, siekierę obok
niego, dwóch nieznajomych – jeden dorosły z brodą, w okularach, drugi jeszcze
całkiem dziecko. Kto to – nie wiadomo.
– Co jest? – pyta z niezadowoleniem, zwracając się przede wszystkim do
męża, jakby to on ich przyprowadził z ulicy na przyjacielską pogawędkę. – Co?
– Gdzie można ubranie powiesić? – przerywa jej Pasza.
Podchodzi i patrzy przez zaparowane szkła okularów swoimi czerwonymi
oczami. Kobieta nie wytrzymuje, odwraca wzrok, patrzy na małego, ale ten też
ma czerwone oczy – od deszczu i z braku snu.
– Co tak siedzisz? – krzyczy na męża. – Co siedzisz?
Gospodarz podrywa się nerwowo, wyjmuje kurtkę z rąk Paszy, idziemy,
mówi, tam jest piec. Przechodzą do sąsiedniego pokoju. Łóżko, krzesło,
obłażące fototapety. Rozgrzany piec, suche drwa na podłodze. Rozwieszają
ubranie, Pasza przysuwa dwie pary butów – swoje i małego – bliżej do ognia.
Wracają. Mały już śpi na łóżku. Gospodarz podchodzi, ostrożnie nakrywa go
płaszczem. Wraca, siada przy stole koło siekiery.
– Co we wsi? – pyta surowo Pasza.
Gospodarz patrzy na niego, czeka, nie odpowiada. Niby nie powinien bać się
tego nauczyciela, ale i tak coś zmusza go do ostrożności. Coś jest z tym
nauczycielem nie tak, myśli gospodarz.
– Nie wiem – mówi. – Trzeci dzień siedzę w domu. Tam strzelali.
– Autobusy jeżdżą? – dopytuje się Pasza.
– Jakie tam autobusy? – obrusza się gospodarz. – Przecież mówię, że
strzelali.
– No i jak mamy się dostać do stacji? – Pasza zadaje następne pytanie.
– A skąd ja mam wiedzieć? – odpowiada osaczony gospodarz.
Siedzi, wzrok ma rozbiegany, bębni palcami po blacie stołu. Pasza wisi nad
nim, nie odchodzi.
– I co zrobimy? – pyta dalej.
Gospodarz gładzi ręką siekierę, zbiera się na odwagę, zastanawia,
przeczesuje dłonią zakola.
– A co tam teraz na stacji? – pyta.
– Tam wszystko dobrze – odpowiada mu na to Pasza, trochę się denerwując.
Jeśli spróbuje nas wygonić, myśli, patrząc na gospodarza, dam mu w łeb. Jego
własną siekierą. – Wszystko pod kontrolą. Stabilna sytuacja.
– No dobrze – odważa się. – A w ogóle pan za kim jest? – pyta z nadzieją.
Tutaj Pasza podchodzi do stołu, opiera się na nim pięściami, patrzy
gospodarzowi prosto w oczy, patrzy długo i wyczerpująco, nie odwracając
spojrzenia.
– No, a jak myślisz? – odpowiada.
Mężczyzna myśli z opuszczoną głową. Sprawia wrażenie, jakby myślał
workami pod oczami.
– Jasne – mówi w końcu.
Co jasne? – myśli Pasza. Co jest, kurwa, jasne?
– Dobrze – mówi do gospodarza.
– Posłuchaj – mówi nerwowo mężczyzna – zróbmy tak: wywiozę was ze wsi.
Jeśli tam nie ma posterunku.
– No? – targuje się Pasza.
– Spróbuję dolecieć do trasy. Tam was wysadzę. Wezwiecie taksówkę,
pojedziecie do domu. Pieniędzy nie wezmę.
– A dlaczego nie weźmiesz? – pyta surowo Pasza.
– Posłuchaj – mężczyzna denerwuje się jeszcze bardziej – przecież o nic cię
nie pytam. Chodź, odwiozę cię i tyle. Później może i ty mi kiedyś pomożesz.
Pasza nie odpowiada. Patrzy na gospodarza jak na zepsute mięso.
– Pomogę – mówi ostro. – Order ci dam.
Gospodarz rzuca na niego obrażone spojrzenie. Worki pod oczami drżą
nerwowo. Ale powstrzymuje się, nie odpowiada.
– Niech mały sobie pośpi – mówi, wstając. – Za godzinę pojedziemy.
Wstaje, gasi lampę, wychodzi. Pasza jakiś czas stoi w ciemności. Patrzy na
małego, na jego spokojną jak u nieboszczyka twarz, na kurtkę, której w końcu
nie zdjął i w której teraz śpi. W którymś momencie wydaje mu się nawet, że
mały nie oddycha, na tę myśl Paszę aż oblewa zimny pot. Mały jednak coś
mówi – niewyraźnie, przez sen – i Pasza uspokaja się – wszystko dobrze, żyje.
Wymacuje krzesło, siada, opiera głowę na dłoniach, zapada w sen. A we śnie
widzi tylko śnieg, przez który trzeba przebrnąć. Stąpa po tym śniegu, zapada się
w nim, wyciąga nogę, znów się zapada, robi krok za krokiem, ciężko, jakby
szedł nurtem rzeki, brnie przez śnieg, we śnie dalej robi to, co robił wcześniej
przez cały dzień – usiłuje się wydostać, stara się dokądś dojść, czuje, jak od
środka ciśnie sprężyna, która zmusza go do robienia kroku po kroku. I czuje
jeszcze za plecami oddech – ciężki, zwierzęcy. Ogląda się. Ale nikogo nie widzi,
tylko biały śnieg aż po sam horyzont. Od czasu do czasu się budzi, widzi
wilgotne światło księżyca za oknem, słyszy stukanie kropel deszczu w okienną
szybę, czuje słodki gazowy zapach i znów zapada się w swój śnieg, znów przez
niego brnie, zamarza w nim, gubi się, usiłuje uciec przed śmiercią. Chociaż jak
przed nią uciekniesz – po takim śniegu? Nie uciekniesz, nawet nie próbuj. Śnieg
czyni go bezradnym, bezbronnym. Jeśli raz się w nim zapadniesz, przepali cię
do kości i już nigdy nie pozbędziesz się tego dotyku śmierci, będziesz go czuć
do końca życia. A jak długo będziesz żył? Jak długo?
Tej zimy długo nie było śniegu. Cały grudzień z południa od morza płynęło
zimne, suche powietrze, studząc drzewa i rzeki. A dopiero przed świętami na
Nowy Rok spadł śnieg. I padał kilka dni bez przerwy. W sylwestra jeszcze całą
rodziną siedzieli w dużym pokoju, bez końca zmieniali programy, jakby czekali
na dobre wieści. Ile miał wtedy lat? Piętnaście, niecałe piętnaście. Siostra poszła
spać, nie wytrzymała, rodzice milczeli i sprawiali wrażenie, jakby im coś
odebrano, czegoś ich pozbawiono, wyniesiono z domu coś ważnego. I wszyscy
to wiedzą, ale z jakiegoś powodu milczą. W którymś momencie Pasza też
poszedł do siebie, ale długo się nie kładł, stał przy oknie, patrzył na śnieg, który
wciąż padał i padał, słuchał, jak rodzice w końcu wyłączają telewizor
i zaczynają sprzątać stół. Słuchał, jak mama stuka naczyniami w kuchni, jak
stary wychodzi na dwór coś przynieść z podwórka, jak później wraca i świeży
zapach nocnego śniegu przelewa się przez mieszkanie, dotyka skóry i od razu
czujesz całą tę zimę, czujesz, jak jej dużo, jak ona się zaczyna właśnie tutaj, za
oknem, pomiędzy tymi drzewami, jak wypełnia sobą całą przestrzeń wokół – ich
zaśnieżone podwórko, ulicę z jej sennymi budynkami, z których do nieba unoszą
się dymy, drogę, którą rano trzeba będzie odśnieżać, most, też zasypany nocnym
śniegiem, sklepy i bibliotekę, szkołę, biura, budynki stacji, dworzec, pusty o tej
porze – całą tę drogę, którą może przejść na oślep, do której przywykł od
dzieciństwa, która kojarzy mu się właśnie z dzieciństwem. Zima stoi na każdym
skrzyżowaniu, odbija się w każdym ciemnym oknie, pojawia się na dachach
i zboczach. I to wszystko, do czego się przyzwyczaił, co tak dobrze zna,
wypełnione jest zimą jak torba listonosza gazetami. I trzeba żyć tą zimą, trzeba
do niej przywyknąć, trzeba uczyć się nią cieszyć, czuć radość. Od rana zacznę
się uczyć, mówi do siebie, będę uczyć się długo i uparcie. Zima nie powinna
przerażać, nie należy się jej bać, jest jak pies, którego wpuszczasz do domu,
czyniąc częścią swojego życia, potem on przez całe swoje życie będzie gotów za
ciebie umrzeć, będzie poznawać cię po głosie i zapachu, będzie chodzić twoim
śladem, będzie na ciebie czekać, dokądkolwiek byś chodził i kiedykolwiek byś
wracał. Z pewnością się tego nauczę, myśli, mam przed sobą tyle czasu,
wszystko mi się uda. I przy tym zasypia.
A rano rzuca się do okna i niczego nie widzi! Tylko śnieg – głęboki,
błyszczący, rani oczy swoimi kryształami, oślepia. I szybko ubiera się
i wyślizguje na dwór. Póki wszyscy jeszcze śpią, póki nikt nie zauważył, że noc
noworoczna dawno się skończyła i zaczął się nowy dzień, pełen światła i śniegu,
wybiega na dwór i tonie w śniegu, skacze w niego, depcze, brnie pod
drzewami – białymi i obciążonymi. Wychodzi na ulicę – pustą noworoczną
ulicę, gdzie jeszcze nikogo nie ma, którą jeszcze nikt nie szedł. I idzie przed
siebie po niedeptanym śniegu. Dochodzi do szkoły, mija sklepy, dociera do
dworca. A tutaj tego ranka też pusto – wszyscy śpią. Nikt nie zauważa, że zaczął
się nowy rok, że zaczęło się nowe życie, nikt niczego nie zauważa, nikogo
nigdzie nie ma i wraca po torach, grzęznąc po kolana w śniegu, wdrapuje się na
nasyp, który białym masywem wisi teraz nad bocznicami i torami, i otwiera się
przed nim cały świat – po brzegi zasypany śniegiem. I od razu chce mu się go
przejść od początku do końca. I stacza się z nasypu, przebiega przez pasmo lasu,
brnie przez śnieg, który robi się coraz głębszy. Schodzi w dolinę, mija śnieżne
zaspy, pod którymi pamięta fundamenty niedobudowanej fabryki, i wygrzebuje
się na otwarte pole, które ciągnie się aż do nieba jak wzrokiem sięgnąć. Idzie
nieskończenie długo, tracąc poczucie czasu i przestrzeni, czując wokół siebie
tylko śnieg i słońce, które unosi się coraz wyżej na styczniowym niebie. A kiedy
czuje się zmęczony, pada wprost na śnieg, zapada się w niego twarzą, parzy się
nim, potem odwraca na plecy i patrzy w niebo – bezkreśnie wysokie, doskonałe.
I wtedy dostrzega chmurę – pierwszą, jedyną w tej doskonałej błyszczącej
przestrzeni. Skąd się wzięła? – pyta z niezadowoleniem sam siebie, odwraca
głowę i widzi, że z południa od morza suną chmury, zasłaniają sobą horyzont
i za jakiś czas na pewno będą tutaj – nad nim, nad jego głową. Zziębnięty unosi
ramiona i czuje, że leżeć na śniegu nie jest tak wygodnie, że palce rąk zdążyły
mu skostnieć, że śnieg na wyłogach palta zmienia się w warstewkę lodu. Czas
wracać, mówi sam do siebie. Po cholerę, od razu sobie odpowiada. Jeszcze
czego, dodaje mniej pewnie. Tylko nie dzisiaj. Dzisiaj nikt mnie nie może
zatrzymać. Dzisiaj nauczę się kochać i brać ten świat taki, jaki jest. I on, świat,
niech też uczy się mnie kochać.
Wstaje i rusza dalej przez głęboki, nietknięty śnieg. Co prawda iść jest coraz
ciężej. I nogi w zimowych niewysokich butach marzną i bolą. Trzeba wracać,
przypomina sobie nerwowo. Jeszcze czego, odpowiada znów ostro sam sobie.
No dobrze, zaczyna się ze sobą targować. Dojdziesz do tych drzew i zawrócisz.
