Professional Documents
Culture Documents
Żadan Serhij - Internat
Żadan Serhij - Internat
Internat
Przełożył Michał Petryk
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie
publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to
dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
© The original Ukrainian edition was first published in Meridian Czernowitz, Chernivtsi in 2017
© Serhij Zhadan 2017
© Suhrkamp Verlag Berlin 2018
All rights reserved and controlled by Suhrkamp Verlag Berlin
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2019
Wołowiec 2019
Wydanie I
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dzień pierwszy
Dzień drugi
Dzień trzeci
– Jedź po niego, zabierz go stamtąd – krzyczy stary.
– To jej syn – odkrzykuje Pasza w odpowiedzi – niech sama go zabiera.
– To twój siostrzeniec – przypomina stary.
– No i co?
– Mój wnuk.
I wszystko to bez wyłączania telewizora. Nie gaśnie nawet w nocy. Jest
u nich jak wieczny ogień – płonie nie tyle dla radości żywych, ile na pamiątkę
umarłych. Stary ogląda prognozę pogody, jakby mieli tam wymienić jego imię.
Kiedy prognoza się kończy, przez chwilę siedzi, jak gdyby nie wierzył w to, co
usłyszał. Pasza nie ogląda telewizji, szczególnie przez ostatni rok, kiedy
wiadomości po prostu przerażają. Siedzi w swoim pokoju przy biurku
zawalonym podręcznikami, nie wytrzymuje, wstaje, wychodzi na dwór. Słysząc
to, stary się odwraca, sprężyny w kanapie trzaskają jak suche gałęzie
w harcerskim ognisku. Meble w domu są leciwe, ale żywotne – obecnych
gospodarzy z pewnością przeżyją. Siostra namawiała, żeby przynajmniej dać
fotele do tapicera, ale Pasza machnął na to ręką. Po co nowe obicia, mówił, to
jak robić pompki po siedemdziesiątce – oczywiście można, ale lepiej wcześniej
wziąć coś przeciwbólowego. Siostra ostatnio prawie się nie pojawia, więc
i o nowych obiciach nikt więcej nie mówi.
Pasza lubił ten dom, mieszkał tutaj całe życie, miał zamiar mieszkać dalej.
Zbudowali go niemieccy jeńcy zaraz po wojnie. Był to całkiem przestronny
bliźniak. Dwie ulice od stacji kolejowej, gęsto zabudowane osiedle domów
jednorodzinnych, w których mieszkali przeważnie kolejarze. Cała ich
miejscowość była wybudowana wokół stacji – ona dawała pracę, ona dawała
nadzieję, przypominała czarne od parowozowego dymu serce, które pompuje
krew okolicznych parowów i lasów. Nawet teraz, kiedy lokomotywownia stała
pusta jak basen, z którego spuszczono wodę, a w warsztatach mieszkały
najwyżej jaskółki i bezdomni, życie wciąż zależało od kolei. Po prostu teraz nie
było pracy. Z jakiegoś powodu właśnie w robotniczych wioskach praca znika
w pierwszej kolejności. Warsztaty zamknięto i wszyscy rozeszli się w swoje
strony, pochowali się na ciasnych podwórkach z wyschniętymi przez gorące lato
studniami i piwnicami, w których wszystkie zapasy skończyły się już przed
Bożym Narodzeniem.
Chociaż akurat Pasza nie powinien narzekać, pracuje w – byle jakiej, ale
zawsze – budżetówce. Tak-tak, myśli Pasza, wychodząc na ulicę i zamykając za
sobą drzwi, byle jaki, ale budżet, byle jaka, ale budżetówka. Śnieg na podwórku
jest różowo-niebieski, odbija się w nim prawie zachodzące słońce i wieczorne
niebo, ciemnieje głębokimi porami. Ostry w dotyku, pachnie marcową wodą,
przykrywa sobą grząski czarny grunt, tak że nie trzeba żadnych prognoz – zima
będzie trwać długo, wszyscy zdążą się wdrożyć, zmęczyć i przywyknąć. A kiedy
przywykną, zacznie się coś innego. Na razie świat przypomina grudkę śniegu
w ciepłych dłoniach – topnieje, ocieka wodą, ale dłonie stają się coraz
zimniejsze, coraz mniej w nich ciepłego ruchu, coraz więcej lodowatego
zastygania. Woda, nawet kiedy topnieje, pozostaje zabójcza, słońce tonie
w skomplikowanym systemie wodnych zwierciadeł i odbić, nikt nie zdąża się
nim ogrzać – przecież od razu po południu po wilgotnych gwizdach, które wiszą
nad stacją, zaczyna się mrok, potem momentalnie znika poczucie odwilży,
złudne poczucie ciepła.
Pasza obchodzi budynek rozmokłą ścieżką między drzewami. Przez całe
życie dzielili ten dom razem z jakimś kolejarzem. Pół budynku należało do
niego, pół – do zgodnej rodziny: taty, mamy, Paszy i siostry. Jakieś piętnaście lat
temu, kiedy jeszcze wszyscy mieszkali razem, kolejarz podpalił swoją połówkę.
Zdążyli zgasić. Ale odbudowywać kolejarz już nie chciał – poszedł na stację,
wsiadł do pociągu w kierunku wschodnim i na zawsze znikł z ich życia. Spaloną
połówkę domu po prostu rozebrali, ścianę pobielili i mieszkali dalej. Z zewnątrz
budynek przypominał połówkę chleba na sklepowej półce. Stary zawsze właśnie
tak kupował – połówkę, żeby nie przepłacać. I żeby nie zostawało. Życie na
stacji go tego nauczyło.
Czarne drzewa w śniegu, ostre igły na tle czerwonego nieba – za płotem
zaczyna się ulica, białe sąsiedzkie domki, gdzieniegdzie pomarańcze
elektrycznych świateł, sady, ogrodzenia, kominy, z których unoszą się dymy,
jakby to zmęczeni mężczyźni stali i rozmawiali na mrozie, wypuszczając z płuc
ciepły styczniowy oddech. Ulice puste, nigdzie nikogo, tylko na stacji od czasu
do czasu podczepiają wagony, metal o metal, jakby ktoś przestawiał żelazne
meble. I jeszcze od południa, od strony miasta, cały dzień od rana pojedyncze
wybuchy – czasem intensywniejsze, czasem rzadsze. Echo rozchodzi się
w powietrzu, zimą akustyka jest wykrzywiona, trudno pojąć, skąd leci, gdzie
spada. Świeże powietrze, zapach wilgotnych drzew, napięta cisza. Tak cicho
bywa tylko wtedy, kiedy wszyscy milkną i zaczynają słuchać. Pasza liczy do stu
i wraca do domu. Dziesięć. Poprzedniego wieczora było sześć. W tym samym
czasie. Ciekawe, co powiedzą w wiadomościach?
Starego zastaje w kuchni. Ten stoi, schylając się koło stołu, zbiera swoją starą
sportową torbę.
– Daleko? – pyta Pasza.
Chociaż po co pytać – przecież to oczywiste, że wybiera się po małego.
Demonstracyjnie wrzuca do torby gazetę (jak można czytać gazety po raz drugi?
przecież to jak czytać rozwiązane krzyżówki), okulary (Pasza zawsze kłóci się
z nim o te okulary: grube szkło, wykrzywiony obraz, już lepiej słoneczne byś
nosił, i tak nic nie widać), legitymację emeryta (jak się poszczęści – pojedzie za
darmo), wytarty jak morski kamień telefon, wypraną chustkę do nosa. Stary sam
pierze i prasuje swoje chustki, nie chce zrzucać tego na córkę. Raz w miesiącu
staje przy desce do prasowania, starannie przesuwa żelazko po chustkach, jakby
suszył zdewaluowane banknoty. Pasza wciąż przynosi mu papierowe chusteczki,
ale stary dalej używa swoich, to przyzwyczajenie jeszcze z czasów pracy
w biurze na stacji, kiedy w przyrodzie nie występowały papierowe chustki do
nosa. Zresztą niepapierowe też. Korzystać z komórki stary prawie nie umie, ale
ciągle ją ze sobą nosi – całą poobijaną, z wytartym zielonym przyciskiem.
Doładowuje mu ją Pasza, sam się nie nauczył. Teraz starannie wszystko układa,
grzebie w torbie, milczy obrażony – coraz z nim trudniej, nie można nic
powiedzieć, obraża się jak dziecko. Pasza przechodzi do kuchenki, pije prosto
z czajnika. Studnie latem wyschły, z kranu strach pić – kto wie, co tam teraz
płynie w rurach. Dlatego wodę gotują. Stary się nie ogląda, grzebie
w kieszeniach.
– Dobrze – mówi Pasza – pojadę po niego.
Ale stary tak po prostu się nie poddaje. Wyciąga gazetę, otwiera, zamyka,
składa na czworo, wkłada z powrotem do torby. Żółte suche palce nerwowo
łamią gazetowy papier, na Paszę nawet nie patrzy, schyla się nad stołem, chce
coś udowodnić, walczy z całym światem.
– Słyszałeś? – mówi Pasza. – Pojadę po niego.
– Nie musisz – odpowiada stary.
– Powiedziałem przecież, że pojadę – powtarza trochę nerwowo Pasza.
Stary demonstracyjnie wyciąga gazetę i wychodzi. Szarpnięciem otwiera
drzwi do pokoju – smuga miękkiego światła z telewizora wpada do ciemnego
korytarza. Potem gwałtownie zamyka je za sobą, jakby zamykał się od środka
w pustej lodówce.
Dzień pierwszy
Styczniowy ranek jest długi i nieruchomy jak kolejka w szpitalu. Poranny chłód
w domu, grafitowa ciemność za oknem. Pasza podchodzi do kuchenki, od razu
wychwytuje słodkawy zapach gazu. Zawsze kojarzy mu się z rześkim rannym
przebudzeniem. Codziennie, wybierając się do pracy, wrzucając do teczki
uczniowskie zeszyty i podręczniki, wchodzi do kuchni, oddycha słodkim gazem,
pije mocną herbatę, zagryza ją czarnym chlebem, przekonuje siebie, że życie się
udało, a przekonawszy, biegnie do szkoły. Ten zapach towarzyszy mu przez całe
życie, nawet traci apetyt, kiedy przychodzi mu się budzić poza domem, brakuje
mu porannej domowej kuchenki, od której czuć przepalonymi palnikami. Pasza
wygląda przez okno, potrząsa głową, stara się odzyskać przytomność. Szósta
rano, styczeń, poniedziałek, kolejny dzień bez pracy.
Bierze z parapetu zeszyty, przegląda i odkłada z powrotem, wstaje,
przechodzi przez korytarz, zagląda do pokoju. Stary śpi w fotelu, z ekranu
próbuje się do niego dokrzyczeć ktoś zalany krwią, ale na marne – dźwięk stary
wyłączył już w nocy, nie trafisz teraz do niego, choćbyś krzyczał bez końca.
Pasza przez chwilę zatrzymuje się, patrzy na krew. Ten, który krzyczy, też
przesuwa wzrok na Paszę i krzyczy już do niego: nie wyłączaj, posłuchaj, to
ważne, ciebie to też dotyczy. Pasza szybko znajduje jednak pilota, wciska wielki
czerwony przycisk, rzuca pilota na stół i wychodzi na dwór, ostrożnie zamykając
za sobą drzwi, żeby nie obudzić starego. Ale drzwi i tak przejmująco skrzypią
w porannym mroku, stary w pokoju od razu się budzi, znajduje pilota i milcząc,
włącza telewizor, w którym dzieje się coś potwornego, coś, co dotyczy
wszystkich. A Pasza już dobiega do stacji.
Coś jest nie tak, myśli, coś tu jest nie tak. Ani żywej duszy, kompletna cisza.
Nawet lokomotyw nie słychać. Nawet nie handlują. Ciemnoniebieski śnieg
podcieka wodą, pogoda prawie plusowa, ale niebo całe w chmurach, wilgoć
zawisa w powietrzu, czasami przechodząc w ledwie odczuwalny deszcz, dalej
nad torami stoi mgła i w tej mgle nie słychać ani głosów, ani kroków. Wcześnie
jeszcze, myśli Pasza z niepokojem, po prostu jeszcze wcześnie. Na południu,
tam gdzie zaczyna się miasto, też stoi podejrzana cisza bez wybuchów, bez
rozrywanego powietrza. Zza rogu wyjeżdża autobus. Pasza wzdycha z ulgą:
komunikacja działa, wszystko dobrze. Po prostu jeszcze wcześnie.
Wita się z kierowcą, ten lękliwie kuli głowę w kołnierzu skórzanej kurtki.
Pasza idzie pustym przejściem, siada po lewej przy oknie. Potem nie
wytrzymuje, przesiada się na prawą stronę. Kierowca czujnie się temu przygląda
w lusterku, jakby bał się przeoczyć coś ważnego. Kiedy Pasza przechwytuje
jego spojrzenie, kierowca się odwraca, włącza silnik, ciągnie dźwignię skrzyni
biegów. Żelazo trzeszczy obrażone, autobus rusza, kierowca robi rundę
honorową w pustej mgle, stacja zostaje z tyłu. Takimi autobusami wozi się
nieboszczyków, myśli z jakiegoś powodu Pasza. Takimi specjalnymi autobusami
z czarnym paskiem z boku. Ciekawe, czy tam są miejsca dla pasażerów? Czy
trzeba siadać na trumnie? I dokąd ja tym katafalkiem dojadę?
Autobus mija jedną pustą ulicę, potem następną. Dalej powinien być uliczny
bazar, gdzie emerytki codziennie sprzedają coś zamarzniętego. Autobus skręca,
ale nie widać żadnych emerytek, żadnych przechodniów. Pasza już wie, że
naprawdę coś jest nie tak, coś się stało, zachowuje się jednak, jakby wszystko
było w porządku. Przecież nie będzie panikować. Kierowca uważnie odwraca
wzrok, prowadząc katafalk przez mgłę i wodę. Trzeba było obejrzeć
wiadomości, czy co, denerwuje się Pasza. Porażająca cisza. Po wszystkich tych
dniach, kiedy niebo na południu nad miastem przypominało nagrzaną w ogniu
maszynerię – cicho i pusto, jakby wszyscy wsiedli do nocnego pociągu
i wyjechali. Zostali tylko Pasza i kierowca, ale i oni mijają dwa zbudowane na
piasku bloki, mijają bazę transportową i wytaczają się ze wsi. Długa topolowa
aleja prowadzi do szosy, drzewa wyglądają z mgły jak dzieci zza ramienia ojca.
Gdzieś tam w górze już porusza się słońce, nie widać go, ale i tak je czuć.
A poza tym nie można poczuć niczego. I Pasza lękliwie ogląda całą tę wilgoć
wokół, starając się zrozumieć, co przegapił, co chciał wyjaśnić mu ten zalany
krwią typ z telewizora. Kierowca ostrożnie omija zimne dziury, wjeżdża na
szosę, skręca w prawo. Autobus podjeżdża do przystanku, jak zwykle się
zatrzymuje, tu zawsze ktoś wsiada. Ale, najwyraźniej, nie dziś. Kierowca,
pewnie z przyzwyczajenia, stoi jakiś czas, nie zamykając drzwi, potem ogląda
się na Paszę, jakby prosił o jego zgodę, drzwi się zamykają, autobus rusza dalej,
nabiera prędkości i wpada prosto na posterunek.
– Twoja mać – mówi kierowca.
Posterunek pełen jest wojskowych – stoją za betonowymi blokami, pod
poszarpanymi flagami państwowymi, w milczeniu patrzą w stronę miasta. Ile
razy Pasza przejeżdżał przez to miejsce w ciągu ostatniego pół roku, od kiedy po
krótkich gwałtownych walkach wróciła władza państwowa? Dostając się do
miasta czy wracając do domu, na stację, należało oczekiwać kontroli
dokumentów, inaczej mówiąc – oczekiwać nieprzyjemności. Chociaż Paszę
zawsze przepuszczali w milczeniu, bez żadnych pytań – miejscowy
z meldunkiem, wszystko w porządku, państwo nie ma do niego pretensji. Pasza
przywykł do obojętnych spojrzeń, do miarowych, mechanicznych ruchów
żołnierzy, do czarnych paznokci, do tego, że należy oddać dowód i czekać, aż
twój kraj kolejny raz przekona się o twoim posłuszeństwie wobec prawa.
Żołnierze zawsze zwracali dokumenty, Pasza wpychał dowód do kieszeni,
starając się z nikim nie spotkać spojrzeniem. Deszcze rozmywały państwowe
flagi, kolory blakły, rozpływały się w szarym jesiennym powietrzu niczym śnieg
w ciepłej wodzie.
Pasza patrzy przez okno, widzi, jak obok nich przelatuje dżip obłożony
ciemnym żelazem. Z dżipa wyskakuje trzech z automatami. Nie zwracając
uwagi na rejsowy katafalk, biegną w tłum, który zbija się z przodu. Żołnierze
stoją, przekrzykują się, wyrywają sobie nawzajem lornetkę, oglądają szosę przed
sobą, wytężają czerwone od dymu i braku snu oczy otoczone głębokimi
zmarszczkami. Ale szosa jest pusta, tak pusta, że przeraża. Zwykle coś się ciągle
po niej porusza. Mimo trwającego już od dłuższego czasu niemal całkowitego
okrążenia, które ciągle się zacieśniało, i tak do miasta i z powrotem przez cały
czas ktoś się przedzierał tą jedyną drogą. Przeważnie wojskowi, którzy dowozili
amunicję, albo wolontariusze, którzy ciągle wywozili stąd, z północy,
z pokojowego terytorium, różne zbędne badziewie w rodzaju ciepłych ubrań
i lekarstw na przeziębienie. Komu potrzebne są lekarstwa na przeziębienie
w mieście, które ostrzeliwuje ciężka artyleria i które lada moment miało się
poddać? Ale to nikogo nie powstrzymywało – te kolumny, które poruszały się ze
stałego lądu do otoczonych, czasami zgodnie z przewidywaniami trafiały pod
obstrzał. Ale było jasne, że oddadzą miasto, że państwowe wojska będą musiały
się cofnąć, zabierając ze sobą flagi kraju Paszy, i że linia frontu tak czy inaczej
przesunie się na północ w kierunku stacji, a zatem i śmierć zbliży się o jakieś
dziesięć kilometrów. Ale kogo to obchodziło? Cywile też odważali się i rwali do
miasta po rozwalonym asfalcie. Wojskowi starali się ich od tego odwieść.
Wojskowym nikt tu jednak szczególnie nie dowierzał, każdy uważał się za
najmądrzejszego. No i pchał się pod moździerze po jakieś tam zaświadczenie
z funduszu emerytalnego. Rzeczywiście, wybierając pomiędzy śmiercią
i biurokracją, czasami lepiej wybrać śmierć. Wojskowi się złościli, czasami
zamykali przejazd, ale kiedy tylko obstrzały cichły, przed posterunkiem
ustawiała się kolejka. Musieli przepuszczać.
A teraz na szosie pusto. Pewnie tam, w mieście, faktycznie dzieje się coś
strasznego, coś, co może zatrzymać nawet kierowców marszrutek i spekulantów.
Tłum nieogolonych mężczyzn rozeźlonych przez brak snu i beznadzieję stoi
pomiędzy betonowymi blokami i drutami kolczastymi, wszyscy krzyczą na
siebie wzajemnie, przelewając wściekłość na innych. I od tłumu w stronę
autobusu odłącza się chudy, wysoki żołnierz, pod za dużym hełmem ma
nieprzytomne oczy, nieprzytomne i szeroko otwarte, otwarte najwyraźniej ze
strachu – wyciąga przed siebie rękę, jakby mówił: stać, nie ruszać się. Chociaż
Pasza z kierowcą i tak się nie ruszają – stoją, zamarli, wstrzymując oddech.
W autobusie nagle robi się tak dużo miejsca, powietrze staje się tak rozrzedzone,
że choćbyś dyszał z całej siły, i tak się nie naoddychasz. Żołnierz podchodzi do
drzwi i dźwięcznie uderza o ich metalową powierzchnię. Autobus odpowiada
echem jak zatopiona łódź podwodna, kierowca otwiera zbyt gwałtownie.
– Dokąd, kurwa? – krzyczy do niego żołnierz i garbiąc się, wchodzi do
środka. Musi się schylić i hełm zsuwa się mu na oczy, i Paszy wydaje się, że go
poznaje, chociaż skąd, skąd? Żołnierz patrzy złym wzrokiem, podchodzi,
poprawia hełm, przeciera oczy dłonią i krzyczy Paszy w twarz:
– Dokumenty! Kurwa, dokumenty!
Pasza grzebie w kieszeniach i kieszeni nagle robi się tak wiele, że się w nich
gubi i nie może niczego znaleźć, i wyciąga różne śmieci: wilgotne chusteczki,
którymi rano przeciera w szkole buty, kartki z tematami lekcji, awizo z poczty na
paczkę do odebrania. Tak-tak, myśli Pasza, z przerażeniem patrząc w twarz
żołnierza, trzeba odebrać paczkę, paczkę, paczkę. Zapomniałem, myśli i jego
skóra robi się mokra i zimna, jakby jego samego ktoś przetarł wilgotnymi
chusteczkami do czyszczenia butów.
– No? – krzyczy żołnierz, nachylając się nad nim.
A przede wszystkim – Pasza zupełnie nie może zrozumieć, w jakim języku
ten mówi. Bo słowa wyrywają się z niego tak porwane i połamane, że nie ma
w nich ani intonacji, ani akcentu, po prostu wykrzykuje, jakby wykasływał
przeziębienie. Powinien mówić w państwowym, panikuje, państwowym, miesiąc
temu stała tu jednostka z Żytomierza, śmiali się z tego, jak Pasza prześlizguje się
z języka na język. To oni czy nie oni? – gorączkowo waha się Pasza, patrząc
w szeroko otwarte oczy, w których odbija się cały jego lęk.
– Zapomniałem – odpowiada.
– Co? – nie wierzy żołnierz.
Kierowca zrywa się na równe nogi, nie wiedząc, jak ma się zachować,
uciekać czy stać w miejscu. I Pasza też nie wie, co robić, i myśli: jak to możliwe,
jak to możliwe?
Wtedy z dworu ktoś krzyczy, krzyczy tak gwałtownie i przeciągle, że żołnierz
wzdryga się, odwraca i wybiega na zewnątrz, odpychając kierowcę. Ten pada na
swój fotel, ale szybko zrywa się na nogi i wyskakuje za żołnierzem. I Pasza też
wyskakuje, i wszyscy podbiegają do tłumu, który nagle milknie i rozstępuje się.
I właśnie wtedy z południa, zza horyzontu, od miasta odciętego oblężeniem,
jakby z niewidocznej powietrznej jamy zaczynają wylatywać mężczyźni. Po
jednym, po dwóch, całymi grupami, ciężko wyłaniają się zza linii horyzontu
i poruszają się w stronę tłumu, który milcząc, stoi i czeka. Jeszcze ledwie
widoczni tam w oddali, stopniowo powiększają się, rosną jak cienie pod wieczór.
Już nikt nie patrzy przez lornetkę i nikt nie krzyczy, jakby wszyscy bali się
spłoszyć tę procesję, która powoli wypełnia sobą szosę, ciągnąc się przez setki
metrów. Mężczyźni idą tak miarowo, wydaje się, że donikąd się nie śpieszą,
chociaż od razu staje się jasne, że szybciej iść po prostu nie mogą – zbyt są
zmęczeni, zbyt ciężko pokonują te ostatnie kilkaset metrów. Ale iść trzeba, więc
idą, nie zatrzymują się, uparcie się zbliżając, poruszając się w kierunku swojej
flagi, podchodzą do posterunku z doliny jak pasażerowie, których wysadzono
z rejsowego autobusu za brak biletu. Czas jakby biegł coraz prędzej i wszystko
odbywa się tak szybko, że nikt nie zdąża ani się przestraszyć, ani ucieszyć.
Pierwsi już podchodzą do wymazanych farbą betonowych umocnień, a tam na
horyzoncie pojawiają się coraz to nowi i też schodzą w dolinę, wydostając się na
północ, do swoich. Im są bliżej, im wyraźniejsze stają się ich twarze, tym ciszej
robi się wokół. Bo teraz widać oczy tych, którzy nadchodzą, a w oczach nic
dobrego nie zobaczysz – tylko wyczerpanie i mróz. I oddechy mają tak zimne,
że nawet nie parują. Czarne od brudu twarze, świecące białka oczu. Hełmy
i czarne podarte czapki. Szyje owinięte szarymi od ceglanego pyłu chustkami.
Broń, paski, puste kieszenie, worki na ramionach, czarne od smaru ręce,
wymazane pokruszoną cegłą i rozmiękniętym czarnoziemem buty. Pierwsi, już
podchodząc, wpatrują się w twarze z wyrzutem i nieufnością, tak jakby ci,
którzy tu stoją i czekają na nich, byli czemuś winni, jakby wszystko powinno
być na odwrót – oni, ci, którzy przyszli, powinni stać tutaj, pod niskim
styczniowym niebem, i patrzeć na południe za horyzont, gdzie nie ma nic poza
brudem i śmiercią. I pierwszy podchodzi do umocnień, i nagle wyrzuca do góry
pięść, i zaczyna wrzeszczeć, jakby krzyczał na bogów za złe zachowanie.
Przeklina, grozi, złości się, łzy ciekną po twarzy, oczyszczając ją. Tłum
rozstępuje się jeszcze szerzej i ci, którzy przychodzą, mieszają się z tymi, co
stoją, jak brudna rzeczna woda miesza się z przejrzystą morską. Tłum już nie
mieści się pomiędzy blokami betonu, a ten, który przyszedł pierwszy, dalej stoi
pośrodku i gardłuje coś o niesprawiedliwości i zemście, o tym, że miasto
poddali, porzucili razem z wszystkimi, którzy tam mieszkają, oddali w obce
ręce, nie utrzymali, wyleźli z pułapki. I dobrze mają ci, którzy wyleźli, ale co
mają robić ci, którzy zostali tam, na ostrzelanych ulicach? Co z nimi? Kto ich
stamtąd zabierze? Czemu żeśmy, krzyczy, nie opuszczając pięści, ich porzucili,
uciekli, zostawili miasto? Jak tak można? Kto za to odpowie? Ołeża, krzyczy,
Ołeża, mój partner, nawet nie zdążyłem go zakopać, nie zdążyłem wyciągnąć
w śnieg, leży na spalonej stacji benzynowej. Komu go zostawiłem? Kto go
wyciągnie? Kto? – krzyczy i wygraża pięścią chmurze deszczowej. Aż ktoś, kto
przyszedł później, przeciskając się obok niego, po prostu wali go po głowie,
jakby mówił: zamknij mordę, i bez ciebie źle. I wtedy nagle wszyscy zaczynają
mówić – ktoś wypytuje, ktoś odpowiada, kogoś ciągną, żeby się ogrzał, kogoś
owijają starym, przepalonym kocem. A potem nagle do posterunku podchodzi
jeszcze jedna grupa, ciągnąc na ramionach nosze, a na tych noszach leży ktoś tak
poszarpany i zakrwawiony, że Pasza tylko odwraca wzrok, a jakiś oficer zaczyna
krzyczeć, żeby podjechała karetka, chociaż jaka tu może być karetka? Nosze
przejmują ci, którzy mają więcej siły, i ciągną do autobusu, dawaj, krzyczą do
kierowcy, odpalaj, odwieziesz go na stację. Pasza myśli, że to w ogóle najlepsza
możliwość – wrócić teraz do domu, i też robi krok w kierunku autobusu, ale przy
drzwiach już stoi wojskowy i nawet nie odwracając się, odpycha Paszę i ten
tylko widzi, jak ostrożnie podają nosze do środka, zauważa zlepione włosy
i cukrową biel kości, tak jakby rozciąć arbuza, wywracając na wierzch jego
słodkie wnętrzności, zauważa połamaną rękę, która wczepiła się w nosze
i trzyma się ich mocno, jak trzyma się tylko życia.
Autobus próbuje zawrócić, ale wokół kołysze się tłum, wszyscy krzyczą
i przeszkadzają, przeszkadzają i krzyczą, i krzyczą przede wszystkim, żeby nie
przeszkadzać. W końcu ktoś daje rozkaz, tłum wzdryga się i odpełza na bok,
autobus zawraca i znika za rogiem. Paszę wypchnęli na pobocze, jakoś
nieporadnie usiłuje się z niego wydostać, ktoś woła go zza pleców, daj papierosa,
mówi do niego żołnierz bez hełmu ze srebrnymi długimi włosami. Nie mam,
mówi Pasza. A co masz? – nie odpuszcza żołnierz. Pasza machinalnie sięga do
kieszeni i wyciąga dowód.
Na dole ludzi jeszcze przybyło. Albo głośniej krzyczą. Pasza prześlizguje się
pomiędzy ramionami i starając się nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, przebija
się do drzwi. W kącie siedzi liczne towarzystwo, nachylili się nad stołem,
o czymś szepczą, od czasu do czasu odchylają się na oparcia krzeseł, śmieją się
nerwowo. Jeden z nich, odwracając się częściowo, omiata salę leniwym, a tak
naprawdę bardzo uważnym spojrzeniem, zatrzymuje je na Paszy. Hans
rozpoznaje Paszę i ten ostatni zamiera przerażony, bojąc się ruszyć. Ostre oko
Hansa tylko na jakąś chwilę mruży się, potknąwszy o Paszę, tylko ledwo
zauważalnie drga zmarszczka pod tym jego okiem, wszystko trwa tylko ułamek
sekundy, następnie spojrzenie przemieszcza się dalej, Hans odwraca się i klepie
sąsiada po ramieniu. Wtedy sąsiad odwraca głowę, skupia spojrzenie na Paszy
i powoli się podnosi. Pasza stoi, nie rusza się, boi się nawet poprawić okulary.
Żołnierz idzie leniwie w jego stronę, niedbale omija stoły i towarzystwa,
podchodzi, patrzy groźnie na Paszę, milczy. Potem wyciąga z kieszeni dowód,
wciska go w kaleką dłoń Paszy. Odwraca się, leniwie wraca na miejsce. Pasza
przez jakąś chwilę odzyskuje przytomność, potem szybko idzie do następnej
sali, chce obejść bar i wtedy ciągnie go za rękaw zupełnie młody strzelec – hełm
buja się na jego ręku niczym kociołek, wysokie buty ma obwiązane taśmą
klejącą, najwyraźniej z kogoś je zdjął, a sznurówki po prostu przeciął, więc teraz
zawinął, czym się dało. Skocz poskrzypuje przy każdym ruchu, strzelec, nie
patrząc na Paszę, ciągnie go za sobą do baru, już, mówi, nie marudź. Pasza stoi
za nim, patrzy – strzelec pokazuje kobiecie za ladą dwa palce jak znak
zwycięstwa, ale tak naprawdę po prostu zamawia jeszcze dwa, a kiedy kobieta
nalewa, grzebie po kieszeniach, żeby zapłacić, i wyciąga całą garść drobnych
banknotów, ogląda je z niezadowoleniem, znów sięga do kieszeni, nie
puszczając ręki Paszy, i nagle wyciąga ręczny granat. Kobieta zamiera, a strzelec
kładzie granat na kontuarze i dalej grzebie w kieszeniach, w tym czasie granat
zaczyna toczyć się po blacie, toczy się, toczy, bardzo powoli, kobieta nie może
oderwać od niego wzroku, aż alkohol wylewa się przez brzegi, i ci, którzy stoją
obok, też zauważają granat, ale nie mogą wymówić słowa, tylko patrzą, jak on
bardzo powoli podtacza się do brzegu, jak zastyga, jak przewala się przez brzeg
i leci na podłogę.
– Padnij! – krzyczy ktoś nad uchem i przeciska się przez tłum.
Kobieta też przenikliwie krzyczy. Pasza wyrywa swoją rękę z ręki strzelca
i rzuca się do drzwi, do światła. A światła o tej porze prawie nie ma, światła jest
mało, a to, które jest – jest wilgotne i przeziębione.
Ostatni raz jechał taksówką miesiąc temu, wracając z miasta. Droga była pod
ostrzałem, ale wszyscy myśleli, że jeśli jechać szybko, to zagrożenie śmiercią
nie jest znowu takie wielkie. Stali przy wyjeździe z miasta, koło pustej stacji
benzynowej, ciemnym przestraszonym stadem – Pasza i kilka kobiet, które
wracały do domu, na stację, obciążone torbami jak grzechami. Długo nikt ich nie
chciał wziąć, w końcu zatrzymała się i zamarła pośrodku kałuży łada, któraś
z kobiet machnęła ręką do kierowcy: podjedź, niewygodnie tak podchodzić
przez wodę, ale kierowca zaczął krzyczeć tak szaleńczo, że wszyscy w milczeniu
weszli do wody. I krzyczał tak przez całą drogę, wyrywając spod stacji,
wyskakując w pole i pędząc przez czarną jak węgiel przestrzeń pomiędzy
miastem a stacją, ani na chwilę nie redukując prędkości i ani na moment nie
włączając świateł, mknął i bluzgał, jak umiał, na nieszczęsne kobiety. A one
w odpowiedzi kiwały w milczeniu głowami, jakby zgadzały się z wszystkim,
podobne do pokutniczek w kościele – przyszły się pokajać, to się teraz kajają,
czemu miałyby się nie kajać, skoro już przyszły. Pasza nawet chciał mu
przerwać, ująć się za kobiecą godnością, ale nie przerwał, nie ujął się,
a wysiadając, jeszcze przepłacił.
Droga jest tak rozwalona, że jeździ się nią raczej z szacunku dla jej przeszłości.
Z równym powodzeniem można jechać czarnym rozmiękłym gruntem. Ale
taksówkarz iguana tę drogę najwyraźniej zna jak własne ciało: gdzie swędzi –
podrapie, gdzie boli – naciśnie. Kiedy na poboczu pojawia się wielki drewniany
krzyż, zamaszyście się żegna. Jednocześnie z niezadowoleniem rzuca okiem na
Paszę, przeżegna się czy nie? Pasza udaje, że niczego nie zauważa. Na
rozjeździe i na dole przed mostem stoją porzucone posterunki niczym
zniszczone przez kogoś ptasie gniazda. Domowe ubrania, naczynia, połamane
wojskowe skrzynki, podarte worki z piaskiem na wietrze – wszystko to
osierocone leży pod gołym niebem, wbija się w grunt, miesza ze śniegiem
i mułem. Przejeżdżając przez posterunek, iguana za każdym razem się napręża –
nikt nie wie, co po sobie zostawili ci, którzy gnili tu przez ostatnie miesiące,
jakie niespodzianki można znaleźć w ich norach. Czyje były te posterunki, teraz
już nie ustalisz – wszystko wypalone, posiekane odłamkami, drzewa wokół
przypominają maszty rybackich kutrów – ostre, wysokie, bez gałęzi. Szczególnie
przerażająco jest przejeżdżać przez most, bo most to obiekt strategiczny, a każdy
obiekt strategiczny wywołuje pierwotną chęć, żeby go zburzyć, wysadzić
w powietrze razem z tymi, którzy postanowili go, ten obiekt, przejść. Iguana aż
zamyka oczy, kiedy na niego wjeżdża. I Pasza, widząc to, też mruży swoje. Tak
właśnie jadą przez jakiś czas – na oślep. Strach to rzecz niewidoczna, ale
wszechogarniająca – niby nie widzisz żadnego zagrożenia, wokół cicho i nawet
niebo w górze pobłyskuje metalowymi wstęgami, a sama tylko świadomość, że
mają cię na celowniku i że mogą przyjebać w ciebie w każdej chwili, niezależnie
od kolorów i ruchów na niebie, wywołuje dyskomfort i chce się dalej siedzieć
z zamkniętymi oczami i liczyć, powiedzmy, do stu, aż odejdą od ciebie
wszystkie okoliczne potwory.
