Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 602

Rodzina Brochwiczów - całość

Eliza Orzeszkowa

S. Lewental, Warszawa, 1885

Pobrano z Wikiźródeł dnia 10.09.2018

1
T O M I.

I. W bogatym dworze.

Siódmy dziesiątek bieżącego stulecia zbliżał się ku końcowi, a


nikt bez niedokładności powiedziéć-by nie mógł, aby zbyt
bystrym i błyszczącym prądem w przeszłość uchodził, gdyż
ojcowie i praojcowie jego, czyli poprzedzające go lat dziesiątki,
tyle na niego ciężkich garbów zwaliły, tylu bliznami oblicze mu
poorały, że nieborak pełzł raczéj, niźli biegł do swego kresu,
chromając na obie nogi, przecierając oczy, prochem żgliszcz
zasypane i wilgocią łez omglone, smutny, strudzony, tysiące ludzi
smutnych i strudzonych na barkach swych dźwigając ku
przyszłości nieznanéj, a czy jaśniejszéj? Rozwiązanie pytania
tego zależało w znacznéj części od tych, których gwałtowną
potrzebą, zarówno jak świętym było obowiązkiem, wygładzać
garby, zaleczać rany, obmywać oczy w zdrojach światła, aby
błędne drogi rozpoznawać mogły, krzepić serca i ręce w
ciężkich, lecz zbawczych mozołach, aby kochać rozumnie i
działać skutecznie umiały.
Owóż chromy, niedowidzący i stękający lat dziesiątek,
chromał, niedowidział i stękał, jak na szerokiéj przestrzeni

2
całego kraju, tak i w jednéj z części jego, w któréj znajdowała
się obszerna posiadłość wiejska pana Jana Brochwicza.
Była to okolica wielce piękna, w niwy urodzajne obfita,
malowniczemi widokami przystrojona, ze starożytnym grodem
Jagiellonów pośrodku, niby z klejnotem, od którego padały
blaski wspomnień starych, lecz wiecznie drogich. Gród ów
opływała rzeka spławna; niedawno zbudowane koleje żelazne
szumiały w różnych stronach parowemi skrzydłami lokomotyw;
gleba pulchna rumieniła się corocznie pod słońcem wiosenném,
które na jéj powierzchni rysowało siecie szlaków błyszczących,
niby żył złotodajnych; w lasach i borach dęby i sosny grube,
wyniosłe, wiązały rozłożyste gałęzie swe w sploty cieniste,
jakby koroną chwały wieńcząc niemi ziemię, która je zrodziła.
Słowem, w okolicy téj znajdowało się wszystko, czego
praojcowie nasi potrzebowali, aby utworzyć gospodarstwo
dostatnie i wzorowe: ryby, grzyby, łąka i mąka; a jednak
gospodarstwa dostatniego i wzorowego nie było; mogły tam
płynąć rzeki mleka, miodu i złota, a jednak nie płynęły... Snadź
ludziom teraźniejszym oprócz czterech praojcowskich artykułów
bogactwa, trzeba było innego jeszcze warunku, a może i wielu
innych warunków, aby hojność natury wyzyskać dostatecznie i
stworzyć sobie byt, tak pod względem moralnym, jak fizycznym,
zadawalający. Warunków tych, odnoszących się do dziedziny
oświaty umysłowéj, ekonomii społecznéj i społecznych
stosunków, niedostawało ludności, zamieszkującéj piękną i
urodzajną okolicę; te, które służyły jéj dawniéj, zestarzały się i
moc swą straciły, albo téż, z upływem czasu i pod naciskiem
okoliczności, zniknęły całkowicie; nowych nie zdobyła sobie
jeszcze, a nawet, co prawda, nie wiedziała dobrze, w jaki
sposób zdobywać-by je mogła i powinna. Przyczyn téj

3
niewiadomości było tak wiele, że dziwna z razu, po bliższéj
uwadze, okazywała się zupełnie naturalną każdemu, kto umiał na
sprawy ludzkie patrzéć rozsądnie i sądzić je sprawiedliwie.
Bądź-co-bądź, siódmy dziesiątek lat bieżącego stulecia,
uczynił życie mieszkańców pięknéj okolicy smutném, a więcéj
jeszcze, niż smutném — kłopotliwém. Jedni z nich, stękając i
uskarżając się, żyli z dnia na dzień, bez nadziei i wyraźnego
planu przyszłości; inni nie stękali wprawdzie i nie wyrzekali,
lecz nic téż nie robili, oczekując wciąż czegoś, sami nie wiedząc
dokładnie czego; inni jeszcze pozbywali się swych własności i
na skrzydłach pary ulatywali tam, kędy spodziewali się znaléźć
byt weselszy, a przedewszystkiém łatwiejszy; inni nakoniec,
najenergiczniejsi, zabierali się do pracy, ale zabierali się do niéj
nieumiejętnie, po wczorajszemu, to jest z niezrozumieniem
warunków, w jakich praca wszelka produkcyjną być mogła —
dziś. W ogólności wczoraj i dziś staczały ze sobą ustawiczną
walkę tam, kędy ludzie byli po większéj części wychowańcami
piérwszego, a do drugiego przygotowanymi dostatecznie nie
zostali.
Pan Jan Brochwicz, jako posiadacz obszernéj własności
ziemskiéj w powiecie Wileńskim, o kilka zaledwie mil od
starego grodu Jagiellonów położonéj, dzielił losy swych
współobywateli, ulegał wszystkim tym okolicznościom, pod
których wpływem i naciskiem oni zostawali. Potomek starego
szlacheckiego rodu, znanego zaszczytnie w prowincyi rodzinnéj i
zamożnego od dziadów i pradziadów, Jan Brochwicz, znanym był
oprócz tego powszechnie jako człowiek uczciwy, rozsądny,
usposobień łagodnych i spokojnych, obyczajów wzorowych.
Przewrót stosunków społecznych znalazł go w wieku, w którym
wszelkie niespodzianki najmniéj już pożądanemi bywają, bo przy

4
końcu piątego krzyżyka, to jest w porze życia, w któréj droga
przebyta daje się poczuć pewném strudzeniem, przyzwyczajenia i
wyobrażenia posiadają moc nieledwie nałogów, a spokój i cisza
uśmiechają się daleko wdzięczniéj, niż burze i walki. Jan
Brochwicz przecież nietylko nie bolał nad zaszłemi zmianami,
ale téj części ich, która tyczyła się istotnie sprawiedliwych i
humanitarnych pojęć, przyklasnął z całego serca. Instytucya
pańszczyzniana nie miała w nim nigdy zwolennika; używał
wprawdzie praw, jakie ona mu nadawała, ale bardzo oględnie,
można-by rzec nawet, że był jéj nieprzyjacielem, biernym
wprawdzie, — bo czynnym nie mógł być ani on, ani nikt z jego
współobywateli, — ale szczerym, tém szczerszym, iż dbałość o
rzecz publiczną, nie była całkiem obcą mu cnotą, i że wrodzona
łagodność charakteru czyniła mu widok cudzych cierpień
nieznośnym. Oszczędzał on ich téż ludziom, których byt i los
zależały od niego, tak starannie, że włościanie, zamieszkali w
dwóch dziedzicznych wsiach jego, Brochowie i Radlinie,
odznaczali się pomiędzy okoliczną ludnością wszelkiemi
cechami dobrobytu i dobrego humoru, jakie tylko możebnemi
były do osiągnięcia w zależném ich i pełném mozołów położeniu.
Brochwicz zachował nad nimi władzę, jaką mu nadawała
instytucya, ale jéj nie nadużywał; nie czynił nic, aby odmienić
porządek rzeczy, ale go nie lubił i życzył w duszy, aby co
najprędzéj uległ on zmianie. Jeden tedy z psujących
pierwiastków ustawy, opierającéj się na niesłuszności, to jest:
urok władzy i skłonność do nadużycia jéj, nie oddziałał na
człowieka uczciwego, łagodnego z natury i dość oświeconego,
aby rozumiéć przyrodzone prawa, jakie służyć powinny każdéj
jednostce ludzkiéj; ale pozostawał jeszcze drugi z tych
pierwiastków, będący chlebem gotowym, dobrobytem

5
dziedziczonym a nie zdobywanym, więc wytwarzającym
możebność bezczynności, a co za tém idzie, w rozuzdanie lub
uśpienie wprawiającym siły charakteru i władze umysłu. Temu
ostatniemu pierwiastkowi Brochwicz nie oparł się, i tak, jak
większość współobywateli jego, przesiąkł nawyknieniami,
niekoniecznie hartującemi wolę i wszechstronnie
wykształcającemi rozum. Nie był bynajmniéj leniwcem z natury,
ani ograniczonym umysłowo, nie puścił wodzy złym
skłonnościom, których zresztą w naturze swéj miał mało, nie
pijał trunków, nie znosił kart i hulatyk, czytywał wiele, ustroił
dwór swój dziełami sztuki, otoczył go pysznemi ogrodami,
lubował się we wszystkiém, co piękne, rozumne, szlachetne, lubił
nawet w gronie sąsiadów i znajomych toczyć rozprawy poważne,
w których nieraz z ust jego wyrywało się słowo prawdziwego
uczucia lub wychodziła uwaga wielce trafna, ale...
Ale nie czynił nic, co-by w pełném znaczeniu tego wyrazu
nazwać się mogło czynem; nie stanął nigdy przeciw niczemu, co-
by naprawdę wyzwało go do walki.
Nie było czynu i walki, nie mogło więc być wyćwiczonéj
woli, wyprobowanych doświadczeniem przekonań, charakteru, w
próbach i wysileniach zahartowanego.
Nie mogło téż być bystrego i wszechstronnego poglądu na
sprawy życiowe, ani umiejętności obchodzenia się z temi
sprawami, w razie jeśli-by się one splątały w sposób trudny i
powikłany. Takim jednak, jakim był, Brochwicz, należał do ludzi
najwięcéj szanowanych i najpiękniejszą cieszących się opinią w
powiecie, a nawet w gubernii. Nie było to całkiem niesłuszném,
wartość bowiem rzeczy każdéj, a więc i cnoty lub zasługi
człowieka, cenioną być może, a nawet z konieczności musi,
względnie do okoliczności, w jakich się wytwarza, i do miary

6
porównań, jakie z nią czynić wypada.
Gdzieindziéj ludzie tacy, jak Brochwicz, od wczesnéj
młodości wtrąceni w arenę publicznego żywota, ustrojem
państwowym i społecznym zmuszeni niejako do myślenia i
działania, borykają się o własnéj sile z okolicznościami życia i
przeciwnościami losu, uczą się odgadywać wielkiego Sfinxa
czasu z roztwartéj przed ich oczyma księgi spraw społecznych, w
księdze téj zapisują sami litery pomysłów swych lub
doświadczeń, a możność takiego zapisywania uważają za cel
ambicyi swéj i do niéj dążą czynem i walką.
Gdzieindziéj...
Lecz pocóż długo mówić o tém? Któż nie wié, jak dzieje się tu
i tam, na tym i owym punkcie kuli ziemskiéj; jakie następstwa
psychiczne wiodą za sobą warunki różne, śród których
społeczność żywot swój pędzi; jak bardzo, jak silnie, jak głęboko
dodatnia lub ujemna strona warunków tych, szersza lub
ciaśniejsza arena, ofiarowana przez nie ludziom, wpływa na
rozrost ich moralny lub zmalenie, spotęgowanie się lub
zesłabnięcie pięknych nawet przymiotów, które w jednych
wypadkach rozrastają się swobodnie, na podobieństwo konarów
dębowych, w innych zwijają się ślimakowato i nikną lub włażą
ludziom w gardła, dręcząc ich, zamiast uszczęśliwiać, dławiąc,
zamiast ożywiać?
Brochwicz żadnych zapasów nie toczył nigdy na żadnéj arenie;
nie borykał się z okolicznościami życia, które mu zawsze
sprzyjały, ani z przeciwnościami losu, których nie doświadczał;
nie uczył się odgadywać Sfinxa czasu z księgi spraw
społecznych, bo ta, nie zgromadzona w jedno miejsce, w którém-
by wyłącznie się nią zajmowano, rozpadła się na pojedyńcze
kartki, wzrokowi umykające i nie ścigane przez nikogo, bo

7
kreślić na nich ręką własną litery pojęć swych i doświadczeń
nikt prawa nie miał. Ztąd wyniknął w Brochwiczu brak sił
charakteru i umysłu, takich, które, jak siły ciała gimnastyką,
wytwarzają się ćwiczeniem; ale posiadał on zato wiele innych,
dzięki którym obudzał szacunek powszechny, a sobie zapewniał
spokój serca i myśli.
Życie Brochwicza płynęło w istocie spokojnie, podobne nie
do bystréj, szerokiéj rzeki, która w burzliwych falach swych
odźwierciedla majestat słońca lub uroczystą grozę firmamentu,
powleczonego gromowemi chmurami, ale do srebrnego
strumienia, wązką nicią przebiegającego gładki kobierzec łąki,
pośród traw i niezabudek, które przeglądają się w cichéj jego
toni, pod blaskiem księżyca, który nie pali go, lecz łagodnie
oświeca mu powierzchnią.
Obowiązki i uczucia rodzinne do ostatka uregulowały, na tor
jednostajny wprowadziły życie, i tak już od wszelkich
chropowatości wolne. Brochwicz, jako jedyny syn swych
rodziców, bardzo wcześnie, bo we dwudziestym drugim roku
życia, odziedziczył po ojcu piękny i intratny folwark, stając się
przez to w zupełności niezależnym właścicielem znacznéj
fortuny, gospodarzem i panem domu swego samowładnym. W rok
potém ożenił się, a raczéj ożeniła go matka, kobieta dobra, czuła,
namiętnie do syna przywiązana, i przed zgonem swym, którego
rychłość przewidywała, pragnąca ujrzéć życie jedynego dziecka,
urządzone w ten sposób i opatrzone takiemi warunkami, śród
jakich zdawało się jéj, że najszczęśliwiéj i najporządniéj
upływać ono będzie. Doświadczywszy sama szczęścia
rodzinnego i przez całe życie przechowując surowość obyczajów
wielką, pragnęła jak najwcześniéj wprowadzić syna w koło
uczuć i obowiązków rodzinnych, a przez to zapewnić mu

8
szczęście domowe i zabezpieczyć niejako obyczaje młodego
człowieka, majętnego, swobodnego, pana swéj woli, a —
bezczynnego. Brochwicz tedy ożenił się z osobą, która pozyskała
sobie względy tak matki jego, jak całéj bliższéj i dalszéj familii,
z którą połączenia się życzyli mu naprzód, a potém winszowali
wszyscy. Było to małżeństwo, zawarte nie z miłości, ale téż i nie
z musu. Panna Herminia Radlińska była młodą, piękną,
wychowaną, a raczéj wyedukowaną, według wszelkich
warunków, które podówczas edukacyą kobiety kazały uważać za
staranną i świetną. Oprócz téj edukacyi, uwielbiano jeszcze
powszechnie w pannie Herminii skromność układu, która czyniła
ją niezmiernie małomówną, a także dystyngowaną, wstydliwość
dziewiczą, objawiającą się rumieńcami, wytryskującemi na
twarz za lada okazyą, naiwność i niewinność prawdziwie
dziecięcą. Brochwicz, ujrzawszy ją po raz pierwszy, uczuł
żywsze bicie serca, jakkolwiek rozmawiać z nią było mu trochę
trudno, gdyż panna mówiła więcéj rumieńcami i nieśmiałemi
uśmiechami, niż głośno wymawianemi wyrazami. Za drugiém
jednak widzeniem usłyszał muzykę pięknéj sąsiadki, a słuchał jéj
uważnie, wiedząc o tém, że, gdy szło o uczucia, młode panny
miały prawo przemawiać tylko muzyką. Słuchając tedy muzyki,
zastępującéj niejako mowę, rzadko goszczącą w skromnych
ustach Herminii, Brochwicz patrzył na oczy jéj, których
przysłaniać powiekami nie mogła, będąc zmuszoną patrzéć w
nuty, i znalazł, że były one piękne, kasztanowatemi rzęsami
ocienione, szafirowe, jak bławatki. Ujrzawszy piękność oczu,
Brochwicz zwrócił uwagę swą na bujne warkocze, ocieniające
czoło, białe i gładkie, jak kość słoniowa; spostrzegł, że milczące
usta wykrojone były w sposób bardzo foremny i powleczone
purpurą koralu; zatrzymał wzrok na rączkach podłużnych,

9
białych, które cienkiemi paluszkami przebiegały wprawnie
klawiaturę, aż po skończeniu sonaty, opuściły się na kolana i tam
spoczęły splecione, nieruchome, ułożone w sposób, który poetom
przypomina odmawianie porannego pacierza, prozaikom zaś
pewien gatunek pierożków, na Litwie jadanych, a zwanych
małdrzykami. Brochwicz przecież był podówczas nieco poetą i o
małdrzykach wcale nie pomyślał. Zbliżył się do pięknéj panny i
zapytał ją: czy lubi kwiaty?
Panna lubiła kwiaty, muzykę, naturę, którą widywała w
ogrodzie swych rodziców, wschód słońca, którego nie widziała
ani razu, ale którego opisy czytała w książkach, lubiła gołębie
gruchające, świergocące wróble, a nawet kurki czubate; lubiła
słowem wszystko to, co lubić pozwalała jéj mama; a kiedy młody
Brochwicz po kilku odwiedzinach zapytał ją, czy go lubi i czy
pozwala mu lubić siebie nawzajem, — z rumieńcem na twarzy, ze
spuszczonemi oczyma, cichym jak zefir głosem, powiedziała mu,
aby udał się do mamy z prośbą o pozwolenie...
Mama panny pozwoliła... Mama młodzieńca płakała z
radości... Brochwicz ożenił się.
Ożenił się i było mu z tém dobrze, dobrze téż było i skromnéj
Herminii, która, do majątku męża przyłączywszy znacznie od
niego mniejszą, wcale piękną wszakże, posagową swą
majętność, Radlin, z niezmiernie zależnéj i w karbach trzymanéj
dzieweczki została panią domu, i nie byle jakiego, ale bardzo
pięknego, zamożnego i wygodnie, wytwornie nawet urządzonego.
Dwudziestoczteroletni młodzieniec od razu jakoś zjednoczył się z
warunkami, jakie wkładały na niego obowiązki i uczucia
rodzinne; upodobanie, które znajdował w pięknéj pannie,
przemieniło się powoli w przyzwyczajenie do niéj i głębokie
przywiązanie; wzorowym był mężem dla Herminii, która

10
wzorową także była żoną; postępując w lata, stała się
rozmowniejszą, niż była za czasów panieńskich; w życiu
domowém okazywała nawet wiele stanowczości charakteru, a
dawniejsze rumieńce i nieśmiałe uśmiechy przemieniła w pewną
surowość układu, która czyniła ją wprawdzie nieco sztywną i
suchą, ale zarazem nadawała jéj godność i powagę, dobrze
przystające pani możnéj, żonie cnotliwéj i matce czworga dzieci.
Państwu Brochwiczom bowiem, w rok po ślubie, urodził się syn,
ochrzczony imieniem Maryana, a przez rodziców nazywany
Marysiem, w kilka lat późniéj córka, Joanna, pieszczotliwie i z
francuzka przezwana Żancią, potém jeszcze jeden syn — Leon
czyli Loś, a potém jeszcze jeden — Jarosław, czyli Roś. Dzieci
były piękne i zdrowe, wzrastały w domu rodziców, jak młode
pisklęta w obszerném i miękko usłaném gnieździe bocianiém. Do
tego gniazda, od czasu do czasu, zjeżdżali się sąsiedzi i bawili
się wybornie w salonach, kobiercami wysłanych, źwierciadłami
osrebrzonych, miękkiemi sofami ostawionych, a
przedewszystkiém i nadewszystko gościnnością gospodarzy
rozjaśnionych. W obszernych lasach Brochowskich często-gęsto
polowano na grubego zwierza, a wesoły odgłos trąb myśliwskich
dolatywał wtedy z głębokości cienistych kniei i rozlegał się po
polach, dając znać światu o różnych zwrotach i kolejach, jakie
przebywała walka dwunożnych z czworonożnemi.
Od czasu do czasu także państwo Brochwiczowie wraz z
dziećmi, albo i bez dzieci, wsiadali do oszklonéj karety lub
lekkiego powoziku, i wyjeżdżali w sąsiedztwo; wracając,
znajdowali u siebie znowu wszystko, z czém rozstali się na
chwilę: sale bawialne i jadalne, wyborne obrazy, doborową
bibliotekę, hebanowy fortepian, ogrody zdobne w stare drzewa i
zachwycające kwiaty, etc. W Brochowie brakło chyba tylko

11
mleka ptasiego... dobrych uczynków nie brakło, pan Jan
wykonywał je często na swoję rękę, pani Herminia na swoję,
dawali jałmużny, leczyli chorych kmieci, cierpliwie
wysłuchywali próśb ich i spełniali je, o ile tylko mogli. Sąsiedzi
wynosili ich pod niebiosa, ubodzy błogosławili, w domu był
spokój i zgoda, za domem zabawa przyjemna, wkoło dworu, jak
okiem sięgnąć, łany urodzajne, szerokie, orane, usiewane, złoto
rodzące... I było im błogo, i było im wygodnie, jak piérwszym
rodzicom naszym w raju przed popełnieniem grzechu przez Ewę,
jak udzielnym książętom w Niemczech, przed objęciem nad
Niemcami supremacji przez Prusy. I było im szczęśliwie, jasno,
jak jasno bywa ludziom, którzy lampę biorą za słońce, gdyż
słońca nie widzieli nigdy. Szczęście? co to jest szczęście?
Odpowiedź na to tak trudna, jak trudném jest rozwiązanie
każdego z problematów życiowych, wysokich jak niebo i jak ono
tajemniczych.
Bądź-co-bądź, jest-że szczęśliwém życie, nie rozgrzane
promieniem żadnéj wielkiéj miłości, nie opromienione gloryą
czynu, nie uświetnione szlachetnemi bojami, nie podążające do
celów wysokich? Jest-że szczęśliwém życie, które spożywa
dobra odziedziczone, w zamian nie produkując nic; czerpie
wszystko z przeszłości, dla przyszłości nic nie czyniąc; uczucia i
uciechy okuwa w pancerz konwenansu; nie zna rozkoszy
tworzenia, ani téj, jaką przynosi spoczynek po trudach, tryumf po
walce, widok czegoś zbudowanego własnemi rękoma, cisza
wewnętrzna, wyłoniona z gwaru długo bojujących, a
pogodzonych uczuć silnych, myśli wielkich? Jest-że szczęśliwém
życie takie, jakiego w pokoju i radości używali państwo
Brochwiczowie?
A jednak państwo Brochwiczowie żyli w radości i spokoju,

12
ale było to w dziesiątku bieżącego stulecia czwartym, piątym i
szóstym, a więc było to — wczoraj. Przyszedł nakoniec
dziesiątek siódmy, a z nim razem nadeszło dziś, przynoszące
zupełną zmianę faktów, wymagającą téż zupełnéj zmiany pojęć o
życiu i samego życia.
Jan Brochwicz miał serce dobre, zdolne ulitować się nad
cierpieniem bliźniego, i charakter prawy, który nie dał w nim
zgasnąć zmysłowi sprawiedliwości; obok tego czytywał on z
upodobaniem dzieła nowożytnych moralistów i socyologów,
wiedział tedy, że pęta, nałożone na człowieka, są zgwałceniem
przyrodzonych praw, danych na własność każdéj jednostce
ludzkiéj, na świat przychodzącéj; czuł i wiedział zarazem, że
każda wola ludzka powinna rozwijać się swobodnie w
granicach, które zakreślać dla niéj jedna tylko słuszność ma
prawo; i dlatego piérwszemu aktowi dramatu, rozdzierającego
czas na dwie połowy, z których jedna była przeszłością
niepowrotną, druga teraźniejszością nieodwołalną, przyklasnął
szczerze i bezwzględnie. Ale — był to dopiéro akt piérwszy.
Brochwicz czytywał téż z upodobaniem dzieła treści
dziejowéj i ekonomicznéj. Piérwsze nauczyły go, że są pewne
przywileje, które srogiemi następstwami, niby karcącemi
gromami, uderzają w uprzywilejowanych; że są pewne krzywdy i
niesprawiedliwości, które, nakształt czarnych czeluści Erebu,
pochłaniają krzywdzicieli, rzucając ich w płomieniste objęcia
dziejowych Eumenid. Z drugich dowiedział się, że spętane ręce
słabo tylko i niedołężnie czerpać mogą z hojnego łona natury
zawarte w niém bogactwa; że dobrobyt powszechny nie idzie
nigdzie w parze z niewolą; że praca wolna tysiąckrotnie większe,
niż przymusowa, przynosi korzyści, i tym którzy ją sprzedają, i
tym, którzy są jéj nabywcami; że kontrakt, zawarty przez dwie

13
swobodne wole, doskonaléj strzeże praw obustronnych, niż mus,
połączony z gwałtem; wiedział Brochwicz o tém wszystkiém i z
całéj duszy zgodził się na poprawienie krzywd wiekowych, na
wyswobodzenie spętanych dotąd rąk i woli, na zastąpienie
kontraktem przymusu i gwałtu. Ale — była to dopiéro teorya. Po
piérwszym akcie dramatu nastąpił drugi, — teorya weszła w
dziedzinę praktyki.
Pewnego pięknego dnia, Jan Brochwicz wstąpił na najwyższy
punkt dawnéj swéj posiadłości, który był zarazem punktem jéj
środkowym; spójrzał na grunta swoje, które niedawno jeszcze
rozciągały się szerokiemi, jak okiem sięgnąć, jednolitemi łanami,
a teraz przedstawiały widok olbrzymiéj szachownicy, z całém
bogactwem wschodniéj imaginacyi zakreślonéj
najrozliczniejszych kształtów i wielkości arabeskami,
szlaczkami, gzygzakami, kołami, półkolami, które wszystkie
graniczyły i stykały się ze sobą, niemniéj jednak stanowiły
osobne zupełnie całości i własności. Brochwicz przetarł sobie
oczy obydwiema rękami, jak człowiek, który nie jest pewnym,
czy wzrok go nie myli; być może, iż, jako mieszkaniec środkowéj
Europy, syn nieba zimnego, nie był zdolnym pojąć od razu
bogatéj logiki wschodnich deseni, tworzących z jednolitych
łanów tak zachwycające różnolitością swą kobierce. Patrzył, i
pogrążony w zdumieniu, myślał, że na gruntach jego Sułtan
Turecki mógł-by wybornie grać w szachy z całym swoim
Dywanem. To go wszakże nie pocieszało i nie nauczało niczego.
Dzień był piękny, skwarne słońce z całym przepychem swym
jaśniało na czerwcowém niebie, powodzią światła oblewając
szachownicę owę, z pól i łąk, w szlaczki i arabeski pokrajanych,
utworzoną; z zagonów, okrytych świeżą zielonością
niedojrzałego zboża, dzwoniąc srebrzystą pieśnią, zrywały się

14
skowronki; nad łąkami brzęczały roje owadów, mieniących się w
słońcu złotem i purpurą; pod lasami śnieżystą bielą majaczyły
rzesze białych motylów; w oddali kukułka żałośliwie kukała i
trąbki pastusze wesoło przygrywały. Pora i widok były z rodzaju
tych, które wprawiają w ruch wszystkie poetyczne instynkta
człowieka, rozkazując im śpiewać wielkim głosem hymn
zachwycenia.
Brochwicz przecież, stojąc na najwyższym i środkowym
punkcie byłego udzielnego księztwa, które przestało być
udzielném, nie śpiewał wcale. Stał i wodził wzrokiem dokoła.
Wodził wzrokiem dokoła po szlaczkach i arabeskach i myślał:
„to moje, a to nie moje; tamto het precz daleko znowu moje, a
owo, tuż przy tamtém położone, znowu niemoje. Kiedy popędzę
bydło na paszę, droga mu pójdzie przez zagony Jakóba, a kiedy
Wasyl popędzi swoje, pędzić go będzie właśnie gruntem, na
którym zeszłéj jesieni posiałem pszenicę. Kiedy kosarze moi
podążą na tamten oto szlaczek łąki, który należy do mnie, Szymon
wykopie rów dokoła swéj arabeski i zmusi ich tym sposobem,
aby nauczyli się skakać, jak kozy. Kiedy tamten oto koniec
gzygzaka, będący moją własnością, przerznę drogą ku lasowi,
Andrzéj zaorze mi ją w miejscu, w którém gzygzak staje się
własnością jego.
Ostatniéj myśli Brochwicza bardzo żałośliwie zawtórowała
kukułka. Głos jéj rozległ się po polach dźwięcznie, przeciągle, w
sposób, który uderzał i głaskał zarazem ucho człowiecze,
zmuszając je do słuchania. Brochwicz przecież nie słuchał
kukułki. Natężył on zmysł słuchu swego w tę stronę, z której od
wsi poblizkiej, od tego zapewne jéj punktu, gdzie znajdowała się
karczma, dochodziły gwarne odgłosy śmiechów, rozmów i
wykrzyków, bawiącego się Bożego ludku. Kmiecie, porzuciwszy

15
na polach pługi i na łąkach kosy, z gwarem i hałasem fetowali to
dziś, które ukazało się im w postaci czarodzieja, z piérogami w
jednéj ręce, z flaszą gorzałki w drugiéj. Były to odgłosy ludowej
radości, zdolne do wprawienia w taniec weselny wszystkich
uczuć i pojęć filantropijnych człowieka. Uczucia przecież i
pojęcia Brochwicza nie rozpoczęły bynajmniéj we wnętrzu jego
weselnego tańca.
Stał, skrzyżował ręce na piersi, a po głowie jego, bezładne i
urywane, błądziły następujące myśli i wyrazy: „Pszenica... żyto...
kto je zasieje?... oni zasiewać będą swoje szlaczki i arabeski, a
potém bawić się i spać... a moje? ha, moje!... parobczane
gospodarstwo... zapewne... ale trzeba woły kupić i sprządz,
wozy, pługi sporządzić, parobków wyszukać... Wyszukać! ba! w
tém rzecz, że szukać ich trzeba... kraj rzadko osiedlony... rąk
mało... lud z natury ciężki, powolny... do pracy się nie imie,
skoro do niego zawitał dobry czarodziéj i piérogi gotowe
przyniósł... gdybyż przynajmniéj w drugiéj ręce niósł elementarz,
lżéj było-by na sercu człowiekowi uczciwemu... ale flasza
wódki... Najemnik będzie drogi... jeżeli jeszcze będzie... nakłady
ogromne, a kapitałów niéma... od czego tu zacząć? co najprzód
uczynić? Oj, bieda!...”
Po raz-to piérwszy okoliczności życia, z własną jego osobą
stosunek mające, wywołały wyraz ten na usta Brochwicza.
Zstąpił ze wzgórza i wolnym krokiem, zamyślony wielce, kroczył
ku pięknemu swemu dworowi; tam kazał przywołać przed siebie
rządzcę Brochowa, i rozmowę z nim rozpoczął temi słowy:
— I jakże to będzie z nami, panie Sumski?
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożny panie! — odpowiedział
rządzca.
Poczém umilkli obaj, zamyślili się i myśleli długo, ale nie

16
wymyślili z razu nic. I nie dziw wcale, że nie mogli obaj
obmyślić rychło środków zaradczych. Pan był ukształcony
teoretycznie, ale w praktykę życia niewprawny, marzyciel raczéj,
niż szermierz; stary sługa, rutynista do szpiku kości, z wejrzeniem
wilka, lecz z sercem jagnięcém, z niezwykłemi cnotami
uczciwości i wierności, łączył wady charakteru i umysłu, wielce
właściwe ludziom jego stanu i czasu. Gdy więc tak pan, jak
sługa, milczeli i myśleli, do pokoju weszła pani Herminia. Umysł
jéj zajętym był widocznie tym samym przedmiotem, który
napełniał głowę jéj męża; gdyż, zaledwie usiadłszy, zwróciła się
na-pół do pana Jana, na-pół do siedzącego opodal nieco rządzcy,
i zapytała:
— I jakże to będzie, Jean? i jakże to będzie, panie Sumski?
Przy samém już jéj wejściu, po zasępionéj twarzy Brochwicza
przemknął jaśniejszy wyraz. Widoczném było, że małomówna i
rumieniąca się za czasów panieńskich Herminia, po
zamążpójściu potrafiła w domowych stosunkach swych postawić
się w roli ducha dobréj rady, uczynić ze swéj osoby najwyższą
instancyą domu, przez którą gdy cokolwiek związaném zostało,
przez nikogo już rozwiązaném być nie mogło, i na odwrót.
Wszystko to musiało dawać do myślenia, że pan Jan, jeżeli nie
zupełnie, to przynajmniéj trochę nakrywał głowę swą żoninym
pantofelkiem. Ale, czyliż-by to być mogło, aby dziewczę tak
skromne, tak nieśmiałe, tak rumieniące się, tak bardzo i w
zupełności zależące od swéj mamy, potrafiło w następstwie
czasu męża swego uczynić zależnym od siebie? A jednak tak
było. Skromna, nieśmiała i zależna od mamy swéj dziewczyna,
stała się żoną, wierną wprawdzie, miłą nawet i kochającą, ale
wcale nie pozwalającą prowadzić siebie na sznurku, owszem,
lubiącą i wybornie umiejącą funkcyą tę spełniać na korzyść

17
własnego panowania.
Czyż-by prawo, rządzące rozwojem charakterów, sprawiało,
iż chętka władzy i panowania wzrasta w człowieku w miarę
zależności, jakiéj on jest poddanym? czyż-by zależność ta miała
być mistrzynią, nauczającą tych sposobów i sposobików, jakiemi
łagodnie, nieznacznie, atłasowo, dojść można do jak największéj
potęgi wpływów? I jeszcze raz, czyż-by w zależném i
klauzuralném wychowaniu dziewcząt szukać należało głównych
przyczyn tego zjawiska, które nastręczyło tyle materyału
humorystom naszym i przedmiotu do rozmyślań moralistom, a
którém była większość mężów, zostających pod pantoflami
niewiast?
— I jakże będzie, Jean? i jakże będzie, panie Sumski? —
zapytała Herminia.
— Nie wiem, moje życie — odpowiedział pan Jan, pocierając
ręką czoło.
— Źle będzie, Jaśnie Wielmożna pani! — ponurą
przepowiednią swą powtórzył Sumski.
— Sąsiedzi nasi w tém samém przecież, co my, są położeniu, a
jednak radzą sobie jakoś — ciągnęła Herminia.
— A radzą; — tonem zniechęcenia wymówił mąż.
— Oj radzą! — tonem pogardliwego sceptycyzmu powtórzył
rządzca.
— Marszałek Warski i pan Darzyc od dwóch miesięcy już
sprowadzili Niemców kolonistów.
— Sprowadzili — wyrzekł pan Jan — nie wiem tylko, czy to
sprowadzenie czegokolwiek warte.
— Licha warte! — jak ponure echo zniechęcenia, wymówił
Sumski.
— Wszakże — ciągnęła pani Herminia — skoro wszyscy tak

18
czynią, to i my tak uczynić powinniśmy.
Głos, jakim to wyrzekła, znamionował niezmierne
uszanowanie, jakie pani Herminia uczuwała dla wszelkich
powag, a mianowicie dla téj, która wyraża się słowami: „jak
wszyscy czynią”. Pan Jan szanował także powagi, mniéj jednak
od swéj żony; postawił więc parę zarzutów przeciw użyteczności
niemieckich rolników w kraju słowiańskim. Sumski, który pod
względem powag znał tylko księdza proboszcza i żonę swoję,
Magdalenę z Cieciorskich Sumską, nic a nic nie przykładał wiary
do pomysłów Marszałka Warskiego i pana Darzyca.
— Może to będzie i dobrze — więcéj do siebie, niż do
innych, w zamyśleniu mówił pan Jan — obcy przybysze obudzą
w ludzie naszym ducha konkurencyi...
— Dyabła tam będzie jaka kadencya, Jaśnie Wielmożny panie!
— zaprotestował Sumski — nasz chłop robić będzie po
swojemu, a Niemcy po swojemu... to jakby, nie przymierzając, u
wozu wprządz jednego konia do dyszla, drugiego do wasąga...
kadencyi nie będzie żadnéj.
— Lud pracowity — mówił znowu do siebie pan Jan —
rolnicy z nich dobrzy...
— Kacerze! — zawołał Sumski i chciał splunąć za siebie, ale
spójrzał na posadzkę pańskiego pokoju i wstrzymał się.
Pani Herminia milczała i myślała, potém powstała, i
zabierając się do odejścia, rzekła:
— Koniec końców, Niemców sprowadzić trzeba... Marszałek
tak uczynił i pan Darzyc także; słyszałam, że i pan Natalski pisał
już do Domu Zleceń, aby mu piętnaście familii ze Szlązka
sprowadzono. Musi to być dobrze, skoro tak czynią wszyscy...
zresztą nie poradzicie sobie bez tego... najemnik trudny będzie i
drogi... jeździłam dziś z Żancią na spacer i widziałam, że w

19
Uroczysku Czystém, łąki jeszcze nie pokoszone...
— Jak Boga kocham, Jaśnie Wielmożny panie! — zawołał
Sumski, zrywając się na równe nogi — ja, pisarz, wójt i
namiestnik, od tygodnia już latamy po wsiach, aby dostać kosarzy
na Czyste...
— I nie dostajecie ich — dokończyła pani Herminia — tak
będzie ze wszystkiém. Jeżeli nie sprowadzicie kolonistów i nie
będziecie mieli gotowego robotnika, stanie się ze zbożem to, co
stało się już z trawą... uschnie niezdjęte... a kiedy przyjdzie
jesienna orka...
— Parobczane gospodarstwo... moje życie — wymówił pan
Jan wahającym się głosem.
— A zkąd weźmiesz parobków? — zapytała pani Herminia.
Odpowiedziały jéj dwa westchnienia, jedno pana Jana,
słabsze i zdradzające samo tylko zmęczenie, czy znudzenie,
drugie Sumskiego, ciężkie, gniewne, mogące tłómaczyć się
słowami: „niech ich tam wszystkich dyabli wezmą!”
Po wyjściu pani Herminii, pomiędzy dwoma pozostałymi w
pokoju ludźmi panowało znowu długie milczenie.
Sługa siedział nieruchomy, ze wzrokiem wbitym w ziemię i
wąsami opuszczonemi w dół, na podobieństwo brzozy płaczącéj;
pan przechadzał się po pokoju, myślał i od czasu do czasu
poziewał. Pan piérwszy przerwał milczenie.
— Mój kochany Sumski — rzekł, stając na środku pokoju —
widoczną już to jest rzeczą, że trzeba nam zupełnie odmienić tryb
postępowania... nasze dotychczasowe gospodarstwo nic już teraz
nie warte...
Sumski drgnął, jak gdyby ukąszony przez gadzinę.
— Nie warte! — zawołał, wlepiając oczy w pana Jana — a...
a jakież?

20
— Brochów ma grunta wyborne, ale ma téż i liche — ciągnął
pan Jan, nie zważając na przerwę — otóż teraz, kiedy robotnik
będzie najęty, a prawdopodobnie drogi, uprawianie tych
ostatnich nie zwróci kosztów roboty... trzeba ich będzie tedy
zaniedbać...
— Zaniedbać! gruntów zaniedbać! — powtórzył Sumski tonem
człowieka, który nie wierzy własnym uszom.
— Zaniedbać przynajmniéj do czasu. Pomiędzy pozostałemi
uczynić wybór i siać tylko tam, gdzie korzyść, z plonu otrzymana,
przewyższy wydatki uprawy. Łąki, które są w szachownicy,
wydzierżawiać; bo i tak sąsiedzi stratują je i spasą bydłem...
Lasy podzielić na regularne części i w każdéj z nich ustanowić
osobnego strażnika, dla zapobieżenia kradzieży w czasie
koszenia łąk sąsiednich, w środku lasów położonych...
Inwentarze rozgatunkować i...
Tu pan Jan zatrzymał się, uderzony niezwykłym wyrazem
twarzy i postawą Sumskiego. W miarę, jak pan domu mówił,
sługa, nie spuszczając z twarzy jego osłupiałych oczu, podnosił
się z krzesła, na którém siedział, aż stanął wyprostowany i
żylastym kułakiem uderzył się w pierś szeroką tak silnie, że pan
Jan drgnął i umilkł.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — mówił Sumski głosem
urywanym i pełnym żalu — ja tego wszystkiego uczynić nie
potrafię... ja tego piwa nie wypiję.. ja, stary człek i gospodarz,
chwalić Boga, niezły, ale po swojemu... jeżeli Jaśnie Wielmożny
Pan chce zaprowadzać tyle nowości, to, jak wola pańska... ale
stary Sumski ani robić tego, ani nawet patrzéć na to nie będzie...
Dwadzieścia kilka lat jadłem chleb Jaśnie Wielmożnego pana...
smaczny był i słodki... nigdy złego słowa od Jaśnie Wielmożnego
Pana nie słyszałem... byłeś Jaśnie Wielmożny pan ojcem naszym i

21
dobrodziejem chłopców moich, którzy z łaski pańskiéj na ludzi
powychodzili... teraz ja Jaśnie Wielmożnego Pana oszukiwać nie
chcę... czego nie potrafię, tego nie potrafię... niech Jaśnie
Wielmożny Pan mnie odprawi... może kto inny potrafi...
podziękuję Jaśnie Wielmożnemu Panu za chleb i za sól i za
wszystkie łaski, i pójdę w świat tułać się na stare lata po cudzych
ludziach.
Przy ostatnich słowach, stary szlachcic rozpłakał się i,
wyjąwszy z kieszeni wielką perkalową chustkę, w czerwone i
czarne desenie, ocierał nią sobie wypukłe, załzawione w téj
chwili oczy. Pan Jan stał na środku pokoju, jak osłupiały. To, co
mówił, podyktowaném mu było przez jaką taką teoretyczną
znajomość rolnictwa, i przez zdrowy rozsądek; ale znowu...
odprawić starego sługę, który dwadzieścia lat wysłużył u niego,
nie popełniwszy nigdy żadnéj niewierności, lub nieuczciwości?...
na to zgodzić się nie mogło dobre i miękkie serce pana Jana.
Rozstać się z człowiekiem, na którego przywykł patrzéć przez lat
tyle co dnia? sprzeciwiała się temu niechęć, jaką poczuwał do
przełamania w sobie czegokolwiek, co było przywyknieniem, lub
nałogiem. Z jednéj strony była konieczność zaprowadzenia zmian
w gospodarstwie, pod groźbą zapadnięcia w nieskończone
kłopoty, lub nawet stratę fortuny; z drugiéj znowu odzywała się
litość, życzliwość, leniwstwo ducha, nieskłonnego do otrząsania
się z pęt nawyknień, miękkość woli, cofającéj się przed
wszelkim krokiem stanowczym.
W takiéj tedy alternacie zostając, pan Jan chwycił się
pewnego mezzo termino, które wyraził następującemi słowy:
— No, no, mój Sumski! nie gorącuj się znowu tak bardzo!
jakoś to będzie w końcu... powoli... powoli... zrobi się
wszystko... gdzież ja-bym znowu pozwolił, abyś ty tak nagle

22
porzucał miejsce, na którém tyle lat przesiedziałeś...
Poprobujemy... może potrafisz... wszak nie święci garnki lepią.. a
jeżeli już w żaden sposób nie potrafisz... no... to zobaczymy...
Jakoś to będzie... powoli... powoli.... zobaczymy...
poprobujemy... były to wyrazy, powtarzane w one czasy nie przez
jednego Brochwicza, ale przez większość współobywateli jego,
co brali je za mezzo termino pomiędzy zupełną bezczynnością,
któréj szkodliwość czuli, i energiczną czynnością, do jakiéj na
razie jakoś zabrać się nie mogli. Poprobujemy, zobaczymy,
używane było jako puklerz, mający osłonić ich przed naciskiem
groźnych i natarczywych okoliczności.
Sumski stary, przywiązany szczerze do pana swego, a więcéj
jeszcze wrosły do miejsca, na którém żył długie lata, nie dał
sobie dwa razy powtarzać słów, dających mu możność i niejako
prawo pozostania na dawném stanowisku. Dziękując za chleb i
sól dziedzicowi Brochowa, uniósł się żalem i gniewem rutynisty,
dotkniętego w przyzwyczajeniach i wyobrażeniach, stanowiących
treść prac i myśli całego jego żywota; ochłonąwszy z uniesienia,
nachylił się do kolan pańskich, zapłakał po raz wtóry i pozostał
w Brochowie.
Pozostawienie starego rządzcy na czele gospodarstwa, które
powinno było stać się nowém, okazało się piérwszym fałszywym
krokiem, jakiego pan Jan dokonał po zaszłych zmianach i
wypadkach. Tam, gdzie wszystko do gruntu w innych już
warunkach odbywać się musiało, gdzie na każdym kroku mnożyły
się trudności, mogące być przezwyciężonemi niezmierną tylko
rzutkością umysłu, energią charakteru i znajomością nowego
rzeczy porządku, tam na gwałt potrzebnym był człowiek z
dostatkiem nowych środków w głowie, z rękoma wolnemi od pęt
rutyny, z siłami świeżemi, zniechęceniem i uprzedzeniem z góry

23
powziętém nie nadwerężonemi. Sumski posiadał przymiot
uczciwości w niepospolitym stopniu, ale — żadnych innych nie
posiadał przymiotów; umiał sprężyście i wprawnie prowadzić
gospodarstwo pańszczyźniane, ale o żadném inném wyobrażenia
nie miał. Brochów, majętność duża, szachownicą splątana,
wielką rozmaitość gruntów przedstawiająca i w mało
zaludnionéj, a więc nieprzyjaznej dla nowego stanu rzeczy,
okolicy położona, nie była już dla niego miejscem stosowném.
Mylił-by się każdy, kto-by sądził, że Brochwicz nie wiedział tego
wszystkiego, nie wątpił o nowatorskich zdolnościach starego
swego sługi. Owszem, wiedział on i wątpił, ale rozum mówił w
nim inaczéj, a serce inaczéj. Głos serca przezwyciężył głos
rozumu; było to bardzo szlachetnie, ale... ale w skutek téj
szlachetności, nim jesień nastała, panu Janowi zaczęły po obu
stronach czoła włosy siwiéć, a Sumski wysechł jak szczapa, i od
zbytniego chodzenia nogi sobie nadwerężył. Chodził bo stary nad
wszelką miarę i potrzebę po całych dniach, od wschodu do
zachodu słońca, pilnując robotnika, a częstokroć od zachodu do
wschodu poszukując najemnika. Chodził téż i pan Jan po polach i
lasach, po łąkach i uroczyskach wszelkich i, czego nigdy z nim
nie bywało wprzódy, opalił się na słońcu do oliwkowéj barwy.
Chodzili tedy pan i sługa, siwieli, chudli i opalali się, a z tego
wszystkiego wynikł rezultat taki, że w jesieni stodoła w trzech
częściach okazała się próżną, koniom stajennym nawet brakło
siana, inwentarze zeszczuplały.. A w tém wszystkiém, to było
najsmutniejszém, że pan Jan rozumiał wybornie w teoryi, jak
wszystko urządzać trzeba, a nic nie urządzał; że Sumski, po
całych nocach nie sypiając, obmyślał plany nowe, a czynił
wszystko po staremu. Około jesieni pan i sługa wydali
jednogłośny okrzyk:

24
— Niemców! na gwałt Niemców!
Pani Herminia tryumfowała, pan Jan w rękę ją ucałował,
przepraszając, że odrazu rady jéj nie usłuchał; poczém napisanym
został list do jednego z Domów Zleceń Warszawskich, z prośbą o
sprowadzenie i przysłanie do Brochowa dwudziestu familii
kolonistów, którzy-by umieli ziemię słowiańską orać, zasiewać,
kłosy i trawę z niéj zbierać. Resztę jesieni i całą zimę trwało
zajęcie około budowania domów, mających przyjąć i pomieścić
w sobie spodziewanych przybyszy. Wybudowano ich pięć, tak
zwanych czworaków, to jest po cztery familie pomieścić
mogących; otoczono je pięknie usianemi ogródkami,
przyozdobionemi ganeczkami i sztachetami, wydano na nie sumkę
wcale okrągłą, która w połączeniu z tą, jaką wynosiły koszta
sprowadzenia przyszłych robotników, stanowiła kwotę dla
Brochwiczów dość znaczną. Gdy wszystko już ukończoném było,
pan Jan przypatrzył się z dala dokonanym przez się dziełom
architektonicznym i zatarł ręce.
— Dobrze im tu będzie. — rzekł. — I nam dobrze z nimi
będzie — dodała pani Herminia. Ale Sumski przyszedł na
kolacyą do oficyny, w któréj było jego mieszkanie, usiadł obok
żony, westchnął, pot otarł z czoła, a wskazując palcem przez
okno na schludne i ładne w istocie domki, rzekł:
— Widzi mi się, moja Magdusiu, że to są gruszki na wierzbie.
Z początkiem wiosny nadjechało kilka wozów, naładowanych
Niemcami. Ludność ta przedstawiała w ogólności widok dość
przyzwoity. Mężczyzni mieli policzki rumiane i włosy
złotopłowe; Niemeczki, w różowych spódniczkach i słomkowych
kapeluszach, z szerokiemi brzegami, wyglądały zgrabnie. Pan Jan
zacierał ręce.
— Lud porządny, pracowity — mówił — pobudzi naszych do

25
konkurencyi!
Sumski pokręcał głową i pomrukiwał:
— Gruszki na wierzbie... kacerze... kadencyi nie będzie tu
żadnéj...
W parę dni potém, o szaréj godzinie, państwo Brochwiczowie
w otoczeniu dzieci swych i domowników, siedzieli na ganku
domu swego, gdy o uszy ich obił się smętny dźwięk fletu, od
strony domków niemieckich dochodzący. Tuż potem głośniéj i
przeciągléj zaśpiewał klarynet, zawtórowała mu posępna basetla,
kilka arf rzuciło w wiosenne powietrze gammę drżeń
srebrzystych i kilka źle nastrojonych skrzypiec zajęczało rzewnie.
Złożył się z tego chór muzyczny, którego różne głosy, błądząc
przez chwilę w różne strony, spotkały się nakoniec na jednéj
drodze, którą była ulubiona pieśń synów Germanii: Wacht am
Rhein!
— Ależ to cała kapela! — ze zdziwieniem rzekł Brochwicz.
— Jaki poetyczny lud! — wymówiła pani Herminia. Bona,
Niemka, strzegąca kroków dwóch najmłodszych odrośli rodu
Brochwiczów, rozpłakała się na głos; lokaje wybiegli z
przedpokoju i stanęli przed domem z rozdziawionemi gębami;
panny garderobiane zamarzyły o arfach, na których grały Niemki,
i o Niemcach, którzy grali na fletach; Sumski zatopił wskazujące
palce obu rąk w głębokości swych uszu i oczy błagające o
śpieszny ratunek podniósł na wiszący nad małżeńskiém łożem
obraz Zbawiciela.
Nadszedł czas orania. W Brochowie znajdowały się już woły,
konie, pługi, wszystko słowem, czego potrzeba było ku
otwieraniu łona matki-karmicielki powszechnéj. Niemcy wyszli
w pole i jęli się pługów; Sumski stanął na skraju łanu i patrzał, i
głową kiwał. Miny Niemców wydawały się mu jakoś

26
niepewnemi, wkrótce zaś spostrzegł, że i ręce ich wcale
niepewne także były. Robota szła dziwnie jakoś krzywo i płytko;
woły, doskonale przecież sprzężone, objawiały zadziwiającą
ochotę do zboczenia z drogi, przez przodków zakreślonéj; ostrza
pługów z niejakiém wahaniem pruły czarne skiby, które, tu
podniesione przewrócone na nice, tam znowu pozostawione w
nieruchomości, owdzie drobne i kruche, gdzieindziéj wielkie i
bryłowate, w całości swéj przedstawiały zagon najsmutniejszego
pozoru i najgorszych na przyszłość obietnic. Sumskiemu mrugały
z razu powieki z szybkością nadzwyczajną, potém ręce
dokonywać poczęły ruchów, każących się domyślać
niepospolitego wewnętrznego wzburzenia; po chwili, kilku
susami skoczył na środek łanu i, nie zadając sobie trudu
ostrzeżenia lub przeproszenia, porwał jednego z niezręcznych
oraczy za oba ramiona i odtrącił go od pługa. Niemcowi iskry
trysnęły z oczu.
— Was ist das? — zawołał, podejmując z ziemi czapkę, która
mu z głowy zleciała — was wollen Sie, mein Herr?
— To nie das ani was, ale aspan orać nie umiész! — krzyknął
Sumski. Niemiec uspokoił się, popatrzył na niego, pomyślał,
potém wzruszył ramionami, i odwracając się wymówił: —
Verstehe nicht!
Ale Sumski wytrzeszczał wypukłe swe oczy na innego już z
robotników.
— Co to asan robisz takiego? — krzyknął, przyskakując do
młodego, wysmukłego Niemca, który, stojąc na środku zagonu,
poprawiał uprząż wołów; — asan mi wołu zepsujesz! skórę z
niego zedrzesz!
— Verstehe nicht — odparł Niemiec, nie przerywając swéj
roboty.

27
— Zwolń jarzmo! popuść powroza!
— Verstehe nicht!
— A asan jak to woły prowadzisz? tu do lasa, tam do sasa?
znarowisz mi zwierzęta!
— Verstehe nicht!
— Matko Bozka Ostrobramska! a toż ani jedna grudka ziemi
niepodniesiona! wracaj mi asan na początek zagonu i przejdź po
raz drugi!
— Verstehe nicht!
— O święci aniołowie i patronowie, ratujcie grzeszną duszę
moję! — zawołał Sumski, do ostateczności przywiedziony, i
wpadając w sam środek oraczy, jak bomba, począł przemawiać
do nich tym powszechnym językiem, którego żaden mieszkaniec
kuli ziemskiéj, ciałem i nerwami opatrzony, z jakiegobądź-by
kraju pochodził, nic zrozumiéć nie może. W Brochowie
dyscyplina zupełnie nieznaném była narzędziem, Sumski tedy jéj
nie miał, ani wtedy, ani nigdy; miał tylko zawsze niezły kułak, i
teraz przypomniał sobie, że go miał. Ale plecy niemieckie
pamiętały także, że są plecami niemieckiemi, i oburzyły się
niesłychanie na kułak słowiański. Najemnicy porzucali woły i
pługi, zebrali się w kupę, popodnosili głowy, pozaciskali pięści,
i narobili takiego hałasu, że go o wiorstę słychać było. Byli-by
niezawodnie zbili Sumskiego, gdyby ten, pomiarkowawszy, że
siła to złego wielu na jednego, nie wziął nóg za pas i nie drapnął
do dworu. Tam jednym tchem i nie zatrzymując się nigdzie po
drodze, wpadł do gabinetu dziedzica.
Pan Jan pił po obiedzie czarną kawę i, wpół leżąc na sofie,
czytał w dzienniku niezmiernie ciekawy artykuł o pomyślnym
stanie, w jakim znajdowała się uprawa bawełny w Indyach.
Czytał z wielkiém zajęciem i podziwiał zdumiewające postępy,

28
jakie we wszystkich stronach świata czyni cywilizacya. Nagle
drzwi roztworzyły się na oścież i wpadł przez nie Sumski, z
twarzą zaognioną upałem i szybkim biegiem, z czołem zroszoném
bujnemi kroplami potu z ustami i rękoma drżącemi od
nadzwyczajnego wzruszenia.
— Jaśnie Wielmożny Panie! — zawołał zaraz od progu — jest
to rzecz niepodobna... jak Boga ukrzyżowanego kocham! jest to
rzecz zupełnie niepodobna...
Więcéj mówić nie mógł, tak był zdyszany i wzburzony;
wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę w czarne desenie i,
plecami przyparłszy się do ściany, zaczął nią sobie twarz
ocierać, w sposób, który kazał obawiać się o całość
pokrywającéj ją skóry. Pan Jan, raptownie wyrwany ze
wschodniéj krainy, kędy palmy powiewają i rajskie ptaki kąpią
się w zwrotnikowém słońcu, opuścił dziennik na kolana, stęknął,
podniósł się na sofie i z widoczną niechęcią zapytał:
— Cóż tam znowu się stało, mój Sumski? cóż tam znowu stało
się nowego?
Sumski odjął od twarzy czerwoną chustkę, załamał ręce, aż w
stawach zatrzeszczały i zawołał:
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan będzie łaskaw pofatyguje się
na pole... niech tylko Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się...
Pan Jan podniósł rękę i, w sposób objawiający najwyższe
znudzenie, podwiódł nią po powierzchni twarzy od czoła aż do
brody.
— Cóż tam? — rzekł — orzą Niemcy?
— A orzą — powtórzył Sumski — żeby tak szatan duszę im
poorał! To obraza Bozka i zguba ludzka, a nie oranie!
Tym razem twarz pana Jana schmurzyła się już niepokojem.
— Cóż? źle orzą? — zapytał.

29
— Niech Jaśnie Wielmożny Pan pofatyguje się na pole.
Panu Janowi fatygować się nie chciało. Na dworze słońce
przypiekało, a w pokoju panował chłód przyjemny; przed chwilą
tak mu dobrze było przebywać śród indyjskich łanów,
zasadzonych bawełną, i w krainach wysokich humanitarno-
ekonomicznych rozmyślań.
Wstał jednak, przeciągnął się, stęknął, westchnął i poszedł z
Sumskim tam, kędy ten go prowadził. Na polu cicho już było i
pusto, jak na stepie. Nad zagonami, do połowy zaoranemi,
unosiły się skowronki, ale rolników na nich nie było; na
miedzach stały pługi, zaprzężone wołami, w nieładzie,
przypominającym statki, śród morza zbłąkane i przez sterników
opuszczone. Synowie Germanii, oburzeni postępowaniem z nimi
nadzorcy, porzucili widownią prac swych i bojów i udali się do
ognisk domowych, aby gniew swój wyzionąć a żale stłumić nad
misami kartofli, prócz pożywienia przynoszącemi im
przypomnienie rozkosznego Vaterlandu, z którego wygnał ich
brak kartofli. Pan Jan smętném okiem toczył po łanie.
— Źle! — wymówił.
— Oj źle! — jak wierne echo, za plecami jego powtórzył
Sumski.
Po śladach, pozostawionych przez pługi, które funkcyonować
przestały, pan Jan poznał, że, z tak wielkim kosztem i trudem
sprowadzone do Brochowa, Niemcy, słowiańskiéj ziemi orać nie
umieli.
Tego dnia Sumski tryumfował, pani Herminia milczała, p. Jan
wziął Niemców na indagacyą.
On tylko jeden śledztwo pomiędzy nimi przeprowadzić był
zdolnym, bo, prócz niego, nikt inny rozmówić się z przybyszami
nie umiał. Ze śledztwa wyłoniła się prawda wielce smutna.

30
Przybyła do Brochowa ludność nietylko nie posiadała
najlżejszych pojęć o uprawie miejscowéj, ale nie była nawet
wcale ludnością rolniczą. Dom zleceń, który pośredniczył panu
Janowi, był niesumiennym, lub nieumiejętnych posiadał agentów.
Ci ostatni wstąpili w krainę obcą i zawołali:
— Kto nie ma tu dostatecznéj ilości kartofli i piwa, niech
jedzie z nami!
— My nie mamy i jechać chcemy!
— A więc siadajcie co żywo na wozy parowe!
— Co będziemy tam robić?
— Ziemię uprawiać!
— S’ist gut! każdy z nas za młodu ziemię uprawiał, nim zaczął
robić co innego!
Jeżeli w Niemczech istnieje przysłowie: „nie święci garnki
lepią”, wezwani powiedzieli je sobie, posiadali na wozy parowe
i przyjechali.
Pan Jan, po niefortunnéj próbie orania, przyparł ich do muru.
— Kimżeś ty był w ojczyznie? — po długiéj i burzliwéj
rozmowie zapytał jednego z nich.
— Flecistą w orkiestrze miasteczka Stejn-Hejn; — była
odpowiedź Niemca, przestraszonego już i spokorniałego.
— A ty?
— Klarnecistą.
— A ty?
— Basetlistą.
— A ty jeszcze?
— Skrzypkiem.
— A żony wasze czém się zajmowały?
— Wtórowały nam na arfach.
— Kapella! — zawołał pan Jan z rozpaczliwym giestem, a

31
zwracając się znowu do Niemców, którzy w przewidywaniu
rejterady pospuszczali nosy na kwintę, dodał:
— I pocóżeście zum Tausend Teufel tu przyjechali.
— Do Stejn-Hejn przyjechała druga orkiestra... byliśmy bez
chleba...
Pan Jan wpadł w złość i piorunujący list z wyrzutami napisał
do Domu Zleceń, który usłużył mu tak pożytecznie i uczciwie;
potém dla uspokojenia się wziął do ręki ekonomią polityczną
Milla i przeczytał z niéj ustęp, traktujący o pożytkach, jakie
przynosi podział pracy. Nie zaraz jednak p. Jan pozbył się swych
nieudolnych kolonistów; zawód był obustronny, sprowadzeni
Niemcy byli w istocie ludźmi bardzo biednymi i ze łzami prawie
prosili dziedzica Brochowa, aby pozwolił im sprobować, azali
nie nauczą się robót rolniczych, o których przecież mieli pewne
wyobrażenie, będąc, jeżeli nie rolnikami, to synami rolników.
Pan Jan prośbom i łzom niczyim oprzéć się nie mógł nigdy i, jak
najczęściéj bywało w trudnych razach, rzekł Niemcom łagodnie:
— Poprobujemy!
Probowali całą wiosnę i całe lato, a z próby téj wynikło, że
stodoła mniéj jeszcze, niż w zeszłym roku, napełnioną została;
koniom stajennym zmniejszono o połowę porcyą siana; narzędzia
rolnicze, nieumiejętnie używane, popsuły się, a inwentarze
topniały, jak wosk w ogniu. Zmiarkował nareszcie p. Jan, że
dalsze edukowanie muzykantów niemieckich było-by dla niego za
kosztowném i, rozkazawszy zaprządz do kilku wozów po parę
koni, odesłał ich do najbliższéj stacyi kolei żelaznéj z pieniędzmi
i krzyżykiem błogosławieństwa na drogę. Przez kilka dni potém
w złym był humorze. Żal mu było tych ludzi, którzy go oszukali,
ale i sami się zawiedli. Ale najdziwniejszém było to, że p.
Herminia, zamiast czuć się upokorzoną złym wypadkiem swéj

32
rady, tryumfowała znowu.
— Widzisz, Jean, — mówiła do męża, — oddawna już
utrzymywałam, że trzeba ich odesłać. Wszyscy tak uczynili.
Marszałek Warski i p. Darzyć pozbyli się już ich na wiosnę.
— Biedni to ludzie, moje życie! litość mię brała, patrząc na
nich, i nie mogłem zebrać się tak prędko.
— Ależ Jean, wszyscy tak czynili; trzeba było więc i tobie
uczynić tak samo.
Po odjeździe Niemców, p. Jan, zmordowany nad wyraz,
zawołał Sumskiego i rzekł:
— Mój Sumski, wszystko to znudziło już i zmęczyło mię
śmiertelnie. Rób sobie odtąd, co chcesz, ja do niczego się nie
mieszam.
I Sumski robił, jako mógł najmniéj źle, ale dobrze nie mógł.
Pan Jan zaś sprowadził mnóztwo książek o ekonomii i
rolnictwie, i czytywał je po całych dniach i wieczorach. To mu
jednak spokoju nie dawało. Jeżeli bowiem Sumski zajmował się
wyłącznie gospodarstwem, na dziedzica spadał cały ciężar
zastosowywania rezultatów tego gospodarstwa do potrzeb
bieżących. Rezultaty były małe, a potrzeby wielkie, co
sprowadziło w budżecie p. Jana rozstrój wielce niepokojący.
Ratowało go to, że na Brochowie nie istniało przed zaszłemi
zmianami ani cienia długu, i że w Radlinie, majętności od
Brochowa o trzy czwarte mniejszéj, gospodarował oficyalista od
Sumskiego młodszy, rzutniejszy i większe rezultaty gospodarstwa
swego w ręce pana Jana przelewający, niż te, które mógł
sprodukować Sumski. Kłopotów wszakże było niemało. Oprócz
wydatków na gospodarstwo znacznych i ciągłéj wymagających
gotowizny, podatki zwiększały się — trzeba było je opłacać;
dzieci wzrastały — trzeba było je edukować. Najstarszy syn

33
pojechał za granicę w tym samym właśnie roku, w którym
przytrafiła się niefortunna historya z Niemcami; przy córce były
guwernantki, przy młodszych synach guwernerowie. Pan Jan
miotał się, jak ryba na lodzie, zszywał i łatał, końce z końcami
spajał, za głowę dziesięć razy na dzień się chwytał; długów nie
zaciągał, ale dobra, i tak uszczuplone a nietrafnie
zagospodarowane, szkodliwie wyzyskiwał i, patrząc na karty
książek, któremi pocieszać się chciał, zamiast nich, przyszłość
swoję i dzieci swoich, wciąż przed oczyma stojącą a chmurami
szaremi owiniętą, widział.
— Ograniczymy się w wydatkach Jean, — rzekła raz do męża
p. Herminia.
— Ograniczymy się, moje życie! — zawołał p. Jan i ręce żony
ucałował. Ograniczyli się. Z trzech lokajów odprawili jednego, z
pięciu garderobianych dwie, na obiad poczęli jadać zamiast
czterech potraw trzy, Angielkę Żanci usunęli i pozostawili tylko
Francuzkę i Polkę; pani Herminia przez rok cały ani jednéj sukni
jedwabnéj nie dołożyła do tuzina tych, które już posiadała. Były
to ujmy wielkie, ale to, co pozostało, kosztowało jeszcze tak
wiele, że p. Janowi kłopotów, a przyszłości gróźb nic wcale nie
ubyło.
Mógłby wprawdzie Brochwicz pozbyć się i gróźb, i kłopotów,
i żywot spokojny a wesoły pędzić, gdyby był chciał sprzedać
majętności swe, a ze zdobytym przez to kapitałem w świat
wyruszyć, jak to czynili lub uczynić pragnęli niektórzy jego
współobywatele. Ale on tego sposobu użyć nie chciał.
Jakkolwiek to były czasy dla podobnych sprzedaży trudne,
Brochów, szczęśliwe, bo w blizkości jednego z większych miast
kraju, położony, z dworem obszernym, starożytnym, bogato i
wspaniale wyglądającym, amatorów znajdował wielu. Usłużni

34
pośrednicy, jakich namnożyło się sporo, często przybywali do p.
Jana, czyniąc mu od tych i owych osób dość świetne propozycje.
Ale p. Jan jednę miał dla nich zawsze odpowiedź, sformułowaną
krótkiém, lecz stanowczém: — Nie.
Niektórzy z amatorów, zwabieni dobrą sławą majątku,
osobiście stawiali się w Brochowie, oglądali dom o pokojach
licznych, wielkich, światłych, ogrody zdobne pysznemi
szpalerami, wdzięcznemi altanami i cienistemi gajami,
zachwycali się malowniczością widoków dwór otaczających i,
oblizując się na samę myśl zamieszkania w tym pięknym
przybytku szlacheckiéj zamożności i szlacheckiego smaku,
piérwsi występowali z propozycyami, które komu innemu nie
pozwoliły-by nawet chwili namysłu. Pan Jan nie namyślał się
także i odpowiadał krótko, ale stanowczo: — Nie.
Raz sama nawet p. Herminia, znudzona atmosferą kłopotów, w
jakiéj żyła, a może téż zatrwożona o zdrowie męża i przyszłość
dzieci, napomknęła zlekka, że gdyby to Brochów i Radlin
sprzedać, położenie ich...
Pan Jan nie dał jéj skończyć. Ujął obie jéj ręce, złożył na nich
pocałunek przepraszający, ale odpowiedział: — Nie.
W tym względzie był niezłomnym. Postanowił widocznie
zginąć bodaj na wyłomie, ale go nie opuścić. Czuł, czuł to sam
niestety, że nie jest dzielnym strażnikiem muru, którego strzedz
uważał sobie za obowiązek; ale myśl dezercyi wzbudzała w nim
obrzydzenie. Takich, jak on, było zresztą wielu. Sumienie
przemawiało w nich głośno, uczucie czyniło ich niemal
bohaterami, gdybyż jeszcze rozum! Wszakże, co do tego
ostatniego, mylić się nie należy; rozum był w nich także, a nawet
w sporéj dozie; biéda tylko, że w życiu ich, które było dramatem,
odegrywał on rolę króla z baletu, przyozdabiającego scenę, lecz

35
w akcyi udziału nieprzyjmującego.
Tymczasem jednak w Brochowie rujnowało się wiele rzeczy.
Sumski pieniędzmi, otrzymywanemi od dziedzica, zaledwie
wystarczyć mogąc najpilniejszym około roli potrzebom, budynki
poopuszczał; to téż ze zdrowych i czerstwych, jakiemi niegdyś
były, stawały się one coraz bardziéj słabowitemi i cherlawemi.
Stodoła jedno już oko szeroko otworzyła na niebo; obory nie
chciały pozostać w tyle i uczyniły tak, aby niewinne krówki i
owieczki mogły w piękną noc księżycową cieszyć się padającym
na nie z góry blaskiem księżyca i sennym wzrokiem patrzéć w
oczy złotym gwiazdom. W gorzelni aparat miedziany starzał się
powoli, a nieodmładzany groził blizką zgrzybiałością.
Karbunkuł, zapanowawszy jednego lata w okolicy, zabrał sporą
część bydła, któréj już nie zastąpiono. W całym zresztą ustroju
gospodarczym czuć było jakąś niepewność działania, jakąś
tymczasowość, pozostawiającą w zawieszeniu czynności, często
najpilniejsze, albo znów jakąś gorączkowość, przez którą
wszystko, co się robiło, wydawało się robioném rękoma
drżącemi.
Piękne, obszerne, zamożne dziedzictwo pana Jana topniało z
dnia na dzień i w coraz większy popadało chaos; z chaosu tego
można-by jeszcze wyplątać materyału bogatego dużo i
wybudować gmach, piękniejszy może od tego, który stał tam
dawniéj; ale około roboty téj musiały zakrzątnąć się trzy boginie
opiekuńcze wszelkich ruin, mających być odbudowanemi:
energia, oszczędność i wytrwałość. Te zaś boginie w Brochowie
nie mieszkały. A jednak na to dziedzictwo, tak od p. Jana
ukochane a tak się do upadku chylące, miało być po nim
dziedziców czworo. Trzech synów musiało z ręki ojca otrzymać
to, co on sam od swego otrzymał: byt materyalny i położenie w

36
świecie, odpowiednie... czemu odpowiednie? zapewne
położeniu temu i bytowi, jakiego używał, w jakim zostawał przez
całe życie swe ich ojciec. Córka powina była miéć posag
odpowiedni... zapewne téj partyi świetnéj, o jakiéj marzyli dla
niéj rodzice. Wszystko więc dla dzieci Brochwicza odpowiadać
miało przeszłości, nie teraźniejszości. Myślał o tém pan Jan,
myślał téż często i o innych rzeczach.
W brochowskim domu był pewien pokój ustronny, z oknem
otwierającém się na widok rozległy i malowniczy, otoczoném
ramą, uplecioną z winogronowych gałęzi, pomiędzy któremi
jaskółki zakładały swe gniazda, motyle zawieszały śnieżne
skrzydła na purpurowych łodygach, promienie księżyca wiązały
w noc cichą misterną siatkę srebrnéj pajęczyny. U tego okna pan
Jan siadywał często, opierał czoło na dłoni i puszczał wzrok po
szerokim krajobrazie, który grą barw i świateł zachwycał
niegdyś dziecięcą jego duszę, którego szumy i odgłosy kołysały
młodzieńcze jego marzenia, którego widok w wieku dojrzałym
towarzyszył wszystkim dniom jego. Teraz, gdy, w spokojny
wieczór lub poranek letni, pan Jan spoglądał na ten krajobraz,
serce mu tajało jakoś, jak bywa zawsze wtedy, gdy oko męzkie
kryje pod powieką łzę, która w piersi wzbiera nieustannie. Jan
Brochwicz myślał o tém, co było, o tém, co jest, i o tém, co
będzie. Wczoraj, jasne i spokojne, podobném było do
srebrzystego strumienia, który przepłynął pod stopami ludzi
wartkim prądem i zniknął, pochłonięty falami burzliwego,
nieznanego morza. Morzem tém, o nieznanych, przepaścistych
toniach, było dziś; a jutro?...
Wieczorny wietrzyk szeleścił w odwiecznych lipach i jodłach
ogrodu; tumany mgły białéj unosiły się w powietrzu ciepłém, nad
łąkami woniejącemi kwieciem uśpioném; ciemna kopuła niebios

37
świeciła gwiazdami; z za dalekich lasów wypływał powoli
krwawy księżyc. Wszystko w naturze ciszą było, światłością,
pięknością i harmonią. Z pośród oplatających okno gibkich gałęzi
winogradu, twarz Brochwicza wychylała się blada i poważna.
Głęboko wciągał w pierś ożywcze powietrze rodzinne, ścigał
okiem smugi księżycowych blasków szkarłatnych, i ustami, na
których boleść rezygnacyi mieszała się z uśmiechem nadziei,
wymawiał: „Może dzieci nasze..." Wymawiając to, nietylko o
sobie i o dzieciach własnych myślał; był on zdolnym objąć
wzrokiem i sercem widnokrąg szerszy, niż ściany domowe i
obejmował. „Może dzieci nasze...” myślał w długich godzinach
samotnych medytacyi, ale myśli téj nie dawał nigdy zakończenia
żadnego. A jednak zakończenia tego dać jéj także nie mogły ani
gwiazdy, ani księżyc, ani mgły, unoszące się nad polami, ani
zefiry nocne, które je na skrzydłach swych niewidzialnych
kołysały. Musiało ono przyjść od tych właśnie i jedynie, dla
których jutro powinno było być wszystkiém: pociechą, nadzieją,
rozgrzeszeniem przeszłości, obowiązkiem tak świętym, jak
świętém jest posłannictwo ludzi, stojących na straży rzeczy
zagrożonych a wielkich.
Tak minęło lat kilka, siódmy dziesiątek stulecia zbliżał się ku
końcowi. Najstarszy syn Brochwicza, dwudziestoczteroletni
Maryan, wrócił z dwuletniéj po obcych krajach podróży, i od
roku przebywał już w domu rodzicielskim. Żancia ukończyła
nauki i dość już dawno rozstała się z ostatnią swą nauczycielką; o
latach jéj mowy nigdy nie było, ale wzrost i kształty kibici,
rozwinięte w pełni, świadczyły, że dzieckiem być już przestała.
Pewnego dnia pani Herminia weszła do pokoju męża, znudzona i
na migrenę trochę cierpiąca.
— Jean! — rzekła — czy nie było-by dobrze, abyśmy na zimę

38
wyjechali do Wilna. Życie tu takie smutne i kłopotliwe! a
przytém dzieci nasze dorastają i potrzebują nauczycieli lepszych,
niż ci, których na wsi miéć możemy. Loś ma prawdziwy talent do
muzyki i gra daleko już lepiéj od pana Duverry, który i francuzką
pronuncyacyą ma także bardzo nieszczególną. Żancia znowu
wcale nie posiada talentu muzycznego i nigdy grać dobrze nie
będzie... chciałabym, aby tę ujmę wynagrodziła śpiewem, a zdaje
mi się, że trudno-by nam było przyjmować do domu stałą
nauczycielkę śpiewu.
— Ani myśléć o tém nie możemy, moje życie! —
odpowiedział pan Jan. — Panowie Duverry i Dardnoy więcéj już
nas kosztują, niż wydawać możemy...
— Widzisz, Jean. W mieście nauczyciele prywatni mniéj nas
kosztować będą, a z pewnością znajdziemy lepszych. Do tego
jeszcze pora już dawno, aby Loś i Roś zaczęli brać lekcye
tańców. To wyrabia manierę i nadaje młodym ludziom
kontenans. Jakże ci się zdaje, Jean? czy nie oszczędzimy się
znacznie, wyjeżdżając na zimę do Wilna?
Pan Jan myślał długo nad słowami żony.
— Dobrze, moje życie — rzekł — pojedziemy. Trzeba
przecież, abyś i ty rozerwała się trochę i odpoczęła po tém życiu,
jakie tu prowadzimy.
Skutkiem bezpośrednim téj konferencyi pana Jana z żoną była
inna, odbyta z Sumskim, a także z młodym rządzcą Radlina, który,
jako energiczniejszy i młodszy, wysłanym został do poblizkiego
miasteczka, wielce handlowego, w celu wyszukania kupców na
las. Wyszukał ich i przywiózł do Brochowa. Pan Jan sprzedał
kilka włók pięknego bardzo lasu na doszczętne wycięcie, a
wziąwszy z góry znaczną część przypadającéj za nie zapłaty,
pojechał do Wilna z grubemi pieniędzmi, aby wynaléźć

39
mieszkanie dla swéj rodziny odpowiednie i urządzone
odpowiednio — do czego? zapewne do stanowiska, jakie
zajmowała w społeczeństwie, i nawyknień, w pięknym,
obszernym, zamożnym dworze brochowskim nabytych.
Mieszkanie takie znalazło się w domu piętrowym, ozdobnie
zbudowanym, przy wielkim katedralnym placu stojącym, a od
innych domowstw ogrodami i sztachetami wykwintnemi
ogrodzonym. Był tam na dole piękny i wygodny apartament dla
pana Jana i pani Herminii, mniejszy kawalerski apartamencik dla
Marysia, a na wyższém piętrze dwa miluchne panieńskie pokoiki
Żanci, kurytarzem oddzielone od sypialni i sali, przeznaczonéj do
nauki młodszych jéj braci. Okna domu z jednéj strony wychodziły
na ogród, z drugiéj po przez plac, widny i obszerny, patrzyły na
starożytną katedrę, Trzykrzyzką górę, błękitny szlak Wilii i
wdzięczne gromadki Antokolskich dworków. Na najęcie tego
wygodnego i obszernego mieszkania, na zastawienie go nowemi
meblami (fortepiany, kobierce, obrazy i różne drobne a
kosztowne sprzęty przybyć miały z Brochowa), pan Jan wydał
sporą część sumy, za las otrzymanéj; wracał przecież do domu w
najlepszym humorze, bo go zajęcia świeże od codziennych
kłopotów oderwały, a myśl o oszczędności, którą przyniesie
odprawienie guwernerów i zredukowanie do mniejszéj skali
dworu wiejskiego, sumienie uspakajała. W domu pani Herminia
spotkała go z twarzą tak rozpromienioną, jak rzadko.
— Wiész, Jean — rzekła — dowiedziałam się, że pan Darzyc
z obu synami i synową wyjeżdża także na zimę do Wilna.
— To dobrze, moje życie, — odparł pan Jan — będziemy
mieli towarzystwo przyjemne.
— Oui. Ale wiem z pewnego źródła, że Darzyc powziął
projekt ten wtedy właśnie, gdy dowiedział się o naszym. Czy nic

40
z tego nie miarkujesz?
Pan Jan nic jakoś na razie zmiarkować nie mógł.
— Artur Darzyc... Żancia... — wybąkała z uśmiechem pani
Herminia.
— A! — rzekł pan Jan, uśmiechając się również — czemuż-by
nie? Artur jest bardzo przyzwoitym młodzieńcem, a Kwiecin
majątek ładny i dwóch tylko ma dziedziców... Daj Boże!
— Państwo Natalscy... — zaczęła znowu pani Herminia.
— Cóż państwo Natalscy? — z niezwykłą żywością podjął
pan Jan.
— Wyjeżdżają także z córkami na zimę do Wilna.
— A to dobrze... to dobrze... z tego prawdziwie się cieszę,
ale... cóż na to Maryś?
— Maryś, jak wiész, dość na wszystko obojętny... był wszakże
u nich w czasie twéj nieobecności, a pan Duverry, który mu
towarzyszył, mówił mi, że panna Teofila wyglądała prześlicznie,
a Maryś rozmawiał z nią więcéj, niż kiedy.
— To dobrze, to dobrze! — z widoczném zadowoleniem
powtórzył pan Jan i dodał zaraz: — Daj Boże!
Tak tedy, pełni zamiarów i nadziei jawnych i tajemnych,
państwo Brochwiczowie czynili przygotowania do wyjazdu.
Zarazem w ostatnich dniach lata, w pięknym sosnowym borze
brochowskim ozwał się stuk toporów i z oddali słychać już było
chrzęst i jęk walących się na ziemię zielonych olbrzymów. Pan
Jan, wyszedłszy raz na przechadzkę, usłyszał te odgłosy, a
usłyszawszy, stanął pośród pola, pochylił głowę i zadumał się
głęboko. On od lat tylu przywykł z okien swego dworu patrzéć na
ten ciemny pas boru, oddzielający zieloną łąkę od krańca
błękitnego firmamentu! Wkrótce pas ten zniknie, a zastąpi go
jakaś sinawa plama gruntu, mchem zwiędłym porosłego,

41
najeżonego próchniejącemi pniami. Tam, gdzie rozłożyste konary
szumiały dotąd, podobne do strun, na których wiatr wygrywał
pieśni poważne i uroczyste, zapanuje cisza zniszczenia; tam, kędy
w zimowéj porze wznosiły się alabastrowe piramidy,
poobwieszane dyamentami kolców lodowych, podniosą się teraz
stada kruków i kawek, samotne śród pustéj przestrzeni, po-nad
pniami ogołoconemi z koron, krakające, jak nad trupami!
Wszystko to jednak było tylko poezyą i uczuciowością, a więc
stroną medalu jedną, na drugiéj stały cyfry. Las sprzedanym
został za bezcen, albowiem była to pora dla sprzedaży takich
wcale niepomyślna. Kawał sinego gruntu, najeżonego pniami, po
ściętych drzewach pozostałemi, utworzy w majętności
Brochowskiéj rodzaj dziury, któréj już nigdy załatać nie będzie
można. Na miejscu, kędy w postaci bujnie wyrosłéj roślinności
rozpościerała się cyfra wartościowa wcale znaczna, stać będzie
odtąd rozpaczliwie puste zero. Kapitał wtrąci się nie do swojéj
sprawy i uczyni to, czego dokonać powinien był odsetek, przez
co kapitału ubędzie oczywiście, a odsetków w przyszłości nie
przybędzie najpewniéj.
Myślał o tém pan Jan, głowę na pierś pochylił, westchnął parę
razy, brwi zsunął nad oczyma, w których niepokój zagrał. Po
chwili wszakże rozjaśnił twarz i rzekł do siebie:
— Trzeba przecież odpocząć trochę, a i dla dzieci także
należy się uczynić ofiarę jakąś! Przytém, będzie to zawsze
oszczędność...
— Tak, tak — w godzinę potém rzekła do męża pani Herminia
— Loś i Roś potrzebują koniecznie metrów angielszczyzny,
muzyki i tańców, Żancia powinna uczyć się śpiewu... Maryś
nudzi się tu widocznie, a wyręczanie cię w gospodarstwie i
interesach nie sporo mu jakoś idzie... młodemu trzeba świata i

42
rozrywki... Natalscy zresztą zbyt daleko tu od nas mieszkają, aby
mógł u nich bywać tak często, jak... jakbyśmy tego sobie życzyli.
Enfin, dobrze czynimy, Jean, że wyjeżdżamy.
— Powinniśmy tylko, moje życie, oszczędzać się w mieście
— rzekł pan Jan, któremu w uszach brzmiał ciągle stuk toporów,
wyrąbujących w posiadłości brochowskiéj starodrzewy.
— Niezawodnie, Jean, powinniśmy oszczędzać się... o ile
można — odpowiedziała pani Herminia. — Wszyscy to zresztą
czynią teraz — dokończyła i, podawszy mężowi rękę, którą on
ucałował, odeszła do salonu, gdzie palisandrowy Krallowski
fortepian jęczał i huczał pod drobnemi paluszkami Żanci.
— Fałszywie, Żanciu! — rzekła, wchodząc — akord w basie
wzięłaś fałszywie!
Szczupła, blada panienka, z czarnemi włosami i oczyma, z
rysami twarzy, których linie dość były prawidłowe, ale wyraz nie
oznaczał nic a nic, drgnęła lekko na głos matki i, posuwając
żywo rączkę zgrabną, choć nieco przychudą, ku lewéj stronie
klawiatury, uderzyła powtórnie akord zakwestyonowanéj
czystości.
— Mais c’est faux, Jeanne! — zawołała pani Herminia,
zbliżając się do fortepianu — popraw się raz jeszcze!
Tym razem lewa rączka panienki zadrżała już trochę, przez co
ton e splątał się niefortunnie z półtonem fis i, na podobieństwo
źle dobranego małżeństwa, rozdarł powietrze piskiem,
drapiącym ucho.
— Dosyć już tego! — rzekła pani Herminia z chmurą na czole
i surowo zaciętemi ustami — porzuć fortepian i idź ubieraj się.
Od piérwszych wyrazów pani Herminii, szczupła i blada
panienka powstała z krzesła. Z cienkiéj nad miarę kibici jéj znać
było gorset, z postawy wyprostowanéj przemawiał przymus.

43
— Grać dobrze nie będziesz nigdy — mówiła pani Herminia
— c’est triste, ale cóż robić? zastąpi się to jakkolwiek śpiewem.
Będziesz brała w Wilnie lekcye śpiewu.
Panienka milczała. Ręce trzymała zwieszone po obu stronach
sukni, spuszczone powieki przysłaniały jéj źrenice.
— Cóż? czy rada jesteś, że będziesz się uczyła śpiewać?
— Tak, mamo — wymówiła panienka.
— A może wolała-byś lekcye rysunku?
— Jak mama każe... — równie cicha, jak piérwsza, była
odpowiedź Żanci.
— C’est bien; wolę dla ciebie śpiew, niż rysunek. Zresztą,
będziesz miała głos piękny, o ile mi się zdaje. Idź, ubieraj się,
pojedziemy z wizytą pożegnalną do państwa Darzyców.
Panienka podniosła oczy na matkę i poruszyła cienkiemi,
blado-różowemi wargami. Upłynęło jednak parę sekund, zanim
wargi te wymówiły:
— Mama mówiła dziś przy obiedzie, że państwo Darzycowie
wyjeżdżają także do Wilna.
— Eh bien! cóż to znaczy? — odparła pani Herminia. —
Dowiedziałam się o tém ze strony. Są okoliczności, dla których
nie powinniśmy okazywać, że interesujemy się ich wyjazdem.
Nous sommes censées de n’en rien savoir. Idź ubieraj się.
Panienka krokiem lekkim i niepozbawionym wdzięku, ale
powolnym i jakby niepewnym, odeszła od fortepianu. Na środku
salonu zatrzymała się. Ręce jéj były wciąż zwieszone po obu
stronach sukni, któréj krój i przystrój stanowiły juste milieu
ubioru podlotka i dorosłéj panny.
— Jaką suknią mama włożyć mi każe? — zapytała.
Pani Herminia zamyśliła się na chwilę.
— Weź liliowy muślin — rzekła, a po chwili dodała: —

44
może-by lepiéj było w błękitnym bareżu?
— Jak mama każe — powtórzyła panienka.
— Liliowy muślin strojniejszy. Powiédz Drylskiéj, aby,
czesząc cię, nie zakrywała ci nazbyt czoła. Ucho niech będzie
odkryte zupełnie. Na szyję zawiąż czarną aksamitkę z
medalionem.
— Dobrze, mamo — rzekła panna i odeszła.
Pani Herminia powiodła za nią wzrokiem tak przeciągłym,
bacznym i troskliwym, jakby chciała przeliczyć wszystkie fałdy
jéj sukni i włosy na głowie.
— Jakież to jeszcze dziecko z téj Żanci! — rzekła do
wchodzącego w téj chwili męża. — Skład ciała, chód, ruchy,
mowa, wszystko w niéj jeszcze dziecięce. Przyznam się, że nie
rozumiem matek, które pośpieszają uczynić z córek swych
światowe i doświadczone kobiety. Żancia po wyjściu za mąż
będzie jeszcze długo dzieckiem... kiedy na nią patrzę, przypomina
mi się fiołek na-pół rozkwitły... c’est, ce qu’il-y-a de plus beau
et de plus poétique pour une jeune fille...
Pani Herminia mówiła to z tém uczuciem zadowolenia, które
płynęło z miłości macierzyńskiéj i z przeświadczenia zarazem o
pomyślnie dokonaném dziele. Pan Jan patrzał na żonę i uśmiechał
się.
— Ty także Hermence, byłaś takim na-pół rozkwitłym
fiołkiem, kiedym cię poznał.
Twarz Herminii zajaśniała miłém przypomnieniem młodości.
Piękną jeszcze rękę położyła na ramieniu męża i, patrząc mu w
twarz, rzekła z uśmiechem:
— Czyś kiedy żałował, Jean, żem była taką?
— Nigdy! — odpowiedział pan Jan — pragnąłbym, aby córka
nasza była zawsze do ciebie podobną.

45
Mówiąc to, ucałował ręce żony.
W parę godzin po téj rozmowie, przed ganek Brochowskiego
domu zajechał lekki koczyk, czterema końmi zaprzężony, z
woźnicą ubranym w liberyą Brochwiczów. Naganek wyszli
państwo Brochwiczowie oboje, ubrani jak na wizytę, a tuż za
nimi postępowała Żancia w liliowéj muślinowéj sukni, ze swoją
nic niemówiącą ładniutką twarzyczką, ujętą w ramki czarnych
warkoczy i białego kapelusika. Odprowadzał ich do powozu
młody mężczyzna, wysoki, smukły, bardzo przystojny; ku temu
ostatniemu zwróciła się pani Herminia.
— Dlaczego nie jedziesz z nami, Marysiu? — zapytała.
— Nie chce mi się, moja mamo — niedbale odpowiedział
młodzieniec — ci Darzycowie nudzą mię nieopisanie.
— Fi donc, Maryś! któż się tak wyraża o sąsiadach! —
oburzyła się matka.
— Laissez le tranquille, Hermence! — żartobliwym tonem
podjąć pan Jan. — Zauważyłem, że Maryś jest w
nieporozumieniu z piękną panią Heleną... dlatego zapewne nie
jedzie do Kwiecina... il fait le difficile.
— Pani Helena jest mężatką i Maryś nie powinien miéć do
niéj żadnéj pretensyi; — surowo wymówiła pani Herminia,
wsiadając do powozu.
— Que voulez-vous, — zaśmiał się pan Jan — il faut, que la
jeunesse se passe.
Powóz odjechał; młody człowiek stał chwilę na ganku,
ramieniem oparty o słup, podtrzymujący rzeźbione gzemsy.
— Il faut, que la jeunesse se passe! — powtórzył po chwili i
wzruszył ramionami. — Mój Boże! — dodał, odchodząc — jakże
nędznie przechodzi ta młodość moja!
Przez całą godzinę potém można było widziéć młodego

46
Maryana Brochwicza, przechadzającego się po jednéj z
cienistych ogrodowych alei. Wzrok jego był wbity w ziemię, na
białém czole rysowała się zmarszczka głębokiego
niezadowolenia, graniczącego z dolegliwém cierpieniem.
Chwilami rozjaśniał twarz i, odrywając wzrok od ziemi,
zaczynał gwizdać wesołą piosenkę i giętką laseczką obijać liście
klonów i lip. Ale nuta piosnki, którą gwizdał, nie znajdowała
wiernego echa w wyrazie oczu jego, w których niepokój nie
chciał ustąpić miejsca wesołości, a giest, z jakim, wywijając
laseczką, kaleczył niewinne rośliny, dowodził raczéj gniewu i
głuchéj niecierpliwości, niż pustéj swawoli, lub niedbałego
zapomnienia.
Z domu, w głębi ogrodu stojącego, do uszu Maryana doleciały
dźwięki gammy, wygrywanéj na fortepianie przez jednego z
młodszych jego braci. Maryan przyśpieszył kroku i rzucił się w
gęstwinę gajów, tworzących najustronniejszą część ogrodu. Tam
usiadł na ławeczce brzozowéj, stojącéj w cieniu rozłożystéj
akacyi, i niecierpliwym giestem odrzucił z czoła kilka zielonych
gałęzi, które je przysłoniły. Przed chwilą zniecierpliwiła go
fortepianowa gamma, teraz rozgniewał się na piękną roślinę,
która uwieńczyć mu chciała głowę.
Snadź z muzyką i kwiatami nazbyt już był oswojonym, aby go
zająć lub ucieszyć miały. Może czuł potrzebę innych zajęcia
przedmiotów, pragnął innych uciech? Podparł młode czoło ręką
białą, podłużną, delikatną, westchnął naprzód, potém szeroko
ziewnął, z kieszeni surduta wyjął małego formatu książeczkę i
zaczął ją czytać.
Niewiele przed dniem oznaczonym na wyjazd do Wilna, pan
Jan z markotną trochę miną przechadzał się po pokoju.
— Czy wiész, moje życie — rzekł do siedzącéj z robótką żony

47
— dziwnie jakoś nie chce mi się oznajmiać panom Duverremu i
Darndejowi, ze są już nam niepotrzebni, a także kilku osobom ze
służby, że będą odprawionymi. W ogólności trudno mi
komukolwiek dawać odprawę... sprowadza to zwykle przykrość
obu stronom.
— Bądź spokojny, Jean — odpowiedziała pani Herminia —
już ja to wszystko biorę na siebie.
Pan Jan ręce żony ucałował z wdzięcznością, gdy jednak w
kilka dni potém połowa licznego dworu, odprawiona, przyszła go
pożegnać, pan Jan uczuł coś nakształt żalu, jakiego doświadczać
musi potężny władzca, gdy mu połowę państwa jego odbierają.
Hojnie obdarzywszy i z czułością niemal pożegnawszy
odchodzących, zwrócił się do syna, który był świadkiem sceny
pożegnalnéj i, widząc się z nim sam-na-sam, rzekł:
— Zubożeliśmy znacznie i nie jesteśmy już w stanie żyć tak,
jak żyli nasi Ojcowie i jak żyliśmy sami przez większą połowę
dni naszych. Brochów zmienił postać swoję, przestał być
dworem, a stał się folwarkiem. Mam jednak nadzieję, że jest to
tylko chwila przejściowa, sprowadzona okolicznościami
ciężkiemi i nieprzewidzianemi. Ty, Maryanie, jesteś młodym i
wszystko jeszcze przetrwasz. Jestem pewny, że to, co podupada,
ty podtrzymasz; Brochów, dziedzictwo piękne przodków naszych,
przywrócisz do takiego stanu świetności, w jakim znajdował się
on wtedy, gdym ja go od Ojca otrzymał.
Wyrazy te pan Jan z widoczném wymówił wzruszeniem,
pomieściła się w nich bowiem część tego jutra, o którém marzył,
które pocieszało go wtedy, gdy, smutnemi oczyma obejmując
krajobraz rodzinny, wymawiał z cicha: „może dzieci nasze!”...
Maryan słów ojca słuchał ze spuszczonemi oczyma; uśmiech
niewyraźny, lecz wcale nie wesołość wyrażający, przesuwał się

48
po wargach jego cienkich, złotym wąsikiem ocienionych. Kilka
chwil zdawał się rozmyślać nad słowami ojca, poczém podniósł
oczy i wymówił krotko:
— Jakim sposobem, ojcze?
Pan Jan nie zdawał sobie dotąd sprawy ze sposobów, w jakie-
by syn jego mógł i powinien sprowadzić to jutro, które
wydawało mu się o tyle upragnioném, o ile konieczném.
Usłyszawszy pytanie syna, długo nad niém rozmyślał, a koniec
tych rozmyślań był następującym:
— Młodość, poczciwe imię, jakie takie szmaty znacznéj
niedawno fortuny, a w dodatku świetna edukacya, jest to kapitał,
który Maryś posiada, oręże, z któremi wychodzi w świat, aby
sobie zdobyć od losu wszystko, czego zapragnie. Cóżem ja
więcéj miał, gdym życie rozpoczynał? Kilka razy większy
majątek, niż ten, jaki jemu dostanie się w udziale. Cóż ztąd?
Wszak to tylko pieniądze? Materyalna dźwignia życia! zresztą
takie samo wychowanie, jakie otrzymałem sam, dałem synowi,
takie same zasady moralne, jakiemi mnie pojono, wpoiłem w
niego! Jam jednak przeżył z tém wiele dni spokojnie i
szczęśliwie, zarobiłem sobie szacunek ludzki... Dlaczegóż-by z
nim nie miało dziać się tak samo? Przy jednostajnych warunkach,
losy nasze powinny być także jednostajne. Maryś powinien być
uczciwym, szczęśliwym i bogatym...
Tak marzył pan Jan i nie słyszał, jak nad głową jego zegar
wybijał godziny. Dźwięk to był donośny, bo nabrzmiały
westchnieniami przeszłości umierającéj i tryumfalnym krzykiem
teraźniejszości, która na szparkim i ognistym wozie czasu w
świat wstępowała.
Ale pan Jan dźwięków zegara nie słyszał — marzył.

49
II. W przeludnionym zaścianku.

50
W głębi Lidzkiego powiatu, w okolicy ustronnéj i cichéj,
znajduje się folwark, niegdyś przez Stefanią z Jastrzębców
Siecińską po dalekim krewnym w spadku otrzymany. Folwark ten
nosi pospolitą i gminną nazwę: Wólka, a składają go: wioska,
dziesięć włościańskich domów licząca, kilka włók gruntu,
średniéj urodzajności, parę gajów brzozowych i dębowych i
dworek z domkiem o czterech frontowych oknach, z kilku dość
staremi i ciasnemi gospodarskiemi budowlami, z małym sadem,
większym nieco ogrodem warzywnym, i ostrokołem czyli płotem,
z nieociosanych kołów skleconym, dokoła małego podwórka,
porośniętego dziką trawą i zaopatrzonego w studnią o wysokim i
skrzypiącym żórawiu. Przed kilku laty była to siedziba
szlachecka, wielce skromnéj powierzchowności i również
skromne przynosząca dochody. Wacław i Stefania Siecińscy byli
bardzo bogaci i nie pamiętali prawie o posiadaniu małéj téj
wioszczyny, wśród samotnych i mało powabnych równin
Lidzkich położonéj, to téż od niepamiętnych czasów nikt nie
mieszkał w niéj, prócz, ekonomów i nie posiadała ona nic, co-by
mogło zadowolić ludzi, do dostatku i estetycznie urządzonego
otoczenia nawykłych. Wiosną i latem ustronie to przedstawiało
wdzięki i uroki wszelkiéj wsi właściwe: zieleń trawy i drzew,
zapach dzikich ziół i kwiatów, świergot ptasząt, gnieżdżących się
w gęstwinie starych grusz i jabłoni, widok pól uprawnych i
niczém niezasłoniętego sklepienia niebios. W jesieni nawet i
zimie, miłośnik przyrody mógł tam z niejaką przyjemnością
spoglądać na deszcz zżółkłych liści, opuszczających szare
gałęzie, na mgły podnoszące się z szaréj ziemi ku popielatemu
niebu, na melancholicznie kołyszące się szczyty kilku topoli, na
odlatujące bociany, przylatujące kawki, śniegiem okryte łany,

51
szronem błyszczące drzewa, zimowe zamiecie, gwieździste
mroźne noce i t. d.
Prócz tych wszakże pierwotnych piękności przyrody, żadnych
innych tam nie było. Sztuka nie uczyniła nic, aby miejsce to
przyozdobić i uwygodnić; cywilizacya, z całym swym ruchem
umysłowym, artystycznym i przemysłowym, w takiém jeszcze od
miejsca tego znajdowała się oddaleniu, że ani oko jéj widziéć,
ani ucho słyszéć nie mogło.
Była to posiadłość, mogąca właścicielom swym dostarczyć
kawałka czarnego chleba, omaszczonego mnóztwem trudów i
kłopotów, ale nic więcéj; był to słowem zaścianek, w którym o
osiedleniu się aniby chciał pomyśléć żaden z dostatniejszych
niegdyś posiadaczy ziemskich, na którego widok pogardliwie
marszczył brwi, z niesmakiem krzywił usta każdy, nawet ekonom
dobrego tonu.
A jednak w połowie siódmego dziesiątka lat bieżącego
stulecia, jednego z chłodnych i chmurnych dni jesiennych, do
zaścianka tego przybył parokonną bryczką najstarszy syn
zmarłych niedawno Wacława i Stefanii Siecińskich, odprawił
rządzącego dotąd Wólką ekonoma, na lichym fornalskim koniku
objechał grunta i gaje, przyjął sobie do pomocy w gospodarstwie
starego włościanina, znającego dobrze naturę i właściwości
folwarku, objawił słowem chęć i zamiar stałego zamieszkania w
Wólce. Młody ten człowiek, najwięcéj dwudziestosześcio lub
siedmioletni, postawę miał szlachetną i zarazem energiczną,
twarz o rysach delikatnych, ale ogorzałą. Biała obszewka, na
znak grubéj żałoby otaczała ubranie jego, które, z cennego
materyału, w pomyślniejszych snadź czasach, sporządzone,
odbijało przy ubogich ścianach i sprzętach dworku, jak resztka
minionego bogactwa na tle obecnéj biedy. Czynny był i posiadał

52
widocznie wielką znajomość gospodarstwa wiejskiego, którą téż
natychmiast stosować zaczął w urządzaniu małego folwarku.
Ludzie, patrzący na usiłowania jego i słuchający rozporządzeń,
jakie wydawał nielicznéj swéj czeladzi, nie dziwili się
bynajmniéj téj czynności i temu znawstwu; wiedzieli bowiem, że
Wacław Sieciński najstarszego syna swego posyłał do szkoły
agronomicznéj, poczém uczynił z niego sobie pomocnika w
zarządzaniu obszernym i wzorowo urządzonym majątkiem.
Bardzo prędko po przybyciu swém do Wólki, rozejrzawszy się
w gospodarstwie i dworku, Józef Sieciński udał się pewnego
dnia do małéj wozowni, stojącéj w rogu podwórka pomiędzy
większemi od niéj nieco stajnią, oborą i stodołą, a służącéj za
skład tak dla narzędzi rolniczych, jak dla różnych starych,
nieprzydatnych rupieci. Pomiędzy wozami gospodarskiemi i
świeżo sporządzonemi dworskiemi pługami i bronami,
wepchnięty w najdalszy kąt budowy, stał tam powóz, bardzo
staroświecki i wielce prosty, rodzaj koczobryka, do połowy
okrytego budą skórzaną, z przodem długim, kozłem wysokim i
czémś nakształt resorów pomiędzy nadwerężonemi kołami.
Wszystko zresztą, w tym od dawna opuszczonym i długo
poniewieranym zabytku niepamiętnéj przeszłości, nadwerężoném
było rdzą, pyłem i starością; niemniéj jednak na rozkaz Józefa i
za pomocą przywołanego ze wsi kowala, który w téjże wsi pełnił
zarazem czynności stolarza, szewca i kołodzieja, całość dała się
jakoś sklecić, wznowić i odświeżyć w sposób trwały i
przyzwoity. Gdy zaś tylko robota około koczobryka ukończoną
została, Józef do dwóch fornalskich koni, które znajdowały się
we dworku, donajął od jednego z włościan dwa inne, a wszystkie
cztery rozkazawszy zaprządz do koczobryka i na wysokim koźle
umieściwszy najroztropniejszego z trzech dworskich parobków,

53
cały ekwipaż ten, wyglądający niezmiernie staroświecko, ale
kilka osób wygodnie z miejsca na miejsce przewieźć mogący,
wyprawił w podróż. W dworku i we wsi mówiono, że młody pan
posłał koczobryk po rodzeństwo swe, które, na dłuższe
przebywanie w Siecinie prawa nie posiadając, wraz z
najstarszym bratem w Wólce osiedlić się miało.
Jakoż w kilka dni po wysłaniu, koczobryk ukazał się w
bramie, nad którą dwie włoskie topole smutnie wstrząsały
bezlistnemi głowami, przebył parę kałuż, szeroko rozlewających
się na powierzchni podwórka, i stanął przed gankiem, z którego
gzémsów bujnemi kroplami spływał deszcz jesienny, a z za
którego szarych, cienkich słupków wyglądały cztery nizkie
okienka o małych, zapłakanych szybach.
Z koczobryka wysiadły trzy osoby dorosłe i troje dzieci,
mogących miéć od lat sześciu do dwunastu; woźnica, z trudnością
spuściwszy się z wysokiego kozła na ziemię, wnosił do wnętrza
domu nader szczupłe i nieliczne tłomoki, w czasie gdy brat
najstarszy witał na ganku przybywające rodzeństwo. Powitanie
było milczące; dzieci nawet z wolna weszły na ganek i, cicho
przytulone do jego słupów, w milczeniu pochyliły czoła pod
również milczącym pocałunkiem brata. Nikt nie wyrzekł ani
jednego słowa. Jedna z sióstr, wysoka i bardzo szczupła, pod
czarną woalką tłumiła płacz gwałtowny. Druga, niższa
cokolwiek, i z postawą, większą siłę fizyczną objawiającą,
zatrzymała się przez kilka sekund przed nizkiemi drzwiami,
odwróciła głowę ku podwórku i bramie, jakby przez mgłę
okrywającą widnokrąg ostatnie wejrzenie rzucić chciała na coś,
co zostawało za nią daleko i nazawsze; instynktowym ruchem
przycisnęła silnie rękę do piersi; wyprostowała się potém,
podniosła energicznie głowę i stłumionym, lecz pewnym głosem,

54
rzekła: wejdźmy!
Weszli do wnętrza domu. Izba, w któréj się znaleźli, sufit
miała tak nizki, że starsi bracia dotykali go niemal głowami;
ściany pobielone, czyste ale nagie; dwa okienka, wychodzące na
mroczne podwórko; starą jesionową kanapkę, kilka takichże
krzesełek, parę stołów, podłużne wązkie lusterko nad kanapą i
komodę, na któréj panny ekonomówny, córki ostatniego rządcy
Wólki, przez zapomnienie lub umyślnie, zostawiły wazonik z
kwiatami, wyrobionemi z włóczki, okryty kloszem szklanym,
wzdłuż i w poprzek pękniętym.
Przed kanapą na stole paliła się lampa, którą Józef w
przeddzień przybycia rodzeństwa sprowadził z sąsiedniego
miasteczka; obok lampy stała taca z kilku szklankami,
bochenkiem czarnego chleba i trochą masła na fajansowym
spodku. Na środku izby leżały podróżne tłómoki przybyłych,
wniesione przez woźnicę, który, spełniwszy swe około nich
zadanie, pośpieszył coprędzéj do swych strudzonych szkapiąt.
Kiedy siedm osób weszło do izby téj, któréj znaczną część
zajmował piec z zielono pomalowanych cegieł, stało się tam tak
ciasno, że nikt poruszyć się prawie nie mógł bez potrącenia
czegoś lub kogoś. To téż wysoka i wiotka panna, która, wraz z
prowadzącym ją za rękę bratem, weszła do izby, opuściła się
wnet na krzesło najbliżéj stojące i, nie myśląc o zdjęciu z siebie
futra, nie odrzuciwszy nawet z twarzy czarnéj zasłony, pozostała
nieruchoma, z kibicią na przód nieco podaną, z obwisłemi
rękoma, w postawie znękanéj i bezsilnéj. Do kolan jéj
przycisnęły się dzieci milczące, z pochylonemi małemi
główkami, z twarzami na-pół prawie przysłonionemi podróżném
odzieniem. Dwaj starsi bracia stali w głębi izby i zamieniali
pomiędzy sobą ciche, urywane słowa; druga z sióstr dorosłych

55
zaraz u drzwi zdjęła obcisłą futrzaną szubkę, odwinęła z głowy
szal włóczkowy i, stanąwszy na środku izby, wpatrzyła się w
tłómoki, rozrzucone po grubéj, chropowatéj podłodze. Myśl jéj
jednak odbiegła snadź daleko od przedmiotu, w który zdawały
się wpatrywać zamyślone jéj oczy. Na białéj wyrazistéj twarzy
ośmnastoletniéj panny malował się głęboki smutek, bez tego
jednak omdlenia i znękania, które widać było w całéj postaci jéj
siostry; na czoło, pięknie zarysowane i kasztanowatemi
warkoczami zwieńczone, wybiegła zmarszczka głęboka; w
szafirowych źrenicach, przykrytych na-pół spuszczonemi
powiekami, błyszczała, gwałtowném snadź usiłowaniem woli
powściągana, łza:
I znowu w izbie panowało milczenie. Osoby, które się w niéj
znajdowały, były jednak blizkiemi sobie związkiem tak krwi, jak
zapewne i przywiązania; lecz na głowach ich i sercach legł snadź
tak wielki ciężar bólu i żalu, że głos im tamował, żadnéj na
piérwsze słowo zdobyć się nie dając. Położenie ich było takie,
że piérwsze słowo to z konieczności musiało być smutném; nikt
więc wymówić go nie chciał, czy nie mógł. Śród ciszy głębokiéj,
która panowała kilka minut, słychać było szum gotującego się w
sieni samowara i przeciągłe skrzypienie żórawia u studni.
Jeden ze starszych braci przerwał piérwszy milczenie.
Zwrócił się twarzą do izby, powiódł dokoła ciemno-szaremi
oczyma, na których dnie palił się ogień głębokiego bólu,
przemocą powściąganego, i zatrzymał wzrok na grupie,
utworzonéj z siedzącéj w futrze panny i trojga, do kolan jéj
przytulonych, dzieci.
— Kasiu — rzekł głosem, który silił się na brzmienie łagodne,
lecz był nieco surowym — dlaczego nie zdejmujesz futra i
kapelusza? płakałaś przez całą drogę... dość już tego... bądź choć

56
trochę mężniejszą.
— Kasiu! — zawołało najmłodsze dziecię, ośmielone snadź
odezwaniem się brata — rozwiąż mi tę nieznośną chustkę... tak
mi gorąco!
— Jeść mi się chce! — zawołał z kolei starszy chłopiec i
przysiadł na ziemi w postawie skurczonéj i smutnej.
— I ja także jeść chcę! — powtórzył drugi, mocując się
nadaremnie z pętlicami swego paltota, którego rozpiąć i zdjąć z
siebie nie umiał.
— O czém-że ja myślę? — zawołał najstarszy brat, szybko
idąc ku drzwiom — powinniście oddawna pić już herbatę! Każę
zaraz przynieść samowar!
Jakby rozbudzona głosami, które odezwały się wkoło niéj,
panna, stojąca na środku izby, głowę podniosła, dłoń
przeciągnęła po czole, i powiodła do koła szafirowemi oczyma,
w których przed chwilą błyszczała gruba łza, a które teraz
patrzały przytomnie, jasno i rozumnie. Uczyniła parę kroków i,
przyklęknąwszy, zwinnemi rękoma uwolniła dziatwę z
podróżnego ubrania. Wstała potém i przybliżyła się do siedzącéj
wciąż siostry.
— Kasiu — rzekła łagodnie, ale nie bez pewnéj energii —
trzeba, abyś rozebrała się i napiła herbaty. Ten płacz ciągły może
zaszkodzić twemu zdrowiu, a cóż-by to było, gdybyś się tu
rozchorowała.
Słuszna i wiotka panna wstała z wolna i odrzuciła z twarzy
woalkę.
— Gdybym tu zachorowała — rzekła z cicha i z goryczą —
nie mieli-byście prawdopodobnie za co sprowadzić lekarza i
poszła-bym tam... tam, gdzie oni...
Gdy mówiła to, czarne, zapadłe jéj oczy zaświeciły

57
gorączkowym ogniem, a po bardzo pięknéj, lubo również bardzo
bladéj twarzy, popłynął nowy strumień cichych tym razem łez.
— Kasiu! Kasiu! — szeptem prawie do rozpłakanéj siostry
mówiła druga panna — przebacz mi, że powtórzę ci słowa
Stefana: bądź choć trochę mężniejszą... nie zwiększaj smutku
braci, oni i tak nieszczęśliwi...
Łzy wstrzymały się pod powiekami pięknéj panny. Oczy jéj z
wyrazem przywiązania spoczęły na twarzy Stefana, pochylonéj
nad jednym z otwartych przed chwilą tłómoków.
— O, Anusiu — szepnęła — jak ja ci zazdroszczę twego
męztwa i panowania nad sobą... chciałabym naśladować cię, ale
nie mogę... mnie serce pęka...
W téj chwili wiejska służąca, w grubym fartuchu i chustce na
głowie, wniosła samowar. Anna zwróciła się do najstarszego
brata.
— No, panie gospodarzu — rzekła — spodziewam się, że
masz klucze od swoich zapasów. Proszę cię o nie. Zaraz urządzę
dla was wszystkich herbatę.
Było to w tém smutném rodzinném zebraniu piérwsze słowo,
swobodniejszym nieco tonem wymówione. Na bladych ustach
młodéj dziewczyny, która je wymawiała, zarysował się uśmiech;
zarazem wzięła ona w objęcie młodsze dziecię i posadziła je na
kanapie; starszych chłopców przyprowadziła do stołu, poczém
przysunąwszy dla siostry jedyne poręczowe krzesło, jakie
znajdowało się w izbie, i otuliwszy ją ciepłym szalem, zajęła się
przyrządzeniem gorącego napoju. Stefan powstał z nad
tłómoków, które otwierał i porządkował, i usiadł także przy
stole. Wtedy kółko osób, zebrane pod światłem lampy,
przedstawiło widok niepospolicie smutny.
Od najmłodszéj, sześcioletniéj dziewczynki, do najstarszego

58
brata, całe rodzeństwo to nosiło na sobie cechy téj wytworności,
jaką rysom, układowi i formom ciała nadaje staranne
wychowanie, i długie przyzwyczajenie do zbytku i wykwintnego
smaku; ale blade ich twarze jeszcze bledszemi się zdawały, przy
głębokiéj żałobie sukien, i rażącą sprzecznością odbijały na
ubogiém tle nowego ich siedliska.
Ludzie ci byli widocznie rozbitkami, których straszna burza
wyrzuciła na nieznany im dotąd ciernisty grunt ubóztwa i
osierocenia. Z bogatego i obficie we wszelkie dobra moralne i
materyalne zaopatrzonego statku, na którym spokojnie i radośnie
płynęły ich istnienia, pozostał im, jako jedyna ucieczka, ten nizki,
stary, ubogi dworek. Weszli do niego w żałobnych szatach, z
blademi twarzami, z sercami nabrzmiałemi bólem i targanemi
niepokojem. Piękne, pogodne wczoraj, bezpowrotnie uleciało w
przeszłość, straszne dziś, ujęło ich w żelazne ramiona. Troje
tylko z pomiędzy nich: Józef, Stefan i Anna, wyglądali tak, jakby
mieli dość sił i woli do ujęcia za bary tajemniczego olbrzyma i
walczenia z nim o lepsze jutro; gromadka zaś drobnych dzieci i
najstarsza siostra, któréj rysy i wyraz twarzy dowodziły
organizacyi czułéj i nerwowéj, wdzięcznéj wśród pomyślności,
bezsilnéj w niedoli, stanowiły ciężar, który spaść miał na
ramiona tych trojga ludzi, i walkę ich utrudnić.
Anna spełniała gospodarskie swe zajęcia cicho i zręcznie;
przed każdą z osób siedzących przy stole stawiała szklankę z
gorącym napojem, krajała chleb świeży, lecz czarny, i rozdawała
go dzieciom. Po chwili wyszła z izby, i słychać ją było
rozmawiającą w sieni ze służącą. Wróciła wkrótce, niosąc w
ręku gliniany dzbanek, napełniony mlekiem.
— Patrzcie dzieci — rzekła — co dla was przyniosłam!
Dwaj mali chłopcy uśmiechnęli się na widok mleka, i

59
wyciągnęli ku siostrze wypróżnione swe szklanki. Uśmiechy te,
wykwitłe na bladych od zmęczenia ustach dziecięcych, były
piérwszemi, które rozjaśniły posępny smutek tego, żałobą
przyodzianego grona. Ale najmłodsza dziewczynka nie zaśmiała
się wraz z braćmi; nie dotknęła jeszcze ona ni razu swéj szklanki,
i nie podniosła do ust leżącéj przed nią porcyjki chleba,
nasmarowanego masłem. Siedziała w milczeniu, z chudą
twarzyczką, opartą na drobnéj dłoni, i wodziła dokoła oczyma,
które, wielkie, czarne, ogniste i niespokojne, czyniły ją podobną
do najstarszéj siostry, rozdrażnionéj, nerwowéj i exaltowanéj.
— Józiu — ozwało się blade i smutne dziecię, zatapiając w
twarzy najstarszego brata jedno z tych badawczych spójrzeń,
właściwych silnie zaniepokojonym dzieciom — Józiu, jaka ta
Wólka twoja brzydka! czy niéma tu pokojów piękniejszych od téj
izby?
— Niéma, Klemensiu! — odpowiedział brat — izba ta jest
najpiękniejszą ze wszystkich, jakie się tu znajdują.
Dziewczynce usteczka drżały, jak zwykle bywa u dzieci,
którym się na płacz zbiera.
— Ja chcę wrócić do Siecina! — zawołała nagle. — Czy my
już nigdy nie wrócimy do Siecina?
Wielkie, niespokojne jéj źrenice, przesunęły się po wszystkich
twarzach z wyrazem żałosnego pytania, ale nikt jéj na razie nie
odpowiedział. Pochyliła się nad stołem i, wyciągnąwszy rączkę,
pochwyciła nią rękę siedzącego naprzeciw brata.
— Braciszku! — zawołała żałośniéj i niecierpliwiéj jeszcze,
niż wprzódy — czy my już nigdy nie wrócimy do Siecina?
Stefan podniósł na dziecię wzrok łagodny, lecz poważny.
— Nigdy — wymówił krótko.
Strumień łez popłynął z czarnych oczu dziewczynki, ale z

60
bezwiedném okrucieństwem dzieci, nie rozumiejących
doniosłości swych pytań, niewiedzących, jakie bóle wzmagają, i
jakie rany rozjątrzają pociskami swych słów naiwnych, targnęła
silniéj rękę brata, i raz jeszcze zawołała:
— Braciszku! czy mama i ojciec nie wrócą już do nas nigdy?
Czy oni na zawsze już poumierali?
Zwiększona bladość przesunęła się po twarzy Stefana, słowa
dziecka zadawały mu widocznie srogą męczarnią.
— Na zawsze — odpowiedział tym samym tonem, jakim
wprzódy wymówił: nigdy.
W téj saméj chwili, Katarzyna pochyliła się i ukryła twarz w
obu dłoniach.
— Na zawsze! na zawsze! — powtórzyła z tłumioném
łkaniem, z którém połączył się głośny płacz dziecka.
Józef siedział wciąż milczący, targając bujnego wąsa, ze
zmarszczką na czole i wzrokiem wbitym w ziemię; Anna
przytuliła do piersi płaczące dziecię, usiłując pocieszyć je i
uspokoić; ale Stefan zwrócił się do najstarszéj siostry.
— Katarzyno — rzekł półgłosem — czyż nie masz ani trochę
woli, aby powściągnąć żal swój, przynajmniéj wobec dzieci,
którym powinnaś dać przykład męztwa i spokoju.
Katarzyna podniosła twarz bardzo bladą, z gorączkowemi
rumieńcami na policzkach, i utkwiła w przemawiającym do niéj
bracie oczy, w których łzy paliły się w ogniu chorobliwéj prawie
egzaltacyi.
— Stefanie! Stefanie! — zawołała, załamując ręce — pozwól
że mi płakać przynajmniéj! Ja dziś dopiéro opuściłam Siecin!
mnie wszystko jeszcze stoi przed oczyma, wszystko, co
utraciliśmy na zawsze! Ja nie wiem, gdzie jestem, ani co się ze
mną stało! widzę tylko przed sobą groby rodziców naszych, te

61
miejsca, w których stały kolebki nasze, a których nic, nic już nam
nie wróci! To miejsce, do którego przywieźliście mnie, jest dla
mnie straszném wygnaniem, a myśl moja nie może oderwać się
od téj przeszłości, która nie wróci nigdy, nigdy!
— Katarzyno! — wymówił Stefan — to co było, minęło
bezpowrotnie, ale powinniśmy myśléć o tém, co będzie, jeśli nie
dla siebie samych, to dla tych małych istot, względem których ja
przynajmniéj czuję obowiązki brata i opiekuna.
— Ty, Stefanie, jesteś mężczyzną — drżącemi usty szepnęła
Katarzyna — ja czuję się kobietą słabą i mogę tylko... płakać.
— Wobec takiego losu, jak nasz, mężczyźni i kobiety są
równymi sobie — odpowiedział Stefan.
W czasie rozmowy téj, Anna wyjmowała z tłómoków różne
przedmioty, i wnosiła je do sąsiedniéj izby; po kilku minutach
krzątania się, wzięła na ręce najmłodsze dziecko, a na inne
skinęła, aby szły za nią.
— Sypialnia twoja, Kasiu, już jest urządzoną, — rzekła,
zatrzymując się przed siostrą, — przygotowałam ci wszystko do
snu, a dla dzieci posłałam tymczasem na ziemi. Jutro znajdą się
pewno dla nich jakie ławki.
— A ty, Anusiu, gdzie sypiać będziesz? — zapytał Józef.
— Ja? — rzekła Anna, jakby po raz piérwszy przypomniała o
samej sobie; — tutaj, — dodała, wskazując po krótkim namyśle
wazką i twardą kanapkę izby, w któréj się znajdowali.
— Myślałem, że urządzicie tu sobie małą bawialnią, —
zarzucił Józef.
— Salon! — z goryczą szepnęła Katarzyna.
— Zapewne, — odpowiadając bratu, rzekła Anna, — pokój
ten będzie naszą bawialnią; nic mi jednak nie przeszkadza sypiać
tutaj, a każdego ranka pościel swą wnosić do tamtéj izby. Inaczéj

62
zresztą być nie może, ponieważ tam jest dość miejsca dla Kasi
tylko i dla dzieci.
— Ależ strasznie niewygodnie ci będzie z takiém wędrowném
posłaniem, — zarzucił brat najstarszy, który, jako najpiérw
przybyły do Wólki, poczuwał się widocznie do obowiązków i
odpowiedzialności gospodarza domu. Ale Anna nie słyszała jego
uwagi; z najmłodszą siostrą, utuloną w objęciu, pochylała się ku
starszéj i cichemi słowy namawiała ją do spoczynku.
Stefan od kilku chwil nie spuszczał wzroku z twarzy Anny.
Czoło jego, ciężko schmurzone w czasie rozmowy z Katarzyną,
rozjaśniło się, w zamyślonych oczach zjawiło się uczucie
podobne do radości.
W parę minut potém Józef i Stefan znaleźli się sami. Z
sąsiedniéj izby dochodziły ich żałosne głosy dzieci,
uskarżających się na twarde posłanie, które im przygotowano.
— Ja nie chcę spać na ziemi! — wołała Klemensia, — ja chcę
swego łóżeczka, które miałam w Siecinie! gdzie mój piękny
obrazek, który mi mama zawiesiła nad łóżeczkiem. Ja chcę
swego pięknego obrazka!
— Anusiu! — żałosnemu głosowi dziecka zawtórował słaby i
rozbolały głos Katarzyny, — podaj mi, Anusiu, flakon z wodą
kolońską! głowa mnie strasznie boli!
— Anusiu! — wołał jeden z małych chłopców, — gdzie
książki z obrazkami, które miałem w Siecinie! ja chcę swoich
ładnych książek! dla czegoś ich nie zabrała, Anusiu!
— A mój pałac z alabastru i konik na sprężynach? — zawołał
drugi chłopiec, — czy i to także zostało w Siecinie?
Klemensia płakała głośno po swojém łóżeczku, chłopcy
przypominali sobie coraz nowe zbytkowne cacka, których w
Wólce nie było; Katarzyna jęczała z cicha, wyrzekając na

63
straszny ból głowy.
Dwaj bracia, pozostali w bawialnéj izbie, słuchali tego
smutnego gwaru, śród którego słyszéć się dawały także lekkie
kroki Anny, przechodzącéj od łóżka siostry do nizkich posłań
dzieci, i głos jéj to poważny i napominający, to pocieszający i
łagodny.
Stefan piérwszy przemówił.
— I cóż, Józefie, — rzekł, — jakże znalazłeś Wólkę?
— A! — odparł zapytany, przeciągając dłoń po czole, —
maleństwo to i wcale nie przypomina ziemi obiecanéj. Grunta
jednak choć szczupłe ale niezłe, lasu na opał dosyć, kilkanaście
sztuk bydła w oborze... wszystko to razem wyżywi nas
jakkolwiek, a nawet gdyby nie nadzwyczajne podatki...
— Czy nie opłacone jeszcze w tym roku? — przerwał Stefan.
— Nieopłacone, gdyż śmierć naszego Ojca i zabór Siecina
poprzedziły żądany termin... potém zaś wiesz dobrze, że nie
mogłem o tém myśléć, a gdybym i myślał, nie miałbym czém
zapłacić.
— Tak, ale to ciężar, jak na Wólkę, znaczny...
— I jak jeszcze! dodaj do tego, że przy dzisiejszym stanie
gospodarstwa, wiele odmian i ulepszeń uczynić trzeba
koniecznie... Koni fornalskich i wołów roboczych mamy
zamało... nasion téż przyjdzie dokupić na wiosnę, parobków
nająć...
Rozmowę tę przerwało wejście Anny. Ukołysała do snu
dzieci, uspokoiła nieco chorą, rozpłakaną siostrę, i wnosiła teraz
do bawialnéj izby wędrowne swe posłanie. Bracia gotowali się
do odejścia.
Oprócz dwóch izb, zajętych już przez młodsze rodzeństwo,
znajdowała się we dworku jeszcze jedna, z drzwiami

64
otwierającemi się do małéj sieni, przeciwległemi tym, które
prowadziły na dziedziniec. Izba ta, zajmująca środek domu,
miała służyć za sypialnią i pracownią dwom braciom; po drugiéj
bowiem stronie domu, była kuchnia i izba dla czeladzi, zwana
piekarnią.
Przed odejściem, Stefan zbliżył się do Anny i w milczeniu
podał jéj rękę. Dłonie brata i siostry połączyły się długim, silnym
uściskiem.
— Dziękuję ci, Anusiu, — wymówił zniżonym nieco głosem,
— w téj ciężkiéj chwili przybycia naszego tutaj, ty byłaś siłą
naszą i pociechą...
Po chwili Anna była samą, nie zaraz jednak udała się na
spoczynek. Stanęła przed małém okienkiem i wpatrzyła się w
ciemną, burzliwą noc jesienną. Teraz dopiéro, gdy dzienne
zadanie jéj było skończone, pozwoliła sobie myśléć o
bezpowrotnéj przeszłości, zjawiającéj się przed jéj oczyma w
postaci utraconych rodziców i opuszczonego nazawsze
rodzinnego miejsca. Teraz dopiéro, gdy nikt nie wzywał jéj i nie
potrzebował jéj usług, gdy łzy jéj nikomu zwiększyć nie mogły
żalu i smutku, oparła blade czoło na splecionych dłoniach i
płakała cicho i długo.
Po tym piérwszym wieczorze, popłynął dla mieszkańców
starego dworku szereg dni jednostajnych, posępnych. Domek był
napełniony, przepełniony nieledwie, a jednak panowała w nim
cisza prawie ciągła, niekiedy tylko przerywana westchnieniami i
wyrzekaniami Katarzyny, lub popędliwym, nerwowym płaczem
małéj Klemensi, albo jeszcze swawolą dwóch chłopców.
Pomiędzy członkami rodziny Siecińskich istniało przywiązanie
wzajemne i głębokie, ale, jak się zdarza z większą częścią
rodzeństw, jednostajności charakterów i upodobań nie było.

65
Szczupłość przestrzeni, na któréj wiele osób razem mieścić
się musi, wywiera częstokroć całkiem inne wpływy, niżby na
pozór wywierać powinna: rozłącza, zamiast spajać; drażni,
zamiast pocieszać, pomnaża smutek każdego widokiem smutku
wszystkich; odkrywa słabości i przywary, które, przy
swobodniejszym ruchu, mogły-by zostać niewidzialnemi;
niecierpliwych wprawia w gniew tłumiony, łagodnych i
poświęcających się obarcza ciężarem nad siły.
Wólka była zaściankiem; liczne rodzeństwo, które się w nim
osiedliło — przeludniło go. Z siedmiu tych osób, ocierających
się wciąż o siebie pod łataną strzechą starego dworku, dwie
tylko pracowały naprawdę: Józef za domem, Anna w domu.
Stefan próbował z razu dzielić zadanie brata, ale, po krótkim
upływie czasu, przekonał się, że w zarządzie malutką Wólką
roboty dla dwóch nie było; dwaj przewodnicy mogli tam tylko
zawadzać sobie wzajem i utrudniać bieg sprawek drobnych,
lichych, niemniéj jednak trapiących, i samą małością swą a
nieustannością ciężko nużących. Zamiłowania zresztą Stefana,
rodzaj nauk, jakim oddawał się przez kilka najpiękniejszych lat
swéj młodości, nie usposobiły go ani pociągały do rolnictwa.
Katastrofa, która w nagły i straszliwy sposób zdruzgotała spokój
i pomyślność całéj jego rodziny, oderwała Stefana od ulubionych
mu nauk; skutki jéj wrócić mu do nich nie pozwoliły. Z
szerokiego ogniska wiedzy, w którém zostawał, znalazł się
przerzuconym do wioski ciasnéj, zapadłéj, odludnéj, napełnionéj
troskami i łzami. Widoku łez kobiecych i dziecięcych Stefan
znieść nie mógł; bolały go one, gdyż płaczące istoty były mu
drogie; raziły i niecierpliwiły, gdyż sam, własne żale i tęsknoty
ukrywszy pod zasłoną zewnętrznego spokoju, tego samego
wymagał i spodziewał się po innych. Unikał téż często

66
rodzinnego grona i długie godziny przesiadywał w ciasnéj
izdebce, przy małém okienku, wychodzącém na nagi w téj porze
ogród warzywny, pomiędzy kilkunastu książkami, które uratować
zdołał z ogólnego rozbicia. Szczupły jednak zasób wiadomości,
jaki znajdował w książkach, oddawna już znanych i
przeczytanych, nie mógł zapełnić mu długich szarych dni
jesiennych i nieskończonych zimowych wieczorów; zbyt młodym
był i pełnym energii, aby mu życie medytacyjne wystarczyć
mogło. Ze wszystkich żywiołów, składających położenie, w
jakiém znajdował się, najsrożéj ciężyła mu bezczynność,
najdolegliwiéj trapiła go myśl o przyszłości własnéj i istot, które
kochał.
Jakkolwiek wychowanie młodych Siecińskich nieledwie
wzorowém było w porównaniu z tém, jakie otrzymywali młodzi
ludzie ich stanu, nie nauczyło ich przecież wszystkiego, czego
wymaga ubóztwo, nie mieściło w sobie znajomości wielu
zjawisk społecznych i prawd życiowych, o których wiedziéć, z
któremi zblizka zapoznać się trzeba, aby módz i umiéć o własnéj
sile wybrnąć z położenia, pełnego pęt i powikłań. Chwila
zresztą, w któréj przychodziło mu czynić nowy wybór, zakreślać
przed sobą nowe drogi i cele, zdobywać się na wysilenia
pomysłów i woli, potęgowała trudności, w sposób, który mało
doświadczonym oczom ukazywać je mógł w postaci żelaznych
niepodobieństw. Społeczność znajdowała się w chaosie tém
głębszym, że świéżo powstałym. Dawne budowy zniknęły z
powierzchni ziemi, a nie zastąpiły ich jeszcze żadne inne; wiele
dróg, utorowanych krokami pokoleń, zatarło się bez śladu; wiele
miejsc, na których ludzie znajdowali dawniéj byt i spokój,
zamknęło się przed nimi. Nowe stosunki, niepewno i nieśmiało,
wywiązywały się z powikłań; z pośród mroku, okrywającego

67
widnokrąg, wychylały się zjawiska nowe, nieznane jeszcze,
niewypróbowane, mętne i mgliste.
Józef pracował. W stodole, w oborze, na polu przy stértach,
na bryczce dla załatwiania spraw pieniężnych, w poszukiwaniu
najemnika, w rozprawach z kupcami zboża, w zatargach ze złymi
sąsiadami, w staraniach około uzupełnienia narzędzi, dla nowego
gospodarstwa niezbędnych, młody współdziedzic małego
folwarku borykał się z kolcami i ostami położenia i czasu.
Położenie było trudném, czas najcięższym ze wszystkich
czasów. Plony zachodów i prac wszelkich, starczyły zaledwie na
domowe i zadomowe potrzeby; — ostatnie były pilniejszemi od
piérwszych, bo, w razie niezaspokojenia, groziły utratą tego
ostatniego kęsa chleba, jaki pozostał nieszczęśliwéj rodzinie; to
téż w chwilach, w których groziły, najbardziéj kęs ten uszczuplał
się, tak, iż zaledwie wyżywić mógł siedm łaknących go osób. W
księdze rachunkowéj Józefa, nie było miejsca, ani na jednę, by
najmniejszą, cyfrę, która-by przedstawiała nie już zbytek, ale coś
do dostatku podobnego; a jednak nad księgą tą Józef
przesiadywał długie godziny, licząc, odliczając, klejąc, łatając,
usiłując końce związać z końcami, tak, aby do zaklętego koła nie
wpuścić dwóch straszliwych nieprzyjaciół: głodu i likwidacyi.
Były to dwie klęski, epidemicznie panujące dokoła. Dzięki
usilnéj pracy gospodarza domu i skrzętnéj oszczędności,
zachowywanéj przez wszystkich członków rodziny, do Wólki
plagi te nie zajrzały jeszcze. Dziś było od nich wolne, ale nad
jutrem wisiał ciągle znak zapytania.
Anna dopomagała bratu z całéj swéj siły. Przed płomieniem
kuchennym, pomiędzy pracującą czeladzią, przy schyłku dnia z
głową pochyloną nad igłą, z postacią owianą gorącemi
wyziewami pralni, była ona dobrym geniuszem rodziny,

68
rozdającym każdemu pożywienie i odzienie, strzegącym czystości
szczupłych izdebek, ze skąpych i pierwotnéj prostoty
materyałów, wyrabiającym dla licznéj gromadki byt znośny, bo
ozdobiony porządkiem.
Takiém było życie mieszkańców Wólki, ludzi strąconych burzą
„z pałaców sterczących dumnie” — do chatki.
Długi wieczór zimowy zaczynał się; w bawialnéj izdebce
starego dworku panował zmrok, rozświetlony zimném światłem
księżyca, wciskającém się przez gęste i fantastyczne rysunki,
jakiemi tęgi mróz przyozdobił szyby małych okienek. Stół przed
kanapą nakryty był białym obrusem i zastawiony talerzami z
prostego fajansu; były to przygotowania do wieczerzy,
zastępującéj dla mieszkańców dworku herbatę, niepijaną od
wielu już tygodni, to jest od czasu, gdy druga rata
nadzwyczajnych podatków opłaconą przez Józefa została, a w
domu nie było pieniędzy na opłacenie towarów, branych dotąd w
korzenny sklepie sąsiedniego miasteczka.
Katarzyna siedziała przy oknie, na kolanach swych trzymając
uśpioną Klemensię; chłopcy bawili się cicho w kącie; Stefan i
Józef w głębi izby rozmawiali z sobą półgłosem. Na dziedzińcu,
młody parobczak poił parę fornalskich koni; żóraw’ u studni
skrzypiał przeciągle; stary pomocnik Józefa, otulony w kożuch,
starannie zamykał wrota podwórka za kilku spóźnionymi
młócarzami, którzy odchodzili do wsi, niosąc cepy swe na
ramionach. Po chwili, w mroźném powietrzu rozlały się od
strony poblizkiéj wioski długie, basowe tony surmy. Żóraw’ u
studni przestał skrzypiéć, umilkły skrzypiące po śniegu kroki
starego sługi, a w małéj izdebce dworku słychać tylko było, na
wiejskim instrumencie wygrywaną, prostą, monotonną melodyą,
któréj powolne i jednostajne spady leciały nad zimnemi polami,

69
podobne do żałośnych wołań i zawodzeń.
Głowa Katarzyny, objęta smugą księżycowego światła,
pochyliła się na dłoń chudą i przezroczystą. Młoda panna
słuchała śpiewu surmy, do głębi rozdzierającego wrażliwą jéj
naturę, a pierś jéj, okryta grubą żałobą, nabrzmiewała
westchnieniem. Starsi bracia umilkli także, i z mroku, w którym
ukrywały się ich twarze, patrzyli na piękną i słabowitą postać
siostry, któréj wątłe zarysy zdawały się rozpływać w srebrném
świetle, a czarne, zapadłe oczy gorzały, jak rozpłomienione iskry.
Józef piérwszy przerwał milczenie.
— O czém tak zamyśliłaś się, Kasiu? — zapytał głosem, w
którym łagodność łączyła się z mimowoli może uczuwaném
politowaniem.
Katarzyna podniosła głowę i powiodła dłonią po bladém
czole.
— Słuchałam surmy — odrzekła z cicha — myślałam...
przypominałam sobie... tak dawno nie słyszałam muzyki...
— Tęskno mi za muzyką — mówiła daléj, po chwili milczenia
— czy pamiętacie wieczory, podobne temu, kiedyście ze szkół
lub uniwersytetu przyjeżdżali do domu... zbieraliśmy się wszyscy
w salonie od ogrodu... księżyc zaglądał w okna przez gałęzie
starych lip i klonów... Matka nasza siadywała wtedy przy
fortepianie i grała...
— Ty także, Kasiu, grałaś pięknie — odezwał się najstarszy
brat, pragnąc może inny kierunek nadać myślom siostry i
oderwać ją od bolesnych wspomnień.
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — grałam...
malowałam... sama czułam w sobie zdolności wielkie, a większy
jeszcze pociąg do sztuk pięknych... to téż teraz brak mi ich
bardzo... czy uwierzycie, że za fortepianem, za pęzlem, za muzyką

70
lub obrazem, tęsknić można, jak za częścią własnéj swojéj
istoty?
Gdy mówiła to, głęboki smutek brzmiał w słabym jéj głosie,
oczy zapłonęły silniejszym jeszcze blaskiem.
— Co bo téż to za dziwny, odludny zakąt ta Wólka! — mówiła
daléj, przysłaniając oczy dłonią — żyjemy tu tak, jakbyśmy byli
dzikimi ludźmi, nie znającymi wcale cywilizacyi...
Bracia zamienili się spójrzeniami.
— Nie jesteśmy ludźmi dzikimi, Kasiu, ale biednymi — po raz
piérwszy ozwał się Stefan.
— Tak — potwierdziła siostra — przekonywam się teraz, że
ubóztwo naprawdę prowadzić może do stanu dzikości... Jeśli
kilka lat tu przepędzim, zapomnimy o wszystkiém, cośmy kiedy
myśleli i umieli...
— Kilka lat — powtórzył Józef ze schmurzoném czołem —
bodaj że życie całe...
Stefan podniósł się nagle z siedzenia.
— Nie! — wymówił, jakby mimowoli — nie!...
Nic więcéj nie powiedział, ale na twarzy jego, zwróconéj do
okna, odmalował się gwałt uczucia i daremnie dławionéj energii.
Anna weszła do pokoju i zapaliła lampę, potém przyniosła z
kuchni wieczerzę, i z dymiącéj się wazy zaczęła na talerze
rozlewać zupę mleczną. Katarzyna ucałowała małą siostrę, którą
obudziło rozniecone światło, postawiła ją na ziemi i z wolna
powstała.
— Nie będę jadła wieczerzy, Anusiu — rzekła — nie mogę
jeść mleka w porze, w któréj przywykłam pić herbatę...
— Czemuś mi o tém nie powiedziała, Kasiu? — zawołała
Anna — była-bym sporządziła dla ciebie co innego...
— Nic nie chcę — powolnym krokiem przechodząc przez

71
izbę, wymówiła starsza siostra.
— Józiu! — rzekła Anna, zwracając się do brata — trzeba dla
Kasi sprowadzić trochę herbaty z miasteczka.
— Dobrze — odrzekł Józef — jutro kupcy zapłacą mi za
beczkę gryki... opłacę robotników, którzy naprawiali strzechę na
oborze, a za resztę każę Maciejowi kupić herbaty i cukru.
Stefan, który dotąd stał odwrócony do okna, zwrócił się
twarzą ku rodzeństwu.
— Nie, Józefie! — rzekł — nie wystarczy ci pieniędzy na
przedmioty zbytku. Udajesz przed siostrami spokojność, ale ja
wiem, że masz potrzeb mnóztwo, i to niezbędnych. Młocarze
nieopłaceni, i rzeźnik, który nam mięsa dostarcza na kredyt,
dopominał się już wczoraj o dług swój. Źle robisz, czyniąc
tajemnicę z tych smutnych i lichych, ale prawdziwych
szczegółów naszego położenia. Siostry nasze znać je powinny w
zupełności i nie dokładać ciężaru na barki twoje, i tak już
zbytecznie obciążone przez nas wszystkich.
— Kochany Stefanie! — zaczął Józef, ale Katarzyna mowę mu
przerwała.
— Stefanie! — wymówiła, wlepiając w twarz brata swoje
wielkie, czarne oczy, i prawą rękę silnie przyciskając do piersi
— ja wiem, rozumiem, do kogo zwróconemi były słowa twoje.
Do mnie. Dałeś mi do zrozumienia, że nie powinnam przyjmować
małych ofiar, jeśli-by inne osoby z rodzeństwa mego uczynić je
dla mnie chciały. A jednak, Stefanie, byłeś niesprawiedliwym;
alboż wymagam czego? alboż prosiłam o co kiedykolwiek?...
— Tak — dorzucił Stefan, trochę niecierpliwie — ale nigdy,
ani na chwilę, pogodzić się nie możesz z tém, co cię otacza...
twoje łzy, twoje westchnienia, wyraz twarzy...
— Nie kończ! — zawołała Katarzyna — wiem sama o tém, że

72
jestem dla was największym ciężarem, że nic nie robię i zjadam
tylko ten kawałek codziennego chleba, o którego dostarczeniu mi
wy myślicie... Rozumiem sama własną niedołężność, ależ na
miłość Boga, bądźcie pobłażliwymi! pozwólcie mi ochłonąć z
żalu i opamiętać się!.. Czyż mogę od razu zrosnąć się z tą
straszną, przerażającą biedą, w jaką popadliśmy wszyscy?
— Katarzyno! — wymówił Stefan — jeżeli myślisz o
nieszczęściu, które dotknęło nas przez stratę rodziców naszych,
masz słuszność zupełną; jest ono wielkiém, i czujemy je wszyscy
wraz z tobą; ale, jeśli masz na myśli teraźniejsze ubóztwo nasze,
powinnaś pamiętać, że bywają sroższe i zupełniejsze. Iluż jest
ludzi, którzy jednocześnie z nami utracili wszystko, nie mając
nawet ucieczki pod takim dachem, jak ten, który nas schronił!
Katarzyna milczała chwilę, utkwiła wzrok w ziemi i stała
zamyślona głęboko. Późniéj, podnosząc z wolna głowę, rzekła
głosem łagodniejszym, niż wprzódy, lecz bardzo smutnym:
— Czy wiész, Stefanie, o czém myślałam? oto, że gdybyśmy
nie posiadali tego dachu, pod którym znaleźliśmy chleb i
schronienie, było-by może lepiéj dla nas... dla naszéj
przyszłości... Rozeszlibyśmy się po świecie i walczyli z losem...
nikt z nas nie miał-by nic do wyrzucenia drugiemu... każdy
wybrał-by dla siebie pracę jaką, a w sercu zachował nadzieję...
A tak... tak, jak jest... dla nikogo z nas niéma nadziei żadnéj...
Rzekłszy to, Katarzyna weszła do sąsiedniéj izby, gdzie
rzuciła się na posłanie i, utopiwszy twarz w poduszki, silnie
kaszlać zaczęła.
Klemensia, która namiętne przywiązanie okazywała
najstarszéj siostrze, dlatego może, iż ta powierzchownością swą
najbardziéj przypominała jéj matkę, zerwała się z krzesła, na
którém ją posadzono i, zapominając o wierzerzy, rzuciła się ku

73
drzwiom. Od progu zwróciła ku obecnym twarzyczkę rozognioną
gniewem i żalem.
— Niedobry Stefusiu! — zawołała — to ty zmartwiłeś Kasię!
po co sprzeczałeś się z nią? posłuchaj, jak ona teraz kaszle! nie
kocham cię za to! nie kocham.
— Klemensiu! — z wyrzutem zawołała Anna.
— Nie kocham! nie kocham Stefusia! — tupiąc drobnemi
nóżkami i obie rączki zatapiając w splątane kędziory kruczych
włosów, wołało dziecię. — Alboż to ja nie pamiętam, jak mama
w wigilią swéj śmierci prosiła jego i Józia, aby bardzo kochali
siostry i zastąpili im ojca? On zapomniał już o tém, co mama
mówiła, i martwi Kasię! Jak mi się mama przyśni, to jéj powiem,
że on wcale, wcale nie tak dobry dla nas, jak był nasz ojciec!
Przy ostatnich słowach, popędliwe dziecię zaniosło się
gwałtownym płaczem i, odtrącając Annę, która je uspokoić
chciała, pobiegło do najstarszéj siostry.
Stefan wstał nagle i wyszedł z izby; mali chłopcy markotnie
pospuszczali głowy nad talerzami, napół zaledwie
wypróżnionemi. Józef i Anna spoglądali na siebie w milczeniu i
jednocześnie westchnęli ciężko.
W małéj izdebce, z drzwiami otwierającemi się do zimnéj i
ciemnéj sieni, po obu stronach okienka, na ogród warzywny
wychodzącego, stały łóżka z białego sosnowego drzewa, okryte
twardém, skromném posłaniem. Obok łóżek umieszczone były
dwa stoły, grubéj roboty, miejscowego stolarza; jeden z nich
napełniony był książkami naukowemi Stefana, na drugim
znajdowały się przybory do pisania i parę gospodarskich ksiąg
Józefa. Dwa wielkie klucze od stodoły i spichrza wisiały na
gwoździu, wbitym w ścianę. Krzesło u okna, prosta umywalnia,
złożona ze stołka i fajansowéj miednicy, wązka ławeczka,

74
narzucona spłowiałym dywanikiem, pod ścianą, uzupełniały
umeblowanie téj sypialni i zarazem pracowni dwóch
współdziedziców Wólki.
W izdebce téj, po smutnéj i burzliwéj scenie rodzinnéj, Stefan
przesiedział parę godzin, z czołem w obu dłoniach ukrytém. Na
stole, pomiędzy rozrzuconemi w nieładzie tomami, paliła się
świeca w mosiężnym lichtarzu; przez okienko, przy którém nie
było rolety, wkradały się blade promienie księżyca. Młody
Sieciński siedział nieruchomy i zanurzony w myślach, a podniósł
głowę wtedy dopiéro, gdy drzwi od sieni przeciągle zaskrzypiały
i do izdebki wszedł Józef. Większy, niż zwykle, ciężar leżéć
musiał wieczoru tego na sercach i głowach obu braci, bo czynny i
skłopotany gospodarz Wólki, zamiast, jak zwykle o téj porze
bywało, zasiąść nad rachunkowemi księgami, przysunął stołek,
znajdujący się u okna, do stołu, przy którym siedział Stefan i,
usiadłszy, począł machinalnie przerzucać karty jednéj z książek
brata. Stefan piérwszy zaczął rozmowę:
— Muszę z tobą pomówić, Józefie, o rzeczach ważnych i to
dziś koniecznie, zaraz... Czy nie uważasz, że niepodobna jest nam
żyć zawsze tak, jak teraz żyjemy. Jeżeli nie będziemy starali się
zmienić i polepszyć naszego położenia, skończy się na tém, że my
zjemy Wólkę, a ona nas zjé.
Józef patrzył na brata pytającym wzrokiem; po chwili
odpowiedział z wolna i smutnie:
— Że źle dzieje się z nami, to pewna; coraz więcéj
przekonywam się, że Wólka za szczupłą jest dla nas wszystkich;
że to zakąt, który, przy braku materyalnych środków, zmienić się
może z czasem w prawdziwe i srogie więzienie. Gdybyśmy
wszyscy byli mężczyznami i dorosłymi ludźmi, moglibyśmy i
powinni byli myśléć o zmianie położenia; ale z kobietami i

75
dziećmi rada trudna... co do mnie przynajmniéj, nie widzę żadnéj.
— A jednak — rzekł Stefan — rada jest; trudna wprawdzie,
odwagi wielkiéj potrzebująca, ale jedyna... Trzeba, abyśmy raz
szeroko otwartemi oczyma rozejrzeli się po świecie, nie tym,
który był niegdyś naszym światem, ale tym, który za miejsce
pracy i nadziei służy ludzkości całéj, bez różnicy stanu i
urodzenia, abyśmy, słowem, zapomnieli o tém, że posiadamy
Wólkę i zaprzestali gromadnego trzymania się płotu, który
prędzéj lub późniéj rozwali się pod naszym ciężarem i nas rzuci
twarzami w błoto...
— W błoto! — z błyskawicą w oku zawołał Józef — nigdy!
My, którzyśmy patrzyli na uczciwe życie i bohaterską śmierć
naszego ojca, których wychowaniu przewodniczyła myśl rozumna
i zacna, możemy cierpiéć całe życie, ale upaść moralnie... nigdy!
— Mylisz się! — ze spokojną mocą odparł Stefan. —
Pracując ciężko i ciągle prawie żyjąc za domem, nie dostrzegasz
smutnych objawów, jakie zaczynają ukazywać się pośród rodziny
naszéj; nie miałeś dość czasu, aby zastanowić się nad skutkami
położenia, trudnemi dziś do dostrzeżenia, ale nieuchronnemi. Z
przeszłości naszéj wynieśliśmy zapewne nauki zdrowe i
przykłady wzniosłe, ale wraz z niemi przyzwyczajenia, które tak
głęboko wpoiły się w naturę naszę, że stały się gwałtownemi,
natarczywemi jéj potrzebami. Wspomnienia nie mogą stanowić
podstawy moralnego bytu, dla całego życia człowieka; potężnie
działające z razu, nie potrafią z czasem ostać się przeciwko
rzeczywistości. Wspomnienia zapełnić mogą dnie myśli,
wystarczyć uczuciom — starców, młodzi muszą walczyć,
cierpiéć i cieszyć się z obecności, zdobywać przyszłość. Długie,
samotne godziny tych kilku miesięcy, które przepędziłem w téj
izbie z sobą samym i czterema nagiemi ścianami, przekonały

76
mnie niezłomnie, że energia młodości jest siłą niespożytą i
despotyczną, którą w bezczynności pozostawiać niebezpiecznie:
więziona i dławiona, musi ona znaléźć dla siebie ujście; nie
zużyta na wysilenia uczciwe i czyny pożyteczne, prędzéj lub
późniéj wybuchnie szałem, występkiem, co najmniéj zaś
przemieni się w jad rozkładający i złośliwą gorycz. Ostatnie
żywioły te zjawiają się już pomiędzy nami... Czy nie uważasz, że
w stosunki nasze, tak ścisłe dotąd, tak prawdziwie braterskie,
zaczyna wkradać się niezgoda; że, kochając się wzajem,
dręczymy jedni drugich; że błahe, liche drobnostki wywołują nam
na usta niecierpliwe spory, bolesne słowa; że pomiędzy
ciężarami, które dźwigamy, niéma sprawiedliwéj równowagi, bo
jedni z nas mimowoli wyzyskują pracę drugich, pochłaniają to,
co inni z ciężkim mozołem zdobywają?
— Stefanie! — przerwał Józef — co do mnie przynajmniéj, to
bądź pewnym, że, pracując dla was, czuję się szczęśliwym; że
jakkolwiek trudném jest zadanie moje, pełnić je będę z radością,
byle-bym wam przynosić mógł ulgę i pomoc...
— Raz jeszcze mylisz się, Józefie — ściskając rękę brata,
odpowiedział Stefan — i dla ciebie nawet, który z nas
wszystkich najłagodniejszym, najskłonniejszym do poświęceń
jesteś, nie na długo wystarczy to biedne, ciasne istnienie, jakie
prowadzisz; cierpliwość twoja nie dotrwa długo téj Syzyfowéj
robocie, dla któréj niéma ani końca, ani lepszego jutra.
Sposobiąc się do zawodu rolnika, miałeś na widoku
gospodarstwo obszerne, zawierające w sobie różnorodne gałęzie
rolnictwa i przemysłu; dla wiedzy twojéj zatém, dla
powstających z niéj słusznych i koniecznych wymagań umysłu
twego, Wólka sama już przez się starczyć nie może; cóż dopiéro,
gdy na zawsze obarczy ją sześć innych osób, których potrzeby,

77
najskromniéj choćby zaspakajane, paraliżować będą czynność
twoję, pożerać wszystkie jéj owoce? Jesteś nakoniec
człowiekiem młodym, prędzéj lub późniéj odezwać się muszą w
tobie osobiste uczucia, żądania serca, towarzyszące niezbędnie
choćby najnieszczęśliwszéj młodości. Zechcesz związków
rodzinnych i nie będziesz mógł ich zawiązać; bo jakże
wprowadzisz jednę jeszcze osobę do domu, i tak już
przeludnionego? jak ośmielisz się zostać ojcem, gdy wszystkie
myśli twoje i trudy pochłanianemi będą przez obowiązek brata?
Będziesz niewolnikiem, Józefie, niewolnikiem sióstr swych i
braci, a my wszyscy staniemy się podobni do wołów, od rana do
nocy obracających koło deptaka, kroczących dziś po tych samych
śladach, po których kroczyli wczoraj i kroczyć będą jutro; a to
dlatego tylko, aby otrzymać codzienną porcyą pożywienia, która
nie pozwala im umrzéć z fizycznego głodu. Ale dla nas
pozostanie, również jak tamten straszny i zabójczy, głód moralny.
Usunięci od cywilizacyi i od wszystkiego, do czego
przyzwyczaiła nas ona, bezczynni, z musu z razu, z nałogu potém,
bez nadziei, bez jutra, z niezadowolonemi sercami, ze zmalałemi
umysłami — wyobraź sobie, jakimi się staniemy? Któryż z nas
zaręczyć dziś może sumiennie, że po wielu podobnych latach nie
pójdzie szukać pociechy, ulgi, zapomnienia w tém, co mu dzisiaj
wydaje się występném, obrzydliwém, lub co najmniéj
niedorzeczném? A siostry nasze? a młodsze rodzeństwo, którego
nie będziemy w możności wychować tak nawet, jak nas
wychowano? Obraz to strasznéj nędzy, mój bracie, okropnych
upadków moralnych i przerażającéj przyszłości, która jednak,
powiedzmy to sobie stanowczo, spotkać nas nie powinna.
Przy ostatnich słowach, iskra zapału błysnęła w oku Stefana,
ale wnet zgasła. Nie był on z natury swéj skłonnym do uniesień,

78
myśli, jakie wypowiadał, miały widocznie w głowie jego
rozumową podstawę, i dążyły do jakiegoś praktycznego rezultatu,
który zjawiał się przed nim w określonéj już formie.
Józef słuchał słów brata z twarzą opartą na dłoni, ze
zmarszczką na czole; podzielał widocznie w duchu bolesne
obawy Stefana, ale nie domyślał się, do czego zmierzała mowa
jego.
— A więc cóż czynić mamy? — zapytał w zamyśleniu.
— Wólkę zostawić tobie — odparł Stefan — i w świat
wyruszyć po chleb, zarobek, spokój — po przyszłość!
Zamieniwszy te słowa, obaj bracia milczeli przez chwilę. I
teraz jeszcze Józef nie zrozumiał dobrze myśli Stefana, twarz
jego jednak rozjaśniła się szczerém zadowoleniem.
— Masz słuszność, Stefanie — zawołał — powinieneś
opuścić Wólkę i kończyć przerwane nauki. Jakkolwiek ten kawał
ziemi, który jest wspólną naszą własnością, bardzo małych tylko
dostarczy ci środków, to jednak z twojemi zdolnościami i
energią...
Stefan nie pozwolił mu skończyć. Podniósł nagle głowę, brwi
drgnęły mu lekko, jakby pod wpływem obrazy, lub
zniecierpliwienia.
— Nie zrozumiałeś mnie, Józefie — rzekł z niezwykłą
żywością — myśląc o położeniu naszém i przyszłości, najmniéj
myślałem o sobie. Jeżeli-bym opuścił Wólkę sam jeden, dlatego,
aby o czarnym choćby kawałku chleba ukończyć nauki, uczynił-
bym zapewne wiele dla siebie, dla was nic... Ty, zamiast sześciu
osób, miał-byś na głowie swéj i karku pięć; Wólka jednostajnie
uginała-by się pod zbytecznym ciężarem, siostry nasze więdły-by
i marniały w zaścianku; dzieci wzrastały-by jak chwasty dzikie...
— A więc, cóż chcesz uczynić? — zapytał Józef.

