Múà Ez Fernando J. - Kucharka Z Castamar

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 776

Dla mojej Żony, powietrza, którym oddycham, morza, które

mnie kołysze, które rozlewa się na cały mój świat.


Dla mojej Matki, która pierwsza zachęciła mnie do napisania
tej powieści.
Dla mojego Ojca, człowieka, od którego codziennie się uczę.
CZĘŚĆ PIERWSZA

10–19 października 1720 roku
ROZDZIAŁ 1

10 października 1720 roku, rano
„Żadne cierpienie nie trwa wiecznie” – przekonywała często samą
siebie, by zasiać w swoim sercu nadzieję, że wszystko przemija. „Ani
żadna radość” – dodawała. Niewykluczone, że przez wielokrotne
powtarzanie tego zdania z czasem zgubiła gdzieś jego sens i wyrażało
już tylko smutek, którego w ostatnich latach nie szczędziło jej życie.
Czuła się jak postrzępiona szmaciana lalka, skazana na codzienne
cerowanie własnej duszy. A przecież jakoś się pozbierała, dzięki
odwadze wykrzesanej z konieczności i buntowniczej naturze; musiała
być twarda i żyć dalej. „Nikt nie powie, że stchórzyłam” – powtarzała
sobie teraz Clara.
Szczelnie ukryta pod warstwą słomy, skupiała uwagę na kroplach
deszczu spływających po snopkach. Dzięki temu udawało jej się nie
zerkać na opalizujące światło, które przeciskało się przez słomę niczym
przez żaluzje. Kiedy tylko na nie patrzyła, uświadamiała sobie bezmiar
przestrzeni wokół furmanki, która wiozła ją do posiadłości Castamar.
W takich momentach musiała kontrolować oddech, bo już na samą
myśl o tym, że nie chronią jej cztery ściany, serce biło jej jak szalone.
Podczas takich ataków paniki nieraz traciła przytomność. Jakże
nienawidziła tej swojej słabości! Ogarniała ją wtedy niemoc, Clara
wydawała się sobie taka krucha, jakby w jednej chwili miały się na nią
zwalić wszystkie nieszczęścia tego świata. To właśnie przez ten lęk
poczuła się rozdarta, kiedy pani Moncada przekazała jej, że w Castamar
potrzebują kogoś do pracy. Tęga przełożona salowych i pielęgniarek
podeszła do niej i oznajmiła, że jej dobry znajomy, don Melquíades
Elquiza, marszałek dworu z Castamar, poszukuje pomocy kuchennej.
„To może być dla ciebie szansa, Claro” – powiedziała.
Clarę kusiło, by skorzystać z tej szansy, a jednocześnie paraliżował ją
strach, bo musiałaby opuścić szpital, w którym pracowała i mieszkała.
Wystarczyło, że pomyślała o ulicach Madrytu, o Plaza Mayor, który
tylekroć przecinała z ojcem, by dostawała duszności, słabła i zaczynała
się pocić. Z oczami zasłoniętymi chustką próbowała samodzielnie
dotrzeć w pobliże alkazaru, wróciła jednak spanikowana do szpitala,
gdy tylko dotknęła stopą bruku. Pani Moncada była tak miła, że sama
spotkała się z Melquíadesem Elquizą, by opowiedzieć mu o kulinarnych
talentach Clary. Podobno znali się od dawna, w młodości spotykali się
na biesiadach pod gołym niebem, kiedy ona służyła u hrabiego de
Benavente, on zaś u księcia de Castamar. To od niej pan Elquiza
dowiedział się, że Clara odziedziczyła zamiłowanie do gotowania po
matce, kuchmistrzyni kardynała Giulia Alberoniego, byłego ministra
króla Filipa V. Niestety prałat popadł w niełaskę i wrócił do Republiki
Genui, zabrawszy ze sobą matkę kobiety.
Clara była jej prawą ręką, straciła jednak pracę – kardynałowi
pozwolono wywieźć wyłącznie kuchmistrzynię. Myślała, że szybko
znajdzie zajęcie w jakimś dworze, ale ponieważ referencje wystawiła jej
własna matka, kucharze odnosili się do niej nieufnie, tym bardziej gdy
wychodziło na jaw, że jest wykształconą panienką. Obniżyła więc swoje
aspiracje i próbowała znaleźć pracę gdziekolwiek w kuchni,
a tymczasem zarabiała na życie, opiekując się chorymi w głównym
szpitalu miejskim, znanym także jako szpital Zwiastowania Pańskiego.
Serce krajało jej się na myśl, że ojciec, wielce ceniony doktor
Armando Belmonte, włożył tyle trudu w zapewnienie wykształcenia jej
i jej siostrze po to, by spotkał ją taki los. Ale nie mogła go za to winić.
Postąpił, jak przystało na światłego człowieka, którym pozostał aż do
dnia swojej tragicznej śmierci, 14 grudnia 1710 roku. „Tyle nauki na
nic” – ubolewała. Guwernantka Francisca Barroso od początku
narzuciła dziewczynkom żelazną dyscyplinę. Dzięki temu Clara i jej
siostra posiadły wszechstronną wiedzę i najrozmaitsze umiejętności,
takie jak szycie, haftowanie, znajomość etykiety, geografii, historii,
łaciny, greki, matematyki, retoryki, gramatyki i języków nowożytnych:
angielskiego i francuskiego. Brały też lekcje gry na pianinie, śpiewu
i tańca, które słono kosztowały ich rodziców, i namiętnie pochłaniały
książki. Jednak po śmierci ojca całe to wykształcenie na nic im się nie
zdało; były skazane na nieuchronną degradację społeczną. Za to
zamiłowanie do gotowania, które Clara dzieliła z matką i na które ojciec
zawsze narzekał, stało się gwarantem przetrwania rodziny.
„Moja droga Cristino, chyba po coś trzymamy kucharkę” – karcił
żonę. „Nie wiem, co pomyśleliby nasi znajomi, gdyby dowiedzieli się, że
ty i twoja starsza córka spędzacie całe dnie pośród oparów unoszących
się znad garnków, chociaż macie aż nadto służących”.
W tamtych dobrych czasach Clara miała dostęp do wszelkiego
rodzaju książek kucharskich, łącznie z przekładami dzieł arabskich
i sefardyjskich, częstokroć podlegających w Hiszpanii cenzurze.
Łapczywie pochłonęła Księgę potrawek, przysmaków i zup kucharza
Ruperta de Noli i Cztery księgi o sztuce cukiernictwa Miguela de Baezy,
nie mówiąc o najrozmaitszych przepisach, które wpadły w ręce jej lub
matce. Od dziecka towarzyszyła kucharce, pani Cano, podczas zakupów
na targowisku; dzięki temu nauczyła się wybierać najlepszą kapustę,
sałatę, cieciorkę, soczewicę, pomidory, owoce i ryż. Jako mała
dziewczynka uwielbiała przebierać moczącą się ciecierzycę i soczewicę,
by oddzielić nadpsute nasiona, kosztować bulionu z olla podrida[1]
i próbować gorzkiej czekolady, którą ojciec zdobywał dzięki koneksjom
na dworze królewskim. Tęskniła za czasami, kiedy razem z matką piekły
biszkopty genueńskie i ciasta, smażyły dżemy i konfitury. Przypomniała
sobie, jak przekonały ojca, żeby kazał wybudować gliniany piec opalany
drewnem, w którym mogłyby przygotowywać wszelakie potrawy.
Początkowo protestował, ale w końcu ustąpił pod pretekstem
zaspokojenia potrzeb służby.
Zapoznawszy się z referencjami Clary przedstawionymi przez panią
Moncadę, don Melquíades zgodził się przyjąć ją do pracy. Castamar
było dla niej pierwszym szczeblem drabiny, powrotem do prawdziwej
kuchni. Praca w pałacu księcia – który służył królowi Filipowi V
i wsławił się podczas wojny o sukcesję – oznaczała bezpieczne życie
pośród służby. Dowiedziała się, że to nietypowy dwór: chociaż don
Diego miał tytuł granda Hiszpanii, zadowalał się zaledwie jedną trzecią
służby zwykle zatrudnianej w książęcych majątkach. Podobno po
śmierci żony zamknął się w domu; w ostatnich latach widziano go
zaledwie na kilku dworskich wieczerzach.
Przed wyjazdem do Castamar napisała listy do siostry i matki.
Dzięki temu, że król Filip zezwolił na korzystanie z poczty wszystkim
poddanym (wcześniej ten przywilej przysługiwał tylko rodzinie
królewskiej, arystokracji i kupcom), mogła poinformować je
o przeprowadzce, obiecując, że wkrótce poda im nowy adres. Wydała
skromne oszczędności, by opłacić obie przesyłki. Zazwyczaj koszty
pokrywał adresat, wolała jednak oszczędzić wydatków swoim bliskim.
Po wysłaniu wiadomości musiała zaczekać, aż Pedro Ochando,
woźnica i handlarz końmi z Castamar, skończy pracę i załaduje na
furmankę snopy słomy. Dopisało jej szczęście: dzień był deszczowy.
Mężczyzna uprzejmie zaproponował, że odbierze ją z przyszpitalnej
wozowni, nie musiała więc walczyć z lękiem przed przebywaniem
w otwartej przestrzeni.
„Wolałabym jechać z tyłu, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu” –
powiedziała śmiało. „Będę mogła schronić się przed ulewą między
snopkami. Nie mam się czym osłonić”.
Jechali już ponad trzy godziny w strugach deszczu, traktem
łączącym Móstoles z Boadillą. Kiedy furmanka podskakiwała na
wybojach, Clara myślała z przerażeniem, że zakrywająca ją słoma zaraz
się przesunie i pozbawi ją schronienia. Tak się jednak nie stało, za to od
ciągłego trzęsienia rozbolały ją mięśnie. Wreszcie wóz się zatrzymał,
a niezbyt rozmowny pan Ochando oznajmił, że dotarli na miejsce.
Podziękowała mu i z zamkniętymi oczami zeszła z wozu. Zimne
krople przeniknęły za haftowany kołnierz jej sukni, przyprawiając ją
o dreszcz. Zaczekała, aż skrzypienie kół dostatecznie się oddali,
i z duszą na ramieniu zawiązała chustką oczy. Zerkając przez wąską
szparę, przez którą widziała zaledwie ziemię pod stopami, i podpierając
się kijem, który pełnił funkcję laski ślepca, ruszyła w stronę
niewielkiego, otoczonego murem podwórza znajdującego się na tyłach
pałacu. Szła ze wzrokiem wbitym we własne buty, modliła się, by
chustka ochroniła ją przed widokiem reszty majątku. Przyspieszyła
kroku; serce waliło jej jak młotem, tak szybko łapała ustami powietrze,
że poczuła mrowienie w kończynach. Przeszła pod łukiem
prowadzącym na dziedziniec, nie zwracając uwagi na dziewki ze służby,
które ze śmiechem zdejmowały ze sznurów ostatnie sztuki prania.
Nagle poczuła się zagubiona pośród tej ogromnej przestrzeni.
Straciła orientację, wąziutka szparka pod chustką przestała jej
wystarczać. Podniosła głowę: w głębi dziedzińca dostrzegła drewniany
ganek i drzwi. Chociaż były zamknięte, puściła się biegiem w ich stronę.
Brakowało jej sił, drżała na całym ciele, prosiła Boga, żeby się nie
potknęła ani nie zemdlała. Kiedy znalazła się pod daszkiem, zdjęła
z oczu chustkę i oparła czoło o framugę, starając się nie myśleć o tym,
że za nią rozciąga się nieprzenikniona otwarta przestrzeń. Zaczęła
desperacko dobijać się do drzwi.
– Co ty wyprawiasz, kobieto?
Głos rozległ się za jej plecami. Jego oschły, władczy ton sprawił, że
Clarze na moment przestało bić serce. Odwróciła się, próbując
zapanować nad strachem. Kiedy podniosła wzrok, napotkała surowe
spojrzenie pięćdziesięcioparoletniej kobiety. Zanim spuściła głowę,
zdążyła dostrzec malującą się w nim bezwzględność.
– Jestem Clara Belmonte, nowa pomoc kuchenna – powiedziała
zduszonym głosem, podając kobiecie listy polecające napisane przez jej
matkę i panią Moncadę.
Kobieta przez chwilę jej się przyglądała, po czym z ociąganiem
sięgnęła po papiery. Clarze wydawało się, że trwa to całą wieczność.
Kręciło jej się w głowie, poszukała więc ukradkiem oparcia w ścianie,
żeby nie osunąć się na ziemię. Kobieta zauważyła, że Clara ledwo
trzyma się na nogach – podniosła wzrok i przeszyła ją spojrzeniem,
jakby chciała zanurkować w jej duszy.
– Dlaczego tak zbladłaś? Chyba nie jesteś chora? – zapytała, po
czym wróciła do lektury listów.
Clara pokręciła głową. Ugięły się pod nią nogi, nie była już w stanie
udawać, że wszystko jest w porządku. Wiedziała jednak, że straci tę
pracę, jeżeli przyzna, że nie może przebywać w otwartej przestrzeni.
Dlatego zacisnęła zęby i spróbowała wziąć głęboki oddech.
– Pan Melquíades powiedział, że przyśle mi służkę
z doświadczeniem. Nie jesteś za młoda na to wszystko, co tu wypisano?
Clara dygnęła, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę,
i odpowiedziała, że nauczyła się zawodu od matki w domu jego
ekscelencji Alberoniego. Kobieta z rezerwą oddała jej referencje.
Zręcznym ruchem dobyła pęk kluczy, po czym otworzyła drzwi.
– Chodź ze mną – przykazała.
Clara z ulgą weszła do środka i pospieszyła za idącą energicznym
krokiem kobietą. Zaczęła dochodzić do siebie. Korytarz wydał jej się
bardzo szeroki – korzystając z tego, że idzie z tyłu, od czasu do czasu
ukradkiem opierała się o nagie białe ściany. Klucznica poinformowała ją
despotycznym tonem, że drzwi, którymi weszły, muszą być zawsze
zamknięte. Wejście dla służby znajdowało się po drugiej stronie
podwórza i prowadziło wprost do kuchni. Clara poczuła ulgę; nie miała
zamiaru opuszczać pałacu.
Po drodze minęły trzy służki rozmawiające podniesionym tonem,
kilka pokojówek, które na widok jej przewodniczki obciągnęły fartuszki
i czym prędzej wbiegły na piętro, dwóch młodzików o smutnych oczach
i niejakiego Jacinta Suáreza, aprowizatora odpowiadającego za
zaopatrzenie kuchni. Towarzyszył mu Luis Fernández, szafarz
nadzorujący spiżarnie, gdzie przechowywano podstawowe produkty
spożywcze, warzywa strączkowe i jarzyny, oraz składzik na wosk, węgiel
i drewno opałowe. Kobieta witała ich po imieniu, oschłym, wyniosłym
tonem. Kiedy przemierzały kręte korytarze, pojawiło się dwóch
służących odpowiedzialnych za oświetlenie pałacu i ogrodów; pochylili
nisko głowy, dotykając brodami piersi. Natknęły się również na Galateę
Borcę, pulchną dziewczynę z dołeczkami w policzkach, niosącą zestaw
sosjerek. Idąca przed nią Matilde Marrón, która zarządzała kredensem
i owocarnią, nerwowo wymachiwała rękami i pouczała podwładną, by
dokładnie umyła karafki na ocet. Każda z mijanych osób stawała na
baczność na widok gospodyni.
– Przyjmę cię na próbę, która dobiegnie końca, kiedy uznam to za
stosowne. Jeżeli nie spodoba mi się twoja praca albo zaangażowanie,
natychmiast odeślę cię do Madrytu. Będziesz zarabiała sześć
bilonowych reali[2] na dzień, masz prawo do trzech posiłków dziennie
i jednego wolnego dnia w tygodniu; najczęściej będzie to niedziela. Tak
czy inaczej w każdą niedzielę możesz chodzić na mszę. Będziesz spała
w kuchni, w małej alkowie za kotarą – wyjaśniała szczegółowo kobieta,
obojętnie mijając dwie praczki.
Clara skinęła głową. Mężczyzna pracujący na dworze królewskim
zarabiał jedenaście bilonowych reali dziennie, ale chociaż don Diego
należał do jednego z największych hiszpańskich rodów, Castamar nie
było pałacem królewskim, ona zaś nie była mężczyzną. I tak miała
szczęście: jej zapłata przewyższała średnie wynagrodzenie, wiele
służących szorowało schody za niespełna dwa bilonowe reale dziennie.
Pomyślała, że będzie mogła zaoszczędzić, na wypadek gdyby
w przyszłości jej sytuacja miała ulec pogorszeniu.
– Nie toleruję lenistwa, sekretnych relacji między służącymi ani
rzecz jasna potajemnych wizyt mężczyzn – ciągnęła kobieta.
Korytarzem z pięknym kasetonowym sufitem wyrzeźbionym
w drewnie dotarły do podwójnych drzwi z pomarańczowej wiśni, nad
którymi wisiał szyld z napisem „Kuchnie”. Wyszła przez nie służąca ze
srebrną tacą, na której niosła śniadanie: bulion drobiowy, dzbanuszki
z mlekiem i czekoladą, opiekany chleb z masłem przyprószony cukrem
i cynamonem, jajka na miękko, bułeczki i boczek. Clara zauważyła, że
w bulionie pływa za dużo ziół, że grzanki są za tłuste, jajka za bardzo
ścięte, a bułeczki niedopieczone. Brakowało także ujiera[3], który
powinien nadzorować przenoszenie sztućców, zastawy, pieczywa
i jedzenia z kuchni do komnaty pana. Tylko boczek wydawał się dobrze
przygotowany, właściwie ukrojony i usmażony na własnym tłuszczu.
Uwagę Clary zwrócił przede wszystkim sposób podania, niegodny
granda mimo ładnej wzorzystej zastawy i eleganckich srebrnych
sztućców – niestety niewłaściwie ułożonych – wśród których znajdował
się rzadko spotykany czterozębny widelec. Najbardziej rzucał się
w oczy brak kwietnej dekoracji, nieodzownej przy śniadaniu; biała
haftowana serwetka z koronką byle jak wystawała z tacy, nie było też
srebrnych kloszy, które utrzymałyby ciepło bułeczek, bulionu, boczku
i jajek i wprowadziły do posiłku element zaskoczenia.
Wystarczyło jedno spojrzenie klucznicy, by pokojowa się zatrzymała.
Kobieta z ogromną precyzją ułożyła łyżeczkę do kawy w odpowiedniej
odległości od zastawy i właściwie ustawiła srebrne dzbanuszki.
– Niech ci się tylko nic nie przesunie, Eliso – przykazała swoim
budzącym trwogę głosem. – Możesz już iść.
Widać było, że gospodyni ceni sobie protokół i etykietę, choć
zapewne nie znała wersalskich zasad serwowania potraw ani francuskiej
sztuki kulinarnej praktykowanej na dworze króla Filipa.
– Oczywiście, doño Úrsulo – odpowiedziała Elisa i zgięła się
w ukłonie mimo ciężkiej tacy. Stała tak, dopóki gospodyni i Clara nie
weszły do kuchni.
Znajdujące się w środku kobiety znieruchomiały na widok
gospodyni, po czym lekko się skłoniły. Najwyraźniej doña Úrsula
zarządzała także kuchnią i związanymi z nią pomieszczeniami. Na jej
znak służba wróciła do pracy. Clara spostrzegła dwie pomoce kuchenne
zręcznie oskubujące kapłony; trzecia niedbale przyprawiała dwie młode
kurki. Jakaś gruba kobieta nadzorowała je kątem oka z głębi kuchni,
przygotowując sos z pieczarek do polania mięsa.
Clara pomyślała, że magnacki dwór taki jak Castamar powinien –
dla prestiżu – zatrudniać więcej personelu. Przydałyby się jeszcze co
najmniej trzy dziewki kuchenne i podkuchenna, należałoby także
zatrudnić pachołków, młodzianów do przyuczenia i pomywaczy do
mycia naczyń, zamiatania podłogi i oskubywania kapłonów. Ale skoro
w pałacu mieszkali tylko książę z bratem – o czym doniosła jej pani
Moncada – czteroosobowy personel kuchenny w zupełności wystarczał,
mimo że cierpiał na tym splendor rodu.
Clara skinęła głową w odpowiedzi na powitanie służących, zadając
sobie pytanie, jakim cudem doña Úrsula posiadła tyle władzy.
W magnackim domu gospodyni zazwyczaj nadzorowała żeński
personel, od pokojowych, przez łożnicze i dziewki na posyłki, po
praczki i krochmalnice. Ale ochmistrzyni z Castamar zdawała się
dyrygować zarówno kobietami, jak i mężczyznami. Była kimś w rodzaju
administratora pilnującego porządku w pałacu, zarządzającego
majątkiem i kontrolującego wydatki oraz wynagrodzenia personelu –
najważniejszą spośród osób służących na królewskim dworze, zaraz po
marszałku. Bureo – gremium, któremu przewodniczył marszałek –
tworzyli najwyżsi rangą urzędnicy na usługach władcy, tymczasem
w Castamar wywodzili się oni z plebsu. Jak Clara się zorientowała,
w pałacu don Diega najważniejsze funkcje pełnili Melquíades Elquiza
i ta groźna kobieta, która teraz przed nią stała i która – jak się później
okazało – nazywała się Úrsula Berenguer. Clarę ciekawiło, jak układają
się relacje między panem Elquizą i ochmistrzynią.
– Za tydzień odbędzie się doroczna uroczystość dla uczczenia
pamięci zmarłej małżonki pana, naszej drogiej doñi Alby – oznajmiła
podniosłym tonem doña Úrsula. – Dla księcia to niezwykle ważny
dzień. Przybędą cała madrycka arystokracja, a także jego królewska
mość z małżonką. Musimy stanąć na wysokości zadania.
Clara skinęła głową, ochmistrzyni zaś spojrzała w głąb kuchni.
– Pani Escrivá – powiedziała szorstkim tonem – przedstawiam pani
nową dziewkę kuchenną, pannę Clarę Belmonte. Proszę wprowadzić ją
w jej obowiązki.
Gruba kucharka podeszła do Clary i zlustrowała ją swoimi oczkami
dzika, jakby dziewczyna była kawałkiem mięsa. Po wyjściu ochmistrzyni
w kuchni zapadła pełna napięcia cisza. Trzy pomocnice rzucały Clarze
ukradkowe spojrzenia. Ona skorzystała z okazji, żeby rozejrzeć się po
izbie. Matka zawsze jej powtarzała, że kuchnia jest zwierciadłem
kucharza. Ponieważ widziała śniadanie przygotowane dla pana, nie
zdziwił jej widok czarnych od sadzy fajerek, niewyczyszczonego pieca
i okapu, porozrzucanych warząchwi, zatkanego odpływu ścieków
i niebezpiecznie odsuniętej pokrywy studni. Zamknięte na klucz
pojemniki z wygrawerowanymi w metalu nazwami ziół stojące na
półkach w głębi pokrywała warstwa lepkiego brudu; Clara nie była
w stanie dociec, według jakiego klucza zostały ustawione. Obok
znajdowały się skrzynie z mąką, spod których zwisały cienkie
bursztynowe nitki tłuszczu. Podwójna przeszklona ściana wychodząca
na północny dziedziniec dawno utraciła przezroczystość. Blat do
krojenia, który należało codziennie czyścić, nie został dość starannie
oskrobany; ślady po krwi, winie, przyprawach i zwierzęcych
wnętrznościach maskowały jesionowe drewno.
– Ale wątły gołąbek mi się trafił – skomentowała kucharka, rzucając
jej pogardliwe spojrzenie.
Clara podskoczyła i zrobiła krok w tył. Kiedy postawiła stopę na
śliskiej podłodze z płytek, usłyszała, że coś trzeszczy pod jej butem.
Pani Escrivá z uśmiechem patrzyła, jak dziewczyna podnosi nogę
i odkrywa na podeszwie rozgniecionego karalucha.
– Już zrobiłaś coś pożytecznego. O jednego mniej. Próbują je
wytępić, ale bez skutku. To istna plaga – powiedziała kucharka,
wzbudzając śmiech pozostałych służących. – Ja nazywam się Asunción
Escrivá i jestem tu kuchmistrzynią, te dwie to María i Emilia,
podkuchenne, a ta, która przygotowuje drób, to kucharka Carmen del
Castillo. A tamto czupiradło nazywa się Rosalía. Brakuje jej piątej klepki,
pan trzyma ją z litości. Posyłamy ją po różne rzeczy.
Clara odkryła pod stołem piątą osobę. Rosalía spojrzała na nią
z otwartymi, ociekającymi śliną ustami i przywitała się krzywym
uśmiechem. Wyciągnęła rękę, pokazując jej drugiego karalucha.
– Lubię, jak chrzęszczą – wybełkotała z trudem.
Kiedy Clara odpowiadała dziewczynce uśmiechem, kucharka
podeszła do niej i brutalnie złapała ją za ramię.
– Zacznij obierać cebule! – krzyknęła. – Rusz się, dziecko, przyszłaś
tu, żeby pracować, a nie gapić się na tego przygłupa.
Kobieta skojarzyła się Clarze z grubą starą maciorą kwiczącą
w chlewie. W tym momencie rozwiały się jej nadzieje na pracę pod
kierunkiem wielkiego kuchmistrza. Gdy tylko spojrzała na paznokcie
pani Escrivy, poczerniałe od resztek jedzenia i sadzy, zrozumiała, że
niewiele się od niej nauczy. Było oczywiste, że książę de Castamar
przywykł do rutyny posiłków przygotowywanych bez należytej
staranności i higieny. Żaden przyzwoity dwór magnacki nie pozwoliłby
sobie na takie zapuszczenie.
10 października 1720 roku, po południu
Úrsula wiedziała, że mężczyźni lubią mieć władzę; doświadczyła
tego na własnej skórze. Postanowiła, że już nigdy nie pozwoli, by
którykolwiek z nich narzucił jej swoją wolę. Dlatego przybycie nowej
pomocy kuchennej, której nie zaakceptowała i o której zatrudnieniu
nawet jej nie poinformowano, wzbudziło w niej taki gniew. Melquíades
Elquiza od czasu do czasu kwestionował jej władzę nad służbą, ale nikt
nie miał w pałacu tak mocnej pozycji jak ona i marszałek dworu
doskonale o tym wiedział. Nie mógł się jej sprzeciwić: miał do stracenia
znacznie więcej niż tylko pracę. Powinien był już dawno stąd wyjechać,
zabierając ze sobą swój mroczny sekret. Wtedy całe Castamar
znalazłoby się pod jej pieczą i funkcjonowałoby jak dobrze nakręcony
zegar.
Pogrążona w tych rozmyślaniach, pokonała korytarz, mijając schody
prowadzące na wyższe piętra, i stanęła przed drzwiami gabinetu
marszałka dworu. Zapukała cicho, by ukryć to, co wrzało w jej wnętrzu.
Głęboki głos pana Elquizy zaprosił ją do środka. Weszła, zamykając za
sobą drzwi. Zgodnie z protokołem lekko skinęła głową i zwróciła się do
niego po imieniu. Don Melquíades notował coś w jednym ze swoich
szkarłatnych pamiętników, których nikt nie miał nigdy przeczytać.
Musiała to być żałosna proza: na pewno nadużywał górnolotnych słów,
by wyjść na oczytanego, i nie szczędził szczegółów, starając się przelać
na papier poświęcenie, z jakim wykonywał funkcję marszałka. Zdaniem
Úrsuli upływ czasu rozmył to oddanie, czyniąc go nawykłym do rutyny
sługą bez ambicji. Zaczekała, aż podniesie głowę znad zeszytu. Przez
chwilę jak zwykle trwali w przepełnionym żalem milczeniu, które tak
bardzo ją irytowało. Wreszcie don Melquíades nieznacznie uniósł wzrok
i odezwał się, nie przestając notować.
– Ach, to pani – stwierdził lakonicznie.
Zignorowała jego pogardliwy ton i niczym zwierz czyhający
w ciemności na ofiarę czekała, by poniżyć go za nieudaną próbę
narzucenia jej swojej woli.
– Przyszłam pana poinformować, że dziewka kuchenna już
przyjechała – powiedziała uprzejmie. – Domyślam się, że posiada więcej
niż odpowiednie kwalifikacje i…
– Posiada, wystarczy przeczytać jej referencje – przerwał oschle, nie
podnosząc głowy.
Zamilkła. Don Melquíades uniósł jedną ze swoich krzaczastych brwi
i zlustrował ją wzrokiem, jakby chciał ją onieśmielić. Przeczekała to
wyzwanie, pewna, że potyczka zakończy się jej zwycięstwem.
– Może należałoby przygotować jeden z salonów we wschodnim
skrzydle na doroczną kolację jego ekscelencji – zmieniła temat.
Marszałek nie odpowiedział, dalej pisał w swoim dzienniku. Na
pewno czuł się wszechmocny w swoim milczeniu, jakby naprawdę
uważał, że Úrsula musi go prosić o pozwolenie. Mimo to zacisnęła usta,
kiedy cisza przedłużała się o kolejne sekundy.
– Jeśli uzna to pani za stosowne – odparł wreszcie.
Odczekała chwilę, zanim zadała ostateczny cios. Podeszła do
sekretarzyka, patrząc na marszałka jak na insekta.
– Czy mógłby pan na chwilę przerwać pisanie i poświęcić mi
należytą uwagę? – poprosiła grzecznym tonem.
– Pani wybaczy – odrzekł natychmiast, udając roztargnienie.
Powstrzymała uśmiech i podeszła jeszcze bliżej. Czuła, że don
Melquíades staje się przez to mniejszy, bardziej skurczony. Łagodnym
tonem wypowiedziała bolesne słowa, świadoma, że właśnie one
najdotkliwiej zranią jego dumę jako mężczyzny i służącego.
– Proszę, żeby zachowywał się pan, jak przystoi na marszałka dworu
Castamar…
Mężczyzna poczerwieniał i gniewnie zerwał się z krzesła.
– Zwłaszcza w mojej obecności – dokończyła.
Don Melquíades zatrząsł się jak wyłożona na talerz galareta. Úrsula
umyślnie zwlekała z wypowiedzeniem kolejnego zdania. Odezwała się
dopiero wtedy, kiedy otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć.
– W przeciwnym razie będę zmuszona porozmawiać z jego
ekscelencją o pana małym sekrecie – nie dopuściła go do głosu.
Don Melquíades wiedział, że musi ustąpić w obliczu takiej groźby.
Sposępniał, mimo to próbował zachować godność i wyzywająco wbił
w ochmistrzynię urażony wzrok.
Úrsula uniosła w uśmiechu kąciki ust. Od lat w ten sam sposób
odnosiła nad nim zwycięstwa, od czasu do czasu należało mu o tym
przypominać. Zwycięstwa nad męską władzą, nad represyjnym
społeczeństwem, które niegdyś wyrządziło jej tyle krzywd. Takie
reakcje ze strony don Melquíadesa były coraz rzadsze. Liczyła na to, że
któregoś dnia przywyknie, iż najważniejsze decyzje dotyczące Castamar
przechodzą przez jego gabinet wyłącznie jako informacje. Odwróciła się
z zamiarem odejścia, jednak kiedy dotarła do drzwi, pomyślała, że to
wyzywające spojrzenie zasługuje na bardziej dotkliwą karę.
– Proszę się tak nie złościć – dodała. – Oboje wiemy, kto rządzi
w tym domu. Jesteśmy jak źle dobrane małżeństwo: po prostu
zachowujemy pozory.
Don Melquíades przygładził wąsy. Na jego twarzy malował się
smutek pokonanej duszy. Przed wyjściem Úrsula dostrzegła kątem oka,
jak mężczyzna opada na swój papierowy tron.
[1] Olla podrida (hiszp.) – potrawka z warzyw strączkowych, jarzyn, kiełbas i mięs
(przyp. tłum.).
[2] Real bilonowy (hiszp. real de vellón) – hiszpańska moneta ze stopu miedzi
i srebra wprowadzona w XVII wieku. W różnych okresach na jeden srebrny real
składały się dwa lub dwa i pół reala bilonowego (przyp. tłum.).
[3] Ujier de vianda (hiszp.) – pałacowy służący, który towarzyszył pokojówce przy
wynoszeniu zastawy z kredensu i posiłków z kuchni (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 2

11 października 1720 roku, rano
Clara wstała na długo przed czasem. Przez ponad cztery godziny
czyściła garnki, patelnie i pieńki do rąbania mięsa, skrobała blat,
szorowała osmolone sadzą ściany i kafelki, które dzięki ługowi
odzyskały pierwotny kolor. Karaluchy rozpierzchły się na podwórze.
Wytarła pojemniki na zioła i umieściła je w porządku alfabetycznym,
ustawiła równo fasy z mąką i gliniane stągwie, posprzątała w spiżarce
z miodem. W sumie wyciągnęła ze studni aż cztery wiadra wody. Na
końcu uprała szmaty i wymyła kubły. Musiała zdążyć przed nadejściem
kucharki. Wiedziała, że może się narazić na nieprzyjemności, ale nie
umiała pracować w miejscu opanowanym przez brud. Pan domu
w każdej chwili mógł się rozchorować z powodu pozornej czystości,
w jakiej przyrządzano tu jego posiłki.
Ku jej zaskoczeniu pierwszą osobą, która pojawiła się w kuchni, była
doña Úrsula. Clara lekko się jej skłoniła, po czym spuściła głowę. Kątem
oka dostrzegła cień zdziwienia, który przemknął po nieporuszonej
twarzy ochmistrzyni, kiedy poczuła zapach ługu. Powoli
przespacerowała się po pomieszczeniu, podziwiając pracę, która zajęła
Clarze pół nocy. Wbiła w nią źrenice, próbując odgadnąć, co też skłoniło
ją do takich porządków. Przeciągnęła dłonią po piecyku, trzonkach
noży, garnkach, a nawet po palenisku, podniosła wzrok na półkę
z ziołami do codziennego użytku i bez słowa się jej przyglądała.
Wreszcie skierowała władcze spojrzenie na Clarę i lekko się
uśmiechnęła.
W tym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich jak wryta
pękata pani Escrivá. Clara przywitała się z nią grzecznie, ale kucharka
nawet nie raczyła odpowiedzieć. Po jej minie było widać, że nie poznaje
kuchni, którą opuściła poprzedniego wieczoru. Kiedy napotkała wzrok
doñi Úrsuli, na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia.
– Widzę, że dotrzymała pani słowa i wysprzątała kuchnię jak
należy – powiedziała ochmistrzyni, ruszając w stronę wyjścia. – Zawsze
ma tak wyglądać.
Jej głos rozpłynął się w korytarzu. Kucharka rozglądała się dookoła
z zastygłym na twarzy grymasem, próbując odnaleźć swoje zapachy,
swoje patelnie, swoje garnki, swoje okopcone fajerki. Patrzyła na
wszystko tak, jakby ktoś rzucił zaklęcie na jej kuchnię. Jej pałające
oburzeniem oczka dzika spoczęły na Clarze. Dopadła do niej w dwóch
susach i uderzyła ją w twarz. Clara poczuła, że krwawi jej warga.
Musiała zacisnąć szczęki, żeby powstrzymać się przed oddaniem
policzka. Popatrzyła na kobietę z wściekłością i wyciągnęła rękę
w stronę drewnianego wałka. Kucharka wolała nie podchodzić bliżej;
uniosła tylko palec i zaklęła.
– Przez ciebie będziemy miały teraz więcej pracy, a ja nie
zamierzam się zaharowywać. Tak więc sprzątanie kuchni będzie
należało do twoich codziennych obowiązków! – wrzasnęła. – Jeżeli jutro
nie będzie tak czysta jak dzisiaj, spiorę cię na kwaśne jabłko.
Widząc, że kucharka się odwraca, Clara zrobiła to samo i bez słowa
zabrała się za okładanie jagnięcia płatami słoniny. Kątem oka dostrzegła
jakąś postać stojącą za niedomkniętymi drzwiami. Doña Úrsula
przyglądała się całej scenie niczym reżyser w teatrze. Chwilę później
odeszła, najpewniej zadowolona. Clara wyjrzała przez okno, w jej
policzku nadal mocno pulsowała krew. Mżyło, ciężkie chmury
zwiastowały burzę. Wystraszyła się, że jeśli tak dalej pójdzie, nie zabawi
długo w Castamar. Kiedy skończyła natłuszczać mięso, umyła ręce
i zaczęła przygotowywać miodowo-migdałową masę na ciasteczka.
Uciekła myślami do przyjemnych wspomnień, kiedy jej życie było
proste i spokojne, a utrzymanie rodziny zapewniał ojciec. Przywołując
w pamięci jego okrągłą twarz ze starannie przyciętym wąsem, jego lekki
krok i nieco krzywe nogi, zawsze czuła się tak, jakby czas stanął
w miejscu. Paradoksalnie tamte dni, kiedy trwała krwawa wojna
o hiszpański tron i hegemonię nad Europą, a mężczyźni wszystkich
narodowości zabijali się bezlitośnie w imię króla Filipa albo arcyksięcia
Karola, były najszczęśliwszym okresem jej życia. Ojciec, światły
człowiek zakochany w książkach, który w młodości dużo podróżował,
pragnął jedynie, żeby barbarzyńska wojna jak najprędzej się skończyła.
Traktował ją jako coś urągającego rozumowi i oczywiście Bogu. Jako
lekarz przywiązywał jednak ogromną wagę do przysięgi Hipokratesa,
w szczególności do zasady primum non nocere – po pierwsze nie
szkodzić – która nakładała na niego bezwzględny obowiązek ratowania
ludzkiego życia.
Ale to nie poglądy w kwestii wojny uczyniły go jednym z najbardziej
szanowanych lekarzy w Madrycie, lecz ciągłe dokształcanie się i miłość
do swojej profesji. Dzięki temu dane mu było obracać się w kręgach
hiszpańskiej arystokracji, a także tej, która przybyła z Francji wraz
z królem Filipem. Biedak miał nadzieję, że jego córki wejdą do któregoś
ze szlacheckich rodów, a przynajmniej do rodziny cieszącej się dużym
poważaniem. Tego dla nich pragnął, tak jak i jego ukochana żona
Cristina. Clara nie podzielała jego ambicji, za to jej siostra Elvira,
naiwna i prostolinijna, zaraziła się aspiracjami ojca i jej największym
marzeniem było zaprezentowanie się na dworze i zdobycie dobrego
męża. Bogatego i przystojnego, który kochałby ją co najmniej tak, jak
kochali się rodzice. Jednak wojna pokrzyżowała jej plany, wysyłając
potencjalnych pretendentów na pola bitew. Elvira snuła się więc po
domu niczym pokutująca dusza, ze szklistymi oczkami i sylwetką
porcelanowej baletnicy.
„Jak tak dalej pójdzie, po wojnie nie zostaną żadni młodzieńcy do
żeniaczki” – mówiła dziesięć lat wcześniej.
Clara była ulepiona z innej gliny. Wolała spędzać czas w otoczeniu
książek i węgla do kuchennego pieca niż tracić go na szukanie
pretendenta do swojej ręki. Nie marzyła o znalezieniu męża – jeśli już,
to odpowiedniego męża. Wierzyła, że zwycięstwo króla Filipa
przyniesie im całe zastępy arystokratów, którzy walczyli po stronie
Karola i chętnie skoligacą się z dziedziczkami szacownej rodziny
Belmonte, by oczyścić się w oczach monarchy. Jednak celem ojca było
nie tylko znalezienie im godnego małżonka, lecz także zapewnienie
odpowiedniego wykształcenia.
„Muszę przyznać, że wypełniłem ten obowiązek jak należy” –
powiedział jej któregoś popołudnia, kiedy siedzieli razem, chrupiąc
świeżo upieczone ciasteczka. „Wiesz, że zawsze chciałem mieć syna,
który poszedłby w moje ślady, ale Pan pobłogosławił mnie wami
dwiema. Chociaż nie możecie być lekarzami, moja córko, to, że jesteście
kobietami, wcale nie oznacza, że nie możecie używać rozumu tak jak
mężczyźni”.
Jej ojciec, człowiek nauki, który kierował się w życiu zasadami
empiryzmu i racjonalizmu, twierdził, że pomimo licznych spekulacji,
naukowo rzecz biorąc, nie istnieje żaden niezbity dowód na to, że umysł
kobiety nie nadaje się do wiedzy i zrozumienia. Wierzył, że
odpowiednie wykształcenie czyni niewiasty doskonałymi matkami
i wzorowymi żonami, a nie – jak sądzili niektórzy – doprowadza je do
utraty zmysłów. Nie oznaczało to oczywiście, że nadawały się do zajęć
zastrzeżonych dla mężczyzn, takich jak finanse, sztuka wojenna czy
sprawy państwowe. Ojciec uważał, że wszystkie te dziedziny –
zwłaszcza polityka – wykraczają poza zdolności rozumowania kobiety
ze względu na jej czułostkową naturę, która uniemożliwia dostrzeżenie
rozwiązań konkretnych problemów. Nie mówiąc już o zawodach czysto
fizycznych, w których przez wzgląd na różnice anatomiczne kobieta nie
jest w stanie rywalizować ze sprawnością i umiejętnościami mężczyzny.
„Wobec tego, ojcze, nie zgadzacie się w pełni z Poullainem de la
Barre’em?” – zapytała go prowokująco. Francuz bronił w swoich
tekstach szeroko pojętej równości płci.
„De la Barre to nawrócony kalwinista, co każe podejrzewać, że
zdolność jasnego myślenia jest u niego nieco przyćmiona” – odburknął,
kryjąc uśmiech.
Odpowiedziała mu już poważniej, przytaczając argumenty innych
myślicieli, którzy bronili równości intelektów mężczyzny i kobiety.
„Angielska pisarka Mary Astell twierdzi, że my, kobiety, powinnyśmy
być kształcone w taki sam sposób jak mężczyźni, żebyśmy mogły robić
to samo co oni”.
„To samo! Biedna kobieta. Jej teoria ma niewiele wspólnego ze
zdrowym rozsądkiem, żeby nie powiedzieć: nic” – odparł ojciec
z niedowierzaniem, przybierając akademicki ton.
Mimo tych stwierdzeń w końcu przyznał jej rację: jeśli chodzi
o naukę i zrozumienie, nie ma wątpliwości, że różnice między
mężczyzną a kobietą są minimalne. Rozpatrywał tę kwestię ze
wszystkich możliwych punktów widzenia, łącznie z religijnym.
„To, że Bóg stworzył Adama na swój obraz i podobieństwo i że Ewa
powstała z żebra mężczyzny, nie oznacza bynajmniej, że kobieta ma
mózg mniej przystosowany do nauki i zrozumienia” – dodał jeszcze.
Podczas dyskusji, które toczyły się w ich domu, przekonywał swoich
kolegów, że potwierdzeniem tej teorii są jego własne córki, zwłaszcza
Clara, która pochłaniała wszelkiego rodzaju lektury. Dzięki niemu
i matce, która była wzorem oczytanej kobiety i podzielała pragnienia
męża, otrzymały z Elvirą staranne wykształcenie.
Kilka dni przed wezwaniem do udziału w wojnie ojciec wyznał
Clarze z czułością, że nigdy nie brakowało mu syna, że Bóg dał mu
dobre życie; Elvira była przedłużeniem jego samego, a ona – jego żony.
Miał rację: jej młodsza siostra odziedziczyła spokojny, ugodowy
charakter ojca, ona zaś przejęła od matki stanowczość i zdecydowanie.
Być może teraz, kiedy ich drogi się rozeszły, stało się jeszcze bardziej
oczywiste, że ich losy są wynikiem ich charakterów. Czyż ludzkie życie
nie składa się właśnie z tego, z działań wypływających z duszy? Są jak
karty z rozsypanego domku, które spadają jedna na drugą, zmierzając
w stronę nieuchronnego przeznaczenia.
Clara rozdrobniła migdały, nie rozgniatając ich na miazgę. Zadała
sobie pytanie, jak układa się życie Elviry w Wiedniu, tym zimnym,
dalekim mieście. Wspomnienia prześlizgujące się niczym mijające
godziny – nieprzerwane, niepohamowane, ulotne – budziły w niej
tęsknotę. Ale kołysanie się w nich stanowiło dla niej taką pociechę!
Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie tamte pogodne dni, zanim
José de Grimaldo, minister króla Filipa, wezwał jej ojca na wojnę.
Zanurzyła się w tych niezatartych wspomnieniach i znów miała
wrażenie, że wszystko jest jak dawniej, jakby nie minęło dziesięć lat od
tamtego południa 2 grudnia 1710 roku, kiedy cały Madryt
przygotowywał się na przyjazd monarchy z Valladolid, a one – na
powrót ojca. Przypuszczały, że przyjdzie zmęczony wizytami
u pacjentów, zamożnych arystokratów, którzy ostali się jeszcze
w stolicy.
Powitały go z matką przy nakrytym stole potrawką olla podrida.
Przez kilka godzin dusiły na małym ogniu świńskie nóżki i ogon,
golonkę wołową, udka i piersi kapłona, kiełbasę, kaszankę, kości
z udźca wieprzowego, ciecierzycę, kapustę, rzepę, marchew oraz
nadający odpowiedniej konsystencji miąższ z chleba, wszystko to
doprawione czosnkiem i natką pietruszki. Pod koniec dodały swój
sekretny składnik: obrane ziemniaki. Gdy tylko ojciec poczuł
roznoszący się po domu zapach, odgadł, że spędziły cały dzień
w kuchni. Wolał, by poświęcały więcej czasu na kosztowanie jedzenia
niż na jego przygotowywanie. Jednak jego protesty trafiały w próżnię.
Nie potrafił niczego im odmówić, choć przez wzgląd na jego
uprzywilejowaną pozycję społeczną nie wypadało, żeby stały przy
garnkach. Smakowały mu ich dania, z biegiem lat tak się do nich
przyzwyczaił, że kiedy nie gotowały, brakowało mu ich potraw. Mimo to
często się oburzał i mówił z udawaną pretensją:
„Znowu coś pichciłyście…”.
„Dobrze przynajmniej, że nasze potrawy nie są ohydne albo
pospolite” – odpowiadała mu żona, podczas gdy Clara całowała go
i czule tarmosiła za policzek.
Nie były ohydne ani pospolite. Po dwudziestu sześciu latach
małżeństwa ojciec, który praktycznie nie miał węchu, już z salonu
potrafił po zapachu rozpoznać potrawy żony: gulasz z baraniny, kaczkę
z pigwą, panierowane nóżki wieprzowe, pieczonego morlesza, omlet
z ziemniakami, potrawkę z ciecierzycy i oczywiście olla podrida. Kiedy
wdychał te aromaty, na jego twarzy pojawiał się uśmiech i udawanie
powagi dużo go kosztowało. Gdy tylko zaczynał zgłaszać pretensje,
musiał stawić czoła jasnym, przenikliwym oczom swojej małżonki.
„Nie macie z nimi szans, ojcze” – powtarzała mu zawsze Clara.
Mimo to Armando Belmonte nie dawał za wygraną. Clara sądziła, że
to strategia mająca na celu uciszenie jego własnych obaw. Przekonywał
sam siebie, że musi zachować zdrowy rozsądek, choć w głębi duszy nie
chciał, by jego żona zarzuciła gotowanie. Wiedział, że to by ją
unieszczęśliwiło, podobnie jak Clarę, i nie zamierzał być sprawcą tej
tragedii.
Doskonale pamiętała, że tamtego ranka rozpłynęła się w uśmiechu,
kiedy po pierwszej łyżce ojciec zapytał, jak osiągnęła tak intensywny
smak. Odpowiedziała, że to między innymi zasługa ziemniaków. „Na
Boga, córko!” – wykrzyknął, wytrzeszczając oczy. „Przecież te bulwy
daje się do żarcia świniom”.
Ów obiad był ostatnim szczęśliwym wspomnieniem, jakie
zachowała z tamtych czasów. Wkrótce potem majordomus Venancio
obwieścił nadejście listu od Joségo de Grimalda. Sekretarz wojny
wzywał ojca, by wstąpił do burbońskich oddziałów. Późniejsze
reminiscencje były przygnębiające, gorzkie, bolesne. Dlatego ukryła
tamtą scenę w myślach niczym skarb i odgrzebywała ją, kiedy miała
taką potrzebę, odtwarzała szczegóły z odrobiną melancholii, która
osuszała jej łzy i dawała poczucie bezpieczeństwa. Przez większość
nocy jej serce zalewał smutek i opierała się wspomnieniom, próbując
wyrwać je z korzeniami. Ale czasami opuszczał ją buntowniczy nastrój
i czuła się bezbronna. Wtedy czepiała się tej sceny, rozkładała ją na
czynniki pierwsze. Ukryta w swojej jaskini, głęboko wdychała
powietrze, próbując przypomnieć sobie różano-lawendowy aromat
drogich perfum ojca – prezentu od jakiejś arystokratki – którymi
pachniał, kiedy został pochowany.
11 października 1720 roku, w południe
Diego jeździł konno od wczesnego ranka. Robił to często, by
otrzeźwić otępiały umysł, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy był
wyjątkowo poirytowany i na wszystko narzekał. Żeby nie popaść
w jeszcze większą apatię, sięgnął po pocztę, która o świcie nadeszła
z Madrytu. Wśród listów informujących o zaręczynach była wiadomość
od matki, doñi Mercedes. Schował ją do rękawa kaftana i opuścił pałac,
żeby nie wyładować złości na swoim bracie albo którymś ze służących.
Miał świadomość, że od tragicznej śmierci jego żony Castamar stało się
odzwierciedleniem stanu jego ducha. Chociaż upływ czasu złagodził
ból, zamieniając go w monotonną litanię w jego głowie, teraz, kiedy
zbliżała się dziewiąta rocznica jej śmierci, ów śpiew rozlegał się głośniej
i sprawiał, że Diego częściej wybuchał gniewem. Znał siebie na tyle
dobrze, by wiedzieć, że wystarczy byle powód, by wpadł w szał
i niesprawiedliwie kogoś potraktował.
Wjechał na wzgórze, z którego roztaczał się widok na jego ziemie,
na wschodzie otoczone wzniesieniami Boadilli, na północy zaś
graniczące z majoratem Alarcón i miasteczkiem Pozuelo. Na horyzoncie
majaczyło pasmo górskie Guadarrama, zwieńczone szczytami
Maliciosa, Siete Picos i Peñalara. Wciągnął głęboko czyste powietrze,
które schodziło z gór w postaci wietrzyku.
„Nadciąga zima” – powiedział sobie. „Kolejna zima bez niej, Diego”.
Odwrócił się, szarpiąc bursztynowego wierzchowca, i zobaczył pałac
Castamar, a za nim Madryt, z alkazarem nad rzeką Manzanares. Dalej
był już tylko horyzont, gościniec wiodący do Guadalajary, Brihuegi
i Villaviciosy.
„Iluż porządnych mężczyzn zginęło po obu stronach” – pomyślał.
Pod Brihuegą oddziały Filipa dowodzone przez księcia de Vendôme
odniosły zwycięstwo nad wojskami aliantów wspierających arcyksięcia
Karola, krzyżując im plany, a po bitwie pod Villaviciosą 10 grudnia 1710
roku stało się oczywiste, że Burbonowie mogą wygrać wojnę[4]. Przed
oczami Diega przesunęły się obrazy zmęczonych twarzy
o podkrążonych oczach, rannych spoczywających na noszach,
wykrwawiających się, walczących o życie. Przypomniał sobie krzyki
cierpiących – niektóre z nich już na zawsze przywarły do jego duszy.
Znów znalazł się za baterią armat grzmiących na wprost oddziałów
wroga, ujrzał kawalerię ruszającą do szarży. Filip, który znajdował się
w ariergardzie, obserwował, jak jego konnica rozbija lewą flankę
nieprzyjaciela. Dowodzona przez markiza de Valdecañas, zmusiła
przeciwnika do odwrotu, rozpraszając jego szeregi. W drodze
powrotnej zaatakowała od tyłu resztę sprzymierzonych wojsk. Gdyby
przybyła chwilę później, niewykluczone, że bitwa przybrałaby inny
obrót. Diego – jeden z trzech kapitanów Gwardii Królewskiej i, co tu
kryć, ulubieniec jego wysokości – przeleciał przez pole bitwy, rozłupując
czaszki i obcinając kończyny.
Nie czuł się z tego powodu dumny, chociaż był żołnierzem. Uważał,
że wojna to potwór zdolny zniweczyć wszystko, także honor i godność,
jeżeli człowiek nie ma się na baczności. Tamtego dnia nie pierwszy raz
zabijał bez zmiłowania, ściągając na siebie nienawiść wroga, który
walczył z taką samą odwagą i poświęceniem jak oni. To wtedy
powiedziano o nim, że jest tarczą zesłaną na świat przez Boga, by
osłaniała Burbona, i że gdyby francuski dziadek monarchy, król Ludwik
XIV, wiedział o jego istnieniu, zabrałby go ze sobą do Wersalu, by
czuwał nad jego bezpieczeństwem. Bitwa doprowadziła do rozbicia
wojsk arcyksięcia dowodzonych przez Austriaka Guida von
Starhemberga, naczelnego dowódcę sił Karola, i zmusiła je do
wycofania. Ich powrót do Katalonii nie był łatwy, żołnierze Filipa
przypuszczali kolejne ataki. Po oblężeniu i zdobyciu Girony Barcelona
wreszcie złożyła broń, trzy lata po decydującej bitwie. Ale Diegowi nie
było dane cieszyć się tym zwycięstwem. Zaledwie rok po walkach pod
Villaviciosą, 2 października 1711 roku, jego żona zginęła, zmiażdżona
przez własnego konia. Król okazał mu wyrozumiałość i przystał na jego
odejście z czynnej służby.
„Jeśli poślę cię do walki w takim stanie, z pewnością mi cię zabiją,
kuzynie[5]” – powiedział.
Miał rację. Czasy, kiedy Diego był tarczą króla Filipa i udaremniał
kolejne zamachy na jego życie, należały do przeszłości. Wciąż pamiętał,
jak odkrył maleńką fiolkę z trucizną wśród wiktuałów przygotowanych
na śniadanie dla monarchy. Mordercy przebrani za służących stracili
życie od szpad jego i strażników. Kilka dni później wydało się, że
przekupili Beltrána Burgaletę, porucznika Gwardii Królewskiej, który
wpuścił ich do pałacu. Dzięki temu i kilku innym wyczynom Diego
zyskał miano „najlepszej szpady Hiszpanii”. Nigdy nie traktował
poważnie tego przydomka. Uważał, że podczas pojedynków jest tak jak
na wojnie – jeden gorszy dzień wystarczy, by posłać cię do grobu.
Tak, jego wysokość postąpił mądrze, pozwalając, by po śmierci Alby
przeszedł w stan spoczynku. Odkąd odeszła jego ukochana żona, Diego
nie był już tym samym człowiekiem. Jego dusza błąkała się po
Castamar, nadając wnętrzom barwy popiołu i rozpaczy. Stał się cieniem
samego siebie, uśmiechniętego i radosnego człowieka, rozbitą postacią,
która od dziewięciu lat tułała się po świecie, sklejając swoje odłamki
niczym skorupki potłuczonej miśnieńskiej porcelany.
Pierwsze dni po śmierci żony były nie do zniesienia. Za każdym
razem, kiedy widział w lustrze swoją zapuszczoną brodę, miał wrażenie,
że czas jest ciężką nagrobną płytą, on zaś – wyrytym na niej kiepskim
epitafium. Wmawiał sobie, że tylko upływ lat może złagodzić jego
smutek, a życie przewrotnie szeptało mu do ucha: „Przetrwasz jedynie
wówczas, gdy o niej zapomnisz”. Ale jego dusza buntowała się
przeciwko takim zaleceniom, mówiła, że nigdy nie zapomni Alby, że bez
słowa skargi zniesie to cierpienie.
Po tragedii zamknął się w pałacu, nie przyjmował nawet odwiedzin
najbliższych przyjaciół, jak Francisco Marlango czy Alfredo de Carrión.
Nie wpuścił też swojego poczciwego kapelana Antonia Aldecoi i od
tamtej pory nie chodził na msze mimo usilnych nalegań księdza
i swojego brata. Zwolnił ponad połowę służących, pozamykał pałacowe
pokoje, w tym sypialnię żony, zaniedbał posiadłość w Andaluzji i domy
w Madrycie, Valladolid i innych miejscowościach. Wycofał się ze służby
u króla i pozwalał zakłócać swój spokój tylko bratu i matce, i to wcale
nie dlatego, że łaknął ich obecności – oni po prostu nie zamierzali
respektować jego pragnienia samotności bardziej, niż było to konieczne.
Od tragicznego dnia, w którym zginęła jego żona, bez przerwy
zastanawiał się, dlaczego Bóg potraktował go tak okrutnie. Aby
utrzymać w ramach ten poszarpany obraz, czuł potrzebę, by dalej
obchodzić urodziny Alby.
To ona zapoczątkowała tę tradycję, zapraszając do Castamar cały
hiszpański dwór. Uwielbiała organizować podwieczorki, a tym bardziej
przyjęcia, które wydawała pod byle pretekstem: nowego pomysłu,
nowego stroju, nowego eleganckiego sposobu pożegnania. Traktowała
wszystko jak zabawę, nie było na hiszpańskim dworze szlachcica ani
damy, którzy nie chcieliby jej poznać, uchodziła za wzór elegancji,
elokwencji i piękna. Zamieniała każde zwyczajne wydarzenie w coś
wyjątkowego. Nie wyobrażała sobie śniadania bez jadalni wypełnionej
kwiatami, codziennie jeździła konno i czytała, przebierała się dwa, trzy
razy na dzień i tyleż razy zmieniała uczesanie, w zależności od okazji.
Do tego grała na pianinie, co rano rozmawiała po francusku i oczywiście
śpiewała. Kiedy się zapominała, zdarzało jej się nucić coś pod nosem.
Czasami zjawiała się nocą w jego sypialni i budziła go, szepcąc mu do
ucha namiętne słowa. Ale to oblicze Alby było tylko maleńką częścią
kobiety, jaką znał, prostolinijnej i inteligentnej, która jednocześnie
potrafiła cieszyć się tym, co frywolne i powierzchowne. Alba gorąco
kochała życie i jego. Była oddaną żoną, niewiarygodnie silną, zdolną do
poświęceń dla bliskich. Nawet gdy oboje unosili się gniewem
i wybuchała między nimi gwałtowna burza, zaraz się godzili: on
powodowany potrzebą bycia blisko niej, ona – by jak najszybciej
zapomnieć o bezsensownej sprzeczce. Uśmiechnął się na wspomnienie,
jak marszczyła czoło, kiedy coś szło nie po jej myśli.
Trudno mu było pożegnać się z całym tym światem… Po upływie
pierwszych lat żałoby rodzina i przyjaciele próbowali go przekonać, by
zapomniał o cierpieniu; jego odmowa była powodem burzliwych kłótni
z matką, która postrzegała ten upór jako przejaw egoizmu
i nieodpowiedzialności. Prawdopodobnie miała rację. W oczach
społeczeństwa jego obowiązki względem rodowego nazwiska były
ważniejsze niż żałoba, niż jego racje, a nawet niż pamięć Alby. Teraz
matka nieco się uspokoiła. Może dostrzegła promyk nadziei, odkąd
zaczął bywać na wieczerzach w alkazarze, odwiedzać przyjaciół
i chodzić z nimi do teatru. Musiał przyznać, że dokonała się w nim
pewna przemiana, kiedy odkrył, że czasami ma ochotę gdzieś wyjść
albo znaleźć się w otoczeniu tych czy innych ludzi. Z biegiem lat
nauczył się odsuwać od siebie rozpacz dzięki codziennym zajęciom,
spychał ją w kąt aż do nadejścia nocy, kiedy nieuchronnie zostawał sam
ze sobą. Czas faktycznie złagodził ból po stracie.
Nagle przypomniał sobie o wiadomości od matki. Zatrzymał konia,
wyciągnął list z rękawa, złamał pieczęć i przystąpił do lektury.
Kochany Synu,
kiedy dotrze do Ciebie ten list, będę w drodze do Castamar.
Pragnę Cię poinformować, że pozwoliłam sobie zaprosić na
ucztę don Enriquego de Arconę, o którym wcześniej Ci
wspominałam. Chciałabym, żebyście zostali przyjaciółmi, jestem
bowiem przekonana, że wywrze na Ciebie dobroczynny wpływ.
To energiczny człowiek o dobrym sercu, co mogłaby
potwierdzić moja przyjaciółka z Valladolid, doña Emilia Arcas,
którą dobrze znasz.
Doskonałym tego przykładem jest przysługa, jaką jej
wyświadczył. Widząc, że jej powóz utknął w błocie podczas
burzy, uczynnie wybawił ją z kłopotu i odwiózł do jej posiadłości.
Oczywiście w ramach podziękowania zaprosiła go na małą
przekąskę, by mógł przeczekać ulewę. Jest nieco młodsza ode
mnie, ale znacznie gorzej się trzyma. Kiedy dowiedziała się, że
don Enrique udaje się do Valladolid, by stamtąd zawieźć mnie
do Castamar, natychmiast poinformowała go o łączącej nas
przyjaźni. Jak się pewnie domyślasz, zaraz do mnie napisała,
żeby opowiedzieć mi o jego dobrym uczynku, a przy okazji
zyskać w moich oczach. Sam widzisz, że don Enrique to
roztropny człowiek o nieskazitelnych manierach. Nic więcej nie
muszę mówić. Mam nadzieję zobaczyć Cię za kilka dni. Ucałuj
Gabriela, z którym również bardzo chcę się spotkać.
Twoja kochająca matka
doña Mercedes de Castamar,
księżna de Rioseco y Medina
Uśmiechnął się po przeczytaniu listu. Matka umiała sprawić, że
zapominał o cierpieniu. Podniósł głowę i pokłusował w stronę panteonu
Castamarów. Za mostkiem nad rzeczką Cabeceras przecinającą jego
posiadłość wjechał do gaju stuletnich kasztanowców, w którym
znajdował się rodzinny grobowiec. Po drugiej stronie lasku wznosiła się
kaplica, nad którą pieczę sprawował kapelan Antonio Aldecoa słynący
ze swego oddania słabym, starcom i ubogim. Sam wybudował niewielką
plebanię, gdzie uczył czytać najmłodsze dzieci służby, choć większość
rodziców uważała, że nie przynosi to żadnego pożytku i tylko odwraca
uwagę ich potomstwa od nauki zawodu, który zapewniłby im chleb.
Diego zwolnił, żeby wyciszyć tętent kopyt. Nie miał ochoty
rozmawiać z człowiekiem, który znał go tak dobrze. Zsiadł z konia
przed pięciołokciowym ogrodzeniem chroniącym grobowiec
zwieńczony płaskim łukiem wspartym na czterech kolumnach.
Otworzył furtkę, pokonał ścieżkę wyłożoną czarnymi płytkami i oparł
dłonie na marmurze okalającym wejście. Nie wszedł do środka,
przeważnie zostawał na zewnątrz. Ta granitowo-jaspisowa wysepka
kryła zbyt wiele bolesnych wspomnień. Nie tylko dotyczących Alby, ale
też jego ojca. Oparty o żłobkowaną kolumnę, w myślach rozmawiał
z żoną. Powiedział, że za pięć dni uczczą jej urodziny – przez jeden
dzień i dwie noce Castamar znów będzie jaśnieć oślepiającym
blaskiem, który tak lubiła. Przez chwilę gładził kamienną ścianę, jakby
w ten sposób mógł dotknąć żony. Poinformował ją o zaproszonych
gościach, o tym, co ostatnio działo się u służby, o wiadomościach
napływających z dworu… Pożegnał się z rozdartą duszą, słysząc
w uszach monotonną melodię swojej udręki; lwy pożerały mu myśli.
Opuścił teren grobowca i zamknął za sobą furtkę.
– Zastanawiałem się, kiedy się tu zjawicie, wasza ekscelencjo.
Diego odwrócił głowę i zobaczył przypominającą bochenek chleba
twarz kapelana. Staruszek służył już jego ojcu, Ablowi de Castamarowi.
Diego domyślił się, że duchowny czekał, aż skończy rozmawiać ze
zmarłą żoną.
– Przypuszczam, że jak zwykle wjechaliście od północnej strony
zagajnika, żeby się ze mną nie spotkać – dodał kapelan, robiąc kilka
kroków w jego stronę.
– W istocie – powiedział. – Ale ksiądz dobrze wie, że to nie ma nic
wspólnego z księdzem.
Spojrzał mu w oczy. Duchowny podszedł jeszcze bliżej; w jego
obecności Diego czuł się skrępowany i bezbronny. Staruszek
przypominał mu, że jego obojętność względem Boga jest jednostronna.
Diego widział w księdzu cierpliwość Pana, jego wyrozumiałość, jego
nieskończoną miłość – i to właśnie budziło w nim sprzeciw. Nie
potrzebował Boga, jego zrozumienia, wybaczenia, miłosierdzia… Bóg
wyrwał mu serce, żeby potem litować się nad jego cierpieniem
i wychwalać siłę, z jaką stawił czoła śmierci żony. Diego miał
świadomość, że ksiądz nie ponosi winy za to oczywiste skojarzenie, ale
takie były jego odczucia. Każdej niedzieli bez mszy, spowiedzi i komunii
książę grzeszył pychą przeciwko Najwyższemu, a co gorsza, było mu
wszystko jedno.
– Wie ksiądz, że moje relacje z Bogiem nie są najlepsze – stwierdził.
– A wy wiecie, że nie zaniecham starań, by uległy poprawie –
odpowiedział duchowny, splatając dłonie. – Nie da się gniewać na Boga
przez całe życie.
– Może się da, ojcze – odparł Diego, kładąc mu rękę na ramieniu. –
Może się da.
Ksiądz Antonio skinął głową i przez chwilę zastanawiał się nad jego
słowami. Diego z grzeczności zaczekał na odpowiedź, choć wiedział, że
z ust duchownego może wyjść wyłącznie coś dobrego.
– Zapewniam was, ekscelencjo, że któregoś dnia odkryjecie
prawdziwy sens śmierci waszej umiłowanej małżonki – rzekł wreszcie. –
A kiedy to się stanie, cały ból, cała wściekłość spowodowana
niesprawiedliwym odejściem doñi Alby okażą się bezsensowne. Bóg
rozumie, że obarczacie go winą, chociaż nie jest winny.
– Zna ojciec moje zdanie – odpowiedział Diego spokojnym tonem. –
I chociaż jestem wdzięczny za księdza słowa, to Bóg mi ją odebrał.
Gdyby zależało mu na mojej przychylności, nie zrobiłby tego.
Wskoczył na konia i skłoniwszy się z szacunkiem, ruszył w stronę
zabudowań. Kiedy odjeżdżał, kapelan krzyknął za nim, że wytrwałość
Boga pokona jego urazę. Diego uśmiechnął się z wdzięcznością. Nie
oglądając się za siebie, galopem wrócił do pałacu. Jego przyjaciel
Francisco Marlango był już pewnie na miejscu; książę nie chciał, by na
niego czekał.
[4] Mowa o wojnie o sukcesję hiszpańską (1701–1713). Po bezpotomnej śmierci
Karola II, ostatniego władcy Hiszpanii z dynastii Habsburgów, koronę przejęli
francuscy Burbonowie (Filip V, wnuk Ludwika XIV). Pretensje do tronu zgłosili
również Habsburgowie austriaccy (arcyksiążę Karol, od 1711 cesarz Karol VI).
Koalicja utworzona przez Anglię, Portugalię, Holandię, Sabaudię i księstwa niemieckie
wypowiedziała wojnę Francji i Hiszpanii, sprzeciwiając się hegemonii Ludwika XIV
w Europie. Wojna zakończyła się podpisaniem traktatu pokojowego w Utrechcie:
koalicja habsburska uznała Filipa V, ale Hiszpania utraciła swoje posiadłości w Europie
(Królestwo Neapolu, Księstwo Mediolanu, Sycylię, Sardynię, Niderlandy Południowe,
Minorkę oraz Gibraltar), zachowała za to kolonie w Nowym Świecie (przyp. tłum.).
[5] Król zwracał się do grandów Hiszpanii per kuzyn (hiszp. primo) – był to jeden
z ich przywilejów (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 3