Zobaczymy, macha ręką sam na siebie z lekceważeniem. Idzie, wyciągając nogi
ze śniegu. Drzewa podpełzają powoli, nigdzie się nie śpiesząc. Robi się coraz
zimniej. Chmury w końcu nadciągają nad jego dolinę, zasłaniając słońce. Nagle
robi się szaro i pochmurno. Ale on już dochodzi do drzew i zwycięsko stoi na
zboczu, patrząc na zamarznięte rzeczne koryto w dole. Rzeka! – krzyczy
radośnie sam do siebie, doszedłem do rzeki! Wspaniale, nieśpiesznie sam sobie
odpowiada, a teraz z powrotem, do domu. Poczekaj, nie zgadza się ze sobą,
zejdę nad rzekę – i potem wracam. Nie ma co, zaprzecza sobie, wracaj do domu.
No dobra, nie słucha sam siebie, mówiłem – tam i z powrotem.
I toczy się zboczem w dół, dociera do brzegu porośniętego rzadkimi
trzcinami, wybiega na środek rzeki. Zwycięsko podnosi ręce do ołowianego
nieba, z którego zaczyna sypać śnieg. Je-je-je-je! – krzyczy i w tym momencie
zapada się pod lód. Pod grubą warstwą śniegu nawet nie zauważa, że lód jest
całkiem cienki, szczególnie na środku rzeki. Nawet nie zdąża się przestraszyć.
Dobrze, że rzeka okazuje się płytka i mulista – więc stoi po pas w lodowatej
wodzie – przestraszony, bezradny. I wszystko od razu rozumie – zanim się stąd
wydostanie, zanim dojdzie do domu – zrobi się ciemno. I czy w ogóle dojdzie,
mokry i zmarznięty, w ciemnych głębokich śniegach – to zasadnicze pytanie.
I w tym momencie zaczyna panikować.
Długo, bardzo długo, bez końca brnie przez śnieg, nie czując ani rąk, ani nóg,
zmuszając się ostatnimi siłami, żeby się nie zatrzymać, wydostawać się
z kolejnej zaspy, wdrapywać na kolejne wzgórze, iść, iść, nie zatrzymywać się,
tylko się nie zatrzymywać. Ogląda się i widzi jednostajne szare tło, które ciągnie
się wokół, obstępuje go, nie dając żadnej szansy na ratunek, i ta nieogarniona
szarość przeraża go tak, że skądś pojawiają się nowe siły i zaczyna biec, biec
i płakać, od czasu do czasu oglądając się za siebie i z przerażeniem zauważając,
jak tam za plecami, na horyzoncie, pojawiają się czarne kropki – jedna, dwie,
trzy, cztery, pięć – i zaczynają rosnąć, poruszać się w jego stronę. Nie może
jeszcze dojrzeć, co to, ale rozumie, jasno i przejrzyście – że musi uciekać, musi
biec jak najdalej od tych kropek na szarym tle, bo to porusza się jego śmierć
i w żadnym razie nie można jej dać się dogonić. To wszystko, co jest
konieczne – nie dać się dogonić, spróbować się wyrwać z tej szarej głębokiej
mazi, dostać się do domu, spróbować przechytrzyć własną śmierć.
Później, całą noc zapadając w żar i przeziębienie, czując, jak ciało płonie
i głowa wybucha od ciężaru i koszmaru, przeklina cały świat, przeklina się za
lekkomyślność, przeklina własną naiwność, przeklina świat za jego złudę.
Przeklina i wie, że ten zimowy posmak zagłady, lodowaty oddech strachu
i niebytu będą towarzyszyć mu do samej śmierci, która tym razem się pomyliła,
wątpliwe jednak, by zrezygnowała ze swoich praw, wie, że nie, śmierć z niczego
nie zrezygnowała, że ona umie czekać i dogoni go właśnie taką porą –
w głębokich śniegach, pod ołowianym niebem, w zimnych korytach rzek.
Któregoś razu z pewnością jej się uda, wystarczy, że on straci czujność
i zapomni o jej obecności i urazie. Dlatego całe życie przyjdzie teraz chodzić
z tym strachem przed śniegowymi manowcami, przed lodowatymi pustkami. Ale
najpierw i tak trzeba przeżyć. Dlatego że martwi się nie boją. W ogóle się nie
boją. Niczego. I przy tym zasypia.
– Paszka – mówi mały. – Obudź się.
Pasza gwałtownie się podnosi. Mały wyciąga zapałki, energicznie zapala
lampę. Zdążył założyć buty. Pasza sennie kręci głową. Znajduje okulary, które
spadły z nosa, kiedy spał, zakłada je.
– Gdzie gospodarz? – pyta.
– Poszedł – odpowiada mały.
– Jak to poszedł? – Pasza się podrywa. Wyda nas, panikuje. Na pewno nas
wyda.
– Poszedł do garażu – mały jakby czytał w jego myślach. – Samochód grzeje,
odwiezie nas na dworzec autobusowy. Zbieraj się.
I wychodzi na dwór. Pasza idzie do sąsiedniego pokoju, znajduje swoje
ubranie, bierze buty. Kurtka wyschła, buty są mniej więcej suche. Ubiera się,
sznuruje buty, łapie plecak, wychodzi. W korytarzu wpada na gospodynię. Ta,
przestraszona, przyciska się do ściany. Pasza ostrożnie ją mija, czując zapach
szarego mydła. Tak jakby ona je jadła, to mydło. Pasza wychodzi, w końcu się
nie żegnając.
Niebieska łada. Przerdzewiałe błotniki zalepione plasteliną. Z wierzchu
plastelinę pokryto warstwą farby. Ale i tak wrażenie można odnieść takie, że
łada jest z plasteliny. Fotela obok kierowcy nie ma – najwyraźniej gospodarz
wozi jakieś plony, więc jeden fotel po prostu wyrzucił. Pasza z małym siadają
z tyłu. Gospodarz założył gumiaki i kurtkę. Na Paszę nie patrzy. Idzie, otwiera
bramę, ostrożnie wytacza się w uliczną mgłę. Pasza siedzi za jego plecami,
ogląda zmarszczki na szyi, siwe nieumyte włosy, które wystają spod czarnej
czapki. Mały rozwalił się obok, wyciągnął nogi przed siebie aż do kierowcy,
z ciekawością ogląda, co tam się dzieje za oknem. A za oknem nie dzieje się
absolutnie nic. Ulica jest pusta i ciemna, i mgła tę ciemność tylko podkreśla.
Kierowca nie włącza świateł, jedzie po omacku – powoli, ale pewnie, drogę
najwyraźniej zna, po ulicy porusza się jak po korytarzu we własnym domu.
Nawet dziury stara się omijać. Dojeżdżają do skrzyżowania, zatrzymują się.
Kierowca czujnie wpatruje się we mgłę, wwąchuje w nią, następnie skręca
w lewo. Przejeżdża sto metrów, zatrzymuje się, zaczyna żegnać.
– Co tam? – pyta go zdziwiony Pasza.
– Kościół tam jest – wyjaśnia kierowca, skinieniem pokazując ciemność.
Pasza wygląda przez okno. Rzecz jasna żadnego kościoła nie widzi. Mały
odwraca się do niego, mruga wesoło, jakby mówił: a ty czemu się nie
przeżegnasz? Pasza uśmiecha się w odpowiedzi. Wyjeżdżają na pole, mgła się
rozłazi jak stary but. Kierowca dodaje gazu.
– Posterunku nie ma – wyjaśnia kierowca. – Był tam na wyjeździe.
– Czyj posterunek? – pyta Pasza.
– No, ten… – zacina się kierowca. – Wasz – odważa się. – Dwa dni temu
poszli.
– Mhm – mówi chłodno Pasza, jak trzeba, to trzeba – no i poszli, zapomnieli
ciebie zapytać o zgodę.
Kierowca rozumie. Jedzie, milcząc, nie odrywając oczu od czarnego asfaltu.
Deszcz ustaje. Robi się zupełnie cicho i przestronnie – wszystko pełne jest
czerni, wszystko nią zalane. Po jakimś czasie faktycznie dojeżdżają do trasy.
Z boku sterczy wygięty metalowy drogowskaz. Kierowca zatrzymuje się,
wyłącza silnik, wychodzi, idzie przed siebie.
– Dokąd on poszedł? – interesuje się Pasza.
– Cholera go wie – odpowiada mały. – Może ucieka.
– A samochód? – dziwi się Pasza.
– Przecież on się ciebie tak boi, że gotów nawet samochód porzucić – śmieje
się mały.
Nagle przez czerń wokół przebija się księżyc – wielki, jaskrawożółty.
Okazuje się, że cały czas nad nimi wisiał, po prostu niewidoczny za chmurami.
A teraz chmury się rozstąpiły i wywalił się prosto na nich, i wszystko nagle stało
się przejrzyste i bliskie. Jakby w sypialni dziecka ktoś włączył światło, żeby
przegonić strachy i przekonać się, że pod łóżkiem nie ma żadnych potworów.
Pasza z małym dostrzegają kierowcę – ten stoi zagubiony na szosie i rozgląda
się na wszystkie strony. Ale wokół jest pusto, nikt donikąd nie jedzie, nikt nie
potrzebuje nigdzie się dostać. Tylko wygięty znak przypomina o tym, że do byłej
granicy stąd nie tak znowu daleko, godzina – i już tam jesteś. Tylko co tam
robić? Kierowca wraca, ciężko pada na swój fotel, wzdycha, postękuje, stara się
wzbudzać ogólne współczucie. Ale nie wzbudza. Dlatego wyjeżdża na trasę
i zakręca w prawo. Włącza światła i maksymalnie rozpędza swoją ładę, jakby
bał się, że nie zdąży. Pędzi, nie zwracając uwagi na dziury, wyciska
z samochodu wszystko, co w nim jeszcze zostało. Po jakimś czasie z ciemności
wypełza hałda.
Pasza poznaje miasteczko. Kopalni, obok której przejeżdżają, nie zamknęli,
więc jakieś życie się toczy. Do ich stacji jest stąd niemal trzydzieści kilometrów,
jeśli jechać trasą. Jeśli bocznymi drogami – oczywiście dalej. Mijają hałdę, puste
domki na działkach, przed nimi pojawiają się czteropiętrowe bloki. Kierowca się
zatrzymuje.
– Koniec – mówi – dalej nie jadę.
– No co ty? – zachęca go Pasza.
– Tam są wojskowi – kręci głową kierowca. – Nie pojadę.
– Ja z nimi pogadam – blefuje Pasza. – Nie bój się, tam są nasi.
– Nie – zdecydowanie kręci głową kierowca. – Idźcie pieszo.
– Daj mu spokój – odzywa się nagle mały. – On musi jeszcze wrócić. Niech
jedzie.
Kierowca odwraca się, żeby odpowiedzieć, ale się nie odważa – wciska
głowę w ramiona, cierpliwie milczy. Pasza nagle odpuszcza – faktycznie, myśli,
czemu ja na niego naciskam? Co ja w ogóle o nim wiem? Mógł przecież nas
zawieźć prosto do sztabu. A nie zawiózł. A nie zawiózł, nie oszukał. Co ja
zaczynam?
– Dobrze – mówi Pasza do kierowcy. – Nie złość się. Różnie bywa.
Kierowca kiwa głową na zgodę – jakby mówił: tak, różnie. Szybciej,
wysiadajcie.
– Masz. – Pasza wyciąga konserwy, podaje kierowcy.
Ten łapie puszkę wielkimi dłońmi, nie wie, co w niej jest, ale bierze.
– Dlaczego? – kłopocze się. – Nie trzeba.
– Bierz-bierz – nalega Pasza. – Po wojnie się rozliczymy. Jeśli przeżyjemy –
dodaje.
Mały sięga do kieszeni i wyciąga czekoladę. Też podaje kierowcy.
– Masz – mówi pobłażliwie. – I nie miej za złe.
Kierowca niespodziewanie się rozczula, nawet oczy mu wilgotnieją. Ze
wzruszeniem potrząsa workami pod oczami, próbuje się uśmiechnąć, nie
wychodzi mu.
– Powodzenia – mówi do Paszy i małego.
– Tobie też powodzenia – odpowiada Pasza – tobie też.
Mały wysiada, Pasza wysiada za nim, zamykając za sobą drzwiczki. Kiedy
odchodzą, słyszą, jak z tyłu piszczą opony – kierowca gwałtownie zawraca i daje
gazu.
– Nie zjadłeś czekolady? – pyta Pasza.
– Chciałem się z tobą podzielić – odpowiada mały.
Żartuje, domyśla się Pasza. A może wcale nie żartuje.