Iguana nie wytrzymuje pierwszy – wdeptuje gaz, wykręca pomiędzy
betonowymi blokami z namalowanymi czerwoną farbą ostrzeżeniami i wyrywa
naprzód czarną jak węgiel pokiereszowaną drogą. Zanim jednak wyjedzie na
kolejne wzgórze przy czarnym niskim paśmie lasu, które ciągnie się po prawej
stronie asfaltu, pełne morw i ostrych akacji, nagle szarpie kierownicę. Ich opel
tapla się w zaśnieżonej dziurze jak pies w spienionym morzu, ciężko buksuje,
pluje czarnoziemem i krą, ale się przesuwa, przesuwa się naprzód, wypełza
powoli ze śniegowej kaszy, dotyka kołami twardego gruntu, wygrzebuje się na
przysypaną żwirem trawę, przez którą ledwie można dostrzec starą drogę, i co
chwilę ślizgając się na mokrej glinie, brnie dalej, wzdłuż morw czarnych jak
gazetowe tytuły.
– Dokąd jedziesz? – boi się Pasza. – A jeśli tu są miny?
– Jakie tam miny? – odpowiada z wyrzutem iguana. – Tędy ze dwa lata nikt
nie chodził, popatrz, jaka trawa.
Trawa faktycznie tłucze o dno opla i pcha się w okna, i nie wyjechaliby
z tych chaszczy, gdyby nie wysypany przez kogoś zawczasu żwir, niewidoczny,
ale odczuwalny – chrzęści pod kołami jak jabłko w zębach i przesypuje się
głucho. Iguana z zadowoleniem dodaje gazu, w niebie wprost nad nimi tapla się
przejrzyste południowe słońce.
– Kiedyś była tu normalna droga – wyjaśnia zadowolony iguana – można
było dojechać z szosy do działek. Wszystko zarosło, widzisz?
Długo jadą niewidoczną drogą, rozgniatają suche chwasty, przytulając się do
pasma lasu, żeby ich nie zauważyli. Chociaż las prześwituje na wylot
i przedmuchują go styczniowe wiatry, czy się skradasz, czy nie skradasz –
dojedziesz do pierwszego posterunku, potem wykręcaj się, jak możesz. Przed
nimi za morwami już zaczynają się pierwsze płoty działek, las gwałtownie się
urywa – dalej jest tylko płaskie pole, rozkopane przez krety, a za nim – cicha jak
śmierć działkowa uliczka. Paszę znów ogarnia niewymowny strach, znów chce
mu się zamknąć oczy i schować pod koc, ale iguana nie traci czasu, dodaje gazu
i skręca prosto w jar, tam gdzie powinna płynąć rzeczka. I samochód pełznie
przez pole, podskakując na każdym krecim kopcu, działki zostają na górze,
natomiast oni niemal wpełzają do rzeczki, wzdłuż której ciągną się krowie
ścieżki, i właśnie tymi krowimi ścieżkami iguana prowadzi dalej, coraz szybciej
i szybciej, coraz dalej i dalej od pustych okien domków na działkach. Pasza nie
wytrzymuje i ogląda się, i zdąża nawet zobaczyć wybite złe okna, ale jego
i iguany to już nie dotyczy, oni wyskakują wzdłuż trzcin na zwyczajną betonową
drogę, mkną po słabej, ale twardej nawierzchni, długo, niewymownie długo
ciągną po tym betonie, potem zanurzają się pod wysokie ogrodzenie zakładu
remontowego.
Droga się poprawia, iguana jednak się nie śpieszy, przeciwnie, zwalnia.
Nasłuchuje, rozgląda się wokół. Pasza otwiera okno. Od ulicy czuć błotem
i martwą trawą. Ruszają dalej. Ogrodzenie ciągnie się i ciągnie, w końcu przed
nimi pojawia się brama – niebieska, metalowa, otwarta na oścież. Iguana
podtacza się do niej ostrożnie. Jest pusto i cicho. Ale ta cisza jest taka, jakby
ktoś wyszedł i już za chwilkę miał wrócić. Cisza naciska i przeraża. I coś jest
tam, za bramą, wprost na ziemi, pod podartymi kombinezonami i umazanymi
szmatami. Coś nie na miejscu. Iguana hamuje i patrzy w tamtą stronę, nie
odrywając wzroku. Pasza wychyla się z boku, też chce zobaczyć.
– Co to? – pyta przestraszony. – No? Co?
– Psy – odpowiada iguana, ciężko przełykając ślinę. – Zastrzelili.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Chuj ich wie – wyjaśnia iguana – może, żeby nie hałasowały.
Psy są dwa. Oba duże, ciemne, niewiadomej rasy. Leżą w brudnej wodzie,
jeden obok drugiego. Krew pod nimi wsączyła się w śnieg i asfalt, sierść wokół
ran pozlepiała się czerwonymi grudkami. Stwardniałe od śmierci, wyszczerzone,
ostre, ale już całkiem bezpieczne kły, szklane guziki oczu, czarne poduszki łap.
Puste powietrze, otwarta brama. Iguana, milcząc, rusza dalej. Na jakąś chwilę
wychodzi słońce. Pasza patrzy w słoneczne promienie, zasłania oczy dłonią,
potem przenosi wzrok na iguanę – wydaje mu się, że oczy iguany wilgotnieją.
Pewnie od słońca.
Po lewej stronie ciągnie się betonowy płot, po prawej pomalowana na żółto rura
gazociągu. Rura jest przebita w kilku miejscach, jak kość, boli i potrzebuje
pomocy. Pomóc nikt jednak nie może – ulica pusta, na szosie nikogo, tylko
przed nimi jakieś spalone żelazo, wygląda tak, jakby ktoś długo przeżuwał
przypalone mięso, nie przeżuł, wypluł, żeby ostygło. Iguana ostrożnie objeżdża
spaloną górkę.
– Czołg – mówi – T-64. Pali się jak drewno.
– Czym oni go tak? – pyta Pasza.
– Co za różnica czym? – odpowiada Iguana. – Teraz już w porządku. Tam
dwa trupy były, cały tydzień jeździłem, żeby chociaż ktoś zabrał.
– A ty, dlaczego nie zabrałeś? – Pasza nagle odwraca się do niego.
– A na chuj mi oni! – odpowiada ostro iguana i daszek jego czapki ostro
i groźnie celuje prosto w Paszę.
Pasza nie wie, co odpowiedzieć. Patrzy w okno. Iguana patrzy na drogę, też
nic nie mówi.
– Boję się – mówi iguana niespodziewanie – boję się dotykać martwych.
Rozumiesz?
Pasza, milcząc, kiwa głową i niepostrzeżenie pociera dłonie, jakby mu
zmarzły. Jadą dalej. Wreszcie ogrodzenie się kończy, dochodząc do szosy, która
ciągnie się do miasta. Po drugiej stronie szosy stoją piętrowe budynki, mieszkają
tu przeważnie robotnicy z zakładu remontowego. Pasza lękliwie patrzy w okna –
połowa z nich jest powybijana, połowa zalepiona folią albo zabita dyktą.
Wszystkie są ciemne, ludzi tu nie ma. Pasza myśli, że ostatni raz żywych ludzi
widział koło motelu, ale ludzie ci byli tak źli jak nieludzie. Była jeszcze Anna,
ale jej nawet nie widział. Ciekawe, jaka ona jest? – myśli Pasza. Rozpoznam ją,
kiedy zobaczę? Był jeszcze Hans, Pasza wspomina Hansa, jego ciężkie
spojrzenie, leniwy ruch ramion i wzdryga się, i rozgląda wokół. Iguana dojeżdża
do szosy i waha się. Opuszcza szybę w oknie, wysuwa na zewnątrz swoją
skórzaną głowę, słucha w napięciu. Z boku wydaje się, że wącha powietrze.
A powietrze pachnie czymś spalonym i martwym, wiele nie wywąchasz, więc
iguana wsuwa głowę z powrotem, chowa się do nory, szybko i nerwowo zasuwa
szybę.
– Niby pusto – mówi do Paszy samymi wargami. – Spróbujemy?
– Dawaj – odpowiada mu Pasza. Też samymi wargami.
Ostrożnie wypełzają na górę. Ogrodzenie zostaje z tyłu, w jego miejsce po
lewej stronie otwiera się panorama z szeroką szosą i niskim niebem. Nieba jest
tak wiele, że nic innego nie widzisz, ale oczy przywykają do takiej ilości
powietrza i zauważają białoszary autobus z wybitymi oknami, a wokół niego
cały tłum wojskowych. Kto to – nie wiadomo, nie mają żadnych flag,
szewronów na mundurach z samochodu nie można dojrzeć, zresztą Pasza nie zna
się na szewronach. Ciemni, spięci, stoją, trzymając w dłoniach broń, i patrzą
prosto na nich. Prosto na ich opla. Patrzą uważnie i ze zdziwieniem, jakby
mówili: kto to i skąd? Iguana aż pochyla się za kierownicą i mimowolnie
hamuje, i najbardziej chce mu się wrzucić wsteczny i wycofać za ogrodzenie, ale
Pasza wie, że teraz wycofać się w żadnym razie nie można – tylko nie do tyłu,
tylko nie do tyłu. Dawaj, syczy do iguany, dawaj gazu, dawaj. I iguana
posłusznie dodaje gazu, co prawda niezbyt pewnie, ale zakręca i bardzo powoli
rusza naprzód. Tak dzieci w nocy chodzą do łazienki – ostrożnie, powoli, po
omacku, bojąc się wpaść na otwarte drzwi. Obaj – i Pasza, i iguana – patrzą
z przestrachem w lusterko i widzą, jak z grupy oddziela się jeden żołnierz
i kieruje swojego kałasznikowa w stronę ich opla, który oddala się tak powoli,
i widzą, jak któryś z jego przyjaciół dotyka jego ręki, jakby mówił: daj spokój,
po co, ale ten ruchem ramienia strąca dłoń przyjaciela i znów podnosi
kałasznikowa. I Pasza myśli jeszcze: może trzeba wysiąść, porozmawiać,
wyjaśnić, pokazać dowód? Tylko kto to jest? Co to za jedni? Jak z nimi
rozmawiać? Chcieć, nie chcieć, tu nie ma gdzie się schować, iguana jest jak
sparaliżowany. Pasza wciska głowę w ramiona, trzeba było jechać do domu,
mówi sam sobie, mówi, nie odrywając spojrzenia od żołnierza, który patrzy za
nimi z wyrzutem i wyzywająco. Ale za plecami żołnierzy, gdzieś tam za
wzgórzem nagle pęka cisza, rozbrzmiewa wybuch, żołnierze padają na ziemię
jak dojrzałe jabłka i ten, który w nich celuje, też kładzie się na asfalcie i zsuwa
do rowu, i to ostatnie, co Pasza zdąża zauważyć, bo iguana wciska do oporu
pedał gazu i lecą w dół pustą szosą, pod mokrym niebem, w którym po południu
przebijają się słoneczne rozlewiska i oślepiają oczy, i woda wokół wybucha
tysiącem błysków jak w marcu, chociaż później niebo się zamyka jak drzwi
windy i znów robi się srebrzyście i wilgotno.
W dole na obwodnicy iguana łamie przepisy, jedzie pod prąd, omija barykadę
ułożoną z drewnianych palet i mknie przez pusty prospekt. Mknie i wylatuje na
dworcową – też pustą, jakby wszyscy, którzy musieli, już wyjechali. Zatrzymuje
się, koniec, krzyczy do Paszy, wyskakuj, Pasza faktycznie wyskakuje, w locie
zdąża się jednak rozliczyć i nawet zdąża oburzyć się z powodu ceny, nigdy się
nie oburzał, płacił, ile mu kazali, a teraz coś go poruszyło – przecież razem się
bali, razem denerwowali, czemu ze mnie teraz zdzierać, oburza się Pasza, ale
płaci, kurwa, płaci, ile każą.
Dworzec pomalowany jest na żółto, ale w deszczu farba zrobiła się ciemna,
ciężka. Flagi państwowe ktoś zapobiegliwie zdjął z kolumn – jasne, że armia
opuszcza miasto, lepiej nie denerwować tych, którzy przyjdą jej śladem. Przy
kolumnach stoją kosze na śmieci, przepełnione jaskrawymi opakowaniami
i plastikiem. Na górze, na pustych butelkach po coli leży trochę zakrwawionych
bandaży. Krew też jest jaskrawa. Koszy dawno nikt nie opróżnia. Nawet gołębie
się wokół nich nie kręcą. A właściwie gdzie one się podziały? – myśli Pasza,
krótkowzrocznie rozglądając się wokół. Na dachu resztki śniegu, powykręcane
drzewa w oddali, niebo zimno osiada z góry. Pasza ślizga się spojrzeniem w górę
i w dół i nagle je zauważa – setki ciepłych ptasich grudek, które zaciskają się jak
pięści, setki ptasich dziobów, zastygłych w ciągłym strachu, gołębie przytulają
się do siebie, siedzą gęsto na górze, nad kolumnami, pod dworcowym gzymsem,
wciskając się w siebie wzajemnie, jakby było im zimno, chociaż nie jest im
zimno, tak naprawdę są przerażone – boją się hałasu za kombinatem, boją się
ciszy okolicznych ulic, boją się rtęciowych błysków na niebie, boją się tego, że
wokół nikogo nie ma. Boją się Paszy, który tu się pojawił i kręci się pod
dworcem, boją się go, nie spuszczają z niego swoich okrągłych jak słońca oczu.
Paszy od razu robi się nieswojo, stoi, a one patrzą na niego z wyrzutem, dziwi
się, ile się ich tam napchało, jak one się wszystkie pomieściły, myśli, a jeśli coś
się stanie z dworcem? Jeśli dworzec się spali? Co wtedy? Dokąd polecą? Gdzie
się schowają? Nagle robi mu się ich żal i małego też mu żal – po jaką cholerę
siedzi w tym internacie, dawno już trzeba go było zabrać do domu, jeśli jego
mama jest kretynką, to co z tego, oni ze starym mogą się nim zaopiekować.
Poradzą sobie, oczywiście, że sobie poradzą, dawno trzeba było to zrobić,
szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę jego stan, zawsze odkładam wszystko na
później, zawsze brakuje czasu na to, co najważniejsze, najistotniejsze, zawsze
czegoś unikam, odchodzę na bok, nie mam odwagi mówić, co myślę, i myśleć,
co chcę, kiedy to się wszystko skończy? – pyta sam siebie Pasza. I samego siebie
też mu się robi żal, tak żal jak tych ptaków, które patrzą na niego jak na
myśliwego – z rezygnacją i zainteresowaniem. I kiedy robi mu się szczególnie
żal siebie samego, Pasza opuszcza wzrok i widzi okna. Za oknami widzi
dziesiątki oczu, które też po ptasiemu – z rezygnacją i wyrzutem – śledzą każdy
jego, Paszy, ruch, każdy jego krok. Patrzą zza niedomytych dworcowych okien,
nie odrywając wzroku i nie ufając. I wtedy Pasza rozumie, że tak naprawdę
dworzec jest pełen ludzi, że siedzą tam w środku jak w kościele w oblężonym
mieście, myślą, że tam ich nie dopadną, patrzą przez okna na świat, który
bezustannie się zwęża. A kiedy na sąsiedniej ulicy, za prospektem, łamie się
sucho seria z automatu, Pasza w końcu odzyskuje przytomność i też rzuca się do
dworcowych drzwi. Wali w nie ramieniem, naciska na nie, one się jednak nie
poddają, a w powietrzu trzeszczy jeszcze jedna seria i Pasza panikuje, i już
skrobie jak topielec o dno parowca, z którego przypadkiem wypadł, aż wreszcie
czyjaś całkiem dziecięca ręka popycha drzwi w jego stronę. Do siebie, rozumie
Pasza, do siebie, i szarpie drzwi do siebie. W twarz uderza zapach setek
niewyspanych, przestraszonych ludzi, zapach strachu i potu, ciężka esencja
histerii i bezsenności. Pasza rzuca się do środka, pomiędzy ciepłe ciała i mokrą
ciszę. Wszyscy widzą, myśli, wszyscy widzą, jak się boję, jak jestem przerażony,
patrzą na mnie, jakbym był klaunem, myśli Pasza, właściwie jestem klaunem,
przypomina sobie, po co się tu wepchnąłem, czego tu zapomniałem? Zdejmuje
okulary, które momentalnie zaparowały w cieple, przeciera je rękawem swetra,
zakłada (znów zbędny ruch palca), rozgląda się wokół wyzywająco, jakby
mówił: słucham państwa, ktoś chciał coś powiedzieć? I zauważa z lekkim
rozczarowaniem, że nikt, zupełnie nikt na niego nie zwraca uwagi, że nikt na
niego nie patrzy, że wszyscy, którzy mogą, stoją przy oknach, wyglądają w blady
świat, tak jakby wbiegli tu z ulicy w czasie deszczu i teraz patrzą w niebo,
czekając, kiedy wreszcie przestanie padać. A ci, dla których nie starczyło
miejsca przy oknach, ciężko tłoczą się na ławkach w kątach, czekając nie
wiadomo na co. Pasza stoi pośród tego ludzkiego śmierdzącego
i przestraszonego tłumu i wie, że nieszczególnie jest tu po co stać, że trzeba się
dokądś ruszyć, i zaczyna się ruszać, zaczyna przebijać się dokądś przez lepki
tłum, jakby wchodził w ubraniu do jesiennej wody.
Same kobiety i dzieci, mężczyzn tu nie ma. Pasza jako jedyny ma brodę. Tak
jakby trafił do więzienia dla kobiet. Gdzie są mężczyźni? – pyta sam siebie.
Może mężczyznom tu nie wolno wchodzić? Może oni w tym czasie zajmują się
czymś ważnym, a ja tu stoję na środku poczekalni ze swoją nikomu niepotrzebną
brodą? Może mężczyźni już stąd wyjechali, a kobiety zostawili na dworcu
w przechowalniach? W tej chwili ktoś dziko wrzeszczy i wszyscy oglądają się
na ten krzyk, poczekalnia na krótko, najwyżej na jakąś sekundę, zamiera.
A potem ktoś zaczyna huczeć i niezrozumiale krzyczeć. Ktoś odrywa się od
okna, ktoś podnosi senną głowę z sąsiedzkiego ramienia, ktoś wychyla się zza
kolumny. Natomiast kobiecy wrzask nie cichnie, nawet się wzmaga, odcinają się
w nim poszczególne słowa i Pasza nawet nie głową – płucami – rozumie, że
chodzi o dziecko, dlatego rzuca się w tłum, stara się przepchnąć i czuje ten
kobiecy oddech, który obstąpił go zewsząd, oddech i zapach setki kobiet, zapach
porzuconego mieszkania i pośpiesznie zebranych tobołków, zapach histerii
i pretensji, których nie ma komu przedstawić. Przepycha się dalej, przepuście
mnie, mówi, przepuśćcie, jestem nauczycielem, przepuśćcie, ale nikt go nie
słucha. Wrzask wciąż dobiega z kąta, rozbrzmiewa, nie cichnąc, aż Pasza
podskakuje, opierając się na ramionach kobiety przed nim, i kobieta od razu
ustępuje miejsca, głośno i z oburzeniem oglądając się na Paszę. Ale jemu jest
wszystko jedno, on doskakuje do kąta, widzi na podłodze kobietę – ubraną
dobrze, czyli drogo – w jakiejś skórzanej różowej kurtce i w butach na obcasie.
Siedzi na podłodze, na złożonym tekturowym pudełku i przyciska do siebie
mniej więcej dwuletnią dziewczynkę. Przyciska, jakby ktoś ją jej odbierał,
i wydziera się tak, żeby wszyscy wiedzieli, że nie odbiorą. Chociaż wszyscy,
przeciwnie, chętnie obronią tę kobietę w różowym, ale nie rozumieją, co się
stało i przed kim ją bronić. I dziecko też nie może zrozumieć, co się dzieje
z mamą, po co ona wciska ją w siebie, co ona od niej chce, i krzyczy
przestraszone, bo nie przywykło widzieć mamy w takim stanie. I babki wokół
też lamentują, jakby kogoś zadusiły. Pasza wie, że jeszcze chwilę i naprawdę
uduszą, dlatego kuca przy kobiecie i zaczyna do niej nawoływać. Ale ta patrzy
na niego martwym ze strachu wzrokiem i nie milknie. I właśnie wtedy Pasza nie
wytrzymuje, łapie kobietę lewą ręką za głowę i gwałtownie ciągnie do siebie:
co? – syczy jej prosto w twarz – co? No? Kobieta skupia swój martwy wzrok na
jego okularach i nagle mówi, nawet nie mówi, tylko jakoś wychlipuje z siebie:
zdjęli, mówi, zdjęli prosto z ręki, zdjęli, kiedy spałyśmy.
– Co zdjęli? – nie rozumie Pasza.
– Złoto – wyje ona – złoto zdjęli.
– Kto? – Pasza stara się zabrać córkę z jej rąk.
– Nie wiem – ta tylko mocniej przyciska małą do piersi – nie wiem.
Spałyśmy.
– Kto? – Pasza wstaje i rozgląda się wokół. – Kto zdjął?
Mówi cicho, ale go słyszą, widzi to. Słyszą i nawet nie odwracają wzroku.
Patrzą ciężko, lepko, ale bez strachu. Patrzą się, jakby pytali: a ty co za jeden,
skąd, co tu robisz? Pasza też patrzy na nich, ślizga się spojrzeniem po ich
twarzach – sennych, zapłakanych, wściekłych, i wie, że naprawdę jest tu
jedynym mężczyzną i że zaufania tu w nikim nie budzi, raczej przeciwnie, budzi
podejrzenia i rozdrażnienie. Tak jakby to on je tu zagnał, do tej poczekalni,
zagnał i zamknął od środka, nie pozwalając wychodzić, więc wszystkie
rozumieją, że wszelkie problemy tutaj pochodzą od niego, że on jest
wszystkiemu winien, on powinien za to odpowiadać, brodaty Pasza, nauczyciel
w ciepłej kurtce, który kręci się tu między nimi, coś węszy, wypytuje. I Pasza nie
wytrzymuje tych spojrzeń i tej ciszy, i pochlipywania za plecami, i dziecięcego
wrzasku – ostrego, mokrego – też nie wytrzymuje:
– Kto? Pytam, kto zdjął? Dlaczego milczycie?
Kobiety faktycznie milczą, ale rozstępują się. I zza ich pleców wychodzi
dwóch. Pierwszy idzie krępy z szorstkimi włosami i jasnymi wypalonymi na
słońcu oczami. Przypomina kierownika, ale takiego byłego, bez podwładnych.
W wojskowej kurtce z kołnierzem z jakiegoś zdechłego bobra,
w wyprasowanych w kancik spodniach wpuszczonych w niebieskie kalosze.
A za nim idzie drugi, młodziutki, jakiś zasmarkany, z czerwonymi złymi
i podpuchniętymi oczami. Jakby całą noc grał na komputerze i w końcu przegrał.
Ruchy ma urywane, chód łamany, kurtka z jakimiś błyskotkami, buty dziecięce –
zielone adidasy pociemniałe od wody. Aha, myśli Pasza, jednak są mężczyźni.
Nie wszyscy wyjechali. Najlepsi zostali.
– So je? – pyta krępy.
Mówi, myląc słowa, stoi przed Paszą, a patrzy w bok i pyta gdzieś w bok,
jakby rozmawiał z duchami. Mówi, a sam jakoś pewnie i umiejętnie swoim
brzuchem wciska Paszę w kąt do kobiety z dziewczynką, która ucichła,
zaintrygowana pojawieniem się nowych postaci.
– Tu – zaczyna wyjaśniać Pasza, też mimowolnie myląc słowa – kobita,
znaczy, spała z dzieckiem, zabrali jej złoto. A ona, znaczy, spała i złoto
zabrali… – mówi Pasza coraz mniej pewnie.
– A ty kto jesteś? – pyta go krępy, chociaż patrzy na kobietę z zaklejoną
twarzą: czy ktoś ją pobił, czy sama upadła. Przecież Pasza nie wie, odpowiadać
samemu, czy kobieta odpowie za niego.
– Ja? – upewnia się na wszelki wypadek.
– Ty – powtarza krępy. – Może to ty wziąłeś?
– Ja? – wzdycha jeszcze bardziej zagubiony Pasza.
Już ma zamiar powiedzieć krępemu wszystko, co o nim myśli, i krztusi się
ciepłym nieruchomym powietrzem, aż ktoś go wyprzedza:
– To on, on – rzuca z boku twardo, chociaż niezbyt głośno jakaś baba ze
złotymi zębami.
Pasza odwraca się w kierunku głosu, aż traci oddech z wściekłości, chce tę
babę obejrzeć, szuka jej oczu, ale widzi tylko zęby, które świecą z tłumu. Pasza
łapie się na myśli, że nigdy nie widział tyle złota, może to właśnie jest to
zabrane złoto, może ona wzięła je i schowała pod językiem, i chociaż
niewygodnie jej mówić, to nikt jej go nie odbierze. Rzuca się przed siebie, żeby
jej też powiedzieć wszystko, co myśli, ale krępy gwałtownie wystawia rękę,
Pasza natyka się na tę przeszkodę, cofa się, znów rwie się w tłum, ale krępy
wystawia przed siebie całą piątkę, rozczapierza tłuste palce z jasnymi, jakby
wybielonymi włosami. Pasza patrzy na te palce i z przestrachem ustępuje.
– Stajać – mówi krępy. – Stajać. Kto ty jesteś?
– Nauczyciel – mówi Pasza.
– Jaki tam nauczyciel! – krzyczy z boku jakaś inna kobieta, zresztą też
złotozęba. – On wziął!
– Cicho – mówi na to krępy, ciężko podnosząc rękę. – Zobaczymy.
Dokumenty. – Odwraca się do Paszy.
Pasza myśli: trzeba spytać, kto to, w żadnym wypadku nie można dawać mu
do rąk swojego dowodu. I w tym momencie sięga po dowód. Krępy natomiast
rozumie to inaczej i chwyta rękę Paszy. Wykręca ją jak mokre pranie,
odwracając Paszę do ściany. A baby hałasują wszystkie razem:
– To on! – krzyczą. – Na pewno on! Kręcił się tu, przepychał! To on!
– Cicho – ucina krępy i zwracając się do młodszego, rozkazuje: – Kieszenie
sprawdź.
– A wy kto jesteście? – wydusza z siebie wreszcie Pasza, odwracając głowę.
– Zamknij się – radzi mu młodszy i zaczyna szperać w kieszeniach.
Wyciąga gumy do żucia, chusteczki, potem monety, potem spinacze biurowe.
Potem wszystko to wypada mu z rąk i rozsypuje się po lepkiej podłodze. Potem
grzebie w kieszeniach dżinsów, wyciąga portfel, demonstracyjnie, żeby nie
budzić podejrzeń, otwiera, dłubie w nim z nieukrywaną ciekawością, wyciąga
stare rachunki, wyciąga kartę z supermarketu, awizo z poczty. Przelicza
banknoty, na chwilę się zatrzymuje, no co jest, kiwa na niego głową krępy,
młody zdecydowanym ruchem wpycha portfel z powrotem do kieszeni Paszy,
a sam obmacuje Paszę po bokach swoimi kościstymi jak śmierć dłońmi,
a następnie sięga do plecaka. Grzebie w nim jak u siebie w domu, wyciąga
kanapki, butelkę wody, stary zaczytany kryminał. A Pasza stoi i patrzy w dół,
w kąt, gdzie kobieta przyciska do siebie małą, i kobieta patrzy na Paszę tak,
jakby nigdy ani przez chwilę swego nieszczęsnego życia nie wątpiła, że to on
właśnie, Pasza, właśnie ten brodaty zbok w okularach zdjął z niej złoto. I wtedy
Paszę gwałtownie odwracają twarzą do tłumu.
– Na cholerę się tutaj bez dokumentów wałęsasz? – pyta młody nie tyle
Paszę, ile całą tę złotozębą babską publiczność. – No? – mówi teatralnie,
akcentując.
– Mam dokument – odpowiada obrażony Pasza i czuje, że za moment się
rozpłacze i wszyscy zobaczą, i będą się śmiać, że ten – wysoki, silny, z brodą –
stoi i płacze.
Ale płakać mu nie dają. Krępy odwraca się razem z Paszą i popycha go
naprzód, i jak rzeźnicki nóż prześlizgują się przez lepką margarynę tłumu.
Spokojnie, krzyczy krępy, jakby zwracał się do ptaków, wszystko ustalimy. Ptaki
nie odpowiadają.
Wali gdzieś bardzo blisko, a co najważniejsze, wali tak, że nie wiadomo, gdzie
spadnie następny. Wybuchają bez przerwy – to za torami, to za prospektem.
Wszyscy przyciskają się do ścian, po wybuchu zaczyna się przygłuszone wycie,
potem znów robi się cicho. A potem znów cisza pęka za oknami i zaczyna się
wycie. Pali się! – krzyczą nagle przy wejściu i wszyscy rzucają się w tym
kierunku, wyglądają przez okno. Pasza też wygląda, stoi obok z całym tym
tłumem, który pół godziny temu mało nie rozerwał go złotymi zębami, widzi,
jak za blokami unosi się tłusty czarny dym, tak tłusty i tak czarny, jakby tam
palili trupy. Gdzie to? Gdzie? – pyta kobietka, niziutka, w czarnym płaszczu,
z czerwonymi, odmrożonymi dłońmi, którymi od czasu do czasu poprawia
włosy wypadające spod beretu. Gdzie? A potem już sama wie gdzie i zaczyna
dziko krzyczeć, na całe gardło, przerażając i bez tego przerażone ptaki i dzieci.
Co? Co jest? – pytają siebie nawzajem te, które stoją z tyłu, i dzieci też pytają:
co? Co się stało? I wszyscy rozumieją co – oczywiście ona mieszka w jednym
z bloków, oczywiście właśnie tam, gdzie się pali, dlatego niech krzyczy, niech
wykrzykuje wszystko, co może, co tu poradzisz. Pasza odwraca się, przechodzi
przez poczekalnię, skręca w korytarz, mija czarne ciała, które leżą pod ścianami,
wciskają się w kaloryfery, bo przy kaloryferach bezpieczniej, nachyla się po
każdym błysku na niebie, po każdym dźwięku za oknem. A kiedy znów
wybucha bardzo blisko, za wagonami, przysiada i tak schylony dobiega do
przechowalni bagażu, przeciska się pomiędzy ciałami, znajduje jakąś lukę pod
kolumną, pada tam, wciska się, cichnie.
Ktoś tuli się do jego ramienia, wsuwa się pod łokieć. Baba, domyśla się
Pasza, baba ze złotem pod językiem. Siedzi, boi się poruszyć, niech się tuli,
myśli, niech się grzeje. Kiedy ostatni raz tak leżał z kobietą? – przypomina
sobie. Przypomina, przypomina, potem rezygnuje. Innym razem, myśli, innym
razem sobie przypomnę. Dobrze, myśli dalej, ciepło, bezpiecznie i pachnie
kobietą. Co prawda ona pachnie, ta kobieta, dziwnie – jak ktoś, kto długo
chodził w futrze w deszczu, a potem wlazł do ciebie pod kołdrę. I pachnie
psem – czymś żywym, ale ulicznym, przybłąkanym. Pasza spuszcza wzrok – tak
właśnie jest, to pies. Jak on tu się przypałętał – mokry, szary, z ciemnymi
przestraszonymi oczami. Pasza chce go od siebie odsunąć, dotyka dłonią psiego
żebra, czuje, jak pies rozpaczliwie się wzdryga. Poszedł, poszedł, mówi Pasza,
idź stąd. Ale pies się upiera i nie idzie, odwraca do niego pysk, zagląda Paszy
w twarz, sugerując, że nie ma dokąd stąd iść. Właściwie dokładnie tak jak
i Pasza. Nie powinno tak być, myśli Pasza, pies powinien bronić, gryźć, a tu
przeciwnie – leży, wsunął mi głowę pod łokieć, jakby nie chciał nic widzieć.
Zresztą inni tutaj też – odwracają wzrok, owijają się w koce, zakopują się we
własnych ubraniach jak ryby, które chowają się w mule. W oddali, w innym
kącie, na krześle siedzi staruszek. Zielone damskie palto, rozmokła uszanka.
Krzesło przyniósł oczywiście z domu. Trzyma w dłoniach jakieś zwinięte
poduszki. Każdy, uciekając, coś ze sobą wlecze, a on najwyraźniej postanowił,
że nie ma sensu wyruszać gdzieś bez poduszek. Pasza rozgląda się, obserwuje
publiczność. Ktoś śpi na kocu, wprost na podłodze, ktoś obkłada się torbami,
żeby żadnej mu nie zwędzili, ktoś przyciągnął walizkę. Ale przeważnie rzeczy
w dłoniach mają niewiele. Jasne – śpieszyli się, łapali, co wpadło pod rękę.
Przede wszystkim dokumenty i kosztowności. A teraz siedzą i nieufnie
rozglądają się wokół – kiedy masz po kieszeniach złote kolczyki, niezbyt chętnie
zapoznajesz się z nieznajomymi przy przechowalni bagażu. Pasza chwyta te
spojrzenia – spojrzenia ludzi, którym jest co zabrać, jeśli by chcieć, i którzy
przez to są wrażliwi i bezbronni. Spróbuj w domu poznajdować wszystkie te
bransoletki i banknoty. A tutaj wszystko mają przy sobie – dobrze pogrzebać po
kieszeniach czy za pazuchą – wszystko znajdziesz, wszystko zabierzesz. Oni
sami o tym wiedzą, dlatego patrzą wokół zaszczuci, ślizgają się wzrokiem po
obcych ciałach, a kiedy zatrzymują się na tobie, w spojrzeniu od razu pojawiają
się strach i wrogość. Pies też to czuje – nikomu tu nie jest potrzebny, nikt go tu
nie trzyma i liczyć może tutaj nie tyle na czyjąś wielkoduszność, ile na słabość.
Być może dlatego nieomylnie wybrał Paszę.
Tym razem wali wprost nad głową. Aż gaśnie światło. W ciemności kobiety
znów zaczynają wyć. Pies jeszcze głębiej wciska się Paszy pod łokieć. Pasza też
chętnie schowałby się pod czyimś łokciem, tylko nie ma takiego łokcia na tym
dworcu. Po jakimś czasie pojawia się światło – lampy pulsują, słabo oświetlając
korytarz. Kobiety od razu się uspokajają: któraś wyciąga jedzenie, któraś grzebie
w torbach, któraś sprawdza kieszenie. Pasza nie wytrzymuje, wstaje i rusza do
wyjścia. Pies rzecz jasna sunie za nim. Przechodzą przez ciemną poczekalnię,
patrzą przez okna. Dym za blokami osiadł w deszczu. Na dworze cicho, walić
najwyraźniej przestali. Oddychać w poczekalni jest jeszcze ciężej. Za oknami
rozlewa się ciemne srebro styczniowego nieba. Pasza przepycha się do okna.