12 października 1720 roku, rano
Clara przyglądała się, jak doña Úrsula drugi dzień z rzędu sprawdza
kuchnię. Wizyta ochmistrzyni wskazywała, że jej uwadze nie umknie
żadna, nawet najdrobniejsza zmiana. Kiedy gospodyni stwierdziła, że
jest czysto, rzuciła Clarze szybkie spojrzenie; dziewczyna poczuła się jak
na cenzurowanym. Doña Úrsula obejrzała nawet pojemniki na zioła,
chociaż zrobiła to już poprzedniego ranka. Pani Escrivá schyliła kark tak
nisko, jakby stała przed samym księciem. Clara poszła w jej ślady. Tylko
Rosalía siedziała w kącie z podniesioną głową i uśmiechała się nie
wiedzieć do kogo ociekającymi śliną ustami. Ochmistrzyni z pogardą
spojrzała na kucharkę.
– Zgłosi się pani przed południem do mojego gabinetu.
Korpulentna pani Escrivá zbladła i głośno przełknęła ślinę. Obie
lekko zgięły kolana. Kiedy imponująca postać ochmistrzyni zniknęła za
drzwiami, Clara poczuła, że kuchnia odzyskała nieco swojego uroku,
jakby wiatr rozwiał czarne chmury, przepuszczając promień słońca.
Nawet Rosalía wybuchnęła śmiechem, wydawało się, że nagle
odzyskała radość życia. Kiedy Clara przygotowała szmatkę, żeby
przecedzić przez nią masę z żółtek, skrobi i cukru, kucharka podeszła
do niej, oglądając się na drzwi w obawie przed niespodziewanym
powrotem doñi Úrsuli.
– Mam nadzieję, że nie narobiłaś mi znowu problemów – zagroziła,
piorunując ją wzrokiem.
Clara spojrzała na nią w milczeniu. Kucharka odwróciła się i kopnęła
wiadro do mycia podłogi.
– Zróbże wreszcie coś pożytecznego i idź na podwórze, kanał
ściekowy się zapchał – poleciła jej opryskliwie.
Rozkaz sprawił, że Clarę przeszedł dreszcz i na moment
znieruchomiała. Nie dlatego, że odpychanie kanału nie należało do
obowiązków dziewki kuchennej: gdyby wyszła na zewnątrz, kucharka
dowiedziałaby się o jej przypadłości. Miałaby doskonały pretekst, by
wyrzucić ją na zbity pysk, na dodatek bez referencji.
– Mówię, żebyś wyszła! – warknęła niczym rozjuszony dzik.
Clara wzięła drewniane wiadro. Po czole ściekał jej zimny pot, do
głowy cisnęły się obrazy otwartej przestrzeni, która wkrótce miała się
przed nią rozciągnąć. Dziewczyna przeklęła swój pech: została sama
z kuchmistrzynią, bo Carmen del Castillo i dwie pomoce pojechały na
targ do Madrytu z aprowizatorem Jacintem Suárezem i tragarzami.
Wyminęła Rosalíę, która bawiła się swoimi włosami. Przyspieszył jej
puls, poczuła silne mdłości. Ociężale ruszyła w stronę wyjścia na
podwórze, brudna woda w wiadrze kołysała się niczym wzburzone
morze. Dziewczynka coś powiedziała, ślina skapnęła do kałużki, która
przez cały ranek zbierała się na jej spódnicy. Clara odwróciła od niej
wzrok i skupiła go na drzwiach. Serce waliło jej jak oszalałe. Położyła
dłoń na klamce i wzięła głęboki oddech. Kiedy zbierała się na odwagę,
by wyjść na zewnątrz, drzwi gwałtownie się otworzyły, uderzając
w wiadro z wodą, która polała się na podłogę.
– Weź no uważaj – skarciła ją kucharka, mlaskając językiem.
Rosalía z groteskowym grymasem pokazała ją palcem, chichocząc
niczym postać z komedii Lopego de Vegi. Clara cofnęła się, żeby
przepuścić krzepkiego mężczyznę w podeszłym wieku, który pojawił
się w progu kuchni. W odpowiedzi na jej dygnięcie zdjął kapelusz,
odsłaniając siwe włosy i ogorzałą twarz. Widać było, że jeszcze nie do
końca stracił młodzieńczą siłę. Trzymane w ręku grabie i stojąca za nim
drewniana taczka wskazywały, że jest ogrodnikiem. Miał grube, żylaste
ręce zakończone ogromnymi, kościstymi dłońmi o długich palcach
i twardych paznokciach, poczerniałych od grzebania w ziemi
i w nawozie. Clara nadal ciężko oddychała. Podniosła wzrok na twarz
nieznajomego i wydało jej się, że dostrzega na niej dobroć i urok
właściwe prostym ludziom. Kiedy uśmiechnął się do niej przyjaźnie,
ukazując niekompletne uzębienie, jej strach częściowo zniknął, jakby
spojrzenie szarych oczu staruszka na chwilę ją znieczuliło.
– Ale ze mnie niezdara – powiedział, po czym spojrzał na wiadro
z wodą. – Przepraszam, pozwól, że ci pomogę. Odpływ nadal jest
zatkany? Powinnyście go wreszcie udrożnić, w ten sposób
pozbyłybyście się nieprzyjemnego zapachu, który się tu czasem unosi.
– To nie jest robota dla mnie, tylko dla wyrobników – odpowiedziała
pani Escrivá.
Staruszek westchnął, podniósł cebrzyk z brudną wodą i wylał ją do
ścieku na podwórzu. Clara podziękowała Bogu za ten szczęśliwy finał.
Teraz to ona uśmiechnęła się do mężczyzny.
– Panna Clara Belmonte – powiedziała i dygnęła zgodnie
z etykietą. – Dziękuję za fatygę.
– Simón Casona, główny ogrodnik. I na Boga, to żadna fatyga –
odparł lekko skonfundowany.
– Bardzo mi miło. Proszę wybaczyć – odpowiedziała, chcąc jak
najszybciej wrócić w głąb kuchni.
Zauważyła, że kucharkę rozbawił sposób, w jaki się przedstawiła.
Clara wzięła wiadro i z ulgą weszła do środka.
– Po kiego diabła żeś tu pan przylazł? – wypaliła pani Escrivá.
Ogrodnik uśmiechnął się spokojnie, jakby przywykł do otaczającego
kucharkę chlewu. Odwrócił się i spojrzał na nią kątem oka. Clara wolała
się nie wtrącać: wzięła suchą szmatę i zaczęła zbierać wodę z podłogi,
powoli dochodząc do siebie.
– Przyszedłem zapytać, czy może mi pani dać trochę popiołu
z pieca, jeżeli jeszcze nie zabrano go na ług – wyjaśnił cierpliwie. –
Potrzebny mi do nawożenia.
Clara podniosła głowę; ogrodnik spojrzał na nią przelotnie, posyłając
jej kolejny uśmiech, na który ona nieśmiało odpowiedziała.
– Bierz pan, ile chcesz – odrzekła pani Escrivá, jakby był jej
podwładnym, po czym zwróciła się do Clary: – Przesyp no popiół do
wiadra i pomóż panu Casonie zanieść go do ogrodu, ja nie mogę kazać
czekać doñi Úrsuli.
Clara poczuła, że znów przyspiesza jej tętno. Rosalía piskiem
powitała ogrodnika, jakby dopiero teraz zauważyła jego obecność.
Staruszek odpowiedział jej uprzejmie i podprowadził taczkę pod
drzwiczki popielnika, małego pomieszczenia przy wyjściu na podwórze,
z dala od pieca.
– Wie panienka, że ogrody Castamar są powodem do zazdrości dla
przyjaciół księcia? – zapytał rozbrajająco, wypełniając taczkę.
Clara wyczuła w jego słowach dumę. Jej mięśnie znów ogarnął
bezwład, kiedy spojrzała w stronę podwórza. Zacisnęła szczęki
i skoncentrowała się na popiele, który przesypywała do wiadra małą
szufelką. Staruszek ciężko westchnął; wyglądał na zmęczonego. Rzucił
coś o utraconej młodości i podszedł do drzwi. Wbiła wzrok w jego
szerokie plecy i, skostniała, podążała tuż za nim. Ale kiedy pan Casona
przekroczył próg i poczuła, że spowija ją szare światło, stanęła jak
wryta. Targana przez lęki, zmusiła się, żeby zrobić krok do przodu
mimo ostrzeżeń o niebezpieczeństwie, którymi sama się zasypywała.
Chociaż nie zdawała sobie w pełni sprawy, że ma nierówny oddech,
i nie czuła mrowienia w piersiach, które podnosiły się i opadały,
zrozumiała, że powinna cofnąć się do środka, zanim zemdleje.
Staruszek stanął i odwrócił się w jej stronę. Mimo łańcuchów
przykuwających ją do progu Clara odwzajemniła jego spojrzenie, zanim
ponownie zamknęła oczy, ostatecznie utraciwszy kontrolę nad własnym
lękiem.
– W sumie, panno Belmonte, lepiej dziś nie wychodzić na podwórze,
bruk jest nieco śliski. Proszę pozwolić, że sam zawiozę popiół do
ogrodu – szepnął, łapiąc ją za ramiona i prowadząc w stronę
drewnianego zydla. – Zanim przyjechałem do miasta, mieszkałem
w wiosce Robregordo niedaleko Buitrago. Miałem tam znajomego,
Melchora, który strasznie nie lubił zostawać sam w ciemnościach.
Clara wreszcie otworzyła oczy. Próbowała dojść do siebie i skupić
uwagę na panu Casonie, który ukucnął przy niej i gładził ją po rękach,
z taką samą naturalną czułością, z jaką do niej przemawiał. Nie miało
dla niej znaczenia, że jego dłonie są brudne i szorstkie – ciepło, które
wydzielały, działało pokrzepiająco.
– Kiedy Melchor otwierał oczy w środku nocy, darł się wniebogłosy
i budził połowę wsi – ciągnął. – Wielu ludzi myślało, że ma nie po kolei
w głowie, aż któregoś dnia moja babka, świeć, Panie, nad jej duszą,
znalazła sposób na jego problem. – Przerwał z nadzieją, że wciągnie ją
do rozmowy i odwróci jej uwagę od tego, co budziło w niej lęk.
Wbiła w niego oczy i lekko się uśmiechnęła. Nadal drżała, ale czuła
się już lepiej.
– I… co to było? – zapytała wreszcie.
– Doradziła mu, żeby spał przy zapalonym ogarku – zakończył,
podnosząc się z kucek. – Do takich rzeczy najlepiej podchodzić ze
spokojem. Widzę, że już się panience poprawiło; jeżeli panienka
pozwoli, wrócę do swoich zajęć.
Skinęła głową i otarła pot z czoła płócienną ściereczką. Na moment
przytrzymała rękę ogrodnika, nie pozwalając mu odejść. Delikatnie
objęła dłońmi jego ogromne łapsko i wyszeptała ledwo słyszalne
„dziękuję”. Staruszek posłał jej rozbrajający uśmiech.
– Do widzenia, Rosalío! – powiedział z czułością, po czym opuścił
kuchnię swoim powolnym krokiem.
Clara odczekała, aż uspokoi jej się oddech. Kiedy odzyskała siły,
wstała z zydla i zabrała się za przygotowywanie budyniu. Oddzielając
żółtka za pomocą małego cedzaka, zorientowała się, że kucharka
powinna była już dawno wrócić. Podeszła do pieca opalanego
drewnem, otworzyła pogrzebaczem żelazne drzwiczki i sprawdziła, czy
chleb ułożony pod jagnięciną przesiąkł już wydzielanymi przez mięso
sokami. Czując na policzkach ciepło ognia, patrzyła, jak w glinianym
naczyniu bulgocze tłuszcz. Pomyślała, że ten szary dzień odzwierciedla
jej stan ducha. Przeczuwała, że długa nieobecność pani Escrivy nie
wróży niczego dobrego.
12 października 1720 roku, po południu
Enrique podejrzewał, że ochłodzenie zwiastuje nadejście zimy. Na
szczęście odkąd dzień wcześniej opuścili Valladolid, ani razu nie złapał
ich deszcz. Dojechali do Segowii traktem przez Cokę, a następnego
ranka znów ruszyli w drogę, przez budzącą strach przełęcz Fuenfría:
chwila nieuwagi i powóz mógł się stoczyć w przepaść. Żeby wspiąć się
pod górę, musieli wyprzęgnąć konie, które nie były w stanie ciągnąć
karety, i założyć chomąta mułom. Enrique słyszał, że król Filip planuje
wybrukowanie tych nieprzejezdnych wertepów – na niektórych
odcinkach berlinki jechały z dwoma kołami zawieszonymi nad
przepaścią. Enrique kilkakrotnie kazał dworzanom doñi Mercedes de
Castamar zatrzymać powóz i sadzał starszą panią na swoim wspaniałym
rumaku, zaskoczony, że nie straciła wigoru mimo podeszłego wieku.
Księżna de Rioseco y Medina bez większego trudu wysiadała z powozu
i szła po kamienistej drodze, nawet nie podpierając się kijem.
„Jest pani nieustraszoną niewiastą” – pochwalił ją. „To dla mnie
ogromna przyjemność móc towarzyszyć pani w tej podróży”.
„Zachowałam formę dlatego, że kiedy byłam młoda, odbywaliśmy
z moim świętej pamięci mężem długie przechadzki po naszych
włościach i wybieraliśmy się na piesze wycieczki w sąsiednie góry
Guadarrama” – odpowiedziała.
Enriquego zadowoliła ta odpowiedź, niewątpliwie zgodna z prawdą,
jako że damie niestraszne były wysokość ani starość. On też nie
skłamał, chwaląc jej odwagę, jednakże towarzyszył doñi Mercedes do
Castamar nie dla przyjemności, ale przez wzgląd na jej syna Diega,
którego nienawidził z całej duszy.
Początkowo jego niechęć wynikała z rozbieżnych interesów
politycznych. Od śmierci ojca największym pragnieniem Enriquego było
przyozdobienie rodowego nazwiska tytułem granda Hiszpanii i wejście
do grona najwybitniejszych magnackich rodzin. Dlatego potajemnie
pomagał zwolennikom arcyksięcia Karola, przekazując im informacje
dotyczące dworu króla Filipa. Z kolei don Diego zawsze był wiernym
sojusznikiem monarchy. Jednak polityczna rywalizacja i sukcesy księcia
de Castamar budziły w nim zaledwie lekką irytację: inni arystokraci
popierający Burbona tylko przejściowo byli jego wrogami. Niechęć
zamieniła się we wrogość kilka lat później, kiedy don Diego ożenił się
z jedyną istotą, którą Enrique kiedykolwiek kochał: z Albą de
Montepardo. Wrogość zaś ostatecznie przerodziła się w głęboką
nienawiść 2 października 1711 roku, kiedy jego umiłowana Alba straciła
życie podczas jazdy na koniu. „Zginęła z winy swojego męża, dlatego
musi on ponieść karę” – powtórzył sobie kolejny raz.
Od tamtej pory obsesyjnie pragnął zemsty, którą starannie
przygotował. Dlatego dwa lata wcześniej nawiązał przyjaźń z księżną
matką. Wpadał na nią niby to przypadkiem na wydawanych w stolicy
przyjęciach. Żeby zaskarbić sobie jej względy, kilkakrotnie zaprosił ją na
organizowane przez siebie poczęstunki, które uświetniła swoją
obecnością. Parę razy spotkali się na jakiejś komedii wystawianej
w madryckim pałacu Buen Retiro, na wieczerzy w alkazarze, przy
gorącej czekoladzie i słodkościach. Od czasu do czasu łapał się na tym,
że czuje szacunek do tej sześćdziesięciolatki o łabędziej szyi, nie był on
jednak na tyle duży, by zniweczyć zamiary, jakie miał wobec jej syna.
Stara księżna była tylko jednym z narzędzi, których potrzebował do
dokonania zemsty. Pojechał po nią do Valladolid, by w jej towarzystwie
udać się do Castamar.
„Prawdziwy z pana rycerz, markizie” – mówiła mu od czasu do
czasu. „Gdybym miała córkę, bez wahania bym ją za pana wydała.
Znalazł już pan sobie żonę?”
„Moja droga, wybiorę tylko taką, która się pani spodoba” –
odpowiadał. „W tej kwestii będę potrzebował pani pomocy. Nikt nie zna
się na tym lepiej niż pani”.
„Ma pan słuszność. Gdyby tylko mój syn myślał tak jak pan”.
„Proszę się nie martwić, pani syn się ożeni. Należy do rodu
Castamarów i zna swoje powinności” – pocieszał ją z uśmiechem,
uprzejmie podając jej ramię podczas przechadzki po Valladolid.
Pokonali wąską przełęcz i późnym popołudniem dotarli do
Escorialu. Drugą noc spędzili w La Granjilla de La Fresneda. Dzięki
temu, że księżna przyjaźniła się z królową Elżbietą Farnese i że jej
rodzina nosiła tytuł grandów od czasów cesarza Karola I Habsburga,
w czasie podróży mogła korzystać z gościny w królewskiej posiadłości;
uznali, że będzie im się tu spało wygodniej niż w przydrożnej gospodzie.
Posłaniec przywiózł wiadomość od zarządcy majątku, który przyjął ich
z należytymi honorami.
Enrique pożegnał się z księżną. Kiedy został sam, poinformował
swojego pokojowego, że wybierze się na przechadzkę poza teren
posiadłości. Tak naprawdę zamierzał się spotkać ze swoim zaufanym
człowiekiem, Hernaldem de la Marcą, którego wezwał tu listownie.
Strażnicy już spali. Zostawił za sobą zespół budynków i zbliżył się do
zagajnika. Czekał w mroku. Jego człowiek jak zawsze nadszedł od
strony, z której się go nie spodziewał.
– Markizie – rozległ się szept Hernalda, po czym zza drzew wyłoniła
się lampka ledwo oświetlająca jego ogorzałą twarz.
Enrique podszedł do sługi i zapytał, czy ten wykonał jego rozkazy.
Hernaldo – weteran wojenny po czterdziestce, który przed laty służył
w Tercios[6] – przytaknął po żołniersku.
– Tak jest, wasza wielmożność. Zgodnie z waszym rozkazem
administrator przejął wszystkie długi panienki. Jest już w drodze do
Madrytu.
– Mówiłeś, że był ktoś, kto nie chciał ich sprzedać.
– Po mojej wizycie sprzedał i on – odparł Hernaldo naturalnym
tonem człowieka nawykłego do zadawania śmierci.
Hernaldo nie znał się na polityce, przyświecała mu prosta wizja
świata. Zdobiąca jego prawy policzek blizna nadawała mu wygląd
złoczyńcy, ale tak naprawdę wcale nim nie był. Enrique znał się na
ludziach jak na niczym innym i wiedział, że choć Hernaldo posłał do
grobu nieprawdopodobną liczbę ofiar, nie ma mrocznej duszy. Jako
pragmatyk po prostu starał się przeżyć. Był dozgonnie wdzięczny
swojemu panu i rewanżował mu się bezwzględną lojalnością. Już sam
widok jego ogromnych, żylastych dłoni, obtartych, jakby
wygarbowanych knykci i twardych jak kamień ramion wystarczał, by
poczuć nieodpartą chęć ucieczki.
– Co z drugim zleceniem?
Hernaldo skinął głową.
– Myślę, że to już długo nie potrwa. Dostarczę go wam, kiedy trafi
w moje ręce.
Enrique splótł palce, żeby naciągnąć rękawice. Szykował się do
odejścia.
– Jeszcze jedno: wreszcie mamy nazwisko – uprzedził, myśląc już
o czymś zupełnie innym. – Niedługo złożysz wizytę markizie Sol
Montijos.
– Wystarczy, że dacie mi znać.
Hernaldo zniknął równie niepostrzeżenie, jak się pojawił, a Enrique
ruszył w drogę powrotną nieco spokojniejszy. Postanowił zjeść coś
przed snem: nakazał lokajowi, żeby przyniósł mu do sypialni ser
i marynaty. Zdjął rękawice i szustokor, ale zanim wezwał służącego,
żeby pomógł mu się rozebrać, wyjrzał przez okno na ciągnący się
w dole krużganek. Kiedy się odwrócił, jego wzrok padł na wysoki na
metr obraz przedstawiający króla z czasów, kiedy w Hiszpanii trwała
wojna o tron. Był ubrany w czerwony myśliwski kaftan, miał łagodny
wyraz twarzy, który upodobali sobie portreciści. Enrique podszedł bliżej
i odkrył, że to całkiem udana kopia dzieła nadwornego malarza Miguela
Jacinta Meléndeza.
„Przeklęty Burbon”. Cmoknął, dając upust awersji. „Gdyby nie on,
byłbym teraz najznamienitszym dworzaninem cesarza Karola”. Kolejny
raz wyrzucił sobie, że nie zorientował się w porę, iż to Filip wygra
wojnę. Na domiar złego dynastia Burbonów powierzyła ważne
stanowiska w Radzie Kastylii arystokratom mniej utytułowanym, ale za
to studiującym prawa i ekonomię na uczelniach takich jak uniwersytet
w Salamance. Powiedział sobie, że zamiast tracić czas, szpiegując dla
arcyksięcia, powinien był robić karierę na dworze Filipa, choć nie znał
się dobrze na prawodawstwie, a jeszcze mniej na zarządzaniu. Był
urodzonym politykiem, ale nie patriotą. Jego poparcie dla arcyksięcia,
wówczas walecznego entuzjasty, wynikało wyłącznie ze względów
praktycznych.
Tak naprawdę zarówno Filip, jak i Karol byli mu całkowicie
obojętni – i wtedy, i teraz. Mogliby obaj umrzeć o świcie – nawet by się
za nich nie pomodlił. „To królowie, a królów popiera się dopóty, dopóki
nie zaczną być problemem; wtedy najlepiej strącić ich z tronu” –
pomyślał. Wybuchnął gorzkim śmiechem, kiedy przypomniał sobie, jak
dziesięć lat wcześniej czekał w swojej posiadłości w Guadalajarze na
wieści z bitwy pod Villaviciosą. Wiadomość o porażce wojsk
arcyksięcia zepsuła mu poranek. Wolałby, żeby zastała go w bibliotece
nad lekturą Anabazy Ksenofonta albo kiedy wracał z porannej konnej
przejażdżki, ale nie podczas posiłku. Zawsze lubił ten mały rodzinny
dworek, zwłaszcza salonik, w którym od dziecka jadał śniadania.
Do dziś pamiętał zniesmaczone westchnienie, jakie z siebie wydał,
kiedy Hernaldo przyprowadził człowieka przywożącego wieści z pola
bitwy. Posłaniec jechał całą noc; przybył do Guadalajary o świcie 11
października 1710 roku. Enrique domyślił się wszystkiego po minie
Hernalda, jeszcze zanim tamten zdążył otworzyć usta.
„Oddziały Filipa zmusiły Habsburgów do odwrotu, don Enrique.
Wojsko wschodnie wróci do Barcelony zdziesiątkowane”.
Cmoknął po cichu i spojrzał na zroszone potem czoło stojącego
przed nim posłańca.
„Hernaldo…” – westchnął poirytowany.
Bardzo dbał o harmonię w swoim otoczeniu: miały ją współtworzyć
wszystkie rodzaje sztuk. Nie chodziło o wypełnienie przestrzeni
barokowym wystrojem z ubiegłego wieku, ale o to, by kształt każdego
mebla, każda ozdoba, nawet zapachy współgrały z kolorem jego stroju.
On sam stanowił część scenerii saloniku: padający za oknem deszcz ze
śniegiem, zasnute chmurami niebo skłaniające do melancholii, kominek
z paleniskiem otoczonym kolumienkami podtrzymującymi jaspisowy
gzyms, ściany obwieszone gobelinami przedstawiającymi porwanie
Sabinek, a nawet parawan za jego plecami wyrzeźbiony przez słynnego
hebanistę tworzyły harmonię chwili, którą Hernaldo zepsuł tą wulgarną,
przykrą wiadomością.
„Obawiam się, że czas pogodzić się z myślą, iż naszym królem nadal
będzie Filip Andegaweński” – dodał Enrique, pociągnąwszy łyk gorącej
czekolady z cukrem i wanilią, i otarł usta płócienną serwetką.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy oddziały arcyksięcia zdobyły
Madryt, nikt by nie powiedział, że są skazane na porażkę. Jednak życie
polityczne – nie tylko w Hiszpanii, ale także w całej Europie – było
niczym wiatr: codziennie zdawało się wiać w inną stronę.
Hernaldo spojrzał na niego zaniepokojony i odprawił posłańca.
„Wasza wielmożność, moglibyśmy się postarać, żeby król miał
wypadek”.
Enrique pokręcił głową w odpowiedzi na tę desperacką propozycję.
„Królobójstwo jest poza naszym zasięgiem: to jak próba odebrania
życia istocie chronionej przez Boga. Tę świętą tarczę tworzą
kapitanowie Gwardii Królewskiej, a konkretnie don Diego, książę de
Castamar. Nie pamiętasz już o próbie zamachu?”
Tamci spiskowcy zginęli z rąk don Diega jeszcze w korytarzu; książę
przeczesał pół Madrytu w poszukiwaniu konspiratorów, zagrażając
także jemu, który szpiegował dla Karola.
„W takim razie powinniśmy się pozbyć księcia” – powiedział
pomocnik, dopijając wino z Alicante, którego nalał sobie po wejściu do
salonu.
Enriquego nie zdziwiła również ta druga sugestia. Jakikolwiek plan
mający na celu strącenie z tronu Filipa wiązał się z wyeliminowaniem
don Diega, co również nie było łatwym zadaniem, zwłaszcza jeśli nie
chcieli wzbudzić podejrzeń. Do tej pory wykluczał zamach przeciwko
księciu de Castamar ze względów praktycznych: jako szpieg na dworze
królewskim wolał nie narażać na niebezpieczeństwo swojej misji. Król
zleciłby śledztwo w sprawie zabójstwa swojego ulubieńca, w wyniku
którego głowa Enriquego mogłaby skończyć na palu. Bitwa pod
Villaviciosą wszystko zmieniła. Po niej już tylko śmierć Filipa mogła
przywrócić Habsburgom władzę w Hiszpanii, a jemu zapewnić
wymarzoną pozycję polityczną i, co najważniejsze, pomóc w zdobyciu
Alby. Do tamtego dnia pokładał całą nadzieję w tym, że jego frakcja
wygra wojnę. Gdyby tak się stało, ocaliłby Albę przed wyrokiem
śmierci, na którą zostałaby skazana razem z mężem za poparcie
udzielone Burbonom. Porażka zwolenników arcyksięcia zmuszała go do
zmiany strategii.
„Niewykluczone, że nie mamy innego wyboru” – nalegał Hernaldo.
Sługa nie przypuszczał, że w głębi duszy Enrique od lat pragnął
ułatwić spotkanie don Diega z Najwyższym. Oczywiście nigdy nie
pozwolił sobie na ujawnienie komukolwiek zaślepiającej go nienawiści,
nawet Hernaldowi. Dyskrecja była pierwszym warunkiem przetrwania
na dworze królewskim.
„Niewykluczone…” – powiedział, beznamiętnie przystając na jego
propozycję. „Pod warunkiem, że jego śmierć będzie wyglądała na
wypadek. To nie może być nic, co doprowadziłoby do wszczęcia
śledztwa”.
Pogrążony we wspomnieniach, ledwo usłyszał pukanie do drzwi.
Służący pomógł mu się rozebrać, a kiedy rozścielał łóżko, Enrique
przypomniał sobie, jak po śmierci Alby desperacko pragnął czym
prędzej pozbawić życia don Diega. Nieważne jak, nie dbał wtedy
o środki ostrożności. Kiedy jednak ból zelżał i Enrique zaczął myśleć
trzeźwiej, doszedł do wniosku, że musi opracować nowy plan, który
doprowadzi do tego, że przed śmiercią książę straci wszystko, co ma –
tak jak on.
Od tamtej pory minęło dziewięć lat, ale dopiero teraz zaistniały
okoliczności sprzyjające dokonaniu jego zemsty. Intrygi i wojna należały
już do przeszłości, podobnie jak jego błędne strategie i niezaspokojone
ambicje. Przez dziewięć długich lat Enrique czaił się w ukryciu niczym
kot, by wynagrodzić sobie wszystkie krzywdy, jakie wyrządził mu Diego
de Castamar, i nic na tym świecie nie było w stanie go powstrzymać.
[6] Tercios – hiszpańska formacja wojskowa z czasów panowania Habsburgów.
Walczący w niej żołnierze słynęli z siły i wytrzymałości (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 4

12 października 1720 roku, od rana
Po spotkaniu z ochmistrzynią pani Escrivá wtoczyła się do kuchni,
gniewnie powarkując.
– Zapisuj jadłospis! – rozkazała Clarze, prychając śliną, po czym
postawiła na stole kałamarz, a obok położyła papier i pióro. – No już,
pospiesz się!
Zaczęła wymieniać dania, ze zmarszczonym czołem starając się
odszyfrować, czy dziewczyna zapisuje dokładnie to, co kobieta jej
dyktuje, czy też notuje coś innego, żeby jeszcze bardziej ją
skompromitować.
Okazało się, że ochmistrzyni dała jej niespełna godzinę na spisanie
jadłospisu na doroczną ucztę, by mogła przedstawić go panu do
akceptacji. Clara zrozumiała teraz, dlaczego doña Úrsula tak dziwnie
przyglądała się wysprzątanej, lśniącej czystością kuchni.
– Odkąd się pojawiłaś, robisz mi same problemy. Nie zagrzejesz tu
długo miejsca!
Clara nie odpowiedziała. Spisując menu śniadań, obiadu,
podwieczorku i kolacji na mające trwać jeden dzień i dwie noce
świętowanie, próbowała odgadnąć przebieg rozmowy, która
prawdopodobnie odbyła się w gabinecie doñi Úrsuli. Z niejaką
satysfakcją wyobraziła sobie pobladłą, przerażoną twarz pani Escrivy,
kiedy ochmistrzyni zmierzyła ją wzrokiem bazyliszka i powiedziała coś
w rodzaju: „Zdziwiłam się, zwłaszcza kiedy zobaczyłam, że ustawiła
pani zioła w taki sposób, ponoć nie umie pani czytać. Ale skoro nagle
posiadła pani tę sztukę, na pewno umie pani też pisać. Dam pani pióro,
kałamarz i papier, proszę rozpisać jadłospis. Przyjdę po niego za
godzinę. Może pani odejść”.
Clara pomyślała, że nie powinna się cieszyć z cudzego nieszczęścia,
i poprosiła Boga, by zapomniał jej ten grzeszek. Przecież nie posprzątała
kuchni po to, żeby zaszkodzić pani Escrivie. „Skąd miałam wiedzieć, że
kuchmistrzyni z Castamar nie potrafi czytać?”. Asunción Escrivá była
dobrą kucharką o niemałych umiejętnościach, potrafiła przyrządzać
określone dania w kilku wariantach, zwłaszcza grubą i drobną
dziczyznę oraz wszelkiego rodzaju ptactwo. Jej skuteczność i fakt, że
książę najwyraźniej nie miał wysublimowanego podniebienia,
wystarczyły, by od lat utrzymywała stanowisko, jednak zdaniem Clary
nie czyniła zadość wymogom pałacu takiego jak ten w Castamar. Poza
tym była analfabetką – dziwiło ją, że książę zatrudnia w kuchni
niepiśmienny personel.
Marisa Cano, kucharka, która za życia ojca służyła w jej rodzinnym
domu, miała co prawda trudności z poprawnym pisaniem, ale
przynajmniej była w stanie sporządzić listę zakupów. Niegramotna pani
Escrivá uchowała się w Castamar dzięki pomocy Carmen del Castillo,
która znała alfabet na tyle dobrze, by spisać jadłospis, ale nie mogła
rywalizować z kuchmistrzynią, jeśli chodzi o umiejętności kulinarne.
Clara wywnioskowała, że doña Úrsula specjalnie wybrała moment,
kiedy Carmen będzie na zakupach.
Westchnęła. Zbliżał się ważny moment: miała okazję pracować
w kuchni Castamar podczas jednego z najbardziej prestiżowych
spotkań madryckiej arystokracji. Carmen del Castillo, kobieta grubo po
czterdziestce, która od śmierci męża – szkolnego nauczyciela – miała
niełatwe życie, powiedziała jej, że ucztę umili kilka kapeli. Ta
z Castamar miała zagrać utwory Josepha Draghiego, nadwornego
kompozytora i mistrza jej dyrygenta, Álvara Luny. Chodziło o to, by
muzycy i służba mogli się wymieniać podczas uroczystości.
Zespół teatralny Castamar planował wystawić co najmniej dwie
sztuki Joségo de Cañizaresa. Na czas pobytu gości w pałacu mieli
zostać zatrudnieni dodatkowi majordomowie, lokaje, pokojowcy,
pachołkowie, panny służące, garderobiani, ujierzy, paziowie, rębacze,
pomywacze, kuchty, pomoce kuchenne, kucharki, podczaszowie,
perfumiarze, aptekarze do przygotowywania leków, koniuszowie,
stajenni do opieki nad wierzchowcami, masztalerze, którzy pomogą
możnym w dosiadaniu koni, naganiacze do płoszenia zwierzyny,
medycy, chirurdzy, dekoratorzy, kwiaciarze, praczki, krochmalnice,
obruśnice, malarze do portretowania gości oraz furmani, którzy będą
krążyć między Castamar a Madrytem, przywożąc najróżniejsze
produkty. Do tego należało dodać służących, których każdy arystokrata
i dworzanin przywiezie ze sobą dla własnej wygody. Otwarto prawie
wszystkie pozamykane pokoje; rano ochmistrzyni poleciła, by Castamar
błyszczało jak za życia doñi Alby. Podobno to właśnie księżna
zainaugurowała tę doroczną tradycję: każde jej urodziny były więcej niż
wystarczającym pretekstem, by zorganizować bankiet dla
najznamienitszej madryckiej arystokracji, z królem na czele.
Kiedy Clara skończyła spisywać jadłospis, pani Escrivá odesłała ją
do obierania czosnku i cebuli oraz zmywania, jakby była świeżo
upieczoną kuchtą. Nie protestowała. Po kolacji w ramach kary musiała
jeszcze wszystko posprzątać.
– Kiedy przyjdę rano, kuchnia ma błyszczeć jak lustro!
– Tak, proszę pani.
– Nie bądź taka grzeczniutka, lepiej weź się do roboty, bo za to ci
płacą.
Clara miała świadomość, że wystarczy najdrobniejsze zaniedbanie,
a kuchmistrzyni wyrzuci ją na bruk. Była co prawda nie w ciemię bita
i na pewno wiedziała, że jeżeli zwolni Clarę, doña Úrsula nie da jej
spokoju, dopóki kuchnia nie będzie tak czysta jak teraz.
Prawdopodobnie nie zatrudniłaby nikogo nowego na jej miejsce tylko
po to, żeby zobaczyć, jak kucharka urabia sobie ręce po łokcie, by
wypucować wszystko na błysk. Tak czy inaczej Clara spędziła ostatnie
godziny dnia na sprzątaniu i szorowaniu podłogi.
Z obolałymi kośćmi weszła do swojej wnęki w głębi kuchni. Nie
wadziło jej, że musi spać na wąskiej pryczy stojącej za przesuwaną
kotarą. Było jej tu ciepło i czuła się bezpieczna. Zasunęła zasłonę, która
miała zaledwie półtora metra wysokości, przykryła się pledem
i zdmuchnęła świecę. Kuchnia pogrążyła się w półmroku, tylko żar
z paleniska rzucał nikłe światło, barwiąc ją na szkarłat pomieszany
z głęboką czernią. Wokół panowała całkowita cisza. Przed zaśnięciem
Clara przez chwilę wyobrażała sobie, że to ona jest kuchmistrzynią.
Skuliła się pod ciężkim pledem – zimno zaczynało się dawać we znaki.
Rozluźniła mięśnie i wkrótce zasnęła, lekkim, nieprzynoszącym
pokrzepienia snem. Zapadała w krótkie, niespokojne drzemki, śniło jej
się, że martwy ojciec uśmiecha się do niej z daleka, a matka leży na
rozżarzonych węglach pod miedzianym kotłem do gotowania
ośmiornicy. Czuła, że oddaliła się od nich i od egzystencji, która kiedyś
była jej życiem. Ze snu wyrwał ją głośny, głuchy hałas.
Otworzyła oczy. Odgadła, że odgłos dobiegł z pałacowego holu
znajdującego się piętro nad nią. Kuchnia, piwniczka, spiżarnie i komórki
mieściły się na parterze przeznaczonym dla służby, na który można było
się dostać bezpośrednio tylko przez tylne podwórze. Usłyszała kolejne
trzaśnięcie, tym razem gdzieś dalej, a potem trzecie, tuż nad jej głową.
Uchyliła dół kotary. Żar w palenisku ledwo się tlił, musiała być późna
noc. Poczuła strach na myśl, że do pałacu włamali się złodzieje albo
jakieś włóczęgi z Madrytu. Powiedziała sobie, że książę na pewno ich
obroni, wszak w czasie wojny był kapitanem gwardii przybocznej króla
Filipa i uchodził za jednego z najlepszych szermierzy w Hiszpanii. Ta
myśl nieco ją uspokoiła, Clara uznała jednak, że jeżeli to faktycznie
rozbójnicy, powinna zaalarmować resztę domowników.
Opuściła swoją małą kryjówkę w koszuli nocnej, na którą narzuciła
szal. Boso przecięła kuchnię i wyszła na korytarz, czując, że ziębną jej
stopy. Nagle usłyszała odgłos ciężkiego fotela ciągniętego po podłodze
w salonie. Przystanęła, wystraszona, że ktoś ją nakrył. Wspinała się
drewnianymi schodami uczepiona poręczy z kutego żelaza, żeby nie
zdradziło jej trzeszczenie stopni. Kiedy znalazła się w holu, usłyszała
szepty. Pomyślała, że może książę rozmawia o tej późnej porze
z jednym ze swoich przyjaciół, zaraz jednak przyszło jej do głowy, że
gdyby do domu włamali się jacyś intruzi, na pewno także mówiliby
szeptem. Uznała, że dla bezpieczeństwa wszystkich domowników
powinna chociaż to sprawdzić.
Przecięła hol oświetlony blaskiem wpadającym przez niewielkie
witraże umieszczone po bokach głównego wejścia. Korytarz tonął
w mroku. Przystanęła, kiedy stara podłoga zdradziła jej obecność. Przez
uchylone drzwi jednego z salonów po prawej stronie padał snop światła,
rozlewając się po parkiecie. Podeszła na palcach, wystraszona. Ze
środka dobiegały dwa męskie głosy. Przycupnęła i wstrzymując oddech,
zajrzała przez szparę. Człowiek, którego zobaczyła, w niczym nie
przypominał rozbójnika. Był to młody przystojny brunet o wyglądzie
fircyka. Spod niebieskiego, szytego na miarę surduta wystawała mu
rozchełstana koszula.
– Drogi przyjacielu – powiedział, wypełniając kieliszek
rosolisem[7]. – Mój ojciec zawsze mawiał, że masz niewyparzony język.
Clara nie zdołała dostrzec drugiego mężczyzny, usłyszała za to
wyraźnie jego głos, nacechowany surowością, którą zarzucał mu jego
kompan.
– Nie znoszę tych kwok, które zaczynają gdakać o moim prywatnym
życiu, gdy tylko podejdzie do mnie jakaś dama – usłyszała przez ścianę.
Przystojny młodzieniec usiadł z nonszalancją, która malowała się
również w jego spojrzeniu: przerzucił nogę przez poręcz fotela i zsunął
z pięty but na obcasie.
– Hola, hola! – odpowiedział, wlewając w gardło kolejny łyczek
likieru. – Chyba nie zaprzeczysz, że jesteś najbardziej pożądanym
kawalerem w całym Madrycie.
– Wdowcem – odparł tajemniczy głos.
Clara domyśliła się, że to książę rozmawia z młodzieńcem, który
teraz założył nogę na nogę i pokręcił głową, jakby chciał przekonać
przyjaciela, że to nieistotny niuans.
– Niech ci będzie, wdowcem. – Uśmiechnął się. – Ale nie
zaprzeczysz, że dziś w teatrze Inés de Rojas nie spuszczała cię z oczu.
Niech pan mu to powie, don Gabrielu, w końcu razem się
wychowywaliście. Może pana posłucha.
Trzeci głos rozległ się tak blisko, że Clara wystraszyła się, iż zostanie
przyłapana na szpiegowaniu. Tuż przy niej, po prawej stronie, stała
masywna postać w rękawiczkach i satynowym surducie w kolorze
wanilii, która do tej pory się nie odzywała. Clara nie widziała jej twarzy,
ale to, co usłyszała, wystarczyło, by się przekonać, że nie ma do
czynienia z rozbójnikami. Zaczęła sobie wyrzucać, że nie wypada
podsłuchiwać cudzych rozmów. Już miała odejść, kiedy trzeci
mężczyzna zrobił krok w jej stronę i ujrzała jego twarz. Znieruchomiała,
zakryła dłonią usta, starając się wstrzymać oddech, i kilkakrotnie
zamrugała powiekami: mężczyzna po prawej stronie był czarnoskóry.
– Zna moje zdanie – odezwał się. – Pytał mnie o nie jakiś czas temu
i nie chce, bym poruszał przy nim ten temat. Wie, że powinien się
ożenić ze względu na Castamarów, matka od dawna mu to powtarza.
Chodzi o ciągłość rodu.
– A jak się mają sprawy z Amelią Castro? – przerwał nonszalancki
młodzieniec. – To bardzo piękna panna.
– Nic z tego nie wyszło – odpowiedział ów Gabriel. – Jak powiedział
Bard: miłość widzi duszą, nie oczyma.
„Murzyn w eleganckim, szytym na miarę stroju, z chustką na szyi
i dworskimi manierami!” – zdziwiła się Clara. Nie mogła uwierzyć
własnym oczom, zakręciło jej się w głowie. Z rozmowy wynikało, że
wychowywał się razem z tajemniczym mężczyzną – prawdopodobnie
księciem – który nadal pozostawał poza zasięgiem jej wzroku. Może
właśnie dzięki temu nabrał ogłady. Pewnie był niewolnikiem, którego
don Diego darzył dużą estymą, dlatego rozmawiał z nim jak
z przyjacielem. Zza drzwi dobiegło niezadowolone prychnięcie.
– Tak było i pewnie zawsze będzie – powiedział drugi głos. – I wcale
nie mam serca z lodu. Wiesz dobrze, Gabrielu, że przynajmniej
zacząłem udzielać się towarzysko. Nawet Filip mi pogratulował.
– Powinieneś dalej iść tą drogą i zrobić kolejny krok naprzód,
przyjacielu. Wróć na dwór, damy będą ci nadskakiwać, a króla ucieszy
twój widok – przekonywał młodzieniec, który trzymał kieliszek
z rosolisem tak, jakby stanowił dodatek do jego stroju. – Przynajmniej
spróbuj…
– Nie – odparł głos z szorstkością przesądzającą o tym, że nie
zamierza dłużej ciągnąć tematu.
Zapadła pełna napięcia cisza. Młodzieniec od rosolisu cmoknął,
jakby po raz enty poniósł porażkę w staraniach o uszczęśliwienie
przyjaciela. Clara znów wyrzuciła sobie złe wychowanie i wstała, żeby
odejść. Wtedy zobaczyła księcia: stanął plecami do drzwi, wyglądał
przez duże okna wychodzące na ogród. Widok pana zatrzymał ją
jeszcze na chwilę. Książę odznaczał się elegancją, z rękami założonymi
na plecach, szerokimi ramionami i długimi włosami zebranymi w kucyk
związany czarną jedwabną wstążką. Czarnoskóry mężczyzna zrobił
kilka kroków w jego stronę i stanął bokiem do Clary. Znów przemówił
do księcia z poufałością, na jaką nie mógłby sobie pozwolić niewolnik
czy służący.
– Diego, Francisco po prostu życzy ci jak najlepiej.
Na dźwięk tego imienia Clara utwierdziła się w przekonaniu, że
chodzi o księcia. Świadoma, że kusi los, postanowiła zaczekać jeszcze
chwilę, widząc, że mężczyzna się odwraca. Ujrzała surowe oblicze
ozdobione dużymi jasnymi oczami, z których biła stanowczość
wyróżniająca wielkich panów. Don Diego wykrzywił kąciki ust, jakby się
nad czymś zastanawiał, po czym cicho westchnął. Wydało jej się, że
dostrzega na jego twarzy łagodność i wrażliwość charakterystyczne dla
postaci z obrazów Murilla. Czekała na jego odpowiedź, chcąc się
przekonać, czy możni potrafią schować dumę do kieszeni.
– Wybacz, przyjacielu. Nie powinienem był odzywać się do ciebie
w taki sposób. Wiem, że mówisz to wszystko dla mojego dobra, i jestem
ci za to wdzięczny. Ale moje serce bije własnym rytmem.
Przypuszczam, że kiedyś nadejdzie właściwy moment. A teraz,
panowie, myślę, że najlepiej będzie, jeśli wrócę do mojej samotności.
Młodzieniec imieniem Francisco uśmiechnął się z przekąsem, jakby
przywykł do wybuchów złości swojego przyjaciela księcia. Podszedł do
niego, dopijając rosolis, odstawił kieliszek na stolik i położył mu rękę na
ramieniu.
– Diego, samotność nie przywróci ci Alby – zauważył. – Wspominaj
ją, ile dusza zapragnie, wydawaj co roku uczty i co tam jeszcze chcesz,
ale… Odsuń na bok przeszłość i zacznij czerpać z życia, zanim
przejdzie ci koło nosa.
Książę smutno wpatrywał się w twarz przyjaciela, jak ktoś, kto
usłyszał niewygodną prawdę i nie ma nic do powiedzenia. Wreszcie
lekko skinął głową. Don Francisco przez chwilę stał w milczeniu, po
czym wziął z fotela laskę, rękawiczki i kapelusz i ruszył w stronę drzwi
wychodzących na ogród.
– Kiedy ty będziesz się cieszył swoją samotnością – dodał przed
wyjściem – ja odwiedzę te dwie panny, z którymi umówiliśmy się na
placu Santo Domingo. Będę musiał zadowolić obie, by ratować twój
honor, drogi przyjacielu.
Clara oblała się rumieńcem, słysząc ten bezwstydny komentarz;
wyglądało na to, że don Francisco jest libertynem. Książę skwitował
uśmiechem bezczelność przyjaciela. Odprowadził go wzrokiem, kiedy
ten opuszczał salon bocznymi drzwiami, po czym marszcząc czoło,
podszedł do czarnoskórego mężczyzny.
– Wiem, że zgadzasz się z Franciskiem. Z miejsca, w którym stoję,
mogę usłyszeć twoje myśli. Nie powiesz mi przynajmniej, że jestem na
dobrej drodze?
Rozmowa wydawała się Clarze coraz bardziej absurdalna. Książę,
don Diego de Castamar, prosił o radę Murzyna jak równego sobie.
Zawsze słyszała, że Murzyni nie są zbyt rozumni, że należą do niższej
rasy, przystosowanej przede wszystkim do pracy fizycznej. Kilkakrotnie
miała z nimi do czynienia, głównie z niewolnikami, a także z kilkoma
wyzwoleńcami, którzy nadal pracowali u dawnych właścicieli. Ojciec
powiedział jej, że wielu Murzynów woli pozostać niewolnikami nawet
po odzyskaniu wolności, bo służenie leży w ich naturze.
– Wiesz, że tak – odpowiedział ze spokojem czarnoskóry. – Myślę,
bracie, że masz wybuchowy temperament, dlatego potrzebujesz czasu,
żeby się wyciszyć. A teraz, jeśli pozwolisz, udam się na spoczynek.
Clara zrobiła krok w tył, przekonana, że ją odkryje, ale mężczyzna
wyszedł tą samą drogą co libertyn, znikając z jej pola widzenia.
Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi, a potem spokojny oddech
księcia. Zadała sobie pytanie, co to za arystokrata, który pozwala, żeby
Murzyn nazywał go „bratem”, choćby w prywatnej rozmowie. To po
prostu nie mieściło się w głowie! Gdyby zobaczyła podobną scenę,
kiedy była jeszcze panienką z dobrego domu, na pewno skrytykowałaby
taką poufałość. Jednak doświadczona przez życie, stała się bardziej
wyrozumiała i starała się wyzbyć uprzedzeń. Jej świat dobrych manier,
etykiety i powściągliwości, spotkań przy czekoladzie, herbacie
i ciasteczkach, podczas których krytykowało się nieprzystojne
zachowanie innych, zamienił się w świat zdominowany przez
zatrważającą anonimowość, gdzie ogładę zastąpiły okrucieństwo,
nikczemność i bezceremonialność zapewniające przeżycie. Ostatnie
lata przyniosły jej wiele niespodzianek. Poznała panny i kawalerów,
którzy mimo przynależności do znamienitych rodów mieli w sobie
niewiele szlachetności i dobrymi manierami maskowali zepsute dusze.
Spotkała też mężczyzn i kobiety bez tytułów, za to z sercem
przepełnionym samą dobrocią. Doświadczyła tyle zobojętnienia,
brutalności i pogardy, że wolała powstrzymać się od osądów, zamiast
oceniać to, czego nie rozumiała albo nie znała.
Z tych rozmyślań wyrwał ją don Diego, który nalał sobie
czerwonego wina i spojrzał w jej stronę. Odsunęła się, wystraszona, że
dostrzegł jej twarz w mroku za uchylonymi drzwiami. Czuła się jak
szpieg wtykający nos w nie swoje sprawy, mimo to ponownie zerknęła
przez szparę, by upewnić się, że nie została odkryta. Wtedy drzwi
niespodziewanie się otworzyły i wyrósł przed nią książę. Spoglądał na
nią z góry rozognionym spojrzeniem.
– Co tu robisz?! Kim jesteś?! – wrzasnął. – Dlaczego szpiegujesz pod
drzwiami?
Cofnęła się przerażona. Ze wstydu, że została nakryta, nie potrafiła
udzielić spójnej odpowiedzi. Nadludzkim wysiłkiem zdobyła się na
wymówienie dwóch słów:
– Panie… ja…
– Nie znam cię, nie mówili ci, że to niegrzecznie podsłuchiwać
cudze rozmowy? – krzyknął, a ona poczuła się jak zwierzątko, które ma
zostać pożarte. – Kto dał ci do tego prawo? Odpowiedz!
Jego rozkaz rozniósł się po korytarzach. Clara wiedziała, że
nazajutrz cały pałac będzie wiedział o jej uchybieniu; zostanie
odprawiona bez referencji.
– Nikt, panie. Usłyszałam głosy i… Bardzo mi przykro, ja…
Drżała na całym ciele; otuliła się szalem, uświadomiwszy sobie, że
stoi przed księciem w samej koszuli. Ze wstydu spuściła wzrok,
czerwona na twarzy. Powstrzymała łzy i zrobiła dwa kroki w tył, żeby
oddalić się od ryczącego na wprost niej lwa.
Don Diego wsadził jej palec pod brodę, zmuszając ją do
podniesienia głowy; próbował umiejscowić ją pośród pałacowej służby.
Nadal stała ze spuszczonym wzrokiem, jednak kątem oka dostrzegła, że
ogień w jego źrenicach blednie. Odwrócił się na pięcie i zniknął
w salonie równie szybko, jak z niego wyszedł.
– Wracaj do łóżka – rozkazał szorstkim tonem, nie zaszczycając jej
nawet spojrzeniem.
Drzwi gwałtownie się zatrzasnęły. Poczuła się tak, jakby uszła cało
z bitwy. Nie była w stanie poruszyć nogami, by wrócić do swojej alkowy.
Jednak kiedy już jej się to udało, ogarnął ją pośpiech; bez wahania
popędziła w stronę sieni i zbiegła po schodach, nie przejmując się
zdradzieckim trzeszczeniem drewna. Wzięła głęboki oddech, dopiero
kiedy zaciągnęła kotarę w swojej kryjówce. Zrobiło jej się głupio. Otuliła
zziębnięte stopy i pomyślała, że rano książę na pewno zażąda
wyjaśnień, dlaczego służąca podsłuchiwała jego prywatną rozmowę.
Żałowała, że zawiodła panią Moncadę, która poleciła ją do służby,
i poczuła wstyd na myśl o tym, co powie don Melquíades Elquiza, który
dał jej szansę na pracę w pałacu.
Wtuliła twarz w poduszkę, by zdusić płacz, który płynął jej z duszy,
ale łzy jakby urwały się z łańcucha. Płakała cicho, przeklinając własną
głupotę. Wyrzucała sobie, że nie odeszła wcześniej spod drzwi salonu,
ogarnęła ją wściekłość i przez chwilę Clara tak mocno ściskała koc, że
aż rozbolały ją palce. Żeby sobie ulżyć, zaczęła walić pięściami w cienki,
wypchany wełną materac. Przestała, kiedy poczuła, że odzyskuje
nadwątlone przez życie siły. Odwróciła się i wpatrywała w ciemność
panującą w niszy, długiej na zaledwie siedem łokci i szerokiej na cztery.
Straciła tę pracę przez własną głupotę. Rozpacz, że jej świat kolejny
raz legł w gruzach, sprawiła, że wróciła myślami do ostatnich lat.
Zgryzoty odebrały jej niewinność i dobre wspomnienia z dzieciństwa,
zamieniając je w bolesne duchy z przeszłości, które wyrządzały więcej
zła niż dobra. Szeptały jej w mroku nocy, że już nigdy nie wróci tamten
utracony raj, i powodowały zmęczenie, jakby niechęć do życia, której
doświadczała od śmierci ojca, ciążyła jej bardziej niż trudna sytuacja,
w jakiej się znalazła. Zrazu wierzyła, że to wszystko przeminie, że
kiedyś znów będzie jak dawniej. „Tak bardzo za tobą tęsknię, ojcze” –
pomyślała, jak zdarzało jej się często nocami. Ale jej słowom nie
towarzyszył żaden obraz. Kiedyś wystarczyło, że zamknęła oczy, by
zobaczyć rysy i zmarszczki na twarzy swojego rodziciela, teraz zatarły
się w jej pamięci, jakby zakryte welonem.
Od tamtej pory stawiała czoła przeciwnościom wyłącznie dzięki
odwadze i umiejętnościom kulinarnym. Zaczekała, aż wyrówna jej się
oddech, i odwołała się do swojego męstwa, jak zwykle kiedy życie
dawało jej w kość. Pomyślała, że zmierzy się z sytuacją stopniowo, tak
jak to robiła w ciągu ostatnich lat, i znajdzie sposób, by zatrudnić się
w innej kuchni, choćby i w skromniejszym domostwie. Udowodniła już
sobie, że tylko siłą woli może pokonać niedolę, i chociaż strach, że znów
zostanie bez pracy, odebrał jej ducha, postanowiła, że nie da za
wygraną. Powiedziała sobie, że to, co ma się stać, stanie się dopiero
jutro i że na razie powinna się postarać zasnąć. „Jedyną dobrą stroną
nieszczęść jest to, że uczą cię rozwiązywać każdy problem w swoim
czasie” – powtarzała jej matka. „Dosyć ma dzień swojej biedy”.
Clara poczuła, że w jej duszy wciąż roją się duchy i demony
walczące o władzę nad myślami. Wzniosła obronny mur, by zagrodzić
im drogę, i zamknęła oczy z nadzieją, że sen uwolni ją od trosk.
Wsłuchując się w krzyki dobiegające zza wzniesionej przez nią twierdzy,
zapomniała otrzeć łzy, które zamieniły się w sól, zaschnąwszy na jej
policzkach. Zapadła w niespokojną drzemkę, starając się pozamykać
w klatkach przerażające diabły, które przedarły się przez mur, by
tańczyć z nią przez całą noc i umacniać ją w przekonaniu, że nazajutrz
opuści Castamar.
[7] Rosolis – likier aromatyzowany płatkami róży (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 5

13 października 1720 roku, rano
Diego dowiedział się od pana Elquizy, że konny posłaniec
zapowiedział rychłe przybycie jego matki i jej towarzysza. Książę
przykazał mu, by rozpoczął stosowne przygotowania. Marszałek
nienagannie skłonił głowę i odszedł. Gabriel nawet nie podniósł wzroku:
siedział w fotelu pogrążony w lekturze Księcia niezłomnego Calderóna de
la Barki. Diego wyjrzał przez okno biblioteki. Jego dusza tak jak niebo
miała barwę popiołu. Żeby poprawić sobie humor, po śniadaniu
zaproponował bratu partyjkę szachów. Kiedy Gabriel gromił jego
oddziały, przypomniał sobie nocne spotkanie ze wścibską służącą. Od
razu wzbudziła w nim ciekawość, może dlatego, że miała czelność go
szpiegować. Gdyby okazało się, że to jakaś awanturnica albo plotkara,
ukarałby jej zuchwalstwo, ale jej reakcja wskazywała na nieświadome
działanie. Gdy grali, od czasu do czasu wracał do niej myślą, balansując
między zainteresowaniem służącą a ponurymi refleksjami.
Ciekawość prysła, kiedy zobaczył na wysadzanej drzewami alei
dwie karety zaprzężone każda w cztery konie i jeźdźca na wspaniałym
czarnym wierzchowcu.
– Matka już tu jest – uprzedził, nie odrywając wzroku od dziedzińca.
Pan Elquiza wysłał na powitanie księżnej grupkę służących:
ochmistrzynię, komorzego Gerarda Martíneza – drobnego mężczyznę
kryjącego łysinę pod upudrowaną peruką – czterech pomocników
furriery[8], kilku tragarzy, obu odźwiernych, dwóch koniuszych
i masztalerza. Kiedy stangreci zaciągnęli żelazne hamulce i zatrzymali
powozy, marszałek i komorzy podeszli do głównej karocy, by powitać
księżną. Tragarze udali się do drugiego pojazdu, którym podróżowały
bagaże, koniuszy pospieszyli z pomocą woźnicom, a masztalerz pomógł
jeźdźcowi. Pani Berenguer trzymała się na uboczu.
Diego przyglądał się, jak matka wysiada z karety: oparła stopę na
schodku i podała dłoń panu Elquizie. Uśmiechnął się w duchu:
z ufnością i elegancją wkraczała w świat, który stworzyła dla niego i dla
Gabriela. Przypomniał sobie tamtą noc z dzieciństwa, kiedy ze snu
wyrwały go zduszone głosy. Zaniepokojony, zakradł się do sypialni
matki: ojciec siedział na łóżku i płakał, trzymając ją za ręce. Przyjechał
właśnie z Kadyksu z dwuletnim czarnoskórym chłopcem, którego kupił
na targu niewolników. Matka nie wierzyła własnym oczom.
„Mercedes, nie mogłem patrzeć, jak zżerają go muchy, podczas gdy
obok leżą zwłoki jego matki” – powiedział. „Wiesz, że nienawidzę
niewolnictwa, ale musiałem coś zrobić, musiałem coś zrobić…”
Diego miał wtedy cztery lata i nic z tego nie rozumiał. Poruszył go
widok ojca: pierwszy raz widział, żeby płakał. Matka kręciła głową.
„Ablu, Ablu…” – powtarzała. Tamtej nocy pogodziła się z obecnością
Gabriela. Nie przypuszczała, że jej mąż posunie się znacznie dalej:
zapewni czarnoskóremu chłopcu wykształcenie i przyjmie go do
rodziny. Biedaczka źle to zniosła. W końcu jednak jej serce zdradziło
rozum i otoczyła dziecko taką samą opieką jak pierworodnego syna.
Diego i Gabriel razem się wychowywali i dzielili wszystko jak bracia:
zabawy na strychu, walki „na śmierć i życie” z angielskimi piratami,
upadki, choroby, bójki, wyścigi na terenie posiadłości, a także
potępiające spojrzenia innych, kiedy jako nastolatkowie jeździli razem
do Madrytu. Ojciec zawsze traktował ich jednakowo i Diego także się
nie wywyższał, pozbawiony uprzedzeń dotyczących koloru skóry.
Gabriel był mu po prostu bratem.
Spojrzał w jego stronę: nadal trwał pogrążony w lekturze. Ponownie
skierował wzrok na matkę i uśmiechnął się, patrząc, jak podmuch
wiatru zrywa jej z głowy kapelusz, a ten ląduje przed wejściem. Rafael,
zaufany, choć nieco ofermowaty sługa, biegł w jego stronę pochylony,
niemal na czworakach. Diego wybuchnął śmiechem. Gabriel na
moment podniósł oczy znad książki.
– Matce zdążyło już coś upaść?
Książę skinął głową, nie odrywając oczu od okna.
– Rafaelu, mój kapelusz – usłyszał jej głos. – Nie mogę wejść do
domu mojego syna bez kapelusza na głowie. Na Boga, co się tak
guzdrzesz?
Zawsze była elegancko ubrana, jakby miała pozować do portretu.
Dlatego tak bawiły go nieliczne sytuacje, kiedy coś psuło ten
nienaganny wizerunek: krem z ciastka, który wylądował na jej sukni,
potknięcie z powodu przydeptanej halki… Za każdym razem starała się
z godnością zignorować wypadek, jakby do niego nie doszło.
Przyzwyczajona do udawania, znajdowała wyjście z każdej opresji. Bez
przerwy osładzała rzeczywistość drobiazgami będącymi wytworami jej
fantazji, by zaprezentować idealny obraz dobrych manier. Tak właśnie
żyła: jakby stała na wprost publiczności oglądającej jednoaktówki
Cervantesa.
Skierował wzrok na gościa, którego przywiozła ze sobą matka:
wysokiego eleganckiego mężczyznę, ubranego raczej według mody
francuskiej niż hiszpańskiej, w niebieskim jedwabnym szustokorze
wyszywanym złotym haftem na spodzie i przy zapięciu. Nie miał peruki,
jego włosy były starannie zebrane w kucyk. W ręku trzymał szpicrutę.
Sposób, w jaki dosiadał konia, niemal nie odrywając się od siodła,
wskazywał, że jest doświadczonym jeźdźcem. Chwilę później Diego
ujrzał jego kanciastą, przystojną twarz; widział go kiedyś na dworze
królewskim, zapamiętał jego nieco sfrancuziałe maniery. Mówiło się, że
to kawaler bez skazy, który nie znalazł jeszcze odpowiedniej żony.
Pomyślał, że on także musi być pod presją, by wypełnić obowiązek
wynikający z nazwiska.
– Przyjechał też gość zaproszony przez matkę – poinformował brata,
wpatrując się w jeźdźca.
– Znasz go? – zapytał Gabriel, nie odrywając wzroku od książki.
– Tak, ze słyszenia. To markiz de Soto. Matka darzy go estymą,
podobno jest miły w obejściu. Opowiadała mi o nim kilkakrotnie, ale nie
kojarzyłem jego twarzy.
Zaczekał, aż wszyscy wejdą do domu, i jeszcze przez chwilę
spoglądał na ogród. Przypomniał sobie Albę biegającą od drzewa do
drzewa, podczas gdy on udawał, że nie może jej znaleźć. Jak miał
zapomnieć jej uśmiech, promienny niczym słoneczny dzień, jej
wybuchy złości, to, jak budziła się podekscytowana jakąś myślą, która
akurat przyszła jej do głowy, jej ogromne niebieskie oczy i ciemne
włosy, które tak uwielbiał? Jak miał zapomnieć miny, które stroiła, kiedy
była małą dziewczynką, a on już wtedy ją kochał, albo delikatne
trzepotanie jej długich rzęs, zdolne zahipnotyzować całe królestwo?
Głos łagodny jak szum wody, namiętność, którą go darzyła, starania,
żeby mu dogodzić, jej oddanie. Ścisnęło mu się serce, a za gardło
schwycił go żal; tak było zawsze, gdy przypominał sobie, jak tamtego
tragicznego dnia zginęła, zmiażdżona przez własnego konia. Stał przy
niej bezradny, nie rozumiejąc, jak to możliwe, że w ułamku sekundy
stracił cały swój świat.
Odpędził od siebie te myśli i odwrócił się, słysząc odgłos
otwieranych drzwi. Marszałek dworu zaanonsował jego matkę. Diego
uśmiechnął się w duchu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo za
nią tęsknił. Weszła do salonu i ucałowała synów w policzki. Zapytał ją
o podróż. Kiedy wystudiowanym ruchem zdjęła kapelusz, wymienili
z Gabrielem rozbawione spojrzenia: to właśnie z powodu tego gestu nie
chciała pokazać się w pałacu bez nakrycia głowy.
– Jestem obolała po tylu wertepach, moje dzieci. Całe szczęście, że
towarzyszył mi don Enrique – odpowiedziała, ocierając chusteczką
wyimaginowany pot, podczas gdy Gabriel poprawiał jej panier, bacząc,
żeby suknia zakrywała kostki. – Mój drogi syn, zawsze taki usłużny.
Gabriel usiadł obok matki. Wtedy marszałek dworu ogłosił
przybycie don Enriquego de Arcony, markiza de Soto y Campomedina,
który wszedł do salonu spokojnym krokiem, bez śladu skrępowania.
– Don Enrique, to dla nas przyjemność podejmować pana
w Castamar jako gościa naszej matki – powiedział Diego, podając mu
rękę.
– Dla mnie to zaszczyt móc poznać pańską posiadłość i cieszyć się
pańską gościną.
– Jeżeli pan zechce, jutro osobiście ją panu pokażę – odparł,
zachęcając markiza do zajęcia miejsca. – Życzy pan sobie kieliszek
okowity, a może wino?
Gość przyjął zaproszenie i usiadł na sofie z rzeźbionego drewna
wyściełanej kwiecistym materiałem przetykanym srebrną nitką. Kiedy
ujrzał Gabriela, jego twarz zastygła w bezruchu. Diego patrzył, jak
matka rozkłada materiałowy wachlarz przedstawiający scenę zalotów
w stylu Antoine’a Watteau i rzuca jego bratu zrezygnowane spojrzenie
na znak, by opuścił salon. Domyślił się, że wierna swoim zwyczajom,
nie wspomniała don Enriquemu o Gabrielu. Ojciec wprowadził zasadę,
by uprzedzać znamienitych gości o kondycji jego brata. Chciał im
oszczędzić poniżenia, kiedy będą zmuszeni przywitać się
z czarnoskórym mężczyzną jak z równym sobie i przebywać z nim
w jednym pomieszczeniu; każdy uznałby to za zniewagę. Mimo to nie
podobało mu się, by ktokolwiek w jego domu – nawet matka –
decydował, gdzie może, a gdzie nie może przebywać jego brat, dlatego
nakazał mu, żeby został. Gabriel znieruchomiał.
– Jak mniemam, moja roztargniona matka nie poinformowała pana,
kim jest ten człowiek – powiedział Diego i celowo spojrzał na
rodzicielkę, by poczuła się skrępowana. – Proszę wybaczyć jej ułomnej
pamięci.
Matka poruszyła się niespokojnie. Chciała, żeby ta przykra chwila
trwała jak najkrócej. Wiedział, że nie znosi opowiadać historii Gabriela.
„Przypadek twojego brata nie jest czymś, czym można by się chwalić” –
mówiła. Pomyślał, że teraz będzie musiała zapłacić za to przemilczenie,
ale w pewnym sensie odpokutuje za nie także biedny Gabriel, o którym
rozmawiali tak, jakby go z nimi nie było.
– Nie zaprzeczę, że dziwi mnie obecność niewolnika przebranego za
szlachcica – powiedział uprzejmie don Enrique.
– Jest ona czymś zupełnie naturalnym – odparł Diego, podając mu
kieliszek okowity. – Gabriel jest wolny, wychował się jako członek tej
rodziny. Mój ojciec nigdy nie popierał niewolnictwa i postanowił go
wyzwolić.
– Jedna z ekstrawagancji mojego Abla, którą teraz błogosławię –
wtrąciła matka, coraz szybciej poruszając wachlarzem. Chciała jakoś
wytłumaczyć swoje milczenie i obecność Gabriela w salonie.
– Rozumiem – szepnął markiz.
– Zwykle z wyprzedzeniem zawiadamiamy o tym naszych gości, aby
uniknąć nieporozumień. Gabriel jest traktowany jak jeden z nas, będzie
nam towarzyszył i weźmie udział w kolacji poprzedzającej świętowanie,
na którą, jak panu wiadomo, zapraszamy jedynie najbliższe osoby. Nie
chcę, żeby czuł się pan urażony, nie taki był mój zamiar. Zrozumiem,
jeżeli jest to dla pana problem i postanowi pan nie uczestniczyć
w wieczerzy; z żalem zaakceptuję pańską decyzję.
Zapadła pełna napięcia cisza. Markiz spojrzał na Gabriela, po czym
skierował wzrok na Diega. Wytrzymał jego spojrzenie i wreszcie się
uśmiechnął.
– Drogi książę, przeoczenie doñi Mercedes jest ze wszech miar
zrozumiałe, jeśli zaś o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko obcowaniu
i dzieleniu stołu z członkiem rodziny Castamarów. Proszę tylko nie
wyciągać z tego wniosku, że tym samym uważam go za równego sobie.
Diego odwzajemnił jego uśmiech.
– Nikt w tym domu tak nie pomyśli, markizie. Może być pan
spokojny.
– W takim razie problem rozwiązany.
– Jest pan aniołem, mój drogi – powiedziała matka. – Proszę mi
wybaczyć to niedopatrzenie, moja głowa nie jest już tak sprawna jak
kiedyś. Rzeczywiście powinnam była pana uprzedzić. Gabriel jest
z nami już tak długo, że przywykliśmy do jego obecności.
– Nie powinna pani nigdy przepraszać za takie rzeczy. Nie mnie.
Diego cofnął się i podszedł do fotela z przyklejonym do twarzy
uśmiechem. Gabriel westchnął, po czym bez słowa opuścił salon,
pożegnawszy brata spojrzeniem. Nie pierwszy raz doznawał takiego
upokorzenia, mimo to Diegowi wciąż było mu go żal. Ojciec uprzedzał,
że reszta towarzystwa nigdy nie będzie traktować Gabriela jak jednego
z Castamarów. Wydało mu się, że w odpowiedzi markiza pobrzmiewa
lekka ironia, jakby już wcześniej wiedział, że Gabriel jest członkiem ich
rodziny, i jedynie chciał rozdrapać ranę. Szybko odrzucił tę myśl,
przekonując sam siebie, że don Enrique okazał niezwykłą
wyrozumiałość. Większość magnatów odmawiała dzielenia stołu
z Murzynem, a ci, którzy godzili się na jego obecność, robili to
wyłącznie po to, by zaskarbić sobie jego przychylność i wdzięczność.
– Mój drogi Abel zawsze był bardzo miłosierny – oznajmiła matka,
już bardziej odprężona. – Nigdy nie pozwolił na złe traktowanie
służących. Diego wdał się w niego pod tym względem, ośmielę się
wręcz stwierdzić, że broni ich jeszcze zacieklej niż mój nieboszczyk
mąż. Pamiętam, jak raz zganił któregoś z możnych za znęcanie się nad
naszym ogrodnikiem…
– Wznieśmy za to toast – odrzekł markiz, unosząc kieliszek. – Za
chrześcijańską postawę pani męża.
– Osobiście nie pochwalam złego traktowania jako takiego, ale
służba jest leniwa i bezczelna, czasami potrzebuje twardej ręki –
powiedziała matka z właściwą sobie beztroską.
– Ja również tak uważam – zgodził się don Enrique.
Diego bez słowa odwzajemnił uśmiech matki. Podczas toastu on
i markiz zmierzyli się wzrokiem.
Doszedł do wniosku, że don Enrique należy do tych inteligentnych
ludzi, których myśli niełatwo odgadnąć. Może właśnie stąd wzięła się
dobra sława, którą zyskał sobie na królewskim dworze. Potrafił milczeć,
kiedy powinien, i odzywać się we właściwym momencie. Trudna
sztuka, którą udawało się uprawiać tylko nielicznym.
– Łatwo pomylić złe traktowanie ze stanowczością, mój drogi
przyjacielu. Wolę, żeby w Castamar rządziła ta druga – poinformował
Diego, ponownie unosząc kieliszek. – Na zdrowie.
Wznieśli kolejny toast, dopijając okowitę.
– Myślę, że w tym roku biesiada będzie jeszcze huczniejsza niż
w poprzednich latach, jeśli to w ogóle możliwe. Prawda, Diego? –
zagaiła matka.
– Castamar słynie z uroczystości na najwyższym poziomie –
zauważył don Enrique.
Diego skinął głową i podszedł do okna. Nietakt matki jeszcze
pogorszył mu humor: wolał milczeć niż prowadzić banalną pogawędkę.
Może dlatego to ona wzięła na siebie ciężar rozmowy – dobrze znała
swojego syna. Matka i don Enrique roześmiali się za jego plecami
w odpowiedzi na coś, co powiedział markiz. Diego poczuł znużenie, jak
zawsze, kiedy znajdował się w towarzystwie. Jeszcze kilka minut
wcześniej cieszył się z obecności matki, ale teraz miał jej dosyć. Znał
sam siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że podobną niechęcią
obdarzy cały przeklęty dwór, który zjedzie się na ucztę; kolejna kara za
to, że nie zdołał ocalić Alby. Czuł się nieswojo, musiał dojść do siebie
w samotności. Nagle przypomniał sobie o służącej.
– Proszę mi wybaczyć, ale muszę pilnie omówić pewną kwestię
z moim marszałkiem.
– Akurat teraz?
– Tak, matko. To zajmie tylko chwilę – odpowiedział.
Opuścił salonik z wymuszonym uśmiechem. Głos markiza słabł;
świadomość zwiększającej się między nimi odległości poprawiła księciu
humor.
Tego samego dnia, 13 października 1720 roku
Clara obudziła się z mocno bijącym sercem; przez moment nie
wiedziała, gdzie się znajduje. Poczuła w środku ogromną pustkę: dziś
mieli ją wyrzucić z Castamar. Wstała i zwinęła swoje rzeczy w tobołek.
Obmyła się, po czym przystąpiła do codziennej rutyny, rozpalając
w piecach. W niedziele większość służących miała wychodne, by mogła
wziąć udział we mszy i zająć się własnymi sprawami. Na ten czas
sprowadzano zastępczą służbę, do której się przyłączyła. Wolała
zrezygnować z mszy i pomodlić się w samotności niż opuścić pałac,
ryzykując, że już jej do niego nie wpuszczą. Targana niepokojem,
próbowała się dowiedzieć, czy któryś z furmanów wybiera się tego
ranka do Madrytu; często kursowali między stołecznymi targowiskami.
Ukryta pod snopami słomy, osłaniana bokami i tylną częścią wozu
drabiniastego, mogłaby wrócić do miasta. Jeden z odźwiernych
powiedział jej, że przed południem wyruszy kilka zaprzęgów.
Po jedenastej wróciła pani Escrivá. Msza święta nie napełniła jej
nawet odrobiną miłości do bliźnich: kucharka kazała Clarze oskubać
i wypatroszyć gołąbka na bulion dla pana. Poranne godziny mijały
powoli, dziewczynie w głowie gotowało się od natłoku myśli, bacznie
obserwowała ruchy służących i kucharki, nasłuchiwała niecodziennych
odgłosów. Wiedziała, że w końcu pan się obudzi i każe ją wyrzucić. „Jak
mogłaś być taka głupia?” – powiedziała sobie. „Szpiegować księcia de
Castamar. To nie w twoim stylu”.
Kiedy skończyła z gołębiem, zaczęła oprawiać makrele; miała je
przyrządzić i zakonserwować. Wbrew jej obawom w kuchni nie pojawiła
się doña Úrsula. Nikt inny też po nią nie przyszedł. A pan na pewno już
dawno był na nogach. Możliwe, że zapomniał o nocnym zajściu;
w takim razie najlepiej było pozostać niezauważoną. Od czasu do czasu
pani Escrivá posyłała jej zdumione spojrzenie, nie pojmując, po co
ciągle sprząta. Wyrzuciła jej, że traci na to za dużo czasu, że jeśli
koniecznie musi wypucować kuchnię, niech zrobi to później. Jak Clara
miała jej wytłumaczyć, że powinno się czyścić wszystko na bieżąco,
a nie dopiero na koniec dnia? Sprzątała więc dalej, kiedy kucharka nie
zwracała na nią uwagi. Pomogła Carmen del Castillo w przygotowaniu
zupy dla służby: z kapustą, cieciorką i jajkiem na twardo. Jak w każdym
szanującym się dworze – i w pałacu królewskim – kuchnia
przygotowywała dwa osobne zestawy dań: szlachecki, dla panów,
i gminny, dla służby. Kiedy podano już posiłek państwu, usiadła, by
zjeść obiad z resztą służących. Strach, który od rana ściskał jej
wnętrzności, przybrał na sile, gdy przy stole pojawił się don Melquíades
i uprzejmie powitał personel. Odpowiedziała na jego uśmiech i więcej
na niego nie spojrzała.
Po krótkiej poobiedniej przerwie służba wróciła do kuchni, żeby
przygotować dla pana podwieczorek. To właśnie wtedy Elisa,
pokojówka, którą Clara spotkała kilka razy w ciągu ostatnich dni,
przyszła prosić o porcję zupy. Razem z innymi dziewkami pokojowymi,
zamiataczami i nocnikowymi pomagała panu Gerardowi Martínezowi,
komorzemu i szefowi furierrów: musieli pootwierać komnaty, ogrzać je
i wysprzątać. Nie miała czasu zjeść.
– Nie bądź taka delikatna – odpowiedziała pani Escrivá. – Nie
pierwszy raz pracujesz bez obiadu.
Carmen del Castillo w milczeniu pokręciła głową. Ofuknięta przez
kuchmistrzynię, odwróciła głowę, jakby ta sprawa nie miała z nią nic
wspólnego. Clara powiedziała sobie, że nie zamierza być tak okrutna jak
pani Escrivá ani milczeć jak pozostali. Skoro mieli ją zwolnić, niech
przynajmniej ta dziewczyna zachowa na jej temat dobre wspomnienia.
Clara zaczekała, aż kuchmistrzyni i jej pomocnica skończą
przygotowywać podwieczorek dla księcia i jego gości: ciepłe bułeczki,
owoce i kilka filiżanek czekolady. Między piątą trzydzieści a szóstą obie
zazwyczaj robiły sobie przerwę i odpoczywały w małej alkowie pani
Escrivy. Tak było i tym razem. Skorzystała z okazji, że María i Emilia
myją podłogę, wyjmują żar i przygotowują palenisko przed kolacją –
ukradkiem nalała do miski trochę gorącego bulionu i schowała ją
w swojej niszy. Kiedy podkuchenne wyszły na podwórze, żeby wylać
brudną wodę, złapała Elisę za rękę i szybko podała jej zupę.
– Zjedz w latrynie.
Książę kazał wybudować latryny kilka lat wcześniej. Panował w nich
straszny smród, ale Clara pomyślała, że nikt tam nie znajdzie
pokojówki.
– Bardzo ci dziękuję – powiedziała Elisa, przyniósłszy pustą miskę. –
Już prawie mdlałam.
Wkrótce potem wróciły kuchmistrzyni i Carmen. Zabrały się do
nadziewania drobiu na rożny i odzierania ze skóry zajęcy i młodych
królików. Clara właśnie szła po deskę do krojenia, kiedy w kuchni
pojawiła się doña Úrsula w towarzystwie Andrésa Moguera, książęcego
kamerdynera, i Luisa Fernándeza, spiżarnego, którego minęła na
korytarzu w dniu przyjazdu. Andrés Moguer obrzucił ją przelotnym
spojrzeniem. Był szczupłym mężczyzną o podkrążonych oczach i szyi
nieproporcjonalnie cienkiej w porównaniu z głową. Spiżarny
o złączonych brwiach – niski, ale za to szeroki jak rozłożysty kasztan –
posłał jej nieco obsceniczny uśmiech. Pomyślała, że lepiej będzie
trzymać się od niego z daleka.
Z przyzwyczajenia przywitała się głębokim pokłonem, który
wzbudził śmiech podkuchennych. Zdezorientowany pan Moguer
niezdarnie schylił głowę, za to pan Fernández przyłączył się do
rozbawionego chóru i rechotał, zgięty wpół; omal nie wypuścił z rąk
dwóch notatników, kałamarza i pióra. Stojąca za Clarą pani Escrivá
prychnęła, kręcąc głową. Zamierzała coś powiedzieć, ale wystarczyło
jedno spojrzenie doñi Úrsuli, żeby ucichły śmiechy i westchnienia.
„Budzi prawdziwy postrach” – pomyślała Clara z pewnym podziwem.
„Nikt nie śmie się jej przeciwstawić, co wcale mnie nie dziwi”.
Ochmistrzyni wskazała palcem, żeby Clara poszła za nią. Dziewczyna
spojrzała na kucharkę, szukając jej aprobaty; starała się zadowolić obie
przełożone.
– Rusz się, nie widzisz, że cię wołają?! – wrzasnęła pani Escrivá,
piorunując ją wzrokiem.
Doña Úrsula ruszyła w stronę wyjścia z kuchni. Clara wytarła ręce
i z duszą na ramieniu podążyła za smoczycą i dwoma mężczyznami.
Była naiwna, wierząc, że książę zapomniał o nocnym zajściu. Nie
rozumiała tylko, dlaczego towarzyszą im kamerdyner i szafarz. Zdziwiła
się, kiedy ochmistrzyni zamiast skierować się w stronę swojego
gabinetu, skręciła w korytarz prowadzący do spiżarni.
– Przyznaję, że twoje przybycie tak mnie zaskoczyło, że nie
zdążyłam zapoznać się dokładnie z twoimi referencjami. Jednak po ich
starannym przestudiowaniu i przeczytaniu jadłospisów, które
sporządziłaś, zdałam sobie sprawę, że posiadasz wykształcenie –
powiedziała doña Úrsula.
Clara jedynie skinęła głową. Skręciły za róg i dotarły do podwójnych
drzwi spiżarni pilnowanych przez starszego wiekiem, wysokiego,
brzuchatego mężczyznę z twarzą usianą dziobami po ospie. Słysząc
kroki ochmistrzyni, otworzył przymknięte oczy. Kiedy doña Úrsula
przeszyła go drapieżnym spojrzeniem, natychmiast stanął na baczność,
prosty jak wieża alkazaru.
– Panie Sales – powiedziała nieporuszona. – Jeżeli taka sytuacja
jeszcze raz się powtórzy, może pan zbierać manatki.
Wystraszony stróż skinął głową. Clara podążyła za ochmistrzynią; za
progiem znajdowały się wysoki korytarz zakończony schodami i trzy
pary zamkniętych drzwi. Szła powoli, czytając wiszące nad nimi szyldy.
Pierwszy z nich, w oliwkowym kolorze, informował, że to spiżarnia do
przechowywania mięsa, jaj i ryb; drugie drzwi prowadziły do składziku
z jarzynami i warzywami strączkowymi, a trzecie do komórki na węgiel,
drewno, olej opałowy i łój do lamp. Kiedy spojrzenie dziewczyny padło
na schody w głębi, doña Úrsula wyjaśniła, że to tylne wejście do
piwniczki, gdzie przechowywano rozmaite wina, także te używane
w kuchni.
– Znasz się na liczbach i działaniach matematycznych? – zapytała.
Clara skinęła głową. Ochmistrzyni z podniosłą miną wskazała jej
podwójne drzwi.
– Od tej pory dojdzie ci jeszcze jeden obowiązek. Chcę, żebyś
pomagała stolnikowi. Wiesz, o czym mówię?
– Tak – odpowiedziała Clara.
W pałacach królewskich jeden z kuchmistrzów pełnił także wielce
odpowiedzialną funkcję stolnika. Co rano wchodził do spiżarni razem
z szafarzem i brał z niej potrzebne składniki.
– Za każdym razem, kiedy będziecie potrzebowały wziąć coś do
kuchni, masz zanotować to w tym rejestrze. Podobne listy sporządzają
obecny tu szafarz oraz zarządca piekarni i piwniczki, don Herbasio
García – wyjaśniła ochmistrzyni, a spiżarny pokazał jeden z dwóch
notesów. – Za tę pracę otrzymasz dodatkowe wynagrodzenie.
Clara kolejny raz skinęła głową. Pan Fernández otworzył zeszyt
i z lubieżnym uśmiechem wytłumaczył, jak powinna zapisywać beczułki
cydru, marynowane mięsa, słoje z zakonserwowaną rybą, butelki
czerwonego i białego wina (wskazując ich pochodzenie, z Malagi albo
z Valdepeñas), sery, wędliny, kaszankę, cukier w jednofuntowych
woreczkach, przyprawy, ich ilość i rodzaj… Każda rzecz powinna zostać
zanotowana we właściwej rubryczce odpowiedniego zeszytu: jednego
dla spiżarni, jednego dla piekarni i piwniczki.
– Chodzi nie tylko o nadzór nad książęcą spiżarnią i piwniczką, ale
też o rejestrowanie zmian w inwentarzu, zwłaszcza podczas zbliżającej
się uczty, kiedy z Madrytu będą napływać olbrzymie ilości produktów –
uprzedziła ją doña Úrsula. – Codziennie po zakończeniu pracy będziesz
przekazywała te zeszyty panu Fernándezowi i panu Garcíi, żeby mogli
sprawdzić, co zużyła kuchnia. Następnego dnia odbierzesz je wcześnie
rano z gabinetów każdego z zarządców, by móc spisać kolejne produkty.
– Tak, proszę pani. Dziękuję za zaufanie – odpowiedziała Clara,
kryjąc zaskoczenie i zastanawiając się, co zrobi, żeby na wszelki
wypadek uniknąć przebywania sam na sam ze spiżarnym.
Stało się oczywiste, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu pan
jeszcze nie kazał jej zwolnić. Już miała odetchnąć z ulgą, kiedy
otworzyły się drzwi piwniczki i stanął w nich książę z butelką
czerwonego wina z Valdepeñas. Natychmiast schyliła głowę i skłoniła
się jak pozostali. Don Diego nie zwrócił uwagi na nią ani dwóch
mężczyzn, za to odezwał się serdecznym, pełnym szacunku tonem do
ochmistrzyni.
– Tu pani jest, pani Berenguer – zwrócił się do niej po nazwisku,
zgodnie z obowiązującą etykietą. – Ufam, że zadbaliście z panem
Elquizą o wygodę mojej matki i jej gościa.
– Pokoje są odpowiednio przygotowane, ekscelencjo. Komorzy
i jego pomocnicy ulokowali już bagaże w komnatach. Wyznaczono
także służących i pokojowe do pomocy pani księżnej i panu
markizowi – wyjaśniła doña Úrsula.
– Doskonale.
Clara ze wszystkich sił pragnęła, żeby książę jej nie rozpoznał, żeby
nie pamiętał o wczorajszym zajściu, żeby tamto nieszczęsne spotkanie
nie zakończyło jej pobytu w Castamar. Już miał odejść, ale w ostatniej
chwili obrzucił ją wzrokiem. Ku zdumieniu ochmistrzyni, obserwowany
z ukosa przez kamerdynera i spiżarnego, podszedł do niej i delikatnie
uniósł palcem jej brodę. Zadrżała, widząc, że uważnie się w nią
wpatruje. Oparła się pokusie, by spojrzeć mu w oczy, i wbiła wzrok
w podłogę, on jednak czekał.
– Ekscelencjo… – powiedziała zakłopotana doña Úrsula.
Książę nadal próbował upolować jej źrenice. Świadoma, że nie może
dłużej unikać jego wzroku, w końcu podniosła oczy. Napotkała jasne,
szczere spojrzenie, łagodniejsze i mniej rozgniewane niż poprzedniej
nocy. Pomyślała, że książę usiłuje zrozumieć powód, dla którego
podsłuchiwała jego prywatną rozmowę jak jakaś przyczajona złodziejka.
Andrés Moguer i Luis Fernández poruszyli się niespokojnie z brodami
przyklejonymi do piersi, a ochmistrzyni nerwowo odchrząknęła.
– Jeszcze jakiś rozkaz, ekscelencjo? – zapytała.
– Nie – odparł, nie patrząc w jej stronę.
Clara zaczęła zaklinać samą siebie, by przestała drżeć jak oskubany
kapłon. Książę odwrócił się i bez słowa wyszedł ze spiżarni. Doña
Úrsula, kamerdyner i szafarz skłonili się w tym samym momencie co
Clara. Ochmistrzyni spojrzała na nią pytająco, zachęcając, by wyjaśniła
to, co właśnie się wydarzyło. Dziewczyna jednak milczała. Schyliła
głowę i czekała, aż doña Úrsula każe jej odejść. Ta jednak tego nie
zrobiła; przyglądała się Clarze z zastygłym na twarzy grymasem
ciekawości i zdziwienia.
– Omówimy później mały problem związany z komnatą pana –
oznajmiła oschle kamerdynerowi. – Na razie mogą panowie odejść.
Mężczyźni skłonili głowy, a Clara lekko dygnęła, tym razem
stosownie do swojej pozycji.
– Spotkałaś już wcześniej księcia? – zapytała doña Úrsula, kiedy
zostały same.
Clara przez chwilę milczała, świadoma, że kłamstwo jej nie ocali,
a prawda może ściągnąć na nią karę. Zdecydowała się jednak na
szczerość, z nadzieją, że ograniczy szkody – łgarstwo było sprzeczne
z zasadami chrześcijaństwa, poza tym liczyła, że doña Úrsula jej nie
wyrzuci, skoro książę ostatecznie zlekceważył to, co się stało.
– Tak, proszę pani – odpowiedziała. – Usłyszałam, jak wchodzi do
domu z dwoma innymi panami… Wczoraj w nocy. Obudziły mnie
hałasy i natknęłam się na nich w korytarzu. Myślałam, że to może
włóczędzy albo złodzieje. To wszystko.
Ochmistrzyni przez chwilę wpatrywała się w jej oczy, po czym
groźnie się nad nią pochyliła. Wydała się Clarze jeszcze większa.
– Rozumiem – oznajmiła ze spokojem. – Od tej pory proszę unikać
wszelkich kontaktów z don Diegiem, chyba że on sam wyrazi takie
pragnienie. Czy to jasne?
Dziewczyna skinęła głową. Ochmistrzyni odprawiła ją niezbyt
uprzejmie, po czym ruszyła w kierunku piwniczki. Clara westchnęła;
chciała, żeby spotkanie z księciem obróciło się w końcu w zabawną
anegdotę. Kiedy szybkim krokiem zmierzała w stronę kuchni, poczuła
na karku przenikliwe spojrzenie smoczycy, która patrzyła za nią
z oddali, próbując rozkruszyć jej mózg mocą swoich czarnych źrenic.
Dziewczyna wróciła do kuchni wypełnionej zapachem pieczeni
i podrobów z dziczyzny. Jednak kiedy przekroczyła próg, w jej wnętrzu
coś się poruszyło, ostrzegając, że nie powinna tracić czujności z powodu
chwilowej ulgi. Spojrzenie czekającej na nią kucharki wystarczyło, by
Clara zrozumiała, że nadal jest wśród obcych.
[8] Furriera (hiszp.) – służący odpowiedzialny za klucze, meble i sprzęty domowe
(przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 6