Mijają pierwszy blok. Przechodzą obok szkoły, obok czarnej kostki centrum
handlowego. Kiedy zza niego wyskakuje transporter opancerzony załadowany
ludźmi i rzeczami, kucają przestraszeni. Ale transporter znika za następnym
blokiem, jakby nigdy go tu nie było. I co robić dalej – nie wiedzą. Trzeba iść
w stronę dworca autobusowego, za transporterem. Albo zostać tutaj na środku
ulicy. Zostawać na środku ulicy nie mają ochoty, więc skręcają za blok
i zatrzymują się oszołomieni.
Ulica zapchana jest sprzętem wojskowym. Ciemne od brudu samochody,
przemarznięte pancerze, osobówki różnych rozmiarów – nie widać końca
kolumny, samochody stoją w dwóch rzędach, tak że nie da się między nimi
przejść, nie da się przecisnąć. Transporter, który dopiero co widzieli, stoi na
skraju, wojskowi zeskakują z niego w wodę i brną ulicą przed siebie,
przepychając się przez tłum takich samych wojskowych, którzy stoją tutaj, nie
wiedząc, dokąd ruszyć dalej. Stoją w większych i mniejszych grupkach, palą
ogniska, grzeją się, stoją pod budynkami, leżą albo siedzą na ławkach, chowają
się w ciemności. Budynki są ciemne i martwe, chociaż, jeśli się przyjrzeć,
można dostrzec za firankami i kocami zawieszonymi zamiast zasłon czyjeś
czujne spojrzenia, jakieś twarze, które czując na sobie spojrzenie z ulicy, od razu
chowają się w głębi mieszkań. Pasza z małym stoją na początku ulicy
i rozumieją, że muszą przejść przez ten zmarznięty tłum, że lepiej trzymać się
wojskowych, niż pchać się dalej czarnym pustym miastem w nieznanym
kierunku. Co oni mogą nam zrobić? – przekonuje sam siebie Pasza. W końcu na
moim dowodzie jest taka sama flaga jak nad ich czołgami. Jestem w końcu
nauczycielem, przypomina sobie. Mógłbym uczyć te dzieci. Właśnie, mógłbym,
myśli i rusza przed siebie. Sasza trzyma się po prawej.
– Dowodu nie zgubiłeś? – pyta mały. – Jak zapytają o meldunek?
– Myślisz, że to coś pomoże? – pyta Pasza.
– Może i pomoże – przypuszcza mały. – A może i nie – dodaje spokojnie.
Pasza zauważa, jak głos małego zmienił się w ciągu tych dwóch dni – mówi
spokojnie, bez pośpiechu. Tak jakby naprawdę jemu, Paszy, ufał. Teraz jeszcze
tylko do domu go dowieźć, myśli Pasza, przyglądając się wojskowym
w ciemności. Wojskowi nie zwracają na nich uwagi, rozmawiają między sobą,
o coś się nawzajem wypytują, coś wyjaśniają. Czasami wspominają czyjś
pseudonim i od razu milkną, jakby nie chcieli o tym dalej rozmawiać. Czasami
się kłócą, nakręcają się, ochryple dowodzą coś sobie nawzajem. Wtedy ktoś
bierze szczególnie nakręconego za ramię, odciąga na bok, łapie za głowę, patrzy
w oczy, mówi coś uspokajającego. I wszyscy – ci, którzy uspokajają,
i uspokajani – mówią głośno, krzyczą, jak na stadionie w czasie meczu.
Dlaczego oni krzyczą? – nie rozumie Pasza. Po co? Może, przypuszcza, chcą
być bardziej przekonujący i dlatego przekrzykują się nawzajem. Dzieci właśnie
tak zawsze robią, żeby zwrócić na siebie uwagę, żeby zmusić do słuchania ich –
zaczynają krzyczeć, zagłuszając wszystkich własnym głosem. No i oni są jak
dzieci, myśli Pasza, ślizgając się wzrokiem po wysuszonych z zimna twarzach,
po niegolonych skroniach, nieczesanych czubach. I nagle zauważa zastygłą
smużkę krwi pod uchem jednego z żołnierzy – zupełnie młodego, mniej więcej
osiemnastolatka, który trzyma w dłoniach blaszany kubek z czymś gorącym i nie
tyle pije, ile po prostu grzeje dłonie gorącym metalem. I też krzyczy, krzyczy
prosto do kubka. Dzieciom krew z uszu nie leci, myśli Pasza i wszystko
rozumie. Są ogłuszeni. Oni wszyscy ogłuchli. I teraz krzyczą jak dzieci, które
słuchają głośno muzyki w słuchawkach i nie rozumieją, że tej muzyki oprócz
nich nikt nie słyszy. Tak właśnie jest, ogłuszeni, wycofali się z walk, próbują
zrozumieć, co się stało, co będzie dalej, próbują się gdzieś dodzwonić. Właśnie,
przypomina sobie Pasza, tutaj jest zasięg, trzeba zadzwonić do starego,
powiedzieć, gdzie jesteśmy, uspokoić. Wyciąga telefon. Ten powoli umiera, ale
jeszcze świeci. Pojawia się jedna kreska, potem druga. Można spróbować. Pasza
dzwoni do starego. Długo czeka. Jeszcze raz dzwoni. Mały stoi, czeka
cierpliwie, wie, do kogo usiłuje się dodzwonić Pasza. Niespodziewanie stary
odbiera. Zupełnie go nie słychać, do tego wokół Paszy unoszą się krzyk i rwetes,
i stary mógł się zdenerwować, słysząc cały ten gwar. Ale w tym momencie
połączenie się zrywa. Pasza chowa telefon i ostrożnie, żeby nie zwracać na
siebie uwagi, wybiera trasę, przemieszcza się od grupki do grupki, chwyta kątem
oka poszczególne ruchy i kolory. Ziemia na wojskowych butach, krew pod
paznokciami, dawno nieprane kamuflaże, przeziębione głosy, szczecina na
twarzach – wyraźnie widać, że ostatnie dwie doby spędzili pod gołym
deszczowym niebem i teraz nie mają gdzie się schować przed deszczem, który
znów obstępuje wysokie styczniowe niebo. Ktoś poprawia chrust w ognisku,
iskry unoszą się wysoko, żołnierze wkładają dłonie wprost do ognia, czuć
zapach dymu i potu, brudnych ubrań i ropy. Gdzieś za miastem w ciemności
zaczynają się rytmiczne wybuchy, żołnierze automatycznie odwracają się w tę
stronę, w napięciu słuchają, szybko jednak tracą zainteresowanie, wracają do
ognia, do swojego krzyku. Chmury odpływają na bok, deszcz ustaje któryś już
dzisiaj raz, zamiast tego nad długim rzędem czteropiętrowych bloków zaokrągla
się księżyc, oblewając złotem zimne żelazo samochodów. Przy jednej z klatek
kręcą się babki w puchówkach, przyniosły garnki z czymś pożywnym, rozlewają
ciepłe gęste danie do jednorazowych głębokich talerzy, rozdają wojskowym,
płaczą. Żołnierze obstępują je z lekkim niedowierzaniem, biorą do rąk gorące
plastikowe naczynia, nie czując temperatury, odpowiadają kobietom jakimiś
podziękowaniami, uspokajają. Jedzą szybko, jakby bali się, że będą musieli
wszystko rzucić i znów dokądś biec, przełykają gorące jedzenie, nie
przeżuwając. W jednym miejscu stoi stara marszrutka, posiekana kulami,
z wybitymi oknami i wyłamanymi drzwiami, w poprzek chodnika, trzeba ją
omijać, przyciskając się do ściany budynku. W dziurze po wyrwanych drzwiach
siedzi leciwy wojskowy, pod nim rozpalony jest ogień, i tak się grzeje – na
schodkach, nie wychodząc z samochodu. Wkłada do ogniska ciężkie buciory,
zauważa Paszę z małym.
– Ej – wojskowy macha ręką – podejdź tu.
Pasza udaje, że nie słyszy, ciągnie małego za sobą, chce się prześlizgnąć
między marszrutką a budynkiem. Dając do zrozumienia: taki tu hałas i tyle luda,
po prostu nie słyszałem, pójdę sobie, nie ma co mnie zaczepiać. A hałas
rzeczywiście jest taki, że nie słychać własnych kroków i nie słychać okropnego
chlupotania mokrych butów w zimnych kałużach. Ale wojskowy chyba tak nie
myśli. Myśli zupełnie inaczej.
– Ziomek! – krzyczy ochryple jak do starego znajomego.
Pasza zatrzymuje się. Pytająco patrzy, jakby mówił: czego chcesz? Wojskowy
znów macha ręką – chodź tutaj, pokazuje. Pasza z małym patrzą na siebie,
podchodzą.
– Co, ziomek? – krzyczy wojskowy. – Masz papierosy?
Zmarszczki na twarzy, jakby ktoś ją długo ugniatał. Włosy siwe i tak krótkie,
że aż wydaje się, że taką ma czaszkę – metalowoniebieską, z zimnej stali.
Z wyglądu koło pięćdziesiątki, kamuflaż na nim wisi, brzuch od dołu ściągnięty
paskiem. Na plecach kożuch. Na Paszę i małego patrzy niewidzącym
spojrzeniem, jakby spoglądał na nich, a widział coś w sobie samym. I krzyczy.
Ochryple, zdartym głosem.
– Masz papierosy? – pyta jeszcze raz.
– Nie palę – odpowiada Pasza.
– Co? – nie rozumie go metalowogłowy. – Nic nie słyszę. Jestem ranny.
Mówi surżykiem, przeskakuje z języka na język.
– Powoli – mówi – będę czytać z warg.
– Nie palę – mówi Pasza. – Nie pa-lę.
– Nie palisz? – domyśla się wojskowy.
Pasza przecząco kręci głową.
– A dlaczego? – pyta z rozczarowaniem wojskowy.
– Szkodzi – powoli ciągnie Pasza.
– Szkodzi? – domyśla się wojskowy. – Właśnie, szkodzi. No, a ty? – pyta
małego.
– Co ja?
– Palisz?
Mały przez chwilę się waha, patrzy kątem oka na Paszę, robi krok przed
siebie, wyciąga papierosy, podaje wojskowemu. Ten bierze jednego, potem, po
zastanowieniu, jeszcze jednego.
– No dobrze – krzyczy mały. – Bierz paczkę. Ja rzuciłem.
– Rzuciłeś? – domyśla się metalowogłowy. – Zuch. A ty kim jesteś,
ziomek? – Wojskowy odpala od ognia i przenosi wzrok na Paszę.
– Nauczycielem – mówi po wojskowemu. A potem powtarza powoli: – Na-u-
czy-cie-lem.
Metalowogłowy zamiera. Papieros sterczy z kącika ust, dymi i osypuje się
z niego popiół. Powieki się przymykają, jakby patrzył na jaskrawe światło.
Spojrzenie ma twarde. Co jest nie tak? – myśli Pasza. Co powiedziałem nie tak?
– Nauczyciel – powtarza. – Ferie mamy.
Ale wojskowy chyba go nie słucha. Podnosi się, zeskakuje w kałużę,
poprawia kożuch na ramionach.
– Chodź – mówi – nauczycielu, wejdź.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Wejdź-wejdź – powtarza metalowogłowy.
Pasza się waha, rzuca spojrzenie na małego. Ale ten zdaje się, że niczego nie
zauważa – przykucnął przy ogniu, grzeje się. Więc i Paszy nie wypada się bać.
Obchodzi ognisko, łapie za klamkę, staje na schodku. Wojskowy lekko popycha
jego plecy, wchodzi za nim.