Kobiety z niezadowoleniem śledzą każdy jego ruch. Pasza czuje się jak złodziej,
który wrócił na miejsce przestępstwa. Co ja tu stoję? – myśli. Na co czekam?
Zaraz coś przyleci, przywali mnie betonem, nikt nie odkopie. Kiedy tam Alosza
ma nas wyprowadzić? Pasza wyciąga komórkę, sprawdza czas. Jeszcze pół
godziny. Dokąd nas zaprowadzi? Co za pomysł – pchać się po torach przez
dzielnicę przemysłową razem z kupą bab? Daleko tak dojdziemy? Weź spadaj
stąd, mówi Pasza sam do siebie i zdecydowanym krokiem idzie do drzwi. Przed
drzwiami zamiera. Czuje, jak przez ciało, zaczynając od płuc, przetaczają się
słabość i niezdecydowanie. Ale robi głęboki wdech i wydech, pcha drzwi
i wychodzi na ulicę. Drzwi momentalnie się za nim zamykają. Pies jednak też
zdąża się wyślizgnąć.
I Pasza stoi na progu, i znów słyszy nad sobą gołębi oddech, ogląda niebo, po
którym od czasu do czasu przepływają ciemne nitki dymu. Przebiegnę przez
prospekt, postanawia, skręcę w podwórka. Dojdę do bloków. Tam chyba już się
nastrzelali. Jak zatrzymają, powiem: idę do domu. Sprawdza kieszenie – dowód,
klucze, portfel, komórka. Można iść. Ale nie idzie. Stoi i nie rozumie, co jest nie
tak. Zbyt cicho. Zupełnie cicho. Przez ostatnie miesiące po prostu przywykł, że
coś regularnie wstrząsa powietrzem. Jeszcze godzinę temu wstrząsało. Jeszcze
pół godziny temu zgasło światło. A teraz cicho. I pusto. I dym przecieka przez
niebo też cicho i ponuro. I w tej ciszy Pasza nagle zaczyna słyszeć hurkot. Coś
porusza się od strony prospektu, porusza się w tę stronę. I chociaż nic nie widać,
hurkot robi się coraz wyraźniejszy i groźniejszy. I dobrze byłoby gdzieś się
przed tym hurkotem schować, wcisnąć się komuś pod łokieć, przesiedzieć
w kącie, zamknąć oczy ze strachu. Paszę ogarnia panika. Co robić, myśli, dokąd
biec? Gołębie nad głową też zaczynają nerwowo szeleścić skrzydłami. I kobiety
za plecami przylepiły się do okien, wyglądają stamtąd, nie rozumiejąc, co się
dzieje – co to za hurkot, skąd dobiega? Pasza stoi skamieniały na pustych
namokniętych schodach i czuje na sobie wszystkie te spojrzenia – i napięte
spojrzenia kobiet, i nieufne spojrzenia ptaków, i jeszcze czyjeś spojrzenie,
spojrzenie czegoś nieznanego, co przygląda się mu znikąd. I kiedy czekania robi
się zbyt wiele, tak wiele, że zaczyna od niego boleć serce, zza rogu na
przydworcową ulicę wypada czołg – brudny, zielony, z przywiązanymi z tyłu
kłodami, z trzema pasażerami na górze. Gwałtownie zakręca i mknie w stronę
dworca. Podtacza się pod same schody z kolumnami, groźnie puszcza dym,
zamiera. T-64, automatycznie przypomina sobie Pasza. Wieżyczka obraca się
powoli, kierując armatę prosto w Paszę. Zaraz wystrzeli, myśli Pasza i boi się
nawet przełknąć powietrze, zaraz rąbnie prosto we mnie. Czuje, jak podkoszulka
nasiąka mu zimnym potem, czuje, że nie czuje własnych nóg, czuje, że nie czuje
zupełnie nic. Patrzy na tę armatę jak zauroczony. I ci trzej, którzy siedzą na
górze, patrzą na Paszę z nieudawaną ciekawością, jakby mówili: co to za
okularnik, skąd on tu się wziął? Coś wesoło między sobą pokrzykują, Pasza nie
słyszy co, jasne, że mówią o nim, i jasne, że nie mówią nic dobrego. Brudne
mundury, osmolone twarze, ciężka ziemia nalepiona na butach. I flaga nad
wieżyczką – ciemna i zapaćkana jak bandaż, który długo przylegał do otwartej
rany. Pasza stara się zrozumieć, co to za kolory, ale nie można ich nawet
rozróżnić. Jednym słowem, flaga nie taka jak nad jego szkołą. Grunt to się nie
ruszać, ostrzega Pasza sam siebie, stój, gdzie stoisz.
I silnik milknie, i robi się naprawdę cicho. I ptaki wciskają się w siebie
nawzajem. I kobiety za oknami przycichły, patrzą. I pies chowa się pod nogami
Paszy, lękliwie przyglądając się nieznajomym. Ale jeden z żołnierzy, ten, który
siedzi po prostu koło wieżyczki, obejmując armatę, krzyczy:
– Ej, dawaj-dawaj.
Pasza zagubiony rozgląda się, nie wiedząc, co robić.
– Dawaj tutaj! – krzyczy wesoło żołnierz.
I wtedy Pasza rozumie, że krzyczy nie do niego. Krzyczy do psa. Nie oddam,
postanawia Pasza, za nic nie oddam. Ale żołnierz już grzebie po kieszeniach.
I wyciąga z nich upaćkanego czymś snickersa. Rozrywa opakowanie, nadgryza,
resztę rzuca na asfalt, wprost pod czołg. Pies w tym momencie wstaje na równe
łapy i z podwiniętym ogonem schodzi na ulicę. Łapie snickersa, łakomie go
przełyka, kładzie się obok pojazdu, starając się nie patrzeć na Paszę. Żołnierze
się śmieją, Pasza też uśmiecha się z zakłopotaniem, chociaż co tu śmiesznego.
Wtedy ten, który krzyczał, wstaje i zeskakuje na dół, na asfalt. Z jego
obcasów na wszystkie strony lecą kawałki ziemi. Poprawia pasek od automatu,
ściąga z twarzy szarą arafatkę. Wysoki, mocno zbudowany, wysportowany.
Lewa połowa głowy siwa, przez co przypomina arktycznego lisa. I spojrzenie
ma lisie – drapieżne i nieufne. Czarne nakolanniki, poszarpana kamizelka
kuloodporna, skórzane rękawiczki bez palców. Za nim zeskakuje jeszcze dwóch.
Też brudnych, jeden w ciepłej kurtce, drugi w skórze, pod skórą kamuflaż.
Wchodzą po schodach, podchodzą do Paszy, patrzą z dołu, ale tak, że Pasza ani
na chwilę nie zapomina, kto tu rządzi.
– A ty kto? – pyta ten w arafatce, lisopodobny. Mówi po rosyjsku z jakimś
dziwnym akcentem, jakby ten język słyszał tylko w telewizji. Na chwilę z mgły
wyłania się słońce, pobłyskuje na jego siwiźnie.
Pasza wyćwiczony wyjaśnia – szkoła, ferie, internat, siostrzeniec. Wyciąga
dowód, otwiera na meldunku.
– Miejscowy? – dziwi się lisopodobny. – Czemu nie wojujesz?
– Inwalida – odpowiada Pasza i patrzy na dowód w dłoniach żołnierza, odda
czy nie odda?
Ten obraca dokument w rękach, jeszcze raz kartkuje, jeszcze raz poprawia
arafatkę, zamyka dowód, robi pauzę, oddaje dokument Paszy.
– A co ci jest?
Pasza pokazuje mu prawą dłoń, rozpaczliwie próbując rozczapierzyć palce.
– Co? – nie rozumie żołnierz.
– No z palcami ma kłopot – mówi mu zza pleców ten w skórze. – Widzisz?
Pasza na wszelki wypadek dalej pokazuje wszystkim dłoń, jakby potwierdzał:
właśnie, kłopot. Lisopodobny nieufnie przygląda się jego ręce, ale szybko traci
zainteresowanie – i Paszą, i jego kłopotem.
– Kto tam jest? – kiwa głową w kierunku dworca.
– Kobiety, dzieci – mówi Pasza, chowając dowód do wewnętrznej kieszeni.
– Wojskowi są?
– Nie widziałem.
– A ty masz broń?
Pasza milczy.
– No jaką on może mieć broń? – śmieje się zza pleców ten w skórze. –
Chodźmy już.
Siwy odwraca się, gwizdnięciem woła psa. Ten posłusznie podbiega, nie
podnosząc oczu na Paszę, wlecze się za żołnierzami. Siwy podchodzi do drzwi,
zdecydowanie ciągnie je do siebie. Wszyscy czterej, razem z psem, znikają we
wnętrzu.
– A idźcie w cholerę – mówi Pasza i brnie w bok, na pierwszy peron.
Pod nogami chrzęści żwir, od czasu do czasu trafiają się puste butelki i siatki
z supermarketów, śnieg wzdłuż torów dawno wypalił się płonącymi wagonami.
Alosza idzie jak zombi. Czyli uparcie dążąc do celu. Kobiety ledwie za nim
nadążają. Szczególnie ciężko jest blondynce. Ciągnie za sobą walizkę, która
podskakuje na kamieniach i cały czas się przewraca, ciągnie ją jak kotwicę, nie
może jej rzucić. Pasza ją dogania, proponuje, że weźmie walizkę. Ale blondynka
z naciskiem i demonstracyjnie przestrasza się i odskakuje od Paszy, następnie
sucho dziękuje, ale lepiej, by w ogóle nie dziękowała. Pasza zatrzymuje się,
przepuszcza resztę ich uroczystego pochodu. Nie wyszło? – śmieje się kobieta
w futrze, kiwając głową w kierunku blondynki. Mhm, odpowiada jej Pasza,
czeka, aż wszyscy odejdą, potem też rusza.
Początkowo wszystko idzie jak trzeba – Alosza przebiega – i wszyscy biegną
jego śladem, Alosza kuca w mokrym zielsku – i wszyscy kucają, jak umieją,
Alosza każe zamknąć usta – kto by nie posłuchał Aloszy. Szybko odchodzą od
bocznego toru, przełażą pod cysterną (dalej linie są zerwane, wyjaśnia Alosza,
może prądem porazić), idą długim korytarzem pomiędzy spalonymi
i posiekanymi wagonami. A potem wagony się kończą i tam, gdzie jest
zwrotnica i tory zakręcają na północ, Alosza kieruje się w lewo, jakąś tylko jemu
znaną ścieżką odchodzi od torów, porusza się między wysokimi suchymi
trzcinami, omija spaloną ciężarówkę, kładzie się pod wykrzywionym
betonowym murem. Wszyscy kładą się razem z nim. Dziadek ciężko dyszy,
blondynka nerwowo obraca w dłoniach papierosy, lękliwie oglądając się na
Aloszę, ale komendy palić nie było, więc nie pali. Kopytonoga wyciąga
z kieszeni dwa cukierki, jednego podaje małej. Ta nieufnie zamiera, ale bierze.
Drugiego wciska Paszy. Pasza automatycznie odmawia.
– Dobra – mówi kopytonoga – co ty? Bierz. Jak masz na imię? Ja jestem
Wira.
Pasza też się przedstawia, ale cukierka i tak nie bierze. Jak chcesz, śmieje się
kopytonoga, czyli Wira, i chowa cukierka z powrotem do kieszeni.
– Znaczy tak – mówi Alosza – tam dalej, na moście, mogą strzelać.
Przechodzimy szybko, nikt nie hałasuje. Gotowi?
– Zapalimy i pójdziemy – prosi blondynka.
– W domu zapalisz – odpowiada Alosza, wstaje i szybko skrada się wzdłuż
muru.
– Palant – rzuca mu w plecy blondynka. Alosza słyszy, nawet unoszą się mu
ramiona, ale idzie, nie zatrzymuje się. Więc blondynka też zmuszona jest iść.
Idzie się ciężko – pod butami ciągle czuć tłuczone cegły, rury. Czasami
Alosza zatrzymuje się, wyciąga komórkę i ostrożnie przyświeca, przeskakuje
przez kolejny dół. Blondynka w którymś momencie nie wytrzymuje, siada
wprost na swojej walizce, zaczyna się wykłócać. Kolumna się zatrzymuje.
Alosza jest na przedzie w ciemności, nie podchodzi. Nad blondynką nachyla się
Wira. No co ty, mówi, nie ma co, uspokój się. Podnosi blondynkę, bierze pod
rękę. Chodźmy, mówi, trzeba iść. I wtedy kiwa na Paszę: co się gapisz, pomóż.
Pasza łapie walizkę, czuje, że jest pusta. Ale ciągnie, ciągnie za wszystkimi.
Po jakimś czasie Alosza zanurza się w dziurze w ogrodzeniu, wszyscy
niechętnie idą za nim. Brną przez nieużytki, pod niebem, które od czasu do
czasu opieka się gdzieś na wschodzie białymi ogniami. Kiedy rozbłyskają ognie,
widać każdy krzak wzdłuż ledwo widocznej dróżki. Wrażenie jest takie, jakby
szli przez boisko do przebieralni po przegranym meczu. Jak orientuje się ich
przewodnik – nikt nie wie. Chyba nawet on sam nie wie więcej niż inni, dlatego
w którymś momencie gwałtownie się zatrzymuje. W ciemności wpada na niego
kobieta z workiem, na kobietę – dziewczyna z wózkiem, na nią Annuszka ze
starą. Wszyscy stoją, czekają. Chwilę, mówi cicho Alosza, chwilę, sekundę.
Zgubiliśmy się, myśli Pasza. Zdejmuje okulary, przeciera szkła, jakby to miało
pomóc. Dziewczynka wyłazi spod kurtki dziadka, zakłada teczkę na plecy. Wira
podchodzi do niej, gładzi po głowie. Blondynka nie wytrzymuje, wyciąga
papierosa, grzebie w kieszeniach kurtki, znajduje zapalniczkę, podpala.
Rozbłyskuje niewielki, ale wyraźny płomień. Blondynka chwyta go końcem
papierosa, chwyta, chwyta, ale nie może złapać.
– Co ty?! – Alosza odwraca się, widzi ogień i rzuca się w kierunku
blondynki. – Zgaś! – krzyczy szeptem. – Gaś, natychmiast!
Znikąd pojawia się krótki przenikliwy świst, potem wybuch, z boku,
pięćdziesiąt metrów od nich, dookoła lecą kawałki ziemi, wszyscy padają
w trawę, dziewczynka krzyczy, dziadek też jęczy jakimś przerażonym
wydechem, jakby chciał utrzymać w sobie strach i nie mógł. Na kilka sekund
wszystko zamiera, a potem znów coś krótko świszczy i rwie trawę.
– Za mną! – krzyczy Alosza. – Szybko.
Podrywają się, biegną przez boisko, jakby grali w jakąś wesołą grę. Ale biec
ciężko. Annuszka ciągnie za rękę mamę, ta chwieje się za nią, stara się nie
zostawać w tyle. Kobieta z workiem znika gdzieś z przodu. A stary zostaje
z tyłu, dostaje zadyszki, nie nadąża. Pasza podbiega do niego, rzuca walizkę,
łapie małą, bierze pod rękę starego, ciągnie ich na sobie. Trzeci wybuch
rozbrzmiewa tuż obok, Paszy wydaje się nawet, że uderza w niego gorący
podmuch, chociaż to raczej ze strachu, po prostu ze strachu. Trzeba biec jak
najdalej stąd, w jakieś bezpieczne miejsce. Niebo znów jest oświetlone, przed
nimi wyłania się czarna sylwetka jakiegoś budynku. Skądś z mgły słychać
wściekły krzyk Aloszy: tutaj, kurwa, dawaj tutaj! Wszyscy biegną w kierunku
jego głosu. Pasza – z tyłu ciągnie na sobie dziewczynkę i starego, czuje, jak traci
siły, jak uginają się pod nim kolana. Jeszcze trochę, uspokaja sam siebie, dawaj.
Budynek jest już bardzo blisko. W powietrzu znów rozbłyska, Pasza biegnie
przed siebie, ciągnie małą z dziadkiem, dobiega do ściany. Widzi wybity otwór
drzwi, wlatuje w nie. Zaczepia łokciem o futrynę, wpada do środka, leci na
podłogę, przyciskając do siebie dziewczynkę. Ta rozpaczliwie krzyczy, Pasza
usiłuje ją uspokoić, ale jak tu kogoś uspokajać, kiedy wszyscy krzyczą. Stary
leży z boku na podłodze, ciężko jęczy. Blondynka odbiega w bok, nauczona
doświadczeniem nurkuje pod ścianę. Pod ścianę, krzyczy Wira, szybko, pod
ścianę. Wszyscy rzucają się w ciemność, rozpełzają się po podłodze, zamierają.
Spada gdzieś obok, za ścianą. Kiedy tylko zaczyna świstać, robi się
przerażająco, potem odpuszcza. Właściwie przerażająco jest dopóty, dopóki
świszcze, przez tę krótką chwilę. Potem myślisz, co robić, potem już nie starcza
czasu, żeby się bać. Potem sucho trzaskają serie z automatu. Ale nie zbliżają się.
Już trochę lżej, myśli Pasza. Zdejmuje plecak, kładzie pod głowę. Wyciąga
komórkę, patrzy, która godzina. Dopiero piąta. Jak na Nowy Rok, myśli –
świętujesz-świętujesz, potem patrzysz, a dopiero piąta wieczór. Ile jeszcze tu
mam leżeć? Podłoga jest mokra, Pasza od razu czuje to plecami, podnieść głowy
się jednak boi, więc leży, starając się o niczym nie myśleć. Najważniejsze to nie
zasnąć, myśli, zasnę, to się nie obudzę, myśli i w tym momencie zasypia.
Śpi krótko i nerwowo, jak zawsze bez snów. Tylko z jakimiś obrazkami na
końcach snu, tak jakby coś ci pokazywali, a kiedy chcesz przyjrzeć się uważniej,
odchodzili od ciebie w cień razem z obrazkami, śmiejąc się z ciebie z cienia
niedobrym śmiechem, patrząc złym wzrokiem. Co tam było narysowane? –
myśli. Co to? Świeżo pobielony korytarz, spod wapna wyłażą ciemne plamy, jak
na skórze umarłego. Do ściany przymocowana jest żelazna drabinka, w górze –
otwarty właz. Jeśli wejść, znajdziesz się na dachu, a tam – mokra kamienna
podłoga. Nie, rozumie Pasza, mokra podłoga – to tutaj, gdzie leżę, głową na
plecaku, a tam co? A tam strych, zawalony jego starymi rzeczami. I pomiędzy
tym wszystkim dwie wielkie walizy. Mam na strychu walizki? – pyta sam siebie.
Nie mam, odpowiada sobie. Nie mam. I podchodzi do walizek. Podchodzi, chce
otworzyć jedną, ale od walizki ciągnie takim ciężkim psim zapachem, że Pasza
się nie odważa. Wtedy ten, kto pokazuje mu to wszystko, odchodzi od niego,
wstępuje w cień, jakby mówił: dawaj, dawaj za mną, przecież musisz zobaczyć,
co tam jest, będziesz się bał, oniemiejesz, ale zobaczysz, dawaj, dawaj.
– Gdzie moja walizka? – słyszy Pasza i nie poznaje swojego głosu. – Gdzie?
Gdzie ona jest?
Ktoś trąca jego ramię. Pasza, nie wstając, wyciąga komórkę, przyświeca
sobie. Nad nim stoi blondynka. Trąca adidasem jego ramię jak zabitego psa na
szosie.
– Gdzie walizka? – powtarza zimno.
Pasza podnosi się, siada, przytula się plecami do ceglanej ściany.
– Tam – pokazuje w stronę otworu w ścianie.
– Gdzie, kurwa, tam? – nie rozumie blondynka.
– No tam – pokazuje Pasza w ciemność. – Pobiegła pani, taskałem dziadka.
– Jakiego, kurwa, dziadka? – zaczyna nakręcać się blondynka. – Co,
zostawiłeś ją?
– No, przecież pani pobiegła. – Pasza poprawia okulary, całą dłonią, trochę
niezgrabnie. Dalej czuje zapach mokrego psa i ma wrażenie, że z ciemności
patrzy na niego kilka par oczu. I ta blondynka.
– Idiota jesteś? – krzyczy blondynka i jeszcze bardziej boleśnie szturcha go
adidasem, tym razem w łydkę. – Idiota, kurwa, jesteś?
– Przecież była pusta – broni się Pasza.
– A co, grzebałeś w niej? – rozwściecza się jeszcze bardziej blondynka.
– Nie, nie – odpowiada lękliwie Pasza.
– Idiota! – krzyczy blondynka. – Weź idź, szukaj!
Pasza, rzeczywiście jak idiota, wstaje, szuka plecaka, zakłada go i zbiera się
do wyjścia.
– Siadaj! – krzyczy do niego ktoś z ciemności. Pasza poznaje głos Wiry. – I ty
też siadaj! – krzyczy Wira chyba do blondynki. – Oboje siadajcie. Życie wam się
znudziło?
– To wam wszystkim tutaj życie się znudziło – syczy wściekle blondynka,
odwraca się i po omacku rusza do wyjścia. – Idioci – mówi na pożegnanie
i znika w otworze drzwi.
– Trzeba ją zatrzymać – mówi Pasza nie wiadomo do kogo.
– Siedź – powtarza Wira już całkiem blisko, podczołguje się, znajduje jego
rękę, ciągnie w dół, do siebie. – Siedź. Uspokoi się, to pójdziesz, znajdziesz. I ją,
i jej walizkę.
Pasza posłusznie siada. Wira przyciska się do niego, jakby jej było zimno,
i Pasza znów ma uczucie, że wrócił do niego dworcowy pies, tylko czuć od
niego świeżą wodą i kobiecym ciepłem. Jasne, że nie jest jej ani trochę zimno.
Siedzą tak przytuleni do siebie, Pasza chce coś powiedzieć, ale się boi, że
wszyscy go usłyszą i opacznie zrozumieją, więc po prostu milczy. A ona
niespodziewanie wsuwa rękę w szeroki rękaw jego kurtki, pod sweter, dotyka
jego zmarzniętego nadgarstka, dotyka jego skóry, milcząc, nic nie mówiąc.
I Pasza zbiera się na odwagę i też chce znaleźć jej rękę, dotknąć jej nadgarstka,
aż nagle w ciemności wprost nad nimi słychać kobiecy głos:
– A gdzie nasz przewodnik? Ktoś go widział?
Wira w tym momencie zabiera rękę, jakby nic się nie zdarzyło. Szybko
wstaje. Pasza też wstaje, znów świeci komórką. Przed nim stoi Annuszka, zza jej
pleców wygląda mama. Stoją i patrzą na niego wymagająco.
– Gdzie on jest? – pytają Paszę.
– Nie wiem – odpowiada.
– A kto wie? – dopytuje się zimno Annuszka. I mama, chociaż o nic nie pyta,
też patrzy zimno i wymagająco.
– Już dawno go nie ma. – Wszyscy odwracają się w kierunku głosu. Pod
ścianą siedzi kobieta, która przez cały czas szła pierwsza. Obok niej stoi worek.
Pasza kieruje światło w jej stronę, zdąża zobaczyć połamane obcasy jej butów.
– Światło zabierz – mówi kobieta i kontynuuje: – Nie ma go, spierdolił. Od
razu spierdolił.
– I co teraz? – pyta wymagająco Annuszka teraz już ją.
– A bo ja wiem? – odpowiada jej na to kobieta.
Z ciemności wychodzi dziadek z wnuczką. Dziadek wygląda całkiem
niewesoło, opiera się na ramieniu małej, trzyma się za klatkę piersiową, ciężko
oddycha.
– Trzeba iść – mówi stary do Paszy.
– On potrzebuje lekarza – dodaje mała, też zwracając się do Paszy.
– A gdzie go tutaj znajdziesz? – pyta z niezadowoleniem kobieta z ciemności.
Wszyscy milczą. Pasza czuje, jak rozładowuje się komórka.
– Trzeba stąd iść – mówi do niego Annuszka. Mówi z naciskiem, jakby Pasza
nie rozumiał wagi jej słów.
– No, a co ja mogę? – pyta Pasza.
– Pan jest tutaj jedynym mężczyzną – wyjaśnia mu Annuszka.
Mama nie zaprzecza. Zamiast tego zaprzecza sam Pasza, dając do
zrozumienia: jak to? i skinieniem wskazuje starego. Ale stary w odpowiedzi
rozpaczliwie kaszle i macha ręką: pan, pan jedyny, ja pas.
– Trzeba iść – zgadza się Wira. – Póki cicho.
A za ścianą rzeczywiście jest cicho. Nawet blondynki nie słychać. Pasza
myśli, żeby pójść jej poszukać, ale wszyscy obstąpili go ciasnym kołem, nie
wyrwie się. I tak stoi jak kapłan, do którego są pytania po kazaniu, i myśli: to
przecież odpowiedzialność, i to jaka odpowiedzialność – prowadzić po ciemku
słabo znanych ludzi w nieznanym kierunku. Pasza nie jest do tego
przyzwyczajony. On nawet za swoją klasę nie odpowiadał, przywykł zrzucać
wszystko na dziecięcą inicjatywę i niezależność. I w domu za nic nie
odpowiadał. W domu za wszystko odpowiadała siostra. A kiedy siostry nie było,
to nawet nie było szczególnej potrzeby za coś odpowiadać. A tu nagle cała kupa
kobiet, dzieci i inwalidów, których trzeba gdzieś prowadzić.
– Dobrze – odważa się Pasza. – A dokąd szliście?
– Cholera go wie – odpowiada ochryple z kąta kobieta bez obcasów. Wstaje,
podnosi worek, podchodzi do Paszy. – Mały powiedział, że wyprowadzi, to
poszliśmy.
– Ja muszę do domu – odzywa się cicho z ciemności dziewczyna
z wózkiem. – Czekają na mnie, nie wiedzą, gdzie jestem.
– A gdzie mieszkasz? – pyta ją ta bez obcasów.
– Koło szkoły numer pięć – odpowiada dziewczyna.
– To przecież w drugą stronę – uspokaja ją ta bez obcasów. – Po cholerę się
tutaj pchałaś?
– Nie wiem – zaczyna płakać dziewczyna. – Powiedział, że wyprowadzi, to
pomyślałam, że wyprowadzi. Muszę do domu – przypomina.
Pasza patrzy na wózek napakowany zimowymi rzeczami i butelkami z wodą
mineralną i odważa się.
– Dobrze – mówi – idziemy. Dojdziemy do rozjazdu koło kombinatu
mięsnego, a stamtąd każdy w swoją stronę. Tak?
– Tak – mówi ta bez obcasów i z brzękiem zarzuca na plecy worek.
– Tak – mówi cicho i niepewnie dziewczyna z wózkiem.
– Tak, tak – mówi niecierpliwie mała – chodźmy już, ile można.
– Tak – mówi na końcu Wira.
Pasza odwraca się i rusza przed siebie, przyświecając sobie telefonem.
– Ej! – krzyczy mu w plecy Annuszka.
Pasza zatrzymuje się.
– Co? Światła nie wyłączysz?
– Ale ja nic nie widzę – wyjaśnia Pasza.
Przez wybite okno wydostają się na powietrze. Najpierw z rąk do rąk podają
sobie mamę. Pasza trzyma ją w górze, Annuszka łapie na dworze. Potem Pasza
podaje wózek. Dziadek pokasłuje, ale patrzy na niego jak na bohatera.
Wydostają się na tory tramwajowe, idą nimi. Tak przynajmniej bezpieczniej –
komu przyjdzie do głowy zaminować linie tramwajowe? Ale tory po jakimś
czasie skręcają w stronę prospektu. I tu opinie są podzielone. Pasza radzi, żeby
na prospekt nie chodzić, tam strzelają do wszystkiego, co się rusza. Lepiej iść na
prawo, tam będzie kładka dla pieszych nad torami, z drugiej strony zaczyna się
osiedle domków jednorodzinnych, tam na pewno nikt nikogo nie znajdzie. Pasza
mówi niezbyt przekonująco, bo sam wie, że do pójścia przez mostek agituje
przede wszystkim dlatego, że tak jest bliżej do internatu. A kłamać po prostu nie
umie, jest przecież nauczycielem. Gdzie? – przerywa mu kobieta z workiem.
Gdzie ty chcesz iść? Tam wczoraj jeszcze czołgi stały, koło kładki. Co ty? Tam
nie ma czołgów, zaprzecza Wira. Skąd tam czołgi? I stoją, i sprzeczają się
o czołgi, a Pasza znów nie wie, co ma robić. Dobrze, mówi, róbcie, co chcecie,
ja idę na kładkę. Może teraz się odczepią? – myśli. Słusznie, niespodziewanie
mówi Wira, słusznie. Ja z tobą. I my też z tobą, popierają go Annuszka z mamą,
idziemy. I my, dodaje dziadek z wnuczką. Dziewczyna z wózkiem milczy, ale od
Paszy na wszelki wypadek nie odchodzi.
– No-no – mówi sucho kobieta, zarzuca worek na plecy i człapie po torach
w kierunku prospektu.
Cała reszta idzie w przeciwnym kierunku. Na niebie od czasu do czasu
błyska, gdzieś za ich plecami zaczyna walić z całej siły. Wszyscy zamierają,
odwracają się.
– Przecież to koło dworca – mówi cicho Wira, ale nikt jej nie odpowiada.
Dalej właśnie tak idą – nie mówiąc i nie odwracając się, jakby bali się za
plecami zobaczyć coś strasznego.
Jeszcze chwilę, szepcze do siebie Pasza, chociaż wszyscy słyszą, jeszcze trochę.
Za tym budynkiem jest park, a tam już kładka. Znam drogę. Ale drogę wszyscy
tu znają. Przecież wszyscy są miejscowi. Co prawda nikt nie może
zagwarantować, że na tej drodze nie nadepnie na czyjś rozpryśnięty mózg. Od
strony prospektu nagle zaczyna się szaleńcza seryjna strzelanina. Pasza rzuca się
naprzód, inni biegną za nim, dobiegają do ciemnego bloku, przywierają do
ściany. Chodźcie do środka, krzyczy Annuszka, do środka, na klatkę! Gęsiego
biegną pod ścianą, dobiegają do wybitych wybuchem drzwi, Pasza z rozpędu
wskakuje w czarną jamę klatki i nagle się zatrzymuje. W jego plecy wbija się
Annuszka, za nią, jak na wywiadówkę, wlecze się mama.
– No? – syczy Annuszka. – Co? Dawaj, naprzód.
– Stop – mówi nagle cicho Pasza.
– A co tam? – nie może zrozumieć Annuszka.
– Cicho – szepcze Pasza.
Reszta pasażerów też wpada do klatki, ciężko dysząc, dziadek aż się
zachłystuje, jakby go ktoś trzymał pod wodą. Ale od razu rozumieją. Coś jest nie
tak. Zastygają w miejscu, przysłuchują się.
– Cicho – jeszcze raz mówi Pasza. – Słyszycie?
Wszyscy słuchają i słyszą, jak na górze z pokoju do pokoju przechodzi wiatr.
I przeciągi wlatują jednym rozbitym oknem i wylatują na zewnątrz drugim.
Słyszą, jak skapuje woda w rozwalonych rurach, jak wiatr ciąga po schodach
stare gazety. A przede wszystkim, kamieniejąc, czują, jak gdzieś pomiędzy
drugim i trzecim piętrem, na schodach, ktoś ostrożnie chucha na palce, trze dłoń
o dłoń, zakłada rękawiczki bez palców i cicho, bardzo cicho, bierze do rąk coś
metalowego. Słyszą, jak ostrożnie, bardzo ostrożnie, wstaje, schylając się,
wygląda na zewnątrz, wprawnie przestępuje nad kawałkami potłuczonego szkła,
umiejętnie wpatruje się w przestrzeń, przygląda się, wywąchuje, czuje obok
czyjąś obecność – obecność obcych, których tu nikt nie zapraszał.
– Szybko – szepcze Pasza, tracąc oddech ze strachu. – Milczeć. Za mną.
Obchodzą budynek, idą jedno za drugim. Dobiegają do pierwszych drzew,
przesuwają się od pnia do pnia. Z boku, od strony zgniłej trawy, czuć gęsty
zapach czegoś mocno trującego. Nie patrzeć, powtarza sobie Pasza, nie patrzeć.
Biec dalej. Słyszy, jak ciężko oddychają za jego plecami kobiety. Wybiegają na
plac zabaw z osmoloną huśtawką, znajdują się na otwartej przestrzeni. Pasza
ogląda się – blok ciemnieje w oddali jak wieloryb, który z rozpaczy wypłynął na
brzeg. Okna są czarne, jakby były wysmarowane węglem, żadnego ruchu,
żadnego głosu. Przez co jeszcze bardziej przeraża. Rzucają się dalej w głąb
parku, biegną między drzewami, aż zdaje się, że powykręcane akacje też biegną
razem z nimi. Nagle park się urywa, Pasza wybiega na asfalt, głośno łupie po
nim ciężkimi butami, przebiega resztę dystansu i znajduje się przed kładką.
Właściwie przed tym, co po niej zostało. Bo nawet w ciemności widać, że żadnej
kładki nie ma, że nad zarośniętym trawą parowem wisi pustka. A kładki nie ma.
Nic nie ma. I schodzić do parowu – to samo, co dobrowolnie schodzić do
piekła – potrzebna jest bardzo silna motywacja. Pasza takiej motywacji nie ma,
dlatego tylko stoi, opierając się dłońmi na kolanach, i ciężko dyszy. I kobiety za
nim stoją, i ciężko dyszą.
– I co teraz? – pyta, wydychając, Annuszka. – Co?
– Nie wiem – odpowiada uczciwie Pasza.
– No przecież dokądś szedłeś? – naciska na niego Annuszka.
– Tam – Pasza kiwa głową w kierunku piekła. – Tam szedłem.
– Cholera – złości się Annuszka. – Pajac – wskazuje skinieniem głowy
Paszę. – Dość tego, idziemy. – Łapie mamę za rękę i ciągnie ją z powrotem tam,
skąd przyszły.
– A wy dokąd? – krzyczy za nimi rozpaczliwie Pasza, ale Annuszka nie
odpowiada. A starsza może i by odpowiedziała, ale odpowiedzi nie zna.
– Ja też pójdę – mówi po chwili milczenia dziewczyna z wózkiem.
– Poczekajcie – odzyskawszy oddech, Pasza próbuje mówić poważnie –
pójdziemy tą stroną – pokazuje w czarną mgłę – tam wyjdziemy – macha ręką,
sugerując coś niewyraźnego, ale przez to jeszcze straszniejszego.
– Nie-nie – dziewczyna popycha wózek dalej, żeby nie było pokusy się
sprzeczać – pójdę, na mnie czekają.