14 października 1720 roku, w południe
Úrsula nie wierzyła w dobrą wolę, uważała ją za pewien rodzaj
konwencji wymyślonej przez ludzi po to, by byli w stanie nawzajem się
znosić; pod tą pozorną uprzejmością kryły się pojedyncze osoby
toczące samotne zmagania ze swoją egzystencją i zaciekłą walkę
o przetrwanie. Życie nauczyło ją, że lepiej dbać o własne interesy niż
spełniać dobre uczynki, za które i tak nikt nie podziękuje. Istniały
jednak chlubne wyjątki od tej reguły, na przykład księżna Alba. Nikt ze
służby nie opłakiwał jej śmierci tak bardzo jak Úrsula. Oczywiście
w samotności. Płacz był luksusem, na który mogły sobie pozwolić
jedynie wielkie damy – reszta nie powinna nigdy okazywać słabości.
Odejście osoby, którą uważała za swoją wybawicielkę i darzyła
bezgranicznym oddaniem, było dla niej ogromnym ciosem, ale podczas
długiej żałoby nie zdradziła się przed nikim ze swoim smutkiem.
Jeszcze jakiś czas po wypadku wydawało jej się, że widzi ją
przechadzającą się po galeriach albo spoglądającą na klomby z salonu
na piętrze. Zapamiętała tamtą lekcję: wszystko, nawet to, co jawi się
jako zupełnie pewne, może w jednej chwili ulec zmianie. „Przetrwanie
to zawód, którego najlepiej się wyuczyłam” – stwierdziła w końcu.
Kiedy już doszła do siebie, przysięgła przed samą sobą i przed Bogiem,
że zaopiekuje się don Diegiem, by pani widziała z nieba, że odpłaca za
jej dobroć wiernością i wdzięcznością.
Inną ważną lekcją było to, że jeżeli ktoś już wywalczył sobie miejsce
w życiu, nie powinien go nigdy tracić. Dlatego nie zamierzała pozwolić,
by wymknęła jej się z rąk władza, którą zdobyła nad Castamar dzięki
własnej wytrwałości. Przychylność pary książęcej i ciężka praca
uczyniły z niej kogoś w rodzaju administratorki. Nadzorowała wszystko,
także samego marszałka. Jedyną rzeczą, nad którą nie miała pełnej
kontroli, były kwestie czysto finansowe i wydatki. Zostawiła je don
Melquíadesowi, bardziej biegłemu w liczeniu, i sekretarzowi Alfonsowi
Corbowi, który o wszystkim ją informował. Nawet zatrudniani
tymczasowo majordomowie nienależący do stałego personelu wiedzieli,
że to jej zawdzięczają pracę. Dlatego tak ostentacyjnie
zademonstrowała przy nowej pomocy swoją władzę nad kucharką:
pokazała jej jasno, kto zarządza służbą w Castamar.
Clara Belmonte zwróciła jej uwagę jeszcze z jednego powodu:
potrafiła dobrze ukrywać emocje. Gdyby książę nie rozpoznał jej
w korytarzu spiżarni, nawet by się nie zorientowała, że już kiedyś się
spotkali. Przez chwilę zastanawiała się, czy nowa pomoc kuchenna nie
jest aby naciągaczką, która próbuje uwieść magnata, ale szybko
odrzuciła tę myśl. Wyglądała raczej na zubożałą pannę z dobrego domu,
wystarczająco rozgarniętą, by wiedzieć, że dziewczyny, które idą na
służbę w takich zamiarach, często opuszczają ją z brzuchem i kończą
z bękartem na karku, zdane na łaskę losu. Zresztą każda próba
uwiedzenia Diega de Castamara była z góry skazana na porażkę. „Ten
mężczyzna darzy miłością jedynie ducha swojej żony” – pomyślała
ochmistrzyni.
Clara Belmonte rozbudziła jej ciekawość, dlatego potajemnie
wysłała jednego ze swoich zaufanych pachołków do Puerta de Vallecas,
gdzie znajdował się szpital Zwiastowania Pańskiego, ostatnie miejsce
pracy służącej, jak wynikało z jej referencji. Właśnie tam ów posłaniec
poznał szczegóły dotyczące jej życia. Niejaka doña Moncada puściła
wodze językowi, wychwalając jej sumienną pracę, przekonana, że
wyświadcza podopiecznej przysługę. Zdradziła mu też, że ojciec Clary,
znany lekarz, zginął na wojnie.
Úrsula zamierzała przekazać te informacje księciu. Uznała, że kiedy
don Diego dowie się, że nowa dziewka kuchenna to po prostu kolejna
młódka, która padła ofiarą okrucieństwa mężczyzn, straci
zainteresowanie jej osobą. Okazja nadarzyła się jeszcze tego samego
popołudnia: pan sam wezwał do siebie ochmistrzynię. Po powrocie
z konnej przejażdżki, na którą zabrał markiza de Soto, by pokazać mu
okolice pałacu, zostawił gościa z doñą Mercedes, a sam zamknął się
w swoim gabinecie.
Úrsula weszła na piętro i dotarła korytarzem do dębowych drzwi.
Zapukała delikatnie i zaczekała, aż don Diego zaprosi ją do środka.
Książę siedział przy biurku z rejentem Granerosem, który podsuwał mu
do podpisania jakieś dokumenty.
– To już ostatni; podpis czyni pana właścicielem jednej
z największych posiadłości w obu Amerykach – powiedział rejent,
zbierając papiery. – Moje gratulacje, ekscelencjo – dodał, po czym
opuścił gabinet z grubym plikiem dokumentów.
– Ekscelencjo – przywitała się.
– Pani Berenguer – odpowiedział don Diego, podchodząc do
biblioteczki. – Kim jest służąca, którą wczoraj z panią widziałem?
Przez chwilę milczała, aby książę nie pomyślał, że wcześniej
przygotowała odpowiedź na to pytanie.
– Clara Belmonte, ekscelencjo – odparła krótko, chcąc sprawdzić,
jak bardzo książę interesuje się kuchtą.
Don Diego przestał szperać na półkach z księgami i spojrzał na nią
zdziwiony.
– Tylko tyle? – zapytał.
– Och, proszę mi wybaczyć – odpowiedziała z udawaną
naiwnością. – Pracuje w kuchni. Została przyjęta z polecenia.
W referencjach stoi, że była pomocą kuchmistrzyni, ale wystawiła je jej
matka, z którą pracowała przez ostatnie lata. Umie czytać i pisać, zna
angielski, francuski, łacinę i nieco greki, posiada też wiedzę z innych
dziedzin. Gra na pianinie i trochę na harfie.
Książę słuchał w milczeniu. Znalazł księgę, której szukał: wyjął ją
z biblioteczki i delikatnie położył na biurku, gładząc skórzaną oprawę.
Na chwilę pogrążył się w myślach – Úrsula dużo by dała, żeby je
poznać – po czym spuścił wzrok na książkę i zacisnął usta. Czekała bez
słowa, uważnie obserwując każdy jego gest; starała się odkryć, dlaczego
tak zainteresował się tą służącą.
Pan podszedł do okna i przez chwilę podziwiał ogród.
– Podobno jej ojcem był doktor Armando Belmonte – dorzuciła.
Don Diego spojrzał na nią i pokiwał głową. Pomyślała, że może
właśnie to wzbudziło jego ciekawość: znajoma twarz, której nie potrafił
przypisać do konkretnej osoby. Książę usiadł za biurkiem i znów
pogrążył się w myślach.
– Wydaje mi się, że słyszałem kiedyś to nazwisko – powiedział
niespodziewanie. – Co się z nim stało?
– Zginął na wojnie. Niefortunne spotkanie z przeciwnikiem –
wyjaśniła pospiesznie.
Don Diego z zainteresowaniem podniósł wzrok.
– Z tego, co wiem, jej matka zarabia na życie na służbie u jego
ekscelencji Alberoniego, wyjechała z nim, kiedy popadł w niełaskę.
Panna Belmonte chciała pracować gdzieś niedaleko Madrytu i don
Melquíades zgodził się ją zatrudnić.
Książę westchnął i ponownie skupił uwagę na książce.
– Dziękuję. Może pani odejść, pani Berenguer.
Úrsula wyszła skwapliwie i przez chwilę stała na korytarzu, by
upewnić się, że nikt nie nadchodzi. Z nabytą dzięki latom praktyki
zręcznością uchyliła drzwi, powoli przekręcając klamkę. Przez chwilę
wpatrywała się w siedzącego za biurkiem księcia. Chociaż nie widziała
wyrazu jego oczu, koncentracja, z jaką czytał książkę, jasno
wskazywała, że stracił już zainteresowanie Clarą Belmonte.
15 października 1720 roku, w nocy
Clarę obudził huk, który rozszedł się po całej kuchni. Przysięgła
sobie, że tym razem nie ruszy się ze swojej klitki, choćby to byli
złodzieje albo oddział uzbrojonej w bagnety piechoty. Zaletą spania
w kuchennej alkowie było to, że dzięki kotarze mogła pozostać
niezauważona. Znowu usłyszała hałas. Przypomniała sobie, że według
Elisy Costy pan i jego goście udali się na spoczynek zaraz po kolacji, ale
może któryś z nich obudził się w środku nocy i poszedł do biblioteki.
Tymczasem na kuchennym podwórzu rozległy się śmiechy.
Zaniepokojona, odsunęła rąbek zasłony. Słaby blask kaganka oświetlał
dwie postacie, które przecinały dziedziniec, zanosząc się nienaturalnym,
nerwowym chichotem. Powodowana poczuciem obowiązku, zakradła
się do drzwi prowadzących do ścieku, do którego podkuchenne
wylewały pomyje. Mrok krył otwartą przestrzeń, ratując ją przed
zawrotami głowy.
Postacie podeszły do przylegającej do kuchni spiżarni. Jedna z nich
wyciągnęła klucz i otworzyła drzwi, przez które wnoszono przywożone
z Madrytu prowianty. Musiał to być ktoś ze służby: niewiele osób miało
do nich dostęp. Clara uznała, że to nie jej sprawa i że powinna wrócić
do swojej bezpiecznej nory. Tak też zrobiła. Wślizgnęła się pod pled,
nasłuchując szeptów i śmiechów, dopóki nie umilkły. W całym skrzydle
pałacu znów zaległa cisza, którą nagle przerwał jęk. Dziewczyna
pomyślała, że się przesłyszała, ale chwilę później rozległ się kolejny.
Wstała, wyszła na podwórze i przemknęła galerią za róg budynku.
Podwójne drzwi spiżarni były uchylone. Dobiegały zza nich krótkie
zduszone jęki kobiety i głęboki, ciężki oddech mężczyzny.
Chroniona przez mrok, zagłębiła się w korytarz wielkiej spiżarni.
Drzwi do komórek były pozamykane, ale z dołu schodów prowadzących
do piwniczki biło światło kaganka. Ruszyła w tamtą stronę. Kobiece jęki
przybierały na sile, po czym gwałtownie ucichły, przechodząc
w przyspieszony oddech. Odczekała, dopóki nie nabrała pewności, że
miłosna schadzka dobiegła końca. Stanęła na górze stopni; otwarte
drzwi odsłaniały wnętrze piwniczki. Zobaczyła panią Escrivę z zadartą
spódnicą i piersiami obscenicznie wystającymi zza gorsetu. Jakiś
niechlujny chudy jegomość z kilkudniowym zarostem nadal trzymał
rękę na jej owłosionym kroczu i przyciskał ją do ściany. Clara zakryła
dłonią usta, żeby zdusić krzyk. Z wypiekami na policzkach, zgorszona,
odwróciła wzrok.
– Musisz już iść, Santiago – powiedziała szeptem kucharka. –
Pospiesz się, tuż obok śpi pan Casona.
– Nie sądzę, żeby ten głuchy ogrodnik cokolwiek słyszał – odparł
mężczyzna kpiącym tonem.
Clara ponownie zerknęła do środka. Pani Escrivá poprawiła gorset
i spódnicę; mężczyzna stał odwrócony plecami i oglądał kolekcję win.
– No idź już.
– Momencik… Wezmę sobie ze dwa gąsiory pańskiego wina. Ma ich
za dużo, parszywy pies – powiedział.
Pani Escrivá zganiła go szeptem, żeby nie mówił źle o księciu. Weszli
po schodach, ona z czerwonymi policzkami, on z dwoma baniakami
wina z Valdepeñas. Dotarli do zewnętrznych drzwi.
– Widzimy się w przyszłym tygodniu, Asunción – powiedział
mężczyzna, obsypując kucharkę pocałunkami.
Clara doszła do wniosku, że pani Escrivá wróci do środka nie przez
podwórze, a od strony korytarza. Kiedy usłyszała odgłos zamykanych
drzwi piwniczki, na palcach wybiegła ze spiżarni, skręciła za róg
i wróciła do swojej bezpiecznej kryjówki. Zasunęła kotarę i nieruchoma
wsłuchiwała się w ciężki, przyspieszony oddech kucharki. Dzięki Bogu
tym razem nie została nakryta. Odwróciła się i zamknęła oczy, żeby na
powrót pogrążyć się we śnie. Pomyślała, że Castamar kryje równie dużo
sekretów co królewski dwór, uchodzący za siedlisko intryg
i wzajemnych przysług. Wydawało jej się, że zasnęła tylko na chwilę,
tymczasem straciła świadomość na resztę nocy.
Obudziła się wystraszona: doña Úrsula szturchała ją tępym końcem
swojej laski, mierząc ją rozognionym wzrokiem.
– Zabieraj swoje rzeczy. Jesteś zwolniona.
Clara wybełkotała coś, jeszcze nie do końca rozbudzona. Nie
wiedziała, co się stało. W pierwszej chwili pomyślała, że zaspała, ale
kiedy zerknęła w stronę okna, uświadomiła sobie, że powinna być na
nogach dopiero za pół godziny. Ze zdziwieniem spojrzała w ciskające
gromy oczy doñi Úrsuli. Nie rozumiała, co mogło rozzłościć ją do tego
stopnia, że postanowiła ją wyrzucić.
– Nie zaprzeczaj – stwierdziła kategorycznym tonem ochmistrzyni. –
Piwniczny powiedział, że brakuje dwóch gąsiorów wina, które jeszcze
wczoraj były w inwentarzu. Pani Escrivá zdradziła nam, że przyjmujesz
nocami wizyty mężczyzny, najwyraźniej niezbyt rycerskiego, i że
nagradzasz go czerwonym winem jego ekscelencji.
Clara wytrzeszczyła oczy i spojrzała na panią Escrivę, która stała za
doñą Úrsulą z prowokacyjnym błyskiem w oczach. Pomyślała, że
kobieta może specjalnie nakłoniła kochanka do kradzieży butelek, by
w ten sposób się jej pozbyć. Jednak kiedy wnikliwiej przyjrzała się
kucharce, doszła do wniosku, że ta głupia analfabetka po prostu umiera
ze strachu. Nie zrozumiała nawet, czemu służy rejestr produktów
spożywczych, wina i pieczywa prowadzony przez doñę Úrsulę.
– To nieprawda. Ja tego nie zrobiłam, dlaczego mnie pani oskarża? –
powiedziała do ochmistrzyni, spoglądając na kucharkę. Wstała i okryła
się szalem.
Usta pani Escrivy utworzyły cienką kreskę. Clara zacisnęła pięści,
rozzłoszczona.
– Ty bezwstydna złodziejko! – wrzasnęła kucharka. – Łajdaczysz się
nocami, a na dodatek wszystkiemu zaprzeczasz.
Cały gniew Clary skupił się w policzkach, odbierając jej zdolność
mówienia. Wiedziała, że nie może oskarżyć kucharki bez dowodów, że
samo jej słowo nie wystarczy, że jedynie pogorszy sytuację. Spojrzała na
ochmistrzynię wzrokiem przepełnionym poczuciem niesprawiedliwości,
ale napotkała bryłę lodu.
– Przyznam, że tego się po tobie nie spodziewałam. Zabieraj swoje
rzeczy. To moje ostatnie słowo – syknęła doña Úrsula i ruszyła w stronę
wyjścia.
Żołądek Clary skurczył się ze strachu, kiedy pomyślała, że znajdzie
się za bramą posiadłości, bez referencji, w otwartej przestrzeni,
całkowicie bezbronna; na pewno trafi do szpitala dla psychicznie
chorych. Bez wahania zagrodziła drogę ochmistrzyni i spojrzała na nią
z determinacją.
– Ja niczego nie ukradłam ani nie przyjmowałam żadnego gościa,
tym bardziej mężczyzny.
Kucharka błyskawicznie zrobiła krok w jej stronę i złapała ją za
ramię.
– Przecież widziałam cię z zadartą spódnicą, skamlącą jak pies –
powiedziała.
Clara poczuła jej skondensowany, zalatujący chlewem oddech,
kwaśny i nieświeży.
Wyswobodziła się z uścisku i ponownie zagrodziła drogę
ochmistrzyni.
– Doño Úrsulo, pochodzę z uczciwej rodziny, która nigdy nie
musiała kraść, a tym bardziej bronić swojego dobrego imienia, jako że
nigdy go nie kwestionowano. Nie obchodzi mnie, co naopowiadała pani
Escrivá. Proszę spojrzeć jej w oczy, a na pewno pani zrozumie, dlaczego
próbuje panią okłamać – dodała równie wystraszona, co rozgniewana.
Gdyby doña Úrsula zdecydowała się jej uwierzyć, musiałaby
zakwestionować słowa pani Escrivy, a to oznaczałoby konieczność
zwolnienia kuchmistrzyni na dzień przed ucztą. Jej odejście byłoby dla
Castamar katastrofalne w skutkach, ona natomiast była tylko dziewką
kuchenną, bez której mogli się obyć, tym bardziej że jeszcze tego dnia
do pałacu miał przybyć zastęp służących wynajętych na czas przyjęcia.
I to nie kradzież była najgorszym występkiem. To, że o nieprzyzwoitej
porze ktoś ukradkiem spółkował pod dachem pana, szkodziło
wizerunkowi i reputacji chrześcijańskiego domostwa, o które powinien
dbać w Hiszpanii każdy magnacki dwór. Clara zrozumiała, że doña
Úrsula rozważa wszystkie te aspekty, kiedy stała bez słowa ze
zmrużonymi powiekami. Dziewczyna odniosła wrażenie, że
ochmistrzyni uwierzyła w jej niewinność, chociaż już od pierwszego
dnia czuła, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu stanowi dla doñi
Úrsuli problem.
– Chcę, żebyś natychmiast opuściła posiadłość – zadecydowała
ochmistrzyni autorytarnym tonem.
Pani Escrivá uśmiechnęła się zadowolona. Clara pomyślała, że musi
być strasznie tępa, jeżeli nie zdaje sobie sprawy, że po wyjeździe gości
ona także straci pracę: smoczyca postanowiła, że wygna je obie ze
swojego imperium. Bez słowa spuściła głowę. Ochmistrzyni odsunęła ją
swoim berłem i skierowała się do wyjścia, ale zatrzymał ją czyjś głos.
– Obawiam się, doño Úrsulo, że to byłoby niesprawiedliwe.
Niski głos brzmiał spokojnie, jakby informował, która jest godzina.
W drzwiach wychodzących na podwórze stał potężny Simón Casona,
który znów przyszedł do kuchni po popiół dla swoich roślin.
– Simónie, to nie pańska sprawa – zganiła go ochmistrzyni, zrobiła to
jednak uprzejmym tonem. – Niech pan wraca rozkazywać swoim
ogrodnikom, a tym zajmę się ja.
Staruszek zdjął słomiany kapelusz i zawiesił go na swojej wielkiej
dłoni, żylastej i pomarszczonej. Podszedł do głównego stołu, oparł
o niego grabie, po czym przyciągnął sobie niski zydel używany przez
podkuchenne jako stopień.
– A właśnie że moja, droga doño Úrsulo. Jeżeli kogoś ma spotkać
niesprawiedliwość, jest to moja sprawa. Nie może pani zwolnić panienki
Clary z tego powodu, bo jedyną osobą, która nocami przyjmuje
niepożądanych gości, jest pani Escrivá – powiedział otwarcie.
Źrenice ochmistrzyni rozbłysły; marszcząc brwi, spojrzała na
kucharkę.
– To prawda? – zapytała.
Wnosząc po jej wściekłej, pełnej niedowierzania minie, nawet nie
podejrzewała, że pani Escrivá mogłaby oskarżyć dziewkę kuchenną
o swój własny grzech. Kucharka nerwowo pokręciła głową. Clara
zrozumiała, że słowo pana Casony musi mieć w tym domu szczególną
wagę, pewnie dlatego, że służył w nim od bardzo dawna; ogrodnicy nie
zwykli wypowiadać się w kwestiach dotyczących służby.
– Doño Úrsulo, wie pani, że tak – powiedział spokojnie. – Pani
Escrivá oskarża pannę Clarę, bo najwyraźniej uznała, że to najlepszy
sposób, by pozbyć się rywalki zagrażającej jej pozycji w kuchni.
Ochmistrzyni rzuciła mu szybkie spojrzenie.
– Nie rozmawiam z panem, panie Casona – powiedziała stanowczo
i wbiła wzrok w kucharkę, która skurczyła się, przyparta do muru. – Czy
to prawda, pani Escrivá? Naraziła pani na szwank dobre imię Castamar?
Ogrodnik podszedł do ochmistrzyni swoim zmęczonym krokiem.
Spojrzała na niego tak, jakby nie rozumiała, dlaczego ten pokorny
starzec wznosi się przed nią niczym olbrzym.
– Ale ja rozmawiam z panią – odparł nieznoszącym sprzeciwu
tonem. – I powiem pani z całym szacunkiem, że nie pozwolę, by o tej
sprawie przesądziło cokolwiek innego niż prawda. Jeżeli to będzie
konieczne, udam się do księcia.
Clara skamieniała, tak jak doña Úrsula. Przełknęła ślinę.
Przepełniała ją wdzięczność: ten wielki, lekko zgarbiony mężczyzna był
jej obrońcą, tytanem, który wystąpił przeciwko ustalonemu porządkowi.
Dał do zrozumienia, że ma bezpośredni dostęp do księcia, czym mogło
się poszczycić niewielu służących. Ochmistrzyni popatrzyła na niego,
zaciskając szczęki, po czym posłała ostatnie, lodowate spojrzenie
kucharce. Pani Escrivá wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
– To nie będzie konieczne. Prawda jest oczywista, panie Casona –
oznajmiła. – Pani Escrivá, jest pani zwolniona. Proszę natychmiast
opuścić Castamar. – Odwróciła się do staruszka i spojrzała na niego
surowym wzrokiem. – Mam nadzieję, że od tej pory będzie się pan
wypowiadał tylko w kwestiach ogrodnictwa.
Pan Casona przytaknął i wzruszył ramionami, jakby nie
przywiązywał wagi do tych szorstkich słów. Ochmistrzyni wyszła
z kuchni, uznawszy, że sprawa została zamknięta. Ogrodnik pokiwał
głową, zadowolony, że stało się zadość sprawiedliwości, a Clara
odetchnęła z ulgą i bez słowa wróciła do swojej alkowy, żeby oporządzić
się przed rozpoczęciem pracy. W kuchni została tylko pani Escrivá,
która ocierając łzy, krzyczała, że nie będzie komu przygotować
wieczerzy. Nie pojmowała, jak w jednej chwili mogła stracić bezpieczną
przystań, którą zapewniała jej praca w Castamar.
15 października 1720 roku, rano
Melquíades przygładził wąsy, instruując swojego siostrzeńca co do
powinności i obowiązków chłopaka pokojowego. Musiał znać swoje
miejsce w hierarchii: wyżej od młodziaków będących na przyuczeniu,
a niżej od pokojowych, którzy z kolei podlegali lokajom
odpowiadającym przed panem Moguerem, książęcym lokajem. Ten
składał raporty doñi Úrsuli i jemu. Marszałek zrobił teatralną pauzę, by
sprawdzić, czy siostrzeniec zrozumiał wszystko, co do tej pory usłyszał.
Siedział za biurkiem, z dłońmi splecionymi na blacie.
Chłopak był chudy jak szparag, ale silny; odziedziczył wygląd raczej
po matce niż po ojcu. Kilka lat wcześniej Ángeles, siostra Melquíadesa,
napisała do niego z Buitrago de Lozoya, prosząc, by przyjął jej syna na
służbę jako nocnikowego opróżniającego i czyszczącego pałacowe
urynały. Melquíades pomyślał, że jeżeli chłopak podoła tej pracy, przy
odrobinie szczęścia pójdzie w jego ślady i zrobi w Castamar karierę.
Podobno nie radził sobie jako parobek, za to ksiądz z jego wioski
powiedział, że jeżeli się postara, może opanować litery i cyfry.
„Zobaczymy” – pomyślał Melquíades pragmatycznie. Znał dobrze
płochą naturę młodzieży.
Dwa lata później jego siostrzeniec awansował na stanowisko
chłopca na posyłki, później był na przyuczeniu, a teraz zaczynał pracę
jako chłopak pokojowy. Dostawał już całkiem godziwe wynagrodzenie,
którego część wysyłał co tydzień matce; jego ojciec zginął na wojnie.
Melquíades jeszcze przed śmiercią szwagra przekazywał siostrze hojną
zapomogę, by mogła wieść wygodne życie. W pewien sposób czuł się
odpowiedzialny za to, by chronić ją i jej syna przed skrajną nędzą.
Widok ubranego w liberię siostrzeńca napełnił go dumą.
– Wizyty kobiet są rzecz jasna zabronione, a jeżeli nawiążesz
miłosną relację z kimś ze służby, powinieneś natychmiast o tym
poinformować. Mnie, a jeżeli okaże się to niemożliwe: doñę Úrsulę –
wyjaśnił.
– Dziękuję za tę szansę, nie zawiodę wuja – powiedział chłopak,
unosząc brodę, jakby stawał na baczność przed dowódcą wojskowym.
Melquíades podszedł do siostrzeńca. Wyczuł, że chłopak denerwuje
się w jego obecności, ale wcale mu to nie przeszkadzało: chciał, żeby
dobrze się spisał.
– Jeszcze jedno, Roberto – powiedział, kolejny raz przygładzając
wąsy. – Nie zapominaj, co ci mówiłem: widzieć, słyszeć i milczeć. Nie
ma nic gorszego niż plotkujący sługa.
Chłopak skwapliwie przytaknął, jakby wypalał sobie w głowie te
nauki gorącym żelazem. Jego oczy mówiły, że da z siebie wszystko.
Tego właśnie Melquíades oczekiwał po członku rodu Elquizów, choć
było to tylko drugie nazwisko siostrzeńca.
– Tak jest, proszę wuja – odpowiedział, zanim przerwało im ciche
pukanie do drzwi.
– Proszę.
Na widok doñi Úrsuli odesłał Roberta do nowych obowiązków;
przeczuwał kłopoty. Chłopak lekko skłonił głowę przed nim
i ochmistrzynią, po czym opuścił gabinet. Melquíades westchnął
i spojrzał na doñę Úrsulę, czekającą kornie na jego powitanie. „To
wszystko, czego mogę się spodziewać po tej kobiecie” – pomyślał.
„Dobre maniery tuszujące fakt, że nie mam kontroli nad służbą
w Castamar”. Nie był w stanie zrozumieć, co się dzieje w jej głowie,
dlaczego zawsze szuka zwady. Gdyby to od niego zależało, już dawno
zakończyliby tę wojnę, ale wystarczyło spojrzeć na ochmistrzynię, by
nabrać przekonania, że nigdy się nie zmieni.
– Witam panią, doño Úrsulo – powiedział wreszcie.
Zgodnie z jego przewidywaniami przywitała się z udawaną, tchnącą
znużeniem serdecznością dominującą w ich relacjach, po czym
oznajmiła, że przyszła omówić kwestię najwyższej wagi. Kolejny raz
poczuł miecz na karku – groźbę, która wisiała nad nim, odkąd doña
Úrsula poznała jego wstydliwy sekret. Ochmistrzyni milczała.
Odpowiedział jej ze zwykłą uprzejmością, zastanawiając się, co ugryzło
ją tym razem.
– Proszę usiąść i wyjaśnić mi, o co chodzi.
Oboje zajęli miejsca i zmierzyli się wzrokiem. Tym razem zachował
milczenie. Przez ostatnie lata czekał ze ściśniętym sercem, aż
ochmistrzyni postanowi upublicznić poufną informację i cały jego świat
się zawali.
– Byłam zmuszona natychmiast zwolnić panią Escrivę. Podobno
przyjmowała nocami mężczyznę i oddawali się pod tym dachem…
rozpuście. W dodatku obdarowywała swojego gościa gąsiorami wina
jego ekscelencji. Uprzedziłam już straż, odźwiernego i personel
wojskowy, żeby nic takiego więcej się nie powtórzyło.
Melquíades udał zdziwienie. Nie żeby informacja nie zrobiła na nim
wrażenia – po prostu poczuł ogromną ulgę, kiedy okazało się, że doña
Úrsula nie zamierza jeszcze informować księcia o przeszłości
marszałka. Wszelkie inne wieści wydawały mu się nieistotne. Jednak
tym razem sprawa była poważna; na szczęście ochmistrzyni oszczędziła
mu nieprzyjemnego obowiązku zwolnienia kucharki.
– Nie spodziewałem się po pani Escrivie takiego zachowania –
odpowiedział z ciężkim westchnieniem. – Postąpiła pani słusznie. Tak
czy inaczej porozmawiam z winnymi i poinformuję księcia.
W tym momencie doña Úrsula ponownie pokazała, kto tu rządzi.
– Sama poinformuję jego ekscelencję, kiedy już znajdę nową
kuchmistrzynię.
Oboje wiedzieli doskonale, że to marszałek dworu powinien
porozmawiać z panem. Rzucił jej zimne spojrzenie – odczekała chwilę,
zanim ponownie się odezwała.
– Udam się czym prędzej do Madrytu, żeby poszukać wśród moich
znajomych kompetentnej zastępczyni – podsumowała.
Wyprostował plecy, próbując dodać sobie autorytetu, i uniósł dłoń
na znak, by zamilkła. Posłuchała go dla zachowania pozorów. Jednak
zanim zdążył wyjaśnić, że informowanie księcia o tego rodzaju
zmianach należy do jego przywilejów, bezwzględnie weszła mu
w słowo.
– Byłabym wdzięczna, gdyby ograniczył się pan do powiadomienia
o wszystkim reszty służących i ostrzegł, by nie rozgłaszali tej sprawy.
Dziękuję, don Melquíadesie.
Zacisnął pięści tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Kolejny raz
musiał dać za wygraną; on, mężczyzna, wyższy rangą i jej przełożony.
Poczuł nieodpartą chęć, by wyjawić swoją tajemnicę księciu, choćby
miało to oznaczać zwycięstwo doñi Úrsuli. Gdyby uległ temu impulsowi,
skazałby się na życie w biedzie: wróciłby do swojej ukochanej Katalonii,
z oszczędnościami, ale bez widoków na pracę, jako że nikt nie
zatrudniłby go już na tak wysokim stanowisku.
– Jak pani sobie życzy, doño Úrsulo – odpowiedział w końcu.
Podziękowała mu oschle i opuściła gabinet. Poczuł, że nie jest
mężczyzną, ale bojaźliwą, tchórzliwą istotą. Zwalił się na krzesło, które
zatrzeszczało, tak jak trzeszczała jego dusza, tylekroć pokonywana
w ciągu tych długich lat. Przygładził wąsy i z udawaną godnością
podszedł do drzwi, kolejny raz oszukując samego siebie. Na moment
zatrzymał się przed progiem, by poskładać odłamki dumy, po czym
przekroczył go z wystudiowanym uśmiechem, z którym przechadzał się
wśród służby niczym król bez korony.
ROZDZIAŁ 7

15 października 1720 roku, w południe
Diego przyglądał się Franciscowi, jego zdaniem najelegantszemu
mężczyźnie w Europie. Francisco jedną dłoń opierał na rdzawej gałce
swojej laski, drugą kołysał kieliszeczek z okowitą. Potem spojrzenie
Diega skierowało się na Alfreda, który właśnie przysuwał stopy do
kominka. Obaj przybyli do Castamar około południa, żeby zjeść obiad
z księciem i wziąć udział w zaplanowanej na następny dzień uczcie.
Podróż ze stolicy upłynęła im bez przygód, jeśli nie liczyć błota na
drodze.
Alfredo de Carrión, baron de Aguasdulces, od zawsze był bliskim
przyjacielem rodziny i Diega osobiście. Dobijał do pięćdziesiątki;
różnica wieku sprawiała, że Diego traktował go jak starszego brata. Ich
ojcowie – jeszcze za panowania Habsburgów piastujący eksponowane
stanowiska na królewskim dworze – przyjaźnili się mimo całkowicie
odmiennych charakterów. Don Bernardo, ojciec Alfreda, lubił zaglądać
do kieliszka i był zwolennikiem surowych kar, dlatego w dzieciństwie
jego syn często szukał ratunku u ojca Diega. Afredo odziedziczył
spokojne usposobienie matki, kobiety łagodnej, wyznającej filozofię
dialogu i zawsze gotowej służyć dobrą radą. Rozmawiali o polityce,
którą pasjonował się Alfredo. Właśnie krytykowali Hiszpanię za brak
inicjatywy w Europie. On i Francisco powoli zaczynali tracić
zainteresowanie tematem, ale Alfredo jak zwykle się nie zorientował.
– Porażka w konfrontacji z europejską koalicją jest wyraźnym
dowodem równowagi sił, jaka zapanowała na kontynencie, a także
słabej pozycji Hiszpanii – oznajmił. – Wystarczy spojrzeć na
katastrofalny traktat haski[9], w którym cała Europa postanowiła odrzeć
z praw króla Filipa.
Diego przytaknął bez słowa.
– Alfredo, drogi przyjacielu, nie sądzę, żebyśmy zaradzili temu
z Castamar – powiedział znużony Francisco. – Poza tym jestem głodny.
Zjedzmy coś. – Objął Diega ramieniem i we trzech ruszyli w stronę
jadalni. – Nie dołączą do nas twoja matka i markiz?
– Nie, woleli jechać do Madrytu. O piątej w Corral del Príncipe[10]
wystawiają Zauroczonego Antonia de Zamory – odpowiedział.
– A jak tam markiz? – zapytał znienacka Alfredo.
Diego wzruszył ramionami. Weszli do jadalni, którą ożywiał
utrzymany w niebiesko-złotych barwach obraz z czasów Colberta,
prezent od króla Filipa; płótno bardzo podobało się Albie.
– Zamieniliśmy zaledwie kilka słów, ale mam wrażenie, że nie jest
typowym arystokratą, który chciałby zdobyć moje zaufanie z nadzieją
na późniejsze przysługi – wyjaśnił. – Od dwóch lat przyjaźni się z moją
drogą matką, a nigdy wcześniej nie prosił, żeby zabrała go do Castamar.
Usiedli przy stole, na którym służba rozłożyła sztućce ze srebra
i złota. Kilka lat wcześniej Diego osobiście zamówił je u słynnego
jubilera Paula de Lamerie’a, złotnika na dworze angielskiego króla,
w czasie jednej ze swoich nielicznych podróży do Londynu. Ułożone
w idealnym porządku, otaczały prześliczną zastawę z miśnieńskiej
porcelany sprowadzoną z Saksonii, wykonaną na zamówienie
i ozdobioną herbem Castamarów. Pan Elquiza w towarzystwie
kamerdynera, lokajów i pomocników czekał na sygnał, by podać do
stołu. Kiedy przyjaciele usadowili się już na miejscach, Diego uniósł
serwetkę na znak, że można nalewać zupę. Alfredo zawiązał swoją
wokół szyi niczym kryzę, żeby nie poplamić stroju, po czym wrócił do
tematu markiza: słyszał na dworze o jego bliskiej relacji z Ludwikiem
Burbonem, pierworodnym synem monarchy.
– Ja wiem jedynie – wtrącił Francisco, który położył swoją serwetkę
na kolanach – że nie ma zbyt wielu kochanek i…
Urwał w pół zdania; doleciał go subtelny smakowity aromat
wydobywający się z wazy. Diego także go wciągnął i poczuł niezliczone
wonie, które harmonijnie się mieszały, tworząc idealną całość.
Rozpoznał goździki, świeżą pietruszkę, chrupiący pszenny chleb pocięty
na wąskie paseczki i przyrumieniony na maśle. Pochylił się nad
talerzem i zobaczył, że przyjaciele idą w jego ślady, wdychając woń
parującego bulionu. Nawet pan Elquiza, pan Moguer, lokaje
i pomocnicy wyglądali tak, jakby mieli ochotę rzucić się na zupę.
Bez słowa sięgnął po dużą łyżkę, podmuchał i nie czekając, aż
Alfredo pobłogosławi stół, spróbował bulionu. Niczym eliksir rozpłynął
się w jego ustach, wypełniając je mieszanką przepysznych smaków:
cynamonu, posiekanego jajka, dymu z palącego się powoli drewna,
mięsa drobiowego, soli użytej we właściwych proporcjach i migdałów
dodających konsystencji. Wyczuł nawet delikatny posmak dojrzałego
owczego sera. Żaden z biesiadników nie odezwał się ani słowem.
Zdumieni, smakowali zupę, łyżka po łyżce, jakby wlewali w siebie
nektar wydarty olimpijskim bogom. Kiedy skończyli, Alfredo
podziękował Najwyższemu za to wyborne danie. Chociaż od śmierci
Alby Diego nie dzielił posiłków z Bogiem, był mu wdzięczny za
najlepszy bulion, jakiego kiedykolwiek kosztował.
Następnie przyniesiono gołębie upieczone na rożnie, idealnie
przyrumienione, glazurowane żółtkiem wymieszanym z bułką tartą
i odrobiną pieprzu. Mięso rozpływało się w ustach, miało łagodny,
wyjątkowy smak. Delektując się kolejnym kęsem, podniósł wzrok
i popatrzył na twarze swoich przyjaciół. Zerkali na siebie rozanieleni
i zaskoczeni, od czasu do czasu wydając jęki rozkoszy. Sam nie mógł się
nadziwić, że jego kucharka wyczarowała tak niepowtarzalne smaki. Ani
on, ani jego ojciec nie byli smakoszami, może nie licząc wina, które
potrafili docenić. Chwilę później na stole pojawiły się pieczone kaczki
polane sosem pigwowym, podane na kromkach chleba
przyrumienionego na maśle. Pomyślał, że trudno będzie dorównać
temu, czego już spróbował, jednak ich smak, słodki i prowokujący,
sprawił mu taką rozkosz, że aż cicho westchnął. Jak to możliwe, żeby
mięso wydzielało tak wyborne soki? Próbował określić w myślach ten
smak; delektując się rozpływającymi się w ustach włóknami, znalazł
wreszcie właściwe słowo: „arystokratyczny”. Wyczuł cebulę, przyprawy,
w których uduszono soczyste kacze udko, cukier, wino, ocet, cynamon
i pigwę, z której zrobiono niebiański sos. Wciągnął słodkawy, delikatny
zapach, spoglądając na współbiesiadników, którzy zarzucili rozmowę,
skoncentrowawszy wszystkie zmysły na swoich półmiskach.
Z rozbawieniem popatrzył na pana Elquizę, który stał w głębi
jadalni, czekając na jego skinienie. Przełykał ślinę i widać było, że
wyobraża sobie smak mięsa wydzielającego tak cudowny zapach. Pan
Moguer nie panował nad falowaniem nozdrzy, które próbowały wyłapać
roznoszący się po sali aromat. Lokaje i pomocnicy nagle zrobili się
głodni, spoglądali na siebie ukradkiem, wciągając policzki. Rozmowa
przy stole ograniczała się do cichych westchnień rozkoszy
towarzyszących kolejnym kęsom mięsa i okrzyków uznania dla zapachu
pigwy.
Na niemy rozkaz pana Elquizy kamerdyner i reszta służących
wymienili porcelanę na mediolański serwis i nowy zestaw serwetek
z cienkiego płótna. Postawili na stole pucharki z budyniami oraz
talerzyki z waflami i świeżo upieczonymi cynamonowymi ciasteczkami.
Diego zerknął na przyjaciół, którzy bez słowa oblizywali wargi czubkiem
języka w oczekiwaniu na kolejną niespodziankę. Zanim podano deser,
marszałek dworu poinformował, że kucharka przygotowała dwie wersje:
jedną z mleka koziego, drugą – z migdałowego. Diego musiał przyznać,
że nigdy nie jadł tak puszystego budyniu. Smakował świeżym żółtkiem,
był delikatny, niezbyt kleisty ani przesadnie słodki; jednym słowem:
idealny, jak wszystkie dania obiadu. Powodowany ciekawością, skinął
na marszałka.
– Niech pan mi powie, panie Elquiza – szepnął mu do ucha – czy to
robota pani Escrivy?
Don Melquíades uniósł brew, jakby zastanawiał się, co powinien
odpowiedzieć.
– Za pozwoleniem, ekscelencjo, myślę, że lepiej będzie, jeżeli zapyta
pan o to doñę Úrsulę. Nalegała, że osobiście omówi z panem tę
kwestię – odparł wreszcie. – A ja… z grzeczności przystałem na jej
prośbę.
Książę skinął głową. Nie rozumiał, dlaczego marszałek dworu woli,
żeby to ochmistrzyni udzieliła mu wyjaśnień, ale uznał, że skoro tak
między sobą uzgodnili, nie będzie się temu sprzeciwiał.
– Proszę zatem wezwać panią Berenguer, chcę z nią porozmawiać –
rozkazał, podczas gdy jego przyjaciele wycierali usta serwetkami,
stwierdzając ze śmiechem, że osiągnęli granice łakomstwa.
Don Melquíades zrobił taką minę, jakby musiał się zastanowić nad
odpowiedzią, po czym usłużnie pochylił się do jego ucha.
– Obawiam się, ekscelencjo, że doñi Úrsuli nie ma w pałacu. Przez
cały ranek załatwia sprawy związane z tą właśnie kwestią.
Diego spojrzał mu w oczy i przykazał, żeby pani Berenguer przyszła
do niego zaraz po powrocie. Uśmiechnął się w duchu, zadowolony
z biesiady, podczas gdy Francisco głośno wychwalał kucharza.
Zaproponował, żeby przeszli do biblioteki, napili się sherry i wypalili po
hawańskim cygarze. Diega dręczyła ciekawość: nie mógł przestać się
zastanawiać, któryż to z jego służących przygotował taką ucztę dla
zmysłów.
15 października 1720 roku, późnym popołudniem
„Wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście” – pomyślała z ulgą
Amelia. Siedziała na galerii dla kobiet w teatrze Corral del Príncipe
ubrana w najlepszą suknię i spoglądała przez lornetkę. Dostrzegła
wśród tłumu lożę księżnej de Rioseco, a w niej doñę Mercedes, jej
lokajów, służącego i dwóch mężczyzn ze straży przybocznej. Był z nią
markiz de Soto y Campomedina, don Enrique de Arcona, stateczny
kawaler unikający skandali, którego darzyła ogromną wdzięcznością.
Gdyby nie jego pomoc, prawdopodobnie musiałaby zrezygnować ze
swoich planów. Przyjrzała mu się i doszła do wniosku, że jest obłędnie
urodziwy. Na jego ustach malował się zniewalający uśmiech, a jego
błyszczące oczy tryskały inteligencją, która pozwala ukrywać własne
myśli i odczytywać cudze.
Dla zabawy wyobraziła sobie, jak by to było uwieść mężczyznę tak
przyzwyczajonego do pałacowych intryg. Ale interesował ją nie on,
tylko Diego de Castamar. Krążyły plotki, że książę nie zapomniał
jeszcze o swojej żonie, choć od jej śmierci minęło już ponad dziewięć
lat. „Ja potrzebuję wysoko postawionego, bogatego męża, on zaś
potrzebuje nowej żony” – pomyślała z nadzieją. Wiedziała o tym, bo
przed kilkoma laty jej ojciec i doña Mercedes, którzy znali się z dworu,
usiłowali ich pożenić.
Księżna matka desperacko szukała dziewczyny, która sprawi, że jej
syn zapomni o żałobie. Przedstawiała mu panny z najlepszych rodzin,
ale wszystkie próby kończyły się porażką. Wtedy postanowiła
wykorzystać przyjaźń łączącą ją z ojcem Amelii i sześć lat temu
zaprosiła do Castamar jego córkę na wydaniu. Amelia bawiła tam przez
całe wakacje i udało jej się nawiązać dobre relacje z matką i synem.
Chociaż nie zdołała znaleźć drogi do książęcego serca, sądziła, że jako
jedyna pozwoliła mu zapomnieć o smutkach. W ciągu tamtych miesięcy
przynajmniej czasem się uśmiechał.
„Jestem pewna, że gdyby nie ból, który zalewa mu serce, to pani
zostałaby jego wybranką” – powiedziała jej doña Mercedes pod koniec
tamtego lata. „Nie wiem, co mam robić. Trzeba zaczekać na lepszy
moment”.
Ale ten moment nie nadszedł ani dla niej, ani dla don Diega. A życie
Amelii też nie przypominało już tego sprzed sześciu lat. Kiedy Verónica
Salazar – jedyna przyjaciółka, jaka jej jeszcze została – dowiedziała się
o kłopotach, z którymi Amelia borykała się w Kadyksie, przypomniała
jej o tamtym krótkim epizodzie z przeszłości, widząc w nim dla niej
szansę. Amelia była jej bardzo wdzięczna za tę radę.
„Kochana, mój dobry przyjaciel don Enrique de Arcona mówi, że
książę pokazał się na kilku przyjęciach” – oznajmiła Verónica. „Jego
zdaniem serce don Diega może być już gotowe na inną kobietę… Wie
to z dobrego źródła, jest bardzo zaprzyjaźniony z jego matką, doñą
Mercedes”.
„W mojej obecnej sytuacji pobyt w Castamar byłby spełnieniem
marzeń” – odpowiedziała. „Ale nie wiem, jak miałabym się tam dostać
bez zaproszenia”.
„Jeżeli chcesz, mogę poprosić o pomoc markiza. Może uda mu się
zaaranżować spotkanie w Madrycie, które wyglądałoby na
przypadkowe, i ułatwić ci powrót do Castamar z okazji dorocznej uczty
organizowanej w pałacu” – zasugerowała przyjaciółka. „Amelio, to może
być właściwy moment. Koniec końców byłaś jedyną kobietą, która
zdołała nieco ogrzać jego serce”.
„Desperacja sprawia, że uważamy za możliwe to, co niemożliwe” –
pomyślała i poprosiła Verónicę, żeby wstawiła się za nią u markiza, nie
wspominając mu o problemach, jakie miała w Kadyksie. Don Diego bez
wątpienia był dla niej jedyną, a zarazem najlepszą opcją. Wiedziała, że
nie zdoła znaleźć odpowiedniego męża na dworze króla Filipa, gdzie
toczyły się polityczne rozgrywki i zbyt wiele konkurentek rywalizowało
o dobrze urodzonych kawalerów. Tymczasem książę był poza zasięgiem
panien na wydaniu: od dawna nie obracał się wśród dworzan
piastujących najważniejsze stanowiska, choć był jednym z ulubieńców
króla. Mówiono, że podczas swoich słynnych napadów melancholii jego
wysokość pisuje do niego listy, prosząc go o rady, a swego czasu także
o pocieszenie, jako że obaj stracili żony. Ale na tym się kończyło.
Don Enrique nie kazał jej długo czekać. Miała spotkać się z doñą
Mercedes piętnastego października po popołudniowym przedstawieniu
wystawianym w Corral del Príncipe. Opłacił miejsce, zarezerwowane na
jej nazwisko. Markiz nie tylko pomógł jej ze względu na przyjaźń
łączącą go z Verónicą, zaoferował też, że jeżeli nie zdoła zdobyć dla niej
zaproszenia do Castamar, zapewni jej i jej matce dach nad głową
w swojej posiadłości na tak długo, jak to będzie potrzebne. Dlatego
siedziała teraz tutaj i wiedziała, że księżna i don Enrique zajmują tamtą
lożę. Zdenerwowana, odwróciła wzrok, modląc się, żeby wieści o jej
przejściach w Kadyksie nie dotarły jeszcze do stolicy; gdyby tak się
stało, jej przyszłość byłaby poważnie zagrożona.
Po zakończeniu przedstawienia opuściła teatr. Ustaliła z markizem,
że wpadnie na niego i doñę Mercedes w umówionym miejscu po lewej
stronie ulicy Príncipe. Zapadł zmierzch. Stanęła na palcach, próbując
wypatrzeć ich w tłumie, kiedy usłyszała za plecami męski głos wołający
ją po imieniu. Pomyślała, że to don Enrique: wiedział, gdzie siedziała
w teatrze, mógł jej się przyjrzeć, a teraz ją rozpoznał. Kiedy się
odwróciła, nienaganny uśmiech zastygł na jej skamieniałej twarzy. Przed
nią stał znajomy jej ojca z Kadyksu, handlarz przyprawami Horacio del
Valle, z brzuchem równie wielkim jak jego poczucie własnej wartości.
– Cóż za radość spotkać panią tutaj – powiedział, przygładzając wąs.
– Cała przyjemność po mojej stronie, don Horacio – odparła
pospiesznie, prosząc Najwyższego, żeby mężczyzna nie wiedział o jej
problemach.
– Szkoda, że spotykamy się dopiero teraz, moja droga. Zaraz ruszam
do Kadyksu.
– Rzeczywiście szkoda – zapewniła z czarującym uśmiechem,
wypatrując w tłumie markiza albo doñi Mercedes, wystraszona, że
mogą zjawić się akurat w tym momencie. – Mielibyśmy okazję
spokojnie porozmawiać.
– Naturalnie – powiedział i przysunął się do niej z lubieżnym
uśmiechem. – Jestem pewien, że moglibyśmy zacieśnić nasze więzi.
Ogarnęła ją panika, kiedy ten ropuch złapał ją za rękę. „Wie” –
pomyślała. „Jestem zgubiona”. Instynktownie się cofnęła, ale nie mogła
oderwać zastygłego wzroku od błyszczących mięsistych ust, które
rozchylały się w owłosionej twarzy. Poczuła, że nie zniesie dłużej jego
dotyku; spróbowała wyrwać dłoń, ale don Horacio mocno ją
przytrzymał. Zaczęła się szarpać, żeby uwolnić rękę, kiedy
w przedramię ropucha mocno uderzyła czyjaś laska. Don Horacio
cofnął się o krok ze zbolałą miną, a jakiś szlachcic rozdzielił ich,
zasłaniając ją plecami.
– Nie wyczuwa pan, kiedy dama nie życzy sobie pańskiej
obecności? – zapytał ze zdumiewającym opanowaniem.
– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek bezkarnie mnie atakował – oznajmił
rozwścieczony don Horacio. – Mogę wiedzieć, od kogo mam zażądać
satysfakcji?
– Oczywiście. Proszę pozwolić, że wyjaśnię panu sytuację –
powiedział nieznajomy i przysunął się do ropucha na odległość kilku
centymetrów. – Jestem Enrique de Arcona, markiz de Soto, a panienkę,
której się pan naprzykrzał, powierzono mojej opiece.
Policzki don Horacia w jednej chwili się zapadły, a jego oczy
przestały błyszczeć i wypełniły się podłym tchórzostwem.
– To bez wątpienia… bez wątpienia… zwykłe nieporozumienie,
proszę pana.
Don Enrique nie odpowiedział, rzucił mu jedynie bezlitosne
spojrzenie. Don Horacio pożegnał się pospiesznie i zniknął w tłumie.
Doña Mercedes przyglądała się całej scenie z pewnej odległości,
eskortowana przez dwóch poruczników ze straży przybocznej
Castamar, służących i lokajów. Uściskała Amelię i poskarżywszy się, jak
trudno dziś o dżentelmenów, zapytała ją o samopoczucie.
– Czuję się doskonale. Bardzo się cieszę, że panią widzę, i to w tak
wybornym towarzystwie – powiedziała, spoglądając z wdzięcznością na
markiza.
– Nie, nie, moja kochana… Nie wyobraża sobie pani, jak często
o pani opowiadałam i jak bardzo mi pani brakowało. Proszę pozwolić,
że…
Księżna przedstawiła jej don Enriquego jako jednego z najbardziej
uroczych kawalerów w całym Madrycie. Amelia pozwoliła, żeby
szarmancko ucałował jej dłoń obleczoną w jedwabną mitenkę.
– Bardzo miło mi pana poznać – powiedziała. Dygnęła i lekko
skłoniła głowę, posyłając mu uwodzicielski uśmiech.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Księżna szczerze ucieszyła się ze spotkania; była tak serdeczna, jak
Amelia ją zapamiętała. Doña Mercedes od razu zaprosiła ją do
Castamar i zaproponowała, żeby przyjechała na tak długo, jak zechce,
a przynajmniej wzięła udział w dorocznej uczcie. Amelia oczywiście
kurtuazyjnie odmówiła, obserwowana z aprobatą przez markiza.
– Nie mogę pozwolić, żeby podczas pobytu w Madrycie mieszkała
pani w jakiejś gospodzie – powiedziała doña Mercedes, wierna tradycji
hiszpańskich grandów. – Najwyższy czas, żeby w smutnym pałacu
mojego syna pojawiło się więcej kobiet.
Droga do Castamar upłynęła jej bardzo szybko mimo znacznej
odległości głównie dzięki obecności markiza i jego ukradkowym
spojrzeniom. Zerkała na niego dyskretnie, lekko zdenerwowana, udając
powściągliwość. Biły od niego siła i urok, wypełniając całe wnętrze
karety. Nie mogła powstrzymać figlarnego uśmiechu, na który on
odpowiedział jeszcze swawolniejszym. Uznała, że markiz stanowi
doskonałą alternatywę, gdyby nie powiodło jej się z księciem. Na razie
jednak było na to za wcześnie, dlatego przez resztę drogi starała się
unikać jego wzroku. Skupiła się na rozmowie z doñą Mercedes:
wymieniły uwagi na temat przedstawienia, po czym księżna poleciła jej
lekturę sztuk Moliera, zwłaszcza komedii Pocieszne wykwintnisie
i jeszcze bardziej bulwersującego Świętoszka, którego we Francji
początkowo nie wolno było wystawiać na scenie.
– Słyszałam, że stan pani matki nie uległ zmianie. Biedaczka –
dodała doña Mercedes. – Kiedy tylko dowiedzieliśmy się o tragedii, od
razu napisałam do pani ojca.
– Bardzo ucieszył nas pani list. Od czasu udaru, który rzucił jej się
na głowę… – szepnęła – matka nie jest już sobą. Dlatego ojciec
postanowił odsunąć się od dworu.
– Dwór… czasem bywa bardzo uciążliwy – odpowiedziała księżna
z rozdrażnieniem.
– Ale za to jak jest potrzebny, droga doño Mercedes – dodał markiz.
Wreszcie powóz wjechał na otoczony niskim murkiem teren
posiadłości Castamar i skierował się w stronę pałacu brukowaną drogą
wysadzaną kasztanami. Minęli stróżówki, koszary, gdzie stacjonował
niewielki oddział, oraz zabudowania zamieszkane przez woźniców
i koniuszych. Doña Mercedes powiedziała, że jej syn kazał je
przebudować, by wygodniej się w nich żyło. Przejechali kamiennym
mostem obramowanym pilastrami podtrzymującymi granitowe kule,
który Amelia zapamiętała z poprzedniego pobytu. Znaleźli się na
drugim brzegu rzeczki Cabeceras, dopływu Manzanares. Za pagórkami
porośniętymi sosnowym lasem rozpościerał się niewielki płaskowyż. Ich
oczom stopniowo ukazywał się oświetlony od środka pałac. Amelia
odniosła takie samo wrażenie jak za pierwszym razem: wydał jej się
majestatyczną, prostą budowlą, pasującą raczej do epoki Burbonów niż
Habsburgów, którzy rządzili Hiszpanią w ubiegłym wieku.
Przejechali przez bramę w wysokim na dwanaście łokci ogrodzeniu
z prętów zakończonych złotymi grotami i skręcili w jedną z prostych
alejek biegnących pośród rabat i topoli. Amelia rozpalonym wzrokiem
spoglądała na park zabarwiony czerwienią, pomarańczem i żółcią
słońca kryjącego się za horyzontem. Pomyślała, że mógłby śmiało
rywalizować ze słynnymi francuskimi ogrodami. Podjechali do budynku
od lewej strony i zatrzymali się na długim placyku, przed głównym
wejściem ozdobionym wielkimi żłobkowanymi kolumnami, gdzie
czekała na nich służba. Amelia stanęła na stopniu powozu i z podziwem
spojrzała na czterokondygnacyjny pałac; poczuła, że wróciła do
bezpiecznego schronienia.
Wysiadła z karocy, korzystając z pomocy jednego z lokajów; za nią
wyszedł markiz. Doña Mercedes zdjęła przystrojony piórami kapelusz
i zapytała marszałka o syna. Kiedy po pokonaniu schodów przeszli pod
majestatycznym portykiem, lokaj powitał ich ukłonem i zabrał od nich
wierzchnie okrycia. Księżna podziękowała mu uśmiechem, po czym
zaproponowała, by Amelia zaczekała z markizem w jednym z saloników
otaczających ogromny, wyłożony jaspisem hol. Przykazała marszałkowi,
żeby obsłużył gości, i zniknęła w jednym z korytarzy.
Amelia zdjęła toczek i podeszła do okna.
– Jaki przepiękny widok – powiedziała, żeby przerwać ciszę.
Markiz odłożył na fotel swój trójgraniasty kapelusz i nalał sobie
rosolisu. Amelia stała odwrócona plecami, udając, że podziwia ogród.
Marszałek dworu wycofał się, kiedy uznał, że nie jest już potrzebny;
przymknął drzwi, za którymi postawił dwóch służących.
– Panno Castro, muszę pani coś wyznać. Nasza wspólna znajoma
wyjawiła mi pani sekret – powiedział markiz szeptem.
Słowa te sprawiły, że jej twarz skuł lód, ale nie dała tego po sobie
poznać. Nawet się nie odwróciła.
– Wiem, że dwa lata temu zmarł pani ojciec – ciągnął don Enrique –
i że sprzedał za bezcen posiadłość w Kadyksie, żeby spłacić karciane
długi; że odziedziczyła pani po nim tylko nędzę. Dowiedziałem się także
od doñi Mercedes, że przed laty ojciec próbował skoligacić panią
z Castamarami, i rozumiem, że powodowana rozpaczą, postanowiła
pani ponowić tę próbę. Musi pani zachować ogromną ostrożność: jeżeli
wiadomość o pani sytuacji dotrze na dwór królewski, zostanie pani
wyklęta. Nikt nie przyjmie już pani w swoim domu.
Czyżby sprowadził ją tutaj po to, żeby wykorzystać jej nieszczęście,
jak robili to inni w Kadyksie? Odwróciła się i zawstydzona spuściła
głowę.
– Verónica nie powinna była panu o tym opowiadać. Miała jedynie
przekazać, że chcę wziąć udział w uczcie.
– Prawdziwa przyjaciółka nie kłamie – odparł taktownie markiz.
Pociągnął łyk likieru, podszedł do niej wolnym krokiem i stanął dwa
metry przed nią. – Proszę posłuchać: nie ma się pani czego obawiać.
Jestem tu po to, żeby pomóc pani, w czym tylko będzie trzeba.
Dotrzymam tajemnicy. Z Verónicą Salazar łączy mnie wieloletnia
przyjaźń, w której imię zająłem się pani sprawą, ale i tak nie
odmówiłbym pomocy damie w opałach.
Amelia przełknęła ślinę. Tak bardzo chciała wierzyć jego słowom…
Nie wiedziała, co powiedzieć. Ten mężczyzna ściągnął ją do Madrytu,
niespełna dwie godziny temu uratował ją z łap tego ropucha don
Horacia i przywiózł ją do Castamar, mimo że znał jej przeszłość.
Poczuła się rozdarta między dozgonną wdzięcznością a obawą, że
mogłaby mu zaszkodzić.
– Jeżeli w Castamar dowiedziano by się o moich problemach,
o tym, że przywiózł mnie pan tutaj, choć znał pan moją sytuację,
mógłby pan mieć…
Załamał jej się głos. Zalała ją fala wspomnień z ostatnich czterech
lat. Jej ojciec w młodości zbił fortunę na tytoniu sprowadzanym
z amerykańskich plantacji. Dzięki temu wyrobił sobie nazwisko
i renomę dobrego handlarza w Sewilli, Kartagenie i Kadyksie. Nawiązał
przyjaźnie z arystokratami, którym sprzedawał sprowadzany zza oceanu
tytoń. Nadal pamiętała, co powiedział jej podczas przejażdżki po
Sewilli, na którą zabrał ją własną kaleszą: „Skoligacisz się z jakimś
magnackim rodem, moja córko”. Odrzucała więc kolejne oświadczyny
kawalerów z bogatych andaluzyjskich rodzin, podczas gdy jej ojciec
szukał „idealnego męża”, który dałby jej tytuł. Wydawało się, że
wreszcie znaleźli go w Castamar. Plan się nie powiódł, bezowocne
poszukiwania trwały dalej, a czas mijał. Rok po nieudanej próbie z don
Diegiem pojawił się baron de Zahara, don Luis Verdejo y Casón,
zaproszony przez ojca na dwudzieste piąte urodziny Amelii – w tym
wieku kobieta osiągała pełnoletniość. Wcześniej kilkakrotnie ze sobą
rozmawiali. Chociaż miał trzydzieści osiem lat, był gotów powtórnie się
ożenić, właśnie z nią. Ojciec uważał go za idealnego kandydata: baron
dałby rodzinie tytuł, a ona nie czułaby presji, by urodzić mu dzieci,
ponieważ don Luis miał już potomstwo. Oczywiście kolejne latorośle
byłyby dla niego wyłącznie powodem do radości.
Plan spalił na panewce, kiedy jej matka doznała udaru, który ogłupił
ją do końca życia. Poraził biedaczkę podczas tamtego przyjęcia z okazji
dwudziestych piątych urodzin córki. Ojciec oszalał, szukał zapomnienia
w grze i alkoholu, zaniedbując rodzicielskie obowiązki. W ciągu
następnych dwóch lat roztrwonił własny majątek, posag żony i wiano
przeznaczone dla Amelii. Baron zniknął, gdy tylko dotarły do niego
pogłoski o szaleństwie przyszłego teścia i beznadziejnym stanie
teściowej.
Amelia, która w młodości mogła przebierać w pretendentach
wywodzących się z andaluzyjskiej elity, nagle została wykluczona
z towarzystwa ze względu na brak środków. Ledwo udawało jej się
zachować pozory, podczas gdy przed drzwiami dworku tłoczyli się
wierzyciele. Nie zdziwiła się, kiedy rok później, pewnego styczniowego
ranka, znalazła ojca martwego. Została sama z matką, która śliniła się
przy każdym wypowiadanym słowie. Amelia dostała tylko zachowek.
Dzięki niemu i pomocy wpływowych Andaluzyjczyków udało im się
jakoś przeżyć ostatnie dwa lata. Kiedy znalazła się w rozpaczliwej
sytuacji, jeden z nich zamienił litość w transakcję handlową: musiała
uczynić zadość jego żądaniom, jeśli nie chciała skończyć w nędzy.
Poczuwszy bliskość markiza, zmusiła się, żeby odegnać od siebie te
przykre wspomnienia. Mimowolnie odwróciła głowę, jeszcze bardziej
zawstydzona.
– Panno Castro – powiedział łagodnie. – Proszę na mnie spojrzeć.
Powoli podniosła wzrok. Otuliły ją świeży zapach jego
brzoskwiniowych perfum i opiekuńczy błysk lśniących oczu.
– Proszę się nie martwić… To będzie nasz sekret – szepnął, stojąc
na wprost niej. – Jeżeli nie chce już pani mojej pomocy, zrozumiem, ja
tylko ją pani proponuję.
– Czego oczekuje pan w zamian? – zapytała. – Wiem, że nikt nie
daje nic za darmo, i…
– Proszę mnie nie obrażać, panno Castro. Z moich ust nie wyszła
żadna prośba.
– Niech mi pan wierzy, mój los jest w pańskich rękach… Ja…
Poczuła, że nie wytrzyma dłużej tego napięcia. Jej policzki zakwitły
jak maki, powieki z trudem hamowały łzy. Ogarnęły ją bezsilność
i rezygnacja. Przez ostatnie lata żyła w poniżeniu, znosząc ze wstydem
obłudne spojrzenia, patrząc na upadek ojca, a teraz groziło jej to samo
w Madrycie.
– Ciii, proszę nie być dzieckiem. Zapewniam panią, że jeżeli
przyjmie pani moją pomoc, już nic na tym świecie nie zakłóci pani
spokoju. Nikt już pani nie poniży ani nie skrzywdzi – powiedział tak
blisko jej ucha, że aż zadrżała – bo ja będę pani tarczą i zmiażdżę
każdego, kto ośmieliłby się to zrobić.
Mimo rozpaczy poczuła, jak po jej brzuchu rozchodzi się
koncentrycznie silne pożądanie. Może sprawiły to szept markiza, słowa,
które tak pragnęła usłyszeć, jego wrodzona elegancja albo uwodzicielski
sposób, w jaki wziął ją za rękę. Wtedy rozległo się stukanie do drzwi.
Don Enrique natychmiast się odsunął, a ona odwróciła się do okna,
zmieszana i rozedrgana. Drzwi się otworzyły, choć nikt nie
odpowiedział na pukanie.
Zobaczyła w szybie odbicie czarnoskórego mężczyzny – bardziej
Mulata niż Murzyna – ubranego jak możny pan, którego od razu
rozpoznała. Zanim ojciec wysłał ją do Castamar, radził, żeby traktowała
go uprzejmie, ale z dystansem. Cała Hiszpania drwiła z ekstrawagancji
don Abla, choć zawsze za jego plecami.
– Wasza wielmożność, panno Castro, proszę wybaczyć, że państwu
przerywam. Matka prosi, bym zaprowadził państwa do salonu na tyłach
pałacu, gdzie czeka już don Diego – oznajmił z galanterią.
– Dobry wieczór, don Gabrielu – powiedziała, odwracając się od
okna.
Odniosła wrażenie, że jego rysy – odziedziczone
najprawdopodobniej po białym mężczyźnie i czarnoskórej niewolnicy –
wysubtelniały od czasu jej ostatniej wizyty: nos miał wąski i podłużny,
a nie spłaszczony jak u innych przedstawicieli jego rasy, kości
policzkowe wyraźnie zaznaczone, usta niezbyt wydatne, ramiona
umięśnione, a kark szeroki jak u byka.
– Miło znów panią widzieć, panno Amelio – odpowiedział,
z szacunkiem schylając głowę.
– Nie słyszałem, żeby pozwolono ci wejść – wtrącił poirytowany
markiz i podszedł do don Gabriela.
Stanął przed Murzynem, który spojrzał na niego z góry. Amelia
poczuła się skrępowana tą nietypową sytuacją. Don Gabriel
przewyższał markiza o głowę i był od niego dwa razy potężniejszy,
mimo to don Enrique zdawał się emanować nadludzką siłą. Nigdy nie
widziała, żeby czarnoskóry mężczyzna tak hardo spoglądał na białego.
Wytrzymał spojrzenie markiza, jakby byli sobie równi, nie okazując mu
krzty szacunku. Każdy inny magnat potraktowałby to jako zniewagę
i opuścił pałac, uwłaczając gospodarzowi.
– Drzwi były uchylone, wasza wielmożność, nie chciałem panu
przeszkodzić – odpowiedział don Gabriel, nie spuszczając z markiza
czarnych oczu.
Don Enrique podszedł jeszcze bliżej – dzieliła ich zaledwie piędź.
– Nie wchodź więcej bez pozwolenia – powiedział, powściągając
gniew. – Tego wymagają dobre maniery.
– Niestety muszę panu przypomnieć, że nie potrzebuję pozwolenia –
odparował hardo Murzyn. – Jestem Castamarem, a to jest mój dom.
I proszę, żeby nie mówił pan do mnie na ty, tylko tytułował mnie
zgodnie z moją pozycją.
Amelia cofnęła się o krok i zakryła dłonią usta, szeroko otwierając
oczy. Murzyn postawił się markizowi, tak jak tytan Prometeusz
zbuntował się przeciw bogom, żeby dać ludziom ogień. Było nie do
pomyślenia, żeby czarnoskóry odzywał się w ten sposób do białego,
tym bardziej do arystokraty o wyższej pozycji społecznej, niezależnie
od tego, że w tym pałacu don Gabriel uchodził za jednego
z Castamarów. Markiz mógł żądać od gospodarza formalnych
przeprosin za to uwłaczające potraktowanie; zamiast tego uśmiechnął
się, okazując dobrą wolę.
– Nie zmusisz mnie do tego, ale ponieważ doña Mercedes uważa się
za twoją matkę, a ja darzę ją ogromnym szacunkiem, mogę najwyżej nie
zwracać uwagi na tak nietypowego Murzyna – odpowiedział spokojnym
tonem.
– To mi wystarczy, markizie – stwierdził z rozbrajającą szczerością
don Gabriel. – A teraz proszę pójść ze mną, zaprowadzę państwa do
salonu, gdzie czeka reszta.
Amelia skinęła głową, nie wiedząc, co ma myśleć o dwóch scenach,
w których przed chwilą wzięła udział. Spojrzała na Murzyna i posłała
mu uprzejmy, choć zdystansowany uśmiech, jak te, którymi raczyła go
podczas poprzedniej wizyty. Nadal nie wiedziała, jak się przy nim
zachowywać. Targana sprzecznymi uczuciami, podążała za nim
korytarzem prowadzącym na wewnętrzne patia. Kiedy wyszła na
krużganek z ostrołukami wspartymi na doryckich kolumnach, poczuła,
że decyzja o przyjeździe do Castamar będzie miała dla niej
nieoczekiwane konsekwencje.
[9] Traktat haski – porozumienie podpisane w 1701 roku przez Anglię, Święte
Cesarstwo Rzymskie i Zjednoczone Prowincje, skierowane przeciwko sojuszowi
francusko-hiszpańskiemu (przyp. tłum.).
[10] Corral del Príncipe – madrycki teatr przy ulicy Príncipe, jeden z tzw. corrales
de comedias, teatrów pod gołym niebem na patiach między budynkami. Zamożni
widzowie oglądali sztuki z okien i balkonów albo dobudowanych galerii, natomiast
biedni na stojąco z dziedzińca (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 8