Czuć zapach mokrej wełny, jakby grzały się tu owce. Tak naprawdę na
podartych fotelach leżą ubrania: futra, kożuchy, puchówki. Handlują nimi, czy
co? – dziwi się Pasza i przechodzi głębiej. Dalej na podłodze stoją skrzynki
z amunicją, kilka spalonych kałasznikowów, saperki – wszystko to rzucone
wprost w przejściu, trzeba przeskakiwać. I pod nogi trzeba patrzeć, co tam nie
leży na tej stercie. Wojskowy sunie za nim, czujnie wygląda przez rozbite okna,
milczy. Pasza w końcu odważa się przejść przez ostre palone żelazo, zdejmuje
z fotela metalowe pudełko, siada. Wojskowy ciemno nawisa nad nim, czuć od
niego mokrą sierścią. Paszy przychodzi na myśl, że ten zapach go po prostu
prześladuje przez ostatnie kilka dni. Tak jakby węszyły za nim mokre
wygłodniałe psy, wywąchiwały go w ciemności, zbliżały się do niego, nie
odstępowały. I góry sprzętów domowych też mu towarzyszą przez wszystkie te
dni. Ubrania, naczynia, meble, mokre książki, podobne do zbitych ptaków
w deszczu – obca codzienność leży bezwstydnie, jakby ktoś zerwał pokrycie,
zdarł tapety i odsłonił stare ściany i widać było każdy błąd, każde złamanie
i pęknięcie. I cała ta cudza codzienność wygląda tak rozpaczliwie, tak
beznadziejnie – i ubrania – znoszone i sprane, i książki – pożółkłe ze starości
i nieczytane, i naczynia – tanie, nieładne, z takich naczyń jeść można tylko coś
niedogotowanego albo przypalonego. W takich domach, do których obcy nie
powinien trafić, wszystko to może i wyglądało przyzwoicie domowo – było
własne, przyzwyczajono się do tego, a teraz – wyrwane ze zwyczajnej
przestrzeni, wyniesione na deszcz, przysypane popiołem – wszystko to straciło
jakąkolwiek wartość, i ubranie pachnie biedą i nieporządkiem, i naczynia
pobłyskują w świetle reflektorów niezmytym tłuszczem, i meble przypominają
szkielety wykopane z mokrego styczniowego gruntu. I ten zapach wypełnia
wszystko wokół, tak że go teraz nie zmyjesz, nie oczyścisz się z niego.
– Jesteś nauczycielem? – pyta go jeszcze raz z jakiegoś powodu wojskowy.
Pasza, milcząc, kiwa głową. Po co mówić, myśli, jeśli on i tak nic nie słyszy.
– A gdzie twoja szkoła? – pyta wojskowy, pochylając w kierunku Paszy
swoją metalową głowę, jakby chciał go staranować żelaznym czołem.
– Na sta-cji – odśpiewuje Pasza.
– Stacja nasza – odpowiada wojskowy, nie odwracając od niego wzroku.
– Tak – zgadza się Pasza – pewnie, że nasza.
Wojskowy z kolei milczy, dalej patrzy. Aż Paszy robi się nieswojo, jakby
znów powiedział coś nie tak. Milczą jakiś czas. Pierwszy nie wytrzymuje,
oczywiście, Pasza.
– Nasza – mówi głośno, patrząc wojskowemu prosto w oczy – stacja jest
nasza!
– Mhm – odpowiada wojskowy i jego spojrzenie od razu traci ostrość, jakby
przypominał sobie o czymś nieprzyjemnym, ale bardzo ważnym.
Zabiera z fotela metalowe pudełka, rzuca je na stertę żelaza, siada
naprzeciwko Paszy.
– Jesteś tutejszy? – pyta.
Pasza potakująco kiwa głową.
– Kopalnię naszą znasz? – wojskowy pokazuje za okno.
– No – znów potakująco odpowiada Pasza.
– Pracowałem tam – wyjaśnia metalowogłowy. – Przed wojną – uściśla. –
Dziesięć lat – dodaje. – Dziesięć lat temu tu przyjechałem – mówi, ale skąd
przyjechał, już nie mówi.
– Skąd przyjechałeś? – pyta go Pasza.
Wojskowy w odpowiedzi dobrodusznie się uśmiecha. Nie słyszy. Albo udaje,
że nie słyszy.
– Jasne – mówi Pasza.
No, a co jeszcze na to odpowiedzieć.
– Byłeś w domu? – pyta Pasza.
– Co? – pyta z zaniepokojeniem wojskowy.
– W domu, mówię, byłeś? Byłeś u swoich? – pyta Pasza powoli.
Wojskowy zamiera. Jego spojrzenie zastyga jak roztopiona cyna. Nie trzeba
było o to pytać, domyśla się Pasza.
– Nikogo w domu nie ma – mówi wojskowy. – Wszyscy wyjechali.
Dokąd wyjechali – znów nie mówi. A Pasza tym razem nawet nie pyta.
– Tak, wyjechali – powtarza metalowogłowy. – A ja byłem rano w muzeum.
Jesteś nauczycielem, tak?
– Nauczycielem – zgadza się głośno Pasza.
– Weźmiesz to ze sobą – mówi metalowogłowy.
I sięga gdzieś pod fotel, grzebie w żelazie, znajduje ładownicę na maskę
gazową, wyciąga z niej nóż, podaje go Paszy, rękojeścią do przodu, dalej szpera
w ładownicy. Pasza trzyma w dłoni nóż, zauważa na ostrzu skrzepy rudej krwi
i myśli: co on jeszcze wyciągnie? A wojskowy wyjmuje coś ciężkiego,
owiniętego w gazetę z reklamą, i Pasza rozumie, że to może być cokolwiek –
może kawałek dynamitu, może wycięta właśnie tym nożem wątroba wroga –
cokolwiek. Wojskowy nieśpiesznie rozwija pakunek, warstwa po warstwie,
jakby odrywał bandaże od zaschniętej rany, i wyciąga z nich bryłę węgla,
oblepioną wilgotną ziemią.
– Wiesz, co to jest? – krzyczy, podsuwając bryłę Paszy pod nos.
– Węgiel? – pyta z niedowierzaniem Pasza.
– Węgiel! – krzyczy przecząco do niego wojskowy. – Daj no!
Zabiera Paszy nóż i zaczyna oczyszczać z kamienia nalepioną ziemię. Potem
podaje kamień Paszy.
– Widzisz? – pyta.
Pasza przygląda się w ciemności, poprawia okulary. Kamień jak kamień.
– Nie widzę – przyznaje.
– Paproć – krzyczy wojskowy. – To paproć.
Pasza odwraca się do wybitego okna i w gęstym żółtym świetle księżyca
zauważa odciski – ledwie widoczne, jakby narysowane ołówkiem, wyciśnięte
w twardej kamiennej powierzchni. Dotyka palcami i czuje te zimne kamienne
blizny, czuje delikatne zagłębienia i skosy na powierzchni kamienia. Jakie
dziwne rysunki, myśli, kto mógł to narysować?
– To paproć – powtarza metalowogłowy. – Ma milion lat. A ile ty masz lat? –
pyta Paszę.
– Trzydzieści pięć – odpowiada z roztargnieniem Pasza.
– A ona milion – przypomina wojskowy.
– I co? – nie rozumie Pasza.
– I wszystko – wyjaśnia mu wojskowy jak małemu dziecku. – Milion.
Jeszcze się nie urodziliśmy, a ona już miała milion lat. Zdechniemy, a ona dalej
gdzieś sobie będzie leżeć. To historia, rozumiesz? To jest historia. A ty i ja to nie
historia, dzisiaj jesteśmy, a jutro nas nie będzie. Z muzeum wziąłem – dodaje.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Co „po co”? – pyta go z naciskiem wojskowy.
– Po co wziąłeś? – wyjaśnia Pasza. – Mogła leżeć w muzeum.
– Nie ma już muzeum – cierpliwie krzyczy do niego wojskowy. – Rozwalili
je. Śmieci tylko zostały. I wszystko stopione. A ta paproć ocalała. Jesteś
nauczycielem, prawda? – pyta jeszcze raz, jakby zapomniał.
– No – odpowiada Pasza z rozdrażnieniem.
– Weź – wojskowy pokazuje na kamień. – Jest tam u was jakieś muzeum.
Albo pracownia geograficzna. Niech tam będzie. Ona ma przecież milion lat.
Nie powinna przecież gnić w ziemi. Dobrze?
– Dobrze! – krzyczy Pasza.
– Weźmiesz?
– Wezmę.
– Dzięki – wzdycha z ulgą metalowogłowy, chowa nóż gdzieś pod fotel
i wyciera ręce mokrym gazetowym papierem. – Dzięki.
Wychodzą na dwór. Pasza dotyka ramienia małego. Ten pytająco podnosi
głowę, jakby mówił: co tam, porozmawialiście?
– Porozmawialiśmy – wyjaśnia Pasza. – Porozmawialiśmy.
Wojskowy podchodzi, w milczeniu ściska dłonie im obu. Pasza chce coś
powiedzieć na pożegnanie, ale nie znajduje słów, wrzuca kamień do plecaka,
kładzie dłoń na ramieniu małego, popycha go do przodu. A kiedy już odchodzą,
wojskowy krzyczy im w plecy.
– Moja ciotka pracowała w muzeum – krzyczy. – A teraz muzeum nie będzie.
– Niedobrze – mówi cicho Pasza.
– Niedobrze? – niespodziewanie rozumie go wojskowy.
– Niedobrze – nie zaprzecza Pasza.
– Będzie jeszcze gorzej – zapewnia go.
Wchodzi z powrotem do samochodu, siada przy oknie, chowa głowę
w kożuchu. Śpi, domyśla się Pasza. Albo płacze.
Księżyc rozmazuje się na niebie, porusza się w stronę nocy, zostawia za sobą
pustkę i czerń. Trzeba iść, przypomina sobie Pasza, trzeba dostać się do domu.
Sprężyna ostro wbija się w jego serce, goni naprzód, przypomina mu o czasie,
którego robi się coraz mniej. Woda w kałużach zamarza, pokrywa się ostrą
skorupą. Mały prześlizguje się pod ścianą, Pasza przeciska się za nim, idą dalej
ulicą, pomiędzy wojskowymi, których ciągle przybywa – czarne doły pod
oczami, rozpalone spojrzenia, wyschnięte usta i krzyk – ostry, głośny,
niezadowolony – za pomocą którego starają się porozumieć. Podjeżdża nowy
transport, furgonetki posiekane odłamkami, osobówki wymazane gliną,
ciężarówki z hasłami bojowymi po bokach, coraz nowi i nowi żołnierze wyłażą
z samochodów, zeskakują z naczep, wyłażą przez wybite okna, coraz bardziej
czuć zapach dymu, zapach potu i prochu, coraz ciężej jest przebijać się naprzód,
omijając zastygłe postacie. Ale Pasza przebija się, uparcie przeciska, widząc, że
dobrze byłoby nakarmić małego i przydałoby się zostawić go gdzieś w cieple,
i trzeba znaleźć jakiś transport i spróbować dostać się do domu. Bo chociaż
Pasza może jeszcze jakiś czas się tu kręcić w mokrym wietrze, pod żółtym
księżycem, to jak długo wytrzyma mały – nikt nie wie i lepiej byłoby nie
ryzykować, nie wystawiać losu na próbę. Przecież jeśli z małym, nie daj Boże,
coś się znów zacznie, po prostu nie wiadomo, dokąd biec i kogo wzywać. Więc
lepiej – wydostać się stąd, znaleźć taksówkę, pojechać do domu, zapomnieć to
wszystko i nie przypominać sobie. Można wszystko to zapomnieć? – pyta Pasza
sam siebie. Pewnie, że można, odpowiada sobie. Oczywiście, że tak. Zapomnę
o tym wszystkim, przekonuje siebie Pasza, i mały też zapomni. Nie musi
wszystkiego tego pamiętać, do niczego mu ten zapach siarki i surowego
ludzkiego mięsa nie jest potrzeby, nie warto wspominać tego brudu pod
paznokciami. Człowiek nie powinien trzymać w pamięci tyle strachu i złości.
Jak z tym później żyć? Wszystko zapomni, wszystko będzie z nim w porządku,
zapomni o internacie, o sieroctwie, o poczuciu zamknięcia, z którym budzisz się
w czarnej piwnicy. Niech lepiej wspomina coś dobrego, coś, co nie wywołuje
nienawiści i rozpaczy. Zapach domu albo zapach drewna na podwórku, albo
zapach odwilży – styczniowej, długiej, którą czuć rzeką. Będzie pamiętał
odwilż, zapewnia sam siebie Pasza, na pewno będzie wspominał. Żadnej krwi,
żadnego metalu. I im namiętniej się przekonuje, tym wyraźniej i z większą
pewnością rozumie – nic podobnego, nikt niczego nie zapomni, nikt niczego nie
zostawi w przeszłości i mały, cokolwiek by się z nim dalej działo, będzie ciągnął
za sobą te wspomnienia jak worek kamieni, i ten zapach porwanej skóry
i słonych męskich łez będzie prześladował go do końca jego dni, i cień internatu
będzie leżał za jego plecami, gdziekolwiek by był, w jakichkolwiek słonecznych
miesiącach by się znalazł. I jedzenie przez całe życie będzie mu pachniało
stołówką w internacie, i jego sny będą pełne głosów sierot, i kobiety będą mu
przypominać jego przyjaciółki ze schronu – pomalowane i zapłakane, i nic z tym
nie zrobi, i nikt mu w tym nie pomoże. I jedyne, co można zrobić, to dociągnąć
go teraz do domu, wykąpać, napoić słodką herbatą i położyć spać. Niech odeśpi,
niech śpi, ile zdoła, ile będzie mógł, tak długo, aż nie porzucą go sny. Jutro
wszystko będzie inaczej, jutro wszystko będzie jak zawsze, będzie jak
wcześniej – miarowe dni w domu, gdzie każdy zajmuje się swoim, gdzie
wszystko jest na swoim miejscu, gdzie nie ma niczego zbędnego i niczego
niepotrzebnego. Poranki pełne są domowych kłopotów, praca, do której się
przyzwyczajasz jak do ubrania – nie ciśnie, nie przeszkadza, nosi się, póki się
nosi. Ciche wieczory, ciemne noce. Ile w tym okazuje się radości, ile ciepła.