Nikt jej nie zatrzymuje. Wszyscy są tak zagubieni, że nawet nie wiedzą, jak
będzie gorzej: jeśli ona zostanie z nimi tutaj, koło początków piekła, czy jeśli
pójdzie tam, gdzie najpewniej ją zastrzelą.
Paskudnie, kiedy od ciebie odchodzą kobiety, myśli Pasza, trzeba byłoby je
zatrzymać. Ale jak zatrzymasz kobietę? Kto może ją zatrzymać? Pasza na
przykład nie może, nie umie. Nie może teraz, nie udało mu się też zeszłej jesieni.
Zeszłej jesieni, całkiem niedawno, gdzieś we wrześniu, kiedy zrobiło się
szczególnie ciężko i na stację codziennie przyjeżdżały pociągi z bronią, kiedy
nagle zaczęli strzelać wprost na szosie, Maryna przyszła do niego, właściwie
przybiegła, i zaczęła histeryzować, że trzeba wyjechać, inaczej będzie za późno,
trzeba wszystko rzucić i się stąd wydostać. Pasza czuł się niezręcznie wobec
starego, który słuchał wszystkiego tego, siedząc w kuchni, niezręcznie wobec
siostry, która lubiła Marynę, siedziała, pocieszała, potem też zaczęła
histeryzować, krzyczeć na Paszę: co z ciebie za facet, co siedzisz, czekasz, bierz
ją, wydostańcie się stąd. Pasza próbował wszystkich uspokoić, wyjaśniał, mówił
coś o książeczce pracy (cholera, o książeczce pracy!), o roku szkolnym, mówił,
że w żadnym razie nie mają powodu się bać, że oni nie mają tu nic do rzeczy, oni
po żadnej stronie się nie opowiadają. Pasza jest po prostu nauczycielem, po
prostu nauczycielem, cała reszta mało go interesuje. Dokąd ma jechać, gdzie
ktoś na niego czeka, czego mają się bać, wszystko w porządku, jest po prostu
nauczycielem. W końcu Maryna zerwała się, wybiegła. Pasza ruszył za nią, ale
wyszedł na podwórko, znalazł się pod drzewami, zatrzymał się. Jesień dopiero
się zaczynała, w drzewach plątały się i gubiły pajęczyny, trawa była twarda
i ciężka, wieczorne niebo przypominało płynne żelazo, które zaraz będą wlewać
do form, żeby zrobić z niego coś pożytecznego. Z domu wyszedł stary, udał
zdziwienie, zobaczywszy Paszę, ale nic nie powiedział, przeszedł ścieżką do
bramy, zajrzał do skrzynki na listy. Dzisiaj sobota, przypomniał Pasza, nie
będzie poczty. Stary, nie odpowiadając, poszedł z powrotem. Całkiem odpadł,
pomyślał Pasza, dziwak się z niego robi. Nigdzie nie pojadę.
– Poszli?
– Chyba.
– Może też pójdziemy?
– Poczekaj – mówi rozsądnie Pasza – są gdzieś blisko. Poczekajmy jeszcze.
– Naprawdę jesteś nauczycielem? – nie wytrzymuje Wira.
– Tak, jestem.
– Nauczycielem czego? – dopytuje się Wira.
– Po prostu nauczycielem.
– Kogo tam masz w internacie? – pyta dalej ona. – Siostrzeńca?
– Siostrzeńca.
– A czemu rodzice go nie zabiorą?
– On ma tylko matkę – wyjaśnia Pasza. – No moją siostrę. Jesteśmy
bliźniakami.
– Poważnie?
– No.
– No i ona sama go nie zabierze? – pyta Wira.
– Pracuje – niechętnie wyjaśnia Pasza i próbuje zmienić temat. – Co ty masz
za futro?
– To nie moje – wyjaśnia Wira. – Wzięłam z biura.
– A gdzie pracujesz?
– W salonie masażu.
– A co to? – nie rozumie Pasza.
– No taki salon – uważnie dobiera słowa Wira. – Po prostu oficjalnie to się
nazywa salon masażu. Wiesz, gdzie jest takie wielkie nowe centrum biznesowe
na prospekcie?
– Wiem – przypomina sobie Pasza.
– No właśnie tam jest nasze biuro. Mamy tam jeszcze tabliczkę biura
podróży. Wielu myśli, że naprawdę jesteśmy biurem podróży. Krótko mówiąc,
rano się tam obudziłam, no, w salonie. W biurze – poprawia się. – Naszej
dzielnicy jakoś wcześniej szczególnie nie ostrzeliwali. A tu zaczęło lecieć.
Pobiegliśmy na dworzec w tym, co kto miał. Ja złapałam czyjeś futro. Nic
więcej. Mam pod nim tylko stanik i dżinsy. Cholera, żeby się jakoś do domu
dostać, przebrać się.
Pasza chce ją pocieszyć, ale nie wymyśla jak, więc po prostu milczy.
– Słuchaj – znów nie wytrzymuje ona. – No dobrze, ja. Taką mam pracę.
A ty, dlaczego wcześniej go nie zabrałeś? Przecież widziałeś, co tu się wyrabia.
Telewizor oglądasz?
– Nie oglądam – mówi Pasza. – I polityki nie lubię.
– No to teraz siedź tutaj – wściekle odpowiada mu Wira. – Nauczyciel
zajebany.
Po jakimś czasie wstaje, chodź, mówi, wstawaj, po co tu siedzieć. Pasza
posłusznie wstaje, bierze plecak, poprawia okulary (dobrze, że w ciemności ona
tego nie widzi), idzie za nią. Na dworze zatrzymują się.
– Dokąd teraz? – waha się Pasza.
– Chodź, wrócimy do tych w piwnicy – proponuje Wira. – Już późno, dokąd
pójdziesz? Do pierwszego patrolu?
– Nie tam – nie zgadza się Pasza. – Nie chcę do piwnicy. Tam tyle ludzi.
– No, jak chcesz – mówi sucho Wira.
– Odprowadzić cię?
– Nie trzeba – odpowiada ona, wyciąga do niego rękę, ściska, zatrzymuje
swoją dłoń na jego stwardniałych palcach.
I chociaż wokół jest ciemno, i chociaż najbardziej chce mu się schować ręce
głęboko w kieszeniach, Pasza zdąża poczuć jej cienkie paliczki, cienką obrączkę
i paznokcie – tak połamane, jakby ciężko pracowała. Powiedzmy, skrobała rybę.
Albo wykopywała się z własnego grobu. Pasza czuje się niezręcznie. Wyrywa
dłoń, chowa ręce do kieszeni, odwraca się, odchodzi. Wira też odchodzi, starając
się nie za głośno stukać zdeptanymi obcasami.
Pasza dochodzi do pałacu kultury i zaczyna wreszcie rozpoznawać okolicę. Nie
jest już znowu tak daleko – przejść przez plac, ulicą do zajezdni tramwajowej,
tam przez osiedle domków jednorodzinnych, przez park, na górę, a gdzieś tam
jest już internat. Tyle że przez plac lepiej nie iść. I w ogóle lepiej wrócić do
piwnicy z cudzym żarciem. Ale tam jest ten stary, który umiera. I Wira w obcym
futrze. Dlatego Pasza idzie pod drzewami, schyla się, ostrożnie rozgląda na
wszystkie strony. Kiedy za budynkami wybucha, przysiada w wysokiej trawie,
siedzi przez jakiś czas, nabiera zdecydowania, rusza dalej. Telewizor, myśli
rozdrażniony, co tu ma do rzeczy telewizor? I co tu ma do rzeczy polityka?
Pasza przypomina sobie, jak zeszłej jesieni przed wyborami przypałętali się do
niego z miasta ze sztabu jednego z kandydatów, prosili, żeby agitować. Pasza
odmówił. Pieniędzy nie proponowali, powiedzieli: Pawle Iwanowyczu, jest pan
przecież za ideą? Jestem bezpartyjny, odpowiedział na to Pasza. Nie naciskali na
niego. Chociaż nic dobrego na pożegnanie też nie powiedzieli. Potem
w niedzielę podczas wyborów Pasza musiał siedzieć w szkole, dyżurować. Do
szkoły do lokalu wyborczego przychodzili niechętnie. Ktoś jednak przyszedł.
Pasza witał się z przyjaciółmi z dzieciństwa, z którymi dawno się nie widział,
witał się z rodzicami swoich uczniów, których niezbyt lubił i którzy niezbyt
lubili jego, witał się ze swoimi niegdysiejszymi nauczycielami, którzy go nie
poznawali, sunęli jak potępieńcy do zawieszonych niebieskim płótnem kabin,
głosowali na swoją szczęśliwą przyszłość. I ja taki będę, myślał Pasza. Pójdę na
emeryturę – od razu taki się zrobię. Wojskowi, którzy przyjeżdżali od czasu do
czasu i sprawdzali, czy wszystko w porządku, w stronę Paszy nie patrzyli. Jakby
go nie było. On zresztą właśnie tak się zachowywał, jakby go tam nie było.
Zagłosował jako jeden z pierwszych. Na kogo – nawet nie pamięta. Pod wieczór
przedstawiciele kandydata, na rzecz którego Pasza nie chciał agitować, urządzili
awanturę, naciskali na komisję, kłócili się z wyborcami, wyrzucili ze szkoły
przedstawicieli konkurentów. Przyjechali wojskowi. Przedstawiciele kandydata
zamknęli się z wojskowymi w gabinecie dyrektora, długo o czymś rozmawiali.
W rezultacie czego wojskowi odjechali, a przedstawiciele kandydata zrobili
wszystko, co chcieli. Dobrze, że nie agitowałem, uspokajał sam siebie Pasza.
A jeszcze miesiąc później kandydat, który z jakiegoś powodu jednak nie wygrał,
wysadził się na minie. Chowali go jak bohatera. Nagle okazało się, że na stacji
wszyscy go kochali. Chociaż z jakiegoś powodu nikt na niego nie głosował. No
i co ja mu mogłem pomóc? – myślał Pasza, stojąc na demonstracji, na której
żegnali się z kandydatem. Patrzył z daleka na jego twarz – ciemną od śmierci,
patrzył na białą tkaninę, którą go przykryli, na czerwoną trumnę, na żołnierzy,
którzy stali z boku i patrzyli na wszystkich mężczyzn jak na potencjalnych
zabójców. Potem trumnę ze stacji przewieziono do miasta. A kilka tygodni
później zrobiło się całkiem źle.
Aha, myśli Pasza, no tak, teraz wejść na górę – i jestem na miejscu. Już po
dziewiątej. W domu o tej godzinie Pasza siedzi w swoim pokoju, stary ogląda
wiadomości. Pasza poprawia plecak i zaczyna iść pod górę kamiennymi
schodami. Stopni jest wiele, iść ciężko, Pasza czuje, jak się nabiegał przez cały
dzień. Mgła na górze jest gęstsza, tak jakby unosiła się w chmurę deszczową.
Odlicza pierwsze pięćdziesiąt stopni, zatrzymuje się. Rusza dalej. Buty robią się
cięższe, kroki coraz wolniejsze. Jeszcze pięćdziesiąt. Stopnie są potrzaskane,
trzeba uważać, trzeba skupić się na drodze i nie słuchać wybuchów, nie zważać
na nie. Rwie gdzieś daleko za plecami, a tutaj na tej górze jest spokojnie i nie
strasznie, i nie ma się czego bać, i jeszcze pięćdziesiąt, już ledwo dyszy, sportu
nie uprawia, kiedyś biegał, ale teraz biegać jest po prostu niebezpiecznie, mogą
pomyśleć, że uciekasz, i jeszcze pięćdziesiąt, i jeszcze, i jeszcze, i wreszcie
doczłapuje na górę, zatrzymuje się, odwraca i widzi miasto, które leży w dole.
Deszcz ustał i mgła osiadła w dolinie jak ugotowane mleko. Pasza patrzy na
miasto i zupełnie go nie widzi. Widzi tylko czarną jamę, nad którą jak latawce
wiszą wielkie czarne dymy z długimi ogonami. Tak jakby ktoś wyciskał z miasta
dusze. I dusze te są czarne, gorzkie, chwytają się drzew, zapuszczają korzenie do
piwnic, nijak ich nie wyrwiesz. I jeszcze tam daleko z drugiej strony miasta coś
płonie, rozpełzając się po horyzoncie, jakby z ziemi wyszła rozpalona lawa.
W samym mieście słychać serie z automatów, ale niezbyt intensywne, chyba na
dziś to koniec, można kłaść się spać. Jeśli masz się gdzie położyć. Pasza trochę
się uspokaja. No nic, mówi sobie, po prostu ciężki dzień. Dobrze, że wszystko
się skończyło. I zauważa w trawie jakieś pakunki, coś starannie zawinięte.
Podchodzi, dotyka noskiem buta. Coś miękkiego, ale jednocześnie sprężystego.
Przypomina mielone mięso. Pasza odskakuje i odbiega jak najdalej. Za jego
plecami unosi się jeszcze jeden czarny latawiec.
Na metalowej bramie wisi nowa kłódka, wokół niej nawinięty jest długi łańcuch.
Na bramie napisano farbą „Dzieci”. Pasza szuka dzwonka, dzwonka jednak nie
ma, dlatego musi przełazić przez płot. Skacze na mokrą trawę, ląduje krzywo,
syczy z bólu, ale wstaje, idzie szukać żywej duszy. Żywych tu co prawda nie
widać. Główny budynek stoi w starym parku, wokół drobne jabłonki, czarne
i pokurczone jak kobiety, które całe życie ciężko pracowały w polu. Żadnego
światła, żadnego głosu. Tabliczka ocalała, chociaż flagi nad gankiem już nie ma.
Słusznie, myśli Pasza, po co prowokować. Nagle zdaje sobie sprawę, że dzisiaj
w mieście nie widział żadnej flagi. Chyba tylko nad czołgiem. Ale czołg to
obiekt ruchomy – dziś jest tu, jutro już go nie ma. A dworce i szkoły będą stać
dalej, póki ich nie ostrzelają. No i stoją – bez światła, ogrzewania i flag.
Okna zabite sklejkowymi płytami. Główne wejście zagrodzone fotelami z sali
widowiskowej. Gdzie oni wszyscy się podziali? – zaczyna się denerwować
Pasza. Co z nimi, wyjechali? Wchodzi po schodach, podchodzi do drzwi,
zagląda przez szparę. Nic nie widzi. Łomocze pięściami, ale sklejka tłumi
wszystkie dźwięki. Schodzi, obchodzi budynek. Zbliża się do sali
gimnastycznej – wielkiej, białej, z powybijanymi okami i zburzoną ścianą,
przypomina nadgryzioną podpaloną kostkę cukru. Podchodzi do drzwi.
Sprawdza. Drzwi są zamknięte. Z tamtej strony ktoś jednak jest, ktoś tam
przestępuje z nogi na nogę, wydycha ciepłą parę przez potrzaskane drzwi.
Drepcze w miejscu, ale nie otwiera. Mam już tego wszystkiego dość, złości się
Pasza nie wiadomo na kogo, szlajania się cały dzień w deszczu, wyjaśniania
komuś czegoś, bania się kogoś z jakiegoś powodu. Mam dość.
– Otwierać – mówi rozkazującym tonem, niespodziewanie dla samego siebie.
– Kto tam? – pyta kobiecy głos. Przestraszony, choć i tak twardy. Jasne, że
jak będzie trzeba, rzuci się pod czołg, a nie wpuści.
– Ja po Saszę – wyjaśnia Pasza – po siostrzeńca.
Drzwi się otwierają. Za drzwiami stoi Nina, dyrektorka, mniej więcej
trzydziestoletnia, z ostrym nosem, uważnym spojrzeniem, chudziutka,
chorowita, ze wszystkiego niezadowolona. W dzierganych ciepłych getrach,
czarnym swetrze, szarej, też dzierganej kamizelce. Przypomina szarą wronę.
Paszę zna od dawna, więc się nie dziwi.
– Pawle Iwanowyczu? – mówi z niezadowoleniem. – Pan?
– Ja po Saszę – wyjaśnia Pasza.
– Sam pan jest?
– Co? – nie rozumie Pasza.
– Bez wojskowych? – uściśla Nina. – Nikogo pan nie przyprowadził?
– A, nie – odpowiada Pasza. – Sam.
– Niech pan wchodzi – mówi po prostu Nina i robi krok do tyłu. Przepuszcza
Paszę, zamyka drzwi na zasuwę, skinieniem pokazuje, żeby iść za nią. W sali
gimnastycznej na ścianie za tablicą z koszem – dziura po pocisku, dziurą wlatują
i wylatują przeciągi. Wzdłuż ściany stoją potężne butle z wodą.
– Wody już od dawna nie ma – wyjaśnia Nina, nie zatrzymując się – prąd
włączają rano na godzinę czy dwie. Dlaczego pan nie zadzwonił, nie uprzedził?
– Nie ma zasięgu – odpowiada Pasza.
– Poważnie? – dziwi się Nina. – U nas jest.
– Jesteście na górze – wyjaśnia Pasza. – Jak tu w ogóle jest? – pyta. –
Strzelają?
– Przez ostatnie parę dni – nie. Przedtem wleciało do sali gimnastycznej.
Dymu było na całe miasto. Wszyscy pewnie myślą, że się tu spaliliśmy.
– A gdzie Sasza? Śpi?
– Śpi? – pyta Nina, zatrzymawszy się. – Pawle Iwanyczu, oni tu od dawna nie
śpią. Chyba że w dzień – dodaje – kiedy nie jest tak strasznie.
Wychodzą z sali gimnastycznej, idą ciemnym korytarzem. Nina włącza
ciężką samochodową latarkę, świeci przed siebie. Okna na parterze zawieszone
są kocami i propagandowymi plakatami zdartymi ze ścian. Zimno i wilgotno.
Kwiaty wymarzły. W korytarzu błoto – chyba nie ma czym myć podłogi. A poza
tym normalna szkoła. Obrazki dydaktyczne – flora i fauna ojczystego kraju.
Pasza zdąża dojrzeć sylwetki owiec w głębokich śniegach, liście paproci, które
wyrastają z kamieni. Paprocie, co tu mają do rzeczy paprocie? Sklejkowe tarcze
z zakurzonymi symbolami państwowymi. Postacie z bajek na ścianach
przypominają najlepszych absolwentów. Powietrze pachnie spalenizną.
– Żywność na razie mamy – wyjaśnia Nina. – Tylko gotujemy na ogniu. Jak
na pikniku – dodaje. – Niech pan popatrzy. To pana zainteresuje.
Drzwi ostatniej sali stoją pod ścianą. Na drzwiach tabliczka: „Biblioteka”.
Pasza zagląda do środka.
Okno wywalone przez wybuch, sufit przysiadł. Książki leżą na środku pokoju
wielką mokrą kupą. Leżą i psują się jak żywność na słońcu.
– Dobrze, że dzieci nie lubią czytać – mówi Nina. – Kiedy przyleciało,
nikogo tu nie było. Wszyscy siedzieli w kuchni.
– Ktoś z nauczycieli został? – pyta Pasza zmieszany.
– Wuefista – odpowiada Nina. – Walera. I ja. Inni się rozeszli. I dzieci też, te,
które mogły, się rozeszły. Miejscowi przynoszą jedzenie, z wodą wcześniej
pomagali. Teraz nie przychodzą, boją się.
– Jest czego.
– Tak.
Idą schodami na dół, znajdują się w długim głuchym korytarzu. Na ścianach
stare radzieckie tablice obrony cywilnej. Na podłodze porozkładane maski
przeciwgazowe. Tutaj jest cieplej i spokojniej. Tylko na ścianach za dużo
obrazków z atomowymi grzybami.
– Mieliśmy szczęście – mówi Nina. – Ta piwnica była zbudowana jako
schron. Na wypadek trzeciej wojny światowej. Specjalnie dla nas.
Zaglądają do pierwszego pokoju. Jest tu Sasza? – cicho pyta Nina,
wyłączywszy latarkę, żeby nikogo nie obudzić. Ale naprawdę to nikt nie śpi. Ze
wszystkich stron naraz dobiegają ciche głosy. Jest w trzecim, mówi w końcu
głos. To dziewczynka, rozpoznaje Pasza. Siedział tu, mówi mu ta dziewczynka,
zaczął nas straszyć. Wygoniłyśmy go.
– Mhm – odpowiada Nina. – A tu jego wujek przyszedł. Paweł Iwanycz.
I świeci latarką prosto w twarz Paszy.
– Niech pan go od nas zabierze – prosi z ciemności dziewczynka. – On nas
straszy.
– Zabiorę-zabiorę – odpowiada wciąż zmieszany Pasza.
Wychodzą, zamykają drzwi, idą do trzeciego pokoju. Tu drzwi są zamknięte
od środka. Cholera, cicho przeklina Nina i zaczyna delikatnie w nie stukać. Są
masywne, metalowe, można oczywiście za nimi przesiedzieć trzecią wojnę
światową.
– Sasz – prosi Nina – otwórz.
– Ciężko z nim? – pyta Pasza, żeby jakoś ją wesprzeć.
– Z wszystkimi ciężko – odpowiada Nina. – I z nim też. Sasz, wujek do
ciebie przyszedł. Wujek Pasza – dodaje, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Początkowo nikt się nie odzywa. Później drzwi z oporem drgają, otwierają się.
Na progu stoi Sasza w spodniach od dresu, ciepłym swetrze, z kijem
baseballowym w dłoniach. Podrósł, zauważa Pasza.
– Paszka? – pyta zdziwiony.
– Ćwiczysz? – odpowiada pytaniem na pytanie Pasza. – Skąd to masz? –
pokazuje na kij.
– Miejscowi przynieśli – wyjaśnia Nina. – To wziął. Sasz – zwraca się do
małego – prosiłam, żeby się nie zamykać.
– Co tu robisz? – ignorując ją, pyta Sasza.
– Przyszedłem po ciebie – mówi Pasza.
– A – zgadza się z nim Sasza. – Najwyższy czas.
Odwraca się, wchodzi do pokoju.
– Zaraz panu przyniosę śpiwór – mówi zmęczonym głosem Nina, zostawiając
go sam na sam z siostrzeńcem. – Przenocujecie i idźcie.
– I pójdziemy – mówi na to Pasza. – I pójdziemy.
I wchodzi do pokoju. Ciemna, sucha piwnica, wzdłuż ścian ciągną się rury.
Betonowa podłoga, betonowy sufit. Nawet po ataku atomowym można tu
mieszkać. Tylko niezbyt długo i bez większej radości. W kącie mały umościł
sobie gniazdo – rzucił na podłogę karimaty, na wierzch watowaną kołdrę, na niej
śpiwór. Kilka poduszek, garnki, talerze, butelki, niedojedzona zupka chińska.
Książki. Pasza podchodzi, ogląda. Mayne Reid, Conan Doyle. Wszystko
z bibliotecznymi pieczątkami. Na Maynie Reidzie paczka papierosów, mały
śledzi jego spojrzenie, nawet sięga, żeby schować paczkę, ale powstrzymuje się,
nieskrępowany przygląda się Paszy od stóp do głów.
– Poprawiłeś się – komentuje.
– To taka kurtka – tłumaczy się Pasza.
– Słaba kurtka – zgadza się mały.
– Czytasz? – zmienia temat Pasza.
– Na rozpałkę wziąłem – znęca się mały.
– Jasne – nie ciągnie tej rozmowy Pasza. – Ja w dzieciństwie też czytałem te
książki. Czytałem je na głos siostrze. No, twojej mamie – wyjaśnia na wszelki
wypadek.
– Co u niej? – Mały też się rozluźnia i pyta tym razem na poważnie.
– W porządku – odpowiada niechętnie Pasza. – Pracuje.
– Jak tu dojechałeś? – ciekawi się mały.
– Taksówką – odpowiada Pasza. – Potem pieszo.
– A z powrotem? – dopytuje się mały. – Też masz zamiar taksówką?
– Zobaczymy – odpowiada Pasza.
– Dobrze – zgadza się mały – zobaczymy. Kładź się spać.
– A ty?
– Ja posiedzę – śmieje się mały – zapalę.
Wchodzi Nina, przynosi śpiwór. Za nią idzie dziewczynka mniej więcej
dwunastoletnia, czarne jak smoła włosy spadają jej prosto na oczy, spojrzenie ma
badawcze, choć nieufne. Niesie poduszkę i koc.
– Niech pan śpi tutaj – mówi Nina. – Wszystkim będzie tak spokojniej.
Pomoże pan jutro przynieść wody.
– Dobrze – zgadza się Pasza.
– Dobranoc. – Nina wychodzi, nie patrząc ani na niego, ani na Saszę. Tak
jakby ją czymś obrazili. Natomiast mała patrzy z ciekawością i na Paszę, i na
małego. Ale też musi iść.
Pasza zrzuca plecak, zdejmuje buty, kurtkę. Buty są ciężkie jak trupy.
I zapach też mają trupi. Pasza wyciąga z plecaka kanapki.
– Zjesz? – pyta małego.
– Sam robiłeś?
– Są świeże – obrusza się Pasza.
– Nie, dziękuję – mówi uspokajająco mały – dają nam jeść. Śpij już.
– A do toalety gdzie chodzicie? – pyta Sasza, wchodząc do śpiwora.
– O, tam są butelki. – Mały pokazuje na pustą baterię. – Wybieraj największą.
Tylko bierz pustą.
– A co – dziwi się Pasza – nie wszystkie są puste?
– No śpij już – odpowiada mu na to mały.
Złości się na mnie, myśli Pasza, obraża się. Obraża się, że wcześniej go nie
zabraliśmy, że nie dość często telefonujemy, że nie przyjeżdżamy. Chociaż
przede wszystkim obraża się za to, że tu jest. Pasza nie chciał, żeby siostra go
oddawała. Po co? – mówił. Niech mieszka u nas, będę go w szkole pilnował. Ale
siostra ze starym nie rozmawia już dwa lata. Jeszcze kiedy żyła osobno ze
swoim Aramem, zaczęły się kłótnie. Potem, kiedy Aram się zmył i zostali we
dwójkę w jej kawalerce w bloku, zaczęła się po prostu wojna pozycyjna. Mały
już wcześniej uczył się słabo, zachowywał się jeszcze gorzej, wszystko to tak
czy inaczej powinno się skończyć kryminałem – tata się ukrywa, mama
konduktorka, on jej prawie nie widuje, świat pełen jest pokus i wyzwań, jak się
powstrzymać? Szczególnie się nie powstrzymywał. Rad Paszy nie słuchał,
dziadka po prostu ignorował. Jednym słowem, wszystko jak u ludzi. No
i choroba. Pasza przypomina sobie o tym i od razu żałuje, że sobie przypomniał.
Lepiej nie pamiętać. Ale jest, jak jest. A jak jest? Jest tak, jakby nad małym od
dawna wisiał znak śmierci. I sama śmierć to tylko kwestia czasu. W którymś
momencie siostra po prostu go tu oddała, nie uprzedzając ani Paszy, ani ojca.
Stary po tym przestał z nią rozmawiać. Paszy też się od niego dostało, chociaż
Pasza akurat nie miał z tym nic wspólnego – też był przeciwko internatowi,
kłócił się z siostrą, chodził do kierownictwa, rozmawiał z małym. Ale nie dość
naciskał, poddał się, wycofał. Mały to wiedział. Być może dlatego miał mu za
złe – że słabiak, nie wyciągnął mnie stąd, nie pomógł. Pasza szczególnie nie
zaprzeczał – no tak, słabiak, nie umiał, nie wystarczyło mu cierpliwości na
walkę z całym światem. No cóż, bywa. Jutro zabiorę go do domu, umyję,
nakarmię. I z powrotem nie oddam. Mayne’a Reida w domu też można czytać.
I sikać do butelek – też.
Chociaż jest jeszcze jedna rzecz, Pasza dobrze to pamięta. W zeszłym roku
wiosną, kiedy to wszystko dopiero się zaczynało, kiedy nikt jeszcze nic nie
rozumiał, jakoś zbyt ostro się z małym pokłócili. Mały wciąż dopytywał się
Paszy, za kim jest, co będzie robił, do kogo będzie strzelał. Pasza, jak zawsze,
odpowiadał niechętnie, że jego to nie dotyczy, że nikt mu nie pasuje, że nie jest
za nikim. Na co mały zupełnie niespodziewanie rzucił coś na kształt, że nie chce
go znać i że się wstydzi, i że jego rodzony wujek to po prostu wyjątkowy palant.
Pasza początkowo nie zrozumiał, o co chodzi. Potem dowiedział się, że
w pierwszych tygodniach zakatowali rodziców kogoś z klasy małego. Pasza
o tym nie wiedział. A należało o tym wiedzieć. Potem próbował wyjaśnić, co tak
naprawdę miał na myśli, ale mały najwyraźniej nie zamierzał zmieniać zdania,
a Pasza jakoś nie znalazł metod pedagogicznych, żeby go do czegokolwiek
przekonać. Na tym stanęło. Dalej się spotykali, ale było widać, że mały się
zdystansował, odsunął, nie ufał. Pasza oczywiście się martwił, ale co mógł
zrobić? Naprawdę, co mogłem zrobić? – myśli, zasypiając. Co ja mogłem
zrobić? Co?
Gdzie zostawiła swoje ubranie? Gdzie jest jej dom? Kiedy tam trafi? Połowa
z nich nie ma domów – rozpełzli się po okolicznych miastach, wydostali się stąd
bezkresnymi wagonami, zagubili się w świecie. Ile czasu teraz trzeba, żeby
wrócili? A kiedy wrócą – czy poznają swój dom? Przecież wcześniej to
wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Teraz trudno tu cokolwiek rozpoznać –
mieszkania bez głosów, ulice bez światła, place bez ptaków. Na wzgórzu stoi
szary ciężki budynek. Okna zabite sklejką. Na sklejce jakieś znaki
i ostrzeżenia – o tym, co popełniono i co popełnione zostanie. I co zrobione
zostanie wszystkim, którzy tu mieszkają, za to, co się stało i co się stanie. I co
będzie z tymi, którzy nigdy tu nie byli. Niebo nad budynkiem jest niskie
i mgliste, zdaje się, że mgła ciągnie się wprost z okien, unosi się, zakręca
w węzły i pętle, wiatr niesie ją na południe do morza. Wokół budynku stoją
czarne jabłonie, które dawno nie owocują, ale stoją, gdzie je ustawiono. Żółta
mokra trawa, ciemna lepka glina, wilgotne powietrze czuć paloną gumą.
Spomiędzy drzew do budynku przedostają się bezdomne psy, trzy – chude
i czujne. Z takimi rozpaczliwymi i beznadziejnymi spojrzeniami, jakby przez
ostatnie dni żywiły się trupami. I wiedzą, że gorzej już być nie może, gorzej już
nie będzie, i w ogóle – nijak nie będzie. Pozostało chować się w tej trawie, grzać
się między kamieniami, w nadziei, że wszystko zakończy się szybko
i bezboleśnie. Brną szosą, wyłażą na popękany asfalt przed budynkiem,
wwąchują się w głosy w środku, wwąchują się w zapach bezradności.
Podchodzą jeszcze bliżej, wciskają swoje psie pyski w dziury w sklejce. Nagle
zauważają w środku jeszcze jeden zapach, nowy, niezwykły. Zapach obcego.
Zauważają, że ten zapach jest zupełnie inny, że w nim, poza zmęczeniem
i obojętnością, pojawia się coś groźnego, coś, co je naprawdę przeraża. Możliwe,
że to zapach siły. Możliwe, że to zapach miłości. I przez ten zapach są jeszcze
mniej spokojne. Aż zaczynają wyć, ciężko wciągając mokre powietrze,
wydychając ciepłą parę ze swoich pysków. Nie wytrzymują, zawracają, biegną
z powrotem w trawę, między kamienie.
Jakoś nad ranem miasto zaczyna płonąć na całego.
Dzień drugi
Nawet się nie kłócili. Kiedy coś jej się nie podobało, po prostu milczała. A kiedy
jemu coś nie pasowało, po prostu wychodził z domu. Potem wracał. Siedzieli
w kuchni, jakby nic się nie stało. Pasza demonstracyjnie powoli sprawdzał prace
domowe, Maryna pisała esemesy, jakby zdawała jakiś nieskończony test. Spać
kładli się po kolei. Najpierw ona, potem – po pauzie, żeby zdążyła zasnąć – on.
Kładł się ostrożnie, żeby jej nie obudzić. Ona oczywiście nie spała. On rzecz
jasna o tym wiedział.
Dwa lata temu, po długich miesiącach znajomości i rozmów, po przerwach
w kontaktach i dziwnych przypływach wzajemnej czułości, Pasza zaproponował
jej małżeństwo. Maryna się obraziła. Ale dalej mieszkała u niego. I tak żyli
dalej – z tą ukrywaną i niezrozumiałą urazą. Wychodzić za niego za mąż Maryna
nie chciała, a wygonić jej Pasza jakoś się nie odważył – przecież sam zaprosił,
jak teraz wyganiać. No i spali w jednym łóżku. Najgorsze, że Pasza nie mógł już
nic przed nią ukryć, ona patrzyła na niego z bliska, wszystko dobrze widziała.
Widziała rano jego ciało, jego twarz, skórę, która traciła sprężystość, mętniała,
żółkła jak gazetowy papier na słońcu. Widziała, jak traktuje starego, jak nie
może się z nim umówić co do najprostszych rzeczy. Widziała, jak boi się siostry.
Widziała, jak chowa się przed siostrzeńcem. Jak cicho nienawidzi swojej
dyrektorki, jak ignoruje swoich uczniów. Widziała, że on po prostu nie wie, jak
z nią być, jak z nią rozmawiać, jak z nią spać. Żył tak, jakby popełniał ciężką
zbrodnię w obecności potencjalnego świadka, który będzie potem zeznawał
bezlitośnie i z zimną krwią, nie zapominając żadnego szczegółu, nie opuszczając
żadnego epizodu. Sam się zapędziłem do tej pułapki, myślał czasami
rozpaczliwie Pasza, patrząc uważnie na Marynę, i ją ze sobą wziąłem z jakiegoś
powodu. Zeszłej zimy zrobiło się zupełnie źle. Coś zmieniło się w powietrzu,
jakby się naelektryzowało, jakby wszyscy oszaleli – mówili tylko o polityce,
oglądali wiadomości, dzielili się nimi. Pasza nie oglądał, ale też mówił. Po
prostu mówił nieprzekonująco. Przez co Maryna się biesiła i wściekała. Coś
pękło w języku, pękło jak lód w marcu na zalewie i już za moment miało
rozpaść się na mnóstwo ciężkich, kłujących kawałków. Pasza nawet nie
próbował temu zaradzić – jak można naprawić lód, który pęka i topi się
w zimnej wodzie? Szkoda, pewnie, myślał, ale co zrobić. Wciąż kładł się z nią
spać. Po prostu robił jeszcze większą pauzę, dając jej zasnąć. I spał w dresach,
żeby nie czuć jej ciepła.
Rano budził się i długo leżał, nie ruszając się. Żeby ona w żadnym razie nie
zauważyła, że już się obudził, żeby w żadnym razie nie spróbowała go o coś
zapytać, żeby przypadkowo go nie dotknęła, żeby on z kolei przypadkowo nie
dotknął jej. W ogóle przyzwyczaił się, żeby budzić się i długo leżeć, nie ruszając
się, wyrywając w ten sposób życiu dodatkowe minuty spokoju, kiedy z nikim nie
trzeba rozmawiać, kiedy nikogo nie musisz słuchać. Tak jak teraz. Wyciąga
telefon, patrzy, która godzina, póki nie zgasł ekran, ogląda betonową podłogę.