15 października 1720 roku, o zmierzchu
Clara dorzuciła do ognia, żeby ugotować drób na rosół i przyrządzić
trzy mięsne dania na kolację: medaliony z polędwicy z cebulą i musem
jabłkowym, pulpeciki drobiowe oraz gołębie z rożna. Później zamierzała
podać gęś upieczoną w żarze z drewna, który rozgarnęła
pogrzebaczem, na deser zaś przygotowała sałatkę królewską i jeżynowy
twarożek. Liczyła na to, że zasmakuje panu, który podobno lubił zrywać
jeżyny podczas spacerów. Powiedziała jej o tym Elisa Costa, jak na razie
jej jedyna przyjaciółka w tym domu.
Clara wiedziała, że radość, jaką sprawia jej przygotowywanie tej
kolacji, potrwa jeszcze tylko kilka godzin – dopóki z Madrytu nie wróci
siejąca postrach ochmistrzyni. A jednak nie przypominała sobie, żeby
w ciągu ostatnich dziesięciu lat czuła się równie szczęśliwa. Odwróciła
głowę, wypatrując nadejścia Carmen del Castillo – wreszcie trochę
spokojniejszej – i podkuchennych Maríi Soler i Emilii Quijano, które
przez cały dzień snuły się po kuchni niczym zabłąkane koty, jakby nie
miały gdzie się podziać. Uśmiechnęła się do siebie i podsunęła biednej
Rosalíi łyżkę ciepłej owsianki. Dziewczynka wycelowała palcem
w próżnię i wybełkotała jakieś słowo, zrozumiałe tylko dla niej. Clara
usiadła zamyślona na zydelku. To cud, że przeżyła tych pierwszych
sześć dni w Castamar. Sądziła, że będzie skazana na obieranie czosnku,
mielenie ziarna, patroszenie kurczaków i ubijanie masła, a tymczasem
ułożyła i przygotowała pełne menu dla pana i jego gości. Co ciekawsze,
zawdzięczała to wszystko ochmistrzyni.
Przed wyjazdem do Madrytu doña Úrsula przykazała Carmen del
Castillo, że do jej powrotu nieobecność pani Escrivy ma pozostać
niezauważona. Jedno spojrzenie ochmistrzyni wystarczyło, by Carmen
zrozumiała, że jeżeli zawiedzie, wyląduje na bruku, tym bardziej że
nowa kuchmistrzyni prawdopodobnie poleci na jej miejsce swoją
protegowaną. Tak naprawdę nadal była tylko podkuchenną: miała
w swoim repertuarze zaledwie dwadzieścia potraw, w tym dwie czy trzy
bardziej wyszukane. Dlatego kiedy doña Úrsula opuściła kuchnię,
Carmen zaczęła się cała trząść i ze zdenerwowania nie była w stanie
nawet ubić jajek. Gamoniowate dzierlatki w skupieniu oskubywały
gołębie i ścierały bułki. Po półgodzinie Carmen nie wytrzymała
i zniknęła w korytarzu prowadzącym do spiżarni. Clara znalazła ją
zapłakaną przy drzwiach piwniczki. Kiedy delikatnie dotknęła dłonią jej
ramienia, kucharka odwróciła się, ocierając łzy; posłała jej spojrzenie
osoby sponiewieranej przez życie, które Clara dobrze znała.
„Wyrzuci mnie” – powiedziała Carmen. „Nie potrafię gotować na
pański stół…”
„Ja potrafię” – odparła bez wahania Clara. „Jeżeli mi pozwolisz,
zapewniam cię, że don Diego i jego znajomi dostaną obiad, jakiego
dawno nie jedli”.
Carmen spojrzała na nią jak na anioła, kiedy okazało się, że może
wcale nie straci pracy. Clara uśmiechnęła się, widząc, jak z ogorzałej
twarzy kucharki znika napięcie. Za to jej własna twarz pojaśniała, kiedy
dotarło do niej, że przez jeden dzień będzie zarządzać kuchnią
Castamar. Wróciły do pracy i zabrały się do przygotowywania
obiadów – dla księcia i jego gości oraz dla służby. Clara spędziła cały
dzień w kuchni, sprzątała i pichciła, korzystając ze wszystkich
udogodnień dostępnych w bogatych dworach. Pod wieczór pomyślała,
że było to niesamowite doświadczenie, spełnione marzenie, którego
nigdy nie zapomni.
Podała Rosalíi ostatnią łyżkę owsianki i otarła jej usta. Spragniona
czułości dziewczynka odruchowo się do niej przytuliła i wybełkotała jej
imię. Clara roześmiała się i czystą szmatką obmyła jej twarz i dłonie.
Pomyślała, że to prawdziwy cud, iż Rosalía przeżyła pod opieką pani
Escrivy. Wstała, żeby znów dorzucić do ognia, kiedy Carmen
i podkuchenne wróciły ze swojej krótkiej przerwy.
Udzieliwszy im kilku wskazówek, udała się do spiżarni i przykazała
pachołkom, żeby przynieśli jej polędwicę na medaliony. Następnie
poszła do owocarni po jabłka – zamierzała je wydrylować i rozgotować.
Wzięła ze sobą kałamarz i pióro, żeby odnotować w zeszytach liczbę
pobranych produktów. Kiedy otwierała drzwi, napotkała przeszkodę; jej
dłoń ześlizgnęła się z klamki i uderzyła knykciami w drewno. Jęknęła
z bólu. Zobaczyła, że w progu stoi książę – to on blokował drzwi. Wzięła
głęboki oddech, pochyliła głowę i pokłoniła się, bardziej jak dama niż
jak zwykła służąca.
– Wybaczcie, ekscelencjo, nie wiedziałam…
– Nic się nie stało, panno Belmonte – przerwał jej. – To moja wina.
Kolejny raz z szacunkiem pochyliła głowę. Nie umknęło jej uwadze,
że książę zwrócił się do niej po nazwisku, co znaczyło, że zasięgnął
informacji na jej temat.
– Ekscelencjo.
– Pokaż mi tę rękę – poprosił nieoczekiwanie, delikatnie ujmując jej
dłoń, żeby ocenić obrażenia.
Poczuła jego dotyk i podniosła głowę. Kolejny raz przyjrzała się jego
twarzy, która wyglądała jak namalowana na płótnie. Bursztynowe oczy
z uwagą oglądały jej dłoń. Zjeżyły jej się włoski na karku, kiedy książę
nieświadomie przeciągnął po niej opuszkami palców. Przypomniała
sobie, jak nakrył ją na szpiegowaniu, i zapragnęła się usprawiedliwić, ale
wtedy don Diego podniósł wzrok i przez moment patrzyli sobie w oczy.
W końcu cofnął się, puszczając jej rękę. Uśmiechnął się i pożegnał ją
skinieniem głowy.
– Wydaje się, że to nic poważnego. Jeszcze raz przepraszam –
powiedział lekko skrępowany i odwrócił się, żeby odejść.
Nabrała powietrza i pożegnała go kolejnym pokłonem. Przystanął,
jakby nagle przypomniał sobie, po co zszedł do kuchni. Tym razem
czekała ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Przyszedłem powiedzieć pani Escrivie, że będę sam na kolacji.
Pozostali zjedli poza domem, a don Francisco i don Alfredo zadowolą
się lekką przekąską. Wrócili zmęczeni z popołudniowego polowania.
Zapadła cisza, która zmusiła Clarę do podniesienia głowy. Znów
poczuła na sobie spojrzenie jego oczu o barwie miodu. Słowa księcia
brzmiały jak usprawiedliwienie. Pan domu raczej nie schodził do
pomieszczeń gospodarskich, a już na pewno nie po to, żeby
powiadomić kuchmistrzynię o liczbie biesiadników; wystarczyło
wezwać któregoś ze służących i polecić mu, żeby przekazał jej
wiadomość. Nie miała pojęcia, co księcia tu sprowadza. Skinęła głową.
Na wszelki wypadek postanowiła zachować milczenie – uznała, że nie
powinna informować go o wydaleniu pani Escrivy, skoro nie zrobił tego
marszałek dworu. Może doña Úrsula wolała zaczekać, aż znów będzie
miała wszystko pod kontrolą. Don Diego odchrząknął, żeby przerwać
ciszę.
– Ale poza moją matką i markizem mamy w pałacu jeszcze jednego
gościa: pannę Amelię Castro. Zje kolację w swojej komnacie – dodał. –
Mam nadzieję, że pani Escrivá nie weźmie mi za złe, że informuję ją
o tym z tak niewielkim wyprzedzeniem.
Wymienili spojrzenia po raz trzeci. Clara przełknęła ślinę, nie
wiedząc, co odrzec.
– Ależ skąd, ekscelencjo – odparła wreszcie, starając się ukryć
zdenerwowanie.
Książę odwrócił się bez słowa, a ona pożegnała go pokłonem,
którego już nie mógł zobaczyć. Patrzyła, jak się oddala i znika za
zakrętem korytarza. Pomyślała, że dobrze by było, gdyby któraś
z podkuchennych dowiedziała się, co panna Castro życzy sobie dostać
na kolację. Nieświadomie przyłożyła dłoń do nosa i wciągnęła słodki
zapach róży i lawendy, który don Diego zostawił na jej skórze.
15 października 1720 roku, wieczorem
Spotkanie z panną Belmonte jeszcze bardziej rozbudziło ciekawość
Diega. Kiedy wspomniał o pani Escrivie, wyraźnie się zmieszała, co
utwierdziło go w przekonaniu, że w kuchni musiało się coś wydarzyć.
Wolał jednak jej nie wypytywać – wiedział doskonale, jaka będzie jej
odpowiedź. Nikt nie chciał mu powiedzieć, kto przygotował ambrozję,
którą podano mu na obiad. Wszyscy służący, łącznie z marszałkiem
dworu, odsyłali go do pani Berenguer, jedynej osoby upoważnionej do
udzielenia mu stosownych informacji. Mógłby zaspokoić swoją
ciekawość, zmuszając ich do mówienia, pomyślał jednak, że skoro
gospodyni uznała, że sama opowie mu o wszystkim po powrocie
z Madrytu, to dlatego, że chciała mu oszczędzić niepotrzebnych
zmartwień. Postanowił uszanować wolę nieocenionej ochmistrzyni
i zaczekać. Poza tym gdyby któryś ze służących zanadto się rozgadał,
czekałaby go z jej strony ostra reprymenda. Pani Berenguer była
niezastąpiona: sama jej obecność zapewniała sprawne funkcjonowanie
pałacu. Pomyślał, że don Melquíades musi ją bardzo szanować i wysoko
cenić jej pracę: rozwiązywała wiele problemów, pełniąc funkcję raczej
administratora niż ochmistrzyni.
On nie tylko na to pozwalał, ale wręcz przyklaskiwał jej staraniom.
„Gdyby urodziła się mężczyzną, byłaby najlepszym z marszałków
dworu” – pomyślał. Darzył ją dużym uznaniem, zwłaszcza ze względu
na Albę, która kiedyś pomogła jej w jakiejś osobistej sprawie. Po śmierci
żony podarował jej nawet jeden z klejnotów nieboszczki, wisiorek
z grawerowanego srebra z małym szafirem pośrodku. Gospodyni nie
wiedziała, jak mu dziękować; nie było dnia, żeby nie polerowała ozdoby.
Należała do garstki służących, których uwzględnił w testamencie,
przyznając im pewną sumę reali na wypadek swojej niespodziewanej
śmierci.
O ile ochmistrzyni była oczkiem w głowie Alby, o tyle on – tak jak
jego ojciec – upodobał sobie Simóna Casonę. Łączyły ich zamiłowanie
do ogrodnictwa i pokrewieństwo duchowe. Staruszek należał do osób,
które budziły w nim największy szacunek i podziw. Inny służący na jego
miejscu z pewnością wykorzystałby łączącą ich przyjaźń, by uzyskać
jakieś przywileje, natomiast ogrodnik nigdy go o nic nie poprosił, nawet
kiedy znalazł się w potrzebie. Przypomniał sobie, jak w dachu domku
Simóna zrobiła się wielka dziura. Sprawa wyszła na jaw dopiero dwa
miesiące później, kiedy podczas zimowych przymrozków don
Melquíades zobaczył, jak staruszek sam próbuje ją załatać, w dodatku
przy użyciu materiałów, które kupił za własne pieniądze. Diego odkrył
wtedy nie tylko przeciekający sufit, ale też zepsuty piecyk
i postrzępiony siennik.
„Na Boga, Simónie!” – skarcił ogrodnika. „Nie powinien pan zmagać
się z takimi problemami i nie wydaje mi się normalne, żebym
dowiadywał się o nich tylko dlatego, że don Melquíades przyłapał pana
na dachu”.
Poczciwy staruszek odparł, że jest w stanie sam im zaradzić.
Oczywiście Diego się na to nie zgodził. Nie tylko kazał naprawić dach –
polecił także rozbudować i odnowić domek. Simón zyskał kominek,
prywatną spiżarenkę, porządną szafę i zegar ścienny. Spalono stary
siennik i pryczę, a na ich miejsce wstawiono łóżko z baldachimem
i piernatem. Ogrodnik płakał ze wzruszenia i powtarzał, że nie zasługuje
na takie zbytki. Dlatego Diego darzył szczerym szacunkiem tego starca,
który był przy nim od dziecka. Zgromadził w sercu całą bibliotekę
związanych z nim dobrych wspomnień: proste rozwiązania, które Simón
zawsze znajdował dla trudnych spraw, odziedziczoną po przodkach
wiedzę o drzewach, kwiatach i krzewach w ogrodzie, pociechę, jaką
niósł mu po odejściu Alby, kiedy zmuszał go do zastanowienia się nad
życiem i śmiercią wszystkiego, co istnieje na Ziemi, sposób, w jaki
odnosił się do podwładnych, stanowczo, ale życzliwie. Simón był
zaufanym służącym, niezastąpionym w Castamar.
Diego przeszedł między klombami. Zapadł już zmierzch; nie
dostrzegłby ogrodnika, gdyby nie latarnie, które zapalano po zmroku.
Simón pchał w stronę komórki pustą taczkę na torf, z której unosił się
fetor zgnilizny. Diego pomyślał, że staruszek zanadto się przemęcza,
chociaż jego ramiona nadal były mocne.
– Nie za późno na pracę? – zapytał książę, czując na twarzy chłodny
wietrzyk wiejący od strony gór, który przypominał, że nadchodzi zima.
Ogrodnik się uśmiechnął, nie przerywając zbierania narzędzi. Jego
ogorzała od słońca twarz wydała się przez to jeszcze bardziej
pomarszczona. W padającym z szopy blasku lamp przypominał
pierwotną, pradawną siłę przyrody, która z biegiem czasu popadła
w zapomnienie w tym ogrodzie.
– Ekscelencjo, rośliny powinny otrzymać nawóz we właściwym
czasie. Wiecie o tym lepiej niż ktokolwiek inny – odpowiedział,
odwieszając łopatę na odpowiedni hak.
– Proszę to zostawić, chcę z panem porozmawiać – przykazał
łagodnie Diego, by dać mu do zrozumienia, że najwyższy czas
zakończyć pracę.
– Chwileczkę, wasza ekscelencjo, to zajmie tylko moment –
odpowiedział ogrodnik, wykorzystując łączącą ich zażyłość.
Diego westchnął i zaczekał, aż staruszek odwiesi wszystkie
narzędzia. Dobrze znał upór Simóna, wiedział, że te czynności nadają
jego życiu sens, że musi skończyć to, co zaczął. Przypomniał sobie, że
kiedy był mały, ogrodnik pokazywał mu, jak dbać o rośliny w szklarni,
i powtarzał, że jeśli się do czegoś zabiera, powinien dać sobie
odpowiednio dużo czasu, by dobrze wykonać pracę. Kiedy Simón
skończył już z narzędziami, ruszyli w stronę innej szopy, gdzie trzymał
rękawice i skórzany fartuch.
– Chcę zapytać pana o coś, co wielce mnie intryguje.
Staruszek skinął głową, on zaś odczekał, zanim zadał pytanie; nie
chciał, by ogrodnik niewłaściwie zinterpretował jego ciekawość.
– Nowa pomoc kuchenna – wyjaśnił lakonicznie.
Simón uśmiechnął się na znak, że doskonale wie, o kogo chodzi.
– Wygląda na prawdziwego anioła, ekscelencjo.
– Pani Berenguer powiedziała mi, że jest wykształcona. Kojarzę
nawet nazwisko jej ojca, doktora Belmontego. Z tego, co słyszałem, był
szanowanym człowiekiem.
– Rzuca się w oczy, że dziewczyna pochodzi z dobrej rodziny –
odpowiedział Simón.
Diego założył ręce za plecy i zrobił kilka kroków w stronę szopy.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego wykształcona panna woli stać przy
garnkach, zamiast wyjść za mąż czy znaleźć pracę jako guwernantka.
Pan Casona wzruszył ramionami.
– To rzeczywiście dziwne. Ze swoją urodą i talentem mogłaby
zdobyć serce każdego mężczyzny – powiedział w końcu.
Diego przytaknął. Panna Belmonte rzeczywiście była niezwykle
piękna i choć miała ponad trzydzieści lat, wciąż była płodna i mogła
jeszcze znaleźć odpowiedniego męża. Pech sprawił, że nie udało jej się
tego zrobić za życia ojca, który dałby córce bogate wiano i nazwisko
cieszące się szacunkiem wśród madryckiej socjety.
– Obawiam się, ekscelencjo, że nie będę w stanie rozwiać waszych
wątpliwości. Ale mogę was zapewnić, że to anioł – powtórzył Simón.
Diego nie wypytywał go więcej o pannę Belmonte. Staruszek nie
tylko potwierdził to, czego już się domyślał, ale też zdradził, że darzy
służącą szczególną sympatią. Dziedzic Castamar zatrzymał się, by
przepuścić ogrodnika. Simón pożegnał się i ruszył w stronę szopy
pełnej skórzanych fartuchów, ogrodniczych rękawic i słomianych
kapeluszy swoim powolnym, nieco koślawym krokiem, jakby przestał
dla niego płynąć czas. Pokonał zaledwie kilka metrów, kiedy Diego
ponownie go przywołał.
– Jeszcze jedno, Simónie. Wie pan, kto przygotował dzisiejszy
obiad? – zagaił niby obojętnym tonem.
Staruszek uśmiechnął się pod nosem. Był mądrzejszy i bardziej
doświadczony niż on, znał go i wiedział, kiedy próbuje zadać
niewygodne pytanie. Nie zatrzymując się, odwrócił głowę.
– Proszę się nie obrazić, ale to sprawa, którą powinniście omówić
z doñą Úrsulą. Wasza ekscelencja wie, co będzie, jeżeli zażądacie, bym
to ja o wszystkim wam opowiedział…
Diego wybuchnął śmiechem i machnął ręką, sugerując, żeby
zapomniał o jego pytaniu.
– W porządku, w porządku. Zaczekam na jej powrót.
Tak też uczynił. Pożegnał się z Alfredem i Franciskiem, którzy udali
się do swoich komnat, po czym w samotności spożył iście cesarską
kolację. Rozkoszował się treściwą zupą, z bazylią, miętą, miąższem
chlebowym, nitkami jajka i mięsem kapłona, miękkim jak marmolada.
Kiedy kamerdyner podniósł klosz zakrywający porcelanowy półmisek,
jego oczom ukazały się polędwiczki cielęce w sosie własnym, uduszone
na wolnym ogniu z cebulą, czosnkiem i świeżymi pomidorami.
Wciągnął nosem ich woń. Wyczuł wędzony zapach dymu z palonego
drewna i aromatyczną mieszankę przypraw: kmin, kolendrę, szafran,
pieprz, a także lekką nutkę imbiru. Obok stała elegancka kompotiera
malowana w niebieskie kwiaty z przepysznym musem jabłkowym,
przyozdobionym owalnymi płatkami białych tulipanów. Pan Elquiza
znów przełykał ślinę, powstrzymując się od skomentowania
roznoszących się po jadalni zapachów. Na deser podano puszysty
twarożek jeżynowy i świeżo upieczone ciasteczka z ciasta francuskiego
oprószone cynamonem i drobniutko zmielonym cukrem. Z łakomstwa
książę omal nie poprosił o drugą porcję, jednak ostatecznie oparł się
pokusie mimo doskonałego połączenia smaków, delikatnej konsystencji
i apetycznej barwy. Przykazał marszałkowi dworu, żeby służba nie
sprzątała ze stołu do czasu, aż pojawi się pani Berenguer. Czekał na nią
do jedenastej, popijając anyżówkę i czytając Wojnę żydowską Józefa
Flawiusza.
Było już późno, kiedy ochmistrzyni podeszła do fotela stojącego
przy kominku i przywitała się ukłonem.
– Ekscelencjo, wróciłam dopiero przed chwilą – wytłumaczyła.
Skinął głową i wskazał resztki dań, które zostały na stole.
– Pani Berenguer, kto przygotował tę kolację? – zapytał, chcąc jak
najszybciej poznać sekret. – Kto ugotował dziś obiad?
Ochmistrzyni przełknęła ślinę, przewidując kłopoty. Pomyślała
pewnie, że jest niezadowolony.
– Za pozwoleniem, wasza ekscelencjo: byłam zmuszona zwolnić
panią Escrivę – odpowiedziała bez wahania.
Zdziwiła go ta informacja. Był przekonany, że kuchmistrzyni źle się
poczuła i że ucztę przygotował ktoś, kogo zatrudniono na czas jej
niedyspozycji z myślą o jutrzejszej biesiadzie. Pani Escrivá od lat
pracowała w pałacu; zaczęła jako pomoc Macaria Morena, kucharza,
który gotował jeszcze dla jego ojca. Chociaż kuchmistrzami w pałacach
byli zazwyczaj mężczyźni, po śmierci pana Morena władzę nad
garnkami przejęła pani Escrivá. Nie przeszkadzało mu to, być może
z powodu żałoby, która towarzyszyła mu przez ostatnie lata. Nie miał
pojęcia, co mogło być powodem tak nagłego zwolnienia, i to tuż przed
dorocznym przyjęciem. Ochmistrzyni pospieszyła z wyjaśnieniem.
– Wygląda na to, że nocami potajemnie spotykała się w piwniczce
z pewnym mężczyzną, z którym utrzymywała… – urwała w pół słowa,
ale jego spojrzenie sprawiło, że ze wstydem dokończyła zdanie: –
stosunki cielesne.
– Boże przenajświętszy! – wykrzyknął zgorszony. – Pod moim
dachem?
– Właśnie tak, jaśnie panie. Do tego występku należy dodać jeszcze
jeden: za przyzwoleniem pani Escrivy ów mężczyzna zaopatrywał się
w wino waszej ekscelencji.
Diego szeroko otworzył oczy. Nie mieściło mu się w głowie, że ta
otyła kobieta mogła spółkować w jego piwniczce z mężczyzną. Na
szczęście ochmistrzyni była wcieleniem dyskrecji, na pewno zadbała,
żeby ta sprawa nie zaszkodziła prestiżowi Castamar. Nie chciał, by się
rozniosło, że służący umawiają się w jego domu na lubieżne schadzki.
– Pani Escrivá… Kto by przypuszczał – powiedział zamyślony. –
Rozumiem, że pan Elquiza wie o całej sytuacji.
– Tak jest, już od rana. Nie chciałam was martwić, dlatego
poprosiłam, żeby nie wspominał o tym waszej ekscelencji, dopóki nie
rozwiążę problemu.
– Jak przypuszczam, to właśnie było powodem pani nieobecności.
– Chciałam jak najszybciej znaleźć kogoś na jej miejsce, żeby zdążyć
przed ucztą – sumitowała się. – Przykro mi, że nie smakowały wam
obiad i kolacja. Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, tym bardziej że
zaprosiliście przyjaciół…
Wstał z fotela i przerwał jej ruchem dłoni. Pociągnął łyczek anyżówki
i odstawił kieliszek na stół.
– Pani Berenguer, nie ma pani za co przepraszać. Wykazała się pani
ogromną zapobiegliwością i taktem, zresztą jak zwykle.
– Jestem wdzięczna za zaufanie, jakie we mnie pokładacie,
ekscelencjo – powiedziała, lekko schylając głowę.
– Zasłużyła sobie pani na nie – odparł krótko.
Znał już powód nieobecności ochmistrzyni i milczenia służby, ale
wciąż nie wiedział, komu zawdzięcza wszystkie te pyszności.
– W takim razie kto dziś gotował? – zapytał łagodnym tonem
i nieznacznym ruchem dłoni zachęcił kobietę do mówienia.
Ochmistrzyni potwierdziła to, czego już się domyślał.
– Ach, proszę wybaczyć, że wam nie odpowiedziałam. Jak mnie
poinformowano, gotowała panna Belmonte, ale zapewniam,
ekscelencjo, że nie macie powodu do zmartwienia. Znalazłam już
nowego kuchmistrza, którego referencje…
– Niech go pani odwoła – przerwał jej uprzejmie.
Pani Berenguer spojrzała na niego zdezorientowana. Usiadł przy
stole, unosząc połę surduta, żeby się nie pogniotła.
– Widzi pani: zarówno dzisiejszy obiad, jak i kolacja były
prawdopodobnie najlepszymi posiłkami, jakie jadłem w ciągu całego
swojego życia. Ośmielę się stwierdzić, że takich potraw nie spożywa się
nawet na królewskich ucztach.
Ochmistrzyni otworzyła usta ze zdumienia i skonfundowana
pokręciła głową.
– Chcę, żeby od tej pory to panna Belmonte była naszą
kuchmistrzynią – powiedział, lekko się uśmiechając. – Nie musi się już
pani martwić o ucztę. Panna Belmonte nie tylko ma niezaprzeczalny
talent, jest również bardzo sprawna i świetnie zna potrzeby książęcego
stołu.
Nigdy nie przywiązywał wagi do posiłków, ale teraz odkrył różnicę
między ubogą a wykwintną kuchnią. Był pewien, że zarówno prywatna
kolacja, którą organizował dla wąskiego grona przyjaciół, jak i potrawy,
które zostaną podane podczas bankietu, zaskoczą wszystkich
biesiadników. „Niewykluczone, że goście spędzą więcej czasu przy stole
niż w sali balowej” – pomyślał, uśmiechając się pod nosem. Wbrew
francuskiej modzie nie był zwolennikiem zbytku. Jego zdaniem
nadmierne ilości jedzenia na stole bynajmniej nie podnosiły prestiżu –
były niedorzeczne. Jednak talent panny Belmonte przekonał go, że
dobry kucharz może dodać splendoru jego domowi. A nowa kucharka
była niezrównana. Pomyślał, że nawet królewscy kuchmistrzowie, Pedro
Benoist i Pedro Chatelain, zrobią wszystko, żeby ją zatrudnić, gdy tylko
spróbują jej przysmaków. Oczywiście nie zamierzał do tego dopuścić.
– Może pani odejść, pani Berenguer.
Ochmistrzyni pożegnała się lekkim ukłonem, zapewniając, że będzie
tak, jak sobie życzy. W jej dzwonkowatych źrenicach malowało się
zdumienie. Zrobiło mu się jej żal: biedaczka na darmo pojechała do
Madrytu w poszukiwaniu kucharza. Zrozumiał, że sam doprowadził do
tej sytuacji, kiedy po śmierci Mauricia Morena zadowolił się panią
Escrivą. To jego żona zawsze dbała o szczegóły: wystrój, szaty, klejnoty,
potrawy dopasowane do pory roku. Miała doskonały smak, jeśli chodzi
o detale. W pewnym momencie zaproponowała mu zmianę kucharza,
ale zignorował jej sugestię, pochłonięty wojną prowadzoną przez króla
Filipa. Teraz widział wyraźnie, jak ważna jest dobra kucharka. Uznał, że
panna Belmonte nie tylko podniesie prestiż domu w oczach gości
i innych magnatów – on także zyska, spożywając jej śniadania, obiady
i kolacje; jedzenie przestanie być aktem przyjmowania pokarmu
i zamieni się w czystą przyjemność. „Och, moja najdroższa Albo –
pomyślał – ileż miałaś racji, dbając o drobne rzeczy”. Otworzył dzieło
Flawiusza i wrócił do opisu zdobycia Masady przez Rzymian.
ROZDZIAŁ 9

15 października 1720 roku, o północy
Úrsula usiadła na drewnianym krześle, które zajęczało jak obolała
staruszka. Pociągnęła łyk ciepłego mleka z miodem, by pokrzepić się po
ciężkim dniu. Czekała w swoim gabinecie na nieśmiałego kamerdynera,
pana Moguera. Nie spotkała się z czymś takim podczas całej swojej
służby: Clara Belmonte obudziła się jako zwykła pomoc kuchenna,
a zasnęła jako nowy stolnik i książęca kuchmistrzyni, choć sama jeszcze
o tym nie wiedziała. Úrsula nie posiadała się ze zdziwienia, nie mogła
uwierzyć, że jego ekscelencja powierzył zorganizowanie tak ważnego
przyjęcia zwykłej służce.
Choć w przygotowaniu uczty miała pomagać chmara
wykwalifikowanych służących, nie gwarantowało to sprawnego
wydawania posiłków. Pomyślała, że na wszelki wypadek zachowa
referencje doświadczonego kuchmistrza, którego znalazła w Madrycie.
Trudno jej było uwierzyć, że osoba tak młoda jak panna Belmonte do
tego stopnia zaimponowała don Diegowi swoimi potrawami, że
postanowił powierzyć jej pałacową kuchnię. Istniała również możliwość,
że wpadła panu w oko, ale to wydawało jej się jeszcze mniej
prawdopodobne. Oznaczałoby to duże kłopoty, dlatego Úrsula nawet
nie dopuszczała do siebie takiej myśli. Wiedziała, że książę nigdy nie
pozwoliłby sobie w tych sprawach na żaden fałszywy krok: jako
człowiek honoru nie zbliżyłby się do panny, by uczynić ją swoją
nałożnicą. Jednak tego rodzaju fascynacja mogła sprawić, że jego
ekscelencja zacznie obdarzać kucharkę różnymi względami,
podważając autorytet swojej ochmistrzyni, jeżeli ta spróbuje
sprzeciwiać się jego decyzjom. Jeśli to rzeczywiście uczucie pchnęło go
do wywindowania Clary Belmonte w hierarchii służących, sytuacja
przedstawiała się gorzej, niż ochmistrzyni sądziła: od przyjazdu
dziewczyny minęło zaledwie sześć dni, a już zarządzała kuchnią. Na
razie Úrsula wolała myśleć, że decyzja don Diega ma związek
z kulinarnym talentem nowej służącej.
Po rozmowie z księciem wyciągnęła z łóżka Elisę Costę i zażądała,
żeby udała się z nią do części pałacu zajmowanej przez służących płci
męskiej. Rozkazała rozespanemu kamerdynerowi, żeby doprowadził się
do porządku i stawił w jej gabinecie. Elisa miała im towarzyszyć, by nikt
nie pomyślał, że spotkali się w rozpustnych celach. Kiedy kamerdyner
się ubierał, poszła na dół i kazała służącej zagrzać na rozżarzonych
węglach trochę mleka z miodem. Łyk po łyku studziła swój gniew,
czekając na przybycie pana Moguera. Kiedy pociągnęła kolejny haust,
pojawił się kamerdyner, ze swoją cienką szyją i wzrokiem smutnego
psa. Zapukał do uchylonych drzwi, a ochmistrzyni zaprosiła go do
środka, przykazując, żeby ich nie zamykał. Na zewnątrz pełniła straż
pokojówka; stała w bezpiecznej odległości, żeby nie słyszeć ich
rozmowy. Úrsula wskazała panu Moguerowi, żeby podszedł bliżej.
Niespodziewane wezwanie sprawiło, że drżał na całym ciele, a na jego
twarzy malował się strach. Może myślał, że ochmistrzyni jest
niezadowolona z jego pracy. Teoretycznie nie był jej podwładnym, ale
wiedział, że de facto to ona rządzi całą służbą i wystarczy jedno jej
słowo, żeby stracił pracę. Poprosiła go, by mówił cicho, i przykazała mu
dyskrecję.
– Słucham panią, doño Úrsulo.
– Panie Moguer, jestem… Jestem szczerze zdziwiona. Proszę mi
powiedzieć, czy panna Belmonte miała jakąkolwiek styczność z jego
ekscelencją.
Twarz mężczyzny natychmiast się odprężyła, kiedy okazało się, że
ochmistrzyni po prostu chce wiedzieć, co działo się w pałacu podczas
jej jednodniowej nieobecności.
– Nie, z tego, co mi wiadomo, spędziła cały dzień w kuchni – odparł.
– Jest pan pewny? – zapytała Úrsula, chcąc sprawdzić, czy pan
Moguer zdradzi jakimś gestem, że kryje kucharkę.
– Absolutnie – odpowiedział bez wahania. – Towarzyszyłem panu
przez prawie cały dzień. Dopiero po południu kazano mi obsłużyć jego
gości, don Francisca i don Alfreda, którzy wrócili z polowania. Może
wtedy mieli jakąś styczność, oczywiście o ile pan poszedł na dół, bo
panienka Clara nie opuszczała kuchni.
Było oczywiste, że nie kłamie. Jeżeli jego ekscelencja i panna
Belmonte kontaktowali się w jakikolwiek sposób, inicjatywa musiała
wyjść nie od niej, a od niego.
– Pan zażyczył sobie, by od jutra to panna Clara pełniła funkcje
pałacowego stolnika i kuchmistrzyni – powiedziała ochmistrzyni.
– Jeżeli chce pani poznać moje zdanie, wcale mnie to nie dziwi.
Bogiem a prawdą, obiad i kolacja, które panienka Clara przygotowała
dla służby, były po prostu… pyszne – oznajmił, żeby wyjaśnić sytuację.
– Rozumiem.
Musiała pogodzić się z faktami: Clara Belmonte była pełna
niespodzianek i pod wieloma względami wyjątkowa. Doña Úrsula
spojrzała w zaspane, podkrążone oczy kamerdynera, podziękowała mu
i powiedziała, że on i panna Costa mogą wracać do łóżek. Rozparła się
na krześle i pociągając kolejny łyk mleka, pomyślała, że z uwagi na
niecodzienną sytuację powinna mieć nową kucharkę na oku.
Wszyscy członkowie służby mieli swoje sekrety, drobne grzeszki,
które z biegiem lat udało jej się odkryć. Wiedza o tych słabościach
pozwoliła jej rządzić w Castamar żelazną ręką. Przerwy na kieliszeczek
anyżówki, które robił sobie w południe pan Moguer, ukradkowe,
ciekawskie spojrzenia Elisy Costy, która szpiegowała przyjaciół księcia –
ostatnio przystojnego markiza de Soto – marząc o niemożliwym
romansie, brak kulinarnych umiejętności Carmen del Castillo,
potajemne wizyty, które podkuchenne składały rodzinom podczas
wypraw na targ w Madrycie, niedzielne libacje książęcego stangreta,
pana Galinda, kradzieże mydła, których dopuszczały się praczki, i tak
dalej. Tę długą listę otwierał sekret Melquíadesa Elquizy. Musiała
odkryć również wady młodej kucharki, by zdobyć nad nią kontrolę. Ona
sama nie pozwalała sobie na najmniejsze uchybienie. Pozostali wiedzieli
o niej niewiele, nie znali jej tajemnic, bo jedyna, która rzucała się
w oczy – zarządzanie Castamar dla jego ekscelencji – nie podlegała
karze. W przeszłości Úrsula doświadczyła na własnej skórze, czym jest
uciemiężenie, strach, który paraliżuje człowieka do tego stopnia, że nie
wie, czy może się odezwać, usiąść, zjeść, skinąć głową. Przysięgła sobie,
że już nigdy więcej żaden mężczyzna ani żadna kobieta jej stanu nie
będą mieli nad nią władzy.
Panna Belmonte wymknęła się spod jej kontroli w ciągu zaledwie
sześciu dni, a ona nie bardzo wiedziała, jak do tego doszło.
Niezależność tej młodej kobiety, jej dobre maniery, determinacja
w rozwiązywaniu problemów, talent kulinarny, poczucie wyższości
intelektualnej i niezaprzeczalna uroda zwiastowały, że niełatwo będzie
odkryć jej słabości: na pewno skrzętnie je ukrywała. Úrsula dopiła
mleko i pomyślała, że jeżeli straci czujność, Clara Belmonte może
zagrozić jej pozycji.
16 października 1720 roku, rano
Doña Úrsula pojawiła się w kuchni skoro świt, akurat w momencie,
kiedy panna Belmonte myła Rosalíi ręce w podgrzanej wodzie. Clara
natychmiast pomyślała, że były na nią jakieś skargi, zwłaszcza że
ochmistrzyni przykazała jej swoim surowym tonem, by poszła za nią.
Kiedy zorientowała się, że zmierzają w stronę skrzydła pałacu
zamieszkanego przez służbę domową, poczuła mrowienie w dłoniach.
– Jego ekscelencja pragnie, by od tej pory to pani była
kuchmistrzynią – powiedziała doña Úrsula.
Zakomunikowała jej to, nawet się nie odwracając. Zaskoczona Clara
schyliła głowę, żeby doña Úrsula nie dostrzegła jej uśmiechu
i zaczerwienionych policzków.
Zanim dotarły do korytarza, przy którym znajdowały się izby
pokojowych, doña Úrsula zatrzymała się przed dębowymi drzwiami.
Mała drewniana tabliczka umieszczona w środkowej płycinie
wskazywała, że mieszczą się tu sypialnie personelu kuchennego. Za
progiem ciągnął się długi korytarz, a w nim rzędy drzwi
przypominających zdyscyplinowanych żołnierzy. W skromnych izbach
ulokowano większość pomocników zatrudnionych do obsługi uczty. Ze
sposobu, w jaki witał je personel, Clara wywnioskowała, że wszyscy już
wiedzą, iż jest nową kuchmistrzynią. Odpowiadała na każde
pozdrowienie, zanim weszły po schodach prowadzących do pokoi
przydzielonych wyższym rangą służącym. W korytarzu – krótszym
i węższym niż poprzedni – znajdowało się tylko sześć par drzwi: pięć po
bokach i jedne w głębi.
Doña Úrsula pospiesznie otworzyła jedne z nich. Nawet nie
spojrzała na Clarę. Wyniosła mina ochmistrzyni wskazywała, że nie jest
zadowolona z awansu nowej służącej. Pewnie dziwił ją ten pomysł
i uważała, że panna Belmonte nie podoła obsłudze tak ważnego
przyjęcia. Myliła się: Clara przygotowywała się do tego przez całe życie.
Kiedy pracowała u Alberoniego, nieraz kierowała całym zespołem
i gotowała dla gości, którzy odwiedzali jego ekscelencję. Oczywiście
w głębi duszy bała się, że coś pójdzie nie tak: czym innym było
gotowanie dla pięciu czy dziesięciu osób, a czym innym dla mnóstwa
biesiadników, których spodziewano się w Castamar. Przypuszczała, że
przy takich okazjach pani Escrivá delegowała do przygotowywania
potraw wynajętych kuchmistrzów, licząc na to, że pod jej nadzorem
należycie wykonają swoją pracę. Co jak co, ale dyrygowanie dobrze jej
wychodziło. W pewnym sensie Clara musiała zrobić to samo: nie tyle
sama gotować, ile czuwać nad tym, żeby potrawom nie brakowało soli,
przypraw, cukru i oczywiście stosownych dekoracji.
– Byłabym wdzięczna, gdyby poinformowała pani jego ekscelencję,
jaki to dla mnie zaszczyt, że obdarzył mnie tak wielkim zaufaniem –
poprosiła, zanim weszła do pokoju.
– Teraz to będzie pani izba – odpowiedziała doña Úrsula, wręczając
jej klucz. – Pani wynagrodzenie wzrośnie do dwudziestu pięciu
bilonowych reali dziennie, do tego cztery reale za funkcję stolnika.
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. Niewiele więcej dostawali
kuchmistrze w pałacu królewskim! Pomyślała, że będzie mogła
oszczędzić i w przyszłości kupić własny dom, tym bardziej że nie
musiała wydawać pieniędzy na jedzenie ani na mieszkanie…
Izba była wyposażona tylko w niezbędny sprzęt, ale Clarze wydała
się równie elegancka jak pokoje gościnne jego ekscelencji. W prawym
rogu stała prosta szeroka prycza bez zagłówka, z materacem
wypełnionym wełną, przykrytym cienkim lnianym prześcieradłem.
Leżały na nim dwie poduszki w gobelinowych poszewkach oraz
starannie złożone koce i narzuta. Po lewej stronie znajdowała się wąska
szafa, na przeciwnej ścianie wisiała półka. Były też piecyki, dwa kaganki
wypełnione łojem i proste lustro z powycieraną taflą i odrapaną
pozłacaną ramą, w którym odbijały się para nowych świec i mały stolik
ustawiony pod jedynym oknem. Na szczęście grube kotary zasłaniały
to, co na zewnątrz.
– Mniemam, że zajmie się pani Rosalíą tak jak pani Escrivá.
W przeciwnym razie będę musiała odesłać ją do ochronki – rzekła doña
Úrsula. Jej ostatnie zdanie zabrzmiało jak ostrzeżenie.
Clara, która zdążyła już wejść do pokoju, odwróciła się i przez
chwilę w milczeniu spoglądała na ochmistrzynię. Próbowała odkryć,
jakież to uczucia gnieżdżą się w duszy tej kobiety.
– Nie ma potrzeby nigdzie jej odsyłać – odezwała się spokojnym
tonem. – Mogę panią zapewnić, że nietrudno będzie zajmować się nią
lepiej niż pani Escrivá.
Jej komentarz wyraźnie zirytował doñę Úrsulę. Kiedy ta zrobiła krok
naprzód, Clara z trudem wytrzymała jej spojrzenie.
– Proszę nie zapominać, panno Belmonte, że to ja rządzę w tym
domu i że dla mnie w dalszym ciągu jest tu pani na próbę. Zobaczyła
już pani swoją nową izbę, teraz niech wraca pani do pracy.
Clara pożegnała się ukłonem, schowała klucz do kieszeni fartucha
i bez słowa ruszyła w stronę kuchni, czując na plecach spojrzenie doñi
Úrsuli. Podniecona, pomyślała, że w najbliższych godzinach czeka ją
ciężka, ale przyjemna praca. Kucharka natychmiast zabrała się do
roboty i zanim wzeszło słońce, miała już gotowe śniadanie dla księcia
i jego gości. W nawale pracy nie zdążyła nakarmić i umyć Rosalíi –
poprosiła Emilię Quijano, żeby zajęła się dziewczynką, a potem
zostawiła ją na podwórzu pod daszkiem, pod którym w deszczowe dni
parkowano dostawcze furmanki.
Chwilę później pod jej rozkazy oddał się cały oddział pachołków,
kuchcików, podkuchennych, kuchmistrzów i stolników. Żeby pomieścić
tę rzeszę służących, otwarto pomieszczenia, które poza tymi
szczególnymi dniami były zamknięte na klucz. Gotowano jednocześnie
w trzech kuchniach; każda miała własnego kuchmistrza i własny
personel. Wieczorem miała się odbyć prywatna kolacja dla najbliższych
przyjaciół księcia, a po niej uczta obfitująca w jedzenie i trunki,
rozpoczynająca się od pokazu sztucznych ogni, które rozświetlą nocne
niebo nad Castamar. Świętowanie miało potrwać przez cały następny
dzień i zakończyć się uroczystą wieczerzą.
Clara musiała nadzorować przyrządzanie dań na obiad, na kolację
dla przyjaciół jego ekscelencji oraz na nocny bankiet. Zawczasu
przygotowywano buliony, galaretki, zupy z warzywami, cielęciną lub
drobiem – dokładnie oskubanymi, utuczonymi kurczakami i gołębiami –
a także szodon z ubitych żółtek, wina, cynamonu i cukru. Poleciła
wykonanie tych dań kuchmistrzowi Martínowi Garridowi, z którego
referencji wynikało, że jest specjalistą od zup z drobiu. Niemniej sama
próbowała każdej z jego potraw, w razie potrzeby dodając cynamon,
goździki, zioła albo szczyptę soli. Nie mogła na niego narzekać:
mężczyzna w średnim wieku o krzaczastych brwiach posłusznie
wypełniał jej rozkazy. Zleciła jego kuchni również niektóre drugie dania,
jak smażone żołądki, pieczona noga wieprzowa, faszerowane ptasie
jajowody, cielęce móżdżki, kurze podroby, baranie jądra, pieczona
wątróbka wieprzowa, pulpety drobiowe i ozór wołowy delikatnie
doprawiony pietruszką, miętą, czosnkiem i miękiszem bułki, a także
kilka przystawek: nóżki wieprzowe, faszerowane jajka, bażanty w sosie
pieczarkowym serwowane na purée z selera i pszennej bułki oraz
półmiski wędlin i marynat.
Druga kuchnia, na czele z Francuzem Jean-Pierre’em de
Champfleurym słynącym ze swoich pieczeni i garnirunków, miała się
zająć przygotowaniem zestawu dań głównych oraz bardziej
pracochłonnych potraw, takich jak pasztety z dziczyzny. Przyzwyczajony
do dyrygowania panią Escrivą Champfleury nie był zachwycony, że
Clara każe mu ułożyć porcje kaczej piersi na warstwie musu
pomarańczowego, wzbogacić garnirunek towarzyszący gęsi czy
doprawić kuropatwy truflą. Kiedy wytknęła mu błędy, odwrócił się
z udawaną grzecznością i myśląc, że go nie zrozumie, mruknął w swoim
języku: „Nie pozwolę, żeby kobieta kwestionowała mój smak. Wszystko
jest przygotowane jak trzeba”. Odpowiedziała mu z uśmiechem:
„Oczywiście, że pan pozwoli, po to pan tu jest”. Kucharz powstrzymał
się od komentarza. Zadośćuczynił jej prośbie: obficiej polał gęś
bulionem i posypał tartą truflą piersi kuropatwy. Poza tym incydentem
nie musiała go więcej upominać. Szczerze pogratulowała mu większych
dań – polędwicy wołowej nadziewanej boczkiem, duszonej
w sporządzonym na modłę angielską sosie, kiełbas, szynki, udźców
wieprzowych, koźląt i potrawki z prosięcia.
W jej kuchni gospodarowała Alfonsina Serrano, pracowita kobieta
gotująca potrawy bez smaku, ale za to pokorna i pełna dobrej woli.
W odróżnieniu do Francuza nie miała nic przeciwko temu, że Clara
udziela jej wskazówek. Pani Serrano zabrała się do przyrządzania
trzecich dań – pieczonych przepiórek, gołębi, kapłonów, kurczaków
i utuczonych kurek, równolegle przygotowywała drugą serię potrawek
drobiowych, faszerowanych jąder marynowanych w oliwie, wątróbek
i gołębi z sardelami i kaparami. Później nadziała na rożen kolejną porcję
drobiu, który stopniowo smarowała glazurą wykonaną z pszennej bułki,
słoniny, żółtek i pieprzu. Deserami zajęli się cukiernik i jego pomocnicy;
Clara zleciła im przygotowanie ciasta francuskiego, tart z kruszonką,
biszkoptów przekładanych kremem i czekoladą, maślanych bułeczek,
konfitury z wiśni, kogla-mogla, budyniu, crème brûlée
i karmelizowanych owoców, które mieli serwować podczas wszystkich
posiłków.
Napiła się wody i otarła pot czystą szmatką, przeglądając jadłospisy
na wieczór i na następny dzień. Odnotowała w myślach, że powinna
dodać do drugich dań opiekaną na rożnie drobną dziczyznę. Na
moment podniosła wzrok i wyjrzała na dziedziniec. Skupiona na
glinianych garnkach z potrawkami, nie rozpoznała postaci, która
poruszała się za szybami z matowego szkła. „Kiedy zżółknie czosnek
i zeszkli się cebula, trzeba będzie dolać odrobinę wody i doprawić je
dobrym winem, octem, goździkami, pieprzem i szafranem” –
powtórzyła w myślach, żeby o niczym nie zapomnieć. „Mięso musi się
dusić na wolnym ogniu na warstwie pokrojonej w kostki słoniny,
odpowiednio przyprawione, także odrobiną imbiru”.
Uznała ten rozdział za zamknięty i przeszła do dań rybnych, które
miała zapisane w swoim zeszyciku, przeznaczonych dla gości
o wrażliwszych żołądkach. Ponownie wyjrzała przez okno i zobaczyła,
że rozmazana postać wspina się po kolumnie na daszek wozowni.
Przemknęło jej przez głowę, że wysłano tam któregoś z furrierów. Toteż
wróciła do swojej listy ryb – okoni, jesiotrów, węgorzy, graników,
turbotów – i dań z owocami morza, takich jak homary, małże w sosie
własnym czy tarty z krewetkami. Do tego zamierzała podać obrane
i pokrojone owoce, a w następnej kolejności królewskie sałatki, dobre
na trawienie. „Doskonale” – pomyślała, po czym przeszła do napitków.
Chciała przygotować różnorodne napoje chłodzące, przeznaczone
głównie na podwieczorek: horchatę[11], lemoniadę, mrożone mleko,
napój cesarski – mleko z rozdrobnionym mięsem z młodych kurczaków,
mleczko migdałowe z dodatkiem skórki cytryny i pomarańczy – tak
zwaną aurorę, oraz wodę z cynamonem, a także rozmaite trunki:
anyżówkę, rosolis, najlepsze wina, białe i czerwone, z Valdepeñas,
Jerezu, Alicante i Malagi. Pomyślała, że na pewno pójdą też duże ilości
czekolady w każdej postaci i potrzebny będzie śnieg z lodowni do
schłodzenia napojów.
Kiedy poślinionym palcem przerzucała kartkę zeszytu, żeby przejść
do ostatniego rozdziału swoich zapisków, jej wzrok ponownie padł na
kolorową plamę, która znajdowała się już na wysokości trzech metrów.
Rozmazany kleks majaczący za matową szybą wspinał się po kolumnie
bez użycia drabiny. Pchana ciekawością, marszcząc czoło, powoli
podeszła do drzwi. Po drodze jeszcze raz przejrzała notatki
i przypomniała sobie, że zaczęli już przygotowywać składniki na olla
podrida, którą zamierzała podać na obiad następnego dnia: ciecierzycę,
włoszczyznę, kapustę, kiełbasę, kaszankę, golonkę, wieprzowinę, bułkę
zmieszaną z jajkiem, kury, kurczaki, sadło i oczywiście ziemniaki. Każda
kuchnia musiała skrupulatnie przestrzegać jej wytycznych, zwłaszcza
w kwestii przybrania, na które składały się kwiaty, figurki powycinane
z ciasta francuskiego, różnokształtne czekoladki, starannie pokrojone
owoce, bażancie pióra ułożone w wachlarz udający pawi ogon – jednym
słowem, morze kolorów i kształtów. „Każdy dodatek – powiedziała
sobie – powinien zostać odpowiednio zaprezentowany…” Jej myśli
przerwało odkrycie, kim jest postać wspinająca się za szybą. Nabrała
w płuca powietrza i starając się nie myśleć o ogromie pustej przestrzeni,
uchyliła drzwi na podwórze. Wydała z siebie zduszony jęk. Pod
daszkiem wozowni znajdującej się przy wejściu do spiżarni zobaczyła
Rosalíę uczepioną kolumny na wysokości ponad pięciu metrów. Pod
wpływem impulsu chciała po nią pobiec, ale poczuła, że strach przed
przestrzenią przygważdża ją do framugi, przypominając, że jest
więźniem własnej słabości. Mimo to zrobiła krok naprzód. Zaczęła
drżeć, a na jej czoło wystąpił zimny pot.
– Rosalío, nie wchodź wyżej! Rosalío! – zawołała bezradnie z progu.
Dziewczynka zatrzymała się na dźwięk jej głosu. Odwróciła głowę
i puściła się jedną ręką, żeby jej pomachać.
– Chcę fruwać… – odpowiedziała, a z jej ust skapnęła ślina.
Clara zacisnęła zęby i zrobiła kolejny krok naprzód. Jej krzyki
zaalarmowały kuchenny personel, który stłoczył się w drzwiach.
– Rosalío! Złaź natychmiast! – krzyknęła ochrypłym głosem.
Na widok wołających kuchcików dziewczynka zaczęła się wahać.
Clara poczuła, że traci siły, i przywarła do ściany, nie chcąc, by
ktokolwiek odkrył jej niemoc. Rosalía podciągnęła się jeszcze wyżej.
– Ale ja mogę fruwać…
Clara chciała krzyknąć, ale nie zdołała. Zabrakło jej sił, musiała
uczepić się futryny, żeby nie zemdleć. Rosalía wspinała się dalej,
wsuwając czubki stóp w przerwy między kamieniami kolumny.
Podkuchenne i Carmen del Castillo wołały do niej z kuchni. Nagle
otworzyły się drzwi na podwórze, do których Clara dobijała się
desperacko po swoim przyjeździe do Castamar. Pojawiła się w nich
Elisa Costa. Przecięła dziedziniec i stanęła pod kolumną.
– Złaź stamtąd natychmiast! – krzyknęła, pokazując ziemię.
Dziewczynka zaczęła schodzić, a kiedy znalazła się na dole,
wybuchnęła rozdzierającym płaczem.
– Mówiłyśmy ci tysiąc razy, żebyś tam nie wchodziła, bo jeszcze
spadniesz – powiedziała Elisa, prowadząc ją w stronę kuchmistrzyni.
Clara zdusiła jęk, walcząc z mdłościami. Pomyślała, że powinna
wrócić do kuchni i udawać, że nic jej nie jest, ale nie była w stanie
ruszyć się z miejsca. Elisa odwróciła głowę: zawahała się, kiedy
zobaczyła, że kuchmistrzyni stoi uczepiona framugi, a w jej oczach
maluje się przerażenie. Chociaż nie zrozumiała powodu jej paniki,
złapała Rosalíę za rękę i wprowadziła ją do środka. Clara przygryzła
wargi, ale mdłości narastały, nie mogła powstrzymać drżenia.
Pomyślała, że wszyscy się zorientują. Odwróciła wzrok i zobaczyła, że
Elisa stoi w progu i zasłania ją własnym ciałem. Clara zamknęła oczy
i po omacku poszukała jej ręki. Kiedy pokojówka prowadziła ją do
kuchni, kuchmistrzyni starała się nie patrzeć na podwórze: wydawało jej
się, że chce ją wchłonąć. Gdy znalazły się w środku, Elisa przytuliła ją
i powiedziała, że Rosalía jest bezpieczna i nie musi się o nią martwić.
Wsparta na jej ramieniu, Clara zorientowała się, że pokojówka daje jej
czas, by doszła do siebie. Otworzyła oczy, chroniona przez ściany.
Podziękowała Elisie i wyswobodziła się z jej uścisku. Personel wrócił już
do swoich zajęć, jakby nic się nie stało. Clara otarła pot lnianą
chusteczką i podeszła do Rosalíi, która leżała w kącie zwinięta
w kłębek.
– Mogę fruwać – powtarzała dziewczynka, ssąc palec.
– Nie możesz! Rozumiesz? Nie możesz! – krzyknęła gniewnie
Clara. – Tak więc już nie próbuj, nigdy więcej!
– Co jakiś czas wchodzi na górę – powiedziała Elisa. – To nie był
pierwszy raz.
Clara pokiwała głową.
– Dziękuję – powtórzyła, ponownie łapiąc ją za rękę.
Elisa pokręciła głową na znak, że to nic wielkiego, i odeszła, jak
zwykle radosna. Clara wróciła do swoich jadłospisów. Nie spuszczała
z oka Rosalíi, która wkrótce zaczęła pochrapywać. Powiedziała sobie, że
powinna lepiej jej pilnować. Jeżeli z jej winy biedaczce przytrafiłoby się
coś złego, Clara nigdy by sobie tego nie wybaczyła, a doña Úrsula
wykorzystałaby to zdarzenie, żeby wyrzucić ją z Castamar za
nieodpowiednią opiekę nad dziewczynką.
[11] Horchata (hiszp.) – napój orzeźwiający wytwarzany z migdałów ziemnych,
wody i cukru (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 10