79
— Chcę wyjechać ztąd i zabrać ze sobą wszystkich, prócz
ciebie.
— To być nie może!
— Posłuchaj mnie, Józefie. Katarzyna, w chorobliwém
rozdrażnieniu swém, powiedziała dziś wielką prawdę. Słowa
jéj, stały się dla mnie ostatecznym bodźcem do powzięcia
postanowienia i wykonania go. Gdybyśmy po wielkiém rozbiciu,
które byt nasz spotkało, nie posiadali tego dachu i tego kawałka
ziemi, cobyśmy uczynili? szukali-byśmy dla siebie miejsca pod
słońcem, i musieli-byśmy je znaléźć; bo, koniec końców, oprócz
zajęć około ziemi i plonów, jakie ona daje, są na świecie inne
zajęcia i zarobki. Oprócz rolnictwa i naukowych zawodów, są
jeszcze w wielkim warsztacie ludzkości prace inne, mało nam
znane, a jednak tysiącom, milionom ludzi byt dające. Chcę
wmieszać się pomiędzy te tysiące i te miliony, zapomnieć o tém,
że byłem bogatym, że jestem Siecińskim, że sposobiłem się do
jednego z zawodów, przodujących umysłowéj działalności
ludzkiéj. Chcę zostać rzemieślnikiem, handlarzem, wyrobnikiem,
czémbądź, byle módz żyć, pracować, spełnić swe obowiązki
względem rodziny, dla niéj i dla siebie samego zdobywać jutro.
Wzruszenie, połączone ze zdziwieniem, malowało się na
twarzy Józefa.
— Daruj mi, Stefanie — rzekł w zamyśleniu brat starszy —
ale ja nie rozumiem jeszcze w zupełności twéj myśli. Przecież,
gdybyś skończył nauki, które tak świetnie rozpocząłeś, za lat trzy,
lub cztery, mógłbyś pozyskać niezależność i stać się pomocą
młodszemu rodzeństwu.
— Tak — odparł Stefan — ale przez lat trzy, lub cztery,
Katarzyna umarła-by tu z suchot, albo, co najmniéj, stała-by się
zgorzkniałą, schorowaną, rozjątrzoną, nieznośną sobie i innym

80
istotą; ty i Anna, zapracowali-byście się bezowocnie; dzieci,
zaniedbane i dziko wzrastające, poniosły-by szkodę na umysłach
i charakterach, nigdy może nie nagrodzoną. Gdybyśmy byli tylko
dwaj, ty uczynił-byś z sobą i z Wólką, cobyś chciał i mógł, ja,
choćby pieszo, wrócił-bym do Uniwersytetu, i o głodzie i
chłodzie kończył nauki. Ponieważ jednak jest nas siedmioro, a
więc siedm różnych charakterów, organizacyi, wieków i losów,
względy są liczne i skomplikowane, obowiązki twoje i moje
wielkie, rada powinna być śpieszną, natychmiastową...
— A więc? — z niepokojem i wzrastającém wzruszeniem
zapytał Józef.
— A więc, za kilka dni, jak będę mógł najprędzéj, jadę do
Wilna, i tam, pośród tłumu ludzi, różnorakich potrzeb i
wynikających z nich zajęć, szukać będę dla siebie pracy, zarobku,
miejsca, które-by dało dach, chleb i nadzieję lepszéj przyszłości
mnie i moim.
— Stefanie, Stefanie! — ze smutkiem wymówił brat starszy —
czasy są ciężkie... dla nas...
— Wiem o tém — odpowiedział Stefan — niemniéj jednak
żyją tam na świecie ludzie z podobnemi naszemu nazwiskami...
— Cierpią strasznie...
— Zapewne — odparł Stefan. — Rozumiem téż dobrze, że ani
ja, ani nikt z nas nie spocznie na różach.
Dwaj bracia powstali i patrzyli na siebie w milczeniu; po
chwili jednocześnie wyciągnęli ręce i uścisnęli sobie dłonie.
Żaden z nich nie wymówił już więcéj ani słowa. Zrozumieli się i
serca ich uderzyły żywiéj, jak bywa u ludzi, którzy czują, że
łączące ich węzły rodzinne ścieśniają się wzajemnym
szacunkiem.
Wyruszyć w podróż choćby najmniéj kosztowną, nie łatwo

81
było jednemu z siedmiu współdziedziców Wólki. W rachunkach
Józefa grosz grosza nie doganiał; aby zebrać ich tyle, iżby złożyły
sumę jakich paręset złotych, trzeba było długo myśléć, ciężko
pracować, odmówić sobie wielu rzeczy prawie niezbędnych.
Stefan zaledwie w kilka tygodni po rozmowie swéj z bratem
wyjechał do Wilna; przed odjazdem z jedną tylko Anną
rozmawiał długo i powierzył jéj swe zamiary.
— Nie wiem, jak długo zabawię w mieście, i kiedy będę mógł
wezwać was do siebie. To tylko pewna, że dłuższa sielanka w
Wólce skończyć-by się mogła bardzo smutną tragedyą; ażeby tego
końca uniknąć, musimy wyrzec się śpiewu słowika i szmeru
strumyka, dla ciasnych i gwarnych ulic miejskich, śród których
ludzie pracują prozaicznie, ale pożytecznie, opuścić płot
rodzinny, a oprzéć się na własnéj sile.
Anna słowa brata powtórzyła starszéj siostrze. Katarzyna,
ucieszona z razu nadzieją zmiany najnieznośniejszego dla niéj
położenia, popadła wkrótce w głębokie i rozliczne obawy.
— Na miłość Boga, Anusiu! — wołała — drżąc i załamując
ręce — jak my tam poradzimy sobie w mieście, wśród obcych
ludzi, bez żadnych zasobów... zginiemy, pomrzemy z głodu!
Anna uspakajała siostrę.
— Co do mnie — mówiła — ufam Stefanowi, że dla siebie i
dla nas obmyśli pewno i znajdzie środki zarobku. Ty, Kasiu,
najmniéj powinnaś lękać się o siebie. Kształciłaś się
artystycznie, a społeczność nasza ceni dotąd artyzm
nadewszystko. Grasz i malujesz pięknie, znajdą się więc pewno
w mieście dużém bogate domy, które zażądają od ciebie lekcyi
muzyki i rysunku.
Słowa te przerzuciły Katarzynę z piekła trwogi, w niebo
zachwycenia.

82
Od Stefana przychodziły do starego dworku listy częste. W
piérwszym z nich Stefan pisał: „Nie wiem jeszcze, co uczynię i
do czego się wezmę. Śród tłumów ludzi, w które się
wmieszałem, jestem jak w nieznajomym lesie. Teraz dopiéro
przekonałem się, jak, pomimo dwudziestu trzech lat moich i
szczeréj miłości dla ludzi, z jakiéj słynęli nasi rodzice, mało
znam społeczność, śród któréj urodziłem się i wzrosłem. Chodzę
po mieście i patrzę szeroko otwartemi oczyma. Spostrzegam
fenomena społeczne, które uderzają mnie swą nowością. Czy nie
było ich piérwéj, czyśmy tylko widziéć ich nie raczyli?
Przypuszczam jednak, że przed trzęsieniem ziemi, które nas, niby
królów, strąciło z tronu, istnieli tak samo, jak dziś, szewcy,
krawcy, kowale, handlarze, biedni ludziska, skupiający z razu
liczne rodziny pod strychami, w podziemiach, w chatkach na
kurzych łapach, a potém z wolna, stopniowo przenoszący je do
izb schludnych, do kamienic murowanych, do ładnych
zamiejskich domków, z nędzy do dobrobytu, z ciemnoty do
oświaty. Wszystko to istniało i działo się niezawodnie oddawna,
ale myśmy z wysokiéj góry nie patrzyli na nizkie doliny;
uwieńczeni różami, spoglądaliśmy w niebo i przy dźwiękach
lutni opiewali rozkosznego Erosa i hojną Cererę... Wyznaję, że
tułam się tu, jak zbłąkana owca. Widywałem przecież wszystkich
tych ludzi i dawniéj, miewałem z nimi nawet niejakie stosunki; a
jednak teraz, gdy ubogi i nieznany przez nikogo, przypatruję się
im naprawdę, szukając pomiędzy nimi miejsca dla siebie,
doświadczam takiego uczucia, jakbym z téj ziemi, którą
uważałem za swoję, spadł nagle na inną jakąś planetę. Widzę
teraz, że nim cokolwiek znajdę i postanowię, siostry i bracia moi
długo jeszcze posiedzą w Wólce. Bądźcie jednak spokojni i nie
traćcie wiary w lepszą przyszłość. Syn szlachecki, a wasz brat,

83
jest teraz nurkiem, zapuszczającym się w tonie społeczności
ojczystéj; trzeba mu przecież trochę czasu, wiele odwagi i
rozwagi, aby mógł wydobyć się na powierzchnią, z wiedzą o
tém, co się dzieje w otchłaniach”.
W innym liście Stefana znajdowały się następujące słowa:
„Opuściłem hotel, w którym zamieszkałem z razu, bo najtańszy
w nim pokój był dla mnie zbyt drogim. Mieszkam u jednego z
szewców tutejszych, z którym poznałem się, dzięki nogom
swoim, które gwałtownie zapragnęły nowego obuwia. Rodzina to
mieszczańska i dostatnia, za parę godzin lekcyi czytania i pisania,
udzielanych dwom chłopcom, pozwalają mi sypiać w pokoju,
alias szafie, znajdującéj się tuż przy warsztacie szewca. Za
mieszkanie tedy nie płacę; oprócz tego prawnik W., pełnomocnik
naszego ojca, którego zaraz po przyjeździe tu odwiedziłem, przez
pamięć na dawne stosunki z rodzicami mymi, daje mi do
kopiowania różne supliki, dokumenta i t. d., tym więc sposobem
zarabiam codziennie po dwa, czasem trzy złote, i zostaje mi
jeszcze dość czasu na wędrówki po świecie, konieczne dla
celów, o których myślę w dzień i w nocy. A więc w taki-to
sposób ludzie dają sobie radę na świecie! Zdumiony byłem
własném odkryciem, gdym z doświadczenia, na samym sobie
dokonanego, dowiedział się, że, utraciwszy pałac Sieciński,
można mieszkać w szafie u szewca, a nie mogąc zostać
inżynierem, lub profesorem w Uniwersytecie, być guwernerem
dzieci tegoż szewca i kopistą, przepisującym manuskrypta po
złotówce za arkusz. Wszystko to jednak służy tylko dla mnie
tymczasem. Płynę sobie dotąd na kruchéj łódce, i chociaż nie
tonę, ale stałego lądu jeszcze nie dostrzegam! Zwłoka ta nie
odbiera mi nadziei i odwagi, nie łudziłem się nigdy, i
wyjeżdżając z domu, wiedziałem dobrze, iż nie odrazu odkryję

84
Amerykę. Nie żartujcie z porównania. Trudności, jakie spotykają
zrzuconego z tronu królewicza, wcale nie są mniéj licznemi,
groźnemi, niż te, z jakiemi walczyć musi morski wędrownik.
Niech jednak osada Wólki nie podnosi buntu przeciw swemu
Kolumbowi, który jéj przyrzekł nowe światy, a dotąd obietnicy
swéj nie spełnia. Wszak trzeba mi piérwéj dobrze rozpatrzyć się
w karcie geograficznéj społeczności naszéj. Pieniędzy nie
przysyłajcie mi, bo, jak możecie domyślić się z powyższych
wiadomości, mam tu wszystko, czego mi trzeba. Mam nawet
więcéj, niż mi trzeba, w dowód czego posyłam wraz z tym listem
elementarz z obrazkami dla Klemensi, i ciepłą chustkę dla
Katarzyny. Annie, która nie jest ani dzieckiem, ani chorą, nic nie
posyłam, prócz braterskiego uściśnienia”.
Katarzyna, przeczytawszy list brata i otrzymawszy jego
podarek, zamyśliła się chmurnie.
— Anusiu — rzekła do siostry — gdybym cię nie kochała
serdecznie, zazdrościła-bym ci szacunku i zaufania Stefana. Z
tobą jedną mówił on o swoich zamiarach, ciebie jednę uważa za
kobietę, mogącą mu dopomódz; ze mną zaś obchodzi się zwykle,
jak z chorą, lub z dzieckiem. Wstydzi to mnie i zasmuca...
Umyślnie może w tym celu rzucone, słowa Stefana obudziły w
Katarzynie słuszną ambicyą i wstyd zbawienny, zarazem jednak
wywołały jeden z tych napadów żalu i rozpaczy, którym biédna
dziewczyna oprzéć się nie umiała. Rozum i wrażliwość,
szlachetność i samolubstwo, popędliwość i dobroć, walczyły i
długo jeszcze walczyć musiały w słabéj piersi, strąconéj z tronu
królewny.
W innym jeszcze liście Stefan pisał:
„Kilka dni temu, pan W. oświadczył mi, że jeśli się na to
zgodzę, on, za pomocą licznych swych stosunków, wyjedna mi

85
posadę w jedném z biur rządowych.
— Czy będę mógł zostać urzędnikiem etatowym?
— W żaden sposób — odpowiedział — ale dadzą panu
miejsce z pensyą dziewięciu, lub dwunastu rubli miesięcznie,
które przy statku i pracowitości zachować możesz bardzo długo.
Bez namysłu podziękowałem, to jest odmówiłem. Uwielbiam
wszystkie cnoty teologiczne i inne, z wyjątkiem — pokory. Nie
potrafił-bym, za żadne skarby świata, lizać nóg kuralnym
krzesłom, a jeśli-by które z nich upokorzyć mnie kiedy chciało,
czuję, że strzaskał-bym je na miazgę... Gdyby zresztą i nie to,
jakaż tu przyszłość? Całe życie pracując w podobnych
warunkach, mniéj drogi uszedł-bym od żółwia, bo ten zawsze
idzie, choć z wolna, a jabym stał. A więc... a więc cóż czynić?
Wrócić do Wólki i nauczyć się orać? Siostry nasze ujmą także
sierpy żniwiarskie, a młodsi bracia, trzaskając pasterskiemi
biczami, popędzą trzody na zielone pastwiska... Zapewne,
gdybyśmy urodzili się w Wólce, i nigdy nic, prócz niéj, nie
posiadali, nie poczytywał-bym za złe rodzicom naszym, jeśli-by
nauczyli nas prac rolnych, przygotowali do takiego życia, jakie
wiodą na szczupłych kawałkach gleby liczne rodziny
włościańskie. Ale... jakkolwiek młodzi jesteśmy, podlegamy już
prawu, które w nierozerwalny łańcuch wiąże przeszłość z
przyszłością. Ja, orząc ziemię, próżnował-bym tak samo, jak
siedząc w izdebce swojéj z założonemi rękoma, bo umysł mój,
rozbudzony wszystkiém, czém karmił się od kolébki, skupiający
w sobie przeważną część żywotnych sił oświeconego człowieka,
usypiałby nad pługiem z nudy i znużenia, marniał w
bezczynności. A siostry nasze... lecz pocóż nawet mówić o tém?
któryż z nas miał-by dość siły i stoicyzmu, aby Katarzynę, tę
naszę niegdyś artystkę domową, tę wątłą istotę, wypieszczoną

86
dłońmi naszéj matki, umierającą z tęsknoty za pięknością i
cywilizacyą, zapędzić do pełcia warzywa i wykopywania
kartofli?
„A więc raz jeszcze, cóż czynić?
„Musi być przecie na świecie rada jakaś dla głowy, umiejącéj
myśleć, robota dla rąk zdrowych; tylko, że, oprócz niezliczonych
trudności, pochodzących z zewnątrz, ja jednę więcéj znajduję w
samym sobie.
„Należę do rzędu ludzi, którzy długo nie znali nic i nikogo,
prócz siebie i równych sobie.
„Codziennie wieczorem przechadzam się po mieście, szukając
przeważnie tych ulic i miejsc, o których myślę, że są siedliskiem
pracy i ubóztwa. Szerokie okna ozdobnych i obszernych domów,
osrebrzone śród cieniów nocy białém światłem lamp i stearyny,
nie pociągają ku sobie mego wzroku; znam wszystko, co
znajdować się i dziać za niemi może; dla mnie i dla moich nie ma
tam — nic. Ale spojrzenie moje, z palącą ciekawością, z
natarczywém pragnieniem, biegnie ku tym wątłym, bladym
światełkom, które palą się nizko nad ziemią, lub wysoko pod
niebem. Spoglądam na te schronienia ludzi biednych i
pracujących, i myślą zapytuję: jak żyją oni? jak pracują? z
jakiemi narzędziami w dłoniach wstąpili na tę drogę cichych
trudów i powolnych zdobyczy, któréj ja dotąd szukam
nadaremnie? czém zdobyli dla siebie i rodzin swych ten dach,
który ich okrywa, ten kęs chleba, który ich żywi, tę względną
przynajmniéj niezależność, z którą, jeśli i wiąże się cierpień
mnóztwo, to jednak uczciwość trwała i spokój sumienia iść mogą
w parze? Bracie mój! nie mieliśmy za dni pomyślności naszéj
oczu do patrzenia, nie poznaliśmy tych rozlicznych tajemnic
biedy i pracy, jakie ukrywa w sobie wielkie mrowisko

87
społeczności, tych niezliczonych sprężyn i nici, z jakich
zbudowany warsztat jéj o niekończącym się nigdy ruchu.
Misterye to są, w których tajemniczém łonie spoczywają zaklęte
losy wszystkich, co utraciwszy pergaminy i bogactwo, pragną
pozostać uczciwymi i spełnić swe obowiązki”.
Po tym ostatnim liście, odezwy Stefana stały się rzadkiemi i
krótkiemi. W jednéj z nich donosił rodzeństwu:
„Opuściłem dom szewca i nie przepisuję już papierów panu
W. Dzięki rozmowom, które rozpoczynałem, i stosunkom, jakie
zawiązać starałem się z ludźmi różnych stanów, poznałem
dostatniego kupca, który życzył sobie, abym został guwernerem
jego dzieci. Propozycya ta przypadła mi do smaku dla rozmaitych
względów. Uczę więc teraz dwóch sporo dorosłych chłopaków,
łaciny, algebry i fizyki, za co otrzymuję stół, mieszkanie i płacę
miesięczną, równą prawie téj, jaką-bym miał, będąc
nadetatowym kancelistą. Oprócz tego, kupiec jest człowiekiem
dobrym, rozsądnym, i okazuje mi wielką życzliwość, oznajamia
mnie z rozmaitemi czynnościami i potrzebami swego zawodu.
Wiem już o sposobach, jakiemi prowadzi się u nas interesa
handlowe, i niewiele braknie do tego, abym znał gruntownie
naukę buchalteryi. Kto wié, czy wiadomości te nie będą mi
kiedyś przydatnemi. Tymczasem jednak o sprowadzeniu tu
rodzeństwa ani myśléć nie mogę. Miejsce guwernenera ślizkie
jest, i jednemu tylko człowiekowi starczyć może na życie. Z
licznych już doświadczeń swoich przekonałem się o tém, że
ludzie, którzy o samych sobie tylko myśléć mogą i, posiadając
jakiekolwiek wiadomości i zdolności, wyrzekają na
niepodobieństwo znalezienia zarobku, są albo niedołęgami, albo
bezczelnymi kłamcami. Dla kilku osób, dla rodziny całéj, znaléźć
byt i zatrudnienie, rzecz to już całkiem inna, bardzo naprawdę

88
trudna”.
Po liście tym, kilka tygodni minęło mieszkańcom Wólki bez
żadnéj wiadomości o Stefanie. Być może, iż człowieka młodego,
niedoświadczonego, wtrąconego w milionowe trudności i
przeszkody, ogarniać zaczynało zwątpienie. Nie chciał wydawać
się z niém przed tymi, którzy byli celem myśli jego i starań;
wstydził się, że przez czas tak długi, pomimo sił młodości i
chęci, nic jeszcze obmyślić i uczynić nie mógł, milczał.
Tymczasem rok już prawie mijał od dnia, w którym rodzeństwo
Siecińskich przybyło do Wólki. Wiosna i lato przyozdobiły,
rozweseliły zaścianek zielenią drzew, świergotem ptactwa,
dzikiém kwieciem i aromatycznemi woniami zbóż, traw i gajów;
ale byt rodziny nie polepszył się wcale. Z porą zasiewów, żniw i
kośby, prace Józefa i Anny zwiększyły się w dwójnasób;
piérwszy na polu, druga w kuchni, piekarni i ogrodzie
warzywnym, przepędzali dnie całe od wschodu słońca do
późnego zmroku. Żadne z nich nie miało ani chwili wytchnienia,
ani jednéj godziny do poświęcenia książce, rozmowie,
przyjemnościom umysłu, lub serca. Cała zaś praca ich, wszystkie
wysiłki i trudy, za jedyny wynik miały zaspokojenie codziennych
potrzeb, które, najbardziéj nawet ograniczone, ze względu na
ilość ust, oczekujących pożywienia, i ciał, potrzebujących
przyodziania, zużywały wszystko, co tylko zostawało po
mozolném zadośćuczynieniu, z zewnątrz wymaganym, ciężkim,
dla małéj Wólki zbyt wielkim, opłatom. Zadaniem Katarzyny
było czuwać nad dziećmi, ale rozbolała, słabowita, wątła ta
istota, nie posiadała ani sił, ani woli do należytego spełnienia
obowiązków piastunki względem trojga dzieci, z których w
każdém objawiały się już odrębności charakteru i usposobień,
pilnego i umiejętnego czuwania wymagające. W ogródku pod

89
starą gruszą, albo w najciemniejszéj głębi gaju, Katarzyna
przesiadywała całe długie dnie lata i wiosny, z małą siostrą na
kolanach, rozmarzona, zatopiona we wspomnieniach, stęskniona i
bezczynna. Pod wpływem usposobień siostry i jéj rozmów,
Klemensia nabierała coraz więcej skłonności do marzycielstwa i
exaltacyi; płacze jéj i popędliwe uniesienia stawały się coraz
częstszemi; śliczna twarzyczka, o wielkich czarnych oczach,
bladła, chudła, oblekała się coraz wyraźniejszemi cechami
słabowitości fizycznéj i téj nerwowéj drażliwości, która,
niekierowana i nieposkramiana, groziła zniedołężeniem ducha i
ciała. Dwaj chłopcy, zostawieni najczęściéj samym sobie,
stawali się coraz podobniejszymi do wszystkich na świecie
dzieci zaniedbanych, samopas puszczonych, w téj najważniejszéj
właśnie porze życia, gdy charakter kształtuje się według tego, co
go otacza, a umysł wymaga bodźca nauki i czynności, aby nie
usnąć i nie porosnąć chwastami.
Z piérwszemi dniami jesieni, które przyszły chłodne i
dżdżyste, Katarzyna, zdrowsza nieco w lecie, kaszlać znowu
zaczęła; Anna, ogorzała, ze zgrubiałą twarzą i rękoma, po raz
piérwszy uczuła się zmęczoną i ukryć nie mogła smutku, który ją
ogarniał; Klemensia zachorowała na gorączkę, a Józef nie opłacił
w terminie raty podatków, bo pieniądze, które na ten cel służyć
miały, wydał na doktora i lekarstwa dla chorego dziecka.
Źle tedy i coraz gorzéj działo się w Wólce, a Stefan milczał.
W połowie jesieni jednak Józef otrzymał od brata list dłuższy, niż
były wszystkie poprzedzające, a także zawierający w sobie inny,
zaadresowany do Katarzyny i do Anny. Stefan pisał do brata:
„List twój, Józefie, donoszący mi o chorobie biednych sióstr
naszych i o niepokojach, jakich doświadczasz na widok
młodszych braci, znalazł mnie w chwili strasznych udręczeń

90
ducha, i jak możesz domyślić się, nie przyczynił się do ich
umniejszenia. Nie potrzebuję opisywać ci uczuć, jakich
doznawałem, bo ty więcéj, niż ktokolwiek, z własnego
doświadczenia odgadnąć jesteś zdolnym te męczarnie, które
człowiek przenosić musi w długich, nadaremnych walkach z
żelaznemi pętami, na widok cierpień, którym zaradzić powinien a
nie może. Słowa listu twego były kroplą, przepełniającą miarę
téj męczarni; zdawało mi się, że jeśli dłużéj jeszcze pozostawię
was bez pomocy, nie uczynię nic dla zapobieżenia strasznym a
różnorakim nędzom, grożącym rodzinie naszéj, pogardzę samym
sobą. Z rozpaczną energią mówiłem sobie, że niepodobna
przecież, abym ja, młody, pełen sił i żądzy działania, nie zdołał
zadość uczynić téj odpowiedzialności, którą włożyło na mnie
braterstwo krwi i niedoli; abym zaraz po piérwszym kroku życia
nie potrafił, nie mógł, nie probował nawet spełnić obowiązku?
Powiedziałem sobie, że to być nie może, że jakkolwiek szranki
działania w społeczności naszéj, takie, jakiemi uczyniły je
wiekowe zaniedbania i niedawne burze, ciasne są wielce dla
wszystkich, cieśniejsze jeszcze dla ubogich, ja muszę w nie
wstąpić; muszę, bo nie idzie mi o siebie samego, ale i o innych,
nie o korzyść i zadowolenie tylko, ale o spełnienie obowiązku.
Myśl ta, nie odstępowała mnie ani we dnie, ani w nocy; paliła mi
serce i głowę, wpiła się we mnie, jak wyrzut sumienia, jak
śmiertelny strach przeświadczenia się o własnéj bezsilności. W
takiém usposobieniu umysłu, wyszedłem raz na miasto, aby udać
się do pana W.; miałem trochę nadziei, że on, który dawniéj i
lepiéj ode mnie zna miejscowe stosunki, nasunie mi myśl jaką,
radę. Nim jednak doszedłem do celu swéj wycieczki, myśl, rada,
któréj szukałem, powstała we własnéj mojéj głowie. Nie
Elyzeum wprawdzie zjawiło się przed oczyma mojemi, ale

91
znalazłem to, czego pragnąłem, — miejsce, na którém ja i dwie
siostry moje pracować będziemy mogli z pożytkiem dla
teraźniejszości, z nadzieją lepszéj przyszłości, jeśli już nie dla
nas, to dla młodszego rodzeństwa.
„Ulica, na któréj mieszka pan W., jest jedną z najmniéj
ozdobnych, ale najludniejszych ulic Wilna; łączy się z nią kilka
zaułków, tak licznych tutaj, a tak napełnionych mieszkańcami
różnych stanów, nie zawsze nawet niższych i uboższych. Owóż,
mieszkając od kilku miesięcy w domu kupca, słuchając ciągle
rozmów o interesach handlowych, i będąc świadkiem
ustawicznego załatwiania tych ostatnich, mimowoli wyłączną
zwracałam uwagę na objawy tej gałęzi przemysłu, o którą
ocierałam się tak często. Zwolna idąc ulicą, przy któréj końcu
znajduje się mieszkanie pana W., po raz piérwszy uczyniłem
spostrzeżenie, że na tak znacznéj przestrzeni niéma ani jednego,
by najmniejszego sklepiku z wiktuałami, najpospoliciéj
używanemi, dla mieszkańców miasta niemal niezbędnemi. W téj
saméj chwili przyszły mi na myśl zaułki, łączące się z ulicą, którą
postępowałem. Nie myślą jeszcze żadną, ale przedświtem myśli
kierowany, przeszedłem je wszystkie, i znalazłem, że i tam także
zakładu, o którym myślałem, nie było. A więc dość obszerna i
bardzo ludna dzielnica miasta zmuszoną była sprowadzać to,
czego codziennie i nieuchronnie potrzebowała, z ulic odległych?
Uwaga ta była dla mnie jednym z tych błysków, z których nagle
powstaje długo szukany pomysł. Byłbym chyba głuchym i ślepym,
gdybym, przepędziwszy kilka miesięcy w zgiełku interesów,
przypuszczony do zaufania człowieka, który niemi kieruje, nie
wiedział o niezmierném znaczeniu, jakie mają dla wszelkich
zakładów handlowych warunki miejscowości, śród któréj one
powstają. Wiedziałem, że kupiec, u którego pracuję, najwięcéj

92
rekrutuje nabywców i najobfitsze otrzymuje zyski z dzielnicy
miasta, w któréj sklep jego istnieje. Ekonomia domowa
mieszkańców sprawia, że najchętniéj poszukują oni tego, co
najbliższe, a im uboższą i ogólniéj pracującą jest ludność, tém
prawidło to mniéj może podlegać wyjątkom. Czas, którego
braknie, wiernym tu jest sprzymierzeńcem przestrzeni, która go
oszczędza. Ubóztwo sąsiadów nie sprzeciwia się bynajmniéj
pomyślności w sąsiedztwie powstałego zakładu, byle-by ten,
przy narodzinach swych, pamiętał, dla kogo jest przeznaczonym.
„Myśl otworzenia sklepu w dzielnicy, w któréj go braknie,
pochwyciła mnie... nie, ja to właśnie pochwyciłem ją, jak deskę
ratunku. Nie mam potrzeby opowiadać tu, w jaki sposób
powzięty pomysł dojrzewał we mnie i borykał się z wyrazem,
który mu wnet stanął w drodze, a którym jest: kapitał. Tak, boć
najmniejsze choćby przedsięwzięcie przemysłowe wymaga
posiadania odpowiedniego kapitału. Znowu więc przeszkoda i
niemożność. Ale i we mnie także powstała niemożność
wyrzeczenia się swego pomysłu. Rozmawiałem o nim ze
wszystkimi, od których sądu spodziewać się mogłem
najmniejszego choćby światełka, naprzód zaś i najwięcéj z
kupcem, w którego domu zostaję. Słuchał on mnie chętnie i
zastanawiał się nad zamiarem moim długo. Zgodził się na to, że
wykonanie powziętego przeze mnie pomysłu, przedstawiało-by
szczęśliwe wyjście z trudnego położenia dla człowieka, który
musi, powinien utworzyć w mieście ognisko domowe, przy
którém rodzina jego mogła-by pracować i wzrastać. Co więcéj,
uznał mnie, pod wszelkiemi względami charakteru i umysłu,
sposobnym do zawodu przemysłowca. „Trzeba tylko coś miéć,
koniecznie coś miéć, aby zacząć”. Zdziwisz się, Józefie, gdy ci
powiem, że po krótkim nawet namyśle, oświadczyłem, iż

93
posiadam 4,000 złotych. Zkąd spodziewam się otrzymać tę
summę, powiedzą ci siostry, do których o tém piszę. Kupiec
ucieszył się mojém oświadczeniem, i wzajemnie oświadczył, iż,
tak polegając na charakterze moim i zdolnościach, o których
powziął pochlebną opinią, jak pragnąc czynem okazać
współczucie swe dzieciom Wacława Siecińskiego, gotów jest
otworzyć mi w swym obszernym sklepie kredyt na towary.
Rachowaliśmy obaj długo i przekonaliśmy się, że z takiemi
środkami zacząć można, i że to będzie początek, bynajmniéj
niepozbawiony perspektywy pomyślnego dalszego ciągu.
Doświadczyłem wtedy chwili wielkiego szczęścia...
„Mówiłem o zamiarach swoich z panem W. Pochwalił je w
zupełności i przyrzekł, iż w dzielnicy miasta, w któréj mieszka, i
w któréj, jako bardzo wzięty prawnik, posiada liczne i
różnorodne stosunki, postara się dla mnie o liczną klientelę".
List swój do sióstr Stefan zaczynał od wyrazów:
„Jedynym klejnotem, jaki zdołałyście ocalić z dawnego
naszego bogactwa, są miniatury rodziców naszych, oprawne w
złoto i drogie kamienie. Jakimkolwiek byłby przyszły los nasz,
ani cierpienia i ubóztwo, ani pomyślność i szczęście, jeślibyśmy
kiedy je zdobyli, nie zdołają umniejszyć w nas pamięci o tych,
którzy wydarci nam zostali mocą złych ludzi i śmierci, których
kochając gorąco, mogliśmy zarazem głęboko szanować.
„Szlachetne i ukochane oblicza ojca i matki pozostaną nam na
zawsze świętą i drogą pamiątką, i w obec serc naszych nic na
swéj cenie nie stracą, jeśli ogołocimy je z ozdób, jakiemi
przystroiło je minione bogactwo. Śmiało i ze spokojném
sumieniem, z wiarą, że czynię, jak powinienem, i z ufnością, że
zrozumiéć mnie potraficie, wzywam was, abyście dokonały téj
ofiary. Nie sądźcie, że, odzierając święte dla was twarze ze złota

94
i brylantów, popełnicie świętokradztwo, bo uczynicie to nie dla
błahych celów, nie dla własnéj tylko korzyści, ale dla położenia
fundamentu pod budowę nowego bytu całéj rodziny, dla
wychowania młodszych braci, dla uratowania ich i siebie od
fizycznych i moralnych upadków. Gdyby chodziło tylko o mnie,
nie przyszło-bymi nawet na myśl żądać od was téj ofiary;
spodziewam się téż, wierzę silnie, że nie posądzicie mnie o
samolubną rachubę. Nie chcę i nie potrzebuję mówić długo o
miłości méj dla was i o tém, jak szerokie miejsce zajmujecie w
troskach mych i staraniach; ale przyłość[1] dowiedzie, żem o was
tylko myślał, rzucając się na drogę pracy tém cięższéj, że dla
mnie nowéj, zarobków tém trudniejszych, im mniejsze zasoby
wspierają me przedsięwzięcie. Jeśli podzielicie przekonanie
moje i wyobrażenia, bez zbytecznego żalu i wyrzutów oddacie mi
te klejnoty, które przestaną stroić oblicza naszych rodziców, aby
dzieciom ich dostarczyć środki ku otrzymaniu pracy i nauki;
zrozumiecie, że najlepszym sposobem uczczenia tych, którzy
umarli, jest żyć uczciwie, godnie nosić ich imię, odbudowywać
to, co było im drogiém, a runęło w skutek nie win ich, ale cnót.
Czułość wasza wiele zapewne cierpiéć będzie, gdy z nad głów,
dla was świętych, zdejmiecie te świetne korony, które je zdobią;
ale chciałbym, abym rozum, a nadewszystko uczucie
odpowiedzialności, jaka na każdém z nas ciąży za los wszystkich,
przezwyciężyło drażliwość serca i trwogę wyobraźni.
„Pamiątki rodzinne uważane były zawsze w klassie, do któréj
urodzeniem należymy, za rodzaj nietykalnéj relikwii; było to
niegdyś piękne, bo opierało się na szlachetnych uczuciach,
uzasadnione, bo okoliczności pozwalały na przechowywanie
widzialnych wspomnień chwalebnego nieraz życia przodków. My
jednak nie zgrzeszymy, uchybiając téj tradycyi, bo w wyborze

95
pomiędzy zagrzebaniem zdolności naszych, a kto wié? może i
uczciwości, w ciasnym, bezludnym kącie, pomiędzy
zaniedbaniem małych istot, których jesteśmy przyrodzonymi
opiekunami, a wydaniem rodzinnéj pamiątki w ręce obce, nie
powinno być dla nas wahania, ni namysłu. Jam także niezupełnie
jeszcze zrzucił z siebie starego człowieka; tradycya ma władzę
nade mną, i nie bez boleści piszę do was o tém, że musimy się z
nią rozstać; ale jeśli boleść ma swoje prawa, rozum i obowiązek
mają także swoje; żyjemy w czasie, w którym znoszenie
piérwszéj stało się naszém przeznaczeniem, posłuszeństwo
drugiemu — jedynym ratunkiem”.
Po przeczytaniu tych słów Stefana, Katarzyna zakryła twarz
dłońmi i długo siedziała nieruchomo.
— Kasiu — przemówiła po chwili młodsza siostra —
powinnyśmy uczynić to, czego Stefan od nas żąda.
Katarzyna podniosła głowę. W spojrzeniu jéj więcéj było
energii, niż żalu.
— Powinnyśmy — powtórzyła, i powstawszy, odeszła do
sąsiedniéj izby. Anna pozostała sama i, z czołem opartém na
dłoni, z ogniem w źrenicach, wpatrywała się w rozwarty list
brata. W liście tym była jeszcze odezwa, wyłącznie zwrócona do
niéj.
„Józef pisał do mnie dawniéj jeszcze, że dla podzielenia się
ze mną obowiązkami i dla zmniejszenia ryzykowności mego
przedsięwzięcia, radby jednę z was zatrzymał przy sobie w
Wólce. Ty, Anno, osądź: czy jest to możebném, czy przyniosło-by
to jakąkolwiek korzyść téj z was, która-by pozostała,
jakąkolwiek ulgę tym, którzy odjadą?
„Rozstrzygnięcie pytania tego zostawiam tobie jednéj, bo o
cieb.e[2] tylko jednę iść tu może. Katarzyna musi opuścić Wólkę,

96
musi, pod groźbą zupełnego utracenia zdrowia, tak ciała, jak
ducha! Jedna tylko praca, zastosowana do smaku jéj i uzdolnień,
wyrwać ją może z zaklętego koła wspomnień i żalów, w jakiém
obracają się bezradnie myśli jéj i uczucia, wzmocnić ją na duchu
i ciele. Znajdę, znalazłem już tu dla niéj kilka lekcyi muzyki i
rysunku; zająwszy się niemi, uczuje się użyteczną sobie i innym;
przysporzy sobie spokoju, rodzinie zarobku. Z tobą rzecz się ma
trochę inaczéj. Ty potrafiłaś zastosować się do ciasnego żywota
ubogiéj wioski, wytworzyć sobie sferę użytecznéj działalności,
pozostać zdrową, pomimo fizycznego mozołu, spokojną, pomimo
cierpień. Mogła-byś więc, bez niebezpieczeństwa dla siebie,
pozostać tam, gdzie jesteś; ale wyznaję szczerze, iż w nowém
życiu, które przyjdzie nam tu rozpocząć, tak ja, jak reszta
rodzeństwa, obeszli-byśmy się bez ciebie z trudnością. Katarzyna
nie będzie miała ani chęci, ani siły i cierpliwości do podjęcia
ciężaru gospodarstwa miejskiego, szczupłego i drobiazgowego,
niemniéj jednak niezmiernie ważnego dla bytu rodziny i ekonomii
domowéj; oprócz tego, sama natura zajęć, które ją czekają, nie
pozwoli jej przepędzać z dziećmi tych godzin, w których, wolne
od nauki, potrzebować one będą dozoru i kierunku. Moja praca
będzie całkowicie zadomową; kantor i interesa pochłoną mi dnie
całe, na odpoczynek i sprawy domowe pozostawiając zaledwie
może parę godzin wieczornych. Ty jedna więc, Anno, możesz być
w mieście geniuszem rodziny, tak, jak nim jesteś na wsi; ty jedna
zresztą zrozumiéć jesteś zdolną zajęcia, jakim się oddam, a więc
dopomódz mi radą, a może, w chwilach zbyt ciężkich, i
wsparciem moralném. Dlatego otwarcie ci powiadam, że i
pragnę miéć cię przy sobie, i widzę tego potrzebę; niemniéj
jednak nie nalegam, nie proszę cię nawet, abyś przychyliła się do
mego żądania.

97
„I owszem, zwracam uwagę twoję na trudności położenia, w
jakiém się znajdziemy, i pragnę, abyś przeniknęła je i zbadała,
nim poweźmiesz jakiekolwiek postanowienie. Sklep mój istniéć
będzie z razu w połowie z kredytu, co znaczy, że najlżejsze
uchybienie w ekonomii przedsięwzięcia przyprawić nas może o
zupełny jego upadek. W takich okolicznościach działanie
zadomowe tworzy środki domowe, godzi je z warunkami
położenia, i wtedy tylko, gdy obie te roboty spełnianemi są
należycie, interesa mogą wzrastać i posuwać się na przód. Dział
piérwszy będzie mojém zadaniem, drugi twojém; zarobek
Katarzyny i twój, jeśli znajdziesz czas i sposobność zdobywania
go pracą, w domu spełnianą, będą pomocniczemi środkami,
ważnemi, ale ubocznemi; wszystko zaś, co zarobimy w troje,
będzie musiało starczyć nietylko na utrzymanie nas samych, ale
na utrzymanie i wychowanie trojga dzieci i, jeśli tylko rzecz
będzie podobną, na rozszerzanie interesów sklepu a zwiększanie
jego wartości. Wiedząc o tém wszystkiém, stwórz sobie
wyobrażenie o tém życiu nieustannych zachodów, ścisłéj
oszczędności, niezmordowanéj czynności i niezliczonych
prywacyi, jakie cię czeka, jeśli postanowisz żyć przy mnie,
porównaj to z życiem tém, jakie pędzisz w Wólce i — wybierz.”
Anna wysunęła szufladkę stolika i wydobyła z niéj przyrządy
do pisania, złożone z arkusza prostego papiéru i małego
szklanego kałamarzyka. Położyła papier przed sobą i szybko,
ręką, która nie zadrżała ni razu, napisała:
„Wybór mój uczyniony, Stefanie! przyjeżdżam do ciebie razem
z siostrami i braćmi. Tu nie potrzebnam; Józef, pozostawszy sam
jeden, obejdzie się beze mnie bez szkody i przykrości, — kto
wie? — zapragnie może wkrótce przywieźć nową gospodynią do
domu... wszak ma lat dwadzieścia siedm i serce młode, może

98
pokochać, ożenić się... Biedna Kasia potrzebuje w istocie
przyjaźni mojéj i moralnéj pomocy; dzieciom będę mogła być
użyteczną; a że i tobie nie ciężar, lecz ulgę, jak powiadasz,
przyniosę, więc gotową jestem... tak, Stefanie, gotową jestem na
wszystko, o czém mi piszesz. Zdrowie mam silne, kocham was,
nieszczęścia nauczyły mię wiele. Będę pracowała i cierpiała, ale
zarazem będę miała to niewysłowione szczęście, że z pracy i
cierpień moich powstanie rzeczywisty jakiś użytek. Wiem już
dobrze, że życie nie jest i nie powinno być balem, ani wesołą
piosenką; mogę więc śmiało stanąć przy boku twoim i razem z
tobą, jeśli nie dla siebie saméj, to dla innych zdobywać jutro.”
Policzki młodéj dziewczyny, gdy pisała te słowa, zaogniły się
rumieńcem, ale wzrok jéj jasny i błyszczący świadczył o
trzeźwości umysłu i stanowczości woli, z jakiemi czyniła swe
postanowienie. Gdy skończyła pisać i podniosła głowę, spotkała
się spójrzeniem z utkwionemi w nią oczyma Katarzyny. Piękna i
wiotka, grubą żałobą okryta panna trzymała w ręku spore
pudełko, bogato przyozdobione złotemi wyciskami na
purpurowym aksamicie. Anna wstała w milczeniu; siostra jéj z
wolna otworzyła pudełko, z którego głębi wytrysnął jaskrawy
blask złota, połączony z tęczowemi połyskami brylantów i
szmaragdów. Nie na złotych obręczach jednak, ani na
przyozdabiających je drogich kamieniach spoczęły spójrzenia
dwóch sióstr; ale na malowanych twarzach, które z pośród téj
bogatéj oprawy przemawiały do nich bolesnym, lecz zarazem
drogim językiem minionéj przeszłości, całego utraconego
szczęścia, wszystkich wspomnień świętych, miłości
niezapomnianych, strat nieopłakanych nigdy. Oczy dwóch sierot
zachodziły łzami, gdy dłonie ich z wolna i ostrożnie wyjmowały
oblicza rodziców z pośród otaczających je świetnych blasków.

99
Gdy zaś oba portrety w zupełności uwolnionemi zostały ze swych
opraw, dwie siostry jedyny klejnot, który do nich należał, złożyły
na liście napisanym przed chwilą do brata, i z cichym płaczem
rzuciły się sobie w objęcia.

III. W staréj kamienicy.

100
W parę miesięcy po przybyciu do Wilna rodziny
Brochwiczów, w słotny jesienny wieczór, ciemnemi ulicami,
gdzieniegdzie zaledwie oświetlonemi żółtém światłem latarni,
postępowało trzech młodych mężczyzn. Po zgrabnych paltotach
ich i kształcie kapeluszy poznać można było, że wszyscy trzéj
należeli do klasy ludzi zamożnych; powolność kroków ich
świadczyła, że liczyć się z czasem nie chcieli, lub nie
potrzebowali. Na rogu jednéj z ulic zatrzymali się.
— No, dokądże pójdziemy? — z lekką niecierpliwością w
głosie powtórzył pytanie ten z towarzyszy, co najusilniéj snadź
pragnął znaléźć jakąś próżnią, w którą-by mógł wrzucić kilka
godzin swego życia.
— Nie wiem — odpowiedział krótko młody człowiek, stojący
pomiędzy dwoma towarzyszami, i zarazem podniósł ku palącéj
się w górze latarni twarz, okrytą wyrazem obojętności i
znudzenia.
— Ty bo, Marysiu — zarzucił towarzysz pytający — stałeś się
od niejakiego czasu dziwnie niebogatym w sposoby
wynajdywania zabawy! nie poznaję cię doprawdy. Pamiętasz,
jakeśmy się, bywało, bawili w Wilenku, aż miło!... tyś zawsze
był do wszystkiego piérwszym...
— Tout passe, tout lasse! — niedbale wymówił zagadnięty —
przyznam się, że od pewnego czasu nie widzę nic dla siebie
przyjemnego ani na wsi, ani nigdzie...
— Jakto? i polować nawet nie mógł-byś z przyjemnością?
— Nie byłem nigdy lubownikiem myśliwstwa.
— Nie pojmuję, jak można nie lubić polowania! —
jednogłośnie zawołali dwaj bracia Natalscy, jeden zaś z nich
dodał:

101
— Nie mów-że tego przed naszym ojcem, bo mogło-by ci to
interesa zepsuć...
— Jakie interesa? — z nagle obudzoną żywością zawołał
Maryan Brochwicz.
Natalscy zaśmieli się głośno.
— O, — rzekł jeden z nich — już ja wiem jakie! ale nim
tańczyć będziemy na twojém weselu, zaprowadź-że nas na miłość
Bozką gdziekolwiek, gdzie-by przyjemnie można czas zabić.
Znasz Wilno lepiéj od nas, bo my, Nemrody, jak nas ogólnie
nazywają, dwa lata tu nie byliśmy.
— Może chcecie pójść do Darzyców?
— A co tam robią?
— W karty grają.
— Nudna sprawa te karty. Specyalność to Darzyców, tak jak
nasza polowanie.
— Więc może do moich rodziców?
— A co tam dziś?
— Dziś moja matka przyjmuje znajome sobie damy.
— Uchowaj nas Boże od tego. Z weterankami subjekcya, z
pannami nudy...
— A więc cóż będziemy robili?
Stali na mokrym chodniku, pod mdłém światłem latarni i
poopuszczali ręce w zniechęceniu.
Koło nich przesuwali się ludzie różni: rzemieślnicy z
narzędziami pracy w zgrubiałych rękach, urzędnicy ze zwojami
papierów pod pachą, nauczyciele i nauczycielki z książkami i
nutami, szwaczki i praczki z ciężkiemi zawiniątkami, krawcy i
modniarki z gotową już odzieżą i strojami; a wszystkim pilno
było, śpieszno, każdego wieczór gnał po zarobek całodzienną
pracą zdobyty, do domu po odpoczynek i posiłek. W tłumie tym

102
każdy lękał się uronić jednę minutę czasu; dla wszystkich ludzi
tych czas był wszechwładnym panem, za najlżejszą niedbałość
mogącym wydrzéć zmordowanym dłoniom chwilę spoczynku,
zgłodniałym ustom okruchę chleba, stęsknionym sercom godzinę
radości.
Sami jedni pomiędzy tym śpieszącym i tłoczącym się ludem,
nieruchomo stojący, w postawach pełnych niedbałości lub
zniechęcenia, trzéj młodzi ludzie zdawali się należéć do rzędu
innych jakichś istot, niż były te wszystkie, które przed nimi, za
nimi, wkoło nich przechodziły, przebiegały, przesuwały się, niby
w nieustającéj gorączkowéj pogoni za czasem, który umykał.
Pomiędzy nimi a tym ludem mrówczym nie było żadnego
związku. Twarze ich znudzone, zarówno jak wysokie kapelusze,
górowały nad zamyślonemi twarzami, zbrużdżonemi troską
czołami, zgiętemi od pracy karkami, w pośpiechu podanemi na
przód ciałami. Oni nawet na tłum ten nie patrzali, tak jak tłum nie
patrzał na nich; za każdym razem, gdy fala przechodniów
natarczywiéj napływała, usuwali się pod najbliższe domowstwo,
jakby czuli, że zawadzać jéj mogą; ona mijała ich tak samo, jak
mijała słupy z latarniami, bez uwagi i spójrzenia, a odpływając,
zostawiała po sobie tę gorącą atmosferę, jaką tworzy oddech
silnie pracujących piersi, i te szelesty nieokreślone, które
powstają z pod stóp, ociężałych zmęczeniem, a dźwiganych
wolą.
— Róbcie sobie, co chcecie — po długiém milczeniu odezwał
się piérwszy Maryan Brochwicz — ja pójdę do domu.
— Do domu? — z wielkiém zdziwieniem zawołał starszy
Natalski.
— Do domu? — zawołał młodszy z głębokiém
rozczarowaniem w głosie.

103
Parafialni Nemrodowie pokładali snadź wielkie nadzieje w
uprzejmości i znajomości świata wytwornego Marysia, którego
zresztą w tajemnicy serca uważali od dawna za przyszłego
szwagra, przyszłego męża ślicznéj siostry swojéj, zwanéj
powszechnie piękną Tośką. Wieczoru jednak tego Maryś
widocznie był w złym humorze. Postąpił na przód i rzekł:
— Nie lubię tułać się po świecie, jak zbłąkana owca. Odkąd
idę tak z wami przez miasto, zdaje mi się, że jestem
Ahaswerusem, którego nieznane przeznaczenie pcha z ulicy w
ulicę. Pójdę do domu.
— Cóż będziesz robił?
— Wszystko, na co pozwolą zdolności moje i umiejętności.
Mogę zająć się graniem, śpiewaniem, poziewaniem, chodzeniem
po pokoju, nawet czytaniem.
Gdy Maryan wymawiał ostatni wyraz, nieposkromione
ziewnięcie rozdarło usta jednego z braci Natalskich, drugi
podniósł twarz, spójrzał na płynące górą brudne obłoki i zaczął
gwizdać. Nagle ten, który poziewał, przestał poziewać; ten, który
gwizdał, zmienił układ warg, i nakształt smakosza,
spostrzegającego ponętny kąsek, cmoknął głośno:
— Nieszpetna! — zawołali jednogłośnie obaj bracia —
comme j’aime maman, nieszpetna!
Wykrzyk ten wydarł się z ust młodych ludzi w chwili, gdy
spójrzenia ich upadły na dwa oświetlone, nizko nad ziemią
umieszczone okna staréj, wysokiéj kamienicy, którą mijali. Białe
firanki z prostego muślinu przysłaniały z wewnątrz szyby okien,
nie tak jednak ściśle, aby oko przechodnia nie mogło objąć
znacznéj części izby, dość obszernéj i bardzo schludnéj, téj
właśnie części, w któréj na jesionowéj kanapie, obitéj szarym
perkalem, siedziała młoda, bardzo przystojna panna, z twarzą i

104
kibicią oświetloną blaskiem palącéj się na stole lampy.
Z obu stron stołu, na którym leżało kilka książek, siedzieli
dwaj młodzi i ładni chłopcy w szkolnych mundurach. Jeden z
nich, niedbale obu łokciami oparty o stół, zdawał się z wielkiém
zadowoleniem przysłuchywać mowie drugiego, który opowiadał
widocznie o czémś z nadzwyczajnym zapałem i żywą
gestykulacyą. Młoda panna, siedząca pośrodku, patrzała na
dwoje dzieci i uśmiechała się. Był to wcale ładny obrazek
domowego życia i spokoju, którego jednak główną ozdobę
stanowiła twarz młodéj panny, ocieniona bujnemi
kasztanowatemi włosami, ożywiona wielkiemi oczyma, które z
dala nawet jaśniały czystą szafirową barwą, i uśmiechem, który,
otwierając napół, pełne, różowe usta, nadawał całéj fizyognomii
cechę swobody i wesołości.
Spójrzenia braci Natalskich trafem upadły w głąb’ oświetlonéj
izby, w chwili właśnie, gdy młoda panna podniosła głowę z nad
roboty, którą trzymała w ręku, i uśmiechnęła się najweseléj.
Stanęli i zawołali:
— Nieszpetna!
Po chwili jednak odstąpili od okna i jednogłośnie znowu
wymówili:
— Nic osobliwego!
Młoda panna bowiem przestała śmiać się, wyraz twarzy jéj z
wesołego stał się zamyślonym, z ponętnego pięknym; im zaś na
gwałt trzeba było wesołości, tego podrzędnego powabu, który
nigdy prawie nie chodzi w parze z prawdziwą pięknością, ale
wdzięczy się uśmiechem, wabi obietnicą łatwego zwycięztwa,
lub swobodnéj igraszki. Ale Maryś w melancholijnym był
wieczora tego humorze i czuł się snadź inaczéj od swych
towarzyszy usposobionym. Wtedy, gdy tamci zawołali:

105
nieszpetna! on obojętnie wzruszył ramionami i miał odejść;
dopiéro zaś w chwili, gdy młoda panna pochyliła na robotą
twarz, z któréj wesołość ustąpiła przed zamyśleniem, Maryś
popatrzył na nią z uwagą, i odchodząc, wymówił półgłosem:
— Niepospolita twarz kobieca! zdaje mi się, żem już widział
ją kiedyś...
W téj saméj chwili, gdy to mówił, zwrócił się do towarzyszy.
— Dobranoc — rzekł. — Radzę wam iść do Ignalka
Wirskiego; u niego zawsze wesoło, bo lubi jeść i śmiać się.
Podali sobie ręce i rozeszli się. Natalscy, rozmawiając ze
sobą, udali się tuż obok otwierającą się boczną ulicą; Maryan,
zamyślony i nie mający, jak się zdawało, wyraźnego celu przed
sobą, postąpił na przód. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków,
wzrok jego upadł z nienacka na ścianę kamienicy, koło któréj
przechodził, i spotkał się z wnętrzem otwartego na oścież,
niezbyt wielkiego i dość obficie oświetlonego sklepu. Pora, lubo
wieczorna, późną jeszcze nie była. W głębi sklepu znajdowało
się kilka kupujących osób, a za kantorem stał młody mężczyzna,
gorliwie zajęty poruszaniem się szali, na które kładł różne z kolei
towary, owijając je potém w papier i z uprzejmym giestem
wręczając kupującym. Maryś stanął, jak wryty, pośród chodnika,
i utkwił oczy w twarzy znajdującego się w głębi sklepu młodego
człowieka. Znać było, że twarz ta przypominała mu kogoś dobrze
znajomego, kogo nie spodziewał się przecież ujrzéć w tém
miejscu. Patrzał téż na nią z razu z powątpiewaniem, które potém
ustąpiło przed wyrazem zdziwienia. Postąpił żywo na przód,
jakby chcąc wbiedz do sklepu, ale zawahał się jeszcze i stał parę
sekund, niepewny wierności własnego wzroku i pamięci. W téj
chwili młody męzczyzna z za kantoru pochylił się nieco na przód,
w celu wręczenia jakiegoś przedmiotu osobie, najdaléj od niego

106
stojącéj, i ruchem tym wysunął głowę swą pod światło lampy,
która teraz w całéj pełni ukazała rysy niezbyt regularne, lecz
męzkie, energicznie nakreślone i powleczone wyrazem spokojnéj
uprzejmości i pewności siebie.
— Tak! — szepnął Maryan — to on! to on niezawodnie!
Ze słowami temi wbiegł raczéj, niż wszedł, do sklepu, i tuż
przy progu radośnym prawie głosem zawołał:
— Stefan!
Na dźwięk tego wykrzyku, mężczyzna z za kantoru szybkiém
spójrzeniem objął postać i twarz wchodzącego i odpowiedział:
— Maryś Brochwicz!
Imię to młody człowiek wymówił z wyraźném, szczerém
uradowaniem i z przyjazném skinieniem głowy; nie postąpił
jednak naprzeciw wchodzącemu, bo z drugiéj strony kantoru stało
jeszcze parę osób, oczekujących na żądane towary. Stefan kładł
na szale cukier, świece i inne tym podobne przedmioty, zawijał je
w papier, okręcał sznurami i wręczał nabywcom; spełniwszy to,
poszedł ku jednemu z krańców kantoru, gdzie, na umyślnie ku
temu sporządzoném podniesieniu, leżało parę ksiąg
rachunkowych. Otworzył je, kreślił cyfry, rachował, otrzymał
potém zapłatę od nabywców, wrzucił ją do szuflady, zapisał
cyfrę otrzymanéj sumy w drugiéj księdze, i wtedy dopiéro
zwrócił się ku gościowi. Maryan przez cały ten czas stał na
uboczu i patrzał na rachującego i krzątającego się gospodarza
sklepu; zaniedbanie, w jakiém ten pozostawił go na kilka minut,
przykre na niego widocznie wywarło wrażenie. Żył on w
świecie, w którym najmniejsza pauza, zostawiona pomiędzy
wejściem gościa, a rozpoczęciem z nim rozmowy, uważaną bywa
za umyślne uchybienie, lub niedarowaną niezręczność; nie
pojmował potrzeb, czynności, ni obowiązków, które-by

107
przeszkodzić mogły spełnieniu tego, co nazywało się starodawną
gościnnością, tak, jak i światową przyzwoitością. Zarumieniony
więc nieco, z białą ręką, targającą z lekka drobny wąsik,
wytworny Maryś patrzył na zajętego sprawami swemi młodego
człowieka, wzrokiem, w którym było wiele ciekawości i
zdziwienia, trochę obrazy i zmieszania. Ostatnie uczucia te
zniknęły jednak w chwili, gdy Stefan, wyszedłszy z za kantoru,
serdecznym ruchem wyciągnął do niego rękę.
— Kochany Marysiu — rzekł Stefan Sieciński— jakże rad
jestem, że cię widzę...
— I ja także! — zawołał Maryan z wylaniem, ściskając dłoń
dawnego kolegi; — ale — dodał po chwili wahania — co ty tu
robisz, Stefanie?
— Widzisz... sprzedaję...
— Więc jesteś?...
— Jestem kupcem.
Usiedli naprzeciw siebie z obu stron kantoru, i dobrą minutę
przypatrywali się sobie wzajem. Rówiennicy niemal wiekiem,
witający się tak serdecznie, dwaj ci młodzi ludzie nie byli
przecież wcale do siebie podobni. Powierzchowność ich, wyraz
fizyognomii, ubranie, ruchy, nosiły cechy dwóch sfer
towarzyskich odrębnych, dwóch istnień, z których każde płynęło
w innym kierunku, inne posiadało czynności i cele.
— Zmieniłeś się, Stefanie — po chwili milczenia rzekł
Maryan — zmężniałeś jakoś...
— Chciałeś zapewne powiedziéć, że zgrubiałem — z
uśmiechem odparł Stefan — być może... Rzadko bardzo mam
przyjemność spotykać się w lustrze ze swą fizygnomią; nie wiem
więc dobrze, jak wygląda ona teraz. Ty za to, Maryanie, nie
zmieniłeś się wcale. Jesteś zawsze tym samym ładnym,

108
wypieszczonym Marysiem, jakim znałem cię w Instytucie i
późniéj...
Maryan zarumienił się lekko. Słowa dawnego towarzysza
uczyniły mu widocznie trochę przykrości.
— Tak — podchwycił szybko — wszakże po rozstaniu się z
sobą w Instytucie, spotkaliśmy się jeszcze dwa razy: raz tu, drugi
raz, gdym był z ojcem moim u was w Siecinie. Przyjeżdżałeś
wtedy do Siecina z Uniwersytetu na wakacye. Ile-to lat przeszło
od owéj pory?
— Pięć, albo może i sześć.
— Dawnoż przybyłeś tutaj i zająłeś się tym sklepem?
— Od trzech lat — rzekł Stefan.
— Słyszałem o nieszczęściach, które spotkały waszę rodzinę
— ciszéj nieco wymówił Maryan.
Stefan nie odpowiedział. Po szerokiém czole jego przesunęła
się chmura, oczy utkwiły na chwilę w ziemi. Prędko jednak
podniósł wzrok i, patrząc na wytwornego młodzieńca,
siedzącego przed nim w postawie pełnéj wdzięcznego
zaniedbania, zapytał:
— A ty, Marysiu, co robiłeś przez ten czas tak długi? czém
teraz jesteś?
Maryan uśmiechnął się z widocznym przymusem.
— Niczem — odpowiedział tonem żartobliwym, w którym
jednak zabrzmiało lekkie rozdrażnienie.
— To niewiele — krótko odrzekł Stefan.
— Niedokładnie wyraziłem się — tym samym, co wprzódy,
tonem ciągnął Maryan — jestem przecież czémś, to jest synem
pana Jana Brochwicza, właściciela Brochowa i Radlina, i pani
Herminii z Radlińskich Brochwiczowéj.
— To także niewiele — powtórzył Stefan.

109
— A! — niedbale rzucił Maryś — cóż chcesz, mój drogi!
ciężkie dziś czasy dla nas młodych ludzi. Karyery pozamykały
się. Czémże możemy być więcéj, jeśli nie spadkobiercami imion
i majątków naszych ojców?
— Spadkobiercami... — z wolna wymówił Sieciński.
— Spadkobiercami szmat i rozwalin majątków — podjął
żywo Maryan — zapewne, ale cóż robić? trzeba zszywać szmaty
i zlepiać cegły, aby nie rozpadły się do reszty...
— A więc — przerwał z uśmiechem Stefan — musicie być
czémś więcéj, niż spadkobiercami, bo krawcami, ze starych
sukien czyniącymi nowe, i budowniczymi, z nadwerężonych
cegieł wystawiającymi gmachy całe...
— Nudne i trudne rzemiosło — rzekł Maryś — materya drze
się, cegły kruszą się w ręku...
— Nieumiejętnych — przerwał Stefan.
— I leniwych — dorzucił Maryś.
W téj chwili wszedł do sklepu młody i przystojny mężczyzna,
w paltocie wytartym mocno, ale z cienkiego materyału
sporządzonym, w nadwerężoném, ale lakierowaném obuwiu, z
giętką laseczką w ręce. — Prosił-bym o setkę cygar — rzekł
przybyły, stając przy kantorze.
— Czy pan płaci? — podnosząc się z siedzenia i z obojętném
na gościa spójrzeniem, zapytał Stefan.
— Jakto, czy płacę? — wywijając laseczką, zawołał przybyły
młody człowiek — alboż pan mnie nie znasz?
— I owszem, znam pana — z jednostajnym spokojem odparł
kupiec — ośmielam się jednak powtórnie zapytać: czy pan płaci?
— To jest... no jakże... niepodobna przecież za najmniejszą
bagatelę tak zaraz... ależ spodziewam się, że pan nie wątpisz o
mojéj rzetelności!...

110
— Nie pozwalam sobie wyrażać żadnych wątpliwości, ale
pytanie swoje raz jeszcze powtarzam...
— A to wyborne! a to doskonałe! — zawołał przybyły,
zarazem wykręcił się na pięcie i wypadł ze sklepu, jak z procy.
Maryan z najgłębszém zdziwieniem patrzał na właściciela
sklepu.
— Ależ, Stefanie! — zawołał, gdy młodzieniec w wytartym,
lecz kosztownym paltocie, i w lakierowaném, acz niezupełnie
całém, obuwiu, zniknął w ulicy — jak mogłeś... jak wystarczyło
ci odwagi. ..
— Jak mogłem tego pana od kantoru swego odprawić z
niczém? Rzecz prosta: wiedziałem wybornie, że nie oddał-by mi
nigdy pieniędzy za żądany towar.
— Wiedziałeś? zkądże mogłeś wiedzieć?
— Znam usposobienie jego, sposób życia i wypływające z
nich położenie, w jakiém się znajduje.
— Bądź co bądź, podziwiam odwagę twoję, Stefanie! jak
możesz okazywać tak ludziom w żywe oczy, że im nie ufasz?
Sieciński wzruszył ramionami.
— Alboż miejsce, w którém znajdujemy się, jest salonem?
— A więc — zawołał Maryan — stając się kupcem,
przedsiębiercą, człowiek powinien zamykać dłoń przed cierpiącą
ludzkością?
— Jeżeli cierpiąca ta ludzkość pozwala sobie nic nie robić, i
ku osłodzie cierpień swych żąda cygar, lub innych tym
podobnych, niekoniecznie do utrzymania życia niezbędnych
przedmiotów, człowiek każdy, czy to kupcem, czy czém inném
będący, powinien przed nią dłoń swą zamykać. Inaczéj wspierać
będzie próżniactwo, złe nałogi, i sam, koniec końców, prędzéj,
czy późniéj, w skutek źle zrozumianéj czułości serca, spadnie na

111
barki miłosierdzia publicznego.
Widoczném było, że młody Brochwicz nie mógł zgodzić się w
zupełności na poglądy, wyrażone przez kupca. Przychodzili mu na
pamięć żebracy, którzy tłumnie i często zjawiali się na dziedzińcu
Brochowskiego dworu i odchodzili ztamtąd zawsze obdarzeni
hojnie. W jednym tylko kształcie tym znając i rozumiejąc
miłosierdzie, Maryan oburzał się przeciwko usłyszanéj teoryi
czynienia wyboru pomiędzy proszącymi o jałmużnę i pilnego
przestrzegania własnéj przedewszystkiém niezależności. Patrzał
na Stefana z trochą rozczarowania w wyrazie oczu, gdy do sklepu
wszedł lokaj w liberyi.
— Od pana Ignacego Wirskiego — rzekł służący, podając
kupcowi długi spis żądanych przedmiotów.
— Czy są tu orzechy włoskie? — zadźwięczał w drzwiach
sklepu cienki głosik niewieści.
— Są pani — odpowiedział kupiec.
Kobieta z dwojgiem dzieci przystąpiła do kantoru.
— Od pana Darzyca — wymówił tuż za kobietą wchodzący
lokaj — proszę o dziesięć butelek wina Bordeaux.
Sieciński zdejmował z pułek, wydobywał z szaf i pudełek
rozmaite przedmioty, kładł je na szalach, ważył, odbierał zapłatę
i kreślił szybko rzędy cyfr w rachunkowéj księdze. Do kantoru
tymczasem przystąpiła mała, trzynastoletnia może dziewczyna w
spłowiałéj chustce na głowie, staréj, krótkiéj spódniczce i
podartém obuwiu. Twarz jéj blada była i wychudła, wzrok
nieśmiały. Nie mówiła nic, niczego nie żądała, tylko cierpiącemi
oczyma spoglądając na kupca, — zdawała się oczekiwać jego
spójrzenia. Sieciński podniósł głowę z nad księgi i zobaczył
oczekującą.
— A! — rzekł — jakże się dziś ma twoja matka, Józiu?

112
— Trochę lepiéj — z cicha odpowiedziało dziecko — kazała
mi podziękować panu za herbatę, a pannie Annie za...
— Siostra moja — przerwał Stefan — mówiła mi, że nie
macie już cukru i kaszy. Zaczekaj trochę, dam ci zaraz, co
potrzeba...
Szale poruszyły się znowu nad kantorem, a po chwili ubogie
dziecko trzymało w ręku parę owiniętych w papier przedmiotów.
— A Wincusia widziałaś? — zapytał Stefan odchodzącéj już
dziewczynki.
— Widziałam — odpowiedziało dziecię i, pełnym
wdzięczności wzrokiem spoglądając na kupca, dodało: — Mama
mówi, że śpi spokojniéj, odkąd Wincuś jest u pana.
Sieciński przyjaźnie skinął głową dziewczynce, która odeszła.
Przez cały czas, w którym trwały zajęcia kupca, młody
Brochwicz ciekawie przypatrywał się tak jemu, jak panującemu
w sklepie ruchowi. Ujrzawszy się znowu sam-na-sam z
Siecińskim, wpatrzył się w niego ze szczególną uwagą i rzekł:
— I to wszystko nie utrudza cię, Stefanie? nie nuży, nie nudzi?
— Obyłem się już z moim stanem — obojętnie odpowiedział
Stefan — jest-że zresztą na świecie praca jaka, która-by nie
nużyła człowieka niekiedy? nie wymagała od niego przymusu,
nad sobą samym dokonanego?
— Jak widzę, zresztą — z uśmiechem rzucił młody Brochwicz
— pomimo bardzo w istocie suchych teoryi, jakie wygłaszasz,
nie zaniedbujesz przecie przyozdabiać życia swego dobremi
uczynkami. Wszakże ta blada dziewczynka w chustce na głowie,
to dobry uczynek, nie prawdaż?
— To ubogie dziecko, córka wdowy po urzędniku, który
stracił posadę i umarł w nędzy.
— A ten chłopak, Wincuś, czy jak mu tam na imię, to także

113
dobry uczynek?
— Dałem mu u siebie zajęcie — rzekł Stefan, a zmieniając
prędko przedmiot rozmowy dodał: — ale nic mi nie mówisz o
sobie, Marysiu; cóż jednakże robiłeś przez te lat kilka?
— Dwa lata przepędziłem za granicą — odparł Maryan.
— W jakim kraju, czy raczéj w jakiém miejscu?
— Wszędzie po trosze. W Wiedniu, w Paryżu, najwięcéj w
Bruxelli.
— Dlaczego tam najwięcéj?
— Chodziłem na Uniwersytet.
— Doprawdy? — rzekł Stefan — winszuję ci tego. Na jakiż
wydział uczęszczałeś?
— Byłem wolnym słuchaczem.
Stefan uśmiechnął się.
— Tego ci nie winszuję.
— Sądzisz — przerwał, uśmiechając się również Maryan —
że, będąc wolnym słuchaczem, nie uczyłem się niczego
gruntownie i wyłącznie. I owszem, mój drogi, uczyłem się
poznawać świat.
— Świat! — rzekł przeciągle Sieciński. — Jaki świat?
francuzki, niemiecki, w ogóle tak zwany świat cywilizowanego
Zachodu? Ale nauczył-żeś się również, Marysiu, znać ten świat,
śród którego żyjesz ?
— Jakiż to naprzykład?
— A choćby ten, który zamyka się w granicach miasta Wilna i
należącéj do niego gubernii? choćby nawet ten, mniejszy jeszcze
i ciaśniejszy, który stanowi dziedzictwo twego ojca, pole
przyszłych, a nawet teraźniejszych już, jak sądzę, prac twych,
nadziei i dążeń?
Młody Brochwicz wzruszył lekko ramionami.

114
— Jakich-że wielkich słów używasz, Stefanie — rzekł. —
Prace, nadzieje, dążenia! Widać zaraz, że oddawna już opuściłeś
swój piękny Siecin. Ja w Brochowie nie pracuję wcale, niczego
nie spodziewam się i do niczego nie dążę...
— Maryanie! — zawołał Stefan, tonem żartobliwym źle
pokrywając głęboką przykrość, jaką sprawiły mu słowa
towarzysza — kochany Maryanie, ileż ty masz lat? powiédz, czy
zbliżasz się już do grobu?
— Nie — szybko odparł młody Brochwicz — zaczynam
dopiéro życie. Lat mam niewiele więcéj i nie wiele mniéj od
wszystkich towarzyszy swoich z rodu i majątku, którzy także nic
nie robią, niczego nie spodziewają się i do niczego nie dążą.
— A więc — wymówił Stefan, pochylając na dłoń czoło,
które zaszło chmurą — stanowicie miasto umarłych?...
— Żyjemy przeszłością — odrzucił Maryan.
W ciągu rozmowy téj, na białą twarz młodego Brochwicza
wstępowały rumieńce i, wzmagając się coraz, pokryły delikatne
policzki jego barwą szkarłatu. Błękitne oczy wytwornego
młodzieńca zapłonęły silnie, a na czole jego pomiędzy brwiami
powstała zmarszczka, sprzeczając się z uśmiechem niedbałości i
żartobliwości, przemocą jakby przytrzymywanym na różowych,
cienkich wargach. Po ostatnich wyrazach milczał chwilę, potém
zwrócił wzrok na Stefana i zaczął znowu:
— Daremnie zapytujesz mnie, Stefanie, czego nauczyłem się?
co umiem? czém jestem, lub czém zostać zamierzam? Umiem to,
co umiał ojciec mój, gdy był w moim wieku; nie mogę być czém
inném, jak tém, czém był on...
— Że zaś okoliczności i warunki życia zmieniają się —
ciągnął Stefan — że pokolenie, które żyć zaczyna, i to, które żyć
kończy, nie mogą jednemi chodzić drogami i jednego pełnić

115
zadania, zatém...
— Zatém — przerwał Maryan — my, którzy dziś żyć
zaczynamy, nie myślimy bynajmniéj dróg żadnych sobie obierać,
ani zadań jakichkolwiek pełnić, a żyjemy sobie spokojnie, z dnia
na dzień, jak możemy i musimy...
Stefan bacznie wpatrywał się w zarumienioną od tajemniczego
wzruszenia twarz towarzysza.
— Marysiu! — rzekł po chwili — i dobrze ci jest z tém
bierném poddawaniem się raz przyjętemu kierunkowi, z tym
brakiem celów i dążeń wszelkich, z tém tureckiém siedzeniem na
twardych, zapewne i spłowiałych, bo nieodnawianych,
kobiercach przeszłości.
Maryan powstał był przed chwilą i zaczął niedbałym na pozór,
w gruncie wzburzonym krokiem, przechadzać się po sklepie.
— Czy dobrze mi jest na świecie? — rzekł, nie przerywając
przechadzki swéj i targając z lekka drobny wąsik — to, mój
drogi, pytanie, na które ja sam sobie dostatecznéj jeszcze nie
dałem odpowiedzi. Zdaje się, że dobrze, i zdaje się, że nie. Au
fait — dodał lżejszym tonem — dlaczegóż-by mi nakoniec
dobrze być nie miało? Mam najlepszych pod słońcem rodziców,
mogę ożenić się, kochać, być kochanym, doczekać się licznéj
progenitury i pędzić długie lata wśród patryarchalnych
obyczajów, odznaczających od wieków rodzinę naszę, w
Brochowie, który wcale ładném jest miejscem, otoczony
szacunkiem sąsiadów, z którymi grać będę w preferansa, i
miłością żebraków, których hojną osypię jałmużną. Que veux tu
mon cher? w tak ciężkich czasach, jak nasze, jest to programat
przyszłości nie do pogardzenia...
Stanął przed towarzyszem. Wymuszony uśmiech zniknął mu z
ust. Przeciągnął białą rękę po również białém, lecz schmurzoném

116
w tej chwili czole, i rzekł:
— Nie bierz mnie, kochany Stefanie, za ślepego i głuchego.
Nie wśród murów klasztornych żyję, ale wśród świata. Widzę i
słyszę wiele rzeczy, które mi uderzają umysł, dotykają serca
mego, smucą mnie, a kto wié? i zawstydzają może niekiedy. Ale,
cóż mam czynić? Żyję, żyjemy w czasach, w których żelazne
okoliczności związały nam ręce, zaparły drogę do wszelkiego
czynu.
Sieciński przecząco wstrząsnął głową.
— Nie podzielam twojego zdania, Marysiu — rzekł.
Widoczném było, że dwaj ci młodzi ludzie mieliby wiele do
powiedzenia sobie wzajem, ale różne względy tamowały im
mowę. Sieciński nie chciał może towarzyszowi lat swych
chłopięcych narzucać zdań i pojęć, które kierowały własném
jego życiem; Maryan za dumnym był, aby przy piérwszém
spotkaniu wypowiedzieć dręczące go myśli i uczucia, albo może
i nie sformułował ich wyraźnie przed sobą samym. W téj zresztą
chwili wszedł do sklepu lokaj, bardzo wytwornie ubrany, i
wręczył Stefanowi liścik, w welinowéj podłużnéj kopertce
zamknięty.
— Od panny Natalskiéj — rzekł, stojąc przed kantorem.
Na dźwięk nazwiska tego, Maryan z lekkiém zdziwieniem
spójrzał na zgrabny liścik, który Stefan, usunąwszy się nieco od
towarzysza, czytał pod światłem lampy.
Na śnieżnéj, fiołkami pachnącéj ćwiartce, kształtném
drobniuchném pismem, skreślone były następujące wyrazy:
„Szanowny panie!
Wczoraj przyrzekłeś pan pożyczyć mi parę książek
angielskich, o których tyle mówiliśmy ze sobą, w czasie ostatniéj
lekcyi. Dopominam się teraz o spełnienie obietnicy, ponieważ

117
dziś cały wieczór i jutro przez dzień cały, prawdopodobnie
pozostanę w domu, a czytanie książek, tak chwalonych przez
pana, przyniesie mi najmilszą rozrywkę. Bardzo, bardzo, bardzo
żałuję, że zajęcia pana nie pozwalają mu inaczéj bywać u nas, jak
w urzędowym charakterze nauczyciela. W przeciwnym razie,
musiał-byś pan razem ze mną czytać ulubione swe dzieła, i
tłómaczyć mi wiele rzeczy, których zapewne sama zrozumiéć nie
potrafię. Do widzenia w poniedziałek.
Teofila Natalska”.
Stefan trzymał wzrok utkwiony w welinową ćwiartkę dłużéj
nieco, niż-by wymagać tego powinny krótkie, skreślone na niéj
wyrazy. Ktokolwiek-by uważnie patrzał na niego, dostrzedz-by
musiał, że surowy zwykle wyraz ust młodego człowieka stał się
w chwili czytania tego mniéj surowym, a oczy, patrzące
zazwyczaj obojętnie i nawet zimno trochę, zatrzymując się parę
sekund na trzykrotnie w liście powtórzoném słowie: „bardzo
żałuję”, błysnęły jasną i gorącą iskrą.
Maryan jednak nie czynił spostrzeżeń nad fizyognomią
towarzysza, który, wyszedłszy ze sklepu drzwiami prowadzącemi
w głąb’ kamienicy, wrócił niebawem z paką książek, którą
wręczył lokajowi.
— Znasz więc państwa Natalskich? — zapytał Maryan
młodego kupca, gdy służący sklep opuścił.
— Udzielam pannie Teofili Natalskiéj lekcyi angielskiego
języka — odparł Stefan.
— Nietylko więc jesteś kupcem, ale i nauczycielem?
— Zajmuję się wszystkiém, czém tylko zajmować się mogę i
umiem — odparł Sieciński. — Utrzymanie w mieście licznéj
rodziny kosztuje wiele, témbardziej, jeżeli połowę jéj
wychowywać dopiéro potrzeba, a i o przyszłości także myśléć,

118
aby nie gorszą i trudniejszą była od teraźniejszości, lecz lepszą i
łatwiejszą. W podobném położeniu wszystkie środki
zarobkowania dobre, skoro tylko dostępne i uczciwe.
— Dziwna to rzecz — zauważył Maryan — żem cię nigdy,
Stefanie, w domu państwa Natalskich nie spotkał. Bywam tam
często...
— Ja zaś nie bywam tam nigdy, jako gość — odpowiedział
Sieciński — a przedpołudniowe godziny, w których przychodzę
na lekcye, nie są godzinami wizyt. Dlatego zapewne nie
zeszliśmy się nigdy w domu tym jednocześnie.
— Jakim sposobem poznałeś rodzinę Natalskich?
— Poznałem ją przed dwoma przeszło laty, z przyczyny jakich
dokumentów, które przepisywałem z polecenia adwokata W., a
potém odnosiłem osobiście panu Natalskiemu. Znajomość ta
jednak krótka nie mogła naprawdę nazwać się znajomością; w
początku dopiéro téj jesieni, adwokat W. powiedział mi, że
państwo Natalscy poszukują nauczyciela języka angielskiego dla
swéj córki, i zapytał mnie, czy nie chciał-bym podjąć się
udzielania żądanych lekcyi. Przystałem na to tém chętniéj, że pan
W. zdawał się do zgodzenia się mego przywiązywać pewną
wagę, ja zaś wiele mu winien jestem. Przytém jedna więcéj
godzina lekcyi codziennie, przynosiła mi widoczną korzyść, nie
przynosząc szkody żadnéj i bez tego bowiem, siostra moja Anna
zastępowała mnie w sklepie w czasie, gdy udzielałem
korepetycyi matematyki dwom dorastającym i do tutejszego
gimnazyum uczęszczającym chłopcom. Umie zaś ona obchodzić
się ze sklepem tak dobrze, jak ja, i z téj strony mogłem być
zupełnie spokojnym.
— Tak więc — rzekł Maryan — jesteś nauczycielem pięknéj
Tośki. Przypominam sobie w istocie, że, zaraz po przybyciu do

119
Wilna, państwa Natalskich, pannę Teofilę ogarnęła szczególniéj
zapalczywa chęć uczenia się po angielsku. Mówiono o tém i
żartowano z tego w domu jéj rodziców; ale matka, która, jak
sądzę, nigdy w życiu nic jéj nie odmówiła, przystała snadź na to
jéj żądanie, jak przystaje zwykle na wszystkie inne. Ale śliczną
masz uczennicę, Stefanie! nie prawdaż?
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił tonem żartobliwym.
— Piękna Tośka — ciągnął z uśmiechem — ma w istocie
piękne oczy, piękniejszą jeszcze figurkę i najpiękniejsze pod
słońcem włosy. Jest to wprawdzie zdanie mniéj moje własne, niż
całego świata. Co do mnie bowiem, nie mam szczególnego
zamiłowania w takich jasnych blondynkach, jaką jest panna
Teofila; wolał-bym także, aby nie była ona takiém
rozpieszczoném dzieckiem. Bądź co bądź jednak, jest to piérwsza
piękność w okolicy naszéj i, doprawdy, Stefanie, znalazło-by się
na świecie wielu zapewne ludzi, którzy-by ci zazdrościli owych
godzin lekcyi...
— Panna Natalska jest w istocie osobą piękną i sympatyczną
— przerwał żartobliwą mowę towarzysza Sieciński. Wyraz ust
jego był znowu surowy nieco, a oczy spokojne i obojętne
spójrzały na wskazówki wydobytego z kieszeni zegarka. Maryan
powstał.
— Pora ci już zapewne sklep swój zamykać, Stefanie — rzekł.
— Nie potrzebuję ci mówić, jak cieszę się z tego, żem cię
spotkał. Wszakże dwa lata siedzieliśmy razem na jednéj ławie, a
koleżeństwo to pozostawiło w méj pamięci nieskończenie miłe o
tobie wspomnienie. Pragnął-bym widywać cię, jak najczęściéj, a
także chcę cię prosić, abyś zapytał się sióstr swoich, czy
pozwolą mi odnowić znajomość moję z niemi.
— Nie potrzebuję zapytywać ich o to — z pośpiechem odparł

120
Stefan — Katarzyna i Anna z przyjemnością widziéć cię będą u
siebie. Przyjdź do nas w niedzielę, bo jest to jedyna pora, w
któréj siostry moje mają czas do przyjmowania gości...
— Jakto? — przerwał Maryan — więc i siostry twoje trudnią
się także jakąś pracą?
— Mógł-żeś o tém wątpić? — z uśmiechem odrzucił
Sieciński. — Jesteśmy ubodzy, mój drogi, a wśród ubogiéj
rodziny, jeżeli jakakolwiek para rąk dorosłych próżnuje, jednym
jakimś ustom braknie chleba, i jedna jakaś mała głowa
pozbawioną być musi nauki i widoków przyszłości.
Mówiąc te słowa, Stefan zagasił zawieszoną nad kantorem
lampę i, wraz z towarzyszem swym wyszedłszy na ulicę, zamykał
drzwi sklepu.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał Maryan.
— Rodzeństwo moje zajmuje mieszkanie, znajdujące się tuż
przy sklepie, ja zaś mam oddzielny kącik tam... wysoko...
Maryan spójrzał na okno, ukazywane mu przez towarzysza,
wystające nad dachem wysokiéj kamienicy.
— Wysoko to wprawdzie — dodał Stefan — ale cicho i
spokojnie. Jeżeli kiedykolwiek, Marysiu, zechcesz mnie
nawiedzić, to na wysokość, na którą ja codziennie po
zamknięeiu[3] sklepu wstępuję, odbędziesz długą i utrudzającą
podróż po wschodach, ale u kresu jéj znajdziesz izbę szczupłą
wprawdzie, lecz cichą i ciepłą, i właściciela jéj, który gotów
będzie zawsze podzielać myśli twe i uczucia. Tymczasem
dowidzenia!
— Dowidzenia — rzekł Maryan — do jutra. Jakże się cieszę,
że jutro właśnie mamy niedzielę!
Uścisnęli sobie ręce i rozstali się. Stefan wszedł w ciemną
bramę kamienicy, Maryan przez chwilę jeszcze stał na chodniku.

121
Stał i myślał. Przechodniów było już w téj porze niewielu; nikt
mu więc nie przerywał głębokiéj medytacyi, która ogarnęła go z
mocą zda się nieodpartą. Podniósł głowę i rzucił spójrzenie po-
nad dach kamienicy. W oknie staroświeckiéj facyatki, w téj
saméj chwili błysnął płomyk zapalonéj lampy, a na oświetlonych
przezeń szybach, w ciemnych, lecz wyraźnych liniach, zarysował
się profil postaci i twarzy młodego mieszkańca poddasza.
Wkrótce profil ten zniknął z-za okna, które samo jedno, śród
głębokich cieniów wieczora, błyszczało spokojném przyćmioném
światłem... Błyszczéć tak ono miało długo, do północy, wiele za
północ może. Ten, kto po-za niém obrał dla siebie schronienie, w
godzinach ciszy nocnéj szukał wytchnienia i spoczynku po
nieustannym trudzie i zgiełku dziennéj roboty. Mieszkała tam
głowa, myśli i zamiarów pełna, wola silna, serce młode. Głowę
tę ściskały zapewne nieraz twarde obręcze troski; wola walczyła
ze zmęczeniem; serce... kto wié? może żywszemi uderzeniami,
głuchą tęsknotą dawało znać o sobie. Wszystko to być mogło; bo
któż przeliczy dręczące trwogi, ciężkie niepewności, nikomu nie
opowiadane smutki i w wiecznéj tajemnicy staczane walki tych,
którzy po świecie przez tłum kroczą o własnych siłach, trudem
głowy i rąk, stałością woli, łzami serca zarabiając dla siebie i
dla innych na spokojną teraźniejszość i uczciwą przyszłość.
Mieszkanie, sąsiadujące ze sklepem, nad którym wisiał szyld z
nazwiskiem Siecińskiego, składało się z jednego obszernego
pokoju i drugiego mniejszego, przedzielonego skleconém z desek
przepierzeniem na dwie połowy. Były to raczéj izby, niż pokoje;
sufit bowiem był tam nizki, piec wielki i niezgrabny, podłogi
proste i nierówne, ściany bez papierowych obić, białe ale nagie.
Do mieszkania tego wchodziło się przez kuchnią, otwierającą się
z sieni, których głębią zajmowały wązkie, dość ciemne i brudne

122
schody, na wyższe piętra budowy prowadzące. Sprzęty,
napełniające większą izbę, odpowiadały prostotą swą
skromnemu urządzeniu miejsca, w którém się znajdowały.
Jesionowa, perkalem obita kanapa, takiéż stoły i krzesła, parę na
czerwono pomalowanych szaf i komód, składały tam całe
umeblowanie, dopełnione i przystrojone nieco białemi firankami,
przysłaniającemi dwa duże, na ulicę wychodzące, okna. Okna te
zwrócone były ku północy i nigdy nie przepuszczały słońca, przez
co mieszkanie wyglądało posępnie trochę i mroczno, a w
załomach muru można było nawet dostrzedz małe plamy wilgoci.
Pomimo to wszystko, powietrze, napełniające izby, nie było
wcale stęchłe i ciężkie do oddychania, tak jak proste podłogi i
nagie ściany nie przedstawiały zbyt przykrego widoku. Czujna
jakaś ręka odświeżała snadź i czyściła pilnie to ubogie
schronienie, aby mocą ładu i umiejętnéj staranności umniejszyć
braki jego i niewygody.
Nazajutrz po spotkaniu się młodego Brochwicza z dawnym
towarzyszem nauk szkolnych, Stefan Sieciński siedział u jednego
z okien skromnéj bawialni. Oprócz niego znajdowało się jeszcze
w izbie troje dzieci: dwóch chłopców, z których starszy wyglądał
na lat siedmnaście, a młodszy na czternaście, i śliczna
dziewięcioletnia dziewczynka, z wielkiemi błyszczącemi oczyma
i czarnemi, jak heban, włosami. Chłopcy ubrani byli w szkolne
mundury, a dziewczynka miała na sobie popielatą sukienkę, z
mocnego lecz bardzo taniego materyału sporządzoną. Po
pewnych znajdujących się w izbie przedmiotach, poznać można
było, że służyła ona nietylko za bawialnią, ale i za pracownią
kilku osobom. Na jednym ze stołów, obok zeszytów nut
drukowanych, leżał papiér, do przepisywania ich przeznaczony;
na drugim znajdowały się tablice kroju i widać było,

123
wyglądające ze sporego kosza, kawały skrajanych już do szycia
białych płócien i muślinów; komoda zaś założona była szkolnemi
książkami i zeszytami, pośród których, niewiadomo jakim
sposobem tam zabłąkana, leżała spora, dziecięcemi snadź rękoma
bardzo starannie ustrojona lalka. W kuchni, któréj drzwi otwarte
były do bawialni, widać było trzynastoletnią dziewczynę,
rozpalającą ogień pod żelazną płytą, na któréj stało parę
błyszczących jak złoto rondli i woda w garnkach, przygotowana
do nastawiania obiadu. Dziewczynka, rozpalająca ogień, była tą
samą, którą Maryan poprzedniego wieczoru widział w sklepie
Stefana. Ubrana tylko nieco porządniéj, niż wczoraj, miała na
bladéj i wychudłéj twarzyczce wyraz cichego uradowania, a
krzątając się pilnie i cichutko około snadź powierzonéj sobie
roboty, nieśmiałe wejrzenia rzucała od czasu do czasu w głąb’
przyległego pokoju, w którym Stefan czytał przy oknie, a troje
dzieci, z obawy zapewne przeszkadzania bratu, rozmawiały z
sobą półgłosem.
Niebawem otworzyły się drzwi od sieni i do kuchni weszła, a
raczej wbiegła, Anna. Twarz młodéj panny, otoczona fałdami
zawiązanéj na głowie czarnéj wełnianéj chusteczki, silnie
zarumienioną była od szybkiego chodu. Miała ona na sobie tani
sukienny paltot, a w ręku niosła spory kosz z pod którego
nakrycia przeglądały różne wiktuały, z miejskiego rynku
przyniesione.
Na widok wchodzącéj, dwaj chłopcy i mała dziewczynka
zerwali się z miejsca i poskoczyli ku drzwiom kuchni. Stefan
czytaną książkę opuścił na kolana.
— Anusiu! — zawołał młodszy chłopak, podbiegając do
siostry — czego-żeś dziś tak długo bawiła w mieście?
— Cóżeś ty dziś nam przyniosła, Anusiu? — pytał brat drugi,

124
podnosząc nakrycie kosza, postawionego przez Annę na
kuchennym stole.
Dziewczynka uczepiła się obu ramion starszéj siostry.
— Czy wiész, Anusiu — wołała — czytaliśmy dziś cały ranek
z Edziem o grzecznéj Helence. Edzio i Floruś mówili mi, że ja
robię się coraz podobniejszą do téj Helenki. Czy to prawda,
Anusiu? powiedz!
— Prawda! prawda! — odrzekła Anna, całując siostrę w
czoło i szybkim rzutem oka obiegając mieszkanie, jakby
przekonać się chciała, że wszystko w niém w należytym zostaje
porządku. Pośpiesznie zdjęła okrycie i obejrzała się po kuchni.
— Dobrze, Józiu — rzekła, uśmiechając się do bladéj
dziewczynki — rozłożyłaś ogień, nastawiłaś wodę na rosół,
wymiotłaś kuchnią, słowem, uczyniłaś, widzę, wszystko, o co cię
prosiłam; dobra z ciebie gosposia! proszę cię teraz, abyś
opróżniła kosz i wszystko, co w nim się znajduje, umieściła w
szafie. Wiesz, jak to uczynić trzeba?..
— Wiem, droga pani, wiem — zawołało dziewczę,
uradowane, że mu znowu powierzono jakąś robotę.
— Ja będę pomagała Józi! — zawołała mała Klemensia.
— A ja, Anusiu, pomogę ci zrobić rachunek wydanych
pieniędzy — rzekł szesnastoletni Edmund, z powagą wyjmując z
kieszeni szkolnego mundurka w ołówek zaopatrzony mały
pugilaresik.
— A ja to się już na nic przydać tu nie mam? — zawołał
młodszy brat, Florenty. — Daj mi jaką robotę, Anusiu, ale trudną
jaką, bom przecie najsilniejszy z was wszystkich...
— Zegarki wszystkie dobrze idą — ze śmiechem zarzucił
Edmund — dla ciebie więc, mechaniku, żadnéj niéma roboty...
— A może jest krzesło jakie złamane? — zaszczebiotała

125
Klemensia — to Florek zaraz naprawi...
— Zapewne — ze śmiechem odpowiedział brat, któremu
rodzeństwo przyznawało widocznie zdolność do mechanicznych
zajęć — zapewne — mówił — umiem, chwała Bogu, naprawiać
krzesła i zegarki, robić dla Klemensi młyny wietrzne, a tobie,
Edziu, zaszywać odzienie, ile razy je rozedrzesz. A wy co
umiecie?
— Ja? ja co umiem? — zawołał Edmund i, wskoczywszy na
krzesło, zaczął recytować po łacinie ustęp z mowy Cycerona.
Mówiąc, sadził się na deklamacyą i wykonywał wielce
emfatyczne gesta. Klemensia zaś tymczasem, przysiadłszy na
ziemi, wyjmowała z kosza jaja i ostrożnie składała je na
stojącym w szafie talerzu, a zarazem, chcąc widocznie pokazać
starszemu bratu, że coś także umié, głośno i na wyścigi z
deklamującym Cycerona Edmundem, recytowała jednę po drugiéj
bajki Jachowicza. Józia tymczasem krzątała się około płyty
kuchenéj, a Florenty, pochwyciwszy leżącą w kącie siekierę,
począł z wielką energią rozrąbywać grube polano na służące do
podniecenia ognia drobne drzazgi.
Gdy tak wesołe głosy i pilne krzątanie się zapanowały w
kuchni, Anna, w białym perkalowym fartuchu, osłaniającym
suknią po samę szyję, weszła do bawialni i zbliżyła się do
Stefana.
— Bawiłam w mieście dłużéj, niż zwykle — rzekła — ale
potrzebowałam wielu rzeczy, a dziś najłatwiéj i najtaniéj można
było dostać wszystkiego na rynku. Zrobiłam téż sobie porządny
zapas rozmaitych wiktuałów i kilka dni będę mogła wcale już nie
chodzić do miasta. Teraz, Stefanie, zostaję w domu, a ty możesz
iść do kupca R.
— Byłem już tam z rana, przed wyjściem Katarzyny do

126
kościoła — odpowiedział Stefan.
— I cóż, Stefanie? — zapytała Anna.
Młody kupiec patrzał na siostrę oczyma, w których tkwiło
głębokie zadowolenie.
— Oddałem panu R. pieniądze, któreśmy wczoraj wieczorem
razem z tobą, Anusiu, liczyli. Dwie trzecie części więc długu
naszego zostały spłaconemi i sklep w jednéj trzeciéj już tylko nie
jest naszą własnością. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak szło
dotąd, za rok zaczniemy na własną rękę rozszerzać swoje
interesa.
— Miejmy nadzieję, że wszystko iść nam będzie, jak szło
dotąd — odpowiedziała Anna.
— Tak — dodał brat — miejmy tę nadzieję, bo spełnienie jéj
zależy przeważnie od nas samych.
— Niezawodnie, Stefanie. Przebyliśmy już wszakże czasy
najcięższe, długie trzy lata próby i nowicyatu. Wtedy, gdy ty
spłacisz resztę długu panu R., a ja będę miała za co otworzyć
zakład szycia, będziemy mogli powiedziéć sobie, że byt nasz
teraźniejszy i przyszły został zapewnionym.
— Kto wie, kiedy nadejdzie ta pora? — rzekł Stefan,
przeciągając rękę po czole — gdy zaś nadejdzie, pamiętaj o tém,
że i potrzeby nasze zwiększą się także. Za parę lat Edmund
ukończy gimnazyum i uda się na uniwersytet; Florenty wybierze
sobie zapewne jakiś zawód w przemyśle, a wychowanie
Klemensi rozpocznie się na dobre. Jeżeli do tego czasu staniemy
w interesach tak, aby módz wszystkim potrzebom tym zadość
uczynić, będziemy mogli dopiéro uważać się za zwycięzców.
Dziś zostajemy jeszcze na drodze nie zupełnie pewnéj i
położenie nasze zaledwie początkowe otrzymało zarysy.
Anna stała wciąż obok brata, z dłonią na ramieniu jego

127
złożoną. Słowom jego odpowiedziała milczącém i zamyśloném
skinieniem głowy, po chwili zaś zapytała:
— Czy pan R. zadowolony był z twojéj akuratności, Stefanie?
— Bardzo — odpowiedział kupiec. — Powiedział mi, że nie
spodziewał się nawet, abym mógł w tak prędkich terminach
uiszczać się mu z zaciągniętego długu. Oświadczył mi téż bardzo
uprzejmie, że jeżeli będę kiedy potrzebował kredytu w towarach,
a choćby nawet w pieniądzach, mogę liczyć na niego.
— To dobrze — rzekła Anna.
— Bardzo dobrze — odpowiedział brat, z rozjaśnioném
obliczem. — Posiadanie kredytu jest dla mnie rzeczą niezmiernie
ważną, tak prawie ważną, jak posiadanie kapitału.
W czasie rozmowy téj brata z siostrą, pozostałe w kuchni
rodzeństwo toczyło wciąż z sobą gwarną rozmowę, do któréj
przyłączał się niekiedy cichy, lecz świeży głosik obcéj, ubogiéj
dziewczynki. Po chwili Florenty i Klemensia z wielkim impetem
wpadli do bawialni.
— Anusiu! — zawołał gimnazyasta — co ty nam dziś dasz na
obiad?
— Rosół i zrazy — z uśmiechem odpowiedziała Anna.
Klemensia ściągnęła czarne brwi i uczepiła się znowu ramion
siostry.
— Zawsze w niedzielę te zrazy! — zawołała — zrób jeszcze
co, Anusiu, cokolwiek smacznego!
— Nasza siostra — rzekł Florenty z udaną powagą — bardzo
oszczędną jest osobą. Nigdy nie daje nam więcéj nad dwie
potrawy!
— Otoż będziecie dziś mieli trzecią! — śmiejąc się do dzieci,
rzekła Anna. — Zrobię wam dziś naleśniki!
Klemensia klasnęła w ręce i podskoczyła; Florenty pochwycił

128
ją za obie drobne rączki i począł okręcać się z nią po pokoju;
Edmund zaś, usłyszawszy śmiechy, stanął na progu kuchni i,
przybierając wielce poważną postawę, począł w takt kręcącéj
się po pokoju parze nucić półgłosem walca. Nagle, przerwał
sobie śpiewanie i, patrząc na drzwi od kuchni, zawołał:
— Królewna nasza powraca!
W téjże saméj chwili do pokoju weszła Katarzyna. Cera
twarzy jéj świeższą była, niż w Wólce, i wyraz oczu mniéj
cierpiącym. Jakkolwiek jednak zdrowsza widocznie i
spokojniejsza, niż przed dwoma laty, piękna wysoka panna nie
wydawała się ani fizycznie tak czerstwą i silną, ani moralnie tak
z losem swym pogodzoną, jak to widać było z twarzy, ruchów i
całéj postaci Anny. Strącona z tronu królewna zawsze jeszcze
czuła się snadź po trosze królewną i zapomniéć nie mogła w
zupełności o tém, co było a minęło. Powolny chód jéj objawiał
pewną dumę, cienkość i gibkość kibici znamionowały fizyczną
słabość, a w zarysie ust, różowych już teraz i spokojnych, tkwił
jednak nieokreślony i, zda się, przyrośnięty do nich wyraz
smutku. Ubranie Katarzyny objawiało także żyjącą w niéj pamięć
o minioném królowaniu. Zamiast wełnianéj chusteczki, jaką Anna
nosiła na głowie, ilekroć wychodziła do miasta, miała ona na
starannie ułożonych czarnych warkoczach niekosztowny, lecz
zgrabny kapelusik; okrycie jéj, tanie i sukienne jak i Anny,
przyozdobione było przecież oszyciami i dodatkami, które je
strojniejszém nieco i okazalszém czyniły.
Wchodząc do mieszkania, młoda panna z piękną i dumną
postawą, miała w oczach wyraz marzenia raczéj, niż zamyślenia,
a na białém czole lekką chmurę smutku, czy tęsknoty. Skoro
jednak weszła pomiędzy swobodne i ruchliwe grono, usłyszała
gwarne rozmowy i swawolne śmiechy rodzeństwa, twarz jéj

129
rozjaśniła się i na ustach powstał przyjazny, prawie wesoły
uśmiech. Stefan, zobaczywszy wchodzącą siostrę, podniósł się z
siedzenia, postąpił ku niéj kilka kroków i na powitanie podał jéj
rękę. Nie uczynił tego wprzódy względem Anny. Snadź ta ostatnia
nie potrzebowała widocznych oznak przyjaźni i uszanowania, aby
uczucia te odgadnąć w bracie, wierzyć w nie i czuć się niemi
szczęśliwą. Katarzyna zaś posiadała w sobie pewne słabe strony
charakteru, pewne drażliwości i wymagania, które Stefan
postanowił snadź uwzględniać i zadawalniać.
— Prześliczna dziś w katedrze była muzyka — rzekła piękna
panna, rozwiązując wstążki od kapelusza i pozwalając bratu
zdejmować z siebie okrycie. — Każdy ranek niedzielny jest dla
mnie, z powodu téj muzyki, prawdziwą uroczystością.
— Bardzo się cieszę, Kasiu — odpowiedział Stefan — że w
niedzielę przynajmniéj znaléźć możesz dla siebie przyjemność,
gustom twym odpowiadającą. Zarabiasz téż sobie na to przez
cały tydzień wytrwałą pracą.
Katarzyna z żywą wdzięcznością spójrzała na brata,
wymawiającego te słowa przyjaźni i uznania.
— Dobry jesteś, Stefanie, jak zawsze — rzekła, — Pracuję, to
prawda; cóż, kiedy tylko dla siebie saméj, bo nie chcecie nigdy
przyjąć ode mnie tego, co zarabiam.
— Ja i Anna — odpowiedział brat — wystarczamy potrzebom
domu i interesów. Ty zaś, Kasiu, zbieraj sobie co prędzéj
pieniądze na kupienie fortepianu...
Oczy Katarzyny błysnęły silniéj.
— O! gdybym prędzéj zdobyć się na nie mogła! — zawołała
— ale niewiele mi już braknie do potrzebnéj sumy. Wiesz,
Stefusiu? liczyłam wczoraj swoje skarby. Przez trzy lata
zebrałam za lekcye dwieście rubli, a za przepisywanie nut —

130
pięćdziesiąt... oprócz tego ubranie moje przynajmniéj nic was nie
kosztuje...
— Brawo! — rzekł wesoło Stefan.
— Brawo! brawo! — zawołali dwaj chłopcy, z których jeden
objął ramionami gibką kibić siostry, drugi porządkował nuty jéj,
rozrzucone na stole. Anna tymczasem krzątała się w kuchni.
Przygotowała już obie mięsne potrawy, a teraz stanęła na progu
bawialni, wybijając miotełką piankę do naleśników.
— Brawo! — zawołała także, usłyszawszy oświadczenie
siostry. — Jakaś ty bogata, królewno nasza! strach pomyśléć! za
parę miesięcy będziesz już mogła kupić fortepian. Ja z mego
szycia tyle nie mam i zaledwie ubrać mogę siebie i Klemensię.
Ale poczekajcie-no, niech tylko Stefuś zbierze mi tyle pieniędzy,
abym szwalnią założyć mogła... krajać umiem już wyśmienicie...
kupię sobie dwie maszyny, wezmę do pomocy Józię i jeszcze
jaką drugą dziewczynkę i będę także, tak jak Kasia teraz, skarby
zbierała...
— A cóż z niemi zrobisz, Anusiu? — zapytał Edmund.
— Co? — odparła siostra — poślę cię, chłopcze, na
uniwersytet, abyś mi wykształcił się na doskonałego prawnika, a
pannę Klementynę oddam na pensyą.
— Ona nigdy o sobie nie myśli! — zauważył Florenty. —
Masz przecież wiedziéć, że o naszych uniwersytetach i pensyach
Stefuś sam myśli bez ciebie! Bo przecież i on zbierać będzie
pieniądze, jak panu R. wszystko zapłaci. Cóż więc z niemi
pocznie?
— Co pocznie? — z roztrzepaniem zawołał Edmund —
najmie piękniejsze mieszkanie, kupi ładne meble i ożeni się... ja
nawet wiem z kim... z tą swoją piękną uczennicą, którą wczoraj
widziałem jadącą w powozie...

131
Stefan, który dotąd milczał i z uśmiechem zadowolenia
spoglądał na gwarzące rodzeństwo, wzruszył ramionami.
— Prawisz niedorzeczności, Edmundzie — rzekł. — Ożenię
się wtedy dopiéro, kiedy wszyscy podorastacie i nie będziecie
już potrzebowali ani mojéj opieki, ani zarabianych przeze mnie
pieniędzy.
Wyrzekł to obojętnie, a nawet trochę żartobliwie, niemniéj
jednak, patrzące na niego baczne oko dostrzedz-by mogło, że przy
swawolném wspomnieniu młodego brata o jadącéj wczoraj
powozem „pięknéj uczennicy”, po czole jego, gładkiém zawsze i
spokojném, przemknął ledwie dostrzegalny i błyskawicznie
szybki rumieniec. Nikt z obecnych nie spostrzegł téj przelotnéj
zmiany, która na mgnienie oka oświeciła twarz spokojnego
zwykle człowieka ognistą łuną nagłego wzruszenia; nie
spostrzegła jéj nawet najbliżéj brata stojąca Katarzyna, ale
dojrzała ją Anna. Stała ona w progu bawialni i w téjże saméj
chwili patrzała na Stefana. Na twarzy jéj odmalował się lekki
niepokój, spuściła oczy, i w zamyśleniu, które ją ogarnęło,
wybijała wciąż puszystą białą piankę. Nagle, przerwała swe
zajęcie i zwróciła się twarzą ku drzwiom od sieni, przez które
wchodził do mieszkania obcy mężczyzna.
Wchodzący był pięknym młodym człowiekiem, o smukłéj
kibici i jasnych, kędzierzawych włosach, opadających na białe,
jak u kobiety, czoło. Śmiało z razu otworzył drzwi i stanął w
progu. Ujrzawszy przecież, że miejsce, do którego wchodził,
było kuchnią, uchylił tylko wysokiego kapelusza i, cofając się z
progu, pośpiesznie wymówił:
— Przepraszam, bardzo przepraszam... kędy tu wejść można
do mieszkania państwa Siecińskich?
— Tędy, panie — zbliżając się, odpowiedziała Anna —

132
innego wejścia do mieszkania naszego niéma...
Młody gość, mocno zmieszany, stał chwilę w progu. Zdawało
się, że nie mógł od razu pogodzić się z myślą, że istnieje na
świecie mieszkanie takie, do którego niéma innego wejścia, jak
tylko przez kuchnią, i że młoda osoba, stojąca przed nim w
białym perkalowym fartuchu, pośród rondli i garnków, z
naczyniem kuchenném w ręku, była panną Siecińską... Wahanie to
przecież, czy zdziwienie, trwało bardzo krótko. Wprawnym był
w światowe obyczaje i szybko zrozumiał, jak mu postąpić
wypada. Zdjął całkiem kapelusz i, składając przed młodą panną
ukłon, pełny uszanowania, wymówił:
— Jestem Maryan Brochwicz. Upoważniony pozwoleniem
brata pani, przyszedłem odnowić dawną znajomość z rodziną, w
któréj domu mnie i ojcu mememu[4] tak mile upłynęło niegdyś dni
kilka.
W téj chwili wszedł śpiesznie Stefan i, po przywitaniu,
pociągnął Maryana do przyległego pokoju.
— Ty, Anusiu — rzekł, zwracając się do siostry — ukończ
czémprędzéj swoje gospodarowanie i przyjdź powitać naszego
miłego gościa.
Anna ze szczerém zadowoleniem na twarzy i bynajmniéj
niezmieszana gospodarskiemi zajęciami, śród których zeszedł ją
wytworny młody człowiek, wymówiła do niego kilka słów
uprzejmych. Dwaj młodzi ludzie weszli do pokoju, którego drzwi
Stefan zamknął za sobą.
W bawialni znajdowali się tylko dwaj gimnazyaści. Katarzyna
bowiem z najmłodszą siostrą wyszła przed chwilą do przyległéj
izby. Stefan przedstawił Maryanowi młodszych braci.
— Nie poznał-byś ich zapewne, Maryanie, a nawet nie wiem,
czy pamiętałeś o tém, że exystują oni na świecie. W porze, gdyś

133
odwiedzał nas w Siecinie, byli to jeszcze prawdziwi malcy; teraz
starszy z nich jest już w szóstéj, młodszy w czwartéj klasie
tutejszego gimnazyum.
Niebawem weszły do pokoju Katarzyna i Anna. Dawna
znajomość pomiędzy Brochwiczem i pannami Siecińskiemi
odnowiła się prędko i w sposób bardzo przyjemny.
Rozmowa toczyła się żywo i łatwo; jakkolwiek bowiem
położenie Maryana różniło się bardzo od tego, w jakiém
zostawała obecnie rodzina, w któréj był gościem, wiązało ją z
nim wiele wspomnień i węzłów. Urodzili się na jednym szczeblu
społecznym, znali się kiedyś i widywali wspólnie, a teraz z
jednaką przyjemnością lub z jednakiém wzruszeniem wspominali
wiele miejsc, wielu ludzi, wiele wypadków. Mała Klemensia,
która wróciła do bawialni, patrzała na gościa swemi wielkiemi
czarnemi oczyma, potém schyliła się ku siostrze i rzekła
półgłosem:
— Kasiu! ten pan bardzo podobny do wszystkich panów,
którzy bywali u nas w Siecinie. Ja tutaj takich panów nie widuję
nigdy...
Uwaga ta sprowadziła smutny uśmiech na usta Katarzyny.
Biała aż do kobiecości twarz i cała wytworna postać Maryana,
dziwnie w istocie odbijała na tle nagich ścian i mniéj niż
skromnych sprzętów ubogiego mieszkania. Udając się z piérwszą
wizytą, nie zaniedbał on włożyć fraka i jasnych rękawiczek, a
ubiór ten światowego młodzieńca, dość zwykły w salonach, tu
raził prawie obok szarego i grubego surduta, który, okrywając
postać młodego kupca, nie szpecił jéj wprawdzie, lecz nadawał
mu bardziéj mieszczański i męzki pozór.
Maryan wydawał się zachwyconym odnowioną znajomością.
Dla Stefana miał on zawsze przyjaźń i szacunek; Katarzyna

134
musiała mu się wydać piękną i wykształconą; dzieci roztropnemi
i zajmującemi; Anna... Na twarz Anny zwracały się najczęściéj
oczy młodego gościa. Były to piękne błękitne oczy, na których
dnie mieszkała widoczna skłonność do marzeń. Teraz jaśniały
one żywém światłem za każdym razem, gdy spotkały się ze
spokojném i otwartém spójrzeniem szafirowych źrenic, lub
obiegały kształtną, energiczną kibić siostry i pomocnicy Stefana.
Z niedającą się ukryć sympatyą, z rodzajem tajemnego
uszanowania patrzał on na młodą pannę, którą wczoraj widział
przez okno, pilnie szyjącą przy świetle lampy, którą dziś znalazł z
kuchenném naczyniem w ręku, spokojną i niezmieszaną, a która
teraz, zdjąwszy z wełnianéj sukni płócienny fartuch, siedziała
wśród rodziny swéj, świeża, spokojna, z dwoma grubemi
warkoczami, owiniętemi wkoło gładkiego czoła, i — z wyrazem
zadowolenia na twarzy, prowadziła z gościem swobodną i
zajmującą rozmowę.
Upłynyła godzina; Maryan powstał.
— Żal mi opuszczać państwo — rzekł, spoglądając na zegarek
— ale nie chcę im dłużej zajmować czasu.
— Czasu! — uprzejmie zawołał Stefan — ależ to dziś
niedziela, a my święcimy niedzielę z rygoryzmem Kwakrów.
Odpoczynek to, konieczny dla zdrowia po całotygodniowych
zatrudnieniach. Przytém jest to jedyny dzień w tygodniu, który
przepędzać możemy wszyscy w kółku rodzinném.
— Jeśli pan kiedykolwiek kółko to nasze zwiększyć zechcesz
przez cały dzień lub wieczór, będziemy mu za to bardzo
wdzięczni — ozwała się Anna, która daleko więcéj od Katarzyny
wyglądała na gospodynią domu.
Maryan stanął z kapeluszem w ręku, wahający się widocznie
pomiędzy chęcią pozostania a etykietą, rozkazującą mu odejść.

135
— Doprawdy — rzekł — gotów jestem dziś jeszcze
skorzystać z zaprosin państwa i narzucić im obecność swoję na
kilka godzin.
Słowa te przyjęte były przez Stefana i obie siostry jego z
pośpieszną uprzejmością i szczerém zadowoleniem. Maryan
postawił kapelusz na krześle i usiadł obok Anny.
— Myślcie państwo o mnie, co chcecie — rzekł z uśmiechem
— zostaję u was na obiedzie. Rodzice moi nie będą o mnie
niespokojni, bo zdarza mi się niekiedy przepędzać dzień cały za
domem.
W bawialni znajdował się pod oknem stół składany, który
niebawem Anna z pomocą Józi rozsunęła i nakryła białym
obrusem. Zjawiły się potém fajansowe talerze, cynowe sztućce,
szklanki ze szkła grubego i grube także, lecz białe, jak śnieg,
serwety; po chwili zaś Anna, która wydaliła się była do kuchni,
wniosła sporą wazę, pełną dymiącego się rosołu. Twarz młodéj
panny zarumienioną znowu była od ognia; z uśmiechem na ustach
piérwsza stanęła przy stole i, rozlewając zupę na talerze,
zaprosiła całe towarzystwo na obiad.
Przez ten czas Maryan rozmawiał z Katarzyną o muzyce i
przeglądał z nią razem nuty, które ona, z gruntowną znajomością
sztuki, rozpisywała na różne instrumenta dla miejscowéj
orkiestry.
— Jest to także sposób zarobkowania — rzekł, siadając do
stołu, Stefan — który Kasia zawdzięcza stosunkom swoim,
zabranym w skutek udzielanych przez nią lekcyi muzyki, śpiewu i
rysunku.
— Pani więc także udziela lekcyi? — zapytał Maryan.
— Krzątamy się wszyscy po Bożym świecie, jak możemy —
wesoło mówił Stefan. — Ja z rana wychodzę na lekcye; Anna

136
zastępuje mnie w sklepie, a Kasia zostaje w domu z małą siostrą.
Gdy ja wracam do sklepu, Anna udaje się do gospodarstwa,
Kasia zaś wychodzi na miasto. Po południu jeszcze Anna szyje
dla jednego z tutejszych magazynów, a Katarzyna, po powrocie z
miasta, trudni się przepisywaniem nut oraz początkowém
uczeniem małéj siostry. Podzieliliśmy się czasem i zadaniami
naszemi, wedle możności i umiejętności każdego z nas.
Maryan w zamyśleniu słuchał prostego opowiadania tego.
Życie takie pracowite i ubogie po raz piérwszy spotykał z blizka.
O podobnych istnieniach czytywał w książkach; słyszał nieraz, iż
bywają na świecie ludzie, którzy je wiodą i wieść muszą; ale
nigdy dotąd żadnemu z nich nie przypatrzył się własnemi oczyma.
A jednak widok, który miał przed sobą, nie sprawiał na nim
przykrego wrażenia, ale przeciwnie zdawał się odpowiadać w
zupełności uczuciom i przekonaniom jego, które, nie określone
może i nie sformułowane wyraźnie myślą ni czynem, tkwiły w
nim przecież głęboko, niby nasienie, rzucone w niego atmosferą
czasu, w jakim żył, mocą zmian i wypadków, na które spoglądał.
Wkoło stołu tymczasem toczyła się gwarna i wesoła rozmowa.
Dwaj młodzi chłopcy, onieśmielen[5] z razu obecnością gościa,
odzyskali wkrótce zwykły swój humor, opowiadali na wyścigi o
swych szkolnych studyach, przyczém Edmund, dumny postępami
swemi i sporym zapasem wiadomości, jakie już zebrał,
przybierał akademickie nieco pozy, odgarniając bujne włosy z
czoła, na którém jaśniała pojętność żywego i ciekawego umysłu,
zwierzając się obecnym ze świetnych planów przyszłości, jakie
układał już w swéj głowie, obiecując sobie, jak mówił, sposobić
się do prawniczego zawodu. Młodszy chłopak, zgrabny, żywy,
ale z twarzą nie tyle umysłowych zdolności okazującą, wdawał
się téż w rozmowę, mniéj jednak chlubiąc się naukowemi

137
zdobyczami i skromniejsze na przyszłość rozwijając zamiary.
— Zdaje mi się — wymówił z zupełną powagą — że zostanę
zegarmistrzem. Podoba mi się to rzemiosło. Wszelkie
mechanizmy, ręką ludzką urządzane, w szczególny sposób budzą
we mnie ciekawość. Jeśli-bym udał się do wyższego naukowego
zakładu, być może, iż naraził-bym tylko Stefana na niepotrzebne
koszta, a siebie na zawód, gdyż sam czuję, że nauki przychodzą
mi z trudnością. Wolę więc po ukończeniu gimnazyum pozostać
tutaj i zająć się zaraz rzemiosłem.
Maryan słuchał mowy dwóch chłopców z najwyższém
zajęciem. Obok swobody i wesołości prawie dziecinnéj, znać w
nich było myśl nieustannie zwracającą się ku przyszłości. Z
myślą tą wzrastali oni, jéj święcili obecne prace swe i
usiłowania, przez nią uczyli się badać samych siebie i przyglądać
się różnym drogom, na których ludzie znajdować mogą swoje
jutro. Maryan spuścił oczy i zamyślił się. Być może, iż
przypomniał sobie własne dzieciństwo swoje, iż przed
wyobraźnią stanęli mu młodsi bracia jego; być może, iż
zapytywał siebie: czyja przyszłość pewniejszą i jaśniejszą być
miała? czyj los bardziéj podlegać musiał kierującéj nim woli? —
czy tych ubogich chłopców, wygnanych z pod ojcowskiego dachu
i szukających schronienia w starych, wilgotnych, nagich ścianach
miejskiéj kamienicy, czy téż pieszczonych i starannie
kształconych synów dziedzica Brochowa i Radlina.
Anna wstawała od czasu do czasu i przynosiła z kuchni
potrawy; w zajęciach około stołu dopomagała jéj zręcznie i cicho
owa blada dziewczynka. Klemensia przekomarzała się z braćmi i
z gościem, który zawiązał z nią żartobliwą rozmowę.
Wkrótce wstano od stołu, a ponieważ krótki dzień jesienny
miał się już ku końcowi i mrok zapadał, Anna wniosła do

138
bawialni zapaloną lampę. Skoro tylko usiadła, Maryan wnet
usiadł przy niéj. Widoczną znajdował przyjemność w rozmowie z
młodą panną i w patrzeniu na jéj twarz świeżą, ożywioną,
myślącą i spokojną.

IV. Ex-lwica.

Godzina była dobrze popołudniowa, gdy państwo


Brochwiczowie zasiedli do śniadania. Wstawać tak późno nie
było codziennym ich obyczajem, ale dnia wczorajszego bawili
się do świtu na wieczorze u Natalskich, spali więc potém
wyjątkowo długo.
W obszernéj i ozdobnéj sali jadalnéj, o czterech oknach, na
plac katedralny wychodzących, przy okrągłym wielkim stole
siedziała obok męża p. Herminia, w rannym szlafroczku z
materyi, w tureckie desenie tkanéj, i z białym czepeczkiem na
pięknych jeszcze włosach. W pobliżu rodziców siedzieli obok
siebie Maryan i Żancia, a niedaleko okien, przy bocznym stoliku,
pili herbatę dwaj młodsi synowie Brochwicza, mając pomiędzy
sobą małego i suchego staruszka, który, jak się zdawało, pełnił
przy nich rolę wiecznie stróżującego Cerbera. Przed samowarem
i tacą, napełnioną przyborami do herbaty, stała panna służąca,
osoba lat średnich i więcéj niż średniéj tuszy, krągła, fertyczna,
rumiana, w sztywnie wykrochmalonéj jasnéj sukni i czépku z
kolorowemi wstążkami na głowie. Pomiędzy rodzicami i

139
najstarszym synem rozmowa toczyła się ożywiona i wesoła, ale
tylko pomiędzy trzema temi osobami, gdyż Żancia milczała,
maleńką swą chudą rączką do ust bledziutkich podnosząc
filiżankę, panna służąca milczała także, a młodzi panicze przy
bocznym stoliku półgłosem wiedli pogadankę a parte, zapewne o
wczorajszéj zabawie, w któréj wraz z rodzicami i starszém
rodzeństwem udział przyjmowali.
Śniadanie miało się już ku końcowi, gdy do sali wszedł lokaj i
szepnął cóś z cicha pannie służącéj, ta zwróciła się ku pani domu
i otworzyła usta, aby cóś wyrzec, ale w téjże saméj chwili z
łoskotem otworzyły się drzwi przedpokoju i na progu stanęła
kobiéta, któréj ani kibici, ani twarzy dokładnie widziéć nie było
można; piérwszą bowiem okrywała i nadmiernie grubą czyniła
lisia szuba, błyszczącym atłasem pokryta, druga kryła się całkiem
prawie w zwojach białéj muślinowéj woalki, owiniętéj wkoło
watowego kapturka. Z pod szuby widać było zieloną krótką
suknią i parę bardzo małych, zgrabnych i wytwornie obutych
stopek, nad watowym kapturem zaś stérczał i pompatycznie
powiewał wielki puf, z kokard czarnych i zielonych utworzony.
Przybywająca, trzymając w ręku spory worek podróżny,
włóczkami wyszywany, stała parę sekund na progu i rozglądała
się jakby po sali, poczém bardzo szybkim ruchem odwinęła z
głowy kilka łokci muślinu i zawołała:
— Kuzyniu Jasiu! kuzynulku Herminiu! cóż? poznajecie mię,
czy nie poznajecie? przyjmujecie, czy nie przyjmujecie? mówcie
żywo! bo jeśli nie przyjmujecie, to w te pędy jadę do Jadziuni
Natalskiéj, albo do marszałkowstwa Wirskich!
Poznali ją wszyscy obecni. Pan Jan zawołał:
— A! wszak to kuzyna Róża!
— Pani Róża! — ciszéj, z pewną powściągliwością w głosie,

140
wymówiła pani Herminia.
— Ciocia Rózia! — ze śmiechem zawołał Maryan i,
poskoczywszy ku przybyłéj, pomagał jéj oswobadzać się z szuby
i kaptura.
Żancia nie powiedziała nic, tylko szerzéj nieco otworzyła
swoje wielkie piwne oczy i wpatrywała się w przybyłą.
Pani Róża, po zdjęciu futra, poskoczyła na środek sali i w
mgnieniu oka znalazła się pośród obecnych osób, które powstały
od stołu.
— Ach, Jasiu kochańciu! — wołała, — zmizerniałeś
nieboraku, i postarzałeś, ale poczciwie, jak dawniéj z oczu ci
patrzy! Kuzynulka (stosowało się to do p. Herminii), piękna
zawsze i imponująca! A to Maryś! Marylek! patrzcie, na jakiego
dorosłego kawalera wyrósł! Kiedym cię ostatni raz widziała,
mleko jeszcze miałeś pod nosem! A to Joasia, Jancia czy Żancia,
jak ją podobno nazywacie! Cóż, panieneczko? czy nie poznałaś
mię, że się tak przypatrujesz? Musiałaś miéć latek już z
jedenaście, gdym cię ostatni raz widziała. Powinna-byś poznać
ciocię Rózię...
Zagadnięte w ten sposób, młode dziewczę, zapłonęło
szkarłatem i spuściło oczy przed bystrym wzrokiem przybyłéj,
obejmującym ją od stóp do głowy. W zmieszaniu swém,
połączoném z odcieniem lekkiego zalęknienia, Żancia wyglądała
na śliczne, drobniutkie, delikatne trusiątko. Przybyła odstąpiła
parę kroków i, nie spuszczając wzroku z młodéj dziewczyny, a
przechylając głowę z jednéj strony na drugą, mówić zaczęła:
— Figurka ładna i buzia wcale niczego! nosek mały, zgrabny,
oczki nieśmiałe ale błyszczące, jak iskierki! Cóż się tak
rumienisz, panieneczko? Chodź, uściśnij ciocię Rózię! I, nie
czekając, aby młoda dziewczyna odpowiedziała na jéj

141
wezwanie, pochwyciła główkę jéj w obie ręce i, dwa głośne
pocałunki złożywszy na jéj policzkach, również ogniście
wycałowała jéj usta.
— A teraz mnie, ciociu Róziu! ja także chcę przywitać się z
ciotką! — zawołał ze śmiechem Maryan i przybliżył ku przybyłéj
twarz swą, gęsto porosłą drobnym złotym puszkiem. Ale ciocia,
zamiast pocałować, uderzyła go z lekka po ramieniu.
— No, no, — rzekła, — nie tak prędko, kawalerze! lubisz, jak
widzę, buziaki szturmem zdobywać! ale nic z tego! trzeba
piérwéj zasłużyć na nie! a wielki bałamut z ciebie? co? spójrz-no
mi w oczy! nie chcesz? no to weź mój rydykiul i umieść go gdzie
w bezpieczeństwie. Są tam moje precyoza wszystkie i pamiątki!
— Niech kochana kuzynka usiądzie! może herbaty? — ozwała
się pani Herminia, z tą samą, co wprzódy, powściągliwą
uprzejmością.
Pan Jan zapraszał przybyłą do stołu serdeczniéj i weseléj:
— Usiądź, ciociu Róziu! — mówił — musisz być zmęczoną z
podróży! Toć-że ze swéj Cieciórkowszczyny przybywasz
pewnie, a to nie blizki świat, bo aż w Lidzkiém! Usiądź, wypij
herbaty i odpocznij !
— Dobrze, moje rybki, dobrze! siądę, jeść, pić i odpoczywać
będę!
Mówiąc to, pani Róża, usiadła przy stole pomiędzy panem
Janem, a najstarszym jego synem.
Powierzchowność osoby, która tak niespodzianie wmieszała
się w rodzinne grono Brochwiczów, była, co najmniéj osobliwą.
Patrząc na nią długo i bacznie, trudno-by jeszcze wiek jéj w
przybliżeniu nawet określić. Wydawała się i starą, i młodą; to
pewna jednak, że jeśli była starą, starość jéj była z pewnością
młodą. Na twarzy jéj i w całéj postaci dwie najsprzeczniejsze z

142
sobą rzeczy, starość i młodość, ukazywały się w tak
pogmatwanéj plątaninie, że niepodobna-by z razu orzec, która z
nich była prawdą, a która udaniem, która dziełem natury, a która
figielkiem sztuki. Téj ostatniéj pani Róża używała widocznie, ale
nadużywać jéj potrzeby nie miała; nie bieliła się i nie różowała,
gdyż 60 przeżytych wiosen nie zwarzyło świeżości jéj cery, ani
policzkom pulchnym i jędrnym nie odebrało naturalnych a
żywych rumieńców. Oczy jéj, ciemno-siwe, małe i okrągło
wykrojone, odznaczały się niezwykłą ognistością i ruchliwością
źrenic; z za warg, które wtedy tylko nie otwierały się, gdy
milczały, a milczały bardzo rzadko, widać było dwa rzędy
zębów, białych jak kość słoniowa, żadną szczerbą nie
nadwerężonych i nie sztucznych bynajmniéj, ale naturalnych,
własnych, równych i zdrowych. Po twarzy téj, któréj świeżości
pozazdrościć-by mogła niejedna o połowę wiosen młodsza
kobieta, włóczyły się tu i ówdzie, nakształt chmur, słońce
przyćmiewających, gromady i gromadki zmarszczek, przeciwko
którym żadna już sztuka nic nie może, a które przypomnieniem
starości przysłaniały z lekka i świeże rumieńce, i prawidłowość
linii, co niegdyś zakreślały snadź rysy niepospolicie piękne.
Złośliwe zmarszczki te fałdowały z lekka szyję okrągłą, pulchną i
białą, marszczyły różową bródkę, figlarnemi motylkami otaczały
ogniste oczy i poprzecznemi pręgami przerzynały czoło,
ocienione grubym warkoczem czarności podejrzanéj, bo suchéj,
połysku pozbawionéj, przypominającéj raczéj pęzelek w płynie
chemicznym umoczony, niż czarodziejską paletrę młodości. Kibić
pani Róży nie mogła już uchodzić za szczupłą, ani gibką, uderzała
w niéj nawet tusza dość znaczna; przy więcéj jednak niż średnim
wzroście i starannym kroju mantylki, wydawała się jeszcze
wcale zgrabną, co najmniéj zaś rzeźką, zdrowia i życia pełną.

143
Zielona suknia pani Róży szeroka była i o tyle krótka, że
wysuwała się z pod niéj co moment nóżka mała, podłużna,
ruchliwa i zgrabna; atłasową mantylkę stroiły koronki u szyi, a
frendzle u dołu; na grubym, czarnym warkoczu spoczywał i
garnirunkami strzępił się biały czepeczek z kolorowym pufem
pośrodku. Długie kolce przy uszach i przezroczysto wyrabiane z
czarnego jedwabiu mitynki, okrywające do połowy rączki
drobne, białe i jak atłas gładkie, uzupełniały ubiór téj żywéj,
wesołéj, ruchliwéj i gadatliwéj staruszki.
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie! — popijając
herbatę, zaczęła p. Róża.
— Jakże to można nudzić się we własnych dobrach, ciociu! —
żartobliwie zarzucił Maryan.
— Oj dobra! — jęknęła młoda staruszka, — jak spory pies
położy się na nich, to ogon na cudzym już gruncie leży!...
Zaśmiał się pan Jan i Maryan; Źancia, która po raz piérwszy
zapewne w swém życiu słyszała parabolę o psie i ogonie jego, na
cudzych gruntach leżącym, zachichotała cichutko; ale pani
Herminia nie śmiała się wcale, raziły ją snadź trywialność
wyrażenia się gościa i śmiech córki, który jednak, Bóg widział,
że nie był zbyt głośnym.
— Żanciu ! qui est ce qui rit comme ca! — rzekła, patrząc na
dziewczę wzrokiem pełnym przestrzegającego wyrazu.
Ogniste oczy pani Róży strzeliły z kolei na matkę i córkę,
poczém młoda-staruszka mówiła daléj:
— Znudziłam się w Cieciórkowszczyznie i przyjechałam do
was, moje rybki, ażeby sobie trochę zabawić się...
— O! my tu bawim się wyśmienicie! — zawołał Maryan. —
Będzie ci, ciociu Róziu, wesoło! młodych kawalerów rój...
— A co mi tam po kawalerach! w tobiem się zakochała,

144
Marylku, i już mi dość!
— O dla Boga! — zawołał Maryś — i cóż ja z tém mojém
szczęściem pocznę!
— Oj, oj! króleczku! dobrze ty wiész, jak z takiém szczęściem
poczynać trzeba! — sarknęła na niego ciocia z figlarném
spójrzeniem i z białym paluszkiem, na znak żartobliwéj groźby,
do nosa przyłożonym.
— Powiédz-że mi, kuzynulku, kto tu więcéj mieszka z
obywatelstwa?
— Natalscy...
— Wiem! wiem! Porzewicka z domu! dama śliczna! Starsza z
córek za Darzycem. Druga, Teofila, Teosia, Tosia cudności
dzieciątko!...
— Ależ to dorosła już panna! — zarzucił z uśmiechem pan
Jan.
— A dorosła! zapewne, że dorosła już teraz! Poczekaj-no,
króleczku, ile ona lat miéć może! W roku tysiąc ośmset
czterdziestym piątym... nie, w szóstym... tak, w czterdziestym
szóstym bawiłam u marszałkowstwa Wirskich... ona wtedy
urodziła się...
— Fi! ciociu Róziu! któż widział być taką metryką chodzącą, i
to jeszcze dla panien?
— Marszałkowstwo Wirscy są także w Wilnie...
— A! czy są także? bardzo mię to cieszy, kuzynulku! Ona z
Wójdkówny rodzi się... imponująca dama!
— Tuszę ma imponującą, a i synek jéj także...
— Wiem, wiem... Ignalek... rodził się w tysiąc ośmset
czterdziestym piątym roku... bawiłam wtedy u Wójdków,
rodziców pani Wirskiéj...
— Ależ niebezpieczna z ciebie osoba, ciociu Róziu!

145
wszystkich lata na pamięć umiész. A ileż ich miéć może siostra
panny Teofili, pani Adamowa Darzycowa?
Pytanie to zadał Maryan. Ciocia Rózia żywo zwróciła się ku
niemu.
— A co ciebie, króleczku, lata pani Adamowéj obchodzą? To
już mężatka, owoc tedy zakazany... ale wam podobno takie
owoce najpiękniéj pachną...
— A ciocia lubiłaś owoce zakazane? — do ucha prawie
szepnął jéj Maryan.
Pani Róża uderzyła go po ręku.
— Kochana kuzyna ślicznie wygląda — wtrąciła pani
Herminia, jak się zdawało, dlatego tylko, aby przerwać gadaninę
gościa, zaczynającą przybierać obrót drażliwy dla uszu Żanci.
— Ot, trzymam się jakoś, kuzynulku, z pomocą dobrego
humoru... cała bo sztuka w tém, aby zawsze miéć dobry humor...
alem się okropnie w ostatnich czasach nudziła i poczułam sama,
że zaczynam szkapiéć... tutaj, w kochaném Wilenku podreparuję
się trochę.
— Jeżeli myślisz o wesołości, to i tu nieznajdziesz jéj wiele,
kuzynko — odezwał się pan Jan. — Czasy ciężkie i... smutne.
— Smutne, a smutne! — westchnęła pani Róża. Popatrzyła na
pana Jana i pokiwała głową.
— Postarzałeś, Jasiulku, zeszkapiałeś... wszystko snadź
bardzo do serca przyjmujesz... to źle... to źle, kochanciu!
najważniejsza rzecz: zdrowie i dobry humor. A pamiętasz,
jakeśmy to w Brochowie mazura wycinali, jeszcze za życia pani
Józefowéj, twojéj matki... dzielny był z ciebie chłopiec!.. oko
duże, wypukłe, włosy jak las, melancholiczny tylko czasem
bywałeś, ale za to jakeś się rozweselił, to lubo było patrzéć na
ciebie...

146
Pan Jan śmiał się.
— Nie wiedziałem, kuzynko, żem ci się tak podobał... czemu-
żeś mi wtedy o tém nie powiedziała?
Pani Róża spójrzała mu w twarz przenikliwie.
— Kłamciuszki, dobrodzieju, kłamciuszki prawisz! —
zawołała. — Po co nieprawdę mówić? stare to czasy i kuzynulka
Hermińcia nie rozgniewa się, jeśli je sobie teraz przypomniemy,
bo przecież z nią ożeniłeś się, a mnie tylko bałamuciłeś! No!
może téż było-by inaczéj, bo gustowaliśmy w sobie nie na żarty,
ale cóż? kiedy mi jeszcze wtedy Paweł Cieciórko na karku
siedział!
Maryan śmiał się, pan Jan z uśmiechem spoglądał na
oryginalną swą kuzynkę, Żancia wpatrywała się w nią także
szeroko otwartemi oczyma, czoło pani Herminii sfałdowało się z
lekka, a oczy nieustannie prawie przechodziły z twarzy pani Róży
na twarz córki.
— Cóż się dzieje teraz z twoim Pawłem Cieciórką? — zapytał
pan Jan — może umarł?
— A! gdzie tam umarł, króleczku! gdzie tam umarł! Żyje
zdrowiuteńki w swoich Dymiańczycach i bije muchy po
ścianach! Tacy ludzie nie umierają nigdy! ani ich co poruszy, ani
zabawi, ani zgryzie, bo jużci nie można uważać za zabawę
zabijania much na ścianach, ani za zgryzotę, jeśli która z nich z
pod skórzanéj łapki ucieknie! Tacy ludzie, króleczku, żyją tak, jak
żółwie chodzą, to téż nim do śmierci dolezą, ona znudzi się i
zapomni o nich.
— Sprawiedliwa uwaga! — wtrącił wesoło Maryan. — Jak
widzę, ciociu Róziu, jesteś potrosze filozofką. Ale powiédz mi z
łaski swojéj, jaką to szczególną nienawiścią pałał twój Paweł
Cieciórko względem rodu muszego, że go tak niemiłosiernie, jak

147
opowiadasz, tępił i mordował...
— A kto go tam wié, kochanciu, jaką on nienawiścią pałał; to
tylko ci powiadam, że calutki boży dzień nic więcéj nie robił,
tylko muchy zabijał. Ubierze się bywało z rana w długi turecki
szlafrok, wypije kawę, wypali lulkę i chodzi po pokojach ze
skórzaną łopatką w ręku, a much po ścianach wypatruje. Mówię
czasem do niego: „Pawełku, pójdźmy na spacer!” „Zaraz,
serdeńko — odpowiada — zaraz” i klap po ścianie! Albo:
„Pawełku, pojedźmy w sąsiedztwo zabawić się!” „Zaraz —
mówi — zaraz” i klap muchę! Czasem mówię mu: „Pocałuj mię,
Pawełku!” a on...
— Klap po ścianie! — dokończył Maryan.
Śmieli się wszyscy, nawet pani Herminia nie mogła się
wstrzymać od uśmiechu, lubo wyraz jéj twarzy objawiał
niepodobną do utajenia przykrość i zakłopotanie.
— Śmiejcie się, śmiejcie — mówiła pani Róża — a mnie
wcale nie było wesoło. Do tego czasu jeszcze, ile razy zostanę
samą, muchy brzęczą mi w uszach i skórzana łopatka klapie...
Alem sobie radę dała; pojechałam do Wilna i do Dymiańczyc
wróciłam z gotowym rozwodem... Wyjechałam z Dymiańczyc,
jak ptaszek swobodna, ale cóż? wszyscy kawalerowie, w których
gustowałam, pożenili się już byli, i Jaś Brochwicz, i Wacław
Sieciński, i Gucio Natalski, i Wałek Wajko, i Staś Wirski, i Adaś
Darzyc... Zdarzały mi się partye i potém, ale bez miłości iść nie
chciałam. Bogactwo nic potém, kiedy miłości i dobrego humoru
w małżeństwie niéma. I Cieciórko był bogaty...
— Pani Herminia pochyliła się nad stołem i dotknęła ręki
zamyślonéj i w ciocię Rózię wpatrzonéj Żanci.
— Żanciu! — rzekła — idź przygotuj się do lekcyi śpiewu.
Żancia wstała.

148
— Panie Faustynie! — wymówiła jeszcze pani Herminia,
zwracając się do małego staruszka, przy bocznym stoliczku,
pośród młodych paniczów, siedzącego — zdaje mi się, że pora
już, aby dzieci poszły do swoich pokojów. Wkrótce przyjdzie
pan Devré, niech się przygotują do lekcyi.
— A! dzieci! — zawołała pani Róża, od stóp do głów
oglądając dwóch młodszych Brochwiczów, którzy powstali i
zabierali się do odejścia — ależ piękne mi dzieci, kuzynulku! toż
już kawalerowie...
Chłopcy obaj wysmukli byli w istocie, jak topolki, twarze
mieli ściągłe, o regularnych rysach, lecz bladawéj, niezdrowéj
cery; starszemu majaczyło nad wargą coś nakształt wąsika.
— Poczekaj-no, kuzynulku — patrząc na młodych paniczów,
mówiła pani Róża — Leosiek urodził się wam wtedy, kiedym to
bawiła w waszém sąsiedzwie u Mielczyńskich w Mielkowie...
będzie temu na wiosnę lat... poczekaj-no... dziesięć...
trzynaście... siedmnaście... tak, tak... Leoś ma lat siedmnaście, a
Jaroś... Żancia miała cztery lata, kiedy się urodził... A co to
niesiesz takiego, łaskawco? Afisz, czy co? pokaż mi to zaraz!
pokaż! może teatr, albo koncert?
Wymawiając ostatnie wyrazy, pani Róża trzymała już w ręku
afisz, który wyrwała prawie z rąk wchodzącego lokaja.
Pani Herminia, widocznie ucieszona dywersyą, zaszłą w
liczeniu lat jéj dzieci, a mianowicie Żanci, skinęła na pana
Faustyna, który wraz z paniczami natychmiast salę opuścił.
Żancia z grubym zeszytem nut zatrzymała się przy stole, Maryan
zbliżył się do cioci Rózi i przez ramię jéj głośno afisz przeczytał:
— Koncert na skrzypcach, z towarzyszeniem fortepianu,
odegra Roman Gotard Bruno Wąsikowski...
— Drôle de nom! — wzruszając ramionami, wymówiła pani

149
Herminia.
— Wąsikowski... artysta! — z uśmiechem powtórzył pan Jan.
Pani Róża oczy wzniosła w górę i zdawała się przypominać
coś sobie.
— Roman Gotard Bruno! — zawołała — wiem, wiem! syn
metra muzyki z Lidy! Rodziców jego znałam; ojciec poczciwy
człeczyna był, ale cymbalisko okrutne, matka Żmujdzinka,
Dojwałłówna z domu, niczego sobie kobiecina, ale
melancholiczka i płaksiwa... kiedy syn im urodził się, byłam
wtedy w Lidzie. Zaprosili mię na chrzciny, choć konnexyi
wielkich nie mieliśmy z sobą, tyle tylko, żem Wąsikowskiego
spotykała w domach, gdzie lekcye muzyki dawał. Ochrzcili go
trzema imionami: Roman, Gotard, Bruno, jak dziś pamiętam... to
on... niezawodnie on!.. jedźmy, kuzynulku, na ten koncert! jeżeli
mię kochasz, jedźmy!.. ciekawam zobaczyć tego Romana
Gotarda, a przytém i zabawimy się... cóż, kuzynulku, czy
pojedziemy?
— Nieznany jakiś człowiek — wymówiła z namysłem pani
Herminia — nie wiem, czy wypada... jak myślisz, Jean?
— Jak chcesz, moje życie; co do mnie, jestem zaproszony na
preferansa do Darzyca...
— Mogły-byśmy z Żancią pojechać... Maryś-by z nami był, nie
wiem tylko, czy ktokolwiek więcéj będzie... żeby się nie
skompromitować, odróżniając od innych...
— Państwo Natalscy i młodzi Darzycowie pewno będą; oni
tak lubią muzykę... — z cicha wtrąciła Żancia, któréj myśl o
koncercie uśmiechała się widocznie.
Przez chwilę trwały debata, w których końcu pani Herminia
zgodziła się na koncert, z warunkiem, jeśli Maryś dowié się
zaraz, czy i Natalscy na nim się znajdą.

150
Maryś przyrzekł dowiedziéć się, Żanci piwne oczy błysnęły
zadowoleniem. Z tym blaskiem było jéj bardzo ładnie, bo twarz
jéj straciła na chwilę nic nieznaczącą martwość; ale, zajęta
afiszem młoda panienka, oparła się łokciem o stół i czytała
programat koncertu.
— Żanciu — ozwała się pani Herminia — votre coûde!
Żancia wyprostowała się, zdjęła łokieć ze stołu i oczy
spuściła. Twarz jéj była znowu martwą, ale, zamiast uprzedniéj
radości, prześlizgnął się po niéj odcień pewnego, szybko bardzo
powściągnionego i stłumionego, zniecierpliwienia. Brew tylko
młodéj panienki, wązko i czarno zarysowana, drgnęła
nieznacznie i białe ząbki przycięły na sekundę drobną,
bledziuchną wargę. Na głos matki, rozkazującéj jéj wyprostować
się, gdy ona czuła potrzebę oparcia się, pamiętać o pozycyi
łokcia wtedy, gdy ona myślała o muzyce, coś w niéj zapaliło się,
zakipiało, niecierpliwością zawrzało, i wnet zgasło, stłumione
nieśmiałością, pokorą, nałogiem biernego posłuszeństwa.