Trzeba było trafić tutaj, do środka piekła, żeby poczuć, jak wiele miałeś i jak
wiele straciłeś. Po prostu trzeba szybko wrócić do domu, zostawić w końcu te
wędrówki kręgami cudzego nieszczęścia, jak najszybciej do domu, jak
najszybciej. Pasza przyśpiesza kroku i zauważa, że wojskowi też się ożywiają,
zrywają z miejsc, biegną, mijając ich, coś ostrożnie wykrzykują w czarne
powietrze. Paszę od razu ogarnia panika. Co jest, myśli, co się stało, dokąd oni
wszyscy pędzą? I też biegnie za wszystkimi, starając się utrzymać rękę małego.
Biegną w mokrym, zdenerwowanym tłumie, popychają czyjeś plecy, rozpychają
się łokciami, poruszają się do przodu, coraz bardziej nerwowo. I wybiegają na
plac, i wpadają na ścianę ciemnych pleców – dalej nie ma dokąd biec, plac jest
pełen ludzi. Szpital, przypomina sobie Pasza, miejski szpital – piętrowy budynek
z czerwonej cegły. Okna potłuczone odłamkami i zalepione sklejką. Okna palą
się w noc i z daleka szpital przypomina statek, który powoli, bez pośpiechu idzie
na dno. Tłum chwieje się jak trzciny na wietrze, Pasza próbuje się wydostać, ale
z tyłu napierają ci, którzy przyszli później, naciskają na nich, popychają do
przodu. I wtedy z boku podjeżdża kamaz, bez przedniego okna, z otwartą
naczepą, i kierowca coś wściekle krzyczy, tak wściekle, że tłum się rozstępuje,
cofa, schodząc z drogi. Kamaz przepełza przez tłum, zbliża do budynku szpitala,
tłum znów napiera, Paszę i małego popychają naprzód wprost pod samochód. Ze
szpitala wybiega czterech z noszami i przebija się do naczepy, odpychają tych,
którzy stoją bliżej, ci popychają ich w odpowiedzi, krzyczą, kłócą się, ale się nie
rozchodzą, jakby czekali na coś ważnego. Ktoś otwiera żelazny bok i wtedy
okazuje się, że samochód pełen jest rannych, ilu ich tam jest – nie można
policzyć. Pasza stoi bardzo blisko, ma ich buty akurat na poziomie oczu, patrzy
na czarne podeszwy, podbite żelazem, wprost na metalowej podłodze, na
zimnym metalu. Ktoś wskakuje na górę, bierz, krzyczy, bierz, kurwa, nie śpij! –
i Pasza rozumie, że krzyczą właśnie do niego.
– Co? – pyta. – Co takiego?
– Trzymaj go! – krzyczą do niego z góry. – Trzymaj go, kurwa.
– Jak?! – panikuje Pasza.
– Za nogi, kurwa! – krzyczą do niego.
Pasza gwałtownie zdejmuje plecak, podaje małemu.
– Czekaj tu na mnie! Rozumiesz? Czekaj!
Mały kiwa głową, dając do zrozumienia: idź, nie martw się, jestem tutaj.
Pasza łapie tego, który leży najbliżej.
– Gdzie?! – słyszy z góry. – Gdzie, kurwa! Nie tego! Innego bierz! Żywego!
Początkowo Pasza nie rozumie, o co chodzi, i wtedy do niego dociera.
Natychmiast puszcza buty, które głucho stukają w żelazną podłogę.
Automatycznie patrzy na dłonie, czy nie ma krwi. Ale z góry znów do niego
krzyczą:
– Bierz! – krzyczą. – Co ty, śpisz?!
Pasza łapie inne buty, ciągnie do siebie. Ten, który krzyczał z góry, to młody
tłustawy sanitariusz, w kamuflażu i kamizelce kuloodpornej z krzyżem
z czerwonej taśmy samoprzylepnej – trzyma rannego za ramiona, z dołu od razu
ktoś go przejmuje. Ciało spada wprost w ręce żołnierzy, Pasza mocno trzyma
buty, nie dając im się wyślizgnąć. Niewygodnie, ciężko, ciasno, tłum się
chwieje, ale nikt nie odchodzi, muszą deptać po czyichś nogach, krok po kroku
przebijają się do szpitala. Pasza nie widzi małego, ale zauważa, jak z naczepy
opuszczają kolejnego rannego. Przejście! – krzyczą z przodu, przejście zróbcie,
kurwa! Krok po kroku poruszają się do przodu, przemieszczają się, ciągnąc ten
jeszcze żywy bagaż, suną do oświetlonych schodów szpitala, wchodzą nimi.
Ktoś otwiera drzwi, szybciej, krzyczy, tutaj, szybciej. Pasza traci oddech, o mało
nie wywraca się na schodach, nie nadąża. Dwóch żołnierzy ciągnie rannego,
trzymając go pod ręce, Pasza biegnie schylony z tyłu, trzymając go za buty.
Korytarz szpitala też pełen jest wojskowych. Ciepło, czuć brudnymi ubraniami
i olejem maszynowym. Mokra podłoga wymazana jest gliną koloru krwi. Szpital
jest biedny, niewyremontowany, na ścianach wiszą ręcznie malowane plakaty.
Okna zabite są płytami ze sklejki, na masywnych kaloryferach suszą się ścierki
do podłogi. W korytarzu wzdłuż ścian stoją nosze. Na pierwszych leży stary
żołnierz – goły do pasa, brudne ciało, dawno niemyta skóra, krwawy opatrunek
w okolicy serca. Zdeptane buty, podarte kamuflażowe spodnie. Oczy
zamknięte – chyba śpi. Albo udaje, że śpi. Nieogolony, przemarznięta skóra.
Obok noszy na podłodze jest krwawe wiadro, dalej pudełka z pomocą
humanitarną, najwyraźniej przynieśli, postawili i zapomnieli. Ciągną ciało dalej,
mijają jeszcze jedne nosze, na których leży ciało, przykryte wojskową kurtką.
Pasza lękliwie się przygląda – oddycha, nie oddycha – nie zdąża ustalić, suną
dalej, jeden z przodu z kopa otwiera drzwi, wciągają ciało do sali – sześć łóżek,
żadnego wolnego, dwóch rannych leży po prostu na środku pokoju na kocach.
W kącie ktoś przeciągle jęczy, nad nim nachyla się kobieta w mokrym palcie,
coś szepcze, uspokaja, płacze.
– Dalej! – krzyczy ten z przodu, odwracając się i zmieniając rękę, którą
trzyma rannego. – Dawaj-dawaj! – krzyczy groźnie na Paszę.
Pasza cofa się, nie puszczając rannego. Nie może otworzyć drzwi, miota się.
– Szybciej! – krzyczą do niego. – Szybciej, kurwa!
Odwraca się, puszcza jedną nogę, otwiera drzwi. Przepychają się z powrotem
do korytarza, dokąd dalej – Pasza nie wie, stoi, rozgląda się, za plecami znów
krzyczą: naprzód, krzyczą, rusz się! Co stoisz?! I Pasza biegnie korytarzem,
ciągnie rannego, czuje, jak wściekle syczą mu w plecy, biegnie, nie wiedząc,
gdzie ma się zatrzymać. Podbiega do następnej sali, kopnięciem otwiera drzwi,
zagląda do środka, ale tam też ciała na podłodze – brudne, umęczone, krwawe –
leżą na materacach, na kocach, na płaszczach, nie ma gdzie stanąć, dlatego
biegnie dalej, ciasnym korytarzem, gdzie ktoś podpiera ściany, ktoś robi sam
sobie zastrzyk, siedząc na podłodze, komuś bandażują głowę, na Paszę nikt nie
zwraca uwagi, więc przebija piersią drogę, przeciera szlak, widzi przed sobą
mężczyznę w fartuchu. Lekarz, myśli, na pewno lekarz.
– Ej! – krzyczy. – Ej! Panie doktorze!
Pan doktor się odwraca i pod Paszą aż uginają się nogi – biały lekarski
fartuch zalany jest krwią i mężczyzna wygląda zupełnie nie na pana doktora, ani
trochę jak pan doktor. Ale Pasza patrzy na niego i powtarza:
– Dokąd go, panie doktorze? – mając na myśli swojego rannego.
I widać, jak lekarz jest zmęczony, wyczerpany, nawet strach pomyśleć, kiedy
ostatnio spał. I szedł, oczywiście, schować się gdzieś w kącie i poleżeć,
przeczekać, przespać się choćby dwadzieścia minut. I na Paszę patrzy od
początku ze słabo ukrywanym rozdrażnieniem. Jakim tam słabo ukrywanym –
patrzy na niego jak na gówno. I gotowy wszystko mu, Paszy, wygarnąć prosto
w oczy, aż nagle to „panie doktorze” coś w nim przełącza i naprawdę zachowuje
się jak doktor, nawet poprawia swój zakrwawiony fartuch, zmęczonym gestem
pociera szczecinę i pyta:
– Ciężki?
– Zwyczajny – odpowiada energicznie Pasza. – Jakieś siedemdziesiąt kilo.
– Cholera – mówi na to pan doktor. – Pytam, co z nim? Coś poważnego?
Ciężki?
– Panie doktorze! – zaczynają wołać ci, którzy trzymają rannego za
ramiona. – Kurwa, panie doktorze! Co, nie widzisz?! Zaraz zdechnie! Dokąd
z nim?!
Lekarz z zaciekawieniem patrzy za plecy Paszy, widzi tych dwóch, tych
innych, szybko coś wymyśla.
– Chodźcie! – mówi. – Za mną!
Mówi spokojnie, rozważnie, inaczej niż ci dwaj, którzy razem z Paszą ciągną
ciało. A oni też, usłyszawszy, że nie histeryzuje, milkną, nie krzyczą, jakby
mówili: weź, doktorze, prowadź. I idzie korytarzem, i wszyscy ranni, wszyscy
brudni i ogłuszeni rozstępują się przed nim, przepuszczają go, wyrażając
szacunek dla niego, pana doktora. A ten w odpowiedzi też do kogoś kiwa głową,
kogoś poklepuje po plecach, z kimś się wita, podając rękę. Dłoń ma niewielką,
suchą, łysinę szeroką, błyszczącą, zadbaną. Jest chudy, ruchliwy, zgarbiony.
Fartuch wisi na nim jak na wieszaku. Buty ma wymazane ulicznym błotem,
zresztą cały jest umazany – krwią, jodyną, czarną ziemią. Przypomina pasażera,
który już trzeci dzień nie może wydostać się z dworca, śpi na ławkach i żywi się
w fast foodach. Ale dostanie się do domu i wszystko będzie dobrze – umyje się,
odczyści, wyśpi. Teraz najważniejsze to zdecydować, co z tym jeszcze jednym
ciałem, nie dać mu umrzeć, spróbować wyciągnąć.
Pan doktor przechodzi do końca korytarza, otwiera jakieś niepozorne drzwi
pomalowane zieloną gęstą farbą – wnoście, kiwa głową. Wszyscy pośpiesznie
przepychają się do pokoju i rozumieją, że są w stołówce – kilka stołów, krzesła,
okienko, z którego oczywiście wydaje się chorym coś pożywnego. I zapach
rozgotowanego jedzenia, od dawna brudnych naczyń. Gdzieś to niedawno
widziałem, przypomina sobie Pasza, gdzie to wszystko było. Mam takie
wrażenie, że dalej chodzę w kółko – od stołówki do stołówki, od schronienia do
schronienia, z internatu do internatu.
– Kurwa, co to jest? – krzyczy jeden z tych, którzy stoją za plecami Paszy. –
Co to?
Ale pan doktor nie słucha, już gdzieś telefonuje. I zasięg, kurwa, ma, myśli
Pasza i na jego telefony ktoś czeka, bo od razu zaczyna wydawać w słuchawkę
rozkazy, mówi do jakiejś Lidy, coś wyjaśnia, coś podpowiada, prosi, żeby nie
zwlekać, radzi nie wątpić. Wtedy wyłącza telefon i wraca do drużyny.