16 października 1720 roku, przed śniadaniem
Diego wybrał się na przejażdżkę konną, żeby pokazać pannie Amelii
swoje włości. Pomysł wyszedł od jego matki. Pojechał z nimi tylko
Gabriel – markiz lubił długo pospać, a Alfredo i Francisco udali się do
Madrytu, żeby zająć się własnymi sprawami, i mieli wrócić dopiero na
kolację. Książę musiał się wywiązać z roli gospodarza. W pewnym
momencie znaleźli się nieopodal lasku, po którym jeździł z Albą
w poranki takie jak ten, korzystając z ostatnich ciepłych dni przed
nadejściem zimy. Podczas gdy Gabriel i matka opowiadali pannie
Amelii o wspaniałych stawach rybnych znajdujących się na terenie
posiadłości, Diego pogładził po szyi wierzchowca swojej żony i gnany
wspomnieniami, pokłusował w stronę zagajnika, ciesząc się tą chwilą
samotności. Przeciął dębinę, zostawiwszy po prawej stronie kaplicę
i rodzinny grobowiec. Jechał dalej brzegiem rzeczki Cabeceras. Za
każdym razem, kiedy wracał do tego miejsca, nieco oddalonego od
głównych zabudowań, przypominał sobie dzień, w którym wszystko się
zmieniło.
Tamtego ranka przed dziewięcioma laty wstał wcześniej niż
zwykle – królowa Maria Ludwika wydawała podwieczorek w pałacu
Buen Retiro. Poprzedniego dnia Diego uzgodnił z Alfredem
i Franciskiem, że spotkają się na miejscu. Siedzieli we trzech na
zalanym słońcem dziedzińcu, rozmawiając o polityce i przebiegu
wojny – wszystko wskazywało na to, że ją wygrają. Wtedy pojawiła się
Alba, w błękitnej spódnicy i krótkim kaftanie haftowanym złotą nicią,
uwydatniającym jej bujne kształty. Związane włosy podkreślały
elegancką, smukłą szyję. Zdjęła kapelusz, odsłaniając twarz i olbrzymie
niebieskie oczy, po czym przeszła między magnatami, przystając, żeby
się przywitać. Nieświadomie roztaczała wokół siebie aurę
wyczekiwania, jakby na dziedziniec wkroczyła sama królowa.
Przywitała się z Franciskiem i Alfredem i przez kokieterię pozwoliła,
żeby pomogli jej usiąść. Rozłożyła szylkretowy wachlarz i ze swoim
uśmiechem zdolnym obrócić w gruzy imperium wypomniała mężowi
przy przyjaciołach, że zapomniał o ich porannej konnej przejażdżce.
Udając złość, poskarżyła się, że zostawił ją samą i bezbronną.
Rozbawiony Alfredo zauważył, że flota Diega została pokonana, jeszcze
zanim przystąpiła do bitwy.
„Nigdy nie miałem szans na zwycięstwo” – odpowiedział mu wtedy.
Pożegnał się z przyjaciółmi i wrócili do Castamar. Alba wyliczała
straszliwe kary, jakie spotkają go za jego bezczelność. Wybuchnął
śmiechem na to wspomnienie. Dla Alby życie było jedną wielką zabawą.
Uwielbiała jeździć konno, tańczyć, czytać, śpiewać, grać na klawesynie,
śmiać się, a przede wszystkim podróżować. Zjeździła Europę, jeszcze
zanim za niego wyszła. Wojna uniemożliwiła jej dalsze wojaże, więc
przez ostatnie lata czuła się jak w więzieniu.
„Kiedy to się wreszcie skończy?!” – spytała któregoś razu. „Czy ci
Katalończycy[12] nigdy się nie poddadzą…?”
„Nie mają takiego zamiaru, co więcej, będą walczyć do upadłego” –
odparł.
Tak też się stało. Świadczyło o tym oblężenie zamku w Cardonie,
którego nie udało się zdobyć burbońskim oddziałom. Zamek poddał się
dopiero pod koniec wojny, już po upadku Barcelony. Diego uważał, że
odwaga Katalończyków zasługuje na uznanie. Dla Alby natomiast wojna
była prawdziwym utrapieniem. Nienawidziła przemocy, uważała ją za
cechę zwierząt, a nie ludzi. Wychodziła z założenia, że należy zaprzątać
sobie głowę – i to tylko przez chwilę – jedynie tymi problemami, które
da się rozwiązać. W obliczu spraw nierozstrzygalnych lepiej było jak
najszybciej się poddać.
Diego zagłębił się w dębowo-kasztanowy las i powoli jechał trasą
wzdłuż koryta, którą kiedyś razem pokonywali. Wspiął się na niewielkie
wzniesienie i uniósł w strzemionach, podziwiając krajobraz. Wsłuchany
w szum strumienia zmierzającego wartko do rzeki Manzanares,
otoczony drzewami bezkresnego lasu, dotarł do miejsca, w którym
stracił żonę. Ścigali się, Alba jak zwykle wygrała. Stawką było jej
przyjęcie urodzinowe, które i tak by urządziła, niezależnie od wyniku
zakładu. „Na Boga, przecież wydawaliśmy je co roku” – pomyślał,
uśmiechając się melancholijnie. Przypomniał sobie, że pocałowała go
z tym swoim niewinnym uśmiechem, świadoma, że tak czy inaczej
postawi na swoim.
– Musi pan za nią tęsknić. – Kobiecy głos wyrwał go z upojnych,
a jednocześnie bolesnych wspomnień.
Kiedy zawrócił konia, zobaczył pannę Amelię. Miała delikatną skórę,
ładne rysy, subtelne usta, prosty, szpiczasty nos i nieco pociągłą twarz.
Jechała na jednym z koni ze stajni Castamar. Przywitał ją skinieniem
głowy. Głosy odbijające się echem pośród drzew wskazywały, że
zbliżają się także jego brat i matka.
– Bardzo. Byliśmy z Albą niezwykle związani, znaliśmy się od
dziecka. Zginęła przygnieciona przez tego konia – wyjaśnił książę,
gładząc złotą grzywę swojego wierzchowca.
Panna Amelia zamilkła i wbiła wzrok w Diega, jakby próbowała mu
przekazać, że rozumie jego stratę i bardzo nad nią boleje. Odpowiedział
jej łagodnym, prostolinijnym spojrzeniem, które mówiło, że nie
potrzebuje jej pocieszenia. Spojrzała na jego konia i przerwała
milczenie.
– Wielu na pana miejscu kazałoby go zabić.
Westchnął z uśmiechem.
– To nie była wina zwierzęcia. Coś musiało je wystraszyć… A ja nie
zdołałem temu zapobiec – dodał szorstko.
Podjechała bliżej, pochyliła się nad jego siodłem i pogładziła go po
dłoni. Spojrzał jej w oczy. Dotyk kobiecej skóry sprawił mu
przyjemność. Minęło już tyle czasu, że prawie zapomniał, jakie to miłe
uczucie.
– Na pewno bardzo pan cierpiał – szepnęła.
– To nie ma znaczenia – odpowiedział nieco opryskliwie, odsuwając
dłoń.
– Oczywiście, że ma znaczenie, don Diego – zapewniła, ponownie
ujmując jego rękę.
Spojrzał na nią, próbując odgadnąć, czy jej litość jest szczera, czy
kieruje się innymi pobudkami. Może powodowały nią różne względy.
Coś w wyrazie jej twarzy mówiło, że nie jest już tą słodką, naiwną
panienką, którą poznał kilka lat wcześniej, jakiś grymas, który nadawał
jej rysom twardość, jakiej uczą życiowe strapienia. Trwali w milczeniu
do czasu, aż dobiegły ich głosy matki i Gabriela, którzy pospieszyli na
ich poszukiwanie.
– Tu jesteście. Proszę jechać ze mną, droga Amelio, pokażę pani
jeden z najpiękniejszych widoków na Castamar – powiedziała matka;
dosiadała konia po damsku, jak zwykle elegancka.
Panna Amelia posłała księciu ostatnie spojrzenie.
– Pan wybaczy… – powiedziała i odsunęła dłoń, niewinnie muskając
jego skórę, po czym odwróciła się w stronę jego matki.
Diego skłonił się szarmancko. Gabriel podjechał do niego i obejrzał
się, żeby sprawdzić, czy panie są już dostatecznie daleko.
– Uważaj na nią – powiedział, odprowadzając pannę Amelię
nieufnym wzrokiem. – Nie jest już tą delikatną dzierlatką, którą
poznaliśmy. Wczoraj widziałem ją z don Enriquem de Arconą. Stali
bardzo blisko siebie i rozmawiali szeptem.
Diego przytaknął, zastanawiając się, czy tych dwoje może coś knuć.
Podobno spotkali się przypadkiem po przedstawieniu. Panna Amelia nie
wyglądała mu na intrygantkę, nie miał też pojęcia, jakie sprawy mogły
łączyć ją z kimś pokroju markiza.
– Dziękuję, bracie – odpowiedział, po czym spiął konia ostrogami,
żeby dołączyć do matki i jej gościa.
Gabriel pojechał za nim.
Ostatni raz książę omiótł wzrokiem miejsce, gdzie dziewięć lat
wcześniej zginęła Alba. Wciąż nie mógł zrozumieć, co się wtedy
wydarzyło. Jechali stępa, ona przekonywała go o pilnej potrzebie
przebudowania prawego skrzydła pałacu, on protestował zdziwiony, bo
przecież niespełna miesiąc wcześniej zakończył się tam trzeci remont,
który zresztą sama zarządziła.
„Całe skrzydło. Nic mi się tam nie podoba” – upierała się przy
swoim.
„Albo, znowu?” – zapytał lekko poirytowany. „Nie lubię trwonić
pieniędzy”.
Ale ona dalej nalegała, nie panując nad drżeniem ust.
„Masz rację. Przyznaję, że to prawda. Wyszło tak, jak chciałam,
jednak trzeba je przebudować”.
„Ale dlaczego?”
Nie odpowiedziała mu od razu. Popatrzyła na niego zadziornie,
dając do zrozumienia, że coś ukrywa. Jej twarz rozjaśnił uśmiech.
Słowa, które padły z jej ust, napełniły go ogromną radością. „Bo jest za
poważne dla dziecka”. Zatrzymał konie i spojrzał na nią pytająco.
Zrozumiał, gdy tylko zobaczył błysk w jej oczach. Powiedział, że ją
kocha, i przysunął się, żeby ją pocałować.
Wtedy poczuł, że twarz Alby gwałtownie odrywa się od jego ust.
Otworzył oczy i odkrył, że jego koń niespodziewanie stanął dęba. Diego
uniósł się w strzemionach, żeby go okiełznać, a kiedy spojrzał w prawo,
zobaczył, jak wierzchowiec jego żony, który również wspiął się na tylne
nogi, zwala się na plecy. Alba była doświadczoną amazonką, próbowała
ściągnąć lejce i jak on unieść się na siodle, ale nie zdołała. Jej koń
dosłownie przekoziołkował w powietrzu i upadł na ziemię. Usiłowała
uskoczyć na bok, zanim ją zmiażdży, jednak było już za późno.
Wierzchowiec wylądował zadem na jej piersi i zakołysał się niczym
bujak, a z jej delikatnego ciała wydobył się przerażający odgłos
łamanych żeber. Upadek był tak gwałtowny, że aż zatrzęsła się ziemia.
Zwierzę natychmiast stanęło na nogi, miażdżąc kolejne kości. Alba
nawet nie jęknęła. Kiedy Diego wreszcie zareagował, okazało się, że jej
klatka piersiowa jest całkowicie wgnieciona. Przy każdej próbie
oddechu uciekała z niej cząstka życia.
Nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego konie zachowały się w taki
sposób. Były bliźniętami, bardzo spokojnymi. Koniuszy Belisario Coral
nie umiał wytłumaczyć ich reakcji. Sugerował, że może ukąsił je jakiś
owad albo wystraszyły się węża czy żmii, często spotkanych
w podmadryckich górach. Księciu było już wtedy wszystko jedno.
Pogrzeb jego anioła był najboleśniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek
doświadczył. Podczas tamtych mrocznych dni Diego mógł tylko
opłakiwać żonę i swoje nienarodzone dziecko. Od tamtego tragicznego
dnia wmawiał sobie, że Alba w jakiś niewytłumaczalny sposób wciąż
przebywa w Castamar: jej duch czuwał nad nim i jego bliskimi.
Diego zatrzymał konia porażony straszliwą myślą. Coś drgnęło
w jego wnętrzu i pierwszy raz poczuł, że Alba odeszła z Castamar już
dawno temu. Zrozumiał, że jedyną osobą, która czepiała się przeszłości,
był on.
Wrócili do pałacu okrężną drogą. On starał się ignorować
ukradkowe spojrzenia panny Amelii, jego matka rozpływała się nad
posiadłością, a Gabriel jak zwykle jechał w milczeniu, by nie zwracać na
siebie uwagi. Koniuszy i masztalerze przytrzymali konie za uzdy, żeby
mogli zsiąść. Panna Amelia uwiesiła się ramienia księcia i wąską
brukowaną ścieżką ruszyli w stronę głównego wejścia.
– Nie wiem, czy był pan kiedyś w moich stronach, ekscelencjo –
powiedziała. – Jest tam tak pięknie.
– Mam posiadłości w Sewilli, Maladze i Huelvie, ale nie
w Kadyksie – odparł. – Może powinienem nabyć ziemie niedaleko
majątku pani ojca, wieści o pięknie tamtej okolicy dotarły aż do
Madrytu.
Odpowiedziała uśmiechem i zamilkła. Diego odniósł wrażenie, że
jego kurtuazyjny komentarz rozbudził w niej jakiś zapomniany niepokój.
Weszli od frontu, pan Elquiza poprowadził ich do salonu. Stół był już
nakryty do śniadania, na koronkowym obrusie z manufaktury w La
Coruñi stała elegancka zastawa z Talavery. Po wejściu do środka poczuli
zapach opiekanego chleba, drobiowego bulionu, świeżych jaj,
mlecznych bułeczek, placków smażonych na oleju podanych na słodko
i na słono, czekolady i biszkoptów, a także wędlin przyszykowanych
przez krajczego: najlepszej hiszpańskiej szynki i polędwicy wieprzowej.
Aromat wywołał lawinę pochwał. Zniecierpliwiony markiz czekał na ich
powrót, by usiąść do śniadania.
– W końcu państwo jesteście! – wykrzyknął i przywitał się
skinieniem głowy przeznaczonym dla księcia, matki i panny Amelii,
specjalnie ignorując Gabriela. – Nie zniósłbym dłużej smakowitego
zapachu tych delicji, nie mogąc wbić w nie zębów.
Usiedli do stołu; Diego wskazał marszałkowi, żeby lokaje pod
dowództwem kamerdynera rozlali gościom bulion. Kiedy podniesiono
pokrywkę porcelanowej wazy, przyglądał się, jak powoli cichnie luźna
rozmowa. Aromat delikatnego kurzego mięsa, grzanek
z przypieczonego chleba, goździków i cynamonu zmieszał się
z zapachami czekolady, mlecznych bułeczek i placków. W salonie
rozległy się westchnienia zachwytu. Diego wymienił porozumiewawcze
spojrzenie z bratem siedzącym po przeciwnej stronie stołu; Gabriel
roześmiał się bezgłośnie. Matka skosztowała bulionu i z zamkniętymi
oczami delektowała się jego gęstą konsystencją. Panna Amelia
rozpływała się w pochwałach, wlała sobie do ust kilka łyżek zupy, żeby
zachować na podniebieniu intensywny smak. Markiz ze zmarszczonym
czołem patrzył w talerz, nie rozumiejąc, jak to możliwe, że zwykła zupa
może być tak wyrazista.
– Drogi przyjacielu, zazdroszczę panu – oznajmił don Enrique. –
Ten, kto przygotował te dania, musi być mistrzem sztuki kulinarnej.
– Nie daj mu odejść, synu – dodała matka, rozkoszując się kolejnym
łykiem bulionu. – Ten mężczyzna jest obdarzony wyjątkowym, godnym
pozazdroszczenia talentem.
Diego pokiwał głową. Śniadanie smakowało mu tak samo jak
pozostałym.
– To kobieta. I rzeczywiście ma talent – odpowiedział.
Ponownie zapadła cisza okraszona westchnieniami. Kiedy przeszli
do słodkości, książę kolejny raz pomyślał, że jego nowa kucharka to
prawdziwy skarb.
– Uzdolniona kobieta – zauważyła matka. – Skoro jest na służbie,
wnioskuję, że nie ma męża.
– Owszem. Pani Berenguer mówi, że do tego jest wykształcona.
– To znaczy, że potrafi czytać i pisać? – zapytał sceptycznie don
Enrique.
Diego zdołał jedynie przytaknąć. Delektował się czekoladą, lekką
niczym krem, nie za słodką, z nutką goryczy, która czyniła z niej idealną
mieszankę smaków. Chwilę później markiz podniósł głowę znad swojej
filiżanki i dojadając mleczną bułeczkę, stwierdził, że wykształcona
kucharka to prawdziwa rzadkość.
– Z tego, co mi wiadomo, zna angielski, francuski i języki martwe –
odpowiedział książę.
– Wielki Boże… Teraz nie dziwi mnie, dlaczego nie wyszła za mąż.
Taka kobieta byłaby nie do zniesienia jako żona – podsumował don
Enrique.
Wszyscy przyznali mu słuszność. Diego poczuł, że coś się w nim
gotuje: wspomnienie delikatnej dziewczyny kontrastowało z brutalnym
wnioskiem markiza. Miał jednak rację: panna z jej wykształceniem bez
problemu znalazłaby męża, gdyby żył jej ojciec, który zapewniłby córce
hojne wiano. Natomiast po jego śmierci wykształcenie działało na jej
niekorzyść: przy tak światłej kobiecie, która mogła czytać w oryginale
angielskich empirystów, jak Locke czy Bacon, i francuskich
racjonalistów, jak Kartezjusz, każdy mąż wyszedłby na idiotę. Także
niektórzy spośród arystokratów baliby się takiej żony, a co dopiero
plebejusze, którzy nie potrafili nawet przeczytać królewskiego dekretu.
Don Enrique trafił w sedno. Nawet nie zauważył, kiedy Diego
podniósł wzrok i mrużąc powieki, spojrzał na niego rozdrażniony.
Książę miał wrażenie, że za jego swobodnym komentarzem, któremu
wszyscy ochoczo przyklasnęli, kryła się impertynencja. Poczuł, że zbliża
się jeden z jego napadów złości. Z trudem powstrzymał się od
niestosownej odpowiedzi, koncentrując się na smaku biszkoptu. Matka
otarła usta serwetką obszytą koronką i stwierdziła, że to dziwne, iż taka
kobieta nie znalazła sobie męża jeszcze za życia ojca.
– Nie zamierza mieć dzieci? – zapytała.
– Pewnie jest szpetna albo stara – powiedział don Enrique.
– Wprost przeciwnie – odparł oschle Diego. – Kucharka, która jest
dobrze wychowaną panienką… – pomyślał na głos.
Jego brat wyczuł, że ton markiza wzbudził w nim irytację, i dał mu
znak zza stołu, żeby nie dał się ponieść swojemu wybuchowemu
temperamentowi. Ale Diego nie myślał już o don Enriquem. Kiedy
wypowiadał ostatnie zdanie, wróciła ciekawość, która od kilku dni nie
dawała mu spokoju. Nagle zdał sobie sprawę, że Clara Belmonte jest
panną z dobrego domu, dlatego od początku nie pasowała mu do
kuchni. Nie wiedział tylko, czy praca kucharki jest konsekwencją
pechowego losu, czy też ma związek z jej nazbyt wysoką kulturą. Bez
uprzedzenia wstał od stołu, zanim inni zdążyli zareagować.
Z grzeczności unieśli się na krzesłach.
– Proszę mi wybaczyć – przeprosił poniewczasie i ruszył w stronę
kuchni, odprowadzany zdumionymi spojrzeniami swoich gości.
16 października 1720 roku, podczas śniadania
Clara dyskretnie cmoknęła. Doña Úrsula pojawiła się akurat
w momencie, kiedy pod drzwiami kuchni zebrała się chmara służących
zwabionych dobiegającymi z niej zapachami. Surowym tonem zapytała,
co tu robią, wdychając aromat potraw, których wszak nigdy nie
spróbują. Służba chciała się rozejść, ale ochmistrzyni kazała wszystkim
wejść do kuchni.
– Jak państwo wiedzą, wieczorem rozpoczyna się organizowana co
roku uczta. Mam nadzieję, że wszystko wypadnie idealnie, tak jak
życzyłaby sobie tego doña Alba, która, choć już jej z nami nie ma, nadal
jest duszą tego domu. Jeżeli jeszcze raz przyłapię kogoś na takim
nieróbstwie, wyciągnę natychmiastowe konsekwencje. Proszę się
rozejść – rozkazała.
Ci służący, którzy nie mieli nic wspólnego z gotowaniem, czym
prędzej opuścili kuchnię. Doña Úrsula zaczekała, aż wszyscy wyjdą,
i posłała kucharce spojrzenie wskazujące, że ostrzeżenie dotyczyło
także jej. Clara zauważyła, że i ona nieświadomie wciąga nosem
zapachy, które roznosiły się po kuchni i sąsiednich korytarzach.
Wychodząc, ochmistrzyni minęła w drzwiach księcia. Powitała go
ukłonem, z miną wyrażającą zdumienie, że jest coś, co umyka jej
kontroli.
– Potrzebujecie czegoś, ekscelencjo? – zapytała.
Na widok księcia Clara natychmiast schyliła głowę, podobnie jak
reszta kuchennego personelu. Don Diego nie odpowiedział na pytanie
ochmistrzyni, jakby go nie słyszał.
– Wszystko w porządku z pani ręką, panno Belmonte? – zapytał.
Po chwili paniki Clara skinęła głową, zbita z tropu. Kątem oka
zobaczyła, że ochmistrzyni przysłuchuje się ich rozmowie zza
uchylonych drzwi.
– Tak, wasza ekscelencjo, dziękuję za waszą troskę – odpowiedziała
zakłopotana, uświadomiwszy sobie, że książę zwraca się do niej per
pani.
Don Diego mierzył ją wzrokiem. Przełknęła ślinę, nie wiedząc, co
robić ani co powiedzieć. Księciu najwyraźniej nie przeszkadzał zastęp
służących przyglądających się tej niecodziennej scenie. Rozbudzona
Rosalía wydała gardłowy dźwięk, wskazując jego ekscelencję ze
swojego kąta.
– Proszę się na nią nie gniewać – powiedziała Clara w obawie, że
książę poczuje się urażony. – Ona tak naprawdę nie wie, co robi.
Don Diego podszedł do dziewczynki i czule pogładził ją po policzku.
– Jak się miewasz, Rosalío? – zapytał.
Odpowiedziała mu uśmiechem.
– Niech się pani nie martwi. To córka mojej nieżyjącej piastunki,
która była mi bardzo bliska.
Znów zwrócił się do niej jak do szlachcianki.
– Nie wiedziałam, ekscelencjo – odpowiedziała Clara, próbując
zapanować nad zdenerwowaniem.
– Zszedłem, żeby się z panią zobaczyć…
Służący stali w bezruchu z brodami przyklejonymi do piersi i rzucali
im ukradkowe spojrzenia. Oblała się rumieńcem. Usłyszała, że
przyczajona za drzwiami ochmistrzyni robi krok naprzód. Don Diego
podszedł do Clary i tak jak podczas ich wcześniejszych spotkań uniósł
palcem jej podbródek. Znów poczuła delikatny dotyk jego dłoni
i zapach, który przypominał jej ojca.
– …bo mam do pani pytanie – dokończył, próbując upolować jej
spojrzenie.
Zdenerwowana uciekła wzrokiem w stronę swoich podwładnych.
Płonące, pulsujące policzki musiały zdradzać jej zakłopotanie.
– Ekscelencjo… – powiedziała, kierując oczy na jego kremowy
szustokor.
– Proszę na mnie spojrzeć – rozkazał wprost.
Posłuchała go. W bursztynowej tęczówce otaczającej jego źrenice
dostrzegła jednocześnie smutek i niezłomne męstwo.
– Kiedy kosztowaliśmy pani wyśmienitych dań, wywiązała się
ciekawa rozmowa.
– Słucham was, ekscelencjo – powiedziała, spoglądając na niego
odważnie. Pomyślała, że mimo wymaganej od kobiet skromności nie
pozwoli, by pokonała ją nieśmiałość.
– Sugerowano, że rzadko spotyka się kobietę o pani wykształceniu,
która zamiast dobrze wyjść za mąż, zarabia na życie jako kucharka.
Wysunięto wręcz wniosek, że brakuje pani w tym względzie ambicji –
powiedział bez ogródek.
Przełknęła ślinę, zanim udzieliła odpowiedzi. Zastanowiła się nad
doborem słów, nie chciała bowiem, by zabrzmiały dwuznacznie albo
zostały opacznie zinterpretowane.
– Nic bardziej mylnego, ekscelencjo. Znalezienie właściwego męża
jest jednym z moich celów, ale muszę wam zdradzić, że kocham
gotować, tak jak kocham życie. Dlatego powiedziałam doñi Úrsuli, jak
wielki zaszczyt mi uczyniliście, obdarzając mnie zaufaniem. Czuję się
szczęśliwa w tej kuchni.
– Bardziej, niż gdyby znalazła pani odpowiedniego męża? – zapytał
ze zmarszczonym czołem, nadal trzymając ją za brodę.
– Tak.
Don Diego jeszcze mocniej zmarszczył czoło i odsunął palec.
– Jak to możliwe? Czyż naturalnym dążeniem kobiety nie jest
małżeństwo i wydanie na świat potomstwa?
Wydawało się, że wystawia ją na próbę, by poznać jej zdanie w tej
kwestii.
– Owszem. Ojciec zawsze mnie uczył, że tak powinno być,
ekscelencjo – odrzekła, już bardziej opanowana. – Ale matka uczyła
mnie też, że mogę mieć inne ambicje poza małżeństwem.
Pośród służących przeszedł szmer, który nie umknął uwadze ani jej,
ani don Diega. Zobaczyła, że wytrzeszczają oczy, i choć nic nie mówili,
wymieniali między sobą zdumione spojrzenia.
– Czy powinienem wyciągnąć z tego wniosek, że nie chce pani
wychodzić za mąż? – zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.
Nie rozumiała, dlaczego publicznie ją przesłuchuje, ale nie mogła się
oprzeć palącej sile jego źrenic. Na moment schyliła głowę, po czym
znów na niego spojrzała.
– Nie wiem, czy znajdę mężczyznę, który zaakceptowałby tego
rodzaju poglądy, uważane za niestosowne u osób mojej płci, natomiast
za każdym razem, kiedy gotuję pośród sadzy i ognia, czuję się
spełniona – wyjaśniła. – I… jestem przekonana, że małżeństwo
oddaliłoby mnie od tego szczęścia.
Wtedy książę zrobił coś, czego zupełnie się nie spodziewała i co
jeszcze bardziej rozpaliło spojrzenia służby: przysunął się do niej i ze
zdecydowaniem skłonił głowę, jakby miał do czynienia z damą.
– Nie wszyscy mężczyźni mają jednakie charaktery i poglądy.
Jestem pewien, że w przyszłości spotka pani kogoś, kto nie tylko
zaakceptuje pani przekonania, ale będzie dumny z tego, że jego żona
takowe posiada – powiedział, nadal pochylony. – Panno Belmonte.
Nawet nie była w stanie mu odpowiedzieć – pożegnała się ukłonem
jak reszta służących. Kiedy podniosła głowę, napotkała przerażające,
oszołomione spojrzenie doñi Úrsuli. Odwróciła się i zajęła gotowaniem,
czując, że drżą jej nogi. Kątem oka zerknęła w stronę drzwi; wydało jej
się, że smoczyca nadal za nimi stoi, próbując zrozumieć, co dzieje się
między nią a panem. Ona sama nie znała odpowiedzi na to pytanie.
16 października 1720 roku, po śniadaniu
Kiedy Diego wrócił do salonu, don Enrique kończył śniadanie,
matka odpoczywała w fotelu, a panna Amelia i Gabriel prowadzili
niezobowiązującą pogawędkę. Dziedzic Castamar usiadł, jakby minęła
zaledwie chwila i wciąż trwała rozmowa, która skłoniła go do zejścia do
kuchni.
– Kocha gotować, dlatego nie wychodzi za mąż – wyjaśnił oschle
markizowi.
Don Enrique uniósł brwi ze zdziwienia, sygnalizując mu, że jego
zachowanie jest nie na miejscu i że wraca do rozmowy, która już dawno
została zakończona. Matka rzuciła markizowi przelotne spojrzenie,
ignorując słowa syna.
– Drogi przyjacielu, nie chcę pana urazić, ale nie wiedziałem, że
bierze pan sobie tak do serca błahe pogawędki – powiedział
z uśmiechem don Enrique.
Diego znów wyczuł w jego tonie protekcjonalność. Zmusił się do
odwzajemnienia jego uśmiechu, by złagodzić wydźwięk swojego
wcześniejszego komentarza. Markiz zdawał się mieć szczególny dar do
zamieniania towarzyskich konwencji w uszczypliwości wymierzone
w jego osobę. Może wrażenie, jakie zrobił na księciu pierwszego dnia,
nie było całkiem chybione. Diego zapanował nad gniewem i wbił
w markiza nieruchome spojrzenie. Tym razem don Enrique je
odwzajemnił; Diego odkrył groźny błysk czający się za jego sztucznym
uśmiechem. Matka uśmiechnęła się do niego i dokończyła myśl, którą
zamierzał sformułować jej gość.
– Don Enrique chce powiedzieć, że to, co sądzi kucharka, nie ma
żadnego znaczenia, mój synu – rzuciła z drugiego końca salonu.
– Naturalnie – odpowiedział Diego.
Markiz jeszcze przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym
podszedł do matki, która zaproponowała mu partyjkę warcabów,
nieświadoma toczącej się między nimi potyczki. Diego sięgnął po
filiżankę z czekoladą i pomyślał, że może don Enrique wbija mu
subtelne szpile w jakimś celu i że nie jest to jedynie jego sposób bycia.
Niewzruszony uśmiech gościa sugerował, że ten wcale się go nie boi.
Markiz nie zdawał sobie jednak sprawy, że drażni tygrysa, który żyje we
wnętrzu Diega, i że jeśli tak dalej pójdzie, wywabi go z kryjówki,
a wtedy gorzko tego pożałuje.
[12] Wojna o sukcesję hiszpańską miała również charakter wojny domowej –
przeciwko panowaniu Filipa V wystąpiła zwłaszcza Katalonia; Barcelona skapitulowała
dopiero we wrześniu 1714 roku (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 11

16 października 1720 roku, przed południem
Hernaldo usłyszał łomotanie do drzwi i otworzył zaspane oczy.
Pomyślał, że pewnie kiedy spał, jego córka Adela wybrała się na plac
Cebada po zakupy. Usiadł na trzeszczącej pryczy i zauważył, że drewno,
które wieczorem włożył do kominka, już ledwo się tli. Musiało być koło
południa: okiennice w jego klitce dzieliły promienie słoneczne na
załamujące się wiązki, które oświetlały unoszące się w powietrzu
drobinki kurzu. Ktoś zapukał po raz drugi. Hernaldo poprawił znoszone
skórzane spodnie, założył buty, wyjął z pochwy rapier – prezent od
pana – i sięgnął po naostrzony nóż. Madryt nie był bezpiecznym
miejscem, tym bardziej dla kogoś, kto jak on umówił wielu łajdaków na
spotkanie ze Stwórcą. W każdej chwili mógł się zjawić szukający zemsty
brat czy krewny któregoś z nich. Pogodził się z tym, że pewnego dnia
zginie w ten właśnie sposób, było to wpisane w jego profesję. Wstał
z siennika z nagim, poprzecinanym bliznami torsem i krzyknął, że
jeszcze jedno walnięcie, a wyjdzie i poderżnie gardło temu, kto się tak
dobija. Ktokolwiek to był, wziął sobie do serca jego ostrzeżenie.
– Kto tam? – zapytał Hernaldo, podchodząc do drzwi.
– Przesyłka – odpowiedział młodzieńczy głos.
Hernaldo uchylił drzwi i na wszelki wypadek wsunął w szparę stopę.
Na schodach stał chłopiec liczący sobie jakieś dwanaście wiosen.
– Pan bierze, psze pana – powiedział, wręczając mu mały przedmiot
owinięty szmatą. – Mańkut mówi, że bendzie na pana czekać w El
Zaguán, coby odebrać, co mu siem należy.
Hernaldo odprawił chłopaka, wziąwszy od niego zawiniątko.
Upewnił się, że drzwi są dobrze zamknięte, i rozwiązał paczuszkę.
Uśmiechnął się na widok bezwartościowego metalowego klucza.
Oznaczał dobre wieści dla jego pana, don Enriquego de Arcony. Dzięki
niemu będzie miał większą swobodę działania w Castamar. Westchnął
i zaczął się ubierać. Zdobycie klucza było pierwszym z zadań, jakie
zlecił mu don Enrique. Drugie miał wykonać tego ranka; wiązało się
z wizytą u markizy Sol Montijos, kobiety, przed którą lepiej było mieć
się na baczności.
Doña Sol była sojuszniczką don Enriquego, który poprosił ją o jakąś
przysługę. Hernaldo nie znał szczegółów, wiedział jedynie, że markiza
wybiera się wraz z mężem na kolację w wąskim gronie, która miała się
odbyć tego wieczoru w Castamar, co sprzyjało planom jego pana.
Poprosiła o kilka dni do namysłu, żeby zdecydować, jaką chce zapłatę.
Nie miał pojęcia, czego zażąda w zamian za przysługę. Uważał ją za
wcielonego diabła: wyszła za mężczyznę starszego od niej
o dwadzieścia lat, miała ognisty temperament i była podstępna jak
żmija. Poprzedniego wieczoru dostał liścik od markiza z informacją, że
doña Sol „wyznaczyła już swoją rekompensatę”. Hernaldo z trudem
nauczył się czytać i pisać od księży ze swojej wioski, miał więc
problemy z rozszyfrowaniem wyszukanego języka, jakim posługiwał się
don Enrique; nieraz prosił go, żeby upraszczał zdania. Musiał
kilkakrotnie przeczytać list, żeby zrozumieć rozkaz: tego ranka
powinien złożyć wizytę markizie i dowiedzieć się, czego żąda.
Schował rapier do pochwy, włożył skórzaną kurtę i wsunął za
spodnie mizerykordię[13], na wypadek gdyby musiał szybko ją
wydobyć. Jako żołnierz Tercios zaprawiony w europejskich bitwach,
w których walczył pod rządami Karola zwanego Zaklętym, kiedy
Hiszpania wykrwawiała się, cedując Francuzom swoją i tak już
ograniczoną niezależność, wiedział, że w pojedynku liczy się nie honor,
a zwykła zręczność: fortele wyuczone w wojsku i ciemnych zaułkach,
gdzie za kilka reali wyrównywał rachunki z nieszczęśnikami, którym
zsuwał na oczy kapelusz i przepoławiał ostrzem kręgosłup. Podczas
takich starć ważne było, żeby zabić szybko i skutecznie, zwłaszcza jeżeli
miało się do czynienia z przeciwnikiem tej samej profesji. Jedną z takich
sztuczek było odparcie ataku płaską stroną ostrza, żeby broń rywala
poszybowała nad jego ramieniem; potem należało błyskawicznie się
odwrócić i czym prędzej zadać śmierć. W ten sposób ratowało się
własną skórę.
To zapewne dzięki tej wiedzy, której nie mógłby przekazać żaden
nauczyciel, Hernaldo potrafił wyczuwać strach pulsujący w sercach
innych. Uważał, że lęk gnieżdżący się w ludziach jest
odzwierciedleniem tego, co dzieje się w Hiszpanii, która została
sprowadzona do fasady. Największe imperium w Europie zamienione
we francuską marionetkę. „Nic, tylko się pochlastać. Pół życia
walczyłem z Francuzami wyłącznie po to, żeby teraz nami rządzili”.
Kiedy ponad piętnaście lat wcześniej wersalski monarcha zarządził
rozwiązanie Tercios, Hernaldo wiedział, że jego wojskowa kariera
dobiegła końca. Żołnierz po czterdziestce, w stanie spoczynku, miał do
zaoferowania jedynie swoją szpadę, którą za kilka bilonowych reali
wysługiwał się różnym bezlitosnym kreaturom. Szybko trafił do
więzienia w Sewilli, skazany na stryczek za wypatroszenie dwóch
podsędków i sędziego ziemskiego podczas niefortunnego spotkania
w gospodzie w Tresaguas.
Uniósł szklaneczkę i jednym haustem wypił wódkę, rozkoszując się
paleniem w gardle, które przypominało mu, że nadal żyje. Wspomnienia
zawiodły go do celi, gdzie przez rok znosił cięgi i poniżenia ze strony
strażników, pogodzony z tym, że zawiśnie na stryczku zalany własnym
moczem. Któregoś dnia do lochów zawitał jakiś możny pan –
przechadzał się po korytarzu jak po madryckim alkazarze. Zapach jego
perfum przykrył nieco skoncentrowane więzienne wyziewy. Mężczyzna
zatrzymał się przy celi Hernalda.
„To ten” – powiedział stojący za plecami wielmoży strażnik. „Jutro
biorą go na szubienicę”.
Hernaldo podniósł oczy. Możny pan zmierzył go wzrokiem,
przykładając do nosa chusteczkę.
„Rozumiem. To może być człowiek, jakiego potrzebuję”.
Strażnik uderzył Hernalda, żeby wstał. Ten ledwo poczuł cios;
instynktownie się odchylił, przyzwyczajony do kija i bólu. Wartownik
zaczął wymyślać mu od najgorszych, ale możny uciszył go ruchem ręki,
wręczył mu kilka reali i kazał odejść. Potem powoli odwrócił się
w stronę więźnia. Czubkiem laski odgarnął mu z twarzy włosy, uniósł
mu brodę i wypowiedział jego imię. Hernaldo spojrzał na niego
wystraszony, pogodzony z tym, że wizyta wielmoży przyniesie mu tylko
więcej cierpienia przed śmiercią.
„Spokojnie, nie przyszedłem tu, żeby cię skrzywdzić” – powiedział
don Enrique na widok jego przerażonej miny.
„Czego ode mnie chcecie?” – zapytał Hernaldo, nieznacznie się
odsuwając.
Wtedy markiz wypowiedział słowa, których mężczyzna nigdy nie
zapomniał.
„Wkrótce czeka cię śmierć, Hernaldo de la Marca, ale jeżeli mnie
posłuchasz, możliwe, że twoje życie będzie znacznie dłuższe i lepsze” –
powiedział, przykucając.
Hernaldo pokręcił głową, wykrzywiając twarz w grymasie. Nie
rozumiał. Don Enrique rozłożył ręce i uśmiechnął się, jakby rozmawiał
z dzieckiem.
„Chcesz umrzeć dziś w nocy na stryczku czy nie?”
Hernaldo poruszył się, jeszcze bardziej zdumiony. Zrozumiał, co
powinien odpowiedzieć.
„Nie… Nie, panie”.
„Posłuchaj mnie uważnie”. Don Enrique przysunął bliżej twarz,
zatykając nos i usta chusteczką, i położył mu na ramieniu laskę. „Trwa
wojna. Wojna, która przesądzi o losach Europy, Hiszpanii i jej króla.
Przez całe życie służyłeś dynastii Habsburgów. Teraz to już niemożliwe,
ale mógłbyś służyć rodowi Arconów”.
Hernaldo pamiętał, że natychmiast poczuł szacunek do tego
mężczyzny, anioła, który zstąpił z nieba. Wiedział, że markiz nie
przyszedł do tego więzienia po Hernalda de la Marcę, ale po kogoś, kto
spełni kilka warunków. A on je spełniał. Pamiętał, jak przypadł do rąk
don Enriquego i zaczął je całować i jak markiz się od niego odsunął.
„Wyciągnijcie mnie stąd, a przysięgam, że będę wam służył tak, jak
służyłem królowi Karolowi. Do ostatniej kropli krwi, wasza
wielmożność” – powiedział Hernaldo.
Don Enrique wyprostował palec, żeby się od niego uwolnić.
„Zacznijmy od tego, że nie będziesz mnie bez pozwolenia dotykał” –
powiedział z półuśmiechem, podczas gdy on błagał go o wybaczenie.
„Zanim przypieczętujesz tę umowę, chcę, żebyś coś zrozumiał. Po
wyjściu z więzienia trafisz pod moją kuratelę. Jeżeli zdradzisz moje
zaufanie, nie tylko wsadzę cię tu z powrotem, ale też osobiście zadbam
o to, żeby strażnicy codziennie dawali ci w kość. Zrozumiałeś?”
Więzień przytaknął, zapewniając, że będzie służył tylko markizowi
i że zginie u jego boku.
„Będę narzędziem do wykonywania waszych rozkazów i nigdy was
nie zawiodę” – zakończył. „Macie moje słowo honoru”.
Don Enrique wstał. Przytknął główkę laski do jego ust i ruchem
dłoni nakazał mu milczenie.
„Nadejdzie taki dzień, Hernaldo, kiedy będziesz musiał wybrać
między lojalnością a ucieczką. Przypomnij sobie wtedy swoje słowa.
Lojalność da się udowodnić tylko podczas najgorszej burzy” – rzekł
i zniknął w lochach, które były piekłem na ziemi.
Od tamtej pory minęło piętnaście długich lat. Hernaldo dotrzymał
słowa: przez cały ten czas był z markizem na dobre i na złe, gotów
oddać za niego życie, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Służenie
Habsburgom ściągnęło na niego same nieszczęścia, Burbonowie
przenieśli go w stan spoczynku, nie doceniając jego wieloletnich zasług.
Za to don Enrique okazał się dobrym panem: przebiegłym, odważnym
i roztropnym, o dużych możliwościach i wielkiej władzy. Już raz prawie
udało mu się zabić Castamara, w dyskretny, wyszukany sposób.
Niewiele osób wiedziało o tamtej próbie: gdyby szczegóły wyszły na
jaw, wszyscy skończyliby na stryczku, łącznie z markizem. Tragiczny
wypadek doñi Alby był jednym z tych momentów, kiedy Hernaldo miał
okazję udowodnić swoją lojalność. Żaden mędrzec nie potrafił wyjaśnić,
dlaczego koń księżnej zareagował tak gwałtownie. Dla Hernalda była to
otwarta księga opatrzona jego własnym podpisem.
Znał aptekarza gotowego podzielić się swoją szczególną wiedzą
z tymi, którzy jej potrzebowali. Hernaldo przebył pół Madrytu, zanim
dotarł do niewielkiej apteki przy ulicy Reyes na obrzeżach miasta,
niedaleko Paseo de los Recoletos Agustinos. Vicente Hermosilla znalazł
rozwiązanie: drewniany gwizdek. Początkowo Hernaldo wziął go za
szarlatana, jego żołnierski umysł nie był w stanie pojąć, jak to coś może
zadać śmierć. Staruszek dokonał prezentacji: kiedy dmuchnął, nie
rozległ się żaden dźwięk, za to z zaplecza niespodziewanie wybiegł
brytan i usiadł obok swojego pana.
„Gwizdek wydaje dźwięki niesłyszalne dla ludzi, ale słyszalne dla
zwierząt” – poinformował aptekarz.
„To jakieś czary”.
„Nie, wcale nie. To natura. Jedno gwizdnięcie i pies przychodzi,
dwa…” – Dmuchnął i brytan zniknął na zapleczu. „Widział pan?”
„No dobrze, ale jak miałbym to wykorzystać?” – zapytał Hernaldo.
„Och, Hernaldo, nie wątpię, że doskonale włada pan bronią, ale
w tych sprawach… Niech pan użyje gwizdka do wytresowania
wybranego zwierzęcia. Skojarzy niesłyszalny dźwięk z bólem, agresją,
czym pan zechce, tak żeby sprawcą śmierci, którą chce pan zadać, było
zwierzę” – wyjaśnił obrazowo. „Może pan na przykład wyszkolić psa,
żeby zaatakował, kiedy pan zagwiżdże. Wszyscy pomyślą, że to
wypadek, nikt z nim pana nie powiąże”.
Uczony starzec bez wątpienia znalazł idealny sposób, żeby wysłać
don Diega na tamten świat, nie wzbudzając podejrzeń. Hernaldo nie
uważał księcia za złego człowieka, wręcz przeciwnie – dziedzic
Castamar budził jego szacunek. Mówiono, że to zaprawiony w bojach
żołnierz, który wielokrotnie udowadniał swoją odwagę na polu bitwy.
Oczywiście zdanie Hernalda na temat arystokraty nie stało na
przeszkodzie, by go zabić. Koń miał zmiażdżyć don Diega, a nie jego
żonę, ale tamtego dnia małżonkowie wymienili się bliźniaczymi
wierzchowcami, których zwykli dosiadać. Gdyby dopisało im szczęście,
teraz robaki toczyłyby księcia, a nie doñę Albę. „Tyle zachodu na nic” –
powtarzał sobie często Hernaldo. Szczęście nie dopisało im ani wtedy,
ani podczas wojny, ale było tylko kwestią czasu, kiedy zacznie im
sprzyjać.
Włożył do pochwy pistolet skałkowy ładowany od strony wylotu lufy
i wyruszył na spotkanie z markizą de Villamar, by wypełnić drugie
z zadań zleconych mu przez pana. Jeżeli był czegokolwiek pewien, to
tego, że w ten czy inny sposób don Enrique zdobędzie tytuł granda
i doprowadzi księcia do upadku.
Tego samego dnia, 16 października 1720 roku, przed południem
Kuchnia zamieniła się w istne królestwo zapachów, rozgrzanych
pieców, fajerek, drewna i węgla. Kuchcikowie patroszyli barany i ryby
i wykrawali żyły, pomocnicy usuwali kości, polewali mięso sosem
z migdałów, karmelizowali je, szpikowali boczkiem albo okładali
cienkimi plastrami słoniny. To nagromadzenie ludzi, garnków, patelni,
łyżek cedzakowych, rożnów i dwuzębnych widelców sprawiło, że Clara
zapomniała o incydencie z Rosalíą – którego biedna dziewczynka omal
nie przypłaciła życiem – i o rozmowie z don Diegiem. Jednak od czasu
do czasu przed oczami stawała jej zdumiona twarz ochmistrzyni. Już
sama wizyta księcia w kuchni była niecodziennym wydarzeniem, ale to,
że pożegnał się z kucharką jak z panną z dobrego domu, czyniło całą
scenę absurdalną.
Clara odwróciła się i westchnęła, przypominając sobie spotkanie
z panem i wytrzeszczone jak u sowy oczy doñi Úrsuli. Uśmiechnęła się
pod nosem i złośliwie pomyślała, że wreszcie coś wymknęło się spod
żelaznej kontroli smoczycy. Przez panujące w kuchni zamieszanie nie
miała jeszcze okazji dobrze poznać nowej dziewki kuchennej, która
zajęła jej miejsce. Beatriz Ulloa była leniwa i miała niewielkie pojęcie
o gotowaniu. Clara doszła do wniosku, że doña Úrsula specjalnie ją
zatrudniła, żeby kucharka nie mogła sama wybrać sobie pomocnicy
spośród personelu sprowadzonego z okazji przyjęcia. Clara kazała
dziewczynie pilnować pomywaczy, żeby nie obijali się przy zmywaniu
naczyń, dzięki czemu nie przeszkadzała bardziej doświadczonym
kuchcikom i kucharzom.
Spróbowała sztufady; dolała do niej trochę czerwonego wina
i delikatnie zamieszała w garnku. Powierzyła ją pieczy Alfonsiny
Serrano i ponownie spojrzała na nową dziewkę kuchenną, która miała
spać w alkowie, gdzie ona sama obudziła się jeszcze tego ranka.
Dziewczyna niezdarnie kroiła ziemniaki w słupki. W jej kasztanowych
oczach Clara dostrzegła błysk woli przetrwania charakterystyczny dla
osób, które dużo wycierpiały. Ten sam błysk rozświetlał także jej
spojrzenie.
Kiedy szła korytarzem w stronę innych kuchni, usłyszała
dobiegającą z piętra piękną melodię, którą ktoś grał z wirtuozerią na
klawesynie. Clara przypomniała sobie, jak siedziały z siostrą przy
manuale, czekając z obiadem na ojca, który kilka dni wcześniej
zapowiedział listownie swój powrót. Nie dotarł do domu. Kiedy
otworzyła drzwi, by go powitać i pieszczotliwie potarmosić za policzek,
ujrzała posłańca z wiadomością od sekretarza wojny Joségo de
Grimalda. Po przeczytaniu listu musiała usiąść. Matka i siostra
obserwowały ją zdumione, dopytując, co się dzieje. W końcu
odpowiedziała im z załzawionymi oczami:
„Nic. Nic się nie dzieje”.
Potem straciła przytomność. Kiedy doszła do siebie, jej życie
wyglądało już zupełnie inaczej: ojciec nie żył, a ona cierpiała na chorobę
nerwową, która uniemożliwiała jej przebywanie w otwartej przestrzeni.
Kilka dni później sekretarz wojny osobiście poinformował ją
o okolicznościach śmierci ojca.
„Zginął jako bohater i patriota” – powiedział na wstępie José de
Grimaldo.
Podobno zwolennicy arcyksięcia, którzy przedarli się za linię
burbońskich oddziałów, zamierzali zaatakować szpital polowy, żeby
zdobyć opium i jedzenie. Jej ojciec stawił im opór razem z lżej rannymi
żołnierzami i rezerwistami. Bronili mostu nad rzeką Tajuña. Ojciec
rozkazał ukryć cały zapas opium i żywności oraz przerzucić pacjentów
i kobiety na drugi brzeg. Później okazało się, że wśród rannych był
daleki kuzyn króla.
„Pani ojciec wytrwał prawie godzinę. Kiedy zrozumiał, że
przeciwnicy przedrą się na drugą stronę i pozabijają wszystkich
pacjentów, wysadził się razem z mostem” – oznajmił don José
podniosłym tonem. „Przykro mi z powodu pani straty. Pani ojciec był
uczciwym, dobrym, odważnym człowiekiem. Tamtej nocy ocalił wiele
istnień. Na wieść o jego wyczynie król zapewnił, że przyzna mu
pośmiertnie tytuł szlachecki”.
Nie doczekały się żadnego tytułu. Chociaż wysłały kilka listów w tej
sprawie, wojna pogrzebała wszelkie dobre zamiary. Clara nadal nie
rozumiała, dlaczego Burbon nie dotrzymał słowa. Od tamtej pory
zaznała jedynie nędzy i cierpienia, nie licząc paru wyjątkowych
momentów.
Jej myśli pierzchły, kiedy skręciła za róg i wpadła na doñę Úrsulę
schodzącą szerokimi schodami po prawej stronie korytarza.
Towarzyszyły jej dwie kobiety w fartuchach, wyglądające na
podkuchenne. Ochmistrzyni zatrzymała ją gestem przypominającym
ruch dyrygenta. Na twarzy smoczycy wciąż malowało się zdziwienie
wywołane niespodziewaną wizytą księcia. Clara z trudem pohamowała
uśmiech.
– Ich ekscelencje don Diego i doña Mercedes, jego wielmożność
don Enrique oraz panna Castro zjedzą dziś obiad w ogrodach Villacor –
poinformowała doña Úrsula, zanim Clara zdążyła ją przywitać.
– Jeden z ujierów uprzedził mnie już o tym na rozkaz don
Melquíadesa. Rozumiem, że będzie towarzyszył im także don Gabriel –
powiedziała panna Belmonte.
– W rzeczy samej – odparła ochmistrzyni, unosząc czoło, jakby
chodziło o nieistotną informację.
Clara wyczuła w jej głosie pewne niezadowolenie. Może nie
podobało jej się, że musi służyć Murzynowi. Dziewczyna rozumiała ją,
ale skoro don Gabriel był wolny, miał prawo cieszyć się swoją wolnością
jak każdy inny. On i książę wychowywali się jak rodzeństwo, nic
dziwnego, że don Diego traktował go jak brata. Nie miała nic przeciwko
temu, żeby dla niego gotować. Przyrządzała posiłki dla wszystkich
służących, również tych niższych rangą, a gdyby pan poprosił ją, żeby
warzyła jadło dla bydła, bez zmrużenia oka spełniłaby jego życzenie.
– To dwie nowe podkuchenne do obsługi uczty – powiedziała doña
Úrsula, raptownie zmieniając temat.
Dolores Carvajal i Benita González, obie co najmniej o dziesięć lat
starsze od Clary, przywitały się grzecznie, choć z odrobiną
niedowierzania w oczach.
– Miło panie poznać – powiedziała i odruchowo dygnęła.
Natychmiast się zorientowała, że znów zdradziło ją dobre
wychowanie. Była na siebie zła. Kobiety popatrzyły na nią, nie bardzo
wiedząc, jak zareagować, po czym odpowiedziały jej niezgrabnym
ukłonem. Doña Úrsula zmarszczyła czoło; Clara pomyślała, że
ochmistrzyni wykorzysta to potknięcie, by okazać jej swoją władzę.
– Od tej pory będą panie pod rozkazami obecnej tu kuchmistrzyni.
Panno Belmonte, czy możemy chwilę porozmawiać? – zapytała.
Clara skinęła głową i przykazała podkuchennym, żeby zabrały się do
przygotowywania musów owocowych. Doña Úrsula patrzyła z surową
miną, jak się oddalają, Clara zaś cierpliwie czekała na jej atak.
– Panno Belmonte, proszę nie mylić kuchni z salą balową jego
ekscelencji. To proste służki, nic im po takich dworskich ukłonach,
przyszły tu do pracy – powiedziała ochmistrzyni stanowczym,
rozkazującym tonem.
Clara odczekała chwilę, zanim odpowiedziała.
– Z całym szacunkiem, doño Úrsulo: po prostu okazałam im
uprzejmość, którą wpoiła mi matka. Nie sądzę, żeby moje dobre
maniery wyrządziły krzywdę tym…
Najwyraźniej nikt wcześniej nie odpowiadał ochmistrzyni w ten
sposób, bo otworzyła szeroko oczy i przerwała jej w pół słowa.
– Pani wybaczy, panno Belmonte – powiedziała, posyłając jej
ostrzegawcze spojrzenie. – Nie ulega wątpliwości, że matka nauczyła
panią dobrych manier, ale nie sprawdzają się one w obcowaniu ze
służbą. Od razu widać, że gotowała dla zabawy i nie spędziła zbyt dużo
czasu w kuchni.
Clara zacisnęła pięści tak mocno, że aż zbielały jej knykcie.
Zamierzała odpowiedzieć, ale doña Úrsula nie dała jej szansy.
– Nie ulega również wątpliwości, że nie nauczyła pani, kiedy należy
zamknąć usta i wypełnić wyraźny rozkaz – podsumowała. – Proszę
traktować służbę w należyty sposób; jeszcze wszyscy sobie pomyślą, że
są jego ekscelencją. Niech pani wraca do pracy.
Clara wykonała polecenie, przekonana, że gniew ochmistrzyni ma
raczej związek ze sceną, którą widziała w kuchni, niż z jej uprzejmym
powitaniem. Może i było zbyt wytworne, ale na pewno nikomu nie
zaszkodziło. Oddalając się korytarzem, czuła na karku spojrzenie doñi
Úrsuli. Przy schodach wiodących na piętro odwróciła głowę, żeby
sprawdzić, czy smoczyca wciąż na nią patrzy. Jej uwagę zwróciła
postać, która musiała słyszeć ich rozmowę. Elisa stała przyklejona do
ściany; wskazała jej palcem, żeby się nie odzywała i szła bez
zatrzymywania. Clara nic nie powiedziała. Ochmistrzyni dalej
złorzeczyła pod nosem w głębi korytarza.
Kiedy Clara wróciła do głównej kuchni, Elisa Costa czekała na nią
na podwórzu, udając, że grzebie w miednicy, w której niosła czyste,
wyprasowane, poskładane ubrania. Skinęła na nią zza okna, po czym
podniosła miskę i podeszła do drzwi spiżarni. Clara dyskretnie
przytaknęła, wyszła na korytarz i oddaliła się od drzwi na bezpieczną
odległość. Wkrótce z przeciwnej strony nadeszła Elisa z miednicą pełną
ubrań.
– Słyszałam tę starą wiedźmę. Nie martw się, odnosi się tak do
wszystkich – szepnęła.
– Zauważyłam. Nawet do don Gabriela.
– Nie może znieść, że musi służyć Murzynowi. Do diaska, każdemu
to nie w smak, ale ona tak zadziera nosa…! W sumie wcale jej się nie
dziwię. Przecież to czarny. Mówią, że nie są tacy jak my, że brakuje im
inteligencji. Ale don Abel, nieżyjący ojciec don Diega, wychował go jak
syna.
Clara zorientowała się, że Elisa jest prostą dziewczyną, która nie
potrafi utrzymać języka za zębami. Wiedziała, że ludzie z plebsu – do
którego teraz sama była przypisywana – odnoszą się do siebie inaczej,
niż nauczyli ją rodzice. Nie dbają o pozory, czują, że należą do tego
samego świata, zwracają się do siebie po imieniu. Prawdopodobnie
dlatego, że wszyscy zostali jednakowo doświadczeni przez życie.
– Stara wiedźma nigdy nie pogodziła się z tym, że musi traktować
Murzyna jak pana – ciągnęła Elisa niczym padający bez końca deszcz. –
Mówią, że tak trudno było jej to przełknąć, że nawet chciała odejść.
Don Diego powiedział, że może tak będzie lepiej, skoro ma z tym
problem.
– A jednak została – szepnęła Clara. – Uwielbia mieć władzę nad
służbą.
– To oczywiste. Ale jest gorzka jak migdał, nawet mąż wolał od niej
uciec, coby nie musieć jej dłużej znosić – odrzekła Elisa, nieświadomie
podnosząc głos. – Od lat nie miała chłopa, na tym polega jej problem!
Clara rozejrzała się na boki, wystraszona, że w każdej chwili ktoś
może nadejść.
– Proszę cię, mów ciszej – poprosiła, skręcając się ze śmiechu.
– Stara wiedźma nas nie usłyszy, widziałam, jak wchodzi na piętro –
odpowiedziała Elisa.
Zanosiły się chichotem, kiedy z drugiego końca korytarza dobiegł je
rechot Rosalíi. Pojawiła się niczym duch i nagle zaczęła krzyczeć: „Stara
wiedźma, stara wiedźma!”, śmiejąc się bez krzty złośliwości. Pobiegły,
żeby ją uciszyć. Kiedy Clara przykazywała jej, że pod żadnym pozorem
nie może powtarzać tych słów, wydało jej się, że drzwi kuchni lekko się
poruszyły, jakby ktoś przez cały czas stał po drugiej stronie
i podsłuchiwał ich rozmowę.
[13] Mizerykordia – krótki sztylet używany do dobijania rannego przeciwnika
(przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 12

16 października 1720 roku, w południe
Melquíades notował ostatnie zdania w swoim zeszycie. Prowadził
pamiętnik, odkąd został marszałkiem dworu w Castamar, po śmierci
swojego poprzednika i ojca, don Ricarda Elquizy. Niczym w dzienniku
okrętowym dzień po dniu relacjonował najważniejsze wydarzenia.
Kiedy już zapisał cały zeszyt, opatrywał go odpowiednim numerem
i odstawiał na etażerkę w swoim gabinecie. Pamiętniki były jego
skarbem. Czuł się jak kronikarz: opisywał szczegółowo każdy dzień,
czasami dodawał ilustracje. Oczywiście nie miał zamiaru upubliczniać
swoich notatek. Pisał pamiętnik dla przyjemności, był to również
sposób na dokumentowanie życia w pałacu. Luksusowe zeszyty
o kunsztownie wykonanych grzbietach były prezentem od księcia. Jego
księgarz, znawca sztuki drukarskiej, zlecał oprawianie kartek
madryckiemu warsztatowi, który po śmierci męża prowadziła doña
Isabel María de Arroyo. Co sześć miesięcy dama przekazywała mu
cztery niezapisane zeszyty, które wysyłał do Castamar. Ma się rozumieć,
Melquíades nieraz proponował panu, że pokryje koszty, ale ten za
każdym razem stanowczo odmawiał.
Czekając na siostrzeńca, don Elquiza opisywał próbę zwolnienia
Clary Belmonte, o której opowiedział mu jego przyjaciel Simón Casona.
Podobno jej przybycie zrewolucjonizowało całą służbę. Kiedy okazało
się, że zwykła dziewka kuchenna zajęła miejsce pani Escrivy, pośród
personelu zaczęły krążyć najrozmaitsze plotki. Najzłośliwsze języki
rozpowiadały, że panna Clara zaskarbiła sobie względy księcia i dlatego
mianował ją kuchmistrzynią i powierzył jej dyrygowanie pracą trzech
kuchni. Oczywiście gdy tylko do Melquíadesa dotarły te oszczerstwa,
zamknął usta pokojowym, pomocnikom i lokajom, wykorzystując
autorytet, jaki dawało mu jego stanowisko. Mimo to złośliwe języki
zamilkły na dobre dopiero w porze obiadu.
Potrawka z ciecierzycy i szpinaku w wykonaniu Clary Belmonte
wprawiła wszystkich w osłupienie. Przyzwyczajeni do skromnej kuchni
pani Escrivy – zup chlebowych, faszerowanych bakłażanów z pieca
i przesłodzonych deserów – nie mogli się nadziwić smakowi potrawy.
Niektórzy już podczas posiłku prosili, by Clara zdradziła jego sekret.
Onieśmielona kucharka wyjaśniła, jak gotowała na małym ogniu
szpinak, ciecierzycę, ziemniaki i jajko.
Po tym pierwszym posiłku nikt nie rozprawiał już o powodach jej
awansu – stały się oczywiste. Tylko ochmistrzyni, która spędziła cały
dzień w Madrycie, szukając nowego kucharza, nie miała okazji
skosztować jej potraw. Przekonała się o talencie nowej kuchmistrzyni
dopiero podczas śniadania; uniesione brwi wskazywały, że jest
zaskoczona. Melquíades znał dobrze doñę Úrsulę: nic nie powiedziała,
bo nie pozwalała jej na to duma. Musiał przyznać, że ten drobny
uszczerbek na jej władzy był niczym powiew świeżego powietrza
w środku sierpnia.
Kiedy poznał doñę Úrsulę, wydała mu się doskonałą ochmistrzynią,
i nie zmienił zdania, mimo że od tylu lat tak strasznie go gnębiła. Zanim
odkryła jego sekret, bardzo go pociągała – może z powodu
pracowitości, perfekcjonizmu i poświęcenia, jakie wkładała w swoją
pracę. Nadal uważał, że za tym surowym obliczem kryje się niezwykle
urodziwa kobieta. W duchu liczył na to, że na ugorze, jakim było jej
serce, zakwitnie odrobina litości; że jeżeli podleje je swoją czułością,
odkryje ludzką twarz tej niewiasty z żelaza. Ale były to płonne nadzieje,
które z upływem lat stopniowo się rozwiewały. Dlatego Melquíades
wyzywał się od głupców za każdym razem, kiedy przypominał sobie, jak
odkryła jego sekret, nadużywając zaufania, którym ją obdarzył. Stało się
to kilka miesięcy po tym, jak objęła w Castamar posadę ochmistrzyni.
Od początku spoglądał na nią ukradkiem, ale ona nie zdawała sobie
z tego sprawy. Zamierzał wyjawić jej swoje ciepłe uczucia, jednak
skutecznie wybiła mu to z głowy. Potrafił odtworzyć sekunda po
sekundzie moment, w którym weszła do jego gabinetu i powiedziała, że
doña Alba – anioł nie kobieta – chce z nim pilnie porozmawiać.
„Tamtego nieszczęsnego dnia wszystko się popsuło” – pomyślał. „Doña
Alba zginęła, a ja przestałem być prawdziwym marszałkiem Castamar”.
Pisał akurat swój dziennik; pospiesznie opuścił gabinet razem
z ochmistrzynią, zostawiając na biurku otwarty zeszyt. W połowie drogi
zdał sobie sprawę z tego przeoczenia, a ponieważ był bardzo
skrupulatny, chciał je od razu naprawić. Doña Úrsula skwapliwie
zaproponowała, że odłoży dziennik na miejsce, żeby mógł czym prędzej
udać się do doñi Alby. Jego naiwność wycięła mu brzydki kawał,
zamieniając go w marionetkę.
„Liczę na pani dyskrecję” – powiedział.
„Naturalnie, don Melquíadesie. Nie mam najmniejszego zamiaru
czytać pańskich osobistych zapisków” – odparła bez zająknienia.
Wręczył jej klucz, prosząc, by odstawiła zeszyt do biblioteczki, po
czym udał się do salonu, gdzie czekała na niego księżna. Podczas kiedy
pani wyjawiała mu, że jest w ciąży i że jeszcze tego popołudnia
zamierza zaskoczyć tą wiadomością męża, doña Úrsula odkryła
w zeszycie list – może przypadkiem, a może nie. Przeklęty list, który
zagrażał jego przyszłości. Dwa dni wcześniej wsunął go między kartki,
kiedy jeden ze służących przyszedł do niego z informacją o molach,
które zagnieździły się w szafach. Akurat zastanawiał się, czy powinien
go zniszczyć. Potem o nim zapomniał. Roztargnienie i ufność skazały go
na rolę błazna, który przechadzał się po Castamar, wydając rozkazy.
Grał pierwszoplanową rolę w tej żałosnej tragikomedii. Umartwiał się,
bo brakowało mu odwagi, żeby opowiedzieć panu o tamtym liście
i wyjawić mu opisany w nim niecny postępek. Wiedział, że dopóki jej
z siebie nie wykrzesze, doña Úrsula będzie miała go w garści i mogła do
woli dręczyć i dusić.
Nienawidził się za to tchórzostwo, a także za uczucie, którym kiedyś
ją obdarzył i które od czasu do czasu odzywało się w nim niczym
zapomniany głos z przeszłości. Wyrzucał sobie, że nie jest mężczyzną,
a zepsutą lalką obwieszoną fałszywymi orderami autorytetu. Przez te
wszystkie lata trzykrotnie był bliski wyznania księciu całej prawdy, ale
kiedy już przed nim stawał, drżąc i ociekając potem, w ostatniej chwili
tchórzył i odchodził, tłumacząc, że źle się poczuł. Wiele razy rozważał
opuszczenie pałacu, ale jako pięćdziesięciopięciolatek miałby problem
ze znalezieniem pracy w charakterze marszałka dworu. Poza tym bał
się, że gdziekolwiek będzie, doña Úrsula i tak wykorzysta list, by go
zniszczyć. Dlatego był więźniem Castamar, podobnie jak don Gabriel.
Obaj, każdy na swój sposób, żyli zamknięci w złotej klatce. Mijały lata,
a wraz z ich upływem malały szanse Melquíadesa na ułożenie sobie
życia z dala od pałacu. Tajemnica coraz bardziej mu ciążyła.
Dwa stuknięcia w drzwi oderwały go od pisania. Zamknął zeszyt,
zanim wpuścił gościa. Do gabinetu wszedł jego siostrzeniec Roberto
Velázquez ubrany w nienaganną liberię i stanął przed nim na baczność
z błyszczącymi oczami. Miał duże uszy i wyraźny meszek nad górą
wargą. Mimo szczupłej sylwetki i wysokiego wzrostu był przystojnym
chłopcem.
– Don Melquíadesie, wzywał mnie pan? – zapytał, unosząc brodę.
– Tak, tak. Wejdź, Roberto. Jak ci wiadomo, dziś jego ekscelencja
zje obiad w ogrodach Villacor – powiedział. – Porozmawiaj z naszym
masztalerzem Pedrem Cebriánem, ewentualnie z koniuszym Belisariem
Coralem, i przekaż im, żeby przygotowali dwa powozy.
Tak jak się spodziewał, chłopak zrobił zdziwioną minę: pan i jego
goście zamierzali zrobić sobie spacer, nie było sensu szykować
powozów. Melquíades czekał cierpliwie, aż siostrzeniec zada mu
pytanie. Chciał, by zrozumiał, że dobry służący powinien przewidzieć
każdą sytuację i być zawsze o krok do przodu.
– Pan wybaczy, don Melquíadesie – powiedział oficjalnie Roberto.
Wuj sam mu przykazał, by unikał poufałości. – Don Diego mówił, że ich
ekscelencje oraz zaproszeni goście udadzą się do ogrodu pieszo.
– Mając na uwadze krótki czas, jaki spędziłeś w tym pałacu – odparł
Melquíades, robiąc dramatyczną przerwę – wnoszę, że nie znasz
ogrodów Villacor.
Chłopak pokręcił głową i nieco spuścił brodę.
– Znajdują się niespełna pół ligi[14] na zachód od pałacu, to
doskonałe miejsce na piknik. Chcę ci oszczędzić błędów, które
popełniali przed tobą inni. Jak zauważyłeś, wspomniałem o odległości
dzielącej pałac od ogrodów, czyż nie?
Roberto skinął głową zdenerwowany, oblewając się rumieńcem. Nie
miał pojęcia, do czego zmierza jego wuj. Melquíades zrobił przerwę,
zanim uświadomił go, co może się wydarzyć na tym półligowym
odcinku. Tego, co chciał dziś przekazać siostrzeńcowi, nauczył go jego
ojciec, Ricardo Elquiza, kiedy pewnego dnia zarzucił mu
krótkowzroczność.
„Służenie panu oznacza przewidywanie jego życzeń. Zdolność
przewidywania jest podstawową cechą każdego dobrego sługi”.
Teraz tego samego powinien nauczyć się Roberto.
– Jeżeli zepsuje się pogoda, taka odległość wystarczy, żeby ich
ekscelencje dotarły na miejsce kompletnie przemoczone – wyjaśnił. –
Zadbaj o to, by na wszelki wypadek czekały na nie powozy.
– Dziękuję, don Melquíadesie – odpowiedział chłopak, zapamiętując
tę lekcję.
– Mam nadzieję, że następnym razem ta propozycja wyjdzie od
ciebie. Musisz przewidywać tego rodzaju niedogodności. W każdym
razie jakby co, to był twój pomysł. Jasne?
Roberto stwierdził zdziwiony, że przecież to nieprawda, ale jedno
jego spojrzenie wystarczyło, by przestał protestować. Melquíades
poprawił siostrzeńcowi kołnierz koszuli, położył mu dłoń na ramieniu
i powiedział, że dobrze sobie radzi. Chłopak opuścił gabinet niemal na
palcach, starając się zachować elegancki wygląd panicza, którym czuł
się w swoim nowym stroju. Melquíades pomyślał, że niestety wkrótce
Roberto zda sobie sprawę, że nim nie jest i że jak wszyscy, którzy
urodzili się bez szlacheckiego tytułu, przez resztę swoich dni będzie
musiał pracować, by zarobić na życie.
Poczuł upajający zapach olla podrida, wonnej mieszanki warzyw
strączkowych, kiełbasy, golonki, świńskich ryjków i ogonów, chleba,
jajek, szpiku, kapusty… Kiedy Roberto zamknął drzwi, aromat pozostał
w gabinecie, zwiastując czekający ich obiad.
Woń powoli spowijała Melquíadesa, przypominając mu, że w kuchni
pojawił się ktoś nowy; ktoś bardzo szczególny, kto nieświadomie mógł
spowodować duże zmiany. Pomyślał, że powinien bliżej poznać Clarę
Belmonte – był wszak marszałkiem dworu, cóż z tego, że tylko z nazwy.
Chociaż w takich sytuacjach nadzieja zwykle była jego wrogiem, dzięki
zbawiennym zapachom tym razem dopuścił do siebie myśl, że któregoś
dnia odzyska władzę nad Castamar.
Z każdą upływającą godziną Enrique czuł się w Castamar coraz
lepiej. Don Diego okazał się człowiekiem nieco szorstkim w obejściu;
nie był tak dystyngowany, jak można by się spodziewać po grandzie, ale
wystarczająco jak na ród, z którego się wywodził. Uwagę zwracała
przede wszystkim jego dwoista natura – Enrique nie wiedział jeszcze,
które z oblicz księcia odgrywa dominującą rolę. Z jednej strony
wykształcony, oczytany mąż stanu, od dziecka przygotowywany do
zarządzania Castamar i pełnienia wysokiej funkcji na królewskim
dworze, umiejący zachować zimną krew w obliczu niebezpieczeństw,
ważyć swoje czyny i ich konsekwencje, wytrwale dążyć do celu. Ale
pod tą skórą kryła się rycząca bestia, która zniszczyłaby wszystko na
swojej drodze, gdyby wydostała się na wolność.
Oprócz szpilki, którą wbił księciu przy śniadaniu, markiz rzucił
jeszcze kilka komentarzy na temat służby i czarnych. Były to
powszechnie przyjęte opinie, których don Diego wszelako nie podzielał.
Enrique zorientował się, że jego uwagi zaczynają irytować gospodarza.
Na razie były subtelne: budził w księciu coraz większą niechęć, podczas
gdy inni niczego się nie domyślali. Zamierzał zaostrzyć ton, żeby
wyprowadzić go z równowagi. Obserwowanie, jak natura księcia sprzyja
jego planom, dawało mu satysfakcję.
Jeszcze zanim przybył do pałacu, wiedział o słabości don Diega
względem służby, ale w ostatnich dniach mógł się o tym przekonać
osobiście. Świadczyły o niej sposób, w jaki zwracał się do marszałka
dworu, uprzejmość wobec ochmistrzyni czy anegdota, którą pierwszego
dnia opowiedziała doña Mercedes, jak to skarcił jakiegoś dziedzica za
znęcanie się nad ogrodnikiem. Dla Enriquego była to strata czasu,
zresztą tak jak dla większości arystokratów. Już Machiavelli wskazywał
w Księciu, że kto buduje na ludzie, buduje na błocie i lepiej, żeby się
ciebie bano, niż żeby cię kochano. Markizowi nie zależało na miłości
służących – sam nie żywił do nich takich uczuć. Mieli dla niego
pracować, żyjąc w błocie, z którego byli ulepieni. O ich wolności
powinni decydować panowie: motłoch przeważnie nie wiedział, co z nią
zrobić ani jak pokierować swoim życiem. Enrique uważał, że plebs to
prostacy o tępych łbach, którzy nie są i nigdy nie będą mu równi.
Szedł w stronę ogrodów Villacor w towarzystwie panny Amelii i don
Diega i wspominał, jak przygotowywał swój plan. Niełatwo było znaleźć
kobietę, która mogłaby uwieść księcia. Musiała spełniać kilka
warunków: sprawiać wrażenie przyzwoitej, ale nie być dziewicą, mieć
wprawę w sztuce uwodzenia, a przede wszystkim znajdować się
w trudnej sytuacji, którą markiz mógłby wykorzystać, żeby
manipulować kobietą. Czekał i czekał, osaczając kolejne zamożne
i szlacheckie rodziny, które popadały w nędzę. Idealna kandydatka
pojawiła się zupełnie przypadkowo. Doña Mercedes zdradziła mu jej
istnienie podczas jednej z banalnych pogawędek.
„Proszę mi uwierzyć, markizie, chociaż wiele próbowało, jedyną
dziewczyną, która zdołała zwrócić uwagę mojego syna pomimo jego
cierpienia, była panna Amelia Castro. Przesłodka istota, z andaluzyjskiej
rodziny cieszącej się dużym poważaniem, chociaż bez tytułu. Powiem
panu, że gdyby Diego się w niej zakochał, nie sprzeciwiłabym się ich
małżeństwu mimo jej niższego pochodzenia. Byle wyrwać go z tego
smutku! Ale niczego nie wskóraliśmy, mój syn wciąż jest zagubiony”.
Dlatego Enrique skoncentrował się na kłopotach panny Castro.
A teraz szła przed nim, niczego nieświadoma, i zuchwale kokietowała
don Diega; właśnie o to chodziło markizowi. Tuż za nim podążał
przyrodni brat księcia, nie spuszczając wzroku z don Enriquego. Ten
cep nawet nie przypuszczał, co dla niego zaplanował.
– Przyznam, don Diego, że podczas poprzedniej wizyty nie
poznałam Villacor – zaszczebiotała panna Amelia.
– To niewybaczalny błąd, który zaraz naprawimy – odparł książę.
Enrique nie znosił takich rozmów; odpłynął myślami, wspominając,
jak pogłębił problemy panny Castro. Najpierw nabył jej posiadłość,
potem wykupił długi jej ojca, a na końcu spłacił jej zobowiązania.
Rozpuścił po Kadyksie plotkę, że jest utrzymanką pewnego jegomościa,
a kiedy popadła w ruinę i w rozpacz, przekazał jej przez swoją
znajomą – Verónicę Salazar, wdowę o dość wysokiej pozycji
w tamtejszym towarzystwie, która z chęcią wzięła za tę przysługę ponad
sto escudo[15] – że don Diego nie jest już tak zatwardziałym
samotnikiem jak kiedyś.
– Doña Mercedes powiedziała, że to jedno z pańskich ulubionych
miejsc – dodała panna Amelia.
– Moje i całej rodziny. Zwłaszcza wiosną, kiedy jest więcej zieleni –
odpowiedział z uśmiechem don Diego.
„Biedna panna Castro” – pomyślał Enrique. „Tak oderwana od
rzeczywistości, pełna niespełnionych marzeń”. Nawet nie podejrzewała,
że to przez jego intrygi musiała uciekać do Madrytu. On po prostu
cierpliwie czekał, aż poprosi go o pomoc, podczas gdy ludzie Hernalda
mieli na nią oko. Wreszcie zobaczyli się w teatrze: ona miała nadzieję na
znalezienie męża, on zaś liczył, że panna Amelia odegra rolę, którą dla
niej przygotował. Jakże wyborna była ta gra pozorów – znacznie lepsza
niż sztuka, którą wystawiono tamtego dnia.
– A pańska matka, don Diego? Nie wybierze się z nami? – zapytał
Enrique, włączając się do rozmowy, by zaznaczyć swoją obecność.
– Wyszła wcześniej. Uwielbia spacerować rankiem po Villacor.
Amelia Castro posłała księciu zalotny uśmiech, pragnąc, by to jej
poświęcił całą swoją uwagę.
– Gdybym wiedziała, może bym się z nią wybrała. Samotna kobieta
w towarzystwie dwóch mężczyzn… to nie bardzo przystoi –
powiedziała, spoglądając to na jednego, to na drugiego.
„Cóż za niezręczność” – pomyślał markiz. Jeżeli Amelia chciała
zdobyć Castamara, nie powinna była pomijać Murzyna. Jej komentarz
wskazywał, że traktuje go nie jak członka rodziny, ale udomowionego
dzikusa, podczas gdy dla don Diega był jak brat. Książę jednak nie wziął
jej tego za złe, najwyraźniej przyzwyczajony do takich lapsusów.
– Daję słowo, że nie grozi pani żadne niebezpieczeństwo.
Towarzyszą pani trzej dżentelmeni – odpowiedział.
Zrozumiawszy swój błąd, posłała mu słodki uśmiech.
– Jestem o to spokojna. Nikt nie zapewniłby mi większego poczucia
bezpieczeństwa niż dwóch Castamarów i markiz de Soto.
Enrique uśmiechnął się w odpowiedzi na pochlebstwo, przede
wszystkim dlatego, że stanęła na wysokości zadania. „Sprytne
sprostowanie” – pomyślał. Usłyszeli skrzypienie taczki. Po ich lewej
stronie wyrosła ogromna, nieco zgarbiona postać ogrodnika. Wiózł
jakieś roślinki o korzeniach pokrytych ziemią i popiołem. Zatrzymał się
i zdjął kapelusz.
– Witam waszą ekscelencję, waszą wielmożność i towarzyszących
im gości.
– Dzień dobry, Simónie. Udajemy się do ogrodów Villacor – odparł
książę poufałym tonem.
– Już jakiś czas temu odprowadziłem tam waszą matkę. O tej porze
roku ogrody są przepiękne – odpowiedział wesoło.
Don Diego i jego brat przystanęli, żeby zamienić kilka słów ze
służącym. Enrique wykorzystał okazję i w dwóch susach dogonił
Amelię.
– Panno Castro, wczoraj nam przerwano – zaczął. – Nie zdążyłem
pani powiedzieć, że nie chcę, by czuła się pani skrępowana w moim
towarzystwie.
– Ależ skąd, don Enrique, nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo
jestem panu wdzięczna – szepnęła z opanowaniem.
– Nie chcę, żeby za cokolwiek mi pani dziękowała – odparł,
zakładając ręce za plecy. – Zna pani moje pobudki. Po prostu proszę
pozwolić, że będę pani dobroczyńcą.
– Jeszcze hojniejszym niż do tej pory? To byłoby z mojej strony
niegrzeczne.
Wyczuł jej poruszenie, myśli kotłujące się w jej ładnej główce –
próbowała odgadnąć, czy mężczyzna mówi prawdę. Kiedy dotknął jej
ręki dłonią obleczoną w rękawiczkę, nie wiedziała, jak zareagować.
– Rozumiem. Ma pani rację, znamy się zaledwie kilka dni. Nie
zamierzam dopuścić do tego, żeby panią zrujnowano, dlatego dziś rano
poleciłem mojemu zarządcy, panu Barroso, by w moim imieniu
uregulował wszystkie pani długi… Pani i pani ojca – uściślił. – Łącznie
z odkupieniem rodzinnej posiadłości. Teraz nie ma już pani
finansowych zobowiązań.
– Ależ don Enrique! – szepnęła, wytrzeszczając oczy.
Rozbawiło go drżenie jej ust zdradzające strach, dezorientację
i niedowierzanie. Uciekła z Kadyksu przed wierzycielami
i nadszarpniętą reputacją, żeby wpaść w ręce jedynego wierzyciela.
Biedaczka nagle zdała sobie sprawę, że stał się panem jej życia, mimo
bezinteresownej pomocy, jakiej jej udzielił.
– Ja… Nigdy nie uda mi się pana spłacić – powiedziała. – Nie
zdołam…
– Proszę się uspokoić, nie ma się pani czym martwić. Nie mogłem
siedzieć z założonymi rękami i patrzeć na pani cierpienie, skoro byłem
w stanie udzielić pomocy. Dama taka jak pani nie może stracić pozycji
społecznej, która jej przysługuje. – Posłał jej uprzejmy uśmiech. – Poza
tym trudno będzie pani wyjść za don Diega bez choćby skromnego
wiana. Dobrze pani wie, że wszyscy uznaliby to za mariaż dla pieniędzy.
I mieliby rację, jako że don Diego był grandem Hiszpanii, a ona nie
posiadała nawet tytułu szlacheckiego. Na jej korzyść działało panujące
na dworze przekonanie, że książę umrze samotnie.
– Wiem, że mogę pana urazić… – Panna Castro przyglądała się
markizowi zdumiona, próbując go wybadać. – Ale proszę powiedzieć mi
prawdę… Czego pan ode mnie chce?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że doganiają ich
książę i don Gabriel.
Odsunął się nieco od panny Amelii, by ukryć łączącą ich zażyłość.
Don Diego zajął miejsce po jej drugiej stronie, Murzyn zaś kroczył
u boku brata i co jakiś czas obrzucał Enriquego spojrzeniem.
– Ma pan tu niezwykle kompetentną służbę: w kuchni, w ogrodach.
Jestem pod wrażeniem, don Diego. – Panna Castro przyłączyła się do
szopki markiza.
– Służba jest jedną z największych zalet Castamar – oznajmił don
Gabriel, niespodziewanie zabierając głos. – Mój brat zawsze bardzo
o nią dbał.
Enrique poczuł, że Murzyn spogląda na niego z drugiego krańca ich
grupki. Ten zuchwalec stale mu zawadzał. Pojawiał się w niewłaściwych
miejscach i momentach, tak jak pierwszego dnia, i bez przerwy go
pilnował. Markiz pomyślał, że czeka go jeszcze długa droga, zanim
będzie mógł ukarać jego bezczelność; na razie powinien trzymać
zniecierpliwienie na wodzy.
– Ogrodnik wydaje się nieco za stary, żeby samemu zajmować się
tak dużym terenem – zauważył, nie racząc don Gabriela choćby jednym
spojrzeniem.
Dotarli do końca ścieżki otoczonej żwirem i wyschniętą trzciną.
Okolicę porastały pojedyncze dęby, wznoszące się pośród ogromnych
bloków szarego, twardego, gładkiego granitu typowego dla
podmadryckich gór.
– Owszem. Chociaż ma wielu pomocników, jest uparty jak osioł –
odpowiedział don Diego. – Nasz marszałek dworu, pan Elquiza, dał mu
do pomocy siedmiu ogrodników, ale on i tak wykonuje całą pracę sam,
zamiast ją komuś zlecić.
– To dość powszechne, że służba nie potrafi zarządzać innymi –
stwierdził Enrique.
– Czytałam gdzieś, że za złe zachowanie służącego winę ponosi źle
zarządzający pan – wtrąciła ze słodkim, niewinnym uśmiechem panna
Castro.
– Lepiej, żeby nie wierzyła pani książkom, w których wypisują takie
bzdury. Z mojego doświadczenia wynika, że nie ma to nic do rzeczy –
odparł markiz.
– Za to z mojego doświadczenia wynika coś wręcz przeciwnego,
don Enrique – oznajmił książę, uśmiechając się pod nosem. – Panna
Castro ma rację w tym sensie, że każdy zły rozkaz pana zostanie
wypełniony przez służbę. Osobiście uważam, że wśród służących jest
tyle samo różnych charakterów co wśród arystokracji.
– Nie zgodzę się z panem, mój przyjacielu. Jak powszechnie
wiadomo, służącym brakuje siły charakteru niezbędnej do kierowania
innymi i tylko w wyjątkowych przypadkach można doszukać się
umiejętności rządzenia u służących na wyższych stanowiskach, jak
marszałek dworu czy zarządca.
Don Diego nie odpowiedział; wzruszył ramionami, nie chcąc się
wdawać w dysputy. Enrique także zamilkł. Pomyślał, że książę ma
równie słaby charakter jak jego ojciec, który dał wolność Murzynowi.
Czuł, że chociaż udało mu się zbliżyć do panny Castro, powinien czym
prędzej przejąć inicjatywę, jeżeli chciał, by powiodła się jego strategia.
Przechadzka trwała jeszcze pół godziny. Panna Amelia postanowiła
naprawić swój błąd i włączyła do rozmowy don Gabriela, który od
czasu do czasu wtrącał jakiś mało istotny komentarz.
Pokonali kilka pagórków i zapuścili się w spory lasek, gdzie
pomiędzy dziko rosnącymi drzewami ciągnęły się kamienne żardyniery
i ścieżka pokryta cienką warstwą tłucznia. Zostawili z boku płynącą
u stóp wzgórza rzeczkę Cabeceras, po czym krętą dróżką wspięli się na
szczyt wzniesienia.
Tam, pod rozłożystym dębem siedziała na krześle doña Mercedes
w otoczeniu lokajów, podstolego i kilku pachołków. Za nią wznosił się
dwupiętrowy budynek, który książę nazwał „dworkiem Villacor”.
Powiedział, że choć od dawna stoi pusty, co roku robią w nim porządki,
żeby utrzymać go w dobrym stanie. Enrique podszedł bliżej: ze wzgórza
można było dostrzec majaczący w oddali alkazar i rzekę Manzanares.
Przywitał się z doñą Mercedes i wyciągnął na obitej aksamitem
otomanie, którą zapewne wyniesiono z dworku. Podziwiał widok,
ciesząc się pięknem tej chwili. Kazał sobie podać winogrona i słodkie
wino z Malagi.
– Doprawdy, don Diego, ta otomana jest niezwykle wygodna. Będę
musiał sprowadzić sobie identyczną – powiedział z przymkniętymi
oczami.
Książę zareagował uśmiechem. Opowiedział jako anegdotę, że sofa,
na której leży markiz, była ulubionym meblem jego żony. Enrique
poczuł, jak tężeją mu twarz i serce. Na moment stanęło mu przed
oczami anielskie oblicze Alby szepcącej tamte cudowne słowa, które
słyszał od niej za każdym razem, kiedy spotykali się na wieczerzach,
balach i przedstawieniach organizowanych w pałacu Buen Retiro: „Jest
pan najprzystojniejszym mężczyzną na całym dworze”.
[14] Liga – dawna miara długości odpowiadająca dystansowi pokonanemu pieszo
w ciągu godziny. Liga hiszpańska odpowiadała 5572 metrom (przyp. tłum.).
[15] Escudo – złota moneta hiszpańska odpowiadająca szesnastu srebrnym realom
lub czterdziestu bilonowym (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 13