V. Wędrowny artysta.

O godzinie, w któréj rozpocząć się miał koncert Romana


Gotarda Wąsikowskiego, smutne pustki panowały w sali
koncertowéj, obszernéj i ozdobnéj. Kilkadziesiąt kinkietów
powodzią białego światła oblewało liczne rzędy krzesełek
żółtych, powiewających przyklejonemi do nich białemi kartkami,

151
na których czarno i wyraźnie namalowano numera miejsc, przez
nikogo niezajętych. Na estradzie stał forterpian z klawiaturą
rzęsiście oświetloną dwoma wieloramiennemi świecznikami,
obok fortepianu, samotne i smutne, na osobnym pulpicie
spoczywały skrzypce.
Na czele kilkudziesięciu rzędów żółtych krzesełek, bardzo
blizko estrady znajdował się rząd większych i wygodniejszych
krzeseł, spłowiałym axamitem ponsowego koloru obitych. Były
to miejsca honorowe, najdroższe i najpokaźniejsze. Na tych-to
honorowych miejscach zasiedli: pani Herminia, ciocia Rózia,
Maryan i Żancia. Przybyli kwadransem późniéj, niż chciał tego
afisz, porę rozpoczęcia się koncertu ogłaszający, a jednak
przybyli jeszcze zbyt wcześnie: na estradzie nie było artysty, a w
sali słuchaczy. Na twarzy pani Herminii malował się niepokój,
połączony z niezadowoleniem; obawiała się śmieszności
słuchania koncertu, którego widocznie nikt słuchać nie chciał.
Ciocia Rózia, ustrojona w szeroką i krótką amarantową suknią, z
takiéjże barwy pufem na głowie, z wachlarzem w pulchnéj
rączce, chichotała z cicha i poziewała głośno na przemian,
przekomarzała się z Maryanem, lub poprawiała fałdy sukni i
układ warkoczy, siedzącéj pomiędzy nią a panią Herminią, Żanci.
Maryan nie był już tak wesołym, jak z rana, odcinał się jednak
cioci Rózi i żartował z pustek, panujących w sali; Żancia,
wielkiemi swemi biernemi oczyma wodząc dokoła, siedziała
prosto i milcząco.
Po kilku dopiéro minutach, śród obszernéj pustyni tworzyć się
zaczęły tu i owdzie małe oazy. Do sali wszedł mężczyzna, figura
blada i nieznacząca, i przyprowadził z sobą dwie kobiety
skromniuchne, ubożuchne, czerwieniące się jak piwonie na
widok krzeseł, na których mogło siedziéć wielu ludzi. Usiedli na

152
szarym końcu, echa przeciągłe powtórzyły odgłos nieśmiałych
ich kroków i umilkły. Aż po upływie dopiéro pewnego czasu
zjawił się znowu staruszek jakiś, emeryt zapewne, cierpiący na
melomanią, z okularami na nosie i czapką pod ramieniem; sunął
przez salę z wolna i ciężko, zakaszlał parę razy, umieścił się z
trudnością na samym środku sali, stęknął, zakaszlał znowu i
umilkł. Echa złośliwe stęknęły także, kaszlnęły i umilkły.
Melancholia zawisła pod wyniosłym sufitem i rozciągnęła nad
pustą salą cieniste swe skrydła[6]; nuda przyleciała tuż za nią i,
dobijając się wyłącznego panowania nad próżnią, rozpoczęła bój
z posępną swą siostrą.
Nagle u drzwi wchodowych rozległy się szelesty ciężkich
jedwabiów. Melancholia i nuda stuliły ciemne skrzydła,
przeczuwając nieprzyjaciela. Z dala już odgadnąć można było, że
na salę wstępuje bogactwo w świetnym orszaku piękności i
wytworności.
Drogą, urządzoną pomiędzy rzędami krzeseł, z wolna
postępowała kobieta lat czterdziestu, ale piękna jeszcze, ubrana
kosztownie, lecz niemniéj poważnie. Za nią, ciągnął się i
szeleścił długi ogon ciemnéj sukni, u szyi jéj, pod przezroczystą
przysłoną koronki, jaśniał wielki szmaragd, otoczony brylantami.
Obok téj poważnéj i wspaniałéj damy, lekko i powiewnie szła
młoda panna, niższa od niéj znacznie, śliczna istota o jasnych jak
len włosach, twarzy alabastrowo białéj, kibici idealnéj. Za tą
parą postępowała inna, składająca się z kobiety młodéj i pięknéj,
lecz bladéj i wyraźnie cierpiącéj, i młodego także mężczyzny, z
twarzą apatyczną i chorobliwe usposobienie znamionującą, z
grubym szalem na ramieniu. O ile śliczna panna szła lekko i
żywo, o tyle w krokach postępującéj za nią młodéj mężatki było
niedbałéj powolności i chorobliwego zesłabnięcia; piękna jéj

153
głowa, ukoronowana splotami płowych włosów, pochylała się
smutnie, szafirowe oczy patrzyły z wyrazem tęsknoty i marzenia.
U końca orszaku szedł mężczyzna, podobny bardzo do tego, który
młodą mężatkę prowadził, mniéj tylko szczupły i blady, z
powierzchownością niezbyt piękną i trochę zimną, dość
przyjemną jednak, a niczém wcale nie odrażającą.
Była to pani Natalska z dwiema córkami swemi, i dwaj bracia
Darzycowie, Adam i Artur.
Widok wchodzących rozpromienił schmurzoną dotąd i
niespokojną twarz pani Herminii; ciocia Rózia podskoczyła na
krześle i roztworzyła ramiona, jakby ich wszystkich odrazu
uścisnąć chciała; Maryan składał ukłony damom, a mężczyznom
rękę podawał; Żancia, nieśmiało i oglądając się na matkę,
powstała z krzesła, ale zaledwie zdołała ceremonialny dyg
wykonać przed panią Natalską, młodsza jéj córka poskoczyła ku
niéj, pochwyciła jéj ręce i pocałowała ją w twarz parę razy.
Dwie, sprzyjaźnione, jak się zdawało, rodziny, zabrały miejsce i
rozpoczęły rozmowę półgłosem, szeptem prawie, wyjąwszy
cioci Rózi, która, lubo także miarkowała głos swój, nie mogła
jednak wstrzymać się od niektórych, zwyczajnych sobie,
wykrzykników. Witała się ona ze wszystkimi z poufałością
dawnéj znajoméj i czułością powszechnéj cioci.
— Źle mi coś wyglądasz, kochańciu! — zawołała w chwili,
gdy Adam Darzyc zbliżał się do niéj. — żółty jesteś, jak cytryna,
a oczy to ci się tak gdzieś pochowały, że ich wcale nie widać! aż
mi wstyd, żem takiego chérlaka jakby na rękach swoich kiedyś
nosiła!
Słowa te, niezbyt pochlebne, nie sprawiły przecież żadnego
wrażenia na tym, do kogo się stosowały. Zięć pani Natalskiéj
poniósł do zwiędłego nieco czoła rękę białą i chudą.

154
— Głowa mię dziś strasznie boli — odpowiedział — i gdyby
nie konieczne żądanie Helenki, nie wyszedł-bym dziś z domu z
pewnością.
— A! pani Helena! Helenka! Helusia! — zaszczebiotała
ciocia Rózia — to już ona mężatka! mój Boże! takie-to było
maleństwo wtedy, kiedym u nich bawiła blizko przez rok cały.
Śliczna osoba! wysmukła, blondyna! trochę tylko przyblada, ale
to nic, bo gdyby była hożą i rumianą, niedobrane z was było-by
małżeństwo...
Maryan pochylił się nad krzesłem pani Adamowej.
— Byłem dziś u matki pani — mówił półgłosem — alem nie
miał przyjemności pani tam znaléźć...
Na dźwięk głosu młodego Brochwicza, promień miłego
uczucia przeleciał po twarzy smutnéj kobiety. Powolnym ruchem
zwróciła ku niemu głowę i utkwiła w twarzy jego szafirowe
oczy, w których tęskne marzenie założyło sobie stałe siedlisko.
— Cały dzień przepędziłam dziś u siebie i nie była-bym tu
teraz, gdyby moja matka nie przyjechała sama po mnie. Adam
cierpi na ból głowy.
Przy tych ostatnich wyrazach spuściła powieki, co twarzy jéj
nadało wyraz jeszcze smutniejszy; po ustach Maryana przewinął
się ledwie widzialny uśmiech.
— Słabe zdrowie Adama — zaczął — pozbawia nas często
szczęścia widzenia pani...
— Szczęścia! — z nagłym i ledwie dostrzegalnym rumieńcem
powtórzyła młoda kobieta — komuż becność[7] moja szczęście
sprawić może?
— O, pani! — wymówił Maryan — ale nie miał czasu
dokończyć zaczętéj mowy.
— Marysiu — ozwał się tuż przy nim stłumiony głos pani

155
Herminii — czy nie widzisz, że pannie Teofili upadła chusteczka.
Śliczna panna, żywo rozmawiając z Żancią, i ze śmiechem
odpowiadając na żarty i czułości cioci Rózi, upuściła w istocie
chusteczkę, bardzo podobną do kawałka białéj pajęczyny,
Maryan, przestrzeżony przez matkę, że jest niegrzecznym, uczynił
parę kroków, aby ją podnieść, nie śpieszył się jednak widocznie,
to téż panna schyliła się bardzo żywo i sama ją z ziemi
podniosła.
— Dlaczego nie raczyłaś pani pozwolić mi, abym jéj oddał tę
drobną przysługę? — zapytał Maryan, stając za krzesłem ładnéj
panny.
— Dziękuję panu — odpowiedziała, na-pół tylko zwracając
ku niemu strojną głowę, — same już dobre chęci cenić umiem.
Twarz jéj pozostała zupełnie obojętną, można-by nawet rzec,
iż zbliżenie się Maryana ostudziło trochę jéj żywość i kilka
promieni zgasiło w pięknych oczach. Smutna Helena za to
powiodła za powabnym młodzieńcem oczyma, które w drodze
spotkały się z bystrém spójrzeniem cioci Rózi.
Maryan, przyjęty obojętnie, opuścił krzesło panny Teofili i
usiadł na stronie.
— Cóż, Adamie! — rzekł po chwili do siedzącego obok
mężczyzny — od czegoż cię dziś znowu głowa boli?
— Zdaje mi się, że będę miał fluxyą — odparł mąż smutnéj
Heleny, chudemi palcami dotykając swéj szczęki.
— A bo się téż nadto pieścisz i szanujesz — ciągnął młody
Brochwicz — po co ten szal? Hartu-by nam potrzeba więcéj!
energii! — Rzekłszy to, zamyślił się znowu, tylko daleko głębiéj,
niż piérwéj. Ramiona skrzyżował na piersi i patrzał w ziemię.
Zdawało się, że myślał nad słowami, które sam wyrzekł.
— Żanciu — szepnęła do córki pani Herminia — ta rose ma

156
chère!
Panienka podniosła drobną rączkę i poprawiła nią białą różę,
która, tkwiąc w czarnym warkoczu, nieco pochyliła się ku skroni.
Oczy pani Natalskiéj, piękne jeszcze i bardzo miły wyraz
posiadające, zwracały się co chwila na młodą mężatkę, to znowu
na śliczną pannę, na tę ostatnią przecież daleko częściéj.
Obejrzała się po pustéj sali, poczém z lekka białą dłonią
dotknęła ramienia młodszéj córki i rzekła z uśmiechem.
— Eh bien, Tośku, co mówisz teraz o twych przepowiedniach
świetnego na ten koncert zebrania?
— Omyliłam się, moja mamo — wesoło odpowiedziała panna
— sądziłam, że miasto nasze, które tak rzadko ma sposobność
słuchać muzyki...
— Pośpieszy na występ z imienia nawet nieznanego sobie
artysty — podchwycił Artur Darzyc — co do mnie, byłem
pewny, że nie znajdzie on wielu słuchaczy, ale przybyłem tu
dlatego, aby przepędzić chwilę w miłém mi towarzystwie.
Ostatnie słowa miały wyraźnie na celu drobne uszko Żanci,
gdyż, wymawiając je, młody człowiek obejmował spójrzeniem
strojną w czarne warkocze jéj główkę, spójrzeniem, które, lubo
nie było ani namiętne, ani nawet zbyt czułe, zdradzało się z
pewném dość żywém zajęciem i zajaśniało wyrazem wcale
pociągającym.
Żancia z wolna podniosła powieki. Na bladéj twarzyczce jéj
nieśmiałość walczyła chwilę z chęcią powiedzenia czegoś, co ją
snadź mocno obchodziło.
— Zdaje mi się — zaczęła, zwracając na-pół głowę ku
siedzącemu za krzesłem jéj młodemu człowiekowi, ale patrząc na
panujące obok amarantowe ramię cioci Rózi — zdaje mi się, że
o tym panu, który tu ma wystąpić... wyrokować tak z góry nie

157
można, może téż... może téż ma on talent prawdziwy.
— Talent prawdziwy — z trochą powagi, odparł młody
Darzyc — głośno i odrazu daje znać o sobie. Ja o Wąsikowskim
słyszałem już nieraz. Ma to być tylko niedouczony wirtuoz, a
raczéj kwalifikujący się na wirtuoza, bez warunków
wykwalifikowania się kiedykolwiek.
— Zawsze to jednak smutno — ośmielając się stopniowo,
zaczęła znowu Żancia — zawsze jednak będzie mu bardzo
smutno, gdy, wchodząc, zobaczy taką pustą salę.
— Zapewne, pani — ale smutki takie, powtarzając się, mogą
mu oddać znakomitą przysługę. Dadzą mu poznać mierną skalę
jego zdolności i wyleczą go może z choroby dawania koncertów.
— O, panie! — głośniéj nieco i z lekkiém już ożywieniem
wymówiła panienka, — a może téż to nie choroba, ale
prawdziwe powołanie...
— Nie sądzę, pani; bo jeżeli-by tak było, pan Wąsikowski,
który, jak mi się zdaje, od dziesięciu już lat daje koncerta w
różnych stronach kraju, dał-by poznać światu rzeczywistą
wartość swą, przekonał-by ludzi o sile swego talentu i miał-by
dziś salę pełną słuchaczy.
Żancia prosto już w twarz mówiącego patrzyła.
— Mnie się zdaje — zaczęła — że ludzie mogą się czasem nie
poznać na talencie i zasłudze czyjéjś... przecież...
Nie dokończyła, bo pani Herminia pochyliła się ku niej.
— Żanciu — szepnęła tonem wymówki — za głośno mówisz i
za śmiało decydujesz! Młodéj panience tak śmiałe wypowiadanie
decyzyi nie przystoi.
Żancia ostygła nagle, wyprostowała się i umilkła; ale Artur
Darzyc, który w części przynajmniéj dosłyszéć musiał słowa pani
Herminii, zwrócił się ku niéj.

158
— Mademoiselle Jeanne, — rzekł z uśmiechem, który pięknie
wyglądał na ustach jego chłodnych zwyczajnie, — Mademoiselle
Jeanne, przez dobroć kobiecego serca, broniła nieobecnego tu, a
nieszczęśliwego wielce, jak się zdaje, wirtuoza; ja zaś
przemawiałem w imię chłodnego męzkiego rozsądku i pojęć
utylitarnych, rozkazujących każdemu spełniać dobrze swą robotę
i nie zaczynać takiéj, która zdolnościom jego jest niewłaściwą.
Byliśmy więc oboje we właściwych sobie rolach.
Pani Herminia uśmiechnęła się bardzo uprzejmnie.
— Miałeś pan zupełną słuszność — odrzekła. — Żancia jest
jeszcze takiém dzieckiem...
Pani Natalska spójrzała na zegarek.
— Miało się zaczynać o siódméj, a nie zaczęło się jeszcze o
trzy kwadranse na ósmą. Gdzież jest nakoniec ten pan Rodryg...
Roman... Alfons... Ildefons... Wąsicki czy Wąsikowski.
— Roman Gotard Bruno, królowo moja! — poprawiła ciocia
Rózia — byłam na chrzcinach jego, jak dziś pamiętam, i bardzo
jestem ciekawa zobaczyć go teraz! Ojciec jego metrem muzyki
był w Lidzie, uczciwe człeczysko, ale goły zawsze, jak święty
turecki, matka Żmujdzinka, Dojwałłówna z domu...
Szczebiotanie cioci Rózi przygłuszoném zostało turkotem kół,
który w téj chwili właśnie rozległ się w brukowanéj bramie
budowy.
— Słuchacze przybywają, czy artysta? — uśmiechnęła się
pani Natalska.
— Artysta, pani — odpowiedział Artur Darzyc, patrząc ku
drzwiom.
Mężczyzna wysoki i szczupły, w czarném ubraniu, z
kapeluszem w ręce, przeszedł wszerz salę po za rzędami pustych
krzeseł i zniknął w drzwiach przeciwległych. Idąc, miał głowę

159
schyloną nieco i nie patrzył na nic i na nikogo, a szedł tak prędko,
że nie można było rozpoznać rysów jego twarzy. Włosy czarne,
dość długie, w błyszczących puklach opadały mu na kołnierz.
Za drzwiami, w które wszedł artysta, źle, jak się zdawało,
przez los i publiczność Wileńską protegowany, była inna sala,
mniejsza znacznie od poprzedzającéj, a w téj chwili zanurzona w
cieniu głębokim, gdyż jedną tylko lampą oświetlona. Przy lampie,
na kanapce, spłowiołą materyą obitéj, siedziała niemłoda
kobieta, z twarzą bladą, pomarszczoną i łagodną, w czarnym
czepeczku na mocno posiwiałych włosach. Siedziała
nieruchomo, ze splecionemi i złożonemi na stole białemi,
delikatnemi rękoma i patrzała na mężczyznę, stojącego w pobliżu
i trzymającego w ręku narzędzia, potrzebne do strojenia
fortepianów.
Kiedy postać Romana Gotarda wynurzyła się z cieniu,
niemłoda kobieta żywo i z niepokojem na twarzy podniosła
głowę.
— I cóż, Romusiu? bawiłeś tak długo! — wyrzekła głosem
cichym i jakby nieśmiałym.
— A cóż, moja mamo! — odparł zapytany i porywczym
giestem kapelusz swój rzucił na krzesło — cóż ma być! Wszystko
poszło nadspodziewanie świetnie! jeździłem trzy godziny,
wydałem na dorożkę rubla, sprzedałem trzy bilety!
Mówiąc to, rozśmiał się gardłowo i przebiegł parę razy salę.
Kobieta splotła ręce i z giestem żalu przycisnęła je do piersi.
— Niech się pani dobrodziejka nie martwi, niech się pan nie
martwi — tonem pełnym kondolencyi, zaczął człowiek strojący
fortepiany.
Roman Gotard stanął przed nim.
— A któż-by się tam takiemi rzeczami martwił! — wymówił

160
bardzo szybko i głosem, w którym dźwięczało szyderstwo — ja i
moja matka przyzwyczajeni jesteśmy do sprawiedliwości i
uczciwości kochanego tego świata! Nas takie rzeczy dotknąć nie
mogą! czujemy się wyższymi nad nie!
Mówiąc to, czynił przecież tak porywcze giesta, głos jego tak
drżał i takiemi ostremi przebrzmiewał tonami, iż widoczną było
rzeczą, że czuł się do żywego dotkniętym. Niemłoda kobieta
wyglądała także srodze znękaną.
— Mój Romusiu — zaczęła po krótkiéj chwili — trzeba
jednak iść... tam czekają...
— Czekają! prawda! czekają! a iluż tam ich jest! nie wiem czy
dwudziestu? Ale cóż to znaczy? jestem ich sługą, muszę grać,
choćby było dwóch tylko! idźmy, matko!
W parę minut potém nieliczni słuchacze, jak oazy śród pustyni,
zrzadka rozsiani po koncertowéj sali, ujrzeli wchodzącą na
estradę posiwiałą kobietę, w sukni popielatéj jedwabnéj, trochę
za krótkiéj i trochę za wązkiéj, w czarnéj mantyli, jedwabnéj
także, lecz staroświeckiego kroju i luźno zwisającéj na szczupłéj
jéj kibici. Przywykłą snadź była do publicznych występów, bo w
twarzy jéj bladéj i pomarszczonéj, jak téż w całéj postaci, nie
znać było zmieszania, ni zawstydzenia, tylko smutek i pokorę. Tuż
za nią wszedł Roman Gotard i oddał nielicznéj publiczności
ukłon, nacechowany dumą i pewnym odcieniem ironicznéj
grzeczności. Piérwszy ozwał się fortepian, a po kilku akordach
ożeniły się z nim dźwięki skrzypiec.
Roman Gotard stał twarzą zwrócony do publiczności, i grał
jeden z wielkich utworów Beriota. Czy trudności utworu były
nad siły jego? czy mała liczba słuchaczy ostudzała go i
zniechęcała? Grał zimno i niedokładnie, z wprawą mechaniczną
znaczną, lecz ze znajomością subtelnych tajemnic sztuki małą.

161
Proste passaże wykonywane biegle, brzmiały czysto, flażeolety
leniwie szły, w fałsze wpadały, smyczek, odrywając się od strun,
zostawiał po sobie lekkie skrzypienie, mistrzowskiéj dłoni
nieznane. Chłód i monotonia owiały tony, przez ognistą duszę
wielkiego kompozytora wyśpiewane; zniechęcony, czy
nieumiejętny, Roman Gotard, nie pojął tajemniczego ich
cieniowania, nie wykrzesał z nich dla siebie zapału.
Słuchacze, siedzący w piérwszym rzędzie krzeseł, zamieniali
się spójrzeniami i uśmiechami, zachowywali jednak milczenie,
więcéj może przez poszanowanie dla sztuki, niż dla tego, który ją
w téj chwili przedstawiał. Jedna tylko ciocia Rózia milczéć w
zupełności nie mogła, i to tylko zdobyć zdołała na sobie, że
mówiła bardzo cichym, zaledwie dosłyszalnym szeptem.
— Patrz, kochańciu, patrz, jak podnosi głowę i wstrząsa
włosami! Istna grzywa! Ale niczego z niego chłopiec! wysoki,
szczupły, oczy piękne... czarne, ogniste, wyraziste... cera ciemna,
południowa... wąsik czarny... bródka hiszpańska, jak u koziełka...
Chude tylko biédactwo... frak wisi na nim, jak na kiju... szczęki
stérczą... patrz, patrz, rybko! jak czoło zmarszczył... co to on gra
takiego? czy co o wojnie? a teraz westchnął... nieboraczysko!
Szept ten zwrócony był do Żanci, któréj rękę pani Róża
trzymała w swéj dłoni i która nie potrzebowała bynajmniéj
zachęty do patrzenia. Wielkie oczy jéj szeroko były otwarte,
napełnione wyrazem ciekawości, i w twarz grającego wlepione;
od czasu do czasu migotało w nich uczucie żalu, a było to wtedy
szczególniéj, gdy Roman Gotard westchnął, lub głową wstrząsnął
i włosy w tył odrzucił.
Skończyła się wielka fantazya Beriota, dźwięki umilkły.
Piérwszy rząd krzeseł powściągliwość arystokratyczną
zachowywał i ze znajomością rzeczy o grze usłyszanéj sądził, to

162
téż ostatniemu tonowi skrzypiec, przeciągle rozlegającemu się w
próżni, nie odpowiedział nic. Ale na dalszym planie położone
oazy uznały za stosowne i konieczne dać znać o sobie. Pięciu
ludzi, podobnych do pięciu czarnych punktów, po nad powodzią
żółtych krzesełek górujących, poruszyło się i klasnęło w ręce.
Były to oklaski, podobniejsze do szyderstwa, niż do hołdu, a
jednak chmurne czoło Romana Gotarda rozjaśniło się, posępne
oczy błysnęły żywo. Pochwycił złożone na chwilę skrzypce i
smyczkiem przeciągnął po strunach. Wypłynęła z nich fala tonów
gorętszych, niż wprzódy, kilka akordów pełnych i, jak łza
czystych, zabrzmiało w powietrzu, a z nich kaskadą pereł i jęków
wywinął się lekki, powiewny, lecz głęboki i powikłany walc.
Kompozycya to była bardzo piękna, lecz mniéj od
poprzedzającéj trudna; Roman Gotard wykonywał ją téż
dokładniéj, a co więcéj, z większém uczuciem i zapałem, które
ustawały wtedy tylko, gdy zjawiała się nieprzyjaciółka wszelkiéj
doskonałości — pretensyonalność. Palce grającego,
nieprzezwyciężoną jakby a fatalną siłą pociągane, biegły
ustawicznie ku temu niebezpiecznemu punktowi skrzypiec, na
którym mistrzowskie tylko dłonie bezkarnie przebywać mogą, w
te sfery tajemnicze, kędy przemieszkują tony, na podobieństwo
księżniczek w czarujących pałacach zaklętych, do zbudzenia
trudne. Roman Gotard, niby rycerz nieustraszony, budził je, ale
one gniewały się na niego i, zamiast śpiewać, stękały, lub
poziewały. Inne, prostsze, nie w takich głębinach sztuki
przebywające, sprzyjały mu więcéj, wylewały się chwilami z
pod ręki jego pieśnią bez skazy, żaliły się głosem, prawdy i
uczucia pełnym, czyste, a niekiedy nawet świetne w świat
wybiegały, jakby na świadectwo, że ten, kto je z drgających strun
wywoływał, posiadał iskierkę świętego ognia, w mowie ludzkiéj

163
zwaną talentem, iskierkę, drobną może, pod popiołami
nieprzyjaznych jéj żywiołów zagrzebaną, niemniéj przeto na dnie
piersi jego przemieszkującą. Śród powodzi ustępów, źle
pojętych, nieumiejętnie wykonanych, lub pretensyonalnością
zepsutych, w grze Romana Gotarda błyskały od czasu do czasu
chwile piękne, wytryskiwały z instrumentu na podobieństwo rac
świetnych, lecz nie trwałych, a im dłużéj grał, tém wyraźniéj
nabrzmiewały jakiémś jedném, wyłącznie panującém nad niemi
uczuciem, które, z razu niewyraźne, hamowane może, lub słabiéj
przez grającego uczuwane, rosło potém, podnosiło się, nabierało
westchnień i jęków, aż wybuchło nakoniec i przesiąknęło sobą
wszystkie już tony, czyste i fałszywe, świetne i niedołężne,
szczere i pretensyonalne.
Wszystkie one, bez względu na różnicę swych przymiotów, na
jednę śpiewały nutę, którą była — boleść! A jednak uczucie to,
tak potężnie działające zazwyczaj, nie stopiło tym razem
lodowatéj obojętności słuchaczy. Jedni z nich nie dosłyszeli go
przez niedostatek tego zmysłu szóstego, który odkrywa dramat
pod zasłoną powszedniego zjawiska; inni, z góry źle uprzedzeni,
rachowali usterki i niedołężności, o nic innego nie dbając.
Strojne damy, w piérwszym rzędzie krzeseł siedzące, ukrywały
pod wachlarzami poziewanie; Adam Darzyc drzémał; brat jego
miał minę zimną i surową; stary jegomość w głębi sali kaszlał i
stękał; mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami, które
przyprowadził, siedzący, na kartce pugilaresu kreślił cyfry
dziennych wydatków, dodając je po cichu; na najdalszym planie
młody gimnazyasta wyrzynał scyzorykiem na poręczy żółtego
krzesełka serce, strzałą przebite, ku wielkiemu, acz cichemu,
zadowoleniu dwóch obok siedzących kolegów.
A jednak w tém, więcéj niż chłodném, bo niechętném, lub

164
nieuważném zgromadzeniu, znajdowała się jedna para oczu, która
tkwiła nieustannie w twarzy Romana Gotarda, z ciekawością na
przód, z żalem i smutkiem potém. Były to oczy Żanci.
— A co, kochańciu! — szeptała panience do ucha ciocia
Rózia — jakże ci się podoba muzyka mego Romulka? Ot, rzępoli
sobie biédaczysko, byle żyć! ale z dzisiejszego wieczoru to, jak
myślę, niewiele mu się nieborakowi okroi! Jeżeli tak często
bywa, to i nie dziwota, że taki chudy!
Rączka Żanci zadrżała lekko w pulchnéj dłoni pani Róży.
— Biedny! — szepnęła.
Siwe oczy pani Róży bystro przebiegały po bladéj twarzyczce
panienki, niezwykłym, choć lekkim rumieńcem oblanéj. Powieki
cioci Rózi mrugnęły kilka razy, szybki uśmiech przeleciał po jéj
ustach. Schyliła się do drobnego uszka, wychylającego się z-za
czarnych warkoczy.
— A co? — szepnęła — podobał ci się mój Romulek? niczego
sobie chłopczyna, niczego!
— O, moja ciociu! — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem
— ja jego tylko żałuję, bardzo żałuję! jakże to musi być
okropném, widziéć się tak niepojętym i nieocenionym! On,
ciociu, miał łzy w oczach, wchodząc... widziałam to...
— Może był głodny, rybko złota — odpowiedziała z
westchnieniem ciocia Rózia — kto to wié, może był głodnym!
Rączka Żanci silniéj zadrżała, rumieniec zsunął się nagle z
twarzy i pozostawił bladość, większą jeszcze, niż zwykle.
W téj chwili Roman Gotard grał już trzecią ze sztuk
muzycznych, w programacie koncertu zawartych. Było to znowu
coś wielce trudnego i długiego, jakaś symfonia z minorowego
tonu, grożąca monotonią, najeżona akordami dzikiemi, które
przez mało znających się mogły być wziętemi za fałszywe.

165
Panie Natalska i Brochwiczowa porozumiewały się o czémś z
sobą po cichu i pod przysłoną wachlarzy.
Piérwsza zwróciła się do córki.
— Tośku — rzekła — czy wolisz zostać tu do końca tego
nudnego koncertu, czy pojechać zaraz na wieczór do Wirskich.
Ślicznéj pannie znudzone nieco oczy błysnęły.
— Wolę do Wirskich, moja mamo — odpowiedziała z
pośpiechem — nie wiem tylko, czy nie za późno.
— Ledwie po dziewiątéj, moje życie...
Pomiędzy świetném gronem, umieszczoném w piérwszym
rzędzie krzeseł, rozpoczęły się wtedy nieme znaki porozumienia,
wzywające do odwrotu. Pani Natalska mrugnęła oczyma ku
starszéj córce; smutna Helena odpowiedziała powolnym ruchem
powiek, i giestem dała o czémś znać swemu mężowi; ten z
pośpiechem zdjął szal z poręczy krzesła i oczyma pokazał na
drzwi bratu swemu i Maryanowi, którzy na znak zgodzenia się
pochylili głowy.. Żancia spoglądała na to wszystko z niepokojem
i ścisnęła mocno rękę cioci Rózi.
— Wychodzą! — szepnęła — wszyscy wychodzą! o mój
Boże! cóż on nieszczęśliwy uczyni? dla kogoż grać będzie.
Zdawało się, że była blizką płaczu. Ciocia Rózia schyliła się
znowu do jéj ucha:
— Poproś mamy, aby cię tu ze mną zostawiła. Dosłuchamy do
końca...
Powstali. Na znak matki, wstała i Żancia, ale oparła rączkę o
poręcz krzesła i w matkę nieśmiały wzrok utkwiła. Widoczném
było, że czyniła nad sobą wielkie wysilenie.
— Moja mamo! — szepnęła ledwie dosłyszalnie — może-
bym ja z ciocią Rózią tu została... mnie się ta muzyka bardzo...
podoba...

166
Pani Herminia ze zdumieniem spójrzała na córkę i czoło
zmarszczyła.
— Quelle idée, ma chère! — odpowiedziała krótko —
partons!
Roman Gotard widział powstające z krzeseł, od gry jego
uchodzące towarzystwo. Ciemna twarz jego oblała się
szkarłatem, pierś wezbrała goryczą; nie przestał jednak grać,
owszem, podniósł wysoko smyczek i uderzył nim po strunach z
taką nagłą siłą, z takim wybuchem namiętnego żalu, gniewu,
rozpaczy, że wydały one z siebie krzyk przeciągły, i za plecami
uchodzących rzuciły gamę dziwnego jakiegoś śmiechu, którego
każdy ton zdawał się być uderzeniem serca, pękającego w
spazmie bólu i szyderstwa. Nagle przed wzrokiem grającego, na
podobieństwo dwóch słońc, ukazujących się śród próżni i
ciemności, zajaśniało dwoje oczu kobiecych, wielkich, głęboko i
łagodnie w twarz jego wpatrzonych, z brylantową łzą na ciemnéj
rzęsie. Żancia stała z ręką opartą na poręczy krzesła, plecami
zwrócona już do estrady, ale odwracała jeszcze głowę, jakby
opuszczanemu przez słuchaczy artyście, na pociechę i osłodzenie
doznanéj obelgi, pozostawić chciała spójrzenie przyjazne i łzę
współczucia. Spotkawszy się z pałającym wzrokiem Romana,
spuściła powieki, pochyliła głowę i z wolna, jakby niechętnie,
postąpiła w głąb’ sali. Roman Gotard patrzał za nią, i wtedy
dopiéro, kiedy główka dziewczęcia, zdobna w czarne warkocze i
białą różę, znikła w załomie muru, upuścił z ręki smyczek,
odetchnął głęboko i stał chwilę nieruchomy. Matka jego wciąż
grała; zajęta cała wykonywaniem mozolnego akompaniamentu,
nie widziała nic, nie słyszała nawet, że obok niéj skrzypce
umilkły. Roman Gotard zbliżył się do fortepianu.
— Moja matko — wymówił zdławionym głosem — pójdźmy

167
ztąd! nie mamy już grać dla kogo.
Słowom tym odpowiedział z głębi sali chrapliwy kaszel
starego melomana i swawolny śmiéch trzech gimnazyastów.
W godzinę po koncercie, w tak niefortunnych okolicznościach
zaczętym i skończonym, w szczupłéj i wielce niewytwornéj
izdebce jednego z najuboższych domów zajezdnych, siedziała
matka Romana Gotarda, i przy skąpym, żółtym płomyku łojówki,
starannie cérowała koszulę syna. Perkalowy, spłowiały szlafrok
okrywał drobną i suchą kibić staréj kobiety, siwe włosy jéj,
uwolnione od czepka, opadały na pomarszczone czoło, usta
blade, otoczone zmarszczkami, drżały od czasu do czasu, a
zaczerwienione od łez oczy z wytężeniem wpatrywały się w
koszulę cienką i białą, przodem bardzo ozdobnym opatrzoną, ale
od starości rozpadającą się niemal w szmaty. Izdebka, ze
wszystkiém, co się w niéj znajdowało, w najmniejszéj rzeczy nie
przypominała komfortu, ni zbytku. Ciasno tam było, brudno,
ubogo i nieporządnie. Pod ścianami, na które czas i niedbalstwo
rzuciły długie smugi i szerokie plamy brudu i pleśni, stały dwa
łóżka nadpróchniałe, ze staremi nogami, upadającemi na siłach, z
pościelą tak szczupłą, że ledwie widoczną, mizernemi
kołderkami pokrytą. Piec potężnych rozmiarów rozpierał się
dumnie, zajmując sobą sporą część izby, a u stóp jego, na
podłodze, z prostych desek skleconéj, leżał malutki tłómoczek,
zmęczony widocznie mnogiemi podróżami, z których również
mnogie wyniósł rany, w wielce niegłębokiéj swej głębi
ukrywający trochę bielizny i odzieży. Na krzesełku o trzech
nogach, przypartém do ściany, leżała popielata jedwabna suknia i
czarna starożytna mantyla, paradny strój, od lat zapewne wielu
służący matce Romana Gotarda do występowania na estrady
koncertowe; na stole, niedaleko mosiężnego lichtarza, w którym

168
paliła się łojówka, leżały dwie trzygroszowe bułki, kilkanaście
kawałków cukru i szczypta herbaty w zmiętym papierku. Było
tam jeszcze na oknie parę wazoników z karłowatym aloesem i
opyloném geranium, a w kącie izby stara komoda i
źwierciadełko, z przyćmionym od pyłu blaskiem. Był to
najlichszy tak zwany numer w najlichszym z zajezdnych domów
miasta; taniość jego była tak nadzwyczajna, jak nadzwyczajném
musiało być ubóztwo tych, którzy poprzestawać na niém musieli.
Dwie godziny minęło już od ukończenia się niefortunnego
koncertu, pora była spóźniona, a Roman Gotard nie wrócił
jeszcze do niezbyt ponętnego w istocie, podróżnego gniazda.
Stara matka, jak najczęściéj bywało, samotnie opuściwszy gmach
publiczny, ze łzami w oczach, powolnym i chwiejnym krokiem
przywlokła się do ciasnéj, brudnéj izdebki, i zasiadła nad swą,
nigdy niekończącą się, robotą naprawiania, cérowania,
odświeżania odzieży, z dawna zestarzałéj. Syn udał się w inną
stronę... dokąd? wiedziała o tém może, lub domyślała się
przynajmniéj stara matka, gdyż oczy jéj, omglone i
zaczerwienione, co chwila odrywały się od roboty i rzucały na
drzwi od sionek niespokojne wejrzenia.
Drzwi te otworzyły się nakoniec, do izdebki wszedł Roman
Gotard. Bujne krople padającego téj nocy deszczu zraszały
płaszczyk jego, wątły i nadszarzany, lecz krojem hiszpańskim
sporządzony, i w malowniczych fałdach ramiona mu opływający;
kapelusz, również hiszpański strój przypominający, przykrywał
włosy, zwilżone deszczem, do skroni i szyi przylegające; pod
ręką niósł podłużne pudło ze skrzypcami. Przestąpiwszy próg,
wstrząsnął się cały, przez co hiszpański płaszczyk upadł na
ziemię, poczém podłużne pudło ze stukiem umieścił na komodzie,
i kapelusz przemokły porywczym giestem na tenże sprzęt rzucił.

169
Na matkę przelotnie spójrzał, i postąpiwszy w głąb’ izdebki,
rzucił się raczéj, niż usiadł, na jedno z łóżek. Po ciemnéj i bladéj
twarzy jego błąkały się niepewne rumieńce, w czarnych oczach
gorzał blask nienaturalny, sztuczne naprężenie władz fizycznych i
moralnych znamionujący, usta i ręce od czasu do czasu poruszały
się nerwowém drżeniem.
Stara kobieta powstała z wolna; zbliżywszy się do progu,
podniosła rzucony na ziemię płaszczyk i, starannie oczyściwszy
go z wilgoci i kurzu, zawiesiła na tkwiącym w ścianie gwoździu.
Potém wróciła na uprzednie swe miejsce, ale nie wzięła do rąk
opuszczonéj roboty; dłonie splotła na kolanach, szczupłą kibić
podała nieco na przód, i zmęczonemi oczyma wpatrzyła się w
rozgorączkowaną twarz syna. On na nią nie patrzył; wzrok utkwił
w ziemi, jedną ręką pokręcał czarnego wąsa, drugą niecierpliwe
takty wybijał na krawędzi łóżka.
Milczenie trwało parę minut. Piérwsza przerwała je kobieta.
— Romusiu! — wymówiła głosem cichym i jakby nieśmiałym.
Syn nie odpowiadał.
— Romusiu! — powtórzyła matka, a tym razem w cichym
głosie jéj ozwał się ton jękliwy skargi, czy wyrzutu.
Roman Gotard podniósł nagle głowę i wstrząsnął długiemi
włosami.
— Co, mamo?
Krótkie pytanie to wypadło z ust jego gniewne, niecierpliwą
przemocą mu jakby wydarte.
— Tak długo nie przychodziłeś, Romusiu... — zaczęła kobieta
— lękałam się... abyś nie poszedł znowu... tam...
Roman Gotard wyprostował się.
— Gdzie to „tam?” mamo, gdzie to? masz zapewne na myśli
cukiernią, handel win, albo i co gorszego jeszcze. Obawiasz się,

170
abym nie wpadł w nałóg pijaństwa, abym nie térał się po tych
nizkich sferach, w których gmin zadawalnia bydlęce swe
chucie... O, nie lękaj się, mamo! dla takich, jak ja, upojenie jest
ulgą, zbawieniem! Chciał-bym upić się trunkiem, aby stracić z
oczu ten świat nikczemny! chciał-bym pogrążyć się w kałuży i
zgasić w sobie ten święty ogień, który mnie pali, i stać się
człowiekiem pospolitym, zwyczajnym, jak tamci...
Urwał nagle, zaśmiał się gardłowo i, obie ręce zatopiwszy w
czarnych puklach, odrzucił je z czoła. Stara kobieta słuchała go,
nie czyniąc żadnego poruszenia.
— Mój Romusiu — zaczęła po chwili z większą jeszcze, niż
wprzódy, nieśmiałością — miałeś przy sobie pieniądze za te trzy
bilety, któreś sprzedał przed samym koncertem... obawiam się,
czyś ich... czyś ich czasem...
— Czym ich nie stracił? — zawołał, prostując się znowu
Roman Gotard — a więc cóż? straciłem je! przegrałem w bilard!
przepiłem!
Stara kobieta załamała ręce, syn jéj mówił daléj:
— Cóż? czy nie wolno mi było wydać tych nędznych kilku
groszy, aby upoić się winem i zabawą, i zapomniéć na chwilę?
Czy żadne już wynagrodzenie nie należy mi za trudy i rozpacz
całego życia? Ale ty, mamo, zawsze tylko mówisz o pieniądzach!
jesteś tak samo materyalną, jak tamci... ty nawet, mamo, pojąć
mnie i ducha mego zrozumiéć nie możesz!
Wymówiwszy słowa te z goryczą i uniesieniem, Roman
Gotard powstał, przeszedł parę razy izdebkę wzdłuż i wszerz, i
stanął przed matką.
— Jeść mi się chce, mamo! czy nie masz mi dać co do
jedzenia?
Kobieta wstała, otworzyła jednę z szuflad komody i wydobyty

171
z niéj talérz postawiła na stole. Na talerzu wyszczerbionym
znajdował się kawał zimnéj pieczeni, okryty wielce nieponętną,
zastygłą tłustością. Była to widocznie pozostałość z obiadu, z
nędznéj jakiéjś garkuchni przyniesionego. Roman Gotard usiadł
przy stole i z porywczością, cechującą zwykle jego ruchy, zabrał
się do jedzenia. Pomimo jednak wszelkich oznak zaostrzonego i
dość nawet gwałtownego apetytu, oczy jego zachowały, jakby z
nałogu, wyraz posępny, włosy opadały na zmarszczone czoło.
Stara kobieta oparła oba łokcie na stole i w twarz syna patrzała,
jak w tęczę.
— Mój Romusiu — zaczęła, zwykłym sobie, cichym głosem i
z bardzo przewlekłym akcentem — trzeba, abyśmy zrobili
rachunek...
— Jaki rachunek? — rzucił pytanie syn, tragicznym giestem
niosąc do ust kawał mięsiwa.
— Rachunek z dochodu dzisiejszego naszego koncertu i opłat,
jakie uczynić musimy...
— Z dochodu! ha! ha! z dochodu! — rozśmiał się gardłowo
Roman Gotard,
— Za bilety sprzedane — ciągnęła kobieta — otrzymaliśmy,
nie rachując tych trzech... któreś sprzedał przed samym
koncertem... otrzymaliśmy złotych dwieście.
— Świetny dochód! ha, ha, ha! znakomite doprawdy
powodzenie! — z takim, jak wprzódy, śmiechem, wybuchnął syn.
— Za wynajęcie sali będziemy musieli zapłacić złotych sto
dwadzieścia, za światło sześćdziesiąt... za wydrukowanie afiszy
i biletów czterdzieści... na opłacenie więc długu, na ten koncert
zaciągniętego, zabraknie nam złotych dwadzieścia.
Roman Gotard przestał jeść, bo na talerzu nic już nie było.
Skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w twarzy matki.

172
— Mamo — rzekł zniżonym, posępnym głosem — dlaczego
mi o tém mówisz? czy dlatego, aby mnie dręczyć?
— Dziecko moje drogie! — zawołała kobieta, splatając przed
sobą chude białe ręce i, wzrokiem omglonym łzami, spoglądając
na syna — jak ty możesz przypuścić nawet, abym ja dręczyć cię
chciała! ja, ja! co-bym za twoje powodzenie, za twoje szczęście,
ostatnią kroplę krwi oddała! ja, co oczy wypłakałam, widząc, jak
świat ocenić cię i poznać się na tobie nie umié! ja... ja!..
Romusiu... nieba-bym tobie przychyliła... do grobu-bym za tobą
wstąpiła...
Zakryła twarz rękoma i rozpłakała się.
Roman Gotard siedział przez chwilę nieruchomy, ale wyraz
twarzy jego zmienił się nagle; rysy, posępne wprzódy, zmiękły
nieco, czoło rozmarszczyło się; oczy, pałające gorączkowym
blaskiem, zaszły wilgocią. Nagle porwał się z krzesła, postąpił
parę kroków i upadł przed płaczącą matką na kolana.
— Przebacz mi, moja matko! — zawołał — przebacz mi, nie
płacz!.. łzy twoje rozdzierają mi serce... Ja wiem, że mnie
kochasz... że jesteś jedyną na ziemi istotą, która zrozumiéć mnie
zdoła... wiem, jaką ofiarę ponosisz, tułając się tak ze mną po
świecie!.. przebacz mi słowo porywcze!.. z ust mi je wyrwał ten
świat nikczemny, który mną i tobą pomiata... który nie umié pojąć
istot takich, jak my!.. uniosłem się, moja matko, bo serce mam
pełne gniewu i goryczy... bo źle mi na świecie!
Otoczył ją ramionami, szczupłą jéj kibić pochylił ku sobie i
przycisnął do swéj piersi; obfite łzy spływały po ciemnych jego
policzkach; prawdziwa boleść malowała się na twarzy; w
oczach, utkwionych w siwą głowę matki, na ramię jego
skłonioną, jaśniało nieudane i żywe uczucie — miłości.
Ona przestała płakać, ramionami otoczyła mu szyję i blade,

173
drżące usta, po wiele razy przycisnęła do czoła jego i włosów.
— Moje ty dziecko drogie! — szepnęła — nie płacz, nie
rozpaczaj, wszystko jeszcze dobrze będzie... zobaczysz...
Scena ta wzajemnego pocieszania się i wzajemnéj czułości
trwała minut kilka; kiedy nakoniec Roman Gotard powstał z
klęczek, odrzucił z czoła gęste pukla włosów i, westchnąwszy
ciężko, usiadł na dawném miejscu, stara kobieta otarła także łzy z
twarzy i powoli mówić zaczęła:
— Chciałam, moje dziecko, abyśmy obliczyli nasze środki
pieniężne, gdyż jutro wszyscy zejdą się po opłatę, a, jak
mówiłam ci już, nie stanie nam dwudziestu złotych na opłacenie
długu, za salę, światło i drukowanie afiszy zaciągniętego...
właściciel hotelu przychodził już dziś do mnie, prosząc, abyśmy
mu zapłacili za tydzień mieszkania w téj izbie, a i w garkuchni,
nie znając nas, na kredyt obiadu nie dadzą.
— Czy, prócz tych dwiestu złotych, nie masz już, mamo, wcale
innych pieniędzy? — grobowym głosem zapytał Roman Gotard.
— Otóż to, dziecko moje kochane, że nie mam... z tego rubla,
któregośmy wczoraj rozmienili, zostało mi tylko dwa złote... tyle,
ile trzeba na jutrzejszy obiad... potém... potém nie wiem, co
będzie.
— I cóż ja na to poradzić mogę, mamo! żałuję teraz, żem
wydał te trzydzieści złotych, które otrzymałem przed samym
koncertem! ale stało się! fatalizm jakiś mnie ściga! Dziwne!
dziwne przeznaczenie moje!
Westchnął i stara matka westchnęła także. Milczeli kilka
minut.
— Trzeba będzie... — cicho i nieśmiało zaczęła kobieta —
trzeba będzie, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie.
Roman Gotard wstrząsnął włosami.

174
— O, moja matko! — rzekł z wyrazem głębokiego smutku —
czyż chciała-byś, abym po raz drugi perły ducha mego rzucał pod
stopy tym ludziom, którzy tak nielitościwie sponiewierali mnie,
wzgardą i poniżeniem okryli? Nie, mamo! jedźmy gdzieindziéj!
w inném miejscu znajdziemy może gorętsze serca i wznioślejsze
umysły!
Kobieta smutnie głowę skłoniła.
— Mój Romusiu — szepnęła — jeśli nie opłacimy
zaciągniętych długów, nie puszczą nas ztąd... zatrzymają
przemocą... przed władzami oskarżą, jak, pamiętasz? dwa lata
temu w Mińsku... a gdyby nawet i wypuszczono nas, co być nie
może, nie moglibyśmy wyjechać, bo nie mamy pieniędzy na nową
podróż...
— Niech mama co sprzeda — sarknął syn.
Matka uśmiechnęła się z goryczą.
— Nie mamy już nic do sprzedania. Jedynéj sukni jedwabnéj,
jaka mi została, sprzedać nie mogę, bo w czémże-bym wystąpiła
przed publicznością...
— O! publiczność! — zaśmiał się gorzko Roman Gotard.
— Tobie pozostał tylko frak i tużurek... płaszcz twój i moja
algierka tak już są znoszone i zestarzałe, że nie wiem, czy
ktokolwiek chciał-by je nabyć... futra sprzedaliśmy dwa lata temu
w Mińsku, a w przeszłym roku złoty zegarek, któryś miał po ojcu,
zamieniliśmy na srebrny. Sześć łyżek srebrnych, które
otrzymałam jeszcze z wyprawą, zastawione w Lidzie; cóż więc
sprzedać możemy? Nic.
— I cóż ja na to poradzę? — powtórzył Roman Gotard.
— Trzeba, mój Romusiu, pomyśléć o drugim koncercie — z
kolei powtórzyła kobieta.
— O drugim! i jakąż korzyść przyniósł nam piérwszy? Wstyd,

175
upokorzenie, długi, nędzę... nic więcéj....
— Musiałeś, moje dziecko, źle starać się o rozprzedanie
biletów. Piérwszy raz występowałeś w Wilnie, nie wiedziałeś
dobrze, dokąd się udać.
— Byłem, mamo, we wszystkich domach, które wskazał mi
właściciel tego obrzydliwego hotelu. Wyżsi urzędnicy przyjęli
mnie kwaśno i wymówili się brakiem czasu... niżsi wzięli bilety i
przyrzekli zapłacić protekcyą... jak dotrzymali przyrzeczenia?
widzieliśmy to, grając dla pustéj sali!
— Otóż to — przerwała kobieta — zdaje mi się, żeś źle
uczynił, udając się po protekcyą i poparcie do urzędników... Są
to, moje dziecko, ludzie zajęci i... materyalni. Trzeba sprobować
domów obywatelskich... dowiedziałam się od właściciela hotelu,
że kilka bogatych familii obywatelskich zamieszkało téj zimy w
Wilnie... gdybyś się do nich udał, Romusiu, zaprotegowali-by cię
niezawodnie... czasu mają oni zazwyczaj wiele i muzykę lubią...
Roman Gotard milczał chwilę. Nagle zerwał się z krzesła i
szerokiemi krokami zaczął chodzić po izbie.
— A więc znowu puszczać się mam na przebrzydłą tę
żebraninę! — zawołał, obie ręce zatapiając w czarnych puklach.
— A więc znowu pukać mi przyjdzie do drzwi bogaczy i w
przedpokojach prosić lokajów, aby otworzyć mi raczyli podwoje
pańskich salonów! O, ci bogacze! te samoluby! ile razy wstępuję
w ich progi i patrzę na pozłacane ściany ich mieszkań, czuję się
pokrzywdzonym przez nich, okradzionym! Tak, okradzionym! bo i
dlaczegóż opływają oni w zbytkach? oni, ludzie pospolici,
zwyczajni, w grubym materyalizmie zatopieni, wtedy, kiedy ja,
człowiek wyższych uczuć i zdolności, ja, którym się poświęcił
dla sztuki, zmuszony jestem wyciągać ku nim rękę, jak żebrak,
błagający o jałmużnę? Ja żebrakiem! ja, który przed żadnym

176
monarchą nie ugiąłbym głowy! ja muszę tych, tych ludzi prosić o
wsparcie, o protekcyą! ha! ha! ha!
Mówiąc to, Roman Gotard chodził szerokiemi krokami wzdłuż
i wszerz izby, obu ramionami szerokie czynił gesta, lub zagarniał
dłońmi i w górę podnosił rozrzucone w nieładzie swe włosy.
Twarz jego była zarumieniona, wzrok gniewny i pałający.
Wyglądał, jak rozzłoszczony ptak, miotający się w klatce, w
któréj go zamknięto.
Stara kobieta siedziała nieruchomo, z głową pochyloną na
piersi, z chudemi rękoma splecionemi na kolanach. Ciężkie
westchnienie podnosiło co chwila pierś jéj wychudłą, parę łez
wypłynęło z pod zmęczonéj powieki i zwilżyło spłowiałe wzory
perkalowego szlafroka. Gdyby Roman Gotard mniéj był w téj
chwili zajęty sobą samym i własnemi swemi uczuciami, niema
boleść matki nie uszła-by jego uwagi, ulitował-by się może nad
nią i umilkł. Ale on zatapiał się cały w głośném rozważaniu
srogich krzywd, doznanych od nikczemnego, zmateryalizowanego
świata, a słowa pogardy, jakiemi śród brudnych ścian nędznéj
swéj izby obrzucać mógł do woli samolubnych bogaczy,
sprawiały mu pewną gorzką rozkosz, płynącą z zadowolenia
dumy i niechęci, jakich w inny sposób zadowolić nie mógł.
Szamotał się po izbie i co chwila wybuchał gardłowym,
szyderczym śmiechem.
— Oto, jakiém jest życie artysty w dziewiętnastym wieku! —
zawołał nakoniec. — Brudna izba żydowska, kawał czarnego
chleba, długi, tułaczka bez końca, upokorzenie, nędza! oto, jak
świat wynagradza poświęcenie i trudy ludzi wyższego ducha i
polotu! oto, jakiém jest życie artysty!
Ostatnie słowa silniéj snadź i boleśniéj dotknęły starą kobietę,
niż wszystkie inne; bo lekkie drżenie przebiegło po całém jéj

177
ciele, twarz, i tak blada, więcéj jeszcze pobladła, ręce silniéj
zacisnęły się na kolanach. Podniosła z wolna głowę, usta jéj
drżały przez chwilę, oczy z niewypowiedzianym niepokojem,
nieledwie z trwogą, utkwiły w rozognionéj twarzy syna.
— O, mój Romusiu! — zawołała, podnosząc splecione ręce i
przyciskając je do piersi — czemużem ja ciebie od dzieciństwa
zachęcała i popychała do tego ciężkiego zawodu? Możem źle
uczyniła? może byłbyś szczęśliwszym, służąc w biurze, albo
dając lekcye muzyki, jak twój ojciec?
Roman Gotard stanął nagle, jak przykuty do miejsca, twarzą
zwrócony do matki.
— Jakto? — zawołał głosem pełnym boleści i wyrzutu —
jakto, moja matko? ty nawet wątpisz o mnie i o moim duchu? ty
nawet przypuszczasz, że wycieranie stołu rękawami i maczanie
palców w atramencie było-by dla mnie przeznaczeniem
stosowném? O! nie, moja matko! mylisz się, mocno się mylisz!
jam niestworzony do nędznéj, robaczéj, po ziemi czołgającéj się
pracy! ja dla nędznego kawałka chleba i ślimaczego spokoju,
którym gardzę, nie mogę wyrzec się wyższych polotów ducha,
tych natchnień i porywów, które czuję w swéj piersi, które
unoszą mię po-nad świat nikczemny w te wyższe sfery... w te...
Zająknął się; nie wystarczyło mu snadź wyrazów dla
określenia własnéj wielkości i wzniosłości. Ale słowa, które
wymówił, dostatecznemi były, aby ukoić trwogę i rozradować
serce staréj kobiety. Dumne zaufanie w samym sobie Romana
Gotarda i wspaniałe lekceważenie robaczéj, po ziemi
czołgającéj się pracy, znalazły w niéj wierne echo.
— O, tak! tak! mój Romusiu! moje dziecię jedyne! —
zawołała właściwym sobie, przeciągłym tonem — ty jesteś
człowiekiem wyższym... wiem o tém! któż lepiéj wiedziéć o tém

178
może, nade mnie! Sercem matki odgadłam w tobie artystę! I
nieboszczyk ojciec twój, świeć Panie nad jego duszą, odgadł
także sercem ojca. Sześć latek miałeś zaledwie, kiedyś już z
zakrytemi oczyma odgadywał imiona uderzanych klawiszy!
Ktokolwiek, bywało, o szklankę nożem uderzy, tyś już mówił,
jaki ton szkło z siebie wydało. Co za ucho! Byli wtedy ludzie,
którzy radzili nam, abyśmy cię kierowali na urzędnika, albo, żal
się Boże, i na rzemieślnika (tu Roman Gotard zaśmiał się
szyderczo), ale my mówiliśmy zawsze: nie! on będzie artystą! i
uczyliśmy cię muzyki...
— I dobrze zrobiliście, matko! — uroczystym głosem, stając
na środku izby, przerwał Roman Gotard. — Wprowadziliście
mię wprawdzie na drogę pełną cierni i głogów, ale wdzięczny
wam jestem za to, boście nie zabili, nie zagłuszyli wyższego
mego ducha! Ja rzemieślnikiem, ja gryzipiórkiem! kancelarzystą!
o!...
Z głową podniesioną wysoko i powolniejszym już krokiem
przeszedł się parę razy po izbie i stanął znowu przed matką.
— Przyjdzie czas — wyrzekł — przyjdzie czas, w którym
wyższy duch odniesie zwycięztwo nad grubém
zmateryalizowaniem się świata; w którym ci, co odwracają się
teraz plecami od wzgardzonego kapłana sztuki, kwiatami drogę
usypywać przed nim będą i laurowy wieniec położą mu na czole.
Tak, matko, czuję w sobie siłę, która zwyciężyć musi obojętność
bogaczy, bo tłumy... tłumy i dziś już do mnie należą...
Umilkł i rozpogodzonym wzrokiem wodził dokoła. Stara
kobieta siedziała wciąż z rękoma splecionemi i przyciśnionemi
do piersi, ale na twarz jéj, bladą niedawno i rozbolałą,
wstępował wyraz nadziei, dumy i radości.
— Czy uważasz, matko — zaczął znowu po chwili Roman

179
Gotard — czy uważasz, jak silny wpływ gra moja wywiera
zwykle na masy? Niezepsute bogactwem serca rozumieją mię;
przemawiam do tych, którzy, więcéj jeszcze zbliżeni do natury,
nie zarazili się samolubstwem i zmateryalizowaniem
dziewiętnastego wieku! Wszyscy ludzie wielkiego ducha mieli za
sobą masy, i ja je mam. Dziś nawet, pomimo całéj
niepomyślności, towarzyszącéj memu koncertowi, miałem piękną
chwilę! Czy słyszałaś, moja matko, jak gorące brawo dawano mi,
gdy skończyłem więlką[8] fantazyą Beriota? Ile w oklaskach tych
było czucia, uznania! kto je dawał? Masy. Bogacze, siedzący w
piérwszym rzędzie krzeseł, milczeli pogardliwie, ale lud okazał
miłość swą dla artysty, który życie swe poświęca dla tego, aby
go bozkiemi tonami muzyki podnieść... uszlachetnić... od grubéj
materyi oderwać i ochronić... Czułem téż sam, że gra moja
podniosła się do najwznioślejszych wyżyn sztuki, i gdyby nie
pogardliwe odwrócenie się ode mnie bogaczy, którzy w połowie
koncertu opuścili salę, pokonał-bym ich dziś jeszcze, zmusił-bym
ich do uderzenia czołem przed poświęceniem i talentem...
Urwał nagle, jakby sobie coś przypomniał, i błyszczącemi
oczyma wpatrzył się w sufit. Stara matka rozplotła ręce, uśmiech
wisiał na jéj ustach, rozradowane oczy tkwiły w rozpromienionéj
twarzy syna; każdemu ze słów, jakie wymawiał, dawała głową
nieme znaki potwierdzenia.
— A jednak — zaczął Roman Gotard zniżonym głosem i
wzroku nie spuszczając z brudnego sufitu — a jednak i pomiędzy
nimi... pomiędzy bogaczami zdarzają się anielskie istoty, z
sercem czułém i wzniosłém... Tak, moja matko — dodał,
uroczystym gestem wyciągając prawą rękę — i w piersi okrytéj
jedwabiem uderzać może serce... Czyś widziała dziś, matko,
młodą dziewicę, w błękitnéj powłóczystéj sukni, z białą różą w

180
czarnych warkoczach?
— Nie widziałam nikogo, dziecko moje. Kiedym zobaczyła
salę prawie pustą, w oczach mi się zaćmiło od żalu i nie
widziałam nikogo.
— Ale ja ją widziałem! — powtórzył Roman Gotard —
rozróżniłem ją pomiędzy tłumem obojętnych bogaczy... spójrzenia
nasze spotkały się... podbita była i zachwycona grą moją... łzę
miała w oku... odchodziła niechętnie... O, moja matko! jak
mogłaś nie spostrzedz anielskiéj téj istoty...
— Była to zapewne bogata jakaś panna! — szepnęła stara
kobieta.
— Bardzo bogata, mamo — z coraz większém ożywieniem
mówił Gotard Bruno. — Siedziała pomiędzy dwiema paniami,
ubranemi w jedwabie i koronki... nie spuszczała ze mnie oczu,
gdym grał... widziałem, że kilka razy westchnęła... jestem pewny,
że uniosłem ją muzyką swoją w samo niebo... nie zapomni o mnie
nigdy... o! gdybym ją mógł poznać! gdybym wiedział, kto ona
jest! czuję, że duchy nasze połączone z sobą tajemniczém
braterstwem... że mogła-by ona zostać moim Aniołem Stróżem...
mojém natchnieniem...
— Romusiu! — ozwała się matka — może to córka którego z
obywateli, mieszkających téj zimy w Wilnie...
Roman Gotard wydawał się uderzonym nagłą jakąś myślą.
— Tak, mamo — zawołał — masz słuszność! pochodzi ona
niezawodnie z rodziny arystokratycznéj! wysokie pochodzenie
maluje się na jéj białém czole! w całéj postawie jéj tkwi jakaś
duma, a formy kibici mają tę dziwną wytworność, jakiéj nie
dosięgają nigdy dziewczęta z gminu! Kiedy, odchodząc za
innymi, odwróciła ku mnie głowę i patrzała na mnie oczyma łzą
zaszłemi, wydała mi się królową i zarazem Aniołem! Postać taką

181
może miéć tylko kobieta, urodzona w sferze poezyi i bogactwa;
pomiędzy ubogim gminem, czołgającym się po ziemi w prozie i
grubych pracach, podobnéj istoty spotkać niepodobna! Cóż-bym
dał za to, aby wiedziéć, kto ona jest? gdzie mieszka? aby ją bliżéj
poznać!
Długo-by jeszcze mówił w ten sposób, ale żółta łojówka
dopaliła się w lichtarzu i zagasła.
— Nie masz innéj świecy, mamo? — ozwał się w ciemności
ochłodły nagle głos Romana Gotarda.
— Nie mam, moje dziecko — odpowiedziała matka.
— Dobranoc ci, mamo!
Po chwilowym szeleście, sprawionym rozbieraniem się
dwóch osób, milczenie zaległo izbę.

VI. Iskra pod popiołem.

182
Pani Herminia, pomimo powszechnie znanéj swéj gościnności,
nie była wcale rada z przybycia w jéj dom cioci Rózi.
Poważnych będąc obyczajów i wielce surowych pod pewnemi
względami wyobrażeń, pogodzić się nie mogła z więcéj niż
wątpliwą, bo na skandaliczną zakrawającą, przeszłością
wiecznie młodéj staruszki. Układ téj ostatniéj, pół-rubaszny, pół-
zalotny, swoboda mowy, poufałość gestów, raziły smak jéj i do
puryzmu posunięte przywiązanie do form przyzwoitych i
dystyngowanych; nakoniec i przedewszystkiém obawiała się, aby
z nigdy nieusypiających i niczém nie krępujących się ust cioci
Rózi nie dostały się czasem do niewinnego uszka Żanci jakieś
słowa, lub zdania, które-by na szwank naraziły tę nienaruszoną
naiwność, nieśmiałość, nieznajomość świata i ludzi, które ona,
jak rośliny drogocenne, w sercu i umyśle swéj córki
pielęgnowała i przechować aż do téj chwili potrafiła. Na domiar
troski, liczba pokojów, składających mieszkanie, a także rozkład
ich i każdego z osobna przeznaczenie, nie pozwalały umieścić
niebezpiecznego gościa gdzieindziéj, jak tylko w pokoju,
sąsiadującym z pokojem Żanci. Pani Herminia długo
przemyśliwała nad sposobem zaradzenia złemu, ale, nie
znalazłszy żadnego, z niepokojami, jakie ją obległy, zwierzyła się
przed swym mężem.
— Jean! — rzekła — ta pani Róża, jeśli dłuższy czas ma u nas
przepędzić, niepokoi mię mocno, ze względu na wpływ, jaki
wywrzéć może na Żancię.
Pan Jan zdziwił się z razu i słów żony nie zrozumiał.
— A to dlaczego, moje życie?
Pani Herminia przełożyła mu swe obawy. Płocha i w niczém
nie krępująca się kobieta mogła przecież coś takiego

183
powiedziéć... jakieś zdanie wyrazić... jakiś wyraz wymówić...
Pan Jan, słuchając żony, nie mógł wstrzymać się od uśmiechu.
— Zdaje mi się, moje życie, że niepokoisz się daremnie —
rzekł po chwili namysłu. — Żancia nie jest już dzieckiem...
— Ale jest ona młodą panną — przerwała pani Herminia.
— Zapewne. Sądzę jednak, że tak zacna i wzorowa kobieta,
jak ty, Hermence, będąc jéj matką, zdołała w nią wpoić tak
gruntowne zasady, iż zachwiać niemi nie może jakieś jedno
usłyszane zdanie, lub słowo...
— Ale Żancia może dowiedziéć się z nich o tém, o czém
panna nigdy wiedziéć nie powinna.
Pan Jan uśmiechnął się znowu. Jako mężczyzna, brał on te
rzeczy bardziéj po męzku, i nienaruszona nieświadomość córki
nie tyle na sercu mu leżała.
— Cóż robić? — rzekł żartobliwie nieco — takie już
przeznaczenie was kobiet, abyście w pewnych względach
nieświadomemi zostawały tylko do pory, w któréj się o
wszystkiém dowiecie. Spodziewam się przecież, że Żancia
wyjdzie za mąż i to wkrótce, a wtedy...
— Jean! — z lekką urazą przerwała pani Herminia — jak
widzę, ty te rzeczy bierzesz zbyt lekko. Wy, mężczyzni, nie
rozumiecie tych delikatnych odcieni, nad jakiemi w duszy swéj
córki czuwać umié tylko matka. Młoda panna powinna być białą,
jak niezapisana karta papieru, żadnym pyłem ziemskiego życia
nietkniętą. Uczucia jéj wszelkie powinny spać w niéj, nakształt
iskierki, tlejącéj pod popiołem, aby ona nie wiedziała nawet, że
je ma. Uległość, posłuszeństwo, pokora, są przymiotami, z
których pomocą młoda panna przygotowuje się do tak ciernistego
i pełnego walk życia, jak jest życie kobiety. Czyż zresztą może
być inaczéj? Nie, Jean, ja córkę swoję wychowałam tak, jak

184
sama wychowaną przez matkę byłam. Do dnia, w którym kapłan
rękę mą związał z twoją, wzrastałam przy boku matki niewinna i
nieznająca świata, ani siebie saméj, ślepo posłuszna woli
rodziców, żyjąca więcéj śród kwiatów, gwiazd, obłoków,
muzyki, niżeli śród warunków prozaicznego, powszedniego
życia. Córka moja powinna posiadać wszystkie te usposobienia,
z któremi ja sama szczęśliwą byłam i innych uszczęśliwiłam, i —
jak mniemam, a nawet pewną jestem — posiada je i nigdy ich nie
utraci.
Pan Jan od dawna już nie widział żony swéj, mówiącéj z
takim zapałem, to téż patrzał na nią z widoczną czułością i
przywiązaniem.
— Ani wątpię, moje życie — zaczął — że ty, jako matka i
kobieta, lepiéj wiész, czego córce naszéj potrzeba, aby pozyskała
w życiu spokój i szczęście, a cnotami swemi stała się godną
zacnych prababek swych, niewiastą prawdziwie naszą. To téż
nigdy nie myślałem stawać ci na drodze w prowadzeniu i
kształceniu Żanci; jak się zdaje zresztą, dziewczę to jest pełne
zalet, jakie widziéć w niéj chcemy: skromna, cicha, kochająca
nas i rodzeństwo, tobie, jako matce, uległa, nie dała nam dotąd
najmniejszego powodu do zmartwienia, i w zupełności zasługuje
na miłość naszę...
— O, mój Janie! — żywo i z uczuciem przerwała pani
Herminia — bądź pewien, że ci w tym względzie nie zaprzeczę!
Jakkolwiek nie okazuję Żanci całéj czułości swojéj i zachowuję
względem niéj należną powagę, a nawet surowość macierzyńską,
postępowanie to podyktowaném mi jest przez rozum i
przekonanie, a Bóg tylko widzi i ty, mój Janie, wiész, jak ją
kocham...
Oczy pani Herminii zwilgotniały, suchość jéj i sztywność

185
znikły na chwilę. Widoczném było, że w piersi jéj, objętéj
najczęściéj sztywnym gorsetem konwenansów, istniało i żywo
uderzało serce matki. Pan Jan, wzruszony, rozrzewniony, ręce
żony ucałował i daléj rzecz ciągnął:
— Co się tyczy Róży Cieciórkowéj, to, moje życie, nie zdaje
mi się, żeby było z naszéj strony dobrze i przyzwoicie, gdybyśmy
ją w domu naszym zimno przyjęli, lub w czémkolwiek poznać jéj
dali, że miłym nam gościem nie jest. Dziwaczna to wprawdzie i
zabawna osoba, ale, koniec końców, nie szkodliwa. Krewną
zresztą jest moją, a co więcéj, kobietą prawie ubogą, a sama
najlepiéj wiész o tém, Herminio, z jaką ostrożnością i
delikatnością człowiek uczciwy obchodzić się powinien z
cudzém ubóztwem.
Pani Herminia potakująco skinęła głową.
— Dla mnie — rzekła — ten także wzgląd jest ważnym, iż
pani Róża jest twoją krewną. Gdyby była moją, może-bym się i
odważyła dać jéj do zrozumienia to i owo, ale twoja familia,
Jean, choćby najdalsza, była mi zawsze świętą i żadnemu z
członków jéj ubliżyć-bym ani chciała, ani nawet potrafiła.
Pan Jan powtórnie ręce żony ucałował.
Nie uspokojona przecież w zupełności rozmową z mężem,
pani Herminia długo przemyśliwała nad sposobami jak
największego oddalenia swéj córki od towarzystwa i rozmów
pani Róży.
W takiéj tedy zostając trosce, umyśliła zapobiedz złemu za
pomocą sposobu, dawno już praktykowanego w owych
poetycznych stronach i upalnych klimatach, kędy koronkowe
Mantille służą do ukrywania nadobnych lic i gorejących oczu
młodych niewiast. Sposobem tym było przywiązanie do chwil i
kroków Żanci czujnéj, wiernéj i bystro widzącéj duegny, rodzaju

186
niewieściego cerbera, który-by strzegł i od szwanku bronił
niewinności uszu i nieświadomości myśli młodego dziewczęcia.
Rolę takiéj duegny pełniła już na-pół przy Żanci panna służąca
w domu Brochwiczów, wielce zasłużona, podżyła, lecz fertyczna,
okrągła, rumiana, czuła i zarazem powagi pełna. Teraz rolę tę w
zupełności powierzyła jéj pani Herminia.
— Kochana panno Drylska — rzekła, przywoławszy do
pokoju swego poufną sługę — pokój, w którym sypiałaś dotąd,
służyć będzie teraz pani Cieciorkowéj, ty zaś umieść się z Żancią
i proszę cię, abyś pilnie na to uważała, iżby Żancia po przyjściu
do swéj sypialni, zaraz spać się kładła, nie wdając się z nikim w
żadne rozmowy. Czy rozumié panna Drylska, co chcę jéj
powiedziéć?
Drylska, od piętnastu lat służąc u pani Herminii, nie mogła jéj
nie rozumiéć. Wiedziała ona, że są rzeczy, których pewne
względy przyzwoitości, czy dumy, całkowicie wyrażać nie
pozwalają damie dystyngowanéj i gospodyni domu, ale które
przez sługę poufną zrozumianemi być powinny pod karą utraty
łask i zaufania. Drylska zrozumiała więc wybornie, o co
chodziło, strzegła się jednak od uśmiechu, lub jakiegokolwiek
innego objawu zrozumienia. Z bardzo więc poważną miną
upewniła panią Herminią, że Żancia natychmiast po przyjściu do
swego pokoju, do snu się układa, i że nadal czynić to będzie.
— Proszęż cię, moja Drylsiu, aby tak było, jak mówisz;
idziem o to bardzo. Długie czuwanie szkodzić-by mogło zdrowiu
mojéj córki.
„Moja Drylsiu!” — bardzo przyjemnie pogłaskało słuch panny
służącéj, było bowiem sposobem wyrażania się, objawiającym
łaskę i uprzejmość pani Herminii niezwykłą.
— Jeśli-by Żancia nie chciała słuchać twych uwag, powiesz

187
mi o tém, a postaram się temu zaradzić. Jesteś osobą w pewnym
wieku i w domu naszym posiadasz niejakie zasługi, słuszném
więc jest, aby młoda panienka uległa twym radom, szczególniéj
jeśli te podyktowanemi ci są przeze mnie. Dobranoc, Drylsiu.
Po wschodach, prowadzących z pokoju pani Herminii na
wyższe piętro domu, szumiały krochmalne perkale i powiewały
tiulowe szarfy białego czepeczka panny Drylskiej. Rumiana
twarz duegny rozjaśnioną była i niezwykle zadowoloną, ale
przed wejściem do pokoju Żanci, stała się nagle poważną, niemal
surową. Otworzyła drzwi i z progu już zapytała:
— Czy panna Joanna już śpi?
Panna Joanna nie spała. Po powrocie z wieczoru, spędzonego
na-pół w koncertowéj sali, na-pół w liczném i ożywioném
zgromadzeniu bawiących się osób, zdjęła z siebie strojną
sukienkę, i zarzuciwszy na ramiona muślinowy kaftanik, z pod
którego widniał, wątłą kibić jéj ściskający, gorset, usiadła na
krzesełku przed gotowalnią, i bardzo powoli, jakby w zmęczeniu,
czy zamyśleniu, rozplatała długie, czarne warkocze. O parę
kroków daléj, w pełnym jeszcze wieczorowym stroju, z łokciem
wspartym na gotowalni i siwemi oczyma, wpatrzonemi w twarz
młodéj dziewczyny, siedziała ciocia Rózia.
— Panna Joanna jeszcze nie śpi! — posuwając się na środek
pokoju, i z trochą wyrzutu w głosie, powtórzyła Drylska.
Żancia powoli zwróciła na nią zamyślone swe oczy.
— Nie śpię jeszcze, Drylsiu — rzekła — rozbieram się.
— Cóż panienka tak długo się dziś rozbierasz? pół godziny
przepędziłam u mamy... było dość czasu... pomogę panience
spleść warkocze, byle-by panienka spać prędzéj poszła...
Po ustach Żanci przemknął szybki, blady uśmieszek. Sięgnęła
ręką za lusterko.

188
— Ja ci, Drylsiu, przywiozłam coś z wieczoru...
Błękitne oczy Drylskiéj zaświeciły.
— Dziękuję panience... dziękuję... — zaczęła — ale po co to
tam... nie potrzeba...
Mówiąc to, z drobnéj rączki panienki przyjmowała kilka
wybornych cukierków, i jakieś migdałowe ciastko, w kształt
wieńca urobione.
— Panienka zawsze pamiętasz o mnie... ale i nie dziwota!
wszak na rękach ją nosiłam... kiedym przyjechała do Brochowa,
o taćka była maluśka...
Po otrzymaniu przysmaków, Drylska widocznie łaskawszą
stała się i pobłażliwszą. Odsunęła szufladę opodal nieco stojącéj
komody, i układając w niéj niby z wielkiém zajęciem jakieś
muśliny i koronki, coraz to do ust rękę podnosiła i migdałowe
ciastko z cicha chrupała. Żancia rzuciła na nią parę przelotnych,
ukośnych, jakby ukradkowych spójrzeń i uśmiechnęła się znowu
tym samym co wprzódy uśmiechem, szybkim i figlarnym. Poczém,
owijając głowę grubym splotem czarnych włosów, pochyliła się
ku cioci Rózi.
— I cóż, cioteczko, stało się daléj z tą panną, o któréj mi
mówiłaś? — zapytała stłumionym głosem, ze wzrokiem, w
którym malowała się ciekawość.
Ciocia Rózia pilnie przypatrywała się scenie z Drylską
zaszłéj; uśmiechała się, mrugała szybko powiekami i kilka razy
nieznacznie ramionami wzruszyła.
— To długa historya, kochańciu — odpowiedziała na pytanie
Żanci. — Chodź do mego pokoju, to ci ją opowiem.
Panienka rzuciła okiem na Drylską, która dojadała już
różowego ciastka.
— A Drylska? — szepnęła bardzo cicho.

189
— Trzeba się jéj pozbyć, rybko złota — odszepnęła pani
Róża.
Ale w téjże chwili osoba, o któréj mówiono, głowę z nad
szuflady podniosła.
— A co, panienko? włoski już uczesane i ułożone? proszę mi
teraz pozwolić rozsznurować gorset. Trzeba iść spać...
— Moja Drylsiu! — proszącym głosem wymówiła Żancia —
pozwól-że mi jeszcze trochę z ciocią posiedzieć i porozmawiać;
spać mi się nie chce.
Duegna poważną znowu minę nastroiła.
— Nie można, panienko — rzekła — mama wyraźnie mówiła,
aby panienka wcześnie do snu się kładła. Proszę wstać to
rozsznuruję gorset.
Żancia przez chwilę nie wstawała. Po nic nieznaczącéj
zwyczajnie jéj twarzyczce, przemknął wyraz uporu. Przemknął,
ale wnet zniknął, zastąpiła bierność, połączona z trochą żalu.
— Ciotuchno! — rzekła, zwracając się do pani Róży —
dopowiész mi jutro historyą téj panny, która zakochała się w
swoim profesorze? prawda?
Drylska zarumieniła się mocno. Opowiadać młodéj panience
historyą panny, która zakochała się w swym nauczycielu? słyszał-
że kto cóś podobnego? Wyprostowała okrągłą kibić i
zaszeleściła krochmalną suknią.
— Panienko — zaczęła, szybko przystępując do Żanci, ale
pani Róża mowę jéj przerwała.
— Jak widzę — rzekła — panna Dorota Drylska nie poznała
mię i nie ma wcale chęci przypomnieć się mojéj znajomości? A
przecież spotykałyśmy się ze sobą po różnych domach. Wszak z
Lidzkiego powiatu jesteś, kochańciu, z okolicy Dryliszek...
Ręce Drylskiéj odpadły od gorsetu Żanci.

190
— Z Lidzkiego powiatu! — zawołała — tak, tak, z Dryliszek...
— Ojcem twym był Ignacy Drylski i, wyprzedawszy się w
Dryliszkach, kupił sobie kolonią około Lidy... ożenił się...
poczekaj-no, kochańciu... ożenił się z Józią Rybską, która była
panną służącą u pani Podkomorzynéj Wojtkowéj.
Drylska potwierdzająco kiwała głową.
— Było was rodzeństwa czworo — ciągnęła pani Róża —
Antoni, który został księdzem, i ma teraz parafią blizko
Oszmiany.
— Święty człowiek! — szepnęła Drylska z czułością —
święty człowiek, pani moja... pobożny... uczony...
— Drugi brat twój Józef, rządzcą jest w majątkach
Porzewickich...
— Sześcioro dzieci ma! pani moja! człowiek biedny, ale
poczciwy i dobry, choć go do rany przyłóż...
— Widziałam go i dzieci jego, niedaléj jak trzy miesiące temu,
kochańciu, kiedym bawiła u Porzewickich...
Drylska plasnęła rękoma. Twarz jéj jaśniała, jak słońce.
— Pani kochanieńka! drogieńka! — zawołała — jakże tam
mój Józio wygląda? a żonka jego, czy zawsze taka zazdrosna?
Starszy synek chorowity był, nie wiem, czy go uleczyli; a
córeczka Kasia istny aniołek; jak się tam ona nieboraczka
hoduje?
Pani Róża uśmiechała się i powiekami mrugała.
— Połóż się no, moja Drylsiu — rzekła — połóż się do łóżka,
bo późno jest, i musisz być zmęczona, a ja ci o całéj twojéj
familii opowiem.
Drylska rozpinała już stanik krochmalnéj sukni. Żancia wyszła
jéj najzupełniéj z pamięci.
— A siostra twoja, kochańciu, co to za Szymkowskim, który

191
dom swój ma w Lidzie, ślicznie wygląda. Widziałam ją pół roku
temu. Handelek prowadzą mały i dobrze im się powodzi...
Rozmowa w tym tonie trwała dość długo.
— Pani moja kochanieńka — mówiła Drylska, zdejmując
bucik z krótkiéj i pękatéj nóżki, a jakże tam moja Lida kochana
wygląda?...
— Pysznie wygląda, kochańciu, pysznie wygląda! Okiennice
tylko przy domach już nie różowe jak dawniéj, ale na zielono
pomalowane.
— Na zielono! — wsuwając się pod kołdrę, zawołała Drylska
— mój ty Boże! a na któréj ulicy mieszkają teraz Szumkowscy?
Nie upłynął kwadrans, gdy Drylska, rozmarzona
wspomnieniami, głowę zatapiała w poduszkę, usta jéj uśmiechały
się, oczy łzami zwilżone kleiły do snu. Raz jeszcze przecież
zwróciła je na Żancię.
— Panieneczko — łagodnym wymówiła tonem — proszę iść
spać!
— A jakie teraz twoje Dryliszki, kochańciu, bogate! —
zawołała pani Róża, wychylając głowę przez drzwi sąsiedniego
pokoju, do którego przed chwilą była weszła. — Nie poznała-
byś Dryliszek, tak popiękniały, takie tam teraz pobudowano
domy, prawdziwe dwory... Andrzej Drylski...
— Mój brat stryjeczny! — wtrąciła Drylska.
— Ożenił się z Kiścińską, obywatelską córką... 50,000 złotych
wziął posagu.
— A! — wyrwał się z ust Drylskiéj wykrzyknik.
— Koléj tamtędy przeszła, to ludzie pobogacieli bardzo...
— Pobogacieli! chwała Bogu! panieneczko, proszę iść spać!
Były to ostatnie słowa, dnia tego wymówione przez Drylską,
która, zmęczona dziennemi zajęciami i długiém czuwaniem,

192
rozmarzona wspomnieniami o stronach rodzinnych, z natury już
nakoniec wielki mająca pociąg do Morfeusza, długo z tym
ulubieńcem swym walczyć nie mogła.
Duegna usnęła. Żancia siedziała na krześle nieruchoma, ze
splecionemi na kolanach rękoma, oczy utkwiła w drzwiach,
prowadzących do sypialni pani Róży, ku którym ciągnęła ją
widocznie ciekawość, i inne może jeszcze uczucie. Przez cały
dzień i wieczór, tak w spójrzeniach matki, jak w obejściu się
Drylskiéj, dostrzegła widoczną chęć trzymania jéj w jak
największém oddaleniu od nowo poznanéj cioci, która wydała
się jéj osobą nietylko zajmującą wielce i niepospolitą, ale dobrą
i pobłażliwą. Na progu zjawiła się po krótkiéj chwili ciocia
Rózia, mrugnęła parę razy w stronę uśpionéj Duegny i na Żancię
palcem kiwnęła. Dziéwczę porwało się z krzesła i cichutko, na
palcach poskoczyło ku sąsiedniemu pokojowi. Z ożywionéj
wielce minki Zanci i skoku wpółfiglarnego, wpółostrożnego
wnieść można było, że tajemniczość nadawała widzeniu się jéj z
zakazaną ciocią nowego powabu.
Ciocia Rózia nie miała już na sobie amarantowéj wspaniałéj
sukni, ani czépeczka z imponującym pufem, ani nawet czarnych,
grubych warkoczy. Te ostatnie spoczywały na stole pod światłem
lampy; krynolina, podobna do wielkiéj, rozpiętéj sieci, wisiała
na parawanie, gorset znacznych rozmiarów, rozpościerał się na
krześle, ciocia Rózia stała na środku pokoju w króciutkiéj i
wąziutkiéj watowanéj spódniczce niepewnego koloru, we
flanelowym kaftaniku na ramionach, w pięknie haftowanych, lecz
spłowiałych pantofelkach na małych nóżkach, w czépcu nocnym
perkalowym, który, chociaż całą prawie nakrywał głowę, nie taił
w zupełności tajemnicy, którą we dnie czarne warkocze
dyskretną opieką swą osłaniały, a którą były włosy mocno

193
posiwiałe, i jeszcze mocniéj przerzedzone. Żancia, ujrzawszy
ciocię Rózię w téj nowéj postaci, zatrzymała się chwilę przy
progu, ale pani Róża kiwnęła na nią palcem po raz drugi.
— Zamknij drzwi za sobą, kochańciu, i chodź tutaj,
porozmawiamy! Jaka téż to nieznośna ta twoja Drylska! nie
pozbyły-byśmy się jej z pewnością, gdybym na szczęście familii
jéj nie znała i tém jéj nie udobruchała. Pocieszna babina!
Śmiała się ciocia Rózia, ale Żancia śmiéchowi jéj nie
wtórowała. Cicho i spokojnie usiadła na sofie niedaleko lampy,
łokieć na stole, a twarz na dłoni oparła. Była to snadź ulubiona
jéj postawa, najulubieńsza może dla tego, iż przedstawiała także
owoc zakazany, odbiérany od niej zwykle słowami pani
Herminii: „Żanciu, votre coûde!”
— Czy to cię tak zawsze, moje dzieciątko, ta zabawna Drylska
w kurateli swéj trzyma? — zapytała pani Róża, stojąc nad młodą
dziewczyną i pieszczotliwie głaszcząc jéj włosy.
Ten sam, co wprzódy, trochę smutny, trochę chytry uśmieszek
przeleciał po ustach Żanci.
— Ona mię tak zawsze pędza, abym spać szła, gdy tylko do
swego pokoju przyjdę; nie pozwala mi iść do braci, kiedy tego
chcę, ani zdjąć gorsetu pierwéj, aż do snu się kładę; ale ja mam
na nią sposób... przynoszę jéj cukierki i różne łakocie, które
nadzwyczajnie lubi, a ona dopóki ich nie zjé, zostawia mię w
spokojności.
Gdyby pani Herminia posłyszała te wyrazy córki, z
najzupełniejszą naiwnością i nieświadomością głębszego ich
znaczenia wymówione, przyszło-by jéj może na myśl, że uległość
wyradza niekiedy chytrość i że Żancia radziła sobie na
podobieństwo niewolników, którzy stają się panami swych
panów, przez poznanie i wyzyskanie ich słabostek! Ale pani

194
Herminia nie słyszała wyrazów córki, ciocia Rózia zaś nie
myślała wcale o wyciąganiu z nich sensów filozoficznych. Figiel
Żanci zabawił ją niesłychanie.
— Sprytna jesteś, jak widzę, rybciu, choć wyglądasz na
niewiniątko! — rzekła ze śmiéchem, — prawdę mówiąc, gdym
jechała do was, wyobrażałam cię sobie wielką pannicą, a ot
znalazłam dzieciątko! Ale ileż to ty masz lat? poczekajno... w
tysiąc ośmset pięćdziesiątym... nie, w pięćdziesiątym
piérwszym... nie, czy tylko nie w pięćdziesiątym drugim... otóż
nie mogę sobie przypomniéć dokładnie! Ileż ci lat, kochańciu?
Żancia wielkiemi oczyma na zabawną ciocię patrzyła. Jak żyła
nie słyszała, aby ktokolwiek lata jéj rachował.
— Ile mam lat? — powtórzyła, — nie wiem, ciociu.
Pani Róża parsknęła śmiéchem.
— Osobliwość! — zawołała, — piérwszy raz widzę, jak żyję,
aby człowiek nie wiedział o swoich latach! Ty, kochanciu,
urodziłaś się w pięćdziesiątym, albo i w pięćdziesiątym
piérwszym roku. W jednym, lub drugim najpewniéj. Masz teraz
tedy lat ośmnaście, a może i dziewiętnaście.
Na Żancię wiadomość ta żadnego wrażenia nie sprawiła, ale
pani Róża popatrzyła na nią, pokiwała głową i westchnęła.
— Jakeście wy biédne, niebożątka! — zaczęła mówić, — jak
wam smutno młodość wasza przechodzi! O ty naprzykład,
kochańciu, masz lat ośmnaście, lub dziewiętnaście, a jeszcześ się
ani nabawiła, ani ludziom nie napatrzyła, ani kogo pokochała...
Na ostatni wyraz Żancia zarumieniła się i spuściła oczy, co
widząc pani Róża, rozśmiała się i rzekła:
— No, no, kochańciu, ocząt nie spuszczaj, raczków nie piecz,
z ciotką możesz mówić o wszystkiém. Ja ciebie żałuję, moja
rybciu, bo szczerze cię polubiłam!

195
Mówiąc to, pociągnęła białą ręką po drobnéj, ładniutkiéj
twarzyczce dziewczęcia. Żancia rękę tę w lot pochwyciła i do ust
ją swych przycisnęła. W siwych oczach młodéj staruszki mignęło
coś nakształt czułości.
— Poczciwe z ciebie dziecko, kochańciu! lubię cię i dlatego
żałuję, że młodość ci przechodzi w takich szczypcach. Ja, kiedym
była w twoim wieku... ho... ho...
Oczy Żanci napełniły się wyrazem ciekawości, oczekiwała
zajmujących opowiadań, których przedsmak ciocia Rózia
wprzódy już znać jéj dała.
— Cioteczko! — zaczęła nieśmiałym głosem, — cóż cioteczka
robiła, kiedy była w moim wieku ?
— Kochałam się, rybciu moja, na zabój w pięknych
kawalerach i bawiłam się wyśmienicie. Ojciec mój był bogatym
człowiekiem i nie oglądał się poczciwota na swoję fortunę... to
téż wesoło u nas było... sąsiedztwa huk... latem majówki i
zabawy na łąkach, w zimie wieczory tańcujące, kuligi, a
wszędzie ja rej wiodłam...
— Cioteczka rej wiodła! — z lekkiém zdziwieniem przerwała
Żancia.
— A tak, kochańciu! i dlaczegóż miało być inaczéj? Byłam
młodą, żywą, jak skra, stroiłam się pięknie i nigdy nikt nie mógł
mię ani przetańczyć, ani przegadać...
Żancia dziwiła się widocznie coraz więcéj.
— Czy cioteczka nie miała mamy? — spytała z cicha.
— Pani Róża parsknęła śmiechem.
— Jakto nie miałam mamy! — zawołała, — każdy człowiek
musi miéć mamę! Czy ty myślisz, rybciu, że to bociany przynoszą
do domów małe dziatki...
— Nie, cioteczko... — zaczęła Żancia, jąkając się i

196
spuszczając oczy, — ja tylko myślałam że... gdyby cioteczka
miała mamę... toby... toby nie mogła...
— Reju wodzić na zabawach! no, no! rybciu, nie każda mama
taka rygorystka, jak twoja. A kochała-żeś się ty choć raz na
dobre, rybciu? — zapytała, mrugając powiekami.
Rumieniec Żanci dosięgnął barwy szkarłatu.
— Nigdy, cioteczko, — wymówiła cichutkim głosem i patrząc
pod stół.
— Ech! — chyba to już kłamciuszki! — zawołała ciocia ze
śmiéchem, — żeby téż ośmnastoletnia panna ani razu jeszcze w
nikim się nie kochała! no, przyznaj się kochańciu, — kochałaś
się, hę?
— Jak mamę kocham nigdy! — ciszéj jeszcze zaprotestowała
panienka.
— No a Arturek Darzyc? nie podoba ci się, co? jak uważałam
dziś na koncercie, to on do ciebie bardzo słodkie oczki robi?
Żancia poruszyła się żywo.
— Jak mamę kocham, nie, — zawołała daleko już głośniéj.
— Co takiego nie? co nie? — pytała ciocia Rózia, kręcąc się z
ciekawości na krześle i siwe oczy wpijając w zmięszaną,
zawstydzoną na-pół, a na-pół zasmuconą nagle twarz panienki.
— Co takiego nie? co nie?
— Nie podoba mi się... pan Artur... — wyjąkała nakoniec
młoda panienka, nie podnosząc powiek.
— Nie podoba ci się... a dlaczego Arturek ci się nie podoba?
Niczego sobie chłopiec!
— O ciociu! on taki zwyczajny, pospolity, zimny... —
wymówiła Żancia i podniosła nakoniec powieki. W wielkich
oczach jéj, które prosto w twarz cioci Rózi spojrzały, zagrały
migotliwe iskierki i całą twarz bladego dziewczęcia oświeciły

197
na chwilę nagłym wyrazem tajemnego jakiegoś ognia i w dalekiéj
głębi nurtującego ją marzenia.
— Ja nie tak, moja ciociu, wyobrażam sobie takiego... takiego
który... który...
Nie mogła dokończyć, zająknęła się, zawstydziła i umilkła.
Usta jéj wstydziły się i nie umiały wyrażać uczuć, mieszkających
w sercu, nieznającém siebie, marzeń mknących po nieméj
wiecznie główce.
— Takiego rybciu, któryby się tobie podobał, — uśmiechając
się i mrugając oczyma dokończyła ciocia Rózia. — No jakżeż ty
go sobie wyobrażasz? powiédz,[9] Bruneta byś wolała, czy
blondyna?
— Bruneta, ciotuchno! — szepnęła Żancia.
— Bruneta, — ciągnęła ciocia, — wysmukłego z czarnemi
ognistemi oczyma, z cerą śniadą, czułego melancholicznego,
prawda? co?
— Tak, ciociu!
— Bogatego? eleganckiego?
Żancia nagle podniosła powieki, i ukazała, żywiéj ,eszcze[10],
niż wprzódy, palące się źrenice.
— Nie, ciociu, nie! — zawołała, — wolała-bym, aby i był
biédny, nieszczęśliwy!
Zdumienie odmalowało się na twarzy cioci Rózi.
— A to na co, kochańciu? — zapytała.
Żancia wahała się chwilkę z odpowiedzią. Mogło się zdawać,
że walczyła znowu z nieśmiałością wypowiedzenia swéj myśli,
albo téż usiłowała z trudem myśl tę ze splątanego pasma marzeń
wywikłać i przed samą sobą słowami sformułować.
— Chciała-bym, — zaczęła zwolna zrazu i wahając się, —
chciała-bym, ciociu... poświęcić się!

198
Ostatni wyraz, mimo woli zapewne i wiedzy, wymówiła z
mocą wielką, z egzaltacyą, która twarzyczkę jéj, bladą zwykle i
bierną, uczyniła nagle gorejącą i energiczną. Oczy jéj podniosły
się w górę, pierś wzmożonym oddechem odparła uciskający ją
gorset, różowe delikatne wargi roztworzyły się i zarysowały
uśmiéch, pełen tajemnych jakichś uniesień i pragnień.
Pani Herminia z trudnością-by w téj chwili poznała swą
córkę. Żancia bierna, sztywna, ślepo uległa, z twarzyczką
dziecinnie nic nieznaczącą, lub zmieszaną i lękliwą, i młoda
panna zanurzająca się we własnych, tajemnie karmionych
marzeniach, rojąca o młodzieńcu czułym i melancholicznym, a
biédnym i nieszczęśliwym, dla którego poświęcić-by się mogła,
były to dwie, całkiem różne istoty.
Ale ciocia Rózia z nagłéj zmiany, jaka zaszła w wyrazie
twarzy Żanci, nie myślała wyprowadzać psychologicznych
wniosków; ona widziała tylko, że jéj z tą zmianą było do twarzy.
— Ależ ładna jesteś, kochańciu! — zawołała, klasnąwszy
rękoma, — jak mego nieboszczyka Lucysia kocham, śliczna
jesteś! Jakie oczki romansowe... ho, ho! a jak się ta buziulka
ładnie otworzyła!.. co to młodość, mój Boże, co to znaczy
młodość! Przy ludziach dziéciątko to zdaje się, trzech przeliczyć
nie umié, lalką-by się jeszcze bawiła! a wspomnij-no tylko o
kochaństwie, to oczki zaraz zaświécą, jak gwiazdeczki, rumieńce,
jak karmin, liczko obleją, i ot masz z dzieciątka kobietę, w któréj
serduszku iskierka pali się, a po główce w tę i owę stronę latają
różowe motylki.
Kiwała głową ciocia Rózia, uśmiechała się, patrząc na
Żancię, i zarazem wzdychała. Przypomniała się jéj widocznie
młodość własna, ku któréj zawrócić jéj nie mogły ani świeżość
cery, do późna zachowana, ani żywość temperamentu

199
nadzwyczajna, ani lekkomyślność głowy i gnieżdżące się jeszcze
w sercu resztki wielce czułych i wrażliwych niegdyś usposobień.
— Co bo téż to za śliczna rzecz to kochaństwo, to ty sobie tego
i wyobrazić jeszcze nie możesz, rybciu droga. Cały świat na
kochaństwie stoi, bez niego szczęścia niéma, a z niém, to życie
całe w raj się zamienia. Wiem ja o tém, wiem!
Westchnęła znowu, umilkła i siedziała przez chwilę
nieruchomo; a jedno i drugie było u niéj wielką osobliwością.
Żancia nie spuszczała już powiek. Widoczném było, że
chciwie chwytała każde słowo cioci nowo poznanéj, tak
niepodobnéj do wszystkich kobiet, które znała dotąd, które o
miłości i o wszystkiém, co z nią związek miało, nie mówiły
wcale, lub mówiły z nadzwyczajnemi ostrożnościami i
przemilczeniami.
— Moja ciociu, — ozwała się Żancia po chwili, — niezawsze
przecież miłość daje szczęście... czasem téż sprawia ona
cierpienia...
— A to na co, kochańciu? — spytała ciocia Rózia, — chyba
bez wzajemności? zdarzenie to rzadkie, ale bywa... bywa... ot ja
sama znałam jednego ślicznego kawalera, który, nie mając
wzajemności od swojéj damy... zastrzelił się!
Żancia drgnęła.
— Zastrzelił się! — zawołała, — ach Boże!
— Tak, tak, zastrzelił się, kochańciu, a przed śmiercią napisał
karteczkę, w któréj były te słowa: „Leontyno! nie chciałaś kochać
mię, patrz teraz na mego trupa! Umieram przez ciebie!”
Wyrazy te ciocia Rózia wymówiła z szeroko otworzonemi
oczyma, rozpostartemi ramionami i wielkiém pathos w głosie.
Żancia szeroko także otworzyła swoje wielkie oczy.
— Nieszczęśliwy! — zawołała, — ale ta Leontyna jeszcze

200
była nieszczęśliwszą! mój Boże, jakże to musi być okropnie
wiedziéć, że któś umarł z naszéj przyczyny!
— Okropnie, kochańciu, niech Pan Bóg broni, jak okropnie!
ale to nic jeszcze! widziałam ja także jednę pannę, która suchot
dostała z wielkiego kochaństwa, i umarła.
— Czy także nie miała wzajemności, ciotuniu?
— Gdzie tam, lubciu, wzajemność ona miała, i jaką jeszcze!
ale rodzice nie pozwalali...
— Ciociu! ciociu! to może ta sama, co się w swoim
nauczycielu zakochała?
— Nie, kochańciu, tamta wykradła się...
Żancia ręce splotła i szerzéj jeszcze oczy otworzyła.
— Wykradła się! ach to coś okropnego! jakże musiała być
odważną...
— Ba, ba! rybciu! kochaństwo jest to rzecz taka, która
osobliwym sposobem odwagi dodaje...
— I cóż się stało z tą panną? ciociu.
— A cóż? żyje sobie dotąd szczęśliwie ze swoim adonisem.
— A rodzice?
— Rodzice pogniewali się trochę, a potém przebaczyli.
— Mój Boże! co téż to za historye dzieją się na świecie!
Ostatnie słowa, Żancia wymówiła z głębokiém zamyśleniem.
Po bladém, pochyloném jéj czole, i w oczach, utkwionych w
krawędź stolika, przepływały roje tajemnych myśli jakichś;
drobne rączki, na kolanach złożone, splotły się ściśléj; z pod
ciasnego gorsetu wypływał od czasu do czasu lekki szmer
stłumionego westchnienia. Ciocia Rózia tymczasem nie
próżnowała i, oddając się zwykłéj sobie językowéj werwie,
prawiła różne historye, dawno minione, to zabawne, to
romansowe, to tragicznym jakimś sposobem zakończone. Późno

201
już było bardzo, kiedy w mowie młodéj staruszki, plątać się
zaczęły poziewania. Uczuła nakoniec, że jest zmęczoną;
sześćdziesięcioletnie oczy bólem i omgleniem przypomniały jéj,
że są sześćdziesięcioletniemi, i tak długo bez spoczynku obejść
się nie mogą.
— No, kochańciu! — rzekła, — czas już spać. Dobranoc ci.
Chodź mię uściśnij.
Żancia wstała z sofki i, zbliżywszy się do wesołéj swéj cioci,
ujęła obie jej ręce.
— Moja droga cioteczko! — rzekła, — jakaś ty dla mnie
dobra!
Wymówiwszy to, nagłym ruchem zarzuciła delikatne ramiona
wkoło okrągłéj szyi pani Róży, i opuściła głowę na piersi. W
uścisku tym malowała się czułość, spragniona pieszczoty,
wdzięczność za chwilę, spędzoną wesoło i swobodnie. Ciocia
Rózia obu ramionami ogarnęła wiotką kibić młodéj dziewczyny, i
przycisnęła ją do szerokiéj i pulchnéj swéj piersi Zmęczone i
zaczerwienione zlekka jéj oczy, długiém spójrzeniem spoczęły na
bladéj, tulącéj się do niéj twarzyczce, a usta kilku serdecznemi
pocałunkami przylgnęły do czarnych warkoczy.
— Dziecinko ty moja! — szepnęła, — dobra z ciebie
naprawdę istotka, kiedyś tak pokochała biedną ciocię Rózię. Czy
ty wiész, lubciu, że mię nikt na świecie prawdziwie nie kocha?
Dziwna rzecz! w głosie młodéj i wiecznie wesołéj staruszki,
gdy mówiła te wyrazy, zadźwięczał smutek, rzewna jakaś nuta
drgnęła snadź w jéj płochéj głowie, coś nakształt żalu ozwało się
w piersi, która, długie i wesołe przeżywszy lata, śmiejąca się
wciąż z nałogu i temperamentu, uczuwała może niekiedy, iż
niestaje jéj czegoś, co zdobyte i zapracowane przez innych w
zaraniu i południu, ozdabia im wieczór życia, a zbliżanie się do

202
grobu mniéj straszném czyni.

VII. Żebrak we fraku.

W sali jadalnéj Brochwiczów, przy jedném z okien, siedziała


pani Róża Cieciórkowa, wiążąc z czarnego jedwabiu
przezroczyste mitynki, i od czasu do czasu podnosząc do ust
dymiące się cygaro, które za każdém pociągnięciem składała na
srebrnéj popielnicy. Tuż naprzeciw niéj, w niedbałéj postawie
siedział Maryan, a z wyrazu twarzy jego poznać można było, że
rozmowa z zabawną ciocią bawiła go i niecierpliwiła zarazem.
Godzina była południowa; ze stołu, umieszczonego po środku
sali, nie zdjęto jeszcze całkiem przyborów do herbaty. Z
przyległego salonu, pomimo drzwi szczelnie zamkniętych,
wyraźnie dochodził piękny, i dość silny sopranowy głos kobiecy,
próbujący śpiewać trudną jakąś aryą, inny męzki, pełniący
wyraźnie względem piérwszego rolę nauczyciela, i akordy
fortepianowe, śpiewowi towarzyszące.
— Tak, tak, kochańciu — mówiła ciocia Rózia, starannie
zawiązując oczko jedwabnéj siatki, i z pod brwi figlarne
spójrzenie rzucając na Maryana — widziałam, jak zawczoraj na
koncercie szeptałeś słodkie słówka do uszka pani Adamowéj! a
czy to pięknie, bałamucić mężatkę? ha?
Otworzyły się drzwi do przedpokoju, i do sali wszedł
mężczyzna, na którego ciocia Rózia wnet całą potęgę wzroku

203
swego zwróciła. Przybyły oddał ukłon, na który Maryan
podobnym odpowiedział ukłonem i, dość szparko przebywszy
salę, bocznemi drzwiami udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to, kochańciu? kto to taki? — zagadnęła wnet ciocia
Rózia, kręcąc się na krześle od nadmiaru ciekawości i mrugając
szybko powiekami.
— Nauczyciel moich braci — obojętnie odpowiedział
Maryan.
— Nauczycieli a czegoż to on uczy?
— Angielskiego języka.
Ciekawość cioci Rózi zagasła. Nawlokła iglicę nową nitką
jedwabiu, i znowu całą uwagę zwróciła na Maryana.
— Tak, tak, kochańciu — zaczęła — jak uważałam z rozmowy
wszystkich pań, które wczoraj widziałam, jesteś uważanym za
jednę z najlepszych partyi w gubernii. Panie i panny wynoszą cię
pod niebiosa. Jaki przystojny! mówią jedne; jaki dowcipny!
prawią drugie. Jaki grzeczny, elegancki, wyperfumowany
kawaler!
Maryan poruszył się żywo.
— Co do tego ostatniego przynajmniéj — przerwał z pewnym
pośpiechem — wszystkie panie mylą się najzupełniéj. Od roku
przeszło nie używam żadnéj perfumy.
— A to dlaczego, kochańciu?
— Bo jest to dla każdego rzecz niepotrzebna a dla mężczyzny
niestosowna i śmieszna.
— Patrzcie! jaki mi statysta zrobił się raptem! — ze śmiechem
zawołała ciocia Rózia — daj pokój, kochańciu, tym wielkim
mądrościom! Co tam stosowne, czy niestosowne? damy to lubią...
W téj chwili drzwiami, z przedpokoju wiodącemi, wszedł
znowu mężczyzna z kapeluszem w ręku, i tak, jak piérwszy,

204
oddawszy ukłon znajdującym się w sali osobom, szybkim
krokiem udał się w głąb’ mieszkania.
— Kto to? kto to taki? — zapytała ciocia Rózia.
— Metr muzyki — odpowiedział Maryan. — Jednocześnie
prawie, na wyższém piętrze, tuż nad salą jadalną, rozległa się
przeciągła gamma fortepianowa, i w sposób niezbyt przyjemny
dla ucha, połączyła swe tony z akordami muzycznemi,
dochodzącemi z bawialnego salonu. Pani Róża obie dłonie
przyłożyła do uszu.
— Aj, aj, kochańciu — zawołała — jakież to nadużycia
wyrabia u was ta muzyka!
Maryan zaśmiał się.
— Tak, tak, moja ciociu, muzyka jest piérwszym artykułem w
magazynie naszéj edukacyi! Ja gram, bracia moi grają, Żancia gra
także, a w dodatku i śpiewa! Żyjemy w sferze artystycznéj... na
chléb pracować nie potrzebujemy... kąpiemy się w melodyach...
Jeżeli, wymawiając te wyrazy, młody człowiek żartował, żart
jego nie był zupełnie wesoły. Tłumione jakby niezadowolenie
odbiło się na jego twarzy, w głosie zadźwięczała lekka ironia.
Pani Róża wszakże, na całkiem już inny przedmiot uwagę swą
zwróciła, i pochylona nieco, patrzała przez okno, twarz
nieledwie przyciskając do szyby. Przed bramę domu zajechała
jednokonna miejska dorożka, i wyskoczył z niéj wysoki, szczupły
mężczyzna z hiszpańską bródką, w płaszczyku i kapeluszu,
również na hiszpański strój zakrawającym.
— Co to? kto to? — zagadała pani Róża, przymrużając oczy
dla lepszego widzenia — cóś znajomego? któś znajomy! ale... nie
poznaję dobrze...
Odwróciła się od okna, i z wielką ciekawością patrzała na
drzwi od przedpokoju, czekając zapewne z téj strony odpowiedzi

205
na swe pytanie. Upłynęło jednak drobnych parę minut, nim do
sali wszedł lokaj. Pod bujnym wąsem wytwornego sługi, wił się
ledwie widzialny złośliwy uśmiech.
— Proszę pana — rzekł, zbliżając się do Maryana jakiś pan
Wąsikowski...
— Roman Gotard Bruno! — zawołała pani Róża, klaskając w
dłonie.
— Nowy przedstawiciel muzyki! — zaśmiał się Maryan. —
Powiédz temu panu — dodał, zwracając się do lokaja — że ojca
mego niéma w domu, a matka zajęta toaletą...
Lokaj postąpił ku drzwiom, ale pani Róża schwyciła go za
połę od surduta.
— Zaczekaj aspan, zaczekaj — zawołała — Marylku!
króleńku! każ go przyjąć, proszę cię, każ go przyjąć! takam
ciekawa zobaczyć tego Romulka! Syn Dojwałłówny,
obywatelskiéj córki! nie można-ż go przecie tak z przedpokoju
odprawiać! a przytém — artysta.
Ostatni wyraz wymówiła z wielką powagą, roztwierając
szerzéj oczy i wskazujący palec podnosząc w górę. Maryan
uśmiechnął się, wzruszył ramionami i szybko z krzesła powstał.
— Dom nasz jest domem cioci — rzekł uprzejmie i wesoło —
niech-że ciocia przyjmuje sobie tego syna obywatelskiéj córki, i
tego artystę... co do mnie, zmykam...
Mówiąc to, oddał pani Róży ukłon głęboki, pełny żartobliwéj
galanteryi, i pośpiesznie odszedł do salonu, w którym śpiewała
Żancia. Lokaj tymczasem stał wciąż przed panią Różą i
uśmiechał się pod bujnym wąsem.
— Proszę pani — zaczął z poufałością sług bogatych domów,
względem rezydentów w tychże domach przebywających —
proszę pani, ten pan Wąsikowski taki wytarty frak ma na sobie...

206
i w hiszpańskim płaszczyku... zimą...
Zaśmiał się z cicha, i ręką błyszczącą złotym pierścieniem,
bujnego wąsa pokręcił. Pani Róża podniosła na niego oczy, w
których błysnęło coś nakształt gniewu.
— Mój kochany — rzekła z niezwykłą sobie dumą, i
niezwyklejszą jeszcze powagą — jeżeli pan Wąsikowski jest
człowiekiem ubogim, tém krócéj powinien czekać w
przedpokoju... idź i proś go zaraz do salonu.
Odprawiony w ten sposób lokaj, przestał uśmiechać się i,
opuściwszy w dół rękę z pierścionkiem, zawrócił ku drzwiom. W
téj saméj chwili zabrzmiały w bawialnym salonie ostatnie akordy
fortepianowe, lekcya śpiewu skończyła się, i nauczyciel Żanci z
kapeluszem w ręku, przechodził jadalną salę. Tuż przed
drzwiami od przedpokoju, spotkał się z wchodzącym Romanem
Gotardem, chciał ustąpić mu kroku, ale wchodzący poskoczył
sam na stronę, i oddał spotkanemu dwa bardzo szybko po sobie
następujące ukłony.
Nauczyciel śpiewu, zdziwiony nieco tą niezwyczajną
grzecznością nieznanego mu człowieka, odwzajemnił się mu
lekkim ukłonem, i wyszedł. Roman Gotard postąpił kilka kroków
na przód, potém stanął i orzucił salę spójrzeniem szybkiém,
zmieszania i niepokoju pełném.
— Proszę pana dobrodzieja bliżéj! niech pan dobrodziéj
siadał — ozwał się od strony okna wielce uprzejmy głos
kobiecy.
Roman Gotard zbliżył się, i w jednéj ręce trzymając tyrolski
kapelusz, a drugą dotykając kokardy krawatu, złożył przed panią
Różą dwa nowe ukłony. Chód i ruchy jego nacechowane były
zmieszaniem i nieśmiałością, ukłony przypominały koncertową
estradę, źrenice poruszały się szybko i rzucały niespokojne

207
błyski, palce, dotykające krawatu, trochę drżały. Frak jego,
starannie wyczyszczony, nie wyglądał przecież świeżo, z-za
kamizelki wyłaniała się koszula, w ozdobne hafty przybrana,
wypomadowane włosy w błyszczących puklach opadały na szyję,
nieco na przód podaną, rękawiczki białe były i dość czyste, ale
na szwach i dłoniach nosiły ślady zażyłéj i dawnéj znajomości z
gumelastyką.
— Niech pan dobrodziéj siada — uprzejmie wyrzekła pani
Róża, posuwając ku przybyłemu lekkie krzesełko — pani
Brochwiczowa ubiera się, ale wnet zapewne wyjdzie; ja jestem
Róża Cieciórkowa, Brochwiczówna z domu, kuzynka Jana
Brochwicza... znałam nieboszczyka papę pana dobrodzieja, i
mamę także...
Roman Gotard ukłonił się po raz piérwszy za podane sobie
krzesło, po raz drugi, usłyszawszy nazwisko pani Róży, po raz
trzeci dowiedziawszy się o znajomości, jaką miała z jego
rodzicami.
— Niech-że pan dobrodziéj siada — ponowiła zaproszenie
pani Róża.
Roman Gotard usiadł, rękę z kapeluszem złożył na kolanach,
drugą dotknął wąsików czarnych i w dwa ostre różki skręconych.
— Pan dobrodziéj dawno w Wilnie?
Roman Gotard ukłonił się.
— Od tygodnia, pani dobrodziejko.
— Miłe miasteczko, nie prawdaż?
— Bardzo miłe — z cicha i z niejakiém wahaniem
odpowiedział zapytany.
Gdy tak w jadalnéj sali pani Róża, mrugając powiekami i
siwe oczy swe zatapiając w twarzy gościa, rozpoczynała z nim
rozmowę, w bawialnym salonie przed otwartym fortepianem

208
stała Żancia, i przypatrywała się nutom, pulpit napełniającym.
Nagle, przechyliła głowę w stronę, z któréj doszły jéj ucha
rozmawiające głosy.
— Kto tam taki? — szepnęła i postąpiła ku drzwiom. Nie
otworzyła ich jednak od razu, ale dotknęła zaledwie, i przez
wązką szczelinę w głąb’ sali jadalnéj spójrzała. Spójrzała i wnet
cofnęła się. — Ach! to on! — szepnęła, i przez kilka sekund stała
z opuszczonemi rękoma i wzrokiem, w ziemię utkwionym.
Blada twarzyczka jéj ożywiła się nagłym błyskiem, który wnet
zagasł, ale zostawił po sobie wyraz ciekawości w oczach, i
uśmiech tajemnéj myśli jakiéjś na drobnych wargach.
Zkąd wziął się u młodego dziewczęcia ten błysk nagły i ten
uśmieszek zagadkowy? dlaczego szepnęła: „ach, to on!” i tak
szybko od drzwi odskoczyła? Czy dwudniowe skryte myśli jéj i
marzenia przynosiły już przed wyobraźnią jéj obraz
nieszczęśliwego artysty? Czy litowała się nad nim tak bardzo?
czy gra jego przemówiła do jéj serca? czy ciekawą była
zobaczyć go z blizka? czy pragnęła go poznać?
Postąpiła znowu ku drzwiom i znowu przez szczelinę
spójrzała. Podobny sposób patrzania, a raczéj podglądania,
zwyczajnym jéj był w sensie fizycznym i moralnym. Spójrzała,
odwróciła się i szepnęła znowu:
— Czemu ciocia nie prosi go do salonu? — Ciekawam, czemu
ciocia nie prosi go do salonu? — powtórzyła i podeszła do
fortepianu. Oparła ręce na pulpicie i wpatrzyła się w klawisze.
— Ależ mój ojciec rzemieślników tylko i oficyalistów przyjmuje
w sali jadalnéj, a on przecież gość — artysta! — Znowu stanęła
przy drzwiach, i małą rączkę położyła na klamce. — Wejdę tam i
poproszę go do salonu.
Zarumieniła się trochę, spuściła oczy i odeszła. Stanęła na

209
środku salonu.
— Ależ jemu przykro być musi... bardzo przykro, że go do
salonu nie proszą... wejdę... poproszę...
Postąpiła parę kroków i, odwróciwszy głowę, ukośne
spójrzenie rzuciła na drzwi, prowadzące do pokoju pani
Herminii. Drzwi te były zamknięte. Położyła znowu rękę na
klamce i, nagle ją opuściła. Kilku skokami przebiegła cały salon
i stanęła przed źwierciadłem. Miała teraz na twarzy lekkie
rumieńce, odbijające żywo od ciemnéj barwy powłóczystéj
sukni, piwne oczy jéj rzucały połyski złota. Poprawiła warkocze
nad czołem, kokardę przy kołnierzyku, i w mgnieniu oka znalazła
się znowu przy drzwiach od jadalnéj sali. Tu stała jeszcze chwilę
z ręką na klamce i głową spuszczoną. Jedno jeszcze spójrzenie
rzuciła w stronę pokoju matki, wyprostowała się, odetchnęła
głęboko, popchnęła drzwi, i weszła.
Roman Gotard siedział naprzeciw pani Róży i, z postacią na
przód podaną, z kapeluszem na kolanach i ręką przy kokardzie
krawatu, z nadzwyczajném natężeniem uwagi i uszanowaniem,
słuchał szczebiotania młodéj staruszki. Nagle ze szczebiotaniem
tém zmieszał się szelest leciuchnych kroków, i ciągnącéj się po
posadzce sukni. Roman Gotard odwrócił głowę, spójrzał na
wchodzącą, porwał się z krzesła, i stanął wyprostowany, do
miejsca, na którém stał, jakby przykuty. Poznał tę kibić drobną i
wytworną, która zawczoraj niechętnym, opierającym się niby
krokiem oddalała się od estrady, na któréj ze skrzypcami w ręku,
zostawał opuszczony przez słuchaczy, upokorzony artysta; poznał
te piwne wielkie oczy, które rzuciły na niego wtedy spójrzenie
głębokie, łzą na rzęsie wiszącą ubrylantowane; poznał to blade
czoło, czarnemi warkoczami zwieńczone, i radość szczera, z
samego dna piersi dobywająca się, rozjaśniła mu twarz,

210
zmieszaną dotąd i przygnębioną, żywym rumieńcem okrasiła
ciemną cerę policzków, powstrzymała nieprzyjemną ruchliwość
źrenic, i zapaliła w nich blask, niepodobny wcale do tego
niespokojnego, gorączkowego ognia, który w nich płonął zwykle.
Jak przed chwilą Żancia, tak on teraz zawołać musiał w głębi
myśli:
— Ach! to ona!
Żancia zbliżała się dość szybkim krokiem, z pochyloną nieco
głową, z rękoma na suknią opuszczonemi. Z oczu jéj nie zniknął
całkiem wyraz trwożliwéj nieśmiałości, ale w zarysie ust,
zwartych nieco, malowała się powaga i energia. O kilka kroków
od stojącego nieruchomo artysty zatrzymała się, i składając przed
nim ów stereotypowy ukłon, jakim młode panny witają gości w
salonach swych rodziców, dość cichym, lecz pewnym głosem
wymówiła:
— Mama moja ubiéra się... Ojca nie ma w domu... chciéj pan
przejść do salonu...
Zdawało się, że słowa, które sama wymawiała, dodawały jéj
śmiałości i pewności siebie. Wyciągnęła rękę ku drzwiom
salonu, podniosła głowę, i prosto na twarz gościa spójrzała. On
kłaniał się. Ukłony jego szybko jeden po drugim następowały, aż
złożywszy ich kilka, stanął znowu jak wryty, ręce drżące na
poręczy krzesła oparł, i zdziwione nieco, lecz zarazem
rozpromienione i zachwycone spójrzenie utopił w podniesionych
ku niemu oczach młodéj panienki. Żancia nie spuściła powiek:
blade policzki jej zachodziły coraz silniejszą różową barwą, w
ciemnych źrenicach błądziły znowu połyski złota.
— Moja ciociu — rzekła, zwracając się do pani Róży —
przejdźmy do salonu... panie Wąsikowski... proszę pana...
Odwróciła się z wolna i krokiem pewnym, z głową

211
podniesioną, szła ku drzwiom otwartym. Roman Gotard
postępował za nią, ścigając wzrokiem sunący się po posadzce
skraj jéj sukni. Wyglądał na lunatyka, postępującego za mknącym
na przód promieniem księżyca. Przestąpił próg salonu, nie
widząc, ani domyślając się, że za nim szła pani Róża, któréj
powinien był ustąpić kroku. Żancia zatrzymała się w głębi
salonu, przed kanapą, otoczoną fotelami. Stanęła i odwróciła się.
Giest, jakim wskazała kanapę i fotel, idącym za nią osobom, był
giestem właściwym pani Herminii. W rzeczach tyczących się
formy, Żancia była echem i wierném źwierciadłem swéj matki.
Pani Róża, mrugając szybko powiekami, uśmiechając się
znacząco, i w pulchnéj rączce trzymając pultynek z przyszpiloną
do niego jedwabną siatką, zasunęła się za stół palisandrowy, i
rozłożyła na kanapie zielone fałdy szerokiéj sukni. Roman Gotard
z oczyma, utkwionemi wciąż w różową twarz młodéj panienki,
usiadł na wskazaném sobie miejscu. Żancia opuściła się na fotel.
Opuściła się na fotel, pobladła nagle, ręce jéj wzdłuż sukni
opadły, z twarzy zniknął bez śladu wyraz energii i stanowczości,
a zastąpiły je nieśmiałość i zmęczenie. Tak, była widocznie
zmęczoną. Drobny akt samodzielności, jakiego dokonała,
wyczerpnął siły jéj tak, jak-by był czynem, bohaterskich wysileń
potrzebującym. Coś słabowitego i cierpiącego przebijało się z-za
bierności i trwożliwości, jakiemi cała postać jéj okrywała się na
nowo.
Roman Gotard rzucił spójrzenie na otwarty fortepian, i nie
zaraz przestał na niego patrzeć. Piękny instrument, z
najdoskonalszéj fabryki krajowéj pochodzący, wywierał na niego
widoczny pociąg.
— Piękny fortepian — wymówił z cicha.
— Głos ma w istocie prześliczny — ciszéj jeszcze

212
odpowiedziała Żancia.
— Może pan dobrodziéj spróbuje — wtrąciła pani Róża.
Roman Gotard ukłonił się z pośpiechem i powstał. Po chwili
siedział już przy fortepianie, i z zajęciem, zdradzającém znawcę i
miłośnika, przyglądał się rozrzuconym na pulpicie nutom.
Uderzył kilka akordów, i począł przebiegać klawiaturę
passażami, które, czyste i szybkie, z różnych tonów wypływające,
wiązały się w wieniec długi, fantastyczny, coraz melodyjniejszy i
gorętszy. Roman Gotard znał fortepian tak dobrze, jak skrzypce, i
w jednakiéj mierze posiadał umiejętność zażywania obydwóch
instrumentów. Teraz zstępowało na niego widocznie takie samo
natchnienie, jakiego doświadczył w sali koncertowéj, po
usłyszeniu słabych i nielicznych, niemniéj jednak drogich i
pożądanych oklasków. O kilka kroków od niego, była para
ciemnych oczu, w których pragnął on może ujrzéć poklask
milczący.
Odrzucił w tył głowę, oczy utkwił w suficie, na blade
wprzódy policzki jego, wystąpiły dwie ciemno różowe plamy.
Pozór, jaki przybrała w téj chwili powierzchowność młodego
muzyka, mógł oku niedoświadczonemu wydać się natchnieniem,
uniesieniem, zapałem istotnym i porywającym, ale bystry
spostrzegacz dostrzegł-by w téj chorobliwie zarumienionéj,
nerwowo wyprężonéj twarzy, i w téj sztucznéj wygiętéj postaci,
niemylne oznaki z nałogu niejako wybuchającéj wciąż egzaltacyi,
ustawicznego myślenia o sobie, nieznikającego nawet pod
wpływem tonów, wywoływanych rękoma, więcéj wprawnemi,
niż umiejętnemi, natchnionemi więcéj wrażeniem chwili, niż
rzeczywistém, głębokiém przejęciem się samą sztuką.
Nagle, Roman Gotard grać przestał, urwał fantastyczną pieśń
w połowie taktu, i zerwał się z krzesła. Naprzeciw fortepianu

213
otworzyły się drzwi, i do salonu weszła, strojna w powłóczystą
jedwabną suknią, gospodyni domu.
Na widok gościa, pani Herminia nie okazała najlżejszego
zdziwienia; wiedziała już snadź o obecności jego w salonie, o
któréj uwiadomiły ją najprzód dźwięki fortepianu, potém
zapytani przez nią o pochodzeniu tych ostatnich domownicy. Z
wolna, z wyprostowaną i imponującą postawą zbliżyła się do
kanapy. Roman Gotard postąpił téż kilka kroków w tym kierunku.
Ręką, która znowu drżała trochę ze zmieszania, dotykał kokardy
krawatu, kłaniał się. Pani Herminia jednym rzutem oka, z
wprawą światowéj kobiety, objęła całą postać gościa, dojrzała
nieświeżości fraka, śladów gumelastyki na białych rękawiczkach,
które, przy wejściu jéj, gość z pośpiechem pochwycił w dłonie,
przezroczystych skaz, błądzących pomiędzy wytwornym lecz
starym haftem koszuli, i oddała mu ukłon bardzo uprzejmy.
Uśmiech nawet, grzeczny i zachęcający, zarysował się na
chłodnych, surowych jéj wargach, co było u niéj oznaką
uprzejmości, niezupełnie zwyczajną.
— Pan Wąsikowski? jeżeli się nie mylę — wymówiła,
wskazując fotel gościowi, który na piérwsze słowo zdobyć się
dotąd nie mógł.
Roman Gotard ukłonił się dwa razy na znak potwierdzenia, i
zajął wskazane sobie miejsce.
— Żanciu — rzekła pani Herminia — twój brat kończy lekcyą
muzyki, za kilka minut nadejdzie twoja godzina exercycyi.
Słowa te były dla młodéj panienki apelem do odwrotu; Żancia
wiedziała o tém, i z wolna powstała. Na bladéj twarzyczce jéj
nie było żadnego wyrazu, gdy odchodząc, urzędowy ukłon
oddawała gościowi, ręce miała zwieszone po obu stronach sukni,
oczy spuszczone. Wychodziła temi samemi drzwiami, któremi

214
pani Herminia weszła; Roman Gotard wiódł za nią wzrokiem.
Przy progu już, panienka odwróciła głowę, i raz jeszcze
spójrzała na gościa. Było to spójrzenie szybkie, przelotne, nic
nieznaczące, a jednak, chociaż nie posiadało żadnego
wyłącznego wyrazu, mówiło samo przez się. Dlaczego odwróciła
głowę? dlaczego rzuciła to ostatnie spójrzenie?
Roman Gotard zadawał może sobie w myśli te pytania, i skraj
powłóczystéj sukni panienki przeprowadził wzrokiem aż za próg.
Wyszła, za nią wysunęła się wnet pani Róża, pozostawiając
jednak na stole przed kanapą pultynek z siatką i cygarnicę, jakby
na znak, że wychodzi z zamiarem natychmiastowego powrotu.
Pani Herminia i Roman Gotard zostali sam-na-sam.
— Bardzo żałuję — po krótkiéj chwili milczenia zaczął młody
muzyk — bardzo żałuję, że nie mogę widziéć się z panem
Brochwiczem...
— Jeżeli pan masz do mego męża jaki interes, racz go
powierzyć mnie — z jednostajną zawsze uprzejmością
odpowiedziała gospodyni domu.
— Chciał-bym... mam zamiar... umyśliłem... — jąkał się
Roman Gotard, ale zmieszanie, wstyd jakiś, tamowały mu mowę.
Każdy wymówiony wyraz wiązł mu w gardle, połykał go z
trudnością, i miał[11] w dłoniach białe rękawiczki.
W chłodnych oczach pani Herminii zjawił się na mgnienie oka
wyraz litości.
— Domyślam się — rzekła z grzecznym uśmiechem — że
umyśliłeś pan po raz drugi wystąpić w mieście naszém z
koncertem.
Tym razem Roman Gotard spójrzał na gospodynią domu z
wdzięcznością. Zrozumiał delikatność, z jaką pochwyciła myśl
jego i ułatwiła mu jéj wyrażenie. Uczuł się téż ośmielonym, i

215
wydobywając z kieszeni fraka sporą więź biletów, owiniętych w
różowy papier, rzekł:
— Myślałem, że szanowni państwo zechcecie może zaszczycić
koncert mój swą obecnością...
Pani Herminia wyciągnęła rękę, i końcami białych palców
ujęła więź biletów; spójrzenie jéj raz jeszcze prześliznęło się
szybko po wytartym fraku, starym żabocie i zmieszanéj postaci
gościa. Rozwinęła różowy papier, z wolna przeliczyła dziesięć
biletów i, odłączywszy je od innych, położyła przed sobą na
stole.
— Ja i rodzina moja, z przyjemnością weźmiemy udział w
artystycznéj zabawie, którą nam pan ofiarować raczysz...
Musiałeś pan wiele pracować nad muzyką, bo gra jego...
— O, pani! — przerwał Roman Gotard, zupełnie już
grzecznością, jakiéj doświadczał, ośmielony — muzyka nie
kosztuje mnie żadnych, żadnych trudów... Jest ona duszą moją...
niejako mną samym... potrzebuję tylko żyć, aby grać... prawdziwy
artysta nie mozoli się nad sztuką... gra on tak, jak ptak śpiewa... z
natury... z natchnienia...
Wstrząsnął głową, odrzucał w tył wypomadowane pukle
włosów, i po raz piérwszy od wejścia w progi tego domu, oparł
się plecami o poręcz fotelu. Ledwie widzialny uśmiech
przemknął po ustach gospodyni domu, powściągnęła go przecież
bardzo prędko.
— Pan grywasz także na fortepianie... — zaczęła.
— O, pani! — przerwał Roman Gotard — żaden instrument
obcym mi nie jest...
— Zarzucił nogę na nogę i, jednę rękę oparłszy na kolanie,
zaczął pokręcać wąsa. Trochę doznanéj uprzejmości i
grzeczności, wyprowadziło go z głębokiego i niemal pokornego

216
zmieszania, a natchnęło zuchwałą prawie śmiałością i pewnością
siebie. Pani Herminia zesztywniała nagle, rysy jéj przybrały na
nowo wyraz chłodny i surowy.
— Pozwól pan — wymówiła z powagą — abym zwróciła mu
należne za bilety pieniądze.
Powstała i odeszła, a gdy po chwili wróciła z różową
asygnatą w białych palcach, Roman Gotard stał na środku salonu,
i błyszczącemi oczyma rozglądał się do koła. Patrzał na wysokie
ściany, oklejone białém, jak śnieg, obiciem, na mahoniowe
sprzęty, marmurem przyozdobione konsole, przezroczyste firanki,
układające się w malownicze draperye, a z wyrazu twarzy jego
poznać można było, że siedlisko to „zmateryalizowanych
bogaczy”, we wzniosłym duchu jego obudzało uczucie przykre,
do zazdrości wielce podobne. Przyjmując z rąk pani Herminii
różową asygnatę, oddał dwa szybko następujące po sobie ukłony.
Ciemne policzki jego zarumieniły się, w oczach przemknął wyraz
smutku, upokorzenia, i głuchéj jakiéjś, nieokreślonéj niechęci.
Pani Herminia pozostała na środku salonu w postawie stojącéj, i
wyczekiwanie objawiającéj. W téj chwili niczego innego
oczekiwać nie mogła, jak pożegnalnego ukłonu gościa. Zrozumiał
to Roman Gotard, i pochwycił z fotelu swój tyrolski kapelusz.
— Racz pani przyjąć szczere dziękczynienia... — zaczął.
— O, nie masz pan bynajmniéj za co dziękować — uprzejmie
przerwała gospodyni domu — pomiędzy publicznością i tym,
który obdarza ją artystycznemi przyjemnościami, publiczność-to
jest stroną, do podziękowań obowiązaną.
Roman Gotard kłaniał się, twarz jego promieniała radością i
chlubą. Nie przyszło mu do głowy, że osoba, która przed chwilą
udzieliła jałmużny, nie może w inny sposób przemawiać do tego,
który ją z rąk jéj przyjął. On słowa, osładzające gorzką pigułkę

217
litości, wziął za najczystszy miód przynależnego mu uwielbienia.
— O, pani! — zawołał — dobroć i wzniosłość Jéj serca,
zdolną jest przemienić wzgardę, jaką uczuwam dla wielkich tego
świata, w cześć i miłość!
Po téj, tak wybornie do miejsca i osoby zastosowanéj, i ze
wszech względów przyzwoitéj apostrofie, Roman Gotard oddał
kilka jeszcze nkłonów[12], i z kapeluszem w ręku, z puklami
włosów, opadającami na wysoko podniesione czoło, opuścił
salon. Odchodził o tyle dumny i pewny siebie, o ile był
nieśmiałym i upokorzonym, wchodząc. W przedpokoju, pełnym
godności giestem, rzucił rublową asygnatę na dłoń lokaja, który
mu hiszpański płaszczyk jedną ręką i wcale od niechcenia
podawał. Za nim pozostały dwa uśmiechy: jeden na gburowatych,
szyderskich ustach lokaja, który, przypatrując się otrzymanéj
asygnacie, szepnął pod bujnym wąsem:
— To dopiéro głupi jakiś chłystek! płaszcza porządnego nie
ma, a ruble rozrzuca jak piasek!
Drugi na cienkich wargach pani Herminii, która, poprawiając
przed lustrem koronkowy czepeczek, wzruszyła lekko ramionami
i wymówiła:
— Zarozumiały jakiś nieuk!
A jednak dodała po chwili matka Żanci:
— Na fortepianie gra wcale nieźle! Metrem muzyki mógł-by
być dobrym! Pan Devré szkaradnie uczy... trzeba-by o tém
pomyśléć.
Kiedy tak w salonie kończyła się wizyta młodego muzyka,
Żancia stała w pokoju swoim przy oknie, z zeszytem nut pod
ramieniem, i zarumieniona do szkarłatu, na-pół zdumionemi, na-
pół ciekawemi i rozradowanemi oczyma spoglądała na ciocię
Rózię, która, stojąc tuż przy niéj, zatapiała w jéj spłonionéj

218
twarzy siwe swe oczy, wielce w téj chwili figlarne i ożywione.
— Tak, tak — mówiła z cicha młoda staruszka, uśmiechając
się i podnosząc w górę biały pulchny palec — widziałam ja
dobrze, jak ten biédny Romulek zaczerwienił się po uszy, kiedyś
weszła, i jak mu na twój widok błyskawice strzeliły z oczu! On
nieborak zakochał się w tobie na dobre...
— Ciociu! — jęknęło dziewczę, spuszczając oczy, i w
nadmiarze zmieszania, ściskając z całéj siły w chudéj rączce,
obfite fałdy rękawa.
— Nie wstydź-że się, kochańciu, nie wstydź-że się! przed
ciotką wszystko powiedziéć można! Cóż? podobał ci się, nie
prawdaż? Brunet, wysmukły, melancholiczny, z ognistemi
oczyma! Zupełnie taki, o jakim mówiłyśmy wczoraj...
Żancia zebrała się na odwagę, podniosła powieki, wzrok
wpół-zawstydzony, wpół-smutny, utkwiła w rumianéj i wesołéj
twarzy zabawnéj cioci.
— Moja ciociu — szepnęła cichutko — nie wiem doprawdy,
czy on mi się podobał, czy nie... czuję tylko, że mi go żal wielki...
taki utalentowany, tak szlachetny, a tak nieszczęśliwy!... jestem
pewna, że ma on wielki talent, i że świat poznać się na nim nie
umié...
— Pewno, pewno, kochańciu, że świat poznać się na nim nie
umié! Ale po-cóż u licha obrał sobie takie niekorzystne
rzemiosło...
— O, moja ciociu! — zawołało dziewczę, podnosząc głowę
— to nie rzemiosło, to powołanie, zamiłowanie, poświęcenie...
— Pewno, pewno, kochańciu, tylko, że z tém powołaniem, i z
tém poświęceniem, nieborak wychudł z głodu, jak szczapa.
Żancia westchnęła cichutko.
— Tak, ciociu — szepnęła nieśmiało — czytałam i słyszałam

219
zawsze, że poświęcenie jest najpiękniejszą w świecie rzeczą, i
że ci, którzy poświęcają, się, bywają zawsze nieszczęśliwi... On
jest nieszczęśliwym, bo poświęca się dla sztuki... On, moja
ciociu — dodało dziewczę ledwie dosłyszalnym głosem —
barrzo[13], bardzo jest dla mnie sympatyczny.
Ciocia Rózia uśmiechnęła się tajemniczo i figlarnie.

VIII. Ambitne marzenia.

W ciasnéj, ubogiéj izdebce zajezdnego domu, jaśniéj i weseléj


było, niż zwykle. Na stole, zamiast żółtéj łojówki, paliła się
piękna, biała świeca stearynowa, obok szumiał i buchał parą
samowar, przy nim piętrzyły się świeżutkie bułki, a z za nich
wyglądała butelka z błyszczącą etykietą, zwiastującą rum
Jamaiki, najwyborniejszego gatunku. Przy stole, w świeżo
wypranym perkalowym szlafroku i czystym czepeczku na głowie,
stała matka Romana Gotarda i, rzucając cukier do dwóch
szklanek, na blaszanéj tacce umieszczonych, pogodnym i
rozweselonym wzrokiem spoglądała na syna. Oczy jéj nie były
zapłakane, jak onegdaj; blada twarz, pomarszczona zawsze,
zwiędła — wyglądała mniéj smutną i przygnębioną. Roman
Gotard także wyglądał wcale inaczéj, niż owego iweczoru[14]
koncertowego, niefortunnéj pamięci. Siedział przy stole z
ramionami, skrzyżowanemi na piersi, głową podniesioną
wysoko, ze wzrokiem błyszczącym, z uśmiechem na ustach,

220
pełnym wewnętrznego uradowania i niezachwianéj pewności
siebie. Syn i matka zamieniali pomiędzy sobą spójrzenia i
uśmiechy, a oczy ich zbiegały się często na jednym punkcie,
którym był, leżący w pobliżu tacki ze szklankami, spory zwój
asygnat. Obok pieniędzy, jaśniał pod świecą najpiękniejszym
różanym kolorem delikatny papierek, którym z rana owinięte były
bilety koncertowe. Teraz w różowym papierku ani jednego nie
było biletu; Roman Gotard rozprzedał je wszystkie w
obywatelskich domach; teraz także nie wyrzekał on na
samolubstwo bogaczy, ani na zmateryalizowany wiek
dziewiętnasty.
— Nie wyobrazisz sobie, matko — mówił, wonny rum lejąc
do szklanki z herbatą, i z widoczną przyjemnością smakując
urządzony w ten sposób napój — nie wyobrazisz sobie, matko,
jacy to wszystko ludzie delikatni, grzeczni, uprzedzający, a jak
żyją! po królewsku! Salony, służba! wszędzie fortepiany
przepyszne... najpiękniejszy jednak, najwyborniejszy u
Brochwiczów...
— U rodziców téj panny... — przerwała stara Wąsikowska,
która, popijając herbatę, z uśmiechem pełnym rozkoszy i
ciekawości, słuchała opowiadań syna.
— U rodziców tego anioła, mamo! — odpowiedział syn, i
oczy błysnęły mu żywiéj. — O, żebyś ją widziała, mamo, jak
weszła do sali, w któréj siedziałem z jéj ciotką, bardzo poważną
i miłą damą. Weszła, stanęła przede mną... zarumieniła się...
upewniam cię, mamo, że zarumieniła się... podniosła na mnie
oczy... ach, jakież to oczy! wielkie, piwne, migotało w nich coś
złotego... zaprosiła mię do salonu, a kiedy szła na przód, nie
mogłem od niej wzroku oderwać... ubrana była bogato — w
suknią jedwabną ciemnego koloru, długą i szeleszczącą. Od

221
piérwszego spójrzenia na nią, można odgadnąć, że jest panną
bogatą i wysokiego rodu...
Wąsikowska spuściła powieki, i zamyśliła się jakoś smutnie.
— Mój Romulku — zaczęła po chwili z pewną nieśmiałością
w głosie — nie zajmij się tylko nazbyt tą panną...
— A to dlaczego? — zapytał Roman Gotard, podnosząc
wysoko głowę, i czarne brwi dumnie zsuwając.
— Bo widzisz, jest ona bogatą, i z wysokiego rodu pochodzi;
ty zawsze w takich tylko pannach gustujesz, wiem o tém... ale
obawiam się, aby cię taka sama przykrość nie spotkała, jak parę
lat temu w Mińsku, z tą panną Anielą...
Wymówiła to wszystko jednym tchem i ze spuszczonemi
oczyma[15] Po twarzy Romana Gotarda przemknął błysk gniewu i
przykrego rozdrażnienia.
— Po co, mamo, wspominasz mi tę historyą, któréj na zawsze
zapomniéć-bym pragnął? — wymówił z goryczą. — Tamta była
istotą płochą i słabą... kochała mię... jestem o tém najmocniéj
przekonanym; czyniłem na niéj wrażenie ogromne; ale nie
potrafiła oprzéć się woli rodziców, uległa tyranii ojca, który
wydał ją za bogacza. Przytém, jak dziś już wnoszę, była ona
zarażoną trochę zmateryalizowaniem dziewiętnastego wieku i
samolubstwem bogaczy, śród których wzrosła... Ta! o, ta jest
wcale inną... ty nie wiész, mamo, boś jéj nie widziała; na ślicznéj
twarzy jéj maluje się wzniosłość ducha, niezdolna do brudnéj,
materyalnéj rachuby...
Zniżył głos Roman Gotard, i z pałającym wzrokiem pochylił
się ku matce.
— I ten anioł, mamo, ta niebiańska istota patrzała na mnie ze
łzą w oku, zarumieniła się dziś, gdy mnie ujrzała... Uczyniłem na
niéj ogromne wrażenie...

222
Oczy jego były wilgotne, gdy to mówił, głos drżał trochę,
zarazem podniósł rękę i pokręcił sterczącego wąsa. Miał minę
człowieka szczerze wzruszonego, i jednocześnie zuchwale
tryumfującego, marzyciela i zarozumialca. Wąsikowskiéj twarz
jaśniała rozczuleniem i uradowaniem. Wyciągnęła małą chudą
rękę, i powiodła dłonią po czarnych puklach syna, opadających
mu na czoło i kołnierz. Obawy znikły, serce matczyne tajało od
chluby i tkliwości.
— Moje ty dziecko miłe! — zaczęła zwykłym sobie tonem, w
którym przedostatnia zgłoska wyrazu każdego przeciągała się
nadmiernie, z wielką ujmą dla wszystkich innych — mój ty
Romulku, Gociu, Bruniu! ja się téj pannie wcale nie dziwię,
jeżeli gustuje w tobie! ale jakże tam jéj rodzice? musiałeś ich
poznać?
Roman Gotard zdjął z włosów swych rękę matki i pocałował
ją z uczuciem.
— Ojca jéj nie widziałem — odpowiedział — bo go w domu
nie było, ale matka przyjęła mię jak najlepiéj... bardzo
dystyngowana i imponująca dama... cała w jedwabiach i
koronkach... prosiła mię siedzieć... powiedziała, że jéj gra moja
bardzo się podobała, że talent mój jest niepospolitym...
— Doprawdy? — zawołała stara matka, splatając ręce —
powiedziała tak? Niech jéj to Pan Bóg wynagrodzi! Zacna jakaś i
miła dama!
— Nadzwyczajnie zacna i miła! — uroczyście powtórzył
Roman Gotard — i czy wiész, mamo, że wyraźnie dała mi do
zrozumienia, iż rada-by ze mną bliższą zawrzéć znajomość... iż
chętnie widziała-by mię, bywającego w jéj domu... powiedziała,
że jest mi wdzięczną, że wszyscy wdzięczni być powinni
artyście, poświęcającemu życie swe sztuce i ludzkości.

223
Wąsikowska łzy miała w oczach.
— Zacna jakaś, rozumna dama! — powtórzyła.
Roman Gotard sięgnął po butelkę i nalał do herbaty wonnego
płynu dobrą ćwierć szklanki.
— Wyborny Jamajka! — rzekł, uderzając językiem o
podniebienie.
Powodzenie, jakiego doświadczył dnia tego, i błogi zapach
trunku, usposobiały go wesoło.
— Wszystko będzie dobrze, mamo! — zawołał — zobaczysz,
że wszystko jeszcze będzie dobrze! Świat nie jest tak zły i
smutny, jak się czasem wydaje! Można znaléźć na nim sławę,
miłość! niéma nieba bez chmur, róży bez cierni! Los człowieka
jest zmiennym, ale człowiek żartuje sobie z losu, jeśli wyższy
ogień płonie mu tu... tu!...
Położył prawą dłoń na piersiach, jakby wskazując to miejsce,
w którém płonął wyższy ogień. Wąsikowska z ustami, błogo
uśmiechniętemi, i oczyma, pływającemi w wilgoci, spójrzała na
zwój asygnat. We wzroku jéj była wdzięczność... Dziękowała w
myśli szarym i różowym papierkom za to, że, w połączeniu
zapewne z wyższym ogniem, sprawiły wesoły humor syna.
Roman Gotard pięknym i czystym tenorem zanucił: „Gdybym cię
mógł nienawidziéć!...” — Wstał z krzesła, wziął kapelusz, i
zbliżał się do wiszącego na gwoździu hiszpańskiego płaszczyka.
Stara matka wiodła za nim wzrokiem, który zaniepokoił się
nagle.
— Czy idziesz gdzie, Romusiu? — ozwała się nieśmiało.
— Przejdę się trochę, mamo, czuję potrzebę ruchu,
przestrzeni... zdaje mi się dziś, że jestem panem świata, i pragnę
go zobaczyć.
Mówiąc to, wyciągnął rękę ku asygnatom. Wąsikowskiéj

224
twarz przybrała już wyraz bardzo niespokojny, na czoło jéj,
rozpogodzone przed chwilą, wystąpiły znowu zmarszczki,
niegroźne wszakże bynajmniéj, i niegniewne, ale smutne.
— Mój Romusiu! — rzekła cicho — może-byś lepiéj nie
szedł...
Roman Gotard wyprostował się, brwi zsunął.
— Cóż to, mamo? — rzekł porywczo — czy nie jestem panem
mojego czasu i moich pieniędzy?
Wąsikowska westchnęła i, milcząc, spuściła głowę.
— Zaraz wrócę, nie zabawię długo — łagodniéj już rzekł syn i
zbliżał się ku drzwiom, gdy te otworzyły się i do izdebki wszedł
posługacz hotelowy z listem w ręku.
— Od kogo to? — zapytał Roman Gotard.
— A nie wiem; lokaj go jakiś przyniósł — odpowiedział
posługacz i odszedł.
Roman Gotard z pośpiechem list rozpieczętował. Nie był to
list, ale liścik, w zgrabną podłużną kopertę ujęty, gotycką cyfrą
H. B. zapieczętowany. Na śnieżnym, fijołkami pachnącym
welinie, kształtném, drobném pismem kobiecém nakreślone,
znajdowały się słowa: „Łaskawy panie! kiedy pan dzisiaj
odwiedzać nas raczyłeś, z przyjemnością słuchałam pięknéj gry
jego na fortepianie. Synowie moi posiadają wielkie zdolności do
muzyki, a ja nie mogłam dotąd, pomimo usilnych starań, znaléźć
odpowiedniego dla nich nauczyciela. Jeżeli-byś pan tworzył
kiedykolwiek zamiar udzielania w mieście naszém lekcyi gry
fortepianowéj, uprzejmie proszę, abyś zachował w swej pamięci
dom nasz, gdzie oczekiwać na Pana będą dwaj uczniowie zdolni,
i do kształcenia się w wyższéj muzyce dostatecznie już
przygotowani. Chciéj pan przyjąć etc.”
U dołu listu, bujniejszém nieco pismem nakreślony, znajdował

225
się podpis: Herminia Brochwiczowa.
Roman Gotard głośno list przeczytał, i porywczym gestem
rzucił go na stół.
— Cóż to? — zawołał — za kogoż ona mię bierze? za grajka
jakiegoś, wyrobnika, zmuszonego do belferowania jéj dzieciom!
A! tego, tom się wcale nie spodziewał! to przechodzi już
wszelkie wyobrażenie! po tylu grzecznościach, jakich nagadała
mi z rana, wieczorem zapraszać mię na metra!... Ja, metrem!
bakałarzem! wyrobnikiem! ha, ha, ha!
Mówiąc tak i wykrzykując, szerokiemi krokami biegał po
izbie, rozmachywał ramionami i, podnosząc ręce w górę, strzępił
czarne, gęste włosy do niepodobieństwa. Wąsikowska siedziała,
pogrążona w zmieszaniu. O ile treść pisma ucieszyła ją z razu, o
tyle gniew i obrażenie się syna zmieszały i przelękły. Nie śmiała
objawić swéj myśli, bo była ona wprost sprzeczną z
wykrzyknikami i sarkaniem Romana Gotarda. Z na-pół otwartemi
ustami, z szeroko roztworzonemi oczyma i z podniesionemi
brwiami, wzięła do ręki welinową ćwiartkę.
— Herminia Brochwiczowa — przeczytała głośno — mój
Boże! — wymówiła, odwracając się ku synowi — wszak to
matka téj panny...
Trudno upewnić, czy wykrzyknik ten staréj Wąsikowskiéj,
mający pozór nagłego przypomnienia sobie o czémś, nie był
podyktowanym dyplomacyą, usiłującą myśli oburzonego syna
nadać inny, bardziéj pożądany kierunek; ale Roman Gotard stanął
nagle na środku izby, przestał machać ramionami i wstrząsać
włosami, umilkł i zamyślił się.
— Tak — wyrzekł po chwili — to jéj matka pisała! jak
mogłem o tém zapomniéć? o! dzięki ci, mamo, żeś mi to
przypomniała! Jestem tak drażliwy na każdą obrazę, że,

226
otrzymawszy dziwną tę propozycyą nie pamiętałem o niczém,
prócz o tém, że ktoś chce mną pomiatać! Odmawiając, popełnił-
bym głupstwo, którego potém nie mógł-bym darować sobie
nigdy! Wszak jeśli zostanę nauczycielem jéj braci, będę i ją także
widywał często! O! widywać ją codzień, choćby co dni dwa lub
trzy, choćby z dala, w przelocie, na mgnienie oka! jakież
szczęście! jakiéj-że ofiary dla szczęścia tego uczynić-bym nie
zdołał!
Z oburzenia niezwyczajnego wpadł w niezwyczajną również
radość. Piérwsze i druga były zupełnie szczere, tylko, jeżeli w
gniewie wyglądał na rozzłoszczonego ptaka, miotającego się w
klatce, uradowanie czyniło go podobnym do dziecka. Poskoczył
ku matce i pocałunkami okrył obie jéj ręce. Oczy jego iskrzyły
się, policzki zaszły żywym rumieńcem, śmiał się i klaskał w
dłonie.
— Papieru, mamo, papieru! — wołał, przyskakując do
komody i odsuwając w niéj szufladę po szufladzie. — Héj! jest
tam kto? — krzyknął, otwierając drzwi do sionek. — Papieru,
pióra, kałamarza! prędzéj!
Pochwycił ze stołu list pani Herminii i błyszczącym wzrokiem
przebiegał go na nowo.
— „Z przyjemnością słuchałam pięknéj gry pana na
fortepianie” — przeczytał głośno — czy uważasz, mamo? pięknéj
gry pana! zrozumiała mię! oceniła grę moję!
— Miła, szanowna dama! — z rozczuleniem wyrzekła
Wąsikowska.
— „Dwaj uczniowie, do kształcenia się w wyższéj muzyce
dostatecznie przygotowani” — czy uważasz, mamo? w wyższéj
muzyce! nie uważa mię za byle jakiego grajka i tuzinkowego
metra, ale za artystę, który synów jéj kształcić może w wyższéj

227
muzyce!
— Naturalnie! Romulku! naturalnie! inaczéj być nie może! taka
zacna dama...
— Jakąż cudowną woń papier ten wydaje z siebie! zdaje mi
się, że jestem w ich salonie i patrzę na mego anioła! Jak tu
odpisać takiéj damie? od czego zacząć? tytułuje mię: Szanowny
Panie! ja także zatytułuję: Szanowna Pani! albo nie, lepiéj może
będzie: Jaśnie Wielmożna Pani! ona, mamo, jest Jaśnie
Wielmożną!
— Moje dziecko — ozwała się Wąsikowska — może-byś
wcale nie odpisywał, ale poszedł jutro do nich i ustnie
odpowiedział...
Roman Gotard zamyślił się. Odpisywanie tak wielkiéj damie,
za jaką uważał panią Brochwiczową, wprawiało go w kłopot.
Życie jego całe płynęło tonami, grał wiele, pisał i czytał za to
bardzo mało. Gdyby tak można było wygrać odpowiedź na
skrzypcach, albo i na fortepianie, z zapałem rzucił-by się do
dzieła, pewny, że wykona je doskonale. Ale styl i ortografia nie
były przedmiotem, któremu-by poświęcać się lubił, i w którym
mógł-by uczuwać odpowiednią do okoliczności pewność siebie.
Po namyśle tedy, zgodził się ze zdaniem matki.
— Tak będzie nawet i grzeczniéj i stosowniéj — rzekł. —
Powiem lokajowi, że jutro osobiście złożę wizytę państwu
Brochwiczom.
Wyszedł z powagą, po chwili wrócił, i czas jakiś przechadzał
się w milczeniu po izdebce, tajemne myśli jakieś motając na wąs
czarny, i uśmiechając się do nich z widoczną przyjemnością.
Wąsikowska porządkowała tymczasem naczynia, stół
napełniające, i uśmiechała się także w milczeniu.
— Tak, mamo — rzekł Roman Gotard, stając przed matką —

228
szczęście wyraźnie sprzyjać mi zaczyna, gwiazda moja coraz
jaśniejszém płonie światłem... chwila odwetu nad światem zbliża
się dla mnie...
Wystąpił na środek izby, rzucił dokoła wzrokiem tryumfującym
i zawołał:
— Ech, moja mamo! dobrze-by to było, abyśmy kiedykolwiek
zostali sobie bogatymi ludźmi! Zamiast takiéj ciasnéj, brudnéj
izby — wielkie salony, obwieszone źwierciadłami... obrazami...
z fortepianem Erarda, lub przynajmniéj Kralla, z parkietem
błyszczącym, jak szkło... zamiast brudnego, głupiego posługacza
— kamerdyner... lokaje w liberyi... piękna to rzecz przepych...
urodziłem się na wielkiego pana, i kto wié? może nim kiedy
zostanę... Czy nie pamiętasz, mamo, życia Beethovena, którego
opis czytałaś mi przeszłéj zimy? zdaje mi się, że on był także
biednym z początku, a potém stał się bardzo bogatym! Może się
mylę, ale zdaje mi się, że tak było, czy nie pamiętasz, mamo?
— Nie pamiętam, moje dziecko, ale gdzież-by nam marzyć o
takich rzeczach! — odpowiedziała Wąsikowska, ustawiając na
blaszanéj tacce szklanki, które przed chwilą wytarła grubym
ręcznikiem.
Roman Gotard uśmiechnął się tajemniczo, i kilka minut
milcząc, chodził znowu po izbie.
— Mamo! — rzekł, stając nagle — a gdybyśmy sobie tak
urządzili dziś porządną kolacyjkę!
Wąsikowska z niepokojem spójrzała na asygnaty, ale...
Roman Gotard stał już we drzwiach, i wołał posługacza.
— Słuchaj-no! — mówił — pójdź do restauracyi Hotelu
Europejskiego, rozumiész? i przynieś ztamtąd kolacyą na dwie
osoby... kotlety z garniturem, pasztet na zimno, kawior, sér
szwajcarski, galareta...