Buty stoją obok śpiwora, ciężkie i wielkie jak odważniki. Siódma rano, ekran
gaśnie, znów robi się ciemno, w ciemności jego zimowa kurtka pachnie
wilgotno dymem i wczorajszym deszczem. Przez noc nie wyschła, napełnia
powietrze wonią deszczu i przeziębienia. Pasza chwyta zapach mokrego ubrania,
wyławia z jego wilgoci woń wapna i tłuczonej cegły, zmarzniętego gruzu i gęstej
trawy, z której przyszło się wydostawać, i cały wczorajszy dzień z jego
zapachami, błyskami i głosami zwala się na niego, wstrząsa nim jak nocny
tramwaj ostatnim pasażerem, aż Pasza unosi się na łokciu, wsłuchuje się
w ciemność, trze twarz zdrętwiałą dłonią.
– Ile można spać? – słyszy w ciemności.
Znów wyciąga telefon, włącza latarkę, rozgląda się. Mały siedzi na kocach
jak Budda, spokojny i troszkę osowiały z samotności. Sweter z wysokim golfem
naciągnął pod nos, spodnie od dresu, dziergane damskie skarpetki. Skazany na
śmierć w jednoosobowej celi.
– A ty co tak siedzisz? – Pasza wyłazi ze śpiwora i czuje, jak po ciele od razu
zaczyna rozchodzić się zimno. Przez sen zupełnie nie czuje się temperatury, ale
wystarczy wyjść i robi się zimno, tak jak kiedy nocą podchodzisz do
niewidocznej wody.
– Z tobą to akurat sobie pośpisz – mówi spokojnie mały. – Przecież gadasz do
siebie. Rozumiem, dlaczego Maryna od ciebie odeszła.
– Nikt ode mnie nie odszedł – odpowiada na to odrobinę zbyt ostro Pasza,
kopie w śpiworze, znajduje okulary, zakłada je, poprawia martwymi palcami. –
Nie mieliśmy ślubu – dodaje na wszelki wypadek.
– No jasne – mały mówi z taką wyższością, że Pasza aż się trzęsie.
– Ale zimno. – Pasza znajduje dżinsy, próbuje założyć, plącze się w nich
nogami, balansuje. – No i co gadałem? – pyta ostrożnie, tak żeby się dowiedzieć,
ale żeby mały nie pomyślał, że to go aż tak interesuje.
– Coś o zebraniu – odpowiada mały.
– Jakim zebraniu? – nie rozumie Pasza.
– Komitetu rodzicielskiego – dodaje mały. – No dobra – nie wytrzymuje –
Annę jakąś wołałeś. Kim jest Anna? – pyta.
– Kelnerka.
– He, he – śmieje się mały. – Znaczy, wołałeś kelnerkę. Kiedy ostatnio
jadłeś?
Kiedy jadłem? – pyta Pasza sam siebie, nawet zastyga na jednej nodze jak
żuraw, stoi, myśli. Potem, milcząc, naciąga dżinsy, sweter, podnosi ciężką
i mokrą jak niedosuszona rybacka sieć kurtkę, też zakłada. Kiedy jadłem? –
powtarza sam do siebie.
– Idziemy – mówi na to mały.
Wstaje, znajduje kalosze kogoś dorosłego, z jednego wyciąga wielki nóż,
z drugiego – latarkę, narzuca na ramiona zieloną kurtkę, wychodzi na korytarz.
Pasza długo sznuruje buty, pośpiesznie zwija śpiwór, wybiega za małym. Ten
stoi na końcu korytarza, patrzy na Paszę z wyrzutem.
– Buty – wyjaśnia Pasza.
– Mhm – mówi na to mały. – Śmierdzą, wiem.
Pasza chce coś odpowiedzieć, ale mały już idzie przed nim, skręca za róg,
więc Pasza postanawia po prostu nie ciągnąć tej dziwnej rozmowy.
Wchodzą na parter. Mały się odwraca.
– Chcesz, pokażę ci sapera? – pyta.
– Jakiego sapera? – nie rozumie Pasza.
– Martwego – wyjaśnia krótko mały i rusza przed siebie.
Wchodzą schodami, pomiędzy piętrami mały otwiera okno, włazi na parapet.
Przez otwarte okno od razu wdziera się mokry wiatr, a z nim – odległy dźwięk
wybuchów i serii z automatu, w porannym rozrzedzonym powietrzu szczególnie
przerażający. Pasza waha się, bo nie rozumie, gdzie strzelają, skąd pochodzi
niebezpieczeństwo, mały jednak uspokajająco wyciąga do niego rękę.
– Chodź – mówi – przez salę gimnastyczną i tak nie wyjdziemy. Tam jest
Nina. Nie puści.
Pasza zbiera się na odwagę i wspina na parapet, zostawiając po sobie ciężkie
ślady podobne do biurowych pieczątek. Mały prosto z parapetu schodzi na
daszek, stamtąd na worki z piaskiem, którymi obłożone jest tylne wyjście, potem
zeskakuje na ziemię, w gęstą poranną mgłę. Pasza skacze za nim. We mgle
jaskrawozieloną grudką wybłyskuje kurtka małego. Właśnie w jej kierunku
porusza się Pasza.
Idą asfaltową alejką za budynek internatu, wychodzą do sadu. We mgle żółto
świecą niezagrabione liście, kiedy stąpasz po nich, mokro sprężynują, przez co
zdaje się, że razem z następnym krokiem zapadniesz się po pas, trafisz w dół
albo otwartą studzienkę kanalizacyjną. Potem ścieżka w ogóle znika, ale mały
wie, dokąd idzie, pewnie orientuje się między pniami, omija żelazne rury, które
sterczą z trawy, przestępuje przez betonowy słup, który leży pomiędzy
jabłoniami, uchyla się przed mokrymi gęstymi gałęziami. Pasza szybko zaczyna
tracić oddech, ale nie okazuje zmęczenia, nie chce, żeby mały zauważył, że
ciężko mu biegać rano między mokrymi jabłoniami.
– Daleko to? – pyta małego, starając się utrzymać oddech.
Mały nie odpowiada. Albo odpowiada, ale Pasza go nie słyszy. Nagle
natykają się na metalowe kraty. Jak w zoo, myśli Pasza. W ich szkole są takie
same. Mały znajduje rozgięte pręty, przeciska się pomiędzy nimi, wyślizguje się
po drugiej stronie jabłoniowego sadu. Paszy to wszystko zabiera trochę więcej
czasu – początkowo też usiłuje się przecisnąć, utyka, panikuje, cofa się,
zdejmuje kurtkę, dopiero wtedy przeciska się między metalowymi prętami.
Małego nigdzie nie ma.
– Sasz! – krzyczy Pasza w gęstą mgłę. – Sasz, gdzie jesteś?
Zdejmuje okulary, przeciera je, znów zakłada na nos, chociaż to mało
zmienia. Zakłada kurtkę, próbuje się rozgrzać. Deszcz w nocy ustał, za to mgła
osiadła, jakby śnieg z gór zsunął się na dół. Robi krok przed siebie, zatrzymuje
się. Potem jeszcze krok. We mgle wpada na małego. Ten stoi nad urwiskiem,
wyciągając chudą nastoletnią szyję i w skupieniu patrząc w dół. W dole mgła
jest równie gęsta, tylko pod nogami w urywanych lukach otwiera się dolina,
widać pożółkłą trawę, widać mokre krzaki, za które chwyta się mgła, nawija się
na nie jak pajęczyna, a dalej znów – kompletnie mleczne tło, srebrnie mętne,
bezkresne. I gdzieś tam, w tym kompletnym mleku, wciąż grzmi i wybłyskuje
żółtymi ogniami, trzeszczą wyczerpujące serie z automatu, rozrywają się
granaty, wybuchają często, wczoraj tak nie wybuchały, ale nic nie widać, dlatego
wrażenie jest takie, że wybucha nie tutaj, nie w tym życiu, nie obok nich.
Z doliny ciągnie dymem, dym wplata się we mgłę jak ciemne pasmo w siwych
włosach zmarłego i od razu wraca poczucie strachu i zagrożenia.
– Ostrożnie – mówi Pasza – cofnij się.
– Boisz się? – pyta mały, nie odwracając się. Patrzy jak zauroczony w dół we
mgłę.
– Gdzie to wybucha? – Pasza zmienia nieprzyjemny dla siebie temat.
– To od strony obwodnicy – mówi mały, przysłuchawszy się. – A to
w okolicy dworca – dodaje po chwili.
– Jak to w okolicy dworca? – dziwi się Pasza. – Tam przecież są tylko
kobiety. Wczoraj tam byłem – wyjaśnia.
– Chodziłeś do bab? – zaciekawia się mały. – Skąd oni mają wiedzieć, kto
tam jest? Może myślą, że tam wojsko siedzi. To i walą.
– Wszystko dobrze wiedzą – wypala Pasza. – Wczoraj tam zajeżdżali ci –
szuka słowa, nie znajduje. – Wojskowi – wyjaśnia. – Przecież z nimi
rozmawiałem.
– Oho – znęca się mały. – Z wojskowymi rozmawiałeś…
– No dobrze, dobrze – złości się Pasza. – Po co przyszliśmy?
– Chwila – odpowiada na to mały – czekaj.
Stoją na urwiskiem, słuchają, co się dzieje we mgle. Pasza wie, że tam jest
miasto, tysiące budynków, tysiące drzew, tysiące nor i piwnic, w których właśnie
teraz chowają się tysiące mieszkańców tego miasta. I spróbuj ich tam znaleźć –
w takiej mgle, spróbuj ich policzyć. Nie słychać ani oddechów, ani bicia serc,
nic. Tylko ta gęsta mgła, która wypełnia sobą rozwalone klatki i potrzaskane
włazy kanalizacyjne. I nic tu nie pomożesz, myśli Pasza, nawet gdybyś chciał
ich wszystkich wyprowadzić – spróbuj pozbierać ich w tym kotle. Pozostaje stać
i słuchać, jak wszystko wokół przepada i umiera.
– Za dziesięć ósma – mówi nagle mały. – Słuchaj.
Pasza wyciąga komórkę. Rzeczywiście – za dziesięć ósma. Wsłuchuje się
i jakiś czas nic nie słyszy, oprócz terkotania automatów i wybuchów pocisków
wystrzeliwanych z moździerzy. Niebawem jednak z mgły, najpierw ledwie
słyszalnie, potem coraz bardziej uporczywie, zaczyna dobiegać suche metalowe
buczenie, rytmiczne uparte sygnały, nieustające, beznadziejne.
– Co to? – nie rozumie Pasza.
– Telefon – wyjaśnia mały.
– Czyj?
– Sapera.
– A skąd tu saper? – usiłuje zrozumieć Pasza. Tymczasem sygnał nie znika,
ktoś uparcie usiłuje się dodzwonić do tego sapera.
– Wiesz – opowiada mały – tutaj wszystko jest zaminowane – pokazuje we
mgłę. – Wojsko chciało wyciągnąć sprzęt, żeby wyjść z miasta. Posłali saperów.
Jednego rozerwało. Jakieś pięć dni temu. Gdzieś tam – mały pokazuje przed
sobą. – I co rano ktoś do niego dzwoni. Za dziesięć ósma.
– Dlaczego za dziesięć ósma? – nie rozumie Pasza.
– Skretyniałeś? Akurat przed pierwszą lekcją.
– A kto dzwoni?
– No jak to kto? – dziwi się mały. – Syn. Albo córka. Przecież jej nie
powiedzieli chyba, że taty już nie ma, to dzwoni tak, jak się umówili.
– Z kim się umówili?
– Z tatą. Przed jego wyjazdem.
Pasza wspomina, jak co rano wybiera się do szkoły, wlecze się korytarzem,
siedzi w kuchni, i robi mu się od tych wspomnień tak źle, jakby to do niego ktoś
dzwonił, a on nawet nie mógł odebrać.
– Co on ma za dzwonek? – mówi o saperze. – Nie mógł sobie czegoś
ciekawszego ustawić?
– Dobra – odpowiada na to mały. – Ty też nie masz hymnu państwowego
w komórce. Chociaż mógłbyś sobie ustawić, przecież jesteś nauczycielem.
Pracujesz w budżetówce.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Dla wychowania patriotycznego – śmieje się mały. – Ty w ogóle znasz
chociaż słowa hymnu?
– Słuchaj – znów zmienia temat Pasza – może by go zabrać – kiwa głową
w stronę mgły. – Co on tak tam leży?
– Skretyniałeś? – pyta znów mały. – Będziesz chodził po minach? Przyjdzie
wiosna, śnieg się stopi, to zabiorą.
– Przecież tu nie ma żadnego śniegu – mówi na to Pasza.
– Nie ma – zgadza się mały.
Sygnał cichnie. Znów słychać tylko wybuchy. Zimno tak stać na wietrze,
uczucie jest takie, jakby mgła wlewała się w rękawy i kieszenie.
– Chodź, wracamy – mówi krótko mały, odwraca się i idzie w stronę sadu.
Wuefista siedzi pod oknem, czyta gazety. Mgła na zewnątrz zaczyna rozpadać
się na kawałki i kiedy kolejny kawałek odłamuje się i niesie go wiatr,
pomieszczenie stołówki rozświetla się – i można przeczytać następną stronę.
Następnie spełza nowa masa grząskiej wilgoci i wuefista odkłada gazetę, siedzi,
czeka. Z boku może się wydawać, że myśli o przeczytanym. Wyciąga nogi
w stronę rozgrzanego pieca, grzeje się. Nad kozą rozwiesił swoje czarne palto,
które kompletnie nasiąkło na dworze. Palto narzucone jest na starą szkolną
szczotkę, rękawy zwisają pusto i beznadziejnie. Przypomina złoczyńcę, którego
ukrzyżowano gdzieś w trzydziestym trzecim roku po urodzinach Jezusa. Mokry
kapelusz też wisi obok. Na płycie dymi czajnik, od czasu do czasu wuefista
dolewa wrzątku do kubka z mocną esencją. Pasza wchodzi, zatrzymuje się przy
progu, nie wie, czy przyszedł we właściwym momencie, ale wuefista od razu
przyjacielsko macha ręką: chodź tutaj, do ognia. Pasza podchodzi, uśmiecha się
do niego jak do starego przyjaciela, opiera się na jakiejś odwróconej skrzynce.
Sucho potrzaskują drwa, biało zawisa mgła za oknem – można pomyśleć, że po
prostu zatrzymali się gdzieś w górskim schronisku, teraz mają wystarczająco
dużo czasu i drewna, żeby się nagrzać i odpocząć, zanim ruszą w dalszą drogę.
Tylko wybuchy gdzieś tam za mgłą nie milkną. A kiedy odwrócisz głowę,
trafiasz wzrokiem na górę brudnych naczyń, która stoi tu nie wiadomo od kiedy.
Ale jeśli nie patrzeć w tamtą stronę i jeśli nie przysłuchiwać się pracy artylerii
w mieście, jeśli patrzeć, powiedzmy, tylko w ogień – czujesz się spokojnie
i bezpiecznie. Straszy chyba tylko ukrzyżowane palto, które czernieje w górze.
Śmierć jest blisko, po prostu czeka na właściwą chwilę.
– Herbaty się napijesz? – pyta wuefista.
Pasza w odpowiedzi potakująco kiwa głową. Znajduje swój kubek
z zamarzniętą już esencją, nalewa do niego wrzątku, obejmuje kubek dłońmi –
grzeje się. Żelazo natychmiast się nagrzewa, piecze w dłonie, Pasza jednak
trzyma dalej, nie chce puszczać tego metalowego skrzepu ciepła. Wuefista
przygładza wąsy jakoś komicznie, jak w filmie, znów zachęca, żeby usiadł.
Pasza roztropnie macha ręką: mów tak po prostu.
– Skąd jesteś? – pyta wuefista. – Ze stacji?
Mówi dziwnym językiem – niby poprawnie, po rosyjsku, bez domieszek, ale
jakoś nieswojo. Takim językiem mówią brygadziści w kopalniach albo
partyjniacy na zebraniach, albo gliny na posterunkach, to język niezbyt
wykształconych ludzi, którzy mówią o ważnych sprawach państwa, a ponieważ
boją się powiedzieć coś nie tak, mówią przeważnie cytatami. Pasza przywykł do
takiego rosyjskiego, sam tak potrafi. Jednocześnie ta oficjalna gwara
w wykonaniu Walery jest nawet sympatyczna, tak generałowie opowiadają
wnukom heroiczne stronice własnej biografii, coś biorąc z danych sztabu
generalnego, coś dokłamując od siebie.
– Ze stacji – mówi Pasza. – Jestem ze stacji.
– A ja się tu urodziłem – podchwytuje z zadowoleniem Walera. – Przy
poliklinice na osiedlu pracowników tutejszej kolei. Dwadzieścia minut stąd
szybkim krokiem, idąc prosto. Pamiętam, jak budowali ten internat. Na
początku, w połowie lat siedemdziesiątych. Byliśmy uczniami ostatnich klas
podstawówki. Przybiegaliśmy tu, kradliśmy materiały budowlane.
– Po co? – nie rozumie Pasza.
– Zabawek nie było – wyjaśnia wuefista.
Ma na sobie ciepły sweter z wysokim golfem, czarne odświętne spodnie,
w których najwyraźniej chodzi do pracy, spod nich wystają niebieskie dresy
(w których, najprawdopodobniej, też chodzi do pracy). Zdjął gumiaki, zamiast
nich założył gumowe kapcie. Szkoda, że nie mamy takiego wuefisty, myśli
Pasza o swojej szkole. Z wuefistą faktycznie się im nie poszczęściło – mało
tego, że kobieta (wciąż to samo – ciągle krzyczy, nigdy nie słucha), to jeszcze
uciekła zeszłej jesieni, kiedy zaczęli otaczać miasto. Pasza musiał nawet kilka
razy ją zastępować, ale nic dobrego z tego nie wyszło – na lekcje wuefu
przychodził w ciężkich zimowych butach. Sportowych nie miał. Uczniów
starszych klas to złościło i Pasza o tym wiedział, dlatego któregoś razu poszedł
do dyrektorki, pokazał jej swoją rękę i powiedział, że się poskarży, że tak nie
można, żeby jego, inwalidę, zmuszali do ewolucji na drążku. Dyrektorka się
przestraszyła. Bała się właściwie nie o Paszę, który musiał ze swoimi
uschniętymi palcami ryzykować życie na drążku, ale o własną dyrektorską dupę,
bo naprawdę mógł się poskarżyć. Jednym słowem – szkoda, że takiego wuefisty
nie mamy, myśli teraz Pasza, parząc sobie wargi wrzątkiem, nie tak okropnie
byłoby wchodzić do pokoju nauczycielskiego.
– Od dawna tu jesteś? – pyta Pasza.
– Od razu po studiach w instytucie pedagogicznym zacząłem tu pracować –
mówi na to wuefista. – Weteran działalności pedagogicznej. Wszystkich tu
przeżyłem – dodaje od siebie. – Przecież widzisz, wszyscy się rozeszli. Chyba
tylko Ninka została. Przekazuję doświadczenie młodszym kolegom.
– Jasne – odpowiada Pasza, chwaląc. – Dzieci mamy dobre.
– Dobry kontyngent – zgadza się z nim wuefista. – Patologiczne rodziny,
element kryminalny, wpływ ulicy. Odsetek alkoholizmu wśród rodziców,
niesprzyjające środowisko społeczne. One przecież nikomu nie są potrzebne –
znów dodaje od siebie Walera. – Ich tutaj jak szczenięta do schroniska zwożą.
Zrzucają odpowiedzialność na kolektyw pedagogiczny – dodaje jeszcze raz na
wszelki wypadek.
– Myślę, że to nie tylko u was – podchwytuje Pasza. – Przecież w każdej
szkole jest to samo. Nikt nikomu nie jest potrzebny. Kto się nimi zajmuje, nie
wiadomo, po co się rodziły, nikt nie wie.
– Rodziły się dla przedłużenia rodu – wyjaśnia wuefista. – A już proces
wychowawczy pozostaje na niskim poziomie. Nam było dobrze – mówi po
zastanowieniu. – No, powiedzmy, kiedy nas złapali wtedy w siedemdziesiątych
na rozkradaniu mienia państwowego.
Pasza patrzy na niego, nie rozumiejąc. Jakiego mienia?
– Mówię o materiałach budowlanych – uściśla wuefista. – Urządzili nam sąd
koleżeński. W bazie budowlanej, w sali teatralnej. Ściągnęli rodziców, przyszli
nauczyciele, kierownictwo partyjne. I dawaj nas obsobaczać. Bez pobłażania.
Z groźbami, szantażem, propozycjami posadzenia na poważnie. Nie byliśmy
przecież już mali. Problemy dorastania, adaptacja do wymogów społeczeństwa.
A my się nie baliśmy. Dziwne, wspominam dzisiaj ówczesne uczucia, zupełnie
się nie baliśmy. Wiedzieliśmy, że nic nam nie zrobią. Postraszą-postraszą
i puszczą. Dlatego, że za nami stał cały kraj. Z fabrykami, warsztatami,
kopalniami i programem partii. I nikt nas nie zdradzi. A to bardzo ważne.
Szczególnie w nastoletnim wieku. Prawda?
– Prawda – zgadza się Pasza.
– No – podchwytuje wuefista. – Poszczęściło się nam wszystkim po prostu.
Mieliśmy normalny kraj, normalne dzieciństwo.
– A zabawki? – przypomina Pasza.
– Zabawek nie było – zgadza się wuefista. – A kraj był. Normalny kraj. Nie
najgorszy. Dzieci przynajmniej wychowywał. No mnie, powiedzmy, wychowali.
I niczego się nie bałem. Tu wyrosłem. Wróciłem po ukończeniu instytutu
pedagogicznego – przypomina wuefista. – Przekazuję doświadczenie młodszym
kolegom. Ja, żebyś wiedział, nigdzie stąd nie odejdę. Tak mnie wychowali.
W tamtym innym kraju. No i wszyscy się rozeszli, a ja zostałem.
– Nina też została – przypomina Pasza.
– Tak – zgadza się wuefista, ale dalej mówi swoje. – Wiesz, czemu zostałem,
nie uciekłem? Dlatego, że nie mam się czego bać. Nigdy nigdzie się nie
pchałem. Po prostu robiłem swoją robotę. Czego mam się bać? Zgadza się?
Pasza w milczeniu kiwa głową. Jasna rzecz, że się zgadza. Oczywiście, że się
zgadza. Sam taki jest. Tak samo zawsze robił swoją robotę, nie uciekał. Czego
mam się bać? – pyta sam siebie Pasza. Nie ma czego się bać, niczego nie jestem
winien, odpowiada sam sobie. Nikogo tu nie wołałem, nikogo nie wyganiałem.
Po prostu robię swoją robotę. Po prostu uczę dzieci poprawnie pisać. Moim
zdaniem to zajęcie znacznie ważniejsze od stania na posterunkach drogowych.
Posterunki znikną, a zasady gramatyki zostaną. Więc żadnych pretensji do mnie.
Zresztą do niego też nie, myśli Pasza o wuefiście. Porządny z niego jednak facet
i bezpretensjonalny. Wszyscy uciekli, a on został. I dalej zostanie, nie ma
wątpliwości. Naprawdę wszystkich przeżyje. Będzie żyć wiecznie. Lubię takich.
Pasza ostatecznie się rozczula, gorąca herbata i zaciszne południe przy ogniu
czynią go sentymentalnym. Dawno nie był tak spokojny.
Wchodzi Nina. Zmarzluchowato owija się pledem, wtyka swój ostry nos do
talerzy i kubków, przelicza konserwy, po czym podchodzi bliżej do kozy,
wyciąga ręce, grzeje czerwone dłonie. Walera widzi ją, ale nieszczególnie na nią
zważa, tak jakby jej tu nie było. Zresztą ona nic nie mówi, zdaje się, że nawet
zupełnie ich nie słucha. Myśli sobie o czymś innym, grzeje dłonie. Kiedy Walera
milknie, wyraźniej dobiegają wybuchy i trzaski automatów za oknem, od razu
robi się niespokojnie, jakby ktoś w ciepłym sennym przedziale otworzył drzwi
na hałaśliwy korytarz. Dlatego Walera pośpiesznie ciągnie dalej:
– Najważniejsze, kto za to wszystko odpowie? – pokazuje ręką wokół. – Nikt.
Zobaczysz, winnych nie znajdą.
– Z nas zrobią winnych – przypuszcza Pasza.
– Nie zrobią – zaprzecza z przekonaniem wuefista. – Jeszcze czego.
Odpowiadać powinni ci, którzy to wszystko zaczęli. Ja osobiście będę się
przyglądać, jak się będą wykręcać. Po prostu mnie to ciekawi – powtarza – jak
się będą wykręcać.
– To dla nich nie pierwszyzna – podtrzymuje rozmowę Pasza.
– Nie pierwszyzna – zgadza się wuefista, wyciąga z palta papierosy, odpala
od ognia, gwałtownie się nachyliwszy i mało co nie opaliwszy sobie rzęs. –
Chociaż ty masz rację. Jasne, że spróbują nas w to wrobić, nas, którzy tu
zostaliśmy. Tak się właśnie stanie, właśnie tak. Tylko akurat mnie w coś
wrobią! – rozpala się Walera i momentalnie znika całe jego przeciwpancerne
słownictwo z agitek. – Nie uda im się! Nie mam z tym nic wspólnego! I oni też
nie mają! – pokazuje palcem gdzieś za plecy Paszy. Ten nawet się ogląda,
chociaż tam, oczywiście, nikogo nie ma, tylko mrok korytarza, pomalowane
niebieską farbą ściany stołówki. Ale jasne, że wuefista mówi o wychowankach,
zarówno tych, którzy się rozeszli, jak i tych, którzy zostali. – Oni też nie mają
z tym nic wspólnego. Szkoda ich, Pasz. Uwierzysz?
– Wierzę – wierzy Pasza.
– Ta – zgadza się sam ze sobą wuefista – szkoda. Nie w tym czasie się
urodzili, nie w tym kraju. My to inna rzecz. My mamy co wspominać. –
Wuefista jakoś lekko i dobrotliwie się śmieje, aż Pasza zaczyna się śmiać jego
śladem. – My mieliśmy prawdziwy kraj, nie musieliśmy się bać. Ja swoje
dzieciństwo zawsze wspominam z uśmiechem. Poważnie, uwierzysz?
– Wierzę – potwierdza Pasza.
– A ty? – dociekliwie pyta Walera.
– Ja też – nie ukrywa Pasza. – Ja też z uśmiechem.
– A ty, Nina? – Wuefista wreszcie dostrzega swoją dyrektorkę. –
Wspominasz swoje dzieciństwo z uśmiechem?
Nina patrzy w ogień, jakby zupełnie nie słyszała pytania. A potem
odpowiada:
– Nie, nie wspominam – odpowiada. – Z dzieciństwa pamiętam tylko uczucie
głodu.
– No, wszystkim było ciężko – nie zgadza się wuefista.
Ale Nina krótko mu przerywa:
– Nie wszystkim – mówi – zupełnie nie wszystkim. Mnie faktycznie było
niełatwo. Ja nie miałam co jeść. I moja mama też nie miała co jeść. Chociaż jej
dzieciństwo przypadało na ten czas, kiedy kradliście materiały budowlane. On
przecież panu opowiadał o materiałach budowlanych? – zwraca się do Paszy.
Wuefista chrząka z niezadowoleniem, ale milczy.
– Niech pan nie chrząka. – Nina mówi dalej spokojnie i niewyraźnie, jakby
spowiadała się ze śmiertelnych grzechów i już z góry wiedziała, co ją czeka. –
Z głodu, oczywiście, nikt nie umarł, jak pan widzi, ale nic dobrego o moim, jak
pan mówi, dzieciństwie, nie mogę sobie przypomnieć. Wie pan, Wałeriju
Petrowyczu, jak mnie nazywali w szkole? To pana wuefistę zainteresuje.
Sportsmenka.
– Dlaczego? – dziwi się Pasza.
– Dlatego, że zawsze chodziłam w adidasach. Latem i zimą. Któryś
z sąsiadów mi dał. Taty nie miałam, czym zajmowała się mama, nie będę
opowiadać. Ale to, czym się zajmowała, pieniędzy nie przynosiło. Ona zresztą
taty też nie miała. I ona też całe swoje dzieciństwo przechodziła w cudzych
ubraniach. I też niczego dobrego o swoim dzieciństwie nie mówiła. I o kraju
waszym też nie. I nie baliście się nie dlatego, że kraj mieliście taki cudowny,
tylko dlatego, że zawsze ktoś was krył, jak nie rodzice, to komisarz rejonowy
komsomołu. A mnie nikt nie krył. I ich – pokazuje ręką za plecy, na pomalowane
na niebiesko ściany – też nikt nie będzie krył. Oprócz pana i mnie. Ale to wcale
nie znaczy, że oni powinni się bać. Nie powinni się bać. W innym wypadku nic
nie warte całe nasze doświadczenie i cała nasza dorosła wiedza. Nic nie warta.
Nina milknie. I Pasza z wuefistą też milczą zakłopotani, nie mają nic do
powiedzenia, nie są gotowi. Tylko sucho strzelają drwa w kozie i wybuchy znów
stają się wyraźne w mglistej mazi.
– I jeszcze – mówi Nina – pan, Wałeriju Petrowyczu, mówi, że nie ma pan
z tym nic wspólnego. Kiedy ostatni raz pan był na wyborach?
– Nina, ja tam nie chodzę – odpowiada wyzywająco wuefista.
– I jak się nazywa nasz deputowany, pan nie wie?
– Nie mam pojęcia.
– I po czyjej stronie on teraz walczy, nawet się pan nie domyśla?
– Nie – mówi Walera szczerze, a Paszy to wszystko jeszcze wciąż się podoba.
– W takim razie jakie ma pan podstawy, żeby kogoś o coś obwiniać? – pyta
Nina. – Jakie ma pan prawo zgłaszać do kogoś pretensje? Wie pan, co mają
w głowach rodzice naszych uczniów? Wie pan, gdzie dzisiaj są ich rodzice?
Czym się zajmują? Ilu z nich zdążyli już zakopać w ciągu ostatniego roku? Czy
dla pana najważniejsze, żeby zdawali testy sprawnościowe?
– Co tu mają do rzeczy testy? – mówi trochę zagubiony Walera.
– Właśnie to – nie wyjaśnia Nina. – Przywykł pan wspominać, jak było
dobrze i spokojnie, jak się pan nie bał. Czemu pan się teraz boi?
– Nie boję się.
– Boi się pan. Ostrzałów może się pan nie boi, ale nazywać rzeczy po imieniu
się pan boi. I im – Nina pokazuje za plecy – boi się pan powiedzieć prawdę. To
przecież nie takie łatwe jak wspominanie szczęśliwego dzieciństwa.
– Wałerij Petrowycz o czym innym mówił – próbuje wtrącić się Pasza, ale
Nina, cicho, choć twardo mu przerywa:
– O tym – przerywa – właśnie o tym – o strachu i nieodpowiedzialności.
A pan, Pawle Iwanyczu, ze swoimi dziećmi rozmawia o wojnie?
– Uczę języka – odpowiada na to Pasza.
– A wie pan, że połowa z ich ojców walczy? Domyśla się pan chociaż?
– No – mówi niepewnie Pasza.
– A domyśla się pan, że część z nich walczy przeciwko panu? Przeciwko
nam – poprawia się ona.
– Przeciwko mnie nikt nie walczy – zaprzecza sucho Pasza, bo rozmowa
zaczyna mu się coraz mniej podobać. – Nie jestem po żadnej stronie.
– No a kiedy strzelają do pana siostrzeńca – też nie jest pan po żadnej
stronie? Kiedy pociski przylatują do internatu, w którym on mieszka? To
przeciwko komu walczą? Przeciwko mnie?
– Nie wiem, kto strzela.
– Naprawdę? – dziwi się spokojnie Nina. – A ja wiem. Chce pan, to panu
powiem. Wie pan, z której strony jest nasza sala gimnastyczna? A Wałerij
Petrowycz wie, jest wuefistą.
– Nie wiem – znów odpowiada sucho wuefista.
– A ja wiem – mówi Nina. – Sala gimnastyczna jest od strony południowej.
I pocisk przyleciał z południa. A co mamy na południu? Wałeriju Petrowyczu,
co mamy na południu?
– No, skąd mam wiedzieć? – mówi z rozdrażnieniem wuefista.
– Przecież pan wie, wszystko pan wie. Granicę mamy na południu. Granicę
państwową. Dawną granicę państwową – poprawia się Nina. – I strzelali właśnie
stamtąd. I czego tu nie rozumieć? Co tu jest takiego skomplikowanego, żeby
tego nie wiedzieć? I jeśli sami przed sobą nie chcecie się do tego przyznać, to
kto jest winien?
– Z drugiej strony też strzelają – odgryza się Walera.
– Strzelają – zgadza się Nina – tylko że o tym też nie mówicie. Jakby was to
nie dotyczyło. Chociaż już dawno powinniście się określić, po której jesteście
stronie. Przywykliście przez całe życie się chować. Przywykliście, że wam nic
do tego, że ktoś za was zawsze zdecyduje, ktoś za was wszystko rozwiąże. A nie
zdecyduje, nie rozwiąże. Nie tym razem. Dlatego że wy też wszystko
widzieliście i o wszystkim wiedzieliście. Ale milczeliście i nie mówiliście.
Sądzić was za to oczywiście nie będą, ale na wdzięczną pamięć potomków nie
możecie liczyć. Krótko mówiąc – Nina gwałtownie wstaje – nie pocieszajcie się
złudzeniami, odpowiadać będą wszyscy. I najgorzej będzie tym, którzy
nieprzyzwyczajeni są do odpowiedzialności. Gotuję obiad, Wałeriju Petrowyczu,
może pan pomóc. A pan, Pawle Iwanyczu – zwraca się do Paszy – pan też może
zostać na obiad. Chociaż Sasza na pana czeka, tak że może pan iść. Tylko niech
pan weźmie ze sobą coś na drogę.
Pasza, zmieszany, dziękuje, wpycha do kieszeni kilka puszek z konserwami,
wychodzi w milczeniu.
Mały siedzi w korytarzu, podpierając ścianę. Widzi Paszę, wstaje, milcząc,
idzie przez salę gimnastyczną w kierunku wyjścia. Jesienna zielona kurtka, nie
na tę porę roku, czarne dżinsy, skórzany plecak, w dłoniach kij baseballowy. I na
nogach adidasy.
Obchodzą szkołę. W oknie czernieje palto wuefisty. Można nawet pomyśleć,
że to Walera macha im na pożegnanie ręką. Po prostu nie widać twarzy. I ręki
nie widać. Tak jakby ubranie jeszcze było, a człowieka już nie.
Druga po południu, mgła osiadła, ciągnie się ulicami, grzęźnie w drzewach,
powoli ściekając w dolinę, do miasta. Mały pewnym krokiem omija kupy
zgrabionych liści. Pasza stara się nie zostawać z tyłu. Nie rozmawiają ze sobą.