16 października 1720 roku, przed obiadem
Pół godziny po tym, jak książę i jego goście wyruszyli na
przechadzkę do Villacor, Úrsula siedziała w swoim gabinecie
i powtarzała sobie, że jeżeli chce kontrolować kuchnię tak jak resztę
pałacu, musi dowiedzieć się czegoś więcej o Clarze Belmonte. „Każdy
ma jakiś sekret” – pomyślała kolejny już raz. „Każdy ma jakąś
przeszłość”.
Ona także ją miała. Wypełniła swoją duszę sępami, które czaiły się
w kątach, gotowe pożreć każdego, kto zajrzałby do środka. Tą
przeszłością był Elías Pereda, olbrzym o silnych ramionach i palcach
twardych jak gałęzie jałowca. Wyszła za niego w wieku dwudziestu
ośmiu lat, uciekając przed przemocą i nadużyciami ze strony ojca.
Przed ślubem myślała naiwnie, że Elías to dobra partia: pracował jako
koniuszy u barona de Robles. Szukała w nim ratunku, wierząc, że
zostawi za sobą straszliwe życie, jakie zgotował jej ojciec. Nigdy go nie
kochała. On za to był w niej zadurzony. Przynajmniej na początku.
Zanim się pobrali, wprost za nią szalał, ale po ślubie, kiedy już wszedł
między jej nogi, stała się dla niego kobietą, którą można bić i poniżać,
by ugasić ogień frustracji z powodu zmarnowanego życia. Był kiepskim
graczem uzależnionym od kart. Wracał z libacji w gospodzie zaślepiony
gniewem, darł na niej bieliznę i bezwstydnie w nią wchodził, noc w noc.
Nie wiedziała, czy powinna stawiać mu opór, żeby najpierw ją pobił,
a potem zniewolił, czy po prostu godzić się na to drugie. Któregoś razu
wzięła z kuchni nóż, żeby się bronić, ale on tylko uśmiechnął się
z zadowoleniem, po czym skatował ją pasem do żywego mięsa.
W niektóre noce – znacznie rzadsze – wracał do domu w stanie
euforii, bo udało mu się wygrać kilka reali. Cuchnący potem, kładł się za
nią na sienniku, mówił, że ją kocha, że nie może bez niej żyć, i przez
całą noc głaskał ją po głowie. W tych absurdalnych chwilach próbował
zagłuszyć wyrzuty sumienia, wmawiając jej, że to ona ponosi winę za
jego zły humor, że nie chce jej krzywdzić, ale zmusza go do tego jej
upór. Najgorsze przyszło jednak później.
Dzięki lekcjom u księdza Aurelia i zakonnic z klasztoru Matki
Boskiej Cudownej, gdzie nauczyła się czytać i pisać po hiszpańsku,
poznała cyfry i zaznajomiła się nieco z geografią, awansowała ze
zwykłej służki na ochmistrzynię. Jej ojciec, leniwy tępak, pozwalał jej
pracować, bo chciał, by zarabiała na jego utrzymanie. Reale, które przed
nim chowała, dawały jej jednak pewną niezależność. Natomiast Elías
kazał jej natychmiast odejść ze służby, argumentując, że nie pozwoli, by
jego żona pracowała, skoro jego wynagrodzenie śmiało starczy dla nich
obojga.
Sąsiadki z ulicy Palma, przy której mieszkali, uśmiechały się
bezzębnymi ustami i gratulowały jej męża, który jak przystało na
szanującego się mężczyznę, uwolnił ją od obowiązku zarabiania na
chleb. Nie wiedziały, o czym mówią. Wkrótce jej małżeństwo zamieniło
się w kiepsko odgrywaną farsę. Elías po prostu chciał, by Úrsula służyła
wyłącznie jemu, podczas gdy on zabawiał się ze swoją konkubiną
i nierządnicami z burdelu. „Co za niewdzięczny szubrawiec” – mówiła
sobie Úrsula z goryczą, jaką zawsze czuła na myśl o mężu. „Zabije
mnie, jeżeli go zostawię”. Kiedyś jeden z sąsiadów zobaczył przez okno,
jak o świcie Elías wraca nachlany z gospody, i zapytał, czy wygarbuje
skórę swojej żonie. Ten posłał mu pijacki uśmiech i odpowiedział, że
Úrsula nie nadaje się do niczego innego.
„Za którymś razem ją zabijesz” – stwierdził sąsiad.
„No coś ty” – powiedział Elías, wydychając opary wina. „Ktoś musi
mi przecież grzać łoże!”
Tamtej nocy kilkakrotnie próbował ją zniewolić, ale jego członek nie
reagował. Za każdym razem za karę walił ją w plecy patelnią, zarzucając
jej, że jest ohydna i oziębła.
Zakończyła to fatalne małżeństwo pewnego wieczoru 1704 roku.
Siedzieli w swojej małej jadalni; Elías spojrzał na nią z powątpiewaniem,
kiedy oznajmiła mu, że go porzuca.
„Co ty wygadujesz, kobieto? Oszalałaś” – odpowiedział, siorbiąc
zupę prosto z miski.
Przerażona, czekała na jego atak szału. Powtórzyła mu to, po czym
zebrała się na odwagę, spojrzała mu w oczy i powiedziała, że go nie
kocha, że nigdy go nie kochała i że wyszła za niego na złość ojcu.
Patrzył na nią jak na śmiecia.
„Úrsulo, nie możesz mnie zostawić. Jestem twoim mężem. Rusz się
i dolej mi zupy, zanim się zezłoszczę” – powiedział, nie przejmując się
jej słowami.
„Sam sobie nalej” – odparła i z wściekłością, która zbierała się w niej
przez całe życie, cisnęła mu miskę w twarz.
Elías przez chwilę się wahał, po czym doskoczył do niej w dwóch
susach. Nie poruszyła się, w jej spojrzeniu nadal malowała się obelga.
Uderzył ją w twarz tak mocno, że aż zaszumiało jej w uszach.
Zatrzeszczały jej szczęki, straciła równowagę i upadła na podłogę
z rozkwaszoną wargą.
„Nie igraj z ogniem, Úrsulo”.
Podniosła się powoli i stanęła na wprost niego. Jej usta były jedną
wielką czerwoną plamą.
„Władza, jaką nade mną miałeś, skończyła się tej nocy” –
powiedziała z ogniem w oczach, trzęsąc się ze strachu.
Na koniec plunęła mu w twarz, ściągniętą z niedowierzania
i z gniewu. Uniósł pięść. Úrsula stała nieporuszona z zadartą brodą,
odbierając mu całą władzę. Zamierzał zmasakrować jej twarz, ale
powstrzymało go walenie do drzwi.
„Otwierać w imię króla!” – usłyszeli.
Głośne okrzyki instygatorów, sędziów ziemskich i kilku królewskich
żołnierzy oznaczały dla niej ostateczne zerwanie kajdan. Elías
w pierwszej chwili skamieniał, słysząc szorstkie głosy straży wzywające
do otwarcia drzwi. Potem spojrzał na żonę.
„Co tu się dzieje, Úrsulo?” – zapytał i ruszył w jej stronę, wyciągając
zza pazuchy nóż z siedmioma ząbkami. „Co ty zrobiłaś?!”
Czekała na taką reakcję. Ukryła się za stołem i zaczęła krzyczeć, że
zdrajca chce ją zabić. Elías przesunął stół i stojące obok krzesło, ale
w tym momencie kule wystrzelone z muszkietów roztrzaskały zamek
i nim się obejrzał, kilku żołnierzy trzymało go na muszce. Zabrali go,
oskarżonego o współpracę z Habsburgami przez własną żonę.
Większość sąsiadów podejrzewała, że nie jest żadnym zdrajcą i że
Úrsula ukartowała to wszystko, by pozbyć się agresywnego męża.
Jednak nikt nic nie powiedział. Wprawdzie Elías miał w okolicy kilku
znajomków, ale nie dość bliskich, by stanęli w jego obronie, nie mając
pewności, czy jest niewinny. Trwała wojna, łatwo było napytać sobie
biedy, broniąc kogoś, kogo uznawano za zdrajcę, choć w rzeczywistości
wcale nim nie był. Kiedy Úrsula opuszczała ulicę Palma, tylko kilka
kobiet, które doświadczały takiego samego traktowania jak ona,
pożegnało ją milczącymi, pełnymi zrozumienia spojrzeniami. Większość
sąsiadów już dawno wyrobiła sobie zdanie na temat jej gehenny:
„Czymś musiała sobie zasłużyć, skoro ją bije”, „To nie jest dobra
kobieta”, „Nic, tylko go prowokuje, nie ma się co dziwić, że w końcu
wybucha”.
Dlatego nawet nie obejrzała się za siebie. Zabrała wszystkie
oszczędności i ruszyła do Castamar, gdzie tydzień wcześniej,
w tajemnicy przed mężem, znalazła pracę. Posiadłość leżała daleko od
miasta; Úrsula wierzyła, że Elías jej tam nie znajdzie, kiedy już wyjdzie
z więzienia – o ile w ogóle opuści miejsce, do którego go zabrano. Skąd
mogła wiedzieć, że nie tak łatwo uwolnić się od przeszłości! Tak czy
inaczej tego dnia zrobiła pierwszy krok ku wolności. Kiedy wyjeżdżała
z Madrytu, obiecała sobie, że bez względu na wszystko już nigdy nie
pozwoli, by jakikolwiek mężczyzna uzyskał kontrolę nad jej wolą i nad
jej życiem.
Ze wspomnień wyrwało ją pukanie do drzwi jej małego gabinetu.
W progu stanęła nowa dziewka kuchenna, Beatriz Ulloa, i nieśmiało
zapytała, czy może wejść. Úrsula wiedziała, że mimo pozornie
niewinnego wyglądu służka nie przepuści okazji, aby coś dla siebie
ugrać.
– Nie chciałabym grzeszyć niedyskrecją, doño Úrsulo, ale… –
zaczęła, udając skrępowanie.
– Dziewczyno, zatrudniłam cię właśnie po to, żebyś była
niedyskretna. Jeżeli nie jesteś, lepiej będzie, jeśli od razu opuścisz ten
dom – odpowiedziała ochmistrzyni kategorycznym tonem, żeby jasno
postawić sprawę i nie tracić czasu na obłudne krygowanie się.
– Tak jest, doño Úrsulo, dlatego właśnie chciałam powiedzieć pani
o rozmowie, jaką przeprowadziły panienka Costa i panienka Belmonte.
Mówiły…
Przerwała, być może zastanawiając się nad tym, co ją spotka, jeżeli
kiedyś wyjdzie na jaw, że jest donosicielką.
– Nie mam dla ciebie całego dnia – ponagliła ją doña Úrsula.
– Rozmawiały o pani trudnym charakterze i panienka Costa dodała,
że jest pani taka zgorzkniała, bo… już dawno nie zaznała pani
mężczyzny – powiedziała czerwona na twarzy i spuściła głowę. –
Odważyła się nawet wspomnieć, że… pani mąż… zostawił panią, bo
jest pani… starą wiedźmą.
Úrsula wiedziała, co mówi o niej służba, i niewiele ją to obchodziło.
Słyszała najróżniejsze rozmowy i plotki na swój temat, niektóre wydały
jej się nawet zabawne. Jedna ze służek, która długo nie zagrzała miejsca
w pałacu, myślała, że ochmistrzyni potajemnie paktuje z diabłem
i kopuluje z nim nocami. „Boże przenajświętszy” – powiedziała sobie
wtedy Úrsula. „Niebywałe, jak strach potrafi rozpalić wyobraźnię”. To,
co myślała on niej Elisa Costa, nie zrobiło na niej żadnego wrażenia.
Zamiast skóry miała zbroję wykutą przez ból i cierpienie, dlatego nie
interesowało jej zdanie podwładnej.
– Coś jeszcze? – zapytała.
– Tak, zdaniem Elisy nie może pani ścierpieć, że musi pani służyć
bratu naszego pana, dlatego że jest czarny, a panienka Belmonte
powiedziała, że lubi pani mieć władzę w pałacu.
Zapadła cisza. Úrsula pomyślała, że Beatriz Ulloa na pewno
z lubością rzuca jej w twarz wyzwiska wyjęte z ust innym, do tego
całkowicie bezkarnie. Nie przejmowała się tym. Dziewczyna była tylko
pionkiem, który miał służyć jej interesom; jeżeli ją zawiedzie, niech od
razu szuka sobie pracy w jakiejś gospodzie. Poza tym Elisa Costa
mówiła prawdę. Úrsula nie mogła ścierpieć, że musi służyć
udomowionemu afrykańskiemu dzikusowi, któremu los zesłał w darze
poczciwą duszę w osobie don Abla de Castamara. Ale tak miały się
sprawy: skłonni do uniesień wielmożowie byli panami życia ich
wszystkich, czasami z korzyścią, a czasami ze szkodą dla służących.
Úrsula rzuciła dziewczynie pytające spojrzenie, na wypadek gdyby ta
chciała jeszcze coś dodać.
– To tyle – powiedziała Beatriz ze spuszczoną głową i strachem
w oczach. – Mam nadzieję, że zachowałam się właściwie, doño Úrsulo.
Wie pani, że najbardziej na świecie pragnę zrobić karierę w…
– Zachowałaś się, jak powinnaś – przerwała ochmistrzyni jej wywód
o lojalności, poświęceniu i służbie. – Sprowadziłam cię tu po to, żebyś
opowiadała mi o wszystkim, co dzieje się w kuchni. Dziękujmy Bogu, że
twoja matka miała rację: zaiste masz doskonałą pamięć do takich spraw.
Dziewczyna przytaknęła.
– Mówiły coś o jego ekscelencji? – zapytała Úrsula.
Beatriz pokręciła głową. Ochmistrzyni odniosła wrażenie, że służąca
przyszła do niej raczej po to, żeby się pokazać, niż żeby wyjawić jej
istotne informacje.
– Chcę wiedzieć wszystko o pannie Belmonte, zrozumiałaś? –
przypomniała. – Pilnuj jej dobrze. A teraz idź i rób swoje.
Dziewczyna zniknęła za drzwiami, a Úrsula znowu została sama
z sępami kryjącymi się w jej duszy. Czuła się zmęczona. Pomyślała, że
sprawowanie władzy jest wyczerpujące, bo nie daje czasu na szczęście,
na drobne przyjemności, na miłość, która wydaje się zarezerwowana
wyłącznie dla możnych. Trzeba było poświęcać każdą chwilę na
wzmacnianie i utrzymanie swojej pozycji. Ale ochmistrzyni już się z tym
pogodziła. Gdyby tego nie zrobiła, mogłaby szybko stracić władzę,
a wtedy byłaby tylko jedną z licznych kobiet udręczonych przez los,
które żyły w tej bogobojnej Hiszpanii, dźwigając na plecach ból, gorycz
i jakże niewiele radości.
16 października 1720 roku, podczas obiadu
Amelia już kilka lat wcześniej doszła do wniosku, że niewiasty to
tylko kruche istoty podlegające prawom ustanowionym przez
mężczyzn, których wolności sprzyjały małżeństwo i życie towarzyskie.
Z biegiem czasu kobiety bezpowrotnie traciły powab, który udawało im
się utrzymać przez młodzieńcze lata, dlatego tak ważne było dla nich
znalezienie odpowiedniego męża. Nie wiedziała już, po jakim stąpa
gruncie: długi, których nigdy nie zdoła spłacić, znajdowały się teraz
w rękach don Enriquego. Na samą myśl o tym przełykała ślinę, żeby
zdusić żal i rozpacz. Musiała zachować przytomny umysł i może na
wszelki wypadek trzymać się z dala od markiza.
Ten człowiek sprawiał, że cała się trzęsła. Miał w sobie nieodparty
urok, był olśniewająco piękny. W ciągu zaledwie dwóch dni obudził
w niej sprzeczne, niekontrolowane uczucia. Z jednej strony
niesamowicie ją pociągał: uosabiał dla niej ideał sukcesu, elegancji,
statusu i był naturalnym kandydatem na męża, o którego zabiegałaby
w normalnych warunkach. Jego inteligencja i elokwencja, nonszalancja,
z jaką potraktował don Horacia, i zmysłowość, z jaką na nią patrzył,
wstrząsały nią od środka, budząc w niej najprymitywniejsze popędy,
rozpalały jej wyobraźnię, jak dziś w nocy, kiedy obudziła się rozdarta
między wstydem a podnieceniem. Łajała się za te myśli. Jednak,
z drugiej strony, głos rozsądku nakazywał jej ostrożność. „Nikt ot tak
sobie nie wykupuje długów zrujnowanej dziewczyny o nadszarpniętej
reputacji” – pomyślała. „Czegoś od ciebie chce”. Tym bardziej że markiz
ani razu nie napomknął o ich ewentualnym małżeństwie. Co więcej,
namawiał ją, żeby wyszła za don Diega. „Dobroczyńca”, takiego słowa
użył. Subtelne określenie, które mogło kryć jakiś mroczny sens.
Niezależnie od tego, co planował, jej los i tak był już w jego rękach.
Mogła się tylko modlić, żeby jego zamiary okazały się przyjazne
i uczciwe. Don Enrique wiedział o skandalu, przed którym uciekła
z Kadyksu, był też jej jedynym wierzycielem. Wystarczyło jedno jego
słowo, by wieść o jej zszarganej reputacji rozniosła się wśród możnych
niczym zaraza. Dlatego rozpaczliwie chciała wierzyć jego
zapewnieniom.
Był jeszcze don Diego, w odróżnieniu od markiza obojętny na
dworskie intrygi. Rycerski, dyskretnie elegancki, tak pewny siebie, że
krzepiła ją już sama jego obecność, jakby przy nim nie mogło jej się
przytrafić nic złego. Choć przepełniało go cierpienie, z jego spojrzenia
emanowała miażdżąca siła; Amelia czuła, że jeśli zdoła go w sobie
rozkochać, nigdy jej nie zostawi. Przy takim mężczyźnie groziłoby jej, że
na zawsze się w nim zatraci. Książę naprawdę ją fascynował, tak jak
pociągało ją bogactwo widoczne w Castamar. Podobnie czuła się
podczas swojej pierwszej wizyty tamtego niezapomnianego lata. Don
Diego był właścicielem jednego z największych majątków w Hiszpanii.
Posiadał ziemie rozrzucone po całym półwyspie, plantacje
w Amerykach, pałacyki w Niderlandach i Księstwie Parmy, dziedziczne
nieruchomości w Londynie i Paryżu, a nawet małe floty w Kartagenie
i Maladze. Mówiono, że jako jeden z niewielu arystokratów dorównuje
pod względem bogactwa księciu Medinaceli, który dziewięć lat
wcześniej zmarł w zamku w Pampelunie, oskarżony o spiskowanie
przeciwko Koronie. Ród Castamarów był bliski sercu monarchy. Doña
Mercedes zdradziła Amelii, że król próbował nakłonić don Diega, by
poszedł w jego ślady i znalazł sobie nową żonę.
„Bolącego serca nie leczy się siłą woli, kuzynie, może je uzdrowić
jedynie czas” – odpowiedział mu podobno książę.
W tej chwili Amelii zależało tylko na tym, żeby uwieść don Diega
i ukryć przed nim niepokój, jaki wzbudził w niej markiz, wykupując jej
długi. Dlatego starała się złowić spojrzenie księcia, podczas gdy doña
Mercedes pochłaniała ćwiartkę kandyzowanej gruszki.
Zaczęli piknik na świeżym powietrzu przed zwykłą porą
obiadowania – ładna pogoda i długi spacer zaostrzyły ich apetyty. Dwaj
podczaszowie nalewali lemoniadę, wodę z cynamonem i napój cesarski.
Służący podali ser pokrojony w cienkie plasterki – niektóre pokropione
najlepszej jakości oliwą – winogrona, kogel-mogel, naleśniki z miodem
i pszenny chleb upieczony tego ranka w pałacowej piekarni. Wcześniej
zebrani skosztowali tarty z mięsem daniela upolowanego poprzedniego
dnia, którą popili winami z Valdepeñas i Alicante. Potrawa dosłownie
odjęła mowę wszystkim biesiadnikom; oddali się rozkoszy jedzenia, od
czasu do czasu wydając ciche okrzyki zachwytu. Milczenie przerwała
doña Mercedes, która stwierdziła, że placek jest iście wyborny.
– Muszę przyznać, don Diego, że dawno nie napawałam się tak
pięknym widokiem i tak smakowitym jedzeniem – powiedziała Amelia,
wbijając oczy w księcia.
Kiedy na nią popatrzył, trudno jej było wytrzymać jego przeciągłe
bezpośrednie spojrzenie. Przeniosła wzrok na kieliszek wypełniony
przepysznym napojem cesarskim.
– Bardzo się cieszę, panno Castro – odpowiedział wreszcie książę. –
Często przychodzę w to miejsce, by odciążyć umysł pięknym widokiem
i dobrą lekturą.
– Droga Amelio, jak pani wie, Diego wspaniale czyta na głos –
oznajmiła doña Mercedes.
Don Diego skwitował pochwałę matki uśmiechem, a jego brat
poprosił, żeby przeczytał coś swoim gościom. Książę odmówił,
argumentując, że nie chce ich znużyć. Amelia zaczekała na właściwy
moment: zerknęła kątem oka na markiza, który nie spuszczał z niej
wzroku, i oświadczyła, że z chęcią posłuchałaby poezji.
– Niech pan mi wyświadczy tę grzeczność; kiedy gościłam tu
ostatnio, czytał mi pan dwukrotnie, nadal czekam na trzeci raz –
próbowała go przekonać.
Miała nadzieję, że jej głos nie zdradzi, jak bardzo jest podniecona.
Aura, którą roztaczał wokół siebie markiz, nieubłaganie ją przyciągała.
– Śmiało, synu, przestań się tak krygować – podpuściła księcia
matka.
Don Diego uśmiechnął się i wstał.
– Dobrze, już dobrze – powiedział. – Ale pamiętajcie, że kto
ostrzega, nie jest zdrajcą, nie chcę słyszeć wymówek, jeżeli się okaże,
że zepsułem państwu popołudnie.
– Nie powinien pan tak ulegać kobietom – zauważył don Enrique,
pociągając łyczek wody z cynamonem. – Wejdą panu na głowę.
Amelia zebrała się na odwagę i popatrzyła na niego, siląc się na
uśmiech. Don Diego nie zauważył jej dwuznacznego spojrzenia, za to
Murzyn natychmiast przewiercił ją wzrokiem, jakby wiedział, że
porozumiewa się z markizem jakimś sekretnym kodem. Doña Mercedes
tylko się powachlowała, nieświadoma rozgrywającego się obok
przedstawienia.
– Wygląda na to, że jest już za późno. Na szczęście zawsze, kiedy
wybieram się do Villacor, biorę ze sobą kilka książek, mam więc
nadzieję, że uda mi się zadowolić damy – odparł książę.
Ruszył w stronę rozłożystego dębu rosnącego na szczycie wzgórza,
pod którym służący zostawili ich rzeczy. Amelia natychmiast
zrozumiała, że nadarza się okazja, by pobyć z nim sam na sam i uciec
od markiza.
– Proszę pozwolić, że sama wybiorę książkę – poprosiła z nadzieją
w głosie.
– Uprzedzam pana, że z tego, co mi wiadomo, panna Castro jest
wielką miłośniczką literatury – dodał don Enrique.
Tym razem na niego nie spojrzała, choć jego słowa zdawały się
sprzyjać jej planom. Czekała na odpowiedź księcia. Don Diego obrzucił
ją tym swoim nieznośnie szczerym spojrzeniem i z uśmiechem poprosił,
by w takim razie coś wybrała. Pomógł jej wstać i razem ruszyli na szczyt
pagórka. Kiedy się oddalali, Amelia usłyszała, jak poczciwa doña
Mercedes nazywa ją „uroczą istotą”. Markiz odpowiedział, że na pewno
wkrótce znajdzie sobie męża. Nie mogła śledzić dalszej rozmowy;
dotarli na wzgórze i obeszli wkoło gruby dąb w poszukiwaniu
zamkniętego na klucz kuferka, do którego książę włożył kilka lektur.
Ukucnęła przy nim i od razu odrzuciła Lopego i Garcilasa, uznawszy, że
powinni znaleźć coś bardziej wyrazistego. Kiedy don Diego sięgał po
kolejną książkę, pospiesznie ją chwyciła, żeby musnąć jego dłoń.
– Sonety Queveda wydają mi się… słusznym wyborem –
powiedziała z uśmiechem, czując dotyk jego skóry.
Don Diego znieruchomiał i przez kilka sekund patrzył na jej rękę, po
czym powoli odwrócił się w jej stronę. Amelia z trudem wytrzymała
jego spojrzenie. Zapragnęła, żeby wzburzone morze jego oczu zabrało
ją daleko od tajemniczych markizów, groźnych wilków i psów gończych.
Przysunął się do niej; wstąpiła w nią nadzieja, kiedy zobaczyła, że bierze
w ręce jej dłoń. Zadrżała: pierwszy raz wykazał inicjatywę.
– Panno Castro, pozwoli pani, że będę zwracał się do pani po
imieniu? – zapytał z czułością.
Natychmiast skinęła głową, jakby za chwilę miał zdradzić jej coś,
czego wcześniej o nim nie wiedziała.
– Amelio, wyczuwam w pani tę ogromną siłę, która pozwala
przezwyciężać największe trudności, i bez względu na to, jakie ma pani
kłopoty…
Urwał w pół zdania. Poczuła się bezbronna, jakby ten mężczyzna
mógł zanurkować w najskrytszych zakątkach jej duszy. Odsunęła się.
– Nie rozumiem pana, ja… – zaczęła, ale wtedy don Diego
delikatnie przyłożył jej palec do ust: śmiały gest, zważywszy na to, że
byli sami.
– Ciii – powiedział, wbijając w nią wzrok. – Niech pani pozwoli, że
w imię przyjaźni, która nas kiedyś łączyła, ośmielę się udzielić pani
rady, choć wcale mnie pani o nią nie prosiła: bez względu na to, jakie
ma pani kłopoty, proszę nie dać się prowadzić złym doradcom.
Zmieszana, przełknęła ślinę. Nie wiedziała, co ma zrobić ani co
powiedzieć.
– Dlaczego… Dlaczego pan mi to mówi? – zapytała, starając się
zapanować nad zdenerwowaniem.
– Bo wiem, że aby przetrwać w tym świecie, czasami robimy rzeczy,
których żałujemy do końca życia.
Jej zmieszanie stało się widoczne. Ponownie przełknęła ślinę. Miała
wrażenie, że don Diego zagląda do wyschniętych, mrocznych studni,
które wydrążyło w jej duszy życie, jakby mógł jednym gestem wypełnić
je świeżą wodą. Przypomniała sobie, jak została odrzucona przez
mężczyznę, który miał zostać jej mężem; baron de Zahara zniknął, gdy
tylko dowiedział się o nieszczęściach jej rodziców. Przypomniała sobie,
jak opuściły ją przyjaciółki: unikały jej towarzystwa, przestały ją do
siebie zapraszać, na jej widok przechodziły na drugą stronę ulicy,
traktowały ją jak zadżumioną. Słowa uwięzły jej w gardle, jakby miała
szyję ściśniętą łańcuchem. Na koniec przypomniała sobie hrabiego de
Guadalmin, don Artura de Orcę y Nardiela, przyjaciela ojca starszego
od niej o piętnaście lat, który pojawił się rzekomo po to, by uratować ją
z opresji i otoczyć opieką.
Poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Don Diego przysunął się
jeszcze bliżej. Próbowała coś powiedzieć, ale łańcuch coraz mocniej
zaciskał się wokół jej szyi. Mogła tylko przełykać ślinę, starając się go
zerwać. Książę wciąż trzymał ją za rękę. Nie potrafiła dłużej znieść jego
spojrzenia. Płonąc ze wstydu, przypomniała sobie, jak don Arturo
wynajął dla niej przyzwoite lokum i spłacił jej długi. Twierdził, że jako
przyjaciel rodziny ma taki obowiązek. Dopiero po jakimś czasie
odkryła, że pół Kadyksu nazywa ją nierządnicą, interesowną nałożnicą,
utrzymanką. Jeszcze tego samego wieczoru skonfrontowała się z don
Arturem, który w końcu przyznał, że zrobił to wszystko po to, by ją
posiąść. Dla zachęty wyłożył na stół sporą sumę pieniędzy. Gdyby
odmówiła, jeszcze tej samej nocy wyrzuciłby ją na bruk. Biedna jak
mysz kościelna, posiadała jedynie nadwątlony posag matki i suknie,
dzięki którym mogła zachować pozory. Rozebrała się i weszła do izby.
Następnego dnia pożegnała się z Verónicą Salazar, jedyną wierną
przyjaciółką, z którą spotykała się ukradkiem, by oszczędzić jej hańby.
Verónica udostępniła jej swój domek w Escorialu, gdzie matka Amelii
miała mieszkać pod opieką czterech służących, dopóki ona nie znajdzie
męża, który rozwiąże wszelkie problemy. Dziewczyna zabrała skromny
majątek, który tamtej nieszczęsnej nocy zdobyła za cenę własnego
dziewictwa, wsiadła z matką do dyliżansu i za radą przyjaciółki
wyruszyła w stronę Madrytu. Zostawiała w Kadyksie swój honor,
zmarłego ojca i długi.
Spuściła głowę, przytłoczona własną obłudą.
– Proszę na mnie spojrzeć. Jestem z panią, Amelio – powiedział don
Diego.
Wbiła zamglone źrenice w jego oczy i znów dostrzegła w nich ten
szczery blask. Poczuła się jednocześnie onieśmielona i pokrzepiona,
jakby książę mógł rozproszyć jednym dmuchnięciem wszystkie jej
kłopoty. Delikatnie przyłożył jej otwartą dłoń do swojej piersi.
– Nie znajdzie pani w tym sercu miłości ani uniesienia, ale proszę
pamiętać, że w każdej chwili może pani liczyć na moją szczerą przyjaźń
i oczywiście na pomoc – powiedział.
Próbowała odsunąć od siebie wspomnienia, ale nie zdołała. Przed
oczami przesuwały jej się obrazy z tamtej haniebnej nocy: hrabia
przygniatał ją swoim ciężarem, czuła jego suchą skórę, wchodził w nią,
bezpowrotnie bezczeszcząc jej ciało i duszę. Niewidzialny łańcuch
wspomnień zaciskał się wokół jej gardła, a ona nie mogła go zerwać.
Zaczerpnęła powietrza, żeby się nie udusić, i siłą woli zdołała wybąkać
kilka słów.
– Gdybym… Gdybym mogła być z panem szczera… ja… – wyjąkała
z załzawionymi oczami. – Ja… powiedziałabym panu, że…
– Wszystko w porządku? – Zza dębu niespodziewanie dobiegł głos
markiza. – Doña Mercedes z niecierpliwością czeka na obiecaną
lekturę.
Amelia odwróciła się, ocierając łzy, a don Diego wstał i zasłonił ją
swoim ciałem, by markiz nie dostrzegł, w jakim jest stanie.
– Już wybraliśmy, don Enrique – powiedział serdecznym tonem,
pokazując książeczkę. – Mam nadzieję, że się panu spodoba.
– Na pewno dokonali państwo najlepszego wyboru – odpowiedział.
Czekał, by wrócić razem z nimi.
Don Diego jeszcze przez chwilę zwlekał, po czym odwrócił się
i pomógł Amelii wstać. Próbowała zapanować nad zdenerwowaniem.
Kiedy schodzili ze wzgórza, zerkała na księcia kątem oka. Ten
mężczyzna na moment włożył ręce do jej duszy i wypełnił ją takim
poczuciem bezpieczeństwa, że pod wpływem chwili omal nie wyjawiła
mu swojego położenia. Najprawdopodobniej zareagowałby tak samo jak
cała arystokracja Kadyksu. Nie powinna się oszukiwać, nie była naiwną
dziewczyną, już nie. Na taki krok będzie mogła się zdecydować dopiero
wtedy, gdy uzyska absolutną pewność, że jej przyszłość jest dobrze
zabezpieczona.
Poczuła paraliżujący strach, który przypomniał jej, w jakiej sytuacji
się znajduje: tonęła w długach, miała niepełnosprawną matkę, która
czekała w wynajętym domku, aż córka znajdzie sobie bogatego męża.
Nagle piękna posiadłość Castamar zamieniła się dla niej w pole bitwy.
Jeżeli przegra, don Enrique potraktuje ją jak trofeum, don Diego zaś –
jak kobietę upadłą.
Zrozumiała, że może bezwiednie dała się wciągnąć w partię
szachów znacznie bardziej złożoną niż jej polowanie na męża. Była
głupia: nie pomyślała, że naraża się na niebezpieczeństwo, wyciągając
rękę po jeden z największych majątków w Hiszpanii. Kiedy schodziła ze
wzgórza wsparta na ramieniu don Diega, ogarnęła ją panika.
Powiedziała sobie, że nie powinna nikomu ufać: ani doñi Mercedes,
która może tylko udawała serdeczność, ani don Diegowi, którego
szczerość mogła być fałszywa, ani tym bardziej Murzynowi, „don
Gabrielowi”, który nie spuszczał z niej oka. Oczywiście nie mogła też
ślepo zaufać don Enriquemu de Arconie – nie była pewna, czy wyłożył
na stół wszystkie karty. Wiedziała, że jeżeli kolejny raz da się ponieść
emocjom, jak przed chwilą pod dębem, może stracić dobre imię, swoją
nadwątloną wiarygodność, a w ostatecznym rozrachunku szansę na
godne życie. Wśród tych gigantów była jak potłuczona lalka, pomyślała
jednak, że nawet potłuczone lalki mają prawo walczyć o swoją
przyszłość.
ROZDZIAŁ 14

16 października 1720 roku, w południe
Francisco wiedział o Alfredzie przede wszystkim to, że we władaniu
szpadą nie ma sobie równych, oczywiście nie licząc Diega, którego
zręczność była wręcz legendarna. Alfredowi niewątpliwie brakowało
jego gracji, ale był mistrzem fechtunku, a do tego znawcą stylów
francuskiego i toskańskiego, między którymi sprawnie przeskakiwał.
Potrafił także walczyć na modłę hiszpańską, z użyciem sztyletu
i peleryny, posługując się jednakowo zręcznie obiema rękami. Dobijał
do pięćdziesiątki i Francisco zwykł go podpuszczać, wykorzystując
swoją młodość. Niemniej nieraz wpadał w pułapki Alfreda, na przykład
kiedy przyjaciel z opóźnieniem parował czwartą zasłoną, słabszą niż
zazwyczaj – Francisco odbierał to jako okazję do kontrataku, ale zawsze
nadziewał się na tępy rapier przeciwnika.
Po kilku krótkich pojedynkach – w większości wygranych przez
Alfreda – postanowili udać się na poczęstunek, który para królewska
oferowała przed południem w pałacu Buen Retiro. Usiedli pod grubym
materiałowym parasolem; podano im kielichy z aurorą, w której jak na
gust Francisca było za mało mleczka migdałowego, a za dużo cytryny
i cynamonu. Rozmawiali o polityce, o zaciekłej wojnie, jaką kraje
Europy – w tym Francja – prowadziły z Hiszpanią o Sycylię i Sardynię.
W końcu Hiszpania musiała podpisać w Hadze kapitulację wobec
czwórprzymierza i oddać wyspy. Po chwili Franciscowi znudził się
jednak temat rozmowy i mężczyzna poruszył kwestię, która
interesowała go znacznie bardziej.
– Zabierzesz kogoś na dzisiejszą kolację w Castamar?
– Nie, nie znalazłem odpowiedniego towarzystwa – odparł Alfredo. –
Obawiam się, że w moim wieku zakochiwanie się jest niestosowne
i nierozważne, a jeszcze bardziej udawanie zakochania.
– Zawsze ci mówiłem, że powinieneś się w końcu ożenić –
powiedział Francisco. – Nikt za ciebie nie spłodzi potomstwa.
O ile Francisco wiedział, że gdy nadejdzie stosowna chwila, nie
będzie miał problemu z poślubieniem jakiejś kobiety, która dorówna mu
pozycją społeczną, tytułem i bogactwem, żeby zapewnić sobie
potomstwo i powiększyć rodzinny majątek, o tyle Alfredo nie chciał się
żenić na siłę. Mijały lata i podczas gdy jego przyjaciel odrzucał wszelkie
propozycje małżeństwa, Francisco unikał ich, skacząc od skandalu do
skandalu. Ojciec wysłał go do paryskiego Collège Louis-le-Grand
z nadzieją, że wyprowadzą go tam na ludzi. Kiedy Francisco miał
osiemnaście lat, wybuchła wojna; trafił do wojska, do pułku dragonów
finansowanego przez jego ojca. Po trzech latach walk rodziciel zginął
w bitwie pod Almansą od dwóch ołowianych kulek, które trafiły go
między żebra. Przed śmiercią pierwszy i ostatni raz powiedział synowi,
że zawsze go kochał i że liczy na to, iż będzie wykazywał się odwagą ku
większej chwale nazwiska, które nosi.
„Francisco, mój synu, powinieneś się ożenić i spłodzić potomstwo,
najlepiej męskie” – powiedział mu na łożu śmierci.
Minęło trzynaście lat, odkąd Francisco przyrzekł mu, że uczyni
wszystko, by przedłużyć dynastię Marlangów. Na szczęście ojciec nie
kazał mu podać dokładnej daty. Rzecz jasna Francisco zamierzał
dotrzymać słowa, ale w swoim czasie.
Kiedy zamilkł, Alfredo spojrzał na niego kątem oka niczym pies
gończy, który złapał trop.
– Mam przez to rozumieć, że ty zaprosiłeś kogoś na przyjęcie?
Francisco pociągnął łyk napoju, przekornie ignorując komentarz
przyjaciela. Podobnie jak Diego, traktował Alfreda jak starszego brata.
Był dzieckiem, kiedy ojciec wysłał go na lekcje do tego samego
nauczyciela, który kształcił przyszłego barona de Aguasdulces, don
Alfreda de Carrióna. Francisco miał wtedy jakieś dziesięć lat, Alfredo –
ponad dwadzieścia. Stał się dla chłopca wzorem, którego ten nigdy nie
miał: jego matka zmarła przy porodzie, a ojca wiecznie nie było
w domu. Francisco wcześnie zrozumiał, że samotność jest stanem
permanentnym, który tylko czasami przerywa czyjaś obecność. Szybko
domyślił się, że ojciec widzi w nim zabójcę żony. Dlatego nigdy nie
oczekiwał od niego czułości. Alfredo i Diego byli jego jedynymi
przyjaciółmi; nie potrzebował więcej, czuł się dobrze ze swoją
samotnością. Uważał, że przyjaciele są jedną z niewielu rzeczy w życiu,
które można wybrać, tak jak przelotne miłostki. Dlatego wolał mieć ich
niewielu, ale za to dobrych. Oczywiście poza nimi miał licznych
znajomych na dworze, którzy towarzyszyli mu w nocnych hulankach,
ale nie pomagali w rozwiązywaniu prawdziwych problemów.
– Ponieważ jak zwykle każesz się prosić, nalegam: mam rozumieć,
że ty kogoś zaprosiłeś? – powtórzył rozbawiony Alfredo.
– Może… – odparł Francisco z prowokującym uśmiechem i upił łyk
aurory.
– Znam cię zbyt dobrze, a do tego słyszałem plotki, które, mam
nadzieję, okażą się czczą gadaniną – powiedział przyjaciel; bał się, że
przyjęcie może się zakończyć pojedynkiem.
Francisco wybuchnął śmiechem.
– Jestem aż taki przewidywalny?
– Dla mnie jesteś jak już raz przeczytana powieść.
Nie były to puste słowa. Alfredo doskonale wiedział, jakie kobiety
pociągają przyjaciela: poza nielicznymi wyjątkami, kiedy nie mógł się
oprzeć cielesnej pokusie, preferował mężatki, które w młodym wieku
poślubiły starszego od siebie mężczyznę i od lat nie zaznały cielesnej
rozkoszy. Należało zaskoczyć je w tej materii, dając im to, czego
pragnęły, a o co nie mogły poprosić. Uwielbiał doprowadzać je do
ekstazy, patrzeć, jak znikają ich kultura, układność i dobre maniery,
ustępując miejsca gwałtownym spazmom, niekontrolowanym jękom
i nieprzyzwoitym słowom, które zaskakiwały je same. Nic dziwnego, że
został bohaterem kilku drobnych skandali, załatwionych o świcie
szybkimi pojedynkami z mocno rogatymi i mocno podstarzałymi
mężami.
Młode dziewczyny, niewinne i niezbrukane, wymagały jego zdaniem
za dużo zachodu: poczucie przyzwoitości nakazywało mu uczyć je
ruchów i prowadzić podczas całego aktu. Ponadto jego sława
uwodziciela rozniosła się wśród rodziców, którzy zaczęli przestrzegać
przed nim córki. „Unikajcie hrabiego de Armiño” – mówili. „Za jego
dworskimi manierami kryje się rozpusta”. I była to prawda. Słusznie
napisała w jednym z listów jego dobra przyjaciółka Leonor, którą kochał
jak własną siostrę: „Mój drogi, nawet do Walencji dotarła wieść, że
młodsza córka barona Rodriga del Vallego rozpacza, bo jej nie
odwiedzasz”.
– Myślisz, że nie słyszałem plotek o tobie i doñi Sol Montijos? –
zapytał Alfredo, unosząc brew. – Podobno została zaproszona na
przyjęcie, domyślam się, że przez ciebie.
– Drogi Alfredo, nie wiem, o czym mówisz.
– Oczywiście, że wiesz… Powinieneś na nią uważać. Może się
okazać zbyt dużym wyzwaniem.
Francisco nie mógł dłużej powstrzymywać śmiechu. Wiedział, jaki
kierunek obierze teraz ich rozmowa. Na dworze królewskim musiała się
rozejść wieść o jego dwóch spotkaniach z doñą Sol – jego zdaniem
zdecydowanie zbyt niewinnych i zdecydowanie zbyt blisko jej męża.
Uwielbiał uczestniczyć w takich bitwach, toczonych pośród spojrzeń
i szeptów, w sekretnym języku wachlarzy. Akt kopulacji był dla niego
jedynie punktem kulminacyjnym sztuki wystawianej dla członków
dworu, następującym w przerwie przedstawienia, pośród teatralnych
dekoracji i maszynerii, za kurtyną oddzielającą kochanków od
niedyskretnych spojrzeń.
Dlatego każdego ranka starannie szykował się do występu.
Pokojówki i lokaje myli go na sucho i perfumowali lawendą
i rozmarynem, a cyrulik golił mu twarz i układał jego perukę albo
związywał mu włosy w kucyk tiulową wstążką. Francisco nacierał sobie
dłonie olejkami z grejpfruta i bergamotki i codziennie zmieniał strój;
taftowa kamizelka i dopasowany kolorystycznie szustokor musiały być
nieskazitelnie czyste, koszule ze srebrnymi i złotymi guzikami –
wykrochmalone, a eleganckie dodatki, takie jak buty na obcasie, białe
pończochy, zamszowe rękawiczki, laska z główką z masy perłowej czy
wyperfumowane koronkowe chusteczki – zawsze odpowiednio
dobrane. Jedynym celem tych wszystkich zabiegów było przygotowanie
się na starcie min i gestów.
Zazwyczaj wychodził zwycięsko z tych potyczek – miał na swoim
koncie zaledwie kilka porażek. Działał powoli: podchodził do damy
i czekał, aż jej go przedstawią. Potem zaczynały się muśnięcia,
bezczelne spojrzenia, znaczące miny, pozornie niedbałe, niewskazujące
na świadome umizgi. Uważał, że kobiety są owiane tajemnicą, kryją
sekret, który nie ma związku z ich słowami ani zachowaniem. Było to
coś w rodzaju uniwersalnej esencji, która czyniła z nich rozkoszne
istoty. Najbardziej podobało mu się to, że choćby nie wiem jak długo
nurkował między ich piersiami i zanurzał się w morzu lubieżności,
ledwie ocierał się o ten sekret, mglistą ideę, która przelatywała mu
przez głowę niczym morska bryza muskająca palce. To właśnie ten
niezbadany eliksir czynił kobiety niebiańskimi stworzeniami.
Dlatego wzdragał się, kiedy słyszał, że jakiś mężczyzna obcuje
z innym w sposób sprzeczny z naturą. Biedni nieszczęśnicy dotknięci
perwersją! Wiadomo było o homoseksualnych skłonnościach
niektórych możnych – wszystkich ich omijano z daleka. Uchodzili za
zniewieścialców, a przypadłość, na którą cierpieli, mogła się okazać
zaraźliwa. Jedyną ich zaletą było to, że nie stanowili konkurencji
w ubieganiu się o względy kobiet.
– Mówi się, że uwielbia uwodzić młodych mężczyzn, żeby potem
nimi wzgardzać – powiedział Alfredo, opróżniając swój kielich.
– W takim razie nie rozumiem, dlaczego miałaby mnie interesować.
Doña Sol była jedną z tych kobiet, które za wszelką cenę Francisco
musiał zdobyć. Powtórnie wyszła za mąż i mimo że niedawno skończyła
czterdzieści lat, zachowała olśniewającą urodę. Z wiekiem zyskała aurę
tajemniczości, która podkreślała jej sylwetkę osłoniętą dzwonowatym
panierem. Początkowo pieścił wzrokiem wzgórki jej piersi, ale jego
spojrzenie szybko przykuły perwersyjnie niebieskie tęczówki i czarne
włosy ukryte pod peruką i eleganckim toczkiem. Bez wątpienia była
teraz znacznie bardziej pociągająca niż za młodu, kiedy jej naturalnym
wdziękom brakowało tej przewrotnej aureoli, którą dał jej wiek.
Inteligentna, przebiegła, lubiąca manipulować innymi. Wystarczyło, że
podczas porannego spaceru po Buen Retiro rzucił jej dwa ukradkowe
spojrzenia, by posłała mu znad wachlarza uśmiech, idąc pod ramię ze
swoim mężem, markizem de Villamar. Oddalona zaledwie o kilka
kroków od tego lekko otyłego, pozbawionego gustu mężczyzny bez
przerwy rozprawiającego o polityce, nawiązała z Franciskiem banalną
rozmowę. Przypuszczał, że po tym spotkaniu zasięgnęła o nim
informacji, tak jak on o niej.
– Powiedz, że nie zamierzasz jej uwieść podczas przyjęcia
w Castamar.
– Idziemy? – odpowiedział z lekceważącym uśmiechem.
Przyjaciel przytaknął i wstał. Jego mina jasno wskazywała, że uważa
doñę Sol za niebezpieczny kąsek, który może stanąć mężczyźnie kością
w gardle. Ściągnął usta, powstrzymując się od komentarza, ale
Francisco wiedział, że kiedy pożegnają się z innymi gośćmi, będzie
chciał poznać jego plany. Tak naprawdę Alfredo śledził jego miłosne
przygody, jakby oglądał w teatrze Zwodziciela z Sewilli i kamiennego
gościa. Dlatego Francisco wolał zaczekać na odpowiedni moment, żeby
zdradzić mu szczegóły, i pozwolić mu cieszyć się widowiskiem, jakim
było to ognisko próżności. Faktycznie gdy tylko opuścili pałac
i prowadząc konie za uzdy, ruszyli Carrera de San Jerónimo, Alfredo
położył dłoń na ramieniu przyjaciela i zwolnił kroku.
– Jesteś rozpustnikiem.
– Za to ty stałeś się chyba starą wścibską kwoką.
– Powinieneś mi co nieco zdradzić – rzucił Alfredo z uśmiechem. –
Jestem starszy od ciebie i mogę służyć ci radą.
– Ha, ha!
Francisco nie puścił pary z ust. W milczeniu dojechali do mostu
Segowijskiego i ruszyli w stronę Castamar. Nie zamierzał zdradzać
Alfredowi swoich planów na dzisiejszą noc. Buzowało w nim ciche
pożądanie. Dobrze znał jego szept, który przypominał mu
o uwypuklonych przez gorset wydatnych piersiach doñi Sol, o jej
szczupłych kostkach wyzierających spod halki i prowokacyjnym
sposobie, w jaki układała usta.
16 października 1720 roku, po południu
Clara zapukała do drzwi i czekała, aż marszałek dworu zaprosi ją do
środka. Wezwał ją do siebie przed obiadem, pewnie po to, żeby
osobiście ją poznać. Poprzedniego dnia widziała go tylko podczas
posiłków; zajmował miejsce u szczytu stołu, przy którym jadła służba.
Pogratulował jej potrawki ze szpinaku i ciecierzycy. Zza drzwi dobiegł
jego ochrypły głos zapraszający ją do gabinetu.
Siedział za biurkiem ubrany w nienaganną liberię; jego twarz
ozdabiał wypielęgnowany wąs. Na jej widok wstał i powitał ją ze
szczerym uśmiechem jak dawno niewidzianą krewną. Odpowiedziała
mu stosownie do swojej pozycji. Marszałek odstawił na półkę opatrzony
numerem zeszyt i odwrócił się w stronę dziewczyny.
– Wezwałem panią, bo jest pani w pałacu już od kilku dni, a jeszcze
nie mieliśmy przyjemności porozmawiać.
– Ogromnie panu dziękuję, don Melquíadesie – odpowiedziała
skwapliwie. – Jest mi tu bardzo dobrze, powoli się wdrażam. – Wciąż
musiała sobie przypominać, że jest kuchmistrzynią, jakby recytowała
akt wiary. Mimo że doña Úrsula przez cały czas patrzyła jej na ręce,
Clara zaczynała czuć, że Castamar jest miejscem, na które czekała,
odkąd jej matka wyjechała z kardynałem, a siostra wyemigrowała do
Austrii. – Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, którym mnie pan
obdarzył, godząc się na przyjęcie mnie do pracy.
– Bzdury, panno Belmonte. Bzdury. Z każdym posiłkiem coraz
bardziej zasługuje sobie pani na pobyt w tym pałacu. Nawet jego
ekscelencja pochwalił pani niezwykły talent – powiedział don Elquiza
z ogromną życzliwością.
– Dziękuję za pana słowa – odparła, zadając sobie pytanie, czy ta
niebywała serdeczność jest aby na pewno bezinteresowna.
Ale błysk w oczach don Melquíadesa wskazywał, że mężczyzna nie
ma żadnych ukrytych zamiarów i że jego reakcja jest spontaniczna,
szczera i płynie z głębi serca. Z jakiegoś dziwnego powodu cieszyła go
jej obecność w pałacu. Clara wielokrotnie widywała go w towarzystwie
innych służących: traktował ich z szacunkiem, ale zachowywał dystans,
jak przystało na marszałka dworu. Teraz jednak rozpływał się
w pochwałach.
– Przyznam, że ostatni raz siadałem do stołu tak szczęśliwy w domu
mojej matki, Panie, świeć nad jej duszą. Po wczorajszym obiedzie
i kolacji wszyscy zastanawiają się, czym zaskoczy nas pani dzisiaj.
– Z powodu przyjęcia będzie tylko olla podrida. Mam nadzieję, że
spełni pańskie oczekiwania – odpowiedziała lekko zatrwożona. –
Obawiam się, że przygotowania do dzisiejszej kolacji wyssały ze mnie
wszystkie siły.
– Niech pani nie będzie taka skromna. Czułem zapach dolatujący
z kuchni i najchętniej zaraz usiadłbym do stołu.
Uśmiechnęła się, walcząc z rumieńcem, poruszona szacunkiem
i sympatią, które jej okazywał.
– Najlepszym sposobem, żeby sprawdzić, czy zapach odpowiada
smakowi, jest skosztowanie potrawy – zasugerowała, by odwdzięczyć
się za jego serdeczność.
Marszałek skinął głową i uśmiechnął się pod wąsem. Podniósł rękę,
wskazując Clarze drogę. Zanim wyszli z gabinetu, przytrzymał ją za
ramię i oznajmił podniosłym tonem:
– Panno Belmonte, proszę pozwolić, że coś pani powiem.
– Oczywiście, don Melquíadesie.
– Wszyscy cieszymy się, że jest pani z nami, a ci, którym się to nie
podoba… będą musieli się z tym pogodzić.
Otworzyła szeroko oczy. Słowa tego wysokiego, brzuchatego
mężczyzny podniosły ją na duchu. Podziękowała mu, po czym wyszli
z gabinetu i ruszyli w stronę jednej z dwóch izb jadalnych dla służby
mieszczących się na parterze. Przypuszczała, że don Melquíades miał
na myśli ochmistrzynię – nie znała innych służących, którym mogłaby
zawadzać. To stwierdzenie sugerowało nie tylko, że doña Úrsula jest
niezadowolona z jej awansu, ale też że ochmistrzyni i don Melquíades
mają na temat Clary różne zdania. Do tej pory dziewczyna myślała, że
jej obecność w Castamar jest obojętna marszałkowi i że don
Melquíades ocenia ją wyłącznie na podstawie referencji, które otrzymał
od swojej przyjaciółki, poczciwej pani Moncady. Zazwyczaj
marszałkowie dworu, tym bardziej w książęcym pałacu, nie
przywiązywali zbytniej wagi do zatrudnienia nowej dziewki kuchennej.
Ale skoro on i pan domu byli zadowoleni z pracy Clary, nie powinny jej
obchodzić zdanie doñi Úrsuli i nieustanny nadzór z jej strony. Mimo to
jakiś cichy głosik podpowiadał jej, że nie jest dobrze znaleźć się
pośrodku otwartej wojny, jeżeli takową toczyli marszałek i ochmistrzyni.
Dotarli do jadalni, gdzie ostatnia tura służących czekała na
przybycie don Melquíadesa. Na jego widok wszyscy wstali. Marszałek
wskazał im gestem – wynikającym raczej z przyzwyczajenia niż
z protokołu – żeby zajęli miejsca. Długie niczym halabarda
pomieszczenie z bielonymi wapnem ścianami wyłożonymi do połowy
lakierowanym drewnem sosnowym robiło na Clarze duże wrażenie.
Jakby symbolicznie wkraczała na wrogi teren, gdzie twardą ręką
rządziła doña Úrsula. Ochmistrzyni zasiadała po prawicy don
Melquíadesa. Obrzuciła Clarę swoim lodowatym spojrzeniem zdolnym
zmrozić duszę. Trudny do określenia wyraz jej ust i oczu świadczył, że
nie umknęło jej uwadze, iż Clara przyszła na obiad razem z marszałkiem
dworu.
Don Melquíades zajął swoje miejsce i polecił, by obsługa stołu
rozlała bulion. Podobnie jak dzień wcześniej wszyscy biesiadnicy
zamilkli, oczarowani zapachem unoszącym się znad talerzy. Clarę
ucieszyła panująca w jadalni cisza. Przez kilka minut rozlegały się tylko
siorbnięcia i dobiegające z oddali odgłosy służących krzątających się po
sąsiednich pomieszczeniach.
– Jeśli mam być szczery, panno Belmonte, nie przypominam sobie,
żeby czeladź w Castamar kiedykolwiek jadała takie pyszności –
zapewnił don Melquíades.
Panowie Moguer i Ibañez – kamerdyner i pokojowy jego
ekscelencji – przyłączyli się do pochwał. Inni służący jedynie
przytaknęli; siorbali bulion, ledwo podnosząc łyżki znad talerzy. Clara
podziękowała im.
– To zasługa nie tylko moja, ale też moich kucharek,
podkuchennych i kuchcików – uściśliła, zerkając kątem oka na doñę
Úrsulę, ciekawa jej reakcji.
Zaczerwienione policzki i szklane oczy kobiety mówiły same za
siebie. Mimo to duma nie pozwalała jej na wygłoszenie pochwały.
Zachowanie ochmistrzyni wydało się Clarze nieznośne – wszak
próbowała tylko zdobyć jej szacunek i pokazać, że nie stanowi
zagrożenia dla kuchni Castamar, wręcz przeciwnie. Chciała, żeby
gospodyni była zadowolona z jej pracy, żeby po zamieszaniu
wywołanym jej awansem ich relacje wróciły do normy. Jednak doña
Úrsula milczała: przyznanie, że bulion jest rozkoszą dla podniebienia,
uszczupliłoby jej władzę. W jej mniemaniu nie byłaby to po prostu
szczera pochwała, ale kapitulacja, pogodzenie się z tym, że kulinarny
talent Clary wygrał z jej autorytetem. „Naprawdę nie wiem, jak mam
postępować z tą kobietą” – pomyślała dziewczyna.
– Jest pani wspaniałą kucharką – oznajmił z drugiego krańca stołu
Simón Casona, przerywając jej rozmyślania.
– Nie kosztowali państwo ciepłych bułeczek z masłem i miodem,
które nasza kuchmistrzyni piecze dla jego ekscelencji – powiedziała
Elisa. – Rano zostały po sprzątnięciu ze stołu i dała mi jedną do
spróbowania: nigdy nie jadłam niczego, co miałoby tak wyborny smak.
Kamerdyner, woźnice, pokojowi i lokaje z entuzjazmem
komentowali potrawy. Clara otarła usta, uśmiechając się z lekkim
zakłopotaniem.
– Zawstydzają mnie państwo – stwierdziła, skrępowana tyloma
pochwałami.
– Zważywszy na pani kulinarne umiejętności, nie mamy innego
wyjścia, będzie pani musiała do tego przywyknąć – odparł don
Melquíades ku uciesze reszty stołowników.
Clara dostrzegła kątem oka, że doña Úrsula ściska łyżkę w palcach
i bez słowa dojada bulion, kwaśna jak ocet. Jej milczenie było tak
ostentacyjne, że mówiło samo za siebie. Po tym, co powiedziała o jej
matce – że schodziła do kuchni tylko dla rozrywki – zasłużyła sobie na
lekcję pokory. Don Melquíades zasłaniał dłonią usta, zanosząc się
śmiechem. Clara zauważyła, że przygląda się ochmistrzyni badawczym
wzrokiem, w którym odkryła mściwy błysk zdradzający, że dzieli ich
coś więcej niż tylko zwykłe niesnaski. Zerknęła na resztę stołowników,
którzy śmiali się i jedli, nie zwracając uwagi na wymowne spojrzenie
marszałka wbite w ochmistrzynię.
– A co pani sądzi, doño Úrsulo? Nie uważa pani, że to wprost
wyborne? – zapytał znienacka don Melquíades. – Nic pani nie mówi.
Śmiechy niemal natychmiast umilkły; wszystkie spojrzenia
skierowały się na ochmistrzynię, która podniosła głowę i z twarzą
zastygłą w grymasie wbiła oczy w marszałka. Przez chwilę mierzyli się
wzrokiem. Na widok jej źrenic Clara poczuła, że doña Úrsula planuje
straszliwą zemstę za tę zniewagę. Cała sala stężała. Clara zastanawiała
się, jak to możliwe, że ochmistrzyni pozwala sobie na takie zachowanie
wobec marszałka dworu. Don Melquíades uśmiechnął się pod wąsem
i lekko uniósł brwi w oczekiwaniu na odpowiedź. Smoczyca odwróciła
wzrok i zmierzyła nim pozostałych stołowników, którzy natychmiast
pochylili głowy. Clara nie przestała na nią patrzeć, kiedy doña Úrsula
rzuciła jej lodowate spojrzenie; dostrzegła w nim coś, co przyprawiło ją
o dreszcz.
Podczas tych kilku ciągnących się w nieskończoność sekund
ochmistrzyni nie odezwała się ani słowem. Nie tylko ze względu na
pojedynek, jaki toczyła z don Melquíadesem – z jakiegoś powodu
uważała, że Clara ma związek z afrontem, który ją spotkał. Musiała coś
sobie pomyśleć, kiedy kuchmistrzyni i marszałek weszli razem do
jadalni.
– Zaiste wyborne. Gratuluję, panno Belmonte – odpowiedziała
lakonicznie.
– Dziękuję, doño Úrsulo – odparła Clara, tym razem schylając
głowę.
Westchnęła; kiedy podawano duszone warzywa i mięsiwo,
pomyślała, że ochmistrzyni potraktowała zwycięstwo don Melquíadesa
jako wyzwanie. Wyzwanie, które ona, Clara, rzuciła jej autorytetowi.
Dopijając bulion, dziewczyna doszła do wniosku, że o ile wcześniej
jedynie budziła niechęć gospodyni, o tyle teraz stała się dla niej
wrogiem. Mimo to z każdą kolejną łyżką utwierdzała się
w postanowieniu, że nie pozwoli, by ta zgorzkniała kobieta bez powodu
wyrzuciła ją z kuchni.
ROZDZIAŁ 15