– Co go trzymacie? – mówi z rozdrażnieniem, ale cicho, jakby oszczędzając
siły na dalszą awanturę. – Połóżcie go wreszcie.
– Gdzie? – nikt nie rozumie.
– Na stołach, a gdzie! – wybucha w końcu pan doktor. Nie ma jednak
żelaznych nerwów.
– Jak to na stołach? – pyta zagubiony jeden z tych, którzy nieśli rannego,
niewysoki grubas z siwym jeżykiem na wielkiej czaszce. – Może go do sali
operacyjnej?
– Do sali operacyjnej sam trafisz za jakieś dwa dni – odpowiada mu zimnym
głosem pan doktor, znów biorąc się w garść. – Kładźcie, mówiłem.
I zsuwają dwa stoły, i ostrożnie opuszczają na nie żołnierza. I wtedy do
stołówki wbiega pielęgniarka z prześcieradłami i jakimś medycznym żelastwem.
Ostrożnie podnoszą żołnierza, rozkładają pod nim prześcieradło. Pan doktor
bierze nożyczki i zaczyna rozcinać sweter od szyi do brzucha, jakby wycinał
jakieś aplikacje. W którymś momencie zatrzymuje się, podnosi oczy na grubasa,
potem na jego partnera, w końcu – na Paszę. Na Paszy zatrzymuje spojrzenie.
– Ty – mówi twardo i sucho, jakby obwieszczał coś nieprzyjemnego, ale
nieuniknionego – ty, trzymaj tutaj.
I pokazuje sweter. Pasza łapie i ciągnie do siebie.
– Delikatnie – radzi lekarz. – Krew zaschła. Zaraz będzie bolało.
Mówi to nie rannemu, ale właśnie Paszy. Jakby to Paszę miało boleć. Tnie
dalej, potem gwałtownie i szybko odrywa sweter od rany. Żołnierz krzyczy
i podrywa się.
– Trzymaj go! – krzyczy doktor do Paszy. – Trzymaj, żeby się nie zwalił!
Pasza wczepia się w rękę żołnierza i stara się odwrócić wzrok, żeby nie
widzieć zaschniętego krwawego mięsa.
– Nie śpij! – pokrzykuje na niego doktor. – Mocniej trzymaj.
I Pasza – chcąc, nie chcąc – musi patrzeć. Ranny jest młodziutki, może nawet
nie ma dwudziestki. Ogolona głowa, pozacinany maszynką podbródek – chyba
golił się po ciemku. Ostry nos, ciemne oczy, które zamyka z bólu. Pod swetrem
koszulka w paski. Ciężki wojskowy pasek, spodnie od kamuflażu, wysokie buty.
I rana pod gardłem. Kiedy kaszle, po koszulce ścieka krew. Dlatego wstrzymuje
oddech, jakby nurkował. Kiedy wydycha i tak zanosi się kaszlem, znów bryzga
krew. I Pasza patrzy na tę krew oniemiały, nie odrywając oczu, patrzy na
delikatnie malinowe krople, które wsączają się w tkaninę, na ciemną skorupę,
która wysycha wokół rany, na pocięte ciało, przez które z rannego wychodzi
życie.
– Tnij koszulkę – mówi doktor. – Co tak stoisz? Tnij!
Daje mu nożyczki, a sam sięga po strzykawkę i jakieś ampułki, zaczyna coś
manipulować. Pasza ostrożnie chwyta tkaninę, nie wie, od czego zacząć.
Zamiera.
– Tnij – sucho rozkazuje doktor.
I tnie. Rozpruwa marynarską koszulkę w paski aż do brzucha. Skóra
żołnierza jest biała, zimowa. Włosów na piersiach nie ma. Różowa krew na
takim tle wygląda szczególnie jaskrawo. I robi się jej coraz więcej. Żołnierz
ciężko łyka powietrze, widać, że trudno mu się oddycha, wywraca oczami,
chwyta dłonią pustkę. Pasza łapie go za rękę, ściska dłoń, już-już, mówi,
poczekaj, już. Pan doktor gwałtownie się odwraca ze strzykawką w dłoni, schyla
się, wbija igłę w ciało. Żołnierz wzdryga się, próbuje się wyrwać.
– Trzymaj! – krzyczy doktor wściekle. – Trzymaj go.
Pasza zwala się całym ciałem na rannego, starając się jednocześnie zbyt
mocno nie naciskać. A pan doktor zaczyna czarować nad raną, czymś ją
smaruje, przez co żołnierz znów się wzdryga i zaczyna głośno płakać. Pasza
naciska na niego całym ciałem, patrzy w inną stronę, żeby nie widzieć, jak
z ciała wycieka krew. Żołnierzem trzęsie, zaczyna nawet prosić: nie trzeba,
zostaw, nie trzeba, ale znów zanosi się kaszlem. Pasza czuje, jak napręża się jego
klatka piersiowa, ale trzyma, nie puszcza. Grubas i jego partner też uciekają
spojrzeniami, nie wytrzymują, odwracają się, znikają w korytarzu. Pan doktor
mówi coś cicho do pielęgniarki, ta sięga po metalowe pudełko, otwiera je,
wyciąga jakieś szczypce, podaje lekarzowi. Ten bierze, nie patrząc, pracuje
automatycznie, jakby przycinał kwiaty w ogrodzie. Nie śpieszy się, nie
denerwuje. Tak jakby nie miał wątpliwości, że wszystko będzie dobrze, że
wszystko skończy się szczęśliwie. Paszę ta jego pewność też powinna uspokoić,
ale z jakiegoś powodu nie uspokaja. Z jakiegoś powodu zaczyna się trząść,
zaczyna drętwieć i zapach krwi robi się coraz bardziej odczuwalny, coraz
bardziej natarczywy. Chwyta ustami powietrze, oddycha głęboko, stara się
uspokoić.
– Co z tobą? – pyta pan doktor, grzebiąc szczypcami w krwawym mięsie.
– Wszystko w porządku – odpowiada krótko Pasza.
– Na pewno? – nie wierzy pan doktor.
– Na pewno – zapewnia go Pasza.
– No i dobrze – mówi na to doktor i wkłada szczypce wprost w rozerwane
mięso.
Żołnierz krzyczy i zaczyna wyrywać się z objęć Paszy. Ten przyciska go,
wiedząc, że jeszcze trochę – i nie wytrzyma. Ale żołnierz zaraz opada, jakby
wychodziła z niego dusza.
– Panie doktorze! – krzyczy Pasza, odwracając się do lekarza. – Co z nim?
– Nic – odpowiada pan doktor. – Odpuściło trochę w trakcie.
– I co teraz? – nie rozumie Pasza.
– No nic – irytuje się pan doktor. – Niech leży.
– Przeżyje? – dopytuje się dalej Pasza.
– Cholera go wie – odpowiada prosto pan doktor. – Przeżyje – dodaje po
zastanowieniu.
I wtedy ktoś do niego dzwoni. Pan doktor sięga zakrwawioną dłonią do
kieszeni fartucha, wyciąga ajfona. Przesuwa palcem po ekranie, zostawiając
krwawy ślad, słucha.
– Tak – mówi. – No i co? – pyta. – Ciężki? A beze mnie nie można? Dobrze –
zgadza się – zaraz będę.
I zaczyna składać instrumenty. Z zimnym metalowym stukotem wrzuca je do
pudełka.
– A pan dokąd, panie doktorze? – pyta Pasza.
– Na salę operacyjną – odpowiada pan doktor beznamiętnie.
– A co z nim? – zaczyna panikować Pasza.
– Potrzymaj go – radzi pan doktor. – Żeby się nie zwalił. Potrzymaj. Skończę
tam, przyjdę, zobaczymy – pokazuje na rannego.
I wychodzi. Pielęgniarka też wychodzi, nawet nie obiecując, że wróci. Pasza
stoi nad rannym, trzyma go za rękę, nie wie, co robić. W korytarzu krzyk,
bieganina. A tutaj mgliste światło, zapach jadalni i ten chłopak na stołach.
Ucichł, milczy. Świeży opatrunek na gardle nasiąka krwią.
Pasza rozgląda się po pokoju. Podłoga z terakoty, pobielone ściany. Jak
w kostnicy. I jeszcze kran na ścianie obwiązany ścierką jak zabandażowany
palec. I woda kropla za kroplą skapuje do zlewozmywaka. Dźwięcznie
i rytmicznie. Drażni, rozwściecza. Odbija się echem gdzieś w czaszce. Pasza
próbuje odwrócić uwagę, nie może jednak, ma wrażenie, że krople próbują
przebić mu czaszkę. Kropla za kroplą, kropla za kroplą. Metodycznie
i śmiertelnie. Ile można? – nie wytrzymuje Pasza i rusza do kranu. Ale w tym
momencie ranny łapie go za rękę – mocno i drapieżnie.
– Stój – ciężko porusza wargami. – Stój, nie idź.
Chce powiedzieć coś jeszcze, ale zanosi się kaszlem, zaczyna się krztusić,
długo łapie oddech.
– Poczekaj – mówi Paszy. – Kim ty jesteś?
Mówi po ukraińsku, przy czym poprawnie. Pewnie student.
– Nauczycielem – wyjaśnia Pasza.
– Tutejszy?
Ciężko mu mówić, ale mówi, wysila się.
– Ze stacji.
– Co tu robisz?
– Długa historia.
– Jasne – mówi na to ranny, nic nie rozumiejąc. – Posłuchaj, nauczycielu, jak
się nazywasz?
– Pasza – odpowiada Pasza.
– Posłuchaj, Pasz, mam gdzieś telefon. Zadzwoń do moich.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Powiedz, że wszystko u mnie w porządku.
– Sam im powiedz – proponuje Pasza.
– Zidiociałeś, czy co? – ostro pyta go ranny i znów zaczyna kaszleć.
Kaszle ochryple i głęboko, jakby serce stanęło mu w gardle. Pasza
przytrzymuje go za łokieć, czeka. Żołnierz łapie oddech, patrzy Paszy prosto
w oczy.
– Zidiociałeś? – powtarza pytanie. – Jak im takim głosem coś powiem.
– No, po prostu, powiedz, że jesteś w szpitalu.
– Co ty? – znów obrusza się ranny. – Oni nawet nie wiedzą, że tu jestem.
Masz rodzinę? – pyta.
– Mam – odpowiada Pasza. – Mam siostrzeńca.
– Mhm – mówi na to ranny. – Weź zadzwoń.
Pasza waha się, ale ranny patrzy na niego twardo. I rękę też trzyma twardo,
nie puszcza. Pasza sięga do kieszeni jego spodni, faktycznie znajduje tam
najprostszą nokię.
– Jaki numer? – pyta.
– Ostatni wybrany – odpowiada żołnierz. – Dzwoniłem do nich zaraz przed
tym, jak przyleciało. Dzwoń.
Dalej trzyma Paszę za rękę, chociaż Pasza czuje, że trzyma już nie tak
mocno – siły ma coraz mniej, oczy uciekają, oddech ma ciężki i urywany. Żeby
tu nie umarł, myśli Pasza. I jeszcze ten lekarz, dokąd on poszedł? Pasza się
denerwuje, znajduje ostatni wybrany numer, podpisany „dom”, no i jest, zbiera
się na odwagę, myśli, co powiedzieć, nic nie może wymyślić, więc po prostu
wybiera.
Żołnierz napina się, słucha. Sygnały trwają długo, bez końca. No weź,
zachęca Pasza nie wiadomo kogo, weź odbierz. No gdzie jesteś? Weź, on tu
przecież zaraz wykituje. Odbierz.
– Nikt nie odbiera – mówi żołnierzowi z jakąś ulgą.
No, naprawdę, myśli, co bym im powiedział? Musiałbym coś wymyślać. Nie
odbierają, to nie odbierają, myśli i kładzie telefon na stole, obok rannego. Ale
ten znów ściska dłoń Paszy.
– Stój – mówi – poczekaj, nauczycielu.
Łapie oddech, zbiera siły.
– Zadzwoń. Jeszcze raz.
– Nikt nie odbiera – wyjaśnia Pasza.
– Tam jest babcia – wyjaśnia ranny. – Prawie głucha. Po prostu nie usłyszała.
Weź zadzwoń.
Paszy nie pozostaje nic innego, tylko dzwonić. Naciska na guzik, słucha.
I zauważa, że żołnierz też słucha, napina się, i że słuchać mu coraz trudniej.