W mokrym powietrzu kroki brzmią dźwięcznie, jakby ktoś wbijał gwoździe
w drzewo. Przy wyjściu z parku Pasza się zatrzymuje, mały to czuje, też staje.
Ale pierwszy się nie odzywa, czeka, co powie Pasza.
– Musimy wyjść na obwodnicę – mówi Pasza – przez miasto nie przejdziemy.
– No jasne – odpowiada mały trochę wyniośle.
– A gdzie jest obwodnica, wiesz?
– No wiem – mówi niechętnie mały, widać, że jeszcze nie zdecydował, jak
ma się zachowywać przy Paszy.
– Sasz – mówi na to Pasza. – Dobrze byłoby się stąd wygrzebać, zanim się
ściemni. Idziemy?
Mały się waha – obrażać się czy odpuścić. Wiatr zawiewa od miasta,
wymiata na górę z doliny strzępy mgły. W powietrzu od razu pojawia się słodki
posmak spalenizny. Posmak żelaza i mokrego psa. Pasza się wzdryga, mały się
kuli, mocniej zaciska w dłoniach swój kij.
– Dobrze – mówi – tu trzeba przejść przez osiedle, potem będzie rozjazd,
lepiej tam nie wychodzić, tam był posterunek. Pójdziemy skrótem, znam drogę.
Pasza stoi, zastanawia się nad tym, co usłyszał. W górze nad nimi zaczynają
szumieć drzewa. Pasza podnosi głowę. Coś nie tak. W końcu rozumie – drzewa
są, mgła jest, gdzieś tam w górze jest niebo. A ptaków nie ma.
Idą szybko potrzaskaną drogą. Mijają opalone rury, mijają rozstrzelany
przystanek. Przechodzą obok sklepu, zostawiają za plecami studnię. Zaczyna się
ulica. Długa, bezkresna, gęsto zabudowana. Ceglane domy, garaże, dobudówki.
Podziurawione odłamkami ogrodzenia. Osiedla domów jednorodzinnych.
Z dwóch stron ciągną się rury gazociągu, w jednym miejscu rura jest przebita
i wykręcona. Gazu raczej tu nie ma. Tak jak i światła. Zresztą ludzi też nie
widać. Zupełnie. Nikogo. Tylko drzewa w górze biją się między sobą gołymi
gałęziami. I jeszcze gdzieś skrzypi żelazna furtka. Za to za nimi w dolinie
w mieście wszystko dopiero się zaczyna. Pewnie skończył się obiad i wszyscy
z nowymi siłami biorą się do roboty. Wybuchy stają się intensywniejsze, zaczyna
rwać gdzieś bardzo blisko, gdzieś tu, w tej mgle. Pasza z małym przyśpieszają
kroku. Śpieszą się, niemal biegną. Ale im szybciej idą, tym robi się straszniej,
tak jakby ktoś ich gonił na tej martwej ulicy. Paszy nawet zaczyna się wydawać,
że naprawdę ktoś za nimi idzie, nie zostając w tyle, poruszając się krok w krok.
Trzeba się uspokoić, mówi Pasza do siebie, nikogo tu nie ma. Ale ogląda się od
czasu do czasu, stara się dojrzeć choćby cokolwiek za tą mgłą, która czyni
wszystko niewidocznym i podejrzanym. Nagle zauważa, że tam naprawdę ktoś
jest, ktoś się porusza, słychać czyjś ciężki oddech. Jakiś czas Pasza usiłuje o tym
nie myśleć. Tylko przyśpiesza kroku, ale mały zauważa to jego rozpaczliwe,
przerażone spojrzenie, rozumie, że coś jest nie tak, że coś się dzieje.
– Co jest? – pyta mały.
– W porządku – odpowiada Pasza, ale nie wytrzymuje i znów patrzy za
siebie.
Mały przechwytuje jego spojrzenie i też się ogląda. W końcu dokąd tu
uciekać? Zatrzymują się, stoją, patrzą we mgłę, czekają. Sekundę, dwie, trzy.
Robi się chłodno i przez to szczególnie przerażająco. Tam na pewno ktoś jest,
ktoś stoi, obwąchuje ich. Tylko nie widać za tymi strzępami mgły. Wtedy Pasza
kuca. I zauważa psy. Z dziesięć, jeśli nie więcej. Chude, uliczne, porzucone
przez wszystkich. Stoją kilka metrów od nich, wyciągają w ich stronę
namoknięte chude szyje, nasłuchują. Mały też kuca. Też widzi. Psy są
naprężone, ostrożne. Wcale nie są jednak przestraszone. Od razu widać, kto tu
jest obcy, kto tu jest nie na swoim miejscu. Patrzą ciężko, wściekle, ale głosu nie
dają, wyczekują.
– Idziemy – mówi ledwo słyszalnie Pasza. – Nie zaczepiaj ich.
Wstają, idą, starają się nie okazywać paniki, nie śpieszyć się. Pierwszy nie
wytrzymuje Pasza. Odwraca się, kuca. Psy od razu zamierają, trzymając dystans.
Pasza podnosi się, robi krok wstecz. Psy też niechętnie się cofają. Ale kiedy
Pasza się odwraca, od razu przyśpieszają za nimi.
– Nie reaguj na nie – radzi mały. – One czują, że się ich boisz.
– Ja się ich nie boję.
– No dobrze – cicho mówi mały. – Nawet ja czuję, że się ich boisz. Ja też się
ich boję. Kto je tam wie, czym one się tu żywią. Idź spokojnie.
Idą dalej, coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo, znów niemal zaczynają
biec. Ale wiedzą, że biec w żadnym wypadku nie można, to będzie sygnał, to
będzie znak dla tych idących ich śladem. Pasza z napięcia jest cały mokry,
gorączkowo stara się coś wymyślić, denerwuje się, czuje, jak do gardła
podchodzi mu panika. Jak to tak? – myśli. Czemu wyciągnąłem tu małego? Jak
go teraz obronię? Mały natomiast wygląda na pewniejszego siebie. Chociażby
dlatego, że w dłoniach ma kij. Ale palce, w których ten kij zaciska, zupełnie
pobielały. Możliwe, że z zimna. Pasza zauważa na drodze potłuczoną cegłę. No
to koniec, myśli, trzeba coś robić, uciekać dalej nie ma sensu. I już ma zamiar
podnieść kawałek cegłówki, kiedy nagle mały cicho, ale wyraźnie mówi do
niego:
– Patrz po lewej.
Pasza patrzy w lewo. Widzi pomalowaną na zielono otwartą furtkę. Nie zdąża
zrozumieć, o co chodzi, kiedy mały łapie go za rękaw i ciągnie do furtki. Pasza
ciężko wali butami w mokry asfalt, mknie śladem małego. Psy jednak zrywają
się za nimi, odzywając dziesiątką głodnych, przeziębionych gardeł, szczekają na
cały świat – zapalczywie i rozpaczliwie, rzucają się na nich, łapią zębami gęste
kawałki powietrza. Mały wskakuje na podwórko, Pasza wpada za nim. Tylko
żeby się zamknęła, myśli o furtce, tylko żeby się zamknęła. Szarpie furtkę od
środka. Ta na jakąś chwilę – tylko na chwilę – się zacina, tkwi w miejscu, potem
drży i z trzaskiem się zamyka. Najbliższy pies, przewodnik, wpada na nią
przednimi łapami, ale Pasza zdąża zamknąć od środka i teraz, choćby nie
wiadomo jak się dobijały, są bezpieczni. Psy to rozumieją, z rozczarowaniem
trącają pyskami furtkę, warczą, wyszczekują swoje rozczarowanie, starają się
przeleźć pod metalową bramą.
– Szybciej – krzyczy mały i rzuca się jak najdalej od bramy.
Pasza biegnie za nim. Podwórko jest wyasfaltowane, w asfalt rudą gliną
wklejony jest ślad ciężarówki – pewnie wywozili rzeczy. Własne albo cudze.
Kłódka na drzwiach, które prowadzą do budynku, jest zerwana, chociaż
same drzwi są zamknięte. Za budynkiem od razu otwarte na oścież drzwi garażu,
w środku porozrzucane tekturowe pudełka, narzędzia i kawałki żelaza. Za
garażem letni prysznic, strącony zbiornik na wodę wala się w wilgotnym
i pociemniałym kwietniku. Dalej jest płot, za nim ogród. Mały popycha
wykrzywioną furtkę, biegnie rozmokłą ścieżką. Pasza czuje, jak ziemia przykleja
się do butów, ciąży, nie daje biec. A biec trzeba. Biegnie przez czarny porzucony
ogród, przy namokniętej kukurydzy, pomiędzy ciężkimi zgniłymi warzywami.
Mały wyskakuje pierwszy i zamiera zauroczony i przestraszony. Pasza nadbiega
za nim i od razu natyka się spojrzeniem na krwawą kaszę pomiędzy wypaloną
trawą – kawałki krowiej skóry, kości, żyły pomieszane z ziemią. Bili bydło,
domyśla się Pasza, opalali tusze. Mały nie może ruszyć się z miejsca.
– Nie patrz! – krzyczy Pasza. – Nie patrz.
I zasłania mu oczy dłonią. A mały nagle robi się bezwolny, nie opiera się, nic
nie mówi, pozwala odciągnąć się od tej góry zgniłych kiszek, kilka razy
zaplątuje się w gęstą trawę, potem zabiera dłoń Paszy, biegnie dalej, nie
oglądając się, nie wydychając powietrza. Wtedy też było tak samo, myśli Pasza,
wszystko jak teraz – blady, bezwolny mały po ataku, lekarka, która stoi nad nim
z zapłakanymi oczami, nie wie, co powiedzieć. Lepiej sobie nie przypominać.
Za ogrodami jest gruntówka, rozmazana gąsienicami czołgu. Przedzierają się
przez głębokie koleiny, glina lepi się do butów, biegną mokrym pastwiskiem
w stronę byłej fermy. Dwie rozwalone obory, w trawie leżą betonowe płyty,
z boku sterczy zardzewiała wieża ciśnień, nad nią przez mgłę przebija niskie
posrebrzane niebo. Drzwi obory wynieśli miejscowi. Sam budynek przypomina
szkielet wielkiego zwierzęcia, no tak – wielkiej rogacizny – wybielone
deszczami ściany, przywalony śniegiem dach, cała reszta już dawno
porozciągana po norach i domach, żadnego okna, żadnych drzwi, tylko czarne
dziury i zimne przeciągi. Wbiegają do środka. W kącie dwa wielkie
wymoszczone sianem gniazda. Najwyraźniej ktoś tu się wylegiwał. Gilz wokół
nie ma, więc nie strzelali, po prostu siedzieli. Pewnie ranni – w jednym miejscu
słoma ciemnieje nasączona krwią, w klepisko wdeptane są puste ampułki,
jednorazowe strzykawki, zababrane bandaże. Gniazda zdążyły zawilgotnieć –
oczywiście, ci, którzy tu leżeli, poszli kilka dni temu. Ostro czuć moczem
i mokrą ziemią. Pasza podchodzi do wybitego okna, stara się przez nie
cokolwiek zobaczyć. Niedługo zacznie się ściemniać. Mgła migocze i osiada
drobnym deszczem. Za deszczem czernieją dachy osiedla domków
jednorodzinnych, wysokie drzewa, ciemne rzędy kukurydzy. A dalej po prawej
horyzont się urywa, tam w dolinie leży miasto. Miasta nie widać, ale stamtąd,
gdzie leży, unoszą się czarne wysokie dymy. Unoszą się już od wczoraj, jakby
gdzieś pękł grunt i z ziemi wychodziło coś najgorszego, a jak to najgorsze
zatrzymać, nie wie nikt, bo nikt nie wie, jak to się stało, że grunt się rozstąpił,
wypuścił z siebie tę czerń, która rozpełza się teraz po styczniowym niebie,
zapycha sobą wszystkie otwory i szczeliny. I kto będzie gasił te dymy? – myśli
Pasza. Przecież wypali się wszystko wokół jak w średniowiecznym mieście –
dom od domu, ulica za ulicą, kilka dni i nie ma nic.
– Magazyny się palą – mówi mały.
– Jakie magazyny? – nie rozumie Pasza.
– Kolejowe – wyjaśnia mały. – O tam, widzisz?
Mały pokazuje gdzieś w deszcz. Pasza przygląda się – za kukurydzami
i deszczem można dojrzeć szary dym, który ciężko osiada, nie może się unieść,
przygniatany deszczem.
– Wyobrażasz sobie, ile tam wszystkiego się pali? – pyta z jakimś zachwytem
mały.
– Wyobrażam sobie – mówi na to Pasza. – Chodź, odpoczniemy. Jesteś
głodny?
– Nie – odpowiada mały. – Po tych kiszkach nawet jeść mi się nie chce.
– Wasza Nina – mówi Pasza – jest taka ostra.
– Jest w porządku – nie zgadza się mały.
– Dlaczego ona wszystkich poucza? Jak w szkole.
– Przecież ona jest w szkole – przypomina mały. – Jaka ma być? Ona tak
zawsze mówi. I za to ją wszyscy lubią. Za to, że wszystkich uczy – uściśla mały.
– No, mnie nie trzeba uczyć – mówi obruszony Pasza. – Bez niej sobie
poradzę.
– I świetnie sobie poradziłeś? – pyta mały.
Pasza milczy. Przypomina sobie Ninę, złości się na siebie: czemu jej nie
odpowiedziałem, czemu zmilczałem?
– Jej chyba nikogo nie żal.
– A kogo ma być żal? – interesuje się mały. – Wuefisty? Czy ciebie?
– No, ja tu nie mam nic do rzeczy. – Pasza usiłuje mówić prościej. – Po
prostu nie można wszystkich winić. Wszyscy są różni.
– Ta? – mówi z niedowierzaniem mały. – A mi się zdaje, że wy wszyscy
jesteście jednakowi. Wiesz, jak u nas zrywali flagę?
– No? – nie rozumie go Pasza.
– Krótko mówiąc, oni chcieli zerwać, a Nina nie dawała. A wszyscy stali
i patrzyli.
– I co? – dalej nie rozumie Pasza.
– No, tych, którzy zrywali, było tylko dwóch. I jedna Nina. A wszyscy inni
po prostu stali i patrzyli. I nic nie robili. Jakieś sto osób – patrzyło i nic nie
robiło. Wszyscy jednakowi. Nikogo nie żal.
– Dobrze – mówi na to Pasza. – Chodźmy.
– Chodźmy.
Wychodzą na deszcz. Idą, kurczą się, grzęzną w mokrej ziemi. Za fermą
ciągną się nieużytki, dalej widać pasmo lasu. Idą w jego kierunku. Czasu
zupełnie nie czuć. Iść jest ciężko od początku, dalej nie robi się lżej.
Mechanicznie przestawiają ciężkie od nalepionej ziemi nogi, chowają skostniałe
dłonie w kieszeniach, mały robi to na przemian – kiedy grzeje jedną, druga –
z kijem – zdąża zmarznąć. Doczłapują do lasu. Pasza przedziera się przez
kłujące gałęzie, mały wlecze się jego śladem. Wychodzą na otwartą przestrzeń.
Wprost przed nimi pojawia się głęboki wąwóz, jar, wypchany mgłą jak poduszka
pierzem. Wrażenie jest takie, jakby całą mgłę wciągnęło w dół, jakby ściekła
tam, schowała się na jakiś czas.
– Obejdziemy? – pyta Pasza.
– Nie ma co – odpowiada mały. – Parę kilometrów tak nadłożymy.
Stoją i z niedowierzaniem patrzą w dół. Jar jest szeroki. Dna nie widać. Tylko
biała groza zalewa skraj, sięga do nóg. Wstąpisz w nią – wyjdziesz po drugiej
stronie życia. Ale obchodzić też się nie chce.
– Idziemy? – Pasza robi kilka kroków przed siebie.
Mały trzyma go za rękę, idzie krok w krok za nim. Grunt się urywa, Pasza
ześlizguje się w dół, łapie wolną ręką ostrych cienistych gałęzi tarniny i dzikiej
róży, kaleczy sobie dłoń, krew cieknie, wycierać nie ma jednak kiedy – trzeba
mocno się trzymać, żeby nie zjechać wprost do piekła. Pasza złości się, ale
milczy, nie chce, żeby mały się bał. Ciągnie go za sobą, czuje ciepło jego dłoni.
Przyjrzeć się małemu prawie się nie da, chociaż to on, jest tutaj – słychać jego
oddech, słychać szuranie ziemi pod jego adidasami, ale jego samego nie widać.
Ostrożnie, ostrożnie, powtarza tylko Pasza, patrz pod nogi. A po co patrzeć,
kiedy nic nie widać? Łapią się rękami siebie, mokrej trawy, kłujących cierni,
zdzierają skórę, staczają się, nieskończenie długo, nieskończenie głęboko.
Staczają się, grzęzną po kolana w zeszłorocznym grudniowym śniegu. Tu na
dole jest zimniej, śnieg leży, nie topnieje. Pasza przykłada do jego powierzchni
pokaleczoną dłoń z martwymi palcami, chłodzi krew, która ścieka po
nadgarstku. Mały pada na śnieg, twarzą do góry, rzuciwszy plecak obok siebie.
Leży, łapie oddech. Pasza nabiera w nieporanioną dłoń kłującego śniegu,
zaczyna łykać.
– Smaczny? – pyta mały.
– Zimny – odpowiada Pasza.
– Uważaj, żebyś się nie przeziębił – mówi mały. Chyba pierwszy raz mówi
bez rozdrażnienia, nawet z jakąś troską w głosie. Chociaż może Paszy się
wydaje.
Wydostać się na górę jest jeszcze ciężej. Ale brną, wyłażą. Pasza przodem.
Założył z przodu plecak małego, ciągnie jego samego za rękę. Mały stara się,
wspina. Chociaż widać, że się zmęczył. Najważniejsze, że nie widać, ile przed
nimi. Włazisz i włazisz, łapiesz się gęstej trawy, korzeni wiśni. I kiedy już nie
zostało sił ani pewności, że poruszają się we właściwym kierunku, kiedy mały
w dole zawisa ciężkim ciepłym balastem, kiedy poraniona dłoń zaczyna
drętwieć, aż jej nie czuć – Pasza nagle łapie gałąź wiśni i rozumie, że to koniec,
skraj, drugi brzeg przepaści, przeciwny brzeg rzeki martwych. Podciąga małego,
podsadza go w górę, wyłazi za nim. Siedzą w trawie, ciężko dyszą, długo nie
mówią.
– Dalej dokąd? – odważa się w końcu Pasza.
– Prosto – mały kiwa głową. – Tam jest obwodnica.
Przed nimi czernieje pole słoneczników z niezebranym zeszłorocznym
plonem. Ciemne, wyschnięte latem słoneczniki przypominają wypalony las. Za
słonecznikami widać jeszcze jedno pasmo lasu i tam już jest obwodnica. Zostało
przejść przez pole.
Pasza rusza pierwszy, mały, już przyzwyczajony, idzie za nim. Słoneczniki
się rozstępują, boleśnie uderzają w dłonie, woda wlewa się w rękawy. I tak będą
stać, myśli Pasza o słonecznikach, jak zombi. Zapomniane i przeklęte. Aż ktoś
wszystkiego nie przeora.
Idą dalej, powoli, ale idą. Niebo ciemnieje, las nadciąga czarną masą. Zostaje
jakieś dwieście metrów, sto pięćdziesiąt, sto. Stopniowo w popołudniowym
powietrzu odcinają się poszczególne drzewa, odcinają się z ogólnego ciemnego
tła. I właśnie wtedy zza drzew wyraźnie i przejrzyście wyłania się sprzęt
wojskowy – kolumna ciężarówek, ciągników, czołgów, transporterów
opancerzonych. Nieśpiesznie suną bez końca i początku – pierwsze znikły za
rozjazdem, ostatnich nie widać w popołudniowym mroku. Suną i suną,
przetaczają się podmarzniętą szosą. Jadą z południa, łapie się na tej myśli Pasza.
Od strony granicy państwowej. Dawnej granicy państwowej, poprawia sam
siebie. Dawnej.
– Ile ich – mówi zauroczony mały.
– Z czasem nie trafiliśmy – odpowiada na to Pasza.
– Mhm – zgadza się mały – wyszlibyśmy pół godziny wcześniej, łapalibyśmy
stopa na obwodnicy. Wyobrażasz sobie? – krótko chrząka.
– Co robimy? – waha się Pasza. – Przeczekamy?
Wtedy nagle jedna z ciężarówek odłącza się od kolumny, hamuje, z budy
wyskakuje trzech wojskowych. Schodzą z drogi, wychodzą na pole, zatrzymują
się. Pasza natychmiast kuca, ciągnie małego za sobą. Cicho, szepcze, nie ruszaj
się, idą tutaj. Wojskowi rzeczywiście wchodzą między słoneczniki, leniwie
poruszają się w ich stronę. Zbliżają się, Pasza słyszy, jak łamią się pod nimi
słoneczniki, słyszy, jak ktoś zaczyna się głośno śmiać, jak go uciszają, jak
czujnie milczą, zatrzymując się, wsłuchują w popołudniową ciszę. Przyglądają
się mgle, obserwują dymy na horyzoncie. Nad czymś się naradzają, zawracają,
szybko wracają do ciężarówki. Samochód rusza, włącza się w kolumnę,
rozpływa w niej.
– Wracamy – cicho mówi Pasza. – Szybko wracamy.
I pochylając się, biegnie z powrotem w stronę przepaści. Mały posłusznie
biegnie za nim.
I nagle okazuje się, że znaleźli się pułapce. I nawet sami się do tej pułapki
zagonili. I jak się teraz z niej wydostać – nie wiadomo. Dlaczego nie zabrałem
go wcześniej? – Pasza rozpaczliwie pyta sam siebie. Dlaczego nie wyszedłem
z miasta wczoraj w nocy? Trzeba było brać małego i spadać, póki się dało. Po co
było zostawać tu na noc? Dokąd teraz iść? Nie daj Boże, coś się z nim stanie –
co ja powiem jego mamie? Co powiem staremu? Mały o nic nie pyta, chociaż
milczy tak, że Pasza mimo woli chce się tłumaczyć. A co może powiedzieć na
swoje usprawiedliwienie? Że jest palantem, który czekał do ostatniej chwili, aż
nie otworzyły się drzwi pułapki i on dobrowolnie się w nie wepchnął, przy czym
nie sam, tylko ciągnąc za sobą małego. A teraz, kiedy oblężenie miasta okazało
się szczelne, kiedy zamknięto wszystkie możliwe szpary i otwory, pozostaje im
z małym miotać się z kąta w kąt jak dwóm szczurom, które spóźniły się na swój
statek.
Wtedy mały mówi:
– Słuchaj, no a jak ty tu przyszedłeś? Pamiętasz?
– No, przez dworzec – odpowiada Pasza po zastanowieniu.
– No to idziemy na dworzec – mówi mały. – Jeśli go jeszcze nie spalili.
– Co ty? – wątpi Pasza. – Skąd wiesz, kto tam teraz jest?
– Paszka – zaczyna się wściekać mały – jesteś miejscowy, inwalida,
z dzieckiem na ręku – mówi, myśląc o sobie. – Czego masz się bać? A na
dworcu będzie można przenocować. Drogę znajdziesz? Tylko żeby przez
prospekt nie iść, tam to na pewno strzelają.
– Myślę, że znajdę – odpowiada Pasza. – Spróbuję.
Ni cholery tu nic nie znajdę, złości się, wpatrując w podświetloną światłem
księżyca aleję. Ale idzie, ufa swoim wewnętrznym głosom, które prowadzą go
przez martwe miasto.
Dochodzą do resztek kładki dla pieszych. Deski i rury wiszą nad czernią jak
trampolina dla samobójców. Kładka, szepcze Pasza pewnym głosem, byłem tu
wczoraj. Kiwa głową do małego i rusza między drzewa. Idzie przez park, dotyka
dłonią powykręcanych akacji, czuje, jak w sercu coraz mocniej prostuje się
zamarznięta sprężyna, pcha go naprzód, nie daje się zatrzymać. Wygrzebują się
z parku, idą przez gęstą trawę w kierunku czarnej wyspy czteropiętrowego
bloku, która wyrasta nad nimi jak nocna oceaniczna fala. Plac zabaw, nadpalona
huśtawka, drzwi piwnic z pozrywanymi kłódkami – ktoś zdążył otworzyć
wszystko, do czego można się było dostać. Już, już, zapewnia Pasza sam siebie,
to gdzieś tutaj. I faktycznie, trafia na tory tramwajowe. Wszystko w porządku,
uspokaja małego, teraz dojdziemy. Idą miarowo, nie śpiesząc się. Po jakimś
czasie natykają się na coś wielkiego, coś, co leży wprost na torach.
– Co to? – nie rozumie Pasza.
– Krowa – mówi mały.
Pasza podchodzi bliżej, ostrożnie dotyka sprężystej tuszy noskiem buta.
Tusza najwyraźniej nie zdążyła ostygnąć.
– Właśnie – mówi Pasza. – Krowa.
Rogi ma oderwane, prawa tylna noga jest nienaturalnie wykręcona.
– Co z nią? – pyta mały.
– Chyba ciągnęli samochodem – przypuszcza Pasza. – Przesadzili
z prędkością, rogi się połamały, nogę skręciła.
– Dlaczego ją tu zostawili? – dziwi się mały.
– Cholera wie – odpowiada Pasza. – Śpieszyli się. Anna Karenina, kurwa –
klnie, obchodząc tuszę mokrą trawą.
Mały milczy. Nawet nie pyta, co to za jedna ta Anna Karenina.
Koło dziesiątej zbliżają się do baraków, w których wczoraj Pasza
z towarzystwem chował się przed ostrzałem.
– Właź przez okno – krótko rozkazuje Pasza.
Mały posłusznie wchodzi w rozwaloną dziurę, Pasza podsadza go z tyłu,
wspina się za nim. Po kolei zeskakują do środka, na podłogę. Siadają, opierając
się plecakami o ścianę. Mały wyciąga z kieszeni papierosy. Demonstracyjnie,
niczego nie ukrywając, wyciąga jednego, umiejętnie ugniata go w palcach
i wkłada do ust, z innej kieszeni wyciąga zapalniczkę. Pasza reaguje bardziej na
zapalniczkę, zabiera małemu papierosa, wyrywa wprost z ust, mnie, wyrzuca.
Zapalniczkę też zabiera.
– Co ty? – krzyczy obruszony mały.
– Nie świeć – polubownie mówi Pasza – tu są ostrzały.
– No dobra. – Mały dalej jest obruszony, ale bardziej dla fasonu. Papierosy
jednak chowa i o zapalniczkę nie prosi.
Siedzą, milczą. Pasza czuje się niezręcznie z powodu swojej gwałtowności,
mały rozumie, że obrażać się, prawdę mówiąc, nie ma za co. Dlatego po prostu
milczy.
– Chcesz jeść? – pierwszy nie wytrzymuje Pasza.
– A masz coś? – nie wierzy mały.
– Konserwy – odpowiada Pasza. – Tylko nie mam noża.
– No jasne – krzywo uśmiecha się mały. Sięga do kieszeni, wyciąga składany
nóż. Z jednej strony jest ostrze, z drugiej – łyżka.
– Skąd masz? – pyta Pasza.
– Z miejscowymi się wymieniłem – odpowiada mały. – Na papierosy.
– A papierosy skąd wziąłeś? – dziwi się Pasza.
– Też z miejscowymi się wymieniłem – wyjaśnia mały.
Pasza rozumie, że dalej lepiej nie wypytywać. Wyciąga puszkę, w ciemności
przebija ją nożem i zaczyna wściekle rżnąć. Wtedy kaleczy się w rękę. Drugi raz
tego dnia. Rozmazuje krew na kurtce, dżinsach, próbuje zatamować. Mały
wyciąga z plecaka chustkę do nosa, czystą, wypraną, schludnie złożoną. Pasza
nieumiejętnie owija sobie nią dłoń.
– A to skąd masz? – pyta Pasza o chustkę.
– Od dziadka – wyjaśnia mały. – Dał mi całą paczkę. Czyściłem nimi adidasy.
To ostatnia.
Pasza przypomina sobie o starym. Trzeba było do niego zadzwonić, myśli.
On się przecież tam martwi, chyba.
– Zapomniałem do niego zadzwonić – mówi Pasza.
– Zapomniałeś czy nie chciałeś? – dopytuje się mały.
– Co znaczy „nie chciałem”? – dziwi się nieszczerze Pasza.
– A często do niego dzwonisz? – przypomina mały.
Pasza myśli, żeby zaprzeczyć, potem odpuszcza. Naprawdę, myśli, kogo ja
przekonuję. Podaje małemu puszkę. W świetle księżyca ciemnieją na niej krople
krwi.
– Zjesz? – pyta.
– Odechciało mi się – odpowiada mały.
Pasza składa nóż, oddaje małemu. Konserwę stawia na parapecie.
– Kiedyś kupiłem mu jego pierwszy telefon – opowiada o starym. – Nokię
najprostszą. Zapisałem w nim numery, mój i siostry. No, twojej mamy.
Próbowałem nauczyć pisać esemesy. Nie nauczyłem. Nie podobało mu się
pisanie. Ale raz napisał. Wiesz kiedy?
– No?
– Na rocznicę śmierci mamy. No, twojej babci. Napisał, żeby przypomnieć.
Potem pytam go: dlaczego nie zadzwoniłeś? A on mówi: bałem się, że się
rozpłaczę. Wyobrażasz sobie? Myślę, że on z nami właśnie przez to nie
rozmawia: boi się, że się rozpłacze.
– A ja myślę – mówi mały – że on z wami nie rozmawia dlatego, że z wami
nie ma o czym rozmawiać.
Pasza milczy. Wstają, ruszają do wyjścia. Pasza nagle wraca, bierze
z parapetu konserwę, stawia ją na podłodze.
– Dla kogo? – nie rozumie mały.
– Dla psów – krótko wyjaśnia Pasza.
Wychodzą pod księżyc. Przecinają pole, znajdują dziurę w betonowym
murze. Dalej rów, ścieżka, spalona ciężarówka, która nie wiadomo jak tu się
znalazła. Długo idą przez wysokie trzciny, ścieżka doprowadza ich do rozjazdu.
Zaczynają się wagony. Przejść przez bezkresny korytarz palonego żelaza,
przeleźć pod czarną od sadzy cysterną, wyleźć na peron, znaleźć się na dworcu.
Ludzi przybyło. Chociaż ostrzały niby były właśnie tutaj. Ci, którzy przyszli
wcześniej, patrzyli na nowo przybyłych nieufnie. Jakby mówili: dla nas samych
nie wystarcza miejsca. Z boku wszystko to przypomina statek, który idzie na dno
na otwartym oceanie. I pasażerowie siedzą, patrząc na wodę, której przybywa,
a w tym czasie skądś z głębiny oceanu wypływają pasażerowie jeszcze innego
statku, który zdążył już pomyślnie zatonąć. Włażą na statek, chwytają się lin
i kół ratunkowych, cieszą się, że tak dobrze się wszystko złożyło. A ci, który
siedzą na górze, na pokładzie, patrzą na nich z nienawiścią, obsypują
przekleństwami, oburzają się, nie okazują żadnego współczucia, ani kropli
empatii. Chociaż utoną, rzecz jasna, wszyscy.
W poczekalni Paszę od razu zauważa patrol. Dwóch młodych w nowiutkich,
czystych mundurach, jakby prosto z defilady. Wyławiają Paszę i małego
z pstrokatego kobiecego tłumu. Podchodzą, witają się z ostentacyjną
uprzejmością, przyświecają latarkami, proszą, żeby pokazać im dokumenty.
Kiedy Pasza grzebie w kieszeniach, z podejrzliwością przyglądają się krwi na
rękawie jego kurtki, świeżej glinie na butach, ciemnym workom pod oczami,
rozpalonemu ze zmęczenia i zimna spojrzeniu. Na małego patrzą bez
zainteresowania. Najwyżej zatrzymują wzrok na kiju baseballowym, który
sterczy z jego plecaka. Ale kto ich tam wie, tych miejscowych – może po prostu
tu lubią baseball, trzeba będzie zapytać dowództwa. Kartkują dowód Paszy,
chrząkają z niezadowoleniem, zobaczywszy flagę na pierwszej stronie. Jeszcze
nie przywykli, że wszyscy miejscowi tutaj mają dowody z wrogą dla nich flagą.
Znajdują meldunek, zwracają dokumenty.
– A dworzec? Czynny? – pyta Pasza, ośmieliwszy się. Mówi tak jak i oni,
poprawnie po rosyjsku, nawet akcent stara się odtworzyć, chociaż to
szczególnego wrażenia na wojskowych nie robi.
– Ni chuja, tu u was nic nie jest czynne – odpowiada niechętnie jeden. Drugi
w ogóle odwraca się od Paszy, żeby nie odpowiadać.
– Jak mamy stąd wyjechać? – nie poddaje się Pasza.
Wojskowy mierzy go spojrzeniem. Pasza myśli, żeby się cofnąć, ale
przechwytuje spojrzenie małego, który patrzy na wojskowego jak na żabę. Czyli
bez sympatii. Wtedy Pasza prześlizguje się po nim spojrzeniem, od góry do
dołu. Zauważa obcięte paznokcie, skaleczenie po goleniu na szyi, zauważa, jak
wojskowy pociąga nosem, przeziębiony, oczywiście, w boju. Młody chłopak,
myśli Pasza, poborowy.
– Jesteście przedstawicielami nowej władzy? – pyta Pasza, nie ukrywając
sarkazmu. – Mam dziecko na ręku.
– Jest pan całkowicie bezpieczny – odwraca się do niego drugi. Szerokie
kości policzkowe, wąskie, jakieś nalane szpary oczodołów. Też młody.
– Dobrze – zgadza się Pasza. – Nowa administracja może zabezpieczyć
żywność dla tymczasowo wysiedlonych osób?
– Jakich osób? – nie rozumie wąskooki. – Proszę – mówi ufnie – zwrócić się
do dowódcy.
– Gdzie to? – dopytuje się energicznie Pasza.
– W pokoju dyżurnego dworca. Wie pan, gdzie to jest?
– Wiem – odpowiada sucho Pasza, bierze małego za rękę, obchodzi patrol,
idzie przez poczekalnię, przestępując nad sennymi, tymczasowo wysiedlonymi
pasażerami, którzy porozkładali się, gdzie się tylko dało – na podłodze, na
parapetach, pod kolumnami.
Nowo przybyli są niemal bez rzeczy – najwyraźniej zupełnie nie mieli czasu
się spakować, wybiegali, w czym byli, łapali, co wpadło im w ręce. Ktoś śpi na
swoim palcie, ktoś – na narzucie, ktoś pod głowę podłożył zimowe buty.