229
— A pieniądze, proszę pana? — ozwał się z głębi ciemnych
sionek ochrypły głos posługacza.
— Oto je masz! zaczekaj! butelka Węgierskiego i Château
d’Iquem... rozumiész? czy będziesz pamiętał, błaźnie?
— Gociu! Bruniu! — proszącym głosem zawołała
Wąsikowska — czy nie będzie tego za wiele? któż to wszystko
będzie mógł zjeść i wypić?
— Ja, moja mamo, i ty także — wesoło odpowiedział Roman
Gotard. — Szlachetne wino dodaje natchnienia, czuję się dziś w
werwie, wyższy ogień płonie w méj piersi, jestem pewny, że
dzisiejszéj nocy skomponuję coś wielkiego...
W godzinę potém stół, na którym onegdaj paliła się łojówka, i
leżały czerstwe bułki, dźwigał kilkanaście talerzy ze szczątkami
wytwornéj kolacyi, i parę butelek, w znacznéj części
wypróżnionych.
Wąsikowska, ze skrzętnością osoby, przewidującéj żelazne
jutro, po złotém dziś, chowała do szuflad komody resztki pasztetu
i séra; butelki z pozostałém w nich winem, stawiała w kącie izby
na ziemi. Roman Gotard, z czołem opartém na dłoni, zatapiał się
w marzeniach o wielkiéj swéj kompozycyi, i pięknych oczach
swego anioła.
Po północy dopiéro, w izbie zajezdnego domu, zagasło
światło, i zapanowała cisza zupełna. Śród ciszy téj ozwał się
głos Romana Gotarda.
— Mamo, wszak mówiłaś mi kiedyś, że Stanisław Moniuszko
dawał lekcye muzyki w Wilnie, nim skomponował Halkę?
— Dawał, moje dziecko, dawał — odpowiedział z głębi
ciemności przeciągły głos Wąsikowskiéj — mieszkałam wtedy z
twoim ojcem w Wilnie, i sama widziałam, jak chodził po
domach.

230
— A jednak — raz jeszcze ozwał się Roman Gotard — jest to,
mamo, wielki kompozytor.
W kilka minut po krótkiéj téj rozmowie, równy oddech
Wąsikowskiéj, połączony z lekkiém chrapaniem, oznajmiał, że
usnęła ona głęboko.
Ale Roman Gotard usnąć nie mógł. Wino, którém zaprawiał
sutą kolacyą, nie upoiło go, tylko rozmarzyło. Myśl, że zostanie
metrem muzyki, nieuspokajała go bynajmniéj, ale owszem
rozdrażniała, i gdyby nie otrzymana pewność, że Moniuszko
oddawał się temu samemu zawodowi, kto wié, czy nie wprawiła-
by go w jeden z tych napadów rozpaczy i melancholii, którym
ulegał często. Oprócz Moniuszki przecież, pocieszało go, a nawet
w zachwyt wprawiało wspomnienie o młodém bladém
dziewczęciu, z czarnym warkoczem, i wielkiemi, piwnemi
oczyma, w których migotały połyski złota. W dodatku, jakby dla
wzmożenia exaltacyi młodego muzyka, figlarny i marzący
księżyc, płynąc z wolna po rozpogodzoném niebie zimowém,
szerokie smugi światła rzucał do ubogiéj izdebki zajezdnego
domu, uścielał niemi brudną podłogę, i spróchniałe ramy małego
okna oplatał ruchomą, srebrzystą siecią. Roman Gotard lubił
światło księżyca, i poczuwał się niejako do obowiązku patrzania
na nie, ilekroć jaśniało ono na niebie. Teraz w powodzi światła
tego, unosiła się przed nim eteryczna postać dziewicza w szacie
białéj, podobnéj do tych, w jakie stroją się zwykle wieszczki,
nimfy, aniołowie, i inne nadprzyrodzone istoty. W ręku trzymała
palmę tryumfu, czarne, rozplecione jéj włosy zwieńczone były
mirtem. Powoli, wokoło idealnéj téj postaci unosić się zaczęły
tony jakiéś, niewyraźne z razu, ciche, niby brzęczenie arfy, niby
jęk gitary, niby płaczący śpiew wiolonczeli... Stopniowo, tony
mnożyły się, wzmagały, uwyraźniały, wiązały tercye; brzmiały

231
oktawami, szalały walcem, marzyły nokturnem, rozpoczynały
świetny jakiś morceau de Salon i, urywając nagle pustą igraszkę,
pełnym chórem uderzały w marcyalne instrumenta, lub zawodziły
żałośnemi głosami wielką aryą, złożoną z wyrazów: Amare, amo,
amavi, carissima mia, Angelo! Z tego wszystkiego utworzyło się
dziwne jakiéś potpourri bez ładu i składu, bez żadnéj myśli
stałéj, która-by w tym labiryncie tonów, za nić przewodnią służyć
mogła, bez śladu tych żywiołów chaotycznych na pozór, lecz w
gruncie harmonijnych, gorących jak lawa, lecz jak wosk
kształceniu podatnych, z których, niby świat z chaosu, powstaje
w głowie i pod dłonią artysty każda wielka kompozycya:
świątynia, posąg, obraz, pieśń, lub poemat. Żywiołów takich w
potpourri szalejącém po głowie Romana Gotarda nie było, ale
on pewien był ich obecności tak dobrze, jak tego, że żył. Czuł się
natchnionym, nieprzeparta siła ciągnęła go do skrzypiec,
śpiących na komodzie w podłużném pudle. Zdawało mu się, że
stworzy téj nocy coś, co świat zadziwi, ludzkość podbije, sypnie
nań gradem róż i wawrzynów. Serce uderzało mu silnie, pulsa
tętniały w skroniach, uszy miał pełne dziwnych jakichś
fantastycznych nokturnów, w głowie szalały walce, przed oczyma
unosiły się piwne oczy bladéj panienki, i blado różowe usteczka
śpiewały na wszystkie tony: Amore...
Porwał się z łóżka, narzucił na ramiona długie białe ubranie,
w którém miał zwyczaj pijać z rana z matką herbatę, przeskoczył
izbę, otworzył pudło, i ze skrzypcami opartemi na lewém
ramieniu, ze smyczkiem w prawéj ręce, stanął przy oknie. Stanął,
podniósł twarz i patrzał na księżyc. Zapytywał go, z jakiego tonu
zacząć ma wielką pieśń, która imię jego unieśmiertelni i życie
uszczęśliwi? księżyc milczał.
Wsłuchał się w potpourri, które wciąż szalało mu po głowie,

232
huczało w uszach, tętniało w skroniach. Było tam tyle
wszystkiego, minorowego i majorowego, fantastycznego i
oklepanego, poważnego, skocznego, uroczystego, miłośnego,
marsowego i nijakiego, że wybierając długo, nic nie wybrał.
Spuścił smyczek na struny, wydobył z nich ton jeden, potém
drugi, i rękę wraz ze smyczkiem zawiesił w powietrzu.
Kompozycya, którą przedsięwziął, miała być wielką,
wspaniałą, zdumiewającą, misterną i zarazem porywającą, ale
rozpoczynając ją, nie wiedział od czego zacząć.
Gdyby kto wtedy znalazł się na ciasném kwadratowém
podwórku zajezdnego domu, i spójrzał na jedno z okien, nizko
nad ziemią położonych, miałby przed sobą widok dość
niezwyczajny, naturą swą w połowie do komicznych, w połowie
zaś do tragicznych widoków należący.
Za szybami, oświetlonemi księżycem, stał tam mężczyzna bielą
okryty, z bladą, chudą twarzą, ku niebu podniesioną, z czarną
śpiczastą bródką, sterczącą pod wargami, drżącemi wzruszeniem,
z czarnemi, gorejącemi oczyma, niespokojnie błądzącemi po
firmamencie, jakby w poszukiwaniu gwiazdy jakiéjś straconéj,
lub daremnie wyglądanéj, z gęstemi puklami włosów,
rozrzuconemi nad zmarszczoném czołem, ze skrzypcami w
objęciu, i smyczkiem w podniesionéj ręce. Na
powierzchowności człowieka tego, malowało się wtedy wiele
płonnego, eterycznego marzenia, ale wiele téż żądzy namiętnéj,
rozdzierającéj. Stał przed osrebrzoném oknem, i próbował
zacząć wielką swą, od tak dawna rojoną, kompozycyą... Uderzył
w struny, i spójrzał na nie z wyrzutem; zaśpiewały mu bowiem
nie to, co słyszéć chciał; spróbował raz drugi, i zadowolony z
akordu, miał grać daléj, ale zabrakło mu tonu... zkąd-by go
wziąć? nie wiedział. Umiejętność kompozycyjna nie dopisywała,

233
intuicya nie podpowiadała nic.
Miał pewność, że jest natchnionym, a nie był nim. Całą siłą
swéj istoty, wszystkiemi pożądaniami serca swego i głowy,
pragnął być natchnionym, a nie był nim. Sądził, że nadeszła
święta chwila, i omylił się. Myślał, że noc ta przetnie mu życie
na dwie połowy, ciemną i światłą, nieznaną i sławną, smutną i
szczęśliwą, lecz ona nie przecięła nic. Walczył długo. Z czém? Z
nieumiejętnością trochę, z brakiem twórczego daru
przedewszystkiém. Zaczynał i nie kończył, próbował i zżymał
się. Naprzód z ust jego zniknął marzący i ufny uśmiech, potém
twarz mu zapalała ogniście, potém jeszcze pobladła bardzo; na
czoło wystąpiły bujne krople potu, brwi zmarszczyły się, w
oczach jego migotał z razu niepokój, późniéj zawrzała
niecierpliwość, i wzmogła się do głuchego gniewu, po gniewie
nastąpił smutek, żal, zniechęcenie; czarne źrenice błysnęły
rozpacznie, podniosły się w górę, jakby żałośny wyrzut śląc
niememu księżycowi, aż w końcu pierś wzdęła się i wybuchnęła
ciężkiém westchnieniem.
Roman Gotard wypuścił z ręki smyczek, skrzypce położył ze
stukiem na najbliższym sprzęcie, opuścił się na krzesło, i obu
dłońmi zakrył twarz, po któréj płynęły dwie bujne, palące łzy.

IX. Piękna Tośka.

Pani Jadwiga z Porzewickich Natalska, równa prawie

234
wiekiem i położeniem pani Herminii Brochwiczowéj, nie była
wcale do téj ostatniéj podobną. Pani Herminia zbliżała się
najbardziéj do tradycyonalnego pierwowzoru matrony, pani
Natalska była zupełnym i doskonałym typem światowéj kobiety.
Światowość znaczyła tu nietylko zajęcie się uciechami
światowemi i umiejętność ich używania, ale i gorliwość
względem interesów światowych, połączoną z umiejętnością ich
urządzania.
Bardzo piękna jeszcze, pomimo lat przeszło czterdziestu,
wysoka, o rysach twarzy bardzo prawidłowych, lecz zarazem
energicznie zakreślonych, ze wzrokiem słodkim i pociągającym
w pewnych okolicznościach, lecz przenikliwym, bystrym i
nakazującym w innych, pani Natalska, pomimo, że p. Natalski
małżonek jéj żył, i nawet prosperował na ciele i... humorze, w
domu swym i za domem, w sprawach majątkowych, rodzinnych i
towarzyskich, była wszystkiém. Jéj to oficyaliści składali raporta
i rachunki, z nią to kupcy zawierali umowy o kupno i sprzedaże,
ona to rachowała dochody majątku, i mierzyła je z rozchodami.
Tak było w domu. Za domem ona także wybierała znajomości,
zawiązywała i zrywała stosunki, spraszała do siebie
towarzystwa, przedstawiała w każdym wypadku dom swój i
rodzinę, nadawała im w świecie ton i odpowiednią pozycyą.
Gdy więc pani Natalska w domu swym była wszystkiém,
wypływa ztąd wniosek zupełnie logiczny, że pan Natalski w
témże samém miejscu, musiał być — niczém. Były za to dwa inne
miejsca, w których stawał się on czémś, a były niemi las dziki i
stół jadalny. Pan Gustaw Natalski, od niepamiętnych lat, znanym
był sąsiadom i nie sąsiadom pod imieniem litewskiego Nemroda.
Od nadwilejskich lasów, aż do krańczyn białowiezkiéj puszczy,
znały go wszystkie knieje i ostępy, kłaniali się mu nizko wszyscy

235
łowcy, gajowi i dojeżdżacze, warczały i skomliły na widok jego
wszystkie psy gończe, drżały na odgłos myśliwskich jego
pobudek wszystkie czworonożne zwierzęta.
Łowy, jako exercycya ciała energiczna, budziły jego apetyt,
który przy obficie zastawionych stołach, tłómaczył się światu w
sposób, zdumienie patrzącego nań ogółu obudzający! Było to
słowem zero, barczyste, krępe, o rumianych policzkach, czole
rumianém także, łysinie wielkiéj, oczach zbyt wypukłych i ustach
pulchnych, wzdętych wciąż, jakby z gotowością zadęcia na
mosiężnéj trąbce myśliwskiéj pobudki, lub smakowania po
amatorsku przyprawionego pekeflejszu z łosia.
Kobieta tedy piękna, rozumna, w domu zapobiegliwa, w
towarzystwach miła, i mężczyzna brzydki, nierozumny, w domu
nic nieznaczący i nic nieczyniący w towarzystwach, polujący
tylko i jedzący, połączeni ze sobą, stanowili parę, wielce źle
dobraną.
Przedwieloletnia kronika okolicy głosiła, że był czas, w
którym pani Natalska czuła bardzo dotkliwie to, iż z mężem
swym stanowiła parę, źle dobraną. Była tam pono kiedyś mowa i
o rozwodzie, i o separacyi, nie brakło téż romantycznych
epizodów, w których serce kobiety, niezaspokojone w granicach
dozwolonych, szukało dla siebie zadowolenia w krainach owocu
zakazanego. Piękna Jadwiga cierpiała, targała się, trochę
walczyła, ludzie powiadali: tego i owego kochała. Parę razy
wyjeżdżała nawet z domu męża, przebywała czas jakiś u swych
rodziców, a, odwieziona przez matkę na miejsce dozgonnego
przeznaczenia, płakała i chorowała. Wszystko to trwało czas
jakiś, nagle trwać przestało. Skończyły się płacze i choroby,
umilkły komentarze, bladość i rozpacz znikły z twarzy kobiety, a
osiadł na niéj w zamian wyraz zadowolnienia dla gości, energii i

236
powagi dla domowników. Zaczęła liczyć i rządzić, bywać i
przyjmować; latem gospodarowała, w zimie bawiła się, a jedno i
drugie zdawała się czynić z jednostajném zadowolnieniem.
Powszechna fama ogłosiła ją kobietą miłą, serdeczną i dzielną;
ona sama w stroju bogatym zawsze i pełnym smaku, śród
licznego grona krewnych, przyjaciół, znajomych, wielbicieli cnót
jéj piękności i rozumu, wydawała się kobietą szczęśliwą. Gdyby
nie dwie podłużne brózdy, które bardzo wcześnie zarysowały
czoło jéj białe i wysokie, i nie pewien wyraz nieujęty, który
mimowoli i zawsze na krótko zjawiał się w czarnych, ognistych
jéj oczach, gdy zamyślała się, lub przelotem spotkała pełne
kołdunów, albo pekeflejszu usta męża, można-by rzec, że nie
cierpiała nigdy.
Przełom ów w życiu pani Jadwigi zaszedł wtedy, gdy dzieci
jéj poczęły odrastać od ziemi i potrzebować serca i kierunku
matki. Dorastanie to i potrzebowanie musiały być jedyną
przyczyną przełomu tego, innéj bowiem dojrzéć niepodobna było
w niczém.
Uczuła się snadź potrzebną swym dzieciom, potrzebną pod
wszelkiemi względami, i zrezygnowała się na wieczyste
posiadanie obok siebie litewskiego Nemroda, który był ich
ojcem.
Jeżeli jednak sądziła, że potrafi nad dziećmi objąć panowanie
tak wyłączne, jak nad domowemi stosunkami — omyliła się.
Pobudki myśliwskie wcześnie i ponętnie zagrały w uszach jéj
synów. Były to pobudki, przyrzekające hulaszczą zabawę i
ogłaszające panowanie próżniactwa. Jedne i drugie wywarły na
młodych panów Natalskich, charaktery ich, umysły i życie wpływ
stanowczy, wpływ, który rzucił ich na ścieżki, utarte stopami
ojca, i kazał im dzielić czyny jego, sławę, pekeflejsz i nicość.

237
Córki zato (być może dlatego, iż jak siły fizyczne, tak obyczaje
towarzyskie zabawę myśliwską dla kobiet niepodobną czynią),
ściśle spoiły się z matką. Ona kierowała ich wychowaniem,
kształciła ich sposób czucia i myślenia, ona dla starszéj wybrała
już męża, a teraz oglądała się za kimś, kogo-by uszczęśliwić
mogła ręką młodszéj. Nie było może na świecie matki, która-by z
większą otwartością, z podobnie, rzec można, namiętném
oddaniem się objawiała miłość swą dla swych córek. I nic w tém
dziwnego nie było. Dla zawiedzionéj po wielokroć w
najsłuszniejszych żądaniach kobiety — one były wszystkiém.
Żona męża, którego nie lubiła, matka synów, na których ze
smutkiem patrzała, w nich tylko znajdowała pociechę, nadzieję,
przedmiot, na który przelać się mogły wszystkie siły ognistego jéj
serca. Taką była pani Natalska, matka pięknéj Tośki.
Był to dzień czyichś imienin, czy urodzin, czy zaślubin, jeden
słowem z tych dni, starannie pamiętanych, i czerwonym
ołówkiem w kalendarzach zaznaczonych, ponieważ ludziom,
lubiącym bawić się, podają dogodny do bawienia się powód.
W obszernie i smakownie urządzoném mieszkaniu pani
Natalskiéj, wcześnie, bo o południowéj zaledwie godzinie, z
powinszowaniami zapewne, bo strojnie i tłumnie, zgromadziło
się dość liczne towarzystwo.
Obok salonu, a raczéj w salonie, znajdował się rodzaj
półokrągłéj alkowy, ze ścianą, od strony ulicy całkiem prawie
oszkloną, i z rzędem dość rozłożystych i niepospolitych krzewów
wazonowych w głębi. Ponieważ mieszkanie było na piérwszém
piętrze, alkowa ta, szeroko od strony salonu rozwarta, tworzyła
bardzo ładny, obszerny balkon, nad jedną z głównych ulic Wilna,
mianowicie nad ulicą Długą, górujący.
W alkowie téj tedy, czy na tym balkonie, nakształt migocącego

238
promienia, przesuwała się pomiędzy różnobarwnemi sukniami
kilku zgromadzonych tam panien, blado liliowa, powłóczysta
suknia pięknéj Tośki.
I nic dziwnego w tém nie było, że przechodziła od jednéj z
towarzyszek do drugiéj, że szepnęła miłe jakieś słówko jednéj,
pocałowała w przelocie czoło innéj, że, śmiejąc się, splątała
nitkę jedwabiu, łączącą pultynek pani Róży z iglicą, którą młoda
staruszka wyrabiała siatkowe mitynki, że głos jéj dźwięczał tak
wesoło, iż zalatywał aż w ten punkt salonu, w którym siedziały
starsze panie, i w ten, gdzie gwarzyli starzy i młodzi panowie, że,
słowem, patrząc na ruchy jéj wdzięczne i żywe, na wiśniowe usta
jéj, wpół-otwarte i uśmiechnione, na szafirowe oczy, błyszczące
i mglące się naprzemian, można-by ją było porównywać do
gwiazdy iskrzącéj się, ptaszyny śpiewającéj, do rusałki,
wabiącéj ku sobie zachwyconych śmiertelnych; nic w tém
wszystkiém dziwnego dla otaczających nie było, bo ktokolwiek
ją znał, wiedział także, iż wesołość, żywość, wabność, stanowiły
nieodłączne właściwości téj młodéj, szczęśliwéj, przez świat,
ludzi, a przedewszystkiém przez matkę swą, rozpieszczonéj
istoty. Ale co szczególném wydać-by się mogło dnia tego
każdemu, kto-by na piękną Tośkę baczną zwracał uwagę, to to, że
istotnemi przedmiotami jéj uwagi były, nie jak się zdawało na
pozór, otaczające ją osoby, ale — okno wychodzące na ulicę, i
zegarek, złotą szpilką przytwierdzony do paska.
Co kilka minut z razu, co minuta, co kilkanaście sekund potém,
spoglądała na zegarek, rzucała wzrok za szyby, i szybkie, lecz
baczne spójrzenie zatapiała w głąb’ ulicy, na któréj leżała
warstwa śniegu, i po któréj sunął szary tłum przechodniów. Im
więcéj upływało czasu, tém więcéj zdawała się wzrastać
niecierpliwość, młodéj panny, było to więcéj niż niecierpliwość,

239
z kaprysu jakiegoś, z chwilowéj jakiéjś zachcianki wynikająca;
był to niepokój, którego źródło tkwiło zapewne w głębi piersi,
podnoszonéj od chwili do chwili falami przyśpieszonego
oddechu, w sercu, którego wzmożone ciche bicie urywało
niekiedy mowę jéj w połowie zaczętego wyrazu, w głowie,
która, jakby zmożona myślą jakąś despotyczną i upartą, na
mgnienie oka schylała się ku ziemi, aby podnieść się znowu,
rzucać dokoła swobodne spójrzenia, wesołe uśmiechy i uprzejme
słowa, i znowu wzrokiem badać wskazówki małego zegarka, i
biedz po-za szeroką szybę, za którą w dole szarzała i szemrała
ludna ulica. Od zegarka tego, od téj ulicy, młoda panna
widocznie oczekiwała czegoś, oczekiwała i doczekać się nie
mogła. Ogarniało ją nerwowe wewnętrzne drżenie, które
poskramiała z całą siłą i umiejętnością panowania nad sobą
światowéj kobiety, którego jednak poskromić nie mogła do tego
stopnia, aby uszło bystrych, przenikliwych, ruchliwych oczu pani
Róży. Pani Róża mogła nie dostrzedz wielu bardzo wielkich
rzeczy na świecie, ale zupełném było niepodobieństwem, aby
ukrywane westchnienia, stłumione drżenia głosu, nagłe i szybkie
smutki, przyćmiewające młode źrenice, przelotne, lecz
niespokojne spójrzenia, rzucane za okno przez młode oczy,
niewidzialnemi dla niéj pozostać mogły. Całe życie młodéj
staruszki przeszło na doświadczaniu podobnych symptomatów,
dziś, gdy doświadczać już ich nie mogła, lubiła je badać —
gdziekolwiek się ukazały. A ukazały się one teraz jasno dla niéj i
widocznie u pięknéj panny, która w téj chwili stanęła przy oknie
z twarzą na-pół ku pokojowi, na-pół ku szybie zwróconą. Pani
Róża zatrzymała spójrzenie na szafirowych źrenicach, które
jakkolwiek nie były bynajmniéj zezowatemi, zdawały się teraz
rozbiegać w dwa przeciwne kierunki, tak, aby jedno z nich

240
dopomagało ustom bawić gości, i wyrazem swym ukrywało
wyraz drugiego, które z pod powieki, ukosem badało ulicę. Pani
Róża podniosła rękę i figlarnie pogroziła iglicą temu z dwojga
szafirowych oczu, które patrzało na gości.
Jakby znakiem tym obudzone i wezwane oko, badające szary
szlak ulicznych przechodniów, zwróciło się na panią Różę.
— A co tam takiego, ciociu Róziu? — najswobodniejszym w
świecie głosem przemówiła piękna panna i z wdziękiem usiadła
na nizkim taborecie, stojącym tuż przy krześle wesołéj staruszki;
— dlaczego grozisz mi, ciotuniu? — mówiła dałéj[16], białą
twarz swą przybliżając do pulchnych, rumianych policzków pani
Róży; — czym nitkę twą nazbyt splątała? nic to nie szkodzi.
Węzełek jedwabiu rozplątać można, bieda już wtedy, gdy uczucia
nasze splączą się w takie dziwne węzły, że nie wiemy już sami,
jakby z nich sobie nić szczęścia wyplątać?...
Pani Róża zajrzała głęboko w szafirowe oczy, które,
wzniesione ku jéj twarzy, zamgliły się teraz tajemném marzeniem,
tęsknotą, gaszącą blask ich i zwykłą wesołość.
— Co ty mi tam, rybciu, prawisz o węzłach, z których nitkę
szczęścia wyplątać trudno? — wymówiła półgłosem pani Róża.
— Ja się na tych waszych allegoryach nie znam, i to tylko wiem,
że ty, rybciu, czekasz kogoś, ale to tak czekasz, że aż ci oczki
gasną ze strachu, że ten ktoś dziś już nie przyjdzie...
Cień niezadowolenia przemknął szybko po czole młodéj
panny, i wnet zniknął przed wyrazem najgłębszego zdziwienia,
który twarz jéj okrył. Gdyby od roku w żadne na świecie okno
nie spójrzała ni razu, nie mogła-by okazać się więcéj zdziwioną,
jak teraz, kiedy po tysiąckrotném wyjrzeniu na ulicę, usłyszała
domniemanie, iż od ulicy téj oczekuje czyjegoś widoku.
— Ach, ciociu kochana — rzekła, wzruszając lekko

241
ramionami — powiedz-że mi, proszę, kogo-bym ja oczekiwać
mogła? czyż wszyscy krewni moi, znajomi i przyjaciele nie są
tutaj? a czyliż kogokolwiek, żyjącego po za kołem tych
znajomych moich i przyjaciół, oczekiwać mi wypada i należy?
Cóż-by to było, mój Boże, cóż-by to było, gdybym wypadkiem
oczekiwać zaczęła kogoś, stojącego po za tém kołem?
Splątałabym życie moje i uczucie w niepodobny do rozwikłania
węzeł. Bo i cóż dla mnie mogło-by być po za tém kołem, ciociu
Róziu, powiedz! nieszczęśliwa miłość i... mezalians! o!
mezalians, to straszna rzecz, ciociu Róziu, choćby w nim był cały
świat tego, co ty nazywasz kochaństwem. Nie, ciociu; nie
oczekuję ja nikogo, bo i pocóż oczekiwać-bym miała? Wszystko
moje — wkoło mnie.
Pani Róża patrzała na mówiącą przenikliwie i
niedowierzająco zrazu, musiała jednak uwierzyć w szczerość
słów jéj i wziąć je w zupełnie prostém ich znaczeniu, bo skinęła
głową z zadowolnieniem, i pulchną dłonią pogładziła jasne
warkocze; na nizkim taburecie siedzącéj panny.
— Bardzo to dobrze, rybciu i rozumnie z twéj strony —
zaczęła, — że nie myślisz o szukaniu dla siebie szczęścia za
górami za lasami, i że nie chcesz dobrowolnie narażać się na
zgryzoty, oczekując, Bóg wié, tam kogo, kiedy tuż przy tobie są
tacy, co szaleją za twemi ślicznemi oczyma, i nie wiedziéć co-by
oddali, aby one łaskawie na nich patrzały. Kiedy mi się zdało, że
moja Tosiunia patrzy ciągle przez okno i wygląda kogoś,
przelękłam się okrutnie, bo na co innego kochaństwa, jak to,
które masz przy sobie i jaśniejszéj nitki szczęścia, jak ta, co od
twego serduszka wić się może do serca pewnego kawalera,
którego ja znam, a o którym ty, Tosiuniu, wiész dobrze...
Tośka oparła twarz na dłoni, i wzrok utkwiła w zaściełający

242
posadzkę dywan. Przed chwilą spójrzała znowu na zegarek, a
ujrzawszy, że wskazówki posunęły się znowu o kilka minut, daléj
wpadła w zamyślenie, nad którém zapanować już nie mogła.
Przyzwyczajona jednak do prowadzenia machinalnych rozmów,
bynajmniéj niewymagających przytomności i wysiłków myśli,
niedbale, echowym jakby sposobem, odpowiedziała na mowę
pani Róży.
— Którego ciocia zna, a o którym ja wiem? któż to taki?
Pani Róża uśmiechnęła się, mrugnęła powiekami, i jedną rękę
wspierając na ramieniu młodéj panny, drugą, uzbrojoną w iglicę,
wyciągnęła w stronę sali jadalnéj.
— Spójrz-no, kochańciu! — szepnęła — spójrz tylko! Ot stoi
on tam w jadalnéj sali pod oknem, i rozmawia z Artiurkiem
Darzycem!
Tośka, podając się jakby dłoni pani Róży, która kibić jéj na
przód uginała, pochyliła się nieco i spójrzała w punkt, na jaki
wskazywała iglica. Punktem tym był Maryan Brochwicz.
— Widzisz, kochańciu — szeptała ciotka Rózia, — ot gdzie
jest twoje kochaństwo, i twoje szczęście. Chłopak jak
malowanie, zacnych rodziców syn...
Pani Róża mówiła-by, a raczéj szeptała-by dłużéj, ale
przerwał jéj mowę głośny wybuch śmiechu, który wydarł się z
piersi pięknéj Tośki i rozbrzmiał śród oszklonéj alkowy
przeciągle i zawrotnie. Tony śmiechu tego szybkie, urywane,
nerwowe, dały-by wiele do myślenia bacznemu uchu. Było w
nich coś fałszywego i rozdrażnionego, daleko mniéj wesołości
niż, tajemnie uczuwanéj i śmiechem pokrywanéj goryczy. Ale na
takich subtelnych odcieniach głosów ludzkich, świadczących o
bardziéj jeszcze subtelnych uczuciach, nie znała się już w bardzo
prosty sposób romansowa ciocia Rózia. Patrzała ona na śmiejącą

243
się wciąż pannę rozradowanemi błyszczącemi oczyma.
— A co? kochańciu! — powiedziałam ci rzecz miłą, ale tyś o
niéj wiedziała piérwéj ode mnie, o, wiedziałaś dobrze filutko!...
W téj saméj chwili, z cichym szeptem pani Róży złączył się
głos jednéj z siedzących w alkowie panien.
— Tośku! zdaje mi się, że twój nauczyciel angielskiego języka
przyszedł. Oto wchodzi w bramę...
Głośny, urywany, nerwowy śmiech umilkł nagle, natomiast
błyskawicznie szybki purpurowy rumieniec wytrysnął na policzki
pięknéj panny, oblał czoło jéj aż po sploty jasnych włosów, i
zniknął, zostawiając po sobie w oczach i na twarzy wyraz
niewymownego ukojenia. Można-by rzec, że z piersi Tośki spadł
w téj chwili wielki jakiś ciężar, że po trwodze dolegliwéj, tém
dolegliwszéj, że tajonéj, nastąpiła w niéj cisza głęboka,
przerżnięta tylko promieniem łagodnéj radości. Powstała z
nizkiego siedzenia swego i znowu spójrzała na zegarek.
— Czy pewna jesteś, że to pan Sieciński przyszedł? —
zapytała towarzyszkę zupełnie spokojnym i obojętnym głosem.
— Naturalnie, widziałam go u ciebie parę razy.
— Spóźnił się dziś o pół godziny — rzekła Tośka —
myślałam, że dziś już nie przyjdzie wcale. Ponieważ jednak
przyszedł, muszę was moje panie na chwilkę opuścić. Pójdę,
oznajmię panu Siecińskiemu, że mając gości, korzystać dziś z
lekcyi jego nie mogę.
Lekka i zarazem wspaniała przeszła przez salon, w
przechodzie pocałowała w rękę matkę, skinęła głową przyjaźnie
swéj siostrze, uśmiechnęła się do stojącego teraz w drzwiach
sali, i patrzącego na nią z widoczném upodobaniem, pana Jana
Brochwicza, odwróciła szybko głowę, spotkawszy się ze
spójrzeniem Maryana, i dawszy ręką znak niemłodéj Angielce,

244
zajmującéj przy niéj miejsce panny do towarzystwa, aby szła za
nią, zniknęła w głębi mieszkania. W głębi mieszkania był dość
skromnie, lecz smakownie urządzony gabinet, w którym teraz,
plecami do pokoju, a twarzą do okna zwrócony, stał Stefan
Sieciński. Był tak pogrążony w zamyśleniu, że nie od razu
usłyszał szelest jedwabnéj sukni, który zaszemrał tuż prawie
obok niego. Towarzysząca pannie Natalskiéj niemłoda Angielka,
rozumiejąca po polsku tak mało, jak nic prawie, usiadła z
robótką na kanapie, w głębi pokoju stojącéj; Teofila z wolna i z
opuszczonemi na suknią rękoma, postąpiła ku oknu. Była w téj
chwili mało podobną do owéj pięknéj Tośki, która, przed kilku
minutami z żywością iskry, swobodą ptaszka, ze śmiechem na
ustach i wabną figlarnością w spójrzeniu, bawiła gości w salonie
swéj matki. Teraz na czole jéj i w oczach, spoczywał wyraz
cichego ukojenia, który powstał tam w chwili, gdy dowiedziała
się o przybyciu Stefana, i twarzy jéj, do zwykłego wdzięku,
dodawał urok skupionéj w sobie powagi. Wiśniowe usta jéj
otwierały się na-pół uśmiechem, nie swawolnym i zalotnym jak
wprzódy, ale serdecznym i zamyślonym trochę. Długie spójrzenie
zatrzymała na widzialnéj jéj z profilu twarzy stojącego u okna
młodego człowieka i, zbliżając się ku niemu, dźwięcznym głosem
wymówiła:
— Witam pana!
Stefan odwrócił się szybko od okna, oddał pięknéj pannie
głęboki ukłon, i spotkał się spójrzeniem z dwiema szafirowemi
źrenicami, w których zapaliły się nagle dwie duże ruchome iskry,
i zaigrał wyraz serdecznéj wesołości.
— Spóźniłeś się dziś pan szkaradnie! — zawołała piękna
panna, zbliżając się do umieszczonego pośrodku pokoju stołu, i
przysuwając ku sobie kilka książek i zeszytów z angielskiém

245
pismem; — spóźniłeś się pan dziś o całe pół godziny — mówiła
daléj, siadając, i młodemu człowiekowi wskazując krzesło
naprzeciw stojące — to okropne doprawdy! myślałam, że pan
dziś już wcale nie przyjdzie!
Mówiła to zwykłym już sobie tonem lekkiéj, pustéj może nieco
wesołości, ale w głosie jéj przebrzmiewały téż i dźwięki, z
lekkością i pustotą nic wspólnego niemające, dźwięki, które
gwałtownie opierały się śmiechowi, w którym zatopić je
usiłowała. Giestem zapraszała nauczyciela swego do
rozpoczęcia z nią lekcyi, zapomniéć więc na widok jego musiała
o gościach, którym rychły swój powrót przyrzekła. Po
półgodzinném natężoném i ukrywaném oczekiwaniu, pozostało w
piersi jéj wzruszenie głębsze, może i silniejsze, niż tego chciała
sama, niż o tém wiedziała.
Stefan nie usiadł na wskazaném sobie miejscu. Stał on przed
śliczną kobietą, osypany iskrami rozżarzonych jéj źrenic, oblany
falami wzruszonego jéj głosu, i milczał chwilę. Teofila milczenie
to jego wytłómaczyła sobie zapewne obrazą lub
niezadowoleniem, bo spoważniała nagle, i składając ręce,
wymówiła z prośbą w głosie:
— O, nie bierz mi pan proszę za złe wyrzutu, który ci
uczyniłam! nie dawaj mu pan innego znaczenia, jak to, które miał
on w méj myśli! Tak przywykłam do... do tych lekcyj, które
przekładam nad wiele innych sposobów przepędzania czasu, że
byłam doprawdy w obawie, aby dzisiejsza mnie nie minęła!
takeś mnie pan przyzwyczaił do swéj akuratności w przybywaniu
na lekcyą, że... byłam w obawie, czy się panu co złego nie stało...
Stefan skłonił się znowu.
— Niewypowiedzianie szczęśliwy jestem — zaczął
spokojnym głosem i z lekkim na ustach uśmiechem —

246
niewypowiedzianie szczęśliwy jestem, słysząc od pani, że usługi
moje zdołały ją zadawalniać. Dziś przyszedłem, aby
powiedziéć...
Co działo się w piersi i w głowie młodego człowieka, że tak
nagle urwał niedopowiedziane zdanie? Jaka fala wewnętrzna,
nieposkromiona, nagle zalała i stłumiła głos jego spokojny,
spędziła przedchwilowy leki uśmiech z ust jego, które drgnęły
nieznacznie?
Teofila bystry wzrok swój utopiła w jego twarzy.
— Panie Stefanie! — zawołała — panu się cóś stało! panu cóś
jest niezwykłego! czy może która z sióstr pana... ale nie! nie
przyszedł-byś pan w takim razie wcale! więc cóś innego, ale
zawsze cóś jest i dlatego czegoś spóźniłeś się?... co się stało. —
Pytała natarczywie, ze zwykłą sobie żywością, z temi samemi
głębokiemi tonami w głosie, które brzmiały w nim, gdy przed
chwilą czyniła mu wyrzuty.
Stefan nie odpowiadał jeszcze chwilę. Przyczyny opóźnienia,
o które go zapytywano, szczególne były, i do opowiedzenia
trudne, niepodobne niemal. Miał-że, mógł-że opowiadać o tém,
że, wyszedłszy z domu o zwykłéj porze, przeszedł parę razy
ulicę, przy któréj mieszkał, zanim wymógł na sobie, aby wejść na
tę, przy któréj ona mieszka; że, doszedłszy raz do bramy prawie
jéj domu, wrócił się i szedł z wolna chodnikiem pomiędzy
tłumem przechodniów, myśląc nad tém, czy powie jéj słowa, z
jakiemi szedł do niéj, postanawiając na nowo to, co postanawiał
już był w duchu kilka razy, postanowienia nigdy spełnić nie
mogąc; że wstępował na wschody mieszkania jéj bardzo powoli,
i dotykał dzwonka u drzwi jéj zawieszonego tak lekko, jakby
pragnął, aby dnia tego nikt go nie słyszał, nikt mu nie otworzył, i
aby, nieusłyszany i niewpuszczony, odejść mógł dziś jeszcze, dziś

247
tylko, nie wyrzekłszy tego, co do wyrzeczenia było mu bardzo
trudném? Oto dlaczego się spóźnił. Co się stało? Stało się w nim
samym coś, czego on w sobie miéć nie chciał: podniósł się w
nim głos, którego on słuchać nie mógł; powstały przed nim
obrazy, które on usunąć od siebie pragnął. Dlatego wyglądał
zmienionym i wzruszonym, ale mógł-że na jéj natarczywe pytania
odpowiedzieć bezpośrednio? nie mógł i nie odpowiedział,[17]
Milczał chwilę; ręka jego zaciskała się silnie około mahoniowéj
poręczy krzesła, a im silniéj się zaciskała, tém więcéj rysy jego
wracały do zwykłego sobie wyrazu. Spokojnym znowu wzrokiem
patrząc na śliczną twarz stojącéj przed nim kobiety, wymówił:
— Przyszedłem, aby z prawdziwym żalem oświadczyć pani,
że nie mogę nadal służyć jéj lekcyami angielskiego języka. Słowa
„z prawdziwym żalem” brzmiały w ustach jego zimno.
Teofila stała chwilę nieruchoma, wpatrzona w twarz młodego
człowieka oczyma, z których zniknęły bez śladu, i cisza ukojenia,
i blask wesołości. Opuściła białą rękę i oparła się nią silnie o
stół, na którym leżały książki i zeszyty.
— Doprawdy? — wymówiła powoli, z cicha; i ciszéj jeszcze,
jakby do saméj siebie mówiąc, dodała — a więc... już...
Spuściła oczy i po chwili spytała:
— Dlaczego pan nie może?...
— Zajęcia moje — odparł Stefan — nie pozwalają mi
rozrządzać czasem moim tak, jakbym tego pragnął.
Spokój, z jakim wymówił te słowa, obojętność postawy jego i
ta zimna, powszednia grzeczność, która obojętności téj
towarzyszyła, wzmogły snadź przykre wzruszenie pięknéj panny.
Usiadła na stojącym obok fotelu, skrzyżowała ręce na piersi, i z
uśmiechem, który znowu zjawił się na jéj ustach, ale nie
wesołość wcale, lecz wewnętrzne wzburzenie oznaczał,

248
zawołała:
— O! te zajęcia pana! one na nic panu nie pozwalają! nie
pozwoliły one panu bywać gościem w domu naszym wtedy, gdy i
ja, i matka moja, tak serdecznie prosiłyśmy go o to; nie
pozwalają mu one teraz przybywać do nas, w tych nawet
urzędowych godzinach, które przecież stanowiły także dla pana i
dla mnie jakieś zajęcie! Mój Boże! pamiętam dobrze, iż nieraz
mówiłeś mi pan o zgubności zbyt ciasnego poglądu na życie,
zamykania się w jednéj wyłącznej sferze, i nie widzenia nic, nie
dbania o nic, co po-za tą sferą istnieje. A nie sąż tém wszystkiém
owe zajęcia, które rozkazują panu tak zupełnie, tak bezwzględnie
wyrzekać się świata?
Przy ostatnich wyrazach podniosła głowę i z rodzajem tryumfu
spójrzała na stojącego przed nią młodego człowieka. W wyrazie
twarzy jéj było trochę ironii i gniewu.
— Cóż? — dodała — nie jesteś-że pan w sprzeczności z sobą
samym, dla owych zajęć, o których mówisz tak zupełnie, tak
bezwzględnie wyrzekając się świata?
Lekki uśmiech okrążył usta Stefana.
— Nie wiem — rzekł — co pani rozumiesz w téj chwili pod
nazwą: świata.
Piękna panna wzruszyła lekko ramionami.
— Naturalnie — odparła z wielką żywością — że pod nazwą
tą nie rozumiem w téj chwili ani gór Alpejskich, ani Oceanu
Spokojnego, ani pól, ani łąk, ani lasów, tylko ludzi!
— A więc — z tym samym, co piérwéj, uśmiechem, rzekł
Stefan — wypada zapytać mi jeszcze: kogo pani w téj chwili
ogarniasz nazwą ludzi?
Żywe rozdrażnienie zagrało w oczach i odbiło się na twarzy
młodéj panny przelotnym rumieńcem.

249
— Naturalnie — odparła powolniejszym nieco, niż wprzódy,
tonem — nazwą tą nie ogarniam w téj chwili ani Indyan, ani
Murzynów, ani żebraków, którzy pod kościołem siedzą, ani
kominiarzy, którzy po dachach chodzą, ogarniam nią ludzi,
których znam, pomiędzy którymi żyję.
— I dlatego téż — odparł Stefan — dlatego, że pani tych tylko
ludzi światem mianujesz, o mnie wyrazić się raczyłaś, że
wyrzekam się świata.
— Wyrzekasz się pan wszelkich radości i przyjemności jego
— przerwała żywo Teofila.
— Jeżeli pani masz na myśli te radości, jakie dać może świat,
o którym przed chwilą mówiłaś, wyrzekłem się ich — najprzód z
potrzeby i konieczności, teraz z zasady i upodobania.
Teofila podniosła na mówiącego oczy, w których żywe błyski
przedchwilowego uniesienia topiły się i gasły w łagodniejszém,
rzewniejszém uczuciu.
— I niczego — wymówiła po chwili — nikogo... nigdy
żałować pan nie będziesz z całego tego świata, który był przecież
rodzinnym światem pana, który i teraz jeszcze mógł-by otworzyć
się przed panem, gdybyś chciał tego, gdybyś tak dumnie i
stanowczo nie usuwał od siebie wszystkiego, co do niego należy,
nie zamykał się w suchéj powszedniéj sferze, którą pan zwiesz
swemi zajęciami?
— Czy nikogo i niczego żałować nie będę? — wymówił z
wolna Stefan — pocóż liczyć i rozważać żale, które powstają w
nas po obrazach znikłych, po pięknych, lecz wzbronionych nam,
zjawiskach życia? Było-by to robotą daremną, było-by to nawet
robotą szkodliwą. Powstają one i przechodzą, wolą do milczenia
zmuszone; tworzą w nas księgę doświadczeń, co najwięcéj,
księgę pamiątek, do któréj zaglądamy jedynie wtedy, gdy

250
wstępować nam wolno we własne wnętrze, bez krzywdy dla
tego, co nas otacza.
Powiedziawszy to, Stefan umilkł na chwilę, potém dodał z
uśmiechem:
— Zaczepiliśmy w rozmowie naszéj o przedmiot, na który
każde z nas z innéj i całkiem, przeciwnéj, patrzy strony, i
zapomnieliśmy — pani o tém, że oczekują na nią goście, ja — że
wrócić mam do roboty, w któréj wyręcza mnie siostra moja...
Bardzo żałuję, że nie mogę pożegnać osobiście matki pani,
zajętéj przyjmowaniem towarzystwa, licznego, jak wnoszę, bo
gwar rozmów jego aż tu dochodzi. Racz pani wyrazić Jéj żal, jaki
uczuwam z tego powodu, i sama przyjąć wraz z pożegnaniem
najszczersze życzenie szczęścia.
Przy ostatnich słowach oddał pięknéj pannie głęboki ukłon i
miał odejść, ale Teofila powstała nagle i zatrzymała go żywym
giestem.
— Nie odchodź pan jeszcze — wyrzekła szybko i, postępując
parę kroków na przód:
— Czy nic, nic więcéj nie masz mi pan do powiedzenia? —
zapytała.
Głos jéj był stłumiony. Drgała w nim gniewna niecierpliwość
rozpieszczonego dziecka, które czuje się pokrzywdzoném, i
tajony, lecz do utajenia niepodobny, żal kobiety, któréj serce
objęło piérwsze cierpienie życia.
Cóż miał on jéj powiedziéć? Jakie słowo pragnęła usłyszéć od
niego wraz ze słowem pożegnania? Być może, iż słowo to
szumiało w głowie Stefana, napełniało mu pierś i przyśpieszało
serca bicie; bo, jakby zmożony cichą walką téj chwili, pochylił
on czoło i ujął w dłoń wyciągającą się ku niemu rękę Teofili. A
jednak — nic nie wyrzekł. Niepodobném mu było zapewne

251
wymówić wyraz, sprzeczny z tém, co czuł, tego zaś, co czuł, nie
powiedział-by za nic w świecie.
Teofila podniosła spuszczone dotąd powieki, i oczy oszklone
łzą utopiła w twarzy Stefana. Postać jéj i twarz, napiętnowana w
téj chwili niewinnością dziewiczą, tkliwością kobiecą,
rozżaleniem dziecięcém, posiadały w sobie taką siłę uroku i
pociągu, że oprzeć się im nie mógł-by zapewne sam
najstoiczniejszy ze stoików dawnych, chyba-by liczył sobie z
dobrą kopę przeżytych jesieni.
Stefan toczył walkę ze sobą, z głosem swym, wyrywającym z
piersi wyraz, którego wymówić nie chciał; ale spójrzenie jego
utonęło wzajem w podniesionych ku niemu, łzą i iskrami
błyszczących oczach, usta mu drgnęły i wyrzec cóś miały, ale...
minuty walki Stefana były dla Teofili minutami namysłu. W
twarzy i postawie jéj zaszła zmiana. Jakby przestraszona nagłą
jakąś myślą, usunęła się nieco, powieki jéj znowu w dół opadły.
— Żegnam pana! — wymówiła daleko chłodniejszym, niż
wprzódy, tonem, i zwróciła się ku progowi. Od progu obejrzała
się raz jeszcze, skinęła głową i znikła w głębi mieszkania.
Stefan patrzał za nią, jakby z chwilowego snu obudzony.
Wzrok jego chmurny był i nieledwie gniewny, usta zarysowały
surowszą, niż zwykle, linią.
— O, jak-żem był słaby i niewytrwały! — wymówił z cicha
— gdyby była chwilę jeszcze pozostała...
Teofila musiała zapewne pomyśléć o tém, musiała zresztą
ujrzéć to w wyrazie oczu i twarzy Stefana, że, gdyby pozostała z
nim chwilę jeszcze, wymówił-by on może to słowo, o które
przed chwilą prosiła, upominała się, które wywoływała
przemocą niemal słowami i spójrzeniami swemi. Prosiła,
upominała się, wywoływała to słowo; a gdy ujrzała, że

252
wydobywa się już ono na usta młodego człowieka, zlękła się go,
cofnęła się, uciekła przed niém...
Uciekła, ale nie udała się do salonu, zkąd dochodził gwar
zebranych gości. Szybkim krokiem przeszła dwa czy trzy pokoje,
i wbiegła raczéj, niż weszła, do obszernéj i ozdobnie przybranéj
sypialni matki i swojéj. Tu zamknęła drzwi za sobą i jednym
skokiem znalazła się przy oknie. Przycisnęła czoło do szyby, i
zatopiła wzrok w głąb’ ciągnącéj się pod oknem ulicy. Na twarzy
jéj leżały rumieńce, na rzęsie wisiała łza, białe ręce splecione
silnie przycisnęła do ramy okna, oddychała szybko.
— Poszedł już! — szepnęła, ścigając wzrokiem młodego
człowieka, który z bramy domu wyszedł na ulicę — o! jakże
prędko idzie! — mówiła daléj — jak pilno mu uciec ztąd...
Odeszła od okna i usiadła na nizkiéj sofie, wyprostowana, z
rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, z oczyma szklano
utkwionemi w przestrzeń. Ogarnęło ją głębokie zamyślenie. W
myśli swéj ważyła cóś i rozważała: uczucie czy wrażenie, które
tak silnie wstrząsało nią przed chwilą, milkło i stygło; rumieńce
nikły; rozpalone wprzódy policzki nabierały znowu białości
liliowego listka; źrenice oschły i patrzały przed siebie z wyrazem
coraz przytomniejszéj, chłodniejszéj myśli.
— Może to i dobrze! — szepnęła po chwili — może on i
dobrze uczynił, że odszedł, aby nie wrócić więcéj! bo i pocóż to
wszystko? do czego prowadzić mnie mogły te dziwne myśli, te
szczególne uczucia, które miewałam, których doświadczałam,
widując go, rozmawiając z nim? Smutek tylko i żal, tęsknota,
niespokojność... dlaczego miała-bym dręczyć się tak
dobrowolnie... skoro to do niczego, najzupełniéj do niczego
prowadzić mnie nie mogło?.. tak! dobrze uczynił... spostrzegł,
odgadł, domyślił się i odszedł... a może?... kto wié? może i sam

253
uczuł...
Przy ostatnim wyrazie porwała się z sofki, stanęła i szklany
znowu wzrok w przestrzeni utkwiła.
— Uczuł? o tak!... mój Boże! widziałam to... czemuż więc nie
powiedział mi tego?... Chciał powiedziéć... miał powiedziéć...
ale... uciekłam od słowa, którego jednak tak pragnęłam... tak
pragnęłam!.. O! pocóż-em ja to uczyniła? gdybym jeszcze...
jeszcze jednę chwileczkę z nim pozostała, dowiedziała-bym się...
Podniosła obie dłonie do czoła i stała chwilę nieruchoma, z
piersią podnoszącą się wysoko, z drgającemi żalem ustami.
Wkrótce jednak ręce jéj w dół opadły, serce przestało
przyśpieszoném biciem wstrząsać jadwabnemi fałdami stanika.
— A gdybym się dowiedziała? cóż z tego?... czy szczęście?
czy gładka, równa droga dla niego i dla mnie? Nie... po jednéj,
krótkiéj chwili upojenia, cierpienie... burze... walki z sobą, i
nakoniec... nakoniec zawsze i nieodmiennie rozstanie... tak!
rozstanie! bo mógłże-by być trwały jaki związek pomiędzy mną a
nim?... Nie! związek taki nie mógł-by istniéć, jak nie istnieje
pomiędzy tą drogą, jaką on postępuje, a tą, którą mnie
postępować wypada i należy; pomiędzy... moją pozycyą w
świecie, a jego położeniem... O! to położenie jego! jakie ono jest
dziwne!.. zostać kupcem... doprawdy! była to myśl szczególna!
zkąd ona przyjść mu mogła do głowy?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i, niespokojnym
krokiem przechodząc przez pokój, rzuciła spójrzenie w wiszące
na ścianie źwierciadło. Nie zatrzymała się jednak przed niém, ale
usiadła znowu na innéj już tylko sofce, i znowu zamyśliła się
głęboko.
— A jednak — szepnęła — jakże on pięknie, mężnie,
szlachetnie postąpił, przyjmując na siebie ciężar licznéj,

254
osieroconéj rodziny, dla niéj wyrzekając się dróg
świetniejszych... stając się... stając się... och! kupcem, dlatego,
aby siostrom przytułek dać... braci wychować!... Czém-że są w
porównaniu z nim ludzie, którzy mnie otaczają? kamienie zimne,
sprężynami konwenansów poruszane, chwasty bezużyteczne! Nie
myślałam tak o nich dawniéj, owszem, byli mi często miłymi,
zawsze znośnymi! Odkąd myśléć tak o nich zaczęłam, i
rozmawiając z nimi z pozorném zadowoleniem, skrycie
poziewać, i śmiejąc się wobec nich wesoło, tajemnie wzdychać?
odkąd? od czasu, gdym poznała jego...
W miarę, jak myśli te cisnęły się do pochylonéj w zadumie
głowy pięknéj panny, rumieńce poczęły znowu wstępować na jéj
policzki, a gorące iskry rozpalać jéj źrenice. Były to rumieńce i
iskry zapału.
— O! — zawołała, powstając znowu i splatając przed sobą
ręce — ja wkoło siebie nigdy... nigdzie takiego, jak on, nie
spotkam człowieka!...
Była prawdziwa, szczera boleść w tym wykrzyku, który jednak
urwał się nagle w piersi, przemocą tłumiącéj rozdzierające ją
wzruszenie, i na ustach, na które wstąpił znowu wyraz chłodnéj
rozwagi. Przeszła znowu na przeciwny koniec pokoju, i znowu
się na inne osunęła siedzenie.
— I pocóż, i nacóż i dlaczegóż mi te myśli i te uczucia
wszystkie? Wszak pożegnaliśmy się dzisiaj, i prawdopodobnie
nigdy go już inaczéj nie zobaczę, jak w sklepie... za kantorem,
nad szalami, na których ważyć będzie cukier i pieprz! Mogłaż-
bym kiedykolwiek stanąć tam obok niego i wraz z nim rzucać na
szale mosiężne ważki, lub z przychodzącymi do sklepu
obdartusami targować się o trzy grosze więcéj za funt rozynek?...
O!... jakaż to myśl zabawna! zabawna!

255
Przy ostatnim wyrazie wzruszyła ramionami i zaśmiała się
głośno. Był to śmiech bynajmniéj nie gorzki, nie szyderski i nie
przymuszony, ale szczery, wesoły, serdeczny. Myśl o tém, ze ona,
Teofila Natalska, świetna panna, któréj od dzieciństwa kłaniało
się nizko wszystko, co wkoło niéj żyło i oddychało, która przed
trzema miesiącami jeszcze zaledwie wiedziała o tém, iż istnieją
na świecie kupcy i tym podobni ludzie, a jeśli ich widywała z
dala, myślała zawsze, iż są to nie zupełnie ludzie, ale tylko tak
zwani ludzie; aby ona, piękna Tośka, dla któréj serce i usta
macierzyńskie przepowiadały przyszłość, ubraną w to wszystko,
w co przeszłość jéj ubraną była, to jest: w salony, powozy,
jedwabie, perfumy i cukierki, i innéj przyszłości we śnie nawet
przypuścić nie mogły, stanęła u ślubnego ołtarza ręka w rękę z
kupcem, a potém — potém dopomagała mu ważyć na szalach dla
przybywającéj do szarego, ciemnego sklepu, szaréj, ciemnéj
publiczności, cukier i pieprz!... O! doprawdy! myśl taka była
bardzo, ogromnie, nieskończenie śmieszną, i do śmiechu
pobudzić musiała tak nawet wzruszoną i rozrzewnioną istotę, jak
przed chwilą była Teofila.
Piękna Tośka śmiała się i białemi rękoma poprawiała koronki,
bogato zdobiące jedwabny jéj stanik. W przeciągu krótkiego
kwadransa, który przepędziła w tym pokoju, w sercu jéj, w
głowie i w wyrazie twarzy, gościły naprzemian żal i uciecha,
miłość i obojętność, burza i uspokojenie, uwielbienie i pogarda.
Była-ż tak zmienną, niestałą, płochą? Nie; była istotą
niedokończoną, w jednostronnym kierunku rozwijaną, od
niedawna w dwa kierunki rozdartą, a żadnego z nich w pełni
nieznającą, niewyraźnie pragnącą tego, co dojrzała, lecz od
czego odgradzały ją bezmiary różnic i niewiadomości, silnie
przykuwana do tego, co stanowiło dotąd tło myśli jéj, pojęć,

256
przyzwyczajeń, życia całego. Była światową panną, dokładnie
znającą świat w jednym wyłącznym jego objawie, w innych
nierozumiejąca go, jak człowiek z przytępionym słuchem nie
rozumié wielce różnotonnéj i pogmatwanéj muzyki; istotą ze
szlachetnemi pierwiastkami serca i charakteru, śpiącemi głęboko
pod grubą warstwą fraszek i błyskotek, pełną upodobań,
wyobrażeń, wpojonych w nią od kolebki, i przeczuć, pragnień,
doświadczanych od niedawna; bardzo śmiałą i zarazem
niezmiernie lękliwą, mogącą podnieść się ku pięknym i wielkim
rzeczom z natury, i zdolną zapaść w najniższe małości moralne
— z przyzwyczajenia.
Gwar zebranych w salonie gości dochodził wyraźnie do
ustronnego pokoju. Teofila nie słyszała go wprzódy, teraz
usłyszała. Stanęła przed źwierciadłem, poprawiła nad czołem
jasne warkocze, raz jeszcze dotknęła dłonią pajęczych koronek
stanika. Pod koronkami temi serce jéj uderzało z wolna już, ale
jeszcze nierówno.
— Tak! — wyrzekła, patrząc na odbitą w źwierciedle
wysmukłą i przedziwnie kształtną swą kibić — tak, dobrze się
stało; teraz skończona już cała historya!
Przy ostatnim wyrazie westchnęła i zwróciła się ku drzwiom.
Tu przystanęła jeszcze i dłonią przysłoniła oczy.
— Jak mi smutno! — szepnęła.
Po smutku, który zaciążył jéj na sercu, lubo przed chwilą
śmiała się i z upodobaniem patrzała na piękną twarz i kibić swą,
w źwierciedle odbitą, pojąć była powinna, że historya, o któréj
mniemała, że skończyła się wraz z jednym pogardliwym
uśmiészkiem, wraz z jednym wybuchem pychy i próżności, wraz
z jedną łzą żalu, przemocą powstrzymaną, i z jedném
zamienioném słowem pożegnania — zupełnie skończoną jeszcze

257
nie była. Powinna była to pojąć, ale nie pojęła; biegła w
znawstwie światowych zaszczytów i poniżeń, konwenansów i
nieprzystojności, nie znała ani tych dróg, jakiemi płyną uczucia
ludzkie, ani kresu, który im koniec położyć może. To téż pewna,
że na zawsze już pożegnała przyczynę tajemnych udręczeń i
niespokojności, których od niejakiego czasu doświadczała, że,
powiedziawszy sobie, iż ono „do niczego prowadzić jéj nie
mogą”, wydobyła się w zupełności z pod władzy ich i
kierownictwa, weszła do salonu, gośćmi napełnionego, bledsza
nieco, niż przed pół godziną, lecz na pozór przynajmniéj daleko
spokojniejsza. Krok jéj, mniéj żywy, niż zwykle, objawiał pewne
znużenie, czy zesłabnięcie, ale na czole niezmącona panowała
pogoda; pierś jéj uciskał ciężar nieokreślonego smutku, lecz
wiśniowe usta uśmiechały się do obecnych ze swobodą i
świeżością, jaką ma tylko wiosna i młodość. I wtedy tylko
wesołe oczy światowéj panny zmąciły się i ledwie dostrzegalną
chmurą zaszły, gdy spotkały się z oczyma zbliżającego się do niéj
Maryana. Była to przecież przelotna chwilka, poczém pomiędzy
dwojgiem młodych ludzi wszczęła się żywa, błyskotliwa, pełna
słów, wykrzyków i uśmiechów, rozmowa. Na odgłos rozmowy
téj, poważnie zaszeleściły w pobliżu kanapy jedwabne suknie
pań: Brochwiczowéj i Natalskiéj. Dwie matki, trzymając się pod
ręce i poufale z sobą rozmawiając, przebyły salon i stanęły przed
młodą parą.
— Może nam państwo zagracie co na cztery ręce — wyrzekła
pani Herminia z tak wesołym uśmiechem, jaki tylko mógł gościć
na jéj wązkich i surowych ustach. Pani Natalska powiodła dłonią
po jasnych splotach córki, i wpatrzyła się w jéj twarz tak czułém
spójrzeniem, jakby ją po długiém niewidzeniu po raz piérwszy
ujrzała.

258
— Tośko — rzekła — poproś, moje życie, pana Maryana, aby
pomógł ci odegrać tę sonatę... tu sais, mon enfant, tę, którąś
grała z nim na ostatnim wieczorze u państwa P.
— Bardzo chętnie, moja mamo! — odparła piękna panna,
pieszczotliwie i poufale zarazem zatrzymując w swéj dłoni białą
rękę matki — nie wiem tylko, czy ja i pan Maryan zdołamy dziś
pogodzić tony, jakie wyjdą z pod rąk naszych, tak, aby nie było w
nich fałszu i dysharmonii...
Uśmiechała się, mówiąc to; dwa figlarne dołki wyżłobiły
znowu jéj policzki, a w oczach, które utkwiła w twarzy Maryana,
drgało mnóztwo tych błyszczących i migotliwych szatanków,
które nazywają się: wabnością, zalotnością, żartobliwością,
pociągającą zagadkowością, drażniącą tajemniczością i t. d. Były
to szatanki śliczne, wabne, drażniące; a jednak widok ich nie
wywołał na twarz młodego człowieka ani radości, ani admiracyi,
ani nawet zajęcia, lub wyższego stopnia uprzejmości. Maryan
owszem spuścił oczy, jakby ich widziéć nie chciał, jakby one mu
się nie podobały, jakby na nim przykre nawet wrażenie wywarły.
— Jak w muzyce, tak i w życiu — odparł z wolna —
największą i najtrudniejszą sztuką jest zachowanie harmonii.
— Wpadasz w filozofią, Marysiu — zarzuciła pani Herminia,
nierada widocznie z obojętnego zachowania się syna.
— Jeżeli idzie, moja mamo, o rzecz tak ważną, jak ustrzeżenie
się fałszu...
— Ty i panna Teofila ustrzeżecie się go pewnie, z waszą
biegłością w muzyce...
— Najbieglejszy muzyk omylić się może i fałszywym akordem
razić srodze siebie i innych.
Mówił to z takiém nagięciem głosu, że czoło pani
Brochwiczowéj schmurzyło się już na dobre.

259
— Jesteś dziś w bardzo poważném usposobieniu, — rzekła,
uśmiechem pokrywając niezadowolenie.
— O pani! — ze śmiechem zawołała Teofila, — pan Maryan
jest wesołym i żartobliwym tak często, a poważnym tak rzadko,
że doprawdy...
— Że pani w niewyczerpanéj łasce swéj przebaczać mi
raczysz ten wyjątkowy nastrój mój dzisiejszy...
Teofila podniosła na młodego człowieka wzrok, w którym,
zamiast szatanków wabności i żartobliwości, błyszczały
szpileczki ironii.
— I owszem — odparła szybko — przebaczam panu zawsze
jego zwykłą, niezmąconą, zazdrości godną wesołość...
Pani Natalska przerwała rozmowę, któréj sens utajony
zrozumiałym snadź jéj był i zarazem niemiłym.
— Ależ Sonata nasza, Tośku! — rzekła — czekamy na nią!
Panie Maryanie, podaj pan ramię mojéj córce i zaprowadź ją do
fortepianu.
Maryan z grzecznym ukłonem spełnił rozkaz gospodyni domu,
Teofila złożyła rękę na jego ramieniu. Szli przez salon o tyle
szybko, o ile pozwalała na to dystynkcya; zdawało się, że
złączeni chwilowo, chcieli coprędzéj stanąć u kresu, do którego
dążyli, aby módz rozłączyć się. Stanęli przy fortepianie, przed
pulpitem napełnionym nutami, ale nie zaraz usiedli na
adamaszkiem obitych taburetach. Teofila złożyła rękę na
krawędzi instrumentu, utkwiła wzrok w przeciwległéj ścianie, i
przez parę sekund stała tak zamyślona. Wzrok jéj wyobraźni
wybiegł po-za ściany domu i, śród ludnéj ulicy, pomiędzy szarym
tłumem obojętnych, nieznanych przechodniów, ścigał jednego
człowieka, oddalającego się od niéj coraz prędzéj... coraz daléj
i... niknącego w szaréj głębi małego sklepu... Szara głębia

260
małego sklepu musiała niezawodnie stanąć przed wzrokiem jéj
wyobraźni, bo drgnęła lekko, jakby uczuciem chłodu dotknięta,
obudziła się z zamyślenia swego, i zwracając oczy na stojącego
obok młodego człowieka, czarującym głosem i z bardziéj jeszcze
czarującym uśmiechem wymówiła:
— Commençons!...
Huczna sonata rozległa się po salonie, znaczna część obecnego
towarzystwa, znająca biegłość w muzyce grającéj pary, słuch
natężyła. Niebawem jednak, wyraz zawodu, zaledwie ukrywany
względami przyzwoitości, ukazał się na wszystkich twarzach.
Maryan i Teofila grali dnia tego w sposób oburzający wszelki
zmysł artystyczny. Każde z nich zamyśloném było na swoję rękę,
tak zamyśloném, że na towarzysza gry, jak i na samę grę, bardzo
niewiele zwracało uwagi. Muzyka więc dwoiła się tak, jak myśli
grających. Nuty wiolinu zdawały się uciekać od tonów basu, te
ostatnie zaś przebiegały ku piérwszym tak ociężale i niechętnie,
że, spóźnione zawsze i już niepotrzebne, przybyciem swém
sprawiały tylko — fałsz. Nagle — w połowie kompozycyi, w
połowie niemal taktu, muzyka umilkła. Teofila piérwsza
poskoczyła z taburetu, po niéj wnet powstał Maryan.
— Décidement! — zawołała ze śmiechem piękna panna — ja
i pan Maryan nie możemy stworzyć ze sobą żadnéj harmonii!
W słowach tych i śmiechu, który im towarzyszył, była tak
jawna i koląca ironia, że światowy młodzieniec uczuł się niemi
wyraźnie dotkniętym i upokorzonym. Wyśmiewano go i
odrzucano! była to rzecz widoczna. Miał-że to znieść z bierném
poddaniem, nie starając się ułagodzić względem siebie świetnéj
panny i do oczu jéj przywołać, na miejsce kłujących szpilek
szyderstwa, rój onych wabnych i figlarnych demonków, od
których jednak odwracał wzrok przed kwadransem, z

261
obojętnością i niechęcią.
— Pani! — rzekł z cicha i z nizkim ukłonem — radbym
odkupić dzisiejsze błędy méj gry pokutą całego życia...
Byłoż to przyzwyczajenie, w naturę wrosłe, które rządziło
piękną Tośką w chwili, gdy na zniżony i na-pół żartobliwy, na-
pół błagający szept młodzieńca, odpowiedziała rozjaśnioném,
zalotném wejrzeniem? Demonki wabności, spoczywające na dnie
szafirowych źrenic, były już więc wywołane. Maryan postanowił
snadź zmusić ich, aby udzieliły świetnego zadośćuczynienia za
doznaną obrazę. Postępując za piękną panną, która powolnym
krokiem odchodziła od fortepianu, i topiąc spójrzenie w jasnych
uplotach jéj włosów, mówił znowu:
— Jakąż mam odbyć pokutę? czy udać się do klasztoru
Kamedułów i tam do końca życia już powtarzać: pamiętaj o
sonacie B moll? czy, odprawiwszy od fortepianu brata mego
Losia, usiąść na jego miejscu i rozpocząć na nowo naukę gamm
majorowych, minorowych, chromatycznych i innych? Byłem w
istocie nieuważny, roztargniony, byłem...
Tu pochylił się ku jasnym uplotom, i zniżając bardziéj jeszcze
głos, dodał:
— Byłem więcéj grającą sąsiadką swoją, niż klawiszami,
zajęty...
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił z tego samego powodu, dla
jakiego mówca publiczny, rozpoczynający mowę swą na chłodno,
umieszcza w niéj stopniami coraz żywsze słowa, tak, że koniec
mowy staje się dla niego samego częstokroć najwyższą
niespodzianką. Ale dla Teofili słowa te wcale niespodzianką nie
były. Przywykła ona do słuchania słów podobnych i do
odpowiadania na nie, jak do oddychania. Tym razem
odpowiedzią było lekkie wzruszenie prześlicznemi ramionami i z

262
uśmiechem obojętności wymówione słowa:
— Widzę, że chcesz mię pan naprawdę obrazić!
— Przeciwnie, proszę o przebaczenie; co mam uczynić, aby je
pozyskać?
Wyraz swawolnéj, płochéj myśli przemknął po twarzy Tośki.
Wyprostowała się, podniosła głowę i, oko w oko patrząc na
młodego człowieka, białą ręką, z wyciągniętym ku dołowi
wskazującym palcem, wskazała jeden z błyszczących kwadratów
posadzki.
— Uklęknąć! — wymówiła ze swawolną powagą.
Maryś przykląkł na jedno kolano z wielce korną postawą, ujął
białą rękę, która wskazywała mu miejsce pokuty, i dotknął jéj
ustami.
— Brawo! brawo! — rozległy się wykrzyki w różnych
stronach salonu.
— Urządziliście nam państwo śliczne tableau vivant! —
mówiła jedna z pań.
— Zbyt romantyczne! — z szyderskim nieco uśmiechem
sarknął Artur Darzyc, i wnet pełen zadowolenia wzrok przeniósł
na Żancię, która, w niewinnéj swéj sukience w białe i błękitne
paski, siedząc u wejścia do alkowy, ze swemi skromnie na
kolanach złożonemi drobnemi rączkami, wyglądała na istotę
najzupełniéj niezdolną do urządzenia podobnie romantycznych
żywych obrazów, jak ten, który przez Teofilę urządzonym został.
— Ot tak to lubię, kochańciu! — wołała pani Róża,
wychodząc z alkowy z pultynkiem i iglicą w jednéj ręce, a
cygarem zapaloném w drugiéj; — na klęczki kawalera! na
klęczki! to daleko lepiéj, niż dudnić na fortepianie!
Smutna Helena powstała szybko z fotelu i wyszła do
sąsiedniego pokoju. Na bladą twarz jéj wybił się gorączkowy

263
rumieniec, i melancholijne oczy zwilgotniały powstrzymywaną
łzą.
Pani Herminia Brochwiczowa zsunęła z razu wązkie brwi z
niezadowoleniem. Śmiałość, żywość, zalotność pięknej Tośki,
raziły wyobrażenia jéj o sposobie, w jaki młoda panna
zachowywać się powinna w towarzystwach. Po chwili jednak
myśl jakaś rozjaśniła jéj czoło. Prawdopodobnie była to myśl,
niż ten, którego młoda panna tak faworyzuje, że aż mu, wobec
licznego towarzystwa, klękać przed sobą pozwala, nie może jéj
być obojętnym; faworyzowany zaś był jéj synem.
Najszczerszém jednak i najżywszém zadowoleniem zajaśniały,
na widok sceny, zaszłéj pośród salonu, oczy Jana Brochwicza. Z
uśmiechem pełnym ojcowskiéj czułości i dobrotliwości, patrzał
on na dwoje młodych ludzi, a w chwili, gdy całe towarzystwo
nimi tylko było zajęte, szepnął:
— Kochają się więc! dzięki Bogu!
Żywy obraz jednak trwał bardzo krótko. Teofila z
nadzwyczajną żywością wysunęła swą rękę z dłoni Maryana, on
z podobnym-że pośpiechem powstał, i rozeszli się w różne strony
salonu. Brwi Maryana były ściągnięte; ze skrzyżowanemi na
piersi rękoma, stanął u okna i chmurny wzrok puścił po szlaku
płynących górą szarych obłoków. Widać było, że nierad był z
siebie samego, co więcéj, że przypomniał sobie coś, czy kogoś, i
że to przypomnienie oderwało go nagle od pustéj zabawy i w
głęboką, smutną nieco, wtrąciło zadumę. Tośka siedziała, ukryta
prawie za poręczą paradnéj kanapy; wzrok jéj szklano,
nieruchomo, patrzał w jeden punkt przestrzeni, i widział tam
człowieka, którego pożegnała była przed godziną zaledwie.
Zdawało się jéj, że, odegraną przed chwilą zalotną sceną,
ubliżyła tak świeżemu jeszcze jego wspomnieniu.

264
Jakkolwiek młodzi ludzie ci, odtrąceni od siebie po
chwilowém zbliżeniu niezmożoną jakby siłą, nie przedstawiali
wielce radosnego widoku, pan Jan zostawał wciąż pod wpływem
radości, która jednak i dla niego wkrótce skończyć się, a
przynajmniéj o wiele umniejszyć się, miała.
— Proszę pana! — ozwał się tuż przy nim głos, pełen
uszanowania.
— A co tam, mój Ambroży?
— Sumski przyjechał z Brochowa z bardzo, jak mówi, pilnym
i ważnym interesem. Sądziłem, że uczynię dobrze, jeśli oznajmię
o tém panu jak najprędzej.
Jan Brochwicz zmarszczył się, stęknął z cicha, powiódł dłonią
po twarzy od czoła aż do brody i sięgnął po swój kapelusz.

X. Abdykacya.

265
Wchodząc do gabinetu swego, pan Jan ujrzał potężną postać
brochowskiego rządzcy, przypartą do ściany, i na tle srebrzystego
obicia wyglądającą jak ogromna, w kształt ludzki zarysowana,
plama. Sumski stał przyparty do ściany, sapał mocno i chustką
czerwoną w czarne desenie pot z twarzy ocierał.
— Jak się masz, panie Sumski? Cóż to tak niespodzianie
przyjechałeś? Czy zaszło w domu co nowego?
Jakkolwiek pan Jan słowa te wymówił ze zwykłą sobie
łagodnością, w głosie jego i wyrazie twarzy przebijało się
rozdrażnienie, podobne do tego, z jakiém człowiek chory
poddaje się operacyi koniecznéj, lecz wielce dolegliwéj. Sumski
skłonił się nizko i przez chwilę zdawało się, że był blizkim
płaczu. Widok pana Jana, po długiém mianowicie rozstaniu, w
osobliwy sposób drażnił nerwy wzrokowe starego szlachcica i
sprawiał mu w piersi pewne łaskotanie, do łez pobudzające. Nie
rozpłakał się jednak, tylko wykrzywił trochę usta, stęknął,
westchnął, i nizkim ukłonem powitał dziedzica.
— Bieda, Jaśnie Wielmożny Panie! — wyrzekł, siadając na
brzegu krzesła; — bieda! — powtórzył i czerwoną, chustką
znowu po twarzy powiódł.
Pan Jan siedział w głębokim fotelu, przed obszerném biurem
umieszczonym, i patrzał na rządzcę oczyma, w których coraz
żywsza malowała się niecierpliwość. Czoło jego zbiegło się w
kilka grubych zmarszczek; zaledwie rozpocząwszy rozmowę z
Sumskim, czuł się już znudzonym nią, zmartwionym i zmęczonym.
— Cóż tam znowu za bieda, mój Sumski? czy co nowego
zaszło? — zapytał.
Sumski obejrzał się po pokoju, jakby dla przekonania się, że
nikt, prócz jego pana, słyszéć go nie mógł, poczém pochylił ku

266
panu Janowi potężne swe ramiona, i również potężnym szeptem
wymówił:
— Exekutor, Jaśnie Wielmożny Panie!
Była to odpowiedź lakoniczna i dość ciemna, ale pan Jan
zrozumiał snadź ukryte jéj znaczenie, bo porwał się z fotelu i
stanął wyprostowany.
— Czy znowu? — zawołał.
— Znowu! Jaśnie Wielmożny Panie — odrzekł Sumski —
siedzi w Brochowie od tygodnia, i pozbyć się go nie można!
— O cóż tam znowu idzie? czy otrzymałeś jaki urzędowy
papier?
— Oto jest, Jaśnie Wielmożny Panie.
Pan Jan wziął z rąk Sumskiego arkusz papieru, bujném
urzędowém pismem zakreślony i ogromnemi pieczęciami
opatrzony. Czytał i czoło marszczyło się mu coraz bardziéj.
— Sądziłem — rzekł do siebie — że da się to jeszcze odwlec!
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! — sarknął Sumski
— już ja starałem się tam na miejscu... jeździłem, gdzie potrzeba,
prosiłem, obiecywałem; ale nic nie pomogło. Przyszedł exekutor
i siedzi, a jak długo posiedzi, to zjadą pewno urzędnicy i
ruchomość sprzedadzą.
Pan Jan wzruszył ramionami.
— Bredzisz, mój Sumski! czyż ja dopuszczę do tego, aby mi
ruchomość sprzedawano? trzeba natychmiast zapłacić.
Powiedział: trzeba zapłacić! oparł czoło na dłoni i zamyślił
się. Zapłacenie wszelkie nie było aktem łatwym do wykonania w
owéj porze, szczególniéj dla pana Jana, który całą sumę, ze
sprzedaży lasu otrzymaną, wydał na potrzeby domu, dzieci i
brochowskiego gospodarstwa. Szło tym razem o sumę znaczną,
która wypłaconą być musiała w niedalekim terminie, pod groźbą

267
publicznéj sprzedaży ruchomości, to jest znajdujących się w
Brochowie sprzętów i inwentarzy. Takiéj sprzedaży pan Jan,
naturalnie, dopuścić nie mógł, bo wyrządziła-by mu ona po
piérwsze: straty materyalne wielkie, powtóre: wstyd. Trzeba
więc było dostać sumy potrzebnéj, ale zkąd? jak? nad tém myślał
pan Jan, a Sumski oczekiwał rezultatu myśli jego z szeroko
otwartemi, w twarz pana utkwionemi, oczyma. To tylko pewna,
że on sam nic wymyślić nie mógł, chociaż był rzeczywistym
gospodarzem w Brochowie, i nad wymyślaniem zaradczych
środków mozolił się od wielu już dni i nocy. Po długiéj chwili
myślenia, pan Jan podniósł głowę.
— Trzeba cóś sprzedać, panie Sumski — rzekł, patrząc na
przeciwległą ścianę.
— A co? — zapytał Sumski.
— Resztę zboża.
Krwawy rumieniec oblał twarz Sumskiego i bujne krople potu
wystąpiły mu na czoło.
— Już ja o tém myślałem — zaczął, jąkając się — ale... ale
nie ma już czego sprzedawać.
Pan Jan z żywością zwrócił na niego oczy.
— Jakto niéma? A dwie sterty na Widném?
Po tém pytaniu nastąpiła znowu chwila milczenia. Sumski
pochylił nizko twarz, w którą fale krwi uderzyły, i co moment
przełykał głośno, jakby mu coś dławiącego w gardle uwięzło.
Nagle powstał i plecami przyparł się do ściany.
— Zgniło, Jaśnie Wielmożny Panie — wymówił rezolutnie,
poczém zaraz chustką czerwoną twarz pokrył.
— Co zgniło? — tonem zdziwienia zapytał pan Jan — tłómacz
się jaśniéj, mój Sumski.
— W stertach na Widném zboże zgniło — wydobył się z pod

268
czerwonéj chusty głos ochrypły i zdławiony, — te deszcze
przeklęte padały całe lato... jak bywało błyśnie pogoda, to chłopi
u siebie zbierają, a na nasze grunta i pies nie szedł...
— A! — stęknął pan Jan i podniósł się z fotelu głębokiego, w
którym dotąd na-pół leżał — cóż to za gospodarowanie takie,
mój Sumski! Widzianeż to rzeczy, aby zboże w stertach gniło! nie
możnaż było w sposobniejszy czas zebrać, albo nakoniec
wysuszyć, czy co tam takiego z niém zrobić! Wszakże to strata
wielka. Ja na te sterty właśnie liczyłem, aby, sprzedawszy je,
nadzwyczajne podatki opłacić... a teraz cóż będzie? exekutor na
karku! pieniędzy niéma!
Długo pan Jan mówił w ten sposób, szerokiemi krokami po
pokoju chodząc, czoło dłonią pocierając i Sumskiemu wymówki
czyniąc, pomiędzy któremi jednak nie zaplątało się ani jedno
słowo, nie już ostre i grubijańskie, ale najmniéj choćby
niedelikatne.
Sumski stał nieruchomy, plecami do ściany wciąż przyparty.
Słów dziedzica w najgłębszém słuchał milczeniu, chustę
czerwoną tylko miął w rękach, i wytrzeszczonemi oczyma, które
wilgotniały coraz bardziéj, za przechadzającym się panem Janem
wodził. Kiedy nakoniec pan Jan umilkł na chwilę, Sumski ruszył
się nagle ze swego stanowiska, uczynił dwa kroki potężnie
szerokie i głośne, obu ramionami kolana dziedzica objął i w
płacz uderzył. Tu powtórzyła się scena przedkilkoletnia, w któréj
Sumski w przerywanych i pełnych żalu wyrazach nieudolność
swą wobec teraźniejszego sposobu gospodarowania wyznawał,
pięścią się w pierś uderzał i, palce na krzyż składając, na żonę i
dzieci przysięgał, że Brochów opuści, z kijem i torbą w świat
pójdzie, na stare lata tułaczkę po świecie rozpocznie, aby dłużéj
już pańskiego dobra nie marnować i miejsca ustąpić jakiemu

269
młodszemu, coby tym, jak powiadał, nowinom, lepiéj radzić
umiał.
— Z głodu umrę, ale sumienie czyste miéć będę! — wołał,
szlochając i w piersi się bijąc. — Jak Boga mego kocham,
pracuję jak wół, nogi sobie odchodziłem i głowę myśleniem
ustawiczném nadwerężyłem, a... stérty taki zgniły!
Pan Jan zniecierpliwił się z razu szlochami i desperacyą
starego, rozrzewnił się potém i, wziąwszy go za ramiona,
wyprostował.
— Mój Sumski — rzekł łagodnie, lecz bardzo smutnie —
jesteśmy obaj ludźmi wczorajszymi, i nie umiemy żyć, ani
pracować po dzisiejszemu! Ja w twoję uczciwość wierzę i
pracowitość twą znam... przywykliśmy zresztą do siebie... toż już
nie może być, abyś na stare lata z torbą ode mnie wychodził, a
łaskawego chleba, gdym ci go ofiarował, nie chciałeś...
— Nie chcę, dobroczyńco mój! nie chcę, ojcze, łaskawego
chleba! — zajęczał Sumski. — Zgrzybiałym nie jestem, ludzie-by
mi oczy wykłuli, w twarz-by mi pluli... drzewo pójdę rąbać...
jeszcze mogę... parobkiem będę...
Trwało tak z kwadrans. Pan Jan walczył ze sobą na dobre,
widząc z jednéj strony gwałtowną potrzebę młodszéj,
energiczniejszéj, a raczéj umiejętniéj energicznéj ręki, która-by
gospodarstwu brochowskiemu kierunek dzisiejszy nadała, z
drugiéj nie mogąc przenieść myśli o odprawieniu człowieka,
który mu w szczęśliwszych czasach uczciwie służył.
Skończyło się na tém, że pan, czuły i wspaniałomyślny,
rozkazał prawie słudze swemu na dawném miejscu pozostać, a
szlachcic beksa i gorączka, ochłonąwszy z uniesienia, przestał
szlochać, gorącować się, i pozostał. Ale pana Jana gwałtowna
scena znużyła mocno. Usiadł znowu przed biurem i na fatalny

270
papier urzędowy patrzył.
— Woły może-by sprzedać? — zapytał lakonicznie.
— A! gdzie tam, Jaśnie Wielmożny Panie! trzy miesiące
dopiéro karmią się trochę, i wszystkie żebra policzyć im jeszcze
można. Nikt za nie teraz i połowy nie da tego, co na wiosnę...
W myśli pana Jana zamajaczył wyraz: las! Pomimo kilku włók
wyciętych, było go jeszcze w Brochowie sporo, ale pan Jan
daleko od siebie tę pokusę odsunął. Wyciąwszy las, nie było-by
możności utrzymać gorzelni, a bez gorzelni, w jakiż sposób
wykarmić woły, a bez wołów zabrakło-by na wiosnę intraty, a
bez wiosennéj intraty przyszło-by doświadczyć owego, umysł
przerażającego przednówka, jakiego dotąd doświadczali tylko
chłopi.
— A więc... — zaczął pan Jan, i zatrzymał się nagle. — A
więc może... pożyczyć? — wymówił na-koniec i, przestraszony
dźwiękiem własnego głosu, z westchnieniem twarz na obie
dłonie opuścił.
Nigdy jeszcze dotąd długów nie zaciągał, a znał dobrze
niebezpieczeństwa i podstępy téj smutnéj drogi, ku ruinie
najczęściéj i nędzy wiodącéj. Ale Sumski, mniéj oświecony i
przewidujący od swego pana, niebezpieczeństw i podstępów nie
rozumiał. Wyraz: „pożyczka” przeraził pana Jana, jako początek
czegoś bardzo złego, Sumskiego ucieszył, jako środek zbawczy
od exekutora, który na karku mu siedział, i wielce dumę jego,
jako brochowskiego rządzcy, upokarzał.
— Pożyczyć! Jaśnie Wielmożny Panie! pożyczyć! — zawołał
Sumski. — Ja sam znam takiego, który...
Takiego, który-by Janowi Brochwiczowi kilka tysięcy złotych,
lub nawet więcéj, pożyczyć chciał, znaleźć nie było trudno;
pomimo bowiem ogólnego braku kredytu, Brochów był

271
majątkiem zbyt pięknym, a uczciwość pana Jana zbyt dobrze
znaną, aby kapitały nie czuły się pociąganemi ku piérwszemu i
drugiéj. Ale... ale był to środek ostateczny, niemiły, upokarzający,
groźny...
Niemiłym, upokarzającym, groźnym także był urzędowy
papier, rozłożony na biurze przed oczyma pana Jana, a
konieczność opłacenia podatków nadzwyczajnych opiewający.
Bez pieniędzy całkiem pan Jan nie był, ale wkrótce nadejść miał
półroczny termin opłaty komornego za miejskie mieszkanie.
Komorne to było wysokie o tyle, o ile dom był szeroki; przytém
metrowie muzyki, języków, śpiewu i tańców, pobierali płacę
znaczną, na którą czekać przecież nie mogli; stroje dam
kosztowały niemało, a miesięczna pensya Marysia wypłacaną mu
być musiała... Pan Jan siedział przed biurem swém godzinę całą,
kreśląc ołówkiem na papierze cyfry, podkreślając je, dodając,
mnożąc, dzieląc; po godzinie wydał Sumskiemu polecenie
zaciągnienia długu, wyprawienia z Brochowa nieszczęsnego
exekutora i przybycia do Wilna wraz z usłużnym kapitalistą, w
celu dopełnienia prawnych formalności. Sumski odszedł, pan Jan
pozostał długo nieruchomy, zamyślony głęboko, z twarzą, na
któréj malowały się zmęczenie, znudzenie, niepokój, zgryzota i
troska.
Wstał i chodził po pokoju prędkiemi z razu, nierównemi
krokami, potém z wolna i coraz równiéj, w głowie jego ważyły
się widocznie jakieś myśli i postanowienia. Po dobréj godzinie
takich rozmyślań, zadzwonił na lokaja i rozkazał oznajmić
Maryanowi, że chce się z nim widziéć natychmiast.
Przed kilku właśnie minutami, Maryan wrócił był z miasta. W
wytworném wizytowém ubraniu wszedł do gabinetu ojca i
znalazł go siedzącego przy biurze, ze wzrokiem machinalnie w

272
otwartą książkę wpatrzonym. Na odgłos kroków, Brochwicz
podniósł głowę, zamyślonemi oczyma spójrzał na syna i
milczącym giestem ukazał mu poblizki fotel, poczém zamyślił się
znowu, tak ważną snadź rozmowa jego z synem być miała, i tak
trudno mu było ją rozpocząć!
Przez kilka minut syn i ojciec siedzieli naprzeciw siebie w
milczeniu, a każdy, kto-by patrzał na nich w owéj chwili,
uderzonym zostać-by musiał wybitnemi, rzec można, typowemi
cechami, okrywającemi twarze ich i postacie. Jan Brochwicz
miał już wtedy lat blizko pięćdziesiąt, ale wydawał się daleko
młodszym, niż był w istocie. Szpakowate włosy, przerzedzeniem
swém i ułożeniem z lekka przypominające podgalane czupryny,
otaczały czoło wysokie, szlachetnie zarysowane, od reszty
twarzy, ogorzałéj nieco, odbijające białością, na któréj tém
widoczniéj rysowały się gęste i liczne zmarszczki. Oczy, okrągło
wykrojone, ze źrenicami ciemno-błękitnéj barwy, płonęły
blaskiem żywym, patrzały z łagodnością, niewyłączającą pewnéj
dumy i dobroduszności, nie wyłączającą rozumu. Na dnie źrenic
migotliwemi błyskami drżał niepokój, nie wyłączający bierności;
kształty ciała Brochwicza więcéj były delikatne, niż silne,
pomimo lat przecież żadną nieforemnością nie skażone, układ zaś
cały, począwszy od spójrzenia i uśmiechu, aż do
najdrobniejszego ruchu i gestu, znamionował wysoką ogładę
towarzyską i coś ważniejszego jeszcze od niéj, bo smak dobry i
wykształcony, poczucie godności osobistéj i szanowanie jéj tak
w sobie samym, jak i w innych. W chwilach uniesienia, zapał
roziskrzał mu oczy, zwyczajnie miękkość i rodzaj wykwintnéj
niedbałości przebijały się w wyrazie twarzy i ruchach postaci.
Takim, jakim był Brochwicz, przedstawiał typ właściwy
plemieniu, którego był synem, konarami wysoko w przeszłość

273
sięgający, korzeniami głęboko w grunt rodzinny wrosły, typ
szlachetny, pociągający, w obcowaniu miły, — w praktyce życia
nieudolny, wspaniałomyślność, prawość i poezyą dawnych
rycerzy przypominający, lecz sprężystéj energii i cierpliwego
wytrwania nowożytnych pracowników w zupełności
pozbawiony.
Maryan podobnym był niezmiernie do ojca swego: tenże sam
wzrost posiadał, też rysy, tenże sam układ, ogładą światową i
dobrym smakiem tchnący. Tylko na białém, jak u kobiety, czole
młodzieńca, zmarszczki nie było jeszcze ani jednéj, a ocieniały je
gęste kędziory włosów płowych, w błękitnych źrenicach
mieszkały niewyraźne jakieś żądze i marzenia, w ruchach
przebijała się żywość młodzieńcza, uczucie niespokojne, zdające
się szukać po świecie czegoś, na czém-by oprzéć się mogło.
Rękę, tak jak i cerę twarzy, Maryan miał kobieco białą; wyłożony
kołnierz u koszuli i spinająca go kolorowa kokarda rzucały na
niego także pewną cechę kobiecości.
Jan Brochwicz piérwszy przerwał milczenie.
— Kochany Maryanie... — rzekł, a lubo po wymówieniu
dwóch tych wyrazów umilkł i zamyślił się znowu, jakby ważył w
myśli swéj słowa, które daléj nastąpić miały, Maryan ze
szczególną uwagą spójrzał na ojca. Uderzyło go to, że po raz
piérwszy może w życiu nie został nazwanym w sposób
pieszczotliwy. Miałoż to znaczyć, że w téj właśnie chwili
Brochwicz zapragnął syna swego ujrzéć nie Marysiem —
dzieckiem, ale Maryanem — człowiekiem i mężczyzną?
Po krótkiéj chwili milczenia, pan Jan zaczął znowu:
— Od dawna już, kochany Maryanie, noszę się z myślami,
które obecnie wypowiedziéć przed tobą zamierzam. Dziś
uczułem najmocniéj potrzebę, obowiązek nawet, przedstawienia

274
ci okoliczności moralnych i materyalnych, w jakich zostaje
rodzina nasza, nadziei, jakie pokładam w tobie, i sposobów,
jakiemi, wedle mego zdania, ty nadzieje te spełnić możesz i
powinieneś.
Maryan słuchał słów ojca z uwagą i uszanowaniem,
Brochwicz mówił daléj:
— Półtora roku już minęło od powrotu twego z za granicy;
przez ten czas mogłeś dostatecznie przypatrzyć się trudom, jakie
ponosiłem, i staraniom a wysileniom, jakich dokonywałem w
celu zapobieżenia ruinie majątkowéj, która tak łatwo spotkać
może każdego z nas, śród niepospolitych okoliczności i nowego
porządku rzeczy, w jakie wtrąceni zostaliśmy. Oprócz tego, sam
widzisz i oceniać zapewne musisz troskliwość, z jaką
wychowuję młodszych twych braci, i koszta, jakie na edukacyą
ich ponoszę...
Tu Maryan po raz piérwszy przerwał mowę ojca.
— Mój ojcze! — rzekł z uczuciem — byłeś dla mnie ojcem
najlepszym i najtroskliwszym, i jesteś takim dla braci moich.
— Tak — odparł Brochwicz — kocham was szczerze; rodzina
i obowiązki jéj były jedyném polem, na którém wolno mi było
rozwijać uczucia moje i działalność. To téż wierzaj mi, mój
Maryanie, że przyszłość wasza leży mi bardzo na sercu i o niéj-to
właśnie mówić z tobą chciałem.
Na wzmiankę o przyszłości, brew Maryana drgnęła lekko,
powieki w dół opadły. Było to przecież jedno mgnienie oka.
— Słucham cię, mój ojcze — wyrzekł młody człowiek z
uszanowaniem, lecz nie bez pewnego oddźwięku smutku w
głosie.
— Owoż — mówił pan Jan — pomimo wszelkich starań
moich i trudów, pomimo pozbawienia się wielu rzeczy, do

275
których ja i matka twoja przywykliśmy, nie mogłem zapobiedz
znacznemu nadwerężeniu się fortuny naszéj, a co więcéj,
przyszedłem do przekonania, że zapobiedz mu i nadal zdolnym
nie będę. Nie wiem, czém się to dzieje i czego jest skutkiem;
badałem siebie nieraz, szczerze pragnąłem zastosować się do
potrzeb i wymagań czasu — nie potrafiłem. Nie sądzę, abym był
bardzo ograniczonym, chęci nie brakło mi także; ale jestem
człowiekiem starym, nie latami wprawdzie, które nie są jeszcze
starością, ale... ale przyzwyczajeniami, nałogami, wadami i
niedoborami, które wyrosły razem ze mną; dawniéj takiemi może
nie były, ale dziś, w praktyce życia, stawiają mi na każdym kroku
przeszkody... Zostaję w położeniu człowieka, który oczy ma, ale
rąk nie ma: widzę wszystko, działać nie umiem. Wyznanie to
smutne, upokarzające, ale szczere i głosem obowiązku
podyktowane... Przeszłość ciężko siedzi na karku człowieka,
zrzucić jéj z siebie ja przynajmniéj nie mogę.
Ostatnie słowa Brochwicz wymówił drżącym nieco głosem.
Czoło jego zbiegło się w kilka fałd grubych i głębokich, wzrok
spuścił się ku ziemi.
— Mój ojcze... — zaczął Maryan.
— Posłuchaj mię, Marysiu, i nie przerywaj. Wiem, że jesteś
synem dobrym i kochającym, i że nie żądał-byś od ojca rachunku
z fortuny przodków naszych. Ja przecież obowiązanym się czuję
do przedstawienia ci onego, i nie waham się powiedziéć:
Brochów jest zrujnowany...
— Wiedziałem o tém, mój ojcze — ozwał się Maryan.
— Wiedziałeś? być to może — odparł pan Jan — a przecież
pewny jestem, że niedoświadczone oko twe nie dostrzega tak
daleko, jak moje, następstw dzisiejszego stanu rzeczy, jeśli-by
ten potrwał. Najbliższém z następstw tych są — długi. Dotąd nie

276
miałem ich wcale, dziś przymuszony zostałem do zaciągnięcia
piérwszego i dość znacznego. Przewidziéć łatwo, że jeśli nic w
położeniu naszém zmianie nie ulegnie, za tym jednym pójdą inne,
a potem ruina, dziś niezupełna jeszcze, stanie się zupełną,
osiądzie na niéj biéda... Mógł-bym był wprawdzie z łatwością
sprzedać Brochów, a kapitałem w ten sposób zdobytym życie
sobie ułatwić, i przyszłość spokojną sobie i wam zapewnić!
Alem nie chciał i nie chcę uczynić tego... Z jakich powodów i
względów, wiész o tém dobrze. Są obowiązki, które każdy
uczciwy człowiek pełnić powinien pod karą zostania
nieuczciwym... są uczucia, droższe nad spokój i pewność o jutro,
a kto nie posiada ich, lub posiadając, z serca swego wyrzuca, ten
nie wart jutra...
Wzruszenie stłumiło znowu głos Brochwicza; po chwili
jednak mówił daléj:
— Ty, Maryanie, nowym jesteś człowiekiem, lepiéj ode mnie
zrozumiéć możesz czas, który jest czasem twoim, dzielniéj, niż ja,
podejmiesz ciężar obowiązku świętego, zarówno jak gwałtownéj
potrzeby. Umyśliłem oddać Brochów w zupełne i wyłączne twe
posiadanie. Zamieszkaj w nim sam, rządź, gospodaruj, działaj;
przechowaj węzeł, który imię nasze od pradziadów łączy z tym
pięknym kawałkiem ziemi rodzinnéj; młody i silny, weź się do
dzieła, które młodych snadź sił wymaga. My starzy, zamieszkamy
w Radlinie; folwark to nie duży, ale potrzebom naszym
wystarczy, trudów i kłopotów nie wiele sprawi. Ja i matka twoja
przestaniemy na bycie skromnym i pogodzimy się z życiem
cichém, gdy będziemy wiedzieli, że najstarszy syn nasz ujął w
ręce swe kierunek nad przyszłością całéj rodziny naszéj, zdjął z
nas to brzemię odpowiedzialności, któremuśmy podołać nie
mogli. Nam starym niech pozostaje cisza i spokój, tobie młodemu

277
walka zaszczytna, nietylko o świetność własnego bytu, ale o
spełnienie obowiązku wiernego strażnika, z całych sił
reparującego wyłom, w murze warownym uczyniony, walka
słowem o — jutro.
Umilkł Brochwicz i patrzył na syna, oczekując zapewne
odpowiedzi, oczekując jéj z drżącemi błyskami w wilgotnych
oczach, okazującemi niepokój i żywe pragnienie. Abdykując na
rzecz syna, doświadczał może pewnéj trwogi na myśl o sposobie,
w jaki podejmie on spadającą z głowy ojcowskiéj koronę, i
pragnął, aby sposób ten zwiastował siłę i męztwo, przyrzekał
godne spełnienie położonych w nim nadziei.
Ale Maryan nie zaraz odpowiedział. Na białe czoło jego teraz
dopiéro wystąpiła zmarszczka, od lekkiego ściągnięcia się brwi
pochodząca; delikatne policzki różową zaszły barwą, wzrok jego
wbity był w ziemię, głowa na pierś pochylona.
— Mój ojcze — wyrzekł po chwili zniżonym głosem — nie
czuję się jeszcze godnym tak wielkiego zadania, jak to, które
chcesz mi powierzyć... nie jestem pewnym, czy podołać mu
potrafię...
— A któż zadaniu temu podołać może, jeżeli nie wy, młodzi?
— zawołał Brochwicz z roziskrzonemi nagle oczyma. — Maż
ono zostać opuszczoném przez starych, którzy sprostać mu już nie
mogą, i przez młodych, którzy o siłach swych wątpią. My
porodziliśmy się i żyliśmy wczoraj, dzisiejszy dzień jest nam już
tylko dniem żalów i wspomnień, a jutrem naszém grób. Ale wy...
wy, młodzi, w parze idziecie z czasem, którego jesteście synami;
przeszłość wasza krótka, a przyszłość długa; piérwsza nie szepce
wam jeszcze do ucha o tém, co było, druga wiele ma jeszcze do
powiedzenia o tém, co będzie. Ty szczególniéj, Maryanie,
uposażony świetnemi warunkami wychowania, w niejednę

278
piękną zaletę umysłu i charakteru bogaty, możesz i powinieneś
zaszczytne miejsce zająć w swém społeczeństwie, stworzyć
sobie byt szczęśliwy i dostatni, moralne i materyalne położenie
rodziny swéj obronić od upadku i poniżenia. Tego spodziewam
się po tobie, i jestem pewny, ze zawiedzionym nie będę.
Gdy Brochwicz to mówił, Maryan nie spuszczał z niego
wzroku. Na całéj twarzy jego rozlał się wyraz zamyślenia. Liczne
myśli tłoczyły mu się widocznie do głowy, przed oczyma
zarysowywał się znak zapytania. Rozplątywał i porządkował
piérwsze, starał się odgadnąć znaczenie drugiego.
— Ojcze mój! — zaczął mówić po chwili — nie chciał-bym
sprawić ci zawodu. Zaufanie, jakie pokładasz we mnie, podnosi
mię we własnych oczach, głos obowiązku czuję w samym sobie.
Powiédz mi, co mam czynić, od czego zacząć, co przedsięwziąć?
Chowaliście mię dotąd, jak ptaka w gnieździe; gniazdo to
miękkie było, ciepłe. O! jakże był-bym szczęśliwym, gdybym
teraz odwzajemnić Wam mógł miłość Waszę i staranie! Ale...
Zawahał się i umilkł. Brochwicz wyciągnął ku niemu dłoń
otwartą. Nie dosłyszał snadź ostatniego wyrazu, tego „ale”, na
którém uwięzła mowa Maryana, a które cień wątpliwości rzucało
na uprzednio wyrzeczone przez niego słowa.
— Kochany mój Maryanie — rzekł Brochwicz, głosem
uspokojonym już zupełnie, a nawet rozweselonym — zadanie,
które spełnić ci przyjdzie, nie jest znowu niczém tak
nadzwyczajném, abyś ty, ze swemi młodemi siłami, ze swojém
wychowaniem i charakterem, podołać mu nie mógł. Bądź-co-
bądź, nie idzie tu o żadne ofiary uczuć twych lub przekonań;
piérwsze zadowolnić możesz w sposób bardzo miły, drugie
wprowadzać w życie według woli własnéj. Gwałtowna tylko
zachodzi potrzeba, abyś zapobiegł złemu kierunkowi, jaki

279
przyjęły majątkowe nasze sprawy, a przez to zabezpieczył
materyalną i moralną niezależność sobie i młodszemu rodzeństwu
twemu. Weź Brochów w swe posiadanie, zaprowadź
gospodarstwo nowe, do pomocy sobie wezwij ludzi także
nowych, nie szczędź trudów, żyj przyzwoicie, ale rachuj się z
wydatkami, a wkrótce będziesz panem położenia, które stanie się
świetném.
— A bracia moi, mój ojcze, a Żancia? — zapytał Maryan —
wszak oni także powinni otrzymać część majątku taką, jaką dla
mnie przeznaczasz?
— Niezawodnie — odparł pan Jan — nie zapomniałem téż
wcale o tém. Dzieci moje wszystkie równie są mi drogie; córka
nawet, wbrew zwyczajowi prawie powszechnemu i formule
prawa, u nas panującego, posiadać powinna tyleż, ile z majątku
ojcowskiego posiądą jéj bracia. Ale Brochów twoim zostanie;
wypada tak z okoliczności i prawa starszeństwa. Leon otrzyma
po nas Radlin, Jarosławowi i Żanci odpowiednie sumy
wypłacisz...
— Wypłacę? — przerwał Maryan — a z pomocą jakich
środków?
Pan Jan milczał chwilę. Zdawać się mogło, że z razu wahał się
trochę z odpowiedzią, potém jednak lekki uśmiech rozjaśnił mu
twarz, dotąd poważną i wzruszoną.
— Środki te są dwojakie: — zaczął — piérwsze z nich zależą
od własnéj twéj umiejętności wzięcia się do rzeczy, drugie
odnoszą się do przedmiotu, o którym dawno mówić z tobą
zamierzałem, i o którym, jak mi się zdaje, ty myślisz dawno.
Panna Natalska...
— Mój ojcze! — z żywém poruszeniem wtrącił Maryan —
jakiż związek zachodzić może pomiędzy osobą, któréj imię

280
wymówiłeś, a sprawami, o jakich mówiliśmy przed chwilą?
Pan Jan uśmiechnął się znowu.
— Nie żenuj się ze mną, mój Maryanie, i odrzuć na stronę
fałszywy wstyd, co najmniéj niepotrzebny w rozmowie z ojcem.
Jestem twym ojcem, jestem mężczyzną, był czas, w którym
ulegałem sam czarowi pięknych oczu kobiety, pojmuję więc...
— Mój ojcze... — wyrzekł znowu Maryan, ale pan Jan nie
dopuścił go do słowa.
— Pojmuję to zajęcie się, jakie obudzić w tobie mogła panna,
tak piękna i miła, jak jest Teofila Natalska. Zajęcie się to
spostrzegałem nieraz, spostrzegłem szczególniéj dziś,
spostrzeżenia te cieszyły mię niewymownie. Rodzina Natalskich
zacną jest i oddawna z nami sprzyjaźnioną, panna Teofila
posiada wszystkie wdzięki i zalety młodości, piękności,
starannego wychowania, kobiecéj dobroci i delikatności.
Lepszéj, stosowniejszéj dla siebie żony znaléźć-byś nie mógł.
Maryan nie przerywał już ojcu, skrzyżował tylko ręce na
piersi, głowę pochylił, wzrok utkwił w ziemię i siedział
nieruchomy. Wyraz twarzy jego znamionował uczucia niezbyt
przyjemne, miarkowane jednak i od wybuchu powstrzymywane,
może względem na ojca, może téż i innemi jeszcze wewnętrznemi
pobudkami. Brochwicz, zajęty całkiem myślą, jaką rozwinąć
przed oczyma syna postanowił, nie zwrócił uwagi na chmurną
twarz Maryana, ani na zamyślenie, które go ogarnęło, a w którém
wiele było niepokoju, a nic wcale radości.
— Plan, który w głowie méj osnułem — mówił daléj — jest
następującym: Brochów, pomimo zrujnowanego gospodarstwa,
wyrąbanego w części lasu i świeżo zaciągniętego długu, pomimo
nawet ceny na ziemię dziś panującéj, mniéj niż nizkiéj,
przedstawia wartościową cyfrę czterykroć sto tysięcy złotych.

281
Radlin wart dwakroć sto tysięcy złotych, co, razem wzięte,
doprowadza cyfrę fortuny naszéj do sześćkroć stu tysięcy, która
podzielona być powinna pomiędzy dzieci moje na cztery równe
części. Ty, Maryanie, jeżeli ożenisz się z panną Natalską, która,
jak wiadomo, posiada sto pięćdziesiąt tysięcy złotych polskich
posagu, wypłacalnych wnet po ślubie, sumą posagową swéj żony
spłacisz należność Żanci, gdy tylko wychodzić ona za mąż
będzie; dla Jarosława zaś podobnąż sumę zahypotekujesz na
Brochowie; a ponieważ Leoś ma obecnie tylko lat piętnaście,
dopóki więc dorośnie i o udział swój w majątku dopomni się, ty,
gospodarując umiejętnie i roztropnie obliczając się z dochodami
brochowskiemi, potrafisz tyle z nich na stronę odłożyć, aby
żądanie brata we właściwéj porze módz zadowolnić. Leon, jak
już mówiłem, otrzyma od nas Radlin, Jarosław z kapitałem w
ręku z łatwością wynajdzie sobie i nabędzie odpowiedni
folwark, Żancia zostanie wyposażoną; a jeśli małżeństwo, które
mam dla niéj na myśli, do skutku przyjdzie, bardzo pomyślnie za
mąż wydaną. Rodzina nasza uniknie tym sposobem
nieszczęnych[18] okoliczności, które jéj grożą, a ja na starość
będę miał wysokie szczęście ujrzéć dzieci moje, żyjące w
pokoju, zacności i dobrobycie.
Maryan długo nie odpowiadał, siedział ciągle nieruchomy, ze
wzrokiem spuszczonym, i tym samym, co piérwéj, wyrazem
zamyślenia na twarzy. Myśli coraz liczniejsze i sprzeczniejsze
obiegały mu snadź głowę, przed oczyma mnożyły się znaki
pytające. Po chwili dopiéro podniósł głowę i zamyślone
spójrzenie utkwił w rysach ojca, rozjaśnionych błogiemi
nadziejami, lecz także niepokój i oczekiwanie wyrażających.
— Mój ojcze! — wymówił — czy ożenienie się moje z panną
Natalską i posłużenie się sumą jéj posagową konieczném ci się

282
wydaje do wykonania planu twego i spełnienia nadziei, jakie we
mnie pokładasz?
Brochwicz, po raz piérwszy w ciągu rozmowy, bacznie
spójrzał na syna.
— Co znaczy to pytanie, Marysiu? — rzekł z wyraźnym
niepokojem i lekkiém niezadowoleniem. — Czy przypuszczasz,
że mógł-bym skłaniać cię do zawarcia małżeństwa wyłącznie z
pobudek interesu majątkowego? Panna Natalska jest osobą, która
sama przez się uszczęśliwić może każdego młodego człowieka,
zdolnego ocenić i ukochać najcenniejsze przymioty niewieście:
dobroć, skromność, talenta, nakoniec piękność. Zresztą nie
okazywał-żeś sam względem niéj tego zajęcia, które dało mi
niejako prawo mówić do ciebie w ten sposób, a nawet względem
rodziców jéj dokonywać pewnych kroków, właściwych ojcu
młodzieńca, starającego się o rękę ich córki? Nie widzę, jaką
ujmę młodéj, pięknéj i ślicznie wychowanéj pannie przynosić-by
mogło to, że jest ona majętną. Majątek jéj dopomógł-by ci tylko
do nabycia od siostry przypadającéj na rzecz jéj części
Brochowa, za co wywzajemniając się, przekazałbyś na jéj imię
połowę tegoż majątku. Własność jéj, nie ulegając tym sposobem
żadnemu poszkodowaniu, ciebie postawiła-by w możności
uchronienia rodziny twéj całéj od nieszczęść, jakie jéj grożą, i
wyrobienia dla siebie samego stanowiska dogodnego i
zaszczytnego, z którego naturalnie ona, jako żona twoja,
korzystała-by także. Taką była myśl moja, gdym ci o tém
małżeństwie mówił, myśl, wyznam ci, droga mi bardzo z wielu
względów. Dlatego pytania twego nie rozumiem dobrze, i proszę,
abyś mi je chciał wytłómaczyć.
Maryan powstał, przeciągnął białą swą rękę po czole
schmurzoném lekko, i parę razy przeszedł się po pokoju. Stanął

283
potém przed ojcem i przez chwilę na twarz jego patrzał. W
oczach jego czułość synowska mieszała się z przykrym jakimś
niepokojem, delikatne policzki, zarumienione przed chwilą,
pobladły.
— Mój drogi ojcze! — wymówił, odgarniając w tył bujne
kędziory płowych włosów; — takie rzeczy wymagają namysłu.
Ja o pannie Teofili nic złego powiedziéć nie mogę. Jest ona w
istocie osobą młodą, piękną, starannie wychowaną... Ale... ale...
proszę cię, abyś dziś jeszcze stanowczéj decyzyi ode mnie nie
wymagał...
Brochwicz posmutniał, oparł czoło na ręce, westchnął.
— A! — rzekł — przymuszać cię nie myślę, gwałtem
wszelkim, despotyzmem, nawet ojcowskim, brzydzę się... ale,
mój Maryanie...
Nie dokończył; w rysach jego odbiły się troska i znużenie;
patrzał na syna łagodnie, z miłością, ale smutnie. Maryan
przeniknął niedopowiedziane myśli i niewyrażone uczucia ojca,
tego człowieka, który miał wszystko, aby zjednywać serca i
obudzać szacunek, ale nie posiadał nic, z czém-by mógł łamać
przeciwne losy. Syn człowieka tego nie mógł obojętnie patrzéć w
oczy ojcowskie, smutne i łagodne, ani wyrzucać mu niedostatku
woli i energii, o którym wiedział, że nie był całkowicie winą
jego, ani odmówić mu stanowczo podpory swego ramienia, gdy
on jéj wzywał w imię starości swojéj i młodości innych swych
dzieci.
Maryan obie ręce ojca przycisnął do ust.
— Pomyślę, ojcze — rzekł — zastanowię się, usiłować będę
spełnić twoje żądania i ziścić nadzieje.

284
XI. Nieszczęście Marysia.

W kilka godzin po owéj rozmowie, w któréj Jan Brochwicz


tak wyraźnie sformułował przed synem wszystko, czego się po
nim spodziewał, a Maryan tak niewyraźną żądaniom ojcowskim
dał odpowiedź, szczupłe światło lampy świeciło w małém oknie
izby, umieszczonéj na poddaszu staréj kamienicy. Izba to była
niezbyt mała, ale nizka, tém niższa, że, jak to zwykle bywa na
poddaszach, sufit, od połowy zajmowanéj przez się przestrzeni,
opuszczał się tam ukośnie. W wązkim téż pasie ściany, ciągnącym
się pomiędzy owym pochylonym sufitem, a nader prostą podłogą,
nie było nic, prócz okna, opatrzonego w płócienną roletę i
ustawionego pod niém żelaznego, bardzo niewytwornego łóżka.
Naprzeciw dopiéro, w pobliżu pieca, zbyt wielkiego względnie
do szczupłéj, otaczającéj go przestrzeni, zbudowanego z
zielonych, popękanych od starości kafli, znajdował się stół dość
obszerny, z każdéj strony po jednym stołku na czerwono
pomalowanym mający. Na stole paliła się lampa, któréj światło,
skąpemi już tylko promieniami dochodząc w głąb’ izby, w
półcieniu i mglistych zarysach ukazywało parę szaf z odzieżą i
kilka przymocowanych do ściany prostych desek, z rzędami
starych i nowych książek. Na stole, wkoło lampy, pomiędzy szaro
oprawnemi książkami rachunkowemi, leżały téż książki do
czytania, i stał skromny przyrząd, do pisania służący.
Na jednym ze stołków, przy stole stojących, siedział Maryan
Brochwicz, łokciem oparty o stół, z białą ręką zanurzoną w
bogatych kędziorach jasnych włosów, które, rozrzucone,

285
stargane, w nieładzie na czoło spadające, kształtną głowę jego
czyniły podobną do głowy rozkapryszonego dziecka. Ważniejsze
jednak, dojrzalsze i głębsze, niż kaprys, uczucie, malowało się na
czole młodego człowieka, niezwykłemi i z kobiecą jego
białością sprzeczającemi się zmarszczkami zoraném, w oczach
pełnych niepokoju i w zagięciu warg cienkich, znamionujących
jakąś dotkliwie uczuwaną, z bolesném szyderstwem zmieszaną
gorycz.
Ze wzburzonego wyrazu fizyognomii młodego Brochwicza
wnieść można było, że przed chwilą mówił o czémś długo i z
wielkiém uniesieniem. Teraz umilkł i, oczekując zapewne
odpowiedzi na słowa swe, pełnym niespokojnych zapytań
wzrokiem patrzał na Stefana Siecińskiego. Stefan milczał. Stał on
o parę kroków przed towarzyszem. Postawa jego była zamyśloną,
ale oczy posiadały wyraz więcéj obojętny, niż można się było
spodziewać po rozognionéj twarzy Marysia; co więcéj, na
rozognioną twarz tę patrzały one z pewną, niedającą się ukryć, a
może i nieukrywaną wcale, żartobliwością. Snadź to, o czém
mówił był Maryś, przedstawiało się mu z dwojakiéj strony:
smutnéj, ważnéj — i komicznéj, błahéj. Strona smutna i ważna
budziła w nim namysł, błaha i komiczna wlewała w namysł ten
żywioł żartobliwości, połączony z pobłażliwém jakby
litowaniem się nad czémś, czy nad kimś. Maryś spostrzegł to
rozdwojenie myśli towarzysza. Brwi jego ściągnęły się bardziéj
jeszcze, zarazem powiódł dłonią po włosach, aby przywieść je
do należytego porządku. Obojętność Stefana martwiła go
widocznie, a bardziéj jeszcze zawstydzała.
— A! — rzekł po chwili — odbyłem, Stefanie, spowiedź
trudną, kto wié? zawstydzającą mnie może! Wyjawiłem przed
tobą okoliczności, w jakich zostaję; powtórzyłem rozmowę, jaką

286
miałem dziś z ojcem, moim. W niezgodzie z sobą samym i
wszystkiém co mnie otacza, w rozterce uczuć, jakich
doświadczam, z potrzebami położenia, które mnie ścigają,
przyszedłem do ciebie. Nie masz-że mi w zamian nic do
powiedzenia? Nie odpowiész-że mi nic na wszystko, com ci
mówił?
Stefan milczał jeszcze chwilę, ale wyraz twarzy jego nie
zmienił się, gdy mówić zaczął:
— I cóż-eś ty mi powiedział, mój drogi Marysiu? i jakież to są
te pytania, któreś mi zadał, a na które sam we własnym rozumie
swym i we własném sumieniu nie mógł-byś znaleźć stosownéj
odpowiedzi? Wedle mnie, położenie to, które wydaje ci się tak
trudném, cierniami, niebezpieczeństwami i różnemi
zagmatwaniami napełnioném, zupełnie proste jest i jasne.
Przyszłość twoja, w którą, z takiém spoglądasz przerażeniem, i
uczciwość, o którą tak drżysz, w twoich tylko wyłącznie
pozostaje ręku. Ojciec twój pragnie, abyś pojął za żonę kobietę,
któréj nie kochasz, ku któréj poczuwasz nawet pewien stopień
wstrętu. Jest-że on przeto, ten ojciec twój, średniowiecznym
tyranem? Mógłże-by, a nawet chciałże-by cię przymuszać? Nie;
nie ma on z pewnością chęci, ani téż posiada prawa do
spełniania aktów absolutyzmu rodzicielskiego nad dorosłym
synem. Zamiast tedy zbywać milczeniem i dwuznacznemi
odpowiedziami namowę jego i przedstawienia, jak to dziś
uczyniłeś, powiedz mu, że nie chcesz żenić się z panną Malwiną,
Eulalią, Kunegundą, czy jak tam na imię onéj niefortunnie
stręczonéj ci piękności, a nie ożenisz się z nią, i wielki twój
kłopot skończy się ku zadowoleniu sumienia twego, które bardzo
słusznie wzdryga się na myśl o przywłaszczeniu sobie cudzego
dobra, za pomocą ślubnéj stuły, i honoru, który, jak wyraziłeś się

287
przed chwilą, nie pozwala ci osiadać na fartuszku żoninym i
zawdzięczać byt swój kobiecie, któréj...
— Byt mój! — zawołał Maryś, gwałtownie zrywając się z
siedzenia. — Byt mój! mój byt, Stefanie! O! jakżeś ty nieuważnie
mnie słuchał, jeśliś ze wszystkiego, com mówił, o moim tylko
bycie wzmiankę zapamiętał! Gdyby-ż chodziło tylko o mój byt...
— Marysiu! — z większą, nieco, niż dotąd, żywowością
przerwał Stefan — zajrzyj w siebie uważnie i sumiennie, nim
dokończysz myśli swojéj! Wiem, coś chciał mi powiedziéć. Byt
rodziny całéj, powiedziéć chciałeś, spokój starych rodziców,
przyszłość rodzeństwa, przechowanie w rękach rodziny
pradziadowskiéj spuścizny, i tam daléj, i tam daléj. Uważaj
tylko, czy śród tego wszystkiego, ty sam, twoje własne osobiste
interesa, nie zajmują szerokiego miejsca? czy nie przypuszczasz
czasem, że, na wypadek utraty fortuny, biéda była-by ci twardą i
gorzką, wyrzeczenie się wielu rzeczy, z któremi zżyłeś się, zbyt
ciężkiém... Byt mój! — zawołałeś przed chwilą z oburzeniem. A
więc tak; powtórzę raz jeszcze: byt twój! Pomyśl tylko dobrze,
czy, zalecając się onéj, nieznajoméj mi z nazwiska, pannie
Malwinie, czy Kunegundzie, pomimo niechęci, uczuwanéj ku
niéj, udzielając dziś ojcu twemu wymijającéj odpowiedzi,
zamiast stanowczego: nie! które ci brzmiało w sercu i sumieniu,
nie myślałeś wcale o twoim, o twoim własnym przyszłym bycie?
Gdy Stefan to mówił, Maryś uczynił zrazu giest gniewu i
oburzenia, po chwili przecież usiadł znowu na opuszczoném
przedtém miejscu, oparł czoło na dłoni i zamyślił się. Wtedy
dopiéro, gdy Stefan przestał mówić, podniósł głowę i wymówił
tonem na-pół żalu, na-pół obrazy:
— Nie sądziłem, abyś miał o mnie tak złe wyobrażenie,
Stefanie! Dlaczegoż nie chcesz przypuszczać, abym mógł

288
zapomniéć o sobie, a myśléć tylko o innych? abym, postępując
wbrew pragnieniu i przekonaniom własnym, mógł miéć na myśli
poświęcenie się dla osób drogich mi, dla celów wznioślejszych,
niż egoistyczne moje interesa?
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mój drogi Marysiu — rzekł — nie mam o tobie bynajmniéj
złego wyobrażenia; owszem, znając i ceniąc dobrze twe
przymioty, obawiam się, abyś nie popadł w
najniebezpieczniejszą moralną chorobę, jaką bywa odgrywanie
roli przed samym sobą. Osiąganie celów wzniosłych
nikczemnemi środkami stanowi kazuistykę umysłów
sfałszowanych i sumień krzywych. Czyn, który depce
najelementarniejsze zasady zdrowéj moralności i w niwecz
obraca osobistą godność człowieka, jakiemikolwiek pięknemi
był-by osłoniony pozorami, nie zasługuje na nazwę poświęcenia,
lub jest poświęceniem lekkomyślnie dokonaném, płodném tylko
w wysoce szkodliwe skutki. Po cóż zresztą sięgać po palmę
męczeństwa tam, gdzie wybornie pogodzić można spełnienie
obowiązku z osobistém zadowoleniem? Po co szukać dróg
krzywych i wyszukanych tam, gdzie trzeba chwili tylko namysłu,
aby znaléźć zupełnie prostą, przez większość rozsądnych i
uczciwych śmiertelnych praktykowaną?
Spokojny ton mowy Stefana wpływał widocznie na
usposobienie Marysia w sposób ochładzający. Zaczął on był
rozmowę swą z tonu bardzo wysokiego, ale sposób, w jaki
młody Sieciński odpowiadał mu, zniżał ów ton powoli i
nieznacznie. Ze spokojniejszą już tedy twarzą i mniéj
wzburzonym głosem rzekł:
— W tém właśnie trudność, kochany Stefanie, że ja téj prostéj
drogi dojrzéć nie mogę.

289
Stefan wzruszył lekko ramionami.
— Mnie zaś dziwi nieskończenie to, że jéj oddawna już nie
dojrzałeś. Zlituj się! jest-że co prostszego i widoczniejszego na
świecie? Rodzice twoi posiadają majątek, który chylić się
poczyna ku upadkowi i zagraża nietylko ruiną bytowi całéj
rodziny, ale jeszcze i niespełnieniem pewnych obowiązków,
których świętość i wielkość całą siłą serca i rozumu mego
uznaję. Aby zapobiedz smutnym następstwom złego stanu rzeczy,
ojciec twój oddaje fortunę swą w twój bezpośredni zarząd, a w
dodatku żąda, abyś, ku ułatwieniu sobie podejmowanego dzieła,
zdobył pomoc w postaci posagu nielubionéj przez cię kobiety.
Cóż ty na to? oto, przyjmując na się ciężkie, lecz konieczne i
zupełnie właściwe ci zadanie, przyczepionego do niego dodatku
nie przyjmujesz. Majątek bierzesz w swoje ręce, ratujesz go
pracą, zapobiegliwością, przemyślnością i wytrwałością własną,
a cudzego dobra, które posiąść-byś mógł tylko sposobem
nieuczciwym i kosztem znacznéj części osobistego swego
zadowolenia, nie przyjmujesz, i na tém kończy się pozorna
tragedya, w którą mnie wtajemniczyłeś, a w któréj, wybacz, ja,
przy najgorętszéj chęci rozczulania się na twoję intencyą,
najlżejszego tragicznego wątku nie widzę.
Maryan patrzał z razu na mówiącego w ten sposób towarzysza
z wielką uwagą; po chwili spuścił oczy, jakby pod wpływem
przykrego uczucia i długo siedział nieruchomy, milczący. Ręka
tylko jego, niecierpliwym ruchem mięła leżącą na stole ćwiartkę
papiéru, a na białém czole, niby widzialne oznaki niepewnych i
wahających się myśli, występowały i znikały drobne ruchome
zmarszczki.
— Zapewne — wymówił nakoniec stłumionym głosem —
tak... masz słuszność... ale...

290
Zatrzymał się i przygryzł z lekka drżącą nieco wargę. Stefan
milczał wciąż, patrzał na wahającego się człowieka, i nie
ułatwiał mu niczém wypowiedzenia słów, które, tuż-tuż
wybiegając na usta, cofały się przecież wewnątrz, pod wpływem
tajemniczego jakiegoś uczucia.
— Tak — zaczął Maryan — ale...
I jeszcze nie dokończył swéj myśli. Nagle, jakby czyniąc
wysilenie nad sobą samym, jakby uznając konieczną potrzebę
wypowiedzenia w téj chwili samego siebie do dna, do głębi,
podniósł głowę i, nie patrząc jednak na Stefana, dokończył:
— Ale... jeżeli ja do spełnienia zadania tego nie czuję się
zdolnym?... jeżeli probowałem już spełniać je i ugiąłem się pod
niém?... jeżeli ujrzałem, jakich sił wymaga ono ode mnie i nie
znalazłem ich w sobie?...
Tym razem widoczna zmiana zaszła w fizyognomii nie
Marysia już, ale Stefana. Zniknął z niéj bez śladu wyraz
uprzedniéj żartobliwości, obojętność ustąpiła miejsca żywemu
zajęciu.
— Jeżeli tak jest, Maryanie — wymówił — w tém-to właśnie,
i w tém jedynie widzę nieszczęście twoje.
Milczeli chwilę obaj, potem Stefan mówił daléj:
— Z tém wszystkiém, widzę tu tylko nieszczęście względne.
Czy jesteś starym, kaleką, upośledzonym na ciele lub umyśle,
niepodobną jakąś do uleczenia chorobą, albo niedołężnością?
Nie; jesteś młodym i zdrowym fizycznie i moralnie, a więc, jak
przyszłość twa, tak i ty sam, to jest uzdolnienia twe i
przysposobienia do zadania, które masz pełnić na świecie, w
twojéj własnéj zostają mocy.
— W mojéj mocy — powtórzył Maryan — o! wierzaj mi, że
pragnę szczerze, aby one w mocy méj były! Nie wiem jednak, czy

291
nie mylisz się, Stefanie! Posłuchaj! wyspowiadam się przed tobą
jeszcze otwarciéj, jeszcze szczegółowiéj, niż dotąd. Dziś właśnie
powiedziałem ojcu memu, że wychowano mnie, jak ptaszę w
puchowém gnieździe, i powiedziałem prawdę. Zdrowy, wesoły,
szczęśliwy, z gniazda tego wyleciałem, aby rozejrzéć się po
szerokim świecie. Zdrowy i wesoły wróciłem z dwuletniéj
podróży, ale szczęśliwym przestałem być wkrótce. Szeroki świat
przemówił do mnie. Niczego nigdy nie uczyłem się dokładnie i
systematycznie, ale patrzałem na wszystko i słuchałem
wszystkiego z ciekawością i, jak sądzę, ze zrozumieniem rzeczy.
Puchowe gniazdo, w jakie wzrosłem, było także gniazdem
uczciwości i zacnych, czystych obyczajów. Zasady moralne,
pojęcia o honorze i pewna doza uczuć serdecznych, które
wnikają we mnie z przykładów ojca i matki, z nieskazitelnego
pożycia domowego, które odznaczało rodzinę naszę, nie
pozwoliły mi pójść w ślady licznych rówieśników moich,
rzucających w pył i błoto mienia i sumienia. W wieku, w którym
wielu młodych ludzi mego położenia w świecie bankrutuje
fizycznie i moralnie, ja miałem ręce i sumienie czyste, serce
nietknięte i siły nienadwerężone niczém. To téż dość obszerna
parafia wydała mi niebawem patent skończonéj wzorowości,
który, widziałem to dobrze, znalazł gorące potwierdzenie i w
umyśle rodziców moich. Zaprawdę, byłem wielce wzorowym
młodym człowiekiem! Nie grałem w karty; unikałem szumnych
koleżeńskich hulanek; nie smakowałem w dwuznacznych, albo i
całkiem brudnych miłostkach; posiadając zawsze z hojności ojca
mego znaczny zapas rozporządzalnych pieniędzy, nie rozrzucałem
ich na cztery wiatry; lecz siedziałem w domu, na wsi, z
przykładną cierpliwością słuchając wiekuistych gam,
wygrywanych na trzech fortepianach przez młodsze rodzeństwo, i

292
niekiedy, dla rozrywki, czytując nawet książki. Czegóż więcéj
żądać można było od człowieka mego wieku i położenia? A
jednak ja sam zażądałem wkrótce od siebie samego więcéj,
daleko więcéj. Ruiny, które po bliższém przyjrzeniu się temu, co
mnie otaczało, ujrzałem dokoła siebie, smutne ruiny spokoju,
szczęścia i mienia mnóztwa ludzi, dziwić mnie zaczęły zrazu,
potém razić i budzić we mnie uczucia, które wcale wesołemi nie
były. Przypomniałem sobie wszystko, czemu z zajęciem i
przyjemnością przyglądałem się w obcych krajach: ów
niezmierny i różnolity ruch działalności ludzkiéj, jaki tam panuje,
owo wrzenie starań, zabiegów, pogoni, zdobywania, uczenia się,
wzbogacania, które nieustannym kipiątkiem napełnia tam
przestrzenie szerokie; przypominałem sobie ów zadziwiający
podział pracy, który w miliony razy rozmnaża miejsca, na jakich
ludzie żyć, działać, kochać, szczęście i zacność zdobywać sobie
mogą, i obrazy te porównywałem z otaczającą mnie martwotą, z
senném jakby zadumaniem, w jakiém pogrążoną jest u nas natura,
ręką ludzką do walki i przymierza niewzywana, z bierném
odrętwieniem ludzi, którzy przeciw nieszczęściu zdają się nic
więcéj nie módz, jak poddać się mu z pochylonemi karkami i
wyrazami: jakoś to będzie! na ustach. Niebawem zacząłem
szukać przyczyn, z których wynikły zjawiska, rażące mnie i
zasmucające. Znalazłem pomiędzy niemi takie, co, z grubych sił
fizycznych, z materyalnej przemocy dokonanych faktów powstałe,
nieprzeparte były i niepodobne do skruszenia; ale spostrzegłem,
że istnieją jeszcze i inne, od tamtych niezależne, przyczyny,
leżące wprost już i tylko w psychicznych własnościach ludzi, nad
których życiem i nieszczęściami zastanawiałem się, w starych
nałogach i wyobrażeniach, w leniwstwie ciał i odrętwiałości
umysłów...

293
— Spostrzegłeś to! — z niezwyczajném ożywieniem przerwał
Stefan.
Zaraz, gdy Maryan mówić zaczął, usiadł on naprzeciw niego,
słuchał go z wielką uwagą i zajęciem. Zdawało się jednak, że
ostatnie słowa młodego Brochwicza najmocniéj go z pomiędzy
wszystkich innych uderzyły, że nawet oczekiwał ich i od nich
tylko spodziewał się jedynego możliwego, poważnego wyniku
toczącéj się rozmowy.
— Tak — mówił daléj Maryan — spostrzegłem to, ale czy
wiész, Stefanie, że wraz z tém spostrzeżeniem powstało w
umyśle moim inne, nad sobą samym uczynione. Czém-że w
istocie byłem? człowiekiem nie gorszym zapewne od tych,
którym przypisywałem leniwstwo, ospałość, niezgodę z
wymaganiami czasu i okoliczności, ale téż ani trochę nie lepszym
od nich. Zalety moje są w zupełności bierne, uznałem to oddawna
i uznaję teraz. Nie uczyniłem nic złego, ale nie przykładałem się
w niczém do przerobienia rzeczy złych, które przecież
uznawałem za złe. Powoli spostrzegać zacząłem, że własne nasze
majątkowe sprawy szły źle, coraz gorzéj. Spostrzeżenie to
wznieciło we mnie obawę, nietylko już o siebie samego, ale i o
rodzinę moję, do któréj przywiązany jestem całém sercem. Była
chwila, w któréj próbowałem brać czynny udział w interesach i
gospodarstwie mego ojca... I cóż, myślisz, uczyniłem tém
wtrąceniem się mojém? Nic a nic nie uczyniłem. Przekonałem się
tylko z doświadczenia, że niéma pod słońcem trudniejszéj, a co
najgorsza, nudniejszéj roboty, jak zarządzanie w prowincyi
naszéj majątkiem ziemskim, porządnie podrujnowanym w
dodatku. Przekonałem się także, że nie byłem zdolnym nic a nic
lepiéj urządzić, jak to czynił mój ojciec, lub stary nasz Sumski;
ten ostatni nawet wdawał się w nauczanie mnie wielu rzeczy, o

294
jakich to tylko miałem wyobrażenie, że on o nich najlżejszego
wyobrażenia nie ma, lub ma kapitalnie fałszywe. Po kilku
tygodniach próby, uczułem się zmęczonym, znudzonym,
zniechęconym, i musiałem powiedziéć sobie, że wszystko, co-
bym mógł dla majątku naszego uczynić, czyni tak samo, albo i
lepiéj jeszcze, z pomocą starego Sumskiego, mój ojciec; a że nikt
nie wymagał ode mnie pełnienia żadnych zajęć, przestałem tedy
je pełnić i żyłem sobie z dnia na dzień w pięknym Brochowie,
oszpeconym tylko nieco dziurawemi strzechami gospodarskich
budowli i szerokiemi płachtami pól, wcale nieoranych, lub łąk,
coraz gęściéj porastających pasożytnemi krzakami karłowatéj
wierzbiny. Siedziałem znowu w domu, czytałem, przechadzałem
się, jeździłem niekiedy w sąsiedztwo, słuchałem
trójfortepianowéj muzyki; ale byłem z siebie i z życia swego
szalenie nie rad. Cóż powiem ci więcéj? nudziłem się,
martwiłem, w pewnych chwilach gardziłem nawet sobą, w
innych znowu obiecywałem samemu sobie w przyszłości złote
góry działania, energii, reform, ulepszeń, których jednak
budować nie sprobowałem już ani razu. Położenie to trwało-by
może zawsze, lub przynajmniéj długo jeszcze, gdyby nie dwa
zaszłe w życiu mojém fakta. O pierwszym przemilczę teraz, do
czasu, drugi przywiódł mnie dziś właśnie do ciebie. Spotkałem
się oko w oko z koniecznością zadania gwałtu własnemu sercu,
co więcéj, z potrzebą popełnienia nieuczciwego postępku, i
naprawdę już, stanowczo, z trwogą i zawstydzeniem zapytuję
ciebie: co czynić?
— Dziś jeszcze — odpowiedział Stefan — dziś jeszcze
powiedziéć ojcu swemu, aby nie łudził się nadziejami, których ty
spełnić nietylko nie chcesz, ale, co najważniejsza, nie
powinieneś, a jutro zaraz, stanowczy wziąwszy rozbrat z

295
dotychczasowém życiem, jąć się pracy...
— Nad czém? — tonem zwątpienia zapytał Maryan.
— Nad samym sobą — wymówił Stefan.
— Nad samym sobą — z zamyśleniem powtórzył młody
Brochwicz — i do czegoż mnie praca ta doprowadzi?
— Do tego, aby, zdobywszy to, czego nie posiadasz, czego
posiąść nie dały ci ani wychowanie, ani sposób, w jaki upłynęła
znaczna część twéj młodości, módz działać lepiéj, a raczéj
inaczéj i do okoliczności stosowniéj, niż działa ojciec twój, i
zdziałać to, czego on zdziałać nie jest w możności.
Maryan powstał z siedzenia. Wrażliwa natura jego,
wstrząśniona jeszcze uczuciami, jakich dnia tego doświadczał,
rzuciła mu gorącą falę krwi do policzków, oczy rozżarzyła
niecierpliwą ciekawością, namiętném niemal pragnieniem
przeniknienia do gruntu myśli przyjaciela i swych własnych
zarazem wrogich niedostatków. Pochwycił obie ręce Stefana i,
ściskając je mocno w swych dłoniach, zawołał:
— Czego nie posiadam, Stefanie? czego posiąść nie dały mi
wychowanie i piérwsza młodość? Myślałem o tém nieraz, myślę
i w téj chwili, ale... nie widzę dość jasno w samym sobie... nie
jestem pewny, czy sądzę siebie słusznie, czy nie ujmuję sobie
czegoś z jednéj strony, a nie dodaję z innéj... Powiedz? co
zdobyć powinienem, aby módz spełnić obowiązek i zadowolnić
potrzeby własnego serca? czego nie posiadam...
— Nie posiadasz wiedzy, woli i dobrych przyzwyczajeń... —
zwolna wyrzekł Stefan.
Maryan pochylił głowę i zamyślił się; Sieciński mówił daléj:
— Z tego wszystkiego, com od ciebie posłyszał, co zresztą
sam oddawna w tobie spostrzegałem, nabyłem przekonania, że
był-byś pod każdym względem wzorowym i pożytecznym nawet

296
człowiekiem, gdybyś był swoim ojcem; że jednak jesteś synem
swego ojca, potrzebujesz jeszcze zalet charakteru i umysłu takich,
jakich ojciec twój niekoniecznie potrzebował. Jesteś uczciwym,
jak ojciec twój, moralnym, pełnym honoru, jak on, jak on, gorąco
biorącym do serca sprawy nietylko własne, ale i publiczne; ale
zarazem tobie, jak jemu, brak gruntownéj, na nauce opartéj
znajomości zawodu rolnika, siły charakteru, energii czynu, hartu i
surowości przyzwyczajeń. Słowem, jesteś żyjącą kopią twego
ojca, i to właśnie stwarza wszystkie trudności i
niebezpieczeństwa twego położenia, wszystkie twoje
wewnętrzne smutki i niezadowolenia, porywania się i
nieosiągania.
— Rozumiem — rzekł z mocą Maryan — rozumiem cię
wybornie, Stefanie. O! zaprawdę, łatwe były czasy dla ojców
naszych... Nie powiadam wcale, aby nie potrzebowali oni tak,
jak i my, tego, co zawsze i wszędzie stanowi istotnego
człowieka: rozumu i uczciwości; ale o ileż mniéj przeciwności,
zapór, trudów, stawało z nimi do walki! o ileż bezpieczniéj było
im kroczyć po z dawna utartych szlakach! jak mało
samodzielności potrzebowali oni, aby przechować sumienia swe
w czystości i fortuny w całości...
— A wszystko to — rzekł Stefan — ów brak przeciwności do
przezwyciężania i trudów do przenoszenia, owa łatwość życia i
używania, było przywilejem... Przywiléj upadł i ztąd wywiązała
się epoka nowa, z nowemi wymaganiami, groźnemi, jak wiszący
nad głową, całéj klasy ludności miecz zagłady, despotycznemi,
jak potrzeba bytu i głos sumienia.
— Nie! — zawołał Maryan — mylisz się. Przywiléj nie
upadł, zmienił tylko treść swą i znaczenie. Klasa ludzi, do któréj
należę, jest zawsze uprzywilejowaną, ale w tym sensie, że dla

297
niéj-to teraz istnieje monopol najżmudniejszéj pracy,
najnieustanniejszych zachodów, najliczniejszych
niebezpieczeństw i najmniejszego wynagrodzenia. Gdybyś ty,
Stefanie, był tak, jak ja, przez kilka ostatnich lat świadkiem życia
wiejskiego! Cóż-byś widział? Brak dostatecznéj ilości rąk do
pracy około roli, ciężary, z zewnątrz nakładane, ogromne, zastój
handlu, brak kredytu, gromady wyzyskiwaczy, wyczekujących
złéj dla nas, dobréj dla nich chwili, grunta niezasiane, lasy
wycięte, łąki zarosłe, dachy walące się, lub obalone, a śród tego
wszystkiego...
— Śród tego wszystkiego — przerwał z uśmiechem Stefan —
zbytek i bezczynność; na każdy dom po trzy fortepiany, na każdą
pannę po dwie guwernantki, odkąd tylko posiędzie ręce zdolne
do klawiszy i język do francuzczyzny; na każdego panicza po
tuzinie modnych tużurków, odkąd tylko odrośnie od ziemi, i
posiędzie zdolność przynoszenia mamie i papie honoru w
salonach.
— Prawda — rzekł Maryan — skreśliłeś obraz naszego
własnego domu. Żancia miała dotąd dwie guwernantki, a moi
bracia, ubrani w modne tużurki, przynoszą już honor ojcu i matce
w salonach.
Słowa te Maryan wymówił z cicha i z głębokim smutkiem w
głosie. Smutek téż okrył spokojne dotąd czoło Stefana.
— A jednak — rzekł po chwili Sieciński — tak być nie
powinno. Dla szczęścia jednostek i zbawienia ogółu, klasa ludzi,
posiadająca w ręku swych znaczne jeszcze materyalne zasoby, w
głowach sporą dozę oswiaty, a w sercach wiele po szlachetnych
ojcach odziedziczonéj szlachetności, nie powinna skonać nędznie
wśród areny społecznego życia bez potuchy, użytku, ni chwały.
Nie może już ona dźwignąć się przez ojców, może i powinna

298
przez synów, przez takich synów, z których ojcowie wiernych
sobie kopii nie uczynią, lub którzy sami z niewolniczéj, biernéj
podobizny téj otrząść się potrafią. Uskarżacie się na brak rąk do
pracy, na ciężary zbyteczne, na zastój handlu i kredytu,
utrudniający działalność rolnika. Słuszne skargi, ale w Laponii
bardzo zimno, a w Brazylii nadzwyczajnie gorąco, czyliż przeto
mieszkańcy dwóch tych krajów poddają się biernie śmierci od od
mrozu, albo od upału? Czas, zarówno jak przestrzeń, zmienia
warunki, śród jakich rozwijać się musi byt ludzi. Byt wasz
ciężkim jest do zdobycia i utrzymania w szczęściu i
szlachetności, to prawda; lecz jest-że łatwym byt fizyczny i
moralny uczonego, który kopie we wnętrznościach ziemi, lub
bada tajemnice organizmów ludzkich? rzemieślnika, który
kaleczy ręce swe o twarde narzędzia i pochyla kark nad
zadaniem dziennem od świtania do zmroku? Dlaczegóż rolnik
tylko żądać ma, aby wyręczały go w robocie wszelkiéj siły
ziemskie i niebieskie? Próżne żądanie! Niebo przestało od
pewnego czasu być źródłem łask dla próżniaków, a ludzie
ludziom wzajemne już tylko oddawać chcą usługi. Stan rolnika,
będący do niedawna, w stosunku nie do chłopów, lecz do
szlachty, synekurą rozkoszną i tronem z Bożéj łaski, stał się
zawodem, w wymaganiach swych podobnym do wszystkich
innych zawodów pracy i walki. Odkąd zaś rolnik nie może już
dziś ograniczyć się codzienném rozrządzeniem pańszczyzną, ani
zbieraniem złotodajnych kłosów, o których, jak były zasiane,
wiedzieli tylko starzy wasi Sumscy, odkąd dawniejszy sposób
gospodarowania, w skutek odpadnięcia od niego siły roboczéj,
przedstawianéj setkami rąk niewolnych, mnóztwu zmianom uledz
musi, odkąd gospodarstwo takie, jakiém uczyniły je zaszłe
zmiany, potrzebuje niezbędnie pewnych gałęzi przemysłu, a

299
przemysł ów pomocniczy, nieistniejący jeszcze prawie, sami
tylko rolnicy do istnienia powołać mogą; rolnictwo nie może już
być pacierzem, za panią matką powtarzanym, lecz musi opierać
się na nauce, wiedzy; moc dźwigania się i rozwoju czerpać ze
znajomości gleby, nad którą panuje, sił natury, które podbić i
zużytkować powinno, warunków społecznych i ekonomicznych,
które kreślą dla niego drogi i granice. Rolnik, słowem,
dzisiejszy, tak jak człowiek, w każdym innym zawodzie
pracujący, aby żyć, musi pracować; aby pracować, powinien
umiéć; aby zaś umiéć pracować, potrzebuje zdobyć wolę i
wiedzę.
— A — z uniesieniem zawołał Maryan — wiedza zdobywa
się w szkole, lecz gdzież nabyć można silnéj i wytrwałéj woli?
— Nie w puchowém gnieździe zapewne — odparł Stefan —
nie na sprężynowych kanapach i nie przed źwierciadłem, i nie
pomiędzy fortepianami i grającemi na nich światowemi pannami.
Nabyć jéj można w życiu surowém, śród porannych chwil
świtania, spędzających sen z czoła, wcześnie podnoszącego się
do trudu rąk lub myśli, w cichych godzinach nocy, kończących
mozół dzienny ścisłym rachunkiem, z sobą samym czynionym, na
twardéj ławie szkolnéj, wśród potrąceń ludzi obcych, z dala od
pieszczot domowych, wobec nieubłaganych wymagań,
ciernistych zagadnień i rzadkich radości — nauki.
Maryan siedział, z łokciami opartemi o stół i twarzą ukrytą w
dłoniach. Znać było, że pogrążył się w głęboki namysł, że w
głowie jego ważyły się myśli, powstawały zamiary, a może i
postanowienia. W izbie panowała zupełna cisza, przerywana
tylko odgłosem kroków przechadzającego się po niéj Stefana, i
miarowym tententem starego zegara, który, zawieszony w
ciemnym kącie izby, chrapliwym szmerem swym upływ wielu

300
minut oznajmił, zanim młody Brochwicz podniósł głowę i
błyszczącemi oczyma spotkał się ze wzrokiem towarzysza.
— Nie! — wyrzekł, energicznym giestem białą dłoń swą
składając na stole; — nie popełnię haniebnego czynu, nie zgubię
ani samego siebie, ani téj kobiety, któréj ani życie, ani mienie do
mnie należéć nie powinno; nie pozwolę rodzinie mojéj z
żebraczemi torbami pójść w świat...
Powstał i, podnosząc głowę, dodał:
— Od początku najbliższego roku szkolnego, Stefanie, zostanę
uczniem Szkoły Agronomicznéj, téj saméj, w któréj uczył się brat
twój, Józef.
Stefan patrzał uważnie na mówiącego tak młodego człowieka.
Na twarzy jego malowało się pewne zadowolenie, stopnia
radości jednak niedosięgąjące.
— Obawiam się — rzekł zwolna — że nie jestsś[19]
przygotowanym do zdania wymaganych w szkole téj
przedwstępnych examinów.
— Mam dosyć czasu! — zawołał Maryan — przygotuję się
przez wiosnę i lato. Zaczynam od jutra!
Mówił to z przejęciem się i zapałem nadzwyczajnym, cienia
wahania się, lub wątpliwości jakichkolwiek niedopuszczającym,
ale wątpliwości te istniéć musiały w umyśle Stefana.
— Będziesz miał, Marysiu, wiele trudności do
przezwyciężenia...
— Przezwyciężę je!
— Wiele walk z sobą samym do stoczenia!
— Stoczę je zwycięzko!
— Będziesz musiał zerwać z mnóztwem stosunków, wyrzec
się wielu przyzwyczajeń, odmienić nieledwie cały sposób
życia...