16 października 1720 roku, po obiedzie
Enrique nie zaznał desperacji spowodowanej biedą. Nawet nie był
w stanie wyobrazić sobie zniszczenia, jakie nędza sieje w duszach osób,
w które wbija szpony. Domyślał się, że jest niczym zalewające wszystko
przerażenie, burza lodowa, która zmusza ludzi do wyrzeczenia się
godności, by mogli przeżyć. To właśnie ta wola przetrwania była
jedynym elementem biedy, z którym miał styczność, narzędziem
nacisku, za pomocą którego osiągał część swoich celów. Powiadano, że
najlepszą strawą dla śmierci są głód, nędza i długi, bo kęs po kęsie
skracają ludziom życie, odbierając im najlepsze lata i kradnąc radość.
Niewiele osób potrafiło znosić to z podniesioną głową, nie dając się
pokonać przeciwnościom ani nie łamiąc po drodze swoich zasad. On
umiał to wykorzystać, potrącać właściwe struny, żeby melodia grana
przez te dusze współbrzmiała z jego pragnieniami.
Biedna Amelia Castro myślała, że Enrique nie dostrzega jej strachu,
że udało jej się zamaskować desperację dobrymi manierami. Kiedy don
Diego skończył recytować sonety wielkiego Queveda, zaproponował,
żeby zebrani kolejno czytali na głos dzieła innych autorów, w tym
fragmenty sztuki Don Juan de Espina w Mediolanie Joségo de
Cañizaresa. Zuchwały Murzyn zaskoczył markiza, dedykując mu lekturę
książki, którą ze sobą przyniósł.
„Dzielny Murzyn z Flandrii Andrésa de Claramontego” – powiedział.
Czarnuch próbował wprawić Enriquego w zakłopotanie, czytając
tekst o zasłużonym murzyńskim niewolniku, który na końcu uzyskiwał
wolność i zostawał wysokim dowódcą hiszpańskich wojsk. „Cóż za
niedorzeczność” – pomyślał markiz. „Nikt przy zdrowych zmysłach nie
postawiłby Murzyna na czele oddziału”. Wyciągnął się na otomanie
i z uśmiechem udawał, że słucha. Murzyn chciał udowodnić, że jest
wykształconym szlachcicem, a nie sprowadzonym z Afryki
niewolnikiem, który nie umie czytać ani mówić po hiszpańsku.
Kiedy skończył lekturę tej prostackiej książki, panna Castro
oczarowała zebranych zabawną seguidillą[16], którą odśpiewała przy
akompaniamencie przyniesionej z domu gitary. Choć Enrique lubił tego
rodzaju rozrywki, niezbędne do rozluźnienia atmosfery, tym razem jego
myśli zaprzątał Hernaldo: markiz był ciekaw, czy służący zdołał zdobyć
klucz, który pozwoli mu poruszać się swobodnie po Castamar. Miał mu
go przekazać, kiedy przed zachodem słońca Enrique wybierze się na
konną przejażdżkę. Znacznie ułatwiłoby to realizację jego planu.
Właśnie mówił sobie, że powinien wykazać cierpliwość, kiedy
niespodziewanie spadł deszcz. Schowali się pod drzewem, osłaniani
parasolkami przeciwsłonecznymi, podczas gdy służba zbierała kosze,
obrusy i zastawę.
– Obawiam się, że parasolki niedługo przesiąkną – stwierdził
poirytowany.
Don Diego powiedział, że zaczekają w dworku do czasu, aż się
rozpogodzi. Wtedy podszedł do nich jeden ze służących i wykonawszy
niezgrabny ukłon, zapewnił, że nie ma takiej potrzeby.
– Przewidziałem tę możliwość i poprosiłem pana Cebriána, żeby na
wszelki wypadek zaprzągł powozy – dodał. – Czekają za wzgórzem.
– Cóż za przezorność… – powiedział don Diego i poprosił, by
służący podał mu swoje imię.
– Roberto Velázquez, ekscelencjo.
– Siostrzeniec pana Elquizy, prawda? – zapytał uprzejmie książę.
Chłopak skinął głową. Don Diego pochwalił go i kazał jak najszybciej
sprowadzić powozy. Enrique pomyślał, że ta niedogodność stwarza mu
okazję, by znaleźć się sam na sam z panną Castro. Założył, że książę
i Murzyn wsiądą do drugiej karety, by jak najprędzej odwieźć matkę do
pałacu. On zamierzał pójść za panną Castro, która na pewno pobiegnie
do pierwszego powozu, żeby uciec przed deszczem i prawdopodobnie
także przed nim. Aby nie domyśliła się jego zamiarów, stanął obok don
Diega i nawiązał z nim luźną rozmowę, stwierdzając, że mieli pecha
z pogodą. Kiedy nadjechały karety, książę skinął mu głową, po czym
wziął pod rękę swoją matkę.
Panna Castro rzeczywiście ruszyła w stronę pierwszego powozu,
przekonana, że don Diego pójdzie za nią. Enrique pospiesznie podążył
jej śladem, Murzyn zaś wsiadł do drugiej karety. Panna Castro postawiła
nogę na schodku i zniknęła wewnątrz pojazdu. Odwróciła głowę, siląc
się na swój najpiękniejszy uśmiech, pewna, że zobaczy don Diega. Na
widok Enriquego lekko zmieniła się na twarzy, a jej usta utworzyły
cienką linię. Nie dał jej czasu na reakcję: zablokował wyjście i zasunął
zasłonkę. Powóz ruszył z miejsca. W środku panowała pełna napięcia
cisza: panna Castro unikała jego spojrzenia, on cierpliwie czekał.
Wreszcie na niego popatrzyła.
– Markizie… – powiedziała. – Niech pan będzie ze mną szczery…
Czego pan ode mnie chce?
Cmoknął, kolejny raz udając, że to pytanie sprawiło mu przykrość.
– Panno Castro… pomogłem pani bezinteresownie. Mówiłem już, że
serce nie pozwala mi spokojnie patrzeć na niesprawiedliwość, która
panią spotkała. Pragnę jedynie zyskać pani przyjaźń i zadośćuczynić tej,
która łączy mnie z naszą wspólną znajomą, Verónicą Salazar.
Amelia zacisnęła szczęki z bezsilności, podczas gdy jej umysł szukał
nieistniejącego wyjścia z labiryntu. Enrique uwielbiał ten impuls
przeżycia, który sprawiał, że istota ludzka opierała się przeciwnościom,
mając za całą obronę tylko powietrze i dym.
– Dobrze pan wie, że nie chcę pana urazić, don Enrique. Jestem
panu ogromnie wdzięczna.
– W takim razie proszę posłuchać swojej wdzięczności i obdarzyć
mnie zaufaniem. Mam wobec pani wyłącznie dobre zamiary. Jeżeli
przyjmie pani moją pomoc, don Diego zostanie pani mężem.
– Proszę nie brać tego do siebie, ale przychodzi mi to z trudem –
powiedziała zmieszana. – Wie pan, że oszukano mnie już pod
pretekstem dobrych zamiarów i pomocy, by odebrać mi cześć. To… się
już nie powtórzy.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział spokojnym, wyrozumiałym
tonem. – Jest pani waleczną kobietą i to właśnie najbardziej w pani
cenię.
– Markizie, proszę zrozumieć: jestem… – załamał jej się głos –
przerażona.
Delikatnie ujął jej rękę, żeby ją pocieszyć. Nie odsunęła dłoni.
Spojrzał jej w oczy, bezbronne i wilgotne, przepełnione pragnieniem, by
dać wiarę jego słowom, i strachem, że będzie tego żałować. Biedaczka
nie miała wyjścia – desperacja, która czyniła ją nieufną, jednocześnie
nie pozwalała jej na dochowanie wierności własnym zasadom. Nie było
w tym nic dziwnego. Enrique utkał sieć, uczynił z niej więźnia
nietolerancyjnego społeczeństwa, które nie pozwalało jej oddychać,
orkiestry tworzonej przez normy i obowiązki, niewidzialne prawa
i boski dekalog, a teraz spieszył jej na ratunek. Zrobił w istocie to, co
robili inni arystokraci: wyreżyserował farsę i czekał, aż harmonijny zbiór
reguł zadziała jak kleszcze zdolne skruszyć ducha. Teraz musiał
sprawić, by panna Castro poczuła, że może się uwolnić od krępujących
ją łańcuchów.
– Proszę pozwolić, że zostanę pani dobroczyńcą, a nie będzie miała
pani więcej kłopotów – powtórzył, przysuwając głowę do jej twarzy. –
Żadnych.
Nadzieja, że może się uwolnić od długów, nacisków i obłudy,
musiała wzbudzić nieufność Amelii. Bieda już wbiła w nią szpony
i zaczynała się upominać o jej duszę, dobijając się do drzwi
zbudowanych z zasad, których dziewczyna mogła przestrzegać jedynie
za życia ojca, bogatego kupca.
– Pragnę wyłącznie pani dobra.
Błysk w jej oczach nagle przygasł, jakby zmęczyło ją balansowanie
na krawędzi przepaści, lawirowanie pomiędzy udawanymi gestami
i nieistniejącym bogactwem, wypatrywanie jakiegoś rozwiązania dla
swojej nieszczęsnej doli.
– To niemożliwe, don Enrique – odpowiedziała. – Przeszłość za
bardzo mi ciąży.
Przesiadł się na miejsce obok niej i zaczął sączyć jej do ucha
truciznę.
– Jutro będzie pani miała wystarczająco dużo pieniędzy, żeby już
nigdy więcej nie potrzebować niczyjej pomocy, nawet mojej –
powiedział. Pozwolił sobie, niby to przypadkiem, musnąć wargami
płatek jej ucha, kiedy powierzał jej sekret, którego nie mogli usłyszeć
woźnice.
Spojrzała na niego ze zrozumiałym sceptycyzmem.
– Majątek zapewni pani dochody do końca życia, pozwoli utrzymać
służbę, posiadłości i status – szepnął bez wahania, wdychając zapach jej
szyi.
Panna Castro uniosła powieki i zanim się zorientowała, dała za
wygraną. Zjeżyły jej się włosy, kiedy Enrique szeptał jej do ucha,
muskając je ustami. Nieznacznie się odsunęła. On czekał.
– Na Boga, niech mnie pan nie oszukuje – powiedziała już mniej
stanowczo.
Dalej zasypywał ją obietnicami o bogactwie, które trafi w jej ręce.
– Będzie miała pani prawo do użytkowania dworku w Kadyksie.
Zrzeknę się roszczeń do posiadłości aż do pani śmierci, Boże uchowaj.
Poza tym będzie pani właścicielką kamienicy w Madrycie, którą stracił
pani ojciec.
Ta perspektywa sprawiła, że popękane wrota jej duszy wreszcie
ustąpiły. Jej desperacja objawiła się w niepohamowanym pragnieniu
ucieczki znad przepaści.
– Skąd mam mieć pewność, że mówi pan prawdę? – zapytała
rozdygotana. Jej usta drżały z pożądania.
Uśmiechnął się na widok swojego dzieła.
– Jeżeli to nie wystarczy, proszę powiedzieć, co jeszcze mogę zrobić,
żeby zdobyć pani zaufanie – odparł. Ujął palcami jej twarz i skierował ją
w swoją stronę, by spojrzała mu w oczy.
– Nie mogę… – powiedziała, kiedy poczuła, jak jego dłoń bez
rękawiczki przesuwa się po jej podbródku – panu ufać.
– Na pewno znajdzie pani jakiś sposób, panno Castro – stwierdził.
Ponownie musnął płatek jej ucha ustami, a kiedy się odsuwał, delikatnie
otarł je o jej policzek.
Westchnęła, czując, że zbliża się koniec negocjacji, które zapewnią
jej upragnioną niezależność. Ukryte pod gorsetem piersi zafalowały.
Wreszcie ucichł głos rozsądku, który przestrzegał ją przed markizem,
zagłuszony przez długi i cierpienie, jakiego doznała w ciągu ostatnich
lat. Skapitulowała, domagając się gwarancji.
– Spisze pan to wszystko u rejenta – powiedziała zduszonym
głosem, patrząc Enriquemu w oczy.
Uśmiechnął się, smakując swoje zwycięstwo. Pogładził ją po twarzy
niczym oddany kochanek.
– Bóg mi świadkiem, że tak zrobię – powiedział i przesunął
opuszkami palców po jej karku.
Jęknęła, nie mogąc zapanować nad drżeniem. Szepnęła, że jest
łgarzem. Nie odpowiedział, zadowolony, że całkowicie mu się poddała.
Spojrzał na nią niczym amant i delikatnie pocałował ją w usta. Jej
policzki spłonęły rumieńcem. Podniecona, pozwoliła, by wsunął język
między jej wargi. Wyczuł, że nikt nigdy jej tak nie całował, że aż do tego
momentu jej pożądanie było uśpione gdzieś głęboko w niej.
Zmysłowo przeciągnął palcami po jej łabędziej szyi i zjechał
w stronę piersi, żeby rozbudzić jej ciało i jego potrzeby. Rozpalona
pożądaniem, złapała go za włosy i odsunęła.
– Niech pan mi wreszcie powie, czego pan ode mnie chce… –
poprosiła kolejny raz słabnącym głosem.
Nie odpowiedział. Podwinął jej suknię i zaczął pieścić jej uda. Kiedy
już drżała z podniecenia, włożył głowę między jej nogi i dał jej rozkosz,
jakiej nigdy nie zaznała. Początkowo była skrępowana własnym brakiem
doświadczenia, w końcu jednak musiała zakryć dłonią usta, żeby jej jęki
nie rozległy się na zewnątrz powozu. Zniewalały ją rozkosz i nadzieja, że
uniknęła przepaści. Ale Enrique znał nieufność tych, którzy muszą
walczyć o przetrwanie, wiedział, że cichy głosik szepce pannie Amelii,
że może zawarła pakt z diabłem. Sama przydusiła ten natarczywy głos
ciężarem swoich potrzeb. Markizowi pozostawało jedynie radować się
świadomością, że Amelia Castro należy już do niego.
16 października 1720 roku, o zmierzchu
Hernaldo jak zwykle jechał bez pośpiechu, w naciągniętym na oczy
kapeluszu i z twarzą częściowo zasłoniętą peleryną. Dzięki światłu
księżyca w pełni mógł się poruszać bez lampy. Zmierzał na spotkanie
z don Enriquem, by wręczyć mu klucz. Wiedział, że pan ucieszy się na
widok klucza, Hernaldo zaś cieszył się, że znowu mógł się przydać
markizowi. Podniósł wzrok i zobaczył kamienny mur otaczający
posiadłość Castamar; zaczął go okrążać.
Zawsze kiedy zapuszczał się w te strony, miał wrażenie, że jedzie na
cmentarz, na którym kiedyś był grabarzem. Przez pół życia obcował ze
śmiercią; dla zaspokojenia głodu zadał ją wielu raptusom, nie
zastanawiając się, czy na nią zasługują, czy nie. Na tym polegała jego
praca i był w niej dobry. Nigdy jednak nie zapomniał wypadku doñi
Alby de Montepardo. Była drobną rysą na jego dumie, która
przypominała mu o porażce za każdym razem, kiedy zbliżał się do tej
posiadłości: zamiast zabić księcia, pozbawił życia ją.
„Tak naprawdę wszyscy przyczyniliśmy się do śmierci księżnej,
knując spisek mający na celu usunięcie jej męża” – pomyślał. To samo
powiedział kiedyś swojemu panu; don Enrique rzucił mu mordercze
spojrzenie i stwierdził, że winę ponosi wyłącznie don Diego, bo to on
zaproponował, by tamtego ranka wymienili się końmi. „Nie mów tego
nigdy więcej” – dodał. „Chyba że chcesz przestać mi służyć i stracić
głowę”.
Hernaldo nigdy więcej tego nie powtórzył. „Tak to już jest ze
spiskami. Zawsze trzeba zabić, żeby się powiodły; niekiedy śmierć jest
przypadkowa, innym razem nie”. On i jego pan mieli za sobą już kilka,
starannie przygotowanych, aby nie ściągnąć na siebie podejrzeń. Doña
Alba przywiodła mu na myśl jeden z nielicznych przypadków, kiedy
zabicie człowieka sprawiło mu pewną przyjemność. Próbował
przypomnieć sobie imię tamtego jednookiego zakapiora, ale zaginęło
w jakimś kącie jego mózgu.
W tamtym okresie szukał koniuszego, który wytresowałby
wierzchowca don Diega. Musiał mieć pewność, że nie będzie to jakiś
awanturnik bez doświadczenia, zadanie nie było bowiem łatwe. Koń
powinien przejść odpowiednie szkolenie, żeby na dźwięk gwizdka
stanąć na tylnych nogach i zwalić się na plecy, przygniatając swoim
ciężarem jeźdźca. Wreszcie po długich poszukiwaniach Hernaldo trafił
na jednookiego zbira z Lavapiés, który powiedział mu o człowieku
zwanym Mańkutem, koniuszym i siepaczu w jednym, szkaradnym,
niebezpiecznym typie, z którym lepiej było nie zadzierać. Odkąd
Hernaldo poznał Mańkuta, przeczuwał, że w każdej chwili mogą dobyć
szpad.
„Wie, co robi” – powiedział Jednooki. „Szkolił konie wielu możnych.
Znajdziesz go w El Zaguán, przychodzi tam do takiej jednej lafiryndy”.
El Zaguán był burdelem w Lavapiés odwiedzanym przez karciarzy,
szukających zwady oszustów, nierządnice, najemników, obiboków
i wałkoni. Hernaldo wręczył Jednookiemu kilka maravedí[17] i pojechał
dalej swoją drogą.
Po śmierci doñi Alby Jednooki zjawił się u Hernalda z dwoma
siepaczami, żądając zapłaty za milczenie. Ten na miejscu załatwił jego
i obu bezwstydników. Jeden z nich próbował negocjować, kiedy
zobaczył, jak Hernaldo stalowym biczem przepoławia mostek
Jednookiego i pakuje kulkę w łeb jego towarzysza. Ale było już za
późno; jako kolega po fachu powinien był o tym wiedzieć. Osobnicy,
których Hernaldo ciachał, zazwyczaj nie byli dobrymi chrześcijanami,
zresztą podobnie jak on. Karciarze, pijacy, pederaści, wrogowie,
najemnicy… Wszyscy ci, którzy zawadzali don Enriquemu albo musieli
zniknąć. „Dlatego nie pamiętasz ich imion” – pomyślał Hernaldo,
okrążając kamienny mur wysoki na kilka łokci.
Dotarł kłusem do dąbrowy. Drzewa zasłaniały duży otwór w murze.
Jego ludzie wykuli go dwie noce wcześniej, żeby mężczyzna mógł
niepostrzeżenie dostać się na teren posiadłości. Zachowując czujność,
przejechał przez wyłom na drugą stronę i udał się w umówione miejsce.
Jego pan czekał na koniu w pobliskim gęstym zagajniku. Ponaglił go
z daleka i Hernaldo pokłusował w jego stronę. Kiedy znalazł się u jego
boku, markiz szepnął:
– Muszę wrócić, zanim zauważą moją nieobecność, wkrótce mamy
zasiąść do kolacji. Zdobyłeś go?
Hernaldo uśmiechnął się z satysfakcją i pokazał mu klucz. Don
Enrique schował go do kieszeni, po czym spojrzał na Hernalda, dumny
z odniesionego sukcesu. Służącemu schlebiało, że markiz patrzy na
niego w taki sposób. Była to dla niego najlepsza zapłata.
– Z waszej miny wnioskuję, że Amelia Castro wpadła już w sieci –
powiedział.
Don Enrique uśmiechnął się kącikiem ust.
– Cieszę się, wasza wielmożność.
– Odwiedziłeś doñę Sol? Powiedziała ci, czego chce w zamian za
swoją pomoc?
– Żebyśmy upozorowali wypadek i załatwili jej męża, markiza de
Villamar. Twierdzi, że to balast, który już za bardzo jej ciąży. Kąśliwe
sformułowanie, bo to zaiste grubas.
Don Enrique skwitował uśmiechem uwagę Hernalda, jakby
spodziewał się takiej formy zapłaty.
– Przygotuj wszystko, ale bez pośpiechu. Jej rekompensata nie
przewiduje spłat na raty, więc najpierw będzie musiała wypełnić swoją
część umowy – powiedział, po czym ubódł konia ostrogami.
– Wszystko będzie gotowe, kiedy nadejdzie odpowiedni moment,
wasza wielmożność.
Markiz skinął głową. Hernaldo zaczekał, aż zniknie w gąszczu, po
czym ruszył w drogę powrotną do Madrytu. Wyobrażał sobie, jaki
wyraz przybiorą kamieniste oczy Mańkuta, kiedy wręczy mu pieniądze.
Wszystko szło zgodnie z planem: Amelia Castro była już w Castamar,
a doña Sol wyznaczyła cenę. Pozostawało tylko zaczekać, aż owoce
dojrzeją. Biedny don Diego: nawet nie podejrzewał, jakie nieszczęście
wisi nad nim, jego rodziną i najbliższymi, nieubłagane niczym Parka.
[16] Seguidilla (hiszp.) – tradycyjna hiszpańska żywa piosenka (przyp. tłum.).
[17] Maravedí – moneta hiszpańska używana między XII a XIX wiekiem. W XVIII
wieku była wykonywana z miedzi – 34 maravedí odpowiadały jednemu srebrnemu
realowi (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 16

16 października 1720 roku, wieczorem
Diego pragnął dokończyć rozmowę z panną Castro, którą zaczęli
w Villacor. Kiedy matka i Gabriel weszli do pałacu, zaczekał, aż markiz
zniknie na szczycie schodów, i podszedł do Amelii od tyłu. Ujął ją
delikatnie za rękę, żeby się zatrzymała.
– Panno Castro, zaszczyci mnie pani jeszcze przez chwilę swoim
towarzystwem? – poprosił. – Będzie się nam rozmawiało spokojniej
w którymś z salonów.
– Pod warunkiem że zacznie mi pan wreszcie mówić po imieniu –
odpowiedziała, przyjmując zaproszenie.
Wyraz jej twarzy wskazywał jednak, że jest skrępowana; może
wstydziła się swojej emocjonalnej reakcji. Diego przepuścił ją przodem
i zamknął drzwi saloniku.
– Amelio – zaczął po chwili milczenia. – Czy wszystko w porządku?
Miałem wrażenie, że chciała mi pani coś wyznać, kiedy nam przerwano.
Panna Castro zdobyła się na uśmiech, udając, że nic się nie stało,
jakby tam, pod dębem, wcale się nie rozpłakała. Zawahała się
i odwróciła wzrok.
– Proszę się mną nie przejmować, don Diego. Wciąż przeżywam
śmierć ojca i czasami zachowuję się jak głuptaska.
Diego zrozumiał, że przeszła jej ochota do zwierzeń.
Prawdopodobnie rozmyśliła się pod wpływem markiza, a także dlatego,
że nie do końca ufała księciu – wszak ledwo się znali. Przeczuwał
jednak, że milczenie panny Castro ma raczej związek z tym pierwszym.
Pożegnał się skinieniem głowy i ruszył w stronę drzwi; chciał się
odświeżyć i przebrać. Amelia wypowiedziała jego imię, jakby chciała
wyjaśnić mu tę nagłą zmianę zdania. Zatrzymał się, ale nie dopuścił jej
do głosu. Wiedział, że zbędzie go jakimś kłamstwem, a on nie znosił
hipokryzji.
– Amelio, proszę przy mnie nie udawać – powiedział. – Nie jest to
potrzebne żadnemu z nas. To oczywiste, że w drodze powrotnej
z Villacor przeszła pani chęć na szczere zwierzenia.
Panna Castro zaniemówiła. Zostawił ją samą i udał się do jednego
z salonów na piętrze, gdzie czekali na niego Alfredo i Francisco.
Siedzieli tam razem z Gabrielem aż do kolacji, rozprawiając
o równowadze sił na kontynencie i prawdopodobnych aspiracjach króla
Filipa do francuskiego tronu.
Późnym popołudniem, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi,
lokaj obwieścił przybycie pierwszego gościa. Diego powitał doñę
Almudenę Belizón y Villarejo, baronessę de Belizón, z którą łączyła go
zażyła przyjaźń. Baronessa wyszła młodo za mąż za mężczyznę
starszego od niej o dwadzieścia lat, który zmarł wskutek niestrawności
po zjedzeniu krewetek. Często gościła w Castamar, jako że Alba była jej
mentorką na królewskim dworze. Ponieważ na wojnie zginęli wszyscy
jej krewni, to Diegowi opowiadała o niemal wszystkich ważnych
sprawach.
Wkrótce obwieszczono też przybycie markiza i markizy de Villamar,
don Estebana i doñi Sol. Pierwszy raz uczestniczyli w wydawanej przez
Diega kolacji; ku jego zaskoczeniu zostali zaproszeni przez Francisca.
Każdy z gości mógł przyprowadzić osobę towarzyszącą, o ile uprzedził
ją, że zasiądzie przy stole z czarnoskórym. Spojrzenie i uśmiech
przyjaciela wskazywały, że chodziło mu raczej o doñę Sol niż o markiza,
którego praktycznie nie znał. Alfredo zrugał Francisca jak starszy brat,
że miał czelność zaprosić kobietę słynącą z romansów z młodszymi
mężczyznami. Diega rozbawiła ta sytuacja i wcale nie poczuł się
dotknięty; powitał gości, zadowolony z ich przybycia.
Po przedstawieniu markiza i markizy de Villamar całe towarzystwo
udało się do jadalni na kolację. Jedli o wczesnej porze, żeby zdążyć się
przygotować na przyjęcie gości, którzy mieli się zjawić później, w tym
króla. Diego uśmiechnął się na wspomnienie, że nieraz musiał
wieczerzać dwa razy, bo Filip zapragnął porozmawiać z nim przy stole.
Czekał na stojąco, aż wszyscy usiądą. Kiedy Gabriel zajął swoje
miejsce, w jadalni zapanowała pełna napięcia cisza. Diego spojrzał na
ociekającego potem markiza de Villamar i jego żonę: on rzucał
Gabrielowi ukradkowe spojrzenia, ona ignorowała jego obecność, jakby
był jednym ze służących, tyle że ulokowanym w niewłaściwym miejscu.
Większość możnych przyjmowała zaproszenie na wieczerzę dlatego, że
nie wypadało odmówić księciu pozostającemu w tak bliskich relacjach
z królem. Zależało im na jego przyjaźni i przysługach; zjawiali się
ochoczo w pałacu mimo ostrzeżeń dotyczących jego brata. Problemy
zaczynały się później, gdy przychodziło co do czego i musieli dzielić
z czarnoskórym stół.
Żeby przerwać tę pełną napięcia ciszę, Diego wygłosił krótkie
powitalne przemówienie. Kiedy usiadł, jego brat podniósł się z krzesła
i oznajmił, że chciałby wznieść toast. Zdziwiło to księcia: Gabriel
zazwyczaj starał się nie zwracać na siebie uwagi. Jak co roku, po kolacji
zamierzał udać się do swojej komnaty i nie opuszczać jej aż do
zakończenia bankietu.
„Gabrielu, nigdy nie powinieneś pokazywać się pośród nich. Nie
staraj się, żeby cię zaakceptowali, nie sądź, że przywileje, którymi
cieszysz się w Castamar, obowiązują także poza naszymi włościami” –
powtarzał mu wielokrotnie ojciec. „Narazisz się wyłącznie na
nieprzyjemności”.
Niestety miał rację.
– W tym roku pragnę w kilku słowach życzyć wszystkim szczęścia
i długotrwałych zażyłych przyjaźni – powiedział Gabriel, trzymając
w górze kielich. – Bracie, wiesz, że darzę cię podziwem i miłością, że
zawsze będę przy tobie i że zadbam o to, by nie spotkało cię nic złego.
Za Castamar.
Diego zrozumiał powód tego toastu, dopiero kiedy upił wina.
Końcowe słowa były skierowane do don Enriquego de Arcony. Gabriel
nie przepadał za markizem, podejrzewał go o nieczyste zamiary.
Sugerował, że bracia powinni się o nim dowiedzieć czegoś więcej,
choćby ze względu na matkę. Diego jednak odrzucał nadopiekuńczość
brata. Irytowały go uszczypliwe, niefortunne komentarze markiza, ale
nie sądził, by w jakikolwiek sposób zagrażały jego rodzicielce. Czuł
jedynie lekki dyskomfort, patrząc, jak don Enrique jej nadskakuje
i demonstracyjnie okazuje przyjaźń.
– Drogi przyjacielu – przerwał jego rozmyślania markiz. – Chciałbym
wystosować do pana formalną prośbę: proszę, by wypożyczał mi pan na
uczty swoją kucharkę.
„Prędzej piekło zamarznie” – pomyślał książę. Panna Belmonte tak
ich rozpieszczała, że niedługo wszyscy mieszkańcy Castamar,
i arystokraci, i służba, będą wybrzydzać nad potrawami przyrządzanymi
przez innych kucharzy. Goście zareagowali śmiechem na komentarz
don Enriquego, rozpływając się w pochwałach.
Biesiadnicy pochłonęli pierwsze i drugie danie oraz pieczeń pośród
luźnych pogawędek, znaczących spojrzeń wymienianych przez
Francisca i doñę Sol oraz komentarzy markiza. Dominowały jednak
zachwyty nad wybornymi potrawami, zwłaszcza drobiem, delikatnym
jak puch. Wieczerza była rozkoszą dla zmysłów; dopiero pod koniec
rozmowa zboczyła na mniej przyjemny temat: plotki o dworskich
skandalach.
Diego starał się unikać tego rodzaju dyskusji, do których przykuwały
go pęta kurtuazji, zmuszając do słuchania o życiu innych
i wypowiadania się na jego temat. Kiedy podano deser – torty
z waflowymi rurkami – rozmowa przy stole skupiła się na doñi Leonor,
hrabinie de Bazán, dobrej przyjaciółce Diega i Francisca, która przez
większą część roku mieszkała w Walencji. Po kilku krytycznych
uwagach dotyczących opinii, jaką miała na dworze, przyjaciele
wymienili znaczące spojrzenia, domyślając się dalszego ciągu dyskusji.
Doña Leonor dwukrotnie wychodziła za mąż i dwukrotnie zostawała
wdową. Jej ostatni mąż, Roberto de Bazán, był przyjacielem Diega;
zginął bohaterską śmiercią w bitwie pod Almansą, tak jak ojciec
Francisca i wielu innych mężczyzn. Roberto zostawił
dwudziestopięcioletnią Leonor bez potomstwa. Wiek i majątek
zapewniły jej niezależność, której nie chciała tracić, dlatego postanowiła
nie wychodzić trzeci raz za mąż.
– Może i nie jest taką trzpiotką, jak mówią, ale trudno zaprzeczyć jej
skłonności do zapraszania do łoża wasali i rycerzy – powiedział ze
śmiechem don Enrique, budząc powszechną wesołość.
Doña Sol napomknęła, że Leonor późną nocą szuka młodzików na
madryckich ulicach; matka Diega zauważyła, że hrabina de Bazán nie
doczekała się potomstwa, choć krążą plotki, że wydała na świat
bękarta; Alfredo – znawca materii – zawyrokował, że to wynik
powstrzymywanej chuci; baronessa de Belizón słyszała, że hrabina
straciła cnotę, zanim wyszła za mąż, i że wiele osób uważa ją za
wyrachowaną rozpustnicę.
Diego spostrzegł, że Francisco niespokojnie wierci się na krześle
w obliczu takiej fali oszczerstw. Rzucali je wszyscy: matka księcia,
panna Castro, baronessa de Belizón, doña Sol, Alfredo i oczywiście don
Enrique, który opowiedział im anegdotę, jak to kiedyś rzekomy
kochanek doñi Leonor wpadł na jej męża, hrabiego de Bazán, i okazało
się, że ten pierwszy ma na sobie surdut wzięty z szafy drugiego. Żeby
ratować twarz, nie wyjść na rogacza i nie przyznać, że jego żona jest
ladacznicą, hrabia stwierdził, że ubierają się u tego samego krawca.
Jedynie markiz de Villamar nie brał udziału w rozmowie, bez reszty
oddany kosztowaniu deseru. Biedak nie zauważył, że Francisco, który
nagle stracił zainteresowanie tematem, wsunął rękę pod stół i musnął
nogę jego żony; doña Sol delikatnie ją odsunęła.
Diego spojrzał na Francisca, żeby ten coś powiedział: już
kilkakrotnie próbował skierować rozmowę na inny temat. Jego
cierpliwość wreszcie się wyczerpała, kiedy don Enrique zapytał, czy
wiadomo mu o jakimś nowym podboju hrabiny.
– Dosyć! – powiedział, uderzając w stół otwartą dłonią.
– Słucham? – zapytał markiz swoim butnym tonem.
– Koniec rozmów o doñi Leonor. Nie są mi w smak, to moja
przyjaciółka. Jeżeli ktoś ma jeszcze jakieś sugestie, komentarze albo
informacje dotyczące jej życia, proszę, by nie dzielił się nimi w mojej
obecności, a tym bardziej nie pod moim dachem.
Po tym incydencie goście wrócili do tematu jedzenia. Gratulowali
Diegowi kucharki i komplementowali jej potrawy. Dlatego po deserze
postanowił osobiście przekazać pannie Belmonte wszystkie pochwały,
przekonany, że na nie zasłużyła. Przeprosił zebranych i opuścił jadalnię,
uśmiechając się pod nosem.
Tego samego dnia, 16 października 1720 roku
Clara myślała tylko o tym, że jeżeli wieczerza zasmakuje księciu
i jego gościom, zapewni sobie na stałe posadę kuchmistrzyni
w Castamar. Pierwsze dania podano przed dwiema godzinami,
a wkrótce miała się rozpocząć wielka uczta z udziałem pary
królewskiej. Oczywiście nad daniami ich wysokości czuwali nadworni
kucharze, Pedro Benoist i Pedro Chatelain, uznała jednak, że jeżeli oni
będą zadowoleni z jej pracy, nie będzie musiała chodzić od drzwi do
drzwi w poszukiwaniu źle płatnego zajęcia. U księcia w ciągu zaledwie
miesiąca zarobiłaby tyle, że mogłaby wysyłać listy do siostry i matki,
nie narażając ich na żadne koszty.
Zerknęła na piekący się drób i ponownie polała go stopionym
masłem wymieszanym z mielonym pieprzem, bułką tartą i żółtkiem.
Zamierzali podać dużo ptactwa z miodem, melasą i konfiturami.
Następnie poszła rzucić okiem na pieczeń wołową. Wciągnęła zapach
czerwonego mięsa, z którego tłuszcz wytapiał się na ułożone pod
rożnem grzanki. Wspaniały aromat przywołał wspomnienia: przed
oczami stanęła jej książka kucharska, którą matka uzupełniała
przepisami, zarówno własnymi, jak i zaczerpniętymi z innych źródeł.
Tamta reminiscencja pociągnęła za sobą lawinę innych, które
przywołały na twarz Clary smutny uśmiech. Dziewczyna zatęskniła za
piosenkami, które matka śpiewała jej po kąpieli, kiedy rozczesywała
włosy córkom, gładząc je po plecach. Robiła to nawet wtedy, kiedy po
śmierci ojca Clara stała się martwa za życia. Po tym, jak dziewczyna
straciła przytomność, dowiedziawszy się, że ojciec już nigdy nie wróci
do domu, zrodził się w niej strach przed otwartą przestrzenią. Przez
kilka tygodni leżała w łóżku, prawie nic nie jadła i niewiele piła.
W końcu miała dość pościeli i zimnych potów. Którejś nocy wstała
i powstrzymując mdłości, wyszła na korytarz; wydał jej się strasznie
długi. Drogę do salonu wskazywał bijący spod drzwi blask świec. Clara
zamierzała wejść do środka, ale powstrzymały ją głosy matki i siostry.
„Nadal nic nie je?” – zapytała matka.
„Nie. Za każdym razem, kiedy próbuje wstać, kręci jej się w głowie.
Nie chce wyjść z pokoju” – odpowiedziała Elvira.
Jakże Clara wstydziła się tej słabości, tego, że przysporzyła matce
i siostrze zmartwień w momencie, kiedy najbardziej jej potrzebowały.
Czuła się tak, jakby kruki uwiły sobie w jej wnętrzu gniazdo ulepione
z wyrzutów sumienia z powodu tchórzostwa, które bez przerwy ją
zżerały. Pomyślała, że nigdy sobie tego nie wybaczy. Dopiero co zginął
ojciec, a ona dokładała rodzinie zgryzot i problemów. Tamtej nocy
matka i siostra rozmawiały szeptem o zbliżającej się gehennie. Ich dom
wchodził w skład majoratu ustanowionego przez pradziadka Santiaga
Belmontego, wysokiego urzędnika na dworze Filipa III, gdzie władzę
sprawowali kolejno książę de Lerma i książę de Uceda. Zgodnie
z zasadami dziedziczenia niepodzielny majątek powinien przejść w ręce
najstarszego syna, a w przypadku jego braku – najbliższego krewnego
płci męskiej. Tylko gdyby w rodzinie nie było żadnego mężczyzny,
dziedziczyć mogła najstarsza córka. Tak działo się od tamtej pory. Stryj
Julián, zawistny obłudnik, dostrzegł w śmierci starszego brata szansę na
wzbogacenie się. Maskując chciwość dobrymi manierami, napisał do
matki list z informacją, że sam zajmie się majątkiem, który przysługiwał
mu zgodnie z prawem.
W odróżnieniu od ojca Clary stryj nie traktował wykształcenia jako
środka do pogłębiania wiedzy; było dla niego drogą do osiągnięcia celu.
Wykorzystał przywileje wynikające z pozycji dziadka i studiował prawo,
żyjąc na garnuszku krewnego. Stał się cenionym jurystą, umiejętność
schlebiania możnym zapewniła mu stanowisko rejenta u markiza de
Valdetorres. Ojciec przestał utrzymywać z nim kontakty jeszcze przed
narodzinami Clary, gdy odkrył, że Julián uwiódł zaledwie
piętnastoletnią dziewczynę, córkę przyjaciół rodziny. Kiedy zaszła z nim
w ciążę, obiecał jej małżeństwo, choć wcale nie miał zamiaru jej
poślubić. Dziadek Pedro Belmonte, człowiek, który kroczył przez życie
prosty niczym paschał, interweniował, zanim rodzice dziewczyny
oskarżyli Juliána o zniewolenie ich córki i oddali sprawę do sądu.
Obiecał im, że syn pojmie dziewczynę za żonę, on zaś wniesie hojny
przywianek. Pobrali się w atmosferze skandalu. Dziewczyna i dziecko
zmarły podczas porodu. Stryj uwolnił się od ciężaru i nabił kabzę; mimo
to miał czelność twierdzić, że nie zrobił na żonie dobrego interesu.
Dziadek umarł, kiedy Clara była bardzo mała. Ojciec, który
odziedziczył cały majątek, pozbawił brata wszelkich posiadłości;
zostawił mu tylko domek w Salamance i trochę pieniędzy z zachowku.
Clara i jej siostra widywały stryja jedynie podczas sporadycznych wizyt,
kiedy zjawiał się u ojca, by mamić go swoimi dobrymi manierami
i obłudnymi propozycjami, z nadzieją, że brat wprowadzi go na dwór
królewski. Tamtej nocy, kiedy matka powiedziała, że stryj odbierze im
cały ich świat, Clara zbladła i ociekając potem, oparła się o ścianę
korytarza.
„Spokojnie, moje dziecko” – powiedziała matka Elvirze, by złagodzić
jej strach. „Mamy trochę oszczędności, żeby jakoś związać koniec
z końcem. Coś wymyślę. Na razie nie mów o niczym siostrze. Musi
dojść do siebie”.
Echo tych słów trwale wyryło się w duszy Clary. Zmarszczyła czoło
i mieszając potrawkę, powiedziała sobie, że powinna się pozbyć tych
smutnych wspomnień, w przeciwnym razie nie sprosta wymogom
przyjęcia. Ojciec zawsze jej powtarzał, że przeszłość to lekcja na
przyszłość, ale pod żadnym pozorem nie można nią żyć, bo wówczas
ciąży niczym głaz. Tak jak przyszłością, która tylko mąci nam wzrok.
Szczęście znajduje się na wąskiej ścieżce pomiędzy zbytnim myśleniem
o jutrze i za częstym wspominaniem wczoraj. Zdaniem Armanda
Belmontego wystarczyło cieszyć się bliskimi w czasie drobiazgami.
„Nie myśl o tym, że to się skończy, ani o przyjemności, jakiej już
doświadczyłaś” – powiedział kiedyś Clarze przy deserze. „Jeżeli
będziesz się za bardzo nad tym zastanawiać, zrobi ci się smutno i nie
będziesz w stanie odczuwać radości. Ciesz się smakiem, nie myśląc
o niczym innym”.
Hałas, jakiego narobiły drzwi zatrzaśnięte przez jednego z ujierów,
przywrócił ją do teraźniejszości. Ponownie skupiła się na pracy pośród
odgłosów ostrzy ścieranych przez kuchcików na osełkach, toporków
rąbiących mięso na pieńkach, siekających tasaków i ogłuszającego
harmidru głosów i trzasków. Wydawało się, że w kuchni panuje ogólne
zamieszanie. Oddział służących wdzierał się do środka niczym fala
przybijająca do brzegu, a za chwilę znikał za drzwiami, wynosząc
potrawy na srebrnych i porcelanowych tacach. Clara uwielbiała ten
cudowny rozgardiasz. Szczęk wyciskarek i przechodzących z ręki do
ręki moździerzy, w których kuchcikowie ucierali przyprawy i rozgniatali
czosnek, bulgot wydobywający się z kociołków, stukot łyżek
durszlakowych, rożnów, garnków i dwuzębnych widelców oraz
metaliczny dźwięk żelaznych denarków, na których stawiano nad
ogniem kociołki i patelnie, towarzyszyły jej do późnej nocy niczym
harmonijna, inspirująca melodia.
Zajrzała do dwóch pozostałych kuchni i uspokoiła się, widząc, że
wszystko idzie zgodnie z planem. Po powrocie zabrała się do
przygotowywania potrawki z młodych królików, które rano przynieśli
książęcy myśliwi. Właśnie poprawiała sobie włosy pod czepkiem, kiedy
Rosalía pociągnęła ją za fartuch i zapytała, czy może pobawić się
węgielkami z paleniska. Biedaczka parzyła sobie opuszki palców,
próbując dotknąć pomarańczowych światełek błyszczących pośród
czerni. Pani Escrivá nie raz wymierzyła jej z tego powodu policzek.
Clara pogłaskała Rosalíę po głowie i powiedziała, że nazajutrz znajdzie
trochę czasu, żeby pobawić się z nią w ciuciubabkę, pod warunkiem że
przestanie dotykać żaru. Dziewczynka przytuliła się do niej i zaniosła
radosnym śmiechem; z ust pociekła jej ślina. Clara odwróciła głowę
i zobaczyła, że do kuchni wchodzi Elisa w towarzystwie ujierów
niosących wielkie wazy z niebieskiej porcelany pochodzące
z królewskiej fabryki fajansu w niderlandzkim Delfcie.
– Odkąd podano deser, słychać same „mmm” i „aaaach” – szepnęła
jej służąca radośnie do ucha. – Swoją drogą markiz de Soto jest
nieziemski. Co za maniery…
Elisa już trzeci raz schodziła do kuchni, żeby opowiedzieć Clarze
o przebiegu wieczerzy, a przy okazji o markizie. Miała szczęście:
wyznaczono ją, by pomagała służącym z piekarni i piwniczki,
podwładnym don Herbasia Garcíi, otyłego mężczyzny, który
niezgrabnie chwiał się przy chodzeniu, ale za to miał doskonały gust,
jeśli chodzi o wina. Dzięki temu mogła zmieniać cienkie płócienne
serwetki z koronką, które tak bardzo podobały się Carmen del Castillo.
„Komu się nie podobają” – myślała czasami Clara. „Są rozkoszne
w dotyku”. Podobno wykonano je w warsztatach tkanin i barwników
w Béjar – tamtejszy książę, don Juan Manuel, sprezentował je kiedyś
don Diegowi i doñi Albie.
Kuchmistrzyni odetchnęła z ulgą, słysząc, że pan i jego przyjaciele są
zadowoleni. Pomyślała, że skoro kolacja została już podana, może
zrobić sobie krótką przerwę. Wyszły z Elisą do zakręcającego korytarza
prowadzącego do spiżarni.
– Dziękuję ci za te dobre wieści – powiedziała.
Elisa zignorowała jej słowa. Przez uchylone drzwi dyskretnie
obserwowała nową dziewkę kuchenną, Beatriz Ulloę, która ukradkiem
stanęła po drugiej stronie. Elisa pokazała ją Clarze: za każdym razem,
kiedy rozmawiały, nowa służąca kręciła się w pobliżu.
– Nic mnie to nie obchodzi – odpowiedziała Clara. – Jeśli chce
szpiegować, to niech szpieguje.
Poza swoją chorobą nie miała nic do ukrycia. Przyjaciółka
z oburzeniem zmarszczyła czoło, złapała ją pod rękę i odciągnęła od
drzwi kuchni.
– Mówię ci, że wiedźma i Beatriz coś razem knują. Zawsze kiedy
rozmawiamy, nadstawia ucha. Nie zdziw się, jeśli opowiada
ochmistrzyni wszystko, o czym mówimy. Z tą twarzą niewiniątka…
– Nawet jeżeli tak jest, to bez znaczenia. To problem doñi Úrsuli
i panny Ulloi – odparła Clara. – Nadmierne przejmowanie się takimi
rzeczami tylko pogarsza sytuację.
Elisa otarła pot płócienną szmatką.
– Jesteś za dobrze wychowana – stwierdziła.
Clara zachichotała. Do ich uszu dotarła muzyka grana przez
pałacową kapelę, która ćwiczyła taneczne melodie. W ciągu dnia
kuchmistrzyni słyszała dźwięki gawotów i galiard, a nawet tańców
francuskich, w których gustował monarcha, jak menuet, passepied
i ostatnio modny kontredans. Przypomniała sobie swój debiut
towarzyski w obecności nieżyjącej już królowej Marii Ludwiki
Sabaudzkiej na jednym z balów zorganizowanych przez hrabiego de
Montemar, przyjaciela ojca.
– Marzę, żeby wziąć udział w takim balu, może przy odrobinie
szczęścia upolowałabym jakiegoś bogatego męża – szepnęła znienacka
Elisa, która także wsłuchiwała się w dźwięki muzyki.
– Za życia ojca uczestniczyłam w kilku – powiedziała Clara. – Gdyby
nie to, że trwała wojna, byłoby ich więcej.
– Musisz za nimi bardzo tęsknić.
– Nieszczególnie, bardziej tęsknię za czytaniem. Ojciec miał
bibliotekę wielką jak ta kuchnia i co tydzień dostawałam nową książkę.
Elisa dała się porwać muzyce: lekko podskoczyła i zaczęła odgrywać
scenkę.
– Panno Eliso, czy mogę panią prosić do tańca? – powiedziała, po
czym zmieniła miejsce i oświadczyła: – Oczywiście, don Enrique.
Clara roześmiała się i nagrodziła jej występ brawami. Elisa udawała,
że dostosowuje swoje kroki do ruchów wyimaginowanego partnera.
– Wiem, że nie mam pojęcia o tańcu – stwierdziła, zanosząc się
śmiechem.
Clarę wzruszyły prozaiczne, a jednocześnie nieosiągalne marzenia
przyjaciółki, która kręciła się w kółko, niezdarnie naśladując kroki tańca
salonowego. Przy każdym obrocie spoglądała na kuchmistrzynię
z uśmiechem i w końcu wyznała, że najbardziej na świecie pragnie
znaleźć męża.
– Gdyby markiz zaproponował mi małżeństwo… albo jego
ekscelencja – powiedziała, rozbawiona tą nierealną wizją. – Pan zawsze
wydawał mi się bardzo przystojny.
– Sprawia wrażenie człowieka o silnym charakterze, nieco
szorstkiego w obyciu, ale czuję, że za tą warstwą oschłości kryje się
piękne serce – odparła Clara. – Myślę, że jest… dobry.
– Panno Belmonte.
Głos dobiegł z drugiego końca korytarza. Odwróciła wzrok i jej
oczom ukazała się postać don Diega, rysująca się niczym duch
w świetle rzucanym przez świece. Clara i Elisa powitały go dygnięciem,
wymieniając zdumione spojrzenia. Nie wiedziały, jak długo książę tam
stał ani ile usłyszał. Clara nawet nie chciała myśleć, że dotarł do niego
jej komentarz; ze wstydu oblała się rumieńcem. Schyliła głowę, żeby
ukryć zmieszanie. Przed wycieczką do ogrodów Villacor książę
przyszedł do kuchni i zaczął ją wypytywać, a teraz znów tu był, zmierzał
w ich stronę pewnym krokiem, nie spuszczając z niej wzroku.
Don Diego zignorował obecność Elisy i przykazał Clarze swoim
łagodnym tonem, by na niego spojrzała. Podniosła wzrok; ich oczy się
spotkały. Zaległa cisza, umilkły metaliczne głuche odgłosy dobiegające
z kuchni. Ucichły nawet dźwięki menueta, którego orkiestra ćwiczyła na
którymś z pięter. Clara przełknęła ślinę. Nieoczekiwanie ogarnął ją błogi
spokój; nie wiedzieć dlaczego poczuła, że patrzy na księcia bez
skrępowania, że z jej twarzy zniknął rumieniec, że jasne oczy don Diega
są niczym bezchmurne niebo, w którym może się przejrzeć.
Tego samego dnia, 16 października 1720 roku
– Proszę na mnie popatrzeć, panno Belmonte – polecił Diego
i czekał, aż napotka jej spojrzenie.
Kucharka podniosła wzrok. Przez chwilę oboje milczeli. W jej
oczach malowała się determinacja, która przypominała mu Albę.
Spojrzenie Clary Belmonte było może twardsze, surowsze i bardziej
bezpośrednie niż jego nieboszczki żony, pewnie dlatego, że trudy życia
zmieniły ją tak, by mogła przetrwać w otoczeniu, do którego nie została
przygotowana. Mimo dystyngowanej nieśmiałości, typowej dla panienki
z dobrego domu, patrzyła na niego bez strachu, jak mężczyzna.
Osłupiał, zniewolony spojrzeniem tych oczu w kolorze cynamonu.
Wpatrywał się w nią bez słowa, jakby podziwiał dzieło sztuki.
– Zszedłem po to, by przekazać pani entuzjastyczne pochwały, jakie
zebrała dzisiejsza wyśmienita kolacja – powiedział powoli.
– Słowa waszych gości bardzo mi schlebiają i jestem wdzięczna, że
pofatygowaliście się, by osobiście mi je przekazać – odparła
z dystynkcją niepasującą do kucharki.
– Dodam jeszcze, że ja także przyłączam się do tych gratulacji.
– To dla mnie prawdziwy zaszczyt, ekscelencjo – oznajmiła po
chwili milczenia.
Nie odpowiedział. Poczuł skrępowanie, kiedy uświadomił sobie, że
stoi przed kucharką, a nie przed wykształconą córką lekarza. Pożegnał
się z galanterią, nie zwracając uwagi na drugą służącą, odwrócił się
i odszedł. Kiedy skręcił za róg, mimowolnie zwolnił kroku, żeby
posłuchać ich nerwowego chichotu.
Wchodząc na piętro, przyłapał się na tym, że czuje radość
i beztroskę, których nie doświadczał od lat. Znów zbierało mu się na
figle. Udał się do kuchni od strony piwniczki, a kiedy wyszedł na
korytarz, usłyszał dwa głosy. Zaciekawiony i rozbawiony, skręcił za róg.
Kiedy wytężył wzrok, zobaczył pannę Belmonte i jedną ze służących.
Postanowił podstępnie podsłuchać ich rozmowę. Uśmiechnął się,
mówiąc sobie, że nie jest już chłopcem, który szpiegował pierwszą ze
swoich trzech guwernantek, Adelaidę Robles; kochał ją na zabój naiwną
miłością dziesięciolatka. Przez wąskie szpary w deskach podglądał, jak
przed pójściem spać rozbiera się w swojej alkowie. Rozpaczał, kiedy
Adelaida wyszła za mąż za jakiegoś Baska i zostawiła go, by założyć
własną rodzinę. „Każdy miewa czasem złamane serce” – pomyślał.
Przez moment wydawało mu się, że wojna i utrata Alby nie
odcisnęły na nim żadnego piętna; nie obarczał się winą za śmierć żony
ani za tę odrobinę radości, jaką sprawiło mu podsłuchanie cudzej
rozmowy. Uśmiechnął się. Kiedy szedł w stronę głosów i śmiechów
dobiegających z dużego salonu, poczuł, jak żołądek ściska mu
entuzjazm połączony z zadowoleniem, zwiastujący, że dokonuje się
w nim jakaś przemiana.
ROZDZIAŁ 17

16–18 października 1720 roku
Wewnętrzny głos bezustannie nakazywał Amelii ostrożność.
Powiedziała sobie, że na razie powinna trzymać się swojego
pierwotnego planu i spróbować zdobyć serce don Diega. To, co
wydarzyło się po południu w powozie, nie miało prawa się powtórzyć,
przynajmniej dopóki don Enrique nie potwierdzi na piśmie swoich
obietnic. Wtedy naprawdę będzie mogła swobodnie decydować
o własnym życiu. Ale pomimo ostrzeżeń tego głosu nie była w stanie
wypędzić ze swojego ciała lubieżnego pożądania: pragnęła oddać się
markizowi. Podczas kolacji starała się go unikać, ale wystarczyło, że
kilka razy wymienili uśmiechy, a znów rozpaliła się w niej żądza. Bardzo
ją pociągał, nieustannie wspominała, z jaką delikatnością i czułością
obudził w niej pragnienie. Nie miało to nic wspólnego
z niepohamowaną chucią hrabiego de Guadalmin.
Jednak ku jej zaskoczeniu podczas pokazu sztucznych ogni, tańców
salonowych i toastów don Enrique zachował dystans. Co więcej,
pojawiał się to tu, to tam, żeby ułatwić jej kontakt z don Diegiem. A to
zajmował rozmową natrętnych adoratorów, a to proponował toast, żeby
włączyć ją do grupki, w której był książę, a to zwracał na siebie uwagę,
żeby zostawić ich samych. Dzięki temu mogła się trochę odprężyć
i potańczyć z don Diegiem, don Alfredem i innymi panami. W końcu,
zmęczona daremnym kokietowaniem księcia, postanowiła udać się do
swojej komnaty. „Wystarczy na pierwszą noc” – pomyślała.
Kiedy pokojówka, która pomagała jej rozsznurować gorset i zdjąć
panier, musnęła przypadkiem jej kark, Amelia natychmiast
przypomniała sobie dotyk markiza. Odprawiła służącą, położyła się na
wypchanym bawełną materacu, weszła do nakrochmalonej pościeli
i zgasiła świecę. Chociaż była wyczerpana, przez dłuższą chwilę nie
mogła zasnąć; prześladowała ją twarz don Enriquego, rozbudzając jej
pożądanie i wyobraźnię. Wreszcie zmorzył ją sen. Dryfowała po
spokojnym morzu, fale gładziły ją po włosach i pieściły jej ciało. Dała się
ponieść temu przyjemnemu wrażeniu. Obudziła się rozedrgana,
z rozpalonymi policzkami i wilgotnymi wargami. Odkryła, że czyjeś
dłonie dotykają jej piersi i kobiecości, odurzył ją zapach brzoskwini.
Poczuła usta przebiegające po jej karku i wystraszona otworzyła oczy;
zrozumiała, że leży przy niej nagi don Enrique. Pożałowała, że po
wyjściu pokojówki nie zamknęła drzwi na klucz. Próbowała się odsunąć,
ale jego dłoń delikatnie ścisnęła jej krocze. Zamiast krzyknąć, jęknęła,
podczas gdy on wykonywał za jej plecami lubieżne ruchy.
– Panno Amelio, proszę się rozluźnić – szepnął niczym sam diabeł. –
Niech się pani nie martwi, jutro dostanie pani do wglądu dokumenty od
rejenta.
Jęknęła, płonąc z pożądania. Próbowała się uwolnić, ale on jeszcze
mocniej przycisnął ją do swojej gorącej jak wulkan piersi i dalej
niespiesznie ją pieścił. Pachniał tak ładnie, jego ciało było tak
pociągające, a słowa tak uwodzicielskie, że po chwili nie walczyła już
z nim, ale z samą sobą, zła, zmieszana, podniecona i pobudzona jego
szeptami.
– Proszę się nie opierać, wiem, że pragnie mnie pani tak, jak ja
pragnę pani – powiedział prowokująco. – Będę pieścił pani ciało, aż
zaskoczy nas świt, szeptał pani wyuzdane słowa, posiądę panią, oddam
się pani kobiecości, pani kształtom, pani piersiom, będę całował
wszystkie zagłębienia w pani skórze, dając pani rozkosz, która
doprowadzi panią do ekstazy. Odkryję dla pani sekretne przyjemności,
po których będziemy żeglować do utraty sił, a kiedy już skończymy,
będzie pani inną osobą i już nigdy nie zapomni tego poranka, kiedy to
naprawdę zaznała pani mężczyzny.
Straszliwie było pożądać tego człowieka. Jej rozpalone do
czerwoności ciało zmagało się z wolą. Poczuła wilgoć między udami.
Kiedy zaczął w nią delikatnie wchodzić, zorientowała się, że jego
członek jest obleczony cienkim, nasączonym oliwą jelitem. Słyszała
o tych wynalazkach: mężczyźni używali ich dla ochrony przed
chorobami, kiedy odwiedzali ladacznice. Poczuła się jednocześnie
znieważona i skrępowana. Traktował ją jak kobietę lekkich obyczajów,
ją, która tylko raz oddała się mężczyźnie, w dodatku pod przymusem.
Mimo to nie była w stanie pohamować jęków. Słowa, które szeptał don
Enrique, uderzały w jej błonę bębenkową niczym młotek, miała ochotę
się przeżegnać, by spróbować powstrzymać ciepło rozchodzące się od
jej podbrzusza. W końcu dała za wygraną. Była tak bardzo zmęczona
życiem na krawędzi przepaści, tak wycieńczona. Uległa słodkim jak
miód słowom markiza, które przenikały jej duszę i budziły w niej dziką
potrzebę, by poczuć go jeszcze głębiej. Powodowana rozkoszą, wygięła
plecy i dopasowała się do jego ciała, ostatecznie tracąc zdrowy
rozsądek.
– Jest pan diabłem w ludzkiej skórze – szepnęła.
– Chcę jedynie dać pani zasłużoną rozkosz, panno Amelio –
powiedział don Enrique, bawiąc się jej wargami i sutkami.
– Co pan ze mną robi…
Zanim wzeszło słońce, markiz posiadł ją trzy razy, wypluwając
sprośne słowa, które jednocześnie ją gorszyły i rozpalały. Czuła się
pokonana przez własną chuć i tego despotycznego mężczyznę, który
stał się dla niej jedynym mostem do ustabilizowanego życia.
Kiedy się obudziła, nie było go już w komnacie. Jednak dotrzymał
obietnicy: jeszcze przed śniadaniem przyniesiono jej do pokoju
zalakowaną kopertę z dokumentami przyznającymi jej hojną
dożywotnią rentę, kamienicę w Madrycie i prawo do stałego
korzystania z posiadłości w Kadyksie. Przeczytała je z uwagą.
Wyglądało na to, że zostały sporządzone jak należy, niemniej
postanowiła przesłać je przez gońca do Madrytu, by zaufany jurysta jej
ojca potwierdził ich zgodność z prawem. Nie wiedziała, co ostatecznie
zamierza markiz – jej zależało wyłącznie na tym, żeby wyjść z biedy.
Początkowy plan zakładał uwiedzenie don Diega, by zaproponował jej
małżeństwo. To był jej priorytet. Ale skoro don Enrique przekazał jej
majątek, nie widziała powodu, dla którego miałaby tracić niezależność.
Postanowiła jednak, że do czasu aż dostanie odpowiedź od jurysty,
będzie kontynuowała strategię mającą na celu zbliżenie się do księcia.
Markiz nie był godny zaufania: nocą zakradał się do jej komnaty,
a w dzień pomagał jej zdobyć względy don Diega. Takie zachowanie
wykluczało dobre zamiary.
Po śniadaniu i samotnym spacerze po ogrodzie wpadła na księcia.
Ten jednak nie mógł poświęcić jej wiele czasu: musiał wrócić do pałacu,
kiedy poinformowano go, że para królewska już wstała. Przez cały dzień
wypełniał obowiązki gospodarza, usługując monarsze i innym gościom,
zwłaszcza królowej. Don Enrique na próżno zabiegał, by oboje znaleźli
się w tym samym gronie.
W tych okolicznościach spędziła przedpołudnie z doñą Mercedes,
doñą Sol Montijos i grupką dawnych znajomych z lepszych czasów,
wymieniając uszczypliwe uwagi pod adresem nieobecnych. Co jakiś
czas drżała z pożądania na wspomnienie nocy spędzonej z markizem.
Podczas obiadu don Enrique zdołał wciągnąć ją do rozmowy
z księciem, prosząc o radę w sprawie łaźni w Kadyksie. Uśmiechał się
przy tym bardziej zmysłowo niż kiedykolwiek wcześniej. Nie zdziałała
wiele, bo kilka minut później wniesiono dania i rozmowę przerwały
zachwyty nad smakołykami: mięsiwem, drobiem, bulionami, sałatkami
i deserami. Amelia także musiała wyrazić uznanie, skosztowawszy
kajmaku z kremem śmietankowym.
Po południu próbowała zbliżyć się do księcia, ale przez cały czas
otaczał go kolczasty płot gości. Zastanawiała się, czy wypada nawiązać
rozmowę z jego bratem, nigdzie go jednak nie spotkała. Było oczywiste,
że trzyma się z dala od członków dworu. Po sjeście, przedstawieniu
teatralnym, koncercie muzyki kameralnej i lekturze rozmaitych dzieł
don Enrique wpadł na Amelię na rogu jednego z korytarzy i szepnął jej
do ucha:
– Zadbam, żeby spotkała się pani z don Diegiem.
Minął ją i poszedł dalej. Nawet nie zdążyła go zapytać o coś, co nie
dawało jej spokoju: dlaczego tak bardzo mu zależy, żeby wyszła za
księcia? W końcu udało jej się zatańczyć z dziedzicem Castamar. Potem
jeszcze dwukrotnie prosił ją do tańca, dzięki interwencji doñi Mercedes,
która z pewnością pomogła Amelii za namową markiza. Ale kiedy
panna Castro już liczyła na to, że wreszcie zostaną sami, księcia
przywołał król Filip i przez resztę wieczoru nie odstępował go ani na
krok. Po sztucznych ogniach i operetce zrezygnowana Amelia wróciła
w zacisze swojej komnaty. Tym razem zamknęła drzwi, choć w głębi
duszy pragnęła, by don Enrique wrócił i znów odebrał jej zdrowy
rozsądek. Zostawiła klucz na stoliku i położyła się do łóżka. Na myśl
o markizie poczuła, że robi się wilgotna. Wiedziała, że jej ciało pragnie
czegoś zupełnie innego niż jej rozum. Znów obudziła się w środku nocy,
gwałtownie wyrwana ze snu; poczuła, jak don Enrique liże jej piersi
i łono, wydzierając z niej nie tylko jęki, ale i samą duszę.
– Proszę się oddać rozkoszy… – szepnął i posiadł ją kolejny raz,
rozbudzając w niej diabła.
Dysząc, pomyślała, że zapewne przekupił służącego, który miał
klucz do jej komnaty. Tak czy inaczej musiała przyznać, że don Enrique
jest niesamowitym kochankiem. Odkrywał przed nią zmysłowość
drzemiącą w męskim ciele. Przywarł do niej mocniej, poczuła upojenie
rozchodzące się od sromu aż po głowę i wcisnęła twarz w poduszkę, by
zdusić niepohamowany krzyk. Wtedy natarł na nią gwałtownie,
napierał, ani na moment się nie zatrzymując, zalewając ją falami
rozkoszy. Pchana niekontrolowaną potrzebą, zaczęła go błagać, by nie
przestawał w nią wchodzić. „Co mi zrobił ten przeklęty człowiek, przez
niego grzeszę przeciwko Bogu i przeciwko przyzwoitości” – pomyślała,
słysząc własne słowa. Ulegała mu już drugą noc. Jej myśli balansowały
między skromnością, która przystoi porządnej kobiecie,
a niesamowitym doznaniem, jakiemu się poddawała, kiedy czuła
markiza w swoim wnętrzu. Zapadli w sen i spali, dopóki świt nie zaczął
przebijać się przez ciemność. Don Enrique usiadł na Amelii, żeby
jeszcze raz ją posiąść, ale ta odsunęła go, zanim ponownie dała się
ponieść rozpuście.
– Kiedy tylko podpiszemy dokumenty, znów będziemy mogli razem
żeglować, ale nie wcześniej… proszę – powiedziała błagalnym tonem.
Uśmiechnął się i nic nie odpowiedział. Zebrał swoją garderobę
i niekompletnie ubrany, rozpłynął się niczym duch.
Amelia spała do późna, ale słyszała, jak tłumy gości – w tym para
królewska – opuszczają Castamar. Po przepysznym śniadaniu
przykazała służącym, by spakowali jej rzeczy. Kiedy ładowali kufry do
powozu, podszedł do niej don Enrique i zasugerował, że powinna zostać
dłużej.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego tak panu zależy na moim
małżeństwie z księciem – powiedziała bez ogródek.
– Tylko dlatego, że pani na nim zależy. Czyż tak nie jest? – odparł
zdawkowo.
– Oczywiście – szepnęła i posłała mu porozumiewawczy uśmiech. –
Mimo to przedłużenie mojego pobytu jest wykluczone. Don Diego
zacznie się zastanawiać, jakie mam zamiary, jeżeli postanowię zostać
bez żadnego powodu.
Twarz markiza wyrażała zadowolenie, lecz Amelia czuła, że jej
wyjazd z Castamar nie jest mu w smak.
– Znajdziemy lepszą okazję, moja droga – zapewnił. – Jeżeli chodzi
o dokumenty, proszę mi powiedzieć, kiedy mam je podpisać.
– Jeżeli to możliwe i taka jest pana wola, jeszcze w tym tygodniu.
Nigdy nie zapomnę, co pan dla mnie zrobił, markizie.
Pożegnawszy się z gospodarzami i gośćmi, don Enrique wskoczył na
konia i odjechał galopem. Ona szykowała się, by wsiąść do powozu,
który miał ją zabrać z powrotem do Madrytu. Pomyślała, że przyjechała
do Castamar jako niemal dziewica, czysta i purytańska, bez
doświadczenia w miłosnych potyczkach, ukryta za fasadą względnie
dobrej pozycji społecznej, ale biedna i zadłużona, stojąca na krawędzi
przepaści. Teraz opuszczała posiadłość jako zamożna kobieta
wprowadzona w tajniki alkowy.
– Czas tu spędzony musiał rozradować pani serce, drogie dziecko.
Bardzo się z tego cieszę – powiedziała jej na pożegnanie doña
Mercedes. – Wydaje się pani weselsza i mniej zamknięta w sobie.
– W Castamar niemal odnalazłam spokój, którego po śmierci ojca
potrzebowało moje zrozpaczone serce – odparła z uśmiechem Amelia
i pomyślała, że musi być po niej widać przemianę.
Pożegnała się z doñą Mercedes, która wracała do Valladolid,
a potem na osobności z don Diegiem. Książę lekko się jej pokłonił.
– Może tu pani wrócić, kiedy tylko pani zechce, Amelio.
Nadal miał to niepoprawnie szczere spojrzenie, które zapierało jej
dech w piersiach.
– Trzymam pana za słowo – odpowiedziała.
Kiedy jechała powozem przez jesienny ogród mieniący się
czerwienią i barwami cynamonu, powiedziała sobie, że nie obchodzą jej
zamiary markiza. Od chwili gdy podpiszą dokumenty i odzyska
upragnioną niezależność, nie będzie już brała udziału w jego intrygach.
Jeśli zaś chodzi o plany matrymonialne, uznała, że zamiast męża
pozyska w osobie księcia wiernego przyjaciela. Zależało jej na zdobyciu
jego serca – zrozumiała, że jeżeli ktoś taki głęboko ją pokocha, nie
dopuści, by spotkało ją jakiekolwiek zło. Gdyby don Enrique okazał się
człowiekiem innym niż ten, za którego się podawał, i próbował ją
oszukać, książę de Castamar będzie umiał zrobić z napuszonego
markiza jagnię czekające na poderżnięcie gardła.
18 października 1720 roku
Úrsula tylko przytaknęła skinieniem głowy, kiedy służący przekazał
jej wiadomość, że jego ekscelencja chce ją widzieć. Poleciła pokojowym
i pachołkom, żeby pozakrywali meble, zanim zamkną lewe skrzydło
pałacu, gdzie ulokowano większość gości. Musiały dotrwać w idealnym
stanie do następnego roku. Paź poinformował ją, że jego ekscelencja
załatwia jakieś sprawy z sekretarzem, don Alfonsem Corbem, który
niekiedy pełnił także funkcję administratora. Przemierzając pałacowe
korytarze, pomyślała, że tegoroczne przyjęcie było niezwykle udane.
Służba dobrze się spisała, ochmistrzyni musiała też przyznać, że panna
Belmonte doskonale wypełniła powierzone jej zadanie. Sztuczne ognie,
występy trup teatralnych, koncerty, zabawy, a przede wszystkim
jedzenie przypadły do gustu parze królewskiej i reszcie gości.
Kuchmistrzyni z Castamar zasłużyła sobie na szacunek jego ekscelencji
i podbiła podniebienia monarchów. Po skosztowaniu jej przysmaków od
razu zapytali, czy kuchmistrz don Diega jest Francuzem. Zdziwili się,
kiedy się okazało, że to nie francuski kucharz, a hiszpańska kucharka.
Od tego momentu goście bez przerwy wychwalali jej potrawy.
Z każdym kolejnym komplementem Clara Belmonte coraz głębiej
zapuszczała korzenie w Castamar, po trochu odbierając Úrsuli władzę.
Ochmistrzyni nie miała czym jej postraszyć albo zaszantażować, żeby
utrzymać nad nią kontrolę. W magnackich dworach kuchmistrz był
niezależnym urzędnikiem, podlegającym tylko marszałkowi. Żałowała,
że nie jest mężczyzną i nie może objąć tej funkcji; obawiała się, że
wcześniej czy później rządy nad kuchnią przejmie don Melquíades.
Wciąż zadawała sobie pytanie, jak to się stało, że ta dziewczyna
zawieszona między dwiema klasami społecznymi została kucharką
księcia. „Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet się nie
zorientowałam” – rozmyślała ochmistrzyni, kiedy sunęła kolejnymi
korytarzami pałacu, lustrując wszystko badawczym wzrokiem. „Nie
miej do siebie pretensji, Úrsulo. Nikt nie mógł tego przewidzieć”.
Podczas gdy panna Belmonte w ciągu ośmiu dni pokonała przepaść,
ona zmarnowała najlepsze lata na sprzątanie domu księcia de Villares,
żeby utrzymać ojca. Do tej pory pamiętała doñę Perfilę, tamtejszą
zramolałą ochmistrzynię. Úrsula miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy
poszła na służbę, żeby przyuczać się na pokojówkę. Zjawiła się w pracy
z twarzą siną od ciosów, których poprzedniego wieczoru nie szczędził
jej ojciec. Ochmistrzyni weszła do salonu muzycznego i od razu
zmroziła ją swoim ostrym głosem. Stanęła przed nią i z pogardą uniosła
jej głowę. Úrsula nie wiedziała, że ta kobieta zaraz jej pokaże, jak będzie
wyglądało jej życie na służbie, jeżeli się nie ocknie.
„Widzę, że ten pijaczyna znowu cię uderzył” – oznajmiła
autorytarnym tonem doña Perfila. „Mam nadzieję, że ci to nie
przeszkodzi w pracy”.
Wystraszona, Úrsula stanowczo zaprzeczyła. Brakowało jej
doświadczenia; chciała, żeby ochmistrzyni ją doceniła, więc zanim
kobieta odeszła, powiedziała:
„Doño Perfilo, umiem czytać, pisać i trochę liczyć”.
Gospodyni spojrzała na nią z wysokości swojego piedestału jak na
robaka i cmoknęła.
„Dlaczego uważasz, że mnie to zainteresuje?”
„Może mogłabym być bardziej przydatna” – odpowiedziała
dziewczyna, stojąc z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i spuszczonym
wzrokiem.
„Chcesz powiedzieć: na innym stanowisku?” – zapytała doña Perfila,
unosząc brew.
Úrsula przytaknęła, dając do zrozumienia, że zaakceptuje każdą
pracę. Ochmistrzyni przez chwilę milczała, po czym wybuchnęła
oschłym śmiechem. Odwróciła się, a w drodze do drzwi uniosła rękę
w stanowczym geście.
„Lepiej zabierz się do roboty, bo jeszcze ojciec zatłucze cię na
śmierć za lenistwo” – dodała raniącym tonem.
Tamtego dnia Úrsula zaczęła rozumieć, że na świecie nie ma
dobrych ludzi, poza wyjątkowymi przypadkami, jak doña Alba.
Pokonała ostatnie stopnie prowadzące do szerokiego korytarza
obwieszonego portretami Castamarów, począwszy od pierwszego
księcia żyjącego za czasów królów katolickich. Mimo swojego wieku
była w dobrej formie – prawie się nie zadyszała. Skwapliwie zapukała
do dwuskrzydłowych dębowych drzwi z płycinami i zaczekała, aż książę
zaprosi ją do środka. Jak zwykle nieco z tym zwlekał. Wchodząc, minęła
sekretarza. Odpowiedziała lekkim ukłonem na jego uprzejme powitanie.
Don Diego siedział przy biurku z łabędzim piórem w palcach, otoczony
przyborami do pisania.
– Wasza ekscelencjo, bagaże doñi Mercedes i don Enriquego są już
gotowe – poinformowała, pomyślawszy, że może po to ją wezwał.
– Doskonale – odparł, nie przerywając pisania.
Czekała nieruchomo kilka minut. Wreszcie książę złożył podpis pod
listem. Ceremonialnym gestem sięgnął po piaseczniczkę, posypał tekst,
żeby piasek wciągnął nadmiar atramentu, a kiedy don Diego się
upewnił, że atrament wysechł, złożył papier, zalakował go swoją
pieczęcią i z uśmiechem wyciągnął w stronę ochmistrzyni. Podeszła
i wzięła list do ręki; poczuła jeszcze ciepły lak.
– Zna pani księgarnię przy ulicy Mayor? – zapytał książę.
Skinęła głową.
– Nigdy w niej nie byłam, ale wiem, że wasza ekscelencja zamawiał
tam wiele ksiąg, zwłaszcza botanicznych.
– List, który pani wręczyłem, nie dotyczy ksiąg o botanice, ale
specjalnego zamówienia – oznajmił.
Úrsula poczuła, że ten kawałek papieru może mieć bezpośredni
związek z panną Belmonte. Po plecach przeszedł jej dreszcz.
– Proszę powiedzieć temu nowemu chłopakowi, Robertowi, żeby
wziął jedną z klaczy i zawiózł list księgarzowi, panu Bernabému –
powiedział don Diego, nie zauważywszy jej zaniepokojenia.
Starała się ukryć rosnące zdenerwowanie. Skłoniła się, przyrzekła,
że spełni jego życzenie, po czym pospiesznie udała się do swojego
małego gabinetu. Po drodze minęła grupkę chłopaków pokojowych –
kazała im natychmiast posłać po Roberta Velázqueza, siostrzeńca don
Melquíadesa. Cmoknęła i mocno zacisnęła usta. Wreszcie dotarła na
piętro zajmowane przez służbę i weszła do swojego gabinetu.
Bezpieczna za zamkniętymi drzwiami, zdenerwowana, sięgnęła po
nożyk, delikatnie przecięła lak i przeczytała list. Po rutynowym wstępie
pan prosił księgarza o dzieło o sztuce kulinarnej albo zbiór przepisów
pochodzących z jakiejś innej kultury, najlepiej autorstwa znanego
mistrza, jeżeli to możliwe, po hiszpańsku albo po łacinie,
w ostateczności w jakimś obcym języku. Úrsula pospiesznie zapaliła od
jednej z lamp ogarek świecy i spuściła parę kropli wosku na lakową
pieczęć, żeby zakryć miejsce, w którym została przecięta. Ochmistrzyni
czekała, aż zaschnie, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Wpuściła
Roberta Velázqueza i podała mu list. Chciała jak najszybciej zostać
sama, by móc spokojnie zastanowić się nad tym nowym odkryciem.
Kiedy chłopak opuścił gabinet, zamknęła drzwi i oparła się o nie
plecami. Musiała się uspokoić i pomyśleć, jakie kroki powinna podjąć.
Było oczywiste, że Clara Belmonte zjednała sobie życzliwość don Diega.
Kiedy wręczy jej prezent, wytworzy się między nimi więź, na którą
Úrsula nie będzie miała wpływu; ta zażyłość zapewni pannie Belmonte
bezpośredni dostęp do księcia, przywilej, którym obecnie cieszyli się
tylko ochmistrzyni i gamoniowaty ogrodnik. Będzie musiała pilnować,
czy do pałacu nie dociera więcej ksiąg. Po udanym przyjęciu ta
dziewczyna stała się poważnym zagrożeniem dla autorytetu Úrsuli.
Ochmistrzyni zamknęła gabinet na klucz i udała się na piętro.
Zatęskniła za dawnymi czasami, kiedy domem rządziła doña Alba,
a ona czuła się bezpieczna pod jej skrzydłami. Jak bardzo była jej
wdzięczna, jak dotkliwie odczuwała jej brak, jak spokojny był świat,
kiedy pani żyła! Úrsula nigdy nie zapomni tamtego dnia, gdy szła
w stronę altanki otoczonej krzewami róż, klombami i posągami, by
sprawdzić, czy służba podała gorącą czekoladę i ciasteczka migdałowe
dla księżnej i jej kuzyna, który niedawno przybył z Kartageny, don
Rodriga, księcia de Castañeda y Villalonga. Nagle wyrósł przed nią jej
mąż Elías: złapał ją za szyję i przycisnął do zielonej ściany żywopłotu.
Był ślepy na jedno oko i nosił na ciele ślady okrutnych tortur. Na jego
twarzy malowała się żądza zemsty.
„Trudno było cię znaleźć, ty bezwstydna ladacznico” – powiedział.
Z kącików ust skapywały mu ślina i gniew. „Zapłacisz za to, co mi
zrobiłaś”.
Ściskał ją tak mocno, że omal nie zgniótł jej szyi. Úrsula poczuła, że
życie szybko ulatuje z jej ciała, zakręciło jej się w głowie. Myślała, że to
już koniec, kiedy na krtani Elíasa pojawiło się stalowe ostrze rapiera.
„Puść ją, albo rozpłatam ci szyję” – rozkazał władczy głos.
Gniew malujący się w oczach Elíasa w jednej chwili ustąpił miejsca
przerażeniu. Kiedy Elías ją puścił, upadła na ziemię niczym szmaciana
lalka, na wpół zemdlona, łapiąc ustami powietrze. Zobaczyła dwóch
lokajów, dwóch kapitanów straży Castamar, dwóch pokojowców, doñę
Albę i jej kuzyna don Rodriga, który trzymał rapier przy szyi męża
Úrsuli. Wreszcie zaczęła oddychać, krztusząc się, łapczywie wciągała
powietrze, jakby chciała złapać życie, które na chwilę z niej uciekło. Don
Rodrigo przycisnął sztych i lekko naciął skórę na grdyce Elíasa; kazał
mu paść na kolana i oprzeć dłonie na ziemi. Ten wypełnił rozkaz,
wytrzeszczając oczy. W tym czasie jeden z kapitanów pomógł Úrsuli
wstać. Doña Alba podeszła, żeby upewnić się, że nic jej nie jest.
„Wszystko w porządku, pani Berenguer?” – zapytała.
Zawstydzona Úrsula skinęła głową, czując ból w szyi.
Księżna odwróciła się w stronę parszywego Elíasa.
„Kim pan jest i co pan robi w moich ogrodach?” – zażądała
wyjaśnień.
Elías wywnioskował z jej pogardliwego tonu, że jeżeli nie poda
przekonującego powodu, może skończyć na stryczku albo na galerach.
„Jestem jej mężem… ekscelencjo… Jej mężem. Ta podła kobieta
bezpodstawnie oskarżyła mnie o zdradę króla i z tego powodu byłem
torturowany” – wydukał. „Wypuścili mnie wczoraj, nie znaleźli żadnych
dowodów”.
Don Rodrigo schował rapier i odwrócił się w stronę kuzynki.
„To prywatna sprawa między mężem i żoną. Lepiej się nie wtrącać”.
Słysząc te słowa, zdesperowana Úrsula przypadła do stóp księżnej.
„Moja pani, proszę mnie nie zostawiać, błagam” – prosiła. Trzęsły jej
się dłonie, na jej twarzy malowała się panika.
„Skoro mąż ją bije, musi mieć jakiś powód” – stwierdził don Rodrigo.
Doña Alba rzuciła kuzynowi władcze spojrzenie i wypowiedziała
słowa, których Úrsula nigdy nie zapomniała. Słowa, które przywróciły
jej wolność, dały pewność, że już nikt nigdy jej nie skrzywdzi, i sprawiły,
że obdarzyła tę kobietę bezwarunkową miłością.
„Kuzynie, to, co mówisz, nie przystoi dżentelmenowi. I oczywiście,
że to nie jest prywatna sprawa. Ta kobieta służy w moim domu i nie
pozwolę, żeby spotkało ją tu cokolwiek złego” – oznajmiła
kategorycznie księżna.
Podeszła do Elíasa i podniosła mu głowę czubkiem złożonej
parasolki, zmuszając go, by na nią spojrzał.
„Posłuchaj mnie uważnie, cuchnący wszarzu: jeżeli w ciągu dwóch
dni nie znikniesz ze stolicy, każę stracić cię na garocie za zdradę
Korony. Masz wyjechać z Madrytu, nie bliżej niż do Fisterry,
zrozumiałeś?”
Elías skinął głową. Drżał na całym ciele ze strachu, że znów będzie
torturowany. Doña Alba nie pozwoliła mu wstać, dopóki nie nabrała
pewności, że wykona jej rozkaz. Odprawiła go, ostrzegając, że sprawdzi,
czy dotrzymał słowa. Wtedy Úrsula ostatni raz widziała swojego męża.
Nie napisał do niej ani nie pojawił się w Castamar, nawet po śmierci
doñi Alby. Pewnie miał świadomość, że książę zapewnia Úrsuli taką
samą ochronę i że będzie mniej wyrozumiały niż jego żona. Doña Alba
przyrzekła jej, że już nigdy nie będzie musiała się tym martwić. Úrsula
zapytała ze łzami w oczach, czy może ucałować jej dłonie na znak
wdzięczności. Księżna poleciła jej łagodnym tonem, żeby wróciła do
domu i zrobiła sobie wolny dzień; powinna odpocząć. Z najwyższym
szacunkiem ochmistrzyni odmówiła, zapewniając, że zawsze będzie jej
służyć, tym bardziej tego popołudnia. Kiedy odchodziła, usłyszała, jak
doña Alba strofuje kuzyna, by na przyszłość nie wygłaszał przy niej
opinii dobrych dla niewykształconych prostaków.
„Ze względu na swoją płeć kobiety powinny być chronione przed
tego rodzaju mężczyznami, a dżentelmen nie powinien dopuścić, by
ktokolwiek się nad nimi znęcał, zwłaszcza mąż”.
Don Rodrigo zaczął się kajać, przytłoczony wywodem kuzynki;
przyznał jej rację i poprosił, by jak najszybciej mu wybaczyła. Doña
Alba udawała, że wciąż się na niego gniewa. Powiedziała, że nigdy mu
nie przebaczy, chyba że sobie na to zasłuży. „Taka właśnie była” –
pomyślała Úrsula. „Żadna ochmistrzyni na świecie nie mogłaby być
bardziej dumna ze swojej pani niż ja”. Od tamtego momentu połączyła
je więź wykraczająca poza relacje służącej z księżną. Doña Alba
chroniła Úrsulę w każdym tego słowa znaczeniu: podwyższyła jej
wynagrodzenie, rozszerzyła jej kompetencje i obdarzyła ją większym
zaufaniem niż resztę służby.
Ochmistrzyni dotarła do skrzydła, które miało zostać zamknięte.
Nad kominkiem w jednym z salonów wisiał naturalnych rozmiarów
portret jej dawnej pani: siedziała w arystokratycznej pozie z rozłożonym
wachlarzem, odziana w satynę i jedwab, w kapeluszu na głowie. Úrsula
zatrzymała się, żeby popatrzeć na obraz. „Szkoda, że was już tu nie ma,
ekscelencjo” – powiedziała do niej w myślach. „Pojawienie się Clary
Belmonte nie miałoby wtedy dla mnie żadnego znaczenia”.
ROZDZIAŁ 18