Żadnych walizek, żadnych tobołków, ciemne ze strachu i niewyspania twarze,
ciężkie powieki, zmarszczki wokół oczu. Śpią, przyciskając do siebie dzieci,
żeby zagrzać je swoim ciepłem, żeby osłonić je swoim ciałem. Pasza przestępuje
ostrożnie, nie chce nikogo potrącić. Mały też uważnie przeskakuje przez senne
ciała. Koło pokoju dyżurnego dwóch z automatami – siedzą rozparci na
biurowych krzesłach. Jeden drzemie, drugi grzebie w telefonie, przegląda jakieś
zdjęcia. Na Paszę nawet nie patrzą – po prostu jeden
odgradza wejście automatem. Paszy to jednak nie powstrzymuje.
– U siebie? – pyta.
– Co „u siebie”? – Żołnierz z automatem odrywa oczy od telefonu.
– Dowódca, kurwa, się pytam, u siebie? – powtarza pytanie Pasza.
– Czego przy dziecku przeklinasz? – obrusza się żołnierz.
– Ja mogę, jestem nauczycielem – wyjaśnia krótko Pasza.
Przez moment żołnierz analizuje to, co usłyszał. Ale mu ta analiza nie
wychodzi.
– Jest u siebie – mówi. – Tylko teraz zajęty.
– Mhm – mówi Pasza i otwiera drzwi.
Dowódca jest mocno po pięćdziesiątce. Wielki, z czerwonym pyskiem.
Oczywiście problemy z ciśnieniem. Nerwowo kręci się na biurowym krześle.
Spodnie z lampasami, oficerskie buty. Jakiś dziwny mundur z niezrozumiałymi
dystynkcjami. Na piersiach krzyże. Przypomina śpiewaka operowego
z prowincji. Na ramię zarzucił znaną już Paszy kurtkę z bobrowym kołnierzem.
Obok niego stoi jeszcze jeden wojskowy – Pasza od razu orientuje się, że to
adiutant – z okrągłymi policzkami, mocno zbudowany, ogolony na zero.
W kamuflażu, z bacikiem w dłoni. Karze tych, którzy na dworcu łamią przepisy
przeciwpożarowe, przypuszcza Pasza. W pokoju nie ma czym oddychać. Żaluzje
brutalnie zerwane, okno zabite płytami ze sklejki. Telewizor w kącie stoi
z wybitym kineskopem. Na podłodze – podeptany kalkulator. Obok ciężko
pracuje generator spalinowy. Od niego ciągną się kable, świeci wielka lampa.
Zobaczywszy Paszę z małym, dowódca się napina, po twarzy od razu rozlewa
się różowa plama jak delikatne oparzenie.
– Kto? – pyta surowo.
Mówi po rosyjsku, z pytającej intonacji od razu wyłazi akcent.
– Nauczyciel – odpowiada Pasza i wyciąga do niego rękę.
Dowódca ściska ją z zakłopotaniem. Adiutantowi też nie pozostaje nic
innego.
– Ja w imieniu ludności – mówi Pasza, nie puszczając ręki. – Jestem
upoważniony.
Słowo „upoważniony” dowódcy się nie podoba. Za takie słowa, szczerze
mówiąc, trzeba rozstrzeliwać. Wyrywa rękę z dłoni Paszy.
– Co z pana ręką? – pyta srogo, skinieniem pokazując zakrwawioną chustkę.
– Tak – niedbale odpowiada Pasza – drobnostka.
Znacząco dotyka opatrunku, jakby pokazywał: no przecież, że drobnostka, na
wojnie nie takie rzeczy bywają. Dowódca patrzy ze zrozumieniem, ale Pasza
milczy, więc zaczyna się denerwować.
– To czego pan chce? – pyta.
– Ludność jest ciekawa – mówi Pasza – jak rozwiązane zostaną problemy
żywności i transportu. Wiele jest osób z dzieckiem na ręku.
– Dzieci – odpowiada z niezadowoleniem dowódca, wycierając rękawem
spoconą szyję. – Widzi pan przecież, co się dzieje. Miasto pod ostrzałem. A pan:
dzieci.
– W takim razie jakie będą działania administracji względem osób
tymczasowo wysiedlonych? – Pasza czuje, że mówi tonem wuefisty. Dzięki
czemu brzmi przekonująco.
Dowódca znów się napina. Przenosi spojrzenie z Paszy na małego, potem
znów na Paszę. Jakby się zastanawiał, którego rozstrzelać jako pierwszego.
– Znaczy tak – mówi. – Znaczy tak, Aleksieju Jeliseiczu, zróbmy tak, niech
pan załatwi sprawę z towarzyszem upoważnionym. Ja mam rozmowę z centralą.
Wyciąga telefon, odwraca się plecami do wszystkich obecnych. Pucułowaty
Aleksiej Jeliseicz szeroko macha ręką, jakby odganiał motyle: chodźcie, mówi,
wyjdziemy, nie można podsłuchiwać rozmowy z centralą. Pasza wychodzi. Za
nim mały. Ich śladem Jeliseicz. Idzie, leniwie poklepując się bacikiem po udzie.
Wychodzi na korytarz. Zatrzymuje się, rozgląda. Pasza z małym stoją obok,
czekają. Wokół od razu zbiera się tłum kobiet i starców.
– Towarzysze – mówi Jeliseicz tonem oficjalnym i bezczelnym. – Proszę nie
popadać w panikę. Administracja pracuje nad zaistniałą sytuacją. Rano
przyjedzie kuchnia polowa. Podstawimy autobusy: jeden do kombinatu, drugi do
wioski, jasne?
– Jasne – mówi babcia w mokrej peruce. – A do rana co mamy robić?
– Chuja ssać – odpowiada z rozdrażnieniem Jeliseicz, odwraca się i znika za
drzwiami.
Publiczność po zastanowieniu się rozchodzi. Pasza wyciąga telefon. Próbuje
zadzwonić do starego. Zasięgu oczywiście nie ma.
Ale walizki, skąd walizki? Nie mieli nigdy żadnych walizek. Rodzice, kiedy
Pasza z siostrą byli młodsi, donikąd nie jeździli, nigdzie nie wypoczywali. Pasza
przypomina sobie chyba tylko jedno lato, na początku lat dziewięćdziesiątych,
on w podstawówce, siostra chodzi z nim do jednej klasy, rodzice mają urlop, ale
właściwie było inaczej – praca rodziców znika, chociaż oni dalej rano chodzą na
stację jak przeklęci, jak nakręceni. Stacja jest pusta, tory szybko porastają trawą.
Kraj gwałtownie się zmienił, a oni wszyscy – jego obywatele, mieszkańcy
konkretnego węzła kolejowego – zmienić się nie zdołali, nie mieli w sobie
takich mechanizmów. I ciągle chodzili do pracy, za którą im nie płacono. Po
prostu dlatego, że przez całe życie przywykli do chodzenia. Wstajesz rano i jak
galernik wleczesz się do parowozowni. A parowozownia stoi jak obrabowany
przez piratów żaglowiec – same ściany i partyjne hasła na nich. I pracownicy
stoją pod tymi hasłami, i chcieliby wyrabiać i przekraczać normy, iść na
spotkanie i zobowiązywać się, tylko nikomu ich zobowiązania nie są teraz
potrzebne i nikt im nie wyjdzie na spotkanie, i tylko gołębie, których nagle
zrobiło się tak wiele, latają przyjaznymi zgrajami od stacji do miast, od
kombinatu do wioski, w poszukiwaniu szczęścia i darmowego żarcia. A latem
jakoś tak się składa, że mama dostaje skierowanie do sanatorium, które znajduje
się w sąsiednim miasteczku, w sosnowym lesie nad rzeką, i wszystko wygląda
po prostu nierealnie – już dawno nic nie dostają, chociaż wciąż na coś mają
nadzieję. Bo przywykli właśnie tak zasuwać i coś za to dostawać. Ale przez
ostatnie lata nie dostawali nic, choć dalej gotowi byli zasuwać, i to łamało
wszystkie ustalone wyobrażenia o tym, jak być powinno, jakie powinny być
podstawy sprawiedliwego życia. Aha, no i to skierowanie, i początkowo
wybierają się całą rodziną, i Pasza jakoś po dorosłemu cieszy się i szykuje – tak,
myśli sobie, jestem już dorosły. Ile ma lat? Tak jak mały ma teraz, jakieś
trzynaście. Musi się spakować. I oczywiście nie mają żadnej walizki, mają tylko
jakieś wyświechtane torby, z którymi stary chodzi na bazar. Pasza dostaje
właśnie taką torbę i mówią mu, żeby się zastanowił, co mu się przyda w czasie
wypoczynku, żeby niczego nie zapomniał, żeby zachowywał się jak dorosły.
Pasza długo przekłada rzeczy, przenosi je z szafy z pokoju rodziców do ich
dziecięcego, kładzie na łóżku, przebiera. Będzie tam uprawiać sport, potrzebuje
sportowych ubrań. Ale będzie też chodzić po lesie, więc potrzebuje czegoś
wygodnego i praktycznego. Ale i o ciepłym swetrze warto pamiętać. I wszystko
to starannie pakuje, dorzuca tam skarpetki i podkoszulki, wkłada ulubione
kryminały. Potem, zawstydzony, wpycha na sam spód, pod skarpetki i swetry,
okulary słoneczne – stare, po ojcu. Znalazł je w szufladzie stołu, stary dawno ich
nie nosi, Pasza też się wstydzi, ale na wszelki wypadek chowa do torby. A już
później, zadowolony z siebie, spakowany i szczęśliwy, idzie do kuchni i siada
przy stole. Siedzi, poważnie słuchając rozmów starszych. A rozmowy toczą się
ponure: rodzina nie ma pieniędzy, nie wiadomo, za co jechać na urlop. Sąsiednie
miasto to oczywiście nie Krym, tylko taka sama dziura jak ich stacja, ale nawet
tam trzeba będzie dopłacać za dzieci, za wyżywienie, za nocleg. A z czego
dopłacać? – pyta mama. Z czego? Nie jadę, mówi zdecydowanie, nie pojadę, co
ja tam mam robić. A tata, ponieważ ją kocha, przekonuje, że nie, w żadnym
razie, masz jechać, potrzebujesz tego, dla zdrowia potrzebujesz. Pasza nic nie
rozumie o zdrowiu, nawet o tym nie myśli, ze zdrowiem nie może być żadnych
problemów, po prostu nie może, ze zdrowiem wszystko powinno być
w porządku. Nie rozumie tego. Rozumie natomiast, jakiego ma wspaniałego
starego, jak on jest zakochany w żonie, czyli w jego mamie, jakie to dorosłe.
Pasza to doskonale rozumie, bo sam też zachowuje się jak dorosły, co tu
wyjaśniać. I siedzi, i zachwyca się swoją dorosłością i dorosłością starego.
I rozczula go bezradność mamy, jej nieumiejętność radzenia sobie
z trudnościami. I nie wie nawet, że donikąd nie pojadą, że razem
z siostrą i starym zostaną w domu, będą dbać o ogród i oszczędzać na lodach. Że
mama pojedzie sama, będzie mieszkać w sanatorium z jakąś babką
z księgowości, zrywając się co dwie godziny do telefonu, żeby upewnić się, czy
nie są głodni. Nie wie tego, ale rodzice jeszcze raz spotykają się w kuchni, tata
siada przy stole, siostra energicznie o czymś nawija, nie milknąc, nie
zatrzymując się. I wtedy mama zaczyna mówić, że tak się złożyło, że wyjazd
odwołany i że bez niej też będzie im wesoło w trójkę. Nawet jeszcze nie kończy
i Pasza do końca nie uświadamia sobie, o czym ona mówi, a siostra, intuicyjnie,
po dziecięcemu czując, że pozbawia się ją czegoś bardzo przyjemnego
i ważnego, już zaczyna wyć – głośno i nie powstrzymując się. Stary nawet jej
nie ucisza, tak beznadziejna jest rozpacz w jej piskach, stary sam wyciera
samotną łzę, ledwie zauważalnym ruchem. Jednocześnie Pasza wszystko
zauważa, wszystko nagle rozumie i też zaczyna wyć, uświadamiając sobie, że
niczego nie będzie – ani sportu, ani leśnych spacerów, niczego. I że cała jego
dorosłość okazała się nikomu niepotrzebna, że to wszystko jest śmieszne
i beznadziejne, znów za niego wszystko zadecydowali, znów pokazali mu jego
miejsce, i nie ma co na cokolwiek liczyć. A mama, zakłopotana, nagle wścieka
się i zaczyna krzyczeć na starego, że ty jesteś wszystkiemu winien, że to przez
ciebie, że to wszystko ty. A mała wyje jeszcze głośniej, bo starego też jej szkoda.
Ale i siebie też szkoda, więc wyje za siebie i za niego. I Pasza też wyje za siebie
i za niego – za swojego starego, któremu w końcu nie udało się nic zdziałać, nie
umiał zaradzić ich płaczom, tak jak potem nie umiał zaradzić chorobie mamy, jej
śmierci.
Jego torba stała nierozpakowana do jesieni.
Dni o tej porze roku są tak krótkie, a światła jest tak mało, że po zmierzchu
długo przyzwyczajasz się do ciemności, nie wierząc, że to koniec na dzisiaj –
światła już nie będzie, będzie mrok. Pasza zimą zawsze się gubi – nie wystarcza
mu dnia, wieczorami nie może znaleźć sobie miejsca, plącze się w godzinach,
plącze w pragnieniach. Niby czas spać, ale on siedzi przytulony do ściany,
zapada w sen, z którego cały czas coś z zewnątrz go wybija, jakby tam byli jacyś
nadzorcy, ich obowiązkiem jest nie dać mu się rozluźnić, nie dać się zapomnieć.
Któryś raz budzi się przez czyjś jęk. Podnosi głowę – ostrzyżona na krótko,
zwaliwszy się na tobołki, coś mówi przez sen. Pasza chwyta poszczególne
słowa, coś o butach na zmianę, coś o szpitalnych pokrowcach na buty, o planie
dnia. Tak, zgadza się, plan dnia. Która to godzina? Ile jeszcze trzeba czekać do
rana? Już dwie doby tkwi w mokrym powietrzu, nie mając dokąd iść i bojąc się
zatrzymać. I jeszcze małego ma na sumieniu. Dobrze, że zdążyliśmy ulotnić się
z internatu. Jeśli wszystko się ułoży, jutro będziemy w domu. I niech mały
zostanie z nami. Myślę, że Nina nie będzie miała nic przeciwko temu. Zresztą
trzeba ją będzie znaleźć, kiedy to wszystko się skończy. I wuefistę też, myśli
Pasza i wtedy przypomina sobie wszystko – rozstrzelane palto, kolesia
z pudełkiem makaronu, głosy przy studni. Przypomina sobie tłum pod klatką,
wojskowych, ciemność, rozwaloną ławkę, rozerwane futro. À propos, a co
z Wirą? – myśli. Trzeba było chociaż zapisać numer telefonu. Co się z nią mogło
stać? Dotarła do domu czy dalej siedzi gdzieś w piwnicy? W piwnicy, której
w końcu nie mógł znaleźć. Kiedy wszystko się skończy, na pewno ją znajdę, na
pewno. Centrum biznesowe, salon masażu, biuro podróży. W razie czego –
poszukam przez jej przyjaciółki. Przez przyjaciółki, powtarza, właśnie – przez
przyjaciółki. Pasza odwraca się do małego. Ten beztrosko śpi. Obok niego na
podłodze leży kij baseballowy jak dziecięca zabawka. Pasza ostrożnie wstaje,
żeby nikogo nie obudzić, poprawia okulary, wychodzi do poczekalni,
przedostaje się na piętro.
Drzwi do bufetu są uchylone. Pasza prześlizguje się do środka. Przyświeca
sobie, przechodzi za bar, znajduje się w korytarzyku, zatrzymuje przed
drzwiami. Waha się przez chwilę, potem ostrożnie puka. Za drzwiami cisza,
potem słychać jakieś szmery, skrzyp sprężyn tapczanu.
– Kto tam? – pyta suchy głos.
Ona, domyśla się Pasza i otwiera drzwi.
W kącie niewielka kuchnia – zlew, mikrofalówka, noże na stole, cukier
rozsypany na podłodze. Na ścianie półki z przyprawami i różnymi przyborami
kuchennymi. Olej, ocet, keczupy. Alkoholu nie ma. Pod ścianą kanapa, właśnie
na niej śpi ona. Kiedy tylko Pasza wszedł, podskoczyła, włączyła niewielką
latarkę. Pasza początkowo zasłania się przed światłem dłonią, postanawia się
jednak nie chować – patrzy, przygląda się. Różowe włosy poplątane we śnie jak
kable, ciepły sweter. Zdaje się, spała na kanapie przykryta puchówką i jakimś
obrusem. Szybko poprawia krótką spódnicę, ale Pasza zdąża zauważyć czarne
rajstopy i jeszcze szary sweter, twarz bez makijażu, zmęczoną i bezbronną.
Spojrzenie czujne, choć bez strachu – niezupełnie rozumie, kto to jest, widzi
jednak, że nie ma się czego bać – ślepawy wzrok spod okularów, broda, krew na
rękawie kurtki, buty w glinie. Pasza wygląda na wymiętego i nie na miejscu.
Obudził ją – więc z pewnością nie na miejscu.
– Co? – pyta sucho.
– Ja na sekundę.
Pasza przywyka do ostrego światła, rozgląda się po pokoju, zastanawia się,
gdzie usiąść. Ona to zauważa, od razu przyciąga do siebie torbę, przykrywa się
obrusem, jakby mówiła: tu jest zajęte, nawet o tym nie myśl. On wcale nie
myśli, widzi w kącie skrzynkę po piwie, ustawia ją na środku pokoju, siada.
– Obudziłem? – pyta.
– A jak myślisz? – pyta z kolei ona.
– Wybacz. – Pasza przechodzi na ty, żeby wyglądać bardziej przekonująco. –
Ty jesteś Ania, zgadza się?
– No? – Ona w dalszym ciągu świeci mu latarką prosto w twarz.
– Widziałem, jak tu wchodziłaś. Z tymi dwoma.
– A co jeszcze widziałeś? – pyta ze złością. – Coś ty za jeden?
– Przedstawiciel ludności – odpowiada Pasza.
– Co? – nie rozumie ona.
– Przedstawiciel – powtarza Pasza. – Ludności – dodaje. – Nieważne – mówi
w końcu. – Wyłącz latarkę.
Ania słucha się go, kładzie latarkę obok siebie, w bezpiecznej odległości.
W pokoju robi się ciemniej.
– Szukam jednej osoby – mówi Pasza. – Może ją znasz.
– Jakiej osoby? – Ania robi się czujna.
– Pracujesz przecież w biurze podróży?
– W jakim biurze? – nie rozumie ona.
– Centrum biznesowym na prospekcie – wyjaśnia Pasza. – Zgadza się?
– No. – Ania patrzy na niego z wyrzutem, potem wesoło chrząka. – Jesteś
klientem, tak?
– Nie całkiem – zaprzecza Pasza. – Przedstawicielem ludności –
przypomina. – Słuchaj, potrzebna mi Wira. Znasz?
– Wira?
– No.
– Jak ona wygląda?
– No taka – Pasza próbuje opisać – na zdeptanych obcasach, w futrze.
– Jakim futrze?
– Nie wiem – przyznaje się Pasza.
– No i ja też nie wiem – śmieje się ze znużeniem.
– Ma obrączkę na palcu! – przypomina sobie Pasza.
– Obrączkę? – śmieje się Ania. – Naprawdę? U nas w biurze podróży nikt
w obrączce nie chodzi – śmieje się dalej.
– Sama powiedziała, że u was pracuje – mówi obruszony Pasza.
– Może jako sprzątaczka? – przypuszcza Ania.
Ale Pasza milczy zakłopotany, więc i ona milknie, nie śmieje się. Siedzą,
milczą.
– Masz papierosa? – pyta w końcu Ania.
– Nie palę – odpowiada on.
– Wszystkie swoje wypaliłam – mówi z niezadowoleniem Ania. – Z tymi
dwoma. Bez papierosów, mendy, łażą.
– Gdzie oni są?
– A skąd mam wiedzieć? – odpowiada Ania. – Dokądś uciekli.
– A ty dlaczego zostałaś?
– A dokąd ja pójdę? Przesiedzę do rana, jakoś się wydostanę. Co ty masz do
Wiry? – pyta po zastanowieniu.
– Nic. Wczoraj się poznaliśmy.
– Spodobała ci się?
– Nie przyglądałem się – przyznaje Pasza. – Po prostu się o nią martwię.
Chcę ją znaleźć, kiedy się to wszystko skończy – dodaje.
– A kto ci powiedział, że to wszystko się skończy? – pyta ona.
– No, musi się kiedyś skończyć – mówi Pasza.
– Myślisz?
Pasza nie odpowiada. Nie chce mu się nic złego mówić, a nic dobrego nie
przychodzi na myśl. Ona też milczy. Poprawia włosy, mocniej nakrywa się
obrusem. Z boku wygląda to tak, jakby przyszedł ją odwiedzić w szpitalnej sali.
I ona siedzi, energiczna, uśmiechnięta, przekonana, że zdrowieje, a on też stara
się wykazywać entuzjazm, chociaż, w przeciwieństwie do niej, zna dokładną
diagnozę.
– No a obrączka? – znów pyta Ania.
– Co obrączka?
– No, ma obrączkę. Może ma dzieci, męża. Futro.
– Myślę, że nie ma męża – przypuszcza Pasza.
– A obrączka?
– A cholera wie – mówi. – U nas połowa kadry pedagogicznej to
rozwiedzione kobiety. Ale obrączek nie zdejmują. Noszą, żeby wyglądać
solidniej.
– Jesteś nauczycielem, czy jak?
– No?
– I czego uczyłeś?
– Języka.
– Mhm – mówi Ania – perspektywicznie. A dlaczego nie wojujesz?
– Po której stronie?
– Po którejkolwiek.
– Jestem inwalidą – Pasza pokazuje rękę.
– No i co? – nie rozumie ona. – Ja tu nie takich widziałam. Jeden nie miał pół
głowy, poważnie. Gdzieś przed wojną miał wypadek. A i tak do nas przychodził.
No, do biura podróży.
– I jak on? – dopytuje Pasza.
– Co „jak”? – znów nie rozumie ona.
– Jak mu jest bez głowy?
– A, ty o tym. No przecież on do nas nie przychodził grać w piłkę. Po co mu
głowa? Żal go było.
– Czemu żal?
– Ładny był – wyjaśnia Ania. – No, przed wypadkiem. A teraz jak terminator
chodzi.
Ania ożywia się jak dziecko, które rodzice długo zagadywali, odwracali jego
uwagę na coś innego i które w pewnym momencie naprawdę zapomina o bólu
i lekarzach i przypomina sobie, ile smacznych rzeczy czeka na nie, kiedy stąd
wyjdzie. Jeśli wyjdzie. Pasza nagle łapie się na myśli, że oni wszyscy tu mówią
tak, jakby wcześniej nie rozmawiali przez kilka miesięcy – szybko
i niewyraźnie, usiłując się wyspowiadać, nic nie chcąc zabierać ze sobą. Mówią
tyle zbędnych rzeczy, nieważnych, w podwyższonej tonacji, pouczają,
obwiniają, usprawiedliwiają się. Porzuceni, znieważeni, zapomniani. Obrażeni.
Aha, myśli Pasza, pewnie, obrażeni. Porzuceni. Nikogo, myśli. Nikogo nie żal.
Nikogo.
– Żal? – pyta Pasza. – Wszystkich ich tu ci żal, tak? Z każdym jesteś gotowa
się przespać.
– No i co? – nie rozumie ona.
– Nic – odpowiada Pasza. – Nikogo nie żal. Nikogo. A ty śpij, z kim chcesz.
Ania się napręża, zauważywszy, jak zmienia się jego głos, podciąga pod szyję
obrus, odczekuje, potem mówi:
– Słuchaj – mówi – nauczycielu, wiesz, że każdy zawód jest godny
szacunku?
– Mhm – chrząka Pasza – i przynosi korzyść społeczeństwu.
– No a jaka z tego, co ty robisz, jest korzyść?
– Jest – odpowiada Pasza – znajomość języka jest korzystna.
– Przecież ty sam w tym języku nie rozmawiasz – syczy ona i Pasza też
zauważa, że jej głos się zmienił, zrobił się żmijowo groźny. Nie zdąża się
zdziwić, kiedy ona mówi dalej: – Ja przynajmniej głowy nikomu nie zawracam,
robię to, co robię.
– Nie złość się – prosi Pasza.
– Czemu mam się nie złościć? – złości się ona. – Przychodzi jakiś chuj,
mówi, czym mam się zajmować. Nie żal mu. A mnie żal. I dzieci mi żal, które
uczysz.
– Z dziećmi wszystko w porządku – Pasza zaczyna się denerwować.
– Jasne – macha ręką Anna. – Ich ci też nie żal?
Pasza milczy. Ona patrzy na niego, czeka, co on powie, ale on nic nie mówi,
więc i ona uważa, że lepiej zmienić temat.
– Ty dzieci, podejrzewam, nie lubisz – mówi.
– Dlaczego? – obrusza się Pasza.
– Widzę po oczach – mówi Anna. – I własnych dzieci też nie masz.
– No w ogóle jestem tu z małym – dalej obrusza się Pasza.
– Z jakim małym? – nie rozumie ona.
– Z siostrzeńcem – mówi Pasza. – Zabrałem go z internatu. – Mówi ciężko,
jak zwykle mawia się o czymś poważnym, istotnym. Mówi i czeka na jej
reakcję.
– Z internatu? – ożywia się Ania. – Koło obwodnicy?
– No.
– To przecież mój internat – mówi ona. – Byłeś tam kiedyś?
– Dzisiaj wieczorem – mówi niechętnie Pasza.
– Jak tam jest?
– W porządku – mówi Pasza.
Odwraca wzrok. Ale ona nie zauważa.
– Nina pracuje?
– Znasz ją? – dziwi się Pasza.
– Od siedmiu lat – twierdząco kiwa głową Ania. – Jesteśmy z jednego
internatu. Tylko że ona poszła na pedagogikę, a ja do biura podróży.
Cieszy się, nawet obrus zrzuca. Zamiast tego szuka puchówki. Narzuca na
ramiona. I mówi zupełnie inaczej, bez leniwego rozdrażnienia, prosto, ufnie.
– Jej – opowiada – nie lubili w klasie. Ja jej też nie lubiłam – przyznaje się
z uśmiechem. – I wychowawcy jej nie lubili. No, oni to nikogo nie lubili –
uściśla. – A jej szczególnie. Ona zawsze była przeciwko wszystkim. Parszywy
obyczaj.
– Właśnie – zgadza się Pasza.
– Ty nie jesteś taki, prawda? – mówi ona z tym samym uśmiechem i Pasza
chętnie kiwa głową w odpowiedzi. – Ty się z wszystkimi zgadzasz, prawda? –
dalej się uśmiecha, chociaż Pasza nie jest już pewien, czy mu się to podoba. –
A wszystkim tak naprawdę jest wszystko jedno, zgadzasz się z nimi, czy nie.
Mhm? No i tak – traci zainteresowanie Paszą – jednego razu komuś z naszych
rodzice podarowali sportowe buty. Adidasy. Tanie, chińskie, ale nowe.
Wyobrażasz sobie, co to są nowe adidasy? – Pasza chce odpowiedzieć, ale ona
przerywa: – Nie masz nawet pojęcia. No i rano się budzimy, a ktoś te jebane
adidasy oblał gencjaną. Poważnie. No i zaczęli mówić, że to ona. Poszli do
dyrektorki, powiedzieli jej. Dyrektorka uwierzyła. Zresztą wszyscy uwierzyli, co
tam. – Ania odruchowo grzebie w kieszeniach, szukając papierosa, niepokoi się,
irytuje ją, że papierosów nie ma. – No i ja jej broniłam. Były problemy.
– A skąd wiedziałaś, że to nie ona? – pyta sceptycznie Pasza.
– Mieszkałam z nią w jednym pokoju – odpowiada Ania. – I wiem na pewno,
że ona tej nocy donikąd nie wychodziła. Ale nikt mi nie uwierzył. Wiesz, jacy
oni są w internacie? Gotowi wszystkich pozagryzać. Tym bardziej za adidasy.
– Broniłaś jej i co?
– No co? – nie rozumie ona. – Broniłam jej i broniłam. Potem żałowałam,
oczywiście.
– Dlaczego?
– Bo mnie się też dostało. To przecież internat. Więc później mnie też nie
lubili. Nieprzyjemne uczucie. Rozumiesz?
– Rozumiem – mówi Pasza.
– Myślę, że rozumiesz – zgadza się z nim Ania. – A co z twoją ręką?
– Problemy – wyjaśnia Pasza.
– Widzę – mówi Ania. – Tobie przecież pewnie też przez całe życie przez tę
rękę dokuczali?
– Nie tam, dlaczego – zaprzecza Pasza.
– Dobra-dobra – nie wierzy ona – dokuczali. Dzieci są okrutne. Jak
szczenięta. I ufne jak szczenięta. Potem wyrastają, stają się dorosłe, pewne
siebie. A okrucieństwo nigdy nie znika. I ufność też. A ty mówisz: nie żal.
Pasza milczy, patrzy na swoją dłoń, jakby przepuszczał przez palce wątłe
światło latarki. I ona też patrzy na jego palce jak zauroczona, jakby nigdy nic
takiego nie widziała. I rzeczywiście nie widziała. Gdzie coś takiego zobaczyć?
– Słuchaj – mówi do niego – jak już przyszedłeś. Chodź. Chcesz?
Pasza zamiera i od razu chce powiedzieć, że chce. Oczywiście, że chce.
Właśnie jej, z różowymi włosami. Chce jej ciepła, chce jej głosu. Czuje, jak
przemarzł przez te dwa dni, jak wyziębiło go od środka. Oczywiście, chce.
Potem przypomina sobie o małym. A co, jeśli się obudził? – myśli. Ile ja już tu
siedzę?
– Chcę – przyznaje się Pasza. – Ale już dwa dni się nie myłem. Wątpię, czy
ci się to spodoba.
– Ja też, szczerze mówiąc – przyznaje się ona.
– Pójdę już. – Pasza ciężko wstaje, chowając się w cieniu. – Znalazłbym coś
do jedzenia dla małego – prosi.
– To szukaj. – Ona traci resztki zainteresowania, nakrywa się puchówką,
obrusem, wyłącza latarkę, odwraca się do ściany.
Pasza w ciemności podchodzi do półek, po omacku otwiera szafkę, zaczyna
uważnie badać, co tam jest w środku, tak jakby nie wierzył oczom i potrzebował
własnoręcznie wszystkiego dotknąć, poczuć. Blaszane puszki, plastikowe
pudełka, wypełnione kaszą naczynia. Paczki z cukierkami i makaronem.
I niespodziewanie – czekolada! Właśnie tak, czekolada. Pasza bezbłędnie
rozpoznaje płaską tabliczkę, która leży pod jakąś konserwą. Ostrożnie ją
wyciąga, wpycha do kieszeni, wychodzi.
Mały śpi głęboko, po dziecięcemu – wcisnął się głową w rękaw, skulił się jak
szczenię, grzeje się własnym ciepłem. Oczywiście coś mu się śni. Może nawet
coś przyjemnego, dlaczego nie. Pasza stoi nad nim, nie mając odwagi go
obudzić. Za plecami przez sen odzywa się babka na tobołkach. Jakby ostrzegała.
Pasza wzdryga się, ostrożnie wsuwa czekoladę małemu do rękawa. Wraca do
poczekalni. Dotrwać do poranka, przypomina sam sobie, dotrwać i wyjechać
stąd. Jutro będziemy w domu. Wszystko będzie dobrze. Wszystko się uda. Setki
sennych kobiecych ciał, ciepłe ubrania, zimowe buty, dzieci na rękach, sprzęty
domowe na sankach, torby i kartonowe pudełka. Ktoś szepcze w kącie, ktoś
przykrywa się kocem. Ciemno, tylko z dworu biją potężne światła ciężarówki,
wyławiając z ciemności jasnoniebieskie kobiece twarze. W ogóle wszystko to
przypomina teatr przed rozpoczęciem przedstawienia – światło jest już
włączone, wszyscy się uspokoili, chociaż ktoś wciąż chce dokończyć coś
mówić, doszeptać o tym, co najważniejsze. Ale ciągle czegoś brakuje.
Bohaterów, domyśla się Pasza. Ale już za moment się pojawią. Na pewno się
pojawią – jak bez nich? Kilka minut po pierwszej, jeszcze kilka godzin, będzie
autobus. Wszystko będzie dobrze. Strzelanina przemieściła się na północ,
w stronę stacji, wokół dworca jest cicho, ale nikt nie wychodzi. Nikt nie wierzy,
że wszystko się skończyło. Myślą, że to pułapka. Myślą, że za drzwiami dworca
wciąż czeka na nich coś strasznego. Dlatego lepiej przesiedzieć tu w solidnych
dworcowych ścianach. Tulą się do siebie wzajemnie jak zwierzęta w arce.
Uspokajają same siebie. Same sobie nie wierzą. Pasza zauważa w drugim końcu
przy drzwiach patrol żołnierzy, którzy już go legitymowali. Oni też go
zauważyli, stoją, uważnie śledzą każdy jego ruch. Jeden szepcze coś drugiemu
na ucho, ten kiwa głową na znak zgody. Lepiej już pójdę, postanawia Pasza,
lepiej nie czekać, aż odważą się i podejdą. Powoli, nie robiąc gwałtownych
ruchów, odwraca się. Uważnie ogląda rozkład jazdy na ścianie, jakby naprawdę
planował wyjechać stąd pierwszym porannym pociągiem. Poważnie kiwa głową,
udaje, że zapamiętuje, poprawia okulary, żeby lepiej widzieć. Potem cicho, krok
po kroku, sunie do wyjścia, zostawiając patrol z tyłu. A kiedy zostaje kilka
kroków, nie zauważa śpiącej pasażerki, która leży na wełnianym kożuchu,
postawiwszy koło siebie dwa metalowe wiadra – jedno z jabłkami, drugie ze
złocistą cebulą. Nie zauważa, zaczepia nogą o wiadro, ono lekko się przewraca,
potrącone jego butem, i toczy się dźwięcznie po kamiennej podłodze, jakby ktoś
bił w dzwon, ogłaszając pożar czy zbliżanie się obcego wojska. I to dzwonienie
odbija się od wysokich okien i zimnego sufitu i wszyscy podrywają się
przerażeni, wynurzają się z niespokojnego snu, wysuwają przestraszone głowy
ze swoich marzeń sennych, starają się wypatrzyć w ciemnościach, co za gwałt,
co za hurkot, dokąd uciekać? Dzieci od razu zaczynają wyć. Kobiety podnoszą
wrzask, jeszcze nie wiedząc, co się dzieje, zwracając jednak na wszelki wypadek
uwagę na siebie. Jabłka wtaczają się pod cudze rzeczy, rozgniatają się pod
czyimiś podeszwami, znikają na zawsze pomiędzy przestraszonymi ciałami
kobiet. Wszyscy patrzą na Paszę jak na demona, który wyłonił się z ciemności
i naruszył ogólną ciszę, rozerwał ją potwornym dzwonem i hurkotem, przyniósł
im jakąś wiadomość. Pasza stoi i czuje, że wszyscy patrzą właśnie na niego,
czekają, co powie, o czymś ważnym powiadomi. Dzieci boją się jego wielkiej
ciemnej postaci, kobiety też niepokoi. Ale nikt nie odważa się zapytać, kim jest,
skąd, z czym tu przyszedł. Pasza chce już coś wymyślić i wtedy widzi, że patrol
idzie prosto w jego kierunku – pewnie, nie śpiesząc się, wiedząc, że nie ma
dokąd uciekać, że jest w ich rękach. Wtedy Pasza schyla się, łapie kilka jabłek,
wciska je w dłoń pasażerce, która wciąż nic nie rozumie – siedzi, patrzy na niego
jak na anomalię przyrodniczą. Następnie jeszcze raz poprawia okulary i znika
w korytarzu. Patrol się zatrzymuje. Żołnierze zastanawiają się: iść za nim,
znaleźć go, rozstrzelać za kolumnami czy niech sobie żyje? Niech sobie żyje,
myślą. I Pasza żyje.