301
— Zerwę! wyrzeknę się, odmienię!...
Dyspazon moralny Maryana dosięgnął najwyższego stopnia
natężenia, a zdolnym był, gdy szło o zapał i uniesienie, do bardzo
wysokiego. Zapał rozpalał mu źrenice, uniesienie okryło policzki
gorącemi rumieńcami, exaltacya podniosła jego czoło, i wlała mu
w głos tony przejmujące, jakby do zaśpiewania wnet
tryumfalnego hymnu nastrojone, gdy pochwycił rękę Stefana i
mówił daléj:
— Mówisz mi o trudnościach, przeszkodach, walkach! nie
chcę o nich myśléć! będę zdobywał i zwyciężał! Wielceż jest
trudno zerwać z gromadą towarzyszy, śród których nudziłem się
od dawna? Małaż to rozkosz poznać te tajemnice nauki, które z
dala już obudzały nieraz mą ciekawość? Trzy lata, wielkaż to
rzecz! przejdą jak jedna chwila! A jakiż tryumf potém, co za
chluba! słuchaj! mam lat dwadziaścia pięć. Za trzy lata, w
dwudziestym dziewiątym dopiéro roku życia, wrócę do domu
skończonym agronomem, przerobię wszystko, urządzę nanowo,
podniosę co upadło, zbuduję czego niedostaje... Spokojem
napełnię ostatnie dni rodziców, braciom posłużę za przykład, a
sam...
Zatrzymał się, czy dla odetchnięcia, — bo potok słów swych
wymówił, wyśpiewał bez tchu i przerwy, — czy téż uderzony
myślą, która uśmiechnęła się ku niemu wdzięczniéj jeszcze, niż
wszystkie poprzedzające. Ktoś przysłuchujący się bacznie i na
zimno, mógłby zauważyć, że mówił on tylko o małych
prywacyach, o wielkich zapominając; że obiecywał sobie
radości, o trudach ani myśląc; marzył o tryumfach i chwałach,
pomijając zwątpienia i walki; długi przeciąg czasu mienił w
wyobraźni swéj krótką chwilką i, nie zacząwszy jeszcze roboty,
zamiast w początku jéj, wzrok, zbyt wcześnie upojony, utkwił w

302
jéj końcu. Ale Stefan wszystkiego tego nie spostrzegał
dostatecznie. Lubił on Maryana, wiązały go z nim pewne
wspomnienia; w pięknym przypuszczalnie rozwoju tych
młodzieńczych dobrych chęci i bujnych zdolności widział
dźwignięcie się i dobro nietylko przyjaciela, ale i czegoś więcéj
jeszcze, dźwignięcie się i dobro pewnéj liczby ludzi, których
miłował, pewnego zakresu pojęć, jakie czcił; był on młodym
nakoniec, tak samo prawie młodym, jak Maryan, a więc w jego
piersi nieraz zapewne płonął zapał, poskramiany tylko rozumem,
ograniczany położeniem, chłodzony mocą cyfry, którą zdobywał
sobie byt. To téż, nie patrząc w téj chwili na przyjaciela zimnym
wzrokiem nie spostrzegł on dostatecznie w mowie i
powierzchowności jego symptomatów groźnych, ale z coraz
żywszem zadowoleniem słuchał rojeń Marysia.
— A ja sam... — wymówił Maryś i umilkł.
Nie milczał jednak długo; milczéć było mu w téj chwili
niepodobném. Głowa jego paliła się, pierś oddychała śpiesznie i
szeroko.
— Ja sam — mówił — szczytu szczęścia dosięgnę, stając się
godnym téj...
Tu mocniéj jeszcze ściskając rękę Stefana, wymówił ciszéj:
— Daremnie chciałem przemilczéć o tém przed tobą; po cóż
zresztą mam ci ukrywać to, o czém dowiedziéć się kiedyś
musisz?... Stefanie! ja kocham zachwycającą, niepospolitą,
cudowną kobietę!
Niespodziane to wmieszanie erotycznego żywiołu w rozmowę,
całkiem inaczéj skierowaną, to połączenie jednym zamachem
entuzyazmu szkoły agronomicznéj z „cudowną kobietą”,
wywołało lekki uśmiech na usta Stefana.
— Kochasz? — wymówił na-pół poważnie, na-pół

303
żartobliwie — o mój Marysiu! nie dziw więc, że tak stroskany
przyszedłeś dziś do mnie! Z tym dodatkiem, projektowane przez
ojca twego żenienie się twoje nabiera większéj jeszcze wagi i
tragiczniejszéj barwy! Ale powiedz mi, jakże wygląda ta twoja
„cudowna”? czy pięknie tańczy, czy czule gra?
Kamerton uczuć Marysia nastrojonym był zbyt głośno, aby
posłyszéć on mógł odbrzmiewający w mowie towarzysza dźwięk
żartu. Nie zniżając tedy ani na ćwierć tonu wysokiéj nuty, mówił
daléj:
— Nie, Stefanie, nie jest to wcale żadna z salonowych lalek,
na które patrzałem od dzieciństwa, z pomiędzy których jednę,
żądają teraz, abym obrał sobie za małżonkę. Jest to kobieta
uboga, pracująca, młoda i piękna, i nie pamiętająca o tém, że jest
młodą i piękną. Jest to kobieta energiczna i samodzielna...
Umilkł znowu, i po chwili, z mniejszém już uniesieniem, ale z
głębokiém uczuciem w twarzy i głosie, dodał:
— Pokochałem tę kobietę, Stefanie, szczerze i gorąco, nie
myśląc o tém, czém ja dla niéj i ona dla mnie być może. Dziś,
porównywając ją z tą, którą świat i rodzina moja uważają za
moję przyszłą żonę, pojąłem i jéj całą wartość, i moc mojego dla
niéj uczucia. Kto wié, Stefanie, czy właśnie energia jéj, prostota,
zapobiegliwość i pracowitość nie były piérwszemi zaletami,
które mię ku niéj pociągnęły. Sprzykrzyły mi się światowe panny,
nie czuję do nich żadnego pociągu. Jestem... a raczéj byłem do
nich sam zbyt podobny. Być może, iż w dzielnéj i szlachetnéj
istocie téj znalazłem cechy, dopełniające to, czego mnie samemu
nie dostawało: być może, iż wysoki szacunek wzmógł i do
miłości podniósł pierwotny mój ku niéj pociąg... kocham ją...
Stefan słuchał wyznania tego niedbale nieco z razu, potem
myśl jakaś uderzyła go snadź niespodzianie, bo oczyma, w

304
których zagrał niepokój, wpatrzył się bacznie w Maryana. Może
imię kobiety owéj, jakkolwiek przemilczane, dość jasno odkryło
się przed nim z za słów towarzysza, a było imieniem bardzo
blizkiéj mu istoty...
Maryan usiadł na dawném miejscu, ale nie uspokoił się.
Milczał, ale znać było, że ogień, którym zapłonął, wre mu wciąż i
nawet wzmaga się w piersi i pod czaszką, a myśl zawodzi
tryumfalne i naprzemian miłosne, ale w każdym razie rozkoszne i
porywające pienia.
Późna już była nocna godzina, gdy dwaj przyjaciele siedzieli
jeszcze w małéj izbie, pochyleni nad sporemi zeszytami
zapisanego papieru. Były to programata i regulamina szkoły, w
któréj starszy brat Stefana studyował naukę o rolnictwie, notaty z
lekcyi profesorów, naprędce kreślone przygotowawcze studya.
Maryan wczytywał się w te papiery z nadzwyczajném oddaniem
się i zajęciem.
— Mój Boże! — wołał — i cóż to tak bardzo trudnego! no,
zapewne, trzeba na to trochę czasu poświęcić, ale... — O! —
przerywał sobie znowu zajęcie — jakże to ciekawe! ja to jednym
tchem pochłonę.
Kreślił ołówkiem w pugilaresie długi szereg tytułów dzieł
naukowych, których nazwy znalazł śród notat Józefa. Powstał
nakoniec, w jednéj ręce trzymając zwój papierów, a drugą
ściskając dłoń Stefana.
— Od jutra więc — rzekł — zamykam się w mojém
mieszkaniu i zaczynam!
Stefan wydawał się teraz znowu nieco wątpiącym. Wpatrzył
się jednak w Marysia serdecznym wzrokiem, i oddając uścisk za
uścisk, odpowiedział:
— Zaczynaj w imię obowiązku i własnego szczęścia!

305
Maryan śpiesznie nakładał paltot. Pilno mu było przejrzéć
dokładniéj papiery Józefa i napisać list do warszawskiego
księgarza o potrzebne książki. Obiecywał sobie spędzić nad
zajęciami temi noc całą, ale, od progu zwracając się ku
Stefanowi, i raz jeszcze podając mu rękę, zawołał z uniesieniem:
— Jesteś moim zbawcą, Stefanie.
Chmura przemknęła po czole Siecińskiego.
— Maryanie! — rzekł z mocą — człowiek, posiadający
zdrowie i rozum, sam tylko zbawcą swoim być może!
Maryś nie słyszał słów tych Stefana. Pędził po ciemnych
wschodach tak, jakby przychodziło mu stawić się kędyś na
umówioną, a bardzo blizką już minutę; gdy wyszedł na ulicę, krok
jego brzmiał po kamiennym chodniku lekkim i śpiesznym
odgłosem.
Mijając starą kamienicę, powiódł okiem po oknach dolnego
piętra, zatrzymał dłużéj wzrok na tém, z za ktorego[20] po raz
piérwszy przed dwoma miesiącami ujrzał był Annę i podniósł
oczy ku wyiskrzonemu gwiazdami zimowemu niebu. W oczach
tych paliły się wciąż iskry zapału, i przyćmiewała je chwilami
mgła marzenia. Gdy tak szedł, a raczéj biegł i marzył, i na
skrzydłach wyobraźni unosił się w potrzyletnią przyszłość, i w
dłoni ściskał programat i regulamin szkoły agronomicznéj w P., i
wzrok podnosił ku gwieździstemu sklepieniu, mogło się zdawać,
że wnet, wnet w zachwyceniu nad niezmierną łatwością
przyjmowanego na siebie zadania, nad nadzwyczajną blizkością
terminu, w którym zadanie to ukończoném będzie, nad
niewymowną chlubą, jaką mu sama myśl o podjęciu zadania tego
przynosi, z przepełnionego serca, różowemi swemi usty,
ocienionemi złotym wąsikiem, zaśpiewa bardzo ładną i bardzo
pocieszającéj treści zwrotkę piosenki: „Jak mi Bóg miły,

306
pięknym jest świat”.

XII. Ziemski Anioł.

Roman Gotard Bruno Wąsikowski od miesiąca już przeszło


udzielał lekcyi muzyki na fortepianie dwom młodszym synom
państwa Brochwiczów. Udzielanie lekcyi muzyki wydawało mu
się godném litości i ze wszech miar nieodpowiedniém dla niego
przeznaczeniem. Z przeznaczeniem tém godził się przecież, po
piérwsze dlatego: że ulegał mu téż kiedyś Stanisław Moniuszko,
powtóre dlatego, że czuł się obowiązanym do pewnych
poświęceń względem rodziny téj... która... ach!...
Gdyby nie te dwa względy, byłby z pewnością nie zniósł roli
tak upokarzającéj go, jako artystę wielkich na przyszłość nadziei
i, nie zważając na błagania matki, byłby opuścił nawskróś
zmateryalizowane Wilno, i szukał daléj po świecie Arkadyjskich
serc i wawrzynowych wieńców, choćby dla możności
przekroczenia rogatek miejskich sprzedać mu przyszło hiszpański
płaszczyk i połowę zawartości chudego tłómoczka.
Wzmocniony tedy na duchu i powodowany dwoma
powyższemi względami, Roman Gotard udawał się codziennie na
plac katedralny do ładnéj kamienicy, w któréj mieszkali
uczniowie jego i... jeszcze ktoś. Przed bramą kamienicy téj
zatrzymywał się zawsze na krótką chwilę, stawał ze spuszczoną
głową i myślał. Był to moment, poświęcony wspomnieniu

307
wielkiego twórcy Halki, wspomnieniu, które za każdym razem
pokrzepiało siły jego, chwiejące się śród twardych wymagań
losu i położenia. — Kto wié — myślał — czy Stanisław
Moniuszko do tego samego nawet domu nie uczęszczał kiedyś w
tym samym celu, w jakim ja uczęszczam do niego teraz? A
jednak! przyszła z czasem chwila, w któréj (jak o tém czytał w
dziennikach ojciec mój, gdym był jeszcze dzieckiem prawie), w
Wielkim Teatrze warszawskim odśpiewano cudny utwór jego,
tłumy z uwielbieniem okrzyknęły jego imię, a piękna Diva
zstąpiła ze sceny i podała mu wieniec... nie, bukiet... nie, zdaje
się wieniec! mniejsza z tém, dość, że były to laury. Maëstro tedy
sam był przez czas jakiś wyrobnikiem, tak jak ja dziś jestem!
Po tych pocieszających i pokrzepiających rozmyślaniach,
pełnym godności giestem rzucał hiszpański płaszczyk na rękę
lokaja, i wstępował na wschody. Tu pochwytywał go inny krąg
myśli. Zaczynał oglądać się i pilnie przysłuchywać wszystkim
szmerom, jakie tylko dawały się kędyś usłyszeć. Prostował się i
niósł rękę do kokardy krawatu, za każdém choćby bardzo nawet
oddaloném stuknięciem drzwi, szelest zaś sukni kobiecéj, z dala
zalatujący, czynił go nieruchomym, w posąg oczekiwania i
wytężenia wszystkich zmysłów zamienionym. Pewnego razu, gdy
usłyszał kroki jakieś, wyraźnie kobiece, zstępujące ze
wschodów, na które on wstępował, objęło go najżywsze, jakie
tylko być może, wzruszenie. Stanął, wyprostował się, jedną ręką
poprawił krawat, w drugiéj spazmatycznie ściskał tyrolski
kapelusz, wytężał wzrok, czekał... Nakoniec postać kobieca,
mocno fruwająca wykrochmaloną suknią, wypłynęła z za
załamania muru i znalazła się tuż-tuż przed nim. Teraz, gdy miał
już ją przed sobą, Roman Gotard nie śmiał na nią spójrzéć, a ręce
mu drżały nerwowo, serce biło mocno... Postać stanęła tuż przy

308
nim. Domyślił się tego po nagłém uciszeniu się krochmalnych
rzeczy.
— Pani... — wymówił.
Byłby może powiedział cokolwiek więcéj nad ten jeden
neutralny i ogólnikowy wyraz, ale przerwano mu.
— A! pan metr! — zawołał głos piskliwy trochę, niemniéj
jednak bardzo uprzejmy i życzliwy — proszę, proszę na górę!
Loś i Roś czekają już na pana...
Roman Gotard podniósł oczy, otworzył usta i wypuścił z ręki
kapelusz. Przed nim stała rumiana i pulchniutka Drylska.
— Jak byłam w Lidzkim powiecie — mówiła Żancina duegna
z bardzo miłym uśmiechem — słyszałam często o ojcu pana
metra! Widziałam go nawet raz, gdy przyjeżdżał do mego
stryjecznego brata, Alexandra Drylskiego, stroić fortepian.
Klepadło to panie było, strojenia niewarte, ale pani bratowa
miała swoje fumy i bez trylów żyć nie mogła. Ojciec pana metra
doskonale stroił fortepiany, i jak byłam w Lidzkim powiecie...
— Panno Drylska! pani woła! — ozwał się z dołu głos lokaja.
Panna uśmiechnęła się raz jeszcze, dygnęła i zbiegła ze
wschodów z żywością piętnastoletniéj dziewczyny. Roman
Gotard patrzał za nią osłupiałym wzrokiem. On spodziewał się,
myślał, że to ta... która...
— Nędzna istota! — mruknął z cicha, zabójcze spojrzenie
rzucając na liliowe wstążki czepka Drylskiéj, powiewające za
znikającą już jéj postacią.
— Pan metr! pan metr! — szeptał do siebie, przechodząc
przez wązki kurytarz, rozdzielający piérwsze piętro na dwie
połowy. — A więc jestem metrem! jestem naprawdę metrem! ha!
cóż robić? Moniuszko był także metrem! taki już los w
dziewiętnastym wieku tych... którzy...

309
Nie zawsze jednak los i wiek dziewiętnasty były tak okrutne
dla tego... który... parę razy zdarzyło się, że, gdy wchodził do
przedpokoju, z sali jadalnéj wychodziła pani Brochwiczowa z
córką, dążąc do oczekującego w bramie powozu. Roman Gotard
składał przed paniami trzy, szybko jeden po drugim następujące,
ukłony, poczém stał nieruchomy, z ręką przy krawacie, dopóki go
nie minęły. Gdy minęły, patrzał za niemi, dopóki mu z oczu nie
znikły, i widział... za każdym razem widział, że posuwający się
za ciemnym kapeluszem pani Brochwiczowéj biały kapelusik
Żanci, od drzwi już zwracał się ku niemu w ten sposób, iż mógł
on orzucić wzrokiem pyszny splot czarnych włosów, okalający
bledziucbne czoło, i dwoje piwnych oczu, przysłonionych nieco
długą, ciemną rzęsą. Raz nawet firanka rzęs podniosła się i
wzrok Romana Gotarda spotkał się ze spójrzeniem piwnych
oczu... Było to wprawdzie jedno mgnienie oka, ale Roman
Gotard nazwał je: „bozką rozmową serc", i szedł potem w swoję
drogę z postawą tak tryumfującą, z głową tak wysoko
podniesioną, i z włosami tak nastrzępionemi nad czołem, że pani
Róża, która go na kurytarzu spotkała, stanęła i zatrzymała go za
rękaw od surduta.
— A co to, króleńku? — rzekła — czy może nowy koncert
wydałeś i publika braw ci nadawała? coś nie słyszałam...
Na kurytarzu tym, który przedzielał piérwsze piętro domu na
dwie połowy, Roman Gotard często spotykał panią Różę, która,
nie mogąc nigdy długo usiedzieć na jedném miejscu, krzątała się
wciąż po domu, to wchodząc, to wychodząc, to niosąc, to
odnosząc, to wołając kogoś, to chwytając po drodze
przechodzących domowników i tocząc z nimi długie gawędy.
Roman Gotard znajdował się zrazu względem młodéj staruszki
nieśmiało, a w gruncie nawet i niechętnie nieco. Wiedział o tém,

310
że nie była wielką damą, i to zmniejszało jego dla niéj szacunek;
obok tego była ona krewną Brochwiczów, nosiła suknie szerokie,
które wydawały się tém szerszemi, że były zawsze krótkie, co
wszystko imponowało mu, i czyniło go względem niéj
nieśmiałym. Po pewnym jednak czasie, a raczéj po pewnéj
liczbie spotkań, wędrowny artysta począł coraz baczniejszą
zwracać uwagę na wszystkie poruszenia pani Cieciórkowéj, a
gdy go ta zaczepiła, oddawał jéj zdwojoną liczbę ukłonów; na
liczne jéj zazwyczaj pytania odpowiadał z nadzwyczajną
precyzyą i gotowością; a nawet, wchodząc coraz bardziéj w
usposobienia Żancinéj ciotki, przypominał sobie różne imiona i
nazwiska, zapamiętane z dziecięcych czasów, i wtrącał je w
rozmowę, przez co dawał pani Róży sposobność do popadania w
labirynt przypomnień, dat, chronologicznych wyliczeń i
genealogicznych kombinacyi. Przyczyna, dla któréj Roman
Gotard stał się tak układnym, uprzedzającym i czołobitnym
względem osoby, którą przedtem nazywał w myśli swéj:
„trywialną, pospolitą babą”, dało-by wiele do myślenia o jego
charakterze i stopniu przebiegłości, która łączyła się w nim z
przedziwną zkądinąd naiwnością. Przyczyną tą było jedno
uczynione raz spostrzeżenie. Szedł był któregoś dnia przez
kurytarz, jak zwykle, oglądając się, przysłuchując, oczekując
pewnego pożądanego wielce zjawiska. Oglądając się tak i
przysłuchując, spostrzegł drzwi niezupełnie zamknięte. Roman
Gotard nie wiedział, dokąd one prowadzą, i tak sobie, niechcący,
o niczém złém nie myśląc, spójrzał przez dość szeroką szczelinę.
Z razu wzrok jego uderzony został przedmiotami dość dziwnego i
wcale niepoetycznego kształtu: jakaś sieć ze stalowych, oszytych
płótnem prętów, w kształcie wielkiego dzwona, wisiała na
parawanie; ze stołu, na którym było lustro, spuszczał się warkocz

311
olbrzymiéj grubości, ale nie z głowy żadnéj wyrastający, tylko
podwójną szpilką do wypchanéj pilścią poduszeczki
przymocowany; daléj jeszcze zielona suknia, rozdęta, jak balon,
pokrywała sobą dwa krzesła, a poniżéj lustra i obok warkocza
stała porcelanowa miseczka, czarnym płynem napełniona, z
pęzelkiem pośrodku. Były to misterye pokoju pani Róży. Ona
sama siedziała przy stole w negliżu jeszcze, to jest w ubraniu,
składającém się z watowanéj króciutkiéj spódniczki, i włóczkami
wyszytych pantofelków poniżéj, a z gorsetu z dwoma bryklami, z
przodu i z tyłu zasznurowanego, powyżéj. Siedziała przy stole i
splatała przymocowany do poduszeczki warkocz. Nie była
jednak zbyt zagłębioną w swéj robocie; przeciwnie, przerywała
ją sobie często, pochylając się i, z wielce ożywionym wyrazem
twarzy, szepcąc coś do ucha Żanci. Ta siedziała na nizkim
stołeczku, tym samym, na którym pani Róża opierała swe stopy, i
z ramionami skrzyżowanemi na kolanach młodéj staruszki,
podnosiła ku jéj twarzy twarz swą, wyrazem ciekawości
ożywioną. Była ona także w ranném jeszcze ubraniu, w którém
jednak było jéj bardzo do twarzy. Biały, ozdobnie haftowany
kaftanik, uwydatniał szczupłe i delikatne kształty jéj kibici;
długie, czarne włosy, niesplecione jeszcze, przysłaniały trochę
jéj czoło, i grubemi pasmami opadały na piersi i ramiona.
Stojący na kurytarzu, z okiem do szczeliny przyłożoném,
wędrowny artysta złożył ręce, jak do pacierza. Dwie kobiety
rozmawiały z sobą cichutko. W przyległym pokoju duegna,
plecami do nich zwrócona, układała coś w szufladach komody.
Pani Róża opowiadała snadź Żanci jednę z romantycznych
historyi, których posiadała w pamięci swéj zapas znaczny, bo,
mówiąc, wznosiła oczy w górę i wstrząsała głową, w sposób
objawiający zgrozę, lub politowanie. Epilog historyi musiał być

312
przeciez[21] komicznym, bo nagle Żancia zaśmiała się głośno i
przeciągle; szczera, nieskrępowana niczém wesołość,
rozświeciła bladą jéj twarzyczkę, żywym blaskiem zapaliła oczy.
W téj saméj chwili pani Róża ukończyła splatanie warkocza.
— No, kochańciu! — rzekła głośniéj — idź już i ustrój mi się
tak pięknie, żeby Artiurek Darzyc aż usechł z kochaństwa!
— Niech mi ciocia o nim nie mówi! — szepnęło dziewczę,
powstając i spuszczając oczy.
Pani Róża mrugnęła powiekami.
— Wiem! wiem! kochańciu! — rzekła — nie chcesz Artiurka,
wolała-byś, żeby na jego miejscu był ktoś wysoki, szczupły, z
czarnym wąsikiem, z hiszpańską bródką, i ze... skrzypcami...
Nie dokończyła, bo Żancia usiadła na jéj kolanach i zamknęła
jéj usta pocałunkiem. Pocałunek był serdeczny, pani Róża
odpłaciła go, ujmując w obie ręce głowę młodéj dziewczyny i
okrywając ją pieszczotami, w których znać było szczere i bardzo
żywe uczucie.
Widząc scenę tę, nie można było wątpić, że pomiędzy dwiema
kobietami istnieje dość wysoki stopień przywiązania i wzajemnéj
ufności. Roman Gotard odszedł od drzwi, zachwycony i
zamyślony. Żancia nigdy więcéj, jak dziś, nie wydała mu się
nadziemską istotą i córką bogaczy. Zauważył on tak dobrze
bogaty haft jéj kaftanika, jak długość i połysk jéj włosów. Jedne i
drugie zachwycały go w równéj prawie mierze. Blizki zaś
stosunek, łączący panią Różę z Żancią, a szczególniéj ostatnie jéj
słowa o „kimś szczupłym, wysokim, z hiszpańską bródką i...
skrzypcami...” dały mu wiele do myślenia. Ujrzał niespodzianie,
że może pozyskać sobie siłę sprzymierzoną, ku czemu? nie
zdawał sobie jeszcze z tego dokładnéj sprawy. Może ku
pozyskaniu częstszych i dłuższych chwil „bozkiéj rozmowy serc”.

313
Rozmowa ta stała na piérwszym i najbliższym planie marzeń
Romana Gotarda; daléj, w odległej perspektywie i niewyraźnych
zarysach, ukazywały się salony, lokaje, bufety zastawione
butelkami Jamajskiego rumu i t. d. Bozka rozmowa serc tyczyła
się nadziemskiéj istoty; salony, lokaje, bufety i t. d., kojarzyły
się z nazwą córki bogaczy.
Jakkolwiekbądź, od dnia owego pani Róża, ile razy spotkała
Romana Gotarda i rozmawiała z nim chwilkę, wbiegała do
pokoju swego, pełna zachwycenia i najprzychylniejszych dla
niego usposobień.
— Jak się to biedactwo wykształciło! — mówiła do Żanci,
która najczęściéj ubierała się w téj porze. — Śliczności kawaler
z tego Romulka! Ugrzeczniony, pełny uszanowania dla dam, i
nawet dość rozmowny! Cukierek chłopiec! Ot, szkoda tylko, że w
surducinie wytartéj troszkę chodzi, a rękawiczki, to Boże odpuść!
więcéj już chyba gumelastyki zjadły, niż same warte.
Pewnego dnia, do uwag poprzedzających pani Róża dodała:
— Muszę kiedy zebrać się i pójść z wizytą do jego matki... Z
porządnéj familii kobiecina... Dojwałłówna z domu...
Żancia, która, stojąc przed lustrem, przypinała sobie kokardę
do kołnierzyka, z żywém poruszeniem zwróciła się na te słowa
ku pani Róży, ale, przypomniawszy sobie snadź obecność
Drylskiéj, powstrzymała wykrzyk jakiś, który cisnął się jéj na
usta.
— Moja Drylsiu! — rzekła — takie mi niedobre szpilki
kupiłaś. Wszystkie gną się i łamią tak, że nie mogę nawet kokardy
przypiąć. Proszę cię, zejdź na dół i przynieś mi parę lepszych z
toalety mamy.
Gdy duegna, gdérząc trochę, wyszła po szpilki, Żancia rzuciła
się ku pani Róży.

314
— Ciociu! — szepnęła — kiedy ciocia pójdzie z wizytą, do
pani Wąsikowskiéj?
— A choćby i dziś jeszcze, kochańciu — odpowiedziała pani
Róża, bystro na młodą dziewczynę spoglądając — dzień piękny,
słoneczko świeci...
Żancia rzuciła kokardę na stół i złożyła ręce.
— Ach! jakbym ja chciała... — zaczęła.
— Czego-byś chciała, rybciu?
— Poznać jego matkę!
Sposób, w jaki wymówiła wyraz: jego, okazywał wyraźnie, że
biedna iskierka, tak starannie przysypywana popiołem, uczyniła
wielkie postępy w wydobywaniu się na świat Boży.
Całowała ręce pani Róży, zarzucała ramiona swe na jéj szyję,
tuliła się do jéj piersi, szeptała jéj na ucho pieszczotliwe wyrazy.
Żywą, bardzo żywą była w chwilach wywnętrzania się i
swobody ta młoda dziewczyna, tak poważna, powolna, nieledwie
martwa, gdy czuła się pod okiem swéj matki.
Pani Róża wydawała się trochę zakłopotaną. Mrugała
powiekami i milczała chwilę; potém zaś, wśród pieszczot
przyjmowanych i oddawanych, mówiła:
— Czego ty chcesz, rybciu? czego? Jeżeli ci chodzi o
Romulka, to go i tu czasem widujesz...
Żancia wyprostowała się, i znowu ręce na piersi splotła.
— Tak-bym chciała poznać jego matkę... tak-bym chciała...
Teraz, gdy, z coraz większą mocą, powtarzając jeden wyraz,
rozplotła drobne ręce, podniosła je do czoła i powiodła niemi po
skroniach, do których blady napływał rumieniec, gdy pierś jéj
oddychała szybko i podnosiła się wysoko, pomimo uciskającego
ją gorsetu, w piwnych źrenicach coraz większe i ognistsze
zapalały się złotawe iskry; wyraźnie, wyraźnie widziéć można

315
było, że młoda dziewczyna ta, tak ślepo uległa wobec innych, tak
bierna z pozoru, mogła pragnąć silnie, niecierpliwie, namiętnie.
— Ciociu! cioteczko! moja droga, miła, najlepsza
ciotunieczko! jak będziesz tam szła, weź mnie z sobą!
— Ależ bój się Boga, kochańciu! mama nie pozwoli!
— Z pewnością nie pozwoli... otóż widzi ciocia... żeby to tak
jakoś zrobić... tak jakoś...
— Żeby mama nie wiedziała... — dokończyła pani Róża.
Żancia, jakby wstydząc się własnych swych myśli, spuściła
oczy i skinęła tylko głową potwierdzająco.
Do pokoju weszła Drylska.
— Boże mój miły! — zawołała, kładąc na stole przyniesione
szpilki — jaka ta pani nasza dobra! Przyszło dziś z rana
dziewczyniątko jakieś biedne, wybladłe, ledwie żywe, i mówi,
że chce widziéć się z panią Brochwiczową. Ambroży chciał to
biedactwo precz odprawić, ale ja się w to wdałam i do pani je
zaprowadziłam. Myślałam przecież, że skończy się na kilku
złotych jałmużny, ale gdzie tam! Pokazało się, że matka
dziewczyny chora, a ojciec w więzieniu, czy co tam takiego, a
dwoje małych dzieci jeszcze w domu. Pani tak się nad niemi
rozżaliła, że teraz do nich tam pojechała...
— Mama pojechała! — zawołała Żancia.
— Ot tylko, tylko co pojechała, jeszcze słychać turkot koczu.
Kiedym przyszła po szpilki, pani powiada do mnie: „Pojadę tam
sama, moja Drylsiu, i zobaczę, co się u tych nieszczęśliwych
ludzi dzieje. Nie widząc na własne oczy téj biedy, trudno
wiedziéć, jak jéj najlepiéj zaradzić. Żanci — powiada pani do
mnie — nie wezmę z sobą, bo tam choroby różne mogą być,
nędza, łachmany, a tego wszystkiego młoda panna widziéć nie
powinna.” I pojechała, a panience kazała powiedziéć, żeby

316
tymczasem panienka przetłómaczyła kawałek z angielskiego, a
jak przetłómaczy, żeby sobie pograła na fortepianie, póki pani nie
wróci.
Żancia zamyśliła się na chwilkę.
— A nie wiész, Drylsiu, czy prędko mama powróci?
— Mówiła, że za parę godzin, bo te biedactwa gdzieś daleko,
aż za Snipiszkami, mieszkają, a od nich pani ma pojechać jeszcze
do téj wdowy na Rosie, co to dwa miesiące temu mąż jéj umarł,
a ona jak w dym przyszła tu po pomoc i opiekę. Pani chce
zobaczyć, czy téż ona dobrze obchodzi się ze swymi pasierbami,
bo biła ich dawniéj podobno, i jeżeli zobaczy, że nie poprawiła
się, to odbierze jéj dzieciaki i odda do ochronek. Miły Boże!
istna święta Elżbieta, królowa węgierska, z téj naszéj pani!
Żancia zbliżyła się do stolika, na którym spoczywały dwie
gramatyki: francuzka i angielska, w towarzystwie dwóch
dykcyonarzy, dwóch książek zawierających wypisy z różnych
poetów i prozaików, i kilku po francuzku i po angielsku
zakreślonych zeszytów.
Jakkolwiek bowiem Żancia od lat dwóch skończyła już
edukacyą, studya jéj naukowe nie były wcale przerwanemi.
Codziennie tłómaczyła ona stronicę całą z francuzkiego lub
angielskiego na polskie, i odwrotnie. Żancia tedy zbliżyła się do
stolika i wzięła w rękę angielską książkę.
— Za Snipiszki — rzekła — i na Rosę! ależ to w dwie
przeciwne i dość odległe strony! o! z pewnością mama nie wróci
prędzéj, jak za dwie godziny!
Tu spotkała się z oczyma pani Róży, które znacząco ku niéj
mrugnęły.
— Słuchaj-no, rybciu! — szepnęła bardzo cicho pani
Cieciórkowa — a Drylska? W takim ważnym wypadku, jak twoje

317
wyjście na miasto bez mamy, już ja jéj, kochańciu, jednym tylko
lidzkim powiatem nie zwojuję!
Żancia uśmiechnęła się wesoło i figlarnie.
— Niech cioteczka idzie do swego pokoju — odszepnęła
ciszéj jeszcze — i nic nie mówi tylko! ani mru-mru!
Posłuszna téj informacyi, młoda staruszka wysunęła się wnet
do swojego pokoju. Nic na świecie nie mogło jéj uczynić
większéj przyjemności, jak tajemne knowanie małego jakiego
spisku. Oprócz tego, figlarny uśmieszek Żanci ujął ją dla zamiaru
młodéj dziewczyny ostatecznie.
— Biedna rybka! — mówiła do siebie, odchodząc, —
trzymają ją jak więźnia jakiego! a jakie sprytne oczęta ma
dziewczynina! Oj! będzie tu kiedyś, będzie ogień!
Żancia tymczasem usiadła przy stoliku, otworzyła książkę i
zeszyt, oparła oba łokcie na stole i czoło ukryła w dłoniach.
Drylska haftowała przy oknie. Milczenie panowało chwilę w
pokoju.
— Drylsiu! — ozwała się Żancia.
— A co panieneczko?
— Żebyś wiedziała, jak mię głowa boli!
— A mój miły Boże! zkądże się to wzięło? Z rana przecież nie
bolała.
— Owszem, bolała, tylko mniéj. Teraz boli coraz bardziéj.
Drylska z niepokojem już patrzała na uskarżającą się
dziewczynę.
— Miły Boże! cóżby to zrobić? aby się panienka tylko broń
Boże nie zaziębiła! może wody kolońskiéj, albo octu
toaletowego... pójdę do pokoju pani po flakon...
— Nie trzeba, moja Drylsiu! — rzekła Żańcia.[22] wstając od
stolika i zbliżając się do okna — wszelkie zapachy szkodzą mi

318
zawsze, a nigdy nie pomagają... Trzeba mi świeżego powietrza...
— Może lufcik otworzyć...
— Cóż to znaczy! Oto, moja Drylsiu! żebyś ty mi pozwoliła
przejść się trochę... dla świeżego powietrza...
Duegna szeroko oczy roztworzyła.
— Przejść się! w Imię Ojca i Syna! czy panieneczce zdaje się,
że to Brochów? toż miasto przecież...
Żancia podniosła znowu dłonie do czoła.
— O, jak boli! — jęknęła.
Drylska zerwała się na równe nogi.
— Jezus, Marya — krzyknęła — jeszcze się panienka
rozchoruje!
— Pozwól mi przejść się trochę... sama jedna nie pójdę
przecie..
— A z kim że?
— Z ciocią Rózią.
Drylska myślała chwilę, potém przecząco wstrząsnęła głową.
Przypomniała snadź sobie zalecenie pani Herminii, co do nie
pozostawiania Żanci sam-na-sam z panią Cieciórkową.
— Nie można, panienko — rzekła żałośnym głosem — jak mi
Bóg miły, żal mi bardzo, że panienkę głowa boli, ale cóż? kiedy
nie można.
Żancia rozgniewaną minkę nastroiła i ku stolikowi odeszła.
Stała kilka sekund, plecami zwrócona do Drylskiéj.
— Przytém — wymówiła nie odwracając się — chciałam
sobie parę sprawunków zrobić.
— A toż co? jakież to sprawunki?
— At! co tam już o tém mówić, skoro mi wyjść nie pozwalasz.
Jadąc wczoraj z mamą przez miasto, widziałam w sklepie za
oknem takie prześliczne daktyle...

319
Drylskiéj oczy zaświeciły, daktyle były ulubionym jéj
przysmakiem.
— Myślałam, że jeżeli teraz wyjdę, to zajdę z ciocią do sklepu
i kupię...
— A za cóż panienka kupi? czy to właśnie panienka ma już
swoje pieniądze...
Żancia nie miała w istocie nigdy w swych ręku
rozporządzalnych pieniędzy, to téż uwaga Drylskiéj zmięszała ją
nieco.
— To i cóż? — rzekła po chwili rezolutnie — ciocia by mi
kupiła.
Duegna zamyśliła się znowu. Daktyle musiały być bardzo
smaczne, ależ i sumienie także coś znaczy.
Żancia opuściła się nagle na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Mój Boże! mój Boże! — zawołała ze skargą w głosie —
jaka ja jestem biedna! tak mię głowa boli, a nikt nie ulituje się
nade mną! nikt mię nie kocha. Trochę powietrza, i tego mi nie
dają! zdaje się, doprawdy, że jestem niewolnicą...
Drylska zerwała się z siedzenia.
— Dość już tego, panieneczko — zawołała — dość już tego!
bo dali-Bóg serce mi pokraje się na kawałeczki! Nikt jéj nie
kocha! nikt się nad nią nie ulituje! słyszaneż to rzeczy? a ja to kto
jestem? Czy to ja panienki na rękach moich nie nosiła? No,
proszę już iść, proszę iść z panią Cieciórkową, to może główka
przestanie boléć...
Żancia skoczyła z krzesła i zawisła na szyi Drylskiéj.
— Aj! zadusisz mię panienka! no, dość już tego, moja
gołąbko! wiem, wiem, że kochasz starą Drylską! Ale co będzie,
jak pani przyjedzie, a panienki nie znajdzie w domu?
— Gdzie tam przyjedzie! Snipiszki... Rosa... blizkiż to świat...

320
— wołała Żancia, ubierając się już śpiesznie w szubkę i
kapelusz.
Pani Róża ukazała się téż w progu, gotowa do wycieczki, w
kołnierzu lisim i atłasowym kapturku z zielonym pufem. Drylska
patrzała na te przygotowania z miną osoby, któréj się gwałt
dzieje.
— Panieneczko! — rzekła żartobliwie — tylko sza przed
panią...
— Za kogoż nas masz, moja Drylska — z powagą
odpowiedziała pani Róża.
— A o daktylach niech téż panienka nie zapomni, tylko żeby
były duże i świeże, i nie robaczliwe...
Żancia zbiegła już ze wschodów, wyprzedzając żwawo tuż
postępującą za nią panią Różę.
Gdy obie panie znalazły się już na ulicy, pani Róża parsknęła
śmiechem.
— Ależ — rzekła — kłamiesz lubciu, jakbyś rzepę gryzła!
Żancia zarumieniła się mocno i spuściła oczy.
— Ja wiem, że to źle kłamać — szepnęła — ale i doprawdy,
cioteczko, nie mogę czasem obejść się bez tego. Ta Drylska
najpoczciwsza kobieta, ale tak mię pilnuje, jakbym jeszcze była
małém dzieckiém...
Zmieniając nagle przedmiot rozmowy, zawołała:
— O! moja ciociu! jak ja się cieszę z tego, że poznam panią
Wąsikowską... jaka to być musi dobra, zacna, wzniosła kobieta...
— A, poczciwa sobie kobiecina, Dojwałłówna z domu... —
odrzekła pani Róża.
Po kwadransie szybkiego chodu, dwie kobiety znalazły się na
wązkiéj ulicy, przed bramą, nad którą wisiała tablica z wypisaną
na niéj nazwą jednego z najmniéj znanych, najbiedniejszych

321
hoteli miasta. Nie był to nawet hotel, ale tak zwany dom
zajezdny, budowa drewniana, staro i nędznie zewnątrz
wyglądająca.
Pani Róża przeczytała napis, znajdujący się na tablicy, i
weszła w bramę.
— A to oni tu gdzieś mieszkają — rzekła.
— Tu! — zawołała Żancia — w takim biednym, obdartym
domu!
Na dziedzińcu zajezdnego domu mnóztwo było śmiecia,
brudnéj słomy i kałuż, stojących pomiędzy nierówno ułożonym
brukiem. Pani Róża podniosła starannie zieloną suknią, i bardzo
ostrożnie zaczęła wstępować na stare drewniane wschodki, które
uginały się pod jéj ciężarem! Nad wschodkami, w drzwiach
otwartych, za któremi nie widać było nic, prócz jakiejś czarnéj
pustéj przestrzeni, wychyliła się rozczochrana głowa
żydowskiego sługi, i osowiałe oczy wlepiła w nadchodzące
kobiety. Pani Róża stanęła przed zjawiskiem w najwspanialszéj
postawie, jaką tylko przybrać mogła.
— Pokaż nam acan, gdzie tu mieszkają państwo Wąsikowscy?
— rzekła z nadzwyczajną powagą i wyniosłością.
Rozczochrana głowa mruknęła coś niewyraźnie i cofnęła się w
ciemności. Przybyłe zrozumiały, że i one udać się w tę drogę
powinny. Przestąpiły próg i znalazły się w kurytarzyku wązkim,
prawie zupełnie ciemnym, i zapachami zagadkowéj natury
napełnionym. Nagle z ciemności wyłoniona ręka, do wprzódy
widzianéj rozczochranéj głowy zapewne należąca, otworzyła
drzwi w jednéj z bocznych ścian kurytarzyka, i oczom dwóch
kobiet przedstawiła się izba, dość obszerna, czysta, ze ścianami
wcale porządném obiciem oklejonemi, ze sprzętami prostemi
wprawdzie, ale całemi i czystemi. Nie była to już najgorza i

322
najtańsza z izb hotelowych, w któréj zamieszkali zrazu
Wąsikowscy, ale owszem, jedna z najporządniejszych i
najdroższych. Zmiana ta mieszkania nastąpiła dzięki lekcyom,
udzielanym przez Romana Gotarda w domu Brochwiczów. W
głębi izby, na kanapce, czystém lecz spłowiałém płócienkiem
obitéj, siedziała Wąsikowska w okularach i białym czepeczku.
Przed nią na stole leżały spore kawały dość cienkiego płótna, z
którego znać było, że wykroiła ona przed chwilą parę koszul
męzkich, a teraz zajęta była pilnie ich szyciem. Na widok
wchodzących kobiet, matka wędrownego artysty, zdziwiona i
niemal przelękniona, podniosła się szybko z siedzenia i,
położywszy na stole swą robotę, postąpiła parę kroków. Ale pani
Róża nie pozwoliła jéj długo czekać na objaśnienia. W mgnieniu
oka rozebrała się z szuby i kapturka i, mrugnąwszy na Żancię.[23]
aby uczyniła to samo, schwyciła za ręce gospodynią izby.
— A to, królowo moja, nie poznajesz mnie, jak widzę. Jestem
Róża Cieciórkowa z Cieciórkowszczyzny... Nieboszczyka
mężulka znałam doskonale, a i pani dobrodziéjka byłaś u mnie
kiedyś w Lidzie, kiedy to ja tam na kontrakty przyjechałam, i
zaprosiłaś mię na chrzciny swego pierworodnego, na których i
byłam...
— Przypominam sobie, przypominam — z wielką zawsze
nieśmiałością mówiła Wąsikowska — ale... czemuż przypisać
mam honor, który mię spotyka...
— Przypisz go pani synowi twemu, dobrodziéjko moja...
śliczny kawaler.., ugrzeczniony... jakem go tylko poznała, zaraz
zachciałam odnowić znajomość moję z szanowną matką...
Przy wzmiance téj o jéj synu, promień błogości oblał
zalęknioną dotąd twarz Wąsikowskiej.
— Pani Dobrodziéjka jesteś łaskawa, bardzo łaskawa....

323
proszę... proszę na kanapę, niechże mam ten honor...
Mówiąc to, zdjęła okulary, i z za zwiędłych, zaczerwienionych
powiek, które drżały trochę w téj chwili, utkwiła blado-błękitne
swe, znowu zalęknione nieco, oczy, w postać stojącéj u drzwi
młodéj dziewczyny.
Pani Róża pochwyciła Żancię za rękę i pociągnęła ją ku
gospodyni izby.
— Rekomenduję ci, dobrodziéjko moja, pannę Joannę
Brochwiczównę, synowicę moję po stryjeczno-stryjecznym
bracie; dziad bowiem Jana Brochwicza i dziad mój byli
stryjeczno-rodzoniutkimi braćmi...
Pani Róża zaczynała jeszcze dopiéro swoję rekomendacyą,
kiedy Żancia, która, dotąd stojąc nieruchomo przy drzwiach,
wlepiała wielkie uważne oczy swe w bladą i zwiędłą twarz
Wąsikowskiéj, szybkim ruchem ujęła pomarszczoną delikatną
rękę staréj kobiety, pochyliła się i ustami przylgnęła do jéj
ramienia. Wąsikowska cofnęła się nieco z razu ze zdziwienia i
zalęknienia, ale nagle myśl jakaś błoga, pełna wdzięczności i
nadziei, przejść jéj musiała przez głowę, bo z żywém
poruszeniem wyciągnęła obie ręce, objęła niemi głowę młodéj
dziewczyny i, przyciskając ją do swéj piersi, szepnęła
wzruszonym, serdecznym głosem:
— Niech ci Bóg błogosławi, moja dobra, śliczna panienko!
Bóg tylko wié, jakie opowiadania, jakie zwierzenia się
Romana Gotarda, przyjść musiały do pamięci jego matki w
chwili, gdy tak poufale i uroczyście witała ona nieznaną sobie
córkę Brochwiczów; ale uścisk staréj kobiety, o szczupłéj kibici
i zmęczonych oczach, był tak gorącym, szept tak serdecznym i
zarazem nieśmiałym, że Żancia przez kilka sekund pozostała
schylona ku jéj piersi, a gdy wyprostowała się, twarz jéj okrywał

324
wyraz rozrzewnienia i za długiemi, spuszczonemi rzęsami,
połyskiwała łza.
Pani Róża tymczasem rozpostarła już zieloną suknią swą na
wązkiéj kanapce, a Wąsikowska, usiadłszy obok niéj, wydawała
się przez porównanie szczuplejszą, drobniejszą, więcéj zwiędłą,
zmęczoną i zalęknioną, niż kiedy. Pomiędzy dwiema kobietami
zaczęła się rozmowa, śród któréj naturalnie pani Róża prym
trzymała. Było tam wiele wspomnień o Lidzie, i o nieboszczyku
mężulku Wąsikowskiéj, i wspólnych dawnych znajomych,
których daty urodzin i nazwy miejsc stałego pobytu pani Róża
wymieniała z niedającą się niczém zmącić akuratnością i
pamięcią.
Żancia tymczasem, siedząc wyprostowana na twardém
krzesełku, nie przyjmowała w rozmowie żadnego udziału.
Rozglądała się ona wkoło siebie, i wydawała się coraz mocniéj
zdziwioną i zasmuconą. Nigdy w życiu swém nic podobnie
brzydkiego nie widziała, jak ta izba zajezdnego domu. Obicia na
ścianach były tam wprawdzie czyste, ale jakże rażąco zły smak
przewodniczył w malowaniu rozpościerających się na nich
szerokich czerwonych bukietów, na tle brudno popielatém!
Krzesłom i kanapce nie brakło wprawdzie żadnéj nogi, ale
poręcze ich były bardzo brzydkie, ciężkie, niezgrabne, żółte,
materace twarde, a okrywające je płócienko spłowiałe i
gdzieniegdzie podarte. Co jednak najmocniéj raziło oczy młodéj
panny, to znajdujący się w izbie piec i wiszące u dwóch okien
firanki. Piérwszy zajmował sporą część izby, tak był wielki, i
świecił obrzydliwą żółtą gliną, którą świeżo snadź zalepiono,
powstałe w nim pomiędzy staremi cegłami, dziury; drugie, czyste
i niedawno wyprane, sporządzone były z grubego muślinu w
wielkie, bardzo ładne bukiety, i oszyte frendzlą z bawełny, w

325
najgorszym smaku. Żancia, prócz mieszkania rodziców swoich i
wielu zupełnie do niego podobnych mieszkań, nie widziała nigdy
żadnych innych siedlisk ludzkich. Nieraz wprawdzie, mieszkając
w Brochowie, zachodziła z matką lub guwernantką do oficyny, w
któréj ze swą rodziną przebywał Brochowski rządzca. Ale
mieszkanie Sumskiego wydawać się mogło pałacem, w
porównaniu z tém, na jakie patrzała teraz, a było tak głównie z
powodu, że znajdowało się na wsi. Tam zielone gałęzie drzew
zaglądały przez otwarte okna do izb widnych i obszernych,
zapach kwiatów zalatywał z ogrodu, piece były nowe, ściany
olśniewającéj białości, okna doniczkami mirtów zastawione, a
podłoga warstwą świeżego piasku i zielonego ajeru staranną
ręką Małgorzaty Sumskiéj okryta. Tu zaś tego wszystkiego nie
było. Duszna i pstrokata izba zajezdnego domu wydała się Żanci
upostaciowaniem ubóztwa, niedoli, nędzy niemal, i oczy jéj
posiadały wyraz smutku i wielkiéj litości, gdy ogarnęła niemi
twarz matki Romana Gotarda.
— Imainuj-bo sobie tylko, królowo moja — perorowała w téj
właśnie chwili pani Róża — imainuj sobie tylko moje
zdziwienie, gdym, przyjechawszy tu do Wilna, zaraz piérwszego
dnia imię twojego Romulka na afiszu przeczytała! nie wiedziałam
wcale o tém, żeście go państwo dobrodziejstwo na takiego
wirtuoza wykierowali...
Twarz Wąsikowskiéj jaśniała teraz pełnym rozkoszy
uśmiechem, powieki jéj już nie drżały, i postawa zalęknioną nie
była.
— Nie my, pani dobrodziejko moja, nie my-to daliśmy jemu
taki talent, i taką zdolność, i taką ochotę do poświęcenia się dla
sztuki... (Matka Romana Gotarda, przebywając z synem
nieustannie, używała często w swéj mowie jego wyrażeń). Nie

326
my-to... — prawiła daléj — ale Pan Bóg tak już był łaskaw na
niego, i obdarzył go taką wzniosłą naturą, takim wyższym
ogniem... Czy uwierzy pani dobrodziéjka, że mój Romuś, kiedy
był jeszcze od taćkiém maluśkiém dzieciątkiem, miał już takie
ucho do muzyki, że bywało, ojciec posadzi go przed fortepianem,
a w drugim pokoju nożem o szklankę uderzy. Szklanka naturalnie:
brzdęk! a ojciec pyta: — jaki to ton, Romulku? — „G w drugiéj
oktawie basu” — odpowiada dziecko — albo, B-moll w
wiolinie”, i czy uwierzysz pani dobrodziéjka, że zawsze było
rychtyk, ani razu, bywało, nie omyli się!
— Cuda prawdziwe, królowo moja! — wtrąciła pani Róża,
która kręciła się na kanapce i mrugała oczyma, bo ją historya o
szklankach i bemolach nie bardzo zajmowała. Ale Wąsikowska,
wpadłszy raz na jedyny przedmiot, który zajmował ją na świecie,
pędziła daléj lokomotywą.
— Owoż, pani moja dobrodziéjko, było to, jak dziś pamiętam,
na świętego Kazimierza, patrona litewskiego. Do Lidy zjechało
się obywatelstwa co nie miara, nie wiem już z jakiéj okazyi, i
mój Romulek piérwszy raz przed taką świetną publicznością
koncert wydawał. Było to jeszcze maleństwo takie, trzynasty
roczek był zaczął wtedy...
— Wcześnie, królowo moja, wcześnie bardzo zrobiliście syna
wirtuozem...
— Nie my, nie my, ale taka już łaska Pana Boga na niego
była... Ale żebyś téż to pani dobrodziejka wiedziała, co tam
wtedy działo się... Już to ja mego Romulka pięknie na ten koncert
ustroiłam: na noc mu włoski na papiloty zawinęłam i własną ręką
uszyłam kamizelkę, i do dziś pamiętam, atłasową czarną, w
szafirowy rzucik, bo takie wtedy nosili. Dziecko mi wyglądało,
jak Cherubinek...

327
— Naturalnie, królowo moja, w takiéj kamizelce! — wtrąciła
złośliwie trochę pani Róża. — A może to i wszelką kamizelkę
pan Roman piérwszy raz w swojém życiu włożył, gdy miał z
koncertem występować?...
— Bardzo być może, dobrodziejko, bardzo być może! —
zachichotała poczciwa Żmujdzinka, w niebo zachwycenia
opowiadaniem własném uniesiona i bynajmniéj żartem pani Róży
nie urażona — maleństwo to jeszcze było, i w bluzce chodziło
zawsze, ale na koncert, widzi pani dobrodziéjka, ustroiłam go.
Ojciec wprowadził go do sali... publiki rój... nieboszczyk siada
do fortepianu i zaczyna akompaniować... ja stoję za drzwiami,
patrzę na nich przez szparę, i trzęsę się, jak osina, i płaczę, pani
moja, ze strachu i ze szczęścia, jak bóbr... Aż tu słyszę, pani moja
najmilsza, grzmot! nic i nic tylko grzmot! aż dom trząsł się! to
oni, dobrodziéjko złota, oklaski takie memu Romulkowi bili... Co
się to wtedy działo, co się działo! jak porwali dziecko moje
pomiędzy siebie, jak go zaczęli na rękach nosić! piérwsze damy
w powiecie całowały go po oczach i cukierkami buzię mu
napychały... Potém kilku obywateli, najpiérwszych w powiecie,
pani moja, zabrali z sobą i ojca, i synaczka, i wielką kolacyą im
wydali, a po kolacyi pan Marszałek Dzięcioł, z kielichem
szampana podszedł do nieboszczyka mego i, podając mu rękę,
rzekł: — „Winszuję ci, stary Wąsikowski! syn twój będzie
genialnym artystą”. — I cóż pani dobrodziéjka powié? wracając
po téj kolacyi do domu, dziecko moje idzie z podniesioną
głowiną, szerokim krokiem, jak król, takie to było już wtedy
ambitne i szczęśliwe, kiedy ludzie go chwalili!...
Przy ostatnich wyrazach, Wąsikowska otarła łzy rozczulenia,
sprowadzone do jéj oczu opowiadaniem o onéj szczęśliwéj
chwili jéj życia. W umyśle jéj nie zjawił się ani przebłysk

328
pojęcia o tém, że była to chwila, z któréj, jak ze źródła,
wywinęła się cała moralna i materyalna niedola jéj syna. Ona
materyalną stronę niedoli téj przenosiła z rezygnacyą i niezłomną
ufnością w lepszą przyszłość, moralnéj zaś nie widziała wcale,
to téż oczy jéj jaśniały jeszcze nieskończoną błogością i usta
uśmiechały się, gdy koło okien rozległ się po bruku chód męzki, i
w téjże saméj prawie chwili, na progu, przedzielającym izbę od
kurytarzyka, w hiszpańskim płaszczyku i tyrolskim kapeluszu,
stanął Roman Gotard. Stanął na progu, spójrzał na znajdujące się
w izbie osoby, zerwał z głowy kapelusz, z ramion płaszczyk, i
podniósł rękę do krawata. Na twarzy jego malowało się z razu
niewypowiedziane zdumienie, wszelkie inne uczucia i wrażenia
wyłączające; wkrótce jednak oprzytomniał, i ku niespodzianie
znalezionym gościom szybko postąpił. W chwili jednak, gdy,
złożywszy przed panią Różą i Żancią z kolei kilka szybkich,
jeden po drugim wnet następujących ukłonów, przysunął do stołu
krzesełko, na którego brzegu usiadł, ręce jego i usta drżały, a
oczy oprzytomniałe już zupełnie, błyszczące, pełne radości i
zachwycenia, tonęły w twarzy młodéj dziewczyny.
— Zkądże to wracasz, panie kawalerze? — zapytała pani
Róża.
Roman Gotard nie słyszał, że do niego mówiono.
— My tu już od pół godziny gwarzymy z mamą dobrodziéjką
— ciągnęła daléj młoda staruszka — a gospodarza domu jak
niéma, tak niéma.
Roman Gotard nie słyszał i nie widział nic, cały zatopiony w
pełnéj zachwycenia kontemplacyi. Niestety! była to prosta tylko
kontemplacya, pozbawiona w zupełności „bozkiéj rozmowy
serc”; Żancia bowiem, która przy wejściu Romana Gotarda
zapłonęła szkarłatnym rumieńcem, siedziała ze spuszczonemi

329
powiekami, przez co naturalnie oczy jéj na mowę serca,
wyrażającą się wzrokiem młodego mężczyzny, nie odpowiadały
nic. Z twarzy jéj i postawy, sztywnie wyprostowanéj, poznać
można było, że teraz, gdy była u celu swych życzeń, znajdowała
się w miejscu i z ludźmi, w którém i z którymi znajdować się tak
bardzo pragnęła, ogarnęła ją nieśmiałość, lękliwość i
wstydliwość, niepozwalające jéj okazać i wymówić tego, co
czuła, lub myślała. Sprawiało to jéj przykrość tém większą, że
czuła na swéj twarzy palące spójrzenie Romana, które ją
niezmiernie mieszało. Miała zaś to w swojéj naturze, że,
pobudzona cierpieniem, była zdolną do czynienia nad sobą
wysileń. Wstała więc nagle, i podnosząc spójrzenie na panią
Różę, cichym, lecz pewnym głosem wymówiła:
— Ciociu! może-by nam już czas wracać do domu!
— A prawda, kochańciu — zawołała pani Róża, zrywając się
z kanapki — zapomniałam, że tam twoja Drylska mrze ze
strachu...
— Ciociu! — jęknęła Żancia.
Pani Róża, spostrzegłszy, że o mało nie wygadała się z
tajemnicą domową, zaczęła co najprędzéj żegnać Wąsikowską,
przy czém nie omieszkała przypomniéć jéj i sobie z przeszłości
wielu jeszcze ludzi i wydarzeń, cytując zarazem imiona
chrzestne, nazwiska, daty i różne inne tym podobne szczegóły.
Roman Gotard tymczasem stał obok Żanci, milczał jeszcze
chwilę, patrząc wciąż na nią, potém nagłym ruchem pochwycił
obie drobne rączki, zwisające na sukni w białe i błękitne paski, i
zarumieniony, drżący, bezpamiętny, zaczął okrywać je
pocałunkami. Żancia drgnęła i odwróciła twarz, na któréj
rumieńce mieniły się z bladością.
— Pani! — zaczął Roman Gotard — pani! — powtórzył.

330
Chciał zapewne wymówić jakieś dźwięczne, patetyczne
słowo, których miał w głowie dykcyonarz cały, ale był na to zbyt
silnie i szczerze wzruszonym. Żancia wyglądała dnia tego
prześlicznie, obecność jéj tutaj była dla niego tak wielką, zupełną
niespodzianką! Raz jeszcze więc przyciskając do ust drobne
rączki, które dla tego tylko zapewne nie broniły się, że nie miały
dość po temu śmiałości, wyrzekł:
— Dziękuję!
I nic więcéj nie powiedział, ale w tém jedném słowie
najmniéj wprawne ucho dosłyszéć-by mogło uczucie
wdzięczności i uwielbienia.
Wśród zmieszania przeróżnych uczuć, jakie ją ogarniały,
Żancia przypomniała sobie nakoniec, że była młodą panną,
dobrze wychowaną, że zatém...
Łagodnie wysunęła ręce swe z dłoni wędrownego artysty,
podniosła główkę, strojną w biały kapelusik, i z wejrzeniem
wilgotném jeszcze od wzruszenia, z postawą pełną
arystokratycznego wdzięku, wyrzekła:
— Jestem prawdziwie szczęśliwą, że miałam sposobność
poznać matkę pana.
Rzekłszy to, postąpiła szybko za wychodzącą już panią Różą.
Po wyjściu dwóch kobiet, jak bywa zwykle po przejściu
wielkiego i niespodzianego wypadku, w izbie zajezdnego domu
zapanowała cisza.
Roman Gotard stał z twarzą zwróconą ku oknu, z dłonią
przyłożoną do czoła; matka jego siedziała nieruchoma, i z błogim
uśmiéchem na ustach, utkwiła wzrok w krześle, na którém przed
chwilą siedziała Żancia.
— Romusiu! — ozwała się nakoniec Wąsikowska.
Roman Gotard zwrócił się i postąpił na środek izby. Głowę

331
podniesioną miał bardzo wysoko, jedną ręką strzępił sobie nad
czołem bujne włosy, drugą muskał wąsika. Na ustach jego,
drżących przed chwilą szczerém wzruszeniem, osiadł teraz
tryumfujący uśmiéch, oczy, rozpłomienione niedawno
prawdziwém uczuciem, patrzały z radosną dumą.
— A co, mamo? — wymówił — czym ja mamie nie mówił, że
uczyniłem na niéj ogromne wrażenie? To, mamo, panna z
wielkiego domu, i jeżeli przyszła tutaj, snadź chciała okazać mi,
że znaczę dla niéj więcéj, daleko więcéj, niż jakiś tam metr
muzyki!...
— Śliczna panienka! — zawołała, składając ręce jak do
pacierza, Wąsikowska — takie to delikatne, dobre, potulne...
— Ale co tam mama zna się! potulne, dobre! to niepospolita
istota, moja mamo! czy mama uważała, jaki to wdzięk
prawdziwie arystokratyczny! jaka postawa pańska...
— Prawda, prawda to wszystko, mój Romulku! tylko, że...
— Co tylko?
— Tylko boję się, ażeby się to tak samo nie skończyło, jak z tą
panną Adelą w Mińsku...
Roman Gotard sponsowiał cały.
— A, że mnie téż mama zawsze z nieba na ziemię ściągnąć
musi! Panna Adela! i któż była ta panna Adela? nawskróś
zmateryalizowana istota! jeżeli mama nie chce robić mi
największéj w świecie przykrości, niech mi nigdy takiego
bluźnierczego porównania nie czyni!
Wąsikowska, przelękniona surowym głosem syna, i
zmartwiona tém, że sprawiła mu przykrość, pochyliła głowę, i
milcząc, brała się już do zszywania płótna. Ale Roman Gotard,
zaledwie spostrzegł smutek matki, wnet ku niéj poskoczył i rękę
jéj pochwycił:

332
— No, przepraszam cię, mateczko kochana, ja tak tylko przez
prędkość powiedziałem.
I, wpadając w wesoły bardzo humor, i obejmując ramieniem
kibić matki, zawołał:
— Ech! zobaczysz, mateńko! wszystko dobrze będzie! Znikną
przed nami ziemskie zapory, których się dla nas obawiasz... serca
dążą do siebie, jak gwiazdy na niebie, powiedział jakiś poeta...
to bogata panna, matuniu, i zobaczysz.. ty i ja zajaśniejemy
jeszcze kiedyś na świecie, użyjemy życia... Salony, mateczko,
lokaje... meble, aksamitem kryte... wszystkiego w bród!...
Nagle spójrzał na krzesło, na którém siedziała w była Żancia;
wdzięczna postać młodéj panienki, musiała stanąć mu przed
oczyma, bo zerwał się z siedzenia na równe nogi, obie ręce
podniósł do czoła, i w paroxyzmie najwyższego zachwytu,
najnamiętniejszego uniesienia, zawołał:
— To nadludzka istota, mamo! to... ziemski Anioł!...
Pani Herminia tymczasem, ukończywszy swą, w
dobroczynnych celach podjętą, wędrówkę, wróciła do domu w
kwadrans zaledwie po powrocie Żanci.
— Czy moja córka znajduje się w salonie, czy w swoim
pokoju na górze? — zapytała służącego, który wybiegł na jéj
spotkanie.
— Panienka tylko co wróciła z miasta i jest teraz w swoim
pokoju.
Pani Herminia stanęła nieruchoma, oczyma pełnemi zdumienia
patrząc na lokaja, zwiastującego jéj tę nieprawdopodobną
wiadomość. W mgnieniu oka jednak przypomniała sobie, że nie
należy służącego wtajemniczać w zajścia rodzinne i
spokojniejszym już głosem rzekła:
— Proś do mnie Drylską.

333
Lokaj odchodził, gdy pani Herminia, zmieniając nagle zamiar
swój, zwróciła się ku niemu.
— Nie — rzekła — proś do mnie moję córkę.
— Drylska mogła-by skłamać — mówiła do siebie pani
Herminia — Żancia powie mi prawdę z pewnością... dokąd ona
chodziła... z kim?
Twarz miała wzburzoną i niespokojnym krokiem chodziła po
pokoju, ale zaledwie usłyszała w przyległéj sali jadalnéj
leciuchny krok Żanci, zmieniła natychmiast postawę i wyraz
twarzy. Chłodna i sztywna, z brwią tylko zsuniętą nieco, usiadła
na fotelu. Żancia weszła do salonu i, zbliżywszy się do matki,
chciała na powitanie pocałować ją w rękę, ale pani Herminia
żywo rękę swą usunęła i, wskazując obok stojące krzesło, rzekła:
— Usiądź, Żanciu, mam z tobą do pomówienia!
Usunięcie ręki oznaczało gniew, „mam z tobą do
pomówienia!” zapowiadało uroczystą rozmowę; jedno i drugie w
połączeniu lodem przestrachu ścięło myśli i uczucia Żanci.
Wielka tajemnica jéj odkrytą być musiała... ale... o ile? do
jakiego stopnia?
Słaby rumieniec, którym szybki chłód wśród ożywczego,
świéżego powietrza, a może i doznane wrażenie, okrasiły
policzki młodéj dziewczyny, zniknął bez śladu. Pobladła, ze
spuszczonemi powiekami, usiadła na brzegu wskazanego sobie
krzesła, sztywna i wyprostowana, jak dobrze naciągnięta struna.
— Żancia wychodziła beze mnie na miasto? — zaczęła
indagacyą swą pani Herminia. Brwi jéj były wciąż ściągnięte,
czoło chmurne, a oczy suche i gniewne, nieco bacznie w twarz
córki wpatrzone.
— Wychodziłam, mamo — wymówił nakoniec głosik
nieśmiały i pokorny.

334
— Z kim?
Znowu chwila milczenia.
— Gdzie byłaś?
Chwila milczenia daleko dłuższa od poprzednich.
— Przeszłyśmy z ciocią parę ulic i wróciłyśmy.
— Nie zachodziłyście nigdzie?
Tym razem pierś Żanci zaczęła oddychać ciężko, drobne jéj
ręce, nieruchomo dotąd złożone na kolanach, zaczęły miąć i
obracać w palcach szarfę w białe i błękitne paski. Z większą
trudnością przychodziło jéj snadź kłamać przed matką, niż przed
Drylską. A jednak wymówiła z pewnym nawet pośpiechem:
— Nie zachodziłyśmy nigdzie, mamo!
— Niech Żancia spójrzy na mnie!
Żancia podniosła powieki. Źrenice jéj, zwilżone trochę i
trochę smutne, utkwiły w twarzy matki. Zdjęło snadź ją jakieś
wahanie, lub może uczuwała wewnętrzny poryw jakiś, bo
poruszyła się na krześle, pochyliła się nieco ku pani Herminii,
usta jéj drgnęły. Gdyby pani Herminia miała w téj chwili na
twarzy swéj wyraz łagodności i pobłażliwości, gdyby
wyciągnęła rękę ku córce i przygarnęła ją ku sobie, Żancia
zsunęła-by się może do kolan matki i wyznała jéj wszystko. Ale
brew surowéj damy była ściągniętą, wzrok suchy i nakazujący,
postać sztywna. Źrenice téż Żanci oschły w mgnieniu oka, kibić
wyprostowała się znowu, na wzór dobrze naciągniętéj struny,
usta zamknęły się i zarysowały wązką linią, w któréj oko znawcy
dojrzéć-by mogło zarys głuchego buntu i powstałego zeń uporu.
— Czy Żancia z pewnością prawdę mówi?
Żancia nie milczała już ani sekundy.
— Prawdę, mamo! — rzekła bez najmniejszego wahania.
— Jeszcze jedno pytanie: czy to pani Cieciórkowa namówiła

335
Żancię do tego spaceru?
Tym razem młoda dziewczyna żywo podniosła głowę, oczy jéj
błysnęły silném postanowieniem bronienia pani Róży.
— O! nie, mamo — rzekła głośniéj, niż mówiła wprzódy —
nie, nie! — powtórzyła z mocą.
— Jakże to było?
— Ja sama, mamo, póty prosiłam ciocię, póty prosiłam, aby
mnie z sobą wzięła, że się musiała zgodzić na to... Ciocia nie
chciała, abym z nią szła, z pewnością nie chciała... mówiła mi, że
ja bez pozwolenia mamy wychodzić nie powinnam... że młoda
panna nie powinna nigdy miéć własnéj woli... że ludzie Bóg wie
co o mnie mogą pomyśléć, jeśli bez mamy wyjdę na ulicę...
wszystko to ciocia mi mówiła, ale ja, mamo, słuchać nie
chciałam i poszłam...
Pani Herminia ze zdziwieniem słuchała słów córki; nie
przypuszczała bowiem, aby pani Róża wygłaszać mogła zdania
tak rozsądne, i do jéj zdań tak co do joty podobne. Dziwił ją téż
trochę ogień, który zapłonął w źrenicach jéj córki, gdy broniła w
ten sposób swéj staréj krewnéj, pewność i moc głosu, z jakiemi
obronę tę wygłaszała. Myśli jéj nie nasunął się przecież ani cień
przypuszczenia, że wszystko to dowodzić mogło wielkiéj tylko
przebiegłości i skrytości, które rozwinęły się w charakterze
młodéj dziewczyny, i również wielkiéj zdolności
przywiązywania się do ludzi, jaką posiadało jéj serce. I owszem,
objawy te poczytała ona za niezbite dowody szczerości,
naiwności, niewinności, dziecięcéj prostoty i, patrząc na córkę,
która spuściła znowu oczy i w sztywnéj siedziała postawie,
doznała żywego zadowolenia i głębokiéj dla dziecka swego
czułości. Starannie przecież ukrywając jedno i drugie uczucie, z
jednostajnie zawsze surową i obojętną twarzą, zaczęła długą

336
przemowę, któréj wszystkie zdania, niby około osi swych,
obracały się około wyrazów: skromność, uległość, zapomnienie
o sobie, poświęcenie chęci swych woli, lub przyjemności innych.
Po kwadransie, lub więcéj, mówienia, pani Herminia,
zalecając córce, aby dla wynagrodzenia czasu straconego, siadła
co prędzéj do fortepianu, na znak przebaczenia i przywróconéj
łaski, przeciągnęła dłoń po uplotach jéj włosów. Żancia drgnęła
lekko pod tém dotknięciem. Trudno ręczyć, czy pilnie słuchała
ona, czy dokładnie słyszała mowę matki, o treści tak dobrze jéj
znanéj, tak może sprzecznéj z tém, co czuła, czego pragnęła; ale
serce jéj, przepełnione dnia tego wrażeniami, tajało i wyrywało
się z piersi. Uczuwszy na głowie swéj dłoń macierzyńską,
drgnęła, podniosła ku twarzy matki oczy, wilgotne znowu,
osunęła się z krzesła i, pochwyciwszy ręce jéj, chciała
przycisnąć je do ust gorących. Ale pani Herminia usunęła się
żywo i z niezadowoleniem.
— Cóż tam znowu, Żanciu? — rzekła głosem wymówki,
łagodnéj wprawdzie, ale zawsze wymówki — po co te sceny i ta
exaltacya? wiész dobrze, iż znieść nie mogę wszelkiéj exaltacyi.
Przywiązania swego do mnie dowodzić powinnaś
posłuszeństwem, stosowaniem się do moich rad i zaleceń.
Wszelkie zaś głośne i exaltowane demonstracye czułości nie
przystoją młodéj pannie i psują układ jéj, który wszędzie i
zawsze powinien zachowywać skromność i dystynkcyą.
Można-by rzec, że słowa te były wielką konwią zimnéj wody,
wylanéj na głowę młodéj dziewczyny, tak nagle ostygła ona,
powstała, wyprostowała się, jak struna, i wyszła z pokoju, z
rękoma skromnie złożonemi śród skromnych białych i błękitnych
pasków dziewiczéj sukni. Chód jéj i ruchy były znowu doskonale
skromne, nieśmiałe i dystyngowane, a tylko, gdyby ktokolwiek

337
uważnie na nią w owéj chwili patrzał, ujrzał-by w linii ust ściśle
zwartych wyraz buntowniczego uczucia, a w suchych, złotawą
iskrą świecących źrenicach, błysk żalu i goryczy.
Pani Herminia zaś pozostała w salonie pod wpływem
głębokiego zadowolenia. Odniosła ona była tryumf nad własną
słabością; przed chwilą bowiem uczuwała popęd silny,
serdeczny, do ujęcia dziecka swego w ramiona, do uściśnienia go
i ucałowania. Ale po bohatersku zwyciężyła sarmę siebie;
uczucia jéj ustępowały przed jéj zasadami, które opiewały, że
okazywanie przez rodziców miłości dla dzieci psuje te dzieci, i
że iskra uczuć, spoczywająca w piersi młodéj panny, spać
powinna pod popiołem póty, nim z więzienia tego nie oswobodzi
jéj ołtarz ślubny. Była ona zresztą nietylko z siebie, ale i z córki
swéj żywo zadowoloną.
— Jaka ona naiwna! — myślała w duchu — jak nieśmiała,
szczera, przezroczysta! o! taka dziewica, to uosobienie czystości,
niepokalaności, poezyi, wdzięku, to — ziemski anioł!...
Pani Róża podniosła się téż znacznie dnia tego w
wyobrażeniach pani Herminii.
— Ktoby był sądził — myślała — aby ta płocha, stara lwica,
mogła tak rozsądnie myśléć i przemawiać, jak się to okazuje z
wyznania Żanci! Niepotrzebnie snadź niepokoiłam się tak
bytnością jéj w naszym domu, i źlem może uczyniła, posądzając
ją, że może ona źle wpłynąć na moje dziecko! Ale co się tycze
Dylskiéj[24]...
Pociągnęła za taśmę od dzwonka i rzekła do lokaja:
— Poproś do mnie pannę Drylską.
W skutek rozmowy, która nastąpiła potém, panna Drylska
siedziała wieczorem w pokoju Żanci i popłakiwała trochę, a ile
razy otarła chustką łzy z oczu, tyle razy wzięła jednego daktyla z

338
leżącego przed nią papierka i włożyła go do ust. Osładzający
wpływ daktylów, albo może i wrodzona charakterowi duegny
łagodność i wspaniałomyślność, sprawiły, że nie czyniła ona
Żanci żadnych wyrzutów. Trzeba było zresztą miéć serce
kamienne, aby czynić wyrzuty temu szczupłemu, blademu
dziewczęciu, które, klęcząc obok popłakującéj i daktyle jedzącéj
kobiety, zarzucało ramiona swe na jéj szyję, całowało ją w tłuste
policzki, w załzawione oczy, a nawet w ręce igłą nakłute i,
głosem pełnym głębokiéj skruchy, szeptało :
— Moja Drylsiu, moja kochana, dobra, Drylsiu! przebacz, że
nabawiłam cię tylu nieprzyjemności! nie płacz już, nie płacz!
mnie, widzisz, twoje łzy na serce padają!
— O, to poczciwe, złote serduszko! — zawołała Drylska,
przyciskając do swéj szerokiéj i wypukłéj piersi szczupłą kibić
dziewczyny. — Bodaj-bym nigdy z tego miejsca nie wstała,
bodaj-bym nigdy mego kochanego lidzkiego powiatu na oczy
moje nie zobaczyła, jeżeli to paniuńci złote serduszko choć raz
przeze mnie zaboli! pani gniewa się na mnie... cóż robić? niech
sobie gniewa się! ja pieszczotki mojéj męczyć i dręczyć i nie
wypuszczać jéj na Boży świat, jak niewolnika jakiego, nie mogę!
Dalibóg nie mogę i koniec! niech już paniuńcia będzie spokojna.
Co tylko będę mogła, to zawsze zrobię, żeby cię ani główka, ani
serduszko nie bolały nigdy!
— Ot to, to lubię — zawołała stojąca obok pani Róża —
niech panna Drylska będzie pewna, że za jéj dobre chęci dla
mojéj drogiéj rybki wyszyję śliczną stułę dla jéj brata
proboszcza.
— Święty człowiek! — wyrzekła z namaszczeniem Drylska,
splatając ręce.
— I siostrzenicy Kasi, jak będę wracała do

339
Cieciórkowszczyzny, zawiozę z Wilna funt cukierków...
— Biedactwo moje! ono pewno, jak żyje, cukierków żadnych
nie jadło!
Była to chwila, w któréj dwie kobiety zawarły z sobą
przymierze, nie zaczepne wprawdzie, ale odporne, w imię
wspólnego przywiązania do Żanci i tajemnego rozszerzania jéj
swobód.
Z przymierza tego korzystać miał najbardziéj człowiek z
hiszpańską bródką i nastrzępionemi nad śniadém czołem
włosami, który w téj porze właśnie, siedząc w hotelowéj izbie
przy stole, na którym stał kałamarz i leżała ćwiartka listowego
papiéru, wzrokiem, w którym mieściła się cała tragedya, patrzał
na niewinną belkę sufitu, i — gryzł pióro w zębach. Wkrótce
przestał je gryźć, zawinął niém w powietrzu, niby zabójczém
narzędziem i, spuściwszy ostry koniec jego ku papierowi,
nakreślił: Pani!!!!!!
Pióro, jakby zmęczone wydaniem na świat sześciu
wykrzykników, spoczęło znowu pomiędzy zębami piszącego,
ręka zaś jego utonęła we włosach, które podniosła i roztrzepała
w sposób sprzeciwiający się wszelkim normalnym prawidłom
sztuki fryzyerskiéj. Przywołane w ten sposób natchnienie poczęło
zbliżać się powoli do głowy, któréj cień, rysujący się na ścianie,
przedstawiał dokładnie furę roztrzęsionego siana. „Jak smutny
wendrowiec na pustyni Sahara spostrzega strumyczek wut
przejżystych, tak ja Pani!!!!!! spostrzegłem dziś CIEBIE w tém
okropném miejscu, w kturem żyć mi kazał nawskruś
zmateryalizowany świat 19-go wieku!!!!!!”
Był to początek listu, który Roman Gotard, ośmielony i
uszczęśliwiony zaszłemi w dniu tym odwiedzinami, pisał do
Ziemskiego Anioła.

340
KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

T O M II.

I. Chciéć i módz.

341
Mieszkanie Maryana Brochwicza, a raczéj, jak wyrażali się
znajomi jego, kawalerski apartament Marysia, składał się z
trzech pokojów, niezbyt obszernych, ale z wielkim komfortem i
smakiem urzadzonych. Piérwszy z pokojów tych był salonikiem,
ostawionym meblami, pokrytemi srebrnawą skórą, z kominkiem
ozdobnym i sporém lustrem pomiędzy dwoma oknami, u których
wisiały jedwabne firanki. W drugim pokoju, oddzielającym
salonik od sypialni, znajdowała się ładna szafa, napełniona
książkami, i zgrabne bardzo biurko, przed którém stał fotel
miękki i wygodny. Biurko było z różanego drzewa, leciuchne i
rzeźbione; fotel wyglądał na miejsce, przeznaczone raczéj dla
starca, lub kobiety choréj, niż dla młodego i zdrowego
mężczyzny.
Że cieniuchne rzeźbione nóżki różanego biurka nie złamały się
już sto razy w czasie ostatnio ubiegłych dwóch tygodni, był to
cud prawdziwy; dźwigały one bowiem ciężar niepomierny,
ciężar, do którego nie przyzwyczaiły ich ani wysmukły
kałamarzyk z perłowéj konchy, posługujący Maryanowi do
pisania, wraz z równie wysmukłą i złoconym czubkiem świecącą
piaseczniczką, ani zgrabne małe tomiki, zamykające w wytwornéj
oprawie treść lekką, niekiedy nawet i dość poważną, z nauk
społecznych, lub znajomości serc ludzkich poczerpniętą, ale
zawsze w kształty przystępne i powabne ubraną.
Teraz tomików tych na różaném biureczku nie było wcale, a
błyszczące czubki kałamarza i piaseczniczki, zawstydzone i
upokorzone niby lekkością swą, wysmukłością i wytwornością,
kryły się pomiędzy stosami ksiąg grubych, pękatych, o
schlebianiu wzrokowi ani marzyć niemogących, bo pokrytych
bibułą sino-błękitną, lub ceglasto-różową, lub ołowiano-szarą,

342
na jakich-to barwach czarno wydrukowano tytuły rzucały się w
oczy z całém grubijaństwem nazw, pedantycznych, jak
profesorska katedra, twardych, jak ława szkolna, tajemniczych
dla niewtajemniczonego umysłu, jak nauki ścisłe. Wiele już razy
na horyzoncie miasta Wilna słońce weszło i zaszło od dnia, w
którym Maryan z ksiąg tych zbudował na swém biureczku gruby i
wysoki mur chiński, i odgrodził się nim od świata innych
śmiertelnych. Przestał on zupełnie istnieć dla ludzi. Nie
widywano go już ani na ulicy, ani u znajomych, ani nawet w
salonie rodziców jego, w czasie wieczornych, lub południowych
przyjęć. Pani Herminia niepokoiła się o zdrowie syna, pan Jan
nie pojmował z razu, coby się Marysiowi stać mogło. Tak matka,
jak ojciec, wchodzili od czasu do czasu do jego mieszkania, aby
na własne oczy zobaczyć, coby go tam tak stale i ciągle
zatrzymywać mogło. Maryś przyjmował rodziców zo zwykłém
uszanowaniem, ale okazywał się widocznie roztargnionym, i do
prowadzenia rozmów mało ochotnym. Pani Herminia zauważyła,
że pobladł, schudł trochę i że w oczach jego zjawił się niezwykły
blask jakiś, niby gorączkowy trochę, niby z podnieconia
tajemnych jakichś uczuć powstały.
— Obawiam się, ażeby to nie były oznaki jakiéj choroby —
mówiła troskliwa matka — Maryś nasz taki szczupły, delikatny...
spostrzegałam od pewnego czasu, od roku może, lub więcéj, że
bywał często smutny, ze wszystkiego, jakby niezadowolony... co
myślisz o tém, Jean?
— Myślę — wesoło odpowiedział pan Jan — że syn nasz jest
niepospolitym w naszych czasach młodym człowiekiem. Wtedy,
gdy rówieśnicy jego hulają, grają w karty, tracą majątki, lub, co
najmniéj, nic zupełnie nie robią, jego porywa pasya do książek.
Cieszę się z tego, Herminio. Jest to pasya szlachetna, która

343
dopomoże mu do ostatecznego polubienia domu i do pozostaniu
na zawsze już człowiekiem statecznym i od zgubnych nałogów
wolnym.
W dniu właśnie, w którym rodzice Marysia zamieniali
pomiędzy sobą słowa powyższe, Maryś przechadzał się po
saloniku swoim, krokiem, zniecierpliwienie i wzburzenie
wewnętrzne objawiającym. Od chwili do chwili, rzucał on przez
otwarte drzwi na wznoszący się nad biurkiem mur chiński
spójrzenie badawcze, niespokojne i milczącym jakby wyrzutem
napełnione. Od dnia, w którym z niezmiernym zapałem zbudował
on go własnemi rękoma, po raz piérwszy uczuł, że miał do
czynienia z materyałem strasznie suchym i twardym. Dotąd
przeczytał kilka cienkich broszurek i parę długich wstępów.
Broszurki zajmowały go bardzo, wstępy znużyły nieco, ale i
zaciekawiły do przedmiotu, który ukazywały z dala i w kształtach
ogólnikowych. Teraz po prawéj stronie biurka, po lewéj i
pośrodku, leżały trzy grube foliały, z których piérwszy roztwarty
był na stronicy dwudziestéj, drugi na dwudziestéj piątéj, trzeci na
trzydziestéj.
Maryś, niby z półmisków, napełnionych trzema różnie
przyprawionemi potrawami, skosztował z jednego foliału, z
drugiego i z trzeciego. Zabrało mu to długie trzy godziny czasu,
po których upływie porwał się z miękkiego fotelu i począł biegać
raczéj, niż chodzić, po saloniku. Zdawało mu się, że jest nurkiem,
skazanym na wyławianie pereł w odmętach wód ciemnych,
tajemniczych, huczących tysiącznemi głosy, spadających na mózg
ciężkiemi falami. Dotąd przechadzał się tylko po wybrzeżu, i
wzrok ciekawy przesuwał po powierzchni tajemniczego żywiołu,
teraz dał nurka, zatopił się w odmętach po czubek swych
złocistych kędziorów, i wyskoczył na powierzchnią, zdziwiony i

344
zmartwiony. Uczuł, że źle mu tam jakoś było, w tych toniach, tak
błyszczących i niezmiernie zajmujących, gdy się na nie patrzało z
daleka, źle, ciasno, ciemno i przedewszystkiém — nudno.
Spostrzeżenie to zmartwiło go, ale nie zniechęciło; godzina
była wczesna jeszcze, Maryś, po dość długiéj przechadzce po
pokoju, usiadł znowu przed biurkiem, czytał i na arkuszu papiéru
spisywał różne nazwy techniczne, których zapamiętać nie mógł, i
wyrażenia naukowe, których nie rozumiał. O północy zabolała go
głowa i ręka; wstał, przeciągnął się, stęknął, zsunął brwi z
wyrazem głuchéj dolegliwości, i rzucił się na posłanie tak
zmęczony, jakby przez cały dzień drzewo rąbał. Téj nocy śniło
mu się, że, po ukończonym już kursie nauk, wrócił ze szkoły
agronomicznéj i znajdował się w rodzinnym domu. Po
Brochowskim salonie, obok matki jego, przechadzała się Anna
Siecińska taka, jak ją widywał w izbie staréj kamienicy:
zadowolona, spokojna, z uśmiechem na świéżych ustach, z
ogniem zdrowia, energii i uczucia w szafirowych oczach, z
kluczykami przy pasku. Patrzał na nią ze szczęściem i
zachwyceniem, potém spoglądał przez okno. Za oknem Brochów
kwitnął: łany, uprawione w postępowy sposób, zieleniły się
bujnie wzrastającemi zbożami i trawami; lasy oczyszczone,
pielęgnowane, rosły mu w oczach do bajecznéj wysokości;
wkoło dziedzińca powstawały budowy nowe, mocne, obszerne i
ozdobne; na łąkach pasły się trzody poprawnych gatunków... Pan
Jan uśmiechał się z radością. Pani Herminia trzymała w objęciu
Annę, nazywając ją swoją córką. Żancia tańczyła z młodszemi
braćmi walca... niebo i ziemia śpiewały hymn pochwalny na
cześć młodego pracownika, sprawcy wszystkich tych obfitości i
szczęśliwości...
Ze snu tego Maryan powstał rzeźwy znowu i pełen miłości dla

345
trzech ksiąg, które od dnia wczorajszego pozostały rozłożone po
dwóch stronach biurka, i pośrodku na stronicach trzydziestéj,
trzydziestéj piątéj i czterdziestéj. O, niewdzięcznice! Poskoczył
on ku nim śpiesznie i z zapałem, zaledwie wypił parę szklanek
herbaty i, nie skosztowawszy nawet towarzyszących jéj
przysmaków, pochylił głowę nad jedną z nich, potém nad drugą,
potém nad trzecią, jakby je wszystkie przełknąć chciał jednym
haustem, niby kieliszek gorzkiego, lecz koniecznego dla zdrowia
kordyału. A one jakże go przyjęły? Oto nakształt jeża, który,
czując sięgającą po niego rękę, zwija się w kłębek niezgrabny, i
cielsko swe nastrzępia ostremi kolcami; zwinęły one przed nim
treść swą w zwój tajemniczy, o tysiącach węzłów i zagmatwań, i
najeżyły ku niemu niezliczone mnóztwo szpilek i haczyków,
złożonych z technicznych nazw, naukowych znaków, długich
okresów, usianych drobnemi kursywami i licznemi cyframi.
Maryś probował z razu omijać, o ile możności, szpilki te i
haczyki, przeskakiwał je oczyma, dążąc ku gładszym i
ponętniejszym przestrzeniom; spostrzegł jednak wkrótce, że
odkąd tak czynił, przestał najzupełniéj rozumiéć to, co czytał, w
omijanych bowiem trudnościach leżał właśnie klucz jedyny,
mogący umysłowi jego otworzyć podwoje nauki. Widział to teraz
dobrze, i wydawało mu się, że klucz ten niezbędny zakopanym
jest pod jakąś olbrzymią górą i że, dla zdobycia go, wypada mu
górę tę rozkopać i obalić. Trudna robota, długa,
przedewszystkiém — nudna! Maryś podniósł głowę z nad
stronicy czterdziestéj, to jest téj saméj, nad którą był zasiadł
przed godziną i — westchnął. Spójrzał na szafę, pełną ładnych
niewielkich tomików, i wstrząsnął głową na znak żalu i
zdziwienia. Jakże inaczéj obchodziły się z nim tomiki te, z
któremi zrósł się on niemal od dzieciństwa! Brał on je, kiedy

346
chciał, kiedy chciał, opuszczał, i wracał do nich zawsze z
przyjemnością, a one głaskały mu umysł atłasową dłonią,
rozbudzały wyobraźnią, zaostrzały dowcip, przelewały w niego
pewną miarę wiadomości, nie wymagając w zamian trudów
żadnych! Maryś tęsknym wzrokiem przebiegł po tych wesołych i
pobłażliwszych przyjaciołach swéj młodości, oparł plecy i
głowę o miękką poręcz fotelu i przymknął powieki, których
delikatna błonka zaróżowioną już nieco była od
dwutygodniowych trudów.
W ładném mieszkaniu panowała głęboka cisza, od okien
rozchodził się lekki zapach kilku kwitnących roślin, któremi pani
Herminia przyozdobiła salonik syna, z ulicy dolatywał tylko od
czasu do czasu szmer przesuwających się szybko sanek, albo
głuchy, warstwą śniegu stłumiony, turkot ciężkich powozów.
Maryś spoczywał... Po chwili uczynił lekkie poruszenie.
Pomyślał zapewne, że trzeba mu wyprostować się, oderwać
głowę od miękkiéj poduszki, otworzyć oczy i skierować je ku
owéj czterdziestéj stronicy, od któréj oderwał był je przed
kwadransem, ale... fotel był tak wygodny... woń roślin,
kwitnących u okien, tak rozkoszna... cisza tak usypiająca... Maryś
uczynił drugie poruszenie, wyciągnął nogi w całéj długości pod
różaném biureczkiem i pozostał nieruchomy. Nie usnął jednak.
Nie był z natury ospalcem i godzina była nie po temu. Ale uczuł
się w żywiole dobrze znanym, z którym zrósł się od dzieciństwa,
w żywiole wygodnego spoczynku. Myśl jego, przestawszy raz
zajmować się brzydkiemi, jednostajnemi wierszami, usianemi,
niby kolcami, mnóztwem kursyw, cyfr i pedantycznych wyrażeń,
uleciała w świat i rozpierzchła się po najrozmaitszych punktach
szerokiéj przestrzeni.
Tam — najniespodzianiéj w świecie, z powodu długiego

347
przyzwyczajenia zapewne, spotkała się z mnóztwem
przedmiotów, które obojętne jéj były dawniéj, częstokroć nawet
niemiłe, teraz jednak wzbudziły w niéj niejaką za sobą tęsknotę i
przykuły ją do siebie czarem, dawniéj nieznanym. Maryś
zobaczył oczyma wyobraźni salon pani Natalskiéj. Nie miał w
nim nigdy szczególnego upodobania, a jednak w téj chwili, po
dwu tygodniach niewidzenia go, radby się w nim znajdował.
Ujrzał bladą twarz pięknéj i smutnéj Heleny. Oddawna już minął
czas, w którym zajmował się on młodą tą i, jak się zdawało,
niezbyt z losu swego zadowolnioną mężatką, oddawna już
przestał znajdować drażniącą przyjemność w wywoływaniu
rumieńców wzruszenia na jéj twarz bladą i w zapalaniu błysków
radości w melancholijnych jéj oczach; a jednak teraz, gdy od
kilkunastu dni jéj nie widział, smukła i tęskna postać jéj
przedstawiła mu się z pewnym, dawno zagasłym dla niego,
urokiem. Pomyślał téż o rówieśnikach swych, którzy daremnie od
dwóch tygodni dobijali się do drzwi jego, zawsze przed nimi
zamkniętych. Znał całą wartość ich, nudził się był śmiertelnie w
ich towarzystwie; a jednak teraz zjęła go pewna dość żywa chęć
ujrzenia się znowu pomiędzy nimi.
— Ciekawym, co téż to oni myślą sobie o mnie żem się tak
zamknął w domu, jak pustelnik? Ignaś Wirski wydaje dziś może
jedno ze swoich pociesznych śniadań, na których znajduje się
wszystko, prócz ptasiego mléka i — zdrowego rozsądku.
Natalscy opowiadają na wyścigi o swych myśliwskich
wyprawach, Adam Darzyc skarży się na katar, lub fluxyą... U
starego Darzyca w karty grają.
Najdłużéj jednak myśl Marysia zatrzymała się w ubogiéj izbie
staréj kamienicy. Uboga izba nie miała wprawdzie sama przez
się nic, co-by mu się w szczególności podobało, i owszem,

348
jakkolwiek przepędził już w niéj z dziesięć niedzielnych
wieczorów, nie mógł dotąd pogodzić się zupełnie z nagiemi jéj i
nieco wilgotnemi ścianami, przedewszystkiém zaś z
nieestetyczném wcale wejściem przez kuchnią; ale wśród ścian
onych nieponętnych, w saméj nawet kuchni, oświetlonéj
jaskrawym płomieniem ogniska, widział on Annę z białym
fartuchem, osłaniającym wełnianą suknią, z małą siostrą,
uczepioną do jéj ramienia, pośród braci, którym zastępowała
matkę. Dziwna rzecz! Biały gospodarski fartuch nie wydawał się
Marysiowi strojem zbyt powabnym, widokiem kuchni brzydził
się nawet do pewnego stopnia; a jednak czuł to dobrze, że Anna
Siecińska nie była-by dla niego może tak powabną i
zachwycającą, nie budziła-by w nim czci tak głębokiéj, tkliwości
tak rzewnéj, gdyby ukazywała się mu w inném miejscu i w innym
stroju... Otworzył oczy, w których jaśniało serdeczne uczucie,
połączone z bólem i niecierpliwością. Gorąco, namiętnie, całém
sercem zatęknił[25] do Anny, zapragnął ujrzéć ją przy sobie...
Zarazem spójrzał na rozłożone z obu stron biurka i pośrodku
foliały i pomyślał, ile trudów ciężkich poniesie, ile długich dni,
miesięcy, lat nawet, przeżyć mu wypada, nim wolno mu będzie
sięgnąć po to, czego pragnął.
Zbuntował się przeciw przeznaczeniu temu, które przyjął był
jednak niedawno z własnego wyboru, przeciw dziełu, które
rozpoczął z głową kipiącą zapałem i nadziejami. Przeznaczenie
to wydało mu się teraz strasznie twardém i surowém, dzieło
ciężkiém do niezniesienia, długiém do nieprzetrwania....
— Trzeba-ż! — zawołał, zrywając się z fotelu — trzeba-ż
koniecznie tak bardzo męczyć się, a przedewszystkiém tak długo
czekać, aby zostać szczęśliwym?
Dnia tego obiad smutnie zeszedł u państwa Brochwiczów.

349
Chmura smutku, leżąca na czole pierworodnego syna, zasępiała
twarz rodziców. Pan Jan był widocznie niespokojny, pani
Herminia więcéj sztywna, niż kiedy, Maryś zaś, albo milczący i
zamyślony, albo szyderski i zgryźliwy. Przy końcu obiadu patrzał
długo na młodszych braci, którzy, mając pomiędzy sobą staruszka
cerbera, z wielkiém ożywieniem rozprawiali o wesołym
wieczorku, spędzonym w przeddzień u znajomych. Był to tak
zwany wieczorek dziecinny. Dzieci opowiadały rodzicom i
cerberowi o doznanych wrażeniach, o doskonałości przysmaków,
które spożywały, i względnéj zręczności młodziuchnych tancerek,
które jaśniały na wczorajszém zebraniu dziesięcio i
dwunastoletniemi wdziękami. Siedemnastoletni Roś, z pewnym
odcieniem wyższości, żartował z piętnastoletniego brata, którego
głowa bolała po wczorajszéj zabawie, wtedy, gdy on gotów-by i
dziś jeszcze tańczyć do upadłego walce i kadryle, Loś, odcinając
się, przypominał bratu, że daleko więcéj zajmował się dorosłemi
pannami, niż małemi panienkami, dla których przeznaczoną była
zabawa... Szczebiot ten dzieci poczynał rozjaśniać nieco czoła
ich rodziców, gdy Maryan ozwał się nagle:
— Mój ojcze! nie wiem doprawdy, dlaczego nie rozkażesz
braciom moim, zamiast bywania na wieczorkach, zjadania tam
przysmaków i podziwiania zręczności tancerek, odziać się we
włosiennice, spać na cegłach i jąć się starożytnego Alwara, wraz
ze wszystkiemi jego dawnemi akcesoryami...
Dzieci parsknęły śmiéchem, ale pan Jan z niepokojem spójrzał
na syna.
— Co chcesz przez to powiedziéć, Marysiu? — zapytał.
— To — odrzekł Maryś jednostajnym wciąż tonem
uszczypliwéj żartobliwości — że żyjemy w szalenie twardych
czasach i że, aby z niemi pogodzić się, potrzebujemy uczynić

350
ciała nasze i duchy również twardemi...
Spoważniał nagle, i łagodniejszym już tonem dodał:
— Zdaje mi się, mój ojcze, że najlepiéj-by było, gdybyś Rosia
i Łosia wysłał do szkół... Nabierają oni w domu przyzwyczajeń,
które im mocno bruździć będą w tém naszém kochaném,
przyjemném terażniejszém życiu...
Pani Herminia zsunęła brwi, i z żywém niezadowoleniem:
— Marysiu! — rzekła — on ne parle pas des ces choses-là
auprès des enfants!
Mówiąc to, podniosła się z krzesła, dając przez to wszystkim
znak wstawania od stołu. Pan Jan, zamyślony i niespokojny, z
salonu, gdzie roznoszono czarną kawę, obejrzał się za
najstarszym synem. Myślał może, iż przyjdzie on pomówić z nim
na osobności i wytłómaczyć mu zagadkowe swe słowa. Ale
Maryan wprost od stołu udał się do swoich pokojów, w godzinę
zaś potém siedział już tak ukryty za zbudowanym z bibuły murem
chińskim, że ktoś, wchodzący do gabinetu, mógł-by dojrzéć
zaledwie kilka złocistych kędziorów jego włosów, wystających
nad szarémi okładkami zwierzchniego piętra książek, i wąziuchną
krętą niteczkę błękitnego dymku, ulatującą z palonego przezeń
cygara pod ozdobny sufit pokoju. Dym wybornego cygara, lekki i
wonny, tworzył atmosferę niesłychanie sprzeczną z tą, jaką młody
człowiek uczuł się w wyobraźni swéj ogarniętym, przebiegając
oczyma piérwszą stronicę drugiego rozdziału czytanego dzieła.
Rozdział ten traktował o przedmiocie, do wysokiego stopnia
nieponętnym, trywialnym, nieestetycznym: o stosunku różnych
rodzajów gruntu do różnych gatunków nawozu. Maryanowi
zdawało się, że z prozaicznych tych i wcale nieceremonialnych
kartek ulatuje ostry i silny zapach świeżo poruszonéj gleby, i
bardziéj jeszcze niesalonowa woń rozsianych po glebie téj i

351
użyźniających ją materyi. Im daléj posuwał się w czytaniu, tém
silniéj podlegał niepożądanéj téj i niemiłéj złudzie wyobraźni.
Otaczająca go, rodzinna dlań niejako atmosfera, złożona z
delikatnych woni, napełniających zazwyczaj wytworne
mieszkanie, znikała przed wyziewami, ulatniającemi się z
książki, która z grubijaństwem realizmu, i nieubłagannością
naukowych faktów, wyprowadzała na jaw coraz nowsze,
liczniejsze szczegóły, próby, sposoby gatunkowania, mieszania,
sztucznego wyrabiania rzeczy niezmiernie pożytecznéj, ale
najmniéj pod słońcem poetycznéj.
Z wolna i z wyrazem niesmaku na twarzy, Maryś podniósł się
z siedzenia, zapalił drugie cygaro i zbliżył się do okna. Siedziéć
dłużéj w cieniu chińskiego muru, pod wpływem nieprzyjemnych
uczuć, wzbudzonych w nim rozdziałem o nawozach, było mu już
dnia tego zupełnie niepodobném. Za oknem słońce świeciło,
śnieg, pokrywający ulice białą powłoką, nadawał miastu pozór
wesoły. Raźna jakaś szlichtada, złożona z kilku sanek, z
dźwiękiem i brzękiem przemknęła przez plac obszerny i widny,
gwarzący znaczną ilością przechodniów, oświetlony blękitném
niebem, roziskrzony promieniami pogodnego słońca.
Niecierpliwe, nieprzezwyciężone uczucie, pociągnęło Marysia
ku widokowi, który miał przed oczyma. Gwar, śmiechy,
wesołość, swoboda, przemówiły do niego językiem żywiołu, w
którym wzrósł, z którym zjednoczył się wszystkiemi
przyzwyczajeniami swego życia ... Zadzwonił na lokaja i kazał
sobie podać pallot[26] i kapelusz. Miał zamiar odbyć długą
przechadzkę, a potém wrócić do przerwanych zatrudnień,
jakkolwiek w téj chwili czuł już do nich wstręt nieledwie. Ale
któż zdoła przewidziéć najbliższą nawet przyszłość? Zaledwie
Maryan znalazł się w bramie domu, usłyszał w blizkości dobrze

352
sobie znane głosy młodych panów Natalskich. Zrazu uczyniły one
na nim niemiłe wrażenie. Wszak postanowił był unikać
znajomości, które z natury swéj musiały koniecznie przeszkadzać
mu w pracy. Po kilku sekundach jednak uczucie jego uległo
zmianie. Głosy, dolatujące go, były bardzo wesołe i ożywione:
im więcéj zbliżały się, tém wyraźniéj słychać było jakąś gwarną
naradę nad czémś wielce zapewno miłém i zabawném.
Wśród gwaru głosów tych przebrzmiewały od chwili do
chwili raźne dzwoneczki i niecierpliwe rżenie koni,
zaprzężonych do stojących przed bramą sanek. Maryś postąpił
kilka kroków, i oko w oko spotkał się z wchodzącém w bramę
dość liczném gronem rówieśników. Głośne, żartobliwe, trochę
złośliwe, bardziéj przyjazne powitania rozległy się dokoła.
— Przecież złapaliśmy cię, dziwaku!
— Myślałem, żeś wyjechał do Ameryki!
— Albo, żeś został Bernardynem!
— Słuchaj-no, Maryś! co ty sobie myślisz? uciekać od nas,
chować się przed nami? oskarżyłem cię przed moją matką, która
poleciła mi, abym ci powiedział, żeś niegrzeczny!
— No! chodź! siadaj na sanki! urządzamy dziś pyszną
szlichtadę! śniegu za parę dni nie będzie już ani krzty, trzeba
korzystać z ostatków...
— Pomiędzy paniami i pannami jeden tylko od dwóch tygodni
rozlega się okrzyk: gdzie jest pan Maryan? Daliśmy słowo
honoru naszym ciociom, siostrom i boginiom, że cię dziś do
szlichtady dostawimy!
— Ależ ja się nie bronię! ja się wcale od tego nie bronię! —
wołał Maryś ze śmiechem, rozdzielając pomiędzy kolegów
swych uściśnienia ręki — zkąd wyjeżdża szlichtada?
— Naturalnie od nas! — zawołali Natalscy. — Mama-to

353
właśnie urządziła ją, najbardziéj, jak myślę, dla zabawy Helki i
Tośki...
— Ciągnęliśmy na losy, kto z kim pojedzie, bo wszystkie sanie
są na dwie osoby...
— Komuż mnie los przysądził na towarzysza? — zapytał
Maryś
— Pani Helenie Darzycowéj — odparł jeden z młodych ludzi.
— Los był bardzo sprawiedliwy — dodał jeden z braci
Natalskich — Helka nie miała-by wcale z kim jechać. Jako
mężatka, nie ma starającego się, a mąż jéj chory na chrypkę i
katar...
— Zdaje się, że Helka niebardzo niezadowolona z
dzisiejszych wyroków losu — szepnął Marysiowi na ucho młody
Natalski.
— Wstydź się mówić podobne rzeczy — odszepnął Maryś, ale
zarazem mimo woli może pokręcił wąsika.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się młody Nemrod — wolał-byś
może jechać z Tośką... jeżeli chcesz, możną tę rzecz urządzić...
Ostatnie słowa zamieniali, siadając na jedne z sań, których
czworo stało przed bramą domu.
Cztery raźne okrzyki woźniców, połączone z czterema
rozgłośnemi klaśnięciami z batów, zabrzmiały w powietrzu, ośm
dzielnych koni, niecierpliwie parskając, zerwało się z miejsca. Z
chórem wesołych dzwonków, pomknął szereg sań po gładkiéj
powierzchni śniegu, śród ciekawych spójrzeń przechodniów, w
blaskach promieni słonecznych, z migotaniem jaskrawych
kobierców, z odgłosami śmiéchów młodzieńczych,
dobywających się z ciepłych zwojów puszystych futer, mknął
daleko od miejsc ciszy, samotności, surowych rozmyślań, i
twardych pasowań się z oporną pracą, daleko od obrazów

354
niepewnéj przyszłości, od niepokojów rachującego się z sobą
sumienia, od walk rąk budujących, lub umysłu, przygotowującego
budowniczy materyał, ku swobodzie, zabawie, pięknym oczom
kobiecym, ku upajającéj grze słów swawolnych i miękkiéj
rozkoszy, zażywanéj w objęciach dawnych, od kolébki
powziętych, z naturą zrosłych przyzwyczajeń...
Od dnia owéj szlichtady minęło znowu dwa tygodnie. W
popołudniowéj nadwieczornéj godzinie, Maryś leżał, wygodnie
rozciągnięty na elastycznéj, srebrnawą skórą wybitéj sofie swego
saloniku. Przez drzwi otwarte widać było stojące w głębi
gabinetu różane biureczko, a na niém mur chiński,
przedstawiający widok, w ruinę upadłego gmachu. Pękate,
czworogranne i podługowate foliały, nie leżały już tam jedne na
drugich, ułożone w porządku, nakazanym zawartą w nich treścią,
ale zaściełały biurko, a nawet część znajdującéj się wkoło biurka
podłogi, bezładném nagromadzeniem tomów, rozwartych na
najrozmaitszych stronicach i rozdziałach, z odkładkami
porozdzieranemi w różne kierunki. Gdzie niegdzie z pomiędzy
kart, zgniecionych niecierpliwą jakby i rozgniewaną ręką,
wysuwały się zakładki z kanwy, lub kolorowych wstążek, bardzo
wdzięcznie i delikatnie wyrobione, świecącą z dala wyszytemi
na nich, pełnemi znaczenia godłami, jak: souvenez-vous! amitié
et fidelité! à jamais! i t. d. Śliczne te cacka, wyroby i arcydzieła
drobnych rąk niewieścich, a zarazem dowody łask, jakich Maryś
doświadczał od płci nadobnéj, smętnie wyglądały z pomiędzy
stosów bibuły, któremi je przygnieciono, stosy bibuły zaś ze swéj
strony, położeniem swém dowodziły opuszczenia i zaniedbania.
Widoczném było, że właściciel cacek i ksiąg, rzucił na
poniewierkę jedne i drugie; ani jedne, ani drugie, nie zwracały
teraz na siebie jego uwagi.

355
Kilka ubiegłych tygodni zostawiło na powierzchowności
Marysia widoczne ślady. Pobladł on trochę i zmizerniał. Znać
było, że po młodzieńczéj twarzy téj przesuwały się były z kolei
zapał i zniechęcenie, usilność i zmęczenie, żądza i bezwładność,
gniew i żal, walka z samym sobą i tajemne zawstydzenie. Oczy
jego zmęczone były nieco, powieki zaczerwienione, włosy mniéj
starannie, niż dawniéj, w kędziory pokręcone, i wąsik nie tak
wytwornie wymuskany i zaostrzony. W téj chwili jednak
nieruchoma postawa jego i zamyślona twarz, nie znamionowały
żadnych uczuć przykrych, i owszem, rozlewał się na nich wyraz
uspokojenia, wypływającego z powziętych widocznie
postanowień jakichś, połączonego z błogiem niemal wpatrzeniem
się w przedmiot niewidzialny, lecz w wyraźnych zarysach przed
wyobraźnią jego stojący. Jedno baczne spójrzenie mogło-by
odkryć, że proces myślowy, odbywający się w téj chwili we
wnętrzu młodego człowieka, nie był czém inném, tylko jakiémś
wielce ponętném i długą miękką nicią w głowie jego snującém
się marzeniem. Znać było także, że nie bronił się on wcale
różowemu prądowi, który go pochwycił, ale przeciwnie,
poddawał się mu z zupełną samowiedzą i dobrą wolą. Zmrok
zapadał, do saloniku wszedł służący i, stąpając na palcach,
zapalił lampkę, któréj blask przytłumił ażurową zasłoną; wśród
ciszy, napełniającéj pokoje, słychać było tylko miarowy tętent
zégara, lub téż krótki metaliczny dźwięk ogłaszanych przezeń
kwadransów, a Maryan siedział, raczéj leżał, wciąż nieruchomy,
z czołem, na dłoni wspartém, mglącemi się i płonącemi
naprzemian oczyma wpatrzony w krainę własnych marzeń.
Wieczór był już dość późny, gdy w przedpokoju ozwały się
szybkie męzkie stąpania, — do saloniku wszedł Stefan Sieciński.
Na widok wchodzącego, Maryś obudził się z zadumy, i szybko

356
poskoczył z miękkiego siedzenia; po twarzy jego przemknął się
odcień zakłopotania, tajemnego jakby zmieszania, czy niepokoju.
Męzka postać Stefana i strój jego prosty, z pospolitego szarego
materyału sporządzony, rażącém niemal sprzeciwieństwem
odbiły się na tle wytwornego pokoju. Rozmarzający, do
księżycowych promieni podobny blask lampy, łagodnemi
strugami płynąc z pod kolorowéj zasłony, oświecił twarze obu
młodych ludzi, gdy podawali sobie ręce na powitanie.
— Źle mi coś wyglądasz, Stefanie — rzekł Maryś takim
głosem, jakby niepewnym był, od czego wypada mu zacząć
rozmowę. W postawie jego i powitaniu malowało się wciąż
niezwykłe mu wcale zmieszanie.
— W istocie — odparł Stefan, siadając — miałem w tych
czasach niezwykle wiele zajęcia i kłopotów, trochę
niepowodzeń; czuję się dziś nieco zmęczonym, i po zamknięciu
sklepu przyszedłem do ciebie, bo duszno mi było jakoś i smutno
w mojéj izbie...
— A! — wyrzekł Maryan z pewnym odcieniem zadowolenia
w głosie — i tobie więc także bywa niekiedy duszno i smutno w
sferze, w któréj się zamknąłeś? i ty także, po spełnieniu
dziennego zadania, czujesz się czasem zmęczonym ?
— Czy myślałeś, że jest inaczéj? — z uśmiechem zapytał
Sieciński.
— Miałem cię za człowieka żelaznego, za opuklerzonego ze
wszech stron rycerza pracy...
— Omyliłeś się; nie jestem z żelaza, ale z krwi i kości, a
praca ciągła, nudna, męczy nieraz najżarliwszych nawet swych
rycerzy...
— A jednak... zmęczony dziś, jutro do niéj powrócisz ?
— Naturalnie — odparł krótko Stefan — czyliż może być

357
inaczéj?
— Szczęśliwy! — zawołał Maryan, i zaśmiał się z cicha;
zarazem powstał z krzesła i powolnym krokiem przeszedł się
parę razy po pokoju.
Stefan, który wyglądał w istocie zmęczonym trochę i smutnym,
siedział z czołem opartém na dłoni, a wykrzyknik towarzysza nie
zdawał się zwracać szczególnéj jego uwagi. Zmieszanie Marysia
i tajemne rozdrażnienie, z jakiém zamieniał on z młodym kupcem
poprzedzające słowa, minęły. Czoło jego było wypogodzone
znowu i postawa pewną siebie, gdy, stanąwszy przed
towarzyszem, zaczął mówić:
— Powinien-bym raczéj powiedziéć o tobie: nieszczęśliwy!
Jesteś dobrowolnym niewolnikiem, Stefanie; wprzęgłeś się w
jarzmo, którego doprawdy nie zazdroszczę ci wcale, a którego
mógł-byś uniknąć, gdybyś spójrzał na życie z innego jeszcze
punktu, niż ten, z jakiego na nie patrzysz...
Stefan podniósł głowę i zdziwionemi oczyma spójrzał na
towarzysza. ;
— Jarzmo? — zapytał — jakie jarzmo?
— Jarzmo cyfry, miary i wagi — ciągnął Maryś — jarzmo
interesu i prozy życiowéj...
Stefan wydawał się coraz więcéj zdziwionym.
— Jakim-że to językiem przemawiasz dziś do mnie,
Maryanie? — zapytał, na-pół jeszcze z zamyśleniem, na-pół ze
śmiechem.
— Językiem prawdy — odparł Maryi z powagą — prawdy,
którą, odkryłem w rozmyślaniach dni ostatnich. Piérwszy raz w
życiu byłem długo samotny, zastanawiałem się, myślałem i
odkryłem, że, gdy przed kilku tygodniami zamienialiśmy ze sobą
poglądy nasze na życie, myliliśmy się obaj...

358
— Doprawdy? — przeciągle i tonem wątpliwości wymówił
Stefan.
— Tak — pewnym głosem i z wyrazem przekonania na twarzy
odpowiedział Maryś — bo powiedz sam, Stefanie, słuszném-że
jest uważać świat za olbrzymi jakiś zakład karny, w którym
ludzie skazani są na dożywotnią ciężką pracę, a życie za jeden
ciąg starań i zachodów, starań i zachodów o co? o materyalne
dobro, o wzbogacenie się, lub przechowanie posiadanego
bogactwa? Nie mówię tu zresztą o ludziach całkiem ubogich, ci
bowiem, chcąc nie chcąc, muszą do czasu przynajmniéj
zaprzęgać się w niewolę prozaicznych potrzeb i robót; ale każdy,
kto, zrządzeniem losu, posiada takie przynajmniéj środki, jakie
niezbędnie potrzebnemi są do podtrzymania fizycznéj jego
exystencyi, czy nie lepiéj uczyni, jeśli, zamiast męczyć się, tracić
najżywotniejsze siły i najpiękniejsze dni młodości, nad
zdobywaniem rzeczy niekoniecznie już mu potrzebnych, odda się
cały interesom wyższym nad wszelkie materyalne dobra,
swobodnemu rozwojowi myśli, czystym i bezinteresownym
uczuciom serca? Aby posiadać umysł oświecony, i nie być
obcym wszystkiemu, co jest ludzkie, potrzebaż koniecznie
posiąść specyalną jakąś gałęź wiedzy, spamiętać seciny suchych
formuł i nazw, skąpać się po uszy w ciężkich i nudnych odmętach
tak zwanéj nauki ścisłéj? aby spędzić życie uczciwie i bez plamy,
nie dość-że jest rządzić się zawsze zasadami moralności i
honoru? aby zostać szczęśliwym, trzebaż czegoś więcéj, jak
kochać, być kochanym i posiadać pod słońcem jakiś cichy kątek,
który-by pomieścił nas i ukochaną przez nas istotę? Życie
człowieka na ziemi nie jest tak długie, ani tak ubezpieczone, aby
mógł on bez żalu i niebezpieczeństwa święcić lata całe
męczarniom, nudom, tęsknocie i wyczekiwaniu przyszłości.

359
Przyszłość! któż ją nam zapewni? Kto zaręczy, że, po upływie tak
długich dni i miesięcy, któremi odgrodziliśmy się od naszego
szczęścia, żyć jeszcze będziemy, lub, że szczęście to, dziś
możebne do osiągnienia, po upływie tych dni i miesięcy nie
ucieknie od nas? Samo szczęście zresztą jest niezmiernie
względném i zależy zupełnie od osobistych poglądów i
usposobień jednostek. Są ludzie, którzy widzą je w ciągłym,
gorączkowym ruchu, w gonitwie za zyskiem, wpływami,
wzrastaniem w bogactwo i potęgę; tacy zapewne nie mają nic
innego do czynienia, jak ślęczéć nad nauką, mogącą dostarczyć
potrzebnych im narzędzi zdobywczych, jak męczyć się przez lata
całe, aby potém, jeśli traf, lub śmierć, nie staną im na drodze,
używać ciężko zapracowanych rozkoszy. Ale wzajemnie, jeśli
ktokolwiek szczęście swe ujrzy w spokoju umysłu i zadowoleniu
serca, nie wolnoż mu pod względem materyalnym ograniczyć się
tém, co już posiada, nie odkładając spełnienia swych nadziei do
niepewnego jutra? posiąść to, co dziś już bez żadnéj przeszkody
objąć może w swe posiadanie? Zdaje mi się, Stefanie, że świat
dzisiejszy, stawiając za główny cel dążeń swych i pragnień
zarobek i dorobek, na miejscu, kędy dawniéj panowały obyczaje
proste i czyste uczucia serca, wznosząc ołtarz złotego Baala,
błędną nieco postępuje drogą, błędną i niestosowną dla pewnéj
przynajmniéj części jednostek ludzkich. Do tych jednostek i ja
także należę. Uczułem to wyraźnie, i tą razą jestem pewny, że
dokładnie zrozumiałem samego siebie.
Przestał mówić i, siadając naprzeciw w milczeniu go
słuchającego towarzysza, przesunął białą rękę pomiędzy
gęstwiną złotych kędziorów. Głowę podniósł dumnie, a oczy jego
to, rozpromienione, to znowu omglone wzruszeniem, posiadały
wyraz najgłębszego przekonania, gorącego nawet zapału, takiego

360
samego zapału, z jakim przed kilku tygodniami, w ubogiéj izbie
kupca, toczył on całkiem innéj treści rozmowę. Porwał go teraz
wręcz przeciwny tamtemu krąg pojęć i zapalił go do zupełnie z
tamtemi różnych postanowień. Być może, iż nowy zapał ten i
nowe postanowienia nie posiadały w sobie większych, niż
poprzednie, zadatków trwałości, niemniéj przecież zupełna dobra
wiara, a nawet wielce energiczne przejęcie się własnemi
słowami, przebijały się w spójrzeniu, postawie, dźwięku głosu,
w całéj, słowem, powierzchowności młodego człowieka.
Stefan wysłuchał słów przyjaciela w zupełném milczeniu. Z
razu wlepiał w niego wzrok zdziwiony, potém przestał na niego
nawet patrzéć i, spuściwszy oczy, siedział zamyślony i
nieruchomy.
— I cóż, Stefanie? co myślisz o wszystkiém, com ci
powiedział?
Pytanie to Maryan zadał tonem, który usiłował uczynić
żartobliwym, przebijała się w nim jednak żywa niecierpliwość.
Jakkolwiek pewnym był słuszności tego, co wygłosił, to jednak z
niepokojem oczekiwał odpowiedzi towarzysza.
— Myślę o tém — odpowiedział Sieciński — iż w twojéj
postawie uosobione stoi w téj chwili przede mną wielce
osobliwe zjawisko moralne. Jakto! kilka więc zaledwie tygodni
pracy trudnéj i niemiłéj wystarczyło, abyś tak dalece zmienił
swój sposób zapatrywania się, i w ogólności na życie ludzkie, i
wyłącznie na twe własne położenie! Gdybyś powiedział mi po
prostu: „nie podołam zadaniu, które przyjąłem na siebie w chwili
zapału i uniesienia, nie wytrwam w trudach, które innemi wcale
wydały się mi z blizka, niż wyglądały z daleka”, rzekł-bym, że
przewidywałem to potrosze, że stało się to, czego lękałem się dla
ciebie od początku próby, którą przebywałeś, i przez całe jéj

361
trwanie. Ale zakładać na krzyż ręce niby z zasady, w skutek
umyślnie powziętego postanowienia, z przekonaniem, że, czyniąc
to, do czego kilka tygodni temu wstręt uczuwałeś, czynisz dobrze,
słusznie i dla siebie pożytecznie, jest że to podobném? Miał-że
byś być obłudnym, Marysiu, obłudnym względem mnie, albo i
względem siebie samego?
— Nie! — z uniesieniem zawołał Maryś — na Boga, Stefanie,
nie posądzaj mnie o rzecz tak brzydką i nieuczciwą, jak udawanie
i obłuda! Ot widzisz, poznałem tylko w przeciągu tych kilku
tygodni samego siebie, zrozumiałem jasno zdolności moje i
skłonności. Nie jestem zdolnym do łamania i suszenia sobie
głowy nad przedmiotami, które nie budzą we mnie zajęcia i
zamiłowania. Cóż chcesz, snadź umysł mój z natury swéj
potrzebuje nieograniczonéj swobody w wyborze przedmiotów,
które nasuwają się jego badaniom, nie może na jednym z nich
zatrzymywać się długo i wyłącznie. Jakże zresztą dowiedziesz
mi, że dla umysłowego i moralnego rozwoju i udoskonalenia
człowieka, lepiéj jest zasklepić się w badaniu jednego zakresu
zjawisk i pojęć, niż dowolnie według natchnień chwili,
obejmować różne ich działy, przechodzić od jednego przedmiotu
do innego, na wszystko patrzéć, wszystko oglądać, niczemu nie
oddając się na wyłączną własność. Swoboda, mój drogi,
swoboda myśli, wolność wyboru, posłuszeństwo nie
przymuszonym natchnieniom wewnętrznym, zadawalanie
ciekawości wtedy, gdy ona sama przez się w nas powstaje: oto
są żywioły, z których jedynie powstać mogą umysły
wszechstronnie oświecone, wolne od pedantyzmu, oschłości,
przyjemne i bezinteresowne. Co do mnie przynajmniéj, uczułem
dobrze, że nie posiadam najmniejszego pociągu do zajęć
umysłowych, które mają na celu zdobycie, lub powiększenie

362
dobra materyalnego. Nie mogę wprządz się we wstrętną mi
niewolę dlatego tylko, aby w przyszłości powiększyć moje
majątkowe dochody. Swobodę myśli i zadowolenie serca
przekładam nad wszelkie bogactwa, i całą duszą zgadzam się na
owe powiedzenie mędrca-poety: „ten pan zdaniem mojém, kto
przestał na swojém”.
Tą razą pomiędzy dwoma młodymi ludźmi panowała dość
długa chwila milczenia.
Piérwszy przerwał ją Stefan.
— Tak — rzekł — wszystko, coś powiedział, Marysiu, brzmi
pięknie, wzniośle, wspaniałomyślnie; zdaje mi się, że odgadłem
już, zkąd wynikły w tobie myśli te, i ku czemu cię wiodą. Co do
mnie, różnię się z dzisiejszemi twemi zdaniami najzupełniéj,
mimo to, nie myślę wcale stawać przed tobą w roli apostoła i
kaznodziei, ani przedsiębrać przekonywania człowieka, który,
nim sam siebie w podobnie piękny sposób przekonał, musiał
długi i zawzięty spór stoczyć z rozumem swym i sumieniem.
Zadam ci jedno tylko bardzo proste i prozaiczne pytanie: w jaki
sposób pogodzić potrafisz to, co nazywasz swobodą umysłu, z
gwałtowną potrzebą, w jakiéj zostajesz, ratowania i podniesienia
własną usilnością majątkowego bytu swego i swej rodziny?
— Zadałeś mi w istocie pytanie proste i krótkie —
odpowiedział Maryś — odpowiem ci też również prosto i
krótko: nie myślę wcale dokładać usilności żadnych ku
podnoszeniu i ratowaniu naszego bytu majątkowego.
— Ślubujesz tedy dobrowolne ubóztwo. Zapewne, wspaniałe
śluby te łatwe są do wykonania, gdy się zostaje w takiém, jak to,
mieszkaniu, o kilka kroków od zasobnéj śpiżarni, kucharza,
sporządzającego pasztety, i stajni, w któréj rżą konie cugowe.
Ale uważ, mój drogi! za ścianami temi zimne wichry szumią,

363
pasztety i surduty nie wyrastają z ziemi pod stopami ludzi, chléb
łaskawy trudny do otrzymania, a otrzymany gorzko smakować
musi.
Maryś zaśmiał się na-pół wesoło, na-pół niechętnie.
— Bierzesz rzeczy te z tragicznéj strony. Nie ślubuję
bynajmniéj dobrowolnego ubóztwa, i nie spodziewam się wcale,
abym kiedykolwiek potrzebował łaskawego chleba.
— W takim razie — podchwycił Sieciński — nieubłagana
rzeczywistość stawia cię w sprzeczności z inném znowu twém
założeniem. Postanawiasz być uczciwym i obiecujesz sobie
zadowolenie serca, które, jak powiedziałeś, przekładasz nad
wszelkie bogactwa. Tymczasem, ażeby, zachowując swobodę
umysłu, i dowolne, a tak, według ciebie, uszlachetniające
rozporządzanie się czasem i własnemi myślami, nie popaść w
ubóztwo, na które nie rezygnujesz się wcale, musisz z
konieczności położenia, w jakiem zostajesz, zacząć od ożenienia
się z bogatą kobietą, któréj nie lubisz, i wyrzeczenia się téj, którą
kochasz. Zostaniesz-że uczciwym, posiłkując się w kłopotach
cudzém mieniem? Zyskasz-że zadowolenie serca, wyrzekając się
téj cudownéj, niepospolitéj, zachwycającéj i t. d.
— Stefanie! — uroczystym nieledwie głosem wyrzekł Maryan
— nie żartuj z przedmiotu, który dla sumienia mego jest
świętością, a dla serca źródłem najdroższéj nadziei.
Jakiemikolwiek były-by postanowienia moje w innych
względach, nigdy, nigdy nie popełnię tego, co we własnych
oczach okrywało-by mnie wstydem, co jest w krzyczącém
sprzeciwieństwie z zasadami uczciwości i pojęciami męzkiego
honoru. Jakto! ja miał-bym podtrzymywać i ulepszać byt swój
mieniem kobiety, względem któréj nie żywię żadnych innych
uczuć, prócz zwyczajnéj towarzyskiéj życzliwości? miał-bym,

364
według trywialnego, lecz dosadnie rzecz malującego wyrażenia:
osiadać na fartuszku niekochanéj przeze mnie żony! Nie znasz
mnie jeszcze, Stefanie, jeśli mogłeś choć na chwilę przypuścić,
że jestem zdolnym do popełnienia podobnej nikczemności, do
przyjęcia na siebie podobnie poniżającéj roli. Nigdy nie uczynię
tego, tak, jak nie odstąpię dobrowolnie szczęścia, które widzę
przy boku kobiety, wzbudzającéj we mnie najżywsze uczucia
miłości i czci. Odepchnięty chyba przez nią, odejdę, aby
otrzymaną ranę serca ponieść w przyszłość, kończącą się tylko
nad grobem; ale jeśli ona mnie przyjmie, wtedy, Stefanie, bez
tych ksiąg, nad któremi siedząc dnie i noce, marzyłem tylko o
niéj, i bez bogactw, które dać-by mi mogła wiedza, w tych
księgach zawarta — będę szczęśliwym!
Wymawiając ostatnie wyrazy, Maryś powstał. Na twarzy jego
malowało się znowu silne wzruszenie, policzki mu zapałały,
czoło rozpromieniło się, w oczach zaświeciły łzy. Ale Stefan nie
wydawał się wcale rozczulonym, tylko wyraz twarzy jego,
smutny już trochę wprzódy, stał się nieco smutniejszym jeszcze i
więcéj zamyślonym.
— A! — rzekł — w takim razie, przyszłość twoja, drogi
Marysiu, wydaje mi się zagadnieniem wielce trudném do
rozwiązania. Nie pojmuję jeszcze, w jaki sposób zdołasz
pogodzić tak sprzeczne ze sobą okoliczności i wymagania, jakim
sposobem wymożesz od twardéj rzeczywistości, aby praw swych
ustąpiła błogim twym marzeniom.
— Poprzestanę na tém, co mam — krótko odpowiedział
Maryan.
— Co znaczy?... — tonem pytania wymówił Stefan.
— Co znaczy — ciągnął młody Brochwicz — że z pomocą
jakiéjkolwiek finansowéj ewolucyi, otrzymam od ojca mego

365
przypadającą na mnie część dziedzictwa, lub choć-by tymczasem
część tylko téj części, i środkami, tym sposobem nabytemi,
urządzę sobie w jakiéj cichéj i pięknéj okolicy, exystencyą
spokojną i szczęśliwą.
— Czy exystencyą tę oprawiłeś już w wyobraźni swéj w jakie
ramki, z rzeczywistości wykrojone? W jakiéj formie, pod jaką
nazwą urządzoną będzie ta exystencya? Rozumiem, że trudno ci
nazwę tę wymienić... prozaiczną być musi...
— I owszem — odparł Maryś — prozą, która wiedzie do
celów zgodnych z poezyą życia, nie brzydzę się wcale. Nabędę
małą jaką posiadłość ziemską, albo wezmę w dzierżawę folwark
niewielki, lecz przedstawiający warunki spokojnego i miłego
życia.
— Rozumiem — rzekł z wolna Stefan — chatka w lesie...
— Nie żartuj z chatek w lesie, Stefanie! któż bowiem zaręczy,
czy nie w tych jedynie, śnionych przez wszystkie piękne dusze,, a
gardzonych przez świat dzisiejszy, obrazach ciszy, prostoty i
poezyi, mieści się cała suma szlachetnego i niezmąconego
szczęścia, daremnie poszukiwanego śród gwarnych i burzliwych
przestrzeni! Nie będę wynurzał przed tobą wszyskich[27] marzeń i
nadziei, które powstały we mnie, bo, zostając jeszcze pod
wpływem całkiem innych usposobień, nie pojął-byś, ile
przywiązuję do nich wagi. Powiem ci tylko, że jeżeli piękna i
szlachetna istota, ku któréj zwróciły się najlepsze i najgorętsze
pragnienia mego serca, podzieli uczucia moje i marzenia, ta
przyszłość, wyśniona przeze mnie, ta, jak nazwałeś ją, chatka w
lesie, będzie przystanią, w któréj ukoją się wszystkie
dotychczasowe niepewności moje i troski, w któréj ja i ona
znajdziemy to, czego wy nigdy może gorączkową pogonią waszą
nie dościgniecie: szczęście niewinne i gorące jak łono natury, na

366
którém żyć ono i rozwijać się będzie.
Stefan milczał chwilę, potém westchnął i, przesuwając dłoń
po schmurzoném czole, powstał z miejsca i rzekł:
— Ja i ona, i... nikt więcéj! Sielanka, snująca się na łonie
natury... Na świecie burze huczą, wspaniałe gmachy w gruzy
padają, pod ruinami giną ciał i dusz tysiące, jęki napełniają
przestrzeń, nad którą niedola rozpościera czarną chorągiew
zniszczenia i żałoby, światu gmachów nowych, myśli, serc, rąk
działających trzeba — cóż ztąd?... ja i ona mieszkamy w chatce
leśnéj... cicho nam, ciepło, wygodnie i rozkosznie, a choć czasem
i nudno trochę, to jednak pięknie bardzo, cnotliwie i błogo, gdy:
pod gęstym krzaczkiem w miłéj siedząc parze, czuły pastuszek
nuci na fujarze!” Śliczny obraz doprawdy i zupełnie niepodobny
do tego, jaki przedstawia gorączkowa prozaiczna gonitwa,
odbywana śród burzliwych przestrzeni przez nizkie dusze i małe
umysły, które wyobrażają sobie, że, oprócz rozkosznego łona
natury, jest jeszcze zbolałe i zakrwawione łono społeczności, że,
oprócz poezyi kwiatów i słowików, istnieje na ziemi wielka
poezya prozy, poezya pracy, obowiązku, cierpienia i tworzenia...
Słowa te młody kupiec wymówił z niezwykłém sobie
uniesieniem, z oddźwiękiem żalu i goryczy w głosie. Maryan
słuchał go ze schyloną głową. Nie znać było, aby słowa
towarzysza wzbudzały w nim gniew, lub obrazę, i owszem,
pewne tajone zmieszanie przesunęło się po rozpromienionéj i
tryumfującéj przed chwilą jego twarzy. Stefan milczał chwilę,
potém rzekł spokojniejszym już głosem:
— Przebacz mi, Marysiu, otwartość, z jaką zdanie moje
wyrażam, a zbyteczną może szorstkość słów moich przypisz
temu, że odwykłem od pięknych form mówienia, i że, sprzyjając
ci szczerze, czuję się w téj chwili głęboko zasmuconym. Tak tedy

367
dawne pragnienia twe i postanowienia do szczętu zniknęły przed
nowemi. Ale... pozwól, abym ci zadał jeszcze jedno pytanie. Gdy
tak, jak marzysz o tém, usuniesz się od świata walczących i
działających, co stanie się z rodziną twoją, a raczéj z
majątkowym jéj bytem, który w znacznéj mierze warunkuje
zacność i szczęście jéj przyszłości, a którego poprawie i
zapewnieniu podołać nie może, jak to sam wyznał przed tobą,
twój ojciec?
Maryś uczynił widoczne wysilenie, aby ukryć ogarniające go,
większe jeszcze niż wprzódy, zmieszanie.
— No, — rzekł — nie jest z tém jeszcze tak źle, jak wyobraża
sobie mój ojciec, jak ja sam wyobrażałem niedawno. Bądź co
bądź, jesteśmy jeszcze dość majętni... zawikłane dziś stosunki
uregulują się jakoś... ludzie oswoją się z nowemi urządzeniami i
wymaganiami. Mój ojciec może znaleźć biegłego agronoma,
energiczniejszego rządzcę, który podniesie z upadku
gospodarstwo brochowskie... powinni zaprowadzić u siebie
większą oszczędność... siostra moja wkrótce, jak mniemam,
wyjdzie za mąż, a więc zmniejszą się i wydatki, jakie pociąga za
sobą pobyt w domu panny na wydaniu... zresztą jeden z
młodszych braci moich dorasta, za parę lat będzie już prawie
dojrzałym mężczyzną, i bardzo być może, iż okaże się
zdolniejszym ode mnie do zastąpienia ojca w czynnościach
gospodarskich i w interesach. W każdym razie stanie się to, co
stać się ma... czém-że jest wola pojedynczego człowieka wobec
wyższych wyroków, rządzących losem społeczeństw i jednostek?
Wprawdzie sam kiedyś uważałem walkę i męztwo, jako siły
możne przeciwko nieprzyjaznym wypadkom życiowym, ale po
dłuższém zastanowieniu się pomyślałem, że kto wié? czy
rezygnacya i pokora nie są stosowniejszemi cnotami dla

368
człowieka, który, bądź co bądź, jest istotą słabą, wyrokom
panującym w górze i plątaninom dziejącym się na ziemi
poddaną?...
Uśmiech mimowolny, nie dający się ukryć, ani powstrzymać,
przewinął się po ustach Stefana.
— Wielki Boże! — zawołał — cóż to za niesłychane
nagromadzenie sofizmatów! Do wszystkich tych, które słyszałem
już wprzódy, przybył jeszcze jeden w postaci fatalistycznéj teoryi
spuszczania się na wyroki, panujące w górze; z wielkim
argumentem sielanki o dwóch sercach połączyło się
wychwalanie dwóch cnót, w takiém zastosowaniu milion razy od
wszystkich na świecie grzechów niebezpieczniejszych:
rezygnacyi i pokory. O, mój Marysiu! jakąż zręczną i przebiegłą
komedyą własny twój rozum odegrał przed tobą...
— Dosyć Stefanie — z uniesieniem przerwał Maryś — wiem
dobrze wszystko, co myślisz i cobyś mi chciał powiedziéć w téj
chwili. Leniwstwo, samolubstwo, apatya: oto wyrazy potępienia,
któremi wy, ludzie dzisiejsi, okrywacie wszystkich, niechcących
razem z wami oddawać się w poddaństwo cyfrze i interesowi,
szukających szczęścia w samych sobie, nie w zewnętrznym
świecie, a cnoty w pokorném wyznaniu własnéj słabości, nie w
pyszném przebijaniu murów głowami. A! cóż robić? żałuję, że
nie mogę stanąć przed tobą w postaci bohatera nowego kroju, ale
nie czuję się dość mądrym, ani dość silnym, aby sięgać po
wydatne jakieś miejsce w społeczeństwie, i obiecywać sobie, że
wywrę na nie dobroczynne jakieś wpływy. Nie jestem ani tak
wielkim panem, ani tak ubogim nędzarzem, abym mógł
darowywać losowi najpiękniejsze dni swego życia, lub
ciężkiemi taczkami, od których krwawią się ręce, ściągać
kamienie pod budowę przyszłości. Niech inni upędzają się za

369
rolą zbawców społeczeństwa, lub reformatorów ludzkości.
Odstępuję im wszelkie zaszczyty, wawrzyny, wojenne zdobycze i
pyszne zadowolenia. Dla mego sumienia i serca dość będzie, gdy
zostanę uczciwym i szczęśliwym. |
— Tak — z cicha i w zamyśleniu wymówił Stefan —
odwieczna historya umywających sobie ręce Piłatów, kasztanów
wyciąganych z popiołu cudzemi rękoma, fatalizmów, stawianych
jako parawany do zasłonięcia sennéj postawy ludzi...
Umilkł i długą chwilę milczeli oba. Maryan przechadzał się
po pokoju powolnym krokiem, z czołem lekko schmurzoném.
Kiedy niekiedy jednak uśmiechał się nieznacznie, jakby
prowadził z samym sobą tajemną rozmowę, któréj wyniki
pocieszały go, uspokajały, i nawet napełniały uczuciem pewnego
tajemnego tryumfu. Po chwili stanął przed Stefanem i, patrząc na
zamyśloną twarz towarzysza, pełnym swobody głosem wymówił:
— I cóż, kochany Stefanie, przyszedłeś do mnie, jakeś sam
wyznał, zmęczony trochę i smutny, a ja rozmową swoją
zasmuciłem cię bardziéj jeszcze; nie prawdaż? Cóż robić? mój
drogi, nikt na świecie nieomylnym nie jest. Nie powinno cię tedy
tak bardzo zasmucać, że omyliłeś się w sądzie twym o mnie...
— Bynajmniéj nie myślę o własnéj swéj omylności, lub
nieomylności — odparł Stefan — ale.. takiém już jest
usposobienie moje, że wobec pewnych wypadków i widoków
obojętnym pozostać nie mogę. Odłogiem leżące grunta,
przedwcześnie zeschłe drzewa, zmarnowane godziny,
niedokształcone charaktery, zaniedbane zdolności i spełzłe na
niczém dobre chęci budzą we mnie zawsze smutek głęboki.
W czasie gdy Stefan mówił, Maryś chodził znowu po pokoju,
ale daleko szybszym i mniéj równym krokiem, niż wprzódy;
uprzedni uśmiech zniknął téż bez śladu z jego twarzy. Był on

370
znowu niespokojnym i wzburzonym, chwiejny umysł jego uginał
się pod surowemi słowami przyjaciela, w najdalszéj głębi istoty
jego poczynały znowu odzywać się głosy niedawno jeszcze do
milczenia zmuszone, wstrząsały spokojem, który wyrobił w
sobie, i przywodziły mu do głowy myśli, które był od siebie
odegnał. Niepewność ta przecież i wewnętrzne zachwianie się
trwały krótką tylko chwilę. Promienie lampy, wnikając przez
drzwi otwarte do gabinetu, oświetlały tę część pokoju, w któréj
znajdowało się biurko z rozrzuconemi na niém i wkoło niego
stosami ksiąg zmiętych, w szarą bibułę oprawnych, z dala już
bijących w oczy wielkiemi, czarno wydrukowanemi tytułami,
obok których, jakby na urągowisko, połyskiwały i migotały
romantyczne godła, paciórkami i jedwabiami wyszytych
zakładek. Maryś patrzał chwilę na smutne ruiny chińskiego muru,
upstrzone pamiątkami wesołéj przeszłości, potém przeniósł
wzrok na inną część pokoju, zanurzoną w głębokim cieniu, i tam
śród dwóch smug srebrnych, utworzonych na ścianie
melancholijném światłem lampy, zobaczyć musiał owe piękne
obrazy, które od kilku dni i nocy napełniały sny jego i czuwania.
W obrazach tych figurowała ustroń, oddalona od gorączkowéj
pogoni za zarobkiem i dorobkiem, i całym urokiem swym
jaśniała twarz kobiety, ku któréj pociągały go niecierpliwe
pragnienia i tęsknoty... Odwrócił się od na-pół ciemnego
gabinetu, w którym twarda rzeczywistość pod postacią
brzydkich, pękatych, szarych i ciężkich ksiąg, ścierała się przed
jego oczyma z błogiém marzeniem, przemienioném siłą
wyobraźni w obraz ponętny; postąpił kilka kroków ku Stefanowi,
który patrzał na niego z niepokojem i oczekiwaniem; rzucił się na
najbliżéj stojący fotel i, obie ręce przesusuwając[28] pomiędzy
gęstwiną włosów, zawołał, jakby w odpowiedzi na wewnętrzne

371
jakieś pytanie:
— Nie! inaczéj już być nie może!

II. Sielanka Marysia.

Dzień miał się ku końcowi. Była to pora, w któréj mieszkanie


Siecińskich, napełnione głosami dzieci i krzątaniem się ubogich
ludzi około potrzeb życia codziennego, stawało się cichém i
prawie pustém. W porze téj Katarzyna, powróciwszy ze swych
obowiązkowych na miasto wycieczek, wychodziła z małą siostrą
na krótką przechadzkę; Stefan przebywał w sklepie; młodsi
bracia, zamknięci w ustronnéj izbie, przygotowywali się do
jutrzejszych lekcyi; Anna pozostawała samą. Szare światło
chmurnego popołudnia, półzmrokiem okrywając wysokie ściany
skromnéj bawialni, zasłaniało nagość ich i szpecące je plamy
wilgoci, ale w zamian rzucało na nie tu i ówdzie smugi cieniów,
które napełniały kąty izby i obejmowały ubogie sprzęty smutną
pomroką.
Anna wyszła z kuchenki, gdzie ukończyła porządkowanie
naczyń kuchennych i przygotowywanie wieczornego posiłku
rodziny; zdjęła z komody spory koszyk, napełniony białém
płótnem, i usiadła z nim przy oknie. Było tam jeszcze dość
światła, aby módz szyć przez pół godziny, lub dłużéj i to téż
siostra Stefana, nie chcąc, lub nie mogąc poświęcić spoczynkowi
tego krótkiego nawet przeciągu czasu, pilnie zajęła się szyciem.

372
Kształtna kibić jéj, objęta gładkim wełnianym stanikiem, i
schylona nad robotą, uplotem ciemnych włosów zwieńczona
głowa, rysowały się na tle szyb czystych, lecz grubych i od
starości zamroczonych, wdzięcznemi i smutnemi trochę zarysy.
Widać tu było młodość, pełną energii i powabów, w zupełności
rozdzieloną ze wszystkiém, co stanowi rozkoszne ozdoby i uroki
życia. Jakże daleko od niéj były miejsca zabawy, wesela,
bezchmurnych radości i miękkich spoczynków! Otaczał ją smutny
zmrok murów wilgotnych i szyb mętnych; cisza, która na chwilę
tylko zastąpiła gwar codziennych zachodów, nie przynosiła jéj
uchu żadnego ze swobodnych i miłych odgłosów świata, ani echa
dalekiéj choćby pieśni, ani szmeru liścia, lub świergotu ptaszka,
którego po pracy dziennéj słucha najuboższy nawet rolnik w
chacie swéj, stojącéj pod niebem odkrytém, śród pól szerokich,
owianych falami czystego powietrza i szelestami wiatru,
przelatującego nad zielonym sadem. Tu było miasto, i uboga do
tego dzielnica miasta; tu za oknami leżał pas ulicy wązkiéj
brudnéj, nierównemi kamieniami zabrukowanéj, brzydkiém
śmieciem przysypanéj, wysokie, chropowate, popękane od
starości mury, stały pomiędzy niebem a oczyma ludzkiemi; oko i
ucho nic więcéj spotkać nie mogło, prócz niczém nieosłonionéj
brutalnéj prozy: tu czoło młodéj dziewczyny, tak pysznie
zwieńczone bogactwem warkoczy, pochylało się nizko nad
zmudną[29], mechaniczną robotą, piękne oczy jéj wpatrywały się
w rzędy drobnych ściegów, z pod ręki jéj występujących na
płótno; serce jéj...
Co działo się z sercem i w sercu Anny, w czasie, gdy przez
długie szeregi dni, tygodni i miesięcy, zewnętrzne życie jéj
płynęło jednostajnym torem, ujęte w karby codziennych potrzeb i
obowiązków, nakształt strumienia, płynącego pomiędzy

373
ściskającemi go skalistemi ścianami? Czy wtedy, gdy czynna
ciągle, nieustannie popychana wymaganiami bytu licznéj rodziny,
chodziła ona o wczesnym poranku na rynek miasta, wracała
ztamtąd do domu, dźwigając kosz ciężki, napełniony kupionemi
przedmiotami; trzy razy na dzień przygotowywała posiłek
rodzinny, troskliwém okiem przeglądała odzież sióstr i braci,
naprawiała ją, lub sporządzała na nowo zręcznemi i oszczędnemi
rękoma; gdy w pewnych godzinach zastępowała brata w sklepie,
ważąc i sprzedając towary, a w innych jeszcze, w późnych
przedpółnocnych godzinach, wstępowała na poddasze, gdzie
przebywał najstarszy brat, opiekun i dobroczyńca rodziny, aby
dopomódz mu do załatwiania rachunków, lub choćby do
przebycia któréj z tych chwil ciężkich, w których troska i
zmęczenie spędzały mu sen z powieki; czy wtedy, gdy czyniła to
wszystko z dobrą wolą i wesołą twarzą, w sercu jéj nie ozwały
się nigdy, wychodzące z karbów codziennych, uczucia, wrażenia
i pragnienia? czy do głowy jéj nie zawitały nigdy obrazy,
wzbudzające tęsknotę, przysłaniające choćby na chwilę jaskrawy
blask kuchennego ogniska, szare ściany sklepu, jednostajną
powierzchnią pilnie zszywanego płótna? Na pytania te
odpowiedziéć mógłby ten tylko, kto zajrzał w święte i głębokie
misterye rozkwitłéj młodości, połączonéj z twardym, nękającym
bytem ubóztwa, znoszonego z cichą odwagą. Teraz twarz Anny,
schylona nad robotą, biała śród skąpego światła, tworzącego dla
niéj tło szare i smutne, posiadała wyraz ciszy i spokoju. Ręka jéj,
zgrubiała nieco od trzyletniéj pracy, z wyraźnemi znakami igły i
twardych naczyń kuchennych, podnosiła się szybko i błyskała
stalą igły, w takt niby podnoszącéj się zdrowym i szerokim
oddechem młodéj piersi; po kilku minutach pracy, na świeże usta,
okrążone dotąd wyrazem zamyślenia, wybiegła cicha nuta jakiéjś

374
dawno słyszanéj pieśni, téj pieśni może, którą w szczęśliwych
latach dzieciństwa słyszała wypływającą z piersi, lub z pod
palców swéj matki, lub którą przyniosło jéj oddalone echo
przeszłości, przybywające ku niéj z zielonych pól rodzinnych,
nad któremi leciały dźwięki skowronkowych śpiewów i fujarek
pastuszych. Dawna piosnka jednak, piosnka swobodnych dni
dziecięcych, i bezchmurnych, krótkich dni piérwszéj młodości,
krótko bawiła na ustach dziewczyny; głos jéj nieśmiały, odwykły
jakby od śpiewów wesołych, obił się o stare mury mieszkania, o
grube szyby, zapłakane mętnym deszczem wiosennym, drżał
chwilę na wiśniowych wargach i umilkł, pochłonięty cichém
westchnieniem. Igła wypadła z palców Anny, głowa jéj
podniosła się, oczy utkwiły w kapryśnych wzorach obłoków,
szarym pasom rozdzielających dwa przeciwległe rzędy
bezkształtnych dachów i okopconych brzydkich kominów. Czy o
przeszłości myślała, lub o przyszłości? O jednéj może i o drugiéj
zarazem. Była taką, jaką nigdy ani na mgnienie oka nie widział
jéj nikt z otaczających. Była smutną. A jednak w oczach jéj,
szeroko teraz otwartych, jaśniało zarazem światło tajemnéj
jakiéjś nadziei, gorąca iskra marzenia, czy żądzy, ogniem
wybuchającéj z młodego serca, rozpalała szafirowe źrenice,
ciemne rzęsy zadrżały, dotknięte wilgocią łzy, spuszczającéj się z
za powieki; zarazem wstrząsnęła z lekka głową, powiodła dłoń
po czole, szybkim ruchem pochwyciła igłę i znowu szyć zaczęła.
Szyła tylko prędzéj i pochylała głowę niżéj, niż wprzódy. Pierś
jéj wszakże szerzéj i głębiéj oddychała. Była to snadż dla niéj
jedna z chwil ciężkich i rozkosznych razem, w których nie
naglona koniecznością do rachowania dziennych zarobków,
rachowała się ona z samą sobą, z tém, co w niéj było. Wtedy w
piersi i głowie swéj, obok miłości dla rodziny, obok myśli o niéj,

375
obok siły i męztwa, znajdowała inne jeszcze uczucia, które
rozkazywały jéj zamarzyć chwilę, zapragnąć, zatęsknić, tak, jak
marzy, pragnie i tęskni każdy, w czyjéj piersi uderza serce
ludzkie — młode, gorące i zdrowe.
Wśród ciszy, panującéj w mieszkaniu, ozwało się lekkie
skrzypnięcie drzwi, prowadzących z podwórza do kuchni. Ten
jednak, kto wschodził, musiał mieć krok, wahający się przez
nieśmiałość, lub wzruszenie, musiał zatrzymać się przy drzwiach
dla nabrania śmiałości, lub oddechu, bo, prócz skrzypnięcia
drzwi, przez parę sekund nic więcéj słychać nie było. Anna
podniosła głowę z wyrazem oczekiwania.
— Czy to ty, Kasiu? — zapytała.
Odpowiedzi nie było żadnéj, ale w kuchence ozwały się kroki
męzkie, i we drzwiach bawialni stanął Maryan Brochwicz.
Po policzkach Anny przemknął szybki rumieniec, ale usta jéj
roztworzyły się swobodnym, uprzejmym uśmiechem. Zgarnęła z
kolan kilka drobnych kawałków płótna, które zszywać zaczęła, i
składając jedną ręką, drugą wyciągnęła do gościa.
— Nie spodziewałam się widziéć dziś pana — rzekła.
— Tak — odpowiedział Maryan, zatrzymując przez chwilę w
dłoni swéj podaną rękę — przychodzę w istocie niespodzianie, i
winienem nawet przeprosić panią za tę extraordynaryjną wizytę,
ale... niepodobna mi było czekać niedzielnego wieczoru.
Anna uśmiechnęła się wesoło.
— O mój Boże! — rzekła — nie żyjemy przecie pod ustawami
ściśle określonéj klauzury. Za chwilę zresztą zmrok zupełny
zapadnie, i zabierałam się już do składania roboty.
— Dlatego zapewne, aby zaraz rozpocząć inną...
— Niezawodnie — żartobliwie odparła Anna, — za kilka
minut trzeba mi będzie zapalić lampę...