I Paszy też robi się ciężej i ciężej. Ma ochotę usiąść i odpocząć. Żeby nikogo nie
widzieć. Żeby niczego nie słyszeć. Żeby zapomnieć wszystkie te dźwięki
i zapachy. Zapomnieć dworzec, zapomnieć autobus, rozwaloną drogę,
księżycowe krajobrazy za oknem, czarny przestrzelony na wylot las, ciemne
budynki, przerażone głosy, okna, za którymi nie ma żadnego życia,
skrzyżowania, za którymi może czekać na ciebie śmierć. I wszystko to siedzi
w nim jak ołów – ciężki i zimny, ciągnie go na dno, czyni ociężałym
i bezbronnym. I krople – krople uderzają prosto w ciemię, odbijają się echem
w głowie, kropla za kroplą, jakby ktoś się nad nim znęcał, jakby ktoś stał
w oddali i przyglądał mu się, widział, jak mu ciężko, ale nic nie robił, nie
śpieszył się, żeby pomóc, nie śpieszył się, żeby odebrać telefon. No odbierz,
odbierz, no co ty, prosi Pasza, no gdzie jesteś? Ale nikt nie odpowiada. I ranny
całkiem gaśnie, zamyka oczy, nic nie mówi. Tylko ściska rękę Paszy, ściska,
jakby prosił: no weź, nauczycielu, dzwoń. Pasza dzwoni i zaczyna liczyć krople,
które zimno się rozbijają. Liczy, traci rachubę, znów zaczyna liczyć,
przeskakuje, zaczyna od początku, uparcie, wytrwale, czując, że sprężyna nie
daje mu oddychać, wypycha mu serce z piersi, nie daje sercu bić, wciska się
w nie – ostro i nieubłaganie. No dlaczego nie odbierasz, no dlaczego? Weź
odbierz, póki on jeszcze tu jest, można coś mu powiedzieć, on przecież nie może
odejść, niczego nie usłyszawszy, tak na zsuniętych stołach, z zabandażowanym
gardłem.
I Pasza nagle czuje obok obecność jeszcze kogoś – kogoś niewidzialnego,
kogoś, kto stoi i uparcie czeka. Tak jakby czyjaś przezroczysta postać stała tutaj,
obserwowała, zbierała się na odwagę. Na kogo ona czeka? Po kogo przyszła?
Oczywiście, po mnie, domyśla się Pasza, oczywiście, to po mnie, to mi depcze
po piętach już trzeci dzień, to od niej tak ciężko czuć mokrym psem, ten chłopak
nic nie zauważa, on w ogóle niczego nie zauważa. Tak, właśnie teraz, rozumie
Pasza skazańczo, właśnie tutaj.
I wtedy ranny znów ściska jego dłoń. Weź, prosi, nie poddawaj się, dzwoń.
I Pasza czuje, jak postać za jego plecami napręża się i w końcu zwraca uwagę na
tego chłopaka, na nową ofiarę, patrzy na niego uważnie, na coś się decyduje.
I kiedy tylko on, ten chłopak, zamknie oczy, kiedy tylko się wyłączy, kiedy tylko
puści dłoń Paszy – nikt go nie uratuje. Stop, mówi Pasza, tak nie może być,
przyszłaś po mnie, co on ma do tego? Stop. I znów naciska zielony guzik. Weź,
powtarza rozpaczliwie, odbierz, gdzie wszyscy jesteście? Odbierajcie telefon.
Niech ktokolwiek odbierze. Dlaczego nikt nie odpowiada, gdzie wszyscy
jesteście? Gdzie jest ktokolwiek? Gdzie jesteście? Nikogo nie ma, nikogo nie
słychać. Nikogo nie żal, nikogo. Czuje, że śmierć omija go, odchodzi,
przechodzi do innego. Sygnały się rozpuszczają, czas wycieka, powietrze się
rozrzedza. Już nic nie poradzisz, nikogo nie uratujesz. Szosa ciągnie się przez
zaśnieżone pola. Wokół jest tyle bieli, jakby znikły wszystkie inne kolory, został
tylko biały. Ciągnie się jak wzrokiem sięgnąć bezkresna biel, głęboka
i nieruchoma, aż po horyzont. Białe pola i mokra czarna droga, którą usiłuje się
stąd wydostać, która ma go uratować. Biegnie, kryjąc oczy przed oślepiającymi
białymi mirażami wokół, biegnie, ciągnąc za sobą całe swoje wyczerpanie,
przemoknięty i bezsilny. Najważniejsze to się nie zatrzymywać, w żadnym razie
się nie zatrzymywać. Dobiegniesz, dobiegniesz, wyrwiesz się stąd,
przeskoczysz. Uda ci się, wszystko ci się uda. Jeszcze trochę, jeszcze tylko
kawałek. Asfalt głucho dźwięczy pod stopami. Śnieżne pola zbliżają się jak
morze w czasie przypływu. Biała, najbielsza powierzchnia życia. Biała,
najbielsza przestrzeń, w której nikt nie pomoże. I wtedy zauważa jakiś ruch.
Jakieś ledwie dostrzegalne falowanie białego płótna, ledwie odczuwalne
drgnienie, na które reaguje siatkówka. Czarne kropki – jedna, druga, trzecia,
czwarta, piąta – pojawiają się na horyzoncie, rosną, poruszają się w jego stronę
i od razu czuje w tym ruchu niebezpieczeństwo, coś nieodwracalnego, coś
takiego, czym wszystko się zakończy, coś, przed czym trzeba uciekać – jak
najszybciej, jak najdalej. I biegnie ostatnimi siłami czarnym kamiennym
korytem szosy. Biegnie i chwyta kątem oka miarowy ruch czarnych kropek na
białym płótnie, zauważa, jak się zwiększają, jak pulsują, jak rwą w jego stronę,
jakby reagowały na jego ciepło. Nie patrz, mówi do siebie, nie patrz, po co, po
prostu biegnij, biegnij najszybciej jak możesz, ile tylko masz sił, ile zostało ci
czasu, biegnij i nie patrz, rozkazuje sam sobie. I patrzy. Wyraźnie rozpoznaje
ciemne psy na białym tle – wbijają się ciężkimi piersiami w zamarznięte płótno,
wzbijają łapami strzępy śniegu, szczekają, coraz wyraźniej czują ciepły zapach
ofiary. Coraz bliżej i bliżej, coraz wścieklej i bardziej zawzięcie, wiedząc, że
ofiara nigdzie nie ucieknie, nigdzie się nie schowa, że jest tutaj, przed nimi,
w odległości kilku dłuższych skoków, jeszcze trochę, jeszcze chwilę i będzie
można ją dopaść, można będzie wgryźć się zębami, teraz ona próbuje się
wyrwać, usiłuje przechytrzyć los. Już czuje zapach mokrego psa, słyszy, jak pod
ciężkimi łapami łamie się śniegowa skorupa, głuchnie od ich ochrypłego
szczekania, które rozrywa ciszę wokół. Ile ich jest, stara się ustalić, ile ich jest?
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć – rwie do przodu, biegnie, starając się uchwycić
okiem cokolwiek, co może go uratować czy po prostu odsunąć w czasie jego
śmierć. Ale przestrzeń jest pusta i rozrzedzona, i tylko białe światło wypala oczy,
i tego światła jest tyle, że oprócz niego nic nie ma, tylko światło, tylko ono i nic
więcej. I pozostaje tylko biec, nie zatrzymywać się, nie oglądać, ile starczy sił,
ile starczy czasu. A ile ma jeszcze czasu? Ile? – pyta i zaczyna liczyć:
jeden
dwa
trzy
cztery
pięć
sześć
siedem
osiem
dziewięć
dziesięć
Światła robi się coraz więcej, zalewa sobą wszystko wokół, robi się go tak
wiele, że wypełnia sobą wszystko. Tak jakby życie składało się tylko ze światła,
tak jakby w tym świetle nie było miejsca na śmierć.

Już drugą godzinę siedzę w korytarzu, początkowo po prostu czekam, potem


chodzę, po kilka razy czytam plakaty na ścianie. Szybko mi się to nudzi,
wyciągam telefon, wreszcie jest normalny zasięg, myślę, do kogo zadzwonić.
Dzwonię do Niny. Ta, oczywiście, jest niedostępna. Na wszelki wypadek piszę
do niej esemesa. U mnie wszystko dobrze, nie martw się. Ciekawe, czy się
martwi? Możliwe. Ona zawsze o wszystkich się martwi. Myślę, że przez to nikt
jej nie lubi.
Paszka pojawia się gdzieś koło północy, zmęczony, blady. Widzi mnie, siada
na podłodze, kręci głową. Nikogo nie żal, powtarza, nikogo nie żal. Nie całkiem
rozumiem, o czym mówi, siadam obok niego. Kogo ci nie żal? – pytam. Nikogo,
powtarza. Potem odwraca się do mnie. Długo patrzy, patrzy, jakby przeze mnie.
Uśmiecha się, rozpoznaje. Klepię go po ramieniu. Chcesz herbaty? – pytam.
Kiwa głową – chce. Idę do wojskowych, biorę herbatę, przynoszę mu. Pasza
dziękuje, trzyma w dłoni kubek, ale nie pije. Palce mu drżą. Zawsze przerażały
mnie jego palce, czegoś takiego nigdzie indziej nie widziałem. Ale
najważniejsze oczywiście to nie palce, najważniejsze, żeby wszystko z nim było
dobrze. On przez te dni się posunął, szara twarz, zmęczone oczy. Dotykam
ostrożnie jego ramienia. W porządku? – pytam. Patrzy na mnie zmęczony,
poprawia palcem okulary, tak jak zawsze, potakująco kiwa głową.
– Wszystko dobrze – mówi. – Jesteś głodny?
– Jestem – odpowiadam. – Jedźmy już do domu.
Przez główne wyjście nie da się przejść – wojskowi usiłują wjechać noszami
na kółkach, utknęli, kłócą się, ktoś pcha do przodu, inni usiłują wyciągnąć do
tyłu, w rezultacie powstaje korek, nie da się przejść. Znajdujemy tylne wejście,
otwieramy drzwi, trafiamy do jakichś pomieszczeń gospodarczych. Świeżo
pobielony korytarz, spod wapna wyłażą plamy. W ścianie zamontowana jest
żelazna drabinka.
– Poczekaj – mówi Pasza – chcę w końcu zobaczyć, co tam jest – pokazuje
na drabinę.
– Nic tam nie ma – odpowiadam. – Zapomnij.
Słucha się, nie zaprzecza, kiwa do mnie głową, jakby na zawsze rezygnował
z czegoś uporczywego i nieprzyjemnego.
Wychodzimy na dwór, przepychamy się między wojskowymi. Idę przodem,
prowadzę go jak przewodnik. Idzie za mną z ręką na moim ramieniu.
– Chodź – mówi – znajdziemy dworzec, weźmiemy taksówkę. Masz
pieniądze?
– Mam – odpowiadam.
– No to znaczy, że nam starczy – cieszy się.
Podoba mi się, jak teraz mówi, jak ze mną rozmawia. Wcześniej mówił tak,
jakby za coś przepraszał. Czuliśmy się niezręcznie – i on, i ja. Za co on ma mnie
przepraszać? Nie ma za co przepraszać. To raczej ja zawsze czułem się
niezręcznie, kiedy mu dokuczałem – Pasza jest sercowcem, nie może się
denerwować. Serce mogło go złapać gdziekolwiek i kiedykolwiek. Właśnie
dlatego bałem się o niego przez wszystkie te dni. Nie wiedziałem – dojdzie czy
nie dojdzie. Ale doszedł, zuch. A teraz mówi spokojnie, ufając mi i licząc na to,
że go rozumiem. Nie krzyczy, nie rozkazuje, spokojnie wyjaśnia – dojdziemy na
dworzec, znajdziemy taksówkę, pieniędzy wystarczy, zjemy w domu. Najgorsze
za nami, tutaj nic się nam nie stanie. Niedługo będziemy w domu. Wojskowi nie
zwracają na nas uwagi, krzyczą coś do siebie nawzajem, ciągną rannych,
wyprowadzają na świeże powietrze tych, którym już udzielono pomocy.
Wydostajemy się na szosę, mijamy ciągnik i już odchodzimy, kiedy nagle ktoś
krzyczy za naszymi plecami:
– Ej, nauczyciel!
Paszka się zatrzymuje. Z ciemności wychodzi mężczyzna: ciemna droga
kurtka, brudne buty, plecak. W ogóle dobrze ubrany, ale jakiś wymięty, jakby go
ostatnie dwa dni w piwnicy trzymali. Mówi jednak pewnie, bez pośpiechu. Po
rosyjsku, ale nawet ja rozumiem, że to obcokrajowiec.