Przypomina wędkarza, który przez cały dzień nic nie złapał: płaszcz
przeciwdeszczowy, pod nim kamuflaż, na nogach gumiaki. Kałdun wisi jak torba
listonosza. Z cholewy buta wystaje bacik – żeby nikt nie miał wątpliwości, z kim
ma do czynienia. Kręci wielką wystrzyżoną głową, krzyczy, komenderuje. Ale
nikt go nie słucha. Żołnierze krzątają się wokół – nie tyle, żeby coś zrobić, ile po
prostu, żeby się ogrzać. Podciągają pod schody dworca czarną od dymu kuchnię
polową, rozpalają, podgrzewają jedzenie. Deszcz cały czas pada, nie ustaje,
zalewa ogień. Żołnierze wyciągają skądś wielki namiot z reklamą miejscowego
piwa, rozpinają nad kuchnią, sami też wciskają się do środka. Aleksiej Jeliseicz
stoi pod zimnym styczniowym niebem i nie wie, co ma dalej robić – wejść do
namiotu i znaleźć się na równej stopie z podwładnymi, stracić autorytet, można
powiedzieć, czy zostać na ulicy i całkowicie przemoknąć. Ciężkie zimne krople
ściekają po tłustych nieogolonych policzkach. Stoi i z wściekłością przygląda się
żołnierzom. A ci w odpowiedzi też się odgryzają, aż staje się jasne, że to ich
sposób porozumiewania się – jakiś nazbyt emocjonalny, czy jak. Jak
małżeństwo, które żyje ze sobą nie pierwsze dziesięciolecie – wszystkie
przyzwoite słowa dawno się skończyły, do komunikowania się zostają
przekleństwa i obelgi. Nie będą przecież teraz milczeć, prawda?
Pasza z małym przedostają się do poczekalni. Przepychają się przez tłum do
okien. Za oknami odwrócony do żołnierzy wydziera się Jeliseicz. Co krzyczy –
nie słychać, ale gestykuluje tak energicznie, że wszystko jest jasne. Deszcz
rozbija dym z kuchni i rozściela go na ziemi. Zupełnie nie chce się wychodzić na
zewnątrz z budynku dworca. Kobiety w sali stoją, tulą się do siebie wzajemnie,
przyciskają do okien. Tak jakby oglądały film bez dźwięku. W roli głównej
Jeliseicz. Wielki, niemy. Wymachuje rękami, grozi pięścią, ostrzegawczo
wskazuje spojrzeniem gdzieś za horyzont. Nagle odwraca się i zauważa
publiczność – dziesiątki przestraszonych kobiecych twarzy, które uważnie śledzą
każdy jego ruch i gest. Zatrzymuje się na chwilę, obrzuca wszystkich surowym
atamańskim spojrzeniem, skupia wzrok i znów zaczyna krzyczeć – zachęcając
i mobilizując. Słownictwo chyba wykorzystuje to samo, jednak jakoś od razu
wciąga brzuszysko, nawet policzki wciąga – jednym słowem, wojskowy. Pasza
przygląda mu się i chwyta się na myśli, że spojrzenie Aleksieja Jeliseicza jest tak
otwarte i przenikliwe, jakby zwracał się bezpośrednio do niego, do Paszy, jakby
właśnie z nim, Paszą, dzielił się czymś poufnym. Cholera, tak właśnie jest,
dociera do Paszy, on przecież coś do mnie krzyczy. Pasza przepycha się między
kobietami, przebija się do drzwi, otwiera je. Przedstawiciel, dociera do niego
niezadowolony głos Aleksieja Jeliseicza, jebanej ludności. Pasza schodzi po
schodach, narzuca na głowę kaptur. Mały nie zostaje z tyłu, idzie za nim,
trzymając w dłoniach kij baseballowy. Podchodzą, Pasza podaje Jeliseiczowi
swoją zdrewniałą dłoń. Jeliseicz napręża się, ale ściska. Rękę małego też ściska
przez inercję. Najwyraźniej nie wie, jak ma mówić, dobiera intonację. Jasne, że
tak jak z żołnierzami z Paszą rozmawiać nie można – po pierwsze,
przedstawiciel ludności, po drugie, przy dziecku. Dlatego zbiera myśli, strząsa
krople z twarzy, kiwa tłustym policzkiem w stronę kuchni.
– Znacz tak – mówi zachrypniętym głosem dowódcy – jak obiecaliśmy –
pokazuje kuchnię. – Organizujemy – mówi – wydawanie żywności. Ludności
cywilnej – dodaje energicznie. – Znacz, pan szanowny przedstawiciel ludności
tym właśnie się zajmie. Takie, znacz, są instrukcje – mówi. – Z centrali – dodaje.
Żołnierze patrzą na Paszę z nienawiścią. Jakby mówili: gdyby nie ten palant,
można by się wyspać, a nie moknąć tu, na tym zapomnianym przez Boga
przydworcowym placu. Pasza czuje na sobie spojrzenia pełne słusznego
oburzenia, nie ma jednak wyjścia: powiedziałeś, że jesteś przedstawicielem
ludności – zapewniaj bezproblemowe wydawanie prowiantu. I właśnie tym się
zajmuje. Wraca do sali i od razu obstępuje go kobiecy tłum – mokry i nieufny,
słucha go, milczy i w samym tym milczeniu Pasza czuje pretensję. Ale
zdecydowanym gestem podnosi rękę i zaczyna mówić.
– Znacz tak – mówi – instrukcje, tak jak obiecali – mówi. – Wydawanie
żywności – dodaje – ludności cywilnej – uściśla.
Kobiety słuchają, nie przerywają, milczą. Paszy wydaje się, że po prostu go
nie rozumieją, mówi jakimiś nie takimi słowami. Opuszcza rękę, poprawia
okulary.
– Słuchajcie – mówi zmęczonym głosem. – Tam – pokazuje za okno – można
zjeść. Kto ma naczynie, niech idzie.
– A będą autobusy? – pyta równie zmęczonym głosem babka w czarnej
żałobnej chustce.
– Obiecali – odpowiada Pasza.
– Centrala? – pyta babka.
– Centrala – nie zaprzecza Pasza.
Kobiety ciągną na dwór, zasłaniają się przed deszczem czym się da, otaczają
namiot, wyciągają puste naczynia. Żołnierz w brudnym białym fartuchu
i gumowych rękawiczkach hojnie nakłada jakąś mokrą kaszę z kawałkami
ciemnego mięsa. Inny nalewa herbatę do kubków i termosów. Wystarczy dla
wszystkich, śmieje się, dla wszystkich, babeczki, wystarczy. Kobiety nie reagują,
nawet nie płaczą. Zimno, mokro, chce się jeść. Łapią swoją porcję, biegną
w strugach wody z powrotem do wnętrza dworca. Pasza stoi na schodach, udaje,
że kontroluje ten proces. Mały pobiegł z tłumem, wygrzebał skądś jednorazowy
talerz, przybiega z kaszą. Połowę połyka sam – łakomie i pośpiesznie jak
kaczka – resztę wciska Paszy. Ten początkowo odmawia, że niby nie jest głodny,
nie wytrzymuje jednak, bierze łyżkę i szybko dojada po małym. Od razu czuje,
jak dawno nie jadł, jak zgłodniał. Zmęczony opiera się plecami o kolumnę,
przygląda się tłumowi w deszczu. Kobiety przechodzą obok, niektóre kiwają
głowami jak do starego znajomego, dając do zrozumienia, że wszystko
w porządku, dziękujemy, idziemy jeść. Patrzą na niego jak na kierownika.
Możliwe, że naprawdę myślą, że on tu za coś odpowiada. Do tego Jeliseicz
rozmawia tylko z nim – wyłącznie i ostentacyjnie. Podchodzi, rozciera
zmarznięte dłonie, kończymy, mówi, wydawanie żywności, zgodnie
z instrukcjami. Zrealizowane, chętnie zgadza się Pasza, a co. Kiedy będzie
autobus? Będzie, niechętnie odpowiada Aleksiej Jeliseicz, nerwowo napinając
tłusty policzek, dokładnie według grafiku. No i dobrze, odpowiada na to Pasza,
no i super.
Żołnierze stoją z boku, patrzą na mokrą kolejkę złożoną w całości z kobiet,
starają się jakoś pobudzić bojowego ducha, rozładować, można powiedzieć,
chujową atmosferę, żartują, śmieją się z siebie nawzajem. Kobiet to nie
przestrasza – od wojskowych niczego dobrego nie oczekują, łapią swoje
jedzenie, uciekają z powrotem do budynku dworca. Na Paszę żołnierze wciąż
patrzą złym wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć: miejscowy, a nie walczy,
babami się zasłania. Coś do siebie szepczą i sami się śmieją, pokazując mocne
młode zęby. Pasza wytrwale udaje, że go to nie dotyczy. Stoi, podpiera kolumnę,
słucha, jak w górze nad nim gruchają przemarznięte gołębie. Spod namiotu
wychodzi jeden z żołnierzy – młody, dwudziestolatek, rudawy, schludny.
Wyczyszczone buty. Zresztą co tam buty – nawet paznokcie ma obcięte. Trochę
pucułowaty co prawda. Biała maskująca wiatrówka, czarna puchowa kurtka.
Podobny jest do pingwina, myśli Pasza – czarny wierzch, biały spód. I stary
oficerski mapnik przez ramię. Może oficer polityczny. Wchodzi schodami do
Paszy, zarzuca mapnik na plecy, wyciąga z kieszeni jabłko, podaje małemu.
Mały patrzy na niego wyniośle, jabłko jednak bierze i od razu zaczyna gryźć,
demonstracyjnie nie podziękowawszy. Żołnierz pingwin patrzy na niego, ale nie
wytrzymuje spojrzenia, odwraca się do Paszy.
– Co tam, ojciec? – pyta energicznie. – Jak sytuacja?
Mówi wyraźnie, bez akcentu, od razu jasne, że nie jest miejscowy. Chce
poznać nastroje ludności cywilnej.
– Sytuacja jak sytuacja – odpowiada Pasza. No, a co mu odpowiedzieć?
– Ciężko było? – pyta dalej pingwin.
– W sensie? – nie rozumie Pasza.
– No z nimi – pingwin kiwa głową na północ – ciężko było?
Mały też podnosi głowę w kierunku Paszy, jakby mówił: no właśnie, ciężko
ci było czy nie? I gołębie w górze chyba też wysuwają dzioby, przysłuchują się,
co on odpowie.
– Tutaj są kobiety i dzieci – mówi ostrożnie Pasza. – Im jest ciężko.
– Jasne – ze zrozumieniem kiwa głową pingwin. – No nic, przebijemy się, to
się odbuduje. Twój? – pokazuje na małego.
– Siostrzeniec – uprzedza od razu Pasza.
– A gdzie twój tata? – Pingwin nachyla się do małego. Pyta przyjaźnie, ale
patrzy podejrzliwie, niczego nie odpuści.
– W czołgu się spalił – mówi mały, chrupiąc jabłko.
– W czyim? – Pingwin wytrzeszcza oko.
– W swoim – odpowiada mały bez mrugnięcia okiem. – Tato mu z wojny
przyciągnął. Mój dziadek – wyjaśnia.
– Przecież on zalewa – nie wytrzymuje Pasza. – Ojciec ich porzucił. On
mieszka w internacie.
– Znaczy sierota – ze współczuciem kiwa głową pingwin. – A mama jest?
– Mama jest – nie zaprzecza Pasza. – Mama w trasie. Konduktorka. – I w tym
momencie gryzie się w język.
– Konduktorka? – dopytuje się zaniepokojony pingwin. – No gdzie ona jest
teraz? Gdzie jej pociąg?
Ale właśnie wtedy woła Jeliseicz. Zresztą w najlepszym momencie. Wasia,
mówi, co się przypierdalasz do obywatela? Wasia jeszcze raz rzuca
niezadowolone spojrzenie małemu, ale ten niewzruszenie gryzie jabłko, całą
swoją postawą powtarzając pytanie: dokładnie, co się przypierdoliłeś? Wasia
odwraca się, biegnie do swoich kolegów. Gołębie rozczarowane przyciskają się
do siebie wzajemnie, żeby się ogrzać.
Tak niesie się na cmentarz nieboszczyków – idzie się powoli ulicą, nigdzie się
nie śpiesząc, ciągnąc trumnę, mijając ostatnie domy, wychodząc z miejscowości,
jakby wynosiło się jakieś graty – jak najdalej od obcych oczu, jak najdalej od
domu. Tak samo teraz tłum ciągnie się ulicą, jak wąż pożarowy, ciągnie się przez
deszcz na opłotki z centrum. Pierwsi już gubią się za deszczową zasłoną, ostatni
jeszcze drepczą tutaj koło sklepów, sprzeczają się, przekonują nawzajem.
Wcześniej tłumy się zeszły, zaczęły wypytywać, kto jest skąd, kto dokąd
idzie. Od razu pojawili się najlepiej obeznani, którzy mówili, że wieczorem
z pewnością będą odbijać wioskę, że na stację całą noc przyjeżdżały pociągi ze
sprzętem z Charkowa i dzisiaj to wszystko ruszy tutaj, żeby odbijać wioskę. Na
pytanie, po co ją odbijać, wybrzmiewały wyuczone odpowiedzi, po pierwsze,
tutaj są kopalnie i węgiel, po drugie, stąd jest prosta droga do miasta, po trzecie,
nikt się ich tu nie spodziewa – ci, którzy weszli wczoraj, wszyscy są w mieście,
w wiosce nikogo z nich nie ma, tylko wchodzić, zajmować, wieszać flagę
państwową na budynku rady. Mężczyźni wymownie milczeli, pozwalając
kobietom przerywać, potem równie bezceremonialnie przerywali kobietom
i mówili, że nikt tu się nie pojawi, stację jeszcze wczoraj ostrzelali razem z całą
techniką, ale zostawać tutaj i tak nie można – miasto będą odbijać, ci nowi,
którzy weszli, będą się wycofywać pewnie przez wioskę, za dwa dni nie zostanie
tu kamień na kamieniu. Kobiety w odpowiedzi krzyczały przecząco,
powoływały się na kuzynów, z którymi rozmawiały dosłownie wczoraj, a ci
z kolei kontaktowali się z kim trzeba i twierdzili, że nikt nie będzie się
wycofywać, że nowa władza jest tu na długo, więc trzeba uciekać w każdym
wypadku. A mężczyźni na to krytycznie chrząkali, jakby mówili: e tam, na
długo, akurat, dogadają się, utargują, tamci zostawią miasto, ci wrócą, a my
najlepiej gdzieś stąd spadajmy. Że trzeba spadać, mówią jednak wszyscy – jedni
ostro i z przekonaniem, inni cicho i z zakłopotaniem. Nikt nie chce zostać. Pasza
stara się pojąć, dokąd oni wszyscy zamierzają spadać, jak się stąd wydostaną,
jak będą iść, przywołuje do porządku, prosi o głos. Ale nikt go już nie słucha,
nikt na niego nie zwraca uwagi. Najwyżej oglądają się podejrzliwie, kiedy
podchodzi, mówią ściszonym głosem, żeby nie usłyszał, odwracają się od niego,
ukrywają coś ważnego. W końcu mały nie wytrzymuje:
– Po co z nimi w ogóle rozmawiasz? – pyta. – Niech idą, dokąd chcą, daj im
spokój.
Pasza nagle zauważa małego – ten od rana jest jakiś cichy, cały czas milczy,
nie pali, nikogo nie irytuje. Chowa ręce do kieszeni, odwraca się od deszczu.
Czy wszystko z nim w porządku? – martwi się Pasza. Jeszcze brakuje, żeby go
tu złapało.
– Dobrze się czujesz? – pyta.
– A ty? – odpowiada mu z równym zainteresowaniem mały.
– Posłuchaj – Pasza siada na mokrym stopniu, stara się mówić spokojnie
i przekonująco – musimy stąd iść. Tutaj zostać nie możemy.
– I dokąd mamy iść? – pyta go mały.
– Do domu.
– Przez pola? – interesuje się mały.
– Pójdziemy ze wszystkimi – mówi Pasza po zastanowieniu. – Oni chcą
wyjść za miasto przez przejazd. Tam podobno jest pusty posterunek, wczoraj
nasi wyszli, a ci jeszcze nie weszli.
– Wasi? – chrząka mały.
– No dobrze, nie zaczynaj – złości się Pasza. – Tam praktycznie teraz nie ma
frontu, można przejść na drugą stronę. Dojdziemy gdzieś, wezwiemy taksówkę.
Wieczorem będziemy w domu. Jeśli tam wszystkiego nie rozwalili.
– A ile trzeba iść? – dopytuje się mały. – Do przejazdu – uściśla.
– Z dziesięć kilometrów – mówi Pasza. – I od przejazdu do najbliższej wsi
jeszcze dziesięć kilometrów.
– Aha – dziwi się mały. – Jak my dojdziemy?
– Dojdziemy – mówi Pasza. – Jak będziemy chcieli, to dojdziemy.
– A jeśli faktycznie tam wszystko rozwalone? – pyta mały cicho.
– Dobrze już – uspokaja go Pasza. – Nikt niczego nie rozwalił. Nie martw się.
– Sam się nie martw – mówi mu na to mały. – Nie rozwalili, to nie rozwalili.
Wstawaj – mówi i rusza za tłumem. Pasza wstaje, ogląda się na miasto. Na
północy, za smugami deszczu, od czasu do czasu drży powietrze, jakby za
ciężkimi zasłonami ktoś robił kapitalny remont.
Ulica jest pusta, niebo przypomina stos kolejowej pościeli rzuconej na stertę
w przedziale konduktora – ciężkie grupy chmur leżą na horyzoncie,
porozrzucane i wywrócone. Procesja ciągnie się ulicą. Idą, jakby naprawdę
odprowadzali kogoś w ostatnią ponurą drogę. Kobiety taszczą tobołki, omijają
kałuże, chociaż niewiele to pomaga – woda jest wszędzie, lodowata, zimowa.
Trzeci dzień staram się dokądś wyrwać, myśli Pasza. Trzeci dzień biegam
w kółko jak cyrkowy niedźwiedź. I końca tego biegu nie widać. Trzeci dzień idę
z jakimiś ludźmi, których nawet nie znam. Tak jakby jakaś sprężyna
w powietrzu pchała mnie naprzód, goniła, nie dawała się zatrzymać. I ich
wszystkich, Pasza rozgląda się wokół, też goni, też popycha jak najdalej od
domu. Zresztą połowa z nich domu po prostu nie ma. I rodziny nie ma. To
dlatego błąkają się po obwodnicy, bez żadnych szans, że się wyrwą. Chodzą
w kółko, chodzą wokół swojego miasta. I ja z nimi z jakiegoś powodu chodzę.
I małego ze sobą ciągnę. Mały Paszę martwi najbardziej – adidasy ma zupełnie
nie na taką pogodę, stopy, oczywiście, już dawno mokre, jak dojdą – nie
wiadomo. Można byłoby się zwrócić do kogoś miejscowego, poprosić, żeby
podwieźli, ale miejscowych po prostu nie ma, wioska jakby wymarła, a oni
zostali, wychodzą z niej ostatni. Idą długo pustą ulicą, rozgniatają mokrymi
butami breję złożoną ze śniegu, brudu i piasku, ciemnym potokiem mijają obce
podwórka.
Za ostatnim płotem zaczyna się step. Śnieg jest aż niebieski z wilgoci,
z czarnymi roztopami na wzniesieniach, z ledwie widocznym iglastym pasmem
lasu na horyzoncie. Przy drodze po brzuch w zaspie stoi stara karetka. Drzwi
boczne wyrwane z korzeniami, walają się na śniegu. Tylne drzwi sterczą do
góry, w środku pusto, leżą brudne szmaty, kurtka z kamuflażem, fartuch. Tłum
idzie, z przestrachem oglądając porzucony samochód. Niektóre kobiety się
żegnają. Można nawet pomyśleć, że przeżegnały się, widząc czerwony krzyż na
karetce. Pasza idzie, położywszy dłoń na ramieniu małego. Małemu pewnie
ciężko, ale dłoni nie zabiera, tak jest cieplej. Dobrze byłoby wysuszyć mu nogi,
myśli zmartwiony Pasza, zmienić skarpetki. Bo nie dojdzie, będę musiał go
taszczyć. Że nie będzie lekko, rozumie od razu. Już za wioską droga prowadzi
pod górę. Początkowo wszyscy suną energicznie, próbując się wyprzedzać
nawzajem albo przynajmniej nie zmniejszać tempa, parę kilometrów dalej
jednak, na środku pola, kobiety się zatrzymują, łapią oddech. Starają się zagrzać
w deszczu – drobnym, niewidocznym, ale niepowstrzymanym. Jedna z kobiet –
w chustce, pod którą nie widać twarzy, w żółtym palcie i wysokich gumiakach –
siedzi na odwróconym wiadrze, opuściła głowę, patrzy pod nogi, nie rusza się.
Pasza nie wytrzymuje, podchodzi, chce pomóc. Kobieta gwałtownie podnosi do
niego twarz – wrzody na skórze, krwawe spękane wargi. Pasza robi krok w tył,
mimowolnie odwraca wzrok. Potem jednak odzyskuje hart ducha:
– Wszystko w porządku? – pyta. – Może pomóc?
Kobieta patrzy na niego, nic nie rozumiejąc. I nic nie odpowiadając, rzecz
jasna. Pasza stoi nad nią, garbiąc się i starając nie patrzeć jej w oczy. Mały
strachliwie wygląda mu zza pleców.
– Pomóc pani? – znów pyta Pasza.
Kobieta przecząco wyciąga przed siebie dłoń. Dłoń też ma owrzodziałą.
Pasza bierze małego za ramię, ciągnie w przód.
– Co ty jej możesz pomóc? – mówi mu z rozdrażnieniem ktoś w plecy.
Pasza odwraca się – jakiś uczeń, mniej więcej piętnastolatek, ale niewysoki,
od małego Saszy tylko o głowę wyższy, czarna czapka ze znakiem adidasa,
wiosenna kurtka zupełnie nie trzyma ciepła, mokre sportowe buty, którymi
zapada się w śniegową breję, przemarznięty na wylot, chowa dłonie
w kieszeniach, ciągnie na plecach stary, wypalony słońcem turystyczny plecak.
Patrzy na Paszę wyzywająco, pociąga nosem, skąd się tu wziął – nie wiadomo.
– Znasz ją? – pyta Pasza.
– Co tu znać? – dziwi się mały. – Ona tu mieszka, wszyscy ją tu znają.
– Tutaj to gdzie? – nie rozumie Pasza. – W wiosce?
– No – potwierdza uczeń.
– Co ona ma ze skórą?
– Ja pierdolę – odpowiada uczciwie uczeń. – Jest chora, nie podchodź do niej
lepiej.
– A po co ona ucieka? – dalej nie rozumie Pasza. – Jeśli tu mieszka.
– Wszyscy uciekają, to i ona ucieka – wyjaśnia uczeń. – Przecież mówię, że
chora. Nie podchodź do niej – przypomina.
Narzuca kaptur na głowę, wyprzedza Paszę i małego, skacząc nad kałużami,
biegnie przed siebie.
Droga prowadzi w dół, w dolinę. Dookoła robi się więcej śniegu, na zboczach
rośnie trzcina. Ostre źdźbła martwo pokazują kierunek wiatru. Kobiety coraz
częściej się zatrzymują, owijają dzieci chustkami, narzucają im na ramiona
swoje ubrania, idą coraz wolniej, kłócą się coraz ciszej – brnięcie w śniegowej
brei zabiera wiele sił, lepiej pomilczeć. Długo schodzą w dolinę, potem wchodzą
pod górę, na wzgórze. A kiedy na nie wychodzą, widzą, że w bok od asfaltówki
ciągnie się wydeptana świeża ścieżka. A na prawo, jakieś dwieście metrów dalej,
ciemnieje kilka budynków, niewielka sadyba. Wokół budynków topole, szopy –
czyjeś gospodarstwo. Od drogi w tym kierunku sunie łańcuszek podróżnych.
A inny łańcuszek sunie z powrotem – od budynków do trasy. Podchodzą i patrzą
pustym i przestraszonym wzrokiem, jakby żałowali, że tam byli, że tam poszli.
– Co tam jest? – pyta Pasza babek, które właśnie wydostają się ze śniegów na
asfaltówkę.
Jedna od razu opuszcza głowę, odwraca się i idzie sobie, jakby nie słyszała.
Inna natyka się na Paszę, musi go ominąć, więc na chwilę plącze się we
własnym futrze, unosi rękami jego poły, wydostaje się na asfalt i w tym czasie
zdąża powiedzieć:
– Tam można się zagrzać, rozpalili ogień.
Ale na Paszę też nie patrzy, śpieszy za przyjaciółką. Kto to? – myśli Pasza.
Bez rzeczy, bez toreb. Dokąd idą?
– Ogrzejemy się? – odwraca się do małego.
Mały kiwa głową w milczeniu: no chodźmy już, co stoisz.
Idą wąską ścieżką, śnieg wokół wprost na ich oczach pokrywa się mokrą
skorupą, ze ścieżki nie chce się schodzić – śnieg jest tu dość głęboki. Im bliżej
podchodzą, tym wszystko robi się bardziej niejasne: wielki dom kryty eternitem,
drzewa jabłoni pod oknami, budynki gospodarcze, niewysoki płot. Przez
podwórko suną ludzie, nie wiadomo, co się tam dzieje. Skądś z podwórka
wychodzi mężczyzna, jeden z tych, którzy wyruszyli z wioski pierwsi,
podchodzi do płotu, kopie w niego. Podnosi wyłamane sztachety, niesie do
budynku. Po podwórku porozrzucane są cegły i eternit, spod śniegu wyłaniają
się resztki rozwalonej kanapy.
– Co tu się stało? – pyta sam siebie Pasza.
Mały nie wie, co odpowiedzieć. Skręcają za róg budynku. Jest jak na
teatralnej scenie, z której usunięto scenografię, więc można rozkoszować się
gołymi ścianami i niezadowolonym personelem technicznym, który błąka się,
nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Ściany zupełnie nie ma – chyba trafili prosto
w nią. Budynek jest przełamany na pół, meble wywalone na zewnątrz jak flaki
z rany ciętej. Dom jest duży, ale biedny, w środku prawie nic nie ma – naczynia
pełne śniegu, potłuczone talerze, wymazane sosem zasłony, wdeptane w mokrą
podłogę ostre odłamki cegły, gazety, szmaty. I kupa zmarzniętego luda. Siedzą
przy piecu, palą płotem, grzeją się. Najwyraźniej dawno tu już wszystko
przekopali, nie ma nawet co ukraść – ani jedzenia, ani kosztowności.
Gospodarze pewnie martwią się, czy ktoś się nie włamał. No, nikt się nie
włamywał, po prostu nie ma ściany. No i werandy. I drzwi wejściowych. Pasza
przebija się do środka, pod dziurawy dach. W środku deszcz prawie nie pada,
a przy piecu nawet ciepło. Co prawda przepchnąć się tam nie jest tak łatwo –
mężczyźni w czarnych kurtkach zajęli strategiczne pozycje, sami się wszystkim
zajmują, sami wyznaczają, kogo dopuścić do rodzinnego ogniska, kogo wygnać
na deszcz. Na Paszę patrzą jak na wroga: co to za gość, skąd się taki wziął –
w okularach, z brodą? Momentalnie czują konkurenta. Kobiety, które razem
z Paszą przyjechały z dworca, odwracają oczy, jak gdyby pierwszy raz widziały
Paszę z małym. Pasza natomiast zbytnio się nie wstydzi, przestępuje nad czyimiś
tobołkami, podchodzi do ognia, lekko trąca dłonią jednego z mężczyzn:
– Puść małego – mówi.
Mężczyzna patrzy na Paszę wyzywająco i z odrazą, odrazy jednak nie
wystarcza i wyzywający wzrok wychodzi jakoś nieprzekonująco, i odpowiedzieć
Paszy niczego nie może, więc tylko patrzy i milczy.
– No posuń się – dodaje surowo Pasza. Dodaje wystarczająco twardo, żeby
mężczyzna dalej nie milczał, ale już całkiem pokojowo, brakuje jeszcze, żeby
mordobicie urządzić tutaj, na ruinach.
– No dobra – cedzi mężczyzna i chce coś jeszcze powiedzieć, ale Pasza już
go nie słucha.
– Siadaj – rzuca do małego. Ten podchodzi, siada na rzuconych na stertę
cegłach, wyciąga do ognia zmarznięte dłonie.
– Buty zdejmij – radzi mu Pasza. – Załóż suche skarpetki.
Mały nie dyskutuje – zdejmuje buty, ściąga skarpetki, grzebie w plecaku –
szuka suchych. Pasza odchodzi na bok, żeby nie denerwować poważnych
mężczyzn w czarnych kurtkach. Znajduje rozwalone krzesło bez jednej nogi,
stawia je pod ścianą, jakoś się sadowi. Mężczyźni, zobaczywszy, że Pasza
odszedł, uspokajają się, małego nie zaczepiają. Jak psy, jednym słowem –
odpędzili zagrożenie i się rozluźnili. Kobiety do nich nie podchodzą, boją się,
stoją z boku, chwytają ciepło.
– To dokąd iść? – pyta jeden, śniady, żółtozęby, w obłażącej czapce, podobny
do bobra. – Daleko dojdziesz? – pyta nie wiadomo kogo.
– Przejdziemy front, dostaniemy się do stacji – odpowiada mu ktoś inny,
niewysokiego wzrostu, z mysimi oczami i cienkim głosem.
– A jaki sens? – pyta go bóbr. – Stację też zajmą, jak nie dziś, to jutro.
Myślisz, że zahamują? – pokazuje palcem na sufit. – Pognają tych – pokazuje
palcem w kierunku Paszy – do Dniepru. Więc dokąd iść?
– No, a gdzie ty idziesz? – pyta go ten drugi cienkim głosem.
– Muszę dojść do motelu – mówi żółtozęby. – Mam tam córkę. Jest kelnerką.
U niej przesiedzę. Ma tam swój pokój.
– Motel? – dopytują się inni. – Na wyjeździe?
– Na wyjeździe, na wyjeździe – z zadowoleniem potwierdza żółtozęby. –
Tam można nawet do lata siedzieć. Motelu nikt nie ostrzela. I właściciel tam jest
w porządku, znam go.
– Jak się córka nazywa? – nagle głośno pyta Pasza.
Towarzystwo zamiera, wszyscy odwracają się do Paszy.
– Anna? – równie głośno pyta Pasza.
– Co? – wydusza z siebie żółtozęby.
– Córka, pytam, jak się nazywa? – powtarza wyraźnie Pasza. – Anna?
Żółtozęby jest zmieszany, odwraca się do swoich, uśmiecha się jakoś
niepewnie, jakby ich za coś przepraszał. Powiedzmy, za to, że tak się wystawił.
Potem pośpiesznie grzebie w kieszeniach, wyciąga starą komórkę, brudną
i wyświechtaną, podobną bardziej do szczotki do butów niż do telefonu, naciska
jakiś guzik, równie pośpiesznie wybiega na podwórko, znika za rogiem. Jego
przyjaciele siedzą, milczą przygnębieni, patrzą w ogień, nie wiedzą, jak się
zachować. Potem jeden wstaje, wychodzi w deszcz, znika. Za nim następny.
Ostatni wychodzi drobny z mysimi oczami. Wstaje, przyjaźnie zagląda w oczy
małemu, podrzuca do pieca parę desek, biegnie bez pożegnania.
– Zadzwonili do niego czy jak? – Pasza głośno zwraca się do kobiet. Ale
kobiety też milczą, odwracają wzrok.
Pasza wyciąga swój telefon. Zasięgu, rzecz jasna, nie ma.
Po drodze znów zaczyna padać deszcz. Chociaż nie zwraca się już na niego
uwagi. Chce się jak najszybciej do domu. Od czasu do czasu pojawia się zasięg.
Dzwoni mama. Mówi spokojnie, że niby wszystko dobrze i nic się nie stało,
uprzedza, że jutro wraca. Ja też odpowiadam spokojnie. Faktycznie, nic się nie
stało. Pasza zdzwania się z dziadkiem, mówi, że niedługo będziemy, pyta, co
kupić. Wrażenie jest takie, jakbyśmy byli na wycieczce, a teraz wracali
zmęczeni, brudni, przesiąknięci dymem. Im bliżej do stacji, tym więcej żołnierzy
na drodze. Obok nas w stronę miasta przejeżdża cała kolumna ciężkiego sprzętu.
Oczywiście właśnie się wyładowali z dworca. Wojskowi są skupieni, spokojni.
Nikt nie krzyczy. Nikt się z nikim nie kłóci. Wszyscy przygotowują się do
wojny, która trwa dalej. Każdy planuje przeżyć, myśli, że wróci. Wszystkim
chce się wrócić do domu, wszyscy lubią wracać. Ja też lubię wracać na stację,
lubię liczyć budynki, rozpoznawać sąsiadów na przystanku, czekać, kiedy zza
rogu wyłoni się nasz dom, podobny do połówki czarnego chleba. Na drzewach
wokół przystanku śpią ptaki. Całe chmary. Senne, mokre, nieruchome. Jakby
czekały na autobus. Możliwe, że przyleciały z miasta, bliżej do swoich, czują się
tu bezpieczniej.
Zalana deszczem ulica, czarne okna, niskie niebo. Koło przystanku
zauważam pudełko. Ze środka coś cicho popiskuje.
– Paszka! – krzyczę – poczekaj.
Dwa szczeniaki. Rude, nakrapiane. Jeden już ostygł. Drugi zaraz umrze.
– Chodź, weźmiemy – mówię Paszy.
– Nie tam – odpowiada. – Dziadek będzie krzyczał.
– Pokrzyczy i się przyzwyczai – mówię.
– Zostaw go – prosi Paszka. – I tak zdechnie.
– Jak zostawię, to zdechnie na pewno – nie zgadzam się, biorę go ostrożnie
na ręce, chowam za pazuchę.
Szczeniak od razu się moczy, prosto na mój sweter. Ale uspokaja się, nie
piszczy. No i dobrze, myślę.
– Umarł? – pyta Paszka już z ciekawością.
– Co ty – odpowiadam. – Dorośnie, to wszystkich zagryzie.
Paszka śmieje się sceptycznie. Skręcamy za róg. Nasze okna świecą
jednostajnym telewizyjnym światłem.
W domu pachnie świeżymi prześcieradłami.