376
Daremnie jednak, zamieniając żartobliwe wyrazy, uśmiechali
się oboje z pozorną swobodą i wesołością. Twarz Maryana była
bladą i poważną; po uśmiechniętém licu Anny przesuwał się ten
niewysłowiony wyraz nieśmiałości i zamyślenia, z jakim ludzie,
odzwyczajeni od radości życia, spotykają miłą dla siebie chwilę.
Piérwszy to raz znajdowali się sam-na-sam; Maryan od dawna
dniami i nocami widywał przed sobą te jasne szafirowe źrenice,
które teraz, nieśmiałe trochę i zamyślone, płonęły śród zmroku
iskrą gorącą; twarz jego, o miękkich, ale pięknych rysach, o czole
kobieco białém, lecz szlachetném, stała może przed wzrokiem
Anny, gdy, przed kilku minutami, podniosłszy głowę z nad roboty,
spójrzała na szary pas obłoków, westchnęła i zamarzyła...
Maryan postawił krzesło przy tém samém oknie, przy którém
siedziała Anna, i siadając, powolném spójrzeniem powiódł
dokoła cichéj, w szarém świetle wieczoru tonącéj izby.
— Jak tu dziś cicho i samotnie... — wymówił.
— Przywykłeś pan słyszéć u nas gwar dzieci i widziéć całą
naszę rodzinę, zebraną razem...
— Przywykłem widziéć panią śród jéj rodziny, jak dobrą i
czynną wieszczkę, czuwającą nad spokojem i dostatkiem
domowego ogniska. Przebyliście państwo wszyscy smutne
koleje, ale nieszczęście nie może iść w parze z tymi, z którymi
pani jesteś...
Anna pochyliła nieco głowę i słuchała w milczeniu słów,
których zapewne nikomu innemu wymówić-by nie pozwoliła. On
przesuwał wciąż spójrzenia po szaréj głębi izby i, opierając
czoło na dłoni, z łagodném i marzącém zamyśleniem mówił
daléj:
— Tak niedaleką jest jeszcze ta chwila, w któréj po raz
piérwszy przestąpiłem próg tego mieszkania, a ileż mam już w

377
niém wspomnień drogich, niezapomnianych nigdy... Pamiętam,
kiedym piérwszy raz tu przyszedł, stałaś pani na progu tego
pokoju zajęta gospodarską czynnością...
Wspomnienie to przywołało uśmiech na usta Anny.
— Zmieszałeś się pan wtedy mocno na widok naszéj kuchni
— rzekła z cichą wesołością — pamiętam, że nie chciałeś pan
wejść wprzódy, nim najuroczyściéj nie zapewniłam pana, że
innéj drogi do mieszkania naszego niéma.
— Jakże dobrze znajomą stała mi się wkrótce ta droga! Od
tego czasu dopiéro uczułem, że Niedziela jest istotnie uroczystém
świętem. W dnie powszednie otaczała mię nudna i smutna
powszedniość życia. Odtąd przez siedm długich dni oczekiwałem
zwykle z najżywszą niecierpliwością tych kilku krótkich godzin,
w których znaléźć miałem to, czego daremnie szukałem
gdzieindziéj...
Umilkł na chwilę, potém dokończył ciszéj:
— W których znajdowałem zachwycenie serca, mogącego
nakoniec uwielbiać i... kochać!
Po raz to piérwszy w życiu Anna słyszała słowo to,
dochodzące ku niéj z ust innych, niż z ust jéj sióstr i braci.
— Wdzięczną byłam panu zawsze za przyjaźń, okazywaną
bratu memu — wymówiła z wolna — wśród mozolnéj pracy
swéj, któréj oddaje się bez wytchnienia, Stefan tak mało ma
radości serca...
Wyrazy te, któremi odbijała niejako od siebie wyraz przez
Maryana wymówiony, nie były podyktowane przez obłudną
skromność, ale przez istotne i głębokie zmieszanie duszy
dziewiczéj, a także przez zrosłe z nią przyzwyczajenie myślenia o
innych.
Ale Maryan mówił daléj:

378
— Dla brata pani mam prawdziwy szacunek, łączą mię z nim
także dawne, w dziecięcych jeszcze latach zawiązane, stosunki;
nie o nim przecież myślałem w téj chwili, gdym mówił, że odkąd
wstąpiłem w te progi, poznałem co to uwielbiać i... kochać!...
Mówiąc to, pani... Anno! myślałem o tobie...
Uczyniła nagłe poruszenie, jakby chciała zerwać się, powstać,
odejść... Oczy jéj jaśniały śród zmroku iskrami i łzami, twarz
płonęła rumieńcem zawstydzenia, wzruszenia. Ale w jedném oka
mgnieniu, obie ręce jéj znalazły się uwięzione silnym uściskiem
w białych gorących dłoniach Maryana.
— Nie odchodź pani! nie uciekaj! dziś muszę powiedziéć ci
wszystko, i zapytać cię o słowo, rozwiązujące zagadkę szczęścia,
lub nieszczęścia mojéj przyszłości! Kocham cię, Anno... więcéj
niż kocham... czuję wobec ciebie uwielbienie głębokie... cześć,
która obudziła się we mnie, odkąd zacząłem patrzéć w twą
czystą, a tak silną duszę! Czyliż słów, które wymawiam teraz
ustami, nie odgadłaś w oczach moich wtedy, gdy, przychodząc tu,
stęsknionym wzrokiem szukałem twojego spójrzenia? Czy nigdy
nic nie powiedział ci uścisk mojéj ręki wtedy, gdy, podając ci ją
z obojętném na pozór powitaniem, nie mogłem poskromić
drżenia, wstrząsającego całą istotę moję? Czy nie odgadłaś nigdy
uczuć moich wtedy, gdy śród zgromadzonéj rodziny twéj
szukałem zawsze miejsca najbliższego ciebie, gdyśmy oboje,
obcy sobie jednak na pozór, zapominali o upływie długich
kwadransów wśród ponętnéj rozmowy, z któréj uczyliśmy się
wzajem poznawać siebie? powiedz! powiedz!... umiész kochać
tak gorąco, tak niezmordowanie czuwać nad ukochanemi przez
cię istotami... niepodobna, abyś nie miała jasnowidzenia serca,
przenikającego inne serce, które zresztą nie chciało osłaniać
przed tobą swéj głębi... Anno, czy nie odgadłaś?... czy nie

379
widziałaś?...
Siedziała wciąż nieruchoma, z jedną dłonią, uwięzioną w
dłoni młodego mężczyzny, z drugą przysłaniającą zrumienione
czoło i oczy, któremi teraz ze zwykłym spokojem spójrzéć na
świat nie mogła. Ale natarczywe pytanie Maryana na drżąco usta
jéj wywołały ledwie dosłyszalną odpowiedź:
— Odgadłam... widziałam...
Wyraz niewymownéj radości rozlał się po twarzy młodego
człowieka.
— Odgadłaś!.. widziałaś!.. a więc musiałaś téż przewidziéć
chwilę, w któréj z nadzieją i trwogą przyjdę do ciebie i powiem
ci: Anno! dobry i przeczysty aniele mój! bądź moją! bądź moją na
zawsze! żoną, towarzyszką moją! szczęściem mojém na
szczęśliwéj, jasnéj, łatwéj i wzniosłéj drodze, którą, wśród
różnych poziomych, ciernistych pospolitych dróg życia,
wybrałem dla siebie i dla ciebie!
W gorących słowach Maryana zabłąkał się snadź fałsz jakiś i
ochłodził wzruszenie młodéj dziewczyny. Odjęła z wolna rękę od
oczu i, nie śmiąć jeszcze, nie mogąc spójrzéć w rozpłomienioną
twarz młodego mężczyzny, wyrzekła z cicha:
— Jest że na ziemi droga wzniosła, która-by zarazem nie była
ciernistą?...
Pytanie to przykro uderzyło Maryana.
— Nie odpowiadasz mi, Anno — rzekł z żalem, z gwałtowną
niemal natarczywością; — pozwalasz mi mówić do siebie, a
więc... słowa moje nie budzą snadź w tobie gniewu, ni urazy, a
jednak nie odpowiadasz mi... powiedz... zadaję ci pytanie to z
czcią i miłością... zadając ci pytanie to, składam w ręku twoich
najlepsze, jedyne nadzieje moje... powiédz... czy chcesz zostać
żoną moją?... Pozwól, abym dziś jeszcze poprosił brata twego o

380
oddanie mi skarbu, którym on sam cieszył się dotąd... Rodzice
moi dobrzy są i kochają mię nad wszystko... jacyż zresztą rodzice
nie byli-by dumni i szczęśliwi pozyskaniem córki takiéj, jak ty,
Anno... przeszkód nie spotkamy żadnych... jeżeli tylko serce
twoje przemawia do ciebie za mojém błaganiem, jeżeli tylko
zechcesz, za miesiąc będziemy już połączeni na zawsze.
Umilkł, pochylił głowę i rozpalonemi ustami przylgnął do jéj
ręki. Ale ręka ta nie drżała już teraz, oczy Anny nie przysłaniały
się powiekami, i głowa jéj nie schylała się na piersi, w poddaniu
niezwyciężonemu wzruszeniu. Siedziała blada, ze spójrzeniem
wzniesioném wysoko, jakby nieustannie i całą siłą woli swéj
przywoływała ku sobie myśl jakąś, obraz jakiś, o którym czuła,
że zapomniéć nie była powinna. Usta jéj otworzyły się i
wymówiła cichym, lecz pewnym głosem:
— Nie mogę...
— Nie możesz, pani?
— Nie mogę teraz jeszcze opuszczać braci i sióstr, oni mię
potrzebują...
Maryan usunął się lekko.
— Pani! — rzekł z bólem i urazą, — Anno! ja mówię ci o
sobie!!. o nas... a ty myślisz o innych...
Wyraz cierpienia wybił się na bladą w téj chwili twarz Anny.
— Panie Maryanie — rzekła z bólem w głosie, —
teraźniejszość nie należy do mnie... Przyrzekłam bratu, że
pozostanę przy nim, dopóki pomocy mojéj potrzebować on
będzie... wiem, że odejście moje zostawiło-by tu pustkę i
wyrządziło szkody, nienagrodzone może... odejść nie powinnam
i... nie chcę...
Maryan uśmiechnął się gorzko.
— O! — rzekł — poznaję tu spartańskie zasady Stefana...

381
poświęcenie, zaparcie się... Wielki Boże! na toż tylko żyjemy
wszyscy, abyśmy męczennikami być mieli...
Pochylił się znowu ku Annie i z namiętnym wyrzutem dodał:
— Możesz-że pani wyrzekać się prawa do wszystkiego, co
daje radość i szczęście życia? czyliż nie będzie to
samobójstwem? mówisz, że potrzebną jesteś swojéj rodzinie!
Anno! najdroższa moja! a ja czy nic w twych oczach nie znaczę?
Czy mnie do szczęścia i spokoju, kto wie? do cnoty i zacności
życia, nie jesteś potrzebną także? A jeśli i w twojém sercu
uczucie dla mnie zapaliło się choćby drobną iskierką, posiadasz-
że prawo tłumić ją i gasić w imię wyexaltowanéj i zbytecznéj
przyjaźni rodzinnéj... pomyśl... powiedz...
Anna siedziała wciąż blada i nieruchoma. Oddech jéj nawet
stał się zaledwie widzialnym, a ręka sztywnie i martwo leżała w
gorącéj dłoni Maryana. Zdawało-by się, że wzruszenie, którego
doznała, uczucia szczęścia i bólu, które nagle i jednocześnie
zbiegły się w jéj piersi, zwolniły ruch krwi w jéj żyłach,
przytłumiły bicie serca, całą istotę jéj wtrąciły w boleśne
naprężenie. Tylko oczy jéj jaśniały wśród zmroku blaskiem
smutnym i gorącym, a na wzniesioém czole osiadła myśl
poważna, niemal surowa.
— Wyrzec się na zawsze radości i szczęścia życia nie mogę...
gasić i zabijać uczucia, zrodzonego w méj piersi, nie mam
prawa... nie mogę...
— A więc! — z błyskiem radości w oczach zawołał Maryan i
chciał rękę jéj ponieść znowu do ust, ale ona łagodnym giestem
usunęła ją z jego dłoni.
— Ale teraźniejszość, — powtórzyła — nie należy do mnie.
Byliśmy bardzo nieszczęśliwi — ciągnęła daléj z cicha i powoli,
ale pewnym głosem — cios po ciosie uderzał w rodzinę naszę, a

382
z każdego z nich wytryskało nowe światło, które uczyło nas
życia, prawd jego, cierpień, szlachetnych nadziei i ciężkich
trudów! Ja i Stefan byliśmy najstarsi, jeżeli nie latami, to
charakterem i zrozumieniem położenia naszego... ja i on
powiedzieliśmy sobie, że uratujemy resztę rodzeństwa naszego
od mąk nędzy i niebezpieczeństwa ciemnoty... rozpoczęliśmy w
tym celu wspólną, trudną, lecz konieczną, pracę... Beze mnie, jak
bez niego, zadanie rozpoczęte dopiéro, nie było-by skończoném
nigdy. Panie Maryanie! nie jest to już tylko przyjaźń rodzinna, ale
jest to interes rodziny, który spoczywa na wytrwaniu naszém i
męztwie, na woli naszéj i zapobiegliwości... Czy jest to tylko i
wyłącznie interes jednéj, naszéj rodziny? Nie wiem; sądzę
jednak, że wszystko wiąże się w tym świecie związkami
nierozerwalnemi, że jeden człowiek, czy jedna rodzina,
wywierają i na ogół wpływy nie obliczone... A więc jest to
jeszcze coś więcéj, niż przyjaźń i interes, jest to obowiązek...
Mogęż odbiedz do szczęścia mego teraz, gdy nic jeszcze
skończoném, nic upewnioném nie jest? Gdy byt materyalny braci
i sióstr moich chwieje się śród niepewności różnych, a moralne
wzrastanie ich zaledwie się rozpoczyna... Kto mię tu zastąpi? czy
płatna ręka jaka zdoła uczynić dla nich to, co czyni kochająca
dłoń najstarszéj siostry? czy obce usta jakie będą mocne
przynosić zachętę i pociechę, przynoszone im przez usta istoty,
która wspólnie z nimi cierpiała, płakała, walczyła i spodziewała
się... Nie, nie! ja odejść ich teraz nie mogę... potém... kiedyś... po
latach kilku, gdy jedni z nich dorośli będą, drudzy uspokojeni,
odzyskam prawo rozrządzania sama sobą... Wtedy, jeżeli
szczęście, które dziś obok siebie ujrzałam, pozostanie przy mnie
przyjmę je z radością... z wdzięcznością...
Maryan słuchał słów tych z zachwyceniem, i zarazem z

383
szyderstwem, z rozkochaniem i bólem. Mówiąc je, Anna była
piękniejszą niż kiedy. Odzyskała już zwyczajny swój zewnętrzny
spokój, a tylko na świadectwo jakby ciężkiéj walki, którą
staczała ze sobą, i jednostajnie silnych uczuć, które w dwie
przeciwne strony rozrywały jéj serce, głos jéj drżał od chwili do
chwili, blade wprzódy policzki zapłonęły purpurą, a pierś
podniosła się kilku krótkiemi, bo szybko stłumionemi,
westchnieniami zapału i żalu.
— A więc czekać! — po chwili ciężkiego milczenia zawołał
młody człowiek, i gwałtownym giestem odrzucił złote kędziory
włosów, opadające w nieładzie wzruszenia na schmurzone czoło;
— czekać i cierpiéć! wieczna piosnka ludzi, którym się zdaje, że
los tak jest cierpliwym, jak oni, a życie tak długie, jak chcą tego
nieubłagane ich zasady! O Anno! Anno! jakaś ty zimna, obojętna,
w dziewiczym spokoju swym, nieświadomym, gorączek i
niecierpliwości serc męzkich i młodych! jakaś ty surowa dla
mnie i dla siebie! Mam czekać! w tęsknocie i niepokojach tracić
najpiękniejsze dni swéj młodości?... Mam czekać i patrzéć, jak ty
więdniesz, pogrążona w mroku ubóztwa, uciśniona ciężarem prac
grubych i poziomych! O nie! życie takie niegodném jest ciebie...
nie mogę znieść dłużéj, aby śliczna głowa twa trudziła się nędzą
groszowych rachunków... aby drogie ręce twe kłuła igła i
poniewierały obrzydłe naczynia kuchenne... Anno!...
Chciał mówić daléj, ale przerwało mu żywe poruszenie Anny.
— Maryanie! — zawołała po raz piérwszy, wśród nagłego
wzburzenia uczuć, nazywając go po imieniu — nie rozumiem cię!
Wstrętną ci jest i bolesną, myśl o mojéj pracy... pragniesz co
prędzéj oderwać mię od niéj... A sam czyliż, z pełném zapału i
męztwa postanowieniem, nie podjąłeś trudów nauki, całkiem ci
nowéj i bardzo trudnéj? czy nie zamierzyłeś ponosić trudów tych

384
długo jeszcze, nim uznasz się dość silnym i umiejętnym do
podjęcia zadania, wkładanego na ciebie przez uczucia rodzinne i
obywatelskie obowiązki? czy nie pracujesz, słowem, i nie
myślisz o długiéj, trudnéj pracy przyszłości?...
Mówiła to z uniesieniem, z zachwyceniem nieledwie, lecz,
nagle spostrzegając jakby zbyteczną może śmiałość swéj mowy,
dodała ciszéj i z wejrzeniem pełném daremnie tłumionéj
tkliwości:
— Panie Maryanie! Stefan powiedział mi o panu wszystko...
wszystko...
W téj chiwili z wyrazu twarzy jéj i z dźwięku jéj głosu
odgadnąć można było, że to „wszystko” o czém dowiedziała się z
ust brata, szerokie, bardzo szerokie miejsce zajmowało w
myślach jéj i uczuciach, i wiele, bardzo wiele przyczyniło się do
tego, iż, przed kwadransem oczyma wyobraźni, widziała na tle
szyb mętnych i mrocznych obraz Maryana, a gdy wszedł,
powitała go rumieńcem, pozwoliła mu mówić o miłości i
wspólnéj przyszłości, i przyszłości téj zapragnęła sama. Ale
słowa jéj, tryskające z duszy pełnéj zapału, szacunku,
zachwycenia nieledwie, wywołały tą razą na usta Maryana
uśmiech wpół smutny, wpół szyderski.
— Było to dawno... — wymówił z wolna — bardzo dawno...
gdym tworzył szalone postanowienia te i roił fałszywe obrazy
życia, o których mówił ci brat twój, Anno! Odtąd myślałem
wiele, spójrzałem w siebie z rozwagą i, bez uprzedzeń, bez
przesądów, starałem się rozwiązać zagadkę życia. Rozwiązania
tego nie znalazłem ani w suchéj treści ksiąg, któremi otoczyłem
się z razu, ani w brutalnéj surowości zasad, które z razu
przyjąłem był za swoje...
Umilkł na chwilę, nie dlatego przecież, aby wahał się z

385
dokończeniem swéj myśli; walka wszelka skończoną w nim była,
a wczoraj jeszcze istniejące tajemne zawstydzenie znikło bez
śladu. Ale Anna podniosła głowę i utopiła w nim wzrok
zdziwiony.
— W czém że więc rozwiązanie to znalazłeś?
— W swobodnym polocie ducha, Anno! w niekrępowaném
niczém zadowoleniu serca, w poezyi, ciszy, miłości... w
szczęściu.
Pochyliła głowę i znowu dłonią zasłoniła czoło i oczy. Można-
by rzec, że wzrok jéj uderzony został światłem rążącém i
przykrém, a na głowę spadł niewidzialny ciężar i w dół ją
pochylił. Maryan ruch młodéj dziewczyny przypisał zapewne
miłemu wrażeniu, słowami jego sprawionemu, bo, pochylony
nieco nad nią, ujmując znowu w dłoń swą rękę jéj, któréj mu
nieruchoma i zamyślona nie wzbraniała, mówił daléj głosem
coraz cichszym i miększym, z twarzą okrywającą się coraz
gorętszym i rzewniejszym wyrazem marzenia:
— Nie o takiém życiu marzę dziś, Anno, nie takiego życia
pragnę dla ciebie i siebie, jakie dać-by nam mogły twarde trudy i
znoje, szalone wysilenia, dokonywane dla celów poziomych i
błahych. Posłuchaj! wysnułem w myśli swéj poemat cały i
składam go u stóp twych, dobry i piękny mój aniele! Nie wśród
świata gwarnego, nie wśród pospolitego motłochu, nie w trudach
poziomych, ani w gorączkowéj gonitwie za ziemskiemi dobrami i
zaszczytami żyć będziemy, jeśli podać mi zechcesz drogą rękę
swą na wspólne życie i szczęście. Anno! jasteś[30] tak młodą i
piękną, i dobrą, że dusza twa koniecznie poetyczną być musi!
Wszak kochasz ciszę, naturę i poezyą? W codziennym świecie,
pośród zachodów i hałasów powszedniości, znaléźć ich nie
można; ale są jeszcze na ziemi ustronia ciche i piękne,

386
błogosławione przystanie dla dusz wyższych, dla serc, które,
rozkochane w sobie, nie chcą, aby je widział kto, oprócz Boga,
odwracają się od wszystkiego, co nie jest nimi... Jedna z ustroni
takich stanie się domem naszym, Anno, całym światem naszym...
W ciche państwo samotnéj natury, wniesiemy uroki cywilizacyi,
opuszczając wszystko, co brzydkiém w niéj jest i prozaiczném.
W koło ścian naszych kwitnąć będą wonne róże i jaśminy, i
swobodne wiatry niebios szumiéć w gęstwinie drzew zielonych;
co wiosna chóry słowików zlecą do przybytku ludzkiego
szczęścia, aby mu śpiewać pieśni miłosne; co jesień echa pól
nieść nam będą odgłosy smętnych śpiewów żniwiarzy. W
utworach poetów, w arcydziełach ludzkiéj myśli, nie srogiéj i
ciernistéj, lecz pouczającéj i wznoszącéj, w dźwiękach i
kształtach kilku wybornych dzieł malarskich i snycerskich, które
uniesiemy ze sobą w ustroń swoję, duchy nasze odżywiać będą
palącą się w nich iskrę zachwycenia i umiłowania piękna. Być
może, iż obok szczęścia własnego ujrzymy kiedy niedolę czyją i
nędzę, wtedy wesprzemy ją chętnie, żądni, aby błogosławieństwo
ust nakarmionych i przyodzianéj przez nas ręki dobrą wróżbą
spłynęło na nasze głowy... być może, iż wśród złotego pasma
naszego życia zaplącze się nić jakaś ciemna i zawikłana, wtedy
popracujemy trochę, aby ją rozwikłać, i zniesiemy chwilę
cierpienia, aby na nowo używać lat rozkoszy... Tak, Anno, jeżeli
tylko podzielisz me uczucia i pragnienia, życie nam zejdzie na
łonie natury, miłości i piękna, bez trosk poziomych i trudów
daremnych, cicho, niewinnie, prosto i szczęśliwie!...
Przestał mówić i głębokie milczenie zapanowało w izbie,
którą już teraz napełnił całkiem szary zmrok wieczoru. Anna
siedziała wciąż nieruchoma i milcząca, z pochyloną nieco głową
i dłonią przy oczach. Czy myślała lub marzyła? czy dłoń jéj,

387
pokrywająca źrenice, zakryła palący się w nich ogień radości,
lub łzę wielkiego bólu?.. Obraz, wysnuty przez rozmarzoną
wyobraźnią młodego człowieka, tak sprzeczny był z tém, co ją
otaczało oddawna! Można by rzec, że promienistość zjawiła się
tu obok głębokich mroków, kwiaty rozwinęły wonne swe kielichy
wobec spróchniałych ścian, poplamionych nieczystemi
odbryzgami ulicznego błota, że powiew pól szerokich zawiał
śród miejskiéj zaduchy, ton pieśni pastuszéj zmieszał się z
hałasem kupczącego rynku, słowik zaśpiewał nad dachami,
okrytemi duszącą kurzawą bruków... Czy obraz ten, odmalowany
przed nią gorącemi słowy, czy ta nić złocista, wysnuta
rozkochanemi młodzieńczemi usty, zabłysła przed wzrokiem
dziewczyny ubogiéj, oddawna żyjącéj w miejskim zgiełku i
zmroku, znużonéj pracą powszednią i nieustanną, światłem tych
uroków życia, za któremi tęskni każde serce młode? czy może,
pomimo wdzięku ich i świetności, było w nich coś, co napełniało
ją żalem i zdumieniem, smutném rozczarowaniem i gorzkiém
uczuciem zawodu? Było tam może i jedno, i drugie. Była może w
piersi jéj i żądza, i walka, w sercu iskra marzenia, a w głowie
myśl nagany. Milczała długo. Po kilku dopiéro minutach, pierś jéj
podniosła się wysoko, po zbladłych policzkach popłynęły dwie
łzy grube i upadły pomiędzy fałdy wełnianéj sukni. Powoli ręka
jéj osunęła się z czoła i oczu. Można-by w ruchu tym wyczytać
uczucie głębokiego zniechęcenia. Zarazem z wolna i przecząco
wstrząsnęła głową.
— Nie, panie Maryanie — rzekła — ja w pięknéj ustroni téj
żyć z panem nie będę... ja takiego życia przyjąć, ani wieść nie
mogę...
— Anno! — zawołał Maryan — co mówisz? jest-że
podobném, aby...

388
Przerwała mu giestem łagodnym, lecz stanowczym.
— Nie mogę — powtórzyła — nie powinnam... Nie mogła-
bym nigdy spokojnie i szczęśliwie przeżyć godziny jednéj,
wiedząc, że za ścianami raju mego oni cierpią i pracują beze
mnie...
— Oni! znowu oni! więc bracia i siostry...
— I wszyscy ludzie biedni, mężni, walczący o jutro... —
dokończyła cicho.
— Ludzie! i zawsze ludzie! Anno moja! czyliż serce, oddane
tobie w zupełności, nie wystarczy ci? Dlaczegóż o innych
zapomniéć nie możesz?
— Kocham ich... zjednoczyłam się z nimi w pracy i
cierpieniach...
Młody człowiek gwałtownie załamał ręce i przycisnął je do
rozgorzałego czoła.
— Nie zrozumiałaś mnie, Anno! — szepnął rozpacznie — o!
jakżem się zawiódł!...
— Zawiedliśmy się oboje... — cicho wymówiła dziewczyna.
— Pocóż śniłem tak pięknie, tak czarownie marzyłem, skoro
głos serca mego w kobiecéj nawet, w dziewiczéj piersi echa
znaléźć nie może? skoro poezya czczém już tylko na świecie jest
słowem, a miłość... o! gdzież znajdę miłość bez warunków, bez
słabych wahań się i chłodnych obliczeń, jeśli jéj w tobie nawet,
Anno, nie znalazłem?
Mówił to z bólem, z goryczą, z obrazą i nieledwie rozpaczą;
błękitne oczy jego wezbrały łzami, zakrył twarz chustką i siedział
nieruchomy. Płakał, Anna patrzała na niego z razu ze
zdziwieniem. Snadź młody człowiek, który siedział teraz przed
nią, rozmarzony i rozkwilony, inaczéj wcale przedstawiał się
dotąd myśli jéj i wyobraźni. Patrzała i myślała. Powiodła dłonią

389
po czole, jakby pragnęła rozwidnić i wzmocnić myśl swą ku
odgadnięciu i zrozumieniu nowego dla niéj zjawiska. Zrozumiała
je nakoniec i w znękanéj postawie, w schylonéj głowie Marysia,
utkwiła wzrok, pełny smutnéj litości. Po chwili wyciągnęła rękę i
ruchem litującéj się przyjaźni złożyła miękką dłoń swą na ręku
płaczącego mężczyzny.
— Panie Maryanie — rzekła — przebacz mi i nie smuć się tak
bardzo. Omyliliśmy się oboje; dobrze więc, żeśmy omyłkę naszę
dość wcześnie spostrzegli. Myślałeś pan, iż jestem naiwną,
poetyczną dziewczyną, zdolną długie lata jeszcze śnić o kwiatach
i gwiazdach, kochać bezwarunkowo i ślepo poddawać się
żądaniom serca. Omyliłeś się pan. Jestem kobietą, wyuczoną
życia w twardéj szkole nieszczęścia i pracy. Nie mogę złamać
przyrzeczenia, danego bratu, choćby on sam uwalniał mnie od
niego, ani opuścić przed czasem domu, w którym siostra mała,
bracia niedorośli, interesa i przyszłość rodziny mojéj, potrzebują
współudziału głowy méj, rąk i serca. Przybywając tu, ubodzy i
bez zasobów wszelkich, stworzyliśmy stowarzyszenie wspólnéj
pomocy. Jestem jednym z członków stowarzyszenia tego i
wycofać się z niego nie mogę bez bólu serca i wyrzutów
sumienia. Za lat kilka, prędzéj może, będę wolną... ale i wtedy
jeszcze nie zgodziła-bym się żyć z dala od świata ciężkich
wprawdzie trudów, ale téż i wzniosłych radości. Przywykłam już
do niego, i pomimo gwaru i ścisku, który go napełnia, mimo
brzydkich żywiołów, jakie go szpecą, dojrzałam w nim poezyą,
która mnie zachwyca i któréj nie wyrzeknę się nigdy dla poezyi
róż i strumieni... Zdaje mi się zresztą, że jestem za młoda jeszcze,
aby miéć prawo spoczywać, że za mało uczyniłam dla innych,
aby módz bez samolubstwa żyć tylko dla siebie. Taką jestem,
panie Maryanie, i wyznaję to panu szczerze... nie ukrywałam się

390
zresztą nigdy z pojęciami swemi o życiu i szczęściu, a jeżeli
omyliłeś się pan... przebacz.. nie moja w tém wina...
Umilkła, odetchnęła głęboko, jakby pragnęła z piersi swéj
zrzucić ciężar bolący i dodała ciszéj:
— Ja także omyliłam się...
Maryan odsłonił twarz, na któréj łzy oschły w ogniu wstydu i
gniewu, jakim zapłonęły policzki. Nagle jednak, porwany znowu
rzewném, namiętném uniesieniem, pochwycił ręce Anny i
pochylił się nad niemi.
— Nie kochasz mnie więc, Anno? Myliły mnie więc oczy twe,
patrzące na mnie inaczéj, niż na innych ludzi? Myliły mnie twe
rumieńce, które spostrzegałem na licu twém, gdym zbliżał się do
ciebie? Nie kochasz mnie więc, Anno?
Patrzał w jéj twarz spragnionemi oczyma i z wytężeniem
czekał odpowiedzi. Anna milczała. Źrenice jéj okryte były
powiekami, twarz zesztywniała śród walki tajemnéj.
— Powiedz, Anno, powiedz raz jeszcze... stanowczo... czy nie
chcesz żyć ze mną... czy nie chcesz dzielić pięknych marzeń mych
i dni szczęśliwych?
Blade usta Anny poruszyły się z trudnością.
— Nie mogę... — wyrzekła cicho, lecz z mocą.
— A więc odmawiasz mi... Anno! powtórz raz jeszcze, bo nie
chcę wierzyć tobie, ani sobie! Odmawiasz mi?...
— Odmawiam!
Maryan powstał wyprostowany, sztywny, roznamiętniony
żalem i obrazą.
— Tak — rzekł, podnosząc głowę — omyliłem się ciężko,
okrutnie... Wyobrażałem sobie anioła, pełnego nadludzkiéj
dobroci i przeczystéj poezyi, zapominając, że owiało go suche
tchnienie cyfry, że skrzydła jego przylgnąć już mogły do ziemi...

391
Omyliłem się, myśląc, że są jeszcze na ziemi istoty rachować
niezdolne i że jedną z istot tych ty jesteś, pani!...
Usta jego i ręce drżały, gdy mówił te słowa, w głosie
przebrzmiewały ostre dźwięki szyderstwa i srodze zranionéj
miłości własnéj.
W kilka minut potém Anna była znów samą. Drzwi kuchenki
zamknęły się za wychodzącym młodym człowiekiem, i po chwili
otworzyły się znowu, zarazem zabrzmiał w kuchence srebrny
śmiéch dziecinny i poważniejszy, ale swobodny i wesoły, głos
kobiécy. Katarzyna wracała z małą siostrą z przechadzki.
— Anusiu! gdzie Anusia? — zaszczebiotała mała dzieweczka.
— Aniu moja! gdzie jesteś? — zawołała młoda panna.
Zdziwiły się obie, że piérwszy raz, odkąd zamieszkały w tych
ścianach, nie spotkała ich w progu pogodna twarz „najstarszéj
siostry”, że o zmroku nie było jeszcze światła w ich mieszkaniu.
W bawialnéj izbie panowała cisza zupełna, przerywana tylko
dochodzącemi od czasu do czasu z głębi mieszkania głosami
chłopców, którzy snadź przed chwilą dopiéro uczyć się przestali.
— Czyż-by Anusia wyszła dokąd?... w téj porze nie wychodzi
ona nigdy — wymówiła Katarzyna, rozglądając się w zmroku.
Nagle spostrzegła siedzącą przy oknie i nieruchomo na tle
szyb rysującą się postać siostry.
— A! — zawołała — jesteś tu! czemu-żeś taka milcząca?
Chciałaś nas przestraszyć nieobecnością niby swoją, a potém
rozśmieszyć! O! ty figlarko nasza!
Zdjęła okrycie i kapelusz, przysunęła krzesło ku miejscu, na
którém siedziała Anna i zarzuciła ramię na jéj szyję.
— No, dość już tego, Anusiu! — mówiła, śmiejąc się i
pieszcząc dłonią jedwabiste warkocze siostry — przestraszysz
mnie naprawdę, jeśli dłużéj tak milczeć będziesz! Słuchaj!

392
gdybyś wiedziała, jaką dziś miałam biédę z tą małą Klemensią...
Musisz dać jéj dziś dobre napomnienie, bo ona ciebie najchętniéj
słucha...
— Nie słuchaj jéj, Anusiu! — zaszczebiotała dziewczynka,
siadając na ziemi u nóg Anny i drobnemi ramionami oplatając jéj
kolana — Kasia skarżyć mnie będzie przed tobą o to, że
zatrzymywałam się przed sklepami, gdzie są takie śliczne lalki i
inne zabawki...
— A bo téż pannie Klementynie pora-by już przestać bawić
się lalkami! — wymówił za Anną młodzieńczy głos Edmunda.
Wysmukły chłopak ze śmiejącą się twarzą wyszedł z
sąsiedniéj izby, stanął za krzesłem siostry, i poufałym giestem
składając rękę na jéj ramieniu, drugą żartobliwie groził tulącéj
się do kolan Anny małéj siostrzyczce. Młodszy brat przybył téż
zaraz za starszym.
— Cóż znowu? — zawołał — otoczyliście tak Anusię, że dla
mnie już niéma miejsca koło niéj. Usuń się trochę, Klemensiu, to
i ja się tu zmieszczę pomiędzy tobą a ścianą...
Ukląkł w istocie pomiędzy małą siostrą i ścianą, i ramieniem
opasał kibić Anny.
— Cożeś ty taka milcząca, Anusiu? pochwal-że mnie, proszę!
Namęczyłam się dziś z łaciną, aż mi włosy na głowie zabolały.
— A ja się tam nigdy z tém nie męczę! — wesoło zawołał
Edmund — lubię języki umarłe...
— A ja wolę żyjące! — zaśmiała się Klemensia — Anusiu,
nauczyłam się dziś od Kasi jednego bardzo pięknego
francuzkiego słowu, które od rana już mam ci powiedziéć:
Anusiu! je t’aime!
— Królewno nasza! — zawołał Edmund, zwracając się do
Katarzyny — od jakich-że romantycznych wyrazów rozpoczynasz

393
francuzką edukacyą téj małéj?
Katarzyna, weselsza dnia tego, niż zwykle, żartobliwie pytać
braci zaczęła o łacińskie i greckie wyrazy, które Klemensia
znowu powtarzała i przekręcała, śmiejąc się głośnym,
dziecięcym śmiechem. Wesoła pogadanka toczyła się pomiędzy
zebraném w wolnéj od pracy chwili rodzeństwem, ale śród tych
głosów dziecięcych i młodzieńczych, nie było tą razą jednego
głosu, którego jednak nigdy dotąd nie zabrakło w smutnym, czy
wesołym chórze rodzinnych zwierzań się i rozmów. Zapalona
świéca, postawiona przez młodych chłopców w sąsiednim
pokoju, rzucała przez drzwi otwarte smugę żółtego światła na
podłogę izby i półświatłem oblewała ściśle zwarte kółko osób,
zgromadzonych przy oknie, ciemném teraz zupełnie. Niepewne
błyski żółtego promyka ślizgały się po kruczych włosach
Katarzyny, i czarnym stanikiem objętéj smukłéj jéj kibici,
prostym promieniem padały na iskrzącą się śmiechem twarzyczkę
Klemensi, i migotały w metalowych guzikach szkolnych
mundurów dwóch dorastających studentów...
Wśród grona tego, opleciona ramionami sióstr i braci,
otoczona ich głowami, ściągająca ku sobie wszystkie ich
spójrzenia i głosy, Anna siedziała nieruchoma, z głową
pochyloną na dłoń, którą przykrywała oczy. Nie wyrzekła dotąd
ani jednego słowa, nie uczyniła żadnego poruszenia. Można-by
rzec, że nie słyszała i nie widziała nic z tego co się wkoło niéj
działo; zmysły jéj i uczucia, pogrążone były w przepaścistych
toniach rozmyślań, lub skamieniałe w objęciu
nieprzezwyciężonego bólu.
— Musi być dziś bardzo zmęczoną — wskazując spójrzeniem
Annę, szepnęła Katarzyna starszemu z braci.
— Może chora? — z nagłą trwogą odszepnął Edmund.

394
W téj saméj chwili skrzypnęły drzwi od podwórza, męzkie
kroki dały się słyszeć w kuchence, do izby wszedł Stefan.
— Cóż wy dziś tu tak w ciemności siedzicie? — rzekł,
zatrzymując się w progu — czy Anny niéma w domu?
— Anusi jest dziś coś nadzwyczajnego — szepnął Edmund,
zbliżając się do wchodzącego brata.
— Obawiam się, czy nie jest słabą — również z cicha dodała
Katarzyna — nie przywitała się z nami, gdyśmy z miasta wróciły,
nie mówi nic do nas... Jeszczem jéj nigdy taką nie widziała...
— A mnie się już jeść chce bardzo! — zawołała Klemensia.
— To prawda — potwierdził brat najmłodszy — wszakże w
téj porze jadamy zwykle, a dziś niéma jeszcze nawet ognia w
kuchni...
Stefan słuchał słów rodzeństwa, potém zbliżył się ku oknu i
stanął przed Anną. Czoło jego chmurne było, surowe, ale po
ustach przewijał się wyraz głębokiego żalu, nieskończonéj
miłości. Domyślał się snadź wszystkiego, co przed godziną
zaszło w téj izbie. Przez chwilę w smutném zamyśleniu patrzał na
pochyloną i nieruchomą głowę siostry, potém z wolna i łagodnie
ujął rękę jéj, zwisającą bezwładnie pomiędzy fałdami sukni i
cicho wymówił:
— Anno!
Głos jego posiadał snadź nad młodą dziewczyną moc potężną;
przywykła słuchać go we wszystkich niepewnościach i
boleściach życia, przywykła całą siłą piersi swéj snuć z nim
razem trudny duet — pracy, cierpienia i obowiązku. Głos ten
wniknął i teraz we wzburzoną toń jéj uczuć i przywołał ją ku
zewnętrznemu światu. Odjęła rękę od oczu i wzrok mętny jeszcze
utkwiła w twarzy brata.
— To ty, Stefanie! — wymówiła z cicha.

395
Obejrzała się dokoła, a widząc zmrok, panujący w mieszkaniu,
pogrążone w ciemnościach ognisko kuchenne i zgromadzone koło
niéj pełne troski i obawy twarze rodzeństwa, wstała szybko z
siedzenia i zawołała:
— Przepraszam was, o! przepraszam!
W głosie jéj była w istocie pełna żalu i pokory prośba o
przebaczenie. Żałowała chwili, spędzonéj śród jéj saméj tylko
dotyczących myśli i smutków, korzyła się przed tymi, o których
przez chwilę, myśląc o saméj sobie, zapomniała...
Obu dłońmi powiodła po czole, uśmiéchnęła się do Katarzyny,
pocałowała małą Klemensię, i szybkim krokiem przystąpiła do
stołu, na którym stała lampa. Kilka minut zaledwie upłynęło, a
bawialna izba oświetloną była białym płomieniem lampy, z pod
małéj płyty kuchennéj buchał jaskrawy blask ognia, przy oknie,
zasłoniętém płócienną roletą, szumiał gotujący się samowar.
— Nasza siostra obudziła się! — wesoło zawołał jeden z
młodszych braci.
— O czém śniłaś, Anusiu, gdyś tak długo drzemała tam przy
oknie? — zapytał brat drugi.
Anna wniosła do bawialni kilka talerzy i koszyk z bułkami.
Twarz jéj była bladą, ale ożywiał ją uśmiech przyjazny, na dnie
źrenic płonęły smutne iskry, ale powierzchnia ich odzyskała
zwykłą swą przezroczystość. Postawiła talerze na stole,
umieściła pośrodku koszyk, i odwracając się do brata, który
zadał jéj żartobliwe pytanie, rzekła:

— Śniło mi się, że byłam daleko od was i miałam piękny


domek, pełen kwiatów, obrazów, książek i śpiewających
słowików... ale z daleka zobaczyłam, że wy płaczecie po siostrze
waszéj, że wam źle bez niéj... Nie chciałam więc słuchać

396
słowików, ani cieszyć się kwiatami i — wróciłam do was!...
∗ ∗

Maryan Brochwicz długo gorączkowym krokiem przebiegał


najsamotniejsze ulice miasta. Gniewny, rozbolały, okrutnie
zawiedziony w nadziejach serca, zraniony w miłości własnéj,
wątpiący o wszystkiém, a najbardziéj o sobie, wrócił nakoniec
po dwóch godzinach błądzenia śród ciemności do domu, i lokaja,
który mu drzwi otworzył, zapytał o swego ojca.
— Pan jest w gabinecie swoim, z nieznajomymi jakimiś
ludźmi.
Maryan ani przez jednę minutę nie zatrzymał się w ładnym
swym saloniku. Rzucił tylko na ręce lokaja ciepły paltot, i
szybkim krokiem, jakby lękając się samemu sobie czas do
namysłu zostawić, przebył kilka pokojów, dzielących kawalerski
apartament jego od sypialni i gabinetu ojca. Drzwi od gabinetu
szczelnie były zamknięte, z-za nich dawały się słyszeć z
ożywieniem rozmawiające, ale grube i nieznane mu głosy.
Maryan zasztukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał z wnętrza pokoju głos pana Jana,
niezwykłém mu zniecierpliwieniem brzmiący.
— To ja, mój ojcze!
— A, to ty, Marysiu! wejdź, proszę!
W gabinecie przed biurem, zapełnioném papierami, siedział
Jan Brochwicz, a naprzeciw niego stało dwóch ludzi, z których
ubrania na-pół chłopskiego jeszcze, na-pół już pańskiego,
barczystych postaci i ogorzałych twarzy, poznać można było
zamożnych i pracowitych zagrodowych szlachciców. Ludzie ci
uśmiechali się rubasznie, lecz życzliwie, a w grubych rękach

397
trzymali szare, baraniém futrem obszyte, czapki. Jeden z nich z
wyraźną przyjemnością zerkał z pod rudéj rzęsy na złożony we
czworo i w głębi czapki umieszczony arkusz stemplowanego
papieru, drugi zasuwał takiż arkusz w zanadrze surduta, który
krojem swym i barwą przypominał jeszcze siermięgę. Mieli się
snadź ku odejściu, a odchodzili widocznie zadowoleni. Jan
Brochwicz za to nie wydawał się wcale zadowolonym. Z
przymuszoną wesołością i serdecznością, ale z chmurą na czole i
niepokojem w oczach, pożegnał szlachciców, a gdy odeszli,
osunął się na fotel, stojący przed biurem, westchnął i przesunął
dłoń po twarzy giestem zmęczenia, stroskania i znudzenia.
Maryan obojętnie patrzał na obcych ludzi, którzy z nizkiemi
ukłonami rozminęli się z nim w progu, ukłonił się im wprawdzie
machinalnie i z przyzwyczajenia, ale można-by mniemać, że
wcale ich nawet nie widział. Zatopiony w myślach, z gorącemi
rumieńcami na policzkach, ze zmarszczoném czołem i
zaciśniętemi usty, usiadł naprzeciw ojca i podparł skroń dłonią.
Pan Jan milczał także, nie patrząc na syna. Po chwili dopiéro
oderwał wzrok od ziemi i, przenosząc go na twarz Maryana,
rzekł ze smutkiem i goryczą w głosie:
— Zaciągnąłem nowy dług, Marysiu. Ludzie, którzy wyszli
ztąd przed chwilą, są od dziś naszymi wierzycielami...
Maryś nie zmienił wyrazu twarzy i uczynił tylko ręką giest
taki, jakby wiadomość, zawarta w słowach ojca, była mu
najzupełniéj obojętną. Spójrzenie pana Jana rozwidniło się
czułością.
— Wiem, wiem — rzekł pośpiesznie — że nie będziesz mi
czynił wyrzutów żadnych, że udajesz obojętność dla złego stanu
interesów naszych, aby nie zmartwić mnie i nie urazić. Jesteś
dobrym synem, Marysiu, jesteś poczciwym i nad wiek swój

398
statecznym młodzieńcem! tém więcéj boli mnie to, że w skutek
okoliczności, w skutek szczególniéj mojéj własnéj nieradności,
przyszłość twoja, przyszłość wszystkich dzieci moich, staje się
coraz bardziéj groźną i zagadkową. Źle z nami, Marysiu, bardzo
źle z nami! Dochodów ubywa, długów przybywa. Jedno za
drugiém musi iść naturalnie. Wkrótce może nie będę mógł
udzielać braciom twoim tak starannego wychowania, jakie ty
otrzymałeś; trzeba będzie chyba wyprawić ich z domu i kierować
na profesyonistów jakich, albo rzemieślników...
— Uczyń tak, mój ojcze — powoli i przytłumionym głosem
wymówił Maryan — przebacz mi, ojcze, że śmiem dawać ci
radę, ale oddawna myślałem, że najlepiéj-by było, abyś uczynił z
braćmi moimi tak, jak przed chwilą powiedziałeś... Świat
przewrócił się do góry nogami, mój ojcze; dawne cnoty ustępują
przed nowemi, do których zawczasu gotować się trzeba... Co do
mnie...
Uśmiechnął się dziwnie i umilkł na chwilę.
— Co do mnie... — mówił daléj ze wzrokiem utkwionym w
ziemię... — niepewności moje i wahania dziś się skończyły.
Jestem takim, jakim jestem i innym być już nie mogę... Pragnę
zabezpieczyć exystencyą moję od wszelkich burz, zmian i
niepokojów, które zmęczyły mnie już... których nie chcę miéć na
méj przyszłości... Dlatego postanowiłem ożenić się, osiąść w
Brochowie i rozpocząć takie życie, jakie ty, mój ojcze, wiodłeś
zawsze. Byt spokojny i dostatni powinien mi wystarczyć, skoro
za czémś więcéj ubiegać się było-by dla mnie próżném, bo do
doścignienia niepodobném marzeniem...
Przeciągnął dłoń po oczach, które nagle nabiegły wilgocią,
szybko jednak podniósł głowę i dokończył :
— Przyszedłem dziś do ciebie, mój ojcze, z prośbą, abyś w

399
mojém imieniu prosił jutro panią Natalską o rękę jéj córki...
Wprawdzie dotąd jeszcze nie mówiłem nic o tém z panną
Teofilą, zdaje mi się przecież, że taki już jest zwyczaj, aby
rodzice porozumiewali się w tym względzie ze sobą w
zastępstwie swych dzieci... Wszystko mi zresztą jedno...
W głosie młodego człowieka, gdy mówił te słowa, brzmiała
cała przepaść zwątpienia, upokorzenia i zniechęcenia, w oczach
jego palił się gniew głuchy, a pierś drżała nieposkromionym
bólem. Ale podniesione czoło jego i wyraz ust, zaciśniętych,
pobladłych, świadczyły, że mówił z namysłem i silnie
powziętém, wyraźnie w myśli swojéj sformułowaném,
postanowieniem. Jan Brochwicz spostrzegł wprawdzie, że, jak
na młodego człowieka, mającego jutro oświadczyć się o rękę
młodéj i ślicznéj panny, Maryś dziwnie trochę wyglądał; ale,
uradowany, że najmilsze mu nadzieje spełnić się nakoniec miały,
wzruszenie syna, niepokojące rozognienie twarzy jego, drżenie
głosu i zagadkowość uśmiechu, przypisał uroczystości chwili,
żalowi po młodzieńczéj, tak zwanéj złotéj swobodzie,
ostatniemu, może wahaniu się serca, które dotąd uczuć swych
pewném nie było. Przyszła mu téż na pamięć owa scena
zalotności, odegrana kilka tygodni temu przez Maryana i Teofilę,
w salonie pani Natalskiéj, a którą on poczytał za scenę
wybuchającéj, pomimo woli dwojga młodych ludzi, wzajemnéj
ich miłości. Przypomniał sobie zresztą nie jednę scenę podobną,
w któréj młoda ta para przedstawiała śród licznych zebrań widok
dwóch gwiazd jednostajnéj wielkości i świetności,
przyciąganych ku sobie migotliwą grą światowych blasków i
zabaw...
— A więc — rzekł pan Jan z radością — stanie się nakoniec
to, czego od tak dawna i tak gorąco pragnąłem...

400
Wyciągnął dłoń otwartą, i z uczuciem ojcowskiém,
połączoném z poufałością przyjaciela, ściskając rękę syna,
wymówił ze łzami rozrzewnienia w oczach:
— Winszuję ci, Marysiu, i... dziękuję!
Maryan wstał w milczeniu, dotknął ustami ręki ojca i wyszedł
z gabinetu. Po chwili znajdował się w saloniku swym, sam jeden,
otoczony marzącém światłem lampy, całym wytworem i
komfortem ładnego swego mieszkania. Dokonał już więc
stanowczego wyboru, zadowolnił pracującą w nim głuchą chęć
odwetu nad kobietą, która go odepchnęła. Wrażenia doznane
znużyły go głęboko, czuł się wyczerpanym fizycznie i moralnie,
położył się na długiéj, elastyczéj sofie, przymknął oczy i, jak
dziecko, zmordowane długim płaczem, oddychał z wolna i
głęboko. Spoczywał. Po chwili uczuł dobroczynny wpływ
ciepłéj, a zarazem świeżéj atmosfery pokoju i miękką pieszczotę
jedwabnych poduszek. Stawało mu się lepiéj, ciszéj i spokojniéj,
niż bywało oddawna, i tylko czuł jakby kamień jakiś ciężki, który
zapadał mu w pierś głęboko i pozostał na dnie jéj, tłoczący, choć
nieruchomy. Miał-że podnieść się kiedy z łożyska swego głaz ten
wewnętrzny, ze wstydu, żalu, z nienasyconych pragnień
szlachetnych i umilkłych do czasu wyrzutów sumienia
utworzony? miałże się on podnieść kiedyś, aby z zatamowanego
na czas jakiś źródła, jak z otwierającego się krateru, wybuchnęły
palące ognie bezsilnéj rozpaczy i popłynęła niszcząca lawa
gorzkiego zwątpienia? Było to dla Marysia zagadnieniem
przyszłości. Teraz nad domami miasta zajaśniało słońce, płynęło
zwolna po wiosennym lazurze, aż wzniosło się do tego punktu
firmamentu, z którego dobrze wychowani ludzie wyczytują
godzinę stosowną do oddawania wizyt. Teraz pan Jan Brochwicz
w czarném ubraniu, z twarzą rozpromienioną i zarazem uroczystą,

401
w jasnych rękawiczkach i z kapeluszem w ręku, wchodził do
salonu pani Natalskiéj.
Pani Natalska, ubrana jak zwykle ze smakiem i powagą,
siedziała na kanapie z książką w ręce, a oczyma utkwionemi w
piękna Tośkę, która, w spacerowym stroju stojąc na środku
salonu, kończyła nakładać rękawiczki. Obie panie postąpiły
naprzeciw wchodzącego pana Jana z giestem i wyrazami
uprzejmego powitania.
— Czy nie przeszkadzam paniom? — zatrzymując się w
pobliżu drzwi, z galanteryą zapytał Brochwicz — widziałem
przed bramą stojący powóz...
— To tylko córka moja ze swoją miss wybiera się na
przejażdżkę — grzecznie odparła gospodyni domu, giestem
zapraszając gościa do zbliżenia się ku kanapie.
Teofila z niejakiém wahaniem rozwiązywała wstążki od
kapelusza i pytająco patrzała na matkę.
— Jedź sobie, moje dziecko! — rzekła pani Natalska —
słońce tak pięknie świeci, a ty je tak lubisz... my z szanownym
sąsiadem i kochanym kuzynem zostaniemy sami i pogawędzimy o
starych dziejach...
Teofila z wdziękiem skłoniła się gościowi, i lekkim, pełnym
powabu krokiem wyszła z salonu. Pan Jan ścigał ją wzrokiem aż
do drzwi.
— Śliczna istota! — wymówił w zamyśleniu i, zwracając się
do gospodyni domu, dodał:
— Jeżeli szanowna kuzyna pozwoli, pomówimy ze sobą tą
rażą, zamiast o dawnych dziejach, o nowych, a raczéj o tych,
które jeszcze przyjść mają...
— Tylko że dla nas, kochany panie Janie — ze smętnym
uśmiechem przerwała piękna pani Jadwiga — przeszłość więcéj

402
bodaj ma uroku, niż przyszłość...
— Niezawodnie — odparł pan Jan — to téż, szanowna pani,
ośmielę się mówić dziś z nią o przyszłości naszych dzieci...
W czarnych, ognistych jeszcze oczach poważnéj damy błysnął
niepokój. Zwróciła się jednak ku gościowi z grzecznością i
powagą i odparła:
— Słucham cię, drogi kuzynie.
Pan Jan, w krótkich, lecz pełnych rozrzewnienia wyrazach,
oświadczył się w imieniu syna swego o rękę Teofili. W słowach
jego przebijało się gorące przywiązanie do Maryana, a także
serdeczna życzliwość względem pięknéj panny, któréj wejścia do
rodziny swéj szczerze pragnął. Dla pani Natalskiéj oświadczenie
się to niespodzianką nie było. Spełniało téż snadź tajemne jéj
nadzieje, z czém zresztą nie ukrywała się zbytecznie, i podając
rękę panu Janowi, odpowiedziała, iż sama osobiście nic przeciw
związkowi temu nie ma, owszem, szczerze go dla córki swéj
życzy, a tylko prosi pana Jana o parę dni zwłoki, w celu
wybadania usposobień w tym względzie swéj córki. Przymuszać
jéj bowiem do zawarcia małżeństwa, któremu sprzeciwiało-by
się jéj serce, za nic nie mogła-by i nie chciała; sądzi jednak,
spodziewa się, ma powody przypuszczać, że Teofila nie jest panu
Maryanowi nieprzychylną.
Pan Jan, wysłuchawszy odpowiedzi téj, która także nie była
dla niego niespodzianką, niemniéj jednak utwierdziła go mocniéj
jeszcze w miłych nadziejach, ucałował ręce pięknéj sąsiadki, a
zabierając się do odejścia, rzekł z powagą i wzruszeniem:
— Ja i pani, i wszyscy równi nam wiekiem i położeniem,
przebyliśmy od lat kilku smutne koleje, ciężkie zmiany i
niebezpieczeństwa. Cierpieliśmy i cierpimy jeszcze wiele.
Poznaliśmy nieznane nam wprzódy obawy i troski, nauczyliśmy

403
się drzéć o byt nasz dzisiejszy i spokój naszéj starości. Ale mamy
dzieci... jest to pociecha nasza i nadzieja. Jeżeli popełniliśmy
błędy jakie, oni naprawić je powinni. Jeżeli nie zdołaliśmy
pogodzić się z nowemi dla nas okolicznościami, oni się z nimi
pogodzą. We wszystkich smutnych przejściach i niepewnościach,
jakich doświadczałem ostatniemi czasy, a doświadczałem ich
niemało, wzmacniała mię, pocieszała i na duchu podnosiła myśl,
że może dzieci nasze...
— Szczęśliwsze od nas będą — uroczyście dokończyła pani
Natalska, i raz jeszcze podając rękę panu Janowi, ze smutnym
uśmiechem dodała: — i cóżbyśmy poczęli w tych strasznych dla
nas czasach, gdyby nam i téj pociechy zabrakło? Tak, kochany
sąsiedzie, ja także we wszystkich boleściach, walkach i trwogach
życia mego, za jedyną dźwignią, wsparcie i zachętę miałam tę
myśl, że może dzieci moje...
Nie dokończyła, bo oczy jéj napełniły się łzami. Odwróciła
twarz, aby je ukryć, i tylko pełném przyjaźni skinieniem głowy
pożegnała odchodzącego gościa.
W pół godziny po odejściu pana Jana, Tośka wróciła z
przejażdżki... Znalazła matkę wzruszoną jeszcze i zamyśloną, a
gdy zbliżyła się do niéj ze zwykłą pieszczotą, pani Natalska
przyciągnęła ją ku sobie, spojrzała w jéj twarz czułym i
badawczym wzrokiem i, głaszcząc dłonią białe jéj czoło, rzekła:
— Mam dziś dla ciebie, Tośko moja, ważną wiadomość... Pan
Maryan Brochwicz przez usta ojca swego oświadczył się o twoję
rękę...
Niepiérwszy to już raz w swém życiu, piękna, majętna i
utalentowana panna otrzymywała podobne oświadczenia. Dotąd
jednak odpowiadała na nie zwykle żartobliwym uśmiechem, lub
zimną i stanowczą odmową. Tym razem twarz jéj nabiegła

404
szkarłatem, i w mgnieniu oka znów pobladła. Widocznie uczuła
się wzruszoną. W oczach matki zajaśniało żywe zadowolenie.
— Nie chcę krępować woli twéj, droga moja, ani rozkazywać
twemu sercu — rzekła z czułością i powagą; — nie mogę jednak
zamilczéć, że oświadczenie, które dziś otrzymałaś, posiada w
mych oczach daleko większą wagę, niż wszystkie uprzednie.
Dotąd konkurenci twoi byli po większéj części albo ludźmi
niepewnego charakteru i z nieustaloną jeszcze opinią, albo téż
zbyt wyraźnymi spekulantami, starającymi się więcéj o mniemany
posag twój, niźli o ciebie samę. Z panem Maryanem rzecz się ma
całkiem inaczéj. Jest to młody człowiek, bardzo starannie
wychowany, syn rodziców zacnych i od dawna z domem naszym
sprzyjaźnionych, najlepszych zasad, konduity wzorowéj i
niepospolitéj wśród młodzieży dzisiejszéj stateczności
obyczajów i postępowania. Śmiało powiedziéć mogę, że ze
wszystkich partyi, jakie ci się dotąd zdarzały, jest to piérwsza,
którą zupełnie na seryomwziąć należy. Lata biegną, najdroższa
moja... dwa miesiące temu zączęłaś rok dwudziesty drugi. Nie
będąc ubogą, nie jesteś téż dość majętną, abyś zbyt liczny szereg
starających się ściągać ku sobie mogła... Wdzięki częstokroć
szybko mijają. Są to wszystko przyczyny, dla których proszę cię,
abyś poważnie, bardzo poważnie zastanowiła się nad uczynioną
ci propozycyą. Co do mnie, w ofiarowanym ci związku widzę
wyraźnie szczęście twe i bolała-bym bardzo, jeśli-byś go
odrzucić musiała...
Teofila w milczeniu i ze spuszczonemi oczyma wysłuchała
słów matki, potém powolnym ruchem uwolniła się z jéj objęcia i,
głęboko zamyślona, sztywniejsza nieco, niż zwykłe, powstała.
— Pozwól mi, mamo, przez dziś pomyśléć i zastanowić się —
rzekła cichym głosem — nie spodziewałam się, aby to już tak

405
prędko nastąpić miało, i nie wiem dobrze, co mam uczynić...
Teraz łzy nabiegły do jéj oczu, przycisnęła do ust obie ręce
matki i szybko odeszła. Pani Natalska przesunęła téż chustkę po
oczach.
— Myśl o rozstaniu się ze mną sprawiła jéj boleść —
szepnęła — ale spodziewam się... mam nadzieję, że uczucie dla
tego młodego człowieka przezwycięży wszystkie inne względy...
zresztą Brochów siąsiaduje z Natalinem, więc nie rozłączały-
byśmy się prawie... Ostatni ten wzgląd był jednym z powodów,
dla których pani Natalska pragnęła żywo małżeństwa Teofili z
Maryanem. Serce jej ściskało się jednak na myśl, że, bądź co
bądź, ukochane dziecię odejdzie od jéj boku, rozdzieli uczucia
swe pomiędzy nią a kimś drugim jeszcze. Z zapomnieniem
przecież o sobie, z zaparciem się namiętnie kochającéj matki,
złożyła dłonie i, wznosząc w górę piękne oczy, które tyle łez z
powodu nieszczęśliwego małżeńskiego związku wylały,
wymówiła gorącym, błagalnym szeptem: — O mój Boże! oddal
od niéj cierpienia i walki, które ja przebyłam... niech będzie
szczęśliwą, niech tylko będzie szczęśliwą!...
Gdy tak działo się w salonie, w głębi mieszkania, w
ustronnym i samotnym pokoju, z łokciami opartemi o stół i twarzą
ukrytą w dłoniach, siedziała Teofila. Myślała głęboko nad
zdarzeniem, przyniesioném jéj przez dzień dzisiejszy,
zdarzeniem, które nie było dla niéj wprawdzie niespodzianką
zupełną, ale o którém myśl starała się zawsze oddalać od siebie,
i zatapiać w mgle oddalonéj jeszcze przyszłości.
Ile razy postępowanie z nią Maryana, przyjaźń zachodząca
pomiędzy jéj i jego rodzicami, wszelkie zresztą zdające się ich
łączyć względy wieku, urodzenia, wychowania, majątku, czyniły
w jéj oczach prawdopodobném, a może już i niedalekiém

406
oświadczenie się o nią, młodego Brochwicza, odwracała oczy od
tego przewidywanego wypadku i, dla uspokojenia ogarniających
ją niepokojów, mówiła sobie:
— Jak przyjdzie... pomyślę o tém! Teraz przewidywanie stało
się rzeczywistością, trzeba było o niej myśleć, stanowczo już
wybierać pomiędzy tak lub nie, mającém wyrokować o całém jéj
życiu. To téż z rozwagą i wprawą kobiety, młodéj wprawdzie,
nienaiwnéj przecież wcale, ani dziecinnéj, lecz przeciwnie do
gruntu znającéj wszelkie właściwości, ustawy i obyczaje téj
sfery światowéj, w któréj wzrosła i żyła, Teofila zastanawiała
się nad położeniem, stworzoném dla niéj przez dzień dzisiejszy.
Zgadzała się w zupełności ze zdaniem matki, że ze wszystkich
propozycyi małżeńskich, jakie jéj dotąd czyniono, propozycya
Maryana Brochwicza była piérwszą, którą zupełnie na seryo brać
należało. Pomimo piękności, świetnych salonowych powabów i
sporego posagu, nie miała dotąd ani jednego konkurenta, który-by
pod jakimkolwiek względem mógł znieść porównanie z
dorodnym, oświeconym, świetnie przedstawiającym się w
salonach i wzorowo prowadzącym się synem Jana Brochwicza.
Było to zresztą bardzo naturalnym wynikiem ciasnoty i
wyosobnienia tego towarzyskiego koła, w którém upływało jéj
życie i w którém wyłącznie wybierać i wybieraną być mogła. Z
tém wszystkiém przeszłość ta źle wróżyła o przyszłości... kto
wié? czy kiedykolwiek spotka sposobność zawarcia związku tak
stosownego, tak dla większéj części jéj rówieśnic ponętnego, tak
spokojną, bezpieczną, świetną nawet poniekąd przyszłość
zaręczającego? W ten sposób myślała Teofila Natalska,
światowa panna, przywykła do ważenia różnych wag, miar i
barw konwenansów, wypieszczone dziecko matki, kochającéj ją
z namiętném wylaniem, pozwalającéj jéj z zupełną swobodą

407
rozglądać się w pewnéj sferze świata, pojęć i uczuć. Ale po-za tą
sferą były inne jeszcze, o których ukrywaniu przed córką pani
Natalska nie myślała nigdy, bo nie przypuszczała wcale, aby
widoki ich lub wpływy dosięgnąć jéj kiedy mogły. Salon ze
wszystkiemi właściwościami swojemi był dla niéj saméj
jedynym światem, który znała i dokładnie zbadała; nigdy jéj więc
na myśl nie przyszło, aby która z córek jéj mogła okiem, uchem
lub sercem dojrzéć, dosłyszéć lub odczuć cokolwiek, co po-za
obręb żywiołu tego wychodziło. A jednak rzecz ta, całkiem
nieprzewidywana, stała się; oko, ucho, serce i myśl Teofili
wybiegły po-za granicę zjawisk, na które dozwolonem jéj było
patrzéć bez przeszkody, których wyrozumiewać i badać nikt jéj
nie wzbraniał, i wstąpiły w sferę nieznaną sobie,
wpółpromienistą, współciemną, przedewszystkiém zaś
niezrozumiałą dla niéj.
Wstrząśniona do głębi ważnością chwili, a jednak usiłująca z
zimną krwią rozważać swe położenie, Teofila zapytywała siebie:
coby miała do zarzucenia młodemu człowiekowi, który ofiarował
się jéj na dozgonnego towarzysza życia? Nie mogła uczynić mu
żadnego zarzutu, który-by mógł rozsądnie figurować pomiędzy
powodami odmówienia mu ręki. A jednak były w nim rzeczy,
które jéj się nie podobały. Nie lubiła téj ustawicznéj wesołości,
jaką okazywał w salonach, pustych i pozbawionych wszelkiego
znaczenia rozmów, które często prowadził, grzecznych słówek,
które rad był przy każdéj sposobności wymawiać, wytwornego
nawet stroju, którym się odznaczał, miękkości jego układu,
kobiecéj białości jego twarzy. Nie lubiła w nim słowem
wszystkiego tego, czém przecież bawiła się, gdy była z nim
razem, co stanowiło ogólnie w jéj sferze cenione i za dodatnie
poczytywane przymioty młodych mężczyzn, co zresztą w wielkiéj

408
części i w wysokim stopniu posiadała sama; światowości,
zalotności i miękkości. Nie zdając sobie saméj jasnego rachunku
z własnych uczuć, tak natura ich była dla niéj ciemną, nieznaną,
pragnęła czegoś innego, niż to, co dostrzedz mogła w ładnym,
grzecznym, wykwintnym i salonowo oświeconym Marysiu,
pragnęła czegoś więcéj, dojrzała już nawet w życiu swém coś
więcéj, i dlatego, że dojrzała, pragnąć zaczęła.
Podniosła głowę i zapytała siebie głośno prawie.
— Bo i cóż nakoniec on uczynił, aby przed całym światem za
tak wzorowego uchodzić? jaką jest jego tak bardzo wielka
zasługa i wartość?
Tak myślała o człowieku, którego konwenans wskazywał jéj
jako bardzo odpowiedniego dla niéj męża, który jednak
przedstawiał najwyższą sumę przymiotów, jaką wśród
otaczających ją mężczyzn znaleźć mogła... Wśród otaczających
ją!... nie byłoż innych na świecie? Pamiętała, o! pamiętała o tém
dobrze, że byli inni.., jednego z tych innych, oddalonych,
wykluczonych i wykluczających się z jéj świata, znała...
pamiętała... Jakże wyraźnie stanęła teraz przed nią postać jego,
prosta, niewytworna, okryta ubraniem z taniego i niepokaźnego
materyału, a jednak dziwnie dla niéj pociągająca, szlach etna![31]
postać całkiem nowa pośród znanych jéj dotąd postaci i samą tą
nowością może zajmująca, siłą jakąś, niewidzianą przez nią u
innych, nacechowana, siłą męzką, która wywierała na nią urok
taki, że wobec niéj ona, świetna zawsze, królująca, tryumfująca i
radośna, uczuwała się nieśmiałą, rozrzewnioną, i w tajemnéj
głębi serca wieczném a łatwém tryumfowaniem swém
upokorzoną...
Pokój, w którym siedziała teraz, był tym samym, w którym
przed kilku tygodniami pożegnała go po raz ostatni. Wodziła

409
wkoło siebie zamyślonemi oczyma, i w jednéj minucie tysiąc
razy zobaczyła portret jego, odmalowany przed nią wzrokiem jéj
wyobraźni. Stał tu, siedział tam, zbliżał się, odchodził, patrzał na
nią... Ukryła znowu twarz w dłoniach, ale nie myślała już ani o
Maryanie, ani o prawdopodobném blizkiém swém zamążpójściu.
Cofnęła się myślą o lat kilka i ujrzała się młodziuchną
siedmnastoletnią dzieweczką, po raz piérwszy w roli dorosłéj już
panny przybywającą z rodzicami do miasta. Wtedy zobaczyła go
po raz piérwszy. Przynosił ojcu jéj, a raczéj jéj matce (bo ona-to
zajmowała się sprawami rodziny) mnóztwo brzydkich
stemplowanych papierów, nad których przepisywaniem spędził
kilka dni i nocy. Opowiedziano jéj jego historyą. Historye
podobne były podówczas zbyt częste, aby mogła nigdy nie
słyszeć o nich, ale przedstawiciela jednéj z nich widziała po raz
piérwszy. Patrzała na niego z ciekawością, zajął ją. Wróciła
nazajutrz do wiejskiego domu swego nieokreślenie wzruszona, z
obrazem młodego wyrobnika w pamięci! Potém zapomniała o
nim, aż po upływie lat kilku usłyszała dalszy ciąg jego historyi.
Był on zawsze w tém mieście, do którego przybywała, ale wkoło
niego zgromadziła się teraz sieroca rodzina, a on zastępował jéj
ojca. Z obrazu rodziny Siecińskich, odmalowanego jéj ustami
starego prawnika i przyjaciela domu jéj matki, tchnęło ku niéj
coś niewysłowienie pięknego, coś niezrozumiale, ale ponętnie
niepospolitego. Przez ciekawość, przez pustotę, przez niejasny
dla niéj saméj, ale wznowiony czar piérwszego wzruszenia
serca, zapragnęła poznać go z blizka. Z całą przebiegłością
kobiety, wprawnéj w światowe kunszta, i z całym uporem
dziecka rozpieszczonego, którego woli stawało się zadość
zawsze, szukała dróg, które-by mogły zbliżyć ją ku niemu. Nad
zdobyciem sobie drogi takiéj popracowała chwilę tylko.

410
Przyszedł... o! jakże pamiętała tę chwilę, gdy po raz piérwszy
usiedli oboje przy tym samym stole, przy którym siedziała ona
teraz! Mogłaż się mylić, gdy zdawało się jéj, że go olśniła
blaskiem swéj piękności, że czar jéj spójrzenia szybkim
rumieńcem powlókł na chwilę surowe czoło pracownika?.... Czy
i on także pamiętał może o piérwszém spotkaniu? Czy to
niewytłómaczone drżenie serca, z którém go witała, oblokło ją
tak wzruszającą ponętą, że i jego także serce, ściśnięte żelazną
obręczą trudnych wymagań bytu, zadrżało tajemnie? A jednak, po
kilkunastu spotkaniach, po kilku błyskawicznie szybkich
chwilach, w których oczy ich spotkały się ze sobą, lica zapłonęły,
usta zadrżały i nie dokończyły zaczętego wyrazu, on piérwszy
przyszedł ku niéj ze słowem pożegnania... Nie była jednak, na
wzór innych rówieśnic swych, wychowaną w klauzuralnéj
nieświadomości tajemnic serca; kierująca ją więcéj namiętna niż
surowa ręka matki, nie wyanieliła jéj tak, aby uczucia ludzkie
przedstawiały dla niéj zagadki, na których znaczeniu co chwila
mylić-by się mogła... poznała więc, że słowo pożegnania, które
wymawiał z obojętną twarzą, zadawało mu ból przeszywający,
że walczył i, dobrowolnie rozstając się z nią, zwyciężał coś w
sobie... Ona także zadrżała wtedy do głębi, po raz piérwszy w
życiu uczuwaném cierpieniem, i powiedziała sobie, że to coś, co
pracowało w jéj piersi niewymownym żalem i tęsknotą,
zwyciężyć w sobie musi, bo nie prowadzi jéj ono do niczego...
Odtąd nie widziała go, nie dojrzała go nawet z daleka ani razu.
Cóż dziwnego? na całéj kuli ziemskiéj jedynym punktem, na
którym spotykała się z ludźmi, był salon. On na tym punkciku,
błyszczącym lecz drobnym, nie znajdował się nigdy. A jednak nie
zapomniała o nim! nie! nie! nie zapomniała o nim! ani jeden z
rysów jego twarzy, ani jedno z poruszeń, właściwych postaci

411
jego lub fizyognomii, nie zamgliły się w jéj pamięci. Widywała
go nieraz w snach niespokojnych i budziła się z sercem
wezbraném, z piersią przytłoczoną ciężarem tęsknoty, i przez cały
dzień już po śnie tym, nie żądanym, lecz wracającym uparcie,
wśród ożywionych gwarów czuła się niepojętém rozmarzeniem
senną i, śmiejąc się, bawiąc gości, swobodnym głosem, z
niezmąconą twarzą igrając pustemi, błyszczącemi słowy,
mocowała się z sobą, aby tłumić wilgoć łez, które z dna piersi jéj
podnosiły się do oczu! Widywała go w każdéj samotnéj godzinie,
gdy z głową, opartą na ramieniu matki, lub bezczynnie złożoną na
miękkiéj poduszce sofy, szklistemi oczyma wpatrywała się w
zmrok pustego salonu, oczekującego na wieczornych gości!
I teraz także, gdy usłyszała imię człowieka, który żądał jéj
ręki, zobaczyła przed sobą obraz jego, i uczuła, wyraźniéj, niż
kiedy, uczuła, że wraz z ręką swą nie może już oddać serca...
Podniosła twarz, po któréj kilka łez płynęło, i obie ręce
przycisnęła do piersi, wezbranéj wysoko żalem, tęsknotą, buntem
przeciwko tym przeszkodom i różnicom, które, jak się jéj
zdawało, dzieliły ją z nim nieodzownie.
— Czyliż nie można zwyciężyć przeszkód tych i zatrzéć
różnic?
Pytanie to zakipiało w jéj myśli płomienistém kołem
pragnienia i nadziei. Ze splecionemi i złożonemi na stole dłońmi,
z kibicią wyprostowaną i oczyma szklisto utkwionemi w jeden
punkt przestrzeni, Teofila siedziała przez czas jakiś, nieruchoma
jak posąg...
Gdy powstała, na twarzy jéj malował się wyraz niezwykłéj jéj
wcale powagi i silnie powziętego postanowienia.
Powolnym krokiem, z głębokiém zamyśleniem w pięknych
oczach, weszła do salonu, w którym znalazła matkę swą samę

412
jednę, siedzącą na uprzedniém miejscu z książką w ręku, któréj
jednak, niespokojna wzruszona, nie czytała. Ujrzawszy
wchodzącą córkę, spójrzała na nią badawczo i wymówiła z
pieszczotą w głosie:
— Jakaś ty zamyślona, Tośko moja! pójdź do mnie,
pomówimy...
— Pomówimy... — powtórzyła piękna panna, i osunąwszy się
na nizki taburet, stojący u stóp matki, ramionami oplotła jéj
kolana i śliczną twarz swą podniosła ku jéj twarzy.
— Matko moja najlepsza! kocham cię nad wszystko! —
wymówiła głosem, w którego zniżonych tonach dźwięczała
czułość głęboka, połączona z taką samą powagą, jakiéj wyraz
tkwił w zamyślonych, ku matczynéj twarzy wzniesionych, jéj
oczach.
— Wiem o tém, dziecko jedyne! wiem o tém! — gorącym
szeptem odparła matka, i długi, cichy pocałunek złożyła na czole
dziewczyny.
— Za nic, za nic w świecie nie chciała-bym, abyś cierpiała
przeze mnie, ty, matko moja, która, odkąd zapamiętać mogę,
czyniłaś mi z życia niebo spokoju, wesołości, pieszczoty...
— Dlaczego ty to wszystko mówisz, dziecko?
— Bo dziś dla mnie dzień ważny, mamo! dziś muszę wiele
myśléć i dobrze o wszystkiém pamiętać... Nie jestem już
dzieckiem. Wiem, mamo, że nie byłaś i nie możesz być
szczęśliwą inaczéj, jak szczęściem naszém... mojém... Nie
chciała-bym za nic uczynić dziś nic takiego, nad czém-byś ty
późniéj cierpiéć i płakać mogła...
— Możesz-że coś podobnego uczynić? Cierpiéć z twojéj
przyczyny mogła-bym wtedy tylko, jeśli-byś ty cierpiała. Ale
pocóż miały-byśmy obie tworzyć dziś podobne przypuszczenia,

413
dziś właśnie, kiedy wszystko zdaje mi się przyrzekać przyszłość
szczęśliwą...
— Mamo! powiedz mi, wymień mi wszystko, czego pragniesz
dla tego, aby przyszłość moja szczęśliwą była?
— Dziwne pytanie, Tośko! czyliż nie wiész o tém? czyż nie
mówiłyśmy ze sobą o tém wiele razy?
— Powtórz... powiedz... — z naleganiem szepnęła
dziewczyna.
Pani Natalska uśmiechnęła się teraz do córki tak, jak uśmiecha
się matka lub piastuka[32], gdy pieszczone jéj dziecię napiera się
powtórzenia nieraz już opowiedzianéj przez nią bajki.
— Pragnę — zaczęła na-pół z uśmiechem, na- pół z
rozrzewnieniem — abyś kochaną była i kochała, abyś mogła
szanować człowieka, który będzie dozgonnym towarzyszem
twoim, i nie miała powodu wstydzić się za niego, aby położenie
twoje towarzyskie stało zawsze na równi z tém, na jakiém się
urodziłaś i wzrosłaś...
— Mamo, co znaczy w oczach twoich położenie towarzyskie?
Tym razem pani Natalska zaśmiała się prawie głośno.
— Dziecko! pytasz tak, jak gdybyś nie znała ludzi, którzy je
posiadają!... majątek, naturalnie, urodzenie...
— A zajęcia?...
— No i zajęcia także! Zlituj się! a toż naturalnie, że wcale nie
życzyła-bym sobie, abyś była żoną którego z ludzi, zmuszonych
pracować całemi dniami i wyciągać rękę po zarobek...
— A jednak — z zamyśleniem podchwyciła Teofila —
pomiędzy ludźmi tymi, mamo, są, tacy, których... kochać i
szanować można...
— Zapewne, droga moja, kobiety równego im stanu mogą
znajdować z nimi szczęście...

414
— Czyż różne stany ludzi nie równają się z sobą coraz
bardziéj? Czyż zawsze, mamo, trwać będą zapory, dzielące ludzi
z podobnymi im ludźmi?
Pani Natalska z zadziwieniem spójrzała na córkę.
— Zkąd ci myśli podobne przychodzić mogą do głowy?
— Słyszałam, mamo... czytałam...
— Słyszałaś i czytałaś rzeczy, których na seryo brać nie
należy...Są to błędne teorye dzisiejszych nowatorów, powstałe z
dumnych marzeń i nieoparte wcale na praktyce i rzeczywistości.
Jesteś zbyt rozsądną i zanadto znasz świat, abyś nie miała
wiedziéć sama i abym ci powtarzać to potrzebowała, że
najpewniejszą rękojmią szczęścia dla dwojga łączących się ludzi
jest podobieństwo wychowania ich, przyzwyczajeń, wspólność
warunków towarzyskich, śród których zostają.
Umilkła na chwilę i, przypomniawszy snadź sobie własne swe
dzieje, dodała z tłumioném westchnieniem:
— I śród takich warunków wprawdzie mogą zdarzać się
niekiedy związki niedobrane i niezupełnie szczęśliwe, ale są to
skutki wypadkowéj jakiéjś omyłki, trafem sprowadzonego
nieporozumienia. Z tém wszystkiém...
Tu ogniste oko poważnéj damy błysnęło zapałem, a wyniosłe
czoło jéj podniosło się z dumą.
— Z tém wszystkiém jednak, niech co chcą mówią i piszą, i
jakie chcą prawa stanowią nowatorowie, usiłujący zburzyć
budowę, którą stawiały wieki, a na miejscu świętéj nam tradycyi
umieścić z pychy i mrzonek wysnute najniepraktyczniejsze teorye;
klasa ludzi, do któréj ja i ty, droga moja, należymy, klasa, w
któréj ręku od wieków zostaje największe bogactwo kraju,
ziemia, która przez wieki dzierżyła najwyższe dostojeństwa i
najwznioślejsze pełniła obowiązki, pozostanie zawsze

415
najszlachetniejszą, najoświeceńszą i nieskończenie wyższą w
charakterze swym i przyzwyczajeniach od wszystkich innych.
Zapewne, francuzkie przysłowie słusznie powiada, że
szlachectwo obowiązuje. Nie powinniśmy być dumni, ani
pogardzać tymi, którzy niżéj od nas stoją; powinniśmy téż być
szlachetni, uprzejmi, oświeceni, aby świecić dobrym przykładem
tym, którym wśród społeczeństwa przewodniczymy; ale...
— Ale — podchwyciła szybko Teofila — jeżeli- by człowiek,
wybrany przeze mnie, będąc równym mi urodzeniem i
wychowaniom, był zupełnie... zupełnie ubogim?... co
powiedziała-byś o tém, mamo?
Pani Natalska schmurzyła czoło.
— Było-by mi trochę smutno; majątek jest, droga moja, rzeczą
bardzo ważną w życiu, i nie należy zbytecznie nim pogardzać...
— Alboż nie posiadam go sama?
— Tak, ale nie jest on znacznym. Czasy są ciężkie dla nas, i
pomimo wszelkich usilności, nie potrafiłam zapobiedz
ogromnemu zmniejszeniu się naszéj fortuny. Masz dwóch braci,
Tosiu moja, i siostrę. Posag twój nie może wynosić więcéj, jak
skromną sumę, z któréj zaledwie bez niedostatku wyżyć-by
można...
— A gdybym, mamo, wraz z wybranym przeze mnie
człowiekiem, zgodziła się poprzestać na tém, co sama
posiadam?...
— Zkąd ci te myśli, dziecko? zkąd ci te myśli? — Zwołała
pani Natalska, i chciała widać powiedziéć córce coś bardzo
poważnego, coś może trochę surowego; ale spostrzegła, że usta
jéj drżały, że w oku jéj migotała łza, i na widok ten zapomniała o
wszystkiém, co się jéj w mowie córki nie podobało. Przycisnęła
ją do swéj piersi i szepnęła nad jéj głową:

416
— Byle-byś była szczęśliwą, ukochana moja! byle-byś tylko
była szczęśliwą!
Teofila wysunęła się powoli z ramion matki, i z uśmiechem
tajemnego zadowolenia na ustach, z niezwykłym blaskiem w
oczach, pocisnęła sprężynę, stojącego na stole dzwonka.
— Mój Ignacy — rzekła do wchodzącego lokaja — powiedz,
aby mi założono konie do koczyka...
— Dokąd chcesz jechać? przed godziną dopiéro wróciłaś z
przejażdżki...
Teofila zbliżyła się do matki zamyślona wciąż i
rozpromieniona zarazem, poważna i pieszczotliwa.
— Muszę dziś raz jeszcze być na mieście, mamo! — rzekła,
całując rękę matki — muszę koniecznie...
— Jedź, jedź, moje dziecię, weź tylko ze sobą, jak zwykle,
miss Luizę... rozumiem dzisiejsze wzruszenie twoje... wiem, co
dziać się musi w twém sercu, w dniu tak dla ciebie ważnym.
Ruch, świeże powietrze, słońce, wzmocnią cię i uspokoją...
Może chcesz zrobić jaki sprawunek i potrzebujesz pieniędzy ?...
— Nie, mamo najdroższa! potrzebowałam tylko usłyszéć z ust
twoich, że cokolwiek-bym postanowiła, jakikolwiek uczyniła-
bym wybór, zgodzisz się na wszystko, byle-byś mnie szczęśliwą
widziała..
Rzekłszy to, odeszła, a w kilka minut potém słychać było
turkot wyjeżdżającego z bramy powozu.
Za bramą dopiéro, Teofila pochyliła się nieco na przód i
rzekła siedzącemu na koźle lokajowi:
— Na ulicę Nadrzeczną, Ignacy. Każesz zatrzymać się przed
sklepem pana Siecińskiego.

417
∗ ∗

418
Dnia tego w niewielkim sklepie, przy ludnéj i ruchliwéj, lecz
wcale niewytwornéj ulicy umieszczonym, panował ruch
niezwykły. Tuż przed wązkim chodnikiem, oddzielającym środek
ulicy od dwóch wscbodków do sklepu prowadzących, stał wielki
drabiniasty wóz, słomą napełniony i dwoma końmi zaprzężony.
Dwaj ludzie w wyrobniczém ubraniu wyjmowali ze słomy pudła
drewniane, mniejsze i większe, gwoździami zabite, powrozami
obwiązane, w wielkie czarne cyfry i litery zaopatrzone, i wnosili
je do sklepu. Był to transport towarów, koleją żelazną przybyły.
Przybycie to przedstawiało w zawodzie Stefana Siecińskiego
fakt bardzo ważny. Dotąd niezamożny i początkujący, zmuszony
myśleć nad tém tylko, jakby końce połączyć z końcami i nie
wytrącić z równowagi przedsięwzięcia, rozpoczętego w znacznéj
części z pomocą kredytu, młody kupiec czerpał materyały
sklepowe z większych miejscowych składów i nielicznych
fabryk. Manipulacya ta przychodziła mu łatwiéj, ale pozbawiała
go większych korzyści, i w szczupłych bardzo granicach
zamykała interesa jego handlowe. Teraz, mocą oszczędności,
wysileniem pracy i ścisłą rzetelnością, po raz piérwszy od lat
trzech pozyskał możność rozpoczęcia interesów na szerszą skalę,
przez porozumienie się z domami handlowemi i zakładami
fabrycznemi stron oddalonych. Zawiązał kilka cennych
stosunków, otrzymał zaszczytne poręczenia do kilku obfitych
źródeł handlowych, tam przesłał trochę pieniędzy, tu uzyskał
kredyt i osiągnął to, czego oddawna dla skromnego zakładu
swego pragnął: możność wzbogacenia go nowemi a pokupnemi
materyałami i stopniowego, coraz szerszego rozwoju działania. Z
tém wszystkiém były także, obok szans powodzenia, szansy

419
niebezpieczeństwa. Krok, jakkolwiek dokonany z
zastanowieniem, po długiém przygotowaniu i rozważném
obliczeniu, mógł omylić, pokazać się przedwczesnym względnie
do położenia kupca, lub niepożytecznym względnie do potrzeb
publiczności. To téż Stefan na-pół tylko z zadowoleniem, a na-
pół z zamyśleniem i niepokojem, przyjmował do sklepu
zdejmowane z woza pakunki, i wraz ze swym dwunastoletnim
pomocnikiem zajmował się odbijaniem gwoździ,
rozwiązywaniem sznurów, przybijaniem do jednéj ze ścian
sklepu drewnianych półek, na których świéżo przybyłe towary
umieszczonemi być miały, w oczekujących teraz na nie i na
podłodze ustawionych słojach, workach i beczułkach. Robota
szła żwawo i wóz był już do połowy opróżnionym, gdy na bruku
nierównym rozgłośnie zaturkotał powóz i, nie mogąc podjechać
pod drzwi sklepu, z powodu stojącego tam woza, stanął o kilka
kroków za nim. Stefan, oddany cały swéj robocie, nie zwracał
uwagi na odgłosy, napełniające ulicę. W téj chwili właśnie
przykląkł na jedno kolano przed wielkiém, z desek zbitém,
pudłem, i z młotkiem w jednéj ręce, drugą z wolna i ostrożnie
podnosił, uwolnioną już w części od sznurów i gwoździ, kruchą
łubkową pokrywę pakunku.
— Panie Sieciński — wymówił nad nim z cicha wyrostek
sklepowy — jakaś pani przyjechała!
Stefan podniósł głowę, spójrzał na drzwi sklepu i pozostał
przez chwilę nieruchomy, zdumiony. Zjawisko, które ujrzał,
obudziło go nagle z zamyślenia o cyfrach i kombinacyach
kupieckich, a przerzuciło w krąg uczuć i myśli całkiem innéj
natury.
Parę minut przedtém, z powozu, który zatrzymał się przed
brzydkim, żółtym i od starości popękanym murem staréj

420
kamienicy, wysiadła Teofila, blada trochę, ale śmiała, niezwykłą
siłą postanowienia ożywiona, natchniona uczuciem jakiémś
tajemném, które blask zapału rozniecało w jéj oczach, i tłumioną
jakby rzewnością poruszało od chwili do chwili różowe wargi.
Zaraz jednak, śród chodnika, na którym postawiła drobne i
wytwornie obute swe stopy, uderzył ją widok niespodziany dla
niéj i niemiły. Dwaj ludzie, niosący na barkach i ramionach
ciężkie podługowate pudło, zagrodzili jéj wejście do sklepu.
Cofnęła się o krok jeden, aby nie być zasypaną słomą, ciągnącą
się z woza i opadającą z pudła, zgarnęła w dłonie powłóczyste
fałdy jedwabnéj swéj sukni, i dumny łuk brwi zsunęła nieco, z
wyrazem uczuwanéj przykrości. Gdy jednak tragarze,
umieściwszy w sklepie niesiony przedmiot, wrócili do woza,
piękna panna, zgarniając wciąż w dłoniach i unosząc z lekka
opływające ją zwoje jedwabiów, wstąpiła po wschodkach,
usłanych słomą i przysypanych piaskiem, i stanęła w drzwiach
sklepu. Gdyby w miejscu, do którego wstępowała, znajdował się
poeta jaki, wyrzekł-by niezawodnie, że wraz z pojawieniem się
jéj, szara głębia sklepu napłynęła powodzią czarodziejskiego
światła, że promień słońca zsunął się w ciemności, anioł zstąpił
w głębokości i t. d. „Oczy bohaterki były piękne, bardzo piękne!
— czy nie czujesz pani zapachu fijołków?... Głos bohaterki był
także piękny! — czy nie słyszysz pani pieśni słowika”. Tak o
istocie do niéj podobnéj śpiewał wielki poeta żartu i boleści —
Heine.
Stefan nie był poetą. Był on kupcem. I cóż ztąd? był on także
człowiekiem, którego pierś wzdymały dziewicze siły niesteranéj
młodości, a nikt odgadnąć i obliczyć nie może, w jak brudnéj
prozie kąpią się nieraz myśli śpiewaków poezyi, na jak
poetyczne i gorące szczyty podnosić się mogą uczucia

421
wyrobników prozy.
Pozostał przez chwilę w téj samej postawie, w jakiej znalazło
go świetne zjawisko, rękę tylko uzbrojoną w młotek opuścił, jak
człowiek, którego ze zdumienia i radości odstępują siły...
Przybyła tu! a więc nie zapomniała o nim, zapragnęła go
zobaczyć... po gwałtowném uderzeniu serca, które zatrzęsło nim
od stóp do głowy, falę krwi rzuciło mu do czoła, wzrok
przyćmiło i zatamowało oddech, uczuł silniéj i wyraźniéj, niż
kiedy, że i on także o niéj nie zapomniał; pragnął ją widzieć
wszystkiemi siłami ducha swego i ciała, chociaż pracujące w
nim to pragnienie chował, przed sobą samym nieledwie, w
tajemnicy. Teraz, gdy, niewzywana i niespodziewana, stanęła
przed nim w miejscu, śród którego przyzwyczaił się pracować
tylko i rachować, ogarnęła go wdzięczność dla niéj
niewysłowiona i radość namiętna, usuwająca wszystko, co nią
nie było, z myśli i pamięci... Podniósł się z wolna, upuścił na
ziemię żelazne narzędzie pracy, i zbliżył się ku niéj.
— Nie spodziewałem się ujrzéć pani dziś... tutaj... —
wymówił głosem, którego drżeń tłumić nie mógł, lub nie chciał.
Teofila nie odpowiedziała. Stała ona u wejścia, przemieniona
zda się w posąg niemy i zimny. W pierwszéj sekundzie, gdy tu
stanęła, gdy spójrzała na człowieka, ku któremu przybywała z
gorącém słowem, z otwartém i zbyt może śmiałém nawet
wezwaniem na ustach, rysy twarzy jéj drgnęły także radością,
czułością, o któréj ukrywaniu zapominała, zajaśniały piękném
światłém wzniosłego uczucia. Ale była to tylko jedna sekunda...
Nagle zesztywniała, ochłodła; powolném, zdumioném
spójrzeniem obiegła przedmioty, stanowiące tło dla postaci i
twarzy młodego kupca. Och! jakież to było tło brzydkie,
odtrącające, przestraszające niemal! Tu z-za grubego szkła

422
wielkich słojów przeglądały niepewno barwy bakalii i konserw;
tam, w papierze brzydko sinego koloru owinięte, piętrzyły się
stosy świéc stearynowych, gdzieindziéj leżały jedne na drugich
wielkie kawały czarno i sino centkowatego mydła; tam znowu
stały rzędem pękate wory, napełnione zapewne mąką i krupami.
Nad kontoarem, ciężko i grubo wyrobionym z prostego drzewa,
zwisały szale większe i mniejsze; podłoga przysypana była
wiórami i otrębami, wysypanemi z otworzonych już pudeł,
zasiana słomą, przyciągniętą z woza wraz z ładunkami, nad
któremi teraz unosiła się kurzawa, rozpakowywaniem ich
wzniecona. A on, do którego świetna panna przybywała z sercem
wezbraném i głową wrzącą śmiałemi postanowieniami, klęczał
wśród kurzawy, na grubéj desce podłogi, i z młotem w ręku
otwierał pudło, z którego wylatywał ostry i przykry zapach ryb
wędzonych. Po szarym surducie jego rysowały się tu i owdzie
białe ziarna mąki, którą przed chwilą wydobywał snadź z
przywiezionych worów, badając wartość jéj i gatunek. Twarz
jego uznojoną była od pochylania się i podnoszenia ciężarów,
które dźwigać pomagał; ręce opylone, zaczerwienione od
żelaznego młotka, którym uderzał w twarde deski, od grubych
powrozów, które rozwiązywał, i upartych gwoździ, z których
jeden, oporny i ostry, zarysował mu na ręce głęboką i krwawiącą
się szramę.
Jakże inaczéj człowiek, ku któremu przybyła, wyglądał wtedy,
gdy widywała go w domu swéj matki! a bardziéj jeszcze, jakże
inaczéj wyglądał on w państwie jéj wyobraźni wtedy, gdy,
marząc o nim, tęskniąc do niego, stroiła rysy jego w poetyczną
bladość wzruszeń miłosnych, a postać jego rzeźbiła w kształty
Apollina, o surowém, lecz przeczystém czole! Była to tylko
przecież abstrakcya, był to obraz człowieka, oderwany od tła, na

423
którém rozwijało się życie jego. Teraz ujrzała go pośród tła tego,
a wszystkie zmysły jéj zbuntowały się przeciw miejscu, do
którego weszła; przeciw widokowi, który uderzył jéj oczy, i
napełniły ją uczuciem nieprzezwyciężonéj odrazy. W piérwszéj
sekundzie chciała wyciągnąć ku niemu rękę, i rozmowę z nim, tak
ważną dla niéj, tak rozkosznie śpiewającą w jéj myśli, rozpocząć
serdecznym uściskiem dłoni. Ale wzrok jéj upadł na zapylone
ręce Stefana, i ręka jéj kurczowo zacisnęła się wkoło
jedwabnych fałd sukni, tém już tylko zda się zajęta, aby ochronić
je od zetknięcia z podłogą sklepu i okrywającemi ją wstrętnemi
przedmiotami. Rysy jéj były sztywne i nic nie mówiące, czoło
pochylone, oczy smutne nieco, lecz więcéj jeszcze zimne.
— Czemu przypisać mogę zaszczyt widzenia pani w tém
miejscu, które, jak spostrzegam, nie sprawia na pani wcale
miłego ważenia?
Słowa te wymówił Stefan, gdy na piérwszy, drżący wykrzyk
serca nie otrzymał odpowiedzi żadnej, gdy przez chwilę wpatrzył
się w twarz pięknéj kobiety, a z wyrazu, jaki pokrył cudowne jéj
rysy, zrozumiał wszystko, co się w niéj działo. Głos jego
dźwięczał zimno i grzecznie, a tylko przy ostatnich wyrazach
ozwały się w nim, mimowoli dobywające się z piersi
wzburzonéj, brzmienia niewysłowienie bolącéj goryczy. Teofila
podniosła głowę, jakby ze snu obudzona.
— Przepraszam pana — wyrzekła ze zmieszaniem —
przerwałam mu, jak widzę, pilne zajęcia...
Teraz i ona także uśmiechnęła się z nietajoną goryczą.
— Przybyłam, aby chwilę porozmawiać z panem, jako z
dobrym i dawnym znajomym; ale jesteś pan tak zajęty, że widzę,
iż najlepiéj uczynię, jeśli zaraz odjadę...
W piersi Stefana zawrzała walka gwałtowna. Miał-że w téj

424
chwili, któréj ważności domyślił się, któréj stanowczość
zrozumiał, powiedziéć kobiecie téj: „nie odchodź, nie uciekaj! ja
ztąd odejdę, opuszczę wszystko, co razi twe oczy, co cię
odwraca ode mnie, i pójdę za tobą wszędzie, gdzie mnie
powiedziesz, i wyrzeknę się wszystkiego, co nie jest tobą,
miłością twoją, cudowną pięknością twoją, niebieskim szafirem
twych oczu, łabędzią białością gibkiéj twojéj szyi, królewskim
wdziękiem głowy twéj, ozłoconéj jedwabistą koroną warkoczy!”
Miał-że jéj to powiedziéć, i za chwilę może ująć ją w ramiona,
ukoić tęsknotę piersi, pozbawionéj wszystkich rozkoszy
młodości, nasycić pragnienie ust, które, pijąc od tak dawna z
gorzkiego kielicha smutków, trudów i wyrzeczeń się, nie dotknęły
ni razu upajającéj czary pieszczot i radości życia? Jeżeli teraz,
zaraz nie powié jéj tego, odejdzie ona i nigdy nie wróci, i nie
zobaczy jéj nigdy, aż chyba kiedyś może przed ołtarzem ślubnym,
podającą innemu tę dłoń, na którą patrzał on teraz, płonąc cały
żądzą okrycia jéj pocałunkami... Milczał chwilę i tonął oczyma w
jéj twarzy, potém giestem wskazując parę prostych siedzeń, w
głębi sklepu umieszczonych, wymówił:
— Jeżeli wystarczy pani odwagi do przestąpienia progu tego...
proszę!...
Zamiast tedy „pójdę za tobą!” powiedział „pójdź za mną!”
Słowa jego, proste na pozór, posiadały tajemne znaczenie, które
ona zrozumiała. Szkarłatny rumieniec oblał twarz jéj; nie tego
wcale spodziewała się, gdy, pomijając wszystkie względy,
dążyła ku niemu.
— Matka moja czeka na mnie z obiadem — rzekła — muszę
więc coprędzéj wracać do domu. Jaką mamy śliczną pogodę
wiosenną...
Zwracała się teraz ku wyjściu, i wskazywała ręką szlak

425
niezmąconego błękitu, rozpostarty nad szeregami dachów.
— Tak — odparł Stefan — czas jest w istocie piękny, ale
możemy jeszcze lada dzień spodziewać się deszczów i słoty...
— Témbardziéj więc korzystać trzeba ze słońca i ciepła.
Uśmiechnęła się grzecznie i chłodno, skłoniła się z
wdziękiem, i świetny jéj obraz zniknął z szaréj i grubéj ramy
drzwi sklepowych. W téj saméj prawie chwili zaturkotały na
ulicy koła, powóz przesunął się szybko przed drzwiami sklepu, i
jechał dalej w głąb’ ulic ludnych i osłonecznionych. Teofila
siedziała obok milczącéj cudzoziomskiéj towarzyszki swéj,
zasunięta pomiędzy poduszki kocza, blada i wyniosła, zamyślona
znowu, ale inaczéj już, niż wprzódy. Wkoło ust jéj, zaciśniętych
trochę, przewijał się wyraz zimnéj, ale zarazem i bolącéj ironii.
Myślała, że rozczarowała się ciężko, albo téż może i omyliła się
na saméj sobie. Mogłoż to być naprawdę, aby uczucia jéj i myśli
zajmował tak długo człowiek ów z opylonemi rękoma, mąką
poplamioném odzieniem, klęczący nie przed ukochaną kobietą,
nie przed żadnym cudem natury, lub sztuki, ale przed brzydkiém,
drewnianém pudłem, napełnioném przedmiotami, przejmującemi
wstrętem zmysł wzroku i powonienia? Otuliła się szczelnie
obfitemi fałdami kaszmirowego okrycia i, wstrząsając się lekko,
jakby pod wpływem dreszczu, który przebiegł jéj ciało,
pomyślała:
— O! jak oni brzydko, strasznie wyglądają u siebie !...
Kogo rozumiała pod wyrazem oni? Tych zapewne, o których
przed godziną mówiła swéj matce, że i pomiędzy nimi są tacy,
których szanować i kochać można.
W sklepie tymczasem parę godzin jeszcze potém trwały ruch,
stukanie, przenoszenie i ustawianie. Stefan chwilę tylko stał w
miejscu, na którém pożegnał Teofilę, zamyślony i w ziemię

426
wpatrzony, potém zwrócił się ku tragarzom, którym trzeba było
zapłacić za przywiezienie i wniesienie towarów, i ku
rozstawionym na podłodze pudłom, słojom i worom. Być może,
iż, gdy podjął upuszczony przed kilku minutami młotek, przykląkł
nad pakunkiem i zaczął znowu mocować się z twardém drzewem
i opornemi gwoździami, ruch ręki jego prędszym był i
niecierpliwszym, głowa pochylona niżéj, czoło bledsze, usta
ściśnięte w niemém cierpieniu. Robota szła przecież zwykłym
robót podobnych trybem i zwykłym trybem, gdy ciemność
ogarniać poczęła miasto, lampa zapłonęła u mrocznego sufitu
sklepu, a za kontuarem stał kupiec w odzieniu, z plam i pyłu
oczyszczoném, niemniéj jednak szarém i grubém, i ważył,
mierzył, rachował pomięte wartościowe papierki, i ciężkie
miedziane monety, w rachunkowéj księdze kreślił cyfry
sprzedanych towarów i otrzymanych za nie pieniędzy. Zwykłym
téż trybem, o przedpółnocnéj dość późnéj godzinie, drzwi sklepu
zostały zamknięte i zaryglowane, a w górze, po nad trzema
piętrami kamienicy, w czteroszybowém oknie poddasza,
zajaśniało bladawe i skąpe światło lampy.
Nazajutrz téż w mieszkaniu Siecińskich wszystko postępowało
zwyczajnym porządkiem prostego codziennego życia. O wczesnéj
porannéj godzinie Anna wyszła na miasto i wróciła z koszykiem,
zawieszonym na ramieniu, potém dwaj chłopcy w szkolnych
mundurach, z książkami pod pachą, udali się w głąb’ miasta, z
nimi razem szła przez parę ulic wysmukła, piękna panna i,
trzymając w ręku zwój nut i rysunków, weszła w bramę
obszernego i pokaźnego domu. W parę godzin po południu, Anna
w bawialnéj izbie nakrywała stół do obiadu; zgłodniali chłopcy,
tylko co wróciwszy ze szkoły, gwarzyli przy ogniu palącym się w
kuchni; Klemensia, w kącie pokoju siedząc na nizkim stołku,

427
kończyła uczyć się zadanéj przez siostrę lekcyi. Stefan, na chwilę
pozostawiwszy w sklepie małego pomocnika swego, wszedł do
mieszkania, aby naprędce spożyć obiad z rodziną a widząc, że
nie dostaje wśród niéj jednéj jeszcze osoby, zapytał o Katarzynę.
— Kasi tylko co nie widać — rzekła Anna — kilka minut
braknie do pory, w któréj przychodzi zwykle.
Wraz ze słowami temi wnosiła do bawialni talerz dymiącéj
się zupy, a stawiając go na stole, zwróciła się do brata:
— Jedz ty tymczasem, Stefanie. Wiem, że nie lubisz i nie
możesz czekać. Jeszcze-by ci tam w sklepie Wicuś jakiego figla
wypłatał. My zaczekamy na Kasię...
Nie skończyła jeszcze ostatnich wyrazów, gdy Katarzyna
wbiegła raczéj, niż weszła do kuchni.
— Przynoszę wam dziś z wędrówki mojéj ciekawą nowinę!
— zawołała, dziwnie jakoś drżącemi rękoma zdejmując okrycie i
kapelusz. — Dowiedziałam się u państwa Wirskich, że pan
Maryan Brochwicz oświadczył się o byłą uczennicę naszego
Stefana, pannę Teofilę Natalską i został przyjęty... Wczoraj dali
sobie słowo, że za miesiąc ma być ślub... wszędzie, gdziem dziś
była, o tém tylko mówią!
Anna na dźwięk imienia Maryana zarumieniła się silnie;
podniosła na mówiącą siostrę wzrok pełen pytania i zdumienia,
przy dalszych jednak wyrazach, szybko zwróciła się ku bratu,
mimowolnym ruchem splotła przed sobą ręce i wpatrzyła się w
blednącą twarz Stefana z boleścią, trwogą, niespokojném
oczekiwaniem.
— A więc o niéj to on mi mówił! — zawołał Stefan
przytłumionym głosem — lecz nagle nierad snadź z wykrzykniku,
jaki wydał, zwrócił się twarzą ku oknu i stał tam przez chwilę w
zupełném milczeniu. Z piersi Anny nie wydarł się żaden okrzyk, z

428
twarzy jéj, od dni dwóch pobladłéj i zmienionéj, zniknął szybko,
słowami siostry wywołany, rumieniec. Najmłodsza siostra i dwaj
zgłodniali chłopcy, nierozumiejący wcale znaczenia słów
Katarzyny, ani wrażeń przez nie sprawionych, dopominali się o
obiad. Cicha, milcząca, lecz jak zwykle pilna i usłużna, z
pochyloném czołem, lecz krokiem pośpiesznym,
pośpieszniejszym jeszcze niż zawsze, Anna przeszła do kuchni,
stanęła przed ogniskiem i z ciężkiego miedzianego rondla
przelała do fajansowéj wazy gotową już potrawę. W czasie
czynności téj dwie wielkie łzy popłynęły po jéj twarzy, lecz wnet
zniknęły, spiesznie otarte ręką, gorącą od zetknięcia się z
rozpaloném naczyniem. Gdy weszła napowrót do bawialni,
młodsze rodzeństwo, gwarząc i śmiejąc się, siedziało już przy
stole; Stefan stał jak wprzódy z twarzą zwróconą ku oknu;
Katarzyna, w dziwném jakiémś rozdrażnieniu, szybkiemi krokami
chodziła po pokoju, i z wyraźną obawą spójrzała na wracającą z
kuchni siostrę. Wyjątkowy stosunek Anny i Maryana nie umknął
snadź całkiem jéj uwadze; wiedziała coś o nim, jakkolwiek nie
otrzymała żadnego zwierzenia; czuła- się rozgniewaną i obrażoną
nagłą dezercyą młodego człowieka, lękała się, aby nie zadała ona
ukochanéj siostrze jéj zbyt bolesnego ciosu. Milczenie i
cierpliwość nie leżały w charakterze jéj gwałtownym i do
wybuchów skłonnym. Kiedy Anna rozlewała zupę na talerze,
zdając się być całkiem w czynności téj pogrążoną, Katarzyna, z
rumieńcami na policzkach i błyszczącemi oczyma, skrzyżowała
ręce na piersi i wymówiła z goryczą i uniesieniem:
— Tak! tak, żenią się oni i wychodzą za mąż, a za każdym
razem cały piękny świat zachwyca się piękną i wybornie dobraną
parą! Dobranemi w istocie bywają te pary! Pan młody posiada
kilkaset morgów gruntu urodzajnego w długi, a panna młoda

429
paręset tysięcy złotych, któremi długi te wypleni, aby oczyścić
rolę dla nowéj siejby...
— Kasiu! — cicho lecz z mocą przerwała Anna, — nie mów
tak! o, proszę cię, nie mów o nikim z taką niechęcią i goryczą...
— Wiem, wiem, Anusiu, że stworzona jesteś na tylko, aby
przebaczać i błogosławić, ale ja, ja jestem inną i nie mogę
patrzéć obojętnie na…
Była-by wymówiła słowo, którego Anna lękała się, które
uprzedzić chciała proszącym giestem i spójrzeniem,
wskazującém młodsze rodzeństwo; ale ozwał się za nią głos,
brzmiący męzkim, poważnym smutkiem:
— Anna dobrze czyni, Kasiu, nie złorzecząc i nie potępiając
nikogo... Na jakichkolwiek drogach szukają dla siebie szczęścia
ci, których dłoń ściskaliśmy z przyjaźnią — niech będą
szczęśliwi... jeśli tylko być mogą...
Słowa te wymówił Stefan i dlatego zapewne aby ukryć przed
rodziną wyraz twarzy swéj, nad którym zapanować nie mógł,
odwrócił się szybko i chciał opuścić izbę. Ale nawet wśród
burzy uczuć nie zapominając o tém, że nagłe odejście jego
sprawić może innym smutek i niepokój, rzekł już przy drzwiach:
— Idę do sklepu, moi drodzy... nie czekajcie na mnie z
jedzeniem...
— Czy Stefuś nie będzie dziś wcale jadł obiadu? — po
wyjściu najstarszego brata zapytał jeden z młodszych chłopców.
— Dla czego Stefuś tak pobladł nagle i takim jakimś
poważnym głosem mówił do Kasi? — dokończyła pytania
najmłodsza siostra.
Nikt nie odpowiedział, bo nikt w domu prócz Anny nie
domyślał się tajemnicy serca Stefana; Anna zaś milczała.
Przyniosła ona z kuchni drugą i ostatnią potrawę, a gdy milcząca

430
usiadła nad pustym talerzem, mała Klemensia uczepiła się jéj
ramienia.
— Jeżeli nie będziesz jadła, Anusiu, ja także nic do ust nie
wezmę — wołało dziecię, które tak, jak i Katarzyna, nie pozbyło
się przyrodzonych cech charakteru swego, namiętnych uniesień i
kapryśnych zachceń.
— Dziwny dziś dzień jakiś — wyrzekł młodszy z chłopców
— Stefuś odszedł bez obiadu, Anusia nic nie jé i myśli, nie wiem
już o czém...
— Nasza siostra nie myśli nigdy o niebieskich migdałach — z
powagą rzekł starszy — jeżeli smutna jest i zamyślona, musi
miéć ważny ku temu powód...
— Jedz! jedz choć trochę, Anusiu! — prosiła Katarzyna, a
Anna, spójrzawszy na nią, spostrzegła w oczach jéj kręcącą się
łzę żalu i niepokoju.
I przypomniała sobie znowu, że żadna z godzin dnia do niéj
nie należy, że każda zmarszczka, która kiedykolwiek zasępi jéj
czoło, każda smutna iskra, która zamigoce w jéj oku, odbiją się w
otaczających ją twarzach smutkiem i zasępieniem. Przypomniała
sobie o tém i położyła potrawę na stojący przed nią talerz; jadła i
rozmawiała z braćmi o świeżo zadanych im szkolnych
wypracowaniach.
Kiedy ukochany przez wszystkich głos siostry-gospodyni
ozwał się znowu za stołem, a uśmiech otaczał blade jéj usta,
mała gromadka zawrzała, jak zwykle w téj porze bywało,
pogadanką wesołą i swobodną. Potém, umilkły w ścianach
skromnéj izby głosy młodzieńcze i dziecięce śmiechy, każdy był
znowu przy swém zadaniu; aż przed zmrokiem, w porze, w któréj
najczęściéj pozostawała sama, Anna narzuciła na głowę czarną
swą chusteczkę, przywdziała ciemne sukienne okrycie, i z

431
koszykiem, napełnionym uszytą bielizną, wyszła do miasta w celu
udania się do szwalni, z któréj brała zwykle robotę. Zrana
jeszcze miała zamiar pójść tam za dni parę dopiéro. Ale dnia
tego nie chciała znać ciszy i zmroku szaréj godziny. Potrzebowała
téż może ruchu, powietrza i zajęcia innego, niż machinalne
zszywanie płótna. Przechodząc koło sklepu, zatrzymała się
chwilę przed otwartemi jego drzwiami. Chciała zobaczyć
Stefana. Była mu może potrzebną? W sklepie znajdowała się pani
jakaś dostatnio ubrana i, z pomiędzy świeżo przywiezionych
wczoraj towarów, wybierała dla siebie różne przedmioty.
— Jak to dobrze, żeś pan w to wszystko sklep swój
zaopatrzył. Dotąd, jeśliśmy chcieli miéć cóś więcéj nad cukier,
mydło i świece, musieliśmy iść lub posyłać na drugi koniec
miasta.
— Potrzebę tę miałem właśnie na względzie, sprowadzając do
sklepu mego kosztowny transport nowości — odpowiedział
kupiec.
— Wszyscy powiadają — ciągnęła dama — że jesteś pan
przedsiębiorczy i rzetelny. Można więc przepowiedziéć z
pewnością, że firma pańska będzie kiedyś jedną z
najznaczniejszych w naszém mieście.
Stefan skłonił się z podziękowaniem, a wziąwszy z rąk
dostatniéj snadź pani kilka wartościowych papierków, owiązał
sznurkiem sporządzony dla niéj pakunek i oddał go małemu
pomocnikowi swemu, aby zaniósł do jéj mieszkania. Wychodząc,
pani rozminęła się w drzwiach sklepu z podżyłym jegomością,
który prowadził za sobą dwie małe córeczki, bardzo mile
spoglądające na słoje z bakaliami.
— Czém mogę służyć panu? — zabrzmiał w głębi sklepu
uprzejmy głos kupca.

432
Anna odeszła w swoję drogę; przekonała się, że gdy był dzień
jeszcze, gdy otaczały i wzywały ich oboje dzienne interesa i
obowiązki, brat jéj mógł obejść się bez niéj, jak ona bez niego.
Poszła więc, a gdy wróciła, rodzeństwo oczekiwało już w
bawialni na wieczorny posiłek. Stefana nie było, ale nieobecność
jego nie dziwiła tym razem nikogo,[33] Rzadko jadał on
wieczerzę, a zazwyczaj Anna posyłała mu do sklepu przez
którego z braci parę szklanek herbaty. Tym razem jednak, gdy
Edmund, spełniwszy to polecenie siostry, wrócił do bawialni,
Anna spytała go, czy są w sklepie kupujący.
— Niéma nikogo — odparł chłopak — Stefuś siedzi sam
jeden i zapisuje coś w księdze rachunkowéj. Ale wiész, Anusiu,
Stefuś dziś taki jakiś blady...
— I ja to uważałem — dodał brat młodszy — gdym przed
wieczorem zajrzał na chwilę do sklepu, Stefuś sprzedawał
jakiemuś panu różne towary, ale tak wyglądał, jakby uszedł dziś
przynajmniéj mil dziesięć i był bardzo zmęczony...
Anna w zamyśleniu słuchała tych słów młodych braci, zbliżyła
się potém ku nim i, obie dłonie składając na ich ramionach,
pochylona nad nimi, rzekła głosem cichym i głębokim:
— Nigdy w całéj przyszłości waszéj nie zapominajcie, ile
razy widzieliście twarz waszego brata bladą i zmęczoną... Była
ona taką przez miłość dla was. Zaciągacie dług święty, który
wtedy tylko spłacicie, gdy przez was także zajaśnieje ona
szczęściem i spokojem...
W parę godzin po wieczerzy, w mieszkaniu było już cicho,
chłopcy uczyli się, Klemensia spała, Katarzyna tylko siedziała
jeszcze w bawialni i pochylona nad stołem wprawnie i z uwagą
przepisywała nuty, a Anna, siedząc przy niéj, szyła prędko i w
milczeniu. Przez dwie ściany, oddzielające bawialną izbę od

433
sklepu, doszedł ucha dwóch dziewcząt stuk zamykanych i
zaryglowywanych drzwi.
Anna powstała, zapaliła świecę i nachylając się nad siostrą,
pocałowała ją w czoło.
— Dobranoc ci, Kasiu, będziesz pewnie spała, gdy wrócę.
Nie pracuj do późna, bo szkodzi to zawsze twemu zdrowiu.
Katarzyna nie pytała siostry, dokąd idzie. Należało to prawie
do zwyczajów rodzinnych, że jeżeli Stefan, po zamknięciu
sklepu, nie przychodził sam do mieszkania swéj rodziny, Anna na
chwil kilka, a często na dłużéj szła do niego.
I teraz więc, trzymając w ręku zapaloną świecę, któréj płomyk
kołysał się od przewiewu wiatru, wnikającego przez drzwi od
sieni, w szaréj wełnianéj chustce, zarzuconéj na ramiona, siostra
Stefana wstąpiła na wschody z razu dość czyste i szczupłym
płomykiem gazu nieco oświetlone, potém ciemniejsze, węższe i
brudniejsze, aż powyżéj trzeciego piętra zakończone wązkim
kurytarzykiem, zupełnie ciemnym, ze źle przystających do siebie
desek, pośród obszernego pustego strychu zbudowanym. W głębi
kurytarzyka tego, przez szparę, znajdującą się pomiędzy
wykrzywionemi drzwiami a nadpróchniałym progiem, przeciskał
się promień światła. Anna zapukała lekko do drzwi i weszła do
izby Stefana.
Musiał z niecierpliwością oczekiwać jéj przybycia, bo, gdy
weszła, powstał szybko z siedzenia i zanim miała czas słowo
przemówić, pochwycił obie jéj ręce.
— Czy ty kochałaś go, Anno? — zapytał z daremnie
powściąganą gwałtownością — powiédz mi! czyś ty go kochała?
Anna stała z czołem pochyloném na jego piersi, z rękoma
uwięzionemi w jego dłoniach.
— Stefanie! — wymowiła cichym szeptem — jeżeli słyszéć

434
kroki czyjeś z radosném biciem serca i tęsknić za nieobecnym, i
wierząc w piękność uczuć i charakteru jego, do wzrostu i
udoskonalenia ich tajemne lecz dziwnie drogie przywiązywać
nadzieje, nazywa się: kochać... kochałam go!
— Stefan słuchał łzawych słów siostry z brwią zsuniętą i
boleścią w oku.
— Tak, domyślałem się tego od dawna, alem nie chciał
krępować woli twéj żadném słowem, ani przestrogą. Cóż? —
dodał — ofiarował ci chatkę z sercem? a gdy odrzuciłaś ją,
przyjął od innéj pałac bez serca...
— Bez serca? — z wolna wymówiła Anna i podniosła na
brata wzrok pytający, głęboki. — Ja także domyślałam się tego
od dawna. Ta piękna kobieta, która przyjeżdżała tu wczoraj,
kochała cię, Stefanie! Patrzałam na nią przez okno, jak wysiadała
z powozu. Była silnie wzruszoną... jakieś ważne, wielkie słowo
drżało na prześlicznych jéj ustach...
— Nie wymówiła go. Zajęcia śród których mię znalazła,
przejęły ją dreszczem wstrętu, zlękła się opylonéj ręki mojéj i
uznojonego czoła....
Siedzieli teraz obok siebie na dwóch szczelnie zestawionych
stołkach, oddaleni nieco od małéj lampy, któréj słaby tylko
odblask padał na ich twarze. Anna opierała wciąż czoło na piersi
brata, on otoczył ramieniem jéj kibić i patrzał na nią z głębokiém
przywiązaniem i męzkiém współczuciem. Zwierzenia ich
wzajemne nie trwały długo. Kilka słów starczyło, by zrozumieli
się do głębi, a żadne z nich nie było skore do wzmagania
wypowiadaniem żalów swych, żalu i smutku drogiéj sobie istoty.
W głowie Anny jednak pracowała snadź myśl jakaś niespokojna,
zagadnienie jakieś, gwałtem dopominające się rozwiązania.
Chmura zadumy leżała na dziewiczém jéj czole, usta otworzyły

435
się parę razy.
— Stefanie — wymówiła nakoniec z cicha — powiedz mi,
czy nie byliśmy w błędzie? czy w jedném z ważnych przecież i
wielkich zagadnień życia nie rozminęliśmy się z prawdą i
obowiązkiem? Czy dobrze pojęliśmy miłość i jéj granice?
Podniosła na twarz brata niespokojne pytające oczy, a gdy on
milczał i pytająco także na nią patrzał, mówiła daléj:
— Czy nie powinniśmy byli cierpliwszymi być,
wytrwalszymi? czy ja, zamiast pożegnać go w chwili rozżalenia i
zawodu, nie powinnam była pracować nad tém, aby kiedyś
pogodzić go z tém, co dla mnie słuszne jest i święte? Czy ty,
Stefanie, zamiast rozstawać się z tą kobietą, nie powinieneś był
wytrwać przy niéj, walczyć o nią, wpłynąć na nią tak, aby
rozumiała życie, jak ty je rozumiész i, wtedy bez przeszkody już
stała się twoją? powiedz! powiedz! czy nie zbłądziliśmy przez
dumę, lub uniesienie? czy nie uczyniliśmy im krzywdy,
opuszczając ich śród drogi, zamiast pracować nad nimi i
wywalczać ich sobie?
— Nie, — z powagą i stanowczością w głosie odpowiedział
Stefan — myśl i sumienie twoje, Anno, poszukujące prawdy,
spokojnemi być mogą. Byliśmy w prawdzie, czyniąc to, cośmy
uczynili. Igranie z ogniem bezpieczném dla nikogo nie jest.
Uczucie — to ogień. Mogliżeśmy być tak pyszni, tak zarozumiali,
aby niezłomnie ufać w to, że, zamiast ugiąć i przekształcić
innych, nie ugnie i nie przekształci ono nas samych? że gdy
pozwolimy mu rozwinąć w piersi naszéj skrzydła ogniste, nie
przepali ono całej siły naszéj, nie złamie w fatalnéj jakiéj chwili
szału i zapomnienia zasad, które życiem naszém rządzą, nie zgasi
wszystkich uczuć innych, nie zaćmi naszego rozumu?
Po chwili milczenia, mówił ciszéj, lecz z mocą:

436
— Kochałem tę kobietę... kocham ją może w téj chwili
jeszcze; dla czegóż nie miał-bym powiedziéć ci tego wyraźném
słowem? Wywierała na mnie wpływ czarodziejski. Zachwycałem
się jéj pięknością, jak najcudowniejszą harmonią, odgadywałem
w niéj naturę piękną, bogatą, a skrzywioną tylko i niedorosłą.
Wkrótce spostrzegłem, że wplątywać się ona zaczęła w myśli
moje, we wszystkie chwile dni moich, że trzeba mi jéj było coraz
gwałtowniéj, częściéj, nieodzowniéj. Wtedy wśród ciszy nocnéj,
w głębokiém skupieniu całego rozumu mego, myślałem długo nad
nią i nad sobą, i pojąłem, że rozstać się z nią powinienem. Wtedy
pożegnałem ją... Zapewne, mógł-bym włożyć frak czarny, okryć
ręce jasnemi rękawiczkami, przedstawić się w salonie jéj matki,
widywać ją często i coraz silniéj zadzierzgiwać węzeł,
wzajemnym pociągiem naszym zawiązany. Przyjęto-by mię tam
może, dzięki nazwisku, które noszę, wspomnieniu zasług mego
ojca i panowaniu córki nad sercem i wolą matki. Mógł-bym krok
stanowczy trzymać, w zawieszeniu miesiące i lata i oczekiwać,
aż wpływ miłości przeistoczy to, co wedle mnie jest złém w niéj
i fałszywém, i czynnie wpływowi temu dopomagać. Potém
osiągnął-bym może cel zapałów moich i starań cierpliwych, ale
któż mi powié, jak strudzonym, zbolałym i zniedołężnionym
wyszedł-bym z tych zapasów, z tych długich kłótni pomiędzy
sercem i rozumem, z tych mąk sumienia, które wyrzucało-by mi
fałszywą nutę, wplecioną w ogólny ton mego życia? Utracił-bym
wiele sił i czasu, pominął-bym po drodze wiele powinności...
— Stefanie — szepnęła Anna — poniósł-byś ofiarę, to
prawda, ale... zbawił-byś może kobietę, którą kochałeś!...
— Ofiarę! — powtórzył Stefan — tak, ale wtedy, gdy
dokonywał-bym ofiary dla jéj zbawienia, a... bądźmy szczerzy
względem siebie, Anno, więcéj jeszcze dla własnego szczęścia,

437
co stało-by się z rodziną moją, z interesami teraźniejszości jéj i
przyszłości, nad któremi czuwać nie mógł-bym już skutecznie,
wydzierając ukochaną moję widmu światowych uprzedzeń i
próżności, rękoma, przyodzianemi w rękawy fraka i jasne
rękawiczki?... nie Anno! Dokonywanie ofiary wszelkiéj wzniosłą
jest i zaszczytną rzeczą, ale, aby do wzniosłości téj i do tych
zaszczytów prawo posiadać, potrzeba wprzódy dopełnić
obowiązku.
Milczał chwilę, potém mówił daléj:
— Długo, zbyt długo miłość pomiędzy mężczyzną i kobietą,
trzymała w świecie, w naszém społeczeństwie szczególniéj,
prym w chórze wszystkich innych miłości, prym, zagłuszający
wszelkie inne głosy i przez to mącący harmonią uczuć i spraw
ludzkich. Długo, zbyt długo miłość ta była siłą ślepą i głuchą,
szałem pijanym, sybarytyzmem rozkoszy lub boleści,
rozciągającym ciała i duchy ludzkie na łożach róż lub tortur i
unicestwiającym je dla wszystkiego, co nią nie było. Oświeceni
spotęgowaném światłem rozumu, zahartowani doznanemi
nieszczęściami i spoważnieni widokiem ogólnych klęsk i niedoli,
pojęliśmy, że nieśmiertelny wielki pierwiastek ten czémś inném
być musi, niż konwulsyjném miotaniem się indywidualnych żądz i
bólów, niż jadem, rozkładającym zdrowie rodzin i moc
społeczeństwa, niż fatalną siłą, miażdżącą w zawrotném swém
kole najszlachetniejsze serca i najpotężniejsze umysły. Miłość
szalona, bezpamiętna, miotająca człowiekiem, zasadami jego i
uczuciami, jak wiatr miota trzciną, niepodobną stała się dla
pracownika ciężkich nowych czasów. Nie ma on czasu na
upajanie się nią i umyślne jątrzenie ran swoich. Kobieta musi być
dla niego towarzyszką i sprzymierzeńcem wiernym, umysłem
odźwierciedlającym w sobie jego umysł, dłonią pomocną,

438
otrzymującą i dającą spokój i szczęście. Jeżeli tém być nie może,
pozostawia on ją na jéj drodze, ból swój przenosi w milczeniu i
idzie daléj tam, dokąd iść powinien.
Długo jeszcze w noc brat i siostra rozmawiali ze sobą, we
wzajemnéj przyjaźni i przywiązaniu czerpiąc moc i uspokojenie.
Kiedy Anna weszła do sypialnéj izby, którą dzieliła wraz z
dwiema siostrami swemi, Katarzyna zdawała się uśpioną. Nie
spała jednak i piérwszy raz może od lat kilku, od czasu, w którym
schroniły się pod skromny dach mieszkania tego, aby wieść dnie
napełnione trudem, siły fizyczne wyczerpującym, noc nie
przyniosła dwóm siostrom snu natychmiastowego. Katarzyna
kilka razy siadała wśród ciemności na łóżku swém i nastawiała
ucha w stronę posłania siostry. Wydało się jéj parę razy, że
zasłyszała płacz cichy; chciała wstać i pójść do Anny, ale w
izbie zapanowywała wnet cisza głęboka, przerwana tylko
spokojnym oddechem śpiącéj pomiędzy dwiema starszemi
siostrami małéj Klemensi. Spoczynek nocny zresztą nie
przedłużał się nigdy w mieszkaniu Siecińskich do późnego ranka.
O godzinie siódméj sklep powinien już był być otwartym, istniał
on bowiem w dzielnicy miasta niezamożnéj, a więc napełnionéj
ludnością, o wczesnym poranku żyć i ruszać się zaczynającą.
Godziną już przedtém ruch powstawał zazwyczaj w mieszkaniu
rodziny kupca. Na dworze dopiéro dniało, a już szarawy świt
wiosennego poranku mieszał się z białém światłem lampy,
palącéj się na okrągłym, pośrodku bawialnéj izby umieszczonym,
stole. Na tymże samym stole stał kipiący samowar, kilka szklanek
i parę talerzy ze skromném, lecz posilném jadłem. Przy
samowarze stała Anna, z gładko już uczesanemi i wkoło głowy
okręconemi warkoczami. Szary świt, wnikający przez
przeciwległe okno, padał na czoło jéj blade, lecz gładkie i

439
spokojne, a promień lampy przeglądał się w źrenicach, w których
pozostały lekkie ślady łez, śród ciemności nocy wylanych. Przy
stole siedzieli młodsi bracia, ubrani już w szkolne mundury, i
mały pomocnik Stefana w grubém, lecz ciepłém ubraniu. Stefan
przyszedł późniéj nieco, a gdy na dzień dobry podawał rękę
każdemu z rodzeństwa, w drzwiach sypialni ukazała się
Katarzyna.
— Cóż się stało? — zawołał jeden z młodych chłopców —
Kasia już wstała! tak wcześnie!
— Dlaczego nie spałaś dłużéj trochę? — z łagodném
napomnieniem rzekła Anna — tak wczesne wstawanie szkodzi
twemu zdrowiu, a wychodzisz przecież na lekcye o dziesiątéj
zaledwie.
Wysmukła panna, z piękną śniadawą twarzą, i delikatną
kibicią, zbliżyła się do stołu i usiadła pomiędzy Anną i Stefanem.
— Wstałam dziś tak wcześnie dlatego, że chciałam znaleźć tu
was oboje. Mam wielką prośbę do Anusi, a przewiduję, że
potrzeba mi będzie twego wstawienia się do niéj, Stefanie.
— Masz prośbę do mnie, Kasiu! — zawołała Anna — o mój
Boże! możesz-że przypuszczać, że jéj nie spełnię?
— Ponieważ mam tu grać podobno rolę pośrednika, niech-że
wiem, o co idzie — z uśmiechem rzekł Stefan.
— Zanim powiem, o co właściwie prosić mam Anusię, muszę
rzecz moję zacząć od potopu...
— Zlituj się, Kasiu — zawołał ze śmiechem Edmund — opuść
parę początkowych rozdziałów, bo nim dojdziesz do końca,
będziemy musieli iść do szkoły i nie dowiemy się, o co idzie...
— Niéma téż wcale konieczności, abyście wiedzieli o tém —
żartobliwie odparła starsza siostra. — Z tém wszystkiém —
dodała poważniéj — nie opuszczając żadnego rozdziału,

440
postaram się być zwięzłą. Odkąd przybyliśmy tu i zaczęliśmy
pracować pod jednym dachem, a więc od lat czterech blizko, ty,
Stefanie, i ty, Anusiu, nie chcieliście nigdy przyjąć
zapracowanych przeze mnie pieniędzy na rzecz wspólnego
utrzymania naszego i wspólnych interesów...
— Jeżeli o tém tylko ma być mowa, słyszeliśmy już to
nieraz… — uśmiechając się, przerwał Stefan.
— Nie — odpowiedziała Katarzyna — jest to tylko piérwszy
rozdział mojéj mowy, która zmierza do czegoś wcale innego.
Otóż, moi drodzy, jak sami o tém wiecie najlepiéj, zarobek mój
obracałam dotąd na ubranie moje i, co prawda, pozwalałam
sobie czasem pewnego w tém zbytku...
— Alboż nie jesteś naszą królewną? — z komiczną emfazą w
głosie, przerwał jeden z młodszych braci.
— Pozwalałam sobie nieraz zbytkowych wydatków. Parę lat
temu, naprzykład, kupiłam zégarek (tu wydobyła z-za paska dość
ładny, na czarnéj tasiemce zawieszony, damski zégarek),
zapłaciłam za niego prawie dwieście złotych. Podobnego
wydatku nikt z was nie uczynił ani razu, odkąd tu mieszkamy...
— Zégarek był ci potrzebnym, Kasiu, przecież dajesz lekcye i
musisz pilnować się godzin... — przerwała Anna.
— Tak, ale mogłam kupić prostszy, tańszy, srebrny, nie złoty...
— Jaką rzepę płaską i wielką, jak naprzykład ta, którą za pięć
rubli kupił sobie Stefuś. Ślicznie byś z nią wyglądała, królewno
nasza! — zawołał jeden z młodszych braci.
— Jeżeli mi tak ciągle przeszkadzać będziecie, nie skończę
nigdy! — z niecierpliwością zwróciła się Katarzyna do młodych
chłopców.
— Cyt! — szepnęli pomiędzy sobą studenci — Kasia gotowa
rozgniewać się naprawdę, a u niéj o to nietrudno!

441
— Otóż mogła-bym kupić sobie tańszy zégarek, ale kupiłam
złoty i dość drogi, dlatego, że, przyznaję się szczerze, nie
straciłam wcale upodobania w ładnych ozdobach stroju...
— Dowodzi to tylko, że byłaś i jesteś zawsze domową naszą
artystką — łagodnie wymówił Stefan.
— Z tém wszystkiém — ciągnęła Katarzyna, spójrzeniem
dziękując bratu za pobłażliwe słowo — z tém wszystkiém, a
raczéj pomimo tego wszystkiego, zostawało mi jeszcze co rok
coś z zapracowanych pieniędzy. Zebrała się więc z tego mała
sumka, za którą miałam ku przyjemności własnéj, a ozdobie
naszego mieszkania, kupić fortepian...
— Czyż-byś, Kasiu, żądała od Anusi, aby ci ona wybrała ten
szacowny instrument? Nie spodziewam się tego. Nasza siostra
nie zna się, o ile wiem, na takich rzeczach — przerwał Edmund
znowu.
— Nie — odparła Katarzyna — gdybym chciała posiadać go,
wybór uczyniła-bym sama w piérwszéj lepszéj fabryce, ale w
tém rzecz, że nie chcę już go posiadać...
— Co słyszę? — zawołała Anna — toż to było marzenie
twoje od czasu jeszcze, gdyśmy mieszkali w Wólce!
— Ustąpiło ono przed inném. Wiem, że ty ze swéj strony,
Anusiu, marzysz oddawna o założeniu małéj choć-by szwalni,
która-by dała ci pewien dochód i dopomagała Stefanowi do
utrzymywania nas wszystkich i powiększania zasobów sklepu.
Otóż przystępuję do ostatniego rozdziału mojéj mowy, w któréj
zamyka się prośba moja...
— Słuchamy z szeroko otwartemi oczyma! — zawołali obaj
studenci.
— Słucham cię, Kasiu! — z powagą odrzekła Anna.
— Katarzyna otoczyła szyję siostry ramieniem i, twarz jéj

442
pieszczotliwie przyciągając ku swéj twarzy, rzekła:
— Weź, Anusiu, pieniądze, które posiadam, kup za nie parę
maszyn do szycia, płótna tyle, ile wystarczy i zajmij na szwalnią
tę izbę, która znajduje się teraz nienajęta w drugim rogu
kamienicy...
Anna pochwyciła rękę siostry.
— Wiem! wiem, Kasiu, dlaczego dziś właśnie przyszło ci to
na myśl — szepnęła cicho — chcesz pocieszyć mnie dowodem
swéj przyjaźni, chcesz, abym miała nowe zajęcie, śród którego
łatwiéj zapomniéć- bym mogła o tém... czego się domyśliłaś we
mnie! Ale czyż mogę zgodzić się na to, abyś wyrzekała się tego,
czego od tak dawna pragnęłaś, coby ci każdą wolną od zajęć
chwilę uprzyjemnić mogło?
— Stefanie! — zawołała Katarzyna — teraz na ciebie koléj.
— Tak — rzekł Stefan — koléj na mnie. Historya od potopu
opowiedziana, skończyła się bardzo pięknie. Ty, Anusiu, nie
masz prawa odrzucać tego, co ofiaruje ci siostra twoja. Jest to
zapewne ze strony Kasi ofiara, którą czyni z upodobania swego i
dawnego marzenia, ale dlaczegóż mieli-byśmy wzbraniać jéj
współuczestniczenia w ofiarach i pociechach, które każde z nas
składa wedle sił swoich na wspólny nasz byt rodzinny? Nie
zasługuje ona na wyłączenie takie...
— A więc — zawołała Anna — niech tak będzie, jak żądacie!
Zapowiadam wam tylko, że szumieć wam będzie w uszach od
moich maszyn, a na obiad dostaniecie czasem rosół przydymiony
i niedogotowną jarzynę!
Śmiała się, mówiąc to, ale w oczach jéj błyszczały łzy radości
i rozrzewnienia, a ramiona owinęły się z czułością bez granic
około smukłéj kibici siostry.
Młodsi bracia spoważnieli téż, i ze wzruszeniem, które

443
stłumiło dziecinną ich wesołosć[34], wyciągnęli dłonie do
Katarzyny. W téj saméj chwili drzwi od kuchenki skrzypnęły, a
Edmund, który naprzeciw nich siedział, zwrócił się do Anny:
— Zobacz, Anusiu — rzekł z cicha — ta biedna Józia
przyszła, pewno do ciebie...
W głębi kuchenki stała, w istocie przy drzwiach
czternastoletnia dziewczynka w wyszarzanéj sukience czarnéj, z
taśmą białą u dołu, w spłowiałéj chusteczce na głowie i
ramionach. Dziecię to straciło matkę, ktoś przez litość sporządził
jéj ze staréj wynoszonéj sukni żałobne ubranie, ale smutniejszą
jeszcze żałobę sieroctwa i niedoli widać było w wynędzniałéj i
bladéj jéj twarzy. Zatrzymała się u wejścia w postawie
zbiedzonéj i prawie drżącéj, i patrzała na zgromadzone w
bawialni osoby nieśmiałemi oczyma. Ujrzawszy ją, Anna,
podniosła się szybko z siedzenia, śpiesznie weszła do kuchni i,
wziąwszy biedne dziecko za zziębniętą rękę, przyprowadziła je
do rodzinnego stołu.
— Stefanie — rzekła, stając przed bratem i nie wypuszczając
z dłoni swéj ręki dziewczynki. — Powiedziałam jéj, aby przyszła
tu dziś o téj porze, w któréj ty z nami jesteś. Dwa tygodnie temu
straciła matkę i ostatni przytułek.... Odtąd tuła się po różnych
miejscach, gdzie ludzie przyjmują ją przez miłosierdzie na jeden
dzień, lub na noc jednę i wyprawiają potém na ulicę... Czy
pozwolisz, aby u nas została już na zawsze? Wziąłeś brata jéj na
pomocnika sobie, daj mi ją na pomocnicę...
W czasie, gdy Anna to mówiła, dziewczynka nie spuszczała ze
Stefana ładnych swych i pojętnych, lubo zapadłych i spłakanych,
oczu. Rozumiała, że cały los jéj, cała ochrona od tułactwa i
nędzy, zależy od woli człowieka, z którego rąk nieraz dawniéj
otrzymywała w sklepie zwitki papieru, zawierające posiłek dla

444
choréj swéj matki.
— Anusiu — rzekł Stefan prosto i krótko — zdaje się, że i
mowy być o tém nie może, abyśmy dziecię to pozostawiać mieli
na głód, chłód i niebezpieczeństwa ulic miejskich. Wystarczy
nam chleba i dla niéj, wystarczyć powinno i czasu dla dania jéj
oświaty i nauki.
— Ja, Anusiu, uczyć ją będę pisać i geografii! — zawołała
mała Klemensia, która przed chwilą, z zaspanemi jeszcze trochę
oczyma, weszła do bawialni.
— A ja rachunków i czego tam jeszcze trzeba będzie! — dodał
młodszy ze studentów.
— A ja szyć, haftować i krajać bieliznę — z uśmiechem rzekła
Anna.
— A za to wszystko — zaśmiał się Edmund — Józia
dopilnuje, aby rosół nasz przydymionym nie był i pieczeń
niedopieczoną, wtedy, gdy nasza siostra zostanie już szwaczką
na wielką skalę!
W czasie, gdy rodzeństwo zamieniało wyrazy te, ją mające na
celu, Józia nie zdawała się nic widziéć ani słyszéć, prócz
najstarszego brata rodziny i słów, które wymówił najpiérwszy.
Nie mogła nic wyrzec, bo delikatne blade usta jéj drżały od
tłumionego płaczu, ale splotła chude drobne ręce, jak do
modlitwy, i wpatrzyła się w twarz Stefana, jak w tęczę. We
wzroku jéj, łzami oszklonym, głębokim, dziękczynnym, były dla
człowieka, który przyjmował ją pod dach swój, wdzięczność i
uwielbienie bez granic....
W samowarze tymczasem ogień zagasł, talerze wypróżniły się,
lampa zgaszoną została, bo na dworze był już dzień biały. Stefan
zabierał się do odejścia, Anna zdejmowała ze stołu naczynia, a
Katarzyna miała już rozpocząć zwyczajną lekcyą z małą siostrą,

445
gdy drzwi do kuchni skrzypnęły znowu i wszedł przez nie
listonosz. Klemensia poskoczyła najpiérwsza i, odebrawszy list z
rąk pocztowego posłańca, oddała go bratu.
— Z Wólki, od Józefa — rzekł Stefan, rzuciwszy okiem na
adres i pieczątkę.
Całe rodzeństwo, które rozpierzchło się już było w różne
strony mieszkania, usłyszawszy te słowa, zbiegło się znowu
dokoła stołu. Stefan otworzył list, w którym, ręką oddalonego
brata skreślone, znajdowały się następujące słowa: „Donoszę
wam dziś o sobie, drodzy moi, wieść bardzo ważną dla mnie, a
która, jak jestem pewny tego, i w waszych braterskich sercach
wzbudzi zajęcie. Nie chcąc rozwodzić się długo, zamykam ją w
jedném słowie: żenię się. Narzeczona moja jest tą panną
Karoliną B., córką sąsiadującego z Wólką dzierżawcy, o któréj
wspominałem parę razy w listach moich do was. Nie mogłem
wam jednak dotąd napisać całéj prawdy. Ja i Karolina od dwóch
już lat kochamy się i daliśmy sobie wzajemne słowo. Chowałem
to przed wami w tajemnicy, ponieważ obawiałem się, abyście
wy, (Kasia i Anusia szczególniéj), nie napędzali mnie do
śpieśniejszego spełnienia tego, co było najgorętszém pragnieniem
mego własnego serca. My zaś z Karoliną postanowiliśmy czekać
póty, dopóki ja nie urządzę gospodarstwa i interesów Wólki tak,
aby i na utrzymanie nasze dostatecznie starczyły, i wam dług mój
(majątkowy tylko naturalnie), częściami przynajmniéj spłacać mi
pozwalały. Wszakże jesteście współdziedzicami folwarku, z
którego ja sam jeden prawie korzystałem dotąd, drobne bowiem
sumy pieniężne, które przesłałem wam parę razy, nie zaspakajają
ani w połowie przypadających wam części małego tego, ale, jak
pokazało się, pięknego majątku. Nie żartujcie z Wólki. Grunta to
nieobszerne, lecz urodzajne, lasy dobre, łąki zachwycające.

446
Trzeba było tylko temu wszystkiumu odnowienia, wzmocnienia i
rozwoju, a wszystko to stać się nie mogło bez kosztu. Koszta te
ponosić mogłem, odkąd pozostawiliście mnie jednego na tym
kawałku gleby. Będąc sam jeden, cóż wydawać mogłem? prawie
nic. Wszystko szło w ziemię, w oborę, w ogrody, i ani-byście
poznali teraz tego naszego zaścianku, który zaledwie naszéj Kasi
o suchoty, a nas wszystkich o śmierć głodową nie przyprawił.
Zasobnie tu teraz, urodzajnie, ludno od pracującéj czeladzi,
wesoło od ryku ślicznego bydełka i rżenia licznych koni
roboczych, i obszerniéj nawet, ozdobniéj, niż było, bom dwa
pokoje do starego domowstwa przybudował i dwa morgi ziemi
do dawnego sadu dodał, zasadziwszy je szczepami drzew
owocowych, pomiędzy któremi wzrasta jeszcze prześlicznie
warzywo. Tak tedy, gdy małe gospodarstwo moje tak świetnie
stanęło, że mogę z niego i żonę utrzymać, i wam części wasze
powoli spłacać, nic już nie staje na przeszkodzie połączeniu się
naszemu z Karoliną. Nie będę wam opisywał powierzchownych
wdzięków mojéj narzeczonéj, ani nawet długo rozwodził się o
zaletach jéj umysłu i charakteru. Kochamy się i rozumiemy
wzajem, upodobania nasze i przyzwyczajenia są jednostajne,
trwałość uczuć i zgodę umysłów naszych wypróbowaliśmy w
tych latach wzajemnego oczekiwania na siebie, w których, jeśli
były niekiedy cierpienia i smutki, nie było nigdy ani
rozdzierających burz, ani trujących rozpaczy. Posagu nie wezmę z
przyszłą żoną żadnego, bo ojciec jéj, lubo zamożny dzierżawca
dość znacznych folwarków, posiada zbyt liczną rodzinę, aby
każde z dzieci obdarzyć mógł czémś więcéj, prócz starannego,
zacnego wychowania. Prócz tedy skromnéj wyprawy, Karolina
nie posiada nic z materyalnych dóbr tego świata, ale przyniesie
mi najpewniejsze rękojmie i sposoby tworzenia i nabywania

447
dóbr tych: dzielność charakteru, umysł jasny i pojętny,
zamiłowanie w pracy, przyzwyczajenia skromne i porządne.
Najwięcéj zresztą powiem wam o niéj, gdy z głębi serca mego,
pełnego radości i nadziei, zawołam do was: „jestem
szczęśliwy!” Czy będę mówił wam, że czuję, rozumiem i nigdy
nie zapominam o tém, iż cały spokój i byt mój dotychczasowy,
całe szczęście moje dzisiejsze, wam winien jestem? Gdybyście
nie mieli dość odwagi, aby pójść w świat i szukać dróg
właściwych sobie, mnie pozostawiając na téj, która mi
najwłaściwszą była, czém byli-byśmy wszyscy, czém był-bym
teraz ja sam? Zdziczałym parobkiem, lub rozhulanym z rozpaczy
jarmarkowiczem, młodym człowiekiem skazanym na dośmiertne
bezżeństwo, bratem niemiłym wam może i was nielubiącym.
Okropny los! jeżeli minął on mnie i was wszystkich, winniśmy to
rozsądkowi, męztwu i szlachetnéj dumie Stefana. Niech młode
rodzeństwo nasze wié i pamięta o tém. Wyobrażam sobie, jak
kiedyś przy ogniu kominka opowiadać będę własnym dzieciom
moim historyą przeludnionego zaścianka i wyszłéj z niego w
świat po zarobek i przyszłość gromadki odważnych sierot”.

IV. Materyały na żonę.

Po zaręczynach Maryana Brochwicza z Teofilą Natalską,


wielce ożywiony ruch i głośna wesołość zapanowały w obu
domach, mających połączyć się nowym i tak ścisłym węzłem.

448
A naprzód Jan Brochwicz, z wielką radością serca,
postanowił bezzwłocznie dokonać dawno zamierzonego aktu
abdykacyi na rzecz najstarszego syna. W tym celu poruszonym
przezeń został cały, istniejący w Wilnie, świat prawniczy i
urzędniczy. Naradzano się z prawnikami, rozmawiano z
urzędnikami, jeżdżono po juryzdykcyach, przedstawiano
sądowym i administracyjnym władzom podania, w których pan
Jan Brochwicz, właściciel dóbr Brochowa z przyległościami,
własnoręcznym podpisem stwierdzał żądanie, aby téż dobra
poczytywanemi odtąd były wobec wszelkich władz i ich
wymagań za wyłączną i prawną własność pierworodnego jego
syna. Było tam trochę trudności, zwłok, przeszkód, ale pan Jan
pracował, jak nigdy. Czuł, że mu z bark spada ciężar wielki, i
jeździł, prosił, naradzał się, zobowiązywał, aż pewnego dnia
powiedział Maryanowi, aby siadł obok niego w koczu, powiózł
go do głównéj juryzdykcyi gubernii, a tam, po niejakiém jeszcze
pisaniu i podpisywaniu, wręczył synowi wielki arkusz
stemplowanego papieru, na którym czarno na białém wypisaném
było, że on to odtąd był prawnym posiadaczem Brochowa.
Poczém jeszcze Maryan podpisał z kolei urzędowe zobowiązania
względem wypłat, jakie powinien był uczynić siostrze i
najmłodszemu bratu, a gdy ojciec i syn wrócili do domu, z
kieszeniami wypchanemi urzędowemi aktami i dokumentami, Jan
Brochwicz, ze łzą radości w oczach, uściskał syna.
— A! — zawołał — teraz dopiéro, gdy w twoje ręce złożyłem
praojcowskie dziedzictwo nasze, odetchnę swobodniéj,
wypocznę; teraz dopiéro będę zupełnie pewnym, że Brochów nie
będzie nigdy wydanym w obce ręce. Ja bowiem mogłem nie
dotrwać na stanowisku, ale ty, Marysiu, młody, silny, niczém
jeszcze niezmęczony, z pewnością dezerterem nie zostaniesz.