– Co tu robicie? – pyta, patrząc na Paszę z jakimś nieprzyjemnym
uśmiechem.
– Jedziemy do domu – odpowiada Paszka.
– A to pewnie pana siostrzeniec? – pokazuje na mnie palcem jak na psa. –
Udało się jednak odebrać? – nawet mówi o mnie jak o psie.
– Odebrałem – nie zaprzecza Pasza.
– Myślałem, że się pan nie odważy – dalej uśmiecha się mężczyzna.
– A pan by się odważył? – pyta go Paszka.
Mężczyzna chrząka.
– No, ja… – mówi jakoś niepewnie. – Co ja mam z tym wspólnego?
Papierosa? – zmienia temat, wyciąga paczkę tanich mocnych papierosów, podaje
Paszy.
Ten przecząco kręci głową. Mężczyzna, uśmiechając się, wyciąga paczkę do
mnie.
– Ja takiego gówna nie palę – odpowiadam.
– Sasz – surowo zwraca mi uwagę Paszka.
– Wszystko w porządku – śmieje się mężczyzna. – Wszystko dobrze, niech
pan na niego nie krzyczy.
– Nie krzyczę na niego – wyjaśnia Paszka.
Mężczyzna uśmiecha się, chowa papierosy.
– Na stację? – pyta Paszkę. – Mogę podwieźć. Jedziemy?
– Jedziemy – zgadza się Paszka i lekko popycha mnie naprzód.
Mężczyzna odwraca się, idzie szosą wzdłuż długiej kolumny wojskowych
samochodów. Idzie z opuszczoną głową, jakby chował się przed kimś.
I żołnierze patrzą na niego tak, jakby wiedzieli, że się przed kimś chowa.
Podchodzi do karetki, za kierownicą śpi tłusty kierowca. Stuka dłonią w drzwi.
Kierowca wzdryga się, stara zobaczyć w ciemności, w końcu rozpoznaje
mężczyznę, klnie. No, to znaczy ja nie słyszę, co właściwie tam mówi, ale wiem,
że klnie. Mężczyzna wchodzi do środka, kiwa do nas głową: wsiadajcie z tyłu.
Paszka otwiera drzwi, przepuszcza mnie, wchodzi sam.
– Na stację – mówi mężczyzna. Mówi jak kierownik, chociaż niezbyt ważny.
Kierowca patrzy na niego złym wzrokiem, ale milczy. Dziwne jakieś
towarzystwo, myślę. No, ale jaki jest wybór.
Ulice pełne są wojskowych. Nie wiadomo, skąd się ich tu tylu wzięło. Brną
chodnikami, palą ogniska, grzeją się przy ogniu. Jedni idą w grupach, inni
pojedynczo. Niektórzy z bronią, niektórzy bez niczego. Na dworcu też tłum.
Z boku stoi czołg oblepiony żołnierzami. Jakby bali się od niego odejść. Mijamy
centralny plac, potem przejazd kolejowy, wyjeżdżamy z miasta. Wokół ciemno,
żadnych świateł, żadnego ruchu. Mężczyzna z przodu wyciąga papierosa,
zapala, uchyla okno.
– Nie przewieje małego? – pyta Paszkę.
– Nie przewieje – mówię.
Paszka tylko chrząka.
– Dzwoniłeś do dziadka? – pytam go.
– Tak – odpowiada. – Wszystko w porządku.
Wiem, że mówi nieprawdę. Nie chce, żebym się denerwował. Martwi się. On
zawsze się martwi, zawsze się o mnie boi. Ja o niego, szczerze mówiąc, też się
martwię. Możliwe, że jestem jedynym, kto się o niego martwi. Maryna od niego
odeszła, siostra, no, moja mama, nim się nie interesuje, dziadek z nim wojuje.
A ja go kocham. Wiedziałem, że po mnie przyjedzie, nie miałem wątpliwości.
Po prostu liczyłem, że przyjedzie wcześniej, póki jeszcze można było wyjechać
z miasta. I kiedy się pojawił przedwczoraj w nocy, od razu pomyślałem: jak my
się wydostaniemy? No, ale dobrze, że wszystko się ułożyło. I to, że mówi
nieprawdę, też dobrze. Niech mówi. Najważniejsze, żeby się o mnie nie martwił.
W ogóle nie rozumiem, jak on się jeszcze trzyma po trzech dniach na deszczu
i wietrze. Kiedy zobaczyłem go w szpitalu, tam w korytarzu, pomyślałem, że
właśnie rozmawiał ze swoją śmiercią i udało mu się ją do czegoś przekonać.
Albo nie udało się. Ale i ona nie dała z nim rady.
– No jak? – Mężczyzna z papierosem odwraca się do Paszki. – Kiedy do
szkoły?
– Po feriach – odpowiada Paszka spokojnie.
Mężczyzna dźwięcznie się śmieje, jakby zrozumiał żart.
– Nie historii pan uczy? – pyta.
– Nie – odpowiada Paszka.
– A czego? – dopytuje się mężczyzna. – Chemii?
– Języka.
Mężczyzna aż pogwizduje.
– To jak uczyć łaciny – śmieje się.
– Niech pan nie przesadza – nie zgadza się Paszka.
– No dobrze – mężczyzna nie chce się sprzeczać. Wyciąga nowego papierosa,
przypala od niedopałka. – Niech pan mi powie taką rzecz. Jak teraz będzie pan
uczyć swojego języka? Po tym wszystkim – pokazuje palcem w czarną noc.
Paszka milczy, myśli. Zasmucił się, myślę. Ale nie, nie zasmucił się.
– Peter – mówi mężczyźnie. Okazuje się, że wie, jak tamten ma na imię. –
Niech pan powie, pana czytelnicy piszą listy?
– Czytelnicy? – nie rozumie go mężczyzna.
– No czytelnicy pana gazety – uściśla Pasza. – Piszą listy do redakcji?
– A co? – dalej nie rozumie go mężczyzna.
– No, krótko mówiąc – nie wytrzymuje Pasza – chcę powiedzieć, że nawet
jeśli piszą, chyba ich pan nie czyta. Może one pana nie interesują. I my pana też
nie interesujemy. To chcę powiedzieć.
– No dlaczego pan tak mówi? – mężczyzna się obrusza, ale stara się mówić
serdecznie.
– W szkole właśnie tak mówią – wyjaśnia Pasza. – Mówią to, co myślą.
Inaczej jaki jest sens mówić. Zgadza się?
Mężczyzna chyba nie wie, czy się obrażać, czy trzymać urazę w ukryciu.
– Dziwny z pana człowiek – zaczyna miękko. – Nie można pana zrozumieć.
– Pan po prostu naszego języka nie rozumie – odpowiada z lekceważeniem
Paszka. – My tu przecież wszyscy rozmawiamy po łacinie.
– To nie jest śmieszne – reaguje mężczyzna.
– Nie jest – zgadza się Paszka. – Ale zaprzeczy pan?

Przejeżdżamy przez posterunek na szosie, która prowadzi do miasta. Z daleka


widać światła stacji. Wojskowi natychmiast rozpoznają karetkę – widać już nie
pierwszy raz tu przejeżdża. Kiwają głowami do kierowcy. Demonstracyjnie
odwracają się od Petera.
– Podrzucimy was do motelu – mówi ten oschle.
– Dziękuję – równie oschle dziękuje Paszka.
Więcej nie rozmawiają. Kierowca włącza radio, łapie szum.
Koło motelu mnóstwo sprzętu, wojskowi biegają od transportu do transportu.
Przyglądają się ich karetce, ale zauważają Petera i tracą zainteresowanie.
Kierowca się zatrzymuje, silnika jednak nie wyłącza, chce podjechać bliżej.
Wszyscy siedzą, czekają, milczą.
– Wczoraj tu kobietę złapali – nie wytrzymuje kierowca. – Agenci
przyjeżdżali. Okazało się, że przekazywała informacje na tamtą stronę.
– Kto taki? – leniwie pyta Peter.
– Kelnerka.
Peter chrząka.
– Jak się nazywa? – pyta nagle Paszka.
– Kto? – nie rozumie kierowca.
– Kelnerka – wyjaśnia Paszka. – Anna?
– Nie – zaprzecza z roztargnieniem kierowca. – Nie Anna. Na pewno nie
Anna. A co?
– Nic – odpowiada Paszka. – Wysiadaj – mówi do mnie. – Idziemy do domu.
Na pożegnanie Paszka głucho zamyka za sobą drzwi karetki. Ale nie
zdążamy odejść, kiedy Peter wyskakuje na zewnątrz.
– Nauczycielu! – krzyczy. – Poczekaj.
Paszka z rozpędu robi kilka kroków, ale się zatrzymuje. Stoi, milczy. Peter
podchodzi, pociera z zimna dłonie, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.
– Powiedzieć ci hasło? – pyta.
– Jakie hasło?
– Jest noc – wyjaśnia Peter. – Dokąd pójdziecie bez hasła? Do pierwszego
patrolu.
– Nie potrzebujemy żadnego hasła – mówi Paszka. – Ale dziękuję – dodaje
po zastanowieniu.
– Nie obrażaj się – mówi Peter i jakoś nieumiejętnie podaje Paszce swoją
zmarzniętą dłoń.
Paszka ściska ją swoją. Stoją, nie wiedząc, co robić. Peter równie
nieumiejętnie wyciąga swoją dłoń z tej Paszy, chowa ręce w kieszeniach.
– Myślisz może, że jestem palantem – mówi. – Nie myśl tak. Ty przecież nic
o mnie nie wiesz. Dobrze?
– Dobrze – zgadza się Paszka i uśmiecha się.
Ale o palancie nie zaprzecza.
– Co ty z nim tak? – pytam Paszki, kiedy odchodzimy.
– A jak mam z nim? – dziwi się Paszka. – Jego naprawdę nikt nie interesuje.
I my go nie interesujemy. On wyjedzie, my zostaniemy. I to wszystko.

Po drodze znów zaczyna padać deszcz. Chociaż nie zwraca się już na niego
uwagi. Chce się jak najszybciej do domu. Od czasu do czasu pojawia się zasięg.
Dzwoni mama. Mówi spokojnie, że niby wszystko dobrze i nic się nie stało,
uprzedza, że jutro wraca. Ja też odpowiadam spokojnie. Faktycznie, nic się nie
stało. Pasza zdzwania się z dziadkiem, mówi, że niedługo będziemy, pyta, co
kupić. Wrażenie jest takie, jakbyśmy byli na wycieczce, a teraz wracali
zmęczeni, brudni, przesiąknięci dymem. Im bliżej do stacji, tym więcej żołnierzy
na drodze. Obok nas w stronę miasta przejeżdża cała kolumna ciężkiego sprzętu.
Oczywiście właśnie się wyładowali z dworca. Wojskowi są skupieni, spokojni.
Nikt nie krzyczy. Nikt się z nikim nie kłóci. Wszyscy przygotowują się do
wojny, która trwa dalej. Każdy planuje przeżyć, myśli, że wróci. Wszystkim
chce się wrócić do domu, wszyscy lubią wracać. Ja też lubię wracać na stację,
lubię liczyć budynki, rozpoznawać sąsiadów na przystanku, czekać, kiedy zza
rogu wyłoni się nasz dom, podobny do połówki czarnego chleba. Na drzewach
wokół przystanku śpią ptaki. Całe chmary. Senne, mokre, nieruchome. Jakby
czekały na autobus. Możliwe, że przyleciały z miasta, bliżej do swoich, czują się
tu bezpieczniej.
Zalana deszczem ulica, czarne okna, niskie niebo. Koło przystanku
zauważam pudełko. Ze środka coś cicho popiskuje.
– Paszka! – krzyczę – poczekaj.
Dwa szczeniaki. Rude, nakrapiane. Jeden już ostygł. Drugi zaraz umrze.
– Chodź, weźmiemy – mówię Paszy.
– Nie tam – odpowiada. – Dziadek będzie krzyczał.
– Pokrzyczy i się przyzwyczai – mówię.
– Zostaw go – prosi Paszka. – I tak zdechnie.
– Jak zostawię, to zdechnie na pewno – nie zgadzam się, biorę go ostrożnie
na ręce, chowam za pazuchę.
Szczeniak od razu się moczy, prosto na mój sweter. Ale uspokaja się, nie
piszczy. No i dobrze, myślę.
– Umarł? – pyta Paszka już z ciekawością.
– Co ty – odpowiadam. – Dorośnie, to wszystkich zagryzie.
Paszka śmieje się sceptycznie. Skręcamy za róg. Nasze okna świecą
jednostajnym telewizyjnym światłem.
W domu pachnie świeżymi prześcieradłami.

You might also like