449
W godzinę potém, pan Jan rzekł do syna:
— Teraz, Marysiu, trzeba, abyś jechał do Warszawy i
ekwipował się.
Któż nie wié, czém jest ekwipowanie się dla młodego
mężczyzny? tém samém, czém dla młodéj panny robienie
wyprawy. Tu i tam kupuje się wiele pięknych i kosztownych
rzeczy. Trzeba na to zazwyczaj sporo pieniędzy. Pieniędzy pan
Jan nie miał. Suma, zaczerpnięta w zasobnych kieszeniach
zagrodowych szlachciców, będąc złożoną z monet, które, jak
wiadomo, mają kształt okrągły i toczą się szybko, rozbiegła się
po świecie. Pan Jan pomyślał chwilę nad tém, czyby nie należało
uchylić Maryana od tradycyonalnéj powinności ekwipowania się
przed ślubem, co komuś, patrzącemu ze strony, wydać się mogło
tém możliwszém, ile, że Brochowski dom napełniały wcale nowe
jeszcze i ładne sprzęty, a w wozowniach i stajniach istniało tyle
powozów i koni, iż można było wybornie rozdzielić je pomiędzy
rodziców i dzieci. Przydłuższa jednak reflexya wykazała panu
Janowi, jak na dłoni, niepodobieństwo pominięcia starego
zwyczaju. Przypomniał sobie własne swoje młode lata, w
których figurowało ekwipowanie się, przed pojęciem za żonę
pani Herminii dokonywano. Dlaczegoż-by syn nie miał uczynić
tego samego, co w swoim czasie czynił ojciec? Na myśl tę panu
Janowi żal się zrobiło Marysia. Nieudzielenie mu środków na
ekwipowanie się było-by rodzajem wydziedziczania go z pewnéj
części tych przyjemności i świetności życia, których on sam
kiedyś używał; było-by to niejako krzywdzeniem dziecka, i to tak
dobrego jeszcze, miłego, zaszczyt przynoszącego dziecka. Pan
Jan po raz setny, odkąd Maryś stał się dorosłym młodzieńcem,
rozrzewnił się na myśl o przymiotach syna, tak bardzo
przewyższających przymioty większéj części jego rówienników

450
i, nie zwlekając dłużéj, sprowadził, za pośrednictwem starego
Sumskiego, z okolic Brochowa dwóch obywateli, z których jeden
był chłopem, mającym, jak wieść niosła, szacowny zwyczaj
zakopywania pod piecem garnków, napełnionych srebrnemi
rublami, drugi synem Izraela, nielubującym się wprawdzie w
zakopywaniu rubli, tém łatwiéj zato otwierającym kieszenie
brudnego chałata przed każdym, kto zobowiąże się wobec prawa
włożyć w nie po pewnym czasie dwa razy więcéj, niźli wziął.
Pan Jan, w ciszy gabinetu swego, porozumiał się z
obywatelami tymi, poczém w piękny słoneczny dzień odbył małą
przejażdżkę do miejscowéj juryzdykcyi, dokonał tam, jako
posiadacz jednego już Radlina, parę jeszcze podpisów, a
wróciwszy, wręczył synowi okrągłą sumę trzech tysięcy rubli
srebrem. Mogło-by zdawać się komuś, że było to wiele, ale
dowodzi to tego tylko, że wszystko na świecie jest względném:
panu Janowi bowiem zdawało się, że było to bardzo mało.
Pamiętał dobrze, iż sam w podobnéj okoliczności wydał za
swoich lat młodych dwa razy więcéj. Przez wzgląd jednak na
nowe czasy i przyniesione przez nie zmiany, radził, a nawet
bardzo poważnie zalecił synowi, aby przedślubne wydatki swe
ograniczył do skromnéj téj sumy, przeciw czemu zresztą Maryan
nie protestował wcale, jak nie protestował przeciw, niczemu, co
działo się od dnia zaręczyn jego z panną Natalską. Dotąd nie był
on ani wesołym, ani smutnym, i całém postępowaniem swém
przedstawiał, bardzo przyzwoity i, wszystkim tradycyom dobrze
wychowanego świata wierny, typ narzeczonego.
Zalecona mu przez ojca wycieczka do Warszawy zdawała się
cieszyć go więcéj, niż wszystkie inne rzeczy, które działy się
przez niego i dla niego. Ktoś podejrzliwy mógł-by posądzić go,
że rad był wielce temu, iż na czas jakiś oddali się od

451
narzeczonéj, któréj codziennie składał wizyty z obowiązującym
akompaniamentem bukietów, kwiatów, cukierków i tym
podobnych dowodów gorącéj miłości. Ale podejrzliwych ludzi
w otoczeniu Marysia nie było, a wielkie ożywienie, jakie
okazywał w przeddzień odjazdu, przypisywano powszechnie
radości, jaką wzbudzała w nim myśl o terminie ślubu blizkim, bo
w parę dni po powrocie jego ze stolicy nastąpić mającym.
W domu pani Natalskiéj działo się prawie to samo, co w
domu Brochwiczów. I tam także odbyło się parę narad z
prawnikami, mających na celu rozważenie najlepszych sposobów
wydobycia z obszernych dóbr tyle monety, czy tam tyle papieru,
aby złożyły one sumę, od dawnych czasów przeznaczoną na
posag Teofili. Pokazało się przy tém, że przeznaczanie sum
nierównie łatwiejszém było w dawnych czasach, niż
wydobywanie ich z ziemi w nowych. Z pomocą jednak słowa:
jakoś to będzie, uładzono wszystko wcale nieźle. Uładzanie to
sprawiło, że w domu pani Natalskiéj, do procesu kupowania na
wielką skalę, mającego na celu wyprawę panny, przyłączyło się
sprzedawanie na wielką skalę, mające na celu stworzenie dla
niéj posagu. Pani Natalska, w macierzyńskim kłopocie swym
udała się do źródła, do którego udawali się współobywatele jéj
we wszystkich swych kłopotach, a mianowicie do lasu.
Sprzedała znaczną część Natalińskiego lasu. Przeciwko środkowi
temu, który ugodził w najdroższe ich uczucia i najmilsze
przyzwyczajenia, stary Nemrod, ojciec narzeczonéj, i młode
Nemrody, jéj bracia, oponowali z razu bardzo żywo. Gdy jednak
rzeczywista naczelniczka rodziny wykazała im, jak na dłoni, że
innego sposobu wyposażenia siostry nie mają i że, bądź co bądź,
udział ich w majątku znacznie większym pozostanie od udziału,
który otrzymają ich siostry, umilkli i zgodzili się na bolesną dla

452
siebie manipulacyą, ze stanowczém jednak wymówieniem
nietykalności pewnych kniei i ostępów. W ogólności zresztą w
domu pani Natalskiéj było owemi czasy bardzo gwarno, ludno i
wesoło. Przyjaciele i przyjaciółki, krewni i krewne, zjeżdżali się
i schodzili z powinszowaniami, prawnicy z radami, urzędnicy z
księgami, kupcy i kupcowe z towarami.
Wśród tego wszystkiego, narzeczona wyglądała zawsze
strojnie i świetnie, a choć wesołość jéj mogła-by wydawać się
niekiedy, podejrzliwemu jakiemu oku, przymuszoną nieco i
gorączkową, to przecież, ponieważ podejrzliwych oczu koło niéj
nie było, wszyscy uważali ją za istotę, stojącą na progu siódmego
nieba. Co się zaś tycze matki jéj, ta, pochłoniona zdobywaniem i
rachowaniem sum, od dawnych czasów przeznaczonych na posag
jéj i wyprawę, mniéj teraz przebywała z córką swą niż
kiedykolwiek w życiu, a jeżeli kiedy spostrzegła łzę w jéj oku,
lub bladość na jéj twarzy, przypisywała to bardzo naturalnym
wzruszeniom młodéj duszy, mającéj wkrótce wstąpić w świat
całkiem nowych dla siebie uczuć i obowiązków. Przyznać zresztą
trzeba, że łzy te i ta bladość pojawiały się u pięknéj Tośki bardzo
rzadko. Była ona niezmiernie zajęta sporządzaniem wyprawy, a
piękne i wielce smakowne przedślubne podarunki, które
narzeczony przysłał jéj w kilka dni po wyjeździe swym do
stolicy, uczyniły ją na czas jakiś zupełnie zadowoloną.
Wprawdzie była ona przyzwyczajoną do widywania i posiadania
podobnych rzeczy, ale właśnie dlatego sprawiały one jéj zawsze
wielką przyjemność. Im więcéj zresztą dni upływało od wyjazdu
Maryana, tém więcéj Teofila godziła się ze swém położeniem.
Tą razą narzeczony wyglądał w oczach narzeczonéj swéj daleko
piękniéj z oddalenia, niż z blizka, co było może nieszczególną
wróżbą dla owéj z porządku rzeczy nadejść mającéj pory, w

453
któréj on i ona mieli być nietylko blizcy sobie, ale nierozłączni.
Ale Teofila strzegła się cienia wróżb, przypuszczeń i rozwag,
które mogły by przypominać jéj to, o czém zapomnieć najmocniéj
postanowiła.
Wśród całego tego gwaru zajęć, interesów i przygotowań, jaki
napełniał dwa domy, gotujące się do ważnéj dla nich
uroczystości, przez nikogo niespostrzeżona, bo pilnie i przebiegle
w tajemnicy chowana, snuła się historya Żanci,[35]Początek
historyi téj datował od owego koncertu niefortunnéj pamięci,
który odbył się kilka miesięcy temu; drugi i daleko ważniejszy jéj
rozdział zaczął się w dniu odwiedzin, oddanych przez ciocię
Rózię i Żancię pani Wąsikowskiéj.
W dniu tym, w chwili właśnie, gdy pani Róża, stojąc przed
źwierciadłem, pomiędzy dwiema zapalonemi świecami
umieszczoném, kończyła pracowitą wieczorną toaletę, do pokoju
jéj wszedł lokaj z listem w ręku.
— Co to? kto to? od kogo to? — zagadała młoda staruszka,
która pasyami lubiła otrzymywać listy.
— Nie wiem od kogo list ten być może — odpowiedział
służący — bo przyniósł go żydek jakiś, obdartus, zdaje się, że
posługacz z jakiegoś zajazdu.
Pani Róża chciwie spójrzała na kopertę, na której, wielkiemi
literami wypisany i zamaszystymi zakrętasami przyozdobiony,
znajdował się napis: „Jaśnie Wielmożnéj pani Róży z
Brochwiczów Cieciórkowéj, Jaśnie Wielmożnéj Pani i
Dobrodziejce do rąk własnych”.
— No, no! do kogoż to? od kogo? — szeptała ciocia Rózia,
ale zaledwie rozłamała pieczątkę listu, stanęła, jak wryta, z
opuszczonemi rękoma i otwartemi usty. Z koperty wypadł list
drugi, zamknięty także w kopercie, mniéjszéj tylko i zaopatrzonéj

454
nadpisem: „Jaśnie Wielmożnéj pannie Joannie Brochwiczównie,
do rąk własnych”. Oprócz tego listu, był tam jeszcze wielki
arkusz listowego papieru, a na nim stały skreślone następujące
słowa:
„Jaśnie Wielmożna Pani i Dobrodziejko!
„Pełen nieśmiałości i pokory, ścielę się do stup JWPani i
Dobrodziejki, błagajonc, abyś JWPani przebaczyć raczyła
zuchwałość człowieka nieszczęśliwego, ktury, skazany przez los
na tułaczkę po krainach niedoli i poniżenia, ośmielił się wyczytać
w Jéj oczach iskrę spułczucia, kture tak rzadko gości w ścianach
zmateryalizowanych bogaczy XIX wieku. Tknięty tém
spułczuciem człowiek nieszczęśliwy, ośmielił się złożyć w
dostojne ręce TWOJE Pani!!! pismo do Anielskiéj Istoty, ktura,
jak promień słońca, zesłany przez Niebo w ciemności
uwięzionego, zstąpiła dziś wras z TOBĄ Pani!!! do skromnego
siedliska Matki mojéj i mego. Jest to z głembi serca płynące
podziękowanie, kture wyrazić pragnęło serce moje, wdzienczne
bez granic za Anielską JEJ dobroć. Błagam CIĘ Pani i zaklinam,
nie odmawiaj méj prośbie. Wszak to jest jedyna nadzieja, ktura,
jak kropla rosy orzywia duch mój zbolały w zapasach z losem i
złymi ludźmi
„Nawskruś przejenty dla CIEBIE Pani najwznioślejszym
szacunkiem i wdzienczny do grobowéj deski
Roman Gotard Bruno Wąsikowski”.
Czytając powyższe wyrazy, pani Róża uśmiechała się,
czmychała i mrugała powiekami. Po przeczytaniu siadła na
nąjbliższém krześle i zaczęła głową kiwać w zamyśleniu
wielkiém.
— No, no! biedne chłopczysko! — szeptała. — Zaczłapało się
to widać po uszy w mojéj Żanetce! I nie dziwota! nie dziwota!

455
młodzi oboje, jak dla siebie stworzeni! Dziewczyninie on także
w guście! Oddam jéj ten list... naturalnie, że oddam!
dlaczegożbym oddać nie miała? czy to ona mężatka już, czy co,
żeby nie wolno jéj było przyjąć komplementu na piśmie od
kawalera? Ciekawa rzecz, co on tam do niéj wysztychował, bo,
co do mnie, to nie ma co powiedziéć, górnie napisał...
Tu otworzyła znowu pismo wędrownego muzyka, i czytała
półgłosem niektóre jego ustępy, przerywając je własnemi
uwagami.
— „Zuchwałość nieszczęśliwego człowieka, który skazany
przez los na tułaczkę po krainach niedoli i poniżenia”. Po
krainach niedoli! Oho! jak on to pięknie mówi, kochańciu! i
prawda, święta prawda! natułało się to biedactwo po różnych
miastach i mieścinach ze skrzypeczką pod pachą! „Ośmielił się
wyczytać w jéj oczach iskrę współczucia...” Naturalnie, królu
mój kochany, że mam współczucie. Dlaczegoż- bym nie miała
jego miéć? ja zawsze mam współczucie dla młodych niebożątek!
„Jedyna nadzieja, która, jak kropla rosy ożywia duch mój zbolały
w zapasach z losem...” Kropla rosy! w zapasach z losem! fiu! fiu!
jak górnie, ślicznie! czule! choć do druku poddawać! Tęgą głowę
ma ten Romulek, jak mego nieboszczyka Leosia kocham!...
W téj chwili wszedł znowu służący z oznajmieniem, że powóz
gotowy i pani Brochwiczowa z córką czekają na dole zejścia
pani Róży, aby udać się z nią na wieczór. Pani Róża zerwała się,
wsunęła oba listy Romana Gotarda za stanik fijołkowéj sukni, i
pulchnemi rękoma poprawiwszy przed źwierciadłem symetryą
poczernionych warkoczy i sterczącego nad niemi zielonego pufa,
z żywością dwudziestoletniéj kobiety zbiegła ze wschodów.
W kilka godzin potém, cisza nocna panowała w dwóch
sąsiadujących ze sobą pokojach. W jednym z nich głębokim snem

456
sprawiedliwych zasypiała Drylska, w drugim pani Róża, w
zwyczajnym swym wieczornym i rannym dezabilu, siedziała
przed lustrem i, mrugając oczyma figlarnie, a uśmiechając się
rzewnie, patrzała na siedzącą u kolan jéj Żancię. Młodéj
dziewczynie policzki pałały i oczy świeciły gorączkowym
blaskiem. Zawstydzenie, radość i rozrzewnienie, walczyły na
twarzy jéj; w małych rączkach, splecionych kurczowo, drżał i
szeleścił arkusik welinowego papieru. Przeczytała już list
Romana Gotarda. Zanim zdobyła się na to przeczytanie, walczyła
trochę pomiędzy wstydem, skromnością dziewiczą, a
ciekawością i inném, jeszcze żywszém, uczuciem, podnoszącém
gwałtownie pierś jéj, zamkniętą w ciasnym gorsecie. W
piérwszym tym zresztą liście wędrownego muzyka nie było nic,
coby zbytnio razić mogło skromne jéj przyzwyczajenia. Kreśląc
go, Roman Gotard nie mógł zapomniéć, że pisze do „panny z
bogatego domu”, a więcéj jeszcze do „ziemskiego Anioła”, to też
wyrażenia jego tchnęły uszanowaniem i czcią najgłębszą,
tłómaczącą się tak wielkiemi literami, składającemi wszystkie
zaimki, zastępujące imię jéj, jak niezmierném wyszukaniem,
wedle wyrażenia pani Róży, górnością wyrazów. Oprócz tego,
Roman Gotard uczuł się parę razy w ciągu pisania swego
szczerze i do głębi wzruszonym; to téż obok wiadomości, że był
on „wendrowcem na pustyni Sahara, spostrzegającym strumyczek
wut przejżystych, znajdowało się w piśmie jego parę ustępów,
które, prosto i zgłębi serca jego pochodząc, najsilniéj trafiły do
serca i wyobraźni Żanci. „Czy pamiętasz pani — pisał — ów
wieczór koncertowy, kturego wspomnienie dotąd jeszcze
sprawia mi i bul; i szczęście nieopisane? Okryto mnie wtedy
wstydem i pośmiewiskiem. Wszyscy odwrucili się ode mnie, TY
jedna, Pani! miałaś dla nieszczęśliwego artysty spujżenie

457
przyjazne i łzę litości woku. Niech Bóg najwyższy błogosławi
CIĘ za to spujżenie i za tę łzę. Był to klejnot cudowny, upadły na
smutną drogę moję z serca Anioła!”
Żancia ukryła twarz w dłoniach i pochyliła głowę na kolana
cioci Rózi.
— O, moja ciociu! — szeptała — czuję, wiem, że nie
powinnam była czytać tego listu! coby téż to mama powiedziała,
żeby dowiedziała się!
— Śmiéj się z tego, kochańciu! twoja mama jest najzacniejszą
i najmilszą w świecie osobą, ale, co prawda, zanadto przed tobą
Boży świat zamyka. Cóż to? czy malusieńkie dziecko jesteś, albo
co? ja, rybciu, w twoim wieku będąc, nie z jednym, ale z
dziesięciu kawalerami korespondowałam, i cóż mi się tak bardzo
złego stało? Ot, żyję sobie i zdrowa, chwała Bogu, jestem do
tego czasu, i dobry humor mam, a choć mi młodych lat szkoda
trochę, to przynajmniéj miłe wspomnienie po nich zostało...
— To prawda, ciociu — szeptało, trwogi swe uspakajając
dziewczę — cóż mi się złego stać może przez to, że list jego
przeczytałam? Żeby to kto wiedział o tém, to co innego... może-
by to było nieprzyzwoitém dla dobrze wychowanéj panny, ale
przecież nikt o tém, prócz niego i ciebie, ciociu, wiedziéć nie
będzie...
Zwróciła na list oczy, łzą zaszłe, i mówiła daléj:
— On taki biédny, ciociu, taki nieszczęśliwy, nieuznany przez
świat i ludzi! Odkąd żyje, słyszałam przecież zawsze, że
najpiękniejszą w świecie rzeczą jest poświęcenie! On poświęcił
się dla sztuki, a jakąż mu za to świat dał nagrodę? Ledwie ma żyć
z czego... mieszka w takiéj brzydkiéj, strasznéj izbie, w któréj-by
doprawdy i nasz Ambroży nawet mieszkać chyba nie chciał. Nikt
o nim nie mówi i nie pisze... nikt nie zna i nie ceni wyższych

458
natchnień jego, nikt nie wié, jak gorąco kocha on sztukę, ile nocy
może nie śpi dlatego, aby badać jéj tajemnice i nabierać w niéj
wprawy i umiejętności. O! moja ciociu, ja takiéj
niesprawiedliwości ludzkiéj znieść nie mogę!.. ja czuję nad nim
taką, taką litość, że wolała-bym, aby mama gniewała się na mnie,
aby mnie świat nazwał źle wychowaną panną, niż okazać mu
obojętność, którą on wziął-by może za pogardę...
Mówiła to na-pół z żalem, na-pół z zapałem. Podniosła potém
głowę i dodała:
— Czyż nie powinnam, ciociu, dumną być i szczęśliwą, kiedy
on pisze mi, że bytność moja u jego matki taką wielką przyniosła
mu ulgę i pociechę; że współczucie i przyjaźń, które we mnie
dojrzał, są „klejnotem, upadłym na smutną drogę jego...”
— Zkąd upadłym? zkąd? zkąd? — zaszczebiotała figlarnie
pani Róża — czemuż nie dokończysz, rybciu? jak on tam napisał
ten czuły Romulek? zkąd upadłym?
— Z serca anioła! — bardzo cicho, i w zamyśleniu patrząc na
list, dokończyła Żancia, a dwa wyrazy te, zestawione ze sobą,
czyniły na nią widocznie głębokie wrażenie.
Nie byłoż z jéj strony dobrze i pięknie nieść pociechę
człowiekowi, tak bardzo nieszczęśliwemu, nękanemu przez los i
niesprawiedliwych ludzi? Nie byłoż zaszczytnie dla niéj siać
klejnoty przyjaźni i współczucia na smutną drogę człowieka,
który poświęcał się, a za swe poświęcenie otrzymywał samę
tylko niewdzięczność ludzką? Nie był-że on zresztą najlepszym
synem, najszlachetniejszym człowiekiem, najwznośléj czującym
artystą? Zkąd czerpała pewność, że był on tém wszystkiém? nie
próbowała nawet zapytać siebie o to, ale była pewną wysokich
przymiotów jego, jak tego, że żyła. Przymioty te ukazały się jéj
zapewne na śniadém, chmurném najczęściéj jego czole, w

459
rozrzuconych bezładnie kruczych jego włosach, w ognistych i
niespokojnych jego oczach. Kto wie? w hiszpańskim płaszczyku
może i w tyrolskim kapeluszu, które, razem z innemi cechami
jego postaci, odróżniały go od innych ludzi. Wyglądał inaczéj,
poetyczniéj i romantyczniéj jakoś od wszystkich tych, których
znała dotąd, musiał więc być lepszym, wznioślejszym,
poetyczniejszym od nich. Był to wniosek jasny, jak słońce.
Nazajutrz, zaledwie szary świt dnia wniknął do pokoju Żanci,
była już ona obudzoną i siedziała na swém posłaniu. Sięgnęła
ręką pod poduszkę i, wydobywszy schowaną tam wczoraj
drogocenną kartkę papieru, zaczęła znowu czytać wypisane na
niéj wyrazy. Teraz, przy świetle dzienném uderzyła ją w liście
tym rzecz, któréj wczoraj w zmieszaniu swém i wzruszeniu nie
dostrzegła, uderzyła ją i bardzo niemile raziła ortografia listu
tego, przypominająca mocno tradycyonalne utwory lokajów i
prowentowych pisarzy. Córka Jana Brochwicza, znała dobrze
rodzinny język swój. To téż każdy wyraz listu, w którym Roman
Gotard, znakomicie uproszczając pisownią ojczystą, odrzucał
litery wszelkie, kréskami lub ogonkami opatrzone, sprawiał jéj z
razu niewypowiedzianą przykrość. Była to przecież przykrość
zupełnie nieokreślona. Wstręt Żanci do niegramatycznego pisania
Romana Gotarda był czysto instynktowny i nietylko, że nie trwał
długo, ale ustąpił przed uczuciem gniewu i oburzenia, których
przeciwko sobie saméj doświadczyła.
— Jakam ja niedobra, niegodziwa, próżna, żeby na takie
drobnostki uwagę zwracać! nie umié gramatyki? i cóż ztąd? ja
umiem ich cztery, a czy mi to dało przyjemność jaką, albo
radość? gdzie tam! albo czy może lepszą jestem przez to, że je
umiem? i to nie. Była-bym taka sama, jak jestem, choć-bym
żadnéj nie umiała. Cóż więc to szkodzi, że on nie umié

460
gramatyki? poświęcił się przecież dla rzeczy, tysiąc, milion razy
piękniejszéj, wznioślejszéj, bo — dla sztuki!
W przyległym pokoju pani Róża chrapała, tuż obok Żanci
duegna jéj spała, jak zabita, dziewczę rozkosznie uczuło
samotność i swobodę chwili. A tu biały świt dnia zagląda przez
okno... Zarzuciła na siebie ranne ubranie i, wyskoczyszy[36] z
łóżka bosemi stopami, cichutko, i jakby z przyzwyczajenia,
krokiem ukradkowym pobiegła ku oknu. W téj saméj chwili
ptaszek jakiś, zbudzony powstającém światłem, zerwał się z
gniazda, zawieszonego pod gzémsem dachu, trzepocącemi
skrzydłami uderzył o szybę, i świergocąc, poleciał między
bezlistne drzewa ogrodu.
Stojąca przed oknem dziewczyna uśmiechnęła się do ptaszka
radośnie i zarazem smutnie.
— Jak-bym ja chciała być ptaszkiem! — myślała — gdybym
była ptaszkiem; zaraz-bym poleciała... a gdzie?
W myśli jéj zakręciła się odpowiedź: do niego.
Zapłonęła wstydem przed własną myślą, ale marzenie wzięło
górę nad wstydliwemi przyzwyczajeniami.
— Zaśpiewała bym pod jego oknem jakąś bardzo piękną
piosenkę, aby go pocieszyć!
Litowała się wciąż w głębi serca nad wędrownym muzykiem i
pragnęła mu nieść pociechę. Cóż dziwnego? pani Herminia
lękała się niezmiernie dla skromności i poetyczności córki swéj
widoku nędz i ran ludzkich, ku którym jednak sama śpieszyła
często z chętną pomocą. Ale naprawdę, czyliż podobna było
wprowadzać młodą pannę do izb cuchnących, przedstawiać
wstydliwemu jéj oku brudne posłania, na których jęczeli,
zaledwie okryci łachmanami, chorzy nędzarze? czyliż podobna
było niepokalaną i nieświadomą myśl jéj narażać na zetknięcie

461
się z obrazami nędzy, nurtującéj te przepaściste głębie, w których
żyją ludzie, przygnieceni brzemieniem bytu ciężkiego nad siły,
jęczą kobiety chore i zbolałe, płaczą dzieci wpółnagie i głodne,
w których wrą jadowite kłótnie, wzniecane biédą i goryczą,
panują nałogi brzydkie, z ciemnoty zrodzone; albo téż, wśród
cieniów ubóztwa i niedoli, jaśnieją jak słońca, wysokie, choć
ciche, cnoty cierpliwości, odwagi, wiecznie i w milczeniu
bojującej z nędzą nizkiéj, prozaicznéj, lecz w prozie swéj i
poniżeniu bohaterskiéj, pracy? Nie! pokazywać to wszystko
młodéj pannie było-by niepodobném; to téż Żancia miała o tém
wszystkiém czysto teoretyczną tylko wiadomość, zaczerpniętą z
książek i opowiadań, czyli, że nie miała o tém wiadomości
żadnéj. A jednak, młode i z natury dobre jéj serce, roztkliwione i
rozanielone w dodatku mnóztwem panujących w życiu jéj
żywiołów, gwałtem pragnęło litować się i pocieszać. Litowała
się téż nad „wendrowcem pustyni Sahary” i pragnęła go
pocieszać. Było tam przecież w tém serduszku, oprócz litości, a
może i w skutek litości, inne uczucie jakieś. Doświadczyła tego
na sobie Drylska, która, otwierając ze snu oczy, ku
nadzwyczajnemu zdumieniu swemu, ujrzała Żancię, w białym
penioarze, stojącą u okna ze złożonemi rękoma i oczyma
podniesionemi ku błękitom nieba, śród których płynęło szybko
parę białych obłoczków.
— Jakbym ja chciała być obłoczkiem! — marzyło dziewczę.
— Gdybym była obłoczkiem, zawisła-bym nad jego dachem...
— Jezu najmilszy! — w téj saméj chwili zawołała Drylska —
a co to stało się paniuńci, że tak wcześnie zerwała się z
łóżeczka? czy nie chora, broń Boże!
Wyrwana z marzeń dziewczyna, odwróciła się od okna i z
ogniem jeszcze na policzkach, a z wilgocią w oku, wskoczyła na

462
łóżko duegny, porwałają za szyję i twarz jéj okryła mnóztwem
szybkich, ognistych pocałunków.
— Zadusisz, paniuńciu! — wołała zachwycona i zarazem
przestraszona panna służąca — dość już, dość tych całusów,
dzieciątko moje! tchnąć już nie mogę, oj! oj! paniuńciu!
Było w istocie cóś dziwnie gwałtownego, namiętnego w
uściskach, któremi tego ranka Żancia darzyła swoję duegnę;
obdarzyła-by ona niemi zresztą każdą inną osobę, która-by w tej
chwili znalazła się w jéj pobliżu, — mniéj nawet, niż osobę, bo
pieska, kotka, ptaszka, kogokolwiek, na kogo mogła-by przelać tę
falę uczucia, która wzdymała pierś jéj, w porze téj wolną jeszcze
od gorsetu, skąpaną w upajającéj, bo rzadko zaznawanéj, ciszy i
samotności, roznamiętnioną marzeniem...
Od dnia owego, żydek posługacz z zajazdu dość często zjawiał
się w przedpokoju mieszkania Brochwiczów, zawsze z listem, do
pani Róży zaadresowanym. Naturalnie, nikomu w domu tym na
myśl nie przyszło zaciekawić się lub zapytać, kto był tak częstym
korespondentem młodéj staruszki. Ona zaś otwierała zwykle
kopertę, mrugając oczyma, uśmiechając się i ze łzami prawie
rozczulenia szepcąc o tym biednym Romulku, który tak po uszy
zaczłapał się w jéj Żanetce. W gruncie duszy ex-lwica
rozpływała się z zadowolenia, z którego nie zdawała nawet
sprawy przed sobą. Jak ryba w wodzie, kąpała się w ulubionym
swym romantycznym żywiole, który przypominał własne jéj
młode lata i udzielał pożywy ruchliwéj jéj wyobraźni. Nie
zapytała zresztą siebie ani razu, jaki może być ostateczny
wypadek romantycznéj intryżki, któréj nicią bawiły się jéj
pulchne białe ręce.
— Niech pobawi się biedna dziecina — szeptała do siebie,
ilekroć przychodziło jéj wręczać podług adresu pismo Romana

463
Gotarda, — niech pobawi się rybka moja! nie zaznało to jeszcze
życia, nie odetchnęło jeszcze ni razu swobodnie!
Zaznać życia i odetchnąć swobodnie, znaczyło to naturalnie, w
pojęciu pani Róży, kochać się na zabój, lub w ostateczności
choćby na żart. Ponieważ zaś młoda staruszka coraz mocniéj i
serdeczniéj przywiązywała się do Żanci, która jednała ją dla
siebie pokorą swą, czułością i przywiązaniem, pragnęła więc dla
niéj tego, co uznawała sama za najpiękniejszą ozdobę życia, za
kwiat młodości i najwyższą jéj uciechę. Dziwniejsza już z pozoru
rzecz była w tém, że wpływ pani Róży, jéj figlarnego uśmiechu i
szeptu, na Żancią tak silnym stał się; że ona, ona, tak skromna
dotąd, lękliwa i wstydliwa, z bardzo małém już zawstydzeniem, a
wielką zawsze ciekawością i większém jeszcze wzruszeniem,
otwierała listy, pisane do niéj przez, jak wyrażała się pani Róża,
młodego kawalera. Było to przecież niczém więcéj, jak
wynikiem bardzo prostéj, choć mało znanéj prawdy, że istoty
ludzkiéj, która choćby raz uczuła w sobie samowiedną, ludzką
wolę, ustrzedz nie zdoła nikt, prócz niéj saméj. Dowodziło to
także niezmiernéj kruchości téj budowy, którą tak pracowicie
wznosiła pani Herminia, a którą lada słowo sprzeczne z jéj
słowami, lada chwila marzenia, lada instynkt podnoszący się z
głębi młodzieńczéj piersi, w niwecz obrócić mogły, nie znajdując
dostatecznego oporu w biernych cnotach ślepéj wiary i niemego
posłuszeństwa.
Bądź co bądź, onych listów, przez żydka pod adresem pani
Róży przenoszonych, było kilka; a napełniały je wciąż same
niewinne wielce wykrzykniki, ponure opisy pustyni Sahary, pełne
zachwytów wzmianki o bozkiéj sztuce, poniewieranéj przez
zmateryalizowaną ludzkość dziewiętnastego wieku, przysięgi,
składane na ołtarzu, na którym od pewnego czasu zajaśniała

464
przed oczyma nieszczęśliwego artysty polarna gwiazda w postaci
ziemskiego anioła...
Z tego wszystkiego tworzyły się pewne ustępy, które
obojętnemu czytelnikowi musiały-by koniecznie przywołać przed
wyobraźnią twórcę ich, gryzącego pióro w zębach wśród
wielkiéj posuchy umysłowéj i rozrzucającego sobie włosy na
głowie z rozpaczy, że, pragnąc napisać coś, nie wiedział, coby
miał pisać. Nie mniéj jednak pani Róża znajdowała zawsze
ustępy te bardzo górnemi i takiemi, kochańciu! że choć je do
druku podawać było; Żancia zaś czytała je nie oczyma i
rozumem, ale sercem litującém się i rozognioną wyobraźnią.
Porównanie jéj do gwiazdy polarnéj zachwyciło ją, wzruszyło
i... napełniło dumą.
— A więc — pomyślała — jestem dla niego gwiazdą
przewodnią i nie tylko już samą pociechą, ale i dźwignią,
wsparciem, natchnieniem. Kto wié? przyczynię się może do tego,
że stworzy on arcydzieło jakie! — Koło przecież, raz w bieg
wprawione, toczy się już potém siłą własnego rozpędu. W
czwartym czy piątym liście wędrownego artysty znalazło się
słowo, którego w poprzednich ni razu jeszcze nie było,
piorunujące słowo — „miłość”. Czy, uzuchwalony przyjęciem,
jakiego pisma jego doznawały u młodéj dziewczyny, uznał on z
rozwagą, że słowo to bez niebezpieczeństwa nakreślić już może?
czy, roznamiętniony także tajemniczością stosunku, rozmarzony
ponętną postacią dziewiczą, którą nieustannie widywał przed
swą wyobraźnią, nakreślił on je w chwili rzewności, lub
uniesienia? było tam zapewne i jedno i drugie, cechą bowiem
najwybitniéj odznaczającą go było to, że nieprzytomny prawie
szał, panujący nad jego życiem, nie wyłączał w nim chłodnego
wyrachowania, że w kobiecie, która była przedmiotem czułych

465
marzeń jego i ambitnych rojeń, widział i ziemskiego anioła, i
zarazem „bogatą pannę.” Nakreślił tedy słowo „miłość.” Była to
naturalnie „miłość czysta, jak kropla rosy, niewinna,
bezinteresowna, miłość dwuch dusz rozłonczonych na ziemi, ale
kture Bóg stworzył jednę dla drugiéj; miłość taka, na kturą
śmiało patrzéć mogą gwiazdy i Aniołowie i cieszyć się...”
Niemniéj jednak słowo to, jak grom, uderzyło Żańcię i, jak
błyskawica, wpadło do piersi jéj i głowy. W piérwszém
mgnieniu oka przyzwyczajenia przemogły; uczuła się obrażoną,
gniewną prawie, chociaż nic a nic nie wiedziała, za co się
gniewa. Potém zalała się rzesistemi łzami, (było to, jak zwykle, o
późnéj godzinie, sam-na-sam z panią Różą); potém, położywszy
się do łóżka, spać nie mogła, przez noc całą; wstała nazajutrz
znużona, zgorączkowana, a przedewszystkiém szarpana straszną
niepewnością tego, co uczynić powinna. List bowiem Romana
Gotarda kończył się wyznaniem niewymuwnéj trwogi, uczuwanéj
przed tém, że, rozgniewany zuchwalstwem jego, Anioł odwrócić
od niego może swe promienne oblicze, że zgaśnie dla niego tedy
na zawsze polarna gwiazda, a on pozostanie znowu w
ciemnościach, jak okrent bez kotwicy, jak łutka bez sternika,
i t. d. „Jeżeli o Pani!!! — pisał rozpoetyzowany muzyk, — w
sercu TWOJEM jest choć kropla litości nad tym, nad kturego
losem kiedyś łzę uroniłaś, jeżeli pod popiołami nieszczęsnéj méj
doli palić się może jeszcze iskierka życzliwości TWEGO serca
dla mnie, daj mi Pani dowód, że gnief nie zastąpił w TWEM
sercu spułczucia, kture jest dla mnie kroplą rosy ożywczéj, i
ukaż mi się, o Anielska ISTOTO, choć na jednę chwilę, gdy jutro
wstąpię w wyniosłe progi TWOICH Jaśnie Wielmożnych
Rodziców! Jeżeli CIĘ, o Pani!!!! jutro nie zobaczę, Ideał muj
spadnie z piedestału, gwiazda moja zgaśnie i pujdę znuf samotny

466
na rozłogi niegodziwego świata tego, dopuki zimna mogiła nie
przykryje serca, kture bije dla CIEBIE, Pani! z mocą, kturej
żadne potengi ziemskie zgłuszyć nie potrafią.”
Co tu czynić? Ukazać się? wstyd jakoś, straszno, trudno! Nie
ukazać się? a więc przeszyć boleścią jego serce, spaść z
piedestału, zgasić gwiazdę polarną, dać może dowód, że córka
Jaśnie Wielmożnych Rodziców (dla czego wypisał on tu ten
szumny tytuł?) pogardza ofiarą serca nieuznanego artysty? —
Wśród wszystkich uczuć, jakie ją oblegały, młoda dziewczyna
nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo sama pragnęła w
dniu tym zobaczyć człowieka, który stał wciąż przed jéj
wyobraźnią na postumencie, zbudowanym ze wszelkich cnót
idealnych, w szacie utkanéj z najwznioślejszych uczuć i
niezasłużonych cierpień.
Około południa Żancia siedziała w bawialnym salonie o parę
kroków od matki swéj, czytającéj książkę. Siedziała nad
krosienkami i wyszywała na kanwie szlak z arabesków.
Powiedziano jéj przed kilku dniami, że powinna była własnemi
rękoma utworzyć podarek jakiś dla przyszłéj bratowéj i kazano
wyszywać poduszkę. Dostała kanwę, deseń, włóczki i rozpoczęła
robotę, któréj, pomimo, że podobnemi robotami trudniła się od
dzieciństwa, polubić nie mogła. W dniu tym szczególniéj
machinalne liczenie ściegów i niewolnicze naśladowanie deseniu
nużyło ją niewypowiedzianie, dręczyło, dławiło niemal. Czuła
się dnia tego w takiém usposobieniu, że, gdyby mogła, gdyby
miała prawo uczynić to, z najwyższą rozkoszą rzuciła-by się w
fale świeżego powietrza, biegła-by kędyś w pole, na przestrzeń
otwartą, gdzie szumią wiatry, ochładzające rozgorzałe czoła,
gdzie brzmi pieśń swobodnego ptaszka, kojąca niespokojne
serca. Uczuwała gwałtowną potrzebę ruchu dla ciała, zajęcia

467
jakiegoś dla głowy, zajęcia, śród którego mogła-by uspokoić się,
ochłonąć z wrażeń doznanych, zapomniéć o nich na chwilę, aby
potém trzeźwiéj, jaśniéj pomyśléć o tém, co czynić jéj wypada.
Siedziała przy oknie, schylona nad krośnami. Cała energia
młodzieńczéj jéj istoty, dławiona w niéj milczeniem i
nieruchomością, niby płyn burzliwy w zamkniętém naczyniu,
rozpierała jéj pierś, którą, dolegliwiéj niż kiedy, uciskały dziś
rogi i sznurki gorsetu; co chwila palącą falą krew uderzała jéj do
policzków i skroni, a wtedy kolory włóczki, leżącéj przed nią,
mieniły się w jéj oczach i oczka kanwy zdawały się skakać w
zawrotnym tańcu.
Od chwili do chwili jednak spoglądała przez okno na ulicę.
Nagle powstała i zmierzała ku drzwiom salonu:
— Dokąd idziesz, Żanciu? — zapytała natychmiast pani
Herminia, podnosząc twarz z nad książki.
Żancia przy drzwiach już stanęła ze spuszczonemi oczyma.
— Idę po włóczkę, mamo.
— Dokąd?
— Do mego pokoju.
— Zkądże tam włóczka być może?
— Zaniosłam tam z rana parę splątanych pasemek, aby je
rozplątać.
Pani Herminia skinęła głową na znak zezwolenia.
O, jakże wprawnie, jak często i bez zająknienia kłamać umieją
ziemskie anioły! Młoda dziewczyna, wychowana przez panią
Herminią na ziemskiego anioła, nie poszła ani do pokoju swego,
ani po włóczkę, któréj jednak parę pasemek, przez chytrość i
przebiegłość wcale nieanielską, zaniosła z rana na górę. Wbiegła
na wschody, ztamtąd na kurytarzyk, odgradzający pokoje jéj od
pokojów młodszych braci, i stanęła, drżąca cała, blada, z trwogą

468
w źrenicach, z dłońmi przyciśniętemi do wzdymającéj się
piersi... Po chwili ozwały się na wschodach kroki męzkie;
Roman Gotard ukazał się w drzwiach kurytarzyka. Miał na sobie
hiszpański swój płaszczyk, tyrolski kapelusz trzymał w ręku;
wzrok jego pałający, niespokojny, spotkał się z drżącą postacią
dziewczyny, i z ust wydarł się stłumiony okrzyk, w którym
zadźwięczała wyraźnie namiętna radość. Ale i ona także na
widok jego odzyskała siły, które zdawały się ją opuszczać.
Dzieliło ich parę kroków tylko. On patrzał na nią błagalnie,
trwożnie, pokornie i namiętnie. Ona zbliżyła się i, odrywając od
fałd błękitnéj jak niebo sukienki, drobną, drżącą rękę,
wyciągnęła ją ku niemu. W téj chwili w głębi kurytarzyka
skrzypnęły drzwi jakieś. Żancia drgnęła, Roman Gotard
odskoczył i postąpił szybko ku drzwiom, za któremi brzmiała
minorowa gama, wygrywana przez jednego z jego uczniów. Ale
jakkolwiek krótką była chwila wzajemnego ich porozumienia,
ona miała czas uczuć na swéj ręce palące gorąco dłoni jego, on
mógł przez parę sekund ogniste oczy swe zatopić w piwnych jéj
źrenicach, w których dawne złote iskierki rozgorzały w
płomienie.
— Kocha mię — myślał Roman Gotard, siadając obok ucznia
swego przy fortepianie, a na myśl tę uczuł radość wielką, lecz
większą jeszcze dumę.
— Kocha mię — myślała Żancia, wbiegając do pokoju swego
i rozpalone czoło ujmując w dłonie. Myśl ta sprawiła jéj zawrót
głowy, a w całéj istocie jéj wznieciła niepojęte jakieś bóle i
rozkosze, pragnienia i trwogi.
W kilka minut potém wchodziła do salonu z dwoma
pasemkami włóczki w ręku, ze źrenicami ukrytemi pod zasłoną
spuszczonych powiek, blada trochę, ale sztywna, niewinna i

469
dziecięco dziewicza, jak zawsze.
Dnia tego przed zmrokiem, pani Herminia, na-pół z
zachwyceniem, na-pół ze zdziwieniem, słuchała głosu córki
swéj, śpiewającéj przy fortepianie. Żancia zwykle o téj godzinie
exercytowała się w śpiewie. Ale dziś nie było to wcale
exercytowanie się nieumiejętnéj i nieśmiałéj uczennicy. Śpiewała
jakąś wielką miłosną aryą włoską. Dotąd nie rozumiała może
dokładnie wyrazów jéj i tonów. Dziś zrozumiała je. Głos jéj
rozchodził się po obszernych pokojach z dziwną siłą i pełnią
brzmienia, chwilami dźwięczał przeczysty, srebrny, drżący
tkliwością, rzewnością bez granic; chwilami wybuchać zdawał
się z jéj piersi gwałtem jakimś nieposkromionym, namiętnością,
pełną energii, nieokreślonych pragnień, palącego bólu.
Pani Herminia słuchała i własnym uszom nie wierzyła. Nie
przypuszczała nigdy, aby drobna pierś jéj córki wydawać mogła
tak silne, pełne brzmienia, aby śpiew jéj mógł być tak potężnym i
porywającym. Było jednak w tym śpiewie coś, czego nie
rozumiała dobrze, lecz co nie podobało się jéj, przestraszało ją
niemal.
— Żanciu! — zawołała nakoniec z przyległego pokoju —
śpiewasz dziś dobrze, ale zanadto przejmujesz się tą aryą.
Słysząc cię, można-by myśléć, że to śpiew jakiéjś prymadonny z
teatru. Ça choque! Młoda panna powinna i w śpiewie nawet
strzedz się wszelkiéj exaltacyi i zbytecznego podnoszenia głosu.
Młoda śpiewaczka, głosem tym wyrwana z gorącéj fali
muzycznych tonów i własnych swych myśli, zsunęła ręce z
klawiszy i umilkła. Po chwili znowu śpiewać zaczęła, ale gdy,
posłuszna zaleceniu matki, śpiewała ciszéj już i powściągliwiéj,
brwi jéj drgały zniecierpliwieniem i niechęcią, a w oczach
błyskał śród zmroku ogień buntowniczych myśli.

470
Tego samego dnia i wieczoru, u pana Darzyca ojca grano w
karty. Gra zresztą taka, dzienna i wieczorna, niebyła w tém
miejscu niczém ani osobliwém, ani zdrożném. U pana Darzyca
bowiem, ilekroć bawił on w mieście, a bawił w niém daleko
częściéj, niż na wsi, grano zawsze w karty. Było to rzeczą tak
powszechnie wiadomą i przyjętą w kole jego znajomych, że
czynić nad nią jakiekolwiek komentarze wydawało-by się dla
tych znajomych tém samém, co krytykować kulę ziemską za to, że
obraca się około swéj osi. Zielone stoliki przecież, których
zawsze stało tu otworem kilka, niekiedy zaś, w czasach wielkiéj
karystyi na przybywających do miasta obywateli wiejskich, dwa,
lub trzy tylko, otoczone były najsurowszemi regułami
najściślejszego honoru i dobrego tonu. Nie było tu nigdy ani
zapamiętałości, ani gniewnych, lub radosnych wykrzyków, ani,
broń Boże, najlżejszego choćby fałszu, rzadko bardzo nawet
pojawiał się hazard, i nigdy prawie nie przychodziło do
przegrywania i wygrywania sum znacznych; ale wszystko
odbywało się cicho, grzecznie, uczciwie, w granicach gier tak
zwanych komersyjnych, w których ludzie, oddający się im,
oprócz czasu zabitego i szczęk od poziewania nadwerężonych,
żadnych strat nie ponosili. Dlaczego grali, skoro, grając,
poziewali? Było to ich tajemnicą. Prawdopodobnie dlatego, że
poziewanie uważali za najmniéj jeszcze utrudzającą robotę ze
wszystkich robót, które leżały w zakresie zwykłéj ich
działalności. To tylko pewna, że sam gospodarz onego grającego
domu, grając, nie poziewał nigdy. Nie upędzał się on wcale za
zyskiem w grze, ale miłował sztukę dla sztuki, i przywykł do niéj
od najwcześniejszéj młodości, tak jak do herbaty, którą,
nieustannie popijał, do rannych swych i wieczornych pantofli i
fajki, osadzonéj na krótkim cybuszku z bursztynem.

471
Z synów pan Darzyc w najmilszéj zabawie swéj towarzyszy
nie miał. Młodszy z nich, Adam, od powrotu z za granicy, gdzie
parę lat bawił i zapewne trochę nazbyt bawił się, ciągle
chorował; młodszy, Artur, od powrotu z uniwersytetu, który z
przedostatniego kursu opuścił, ciągle czytał. Piérwszy jednak,
pomimo ciągłych katarów, fluxyi i nerwowych gorączek, które
mu czas pochłaniały, poczynał już trochę wkładać się do
ojcowskiego trybu bawienia się i życia; drugi za to nie dawał
dotychczas pod tym względem nadziei żadnych. Artur Darzyc, tak
jak i Maryan Brochwicz, przedstawiał sobą wzór dla rówieśnéj
młodzieży obywatelskiéj, i tak, jak Maryan, reprezentował
najwyższą sumę przymiotów, dla młodzieży téj dostępnych. Nie
grał w karty, nie pił, hulanek żadnych nie lubił, pieniędzy nie
tracił, żebraków wspierał, z bratem podzielił się spadkiem, po
matce otrzymanym, uczciwie i zgodnie, a o wzięciu się do
gospodarstwa na folwarku swym, który dotąd oddawał w
dzierżawę, od lat kilku stale zamyślał. Czytał tylko więcéj
jeszcze daleko od młodego Brochwicza; tu i owdzie
przebąkiwano, że nawet coś pisał, co zresztą wydawało się
rzeczą prawdopodobną każdemu, kto patrzał na poważną nad
wiek jego postawę i twarz nieładną, lecz nacechowaną wyrazem
dość szlachetnym i myślącym.
Owóż po całodzienném i całowieczorném graniu i
poziewaniu, goście pana Darzyca rozeszli się tak, jak przyszli,
nic nie zyskawszy prócz dnia przepędzonego, i nic nie
utraciwszy, prócz również dnia zabitego; drobne bowiem
kilkunastorublowe sumy, które z kolei przegrywali i wygrywali
między sobą przez całe życie, niby podrostki rzucający i
odrzucający piłkę, nie znaczyły nic a nic. Większy już wydatek
ponosili na cygara, których bardzo wiele palili, w celu zapewne

472
zabezpieczenia się od uśnięcia nad przyjemną zabawą. Dymu téż
cygarowego było w obszernym pokoju bawialnym pana Darzyca
tak wiele, że postać przechadzającego się po nim Artura zdawała
się wciąż wyłaniać z obłoków i ukrywać we mgle. A jednak,
pomimo téj obfitości tytuniowych wyziewów, Artur palił jeszcze
cygaro, palił téż fajeczkę swą, na krótkim cybuszku osadzoną, i
pan Darzyc ojciec. Na trzech otwartych zielonych stolikach stało
jeszcze po dwie zapalone świece, leżały rozrzucone karty i
rozpościerały się nakreślone kredą długie rzędy cyfr, które ktoś
nieświadomy mógł-by wziąć za kabalistyczne znaki.
Pan Darzyc ojciec siedział w głębokim fotelu i czekał na
swego przybocznego lokaja, który towarzyszył odchodzącym
gościom na wschody. Wszedł nakoniec ze szklanką herbaty na
tacy, którą postawił przed panem swym, pozamykał stoliki,
ukląkł, ściągnął z nóg swego pana obuwie, zastąpił je pantoflami,
tuż przy łokciu jego położył woreczek z tytuniem i odszedł na
palcach.
Pan Darzyc spoczywał po całodziennych trudach, a
ktokolwiek, nieświadomy spraw jego życia, patrzał-by na niego,
nigdy nie mógł-by odgadnąć, jakiemi były to trudy.
Powierzchowność bowiem tego człowieka była poważną, dumną,
na pierwszy zaraz rzut oka uszanowanie nakazującą. Wysoki,
barczysty, atletycznie zbudowany, miał on czoło wypukłe i
szerokie, powiększone jeszcze znaczném wyłysieniem, oko duże,
brwią szeroką i siwiejącą ocienione, wąs siwiejący téż,
zawiesisty — szlachecki. Spójrzawszy raz na człowieka tego,
rzekł-byś, że są w nim ogromne zasoby sił fizycznych, że pod tém
czołem wielkiém muszą być wielkie też umysłowe zdolności, że
powaga, malująca się w łuku tych brwi gęstych, i siła, cechująca
postawę wyniosłą, muszą być śladami i znamionami silnych

473
czynów, poważnego życia. Po bliższém dopiéro przyjrzeniu się,
poznać można było omyłkę natury, która wyciosała kolos ten
dlatego, aby przez całe życie trudnił się kreśleniem
kabalistycznych znaków na zieloném suknie, a bardziéj jeszcze
owoc przyzwyczajeń, które zgnębiły mózg ten, mieszkający pod
szeroką czaszką...
Gdy lokaj, wykonawszy obowiązkowe swe cowieczorne
czynności, opuścił pokój, Artur Darzyc wyłonił się z obłoków
dymu i stanął przed ojcem.
— Papo — rzekł — chciał-bym z papą pomómówić...
— O czém-że to, Arturku? — wypłynęło z pod sumiastych
wąsów zapytanie, wnet stłumione ziewnięciem.
Darzyc ojciec z powodu preferansa, wista i geryłasza, odwykł
zupełnie od mówienia. W chwilach zato wolnych od tych
zatrudnień, przywykł poziewać...
— Pragnął-bym jutro oświadczyć się o rękę panny
Brochwiczówny...
Darzyc ojciec nie ziewnął tym razem, wyjął nawet z ust
cybuszek, i z pod olimpijskich brwi swych spójrzał na syna
bardzo przychylnie.
— A czemuż nie, Arturku? czemuż nie? Wiész dobrze, że jest
to oddawna mojém własném życzeniem. Pan Jan najzacniejszy
człowiek... grywamy z sobą rzadko, bo dziwak nie lubi
preferansa, ale poważam go bardzo... podobno tam braciszek
ewikcyonował siostrze na Brochowie sto pięćdziesiąt tysięcy
złotych... co? nie słyszałeś?
— Słyszałem — odparł Artur — ale nic mnie to wcale nie
obchodzi.
Sumiaste wąsy podniosły się znowu poziewaniem.
— Czy myślisz, że jesteś Krezusem, Arturku?

474
Artur zniknął na chwilę w obłoku, poczém, wypływając
znowu na przestrzeń, rozjaśnioną światłem lampy, rzekł:
— Nic mnie to nie obchodzi, papo, bo kocham prawdziwie
pannę Joannę i ożenił-bym się z nią, gdyby nie miała nawet ani
grosza.
Rzekł to z mocą i uczuciem. Widać to było z wył razu[37]
twarzy jego ożywionéj i wzruszonéj, że mówi prawdę.
— No, dobrze, dobrze, Arturku, ależ zdadzą c[38] się przecie i
pieniążki.. ja się tam w wasze interesai[39] nie wdaję, jesteście
pełnoletni, wzięliście majątek po matce i urządzacie się, jak sami
chcecie; ale słyszałem... obiło się coś o moje uszy, że ci
dzierżawca straszliwie Kwiecin zrujnował...
Artur oddawna pogrążonym już był we mgle tytuniowéj i
nieprędko wypłynął z obłoku. Wypłynął zaś z twarzą markotną
nieco.
— Jest w tém trochę prawdy, papo — rzekł — ale nie potrwa
to długo. Myślę już stanowczo wziąć się sam do gospodarstwa.
Wprzódy jednak chcę upewnić się co do spraw mego serca.
Panna Joanna podoba mi się niewymownie. Trzeba przyznać, że
pani Brochowiczowa[40] wychowała córkę swą tak, jak u nas
tylko wychowywać młode panny umieją. Niewinna jak anioł,
skromna, łagodna, uległa, obdarzona przytém wcale pięknym
talentem do śpiewu, pana Joanna posiada wszystko, co może
uszczęśliwić mężczyznę, uczynić mu z domu raj ciszy i poezyi.
Nie ma ona ani tak zwanego wyrobionego charakteru, który mógł-
by oprzéć się kształcącéj ją ręce męzkiéj, ani téj chorobliwéj
exaltacyi, która tyle kobiet doprowadza do smutnych awantur i
upadków. Ten, kto zostanie jéj mężem, będzie miał w swych ręku
bogaty a nienaruszony, dziewiczy materyał.

475
— Materyał na co? — zapytał pan Darzyc ojciec.
— Materyał na żonę — z powagą odpowiedział Artur.
Żartobliwy uśmiech przesunął się pud sumiastym wąsem.
— To ty, Arturku, nie żony chcesz, ale materyału na żonę?
— Materyału, papo, któremu nadam taki kształt i kierunek, jaki
utworzyć może najlepszą dla mnie żonę.
— No dobrze, dobrze! więc oświadcz się!
— Chciałem właśnie prosić cię, papo, abyś w tym celu
pojechał jutro wraz ze mną do państwa Brochwiczów.
Olimpijskie brwi zsunęły się z zakłopotaniem.
— A o któréj godzinie?
— Naturalnie o piérwszéj po południu, lub najpóźniéj o
trzeciéj. Są to godziny wizytowe...
— A czy ja tam, Arturku, mam czas pamiętać o waszych
wizytowych godzinach? Zaprosiłem na jutro gości na
preferansa...
— Pograją może sami przez pół godziny...
— A cóż robić? pograją sami. Naturalnie, że gdy idzie o rzecz
tak ważną dla ciebie, pojadę...
W skutek powyższéj rozmowy, Żancia wpadła nazajutrz około
godziny drugiéj z południa do pokoju pani Róży, blada, z
wystraszonemi oczyma. Pani Róża wybierała się do miasta i
kładła na głowę kapelusz, zobaczywszy przecież w lustrze
zmienioną twarz swéj ulubienicy, zwróciła się ku niéj co żywo.
— Co to? co ci jest? czegoś się tak przelękła, rybeńko moja.
Żancia przypadła do niéj bez tchu prawie i schwyciła ją za
obie ręce.
— Ciociu! ciociu! ja nieszczęśliwa! co ja teraz zrobię? Pan
Darzyc przyjechał z synem i... oświadczają się teraz o mnie
mamie i ojcu...

476
— Zkąd wiész, rybciu, że oświadczają się... może to tylko tak
sobie... wizyta?
— Nie, nie! tacy poważni obaj... stary Darzyc zupełnie taką
samę ma minę, jak miał ojciec, kiedy jechał do pani Natalskiéj
oświadczać się za Maryana o Tośkę; a pan Artur, wchodząc, tak
jakoś dziwnie na mnie spójrzał, jak nigdy... I mama także
poznała, że przyjechali oświadczać się, bo widziałam dobrze, że
była bardzo kontenta, a mnie powiedziała zaraz pocichu, żebym
szła do mego pokoju i tłómaczyła tymczasem z francuzkiego... O!
mój Boże! czyż można wymagać od kogoś, aby tłómaczył z
francuzkiego w takiéj okropnéj chwili... Co ja pocznę? co ja
nieszczęśliwa teraz pocznę?
Załamała drobne ręce i stała przed ciocią Rózią ze spuszczoną
głową, jak posąg rozpaczy i trwogi.
— Czegoż tak alterujesz się, rybko moja? ja tu wcale nie
widzę takiego wielkiego nieszczęścia. No, pójdziesz za Arturka i
koniec! bardzo przyzwoity kawaler i zakochany w tobie po uszy...
obserwowałam to nieraz...
Żancia podniosła głowę i ze zdumieniem, z obrazą widoczną,
spójrzała na panią Różę.
— Mam iść za pana Artura? — wymówiła z niezwykłą
powagą — ciociu... a to co?
Przy ostatnich wyrazach dotknęła dłonią stanika sukni, za
którym zaszeleściał papier. Pani Róża wiedziała snadź, jakie to
były kartki, które, spoczywając na sercu dziewczyny, odgłos ten
wydały.
— Co? Romulek? — rzekła z namysłem — no, zmartwi się
biedactwo... może i pochoruje trochę ze zgryzoty, ale, jak
zobaczy, że jesteś już panią Arturową, to i wyperswaduje sobie...
— Ja nie chcę, ciociu! — zawołała dziewczyna z taką mocą, z

477
takim wybuchem, że pani Róża z osłupieniem z razu spójrzała na
nią. — Ja nie chcę, żeby on martwił się przeze mnie!.. ja nie
chcę, żeby wyperswadował sobie!.. ja nie chcę być panią
Arturową!.. nie chcę… nie chcę!..
Mówiąc to, uderzała pięścią jednéj ręki o dłoń drugiéj;
uniesienie jéj miało w sobie coś z dziecinnego rozżalenia i
rozgniewania. Przy ostatnich wyrazach łzy popłynęły z jéj oczu.
Pani Róża, przestraszona trochę, chwyciła ją w objęcia.
— No, pocóż płaczesz, rybciu? powiedz mamie, że nie chcesz
i koniec...
— Powiem! — rzekła dziewczyna, prostując się energicznie
— powiem, powiem! — powtarzała, siadając na nizkim stołku
— niech tylko mama zapyta mnie, czy chcę? powiem z
pewnością: nie chcę! nie chcę! nie chcę!
W kwadrans potém, dał się słyszéć w bramie domu turkot
odjeżdżającego powozu, i w téjże saméj prawie chwili, do
pokojów, położonych na piérwszém piętrze domu, wbiegła
Drylska.
— Panienko! — zawołała — pani panienkę prosi do salonu!
Po bawialnym salonie pani Herminia przechadzała się
wyprostowana, uroczysta. Bliższe przyjrzenie się mogło-by
ukazać w twarzy jéj bardzo żywe zadowolenie, z pozoru jednak
wyglądała tak sztywnie i surowo, jak zawsze. Żancia szła z
wolna i ze schyloną głową stanęła przed matką. Pani Herminia
wzięła rękę jéj w swoję, i po chwili milczenia, namysłu, mówić
zaczęła:
— Mam ci do powiedzenia, Żanciu, rzecz ważną. Pan Artur
Darzyc oświadczył się dziś o ciebie, a ja i ojciec twój
przyrzekliśmy mu twoję rękę...
Gdy pani Herminia wymawiała słowo: przyrzekliśmy, Żancia

478
drgnęła całém ciałem i szybko podniosła głowę. Było to
poruszenie przestrachu i oburzenia, ale pani Herminia innym
wcale przypisała je uczuciom, i uśmiechnęła się nieznacznie, ze
skrytém zadowoleniem.
— Tu n’es plus une si jeune enfant, Żanciu, aby ci matka o
pewnych rzeczach mówić nie mogła. Przeznaczeniem kobiety jest
wyjść za mąż. Oświadczenie się pana Artura sprawiło nam, przez
wzgląd na przyszły los twój, żywą radość, to téż nad przyjęciem
go nie wahaliśmy się ani przez chwilę...
Usta Żanci drgnęły i poruszyły się.
— Mamo... — szepnęła.
— Co, moja droga?
Nie było odpowiedzi. Oczy dziewczyny spotkały się ze
wzrokiem matki, głowa jéj pochyliła się znowu i usta zamknęły.
— Dziś brat twój wróci z Warszawy. Za trzy dni odbędzie się
ślub jego z panną Natalską. Umyśliliśmy w tym samym dniu
zaręczyć cię z panem Arturem.
Przy ostatnich wyrazach, pani Herminia pochyliła się i ustami
dotknęła pochylonego czoła córki. Dziewczyna, uczuwszy na
czole swém usta matki, podniosła znowu głowę.
— Mamo... — szepnęła znowu.
Ale tym razem pani Herminia nie słyszała już wcale szeptu
tego, szybko bowiem odwróciła się, aby ukryć przed Żancią łzę,
która zwilżyła jéj oko. Zdradzać się w téj chwili z
rozrzewnieniem, było-by to dawać młodéj pannie zły przykład
exaltacyi i jawnego okazywania swych uczuć. O! gdyby pani
Herminia wiedziéć mogła, jakie uczucia skrycie nurtowały pierś
jéj córki, jakie słowa gorzkie, buntownicze, drżały w téj chwili
na ustach jéj, zamkniętych nieśmiałością, tak starannie w
charakterze jéj wyrabianą, powstrzymywanych rodzajem

479
świętego przestrachu, jakiego doznawała zawsze, gdy stała przed
obliczom swéj matki! Ale pani Herminia wiedziała o tém tylko,
że córka jéj była dziewicą niewinną, i skromną, że serce jéj
niepokalane ukochać musi tego, kogo na męża wybrali jéj
rodzice, że wola jéj giętka, woskowa, ulegle i chętnie zgodzi się
z wolą tych, których oczyma patrzała dotąd, których głowami
myślała, a sercami czuła…

Tego samego dnia nad wieczór przyjechał Maryan; dom cały


zawrzał przygotowaniami do tak blizkiéj już zabawy weselnéj,
która, jak ułożyli sobie państwo Brochwiczowie, zdwojoną i
uświetnioną być miała uroczystemi zaręczynami ich córki.
∗ ∗

Zabawa weselna, która nastąpiła w domu Brochwiczów zaraz


po odbytym ślubie Maryana z Teofilą, podobną była zupełnie do
wszystkich tego rodzaju zabaw. Było tam w kilku ładnie
przystrojonych pokojach wiele lamp i świec zapalonych,
czarnych fraków, białych krawatów, mirtowych bukietów,
strojnych sukien kobiecych, głośnych powinszowań, cichych
komentarzy, śmiechu, rozmów, gwaru, tańców i muzyki. Wszystko
to było zupełnie zwyczajne i pospolite, zwyczajnie téż i
pospolicie wyglądali oboje państwo młodzi i, jak wprzódy
przedstawiali się bardzo przyzwoitymi narzeczonymi, tak teraz,
jako nowożeńcy, niczém szczególném nie zwracali na siebie
powszechnéj uwagi. Teofila w ślubnym śnieżnym stroju
wyglądała pięknie i poważnie, przy ślubie nie płakała, po ślubie

480
tańczyła trochę, chociaż więcej daleko przebywała w gronie dam
poważnych, pomiędzy któremi szczęśliwa i rozpromieniona
znajdowała się się[41] jéj matka. Maryan bledszy był trochę, niż
zazwyczaj, ale ktoż dziwić się może bladości człowieka,
zostającego pod wpływem tak uroczystego aktu, i wszystkich
przypuszczalnie z aktem tym łączących się uczuć? Ku
niezmiernemu zadowoleniu obecnych, państwo młodzi
przetańczyli ze sobą piérwszego kadryla. Potém rozeszli się — i
więcéj nie widziano już ich razem, ale przecież... pan młody
zajmować musiał gości, rozweselać liczne grono zebranych
rówieśników, a panna młoda, przez bardzo naturalną
wstydliwość i czułość, trzymała się boku swéj matki.
Pomiędzy znaczną liczbą czarnych fraków i białych krawatów
znajdował się tam także wytarty trochę frak, i macierzyńską ręką
bardzo starannie wykrochmalony, a przez właściciela swego w
fantastyczny węzeł związany, krawat Romana Gotarda. Nie
zaprosić na zabawę weselną człowieka, który, bywając
codziennie w domu, nie mógł nie wiedziéć, co w domu tym
dzieje się i przygotowuje, wydało się państwu Brochwiczom
rzeczą nieprzyzwoitą, tém bardziéj, że człowiek ten był młodym,
a więc prawdopodobnie ochotnym do zabawy, i ubogim, a więc
mogącym niezaproszenie uważać za oznakę lekceważenia swéj
osoby. Oprócz tego, pani Herminia sądziła, iż mały koncert,
wydany przez Romana Gotarda na skrzypcach, i przez parę
innych osób na fortepianie, urozmaici i uprzyjemni zabawę. Na
parę tedy dni przed uroczystością, pan Jan wyszedł na spotkanie
przybywającego metra muzyki, i zaprosił go na wesele syna, do
czego dodał téż bardzo grzeczną prośbę, aby raczył on przywieźć
ze sobą skrzypce i dał słyszéć grę swoję mającemu zgromadzić
się towarzystwu.

481
Teraz towarzystwo to było zgromadzoném, a wśród niego
wędrowny muzyk wyróżniał się wybitnie strzępiastą fryzurą,
śniadą, chudą twarzą, ognistemi oczyma i układem, wahającym
się nieustannie pomiędzy niezmierném zmieszaniém i butną
pewnością siebie. W ogóle zresztą czuł się on wzniesionym w
niebo zachwycenia. Salony zmateryalizowanych bogaczy
posiadały dla niego zawsze powab wielki, do tego stopnia, że,
gdy nie mógł widywać ich w rzeczywistości, co naturalnie było
stałą regułą jego życia, lubił czynić sobie illuzyą przez
uczęszczanie do wystawnie urządzonych cukierni miejskich,
gdzie, lubując się widokiem obszernych pokojów, pięknie
obitych ścian, axamitnych pokryć na sprzętach, wyobrażał sobie,
że to wspaniały jakiś pałac lub zamek, i że panna, stojąca za
bufetem, jest pełną dystynkcji i gościnności kasztelanką, czyniącą
honory domu swego dostojnym gościom, pomiędzy którymi
znajdował się i on.
Tym razem był on naprawdę już, jeśli nie w pałacu i nie w
zamku, to przynajmniéj, jak sam wyrażał się przed sobą, w
bogatym domu. Co więcéj, był on tam razem z ideałem swym, ze
swym aniołem, ze swą gwiazdą polarną, która, ubrana dziś w
różową leciuchną sukienkę, z dwoma pączkami róż w czarnym
warkoczu, nie przemówiła do niego wprawdzie ani słowa, ale
często, bardzo często szukała go spójrzeniem piwnych oczu,
które, w ostatnich dniach zapadłe nieco, otoczone ciemnemi
kołami, rzucały na ładną, bladą jéj twarzyczkę, wyraz tajemnego,
lecz wzruszającego smutku. Roman Gotard widział, że piwne
oczy te wciąż szukają twarzy jego i spójrzenia; że drobna,
zgrabna kibić młodéj dziewczyny porusza się w tańcu, niby we
śnie, martwa, powolna, umarła zda się dla wszystkiego, co nim
nie było; że wtedy tylko przybywa jéj życia, gdy, wiedziona

482
falowaniem zebranego w salonie towarzystwa, zbliża się ku
niemu; że nakoniec wieczoru tego, nietylko już ona dla niego, ale
i on dla niéj jest tym punktem, ku któremu porywa ją nieprzeparta
moc pociągu.
Widział to wszystko Roman Gotard, a w miarę, jak czynił
spostrzeżenia swe, głowa jego napełniała się upajającym dymem
tryumfu i pychy, a serce tajało z rozrzewnienia. Czuł się dumnym
zdobywcą „bogatéj panny”, i zarazem padał w myśli czołem
przed ładną dziewczyną. Stosownie do każdego z uczuć tych,
których z kolei doświadczał, postawa jego zmieniała wyraz i
znaczenie. Podnosił głowę wysoko, lub nizko na pierś ją
pochylał; rozrzucał włosy swe giestem gwałtownym, lub, stojąc
w progu salonu, wśpierał[42] na dłoni czoło i patrzał w ziemię...
Mówił mało, bo naprawdę nie bardzo miał z kim rozmawiać,
nikt prawie nie zwracał uwagi na obcego w gronie tém
człowieka, a jeżeli ktokolwiek i zauważył go, to dlatego tylko,
aby uśmiechnąć się ukradkiem z zarozumiałych, lub
romantycznych poz artysty, jak wiedziano powszechnie, wielce
niefortunnego talentu i powodzenia. Nie tańczył wcale, bo
chociaż proponowano mu wzięcie udziału w zabawie, i chociaż
miał sam do tego niepomiernią ochotę, ze względu, że dało-by
mu to sposobność zbliżenia się do gwiazdy polarnéj i — o bogi!
— objęcia ramieniem zgrabnéj jéj kibici; to jednak, ile razy
wysunął nogę, aby już, już postąpić na środek salonu i wmieszać
się w koło tańczących, podnosił rękę do węzła krawatu, rzucał
niespokojnie oczyma w różne strony, a znalazłszy się zawsze na
czyjéjś drodze, oddawał temu, komu na chwilę zawadził, parę
szybkich, przepraszających ukłonów, i wracał do uprzedniéj
nieruchomości.
Trwało tak parę godzin, gdy nagle w sąsiedniéj jadalnéj sali

483
dał się słyszeć stuk kilkunastu, jeden po drugim wyskakujących z
butelek korków, drzwi rozwarły się na oścież, i dwóch lokajów
wniosło do salonu na wielkich tacach kielichy, napełnione
szumiącym szampanem. Przed chwilą właśnie muzyka umilkła i
tańce ustały. Lokajów, wchodzących z tacami, spotkał przy progu
zaraz pan Jan Brochwicz i, biorąc jeden z kielichów, ozwał się
dość głośno, aby usłyszanym zostać przez liczne, w blizkości
jego znajdujące się, grono osób:
— Ufając w przyjaźń i życzliwość zebranych tu szanownych
sąsiadów naszych i przyjaciół, dzielę się z nimi jedną jeszcze
wieścią, rozweselającą w dniu tym naszę rodzinę. Wnoszę
zdrowie zaręczającéj się dziś pary: jedynéj córki mojéj i pana
Artura Darzyca!
Wśród gwaru głosów i dźwięku uderzanych jeden o drugi
kieliszków, które nastąpiły po tém oświadczeniu gospodarza
domu, nikt nie usłyszał wykrzyku, jaki wydarł się z piersi
Romana Gotarda. Wydawszy wykrzyk ten, stał on przez chwilę
jak skamieniały, szeroko otwartemi oczyma wpatrzony w
migocącą z daleka różową sukienkę Żanci. Twarzy jéj nie mógł
dojrzéć, bo zagubioną była pomiędzy licznemi, otaczającemi ją,
twarzami. Nagle odszedł, przebył wszystkie pokoje, minął nawet
przedpokój, aż znalazł się w obficie oświetlonéj sieni domu. Tu
stanął, trzęsącą się ręką wyjął z kieszeni stary skórzany
pugilares, wydarł z niego niezapisaną kartkę, i znajdującym się w
pugilaresie ołówkiem nakreślił na niéj kilkadziesiąt wyrazów.
To, co czuł w téj chwili, musiało być w istocie szczerém i
dojmującém cierpieniem, bo twarz jego była wzburzona i bardzo
blada, ręce i usta drżały.
Żancię tymczasem, z uśmiechami przyjaźni i życzeniami
szczęścia, otoczyły rówieśne jej panny i młodsze mężatki. Ona

484
nie odpowiadała im wcale, szła jak posąg nieruchoma, ze
spuszczonemi oczyma i rękoma obwisłemi na suknią. Z twarzy jéj
niepodobna było nic wyczytać, bo rysy jéj, zesztywniałe aż do
martwoty, bardzo przenikliwemu tylko oku ukazać mogły
opanowujące ją uczucie niemego oporu, i upartą, do
nadzwyczajnéj mocy panowania nad sobą posuniętą,
powściągliwość i skrytość. Po chwili otaczające ją liczne grono
kobiet rozstąpiło się i rozeszło w różne strony; było to grzeczne i
dyskretne ustąpienie miejsca narzeczonemu, który, po raz
piérwszy w ciągu wieczoru tego, zbliżał się do swéj młodéj
powabnéj oblubienicy.
— Pani — rzekł z cicha Artur Darzyc, stając obok Żanci —
chwila ta jest najszczęśliwszą w mojém życiu. Spełnia ona
gorące pragnienia moje i, w bardzo jasnych barwach, ukazuje mi
przyszłość wspólną, z najlepszą i najmilszą z dziewic...
Mówiąc to, patrzał na nią oczyma, w których malowała się
żywa radość i powściągana, lecz szczera, czułość. Żancia nie
widziała wyrazu jego oczu, bo nie podniosła powiek; opuściła
się tylko na najbliższe krzesło, a patrząc na nią, można-by
myśléć, że to posąg, odziany w różową suknią, przybrał postawę
siedzącą. Blade usta posągu poruszyły się jednak.
— Nie jestem, panie, ani najlepszą, ani najmilszą —
wymówiła głosem, w którego stłumioném brzmieniu dawał się
słyszeć twardy i gniewny upór.
Artur uśmiechnął się nieznacznie.
— Nie znasz pani jeszcze saméj siebie, i jest to jednym z
przymiotów twych, które obudzają we mnie najtkliwsze uczucia i
najsłodsze nadzieje. Pozwól, pani, abym mówił do ciebie, jak do
przyszłéj żony mojéj. Jesteś... Joanno, łagodną, skromną
dziewicą, będziesz żoną dobrą i zacną. Takie tylko, jak ty, pani,

485
niewinne istoty, umieją poświęcać się dla szczęścia innych,
umieją potém spełniać święte i wzniosłe, lecz trudne często,
obowiązki żony, matki i pani domu...
Teraz po ustach posągu przesunął się uśmiech. O dziwy!
materyał na żonę, usłyszawszy z ust przyszłego męża wyraz:
obowiązki, uśmiechnął się z szyderstwem i goryczą. Było to
przecież jedno mgnienie oka i umknęło całkiem uwadze Artura,
który rozkochanym wzrokiem obejmował główkę dziewiczą,
wdzięczną w nieruchomości swéj, obciążoną wielkiém
bogactwem czarnych lśniących warkoczy. Nie powiedział jednak
nic o uczuciach, które budziła w nim blizkość téj ładnéj,
kształtnéj główki. Mówienie o nich wydawało mu się zbyt
śmiałém dotykaniem dziewiczości i lękliwości drobnego uszka,
nad którém rozkwitały dwa niewinne różane pączki. Pomimo
zresztą uczuć tkliwych, i więcéj może niż tkliwych, które
opanowywały go w téj chwili, czuł się wciąż nastrojonym
poważnie, uroczyście niemal. Myślał może, że wraz z tą chwilą
rozpocząć już powinien dzieło wykształcenia według swéj myśli
tego wybornego, bo nienaruszonego jeszcze, materyału, który
pojąć miał za żonę. Przerywając tedy chwilowe milczenie,
mówić zaczął:
— Oddawna już zamierzałem osiąść stale w majątku moim, i
wziąć się do czynnéj pracy, którą konieczną mi czynią tak własne
potrzeby moje, jak obywatelskie obowiązki...
W téj chwili niedyskretny wielce głos jakiś, ze stojącéj w
pobliżu grupy mężczyzn wychodzący, zawołał:
— Arturze!
Artur odwrócił się niechętnie wprawdzie, niemniéj jednak
odwrócił się ku wołającym go przyjaciołom. Gdyby był nie
uczynił tego, musiał-by koniecznie spostrzedz, jak wtedy, gdy

486
mówił o wzięciu się do czynnéj pracy, i po raz drugi w mowie
swéj umieszczał wyraz: obowiązki, spuszczone dotąd powieki
Żanci podniosły się, a spójrzenie jéj przesunęło się po twarzy
jego niechętne, gniewne, przedewszystkiém zaś urągliwe,
wzgardliwe niemal...
Muzyka, która umilkła była, zabrzmiała znowu; jednocześnie
w salonie ukazał się Roman Gotard. Nie wahał się teraz z
postąpieniem na przód, i nie cofał się przed lada przeszkodą, ale
szedł szybko przez salon. Zmierzał prosto do Żanci, stanął przed
nią i skłonił się z widoczném zaproszeniem jéj do tańca. Posąg
przestał był nagle posągiem. Młoda dziewczyna powstała szybko
i złożyła rękę na ramieniu wędrownego artysty. Raz tylko w tańcu
obiegli salon dokoła, a jednak Żancia, posadzona przez tancerza
swego na uprzedniém miejscu, wyglądała tak, jakby była tchu i
przytomności niemal pozbawiona. W dłoni, okrytéj jasną
rękawiczką, z całéj siły ściskała małą kartkę papieru, która w
czasie tańca z ręki Romana Gotarda przeszła do jéj ręki. Gdy
tylko usiadła, ktoś ją znowu zapraszał do tańca.
— Przepraszam... zmęczona jestem — wyszeptała i,
powstawszy z siedzenia, powolnym, spokojnym krokiem
przechodziła przez salon. Wtedy dopiero, gdy znalazła się w
ustronnym pokoju, oświetlonym jedną tylko lampą, uczyniła skok
chyży, i pochylona, drżąca, rozwinęła zmiętą w dłoni swéj
kartkę. Była to kartka, wydarta z męzkiego pugilaresu, a na niéj
ołówkiem nakreślone znajdowały się następujące wyrazy:
„Pani!!!! bądź zdrowa na wieki!! Ideał muj spat z piedestału!
gwiazda moja zgasła! Ojciec twuj jest moim zabujcą! niech mu
Bóg nie pamięta! Był to dzwon pogżebowy, ktury dla mnie
udeżył! Cusz zrobię z wyższym ogniem, ktury płonie w méj
piersi, kiedy Ty nawet, o anielska istoto! zapoznajesz go,

487
pozwalasz Tyranom, aby sprzedali Cię za wur złota! tak! bo Ty
nie kochasz tego zmateryalizowanego bogacza... Nie! nie! Twoje
serce udeżyło dla nieszczęśliwego artysty, ale on nędzny robak
bez majontku, i tytułuw... trzeba go zdeptać... może miał skrzydła
orle i sokole... cusz to obchodzić kogo może? zdeptać nędznego
robaka! zdeptać! Nie! nie! nie przeżyję tego! Żegnam Cię, Pani,
na wieki!!! idę morderczą bronią położyć koniec memu
nieszczęśliwemu życiu! Nie przeklinam Cię! bądź szczęśliwą!
Pamiętaj, że kochałem Cię, jak nikt nigdy kochać nie może! Była
to ostatnia deska rozbitka życia i niegodziwego świata.
Odbierasz mi ją, a więc bądź zdrowa! Nędzny robak usuwa się z
twéj drogi! Żyj i panuj w świecie zmateryalizowanych bogaczy, a
jeśli poczujesz kiedy bul i tęsknotę, przyjdź na mogiłę tego, ktury
umiera przes Ciebie!!!!!!”
Czytając pismo to, Żancia drżała jak w febrze, potok łez
popłynął z oczu jéj, lecz ustał wkrótce, pozostawiając na twarzy
wyraz nieopisanego przerażenia i niewymownéj męczarni ducha.
Gdyby Roman Gotard był najprzebieglejszym dyplomatą, nie
mógł-by z trafniejszém wyrachowaniem i z większą zręcznością
ugodzić we wszystkie struny serca i wyobraźni młodéj
dziewczyny. Nie spostrzegła ona teraz ani jednéj z
ortograficznych omyłek, które kiedyś raziły ją były nieco; wszelki
duch rozbioru i krytyki, daleki od niéj zwykle, zupełnie
niepodobnym był w téj chwili. W jedném mgnieniu oka stanęły
przed myślą jéj wszystkie historye, o których kiedykolwiek
słyszała, lub czytała, a których rozwiązaniem była tragiczna
śmierć nieszczęśliwych kochanków. Przez głowę jéj nie przeszło,
aby groźba samobójstwa mogła być tym razem niczém więcéj,
jak gwałtownym, acz nietrwałym wybuchem ugodzonego
naprawdę serca, lecz silniéj jeszcze od niego zranionéj miłości

488
własnéj, wybuchem połączonym z wielką dozą przyzwyczajenia
do zgrywania ról tragicznych przed innymi, a najbardziéj przed
sobą samym.
Nie! głęboka nieznajomość ludzi i świata, wypielęgnowana w
niéj tak starannie, przypuszczenie to niepodobném jéj czyniła.
— Co tu począć? co tu począć? — szeptała i w obu dłoniach
ściskała rozpalone skronie.
Nagle, niby nadzieja dobréj rady i pomocy, zaświeciła przed
oczyma jéj, z dala przez drzwi na oścież otwarte ujrzana,
amarantowa suknia pani Róży. Żancia poskoczyła i miała już
biedz ku téj arce zbawienia, ale na progu stanęła jak wryta.
Pokój, do którego schroniła się dla przeczytania wręczonéj
sobie kartki, był gabinetem pana Jana, z drzwiami prowadzącemi
do obszernéj sali jadalnéj. Przez salę tę, z tyrolskim kapeluszem
w ręku, przechodził teraz Roman Gotard. Dążył do przedpokoju.
Widziała twarz jego rozpłomienioną, brwi zsunięte, oczy skrzące
się i z ponurym wyrazem w ziemię wpatrzonoe. Odchodził więc!
z rozpaczą w sercu i morderczą myślą w głowie opuszczał dom
jéj rodziców, aby prawdopodobnie nigdy do niego nie wrócić!
Okropność! Z głębi mieszkania przecież nadciągnął ratunek.
Amarantowa suknia ukazała się w sali jadalnéj, i sunęła szybko
za szybko téż postępującym ku drzwiom od przedpokoju,
zrozpaczonym artystą.
— Ciocia zatrzyma go! — zaszumiało w głowie Żanci — ona
mu powié coś takiego, co go pocieszy...
Pani Róża dopędziła w istocie zbiega.
— A co to, królu mój! — zawołała półgłosem — uciekasz, jak
desperat jakiś! wstydź się! zabawa taka piękna! ot, wyperswaduj
sobie, i chodź do sali potańczyć, jak inni! Mama dobrodziéjka,
jak zobaczy cię w takim stanie, gotowa rozchorować się z

489
alteracyi...
Roman Gotard przystanął i ponure wejrzenie utkwił w
zakłopotanéj twarzy swéj pocieszycielki. Usta jego wykrzywiły
się uśmiechem, pełnym wzgardy i gorzkiego szyderstwa.
— Zabawa! — syknął przeszywająco — piękna zabawa!
dziękuję pani, bardzo dziękuję! nie jestem zdolny ani bawić się,
ani wyperswadowywać sobie! biedna matka moja nie zobaczy
mnie już nigdy! perswazya moja i ostatnie uspokojenie... tu!...
Przy ostatnim wyrazie tragicznym giestem wskazał ziemię i
zaraz zaśmiał się, a raczéj ryknął głośnym, gardłowym śmiechem.
Żancia skamieniała na progu. Giest Romana Gotarda,
wskazujący ziemię, przejął ją dreszczem; gardłowy śmiech jego
zadźwięczał w uchu jéj, jak dzwon pogrzebowy; słowa jego:
„biedna matka moja nie zobaczy mnie już nigdy”, falą łez
napełniły pierś jéj i oczy. I ona, ona-to miała być przyczyną
wszystkich tych nieszczęść i zbrodni? Nigdy! nigdy! — Roman
Gotard tymczasem, powstrzymywany chwilę przez młodą
staruszkę, rzucił się ku drzwiom i wszedł do przedpokoju. W téj
saméj chwili Żancia poskoczyła i pochwyciła ręce pani Róży.
— Ciociu! — szepnęła z nadzwyczajną mocą — powiedz mu,
aby przyszedł natychmiast do gabinetu ojca... powiedz mu, że ja
go proszę, aby tam przyszedł...
— Ależ, kochańciu... — oglądając się na wszystkie strony,
zaczęła wahająco się pani Róża.
— Ciociu! — powtórzyła Żancia — powiedz mu, aby
przyszedł... jeżeli go dziś nie zobaczę.... umrę...
— Gwałtu! — z prawdziwém przerażeniem krzyknęła pani
Róża — oboje umrą! a toż to awantury i okropności!..
Ze słowami temi posunęła się szybko ku drzwiom od
przedpokoju. Żancia wbiegła do gabinetu, a po chwili wchodziła

490
tam pani Róża, wiodąc za sobą Romana Gotarda. W sali jadalnéj
nie było nikogo, w dalszych pokojach brzmiały tańce, muzyka i
rozmowy; Żancia jednak trwożliwy wzrok zapuściła w głąb’
mieszkania.
— Cioteczko! — szepnęła — zamknij drzwi i stań tak przy
nich, aby nikt tu nie wszedł!
Pani Róża, bardzo niespokojna, ale bardziéj jeszcze
rozciekawiona i rozrzewniona romantycznością sytuacyi, cicho i
szybko przymknęła drzwi i podparła je szerokiemi swemi
plecami. Roman Gotard, ponury wciąż, ale ugłaskany już nieco, z
oczyma utkwionemi w ziemię i kapeluszem tyrolskim w ręku, stał
kilka kroków przed młodą dziewczyną, pobladłą i drżącą.
— Panie Romanie! — zaczęła Żancia, ale głos wiązł jéj w
gardle i oczy zachodziły łzami. Mocowała się chwilę ze sobą,
poczém, zdobywając się na rozpaczną jakby energią, zawołała
na-pół z płaczem: — Nie rozpaczaj pan! nie odbieraj pan sobie
życia! o proszę, proszę pana! Wszak życie pana nie do niego
należy, ale do sztuki!... ja nie przeżyła-bym tego, jeśli-by kto
umarł przeze mnie! o mój Boże! mój Boże! cóż mam uczynić,
abyś pan tego nie zrobił...
— Pani! — przerwał Roman Gotard, który słów młodéj
dziewczyny słuchał z razu z chciwą ciekawością, a potém
groźniéj jeszcze schmurzył czoło i uśmiechnął się z większą
goryczą — pani! — rzekł — pocóż te próżne słowa? Co masz
pani uczynić? ha! ha! usłuchać jaśnie wielmożnych rodziców
swych, zostać żoną bogacza, stłumić głos serca dla nędznych
obrachowań zmateryalizowanego świata... Wierzyłem, pani, w
twoję świętość, jak w Boga... ukochałem cię miłością tak czystą,
świętą, bezinteresowną… biada mi! gwiazda moja zaćmiła się...
zostałem strasznie, strasznie rozczarowany... a jedyną teraz

491
nadzieją moją jest... grób!...
Mówił to z uniesieniem, z szyderstwem, z gorzkim uśmiechem
na ustach i ze łzami w oczach, a w trzęsących się ręku miął
gwałtownie tyrolski kapelusz.
Żancia słuchała go z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez chwilę
nie odpowiadała; nagle odsłoniła twarz bladą i napiętnowaną
wyrazem wielkiego cierpienia. Nie drżała już i daleko
pewniejszym, niż wprzódy, głosem, rzekła:
— Nie, panie Romanie! ja nie jestem tak złą, słabą i
lekkomyślną istotą, jak pan myślałeś! Obrachowania
zmateryalizowanego świata nie znaczą nic dla mnie… nie stłumię
głosu serca... nie pozwolę, aby rozrządzano mną, jak rzeczą
jakąś... przyrzekam...
Tu oblała się rumieńcem głębokiego zawstydzenia i, tajemnie
przelękniona wagą słów, które wyrzec miała, spuściła oczy i
umilkła. Ale Roman Gotard zdawał się właśnie oczekiwać na to
słowo, na którém uwięzła jéj mowa. Z rozjaśnionym nagle
wzrokiem pochwycił drobną, drżącą jéj rękę.
— Co przyrzekasz? — mówił gwałtownie i zarazem czule —
pani! gwiazdo moja! ideale mój! powiedz, co mi przyrzekasz!
Niech usłyszę z ust twoich wyrok, który uczyni mnie
najszczęśliwszym z ludzi, albo zaprowadzi tam, gdzie wszystko
się kończy… tam, gdzie śmierć lodowata uspokoi to serce...
Na wyraz: śmierć! dziewczyna drgnęła znowu.
— Nie! nie! — szepnęła z mocą — przyrzekam... przyrzekam,
że... nie pójdę za niego!...
— Ha! — jęknął Roman Gotard — a więc za innego...
— Nie! nie! za nikogo! nigdy! nigdy! za nikogo na świecie,
oprócz... oprócz pana!...
Ostatnie słowa wymówiła bez zawstydzenia już i

492
przelęknienia, z blaskiem energii w oschłych nagle oczach.
Roman Gotard klęczał przed nią i pocałunkami okrywał jéj ręce.
W téj chwili nie grał on już roli żadnéj, ani przed innymi, ani
przed sobą. Wszystko, co było w nim dobrego, ludzkiego,
wzruszyło się na widok téj wdzięcznéj istoty, oddającéj się mu
tak naiwnie i zarazem tak bezwzględnie i wspaniałomyślnie.
— Kochasz mnie? — szeptał namiętnie — a więc kochasz
mnie naprawdę? aniele mój! śliczna, najlepsza moja! powiedz,
kochasz mnie?
Bezprzytomna prawie, zgorączkowana, upojona niepojętemi
dla niéj wzruszeniami, które miały źródło we wszystkich na raz
stronach jéj istoty, Żancia, poddawała się ramieniu Romana,
który przyciągał ją ku swéj piersi i szepnęła cichutko:
— Kocham!...
Pani Róża, podpierając wciąż drzwi zamknięte, szlochała na
dobre.
— Gołąbki moje! — mówiła z cicha — rybki moje! jak oni
się kochają! Nie dziwota! młode to takie biedactwo, i jak dla
siebie stworzone!
W parę minut potém, w gabinecie pana Jana nie było już
nikogo. Projektowany przez panią Herminią koncert nie udał się,
Roman Gotard bowiem zniknął i nie ukazał się już więcéj w
ciągu wieczora. Niebawem zniknęła téż i Żancia. Skarżyła się na
tak silny ból głowy, że pani Herminia pozwoliła jéj przed
końcem zabawy pójść do łóżka. Wprzódy już zauważano, że
miała zapłakane oczy, ale ze względu na tak ważny i rozczulający
akt, jak zaręczyny, które dziś właśnie się odbyły, łzy świeżo
zaręczonéj panny nie dziwiły nikogo. Nie sprawiały téż one
niepokoju żadnego i pani Herminii,[43] W dniu tym, tak radośnym
dla niéj, otwartsza i bardziej wywnętrzająca się, niż zwykle,

493
matka Żanci mówiła do kilku poważnych pań, z któremi łączyły
ją stosunki ścisłéj zażyłości:
— Wychowałam córkę moję tak, aby nie miała najlżejszego
wyobrażenia o niczém, co tycze się małżeństwa i przywiązanych
do niego uczuć. W sercu jéj iskra śpi pod popiołem... Nic więc
dziwnego, że, ujrzawszy się już narzeczoną, młoda panna,
niewinna i nieśmiała, niepokoi się, wstydzi i płacze.
Przeznaczeniem kobiety jest być żoną i matką, ale jestem zdania,
że dopóki nie stanie ona przed ołtarzem ślubnym, im mniéj wié o
tém, co spotkać ją ma w przyszłości, im mniéj rozumié ludzi,
życie i własne uczucia swoje, tém lepiéj!
Artur Darzyc słuchał z dala słów tych pani Herminii i zdanie
jéj podzielał w zupełności.
— Co to za rozkosz być musi dla poważnego i kochającego
mężczyzny — myślał — wtajemniczać takie niewinne,
nieświadome stworzenie w świat uczuć i obowiązków
małżeńskich, nauczać ją poznawać samę siebie i innych! Jakże
szczęśliwy jestem, żem znalazł taki pączek nienaruszony niczém,
taką białą kartę, na któréj będę mógł napisać wszystko, co sam
zechcę, taki bogaty i nietknięty materyał na żonę!

V. Kłopoty pani Róży.

494
Ranek był już dość spóźniony po całonocnéj zabawie, wszyscy
spali jeszcze w domu Brochwiczów; ale pani Róża nie zamknęła
oczu ani na chwilę. Piérwszy raz w ciągu długiego i płochego
życia, w głowie młodéj staruszki ozwało się coś nakształt
rozsądku, w piersi jéj zakołatało coś podobnego do wyrzutów
sumienia. W watowanéj spódniczce swéj, spłowiałych
pantofelkach i flanelowym kaftanie, z na-pół wyłysiałą i osiwiałą
głową, okrytą nocnym czepkiem, dreptała ona po pokoju swoim,
przebiegając go w różnych kierunkach, mrugając oczyma nie
figlarnie już i czule, ale wielce markotnie, i rozmachując rękoma
z nadzwyczajnym zapałem i zakłopotaniem.
— Co to, będzie, rybko moja? — mówiła — co teraz będzie z
tego wszystkiego? Alteracya tylko, burze, awantury i nic więcej!
Gdybym była przewidziała, że dojdzie do takich okropności,
była-bym od razu temu biednemu Romulkowi abszyd dała, gdy mi
wtedy list przysłał! Czule napisał biedaczysko, to prawda;
myślałam, że poromansujecie sobie trochę, zwyczajnie jak
młodzi, pięknie, czule, ale z daleka, a jeżeli się i bardzo
pokochacie, to się pobierzecie. Aż tu szach mach! zaręczyli cię
rodzice z Artiurkiem![44] I nie dziwota! kawaler przyzwoity,
niéma co powiedzieć, rodzice widzą w tém twoje szczęście, i tak
to jakoś wyszło, że niby to ja stanęłam im na drodze i popsułam
projekta! Niepięknie jakoś, niepięknie! Poczciwy Jasisko dobry
był dla mnie zawsze i pomagał mi nieraz w różnych kłopotach; a
kuzyna Herminia, chociaż trochę imponująca, uprzejma jednak,
bardzo uprzejma, i nie mogę skarżyć się na jéj serce dla mnie! Ot
i odsłużyłam się im! niéma co powiedziéć, śliczniem się im
odsłużyła! teraz choć iść topić się ze wstydu i strachu.
Monolog ten zwrócony był do Żanci, która, cicha i zamyślona

495
siedziała, w głębi pokoju na sofie, z łokciem opartym na stole i
czołem ukrytém w dłoni. I ona także nie kładła się wcale do snu.
Na twarzy jéj malował się głęboki upadek ducha, znękanego
krótkiém, lecz niezwykłém wysileniem. Zatopiona w myślach,
na-pół tylko zdawała się słyszéć wyrzekania pani Róży, która,
zmęczona dreptaniem i lamentowaniem, usiadła nakoniec obok
niéj i pogrążyła się także w głębokiém i wcale niezwykłém sobie
rozmyślaniu.
— Wiész co, kochańciu? — rzekła po chwili milczenia —
niech mię Bóg ciężko skarze, jeślim ci czego złego życzyła, jeśli
nie prawda, że kocham cię tak, jakbym i rodzoniutkiéj córki swéj
kochać nie mogła, gdy-bym ją miała! Nie chcę brać twojéj zguby
i twoich łez na moje sumienie. Wiész co? powiedz wszystko
rodzicom! padnij im do nóg, zwierz się ze wszystkiego! powiedz
tak: „mamo! ojcze! umrę z desperacyi, jeśli wydacie mię za
Arturka; pozwólcie, abym przysięgła przed ołtarzem temu, kogo
wybrało serce moje!” A co? czy nie pięknie powiész? Niech
dowiedzą się o wszystkiém i radzą, jak mogą! niech już i mnie
impertynencyi jakich nagadają i z domu swego wypędzą! Pojadę
do Cieciórkowszczyzny, mniejsza o to! byle-bym już z tych
tarapatów, których mi ten twój czuły Romulek narobił, wybrnęła!
No cóż, kochańciu? zacznij od mamy... jak wstanie i ubierze się,
idź do niéj, padnij do nóg i powiedz tak: mamo...
— Nigdy, ciociu kochana, nigdy!
— Co nigdy? co? co? dlaczego?
— Nigdy nie odważę się powiedzieć o tém mamie... mama
powie, że to exaltacya, rozgniewa się... spójrzy na mnie tak
zimno, surowo... o! moja ciociu! gdybyś wiedziała, jak mi
zawsze smutno, straszno, boleśnie, ile razy mama spójrzy tak na
mnie… wolała-bym już nie wiem co... wolała-bym, żeby mię

496
wybiła, a nie patrzała tak na mnie... mama... ciociu...
Tu zniżyła głos i dokończyła bardzo cicho, ale z wyrazem
silnego przekonania i zarazem wielkiego smutku na twarzy:
— Mama mię nie rozumié... mama mię nie kocha...
— A pfe! kochańciu! któż to widział takie rzeczy gadać! Żeby
matka dziecka swego nie kochała! to być nie może! tak ci się
tylko zdaje! No, a ojcu będziesz mogła powiedziéć? co?
— Ojcu? nie wiem... może!...
— Jasiulek poczciwy z kościami, nie zechce, aby jego
dzieciątko płakało i męczyło się! ale trzeba kochańciu zacząć od
mamy! trzeba koniecznie! mama tu najważniejsza osoba!
Długo pani Róża mówiła i w ten sposób przekonywała drżącą
i tulącą się do niéj Żancię o potrzebie zwierzenia się ze
wszystkiego rodzicom, przedewszystkiém zaś matce; aż Drylska,
śpiąca dotąd w przyległym pokoju, obudziła się i została
przywołaną do pani Herminii, która wstała już i usług jéj
potrzebowała. Żancia schodziła ze wschodów z twarzą bladą,
ocienioną czarnemi warkoczami, które, naprędce i niedbale dnia
tego splecione, osuwały się na pochylone jéj czoło. Nogi drżały
snadź pod nią, bo trzymała się wciąż za poręcz wschodów i szła
bardzo powoli. W jadalnéj sali spotkała Drylską, która w dwóch
palcach z nadzwyczajną ostrożnością niosła biały koronkowy
czapeczek.
— Drylsiu — wymówiła szeptem prawie — czy mama już
ubrana?
— Ot zaraz panieneczko, tylko to śliczne czépunio włoży, com
dla niej w tym momencie wyprasowała, i będzie już ubrana!...
Rzekłszy to, zniknęła za drzwiami sypialni pani Herminii. Do
drzwi tych dążyła Żancia. Co kilka kroków stawała, opierała się
to o poręcz krzesła, to o róg fortepianu; oczy jéj były wciąż

497
utkwione w ziemię, a czoło pochylone nizko. Położyła nakoniec
rękę na klamce, gdy drzwi, popchnięte z przeciwnéj strony,
otworzyły się i stanęła w nich pani Herminia. W długiéj
jedwabnéj sukni, w koronkowym czepeczku na siwiejących
włosach, wysoka, wyprostowana jak zwykle, matka Żanci
wyglądała poważnie, a nawet wspaniale. Widok córki ożywił na
chwilę zamyślony wyraz jéj oczu i zmiękczył surową linią ust
wązkich, do milczenia zda się i rozkazywania stworzonych. Było
to przecież jedno mgnienie oka; Żancia ujęła rękę matki i szepcąc
cichutkie „dobry dzień,” składała na niéj pocałunek. Pani
Herminia nie spostrzegła łez, które napływały do oczu młodéj
dziewczyny, w chwili, gdy schylała się przed nią; nie uczuła, że
usta jéj drżące były, spalone gorączką i tak przylgnęły do jéj ręki,
jakby oderwać się od niéj siły im niestawało; bardzo uważnie za
to spójrzała na uczesanie i ubiór córki i z żywém
niezadowoleniem rzekła:
— Jakżeś się. dziś uczesałała[45], ma chère? Warkocze
splecione niestarannie, ułożone à la hâte! Zakryłaś sobie czoło, a
odkryłaś ucho, z czém ci, jak już nieraz mówiłam, wcale nie do
twarzy. Któż cię to tak uczesał? czy Drylska?
Mówiąc to, pani Herminia, białemi swemi rękoma poprawiała
i przygładzała włosy Żanci, która stała już przed nią prosta i
sztywna. Odkrywała jéj czoło, zakrywała ucho, a oglądając ją
przytém od stóp do głowy, mówiła daléj:
— Alboż i ta suknia? Nazajutrz po weselu brata i własnych
zaręczynach włożyłaś suknią ciemną, wełnianą, i wyglądasz w
niéj, jak zakonnica, lub desperatka jaka! Wiész o tém, że
będziemy mieli na obiedzie całą rodzinę Natalskich i panów
Darzyców, i wczoraj jeszcze mówiłam ci, abyś włożyła dziś
suknią błękitną z trenem i białą koronkową pelerynkę... dlaczego

498
nie zrobiłaś tak, jak mówiłam?
— Zapomniałam, mamo — odpowiedziała Żancia, stojąca
teraz przed matką, podobna do lalki, na któréj głowie modniarka
upina warkocze według najnowszéj mody. Dwa wyrazy to
wymówiła dość cicho, a jednak w głosie jéj uważne ucho
dosłyszéć-by mogło bezdnią bólu i goryczy. Pani Herminii
wydało się, że w głosie córki brzmiało lekceważenie jéj zaleceń.
— To bardzo źle, że Żancia zapomina o tém, co ja uczynić jéj
zalecam. Nie sądź wcale, abyś mogła robić, co ci się podoba,
dlatego, że zostałaś już narzeczoną. Kobieta nie posiada własnéj
woli nietylko wtedy, gdy jest narzeczoną, ale i wtedy nawet, gdy
zostaje już mężatką. Kobieta powinna być posłuszną rodzicom
swym, dopóki jest młodą panną, a potém ulegać woli męża.
Takiém jest jéj przeznaczenie na świecie. Ty szczególniéj jesteś
jeszcze dzieckiem prawie i nie powinnaś zapominać o tém, że
matka twoja daleko lepiéj wié od ciebie, co ci przystoi i co ci
jest pożyteczném, czy to w ważnych rzeczach, czy w małych. Idź
natychmiast do swego pokoju i włóż błękitną suknią.
— Dobrze mamo! — odpowiedziała Żancia i odeszła. Była
już u drzwi, gdy pani Herminia zawołała:
— Jak ubierzesz się, przyjdziesz tutaj i przegrasz parę razy
waryacye z Trawiaty, abyś je dziś zagrać mogła dla pani
Natalskiéj, która je lubi!
— Dobrze, mamo! — powtórzyła młoda dziewczyna. —
Można-by rzec, że widok i słowa matki wygnały z jéj pamięci
wszystko, z czém do niéj przychodziła, wtrąciły ją na nowo w
koléj niemoty i biorności, po któréj szła całe życie. Z pozorną
cierpliwością i uwagą słuchała apologii posłuszeństwa, i
posłuszna, strwożona, odeszła, aby ubrać się w błękitną suknią.
W kilka minut potém, stojąc przed lustrem, kończyła zapinać

499
jedwabny stanik; pani Róża, korzystając z chwili, w któréj
Drylska wydobywała z komody koronkową pelerynkę, szepnęła:
— I cóż, rybciu? nie powiedziałaś mamie? dlaczego-żeś nie
powiedziała?
Żancia nie odpowiadała. Drżące palce jéj zapinały i rozpinały
guziki stanika.
— Trzeba jednak, kochanciu, koniecznie trzeba! — szeptała
pani Róża.
Żancia wzięła koronkę, którą podawała jéj panna służąca, i
nagłym ruchem zgniotła ją w dłoni.
— Chryste Panie! — zawołała Drylska — co téż panienka
najlepszego wyrabia? Otóż śliczna mi teraz będzie pelerynka!
Za całą odpowiedź młoda dziewczyna zarzuciła na ramiona
strój zgnieciony nieco w jéj ręku, lecz miękki i przezroczysty i,
po raz pierwszy odwracając oczy od lustra, rzekła:
— Nie mogę, ciociu!
Drylska poprawiała fałdy i układała długi tren niebieskiéj
sukni. Pani Róża nachyliła się znowu do ucha Żanci.
— Cóż będzie? — szeptała — co z tego będzie? pamiętaj,
rybko, że trzeba jutro dać jaką wiadomość temu biednemu
Romulkowi! czarno albo biało! jak mu o niczém wiedziéć nie
damy, gotów z niespokojności awanturę jaką zrobić!
Żancia odwróciła się od lustra.
— Powiem ojcu! — rzekła stłumionym głosem, i szybko
postąpiła ku drzwiom. Zaledwie jednak zaczęła zstępować ze
wschodów, spotkał ją służący z oznajmieniem, że goście już się
zebrali i pani prosi panienkę do salonu.
Zebranie było naturalnie nieliczne, poufne i całkiem rodzinne,
a urządzone przez państwa Brochwiczów głównie dlatego, aby
pani Natalska mogła część dnia przepędzić ze swą córką, któréj

500
dnia tego wyjeżdżać z domu młodego męża nie wypadało! Pan
Darzyc ojciec nie przybył, wymówiwszy się zmęczeniem i
bezsennością zeszłéj nocy, w istocie zaś zeszła się do niego
partya preferansa, któréj opuścić bez gwałtownéj potrzeby nie
chciał i nie mógł. Nie przybyła téż starsza córka pani Natalskiéj,
Helena Darzycowa, która, zapadłszy silnie na zdrowiu od dnia
zaręczyn swéj siostry, na weselu jéj nawet przez krótką tylko
chwilę była widzialną. Adam Darzyc za to towarzyszył matce
swéj żony, jakkolwiek uskarżał się na migrenę i przewidywał
nieuchronnie napadającą go po każdéj niespanéj nocy febrę
nerwową; a nieco późniéj nadszedł Artur i, po należnych
powitaniach ze wszystkimi, przysiadł się do narzeczonéj, która,
w niebieskiéj sukni i, białéj pelerynce, z włosami ułożonemi w
taki sposób, aby odkrywały czoło a zakrywały ucho, siedziała
przy jedném z okien salonu. Dlaczego Artur nie opuszczał prawie
krzesła, znajdującego się obok miejsca, na którém siedziała
narzeczona jego? nie mógł-by tego wytłómaczyć ani on sam, ani
nikt inny. Po kilku bowiem zamienionych potocznych wyrazach,
pomiędzy dwojgiem narzeczonych zapanowało najgłębsze
milczenie. W parę godzin po obiedzie, pani Natalska,
napatrzywszy się na córkę swą, która, jakkolwiek zamyślona i
poważna, prześlicznie wyglądała w czepeczku młodéj mężatki,
odjechała wraz z zięciem. Teofila odeszła do swoich pokojów,
państwo Brochwiczowie i pani Róża rozeszli się w różne strony
domu, w salonie zostały tylko dwie osoby: Maryan i Żancia.
Maryan przez kilka poprzedzających godzin tak samo, jak w
dniu wesela swego i we wszystkich dniach, które pomiędzy
weselem tém, a dniem oświadczyn upłynęły, okazywał się
zupełnie spokojnym, a w każdéj chwili i okoliczności zupełnie
przyzwoicie rolę swą spełniającym. Ktokolwiek-by znał minione

501
krótkie dzieje niedoszłych usiłowań umysłu i niespełnionych
pragnień serca jego, ujrzał-by może w tym martwym nieco i
sztywnym spokoju młodego człowieka coś nakształt biernéj
rezygnacyi, fatalistycznego poddania się okolicznościom, które
zapanowały nad nim, ponieważ on nad niemi zapanować nie
potrafił, coś nakształt sztucznego uśpienia wszelkich wspomnień
z przeszłości i myśli o przyszłości, a tymczasowego,
wywalczonego nad sobą zadawalniania się uciechami i
rozrywkami, które przynosiła mu teraźniejszość. W dniu tym był
on nawet bardziéj ożywionym i mównym, niż dni
poprzedzających. Być może, iż piękność młodéj małżonki upoiła
go i zasłoniła przed nim wszystko, co mu się w niéj nie
podobało, co go z nią dzieliło; że radość, rozlana na twarzy ojca,
pogodziła go do reszty z sobą samym, i z tém, z czém zgodzić się
nie mogły dotąd męzka duma jego i cichy, lecz nieustanny głos
jego sumienia. Wesoły był tedy, mówny, pełen względów dla
żony i jéj matki; przekomarzał się nawet z ciocią Rózią o
niezwykłą jéj w dniu tym markotność i żartował ze szwagra, z
powodu nieustających katarów jego i nerwowych cierpień. Teraz
jednak, gdy goście i domowi rozeszli się w różne strony, nie udał
się on za nikim z nich, ani nawet za młodą i piękną żoną swoją,
lecz, wpół leżąc w głębokim fotelu, opuścił czoło na splecione
ręce i siedział nieruchomy, zanurzony w ciszy, która po raz
pierwszy od dni wielu zapanowała wkoło niego, a może i w
rozważaniu własnych myśli i uczuć, do których głębi nie chciał,
lecz musiał przecież zaglądać.
O kilkanaście kroków od zamyślonego i nieruchomego
Marysia, na tle szyb szarych od zapadającego zmroku, rysowała
się nieruchoma także i głowę na dłoń pochylająca postać Żanci.
Młoda dziewczyna powstała piérwsza i krokiem, żadnego

502
szelestu nie czyniącym, przeszła salon w całéj długości. We
drzwiach zatrzymała się i patrzała chwilę na wązką smugę
światła, która wpływała do ciemnéj sali jadalnéj przez
nieszczelnie zamknięte drzwi gabinetu pana Jana. Nie poszła
jednak ku drzwiom tym, na które patrzała, ale, jakby powziąwszy
nowe postanowienie, zwróciła się w stronę salonu, w któréj
siedział Maryan, przystąpiła do niego tak cicho, że kroków jéj
nie usłyszał i, nie mówiąc nic, położyła rękę na jego ramieniu.
Maryan podniósł głowę. Białe czoło jego, które odbiło się
niewyraźnie od mrocznego tła pokoju, przerzynała zmarszczka
głęboka, w oczach perliła się błyszcząca kropla.
— A! to ty, Żańciu! — wymówił głosem człowieka,
budzącego się ze snu. Wziął rękę siostry, przyciągnął ją ku sobie
i posadził na stojącém obok krześle. — Cóż? — zaczął po chwili
— czy nie czujesz się zmęczoną po wczorajszych tańcach? a
może miała-byś ochotę tańczyć i dziś jeszcze! Wszak dziewczęta
w twoim wieku o tém tylko myślą...
Ze sposobu, w jaki słowa te wymawiał, poznać można było,
że mówił jak przez sen, machinalnie i dlatego tylko, że trzeba
było mówić cokolwiek. Myśli jego, mimo własnéj woli jego,
zapewne odbiegały daleko, kędyś w świat, za natrętném jakiémś
wspomnieniem, lub w głąb’ sumienia za niepodobnym do
odparcia głosem, wołającym do niego o porachowanie się z sobą
samym. Nie chciał odtrącić siostry od siebie milczeniem i
obojętnością, ale nie wiedział dobrze, o czém ma mówić do niéj.
— Cóż — powtórzył — nie boli cię głowa po wczorajszych
tańcach?
Przez kilka sekund nie otrzymywał odpowiedzi żadnéj, po
chwili dopiero głos stłumiony i smutny wymówił obok niego:
— Serce mię boli bardzo, Marysiu.

503
Maryan, jakby go słowa te do reszty już wyrwały z zadumy,
zwrócił twarz ku siostrze i, uśmiechając się, patrzał na nią przez
chwilę.
— Serce cię boli! — wyrzekł żartobliwym tonem — jakże
naiwnie i poetycznie wyrażasz się, moja ty mała siostrzyczko! ale
prawda! tyś takie jeszcze dziecko!
Szczupła postać, pochylona śród cieniu nad poręczy fotelu,
wyprostowała się nagle. Można było sądzić przez chwilę, że
wstanie i odejdzie. Nie uczyniła jednak tego.
— Marysiu — wymówił ten sam co wprzódy głos cichy i
głęboki — ja nie jestem dzieckiem... chciałam mówić dziś z tobą,
jak siostra dorosła ze starszym bratem...
— Doprawdy? — uśmiechając się wciąż, odrzekł Maryś, — a
więc o czémże mówić chcesz ze mną, moja ty siostro dorosła?
Może o narzeczonym swym, którego, wierzaj mi, z największą
przyjemnością zobaczę szwagrem moim?
— Marysiu! ja nie jestem dzieckiem! proszę cię, o proszę! nie
mów do mnie takim żartobliwym tonem! mnie bardzo smutno!
— Jeśli ci smutno naprawdę, no to już powiedz mi przyczynę
swego smutku...
Postać, rysująca się wśród cieniu w szczupłych i wdzięcznych
zarysach, pochyliła się znowu nad poręczą fotelu.
— Marysiu! ja jego wcale, wcale nie kocham!
Słowa te wymówiła cichym, lecz pewnym głosem. Splotła
ręce na ramieniu brata i ciszéj jeszcze dodała:
— Marysiu, o! proszę cię! poradź, co mam uczynić!
Tym razem Maryan przybliżył twarz swą do twarzy siostry i
wpatrywał się w nią przez chwilę z niepokojem. Niespokojność
jego krótko przecież trwała.
— Nie kochasz Artura? — rzekł — a jednak jest to człowiek,

504
który ze wszech względów stosownym będzie dla ciebie mężem.
Pokochasz go téż z pewnością. Jesteś zbyt naiwną i nieznającą
ludzi i życia, abyś serce swe teraz już zrozumiéć mogła.
— Marysiu, ja nie jestem już dzieckiem! — powtórzył głos
cichy i przesiąknięty głębokim smutkiem — chciała-bym sama
rozrządzić sercem swojém i ręką...
Maryan zaśmiał się półgłosem. W śmiechu tym jego słychać
było trochę goryczy.
— Alboż sądzisz, że ktokolwiek z nas rozrządza sobą według
swéj woli? — wymówił zwolna i pochylił na dłoń głowę, która
snadź zaciężyła mu nagle przykremi wspomnieniami. —
Wszyscyśmy, droga moja, mniéj lub więcéj poddani
okolicznościom, trafom, własnéj niemocy, któż wié czemu...
Życie, Żanciu, to nie sielanka...
— Czém-że jest ono, Marysiu?
— Walką chwilową, a potém poddaniem się, kto wié?
poświęceniem...
Żańcia pochyliła głowę
— Poddaniem się... — wymówiła — tak, posłuszeństwem,
uległością, słyszałam o tém, o! słuchałam tego, odkąd żyję...
Ale... Marysiu! czy nie słyszałeś nigdy ludzi, rozmawiających o
samodzielności? ja słyszałam. Pan Artur sam rozmawiał o niéj z
tobą, z ojcem... Mówiliście, że to jest rzecz piękna mieć własną i
silną wolę. Dlaczegóż więc mnie miéć jéj nie wolno?
Maryan milczał chwilę, zdziwiony zapewne słowami siostry,
jakich się od niej nie spodziewał.
— Dlatego — odrzekł po kilku sekundach namysłu — że nie
wiedziała-byś sama, co zrobić z tą wolą, gdybyś ją miała. Ludzie
mówią nieraz wiele o rzeczach, których nie praktykują, bo
praktykować je bardzo trudno. Jeżeliś kiedy słyszała mię

505
mówiącego o własnéj i silnéj woli, uważaj to za experyment
wymowy, wydany z méj strony dla uprzejmych słuchaczy, za nic
więcéj. Słuchaj! tyś szczęśliwa! nie potrzebujesz probować sił
własnych i zawodzić się na nich tak, jak zawodzą się daleko
silniejsi i doświadczeńsi od ciebie. Zostaw marzenia o
samodzielności ludziom głodnym i bez dachu, którzy robią cnotę
z potrzeby i wolą swą przenoszą góry dlatego, aby im deszcz
niebieski na nos nie padał, gdy usypiają... Spuść się na rodziców
naszych, którzy ci z pewnością gładziutką drogę przez życie
utorują, i nie probuj nawet małą główką swą uderzać o mur,
przed którym prędzéj czy później uginamy się wszyscy...
Rzekłszy te słowa, Maryan powstał, i obu rękoma zgarnął w
tył bujne swe włosy. Niezmożone, bezwiedne może westchnienie
podniosło mu pierś wysoko; objął kibić siostry, pocałował ją w
czoło i, pochwyciwszy stojący na stole kapelusz swój, szybkim
krokiem opuścił pokój. Po chwili wstała, z wolna przeszedłszy,
przesunąwszy się raczéj, jak cień cichy, przez dwa obszerne
pokoje, stanęła u drzwi, przepuszczających wązką smugę złotego
światła.
Poruszyła z lekka drzwiami temi i zapytała z cicha:
— Czy mogę wejść, mój ojcze?
— Czy to ty, Żanciu? — ozwał się z wnętrza głos pana Jana —
wejdź, moje dziecko, wejdź, proszę!
Pan Jan siedział przy biurku, na którém paliła się lampa, zajęty
czytaniem książki. Odłożył książkę na stronę i zwrócił się ku
wchodzącéj.
— Czego chcesz, moje dziecko? czy mama przysyła cię z czém
do mnie?
Twarz pana Jana pogodną, była i głębokiém ukojeniem
wszelkich trosk rozjaśnioną; głos jego brzmiał łagodnie; giest, z

506
którym wyciągnął rękę do wchodzącéj córki, miał w sobie coś
ojcowskiego i przyjacielskiego zarazem. To téż Żancia śpiesznym
krokiem przystąpiła ku niemu i, zaledwie skończył wymawiać
swe wyrazy, klęczała już u jego kolan, a tuląc do nich głowę swą,
okrywała je pocałunkami. Pan Jan, zdziwiony nieco, ale więcéj
jeszcze rozrzewniony tym nagłym wybuchem czułości, pochylił
się żywo ku córce. W gruncie rzeczy nie był on nigdy szczerym
zwolennikiem surowéj powagi i udanéj obojętności, jakiemi w
postępowaniu swém z Żancią rządziła się pani Herminia. Przez
cały jednak czas wzrastania Żanci, stosował się do zasady swéj
żony, tak, jak i w wielu innych względach, szanując wolę jéj i
postanowienia. Od czasu do czasu jednak folgował nieco i
dawniéj, niewzruszonéj u pani Herminii zasadzie téj, i czy to
dorywczą pieszczotą, czy żartobliwém słowem okazywał
niekiedy córce uczucie tkliwego przywiązania, jakie miał dla
niéj. Teraz, gdy była ona narzeczoną, gdy blizkiém zamęzciem
swém spełnić miała jedno z najżywszych życzeń jego i jednę z
najpiękniejszych nadziei, zdało mu się, że (w nieobecności
mianowicie pani Herminii), całkiem już i bez uszczerku[46] dla
powagi rodzicielskiéj, sercu swemu pofolgować może. To téż
podniósł córkę z ziemi, kibić jéj otoczył ramieniem i przyciągnął
ją blizko ku sobie. Po twarzy Żanci płynęło, z pod spuszczonych
powiek, kilka grubych i cichych łez. Pan Jan nie przestraszył się
przecież łzami témi, owszem, uśmiechnął się na ich widok.
— Płaczesz? — wymówił na-pół żartobliwym, na-pół
rozrzewnionym głosem — zwyczajna to rzecz u młodych
dziewcząt, któro opuścić mają wkrótce dom rodzicielski.
Popłacz sobie trochę, moje dziecko, skoro u was kobiet nic już
bez łez obejść się nie może, ale nie martw mi się tylko naprawdę.
Przyszły mąż twój jest bardzo zacnym i uczciwym młodym

507
człowiekiem, znamy go dobrze, bośmy na niego od kolebki jego
patrzali... on ci zastąpi rodziców i braci, których opuścisz, i
będziesz z nim z pewnością szczęśliwą...
Gdy pan Jan wymawiał ostatni wyraz, Żancia osunęła się
znowu do jego kolan.
— Nie, mój ojcze! — wymówiła cichym, lecz pewnym
głosom — nie! nie! nie będę z nim nigdy szczęśliwą!
Pan Jan podniósł ją znowu i uważnie w twarz jéj spójrzał.
— Jesteś jeszcze dzieckiem, droga moja — rzekł z powagą —
i nie masz wyobrażenia ani o małżeństwie, ani o tém, co w niém
szczęście stanowić może.
Oczy Żanci, oszklone łzami, tkwiły w twarzy ojca z wyrazem
głębokiego smutku i gorącego błagania.
Pan Jan powiódł znowu dłonią po jéj włosach.
— Dręczysz się, moje dziecię, nadaremnemi zupełnie
urojeniami. Dlaczego nie powierzysz ich matce? ona z pewnością
potrafiła-by cię uspokoić. Ja, przyznam ci się, nie bardzo znam
się na waszych kobiecych, zwykłych wam podobno przed każdym
ważniejszym wypadkiem życia, trwogach, przeczuciach,
przypuszczeniach i t. d. Wszak Artur Darzyc jest ze wszech miar
godnym serca takiéj, jak ty, dobréj i niewinnéj dziewczyny.
Jeżeliś go i nie pokochała dotąd, dowód to właśnie, że jesteś
jeszcze takiém dzieckiem, iż naiwne serduszko twoje, albo nie
wié samo, co w niém się dzieje, albo nie może jeszcze dla
nikogo doświadczać podobnych uczuć! Przyjdzie to z czasem;
mąż młody, zacny, wykształcony, jak Artur, potrafi przywiązać
cię do siebie.
Kilka sekund pomiędzy ojcem a córką panowało milczenie. Z
twarzy Żanci poznać można było, że walczyła z nieśmiałością i
zawstydzeniem.

508
— Mój ojcze — wymówiła po chwili, nie podnosząc
spuszczonych wciąż powiek — jeżeli miéć w sercu uczucie...
takie... znaczy to nie być dzieckiem, ja nie jestem już dzieckiem...
ja... kocham, mój ojcze... ale nie pana Artura.
Ostatnio wyrazy wymówione były szeptem, zaledwie
dosłyszalnym, ale pan Jan wpatrzył się w córkę z żywém
zdumieniem i z żywszym jeszcze przestrachem.
— Co? — zapytał, nie dowierzając jakby własnym uszom —
kochasz kogoś, ale nie pana Artura? Cóż-by to znowu być mogło?
jakim sposobem? kiedy? kogo?
Żancia osunęła się do kolan ojca i szyję jego objęła
ramionami. Policzki jéj pałały ognistemi rumieńcami, całe ciało
drżało jak w febrze.
— Jakim sposobem? — powtarzał pan Jan — kiedy? gdzie?
kogo?
— Pana Romana! — szepnęło dziewczę.
— Kogo? kogo? — przykładając niemal ucho do drżących ust
córki, pytał pan Jan z niecierpliwością i obawą.
— Pana Romana!
— Jakiego pana Romana? co to za pan Roman taki? nie znam
nikogo z takiém imieniem!
— Znasz, ojcze! — szeptała dziewczyna, twarzy i oczu nie
odrywając od piersi ojca — pan Roman Wąsikowski...
Na dźwięk tego nazwiska, nagły, niepodobny do
powstrzymania uśmiech, rozlał się po twarzy pana Jana.
— Co? co? — zawołał — Roman Gotard Bruno! niedoszły ten
wirtuoz! zapoznany geniusz! żebrak w wytartym fraku, rozwożący
osobiście po domach bilety na własne koncerta! o nim to więc
mowa! on to ma być współzawodnikiem Artura Darzyca w sercu
mojéj córki! O jakżeś ty zabawna, Żanciu! nie sądziłem

509
doprawdy, abyś do tego stopnia była jeszcze dzieckiem! Roman
Gotard Bruno! cha, cha, cha! ależ, moje dziecko! ten człowiek to
nic, zero, to głupstwo chodzące, śmieszność uosobiona...
Mówiąc to, pan Jan śmiał się niepowstrzymanym, serdecznym
śmiechem.
— Słuchaj, mała — ciągnął z niejakiém już niezadowoleniem
— zkąd przyszło ci do głowy powiedziéć mi coś podobnego?
Kiedyś mi powiedziała, że kogoś tam pokochałaś, zląkłem się
naprawdę i o ciebie, i o Artura. Aż tu z wielkiéj góry wyskoczyła
mysz mała, mniéj nawet, niż mysz, bo Roman Gotard Bruno!
Brwi Żanci drgnęły gwałtownie, lecz wnet wróciły do
kamiennéj nieruchomości, która ogarnęła postawę jéj i rysy.
— Z tém wszystkiém widzę tu coś niedobrego! — bez śmiechu
już i z namysłem mówił daléj pan Jan. — Aby ci myśl podobna
przyjść mogła do głowy, musiał ci ten Ahaswerus, wiecznie
błądzący za awanturami, jakieś zuchwałe słowo szepnąć na ucho.
Gdybyś miała więcej doświadczenia i lepiéj znała ludzi i siebie,
zaśmiała-byś się z tego już teraz, tak, jak śmiać się będziesz
wkrótce zapewne, gdy bliżéj poznasz narzeczonego twego i,
porównawszy go z głupim tym pyszałkiem i zarozumialcem,
zrozumiész, na jakie uczucia obaj oni zasługują. Tymczasem ja
oświadczę jak najprędzéj panu temu, że bracia twoi lekcyi jego
już nie potrzebują. Wolę, aby Loś i Roś mniéj dobrze grali na
fortepianie, niż, żeby przybłęda jakiś, próżniak i włóczęga, śmiał
ubliżać mnie i memu domowi okazywaniem córce mojéj jakichś
wyimaginowanych, albo i udanych sentymentów.
Wrażenie rozśmieszające, któremu z razu uległ pan Jan,
ustąpiło teraz przed uczuciem gniewu, nie względem córki
przecież uczuwanego. Wstał i, przechadzając się po pokoju
wzburzonym nieco krokiem, mówił więcéj do siebie, niż do

510
Żanci:
— Otóż to skutki naszéj ludzkości i delikatności! Przyjęliśmy
do domu intruza tego, podaliśmy mu rękę pomocy, patrząc przez
szpary na głupotę jego, zarozumiałość i śmieszność;
szanowaliśmy w nim człowieka ubogiego i przez innych
upokarzanego; a on tymczasem ośmielił się pomyśléć o
zawracaniu głowy naszemu dziecku, o prawieniu jéj zapewne
jakichś andronów! Szczęście to całe, że miał do czynienia z
dziewczyną niewinną, skromną i nieśmiałą; inaczéj, kto wié,
jakie myśli mogły-by jéj przyjść do głowy...
Żancia stała wciąż na tém samém miejscu, przed krzesłem,
które opuścił jéj ojciec, blada, zimna, niema, z oczyma
spuszczonemi i rękoma splecionemi śród fałd sukni. Pan Jan
stanął przed nią i, ochłonąwszy już z gniewu, uśmiechnął się
znowu przy wspomnieniu nieprawdopodobnego zwierzenia
córki.
— Cóż, Żanciu? — wymówił łagodnie — jestem pewny, że w
téj chwili już czujesz całą niedorzeczność tego, coś mi
powiedziała?
Żancia milczała. Pan Jan z trochą niepokoju patrzał na nią.
Uśmiechnął się jednak żartobliwie i rzekł:
— Teraz już poproś mnie chyba bardzo pięknie, abym twojéj
osobliwéj spowiedzi przed mamą nie zdradził, bo była-by
porządna bura... nie prawdaż?...
Wziął w obie dłonie głowę córki i serdeczny pocałuek złożył
na jéj czole.
— Jesteś wzruszoną, strwożoną, smutną, Bóg wié, jakie myśli
plączą ci się po głowie, i nic dziwnego! Musisz być
zgorączkowana nieco, i myślą o blizkiéj zmianie położenia, i
przeszłą nocą niespaną... Idź, połóż się, zaśnij, i niech cię

511
uspokoi wiara i pewność, że masz rodziców, którzy myślą o tobie
i za ciebie… Mamie nie powiem o niczém, bo nie chcę ani jéj
martwić, ani twego zaufania do mnie zdradzać; chociaż Bóg
widzi, jaką niewinną i zabawną rzecz mi powiedziałaś... śmiać-
by się z niéj mogli sami aniołowie w niebie...
Mówiąc to, pan Jan otworzył szufladę biurka.
— Weź to — rzekł, kładąc przed córką woreczek jedwabny, w
którym świeciło kilka sztuk złota — weź to na odpędzenie
wszystkich twych dziecinnych strachów... pojedziesz jutro z
mamą do miasta i będziesz sobie za te pieniądze kupowała
wszystko, co ci się tylko podoba... A jeżeli spotkasz tego
niedoszłego wirtuoza, spójrz na niego tak, aby przypomniał
sobie, że jesteś nietylko naiwną i dobrą dziewczyną, ale panną
dobrze wychowaną, rozsądną i wiedzącą, co myśléć o takich
ludziach, jak on!
W téj chwili ozwał się we drzwiach głos służącego.
— Pani prosi pana do swego pokoju!
Pan Jan raz jeszcze pocałował córkę w czoło i odszedł.

∗ ∗

Ogień, palący się na kominku, jaskrawym blaskiem rozświecał


ciemność, panującą w pokoju pani Róży. Młoda staruszka w
całém swém bufiastem ubraniu, bez pufa tylko na głowie,
spoczywała na wysoko usłanéj pościeli. Obok niéj siedziała
Drylska i, na-pół drzemiąc, prawiła o czémś pani Róży, która nie

512
drzemała bynajmniéj, ale, niespokojna i widocznie markotna,
kręciła się na łóżku, a za każdym szelestem podnosiła głowę i
spoglądała na drzwi od kurytarza. Drzwi te otworzyły się
nakoniec powoli, cicho, i cichym téż i powolnym krokiem weszła
do pokoju Żancia. Stanęła niedaleko progu z twarzą zwróconą ku
Drylskiéj.
— Drylsiu! — wymówiła — proszę cię, zejdź na dół!
— A to po co? panieneczko — zagadnęła panna służąca, i
chciała coś więcéj mówić, ale Żancia powtórzyła znowu:
— Przepraszam cię, Drylsiu, ale zejdź na dół.... muszę
koniecznie pomówić z ciocią...
W stłumionym, z trudnością jakby z piersi wydobywającym
się głosie jéj, była jednak taka głębia cierpienia, i taka zarazem
moc upartego żądania, że Drylska, jakkolwiek urażona nieco,
podniosła się z krzesła.
— A no dobrze! pójdę już sobie, pójdę! i bez tego miałam iść
zobaczyć, czy tam do herbaty przygotowali wszystko, jak należy...
Zaledwie drzwi zamknęły się za wychodzącą Drylską, pani
Róża zerwała się z posłania i podbiegła do Żanci.
— A cóż? — pytała z tajemniczą miną i szczerym niepokojem
— powiedziałaś ojcu? cóż powiedział? mów-że dziecino! bo
umrę od strachu, a serce bije mi jak młotem...
Żancia stała przed kominkiem z rękoma skrzyżowanemi na
piersi i nie odpowiadała. Pani Róża przystąpiła do niéj bliżéj
jeszcze, ale zaledwie spójrzała w twarz jéj, zwróconą do ognia,
zawołała z przestrachem:
— A cóż ci to jest, kochańciu? — wyglądasz jak statua jaka,
ogniem nadziana!
Naiwny wykrzyk ten pani Róży trafnie jednak odmalował
powierzchowność młodéj dziewczyny taką, jaką w istocie

513
ukazywała się ona w téj chwili. Rysy jéj były sztywne,
skamieniałe jakby, a na tle głębokiéj bladości, która je okrywała,
jaskrawo odbijały leżące na policzkach różowe plamy, i z pod
ściągniętego nieco łuku brwi wązkich, suchym, złotawym
blaskiem paliły się ciemne, szkliste źrenice. Czerwone światło
ogniska obejmowało nieruchomą postać tę, i migocące smugi
rzucało na czarne uploty jéj włosów, i powłóczystą tkaninę jéj
sukni. Żancia wyglądała w téj chwili, jak posąg, przez którego
oczy i z-za przezroczystéj powłoki jego przebija się łuna
roznieconych wewnątrz płomieni. Pani Róża, przelękniona i
domyślająca się rozmaitych „awantur i okropności”, pochwyciła
ją za obie ręce.
— No, mów-że, kochańciu! — zawołała — co się tam stało,
żeś taka zalterowana? mów-że, rybko moja! przemów choćby
jedno słowo, bo gotowam pomyśléć, że chcesz w ten ogień
wskoczyć... Co ci ojciec powiedział...
Żancia po raz piérwszy, odkąd tu była, zwróciła na twarz
pytającéj ją natarczywie kobiety szkliste i błyszczące swe oczy.
— Co mi ojciec powiedział! — wymówiła zdławionym
głosem — o! co on powiedział...
Przycisnęła skronie obu dłońmi i zaniosła się spazmatyczném
łkaniem. W suchych oczach jéj nie było przecież łzy ani jednéj.
— Ja nigdy, nigdy, o! nigdy nie powtórzę tego, co ojciec
powiedział! co on o nim mówił! Boże mój! Boże! co on o nim
mówił! O! jaki ten świat niesprawiedliwy! Niedoszły wirtuoz!
żebrak w wytartym fraku! tułacz bez domu!.. i cóż ztąd? ja go
kocham!.. Śmieszność uosobiona!... niech sobie będzie! ja go
kocham! kocham go właśnie za to, że jest zapoznanym, że jest
żebrakiem, że jest tułaczem, że śmiesznym wydaje się ludziom!
Niech ludzie poniewierają nim, niech się z niego śmieją; ja jedna

514
wiem, jaki on szlachetny, wzniosły i jak nieszczęśliwy! ja jedna
pojęłam duszę jego! i choć mi mówią, że jestem dzieckiem, ja
jedna zrozumiałam tego, którego nikt nie rozumié!
Splotła ręce, przycisnęła je do skraju kominka, i z opartém na
nich czołem, plecami zwrócona do pokoju, mówiła daléj:
— Jestem dzieckiem! gdzie tylko zwrócę się, do kogo
przemówię, wszędzie i od wszystkich słyszę, że jestem
dzieckiem! A więc pocóż dwa lata już temu ubrano mnie w długą
suknią? dlaczegóż nauczono mnie tak chodzić i mówić, jak
powinna dorosła panna? dlaczegóż wydają mnie teraz za mąż?
Mówią, że nie mogę jeszcze kochać, bo jestem dziecko, a wydają
mnie za mąż! Słyszałam przecież zawsze, że kobieta powinna
kochać swego męża! jakże ja go kochać będę mogła, kiedy jestem
jeszcze takie dziecko, które samo nie wié, co się z sercem jego
dzieje? Gdzie tylko zwrócę się, wszyscy mi mówią o wielkich
przymiotach pana Artura! Może on i ma te przymioty wszystkie!
ale cóżem ja winna, że ich nie widzę, nie rozumiem... nie cierpię
go! zimny, pospolity! takiego, jak on, na każdym kroku spotkać
można! W dniu zaręczyn ze mną, mówił mi o obowiązkach...
Obowiązki! słyszę o tém ciągle, ale nie wiem, co to znaczy! po
co mówić dziecku o tém, czego ono nie rozumié? ja pragnę serca,
miłości... pragnę, aby mnie ktoś kochał nad wszystko, i
szczęśliwym był, gdy mu okażę, że kocham go także...
Umilkła, zmęczona słowami, które wylewały się z jéj piersi
palącym, niepowstrzymanym potokiem, ale po chwili znowu
mówić zaczęła:
— Nikt mnie nigdy nie kochał... nikt... nikt... jeślim kiedy
uczuła, że mi serce mocniéj uderza, i chciała przytulić się do
czyjéj piersi, mówiono mi, że to exaltacya.. cóż ztąd? może to
była i exaltacya, ja nie wiem, ale czułam zawsze, jak uczucie,

515
którego nie okazałam, z ust moich, które zamknęły się, z oczu
moich, które powinnam była spuszczać, spływało mi do piersi
jak fala... jak fala łez, które paliły... bolały...
Znowu przestała mówić na chwilę, zdawało się, że zapłakała,
bo łkanie wstrząsnęło jéj kibicią, ale czoło opierała ciągle na
splecionych i na skraju komina opartych ręku, — twarz jéj i łzy
były niewidzialne.
— On jeden zrozumiał moję exaltacyą — mówiła znowu —
tak, jak ja zrozumiałam szlachetność jego i wzniosłość... Odkąd
żyję, słyszę zawsze, że poświęcenie jest rzeczą piękną i
wzniosłą, że kobieta żyje dlatego, aby ulegać i poświęcać się!
Któż mi zabroni ulegać jemu, poświęcić się dla niego! Mówią,
że kobieta nie powinna miéć swéj woli! to nieprawda! gdyby
Bóg chciał, aby tak było, nie dawał by jéj woli! A przecież w
katechizmie uczyłam się: Bóg dał człowiekowi rozum, pamięć i
wolę! Alboż mama ulega ojcu? alboż nie ma swojéj własnéj
woli? Widziałam doskonale, że kiedy ojciec chce czego, a mama
nie chce, staje się zawsze według woli nie ojca, ale mamy. I ja
mam wolę tak samo, jak mama; a choć kazano mi, abym jéj nie
miała, nie mogłam nic na to poradzić, że była ona we mnie...
czułam dobrze, że ją mam i że było jéj we mnie coraz więcéj...
coraz więcéj... Byłam uległą zawsze, robiłam wszystko, co mi
kazano, ale miałam sobie moje własne państwo, w którém nikogo
nie było ze mną, w którém byłam królową i panią... Nikt mnie
nigdy nie pytał o moje marzenia, nikt nie wiedział, jak często, jak
pięknie marzyłam... Wszyscy myśleli, że ja o niczém nie wiem i
starali się o to, abym nic nie wiedziała, i o niczém marzyć nie
mogła, ani o miłości, ani o szczęściu... Cóżem winna, że
dowiedziałam się? i jakże miałam nie dowiedziéć się?...
widziałam przecież, jak znajome moje wychodziły za mąż i jak

516
kochały... guwernantki same nieraz opowiadały mi o tém różne
rzeczy, i tyś mi opowiadała, ciociu, i czytałam o tém wtedy
jeszcze, gdy uczono mnie historyi literatury, i wtedy, gdym
wykradła sobie parę książek z biblioteki Marysia, i przeczytała
je w nocy, gdy Drylska spała i wszyscy spali... Dowiedziałam się
wielu rzeczy, i wiem dobrze, że kobieta dlatego tylko żyje, aby
kochać... że dla miłości trzeba wszystko poświęcić... że miłość
jest wszystkiém... Oddawna widziałam w marzeniach moich
ideał, dla którego pragnęłam poświęcić się i cierpiéć... cóżem
winna, że, gdy piérwszy raz spójrzałam na niego, poznałam w
nim ideał mój, o którym marzyłam, i pomyślałam zaraz, że on
musi być bardzo szlachetny, wzniosły, poetyczny, że miłość jego
musi być taka gorąca, czysta, wielka, taka, o jakiéj marzyłam...
Cóżem temu winna, że nie mogę być taką, jaką wszyscy chcą,
abym była? że nie mogę zrozumiéć i ocenić tego, kogo oni za
godnego miłości uznają? że ideał mój zobaczyłam w tym, kim oni
gardzą? że nie mogę wypowiedziéć przed nimi wszystkiego, co
czuję i myślę, bo nieśmiałość usta mi zamyka? że nie mogę dla
ich zadowolenia wyrzec się ideału mego, bo prócz niego,
żadnego innego na ziemi nie znam i nie widzę? że nie mogę
odtrącić go od siebie, bo wierzę, że miłość jego dla mnie świętą
jest i wielką, że jeśli-bym go zawiodła, złamały-by się orle
skrzydła jego duszy, że umarł-by on może przeze mnie!...
W najwyższém uniesieniu podniosła twarz bladą wciąż, lecz
oświeconą gorączkowym blaskiem oczu, rozplotła ręce i jedném
ich poruszeniem zsunęła z głowy starannie upięte na niéj
warkocze. Podwójne szpilki z brzękiem żelaza posypały się na
podłogę, a kręte pasma kruczych włosów, wbrew symetryi, tak
pilnie przez panią Herminią przestrzeganéj, zakryły jéj czoło i
grube uploty opadły za uszyma na szyję i plecy. Drżącemi

517
palcami rozpięła jedwabny stanik, zdjęła go szybko, a gdy upadł
na ziemię, zaczęła rozwiązywać i rozrywać sznurki gorsetu.
Niecierpliwym, nerwowym ruchem uwolniła kibić swą od
ściskającego ją przyrządu, i rzuciła go zdala od siebie, w odległy
kąt pokoju. Teraz, gdy z rozrzuconemi włosami, z nagiemi
ramiony i na pół odkrytą piersią, przyodziana do pasa cienką
tylko tkaniną, zdobnéj w haft bielizny, a poniżéj opłynięta
fałdzistą draperyą strojnéj, szeleszczącéj sukni, stała w gorącéj
łunie dogasającego ogniska, postać jéj wydawała się
uosobieniem chaosu myśli i bezładu uczuć, przedstawiała wzór
do obrazu zbuntowanego anioła.
— Nie chcę dłużéj tych kajdan! — zawołała, pełnym pogardy
i nienawiści wzrokiem patrząc na leżący w kącie pokoju
przyrząd, z płótna, stali, sznurków i rogów złożony; nie chcę
dłużéj tych kajdan, ani dla ciała mego, ani dla duszy! swobody!
ach swobody! swobody! swobody! znajdę ją przy nim! On nie
powié, że jestem dzieckiem i powinnam być posłuszną! on nie
usunie mnie od siebie, gdy mi serce mocniéj uderzy, a gdy zechcę
powiedziéć, że kocham, nie będzie mi mówił, że to exaltacya!
będę dla niego gwiazdą polarną, a on będzie ideałem moim, i
dusze nasze polecą razem w świat sztuki i miłości, swobodne od
kajdan zmateryalizowanego świata, kochające się tak, jak kochać
się można tylko w marzeniu! Sam Bóg zesłał mnie dla niego za
anioła pocieszyciela, i nie odstąpię go nigdy! przeniosę
wszystko, porzucę wszystkich, poświęcę się dla niego!
Zmęczona długiém i namiętném mówieniem, z siłami
wyczerpanemi wybuchem i gwałtem uczuć, osunęła się na ziemię,
i na-pół omdlałą głowę opuściła na kolana pani Róży. Podniosła
ją jednak wkrótce.
— Ciociu! — szepnęła błagalnie — ty nas kochasz... ty musisz

518
ratować mnie i jego... prosiłam ojca i brata o ratunek i radę... nie
usłuchali mnie... powiedzieli, że jestem dziecko... otóż ja chcę
być twojém tylko dzieckiem, ciociu... radź mi... ratuj!...
Pani Róża patrzała wciąż na roznamiętnioną, na-pół zda się
nieprzytomną dziewczynę, szeroko otwartemi oczyma, które to
zdumione były, wystraszone, i jakby osowiałe, to zachodziły
łzami żalu i tkliwości. Od czasu do czasu z ust jéj wyrywał się
wykrzyk cichy: „awantury! okropności!”, ale zgłuszona jakby
potokiem słów, lejących się z ust Żanci, milkła wnet i rękoma
chwytała się za głowę. Teraz, gdy młoda dziewczyna, ramionami
oplatając jéj kibić i cisnąc się do jéj kolan, szeptała:
— Radź mi... ratuj mnie i jego!
Młoda staruszka rozpłakała się na dobre.
— Jakże ja was, gołąbki moje, ratować będę? co ja dla was
zrobić mogę? pójdę zaraz do Romulka i powiem, aby jutro tu
przyszedł, to może będziecie mogli rozmówić się!
— Nie, ciociu! — z nowym wybuchem goryczy rzekła Żancia
— nie ma on po co tu przychodzić! Ojciec powiedział, że mu
dom swój wypowié! ja boję się! ja wiem, jaki on dumny, on tego
nie zniesie i może ojca wyzwać na pojedynek, albo sam zabije
się tu, zaraz, w moich oczach...
Zadrżała całém ciałem, tak ją przeraziły własne słowa. Nerwy
jéj uległy zupełnemu rozprzężeniu, w wyobraźni panowały
bezład i gorączka.
— Niéma innéj rady, ciociu, niéma! niéma! trzeba żebym...
żebym...
Tu przyłożyła usta do uczernionych warkoczy pani Róży, i
szepnęła jéj na ucho jakiś jeden krótki wyraz. Pani Róża znowu
szeroko oczy otworzyła.
— Kochańciu! rybko! — krzyknęła — co ty wygadujesz? jak

519
to być może? to rzecz niepodobna...
— Tak być musi, ciociu! — stanowczo wymówiła dziewczyna
— czyż nie zdarzają się na świecie podobne wypadki? czyż mi
sama o podobnych wypadkach nie opowiadałaś?
I znowu pochyliła się do ucha pani Róży, i szeptała jéj o
czémś długo, z rozognioną twarzą i błagającemi oczyma, a ile
razy młoda staruszka wstrząsała przecząco głową i usiłowała
wyrwać się z jéj objęcia, ściskała ją mocniéj w ramionach,
pocałunkami i łzami oblewając jéj pulchne, pobladłe teraz nieco
od przestrachu policzki. Skończyło się na tém, że pani Róża,
zwyciężona gorącemi prośbami ulubienicy swej, a bardziéj
jeszcze własném swém zamiłowaniem w romantycznych
„awanturach” i tajemniczych knowaniach i spiskach, podniosła
się żywo z siedzenia i, na-pół zgryziona, na-pół uradowana,
wzdychając ciężko, uśmiechając się tajemniczo, kiwając głową
smutnie i mrugając powiekami figlarnie, ubrała się w watową
szubę, włożyła na głowę kapturek i prędziutko, cichutko,
tajemniczo wysunęła się z domu.
W parę minut po jéj wyjściu, do pokojów na górze wbiegła
Drylska i zawołała w progu:
— Wszyscy już przy herbacie siedzą. Pani pyta się, dlaczego
panienka na dół nie przychodzi?
Odpowiedzi nie było. Żancia leżała już w pościeli rozebrana
zupełnie, z zamkniętemi oczyma, z głową do połowy utuloną w
kołdrze.
— Śpi — szepnęła duegna, pochylając się nad rozognioną
twarzą dziewczyny — niech sobie śpi nieboractwo! Zmęczyła się
wczorajszemi tańcami, a i temi zaręczynami także, co to sprawili
jéj, Panie odpuść, ani pytając, ani prosząc!
Z ostrożnością, na palcach przeszła przez pokój, i zatrzymując

520
się u drzwi, wstrząsnęła głową z niejakiém zakłopotaniem.
— Pani będzie gniewać się na mnie, żem jéj pozwoliła
położyć się bez wiedzy pani, i że przed położeniem się nie
oddała ona nikomu „dobranoc!” No! niech sobie gniewa się!
Kiedy zaręczyli ją i chcą, aby szła za mąż, to już przecie powinni
pozwalać i na to, aby, nie pytając się nikogo, szła spać kiedy
zechce...

VI. Za co? dlaczego?

Wbrew przewidywaniom Drylskiéj, pani Herminia przyjęła


wiadomość o przekraczającém reguły domowe położeniu się do
snu swéj córki nietylko bez wymówek i niezadowolenia, ale z
zupełną, obojętnością, roztargnieniem i zamyśleniem
spowodowaną. Przy stole, zastawionym przyborami do herbaty,
państwo Brochwiczowie siedzieli tylko we dwoje, a pan Jan, tak
jak i pani Herminia, miał minę zafrasowaną nieco, a bardziéj
jeszcze zdziwioną.
— Nie domyślasz się, gdzie mógł-by on bawić tak długo? —
zagadnęła męża pani Herminia, gdy tylko Drylska, ułatwiwszy się
z przyrządzaniem herbaty, wyszła z pokoju.
— Bynajmniéj — odparł pan Jan — nie sądzę, aby ktokolwiek
pomyślał dziś o zaproszeniu go do siebie... zaprosiny takie były-
by zupełnie nieprzyzwoitemi, a nawet niedelikatnemi.
Pani Herminia wzruszyła ramionami.

521
— Przecież — rzekła — gdyby Maryś otrzymał podobne
zaproszenie, powinien-by ze wszech względów odmówić, i
piérwszy wieczór po ślubie spędzić z żoną.
— Naturalnie — potwierdził pan Jan, i oboje małżonkowie
milczeli długo, z niespokojnością oczekując odgłosu dzwonka,
który-by im oznajmił powrót od dwóch godzin nieobecnego syna.
— Czy byłaś u Teofili? — przerwał milczenie pan Jan.
— Dwa razy. W godzinę po obiedzie poszłam na chwilę do jéj
pokoju, będąc pewną, że znajdę tam i Maryana... Pół godziny
potém, byłam u niéj znowu, aby zapytać ją, czy nie potrzebuje
czego i czy będzie piła herbatę z nami, albo u siebie...
— Jakże ją znalazłaś? co robi?
— Znalazłam ją siedzącą przy lampie z książką...
Pan Jan zżymnął się.
— Piérwszego wieczoru po ślubie, siedzi sama jedna z
książką...
— Któréj nie czyta — przerwała pani Herminia — siedzi z
czołem opartém na ręku, i doprawdy, patrząc na nią, nikt-by nie
domyślił się, że wczoraj dopiéro odbył się jéj ślub i wesele.
— Zapewne — rzekł pan Jan — jakże ma być wesołą, skoro
nazajutrz po ślubie siedzi sama jedna z książką... Co się stało
Marysiowi?
W kilka minut po téj rozmowie, ozwał się nakoniec w
przedpokoju głos dzwonka i do jadalnéj sali wszedł Maryan.
Machinalnie jakby zbliżył się do stołu i, milcząc, zajął miejsce w
pobliżu rodziców.
Pan Jan popatrzył na syna z niezadowoleniem, a większém
jeszcze zdziwieniem, czoło bowiem młodego człowieka
schmurzone było, a wzrok roztargniony i przykro jakoś
zamyślony.

522
— Gdzie byłeś, Marysiu? — ze zwykłym sobie odcieniem
surowości w głosie, zapytała pani Herminia.
Maryan podniósł głowę ruchem człowieka, wyrywanego z
głębokiéj zadumy.
— Gdzie byłem? — powtórzył z wahaniem — wyszedłem,
aby przejść się trochę.
Deszcz, który padał dnia tego, bujne, gęste krople pozostawił
na włosach jego i ubraniu, policzki jego zarumienione były od
fizycznego zmęczenia. Widoczném było, że nie kłamał, mówiąc,
iż odbył przechadzkę, a tylko powierzchowność jego kazała się
domyślać, że chodzić musiał długo i szybko.
— Gdzie jest Drylska? — rzekł po chwili, oglądając się
Maryan — chciał-bym, aby nalała mi herbaty.
Pan Jan i pani Herminia zamienili się spójrzeniami.
— Sądziłem — rzekł pan Jan — że będziesz pił herbatę z
żoną.
Maryan szybko powstał z krzesła.
— A! — rzekł, przeciągając dłoń po czole — czy pani Teofila
jest u siebie?
I, nie czekając odpowiedzi, odszedł.
Nazajutrz, stary jak świat aksyomat, opiewający, że na téj
ziemi wesele następuje po smutku, a smutek po weselu, wybitne
znalazł sprawdzenie w domu Brochwiczów. Dnia tego, który był
trzecim zaledwie dniem, po tak radosnych wypadkach i
weselnych zabawach następującym, wszyscy byli tam zwarzeni i
jakby zaniepokojeni czémś, niedobrze określoném jeszcze, ale
niemile świtającém na horyzoncie domowego życia i domowych,
tak świetnych niedawno, nadziei. Na pozór wszystko szło trybem
zwyczajnym: pan Jan siedział z książką w swoim gabinecie; pani
Herminia poważnym krokiem i z pełną powagi twarzą,

523
przechadzała się po domu; Żancia wyszywała poduszkę w
krośnach, obok których Artur Darzyc przesiedział parę godzin
milczący i zachwycony skromném milczeniem swéj narzeczonéj.
Jedna tylko pani Róża ruszała się dnia tego w sposób u niéj
nawet niezwyczajny. Wychodziła co chwila z domu, wracała,
wychodziła znowu; pisała jakieś tajemnicze listy i kartki, liczyła
ukradkiem odrobinę pieniędzy, znajdujących się w zielonéj
sakiewce, zamkniętéj w starożytnym redikiulu; ile razy spotkała
się z panią Herminią, lub panem Janem, mrugała powiekami ze
zdwojoną szybkością i prześlizgiwała się co prędzéj w inną
stronę, jakby widoku rodziców Żanci uniknąć pragnęła; chwilami
uśmiechała się figlarnie, to znowu ocierała łzę z oka i trzęsła
głową, w sposób oznaczający najwyższe zakłopotanie i
zmartwienie; przy obiedzie nakoniec nie ukazała się wcale. Nikt
jednak nie spostrzegł, że miejsce przy stole, zajmowane zwykle
przez wiecznie ruchliwą młodą staruszkę, było niezajętém; cóż
bowiem znaczyła jéj nieobecność, wobec trwającéj od dość
wczesnego ranka nieobecności w domu młodego nowożeńca.
Maryan wyszedł dnia tego z domu o dość wczesnéj porze, i
nie było go jeszcze o zwykłéj obiadowéj godzinie. Teofila
oznajmiła przez służącego, że jeść będzie obiad w swoich
pokojach.
Państwo Brochwiczowie zasiedli do stołu, zmieszani oboje i
zafrasowani, ale, przez wzgląd na córkę i młodszych synów, nie
wyrzekli ani jednego wyrazu w przedmiocie, który zadziwiał ich
i niepokoił.
Po obiedzie jednak, pan Jan nie mógł już spokojnie oddawać
się czytaniu. Wstawał co chwila z krzesła, dzwonił i zadawał
służącym pytanie:
— Czy syn mój wrócił?

524
Maryan nie wracał.
Pani Herminia przechadzała się po domu krokiem coraz mniéj
poważnym i spokojnym. Parę razy wchodziła do pokojów
synowéj i opuszczała je z twarzą coraz bardziéj zasępioną.
Żancia nie zasiadła dnia tego ani razu do fortepianu, od kilku
godzin nie wyszywała już w krosnach i nie ukazywała się nawet
wcale w bawialnych pokojach; ale pani Herminia, wbrew
wszystkim swym zwyczajom, nie przywoływała córki do siebie i
nie napędzała jéj do codziennych obowiązkowych zajęć. Cała
myśl jéj zajętą była tą razą tak niezwykłém, i ze względu na
okoliczności, nieprzyzwoitém wydaleniem się z domu Maryana, z
domu, w którym młoda małżonka jego pozostawała sama jedna, i
jak to widziała pani Herminia, wchodząc dnia tego kilka razy do
jéj pokojów, przesiadywała godziny całe w głębokiém
zamyśleniu, zimna i obojętna na pozór, lecz w gruncie widocznie
wzburzona, przemawiająca do odwiedzającéj ją teściowéj z
uprzejmością i w naturę jéj wzrosłym wdziękiem, lecz z
ukrywaną i w zupełności ukryć się niedającą, smutną, a chwilami
wyniosłą jakby urazą.
O zmroku pan Jan wszedł do salonu.
— Cóż? — zapytał — niéma go jeszcze?
— Néma — odrzekła pani Herminia, i z niezwykłym sobie
niepokojem w głosie dodała: — czy tylko nie spotkał go
nieszczęśliwy jaki wypadek? może zachorował nagle?
— Zkąd znowu? Tak młodych i pełnych sił ludzi, jak Maryś, i
w biały dzień do tego, nieszczęśliwe wypadki nie spotykają na
każdym kroku. Jestem w tym względzie zupełnie spokojny.
— A więc — zawołała pani Herminia — cóż-by znaczyć
mogło to jego uciekanie z domu na drugi i na trzeci dzień po
ślubie! interesów do załatwienia nie ma on przecież żadnych, ani

525
téż zajęć, które-by go za domem trzymać mogły! Przyznaj sam,
Jean, że podobne postępowanie nasunąć może Teofili, Bóg wié,
jakie myśli i podejrzenia. Jest-to nietylko już obojętność, ale
nawet lekceważenie wszystkich względów szacunku i
przyzwoitości, które słusznie urazić ją może...
— Ależ przyznaję, przyznaję to wszystko! — mówił pan Jan,
szybkim krokiem przechadzając się po pokoju — i wcale nie
pojmuję, co się temu chłopcu nagle stać mogło! Był w niéj
przecież tak zakochanym! taka to piękna, urocza istota...
postępował zresztą zawsze i we wszystkiém tak rozsądnie i
przyzwoicie...
Gdy pan Jan wymawiał ostatnie wyrazy, z bramy domu
wyjechał powóz i zatrzymał się przed oknami mieszkania. Pan
Jan spójrzał przez szybę.
— Konie i powóz Marysia — rzekł, i pośpiesznie zadzwonił.
— Kto kazał założyć konie pana Maryana? — zapytał
służącego.
Rozkaz pochodził od Teofili. Pan Jan niespokojne spójrzenie
rzucił na żonę, która odpowiedziała mu wzruszeniem ramion,
niewiadomość i niezadowolenie objawiającém, i śpiesznie
wyszedł do przedpokoju. W téj saméj chwili młoda żona
Maryana wyszła ze swych pokojów, i owinięta fałdzistém
okryciem, ze spuszczonemi oczyma i zaciśniętymi nieco usty,
krokiem powolnym i wyniosłym dążyła ku drzwiom od sieni. Pan
Jan zaszedł jéj drogę i serdecznym ruchem wyciągnął ku niéj
rękę.
— Dobry wieczór, droga Teofilo — rzekł — jeszczem cię
dziś nie widział!
— Witam pana — z chłodną grzecznością odparła młoda
kobieta, i zarazem oczy jéj podniosły się na twarz pana Jana

526
zamyślone i błyszczące na dnie połyskliwym blaskiem uczuć
wzburzonych, a drobna ręka końcami palców zaledwie dotknęła
dłoni, wyciągniętéj ku niéj z poufałością i serdecznością
ojcowską. Wyraz „pana” przykro zabrzmiał w uszach
Brochwicza; oddawna dawał on Teofili w myśli swéj imię córki,
a ona w dniu ślubu swego z Maryanem nazywała go ojcem.
— Opuszczasz nas pani — rzekł z pewném już wahaniem —
miałem nadzieję, że wieczór dzisiejszy przepędzimy razem.
— Jadę do matki — odpowiedziała z wolna młoda kobieta, a
w głosie jéj pan Jan dosłyszał oddźwięk usilnie stłumionych łez i
srodze zranionéj dumy.
Ukłoniła się chłodno i wyszła; pan Jan wrócił do pokoju, w
którym znajdowała się żona jego, zmartwiony i gniewny.
Lekceważące, ubliżające nawet postępowanie Maryana z młodą
żoną, gniewało go, jako ojca; martwiło, jako dawnego
przyjaciela pani Natalskiéj, i wielbiciela zalet i wdzięków
młodszéj z jéj córek; oburzało nakoniec, jako szlachcica,
przechowującego tradycyjny w szlacheckich rodach szacunek dla
kobiety, i światowego człowieka, u którego szacunek ten był
nałogiem, nieodłącznym od stosunków rodzinnych i
towarzyskich.
— Pojechała obrażona i ledwie niepłacząca — mówił do żony
z wielkim smutkiem i gniewem — ciekawym, co pomyśli sobie
pani Jadwiga o nas i o Maryanie, gdy zobaczy córkę swą w
takiém usposobieniu. Przyjęliśmy do rodziny naszéj osobę młodą,
śliczną pod każdym względem, wypieszczoną i nad wszystko
ukochaną przez matkę, i na trzeci już dzień po wejściu jéj w dom
nasz, doświadcza ona śród nas zmartwienia, lekceważenia.
Zawstydza to mnie i martwi do najwyższego stopnia!
Udał się do gabinetu swego i zasiadł przy lampie z książką.

527
Ale nie mógł przeczytać ani jednéj stronicy. Blada i zimna twarz
młodéj synowéj stała wciąż przed jego oczyma; ubliżenie, które
spotkało ją ze strony jego syna, ciężyło mu na sercu. Po godzinie
poszedł znowu do żony.
— Niéma Maryana? — zapytał krótko.
— Niéma — również lakonicznie odpowiedziała pani
Herminia, która tylko co właśnie zstąpiła ze wschodów,
prowadzących do pokojów, na górze położonych. — Feralny dziś
jakiś dzień dla nas — mówiła daléj — Żancia zachorowała na
ból głowy i położyła się do łóżka.
— Ból głowy przejdzie — rzekł pan Jan — jeśli zresztą
dziecko ma trochę gorączki, wezwij doktora; z Maryanem gorzéj,
bo zupełnie niewiadomo, gdzie się on obraca i co się z nim
dzieje. Jeżeli za godzinę nie wróci jeszcze, pójdę na miasto i
dowiem się, czy niéma go w którym ze znajomych nam domów.
Zaczynam doprawdy mieć bardzo przykre i różnostronne obawy.
W salonie pani Natalskiéj zmrok zapadał, gdy służący
oznajmił, że przed domem zatrzymał się powóz młodéj pani
Brochwiczowéj. Pani Natalska z okrzykiem radości i żywością
uczucia, które nie ogląda się na żadne względy wieku, lub
powagi, rzuciła się ku drzwiom na spotkanie córki. W progu już
objęła ramionami jéj kibić i, gorące usta przyciskając do
pochylającego się ku jéj ręce czoła Teofili, z pełną wylania
czułością mówić zaczęła:
— Jakże to dobrze, że przyjeżdżasz dziś i sama jedna! O! nie
obraź się tylko na mnie za swego Maryana! lubię go serdecznie i
za syna uważam. Ale widzisz, tyle pytań mam ci zadać, o tylu
rzeczach pragnę z tobą pomówić! Wczoraj wprawdzie widziałam
cię w twém nowém otoczeniu kochaną i szanowaną, ale dziś
zjęła mię wielka niecierpliwość pomówienia z tobą sam-na-sam,

528
pomówienia z tobą tak, jak tylko matka, z córką mówić może, z
sercem przy sercu, z ustami przy ustach! Była-bym przybiegła do
was sama choć na chwilę, ale miałam skrupuły! Nie chciałam
mącić wam obecnością trzeciéj osoby tych piérwszych chwil, w
których serca wasze powinny przeniknąć się do głębi i spoić
węzłem, mającym trwać życie całe! nie chciałam okazywać ani
cienia nieufności tym zacnym ludziom, którzy z taką miłością, z
taką radością przyjęli cię do swéj rodziny! Ale ponieważ
przyjechałaś sama, to dobrze! chodź, siadaj tu przy mnie! Zdaje
mi się, żem cię już rok nie widziała, i dom mój tak mi pusty,
smutny bez ciebie!
Mówiła to wszystko z uśmiechem na ustach, z czołem
rozjaśnioném i ze łzą w oku. Usiadła na krześle najbliższém i
pociągnęła córkę ku swéj piersi; ale Teofila osunęła się do jéj
kolan i, pochylając głowę, wymówiła z miłością i bólem w
głosie:
— O, moja matko! pocóżem cię opuściła? dlaczego dłużéj, a
choć-by nazawsze, nie pozostałam przy tobie!
Na słowa te, pani Natalska szybkim ruchem schyliła się ku
córce.
— Co znaczą słowa twoje? droga moja! czy to piérwsze
widzenie się ze mną sam-na-sam tak cię rozrzewnia? a może
poróżniłaś się z Maryanem? powiédz! może on nie chciał, abyś
dziś jeszcze wyjeżdżała z domu jego sama jedna? W takim razie,
trzeba było z nim pozostać!
Teofila podniosła schyloną dotąd głowę. Widać było, że
walczyła z sobą chwilę, że pragnęła ukryć przed matką to, czego
doświadczała, ale przechodziło to jéj siły.
— Matko! — wyrzekła z goryczą i uniesieniom — nie mogłam
pozostać z mężem, bo go wcale dziś nie widziałam... pozostawił

529
on mnie samę i dał mi czas do namysłu... to téż w godzinach tych,
w których, na samym wstępie wspólnego naszego życia, ujrzałam
się pogardzoną i upokorzoną, pojęłam, że omyliłam się
strasznie...
Pani Natalska z osłupieniem słuchała słów córki.
— Pogardzoną! upokorzoną! to być nie może, Teofilo! tobą
miano-by pogardzać! ciebie upokarzać! omyliłaś się? na kim? na
czém?
Oczy Teofili płonęły bólem i zranioną dumą. Widać było, jak
walczyła z sobą z całéj siły, aby nie wybuchnąć głośnym
płaczem.
— Matko! matko! on wziął mnie za żonę dlatego tylko, aby
majątek mój do swego majątku przyłączyć!... zadał gwałt swemu
sercu, a może i sumieniu... ujrzałam to w jego smutku ukrytym i
czułości — udanéj; uczułam to, gdy wczoraj jeszcze odszedł ode
mnie chmurny, a wrócił z przymuszoną wesołością na ustach;
pojęłam to do reszty dziś, gdy, gniewna i upokorzona, spuszczać
musiałam oczy z zawstydzeniem przed ludźmi, którzy widzieli
mnie opuszczoną, i tak prędko już samę jednę! Widziałam dobrze,
że nie kochamy się tak, jak ludzie kochać się mogą... powinni
może... ale myślałam, że znajdę w nim przynajmniéj iskrę
jakiegoś uczucia, że sama pokocham go — z czasem...
— Czy śnię? — ze wzrastającą coraz trwogą mówiła matka —
myślałaś, że pokochasz go z czasem? alboż go nie kochałaś!
Ból, czy wstyd, czy może obawa zadania ciosu sercu matki,
tamowały z razu głos młodéj kobiety. Była to jednak dla niéj
chwila rozpaczy i zwątpienia, w któréj milczéć nie mogła.
Pochyliła twarz na obie dłonie i szepnęła:
— Nie!
Pani Natalska pochwyciła córkę w ramiona, jak-by ją przed

530
jakiémś nagle dojrzaném niebezpieczeństwem ochronić chciała.
— Dziecko moje! — mówiła szybko i z cicha — coś ty
powiedziała? to nieprawda, albo ja źle usłyszałam! Wszakże ja
wiem, czém jest małżeństwo bez miłości, długie, długie życie bez
domowego szczęścia... ja dla was, dla ciebie i siostry twéj,
lękałam się zawsze życia takiego... pozwoliłam wam
rozpatrywać się wśród świata do woli, poznawać ludzi, którzy
was otaczali... nigdym żadnéj z was nie zmuszała do niczego, tém
bardziéj do tak ważnego kroku, jak wybór męża... jeżeliś go nie
kochała? dlaczego? dlaczego?
Zadawała pytania te szybko, natarczywie, gwałtownie,
odrywała dłonie córki od jéj twarzy, i badawcze, trwożne
spójrzenie zatapiała w oczy jéj, błyszczące śród zmroku łzą i
ogniem. Teofila nieodpowiadała długo; w zawstydzeniu jakby
głębokiém chyliła głowę ku kolanom matki, aż nakoniec
podniosła ją, i cichym, wahającym się głosem, rzekła:
— Dlaczego?... mamo... myślałam przecież, że nie mogę
pozostać przy tobie nazawsze, że prędzéj, czy późniéj, tego lub
innego żoną zostać muszę...
— Teofilo! co mówisz? alboż cię wyprawiałam z domu mego
przemocą, lub choć-by namową? dlaczego-żeś nie czekała?
dlaczego-żeś nie wybierała dłużéj?...
Dziwny uśmiech, w którym bunt gorzki splatał się z bierną
rezygnacyą, okrążył usta młodéj kobiety.
— Pocóż-bym czekać miała? Wiedziałam dobrze, że z
pomiędzy wszystkich tych, którzy starali się kiedy, lub starać się
mogli o moję rękę, z pomiędzy wszystkich, którzy mi równi
byli... którzy stanowili świat znany mi i dozwolony, on, nie
kochany przeze mnie i mnie niekochający, był jednak —
najlepszym, i... matko moja! sama mówiłaś to nieraz, na męża mi

531
najstosowniejszym... Myślałam, że zapomnę wkrótce o tém,
czego pragnęłam kiedyś... o czém marzyłam... myślałam, że
poddam się z łatwością konieczności życia i, mając wiele,
wyrzeknę się tego, czego mieć nie mogłam... myślałam, że on
będzie mi mężem, jak był narzeczonym znośnym, miłym nawet
czasem i z daleka... gwar mnie ogłuszył — próżność zaślepiła,
myślałam, że inaczéj uczynić nie mogę i nie powinnam...
omyliłam się, mamo, omyliłam się! trzeba mi było lepiéj
nazawsze pozostać przy tobie... albo... albo bez względu na nic,
odważnie pójść za głosem serca...
Przycisnęła obie dłonie do piersi i zawołała z wybuchem:
— O! ta tajemna historya mego serca! ty o niéj nic nie
wiedziałaś, mamo! a ja myślałam, że ostatnie słowo jéj umilkło
już we mnie oddawna, i teraz... teraz dopiéro... dziś... w dniu
smutku i upokarzającéj samotności, pojęłam, że historya ta
skończona tylko dla świata — dla mnie — nie!
Ostatnie słowa Teofili, posiadały dla pani Natalskiéj
znaczenie niezrozumiałe; zdumiona jednak, przelękniona, i
własnym uszom wierzyć niechcąca, nie myślała teraz o ich
wyrozumiewaniu. Kilka wyrazów, wymówionych przez córkę jéj,
uwięzło w jéj głowie i upornie powtarzało się w pamięci.
Chciała cóś mówić, zapytywać córkę, badać niepojęte dla siebie
jéj usposobienia i uczucia, złożyć może wszystko na chwilowe
nieporozumienie małżonków, i nieszczęśliwy, lecz dający się
łatwo naprawić zbieg okoliczności; ale zamiast wszystkiego tego,
wymówiła tylko:
— Ze wszystkich, którzy równi jéj byli... którzy stanowili
świat znany jéj i dozwolony.
Wymówiła słowa te w sztywném zamyśleniu, z oczyma
szklisto wpatrzonemi w przestrzeń, tak, jakby machinalnie

532
powtarzała myśl niezrozumiałą jeszcze dobrze, ale natrętną,
upartą. Nagle drgnęła i wytężyła wzrok w stronę salonu, w któréj
ozwał się płacz cichy, i zaszeleściła powoli sunąca się po
posadzce jedwabna suknia. W głębi oszklonéj alkowy, śród
szarego światła, wnikającego przez szerokie szyby, podniosła się
z sofy, na któréj niewidzialna i zapomniana, spoczywała dotąd
smukła i wiotka postać starszéj jéj córki. Żona Adama Darzyca,
zwana powszechnie w towarzystwach smutną Heleną, powolnym
i chwiejącym się krokiem przebyła salon i, osunąwszy się na
posadzkę u nóg matki, z cichym płaczem zarzuciła ramiona na
szyję siostry.
— Słyszałam wszystko, Teofilo, słyszałam wszystko! —
mówiła śród łkań nerwowych. — A jam myślała, że ty
przynajmniéj szczęśliwszą ode mnie będziesz... i dlatego taiłam
wszystko, com czuła... w dniach niewymownych męczarni serca,
cierpiałam z poddaniem się... w milczeniu...
Pani Natalska wyprostowała się, jak struna, i gwałtownym
giestem pochwyciła rękę starszéj córki.
— Męczarni serca!.. — powtórzyła głuchym głosem — więc
doświadczałaś ich, Heleno! więc domysły moje i przypuszczenia,
od których odwracałam oczy, w które zaglądać lękałam się,
mówiły mi prawdę! Więc twoje łzy częste i szybkie więdnięcie i
upadanie na siłach, nie z samych tylko fizycznych cierpień
pochodzą! Więc i ty także, Heleno, nieszczęśliwą jesteś!...
Łkania Heleny umilkły na chwilę. Z ramionami obejmującemi
wciąż szyję Teofili i z twarzą na jéj piersi ukrytą, rzekła z cicha:
— Nie jestem i nie byłam nigdy szczęśliwą... jest-że dla
kobiety inne szczęście, jak w domu... w rodzinie... w
zadowoleniu serca?... Może być ono zapewne dla innych w balu i
w pięknéj sukni, ale dla mnie go tam niéma... Nic mnie nie łączy

533
z Adamem... nic... nic... żyjemy razem, ale obcy sobie myślami i
uczuciami... zjednoczeni tylko nędzą fizycznych cierpień, którym
podlegamy oboje — ja z tęsknoty i nudy, on — nie wiem... nie
chcę wiedziéć z czego...
Zapłakała znowu, a z cichym odgłosem jéj płaczu złączył się
głos cichszy jeszcze, zaledwie dosłyszalny, bo wychodzący z ust
trzęsących się, jak liście, burzą miotane.
— Dlaczegóż więc zostałaś żoną jego? dlaczegoś go wybrała?
Helena niżéj jeszcze pochyliła głowę.
— Byłam bardzo... bardzo młodą... pamiętasz, mamo, że
miałam zaledwie lat siedmnaście... byłam wesołą... bawiłam się
ciągle... myślałam, że życie to tylko zabawa... potém
zrozumiałam, że jest ono czém inném, ale zapóźno... Potém
kochałam prawdziwie i bardzo, ale — nadaremnie! Milczałam
długo... dziś sił mi zabrakło, i powiedziałam wszystko... cóż
znaczę i pocóż żyję na świecie?... Głowę mam pełną marzeń
powiędłych, ręce bezczynne i pierś pustą..... O! jakże nie miałam
zapłakać i powiedziéć wszystkiego, skoro ujrzałam, że
przyszłość mojéj siostry będzie taką samą!...
Po tych słowach Heleny, zapanowało długie milczenie, śród
którego słychać było tylko szybki i głośny oddech pani
Natalskiéj, głębokie i ciężkie westchnienia Teofili, i usilne, lecz
nadaremne mocowanie się z nerwowym płaczem jéj siostry. Po
chwili, śród grupy, którą składały trzy te osoby, ozwał się szept
cichy, lecz przeszywający.
— Bawiła się ciągle... myślała, że życie to tylko zabawa...
Snadź w głowie matki, spiorunowanéj wszystkiém, co
słyszała, legła znowu ciężka, jak ołów, i uparta, jak straszna
wątpliwość, myśl, zawarta w tych kilku słowach, które wplątały
się w żałosną mowę jéj córki. Po chwili mówiła daléj:

534
— A jam was tak kochała! Wszystkie nadzieje moje w waszéj
przyszłości złożyłam! Przyszłe szczęście wasze było jedyném
słońcem, które osuszało łzy moje i rozjaśniało mi życie! Dla
szczęścia waszego przenosiłam w milczeniu wszystko, co mi
kiedy dolegało... dla niego pracowałam i rachowałam... myśląc o
niém, bawić się i do ludzi uśmiechać się mogłam... aby
sprowadzić je ku wam... aby je zapewnić, czyniłam wszystko, co
mogłam i umiałam... a teraz... teraz... ach!
Podniosła się z siedzenia, splotła dłonie i, wyciągając je
wysoko nad głową, nie szeptem już stłumionym, jak dotąd, ale z
rozpacznym wybuchem głosu, zawołała:
— Boże mój! za cóż? dlaczego?...
Umilkła nagle, ale nie miała dość siły, aby zmienić postawę,
chociaż do pokoju wszedł służący z zapaloną lampą w ręku i,
postawiwszy ją na stole, wyszedł tak śpiesznie, jakby spostrzegł,
że dzieją się tu rzeczy, których mu widziéć i słyszéć nie wolno.
Blask lampy obfitém światłem oblał postać wysoką, sztywną,
z podniesioną w górę śmiertelnie bladą twarzą, z dłońmi
splecionemi i wysoko wyciągniętemi nad głową, którą opłynęły
w nieład wprawione, krucze i gęste jeszcze, gdzie niegdzie
szronem siwizny posrebrzone włosy.
— Za co? dlaczego? — powtórzyła pani Natalska, ale ciszéj
już i bez tego namiętnego wyrzutu, który, zwrócony do losu lub
Boga, brzmiał wprzódy w jéj głosie.
Dziwne jakieś rzeczy musiały się dziać w jéj myśli, bo usta jéj
oniemiały nagle, i drżące wprzódy, gwałtownie zwarły się silnie,
a oczy szkliste i nieruchome tkwiły w przeciwległéj ścianie.
Przed wzrokiem zrozpaczonéj matki roztworzyły się teraz na
oścież ściany strojnie przybranego salonu, a za niémi wyraźne,
nagłą światłością oblane, rozłożyły się przestrzenie szerokie,

535
nieznane, pełne ludzi — nieznanych... Wśród tych miejsc
wzgardzonych i ludzi nieznanych, było może szczęście jéj córek...
W jedném mgnieniu oka, kobieta ta nauczyła się, zrozumiała
wszystko, czego przez życie całe nauczyć się i zrozumiéć nie
mogła — nie chciała może... To, co nazywała dotąd mrzonką o
równości ludzi, ukazało się jéj teraz nauką wielką, która,
nakształt potężnego taranu, rozbijała mury złocone, lecz ciasne,
oczom ludzkim odkrywając widnokręgi szerokie, krokom ludzkim
torując drogi rozliczne...
Śród tych widnokręgów i na tych drogach było może szczęście
jéj córek!... Jak młode słońca, zapaliły się teraz przed nią pojęcia
o celach życia kobiety, które sprawiają, że nie ma ona „głowy
pełnéj marzeń powiędłych, rąk bezczynnych i piersi pustéj”.
Patrzaniem w nowe słońca te gardziły zawsze jéj oczy,
przywykłe do spoglądania na próchniejące drogoskazy szlaków
starych, a jednak pod wzmacniającym światłem słońc tych było
może szczęście jéj córek!...
Szepcąc niezrozumiałe wyrazy jakieś, wyrazy zapóźnych
żalów i wyrzutów, nie losowi już ani Bogu, lecz saméj sobie
czynionych, osunęła się na kanapkę, przy któréj stała, i twarz
dłońmi zakrytą utopiła w bogato haftowanéj poduszce. Tak
wyniosła zawsze, pełna szlachetnéj i wdzięcznéj dumy, postać
patrycyuszki ugięła się teraz w głębokiéj pokorze... Dotknięta
ciosem strasznym i niespodziewanym, zrozumiała, że obok
maluczkich wielkości kasty i konwenansu i po-nad niemi bardzo
wysoko istnieją wielkości odwieczne, wszechludzkie, które,
lekceważone, mszczą się za to na ludziach niepowrotnemi
stratami... Zrozumiała, że, aby sprowadzić ku sobie szczęśliwe
jutro, trzeba wzrok badawczy zapuścić w to, co dziś z sobą
przynosi. Ona, wsłuchana w głosy, które dźwięczały nad własną

536
jéj kolebką, nie dawała baczenia na te, które ozwały się wtedy,
gdy urodziły się i wzrastały jéj córki... Nie zarzuciła na oczy ich,
na wzór innych matek, ślepoty zupełnéj, ale uczyniła je
jednookiemi; nie zakryła przed niemi świata i zjawisk jego grubą
oponą dziecięcéj niewiadomości, ale ukazała im drobną część
jego... oślepiona i głucha w połowie, rozminęła się z
najwyższym, najdroższym celem swego życia, i sama, sama
sprawiła, że istoty, za których szczęście oddała-by z ochotą
wiekuistą szczęśliwość swéj duszy, rozminęły się ze
szczęściem... Postawa jéj objawiała głęboką, głęboką pokorę, i
wydawała się na pozór spokojną.
Dwie pary ramion oplatały jéj kibić, dwie twarze blade
pochylały się nad jéj głową z wyrazami pieszczoty i prośby o
przebaczenie; ale ona nie odpowiadała im, nie słyszała ich może
w téj chwili. Nieruchoma i osłupiała, pogrążyła się całkiem w
ciemnych przepaściach rozmyślań, pełnych żalów zapóźnych,
wyrzutów sumienia okrutnych i bezsilnéj rozpaczy.
Dwie siostry patrzały na siebie z trwogą i zawstydzeniem.
— Dlaczegośmy powiedziały jéj wszystko? — szepnęła
Teofila.
— Dlaczego nie milczałam dłużéj? — powtórzyła Helena.
Dlaczego nie milczały? dlaczego mówiły? można-ż dziwić się
słabym, że nie mają siły, albo zapytywać rozpieszczone dzieci,
dlaczego zranione nie kryją łez swych, i nie tłumią, swych
jęków?
Po długiéj chwili milczenia, Teofila powstała i powolnym
krokiem udała się w głąb’ mieszkania. Nieprzeparta siła pociągu
wiodła ją do tego pokoju, w którym upłynęło kilka
najpiękniejszych, najszlachetniejszych może chwil jéj życia. Był
to pokój, w którym niegdyś widywała Stefana. Teraz panował tu

537
gruby zmrok wieczoru, rozświecony tylko smugami jaskrawego
światła ulicznych latarni, wpływającemi przez dwa szerokie
okna. Młoda kobieta, z pochyloną głową, z załamanemi dłońmi,
stanęła śród migocących tych świateł i łzawemi oczyma
rozglądała się wkoło. Tutaj upłynął krótki, lecz jedyny rozdział
życia jéj, w którym dojrzała szczęście prawdziwe, gorące,
rozumne i ludzkie, aby wyrzec się go dobrowolnie; tu z ust jego
do jéj głowy przeszło tych myśli kilka nowych dla niéj, które
wprawiły ją w zdumienie naprzód, potém w zachwycenie; tu z
oczu jego wniknęły do piersi jéj te płomienie uczucia, o których
myślała, że zgasną prędko, a które jednak nie zgasły dotąd. Obraz
Stefana, który, wśród szarego światła i prozaicznych widoków
sklepu, pomiędzy któremi widziała go po raz ostatni, zaćmił się i
zeszpetniał w wyobraźni jéj na czas jakiś, powstał teraz przed
nią wyraźniejszy i piękniejszy, niż kiedy. Ujrzała go takim
zupełnie, jakim widziała go po raz ostatni, z czołem uznojoném,
w odzieniu noszącém ślady grubéj i prozaicznéj roboty, z rękoma
opylonemi i zmęczonemi ciężkiém narzędziem pracy. Ale od
obrazu tego nie odwróciła oczu z niesmakiem i rozczarowaniem,
jak wtedy, gdy ujrzała go w rzeczywistości. Teraz człowiek
ten, mężny i pracowity, pełen sił cierpliwych i wytrwałych, z
surowém czołem pracownika, które jednak bladło nieraz
wzruszeniem pod blaskiem jéj źrenic, z zimnemi na pozór
oczyma, na których dnie płonął jednak żar serca niesteranego,
teraz, człowiek ten, pomimo swych rąk uznojonych i
prozaicznych widoków, które go otaczały, stanął przed wzrokiem
jéj wyobraźni, jak uosobienie niepojętego szczęścia, wzniosłéj,
promienistéj, gorącéj poezyi życia... Teraz do obrazu człowieka
tego wyciągnęła ręce z rozpacznym, bo zapóżnym żalem, z
tęsknotą straszną, która, ostrzem niewymownego bólu,

538
przenikając do głębi całą jéj istotę, falę łez gwałtowną i palącą
rzuciła do piersi jéj i oczu...
Nigdy potém nie umiała zdać sobie sprawy z tego, kiedy
ugięły się jéj kolana i jakim sposobem przyszła do ukorzenia się
tak głębokiego, że sama przed sobą, ona, świetna zawsze i
królująca, przyznała się do dziecięcéj słabości i do dziecięcego
bezrozumu, do ślepoty grubéj, która nie pozwalała dojrzéć jéj za
brzydkiemi obsłonami ukrytéj prawdziwéj piękności, i do pychy
bezmiernéj, która wtrąciła ją w nizką rolę kobiety-niewolnicy.
Nigdy potém nie zdała sobie sprawy z tego, jak ciężko tam
cierpiała w tym ciemnym pokoju, w którym promienisty i
upragniony stał przed nią obraz Stefana; jak łamała ręce w
tęsknocie i żalu; dlaczego mówiła mu ze łkaniem: — przebacz!
przebacz! przebacz! — choć wiedziała dobrze, że on jéj nie
usłyszy; ile razy wchodziła myślą do szarego sklepu i podawała
mu obie dłonie, mówiąc z radością i dumą:
— Widzisz! mam odwagę, przychodzę i już nie odejdę!
Nie pamiętała potém nigdy i nie zdawała sobie sprawy z tego,
jak wiele wtedy łez wylała i jak długo klęczała tam sama jedna,
wśród przeszywającéj ciemność pokoju czerwonéj smugi
ulicznych latarni, z twarzą, ukrytą, w dłoniach i schyloną nizko w
pokorze bez granic, w żalu bez nadziei.
W progu pokoju stanęła pani Natalska.
— Tośko! — wymówiła z cicha — czy jesteś tu, moje
dziecię?
Na głos matki, Teofila podniosła się z ciężkością i, jak
upojona, chwiejąc się, postąpiła kilka kroków. Pani Natalska
ujęła ją za rękę i, prowadząc ku roztwartym drzwiom obficie
oświetlonego pokoju, powoli i z powagą wyrzekła:
— Trzeba, ukochana moja, abyś wracała...

539
— Dokąd, mamo?
— Do domu twego męża. Cokolwiek stało się, stało się
nieodwołalnie. Nie możesz i nie powinnaś pozostać u mnie.
Pójdź! ułóż na nowo włosy i suknią. Powóz będzie gotów za
chwilę... odwiozę cię sama do domu męża, do jedynego domu, w
którym pozostawać powinnaś!
Teofila słuchała matki w milczeniu i ze schyloną głową.
— Dobrze, mamo — rzekła bardzo cicho — pojadę... wrócę...
W głosie jéj i postawie była boleść niema i pokora głęboka.

VII. Spóźnione odkrycia.

Była godzina wieczorna przeszło dziewiąta, gdy Jan


Brochwicz, niespokojny o syna, zgryziony odjazdem synowéj, nie
wiedząc sam, co myśleć i czego się po tém, tak rychło zaszłém,
młodego małżeństwa nieporozumieniu spodziewać, wyszedł na
miasto. Zaszedł najprzód do mieszkania Darzyca ojca. Pora nie
była jeszcze tak spóźnioną, aby przybycie jego zadziwić mogło
kogokolwiek tam, dokąd ochotnicy bawienia się przy zielonych
stolikach przybywali we wszelkich porach i zawsze mile
witanymi bywali. Wprawdzie pan Jan do ochotników takich nie
należał, niemniéj jednak zaproszono go z pośpiechem do zajęcia
miejsca przy jednym ze stołów. Odmówił uczestnictwa w grze,
co zresztą czynił zawsze prawie, i pokrywając zmartwienie swe i
niepokój machinalnie prowadzoną rozmową, rozejrzał się po

540
obszernym pokoju, napełnionym dość liczném gronem mężczyzn.
Maryana tam nie było. Brochwicz zauważył, iż w zebraniu tém
nieobecni byli także obaj synowie gospodarza domu, obaj bracia
Natalscy i inni młodzi ludzie, którzy jednak dość zwykle
uczęszczali do téj szkoły dostyngowanego poziewania i
honorowego zabijania czasu.
— Cała młodzież kędyś emigrowała, a więc i Maryan z nią
jest zapewne! — pomyślał Brochwicz, i nieznacznie wymknął się
z mieszkania Darzyca. Przeszedł potém parę głównych ulic
miasta, bardziéj jeszcze, niż wprzódy, markotny i niepewny, co
czynić, gdy, nagle, mijając ściany największego i
najwytworniejszego z miejskich hoteli, został uderzony myślą, że
ktoś z młodych panów przyjechał może ze wsi i zaprosił do
siebie rówieśną, w mieście bawiącą, młodzież. Wszedł do
rzęsiście oświetlonéj sieni hotelowéj i zwrócił się do znajomego
sobie dobrze szwajcara:
— Nie wiész przypadkiem, kochanku, czy syn mój nie znajduje
się tu u kogo z przyjezdnych? mam do niego pilny interes!
— I owszem, Jaśnie Panie! — zrywając z głowy galonową
czapkę, z wielkiém uszanowaniem odparł odźwierny — Jaśnie
Pan Brochwicz młody od kilku godzin już bawi u nas w hotelu.
— U kogo? pod którym numerem?
— W restauracyi, Jaśnie Panie!
Brochwicz stał parę sekund nieruchomy, jakby własnym uszom
wierzyć nie chciał. Prędko jednak przypomniał sobie
odźwiernego, który na niego patrzył i, podziękowawszy mu za
udzieloną wiadomość z uprzejmością, którą zazwyczaj niższym
od siebie okazywał, wstąpił po szerokich wschodach na
piérwsze piętro hotelu i znanemi sobie kurytarzarni podążył ku
wskazanemu miejscu. Przestał już być niespokojnym o zdrowie i

541
całość syna, ale natomiast czuł się srodze rozgniewanym i
bardziéj jeszcze, niż wprzódy, zgryzionym.
— Od kilku godzin w restauracyi! — myślał, idąc — a więc
to zabawa jakaś być musi, hulanka, obiad proszony, czy cóś
podobnego! W porę się z tém wybrał, niéma co powiedziéć! I
wierz-że tu młodości! Tak nie lubił zazwyczaj podobnych
wybryków! tak od nich stronił! a teraz ni ztąd, ni zowąd...
Piérwszy raz w życiu będę zmuszony zmyć mu głowę porządnie!
Miał dotąd we mnie przyjaciela, bo zasługiwał na to, teraz
powinienem pokazać się ojcem!...
Restauracya największego hotelu w mieście składała się z
jednéj sali obszernéj, ale dość skromnie urządzonéj, i drugiéj
mniejszéj znacznie, lecz bardzo wytwornéj, na wzór gabinetów,
przystrajających tego rodzaju zakłady w stolicach, od złoceń,
aksamitów, malowideł na ścianach i alabastrowych lamp
przybranéj. Pomiędzy dwiema salami znajdował się
rozdzielający je mały pokoik, rodzaj kurytarzyka, pozbawionego
wszelkich sprzętów, a ozdobionego tylko roślinami kwitnącemi
w wazonach przy ogromném oknie, jednę ze ścian całkiém
prawie zajmującém. Brochwicz, nie zdejmując paltota i z
kapeluszem w ręku, śpiesznym krokiem, niecierpliwie
pokręcając siwiejącego wąsa, przebył piérwszą salę, zupełnie w
téj chwili bezludną. Wchodząc do środkowego pokoiku, słabo
oświetlonego odblaskiem lamp, wnikającym do niego z sal
sąsiednich, Brochwicz usłyszał wesoły gwar głosów męzkich,
rozmawiających i śmiejących się, a wśród nich wyróżniający się
głos Maryana.
Był to głos donośny, donośniejszy, metaliczniéj brzmiący, niż
ten, jakim młody Brochwicz zwykł był przemawiać. Opowiadał
o czémś, czy téź przemawiał do towarzyszy, z nadzwyczajną

542
werwą i ożywieniem, aż zapanował nad ich głosami, i mówił
przez chwilę sam jeden, a oni wybuchali tylko od czasu do czasu
śmiechem, lub pochwalnemi widocznie i uwielbiającemi
wymowę, czy dowcip jego, wykrzykami. Ktoś nawet klasnął raz
w dłonie, i w sali restauracyjnéj zabrzmiało, jak w teatrze,
huczne brawo. Na Brochwiczu hulaszcze te odgłosy, którym
przewodniczył głos jego syna, niemiłe sprawiły wrażenie. Ze
zsuniętą brwią postąpił parę kroków i zatrzymał się przed
progiem. W widokach takich jak ten, który przedstawił się teraz
oczom jego, nie lubował się nigdy, ale od pewnego czasu, to jest
odkąd nastało chmurne dziś ze wszystkiemi swemi boleśnemi
widokami, ciężkiemi przejściami i dręczącemi niepewnościami,
był on widoków podobnych formalnym i stanowczym
nieprzyjacielem.
Pośrodku sali stał stół obszerny, wytworną, lecz zmiętą już i
poplamioną, bielizną okryty, dwuramienną lampą rzęsiście z góry
oświetlony, zastawiony pełnemi, napoczętemi, lub na-pół
wypróżnionemi już butelkami, i różnych kształtów i wielkości
licznemi kielichami. Z niedbale i wygodnie rozpostartych na
krzesłach postaci młodych ludzi, którzy stół ten obsiadali, i z
gęstych kłębów dymu, unoszących się z cygar, które palili,
poznać można było, że był to już koniec uczty długiéj, obfitéj i
wesołéj.
Wśród błękitnawéj mgły tytuniowéj, która coraz gęściéj
napełniała salę, tworząc w niéj atmosferę duszną i odurzającą,
wyraźnie jednak ukazywały się bujnemi wąsami ozdobione
twarze i zamaszyste postacie dwóch braci Natalskich, na-pół
wyłysiała i ze zwojów ciepłego szala wynurzająca się, głowa
Adama Darzyca, poważniejsze nieco od innych, chociaż
rozweselone także, rysy Artura, pulchne i rumiane policzki

543
słynnego z gastronomii i nad wiek otyłego, młodego Ignacego
Wirskiego, i mniéj już znane Brochwiczowi, twarze i postacie
dwóch czy trzech innych młodych mężczyzn. Brochwicz całe
zebranie to orzucił szybkiém spójrzeniem, aż długo, bacznie i
niespokojnie zatrzymał wzrok na twarzy syna.
Maryan przewodniczył zabawie; było to widocznem z
honorowego i najwydatniejszego miejsca, jakie zajmował przy
stole, i ze zwróconych ku niemu wszystkich spójrzeń. Rzucony na
krzesło w niedbałéj postawie, siedział z głową podniesioną, z
ciemnemi rumieńcami na bladych policzkach, ze sztucznie
rozbudzonym blaskiem w oczach, ruchliwych w téj chwili i
niespokojnych. W ręce, wyciągniętéj i o stół opartéj, trzymał
kielich, napełniony złotawym płynem, niósł co chwila do ust, ale
zamiast pić, jak inni, maczał w nim tylko brzegi warg.
Wtedy właśnie, gdy Jan Brochwicz zatrzymał się przed
progiem sali i długie spójrzenie zatopił w twarzy syna, gwar,
panujący wkoło biesiadnego stołu, umilkł na chwilę; po hucznych
oklaskach, udzielonych gospodarzowi, a jak widać było, i
bohaterowi zabawy, nastała cisza. Przerwał ją bardzo prędko
starszy z Natalskich.
— Jak honor kocham! — zawołał, jednym haustem
wypróżniając trzymany w ręku kielich — od dzisiejszego dnia
zadaję kłamstwo całemu światu! Co tam takiego mówią i
śpiewają o wilku, który, ożeniwszy się, uszy opuszcza! Patrzcie!
on ożenił się, a jaki chwat!
— Nigdy jeszcze takim nie był! — poparł zdanie brata
młodszy Natalski — hej! hej! szwagierku! teraz to już mam
nadzieję, że wciągniemy cię przecież do naszych Natalińskich
lasów na polowanko! furda wszystkie miejskie bale! tam-to
dopiéro hece! niech dyabli wezmą!...

544
— Słuchaj, Marysiu! — zaszeplenił czerwony, jak burak,
Ignaś Wirski — czyś ty dziś sam dysponował ten obiad! Wiész
co? pasztet był wyborniutkim, a takiéj Charlotte glacée i mój
Jerôme nie zrobi...
— Au nom du ciel, Ignasiu, tais-toi z twojemi
gastronomicznemi uwagami — wydobył się z angielskiego szala
cienki dyszkant Adama Darzyca — ja wszystkie pasztety i
szarloty oddał-bym za tę wyborną anegdotę, którą nam Maryan
tylko co opowiedział!
— Wyborna anegdota! niech dyabli wezmą! — wybuchnęli
bracia Natalscy.
— I kto-by to powiedział, że on podobnych anegdot świadom!
— Taki był zawsze skromny!
— Jak honor kocham! złajał mnie jak niebozkie stworzenie,
gdy niedawno, pamiętacie, opowiadałem wam o tém wydarzeniu
w Natalinie, co to Zośka praczka i...
— Wiemy! wiemy! słyszeliśmy już nieraz początek jego i
koniec! Maryś daleko zgrabniéj opowiada! słuchaj! a cóż się
potém stało z tą Mamzelle Luizą? nie wiész?
Artur Darzyc uczynił niecierpliwe trochę poruszenie.
— Dajcie pokój! — zawołał — mamy już dość tego, co
powiedział! Na co wywoływać koniec; jam go przynajmniéj
nieciekawy! ça sent la boue!
— O, boś ty także skromny, Arturku, poczekaj! ożeń się, a
może odmienisz się tak, jak Maryś!
Artur Darzyc niechętnie wzruszył ramionami i zaczął od
niechcenia gwizdać, jakby mu rozmowa, którą prowadzono,
niezbyt przyjemną była. Maryan zato, milczący od kilku minut,
oparł się, teraz obu łokciami na stole i z żartobliwym uśmiechem
rzekł:

545
— Podziwiacie panowie nowo odkryte we mnie zalety, a nie
wiecie, jaką erę życia mego obchodzę dziś z wami!
— Jakąż? jakąż? — zapytano chórem.
— Erę przyjścia do rozumu — odpowiedział Maryan.
Śmiech wybuchnął.
— A to dobre, jak honor kocham! czy ci się, Marysiu, dziś lub
wczoraj ząb mądrości wykłuł?
— Nie! on ma na myśli swoje ożenienie się!
— Ani jedno, ani drugie! — zawołał młody Brochwicz —
zobaczyłem tylko, jak na dłoni, swoję i waszę przyszłość...
— Przyszłość! — wykrzyknęli młodzi ludzie ze śmiechem —
czy wywróżyła ci ją jaka stara cyganka?
— Zobaczyłem, jak na dłoni, swoję i waszę przyszłość, i
przekonałem się, że na nic-by się nie zdało płynąć przeciwko
wodzie! oto, co nazywam przyjściem do rozumu.
— Dobrze! dobrze! ale ciekawi jesteśmy doprawdy wiedziéć
coś o twojéj i naszéj przyszłości! powiedz nam coś o niéj, kiedyś
taki mądry!
— Cyt! cyt! powié nam znowu co zabawnego!
— A może to tajemnica, Marysiu?
— Bynajmniéj! — rzekł Maryan — oto trzymam w ręku
horoskop i czytam! Kto chce piérwszy posłuchać o sobie?
— Ja chcę — zawołał starszy Natalski — nigdy sam nie
myślałem nad tém, co ze mną być może, to i ciekawy jestem, jak
honor kocham!
— I mnie przeczytaj tam co, szwagierku! — dodał brat
młodszy — tylko co dobrego, bo złych proroków niech dyabli
biorą!
Maryan uśmiechał się wciąż i z wolna popijał z kielicha.
— Nie lękajcie się! — zawołał — na horoskopie waszym

546
powstają przed memi oczyma obrazy piękne i takie, jakie lubicie!
Trąby myśliwskie grają, psy naszczekują, szare koty zrywają się
z miedz i uciekają co siła! huź ha! tam stado sarn zerwało się z
gęstwiny, strzelcy w zielonych kurtach szykują się w zaroślach,
na czele ich wy, Nemrody litewskie, nieustraszeni pogromcy
czworonożnych, dmiecie w rogi rozgłośne, aż las Nataliński drży
w swych posadach, a echa sąsiednich wzgórzy od krańca do
krańca parafii chwałę waszę głoszą... tu strzał i tam strzał...
zabite ofiary sterczą na tryumfalnych wozach; wrzawa, trąbienie,
szczekanie, krzyczenie! Zajeżdżacie pod dach ojczysty, kędy stoły
uginają się pod obfitą zastawą, na którą w wielkiéj części złożyły
się dzieła rąk i nóg waszych niezmordowanych... Posiłek to, po
którym, wzmocnieni snem pokrzepiającym, wstaniecie do
nowych czynów, na nowe, coraz świetniejsze wyprawy! a co?
czy nie radzi jesteście z obrazu?
Natalscy zachodzili się od śmiechu.
— Piękny! piękny! i taki właśnie, jaki lubimy! Ale to
teraźniejszość, szwagierku. Czy zawsze tak będzie?
— Co potém będzie? — zawołał ktoś z towarzystwa.
— Potém — śmiejąc się i patrząc na młodych szwagrów,
wyrzekł Maryan — potém weźmiecie moi drodzy nogi za pas i
sami uciekać będziecie, jak zające...
— Uciekać! niech dyabli biorą! od kogo?
— Od wierzycieli!
— Fi, jak honor kocham! horoskop brzydko mówi, ale nie
powiem, aby kłamał zupełnie! Jest tam już podobno za piętami
naszemi jakaś sfora tych przebrzydłych chartów...
— Będzie ich więcéj, będzie! i nic na to nie poradzicie, bo tak
już zapisano w księdze przeznaczeń waszych!
— Wiara w przeznaczenie to przesąd! — zaśmiał się inny z

547
młodych ludzi.
— Nie! nie! — zawołał Adam — wiara w przeznaczenie
ślepe, przyczyny żadnéj niemające, to przesąd!
— Prawda! ale... Czy który z was czytał Szyllera? Artur czytał
go pewnie, a i Adam może w ubiegłych dawno, przedparyzkich
czasach... Owóż Wallenstein panowie, a raczéj Szyller w
tragedyi nazwę tę noszącéj mówi: — „we własnéj piersi nosisz
gwiazdę twych przeznaczeń!” Mam pretensyą mędrszym dziś być
od Wallensteina i od Szyllera, bo powiadam: przeznaczenie
nasze, panowie, nosimy nietylko w głowach naszych i w piersi
naszéj, ale w nerwach naszych, a nawet i w naszych żołądkach.
Przy ostatnim wyrazie Maryana, wybuchnęły żartobliwe
wykrzyki i śmiechy.
— Śmiejcie się, panowie! — zawołał Maryan — i ja śmieję
się także! Zebrania takie, jak nasze, tém właśnie zbawienne są i
błogie, że pozwalają śmiać się ze wszystkiego! Z tém wszystkiém
dowiodę wam, żem powiedział prawdę! Spójrzcie na naszego
poczciwego Ignasia... cóż? w czém nosi on gwiazdę swych
przeznaczeń, jeżeli nie w swym żołądku?...
Otyły i rumiany młodzieniec poruszył się niespokojnie na
swém krześle.
— Proszę cię, Marysiu — wybełkotał — nie bierz mnie tylko
za przedmiot do swoich żartów!
— Żartów! — powtórzył Maryan — daj-że pokój! czytam
przecież przyszłość was wszystkich z wieszczego horoskopu! A
twoja, Ignalku, jakąż być może? oto nie inną, jak taką: przez
długie, długie lata będziesz z Jérômem i następcami jego
obmyślał najlepsze sposoby wykonywania arcydzieł kulinarnéj
sztuki; dom twój słynąć będzie na wsze strony jako zakład
gastronomiczny piérwszego rzędu; ożenisz się i utuczysz żonę

548
twoję tak, iż nie będzie ona potrzebowała krynoliny, aby żadne
drzwi pomieścić nie mogły jéj wdzięków; urodzą ci się dzieci, a
ty gwiazdy ich przeznaczeń powkładasz im w żołądki; majątku
nie stracisz zapewne, bo trudniej go przejeść, niż przepolować,
ale natomiast, zjadłszy pewnego pięknego poranku „uwitych w
cieście kołdunów dwieście”, przeniesiesz się do wieczności,
gdzie w cichym grobie spoczniesz dopóty: „aż głos anioła:
wstawaj! — zawoła, bo już gotowa, pieczeń wołowa!”
Wśród Homerycznego śmiechu, który powstał po tém
przemówieniu, Maryan wychylił kielich swój do dna i zwrócił
się do Adama Darzyca:
— A ty, biedny Adasiu, który chorą gwiazdę swych losów
nosisz w tym materacyku, przyłożonym od fluxyi, i w tym szalu
angielskim, chroniącym od zetknięcia się z atmosferą delikatne
twe gardło, jak jaskółka ulecisz wkrótce z pod bladego nieba,
pod którém antenaci twoi rośli jak dęby, i nad brzegami Brenty,
lub Adryatyku, oddychać będziesz, dopóki wola Boża, prawem
swém płucem, bo kawałka lewego już podobno braknie ci
teraz!...
— Fi donc! — zawołał na-pół śmiejąc się, na-pół gniewając
Adam Darzyc — quelles idées baroques, mon cher!
Ale inni współtowarzysze zawołali chórem:
— A ty, Marysiu? dlaczegóż nic o sobie samym nie mówisz?
żartujesz z nas, żartuj téż i z siebie!
— Zaczekajcie! — odparł Maryan — posiadamy jeszcze
pomiędzy sobą jednego, który cicho siedzi i o nic nie pyta. Oto
jest Artur Darzyc. Znacie go wszyscy, nie prawdaż? Ecce homo!
nikt z nas nie godzien rozwiązać rzemyka u obuwia jego. Taki
statysta, taki sensat, skromny, jak dziewica, świadom
wszystkiego, jak dykcyonarz encyklopedyczny. Wyście, panowie,

549
polowali i obiadowali, on czytał; dzierżawca chwat, w odsiewy
mu grunta sieje — on czyta; stodoła mu się rozwala — on czyta;
Kwiecin pójdzie z dymem — on...
— Będzie czytał! — dokończył sam Artur Darzyc i zaśmiał
się, ale z przymusem jakoś i nieszczerze. — A ty, Marysiu? —
zawołał
— A ty? a ty? — powtórzyli chórem młodzi ludzie.
— Ja? — rzekł Maryan — na honor, widzicie mnie w
kłopocie niepospolitym! nie obrałem sobie jeszcze specyalności
żadnéj! Ale, wszak znacie wszyscy ciocię Rózię Cieciórkową?
Otóż, jak powiada ciocia Rózia: zdrowie i dobry humor
przedewszystkiém! niech żyje filozofia cioci Rózi! Niech żyją i
przyświecają nam, jak mogą, chore gwiazdy przeznaczeń
naszych!
Jednę rękę z pustym kielichem wyciągnął ku towarzyszom,
przed którymi stało parę niewypróżnionych jeszcze całkiem
butelek, drugą wstrząsnął dzwonek i zawołał:
— Służba! wina!
Na odgłos gwałtownie rozlegającego się dzwonka, dwóch
lokajów z tacami, pełnemi różnokształtnych butelek, rzuciło się z
przedpokoju do drzwi sali. Jan Brochwicz, stojący wciąż przed
progiem w nieruchomości kamiennéj, usunął się nieco na stronę,
ale służba, zajęta wykonaniem rozkazu, nie spostrzegła-by go i
bez tego, gdyż był otoczony zmrokiem nieoświetlonego pokoju i
mgłą dymu, rozchodzącą się w przestrzeni coraz grubszemi kłęby.
Zdawało się, że żadna siła nie mogła-by usunąć Jana Brochwicza
z tego miejsca, na którém stojąc, wlepiał on w syna swego wzrok
uważny naprzód i gniewny, coraz bardziéj zdumiony potém i
osłupiały. Nie widział on nigdy, ani w wyobraźni swéj nie mógł
nawet przedstawić sobie Maryana takiego, jakim go ujrzał w téj

550
chwili. Na białych i delikatnych policzkach młodego człowieka
rozpościerały się coraz gorętsze, ciemniejsze rumieńce; błękitne
oczy jego, tak łagodne zwykle, wyrazem swym znamionujące
naturę bardziéj zda się, do marzeń i rozwagi, niż do wybuchów i
jakiegokolwiek szału skłonną, rzucały teraz ostro, przenikające
połyski. W słowach jego, płynących z ust szybko i tłumnie, w
podniesionym głosie i bezładności poruszeń, czuć było tę
posępną, wymuszoną wesołość, którą ludzie, zarówno jak
trunkiem,tłumić niekiedy usiłują pracującą w nich moc
wspomnień, lub zgryzot... Wśród gwaru, powstałego pomiędzy
młodymi ludźmi, przy nowem napełnianiu kielichów, podniósł
się znowu i zapanował nad innemi głosami dźwięczny głos
Maryana.
— Tak, panowie! pomimo protestacji waszych, które zresztą,
jestem pewny, iż czynicie więcej żartem, niż seryo, powtarzam i
utrzymuję wyrażenie moje: chore są gwiazdy przeznaczeń
naszych! Nic nie szkodzi! przy suchotniczym blasku ich, możemy
jeszcze czas jakiś bawić się wesoło. Gdzieindziej ludzie spierają
się tylko o wybór pomiędzy przeróżnemi gwiazdami, które
świecą nad drogami życia, to wyżej, to niżej, lecz zawsze ciągną
ich za sobą, jak ongi słup ognia i dymu ciągnął ku nowej
ojczyźnie lud Izraela. Naprzód ideał, potem mamona! wołają
jedni. Przez mamonę do ideału! — odpowiadają drudzy. Co nam
do tych sprzeczek? Ideał mieszka wysoko, mamona wzrasta
nizko. Nie sposób-że nam piąć się po górach na wzór
olbrzymów, gdy w piersi naszej tchu mamy tyle, co karły, albo
pochylić się ku ziemi nakształt nędznego plebsu, gdyśmy przecie
patrycyusze i głowy nieść musimy wysoko! Więc hasło nasze:
bez ideału i bez mamony! Z czarą przy ustach, wśród woni
pasztetów, poziewając i śmiejąc się, śmiejąc się i poziewając

551
naprzemian, bez niepotrzebnych ciężarów, ni próżnych ambicji,
wesoło lub sennie, lecz przedewszystkiem dumnie i hucznie, jak
dumnych i sławnych przodków potomkom przystało, żyjmy,
panowie, nim w nas i wkoło nas, jak mówią Niemcy, wielki
krach nastąpi...
— Co ci się stało, szwagierku? — zawołał jeden z Natalskich
— niech mnie dyabli wezmą, jeśli cię choć trochę rozumiem!
— Wpadasz w melodramat, mon cher! ozwał się dyszkant
Adama Darzyca.
— Artur pochylił się nieco ku mówiącemu, i dotykając jego
ręki, rzekł półgłosem:
— Słuchaj Maryanie! tyś nie wesoły dziś, ale — zrozpaczony!
Ten, do którego wszystkie słowa te zwróconemi były, nie
słyszał ich, lub słyszeć nie chciał. Przepełniała go nawskróś i
porywała werwa niezdrowa, ze wzburzonych uczuć, z
rozdrażnionych nerwów, z wyobraźni trunkiem i ciemnemi
myślami rozognionej powstała.
— Mam przyjaciela, który... — wymówił powolniej nieco,
zatrzymał się, i po chwili dopiero zaczął znowu: — Miałem
przyjaciela... nie mam go już teraz... On pnie się ku ideałom i
zbiera mamonę... ja chciałem czynić tak, jak on, i żyliśmy w
przyjaźni wielkiej... dziś z rana, zobaczywszy go z dala na ulicy,
rzuciłem się w bok... nie chciałem, aby mnie widział... uciekłem
od niego i znalazłem się wśród was, moi drodzy... Przyjaźń była
rzeczą piękną, i oto, jak piękne rzeczy kończą się na świecie...
ale, mniejsza o to! przebaczcie to małe zboczenie... ze wszystkich
darów Ducha Świętego, o których uczyliśmy się w katechizmie, a
któremi są: rozum, wola i pamięć, pamięć jest najupartszą... w
nas szczególniej, których rozum ma życie motyle a wola, skoro
kieliszek ze stołu do ust i od ust na stół przeniesie, zmęczoną

552
czuje się i usypia... Ale do rzeczy! przyjaciel ów mój... dawny...
mówił mi dnia pewnego: — Na świecie burze huczą, stare
gmachy w gruzy padają, pod ruinami jęczy ciał i dusz tysiące, co
wam do tego? „Tak! nam do tego! a raczej cóż na to wszystko
poradzić możemy? Któż z was, panowie, porwie się do roli
Atlasa, na barkach świat dźwigającego, lub Herkulesa
zwyciężającego smoka? Żaden, nie prawdaż, i jak ziemica nasza
szeroka i długa i jak herbarz nasz szlachecki ciężki i gruby, nie
znajdzie wśród nas żaden Atlas, żaden pogromca smoków!
Impotencya, panowie, zupełna impatencya! Uderzmy się w piersi
raz, a dobrze, i kończmy z przeklętą pamięcią, która szepce nam
jeszcze do ucha te i owe imiona, te i owe słowa! Nie taki dyabeł
straszny, jak go malują! nie takie smoki krwiożercze, jak
powiadają nam ci, którzy chcą, abyśmy rozpoczęli z niemi
Herkulesową walkę! Milsze nad walkę jest przymierze pokoju!
Proponuję, panowie, przymierze ze smokami ! Modus vivendi! ze
wszystkiem, co oburzało i nękało nas dotąd: z
niesprawiedliwością i brutalną siłą, z bankructwem serc naszych
i głów, i z ruinami ojczystych domów naszych! Wielki krach
przyjdzie kiedyś, ale wprzódy nabawimy się do syta i wyśpimy
do woli! Apres nous le deluge! powiadają Francuzi, a niech nikt
nam nie mówi, że nie mamy przed sobą jutra, bo, dla
zaprzeczenia mu w tej chwili właśnie, zapraszam was znowu,
panowie, tu w to samo miejsce, nie na obiad, jak dziś, ale na
kolacyą, która wesoło nasze jutro długo nam przeciągnie!...
Przestał mówić, i znowu do dna wychylił trzymany w ręku
kielich. Niewysłowiona gorycz szyderstwa, zmieszana ze
sztucznie obudzonym dźwięczała w uprzednich słowach jego,
cisnących mu się na usta bezładnie i tłumnie. Gdy postawił na
stole wypróżniony kielich, śmiejące się usta jego drgały, w

553
rozpłomienionym wzroku błyskały zimne i ostre światła,
znamionujące pierwsze urodziny cynizmu, tego owocu zwątpienia
o sobie i innych, głębokiego uznania własnej niemocy, zrzeczenia
się praw do wszystkiego, co trudne, wielkie, wysokie. Wkoło
stołu rozległy znowu rozmowy i wykrzyki, niechętne uwagi i
niedbałe śmiechy; ale Jan Brochwicz nic już więcej nie słyszał i
nie widział. Z wysileniem niezmiernem oderwał on wzrok od
twarzy, syna, i bardzo powolnym krokiem wyszedł do pustej,
obszernej sali. Po twarzy jego bladej okrytej wyrazem
niezmiernego przerażenia i głębokiej boleści, toczyła się gruba i
ciężka łza.

∗ ∗

W pół godziny potem, Jan Brochwicz siedział w bawialnym


salonie mieszkania swego, zamyślony i znękany; zdawało się, że
przez ten wieczór postarzał lat kilka, tyle bruzd fałdowało czoło,
tak głęboka, gryząca troska napełniała mu oczy. Pani Hermina
przechadzała się po salonie, blada także, z brwią ściągniętą i
wzrokiem wbitym w ziemię. Pan Jan opowiedział żonie
biesiadną scenę w hotelowej sali, rolę, jaką pośród niej
odgrywał Maryan, i dziwne, pełne bolesnego znaczenia jego
słowa.
— A! — zawołał po chwilowem milczeniu — zkąd mu ten
szał nagły, ta niepojęta jakaś rozpacz, to szyderstwo i zwątpienie

554
straszne, nie tylko o sobie samym, ale o wszystkiem, co i czcić i
kochać uczyliśmy go od dzieciństwa?
Powiódł dłonią po czole, ale nie już zwyczajnym sobie
giestem, znudzenie i zmęczenie codziennemi kłopotami życia
objawiającym, ale ze smutkiem, obawą i niezwykłą sobie
gwałtownością. Pani Hermina usiadła obok męża, a gdy umilkł
szelest jedwabnej jej sukni, w salonie, oświetlonym jedną lampą,
zapanowała cisza zupełna.
— Mój Boże! — zawołał pan Jan po długiem milczeniu —
taki byłem zawsze dumny z tego syna! tak ufny w charakter jego i
przymioty! Wydawał się zawsze tak dobrym, statecznym,
poważnie myślącym i czującym człowiekiem... W nim złożyłem
najpiękniejsze nadzieje moje, a ile razy dręczyły mnie osobiste
troski i obawy, ile razy widok nieszczęść i upadków ogólnych
serce mi rozdzierał, myśląc o nim i patrząc na niego, pocieszałem
się nadzieją, że dzieci nasze naprawią to, czegośmy dźwignąć nie
zdołali... że będą one szczęśliwsze od nas... I cóżem dziś
zobaczył? cóżem posłyszał?
Pochylił twarz na obie dłonie i milczał znowu. Pani Hermina
siedziała też w milczeniu z pochyloną twarzą i zwrokiem[47]
wlepionym w ziemię. Po pustym, cichym i na-pół ciemnym
salonie, miarowy i wyraźny rozchodził się tentent zegara.
Brochwicz podniósł głowę i, nie patrząc na żonę, z oczyma
szklisto wpatrzonemi w przestrzeń, wymówił z wolna:
— Bóg świadkiem moim, że czyniłem dla niego wszystko, co
mogłem i umiałem? Ale... musiałem coś zaniedbać, o czemś
zapomnieć... Nie zepsuli go, jak bywa z innymi, ludzie i
okoliczności... nie! nie! po dwuletniem oddaleniu i pobycie w
wielkich ogniskach życia i zepsucia, wrócił do nas poczciwy,
rozważny, kochający, i teraz dopiero, przy pierwszym kroku,

555
uczynionym w życiu praktycznem i samodzielnem, opanował go
szał jakiś dziwny, zniechęcenie, zwątpienie... Czyż-by nie umiał
żyć i działać?... Dlaczego? Kto temu winien?
Ostatnie wyrazy wymówił cicho, ale z taką boleścią, z taką
trwogą w głosie, że pani Hermina podniosła na męża wzrok
pełen żalu i przywiązania.
— Janie! — rzekła z niezwykłym sobie zapałem — jeśli
dotknie nas w tym względzie nieszczęście jakie, to przynajmniej
nie będziesz miał nic do wyrzucenia sobie... Wychowałeś syna
jak najlepiej i jak najstaranniej... wpoiłeś w niego zasady te
same, które twojem życiem rządziły, usiłowałeś uczynić z niego
człowieka takiego, jakim sam byłeś i jesteś... a jednak byłeś i
jesteś bez skazy, ni plamy; czyniłeś zawsze dla rodziny swej dla
ogółu, wszystko, co tylko w mocy twej było!
Umilkła, i ze łzą szczerego uczucia w oku, patrzała na
męża.Pan Jan milczał także długą chwilę, aż zwracając na żonę
wzrok, omglony głębokiem, pełnem pytań i trwóg zamyśleniem,
stłumionym głosem wymówił:
— Tak, Hermino, tak! ale... inne czasy... inne okoliczności...
ludzie wśród nich potrzebują może sił innych... więcej...
Pani Hermina pochyliła znów głowę na rękę i milczała.
— Jean — ozwała się po chwili cicho i z wahaniem — nie
chciała-bym, doprawdy bardziej jeszcze martwić cię w tej
chwili, ale tak niespokojna jestem o Żancię, że nie mogę... nie
powinnam milczeć o tem przed tobą...
— Cóż tam! — pochłonięty wciąż jedną myślą, z
roztargnieniem zapytał pan Jan — czy Żancia chora!
— Trochę niedomaga... ból głowy miała dziś silny, i przed
zmrokiem jeszcze położyła się do łóżka... ale to nic jeszcze.
Lekka słabość przejdzie...

556
— Cóż więcej? — z baczniejszą już uwagą zapytał mąż.
— Dziecko wydaje mi się dziwnie niespokojnem i
rozgorączkowanem od dni kilku... Dziś szczególniej,
spostrzegłam w niej jakąś tłumioną exaltacyą, jakiś niby żal
ukrywany, który zadziwia mnie i niepokoi... Widziałam dobrze,
że, szyjąc w krosienkach, miała na twarzy wypieczone rumieńce,
a ile razy spotkała się z moim wzrokiem, oczy jej zachodziły
łzami... Nad wieczór prosiła, abym jej pozwoliła położyć się do
łóżka, a kiedym w pół godziny potem poszła zobaczyć ją, na
górę, leżała z zamkniętemi oczyma... Nachyliłam się nad nią,
myśląc, że usnęła; nagle otworzyła oczy, pochwyciła moje ręce i
zaczęła całować je z takiém uniesieniem, że zlękłam się, czy nie
utraciła przytomności. Drżała cała, jak w febrze, a usta i twarz
miała rozpalone, jak w gorączce. Dałam jéj zaraz kropel
laurowych dla uspokojenia nerwów, i wygderałam trochę za to,
że przypuszcza snadź sobie do głowy niepotrzebne jakieś myśli, i
poddaje się uniesieniom, wcale dla młodéj panny niewłaściwym.
Uspokoiła się zaraz pod wpływem moich uwag, i zdaje się, że po
kilku minutach usnęła. Niemniéj jednak jestem o nią bardzo
niespokojną… czy tylko czasem...
Zawahała się chwilę, potem dokończyła:
— Jak myślisz, Janie? czy tylko czasem nie czuje ona
formalnego wstrętu do pana Artura? Dziecko uległe jest i
nieśmiałe... nie ma odwagi powiedziéć nam tego, nie chce
sprzeciwiać się naszym życzeniom. Spostrzegłam przecież, że od
tych zaręczyn właśnie zmienił, się układ jéj, sposób mówienia i
obchodzenia się, dźwięk głosu nawet... co myślisz o tém, Janie?
Pan Jan, słuchając słów żony, myślał o owém zwierzeniu,
które niedawno uczyniła mu Żancia, a które wydało mu się tak
dziecinném i zabawném. Teraz rodzić się poczęły w umyśle jego

557
niejakie wątpliwości, co do znaczenia owéj, powierzonéj mu,
tajemnicy. Wprawdzie, przypomniawszy sobie, że szło tam o
Romana Gotarda Brunona, pomimo całego smutku chwili,
uśmiechnął się z razu; było to przecież jedno mgnienie oka, po
którém, stroskany już o syna, zatroskał się i o córkę. Wierny
danemu przyrzeczeniu, nie wspomniał przed panią Herminią o
zwierzeniu się Żanci, ale rzekł z zamyśleniem i smutkiem:
— Bardzo być może, bardzo to być może, Hermence, że Artur
nie podoba się jéj wcale... Trzeba, abyś wybadała ją o to i
otrzymała od niéj całą prawdę... Jeżeli czuje do niego wstręt i
nie może go pokochać... no, zmuszać jéj przecież nie będziemy...
Dyable przykra to wprawdzie wywiąże się z tego sprawa...
słowo dane... zaręczyny publicznie ogłoszone... ale cóż robić?
dlaczegośmy wprzódy nie zbadali jéj uczuć i usposobień?
— Jean! — przerwała z żywością pani Herminia — jakie
uczucia i usposobienia objawiać może w takich wypadkach
młoda panna, która o własném sercu, o ludziach, o małżeństwie,
najmniejszego nie ma wyobrażenia? Pan Artur powinien był
podobać się jéj ze wszech względów, a jeżeli uczuła do niego
wstręt jakiś szczególny, jest to już traf, którego przewidzieć było
mi nie podobna...
Milczała chwilę, potém mówiła daléj:
— Pamiętam przecież, że i ja także byłam kiedyś tak
nieśmiałą, niewinną, nieświadomą wszystkiego, jak ona...
stosowałam się we wszystkiém do woli matki, pokochałam
człowieka, który z jéj pozwolenia piérwszy starał się o moję
rękę, to jest ciebie, Jean... I nie wyszłam źle na tém... w
późniejszym czasie... powoli nauczyłam się znać świat, życie i
obowiązki małżeńskie, nabrałam własnéj woli i rozwagi, byłam
zresztą, jak pochlebiam sobie, dobrą żoną i matką, a przytém

558
kobietą tak szczęśliwą, o ile szczęśliwym można być na tym
biednym świecie... Dlaczegóż-by więc z córką moją tak samo
być nie miało, jak było ze mną?...
Gdy pani Herminia to mówiła, pan Jan patrzał w ziemię z
wielkiém zamyśleniem.
— Tak, Herminio — rzekł po chwili — tak, tylko, że inny to
może charakter, niż twój, inny temperament, bujniejsza
wyobraźnia od twojéj, energiczniejsza i samowolniejsza natura...
Mówił to, przerywając sobie, z wahaniem i niepewnością w
głosie. Znać było, że odkrywał w téj chwili nowe dla siebie
światy, a przytém nagłém pokazywaniem ich nie chciał urazić
żony. Ale pani Herminia wpatrzyła się w męża szeroko
roztwartemi oczyma.
— Co? — zawołała — Żancia ma miéć bujną wyobraźnią,
energiczny i samowolny charakter! co téż ty mówisz, Janie?
dziecko tak uległe, proste, ciche...
— Kto wié? — w zamyśleniu wyrzekł pan Jan — kto wié?
— A gdyby i tak było — mówiła w rozdrażnieniu wielkiém
matka Żanci — gdyby na nieszczęście i miała ona w sobie to, co
ty nazywasz bujną wyobraźnią i energiczną naturą, w czémże-by
to mogło zmienić mój sposób postępowania z nią?
Pan Jan przeciągnął dłoń po ciężko schmurzoném czole.
— A! — rzekł — prawią tam coś i piszą teraz, że należy
stosować do charakteru i w ogóle usposobień dzieci sposób
postępowania z niemi..
Pani Herminia lekceważąco wzruszyła ramionami i niechętnie
rzuciła ręką.
— Ja bo tam we wszystkie nowości te wcale a wcale nie
wierzę...
Brochwicz westchnął ciężko.

559
— A ja uwierzył-bym może, gdybym je był poznał lepiéj...
bliżéj...
Wziął rękę żony, i w pobladłą twarzą jéj patrząc z czułością i
żalem, rzekł:
— Kochaliśmy się wzajem, droga Herminio, i nad życie
własne kochaliśmy dzieci nasze; ale kto wié... czy nie zaspaliśmy
czegoś ważnego, wielkiego, co dziś właśnie budzi nas z błogich
nadziei i marzeń o szczęśliwém jutrze...
W téj chwili zabrzmiał w przedpokoju dźwięk silnie
targniętego dzwonka, i w sali jadalnéj ozwały się szybkie męzkie
kroki. Maryan wszedł do salonu z kapeluszem w ręku, z
rozrzuconemi nad czołem włosami i ciemnemi rumieńcami na
policzkach. Rzucił kapelusz na sprzęt najbliższy, pocałował w
rękę matkę, która, milcząca i surowa, zmierzyła go badawczém
spójrzeniem, i zwrócił się ku ojcu.
— Służący oddał mi twoję kartkę, ojcze, którą, jak mówił,
napisałeś w hotelu. Rozkazałeś mi, ojcze, abym natychmiast
wracał do domu. Czy jestem na co potrzebny? dlaczego, ojcze,
przychodziłeś do hotelu?
Mówiąc to, silił się na spokój, ale bezładność mowy, blask
oczu i niepokój poruszeń, okazywały w nim sztuczne i niezdrowe
podniecenie, będące skutkiem tak nadmiernego użycia trunku, jak
i kilku godzin, spędzonych w gorączce i szale hulaszczéj zabawy.
Pani Herminia zsunęła brwi, w sposób, który, objawiał boleść
i zarazem gniewną urazę.
— Nie spodziewałam się, Marysiu — wyrzekła z dumą i
wyrzutem — abyś ośmielił się kiedykolwiek stanąć przed
rodzicami twymi, przed matką twoją, w stanie takim, w jaki
wprawiła cię wesoła zabawa, któréj dziś byłeś uczestnikiem i
nawet przewodnikiem.

560
Na te słowa matki, Maryan spuścił wzrok i przygryzł z lekka
drżącą wargę. Ozwały się w nim przyzwyczajenia całego życia i
dały mu pojąć, że w istocie stan, w jakim się znajdował, musiał
dotkliwie razić oczy jego matki. Zmieszanie jego przecież trwało
bardzo krótko.
— Nie pojmuję, kochana mamo — odparł, podnosząc głowę
— co jest tak bardzo złego w tém, żem kilka godzin przepędził z
przyjaciółmi... prosta zabawa, nic więcéj...
Pan Jan powstał żywo z krzesła i położył rękę na ramieniu
syna.
— Nie, Maryanie — rzekł stanowczym głosem — nie była to,
jak mówisz, prosta zabawa... tyś takich zabaw nie lubił nigdy..
słyszałem wszystko, coś mówił do towarzyszy swoich...
W rozognionyn[48] i nie zupełnie przytomnym wzroku Maryana
odmalowało się jednak żywe niezadowolenie.
— Słyszałeś, ojcze — rzekł cichszym, niż wprzódy, głosem —
nie chciałem tego doprawdy... ale... cóż robić? mówiłem to, co
myślę i czuję...
— A więc błędnie myślisz i źle czujesz! — z uniesieniem
zawołał Brochwicz. — I źle téż czynisz, wchodząc na drogę
hulanek i niezdrowych upojeń, wtedy właśnie, gdyś się ożenił,
gdyś wziął w swe ręce kierunek spraw majątkowych, gdy ci
najwięcéj trzeba powagi, porządku, trzeźwości... Nigdy zresztą
wprzódy nie czułeś tak, nie myślałeś i nie czyniłeś. Rządziłeś się
zasadami moralności, które ja i matka twoja wpajaliśmy w
ciebie od dzieciństwa, nie wyrzekałeś się miłości tego, co
kochać i czcić uczyliśmy cię słowem i przykładem...
Maryanowi oczy żywiéj jeszcze, niż wprzódy, zaświeciły.
Słowa ojca dotknęły snadź najdotkliwszego miejsca téj rany,
którą nosił w sobie.

561
Instynktowo i z przyzwyczajenia hamując ogarniające go
wzburzenie, ze źle ukrytą jednak popędliwością, wymówił:
— Lepiéj, mój ojcze, nie mówić wcale o tém wszystkiém! Cóż
z tych zasad i z tych miłości, skoro poprzéć ich i dowieść czynem
nie można!
Zdawać się mogło, że wykrzyk ten młodego człowieka obudzi
gniew w jego ojcu, wywoła mu na usta słowa wyrzutów i
surowych napomnień. A jednak, usłyszawszy go, Brochwicz
pochylił głowę i milczał zamyślony, znękany.
— A więc — rzekł po chwili, smutny, badawczy wzrok topiąc
w twarzy syna — a więc powiedz mi przynajmniéj, co tak
głęboko rozdarło ci serce? jaka wina tak ciężko przytłacza twoje
sumienie?
Maryan przeciągnął dłoń po rozpaloném czole i, odwróciwszy
się od ojca, szybkim krokiem przeszedł się po pokoju. Widać
było, że wrzał wewnętrznie, że wzburzone uczucia, zmącone
myśli, trunek nakoniec, odbierały mu krew zimną i władzę nad
sobą. A jednak powstrzymywał się chwilę.
— Po co mówić o tém? —rzekł — po co już o tém mówić,
mój ojcze!
Ale postawa Brochwicza była w téj chwili surową i
stanowczą, jak nigdy. Usta i ręce jego drżały, ale głos
rozkazującym był niemal, gdy wyrzekł:
— Mów! chcę wiedziéć, co się z tobą stało?... mów! proszę
cię o to, jak przyjaciel, i rozkazuję, jak ojciec.
Maryan zatrzymał się nagle i stanął jak wryty na miejscu.
— Mój ojcze! — zaczął szybko — wolał-bym o tém nie
mówić, ale... ponieważ rozkazujesz... Co się ze mną stało? Nic
doprawdy nadzwyczajnego! stało się to, co staje się codziennie z
dziesiątkami takich młodych ludzi, jak ja... kochałem jednę

562
kobietę, a ożeniłem się z drugą... ale to mniejsza... bagatelna
sprawa serca, rzecz sentymentów, którym poddałem się był
przecież jak student... o tém zapomnę, ale... o czém zapomniéć
trudniéj, to, że mieniem niekochanéj przeze mnie kobiety
podparłem się, jak żebrak kijem, cudzemi rękoma wystruganym...
poprostu ukradłem mienie to, aby miéć bez trudu i walki
pieczone gołąbki... O tém nie zapomnę, bo dało mi to miarę
samego siebie i wszystkiego, do czego jestem zdatny, bo stanęło
w sprzeczności z temi pięknemi zasadami, o których mówiłeś
przed chwilą, mój ojcze, i nauczyło mnie smutnéj prawdy, że,
znając wszystkie te zasady, lecz nie mając dość sił do rządzenia
się niemi, można zostać takim samym łotrem, jakimi bywają ci,
którzy ich wcale nie znają... można... pogardzić sobą i zwątpić o
wszystkiém, co nie jest poduszką miękką, pianą szampana i
śmiechem towarzyszy...
Maryan nie skończył jeszcze mówić, gdy pani Herminia
porwała się z kanapy, i wzrok pełen przerażenia wlepiła w drzwi
od sąsiedniéj sali.
Pan Jan także, zamiast odpowiedziéć synowi, stał nieruchomy,
oniemiały, w te same drzwi wpatrzony. Na progu sali jadalnéj
wyprostowana, blada, z oczyma ciskającemi błyskawice z pod
brwi ściągniętych, stała pani Natalska. Przybycia jéj nikt nie
usłyszał, niepostrzeżona przebyła ciemny pokój, i od kilku chwil
już była świadkiem toczącéj się pomiędzy rodzicami i synem
rozmowy. Teraz nie zwróciła najmniejszéj uwagi na obojga
małżonków, pojawieniem się jéj spiorunowanych, ale, budząc się
jakby ze skamieniałości, w jaką wtrąciło ją z razu to, co
usłyszała, postąpiła ku zięciowi. Za nią blada téż bardzo, z
rękoma obwisłemi na suknią i z pochyloną głową, ukazała się
Teofila. Pani Natalskiéj usta drgały, otwierały się i zamykały

563
znowu, nie mogła odrazu zdobyć się na głos i słowa, zapierane w
jéj piersi boleścią i oburzeniem.
— A więc — wybuchnęła nakoniec, drżąca cała i prawie
nieprzytomna — a więc kochałeś pan inną kobietę, a ożeniłeś się
z moją córką! podparłeś się jéj mieniem, jak żebrak kijem, który
mu podano. I na trzeci dzień po ślubie uznałeś za stosowne
opuścić ją... okazać jéj obojętność swoję... wzgardę niemal...
Czyś pan nie myślał o tém, że kradniesz jéj więcéj, niż mienie, bo
szczęście całego życia... O! jakże to nikczemnie.., o! jakże
słusznie wyrzekłeś pan o sobie, że jesteś...
Urwała nagle, bo rękę jéj, z giestem gniewu i złorzeczenia,
wyciągniętą ku Maryanowi, ujęła miękka i gorąca dłoń Teofili.
Młoda kobieta stała pomiędzy matką a mężem, z głową
pochyloną, jak wprzódy, na twarz jéj tylko i czoło wstępował, aż
po uploty jasnych włosów, głęboki rumieniec.
— Matko! — wymówiła głosem cichym, brzmiącym prośbą i
pokorą — nie mam prawa czynić jemu wyrzutów! ja także,
zaślubiając go, kochałam innego!
Pani Natalska, przerażona słowami temi, wpatrzyła się w
córkę z najwyższém zdumieniem, pani Herminia jęknęła i
rozpacznie załamała dłonie, ale Maryan podniósł nagle głowę,
którą pochylił był przed wyrzutami i wzrokiem pani Natalskiéj.
Na twarzy jego odmalowały się dwa uczucia: urazy i
zadowolenia. Rad był, że nie sam jeden popełnił winę, która go
tłoczyła, ale zarazem czuł się obrażonym i zranionym srodze.
Sam wprawdzie dopuścił się względem kobiety téj fałszu i
zdrady, ale... był mężczyzną, a mężczyzna oszukany czyż nie
posiada sto razy więcéj praw do gniewu i urazy, niż oszukana
kobieta?
Podniósł wysoko zrumienione czoło i, zimne, niechętne

564
spójrzenie topiąc w pochylonéj wciąż twarzy swéj żony,
wyrzekł:
— A więc...
Nie dokończył swéj myśli, bo Teofila podniosła także głowę, i
z dumą, która wróciła na twarz jéj, z błyskiem tajemnéj radości
jakiéjś w oku, powtórzyła:
— A więc...
Spójrzenia ich mierzyły się chwilę, nie mogąc nic odkryć w
sobie, prócz głębokiéj niechęci, wzajemnéj urazy i mrożącego
chłodu.
— A więc — wymówili w jednéj chwili — rozstańmy się!
Wyrazem tym, tak jednomyślnie przez oboje małżonków
wymówionym, z osłupienia i przerażenia wyrwane obie matki,
poskoczyły z miejsc swych, i kiedy pani Herminia chwyciła rękę
syna, pani Natalska z gorączkowym pośpiechem obejmowała
ramieniem kibić córki.
— Co ty powiedziałeś, Maryanie! — zawołała pani Herminia.
— Coś ty wyrzekła, Teofilo! — ściskając córkę w objęciach,
mówiła pani Natalska.
— Czyś pomyślał o tém, jaki-by to był skandal rozgłos,
wstyd...
— Zapomniałaś pomyśléć o tém, moje dziecko, co ludzie
powiedzą!...
— Bądź co bądź, przysiągłeś w obliczu Boga, i nie
powinieneś łamać swéj przysięgi!...
— Jesteś kobietą i powinnaś dbać o swoję opinią...
— Jesteście młodzi... przebaczcie sobie wzajem,
przywykniecie do siebie, pokochacie się...
— A choć-byś, droga moja, najwięcéj cierpiéć miała,
wszystko lepszém jest dla kobiety i znośniejszém, niż złe języki

565
ludzkie, strata opinii... fałszywe położenie w świecie!...
— Postąpiłaś pani wzlędem syna naszego źle i nieszczerze,
ale nie powinnaś zmuszać go przynajmniéj do zrywania świętych
związków rodzinnych!
— Odebrałeś pan córce mojéj szczęście całego życia, ochroń-
że przynajmniéj spokój jéj i sławę!...
Wśród téj nawałnicy słów i wykrzyków obydwóch matek,
Maryan i Teofila stali na-pół gniewni, na-pół zgnębieni i
zrozpaczeni, nie mogąc długo ani uwolnić się ze ściskających ich
macierzyńskich objęć, ani znaléźć słowa, którém odpowiedziéć-
by mogli na zwrócone ku nim trwożne napomnienia i błagalne
zaklęcia.
— Jakto! — piérwszy zawołał Maryan — popełniłem winę
wielką! nie powinien-żem myśléć o jéj naprawieniu?
— Zbłądziłam ciężko! — drżącemi usty wymówiła Teofila —
nie powinnam-że błędu mego okupić największém choć-by
cierpieniem?
— Zawiedziono mnie! nie mam-że prawa cofnąć się ze
związku, opartego na kłamstwie?
— Wzięto mnie dla mienia mego, nie dla mojéj osoby! nie
mogęż odebrać saméj siebie od tego, który posiadać mnie nie
chciał i nie chce?
— Nie powinniście, nie możecie, nie macie prawa! —
zawołały jednogłośnie dwie matki.
— Co Bóg sam związał, tego ludzie rozwiązać nie mogą!
— Co ludzie uznają za zdrożne i hańbiące, tego, mianowicie
kobieta, strzedz się winna, jak ognia!
— A zresztą — zawołały znowu jednogłośnie — prawa
kościelne na rozłączenie się wasze nie pozwolą! Możecie rozstać
się i żyć z dala od siebie, ale niezależności waszéj nie

566
odzyskacie nigdy, nie wynagrodzicie sobie wyrządzonéj wzajem
krzywdy, nie odbudujecie rodzinnego ogniska!
— Więc sprobujcie przynajmniéj żyć ze sobą!
— Czas was pogodzi! młodość was pocieszy! dzieci was
połączą!
Wśród całego tego gwaru, jeden tylko Jan Brochwicz pozostał
milczącym. Nie połączył się on z dwiema kobietami, aby prośbą
i namową napominać do zgody zwaśnioną parę. Jako mężczyzna i
człowiek myślący, sceptyczniéj nieco zapatrywał się on tak na
sądy i opinią świata, jak na doskonałość i nienaruszalność
pewnych ustaw. Wiedział on dobrze, iż wszystko, co powstaje z
fałszu i nieuczciwości, nie może w następstwie swém zrodzić nic
innego, prócz nowych nieuczciwości i fałszów; że przysięga
nieszczera, przed ołtarzem złożona, nic nie zabezpiecza; że w
małżeństwie takiém, jak to, które miał przed oczyma, młodość —
to tylko jeden więcéj czynnik cierpienia, czas — to różne tylko
fazy nieszczęścia i stopnie zepsucia, dzieci — to tylko
przedłużenie na pokolenia rodzicielskich nieszczęść i win.
Wiedział o tém, więc ani jedném słowem nie poparł próśb i
namów dwóch kobiet, ale téż i nie sprzeciwiał się im ani jedném
słowem. Wiedział, że sprawa to ze wszech stron przegrana.
Wiedział, że wina, popełniona przez dwoje ludzi tych, była tą
właśnie, któréj naprawieniu sprzeciwiają się tak ustawy, jak
obyczaje; że nieszczęście, które oni ściągnęli na swe głowy, było
takiém, przeciw któremu nic mocy nie ma, oprócz jednéj śmierci.
Nie mówił: pozostańcie z sobą, ale i nie powiedział także:
rozstańcie się, bo o ile naprawienie związku tego, występnego w
swych podstawach, uważał niepodobném, o tyle był pewnym, że
rozerwanie go w sposób logiczny, i jedynie zbawiający, bo
stanowczy, było tak trudném, że także niepodobném prawie.

567
Milczał więc, i tylko patrząc na dwoje tych ludzi, tak młodych,
pięknych, a tak srodze i nieodwołalnie uwikłanych w sieci
własnych swych błędów i niedołężności, z niewyłowionym
bólem wołał w myśli swéj: jakże ciemne, burzliwe i jałowe,
pełne próżnych smutków i niebezpiecznych pokus, będzie ich
jutro!...
Nagle dał się słyszéć odgłos gwałtownego zbiegania ze
wschodów, potém w głębi mieszkania dwoje czy troje drzwi
otworzyło się i zatrzasnęło z łoskotem, w sąsiedniéj sali jadalnéj
zaszumiały niby skrzydła olbrzymiego ptaka, niby krochmalne
suknie kobiece, i do bawialnege[49] salonu, z twarzą śmiertelnie
bladą, z czepkiem wykrzywionym na rozrzuconych bezładnie
włosach, wpadła Drylska. Szeroko rozwarte, na-pół w téj chwili
obłąkane, oczy staréj sługi Brochwiczów, nie widziały snadź
przed sobą nic i nikogo, machinalnie tylko uczuła ona, że
znajduje się w obecności swych państwa, i zanim ktokolwiek
miał czas opamiętać się i jedne choćby słowo przemówić, z
wielkim szelestem krochmalów upadła na klęezki[50] wśród
pokoju, i w całéj długości rozpościerając ramiona, zawołała:
— Bijcie mnie, zabijcie, ukrzyżujcie, zamordujcie! ja temu nie
winna! ja tego nie chciałam! ja do tego nie należałam! ja nie
wiem, jak się to stało!
— Co stało się! mów! — zawołał pan Jan, przystępując ku
klęczącéj kobiecie.
— Nie wiem! nie wiem! — jęczała, a raczéj krzyczała
Drylska — położyła się i zasnęła... Ta... ta... żeby jéj Pan Bóg
był nigdy do nas nie przynosił... Cieciórkowa mówi do mnie:
brat twój, ksiądz proboszcz, przyjechał do Wilna, widziałam go
na ulicy, ale nie wiem, gdzie mieszka... pewno w którymś hotelu!
— Święty człowiek! poszłam go szukać... Państwo wypili już

568
herbatę... pani nie prędko spać pójdzie... poszłam go szukać!..
rozstąp się ziemio, nigdzie go niéma... zbiegałam wszystkie
hotele... rozstąp się ziemio... Matko Ty Najświętsza! powracam
co tchu... wchodzę do pokoju panienki... patrzę — na łóżeczku
niéma... i téj... i téj... Panie Jezu Chryste... zełgała... zełgała...
brata proboszcza nie widziała, a tylko mnie tak z domu
wyprawiła.., i jéj niéma...
— Niéma! córki mojéj niéma! — krzyknęła pani Herminia, i
chciała rzucić się ku drzwiom, ale pan Jan, z bladą śmiertelnie
twarzą, otoczył ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.
— Cóż? cóż? — wołał do Drylskiéj, która oprzytomniała już
nieco, ale ciągle w klęczącéj postawie jęczała, szlochała, i
ściśniętą pięścią biła się w piersi. Zdobyła się nakoniec znowu
na głos i mowę i, wylewając strumień łez, wybełkotała:
— Niéma! niéma! patrzę, aż tu na poduszeczce papierek,
złożony we czworo... rany Chrystusa Pana mego, zlitujcie się na
grzeszną duszą moją... nie wytrzymałam i spójrzałam... święci
Aniołowie...
W téj chwili pan Jan, jedném ramieniem podtrzymując
chwiejącą się żonę, drugą ręką pochwycił ściśnioną pięść na-pół
nieprzytomnéj duegny, i wydobył z niéj zmiętą kartkę papieru.
Zbliżył się do lampy, i zniżonym, przerywanym głosem,
przeczytał następujące, bezładne, trzęsącą się snadź ręką
skreślone, słowa:
— „Ojcze mój! mamo! przebaczcie!.. przebaczcie! nie mogę
uczynić inaczéj... Jadę z panem Romanem... nic nas rozłączyć nie
może... sam Bóg dusze nasze stworzył dla siebie... on taki
nieszczęśliwy... poświęcam się dla niego... on tak mnie kocha...
nie chcę, ażeby zastrzelił się przeze mnie... przebaczcie!
przebaczcie!.. serce mnie tak boli... umrę pewno wkrótce...

569
Wyjeżdżamy koleją żelazną... jakiś ksiądz, przyjaciel cioci, jutro
rano obiecał nam ślub dać... ciocia pozwala nam mieszkać w
Cieciórkowszczyźnie... ach! jaka ja jestem nieszczęśliwa!... jak
was kocham!... ale nic mnie z panem Romanem nie rozłączy, bo
to mój ideał... Ojcze! mamo! żegnam was! może nie przebaczycie
mi nigdy... ale ja wkrótce umrę... przyjedźcie wtedy do
Cieciorkowszczyzny, i przyjdźcie na moję mogiłę... może ja
rozkwitnę po śmierci jaką lilią, albo różą białą... pan Roman
przeczuje, że to ja, ale ja go poproszę, aby zawiózł lilią do
Brochowa, i posadził ją w tym szpalerze, w którym bawiłam się
najczęściéj z braćmi, kiedyśmy wszyscy byli jeszcze dziećmi... ja
nigdy już nie zobaczę Brochowa, ani braci... nigdy... nigdy...”
Po tych wyrazach następowało jeszcze kilkanaście innych, ale
z oczu piszącéj upadło na nie tyle łez, że stały się zupełnie do
wyczytania niepodobnemi. Pan Jan nie skończył jeszcze czytania,
gdy Maryan, zapominając o wszystkich, doznanych przed chwilą,
osobistych wrażeniach i uczuciach, drżący cały od gniewu i bólu,
rzucił się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — stłumionym głosem rzekł pan Jan —
pociągu kolei żelaznéj nie dopędzisz, a nim jutro w południe
odjedzie inny, oni będą już po ślubie.
Zwrócił się nagle ku żonie i, rzucając spójrzenie na syna,
zawołał:
— Doktora!
Pani Herminia nie wydała najlżejszego okrzyku nie wymówiła
ani jednego słowa, ale zemdlona upadła w objęcia męża.

570
Zakończenie.

571
Cztery lata minęło, i był to już dziesiątek bieżącego stulecia
ósmy.
W pogodną, lecz późną jesień, roku tysiąc ośmset
siedmdziesiątego drugiego, po ogołoconych ze zbóż polach,
jednéj z najrozleglejszych i najmniéj zaludnionych równin
lidzkiego powiatu, rozpościerały się i nad żółtą ściernią
ulatywały srebrne nici pajęczyn; na miedzach samotne grusze
polne stały, zróżowione ostatniemi promieńmi słońca,
staczającego się za jaskrawy szlak obłoków; gdzieniegdzie
szarzały śród widnokręgu zarośle karłowatéj choiny; krzywe
wierzby, rozłożyste leszczyny i giętkie łozy, ocieniały pośród łąk
zżółkłych szyby wód mętnych i stojących; gromadki nizkich
krzyży wznosiły się nad cmentarzami wiejskiemi. Pora i miejsce
smutne były, lubo nie pozbawione pewnego melancholijnego
wdzięku, przywiązanego do barw, widoków i odgłosów jesieni,
do jednostajności równin i ciszy miejsc samotnych. Rzadkie
wsie, z nielicznych nizkich i szarych chat złożone, i rzadsze
jeszcze od nich dwory szlacheckie, bardzo mało przyczyniały się
do rozweselenia i urozmaicenia okolicy téj, po któréj, z
odgłosem pocztowych dzwonków, czterema końmi ciągnięty,
posuwał się szybko lekki powóz Jana Brochwicza. Posuwał się
on ku małemu dworkowi, samotnie śród żółtéj równiny
rzuconemu, przyozdobionemu kilku włoskiemi topolami i
niewielkim sadem owocowym, tworzącym dla starego domku, o
czterech frontowych okienkach, tło w lecie zielone, teraz złociste
od zeschłego na drzewach liścia. Przed domkiem był
dziedzińczyk niewielki, na-pół walącym się płotem opasany, parę
budowli gospodarskich, mocno zachwianych na sile i zdrowiu,
kilka grządek kwiatowych, okrytych zeschłemi badylami

572
oddawna przekwitłych aster i georginii, parę ławek drewnianych,
ustawionych z obu stron progu i osłonionych od słońca lub
deszczu wystającym okapem słomianego dachu. Ze wszystkich
stron i kątów dworku tego wyglądała mierność, zbliżająca się do
niedostatku, nie tyle z braku środków materyalnych powstała, jak
z panującego tu widocznie bezładu i zaniedbania.
I z tego zakątka wiejskiego, jak z każdéj wogóle wioski, któréj
niebo i ziemia dają światło, niczém nie przyćmione, powietrze
niezmącone, barwy i wonie natury — pilne i umiejętne starania
mogły-by uczynić miejsce nie pozbawione piękności i uroku; ale
starań tych dokładać nikt tu nie umiał snadź, czy nie chciał. Zakąt
ten był Cieciorkowszczyzną, folwarkiem, będącym od lat
kilkudziesięciu szczupłą i wiecznie zaniedbywaną posiadłością
pani Róży z Brochwiczów Cieciorkowéj.
Zaledwie Jan Brochwicz wysiadł z powozu, gdy z ogrodu
wybiegła młoda kobieta, i z okrzykiem, w którym brzmiała
wielka radość i wdzięczność, rzuciła się ku przybyłemu, całując
ręce jego i tuląc się do jego piersi. Po chwili znaleźli się oboje
w pokoju, nieobszernym wcale i z wielką prostotą urządzonym,
bo posiadającym belkowany sufit, prostą i przybrudną podłogę;
sprzęty, które niegdyś były może dość nawet wytworne, ale teraz
staroświeckie niezmiernie i nieco uszkodzone, wyglądały, jak źle
przechowane archeologiczne zabytki.
Jan Brochwicz powiódł młodą kobietę ku oknu, i patrzał na
nią długo, z czułym, litośnym jakby wyrazem na twarzy. Byłaż-to
naprawdę Żancia, owa przed czterema laty młodziuchna
panienka, ów pączek zaledwie rozkwitający, ubierany, czesany,
poruszający się i mówiący wedle ścisłych reguł, panny dobrze
wychowane obowiązujących? Tak, była to ona, ale jakże się
zmieniła! Miała teraz dwadzieścia dwa lata, ale wyglądała

573
nierównie starzéj. Szczupła zawsze i delikatna, stała się jeszcze
szczuplejszą, i powiewniejszą; twarz jéj, bledziuchna dawniéj,
lecz gładka jak listek białéj lilii, zwiędła, ogorzała nieco i
zgrubiała; na młodém czole wyryły się ciężkich myśli ślady, a w
oczach wielkich, zapadłych trochę, podkrążonych, widać było
częstą obecność łez i ciągłe przebywanie chorobliwych, niczem
nieuleczonych marzeń. Ubraną była w perkalową suknią, dość
czystą, ale nieozdobną wcale, z niedbałością widoczną uszytą i
włożoną; czarne włosy jéj, zawsze równie obfite i jedwabiste,
niegdyś tak prawidłowo układane, teraz dwoma prostemi i
potarganemi warkoczami otaczały kształtną jéj głowę.
W obu dłoniach ściskała ręce ojca i patrzała mu w twarz
spłakanemi, rozmarzonemi oczyma, z miłością i wdzięcznością.
— Ojcze! a mama? bracia moi?
— Mama dość zdrowa, o innych... potém... pokaż mi teraz
twego syna!
Nie domówił jeszcze tych wyrazów, gdy w progu ukazała się
pani Róża, z dwuletniém dzieckiem na ręku. Dawna młoda
staruszka srodze posunęła się przez te lat kilka; nie była już
młodą staruszką, ale poprostu staruszką. Na głowie jéj piętrzył
się wprawdzie uczerniony warkocz, a na warkoczu sterczała
jakaś naprędce przypięta kokarda, i naprędce téż przywdziana
mantylka z frendzlą okrywała ramiona; ale cóż z tego, skoro
poniżéj warkocza czoło sfałdowało się w mnóztwo zmarszczek,
czerstwość twarzy znikła bez śladu, a pod mantylką plecy
przygarbiły się, cała wspaniała niegdyś postać, spokorniała
jakby i zmalała. Na domiar złego, jeden z policzków, obrzękły
nieco od fluxyi, przykryty był materacykiem z wonnemi ziołami i
obwiązany białą chustką. Z dzieckiem na ręku stanęła w progu, i
bystrém, jak dawniéj, ale zmieszaném i nieśmiałém spójrzeniem

574
zmierzyła pana Jana. Prędko jednak namyśliła się i, postępując
żywo ku przybyłemu, zaczęła:
— Daruj, kuzynciu! na miłość Boga daruj!... wybacz! ot
widzisz, szalona pałka była zawsze ze mnie, toć i pokutuję za to
na starość...
Pan Jan z widoczną przykrością ujrzał starą swą krewną,
spostrzegłszy jednak błagalny wzrok córki, powitał ją z
przymuszoną grzecznością.
— A! — rzekł — cóż zrobić? Ciężko przeciw nam
zgrzeszyłaś, kuzynko, ale... któż z nas bez grzechu? Przytém
obojgu nam do grobu niedaleko... nie idźmy z urazą w sercu tam,
gdzie wszyscy przebaczenia bardzo potrzebować będziemy...
Smutny był, gdy to mówił, ale rozweselił go wnet uśmiech i
szczebiot pucołowatego dzieciaka, który, krzywiąc się z razu i
przybierając do płaczu, na głos i pieszczotę matki uśmiechnął się
i wyciągnął ku dziadkowi pulchne rączki.
— Wyrósł twój chłopak od czasu, jak go nie widziałem —
rzekł pan Jan, zwracając się do córki, i biorąc dziecko z rąk pani
Róży.
Blada i chuda twarz młodéj kobiety rozjaśniła się promieniem
radości.
— O! wyrósł znacznie i wyładniał, nie prawdaż? ale cóż
dziwnego! Wszak to już rok upłynął w przeszłym miesiącu od
czasu, gdyś tu był, ojcze!
Słowa te oznajmiały, że pan Jan nie po raz piérwszy już
odwiedzał córkę. Tak było w istocie. Przez cały rok, upłyniony
po ucieczce Żanci z rodzicielskiego domu, państwo
Brochwiczowie byli nieprzebłagani, nie odpisywali nawet na
liczne listy, które ona pisywała do nich, błagając o przebaczenie.
Po roku pan Jan odpisał na list jeden, potém nieco pani Herminia

575
przypisała się do listu męża; po roku jeszcze wezwali córkę, aby
przybyła do nich, a gdy po dwóch tygodniach pobytu u rodziców,
Żancia odjeżdżała, trzymając u piersi małe niemowlę, pan Jan
przyrzekł jéj swą bytność w Cieciorkowszczyznie i dotrzymał
słowa. Teraz przybywał tam po raz drugi.
Pani Róża, ośmielona pobłażliwemi słowy, jakiemi powitał ją
Brochwicz, z dawną żywością, połączoną przecież z niejakim
smutkiem, zagadała:
— Posunęłam się bardzo, Jasiuniu, przez te cztery lata...
zestarzałam... poszkapiałam... nie prawdaż? był-byś mnie może
nie poznał, gdybyś mnie był spotkał gdzieindziéj i dokumentnie
już nie wiedział, że to ja... A trzymałam się jednakże długo i
dobrze, ale niéma rady... przyszła kryska na Matyska... zębiska
potraciłam, a te, co zostały, bolą i dokuczają... i sił już takich nie
mam, jak wprzódy; skoro tylko wieczór, to nie do zabawy mi, jak
bywało, ale kości bolą i do łóżka ciągnie...
— A jednak — przerwała Żancia — ile razy dziecko moje w
nocy zapłacze, zrywasz się, ciociu, na równe rogi[51] i biegniesz
do niego, a całe dnie nosisz je, lub kołyszesz...
Pani Róża mrugnęła oczyma z dawną figlarnością, którą
jednak, jak się zdawało, chciała tylko pokryć rozczulenie.
— A bo to aniołeczek, kupidynek, nie dziecko! — zawołała,
biorąc znowu chłopca na ręce — ot, swoich dzieci nigdy nie
miałam, to miło na starość taką ślicznotkę polulać i popieścić...
Człowiekowi zresztą lżéj na sercu, kiedy, przed grobem stojąc,
pomyśli sobie, że choć odrobinką jaką może przysłużyć się Panu
Bogu i ludziom!
— Nie poznaję cię, kuzynko! — rzekł pan Jan — mówisz o
starości, o grobie, siedzisz w domu i pielęgnujesz dzieci... Czyliż
zupełnie już zaniedbałaś dawnych swych podróży i wycieczek do

576
krewnych i znajomych...
— A zaniedbałam, Jasiuniu, zaniedbałam... ostatni raz
wyjeżdżałam rok temu, wtedy właśnie, gdyś tu był, do
Wojszyłłów na chrzciny... bawiłam tam dwa tygodnie... bardzo
mili i gościnni ludzie... ale cóż z tego? świat już nie ten, co był,
kochańciu! oj! nie tak, nie tak bywało za naszych czasów,
Jasiulku...
— Czy świat o tyle ciemniejszym stał się, jak utrzymujesz,
kuzynko, czy może tylko my smutniejszemi patrzymy na niego
oczyma? — z uśmiechem zagadnął pan Jan.
Pani Róża, zdziwiona z razu tém przypuszczeniem, które snadź
nigdy na myśl jéj nie przyszło, pokiwała potém głową.
— Być może, Jasiulku, być może... ale, ot ja tu z tobą gwarzę,
nie pomnąc, że macie pewno z córką kupę rzeczy do mówienia...
a i Anteczek spać już chce... pójdę położyć robaczka, a Drylską
tu przyślę, aby wam herbatę urządziła, i na kominku ogień
roznieciła, bo zimno dziś jakoś w naszéj chacie..
Zimno było w istocie w biednéj izbie starego domku i
nieporządnie, nieprzytulnie. Na ścianach deszcz, przeciekający
przez dach dziurawy, utworzył sine i popielate plamy i szlaki;
powierzchnią staroświeckich sprzętów okrywała warstwa pyłu;
firanki, niezupełnie czyste i niedbale zawieszone, więcéj
szpeciły, niż ozdabiały małe okna z przepalonemi i mętnemi
szybami. A jednak nie wielkich trzeba było kosztów, ale trochę
tylko starań i czynnego zajęcia, aby miejsce to uczynić, jeśli już
nie ładném, to porządném, wygodném i czystém... Gospodynią w
miejscu tém była kobieta, przyzwyczajona od kolebki do ładu,
wdzięku, wytworności, dlaczegóż nieprzyozdabiała ona, nie
porządkowała przynajmniéj skromnego swego siedliska? Aby
znaléźć na to odpowiedź, dość było spójrzéć na powolne, senne

577
jakby jéj ruchy, w głębokie, marzące jéj oczy. Rzeczywistość
musiała nie istniéć dla niéj, gardziła nią ona, lub nawet może nie
spostrzegała jéj zjawisk i niedostatków.
Drylska, rumiana i okrągła, jak dawniéj, w mniéj tylko
krochmalnych sukniach, wniosła na staréj tacy przyrządy do
herbaty, rozpłakała się przy powitaniu z panem Janem i,
przyklęknąwszy przed wielkim staroświeckim kominem,
roznieciła ogień, którego połyski ożywiły, ogrzały nieco smutną i
chłodną izbę. Stara sługa Brochwiczów od lat już trzech
zamieszkiwała w Cieciorkowszczyznie, a stało się to
następującym sposobem. W porze, w któréj państwo
Brochwiczowie okazywali się jeszcze względem córki
nieprzebłaganymi, i na listy jéj nawet odpowiedzi żadnéj nie
dawali, pani Herminia przywołała pewnego dnia dawną duegnę
Żanci i rzekła do niéj:
— Panna Drylska nie może dłużéj w domu naszym
pozostawać...
Dryskiéj oczy napełniły się łzami, splotła jednak ręce z
giestem rezygnacyi i odrzekła w pokorze:
— Spodziewałam się oddawna, że pani mi to powié, a jednak
klnę się na rany Chrystusa, żem temu nieszczęściu winną nie
była...
— Proszę o tém nie wspominać przede mną, — zsuwając
brwi, przerwała pani Brochwiczowa — sądziłam, że pannie
Drylskiéj przyjemnie będzie spędzić koniec życia w ulubionym
jéj lidzkim powiecie?...
Stara sługa, nie mogąc powstrzymać się daléj, zalała się
łzami.
— A tak — rzekła — cóż robić? pójdę na starość tułać się po
braterskich kątach... może mnie siostra na łaskawy chleb

578
przyjmie, albo brat proboszcz...
— Panna Drylska jest jeszcze w sile wieku i mogła-by
przydać się bardzo komuś... komuś, zostającemu w przykrém
położeniu... jakiéj młodéj mężatce naprzykład, która pannę zna od
dzieciństwa i miała do niéj zawsze wielkie zaufanie...
Pani Herminia powiedziała to takim tonem, że Drylska
wytrzeszczyła szeroko oschłe nagle z łez oczy, i niepewna, czy
ukryty sens mowy swéj pani dobrze wyrozumiała, jąkając się,
zawołała:
— Pani moja! królowo moja! czy to być może! czy pani mnie
pośle naprawdę do téj gołąbeczki naszéj kochanéj... do téj
dzieciny naszéj opłakanéj...
Pani Herminia powstała ze sztywną postawą i surową twarzą.
— Proszę przede mną o tém nie wspominać… — rzekła sucho
— niech panna Drylska jedzie do swego ulubionego lidzkiego
powiatu, a jeżeli tam za jéj usługi nie będą mogli słusznie
wynagrodzić, znajdziesz to panna u mnie...
Żadne drgnięcie nie poruszyło twarzą pani Brochwiczowéj,
gdy mówiła te słowa, łza nie zwilżyła jéj oka, głos nie zadrżał.
Raz jeszcze dała ona dowód takiego powściągania i ukrywania
swych uczuć, jakie poważnéj i dystyngowanéj damie przystoi,
gdy, nie pozwalając wspominać przed sobą imienia córki, z
suchém okiem i zimną twarzą, posyłała przecież córce téj starą i
wierną sługę, aby była dla niéj pomocnicą w nowém położeniu, i
pocieszycielką w przypuszczalnych strapieniach. Drylska tedy
przybyła do Cieciorkowszczyzny przed trzema przeszło laty, i
powitana przez Żancię z niewypowiedzianą czułością, pozostała
przy swéj, jak wyrażała się, ukochanéj i opłakanéj dziecinie.
Zupełny brak przysmaków zastępowało jéj, niedalekie
sąsiedztwo okolicy Dryliszek, dokąd często udawała się dla

579
odwiedzenia swych krewnych i brata proboszcza „Świętego
człowieka!”
Kiedy Drylska, rozłożywszy ogień na kominie i umieściwszy
przed nim stolik, herbatę i dwa stare poręczowe krzesła,
ucałowała raz jeszcze z wylaniem ręce pana Jana i odeszła,
Brochwicz, po chwilowém widoczném wahaniu, zwrócił się do
córki:
— Gdzież jest twój mąż? — zapytał.
Żancia bez najlżejszego wahania ani zmieszania, tak zupełnie,
jakby mówić miała o rzeczy najzwyczajniejszéj i
najnaturalniejszéj, odrzekła:
— Roman, mój ojcze, od tygodnia bawi z matką swoją w
Lidzie... wczoraj właśnie dawał tam koncert...
— Koncert! a więc zawsze te nieszczęśliwe koncerta! —
mimowoli jakby zawołał pan Jan.
Żancia zarumieniła się trochę. Niechętny i pogardliwy
wykrzyk ojca zmartwił ją i, jak widać było, uraził nieco.
— Tak, mój ojcze — odrzekła łagodnie — lecz z niejakim
zapałem, — Roman nie ostygł wcale w miłości swéj dla sztuki...
gdybyś widział, jak on pracuje nad muzyką! Grywa, exercytuje
się, probuje komponować, po całych niekiedy dniach i nocach...
— Ależ na Boga! — przerwał Brochwicz — czyliż może on
spodziewać się jeszcze, że doprowadzi go to do czegokolwiek
moralnie lub materyalnie?...
Żancia, stawiając przed ojcem świeżo nalaną szklankę
herbaty, odpowiedziała z zupełnym spokojem:
— Dlaczegoż-by nie? mój ojcze. Wierzy on głęboko w talent
swój i wyższe natchnienie, i ja w zupełności wiarę jego
podzielam... Być może, iż świat pozna się na nim kiedykolwiek...
jeżeli zaś nie nastąpi to nigdy, pomnoży on liczbę męczenników,

580
wzgardzonych przez ludzi, którzy zrozumiéć ich nie są zdolni. W
każdym razie, mój ojcze, jest to przeznaczenie wyższe, którém
Roman słusznie chlubić się może...
— Zapóźno było-by sprzeczać się o tém z tobą — z
westchnieniem odparł Brochwicz — uczynię tylko jednę uwagę.
W czasie, gdy mąż twój, z niezachwianą wiarą w swe wyższe
przeznaczenie, szuka po świecie sławy, która unika go tak
uparcie, ty, moje dziecko, ciągle prawie samotną jesteś, w tym
zapadłym kącie, z dwiema staremi kobietami... Wszak téj zimy
twój mąż przez parę miesięcy dobijał się laurów w różnych
miastach i miasteczkach, a ty zostawałaś tutaj...
— To prawda! — rzekła Żancia — nie chciał mnie wziąć ze
sobą, bo znajduje, że nie potrafiła-bym akompaniować tak
dobrze, jak pani Wąsikowska...
— Jakto! — zawołał Brochwicz — ty, moja córko, nie
wahała-byś się wystąpić na koncertową estradę, aby
akompaniować w koncercie, na który ludzie idą z litości tylko,
lub dla pośmiania się...
Żancia podniosła czoło, oblane rumieńcem.
— Mój ojcze! — zawołała — czegoż-bym ja nie uczyniła dla
niego! Kiedym postanowiła zostać jego żoną — mówiła daléj —
wiedziałam, że poświęcam się, że wiele przenieść będę
musiała... to téż teraz bynajmniej na mój los nie wyrzekam, i
gdyby nie to wspomnienie, żem postępkiem moim tak srodze
zmartwiła was i uraziła, była-bym z losu mego dumną i zupełnie,
zupełnie szczęśliwą!...
Nie znać było szczęścia na wychudłéj i zwiędłéj jéj twarzy,
ani w oczach przygasłych i w inne jakby światy wpatrzonych, ani
w ubraniu jéj ubogiém i zaniedbanym, ani w otoczeniu zimném i
brzydkiém. Ale skrytą była, upartą i rozmarzoną. Przez skrytość

581
nie przyznawała się do swych cierpień, przez upór wmawiała w
siebie szczęście, którego nie czuła; dzięki umysłowi
sfałszowanemu w zarodzie, bo obcemu wszelkiemu duchowi
rozbioru i krytyki, posiadała zawsze ideał swój w postaci
człowieka, którego raz umieściła była na piedestale, paliła przed
nim kadzidła czci i poświęceń i, upojona ich dymem, szła przez
świat, jak senna, albo lunatyczka.
Brochwicz nie odpowiedział nic na pełne zapału i
stanowczości słowa córki; po srogich doświadczeniach, doszedł
on może do lepszego, niż dawniéj, rozumienia istotnych
usposobień swych dzieci; wiedział, że słowa żadne pomódz nie
mogą tam, gdzie bezwładnemi okazywały się najoczywistsze
fakta, najdobitniejsze dowody i najdotkliwsze cierpienia.
Żancia odsunęła stół z wypróżnionym już herbacianym
przyrządem, i usiadła u kolan ojca.
— Ojcze! opowiedz mi co o domu naszym, o braciach moich,
krewnych, znajomych!...
Na prośbę, tę Brochwicz nie zaraz odpowiedział; na twarzy
jego, postarzałéj nad lata, głębokiemi brózdami zoranéj, osiadło
zamyślenie ciężkie. Gdy nareszcie przerwać zdołał wątek
smutnych swych myśli i mówić zaczął, nie wiedziéć dlaczego
pomijał w mowie swéj wieści i o rodzinnym domu Żanci, i o jéj
braciach, a mówił z razu tylko o dalszych przedmiotach i
osobach.
Od roku zresztą, to jest od ostatniego widzenia się z córką, w
kole dawnych jéj znajomości zaszło zmian niewiele. Powiedział
jéj, że pani Natalska przebywała we Włoszech, gdzie
dogorywała na suchoty starsza jéj córka; że panowie Natalscy
polują wciąż z jednostajném upodobaniem, ale prawdopodobnie
utracą wkrótce możność tak przyjemnego bawienia się, bo na

582
majątku ich długów zbiera się coraz więcéj, i za lat parę
najdaléj, będą zmuszeni sprzedać go, jeśli piérwéj nie pożenią
się bogato, co zresztą odwlecze tylko katastrofę na czas pewien;
że Darzyc ojciec grywa zawsze w preferansa, i grywać zapewne
będzie do śmierci, gdyż czasu, majątku i chętnych sąsiadów,
wystarczy mu do grobu; że nakoniec Artur Darzyc zamyśla wciąż
stale wziąć się do gospodarstwa w Kwiecinie, tymczasem jednak
odnowił kontrakt z dzierżawcą, i zamknięty, jak pustelnik, w
swym ustronnym, wiejskim domu, odczytuje codziennie po kilka
tomów książek, których zresztą bardzo piękną zbiera kolekcyą.
Nie ożenił się dotąd, i nietylko, że nie ożenił się, ale od czterech
lat okazuje wyraźną niechęć i wzgardę względem płci pięknéj,
mówiąc otwarcie każdemu, kto go tylko chce słuchać, że nie
wierzy w niewinność, ani żadną inną cnotę niewieścią.
Sceptycyzm ten dawny narzeczony Żanci posunął do tego stopnia,
iż, jak wieść niesie, napisał i wkrótce podać ma do druku
książkę, którą jak na dłoni dowiedzie światu, że kobieta jest z
natury swéj fałszywą, najgorszemi instynktami obdarzoną istotą, i
że mężczyzna, ceniący godność swą i spokój, nie powinien nigdy
przywiązywać do niéj więcéj wartości, niż do puchu, ładnego,
lecz marnego, kwiatu, wonnego, lecz truciznę kryjącego w swém
łonie, ozdoby życia lub domu, miłéj i koniecznéj poniekąd, lecz
kruchéj jak szkło, podstępnéj jak obłuda, z postacią anioła, a
duszą — nie szatańską nawet, bo — żadną.
Żancia słuchała wieści tych dość obojętnie, przy ostatniéj
uśmiechnęła się na-pół smutnie, na-pół wzgardliwie, a gdy ojciec
jéj mówić przestał, zapytała go znowu o Brochów i braci.
— Czy dom jéj rodzinny — pytała — zawsze tak jasny i
ciepły w zimie, tak miłe odwiecznemi drzewami ocieniony w
lecie? Czy w Brochowskim ogrodzie zawsze tak wiele kwiatów,

583
jak dawniéj bywało? a duży staw za ogrodem, czy zawsze tak
przezroczysty, a o zachodzie słońca różowy i błyszczący? Czy
Maryś i Tośka bardzo są szczęśliwi, że w tém pięknem,
ukochaném miejscu mieszkają? czy rodzice często przyjeżdżają
do nich z Radlina?
Nadaremnie zadawała wszystkie pytania te, z twarzą
podniesioną ku twarzy ojca, z oczyma rozpromienionemi
niezapomnianém nigdy wspomnieniem lat dziecięcych, miejsc
rodzinnych, z niecierpliwą ciekawością w głosie. Brochwicz
milczał, nie patrzał nawet na córkę. Po chwili dopiero uczynił
nad sobą wysilenie widoczne i, tłumiąc głębokie westchnienie,
rzekł z cicha:
— Brochów sprzedany!...
W tych dwóch krótkich słowach, cichym i ciężkim
wymówionych szeptem, było tyle bezdennego żalu, upokorzenia,
rozpaczy, że więcéj ich zdradzić-by się nie mogło w wykrzyku
najrozgłośniejszym.
Żancia wielkiemi oczyma wpatrzyła się w ojca.
— Brochów sprzedany! — zawołała z żalem i zdumieniem —
któż go sprzedał? czy ty, mój ojcze?
— Nie — odrzekł Brochwicz — wszystkie prawa do majątku
tego przelałem na Maryana... i on-to wydał w ręce obce ten
piękny kawał ziemi, z którym wiązały nas najdroższe uczucia i
najświętsze obowiązki.
Oczy młodéj kobiety nabiegły łzami. Uczucia i myśli, mające
związek z ogółem i „najświętszemi obowiązkami”, te uczucia i
myśli, które najwięcéj przyczyniały jéj ojcu wyrzutów, zgryzot i
zawstydzenia, zaledwie jéj były zrozumiałemi; ale żałowała
rodzinnego miejsca swego, „wydanego w ręce obce".
— Niedobry Maryś! — zawołała — pocóż on to uczynił.

584
— Jesteś już mężatką i przebyłaś koleje, które powinny były
uczynić cię kobietą dojrzałą — z powagą zaczął Brochwicz —
wyrządził-bym ci więc krzywdę, gdybym taił przed tobą smutne
nasze sprawy rodzinne... Maryan sprzedał Brochów, bo nie
umiał, czy nie chciał pracować nad utrzymaniem przy sobie
majątku tego, bo zapragnął nieograniczonéj swobody, bo
nakoniec... jest on na złéj, na bardzo złéj drodze!
Ostatnie słowa wymówił znowu cichym głosem. Być może, iż
po raz piérwszy wymawiał je przed kimkolwiek, ale przed sobą
samym musiał już je nieraz, nieraz powtórzyć, i były one tą tajoną
zapewne przed ludźmi, lecz wiecznie jątrzącą się raną, od któréj
włosy pobielały mu nad czołem i cała postać, młoda jeszcze
przed kilku laty, przyoblokła się w piętna starości. Po chwili
milczenia, mówił daléj złamanym głosem:
— Zapytywałaś mnie, czy Maryan i Teofila mieszkają w
Brochowie, czy często ja i matka twoja bywamy u nich? Nie
mieliśmy nigdy téj pociechy... Brochów sprzedanym został
wprawdzie przed dwoma zaledwie miesiącami, ale dzieci nasze
nigdy prawie tam nie mieszkały... Niepojęty niepokój jakiś,
wieczne ze wszystkiego niezadowolenie, nuda nieuleczona
niczém, wypędzała ich nieustannie z miejsca tego, tak hojnie
jednak obdarzonego przez naturę żyznością i pięknością, tak
pełnego pamiątek rodzinnych... Wyjeżdżali parę razy za granicę,
dwie zimy przepędzili w Wilnie, a ostatnią w Warszawie.
Maryan brał się kilka razy do wznoszenia fantastycznych budowli
jakiś; przerabiał i powiększał dom, i bez tego, jak wiész dość
obszerny, ozdobiony i wygodny; wzniósł do połowy olbrzymi
jakiś śpichrz murowany; zbudował dwie cieplarnie, w których
nigdy żadna nie postała roślina; któregoś roku zapalił się był do
sprowadzania bydła poprawnéj rasy, które jednak, źle doglądane,

585
wyginęło ze szczętem; rozpoczynał mnóstwo robót, a nie
skończył żadnéj… Pieniędzy tymczasem rozrzucił dużo i, o ile
wiem, z sumy posagowéj Teofili nic już nie zostało.
— Mój Boże! — zawołała Żancia — jakże oni tak prędko
stracić mogli tyle pieniędzy?
— A! — rzekł Brochwicz — różnemi sposoby... długo nie
chciałem temu uwierzyć, ale przekonały mnie fakta i dowody, że
Maryan polubił to wesołe życie, od którego dawniéj zdawał się
być tak dalekim... Teofila trwoni téż ze swéj strony na stroje i
zabawy... Ostatniéj zimy dawali w Warszawie tygodniowe
wieczory i rauty... oprócz tego kawalerskie zabawy, urządzane
przez Maryana, posiadały tam tyleż sławy, ile zyskały jéj
wieczorne przyjęcia Teofili.. Teraz znowu Maryan zapalił się do
wielce problematycznéj i podejrzanéj spekulacyi jakiéjś, mającéj
na celu budowanie drogi żelaznéj, czy téż kopanie jakiegoś
kanału... Daj Boże, abym się mylił, ale zdaje mi się, że popadł w
ręce przebiegłych i wytrawnych oszustów... obiecują mu oni złote
góry... aby więc módz wziąć udział w tém zagadkowém
przedsiębiorstwie, sprzedał Brochów... jeżeli spekulacya nie uda
się, ma zamiar wyjechać za granicę i oddać się grze giełdowéj...
Oto są. smutne prawdy o najstarszym bracie twoim, droga moja!
co do młodszych, nie można jeszcze z pewnością powiedziéć
teraz, czém i jakimi oni będą... Leon bardzo podobny ze wszech
względów do Maryana, nie takiego, jakim teraz on jest, ale
takiego, jakim był. W przeszłym roku doszedł do pełnoletności, i
pojechał za granicę na wolnego słuchacza przy jednym z
tamtejszych uniwersytetów. Jarosława, jak wiész już o tém, dwa
lata temu wysłałem do politechnicznéj szkoły... prowadzi się on
porządnie... lubi naukę, i w nim jednym cała teraz nadzieja nasza.
— Mój ojcze — szepnęła nieśmiało — dlaczegóż pozwoliłeś

586
Marysiowi sprzedać Brochów?
— Alboż myślisz — rzekł Brochwicz — że Maryś jest tak
kochającym i dobrym synem, jak był dawniéj?
— O, Boże! — zawołała młoda kobieta, załamując ręce —
dlaczegóż nie mam wiele, wiele pieniędzy... oddała-bym ci je,
mój ojcze, abyś mógł Brochów odkupić!...
Brochwicz uśmiechnął się z goryczą i położył dłoń na jéj
głowie.
— Znać, moje dziecko, żeś nigdy nie zastanowiła się nad
pewnemi rzeczami. Alboż nie wiész o tém, że najmniejszéj piędzi
ziemi, raz utraconéj, nikt z nas odzyskać już nie może!
Żancia westchnęła i pochyliła głowę. Ostatnie słowa ojca,
dały jéj dopiero przebłysk pojęcia o tém, co w smutnym fakcie
utraty ojczystego gruntu zasmucało go najwięcéj, w czém było
główne źródło boleści serca jego i wyrzutów sumienia.
— Co się tycze pieniędzy — zaczął po chwili Brochwicz —
przyjechałem tym razem do ciebie przeważnie w interesie
pieniężnym. Sprzedając Brochów, Maryan złożył w moje ręce
sumę, którą ja i twoja matka przeznaczyliśmy dla ciebie...
— Mój ojcze! — przerwała Żancia — ja nic od was nie
wymagam, niczego nie żądam; wszak nietylko zwróciliście mi
serce swoje, ale i osypujecie mnie od lat trzech swemi
dobrodziejstwy...
— Jesteś naszém dzieckiem, cokolwiekbądź więc stało się,
nie możemy cię opuścić, pragniemy byt twój polepszyć i
przyozdobić. Ale zastanów się sama nad tém, w jaki-by sposób
najłatwiéj i najskuteczniéj tego dokonać. O oddaniu bowiem
funduszu twego w ręce twego męża i myśléć nie możemy.
Żancia zarumieniła się znowu głęboko i chciała przerwać
ojcu, ale on mówił daléj:

587
— Od trzech lat przesyłamy ci corocznie procent od twéj
posagowéj sumy. W cóż się on obraca? Nie znać materyalnych
tych środków, ani w tym dziurawym dachu, ani na tych ścianach
nagich i sprzętach odwiecznych, ani w twém ubogiém ubraniu.
Jako ojciec twój, powiem ci znowu, że nie jest mi wcale
tajemném, iż mąż twój traci w podróżach, cukierniach i hotelach
miejskich wszystko, co posiadasz, ciebie pozostawiając w
zupełném niemal ogołoceniu.
— Mój ojcze! — ze łzami w oczach przerwała młoda kobieta
— nie mów tak! o, proszę cię, nie mów tak o moim mężu! ja mu
sama dobrowolnie oddaję wszystko, co otrzymuję od was! Alboż
nie potrzebuje on środków materyalnych, dla nadania wyższego
polotu duchowi swemu? alboż nie należy się mu wynagrodzenie
jakieś za poświęcenie się jego dla sztuki, za niesłuszne
upokorzenia, jakich doświadcza od świata?
— Nie o to idzie — z lekkiém zniecierpliwieniem rzekł pan
Jan — chciał-bym tylko, żebyś zastanowiła się dobrze nad tém,
co ci powiem. Warunkami materyalnemi życia bezwzględnie
pogardzać nie należy. Znosisz teraz ubóztwo z cierpliwością, ale
czy cierpliwości téj na długo ci wystarczy ?...
— Potrzebuję bardzo mało, mój ojcze. Byle-bym mogła
marzyć swobodnie, miéć moje dziecko przy sobie...
— A więc dla miłości i przyszłości dziecka twego, powinnaś
wziąć fundusze swe pod własny swój zarząd. Przypuśćmy, że
widząc wyraźne niebezpieczeństwo, nie oddamy wam kapitału,
majątek twój stanowiącego, dopóki żyć będziemy... ale myśmy,
dziecko moje, starsi i sterani, a gdy nas zabraknie, któż stanie na
straży własności twéj, jeśli nie ty sama? Któż, oprócz ciebie,
będzie mógł położyć jakąś tamę rozrzutności twego męża...
Żancia żywo podniosła głowę. Oczy jéj zaświeciły

588
zdwojonym blaskiem, na twarzy odmalował się wyraz
energicznego oporu.
— Ja tamy téj nie położę z pewnością, mój ojcze! ja
Romanowi nie sprzeciwię się w niczém nigdy! Wychodząc za
niego, postanowiłam nieść mu zawsze pociechę i ulgę,
wycierpiéć raczéj wszystko, niż sprawić mu choć-by chwilę
zmartwienia. Czyż nie dość, że upokarzają go ciągle świat i
ludzie, abym ja jeszcze miała okazywać mu nieufność,
wątpliwość o prawości jego charakteru i dobroci jego serca?
Nie, mój ojcze! przebacz mi, ale nie uczynię tego nigdy! O byt
dziecka mego spokojną jestem. Ciocia Rózia kocha je, jak swoje,
i zapisała mu już ten kawałek ziemi, który zawsze dać może jaki
taki kęs chleba. Ze mną niech co chce będzie! Nietylko nie
odmówiła-bym nigdy mężowi memu środków, których wy mi
udzielacie, ale gdybym mogła, umiała, pracowała-bym w pocie
czoła, aby mu je powiększyć, aby z ich pomocą przynieść mu
choć chwilę pociechy i przyjemności, aby przekonywać go
ciągle, że nie dbam o materyalne dobro tego świata, ale pragnę
tylko być jego aniołem pocieszycielem, że nie omylił się on, gdy
niegdyś ujrzał we mnie ideał swój, to jest serce, mogące
zrozumiéć go i ocenić wyższego jego ducha!
Ileż w uczuciach, które córce Brochwicza podyktowały słowa
te, było dobroci serca, zapału, wspaniałomyślności! ale jakże
zarazem niepraktyczną była ta jéj dobroć! jakież płonne urojenie
rozniecało jéj zapał! na jaki przedmiot niegodny, na jaki grunt
jałowy łzy swe i ognie przelewała jéj wspaniałomyślność! Z całą
biernością swą z jednéj strony, a w upór przerodzoną energią z
drugiéj, z marzycielstwem swém i nieznaniem wszelkiéj
rzeczywistości, a wrodzoną skłonnością do uczuć szlachetnych i
gorących, córka Brochwicza pomnażała sobą zbyt liczny zastęp

589
kobiet, które, jak powietrza, potrzebują do życia oddawania czci
bożyszczu jakiemuś, mniejsza o to z jakiego kruszczu
urobionemu; bo nietylko zimny marmur, ale nędzną glinę, błoto
nawet samo, wyobraźnia ich rozbujała, niewiadomość ich,
prawdy od fałszu rozróżnić nieumiejąca, przetapiają na czyste
złoto, na blaski tęczowe, na promienie księżycowe, lub
słoneczne.
Pomnożyć ona miała sobą zbyt liczny zastęp niewiast, których
zaparcie się, poświęcenie, męczeństwo, świat, niewnikający w
grunt i wartość zjawiska, podziwia i wysławia, a które w saméj
istocie rzeczy, mistycznemi są pogadankami i
rozgorączkowanemi dziećmi. U stóp fetyszów rozrzucają one
nadarmo najpiękniejsze skarby serc swoich. Rozbijają swe piersi
o opoki zbudowane z piasku, zużywają siły na dzieło niegodne
jednego ich spójrzenia, przyjmują z radością rolę owiec,
ogałacanych z wełny, gęsi (grzeczniéj gołębic) oskubywanych z
pierza, dlatego tylko, aby w wełnę ich owinąć się mogły
wygodnie głupia pycha i występne wyzyskiwanie, aby na pierzu,
zdjętém z ich ciała, miękko spać mogły próżniactwo i wszelkie
grzechy. Męczennice to są zapewne, ale gdzie potrzeba
męczeństwa ich i w czém jego pożytek?
Przed domem zaturkotały koła, Żancia zerwała się na równe
nogi.
— To pewno Roman przyjechał! — zawołała, i na-pół
rozpromieniona, na-pół szczególnym jakimś niepokojem zjęta,
wybiegła z pokoju. Na dworze ciemno już było zupełnie; Żancia,
przysłaniając dłonią świecę, którą niosła w ręku, wyszła na próg
domu, przed którym stała bryczka, w parę mizernych ledwie koni
zaprzężona. Z bryczki wysiadł mężczyzna w fantastycznym
płaszczu, pod którym niósł starannie duże podługowate pudło, i

590
kobieta w watowéj salopce, mała, szczupła, z białemi włosami,
wysuwającemi się z pod kapturka. Mężczyzna, przywitawszy
córkę Brochwicza parą niezrozumiałych wyrazów, i przelotnie
rzuconym jéj pocałunkiem, udał się w głąb’ domu, kobieta
przystanęła w sieni.
— Cóż, mamo — pośpiesznie zapytała Żancia — jakże się
udało?
Stara kobieta łzy miała w oczach, i z giestem głębękiego[52]
zniechęcenia odparła:
— A cóż? jak zawsze! stracił tylko pieniądze i nabrał się
wstydu.
Słowa te dwie kobiety zamieniły pomiędzy sobą spiesznie i
cicho, poczém rozeszły się w dwie strony domu. Żancia weszła
do małéj izdebki, po któréj gwałtownemi kroki przechadzał się
Roman Gotard. Przez kilka lat ubiegłych nie zaszła w nim zmiana
najlżejsza. Był to zawsze wysoki, chudy, śniady mężczyzna, z
oczyma błyszczącemi, jak żużle, i z czarną, spiczastą bródką. Jak
dawniéj po izbie zajezdnego domu, tak teraz po izdebce starego
dworku rzucał się i szamotał, niby zraniony ptak w klatce.
Ubranie jego nie było już takie, jak dawniéj, zniszczone i siłą
macierzyńskich starań odnawiane.
Owszem, wszystko, co było na nim, tchnęło wykwintem.
Tużurek sporządzony był modnym krojem i z cienkiego sukna,
bielizna oślepiała białością, z włosów długich i batystowéj
chustki, którą miał w dłoni, ulatywały wonie perfum i pomad,
jeśli nie zupełnie zgodne z dobrym smakiem, to z pewnością
kosztowne. Jakże ubogiemi wydały się, przy tém ubraniu
ubóztwionego fetysza, perkalowa wązka suknia, płócienny
kołnierz i grube obuwie jego czcicielki!
Żancia powoli i z uśmiechem na ustach zbliżyła się do męża, i

591
probowała wziąć jego rękę.
— Dajże mi pokój! — zawołał Roman Gotard — mnie dziś
nie do czułości wcale... Otwórz mój tłómok i zaściel mi łóżko,
bo spać chcę...
Polarna gwiazda pochyliła się i rozpięła parę sprzączek u
rzemiennych pasów tłómoka.
— Romusiu! mój ojciec przyjechał... jest tu od kilku...
Roman Gotard stanął nagle na środku pokoju.
— Przyjechał! i pocóż to? czy dlatego, aby urągać naszemu
ubóztwu! Dobry ojciec!
Kobieta milczała chwilę.
— Czy nie zobaczysz się dziś z moim ojcem? — zapytała,
wyjmując z tłómoka poduszki i kładąc je na łóżku.
— Ja? — odparł Roman Gotard — pocóż to? czy chcesz
może, abym poszedł i pokłonił się mu aż do stóp? Spać mi się
chce! powiédz, żem zmęczony! na powitanie jutro dość czasu
będzie!
Zdawało się, że słowa te sprawiły na młodéj kobiecie
wrażenie pewnéj ulgi. Obawiała się spotkania tych dwóch ludzi,
dziś szczególniéj... dziś... kiedy od piérwszego spójrzenia na
męża, od piérwszych wyrazów, przez niego wymówionych,
poznała, że... nie był on zupełnie przytomnym, że w oczach jego
palił się, a w głowie szumiał trunek. Roman Gotard zaczął
rozbierać się. — Cóż? — rzekł po chwili — nie pytasz o
powodzenie moje? zebrałem naprawdę wiele laurów i skarbów...
cha, cha, cha...
— Mama mówiła mi... — nieśmiało wtrąciła młoda kobieta.
— Mówiła? więc już wiész i pośpieszysz zapewne
powiedziéć o wszystkiém swemu ojcu... aby naśmiewał się z
zapoznanego artysty! O! ten zmateryalizowany bogacz!

592
Na twarz Żanci wystąpił rumieniec. Uczuła się na chwilę
córką.
— Nie mów tak, Romusiu — rzekła głosem mniéj trochę
nieśmiałym, niż wprzódy — mój ojciec nie jest już wcale
bogatym, a kiedy i był nim, nie był nigdy zmateryalizowanym...
— Nie był! nie był! a dlaczegóż nie oddaje ci twego posagu?
Młoda kobieta pochyliła głowę i milczała.
— Weź skrzypce z pod okna — ozwał się mąż — deszcz może
padać w nocy, a w téj przeklętéj dziurze ze wszystkich okien
przecieka.
Żancia spełniła rozkaz. Roman Gotard spoczywał już pod
ciepłą i ozdobną kołdrą.
— I cóż? — zawołał z niecierpliwością — dlaczegóż mi nie
kładziesz przy łóżku szlafroka.... wiész dobrze, że gdy uczuję
śród nocy natchnienie, wstaję i gram...
Jakto! więc ta młoda, pełna wewnętrznych i powierzchownych
uroków, kobieta, ta córka szlacheckiego starego rodu, mogła w
milczeniu przyjmować i wykonywać grubiańskie rozkazy
wyciągniętego wygodnie pod kołdrą, za jéj pieniądze nabytą, na-
pół obłąkanego zawsze, dziś na-pół pijanego, człowieka? Nie
zbudziłaż się w niéj duma człowiecza? godność niewiasty,
wytworność szlacheckiéj córki, nie krzyknęła-ż w niéj wstrętem i
oburzeniem? Bynajmniéj, milcząca i korna, z łagodnym
uśmiechem na białych ustach, wyjęła ona z tłómoka szlafrok z
miękkiéj i kosztownéj materyi, i zawiesiła go na krześle, które
wprzódy postawiła u nóg wygodnego posłania swego męża. Nie
był-że on jéj fetyszem? nienawykłaż od kolebki do pokory,
bierności i ślepego posłuszeństwa?
— Może chcesz, Romusiu, abym ci urządziła herbatę?
— Bardzo dziękuję — sarknął mąż — po przysmakach,

593
któremi nasyciła mnie szanowna publiczność w Lidzie, ani jeść,
ani pić już nie chcę!
Zaprawdę! pił już dosyć w sąsiedniéj snadź jakiéjś, na drodze
stojącéj, oberży!
Żancia wzięła świecę ze stołu i odchodziła ze schyloną głową,
na palcach. Była już we drzwiach, gdy z pod kołdry ozwał się za
nią głos Romana Gotarda.
— Chodź tu!
Zwróciła się i szybko postąpiła ku łóżku.
— Dobranoc! — łagodniéj nieco, niż wprzódy, ozwał się mąż.
Kobieta z pośpiechem podaną sobie dłoń pochwyciła.
— Dobranoc, drogi mój, dobranoc! — szepnęła z czułością —
proszę cię — dodała błagalnie — nie myśl bardzo o tém, co cię
spotkało... nie martw się... przyjdzie z pewnością czas, w którym
ludzie zrozumieją cię nakoniec... ocenią, lepiéj... sądzę —
dodała ciszéj — że ojciec mój przywiózł nam trochę pieniędzy...
— No! no! dobrze już, dobrze! jesteś zawsze moim aniołem
pocieszycielem! pocałuj mnie!
Niebiańska radość oblała twarz młodéj kobiety, gdy usłyszała
z ust męża zaręczenie, że jest zawsze ideałem jego i aniołem
pocieszycielem. Trudno zresztą zaręczyć, czy Roman Gotard,
który i dawniéj w staraniu się o jéj serce złożył niejeden dowód
przebiegłości, wyrazów tych nie używał często, jako talizmanów,
czyniących z młodéj żony jego bez granic uległą niewolnicę,
przynoszącą mu w kornéj dani skarby swych wdzięków, słodycz
swych pieszczot i złote runo swego posagu.
Wyszła z sypialni męża pocieszona, rozpromieniona niemal,
dumna tém, że uśmierzyła zgryzotę jego, i na usta jego,
wykrzywione goryczą, przywołać zdołała uśmiech i łagodne
słowo. Znalazła ojca, siedzącego w bawialnéj izbie, na

594
uprzedniém miejscu.
— Mój ojcze! — rzekła — Romuś przeprasza cię bardzo, że
dziś cię powitać nie może; ale biedny przyjechał tak zmęczony
drogą i cierpiący, że zaraz położyć się musiał do łóżka.
Brochwicz uczynił ręką giest taki, jakby chciał powiedziéć, że
niegrzeczność ta zięcia nie obchodzi go wcale, i że od człowieka
takiego, jak on, nic innego spodziewać się nie mógł.
Siedzieli znowu oboje przed dogasającém ogniskiem: córka z
głową pochyloną na kolanach ojca, ojciec pogrążony w
głębokiéj, posępnéj zadumie. Kwadrans upływał po kwadransie,
cisza głęboka panowała w starym dworku i wokoło. Ciszę tę
przerwał raz odzywający się w przyległéj izbie płacz dziecka.
Żancia uczyniła poruszenie, jakby powstać i biedz chciała, ale
jednocześnie dało się słyszéć śpieszące dreptanie jakichś stóp, w
stare pantofle naprędce obutych, a po chwili z płaczem dziecka
zmieszał się miarowy stuk poruszanych biegunów kolebki i
usiłujący nucić ochrypły głos kobiecy...
— To ciocia Rózia usypia moje dziecko! — szepnęła Żancia.
Była to w istocie pani Róża, która tam w na-pół ciemnym
pokoju siedziała przy kolebce dziecka i, obu rękoma otulając je
starannie od chłodu, usiłowała zanucić nad niém którą z tych
piosnek, jakiemi piastunki usypiają zwykle niemowlęta. Żadna
jednak z łagodnych i prostych melodyi tych nie przybywała ku
niéj, a natomiast do ust jéj i pamięci tłoczyły się, niby echa
przeszłości całéj, nuty i słowa czułych i romansowych pieśni.
Daremnie walczyła z natrętnemi temi echami, daremnie siliła się
na naśladowanie monotonnych, przeciągłych tonów, któremi
chciała przywołać sen na niewinne oczy niemowlęcia; drżący i
stary głos jéj starą wciąż pieśń zawodził o Filonie i gaiku, o
czułém kochaństwie przy świetle księżyca. Dziecię zasnęło,

595
ukołysane raczéj ruchem kolebki, niż drżącym, złamanym głosem,
wyśpiewującym mimowoli odwieczne pieśni miłosne; ale stara
niewiasta, z garstką siwych włosów nad zmarszczoném czołem,
westchnęła ciężko, pokiwała głową i otarła łzę, która ze zgasłego
oka staczała się za materacyk, ochraniający twarz, od fluxyi
obrzękłą.
Z innéj znowu strony starego domu ozwały się po chwili
dźwięki skrzypiec. Księżyc świecił na dworze, a srebrne
promienie jego, wnikając do izby sypialnéj Romana Gotarda,
przypomniały przebudzonemu wędrownemu artyście, ściśle dotąd
spełniany, obowiązek patrzania na tę gwiazdę nocną, ilekroć
ukazywała się na niebie. Patrzał tedy na księżyc, błyszczący za
małemi szybami, i usnąć już nie mógł... Srebrny promień padał na
podługowate pudło, w którém mieściły się skrzypce... wiatr
jesienny szumiał z cicha za ścianami domu... gałęzie wzrastającéj
pod oknem topoli drżały w osrebrzoném powietrzu, szemrząc
opuszczającém je zwiędłém liściem... Roman Gotard porwał się
z posłania i, wysoką postać swą owinąwszy szlafrokiem, ze
skrzypcami w ręku, stanął przy oknie... Kto wié? dziś może
właśnie, śród nocy tej szemrzącéj i srebrnéj, nadeszła chwila
błogosławiona, w któréj powstanie wielka kompozycja jego,
owo dzieło, na które oczekiwał od tak dawna... Pociągnął
zmyczkiem[53] po strunach i... probował komponować arcydzieło,
do którego, jak myślał, wszystkie materyały spoczywały już
gotowe w głowie jego i piersi, rozpalonéj wyższym ogniem...
Śpieszne, tłumne, bezładne tony, dochodziły długo do
bawialnéj izby starego dworku; stawały się z razu coraz
gwałtowniejszemi, wydawały krzyki niesforne i jęki wrzaskliwe,
potém uciszać się i milknąć zaczęły, aż oderwane tony zdradziły
rękę bezowocnie znużoną, żal bezwładny, silenie się nadaremne,

596
zwątpienie i rozpacz...
Żancia, usłyszawszy muzykę męża, podniosła głowę z nadzieją
i tryumfem.
— Jak on pracuje nad sztuką, mój ojcze! — szepnęła — grywa
tak często prawie po całych nocach!
Brochwicz uśmiechnął się z nietajoną goryczą i wzgardą, ale
ona nie widziała uśmiechu tego; cała dusza jéj wsłuchana była w
to gwałtowne i zarazem niedołężne zbiorowisko tonów, z których
co chwila (oczekiwała tego z drżącą i namiętną nadzieją),
wypłynąć mogła pieśń potężna, genialna, uwiekopomnić mająca
imię jéj ubóztwianego fetysza. Zamiast jednak upragnionego
arcydzieła tego, rozległ się stuk rzuconego na sprzęt jakiś
instrumentu, i wszystko umilkło.
Młoda kobieta smutnie znowu pochyliła głowę.
— Zmęczony dziś był zanadto... — wymówiła po chwili —
nie miał dość natchnienia, ale przyjdzie chwila...
Zamknęła oczy i, trzymając w obu rękach dłoń ojca, z głową
złożoną na jego kolanach, usnęła, czy marzyła. Oblana różowym
blaskiem żaru, wyglądała teraz, jak istota z duszą zachwyconą
wiecznie, z ciałém słabém i omdlałém, z ustami niewinnego
dziecka i czołem znużonéj, zwiędłéj kobiety.
Jan Brochwicz patrzał na ten uroczy niegdyś, dziś tak smętny i
marnie więdnący kwiat jego domu. Jego domu! cóż stało się z
tym domem, także tak drogim mu, w poświęconéj ziemi
chroniącym spopielałe zwłoki wielu pokoleń przodków jego, z
tym domem, w którym wypiastowała go na ręku swych
troskliwych matka najlepsza, w którym stały niegdyś kolebki
dzieci jego, otoczone z serc rodzicielskich wysnutą przędzą
złocistych nadziei? Mieszkali w domu tym przybysze obcy,
rozlegała się w ścianach jego mowa, przodkom jego nieznana...

597
Cóż stało się z pierworodnym synem jego, z tym młodzieńcem o
białém czole, łagodném oku, który chlubą jego był niegdyś,
radością, nadzieją?
Oto czoło jego nie było już białém, ani oko łagodném. Na
piérwszém wystąpiła niejedna już skaza i plama, drugie płonęło
ogniem występnych zwątpień i złych namiętności. Wydał on
rękom obcym ściany ojczyste i bóztwa domowe, a sam poszedł
na wędrówkę po świecie, u któréj końca stała może nędza i
hańba.
I przypomniał sobie Jan Brochwicz owe wieczory letnie, w
których, obciążony nioznanemi dawniéj troskami, rozrzewniony
do głębi widokiem ogólnych nieszczęść i upadków, spoglądał na
rodzinny kraj bez granic, a uczuwając się synem téj ziemi,
ogarniętéj urokiem posępnym, i ojcem młodych istot, których
jutro kryło się jeszcze w mgle tajemnicy, ze łzą zapieraną w głąb’
piersi, z błaganiem słaném do groźnego nieba, szeptał drżącemi
usty:
— Może dzieci nasze...
Więc zawiodła go ta ostatnia, najwyższa nadzieja! A iluż
ojców zawiedzionych podobnie widział dokoła! i ileż domów,
podobnie zaprzedanych, stało w smutku i ruinie śród rodzinnych
rozłogów! ilu młodzieńców tułało się po świecie, na wzór syna
jego, z głową oszalałą, piersią pustą i rękoma bezczynnemi, lub...
występnemi! ileż niewiast, tak, jak córka jego, marnowało życie i
siły bez pożytku ni szczęścia, w zalotnych uśmiechach, lub
płonnych marzeniach!
Straszne to były myśli i obrazy! To téż z sercem
zakrwawioném i sumieniem, którém miotał niepokój srogi,
Brochwicz ukrył czoło w dłoniach, a po twarzy jego, zoranéj i
bladéj, toczyły się ciężkie, palące łzy.

598
KONIEC.

Przypisy
1. ↑ Błąd w druku; powinno być – 28. ↑ Błąd w druku; powinno być –
przyszłość. przesuwając.
2. ↑ Błąd w druku; powinno być – 29. ↑ Błąd w druku; powinno być –
ciebie. żmudną.
3. ↑ Błąd w druku; powinno być – 30. ↑ Błąd w druku; powinno być –
zamknięciu. jesteś.
4. ↑ Błąd w druku; powinno być – 31. ↑ Błąd w druku; powinno być –
memu. szlachetna!.
5. ↑ Błąd w druku; powinno być – 32. ↑ Błąd w druku; powinno być –
onieśmieleni. piastunka.
6. ↑ Błąd w druku; powinno być – 33. ↑ Błąd w druku — powinna być:
skrzydła. (.) kropka
7. ↑ Błąd w druku; powinno być – 34. ↑ Błąd w druku; powinno być –
obecność. wesołość.
8. ↑ Błąd w druku; powinno być – 35. ↑ Błąd w druku – powinna być
wielką. (.) kropka
9. ↑ Błąd w druku, powinna być 36. ↑ Błąd w druku; powinno być –
kropka. wyskoczywszy.
10. ↑ Błąd w druku; powinno być – 37. ↑ Błąd w druku; powinno być –
jeszcze. wyrazu.
11. ↑ Błąd w druku; powinno być – 38. ↑ Błąd w druku; powinno być –
miął. ci.
12. ↑ Błąd w druku; powinno być – 39. ↑ Błąd w druku; powinno być –
ukłonów. interesa.
13. ↑ Błąd w druku; powinno być – 40. ↑ Błąd w druku; powinno być –
bardzo. Brochwiczowa.
14. ↑ Błąd w druku; powinno być – 41. ↑ Błąd w druku – zbędnie
wieczoru. powtórzone się
15. ↑ Błąd w druku; brak kropki. 42. ↑ Błąd w druku; powinno być –
16. ↑ Błąd w druku; powinno być – wspierał.
daléj. 43. ↑ Błąd w druku – powinna być

599
daléj. 43. ↑ Błąd w druku – powinna być
17. ↑ Błąd w druku; powinna być (.) kropka
kropka. 44. ↑ Błąd w druku; powinno być –
18. ↑ Błąd w druku; powinno być – Arturkiem!.
nieszczęsnych. 45. ↑ Błąd w druku; powinno być –
19. ↑ Błąd w druku; powinno być – uczesała.
jesteś. 46. ↑ Błąd w druku; powinno być –
20. ↑ Błąd w druku; powinno być – uszczerbku.
którego. 47. ↑ Błąd w druku; powinno być –
21. ↑ Błąd w druku; powinno być – wzrokiem.
przecież. 48. ↑ Błąd w druku; powinno być –
22. ↑ Błąd w druku – powinien być rozognionym.
przecinek 49. ↑ Błąd w druku; powinno być –
23. ↑ Błąd w druku – powinien być bawialnego.
przecinek 50. ↑ Błąd w druku; powinno być –
24. ↑ Błąd w druku; powinno być – klęczki.
Drylskiéj. 51. ↑ Błąd w druku; powinno być –
25. ↑ Błąd w druku; powinno być – nogi.
zatęsknił. 52. ↑ Błąd w druku; powinno być –
26. ↑ Błąd w druku; powinno być – głębokiego.
paltot. 53. ↑ Błąd w druku; powinno być –
27. ↑ Błąd w druku; powinno być – smyczkiem.
wszystkich.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie


autora: Eliza Orzeszkowa.

600
O tej publikacji cyfrowej
Ten e-book pochodzi z wolnej biblioteki internetowej
Wikiźródła[1]. Biblioteka ta, tworzona przez wolontariuszy, ma na
celu stworzenie ogólnodostępnego zbioru różnorodnych
publikacji: powieści, poezji, artykułów naukowych, itp.

W publikacji została zachowana oryginalna ortografia, oczywiste


błędy w druku zostały poprawione przez redaktorów Wikiźródeł.

Wersja źródłowa tego e-booka znajduje się na stronie:


Rodzina Brochwiczów - całość

Książki z Wikiźródeł są dostępne bezpłatnie, począwszy od


utworów nie podlegających pod prawo autorskie, poprzez takie,
do których prawa już wygasły i kończąc na tych, opublikowanych
na wolnej licencji. E-booki z Wikiźródeł mogą być
wykorzystywane do dowolnych celów (także komercyjnie), na
zasadach licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych
samych warunkach wersja 3.0 Polska[2].

Wikiźródła wciąż poszukują nowych wolontariuszy. Przyłącz się


do nas![3]

Możliwe, że podczas tworzenia tej książki popełnione zostały


pewne błędy. Można je zgłaszać na tej stronie[4].

601
W tworzeniu niniejszej książki uczestniczyli następujący
wolontariusze:

Wiola w123
Lilibalu
Salicyna
Airam57
Wikisource-bot
Arekowy
Ankry
Teukros
Bastet
Mudbringer
Tommy Jantarek
PMG

1. ↑ https://pl.wikisource.org
2. ↑ http://www.creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl
3. ↑ https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kroki
4. ↑ http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium

602

You might also like