Tego samego dnia, 18 października 1720 roku
Po rozmowie z sekretarzem i pożegnaniu wszystkich gości Diego
postanowił pograć na klawesynie. Nabrał na to ochoty, kiedy
przypomniał sobie, jak poprzedniego wieczoru na prośbę królowej
wykonał razem z dyrygentem pałacowej orkiestry Álvarem Luną kilka
utworów François Couperina. W ostatnich dniach był dziwnie
podekscytowany. Jakoś inaczej odczuwał brak Alby, jakby jego żałoba
miała teraz postać smutku, a nie przeszywającego bólu. Choć dużo
o tym myślał, nie rozumiał, co spowodowało tę zmianę. Wiedział, że
Alba zawsze będzie zajmowała miejsce w jego sercu, ale może
zmęczyło go wmawianie sobie, że nie chce o niej zapomnieć, podczas
gdy tak naprawdę miał już dosyć tego, że jej śmierć przesłania mu
wszystko dookoła? Co roku po zakończeniu przyjęcia wydawanego na
jej cześć tulił się do pustego miejsca w łożu i do swojej starej znajomej –
rozpaczy. Tym razem tego nie zrobił i chociaż jego serce wciąż było
pustynią, tryskało na niej małe źródełko, które mogło nawodnić jałową
glebę.
Może właśnie dlatego uległ młodzieńczemu impulsowi i postanowił
kupić książkę dla Clary Belmonte. Poprzedniego wieczoru poczuł
osobliwe podniecenie; uznał, że lepiej będzie powłóczyć się po
pogrążonych w ciszy korytarzach Castamar, dumając nad zachodzącą
w nim przemianą, niż wrócić do komnaty i nie zadawać sobie żadnych
pytań. Tak też uczynił: kiedy wszyscy goście położyli się spać, on
przechadzał się z rękami na plecach pośród jaspisowych ścian
i złoconych ram zdobiących portrety członków wielowiekowej dynastii
Castamarów.
Nie podejrzewał, że rozmyślania przerwie mu przypadkowe
spotkanie z Franciskiem. Ten gagatek chciał przedłużyć świętowanie
w alkowie doñi Sol Montijos – Diego zobaczył go z daleka, jak przecina
korytarz ze świecznikiem w dłoni. Zaskoczony, przystanął i przywarł do
drzwi jednego z salonów, by nie przeszkodzić w miłosnym zbliżeniu,
które miało się rozegrać pod jego nosem. Francisco cicho zapukał do
komnaty markizy de Villamar; otworzyła mu zagniewana i zapytała, czy
oszalał. Diego uśmiechnął się, wspominając, jak podczas kolacji dwa dni
wcześniej jego przyjaciel zręcznie wsunął rękę pod stół, żeby dotknąć
kolana damy. Wtedy delikatnie odsunęła jego dłoń, nie zwracając
niczyjej uwagi. Tym razem jej twarz zdradzała oburzenie.
„To pani obecność jest powodem mojego szaleństwa” – szepnął
Francisco, tak przynajmniej wydawało się Diegowi.
Zaprotestowała, kiedy zrobił krok w jej stronę, ale widać było, że
pragnie jego bliskości. Francisco z szelmowskim uśmiechem odstawił
świecznik na marmurowy występ i przysunął się jeszcze bliżej. Doña Sol
udała, że stawia mu opór, i zauważyła, że jej mąż śpi w sąsiednim
pokoju, zaledwie kilka metrów dalej.
„To właśnie sprawia, że sytuacja jest jeszcze bardziej
podniecająca” – odpowiedział Francisco.
„Jeszcze jeden krok, a moje krzyki będzie słychać w całym
pałacu” – zagroziła mu wprost.
„Proszę mi wierzyć, doño Sol, że liczę na to, iż kilka z pani
wydobędę” – wyznał, po czym pocałował ją, uwodzicielski niczym
zaklinacz węży.
Ostrożnie zamknęli drzwi, by uczynić z don Estebana rogacza,
z doñi Sol cudzołożnicę, a z Francisca rozpustnika. Nie było w tym nic
nowego: wszyscy troje już od dawna odgrywali te role. Diegowi nie
przeszkadzało, że Francisco uwodzi kobietę pod jego dachem, o ile nie
była to panna na wydaniu i zachowywał pełną dyskrecję. Rozmawiali
o tym jeszcze za życia Alby. Chociaż przyjaźniła się z Franciskiem, była
jego powierniczką i często słuchała o jego miłosnych przygodach,
postawiła sprawę jasno: nie pozwoli, żeby podczas uroczystości
w Castamar jakakolwiek panna straciła cnotę, zwiedziona jego
podstępnymi zalotami w stylu Molierowskiego don Juana. Dzięki Bogu
Francisco gustował w dojrzałych kobietach. Dlatego ten drobny
incydent nie przeszkodził Diegowi w kontynuowaniu samotnej
przechadzki.
O świcie książę poprosił, by przyniesiono mu śniadanie do pokoju,
zmęczony spacerem po pałacowych korytarzach. Był ciekaw, cóż
takiego przyrządzi tym razem jego kuchmistrzyni. Nie zawiodła jego
oczekiwań: przygotowała dla niego bulion drobiowy, ani za słony, ani za
mdły, gorące rogaliki z lekką cytrynową nutką, puszyste jajka
w koszulce, bułeczki osłodzone miodem i migdałami oraz rzecz jasna
gorzką czekoladę. Wszystkie potrawy prezentowały się elegancko, jakby
każda stanowiła osobne dzieło sztuki: oprócz dekoracji umieszczonych
na tacach i talerzach były też inne, bardziej fantazyjne, jak
marcepanowe kwiatki, fale z płynnego karmelu czy bukieciki
aromatycznych ziół.
Kiedy skończył, z łakomstwa chciał poprosić o dokładkę, ale wtedy
pan Elquiza poinformował go o wyjeździe gości. Książę żegnał się po
kolei ze wszystkimi. Jako ostatnia wyjechała panna Amelia, która od
czasu ich szczerej rozmowy w Villacor już więcej się przed nim nie
otworzyła. Podczas balu kilkakrotnie z nią zatańczył. Chociaż spędzili
razem tylko jedno lato, darzył ją sympatią – albo litością, albo i jednym,
i drugim. Czuł, że za zasłoną pozorów kryje się zraniona dusza, która
potrzebuje pocieszenia i bliskości. Coś go niepokoiło w pannie Amelii
i w jej dziwnej relacji z don Enriquem. Nieufny z natury Gabriel nie
spuszczał z oka jej i markiza. Postanowił wręcz, że zasięgnie o nich
informacji, by zapobiec ewentualnym nieprzyjemnościom. Podczas
następnej wizyty w Madrycie zamierzał poprosić o pomoc swojego
zaufanego człowieka, byłego niewolnika Daniela Forrada.
Diego muskał palcami klawisze, dając upust odrodzonej potrzebie
muzykowania i upajając się swoim dziwnym podnieceniem. Powrót do
gry na klawesynie w piątkowe poranki musiał zaskoczyć służbę. Alba
lubiła, kiedy mąż wykonywał dla niej sonaty Couperina, sprawnie
przemykał palcami po klawiszach, zmieniał siłę nacisku podczas pasaży,
niuansował barwy dźwięków. Jego żona była prawdziwą estetką,
uważała, że strach, niepokój i prostactwo są wrogami piękna. Snując
wątek utworu, Diego wspominał, jak bardzo lekceważyła przyszłość
i niebezpieczeństwa, jakby nie istniały.
„Przyszłe zdarzenia to iluzje, mój kochany, nie istnieją” – mówiła,
próbując ukoić jego niepokój związany z wojną. „To głupota zamartwiać
się złymi przeczuciami, skoro nie wiemy, czy się sprawdzą. Jeżeli już
mamy tworzyć iluzje, niech będą jak najlepsze, to znacznie
zabawniejsze”.
Przychodziło mu to z trudem, jako że twardo stąpał po ziemi.
Czasami strach był tak silny, że Diego musiał się jej wyżalić, nocą, kiedy
skończyli się kochać i uświadamiał sobie, jak wielką darzy ją miłością.
„Martwię się, Albo. Filip już drugi raz musi opuścić Madryt,
a arcyksiążę już drugi raz wkracza do stolicy” – powiedział jej pewnej
nocy, kiedy zwolennicy Habsburgów znów zajęli miasto. „Poza tym
wiem, że są wśród nas zdrajcy, którzy pragną odebrać życie Filipowi.
Wrogowie ukrywający się na dworze, którzy udają, że popierają
Burbonów… a tak naprawdę to zwykłe sępy”.
Odpowiedziała mu wtedy rezolutnie, że faktycznie arcyksiążę Karol
już drugi raz wkracza do stolicy, ale też drugi raz nikt nie ogłasza go
nowym królem. Diego uśmiechnął się i pocałował ją w usta. Położył
głowę na jej piersi i powiedział, że jeżeli Filip przegra, oni stracą
wszystko. Przemawiał przez niego strach. Wojna sprawiła, że lęk
zawładnął duszami biedaków i możnych i sprawował nad nimi tyrańskie
rządy. Każdy szlachcic walczył z nim na swój sposób. Niektórzy, tak jak
książę de Castamar, stawiali mu czoła, kładąc na szali wszystko, co
mieli; inni starali się nie opowiadać po żadnej ze stron, stwarzali pozory
lojalności, honoru i słowności, by na końcu poprzeć zwycięzcę; jeszcze
inni wspierali obie strony z jednakowym zaangażowaniem, zdradzali,
żeby przetrwać, jak uczyniło wielu służalczych dworzan, przywykłych
piąć się w górę dzięki pochlebstwom… Alba ślepo ufała przeznaczeniu;
wystarczało jej, że to Diego chroni króla Filipa, by uwierzyła, iż nic
złego się nie wydarzy.
„Kto ocalił go tamtej straszliwej nocy w Almenar?” – pytała, kryjąc
uśmiech. Musieli wówczas uciekać z pola bitwy, otoczeni przez
przeciwnika, a Diego wyprowadził króla spomiędzy szeregów wroga.
W tamtych miesiącach niepewności nikt poza księżną de Castamar
nie twierdził, że wygrają wojnę. Dzięki Bogu czas przyznał rację Albie.
Diego kończył toccatę Alessandra Scarlattiego, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi. Do salonu wszedł młody Velázquez, siostrzeniec don
Melquíadesa. Trzymał w rękach pakunek owinięty w szary papier
przewiązany konopnym sznurkiem. Książę domyślił się, że to książka,
którą zamówił w księgarni przy ulicy Mayor. Z uśmiechem wziął paczkę
i bezceremonialnie odprawił chłopaka. Sięgnął po elegancki nożyk do
listów leżący na sekretarzyku i przeciął sznurek. Jego oczom ukazała się
zwyczajna podniszczona okładka ze skóry, na której wyryto nazwisko
autora i łaciński tytuł dzieła: Apicii Coelii De Opsoniis Et Condimentis. Do
księgi dołączony był liścik od pana Bernabégo, starannie
wykaligrafowany, jak przystało na szanującego się księgarza.
Mam przyjemność zakomunikować Waszej Ekscelencji, że
kilka lat temu, podczas jednej z moich podróży do drukarni
w Zjednoczonych Prowincjach, wpadła mi w ręce księga, którą
Wam ślę. Jak sami możecie się przekonać, na pierwszej stronicy
zapisano, że to drugie wydanie wydrukowane w Amsterdamie
przez Janssonio-Waesbergiosa w 1709 roku. Z tego, co
sprawdziłem, wynika, że mamy do czynienia z jednym
z pierwszych dzieł na temat kuchni rzymskiej, a kto wie, czy nie
kuchni w ogóle, napisanym po łacinie przez Marcusa Gaviusa
Apiciusa. Tytuł oryginalny brzmi De re coquinaria. Jeżeli chodzi
o autora, nie udało mi się zdobyć na jego temat więcej
informacji.
Mam nadzieję, że księga przypadnie Wam do gustu. Jak
zwykle proszę się ze mną bez wahania kontaktować, gdyby
Wasza Ekscelencja czegokolwiek potrzebował.
Przesyłam ukłony
don Manuel Bernabé, Wasz księgarz z ulicy Mayor
Diego usiadł i z dziecięcą radością zaczął rozmyślać nad tym, jak
przekazać prezent pannie Belmonte. W żadnym razie nie wolno mu było
wręczyć go osobiście – mogłaby wówczas błędnie zinterpretować jego
intencje. Jeszcze by pomyślała, że jest jednym z tych możnych, którzy
wykorzystują swoją pozycję, by dla rozrywki nawiązywać relacje ze
służbą. Nie mógł też przesłać jej go przez służącego, bo rozeszłyby się
plotki, które postawiłyby kuchmistrzynię w niezręcznej sytuacji. To było
tylko podziękowanie za jej pracę w kuchni, nie chciał, by ktokolwiek się
o tym dowiedział. Uznał, że najlepiej będzie, jeżeli książka ni stąd, ni
zowąd pojawi się w jej izbie. Jako osoba wykształcona panna Belmonte
sama postanowi, czy przyjąć podarek. Zdecydowany, Diego wziął
z sekretarzyka kartkę i zaostrzone pióro, po czym zaczął starannie
kaligrafować liścik, który zamierzał dołączyć do prezentu.
Tego samego dnia, 18 października 1720 roku
Mańkut Emilio przełknął kęs potrawki z ryżu i fasoli; wyczuł w niej
kawałki cebuli i czosnek utarty z szafranem. Podniósł wzrok i zobaczył
Hernalda de la Marcę. Mężczyzna stawiał duże kroki, jego prawy
policzek dzieliła na pół brzydka blizna ciągnąca się od końca szczęki do
kącika ust. Nigdy się nie zbratali. Po pierwsze dlatego, że obaj należeli
do osób, które nie mają przyjaciół, po drugie wiedzieli, że w każdej
chwili jeden z nich może zadać drugiemu śmierć. Hernaldo był
zaprawiony w walce – zdobył doświadczenie na polu bitwy i w wąskich
madryckich zaułkach – i nieraz miał okazję przenieść się w zaświaty.
„Lepiej nie zadawać się z kimś, kto tylekroć uniknął śmierci”.
– Musisz być głodny, Mańkut – zagaił Hernaldo.
– Zamów sobie coś – odpowiedział Emilio, kiedy tamten siadał.
Ostatnio Mańkut częściej zaglądał do burdelu El Zaguán, bo
polepszyło się serwowane tu jedzenie. Sebas, właściciel lokalu, uległ
namowom jednej z nierządnic, która chciała się zająć kuchnią.
Rzeczywiście gotowała niezłe potrawki. Pieszczocha – jak nazywali ją
stali bywalcy – okazała się prawdziwym odkryciem. Odkąd zastąpiła
Sebasa przy garnkach, przybyło klientów i właściciel nie posiadał się ze
szczęścia.
„Kurde bele, ile może zdziałać dobre jedzenie!” – szepnął kiedyś
Mańkutowi na ucho, żeby nie usłyszała go Pieszczocha. Bał się, że może
zażądać więcej pieniędzy.
Emilio odpowiedział mu wtedy z uśmiechem, żeby tylko nie
podnosił cen, a będzie dobrze, bo El Zaguán to nie przyzwoita gospoda,
ale burdel. Mańkut znał Sebasa od dobrych kilku lat: jego przybytek
słynął z tanich dziwek, które nakręcały cały biznes. Łapacze
i podsędkowie z Trybunału Królewskiego rzadko nachodzili Sebasa,
jako że niektórzy co najmniej raz w tygodniu za darmo korzystali
z usług jego lokalu. Emilio też był stałym klientem. Początkowo
przychodził do Jacinty, niemal bezzębnej ladacznicy, która godziła się
na wszystko w zamian za parę maravedí. Później dlatego, że mimo
rozcieńczonego wina można tu było tanio zjeść, a nawet znaleźć pracę,
czy to jako koniuszy, czy jako siepacz. Po tych wszystkich latach
Mańkut czuł się w El Zaguán jak we własnym domu: siadał przy stole,
jadł i czekał.
Czasami zjawiał się służący z jakiegoś majątku, gdzie potrzebowano
kogoś, kto ujarzmiłby źrebaki, albo zwolniony ze służby żołnierz
szukający siepacza, który pomógłby mu załatwić jakiegoś
niewygodnego osobnika. Mańkut pracował regularnie głównie dzięki
znajomości z koniuszymi z magnackich pałaców. Ich rekomendacje
pomogły mu zatrudnić się u kilku możnych. Zarabiał na życie jako
koniuszy, a na boku odwalał dla swoich chlebodawców brudną robotę.
Już od lat parał się tymi dwoma zajęciami; w Lavapiés cieszył się sławą
świetnego nożownika, szybkiego i skutecznego.
Zastraszenie jakiegoś fircyka czy draśnięcie pijanego żołnierza,
który był winien komuś pieniądze, nie budziło w nim większych emocji.
Za to uwielbiał obcować z końmi. Była to jedna z niewielu rzeczy, które
dawały mu szczęście. Żaden koń nigdy go nie osądzał, nigdy go nie
zdradził, nigdy bez powodu się na niego nie zezłościł. W ich
towarzystwie Emilio czuł się tak, jakby nie miał żadnych grzechów,
oczyszczony przed Bogiem z wszelkich nałogów, występków i niskich
instynktów. „Najpiękniejsze zwierzę na świecie” – powtarzał zawsze.
Dlatego opiekował się nimi bez przymusu, czyścił im sierść, czesał
grzywy, sprzątał odchody. Lubił je głaskać, szeptać im piękne słowa
i łagodnie je obłaskawiać. Jego marzeniem było zaoszczędzić
wystarczająco dużo pieniędzy, by założyć pod Madrytem stadninę,
hodowlę rasowych koni, najchętniej andaluzyjczyków z okolic Jerez.
Mógłby wykorzystać wpływy niektórych znajomych i sprzedawać
ogiery rozpłodowe możnym z królewskiego dworu. Ale zakup ziemi,
budowa stajni oraz sprowadzenie klaczy i ogierów nie były tanią
inwestycją; nawet jeżeli Emilio zacząłby skromnie, i tak potrzebował na
to fortuny. Po piętnastu latach wciąż było mu do niej daleko: miał
zaledwie osiem tysięcy reali na coś, co mogło kosztować nawet setki
tysięcy.
Ale to marzenie i miłość do koni utrzymywały równowagę w jego
życiu. Kiedyś zaprowadziły go nawet do więzienia: pociął twarz
strojnisiowi, który okładał biczem starą szkapę, bo nie chciała ruszyć
z miejsca. Biedny koń był źle podkuty i od kilku tygodni nie strugano
mu kopyt; chodzenie sprawiało mu większy ból niż ciosy, którymi
zasypywał go pan. „Gdyby mi nie przeszkodzili, wyprułbym mu flaki” –
powiedział sobie później Emilio.
Więzienie specjalnie go nie zmieniło. Wdał się w kilka bójek
i sprzeczek i zmarnował parę lat życia pośród czterech ścian i zakutych
w kajdany więźniów. Po wyjściu tresował konie kilku możnych, uczył je
różnych rodzajów chodu, od czterotaktowego stępu z podnoszeniem
wysoko kopyt po galop, zebrany i wyciągnięty. Dziesięć lat wcześniej
znajomy poznał Mańkuta z Hernaldem de la Marcą, który zlecił mu
pewne delikatne zadanie. Od tamtej pory kilkakrotnie wpadali na siebie
w El Zaguán i innych spelunkach. Za każdym razem wymieniali
dyskretne spojrzenia i ukradkiem się witali, świadomi, że łączy ich
sekret, za który obaj mogą zapłacić życiem. Ale niedawno Hernaldo
poprosił go o uniwersalny klucz do Castamar. Mańkut zachował go
z czasów, kiedy pracował w pałacu. Przyszedł na spotkanie z tym
niebezpiecznym łajdakiem, zdolnym jednym cięciem poderżnąć komuś
gardło, by odebrać zapłatę.
– Przydał się klucz? – zapytał, oblizując drewnianą łyżkę.
W odpowiedzi Hernaldo rzucił na stół sakiewkę pełną reali, po czym
usiadł na wprost niego.
– Nie przyszedłem tu wyłącznie po to – dodał, wskazując
woreczek. – To prosta sprawa.
Emilio skinął głową, pociągnął łyk wina i uśmiechnął się z ironią.
Dziesięć lat wcześniej Hernaldo de la Marca zlecił mu najcięższe
zadanie, jakie kiedykolwiek przyszło mu wykonać. Kazał mu
wytresować konia don Diega de Castamara, żeby na bezgłośny dźwięk
głuchego gwizdka zwierzę stanęło na tylnych nogach i przygniotło
jeźdźca swoim ciężarem. Trudność nie polegała na wyszkoleniu konia –
najgorsza była świadomość, że za pomocą bólu i strachu Emilio
zniszczy czystą duszę rumaka i zamieni go w zabójcę ludzi. Miał ochotę
zrezygnować, ale nie mógł. Hernaldo zaoferował zapłatę, która
przybliżała go do wymarzonej stadniny, i dał mu jasno do zrozumienia,
że niewykonanie zadania pociągnie za sobą przykre konsekwencje.
Kiedy tylko Mańkut przyjął jego zlecenie, główny koniuszy Castamar
padł ofiarą nocnej napaści, która przykuła go do łóżka. Kilka dni później
Emilio pojawił się w pałacu, żeby go zastąpić, z polecenia koniuszego
barona de Noblevilla, który otrzymał za tę rekomendację sowite
wynagrodzenie. Kiedy marszałek dworu, don Melquíades, przyjął go do
pracy, Mańkut uzyskał dostęp do konia don Diega, ogiera andaluzyjskiej
rasy typu barokowego, o złotej maści, umięśnionym karku, bujnej
grzywie i ogonie. Przepiękny okaz, który wraz ze swoim bratem
bliźniakiem przyszedł na świat w królewskich stajniach w Kordobie.
„Przy takim zwierzęciu każdemu krajałoby się serce” – myślał Emilio,
kiedy potajemnie go trenował. Czuł ukłucie przy kolejnych trzaśnięciach
batem. Dwa tygodnie później zakradł się nocą do gabinetu marszałka
i odcisnął w glinie uniwersalny klucz. Żadna z tych rzeczy nie była
łatwa. Dlatego kiedy słyszał z ust Hernalda słowa „prosta sprawa”,
przewracały mu się kiszki na wspomnienie tamtej brudnej roboty.
Żołnierz nawet nie podejrzewał, że tak naprawdę Mańkut nie skończył
tresować tamtego konia. Zaledwie tydzień po tym, jak przypieczętował
umowę z Hernaldem, nierządnica Jacinta przekazała mu nowe zlecenie
od pewnego jegomościa. Okazało się, że to rejent reprezentujący
interesy jakiejś możnej damy.
Nie wiedział, do kogo doprowadzą go poszukiwania, kiedy
postanowił odkryć, kto to taki. Tego rodzaju robota, w której mieszają
się interesy różnych stron, kończy się sukcesem albo tragedią,
a w większości przypadków jednym i drugim. Dlatego Mańkut wahał
się, czy przyjąć zlecenie, i wysoko wycenił swoje usługi, aby ryzyko było
warte świeczki – owa dama chciała, by wytresował konia nie don Diega,
a jego żony, doñi Alby. Rejent – sprzedajny Carlos Durán –
zaproponował mu pokaźną sumę, więc Emilio ostatecznie się zgodził.
Nikt nie rozumiał, dlaczego w dniu, w którym miał zginąć don Diego,
jego koń tylko stanął dęba, podczas gdy rumak jego żony dokończył
manewr i przygniótł ją swoim ciałem. Kilka godzin po wypadku
Hernaldo zjawił się w El Zaguán z twarzą wykrzywioną wściekłością
i rzucił Mańkutowi mu mordercze spojrzenie. Kiedy wyszli na tylne
podwórze, ten krewki łajdak złapał go za szyję swoimi wielkimi
łapskami i przygwoździł do zawiasów w drzwiach.
„Sukinsynu, powiedz mi, co, do diabła, się stało, albo skręcę ci kark!
Przewrócił się koń, który należał do doñi Alby de Castamar” –
powiedział mu wtedy.
Emilio ze spokojem właściwym człowiekowi jego fachu przyłożył mu
do twardego skórzanego koletu czubek albacetańskiego noża, celując
prosto w brzuch.
„Będziesz się musiał pospieszyć ze skręceniem mi karku, zanim
rozpłatam ci kałdun i wykrwawisz się jak prosiak” – odpowiedział
opanowany.
Po chwili zastanowienia żołnierz zwolnił uścisk i zażądał wyjaśnień.
Emilio miał przygotowaną odpowiedź; patrzył na Hernalda spokojnie,
nie wypuszczając noża z lewej ręki.
„Konie są bliźniakami. Zamienili się” – oznajmił.
Hernaldo spojrzał na niego, próbując dociec, czy mówi prawdę.
„Mam nadzieję, że mnie nie sprzedałeś” – ostrzegł, sięgając po
rapier.
Emilio zmierzył go wzrokiem, bawiąc się nożem z czarnym
trzonkiem; wciąż miał obolałą szyję i podrażnioną duszę.
„Po co miałbym zabijać tę kobietę? Zapłaciłeś mi, żebym zaszczuł
konia, i to właśnie zrobiłem” – uciął.
Na tym się skończyło. Hernaldo odszedł, przekonany, że to, co mówi
Emilio, ma sens. Markiz musiał dojść do podobnych wniosków, bo
Mańkuta nie spotkały żadne represje.
Emilio skończył jeść i wytarł usta rękawem. Spojrzał na Hernalda,
po czym przykazał Jacincie, żeby zaczekała na niego w izbie, bo ma na
nią ochotę. Żołnierz przesunął dłonią po szramie na policzku
i powiedział ściszonym głosem:
– Chodzi o Murzyna don Diega de Castamara – szepnął. – Od tej
pory masz go śledzić.
– A to dlaczego? – zapytał krótko Mańkut.
– Bo ten bękart śledzi nas – odpowiedział Hernaldo. Rzucił na stół
drugą sakiewkę bilonowych reali i złowieszczo się przysunął. –
I dlatego, że płacę ci za to, byś trzymał gębę na kłódkę i robił, co do
ciebie należy.
ROZDZIAŁ 19

19 października 1720 roku
Po pierwszych dziewięciu dniach spędzonych w Castamar Clara
miała wrażenie, że została zaakceptowana, także przez doñę Úrsulę,
która chyba powoli godziła się z tym, że panna Belmonte jest nową
kuchmistrzynią. Clara pragnęła, by to zawieszenie broni przetrwało
zimę, by smoczyca nie czuła się zagrożona przez jej obecność.
Poprzedniej nocy było już tak zimno, że przemarznięta Rosalía zapukała
do pokoju Clary. Kiedy kuchmistrzyni otworzyła drzwi, dziewczynka
mocno do niej przywarła; miała lodowate stopy. Początkowo Rosalía
sypiała w dawnej alkowie swojej matki, piastunki don Diega, ale tuż po
północy budziła się z wrzaskiem, który stawiał na nogi całą służbę. Za
każdym razem znajdowano ją w kuchni: leżała na podłodze przy
dogasającym ogniu.
Elisa opowiedziała Clarze, że przez długi czas nikt nie mógł dociec,
co jest przyczyną tych przerażających krzyków. Don Diego wezwał
nawet doktora Evarista, który stwierdził zaburzenia nerwowe
spowodowane utratą matki i zlecił napary z rumianku. Ponieważ nie
poskutkowały, lekarz zasugerował, żeby zamknęli Rosalíę w szpitalu dla
obłąkanych. Książę odmówił – obiecał piastunce, że zaopiekuje się jej
córką. Powiedział lekarzowi, że albo wyleczy dziewczynkę, albo co noc
będzie do niej wzywany. Mimo tej groźby poczciwy doktor nie znalazł
żadnego lekarstwa.
Dopiero pan Casona odkrył przyczyny choroby dziewczynki.
Postanowił spędzić noc w sąsiedniej izbie. Rosalía jak zwykle obudziła
się z rozdzierającym krzykiem, ale umilkła, kiedy pan Casona zapalił
ogarek. Okazało się, że dziewczynka panicznie boi się ciemności; kiedy
otwierała oczy w kompletnym mroku, czuła taki strach, że biegła do
jedynego miejsca, gdzie było nieco jaśniej – do kuchni. Uzgodniono, że
będzie spała przy zapalonej świecy, ale ta czasami gasła i wtedy Rosalía
znowu zaczynała krzyczeć. Poza tym istniało ryzyko, że dziewczynka
zacznie się bawić świeczką i jeszcze puści wszystko z dymem. Pan
Casona wpadł więc na pomysł, żeby wybudować dla niej szopę
z oknem, przez które wpadałoby światło ogrodowych latarni i księżyca.
Od tamtej pory Rosalía przestała przeszkadzać.
Clara przeczuwała jednak, że w zimowe noce dziewczynka będzie
przychodziła do jej łóżka, by się ogrzać. Była świadoma, że mała bardzo
się do niej przywiązała, jak do starszej siostry. Dziewczyna nie miała nic
przeciwko odgrywaniu tej roli. Zanim wstało słońce, rozpaliła
w pokojowym piecu i zakradła się do kuchni, żeby zagrzać wodę. Po
powrocie przelała ją do miednicy. Ochędożyła się nieco przy użyciu
mydła, które zrobiła z oliwy, soli i rozcieńczonego wodą ługu – umyła
głowę i dobrze wyszorowała włosy pod pachami, żeby pozbyć się
nieprzyjemnego zapachu. Potem wykąpała Rosalíę. Wiedziała, że gdyby
ktoś ją zobaczył, pomyślałby, że oszalała, ale ojciec od dziecka
przyzwyczajał ją do regularnych kąpieli i z czasem zaczęły jej sprawiać
przyjemność, zarówno zimą, kiedy przysuwała balię do kominka, jak
i latem, kiedy ablucje orzeźwiały ją podczas madryckich upałów.
Większość kolegów ojca była przeciwnikami teorii, jakoby ciepła
woda miała zapobiegać rozprzestrzenianiu się chorób. Wielu uważało,
że jest wręcz przeciwnie: twierdzili, że częste kąpiele rozszerzają pory
skóry, otwierając dostęp wszelakim schorzeniom. Zalecali suchą toaletę
i tylko niektórzy przepisywali letnią wodę na wyrównanie humorów.
Ojciec Clary wypróbował na sobie ciepłe kąpiele i nigdy się z tego
powodu nie rozchorował. Dzięki pieniądzom dziadka od wczesnej
młodości gromadził wszelkiego rodzaju księgi, dzieła medyczne
francuskich i angielskich autorów. Jedną z pereł jego kolekcji było De
morbis artificum diatriba Włocha Bernardina Ramazziniego, który
skojarzył różne schorzenia z poszczególnymi zawodami będącymi
jednym z bezpośrednich źródeł ich rozprzestrzeniania się. Dzieło, które
trafiło w ręce doktora Belmontego w 1702 roku podczas podróży na
Uniwersytet Padewski, potwierdziło jego własne przekonania.
Z biegiem lat niektórzy możni – zwłaszcza damy – zaczęli stopniowo
zmieniać swoje przyzwyczajenia, także w kwestii kąpieli, ale brali je
raczej dla przyjemności niż przez wzgląd na higienę. Wyglądało na to,
że czas przyznał rację ojcu Clary.
Rosalía nie miała o tym wszystkim pojęcia: pluskała się w letniej
wodzie, rozchlapując ją na ściany i na podłogę. Clara opłukała ją
w misce, którą grzała na stojącym na piecu denarku. Kiedy obie były już
czyste, założyła czepiec i fartuch, zaczekała, aż Rosalía zaśnie, po czym
po cichu podeszła do drzwi. Po ich otwarciu zobaczyła leżący na progu
pakunek zawinięty w szary papier i przewiązany konopnym sznurkiem.
W zasięgu wzroku nie było nikogo, kto mógłby go zostawić. Wzięła
paczkę do ręki. Po ciężarze i kształcie domyśliła się, że to książka,
jeszcze zanim ją rozpakowała. Ostrożnie rozwiązała kokardkę: jej oczom
ukazało się dzieło oprawione w garbowaną skórę. Wypadł z niego liścik
zalakowany książęcą pieczęcią. Clara zmarszczyła czoło i zamknęła
drzwi, by uniknąć niedyskretnych spojrzeń. Przeczytała tytuł i nazwisko
autora, po czym przerzuciła zapisane łaciną kartki. „Zbiór przepisów
kuchennych ze starożytnego Rzymu” – pomyślała. Pogłaskała okładkę,
badając palcami jej fakturę, wciągnęła nosem zapach starości. Odłożyła
tom na łóżko niczym skarb i pchana ciekawością, złamała lakową
pieczęć.
Droga Panno Belmonte, byłoby przykro, gdyby talent taki jak
Pani nie mógł się rozwijać z braku odpowiednich lektur. Dlatego
też ośmieliłem się zrobić Pani ten prezent. Jeśli rozgniewa Panią
moja zuchwałość, wystarczy, że zostawi Pani księgę pod
drzwiami, tam gdzie ją Pani znalazła. Gdyby tak było, z góry
proszę Panią o wybaczenie, nie miałem zamiaru Pani urazić.
Jeżeli jednak przypadnie Pani do gustu mój podarek, mogę
Panią zapewnić, że nie będzie ostatnim; będzie Pani znajdować
kolejne księgi, gdy tylko uda mi się takowe kupić. Będę
zostawiał je w piwniczce, w niszy za czwartą salką. W ten
sposób unikniemy nieprzyjemnych i niepotrzebnych plotek na
Pani temat.
Zdaniem księgarza z ulicy Mayor to wielce pouczające dzieło
dotyczące kuchni Cesarstwa Rzymskiego. Jeżeli już je Pani
czytała, mam nadzieję, że sprawi Pani przyjemność
przypomnienie sobie przepisów, które mogła Pani zapomnieć.
Pragnę, by widziała Pani w tym geście jedynie szczerą próbę
zaspokojenia Pani czytelniczych potrzeb, jako że nie kryje on
żadnych innych zamiarów.
don Diego de Castamar, książę de Castamar
Czuła, że serce bije jej coraz mocniej, w miarę jak przebiegała
wzrokiem rzędy wykaligrafowanych liter. Pismo było eleganckie, lekko
pochyłe, zaokrąglone i bardzo wyraźne. Przez moment zaniepokojona
zastanawiała się, czy przypadkiem książę nie ma wobec niej jakichś
innych zamiarów, ale zaraz doszła do wniosku, że to dżentelmen,
któremu może zaufać. Ponownie przeczytała liścik, wdychając znany
zapach róży i lawendy, którym przesiąkł papier. Pomyślała, że jeżeli
przyjmie podarunek – niezwykle cenny, zważywszy na jej zamiłowanie
do książek – między nią a księciem wytworzy się dwuznaczna relacja;
wszak była jego służącą, a nie panną z dobrego domu, która dostaje
prezent od kawalera. Poza tym wyglądało na to, że don Diego planuje
podarować jej kolejne księgi: jeżeli Clara zachowa pierwszą, powinna
przyjąć także następne. Ta perspektywa bardzo ją ekscytowała.
Dziewczyna podejrzewała, że ten egzemplarz – rzadki i w dobrym
stanie – musiał kosztować jakieś trzysta reali; ogromna kwota, nawet
dla kuchmistrzyni. Liścik jasno wskazywał, że pragnieniem księcia było
„zaspokojenie jej czytelniczych potrzeb”, rzecz całkowicie dozwolona
w relacjach między panem a służbą.
Clara postanowiła zatrzymać książkę, ufna, że don Diego mówi
prawdę, i podekscytowana, że będzie mogła przeczytać coś nowego.
Odstawiła egzemplarz na pustą półkę na ścianie. Rozemocjonowana,
opuściła pokój i ruszyła w stronę kuchni. Szła szybkim krokiem, starając
się nie robić hałasu, by nie obudzić reszty służących, którzy mieli przed
sobą jeszcze jakąś godzinę snu. Gdyby nadal była panną z dobrego
domu, spędziłaby dzień na czytaniu i zaznaczaniu ciekawszych
przepisów, które chciałaby wypróbować.
Już od bardzo dawna nie spotykało jej tyle dobrych rzeczy naraz.
Prawdopodobnie od dnia, gdy stryj Julián Belmonte przyjechał po swój
spadek. Wciąż pamiętała moment, kiedy razem z matką i siostrą
przyjęły tego napuszonego łgarza przystrojonego w dobre maniery
w domu, który przestał być ich domem. Przywitała się z nim, po czym
razem z Elvirą opuściły salon, który nagle stał się dla Clary zbyt duży.
Podsłuchiwały pod drzwiami: stryj przerwał pełną napięcia ciszę,
poruszając temat zdrowia siostrzenicy. Matka odpowiedziała mu
uprzejmie, że Clara czuje niemoc od czasu niespodziewanej śmierci
ojca.
„Rozumiem… Biedna dziewczyna. Szok po stracie ojca może być
destrukcyjny” – stwierdził stryj z udawaną uprzejmością.
„To prawda. Podobnie jak po stracie brata” – powiedziała matka,
sugerując, że Julián nie wydaje się wcale poruszony.
„Dom ojca przetrwał w doskonałym stanie. Wszystko jest na swoim
miejscu, tak jak zapamiętałem” – zmienił temat. Przechadzał się po
salonie i uważnie oglądał wszystkie przedmioty.
„Od tej pory będzie tu tak, jak pan zechce, majorat przeszedł
w pańskie ręce” – odparła cierpko matka.
Stryj milczał, gładząc kciukiem opuszki palców.
„Droga bratowo, proszę tak nie mówić. Nie przyjechałem tu, aby
odebrać wam dom. Wręcz przeciwnie: pragnę, byście wszystkie tu ze
mną mieszkały”.
Matka oburzyła się na myśl, że Julián zamierza sprowadzić ją do roli
gościa we własnym domu. Wtedy stryj ujawnił swoje niecne zamiary.
„Małżeństwo ze mną byłoby dla pani honorowym wyjściem, moja
droga. Ja zamieniłbym bratanice na córki, a wy nie byłybyście zdane na
łaskę losu”.
„Waszmość panie, obawiam się, że nie mogę…”
„Ponadto wychodząc za mnie za mąż, wzbogaciłaby się pani o moje
prawnicze doświadczenie, niezbędne do zarządzania spadkiem, który
pani, jako kobieta, z pewnością by roztrwoniła” – obrażał ją dalej.
„Jak mówiłam, nie mogę przystać na pańską propozycję pomimo
finansowych korzyści płynących z takiego małżeństwa. Zostając pana
żoną, z oczywistych powodów unieszczęśliwiłabym siebie i swoje córki,
ale też zdradziła pamięć o moim zmarłym mężu”.
Dzięki Bogu tym zdaniem matka przekreśliła jakąkolwiek przyszłość
u boku stryja, ale też życie, jakie dotąd wiodły. Wyrzucone z domu
praktycznie bez pieniędzy, musiały przenieść się do wynajętej izby.
Właścicielem kamienicy był Darío Jiménez, samotny mężczyzna, który
zestarzał się, pracując jako poborca czynszowy dla zamożnego
madryckiego mieszczanina. Miał pucołowate policzki i wydęte usta,
a przy chodzeniu chwiał się na boki i trząsł ogromnym brzuszyskiem.
Przeprowadzka wystarczyła, by znajomi, którzy do tej pory chętnie
je odwiedzali, przestali je zapraszać; żaden nie okazał im współczucia.
Nie otrzymały też odpowiedzi na listy w sprawie pośmiertnego tytułu,
o którym ponoć wspomniał monarcha. Kiedy postanowiły osobiście
porozmawiać z don Josém de Grimaldem, jego asystent nie dopuścił do
spotkania, tłumacząc, że sekretarza pochłaniają sprawy wojny. Drobne
oszczędności szybko się skończyły. Matka starzała się, szukając pracy
w charakterze kucharki. Znalazły się w skrajnie trudnej sytuacji. Dawna
pozycja społeczna bardzo im ciążyła: nikt nie chciał przyjąć na służbę
damy ani panienki z dobrego domu. Pukały do drzwi możnych
należących do najwyższej warstwy społecznej, z nadzieją, że ci chętniej
zatrudnią wydziedziczoną wdowę. Żeby przeżyć, łuskały czosnek
i sprzedawały go na wagę na targu za kilka bilonowych reali, które
ledwo pozwalały im związać koniec z końcem. Czas toczył się niczym
ciężki głaz, ciągnąc za sobą rozczarowanie i ruinę.
Ich sytuacja była krytyczna. Clara mogła się tylko biernie
przyglądać, jak kolejne porażki odciskają piętno na twarzy matki.
Pewnego dnia wyładowała całą swoją frustrację na siostrze, która
naiwnie myślała, że będą w stanie się utrzymać ze sprzedaży czosnku.
Zarzuciła jej bezmyślność. „Biedactwo… Była taka głupiutka” – myślała
często. Starała się nie roztrząsać tego, co wydarzyło się potem, jednak
za każdym razem wpadała w tę pułapkę i smutek oblepiał jej duszę
niczym smoła.
Dzięki Bogu miała już za sobą trudne początki – były
wspomnieniem ukrytym w głębokiej, wilgotnej piwnicy jej pamięci.
Przeszłość wprowadziła do jej życia pewną sprzeczność, stawiając Clarę
przed dylematem, który dziewczyna musiała codziennie rozstrzygać.
Wychowywana na damę i kształcona jak mężczyzna, pracowała
w kuchni dla możnego pana. Każdego dnia powtarzała sobie, że
panienka z dobrego domu istnieje już tylko w jej duszy. Jednak
z ciemnej piwnicy dobiegał cichy, zmęczony głosik, który ostrzegał ją
szeptem, że mimo wszystko Clara nie powinna zapomnieć, kim
naprawdę jest. Dlatego kiedy książę de Castamar podarował jej księgę
przepisów z czasów Cesarstwa Rzymskiego, nie wiedziała, jak
odpowiedzieć na ten gest. Panna Clara Belmonte natychmiast
napisałaby liścik: podziękowałaby za uprzejmość i życzliwość,
zapewniła, że zaszczyt, jaki książę jej uczynił, ogromnie jej pochlebia,
ale i ją zawstydza, i zapytała, jak może mu się odwdzięczyć. Jednak
w jej obecnej sytuacji coś takiego zostałoby uznane za próbę wspięcia
się w hierarchii służących, a złośliwe języki szeptałyby, że usiłuje uwieść
księcia. Dlatego wbrew temu, co nakazywało jej dobre wychowanie,
Clara nie mogła napisać do niego choćby jednej linijki. Ona była
kucharką, on panem Castamar.
Kiedy weszła do kuchni, powiedziała sobie, że jedynym sposobem
na dyskretne wysłanie mu wiadomości będzie jej praca. Obmyśliła
idealny jadłospis na obiad dla księcia, do którego włączyła ozór cielęcy,
jedno z jego ulubionych dań. Według Carmen del Castillo don Diego od
dawna go nie kosztował, jako że pani Escrivá nie miała odwagi
eksperymentować z potrawami, których nie znała. Clara z kolei bez
przerwy to robiła. Jeżeli chodzi o ozór, przyrządzała go już kilkakrotnie,
zawsze z doskonałym rezultatem.
Postanowiła też zaskoczyć don Diega niecodzienną przystawką:
potrawką z ptasich podrobów podaną w glinianych kokilkach,
drobiowymi pulpecikami oraz panierowanymi jagnięcymi móżdżkami,
za którymi przepadał. Planowała podać także malutkie wieprzowe
kaszanki z anyżem i oregano oraz pieczeń wołową przyprawioną
imbirem, kminkiem, pietruszką, pieprzem i jej sekretnym składnikiem –
odrobiną octu. Na główne danie zamierzała przyrządzić ozór cielęcy,
pokrojony w plastry i uwarzony tak, by rozpływał się w ustach, a na
koniec deser wiśniowy i sałatkę królewską z kalwili, pestek granatu,
oliwek arbequina, mięty, sałaty i plasterków cytryny.
Zdawała sobie sprawę, że obiad nie będzie suty, ale z tego, co się
zorientowała, książę nie przepadał za obfitymi posiłkami, jak te, które
cieszyły się dużą popularnością na królewskim dworze. Miała nadzieję,
że tym skromnym menu zawierającym jedno z jego ulubionych dań
wyrazi swoją wdzięczność. Aby dodatkowo ją podkreślić, przekaże mu
przez kamerdynera, żeby spróbował ozora z sezonowymi grzybami.
Kiedy upewniła się, że po wieczornym sprzątaniu kuchnia jest
nieskazitelnie czysta, poszła do spiżarni po niezbędne składniki.
Uśmiechnęła się pod nosem. Była przekonana, że nikt nie odkryje
dyskretnej korespondencji bez słów, jaką nawiąże z księciem, on zaś
dowie się, jaką radość sprawił jej swoim podarkiem.
Tego samego dnia, 19 października 1720 roku
Dopiero kiedy Diego zajął swoje miejsce przy stole, pilnowany przez
marszałka kamerdyner wpuścił służących, którzy tego dnia podawali
obiad. Tym razem tylko książę i Gabriel mieli skosztować przysmaków
przyrządzonych przez pannę Belmonte. Diego z niecierpliwością czekał
na porę obiadu: pilno mu było porozmawiać z bratem, który dwie
godziny wcześniej wrócił z Madrytu, gdzie zasięgał informacji o don
Enriquem i pannie Castro. Z jego grobowej miny książę wywnioskował,
że mają powody do niepokoju.
Kamerdyner szepnął mu do ucha, że kucharka przygotowała
specjalne menu, którego wyjątkowo nie otworzy bulion drobiowy,
a zróżnicowane przystawki, jakie zwykle serwowano podczas pikników,
ale nie w sali jadalnej. Diega zdziwiła ta zmiana, mimo to wskazał
służącym, by podali do stołu. Gabriel uśmiechnął się do niego
z uznaniem na widok wyboru mięsnych potraw. Diego poprosił, by
nałożono im wszystkiego po trochu. Zaczął od panierowanych
móżdżków, które okazały się przepyszne. Przez chwilę obaj milczeli, ze
smakiem przeżuwając pulpeciki drobiowe, kaszanki i pieczeń wołową.
Panna Belmonte zadbała o najdrobniejsze szczegóły, zmieniając
zwykły porządek jadłospisu i włączając do niego jedno z ulubionych
dań księcia, którego ten od dawna nie kosztował. Upił łyczek wina
z Alicante i pomyślał, że ta uczta smaków nie jest przypadkowa. W ten
zawoalowany sposób kuchmistrzyni dziękowała mu za prezent, który jej
przekazał. Uznał, że jego kucharka jest nie tylko wykształcona, ale
i przezorna. Służba nie mogła niczego skomentować i nie miała
powodów do plotek, natomiast on odczytał jej wiadomość. Uświadomił
sobie, że w pewnym sensie połączył ich sekretny język zapachów
i smaków, drobnych, niewidzialnych szczegółów wyczuwanych
zmysłami. Jego podejrzenia potwierdził kamerdyner: kucharka
zasugerowała, że grzyby złagodzą smak ozora, za którym Diego tak
przepadał.
Pomyślał, jak delektowałby się tym posiłkiem jego ojciec. Kiedy
spojrzał na Gabriela, odniósł dziwne wrażenie, że Abel de Castamar jest
tu z nimi, jak dawniej. Diego tyle się od niego nauczył… Tam, gdzie
reszta świata widziała niewolników niższej rasy, ojciec dostrzegał istoty
ludzkie, które krwawiły od zadanych im ran, cierpiały z bólu i śmiały się,
jeżeli miały powody do radości. Dlatego przez długi czas miał wyrzuty
sumienia z powodu uratowania Gabriela: twierdził, że w ten sposób
dokarmił niezaspokojonego potwora handlu, który rządzi ludzkimi
duszami. Jako dziecko, które mogło służyć nabywcy przez całe swoje
życie, Gabriel kosztował go cztery tysiące bilonowych reali. Niewolnicy
po czterdziestce przeważnie byli oddawani za darmo, a bardziej
wspaniałomyślni handlarze przyznawali im wolność.
„Człowiek powinien walczyć przede wszystkim z samym sobą –
powtarzał wielokrotnie ojciec – bo każdy, kto chce być
wolnomyślicielem, staje przed trudnym zadaniem: wyzbycia się
poglądów, które zostały mu zaszczepione przez autorytet zwyczaju,
a nie jako rezultat wyczerpującej analizy będącej dziełem rozumu”.
Ojciec twierdził, że droga racjonalnej analizy jest najbezpieczniejsza
i najbardziej wiarygodna. To właśnie dzięki tym analitycznym
zdolnościom z czasem doszedł do wniosku, że choć handel
niewolnikami skorzystał na kupnie Gabriela, miało ono zbawienny
wpływ na jego pierworodnego syna: Diego wychował się wolny od
uprzedzeń panujących w społeczeństwie.
Książę spojrzał na brata delektującego się chrupką kaszanką
z ryżem. Nie rozmawiali, chociaż obaj pragnęli omówić wyniki śledztwa
przeprowadzonego przez Daniela Forrada – Diego chciał je poznać,
Gabriel zaś podzielić się zdobytymi informacjami. Przystawki były
wyborne, a ozór wprost rozpływał się w ustach. Zapomnieli
o zmartwieniach, wymienili tylko kilka szybkich spojrzeń pośród gestów
i dźwięków potwierdzających doskonały smak potraw. Dopiero przy
sałatce Gabriel poruszył nurtujący ich temat.
– Daniel był wczoraj u mnie – zaczął, mając na myśli ich pałacyk
przy ulicy Leganitos 10. – Don Enrique nie kontaktował się z panną
Castro, przynajmniej nie wtedy, kiedy Daniel go śledził. Za to
dowiedziałem się, że panna Amelia odziedziczyła po ojcu spore
problemy finansowe. Z ich powodu uciekła z Kadyksu.
Diego w milczeniu wytarł usta elegancką płócienną serwetką.
Rozumiał, że dla młodej kobiety takiej jak Amelia naciski wierzycieli
ojca musiały być ciężkim do udźwignięcia brzemieniem.
– Może to tłumaczyć jej dziwne zachowanie – stwierdził.
– Nie do końca, Diego – powiedział Gabriel. – Nie ma już tych
długów. Daniel odwiedził kilku wierzycieli i okazuje się, że wszystkie
zostały uregulowane: spłacone w całości, podobno przez samą pannę
Castro.
Książę natychmiast pomyślał o markizie. Czy byłby zdolny uwieść
pannę w rozpaczliwym położeniu, racząc jej uszy zbawczymi słowami,
podczas gdy tak naprawdę zależało mu tylko na własnych korzyściach?
Brat spojrzał mu w oczy, odgadując jego myśli.
– Zastanów się: dziewczyna bez środków do życia, obciążona
długami, nagle wszystko spłaca. Te pieniądze nie były jej, Diego.
Obawiam się, że uległa bogactwu i woli jakiegoś wpływowego
mężczyzny – ujął w słowa myśli brata. – Masz zbyt dobre zdanie
o pannie Amelii.
Diego pokręcił głową na znak, że nie do końca się z nim zgadza.
Wiedział, co dostrzegł w spojrzeniu panny Castro w Villacor, i czuł, że
nie udawała, kiedy jej oczy zaszły łzami.
– Możliwe, że pod wpływem desperacji przyjęła pomoc od
niewłaściwej osoby, ale to nie jest zła kobieta. Prawdopodobnie tamto
załamanie w Villacor miało związek z sytuacją, w jakiej się znalazła.
Teraz jestem już pewien, że biedaczka chciała mi się zwierzyć.
– Bracie, coś mi mówi, że don Enrique ma jakieś mroczne zamiary
względem ciebie i Castamar. A jeżeli to on zapewnił środki pannie
Castro, żeby w jakiś sposób działała na naszą niekorzyść?
– Niby jakie zamiary? Co miałoby nim kierować? – zapytał.
– Nie wiem, ale zamierzam to sprawdzić. Nie widziałeś, jak na
każdym kroku próbował cię zirytować? I ta jego rozmowa z panną
Amelią, którą przerwałem…
– Gabrielu, w Castamar don Enrique zachowywał się jak każdy
magnat. Opinie, które wypowiadał, nie były surowsze ani bardziej
nieprzyjemne, podziela je cała szlachta, łącznie z naszą matką. Tylko
nam wydają się nie na miejscu, ze względu na wartości, jakie wpoił nam
ojciec. Dopatrywanie się w tych przytykach ukrytych zamiarów to
czyste spekulacje.
– Nie do końca, kiedy dotyczą księcia de Castamar.
– Na razie najlepiej będzie dalej pilnować markiza i nie podejmować
żadnych ryzykownych kroków.
Gabriel poruszył się na krześle i cmoknął niezadowolony.
– Pozwól mi wziąć na spytki sługę don Enriquego, niejakiego
Hernalda de la Marcę – nie dawał za wygraną.
– Nie – zaprotestował stanowczo Diego. – Nawet jeżeli don Enrique
faktycznie coś knuje, nie mamy dowodów, choćby minimalnej
wskazówki, że jest nam nieprzychylny. Nie wiemy, czy to on spłacił
długi panny Castro, a jeżeli tak, to dlaczego. Nie mamy nawet pewności,
czy to część wymierzonej w nas strategii, choć tak podpowiada nam
intuicja. Podejrzenia nie wystarczą, żeby zaatakować arystokratę.
Skończyli obiad nieco skwaszeni, kierując rozmowę na temat
Francisca i jego podbojów oraz wrażenia, jakie zrobiły na członkach
dworu dania podane podczas uczty. Gabriel oznajmił, że ponownie
wyjedzie, gdy tylko służący przygotują jego bagaż. Diego nie odwodził
go od tego zamiaru. Wiedział, że kiedy jego brat na coś się uprze, nic go
nie powstrzyma: teraz, kiedy książę zabronił mu działać, Gabriel chciał
być w Madrycie, blisko źródła ewentualnych informacji.
Dwie godziny później wyruszył do stolicy, a Diego został sam,
rozmyślając o ich rozmowie. Kiedy patrzył, jak brat galopuje aleją
wysadzaną topolami, przypomniał sobie smak cielęcego ozora,
miękkiego niczym twaróg. Uśmiechnął się na myśl, że potrawy panny
Belmonte pozwalają mu zapomnieć o problemach. Nagle naszła go
rozstrajająca wątpliwość. Nie wiedział już, czy zmartwienia odsuwa
wyłącznie jedzenie kucharki czy też wspomnienie jej cynamonowych,
pełnych determinacji oczu.
CZĘŚĆ DRUGA

20–28 stycznia 1721 roku
ROZDZIAŁ 20

20 stycznia 1721 roku
Enrique wpatrywał się w wieczorny mrok. Zima zakryła ciemnym
kapturem madryckie niebo – taka sama czerń spowijała jego duszę.
Nad posiadłością zapadła noc. Wyglądał przybycia Hernalda,
rozmyślając o pannie Castro, którą obserwował z okien salonu na
piętrze. Czekała na podwórzu na berlinkę, by wrócić do domu.
Trzy miesiące wcześniej, niedługo po wyjeździe z Castamar,
podpisał dokumenty dające jej niezależność. Tak jak się spodziewał,
małżeństwo z don Diegiem nagle przestało jej się wydawać konieczne.
Nie zamierzała tracić świeżo odzyskanej wolności. Ciągnął romans
jeszcze przez tydzień, zanim wcielił w życie drugą część planu. Dawne
długi i wykluczenie z towarzystwa nie były już skutecznym narzędziem
szantażu. Kiedy odzyskała spokój – utwierdzona w fałszywym
przekonaniu, że skoro są kochankami, nie grozi jej z jego strony żadne
niebezpieczeństwo – podjęła kilka nieudolnych prób, by wyciągnąć
z niego, dlaczego namawiał ją do małżeństwa z księciem. Za każdym
razem Enrique powtarzał, że po prostu wspierał ją w realizacji pragnień.
Spotykali się potajemnie u niej albo u niego. Kiedy doprowadzał ją do
ekstazy, stawała się lubieżna i pozwalała sobie na sprośności. Potem
czuła się zażenowana, jakby nie poznawała samej siebie, i gorszyła się
własnym zachowaniem, urągającym przyzwoitości i Bogu. Jakże wielką
rozkosz sprawiało markizowi obserwowanie, jak dobre maniery panny
Amelii obracają się przeciwko niej, atakując ją niczym szakal!
Zakończył ich romans tamtej nocy, kiedy powiedziała mu
z uśmiechem, że zwraca się do niej na pani wyłącznie po to, by rozpalić
jej wyobraźnię i skierować jej myśli ku sprawom cielesnym.
„To jeden z powodów” – wyznał. „Chodzi o zaufanie, droga panno
Amelio, a pani nie zdobyła mojego”.
Odwróciła się zaskoczona.
„Myślałam, że nasza zażyłość przynajmniej…”
„Źle pani myślała” – przerwał jej oschle. „Czas wracać do Castamar.
Minął już tydzień, a pani musi się zaręczyć z księciem”.
„Obawiam się, że nie będę w stanie tego zrobić” – odparła, próbując
się pogodzić z rozstaniem. „Don Diego to…”
„Rozumiem, że pani matka cieszy się dobrym zdrowiem i że zależy
pani, by je zachowała” – przerwał jej brutalnie.
Zacisnęła szczęki i zapytała, co chce przez to powiedzieć.
„Dopóki będzie pani robiła to, co każę, pani matka nadal będzie
korzystać z najlepszej opieki”.
Grymas na jej twarzy zastygł wskutek ogarniającej ją paniki.
„Biedna panna Castro” – dodał z przekąsem. „Znów bezbronna
w obliczu konfrontacji z drapieżnikiem”.
Wstała, drżąc jak pisklę, które wypadło z gniazda, i przywoławszy
całą odwagę, na jaką było ją stać, oznajmiła, że dom, w którym
wypoczywa jej matka, należy do Veróniki Salazar i że Amelia nie
pozwoli, by markiz tknął ją choćby palcem.
„Myli się pani. Ten dom należy do mnie, a jeżeli nadal będzie pani
podawać to w wątpliwość, mogę zacząć odsyłać pani matkę po
kawałku”.
„Ja… ja zwrócę się do… do księcia” – wyjąkała ze łzami w oczach
i cofnęła się, przykładając dłoń do ust. „I…”
Wstał i ruszył w jej stronę.
„Niech pani nie będzie śmieszna” – zakpił. „Jak mu pani wyjaśni, że
przyjechała pani z Madrytu specjalnie po to, by go uwieść i nakłonić do
małżeństwa, choć już wcześniej straciła pani cnotę? Mam na to dowody,
wie o tym cały Kadyks. A może mam mu powiedzieć, że zwiodła mnie
pani obietnicą małżeństwa, by poprawić swoją pozycję w oczach
Castamarów? Na to także mam dowody, jako że spłaciłem wszystkie
pani długi i goszczę pani matkę w moim domu w Escorialu”.
Panna Castro opuściła sypialnię ogarnięta przerażeniem. Szedł za
nią, kiedy szybkim krokiem przemierzała kolejne salony. Za każdym
razem, gdy odwracała głowę, coraz bardziej pragnęła opuścić jego dom.
Patrzenie, jak ucieka, całkowicie bezbronna, sprawiało Enriquemu
przyjemność. Dogonił ją, złapał za włosy i brutalnie pociągnął. Zawyła
z bólu, kiedy jej wiotka szyja gwałtownie się odchyliła. Zanim zdążyła
zareagować, wbił jej pięść w brzuch. Zgięła się wpół, z ust pociekła jej
ślina i z gardłowym jękiem Amelia runęła na podłogę. Usiadł na niej
okrakiem. Widząc, jak usiłuje się bronić, miał ochotę poprosić, by
walczyła z większą zaciekłością. Unieruchomił ją swoim ciałem, zatkał
jej dłońmi nos i usta. Wymachiwała rękami, bezskutecznie próbując go
odsunąć. Przyglądał się jej twarzy, kiedy traciła świadomość. Przez
chwilę miał wrażenie, że jest w niej coś pięknego, niczym w dziele
sztuki: przemożne pragnienie przeżycia płynące nabrzmiałymi żyłami
na jej skroniach. Zawsze podziwiał jej odwagę. Wstrząsnął nią spazm,
powoli opuszczały ją siły. Zaczęła się dusić. Wtedy Enrique ją puścił
i pozwolił jej oddychać. Zaniosła się niekontrolowanym kaszlem,
haustami łapała powietrze. Markiz pochylił się nad nią i musnął
wargami płatek jej ucha.
„Proszę mnie uważnie posłuchać, droga panno Castro” – powiedział
powoli. „Całe pani życie należy do mnie, pani matka oddycha, bo ja na
to pozwalam, pani oddycha, bo ja na to pozwalam. Jeżeli z jakiegoś
powodu ulegnie pani słabości i porozmawia o tym z don Diegiem albo
z kimkolwiek innym, natychmiast się o tym dowiem i już więcej nie
zobaczy pani matki, chyba że w kawałeczkach, które moi ludzie
z przyjemnością pani wyślą”.
„Jest pan potworem” – wydyszała między kaszlnięciami.
„To prawda, jestem” – odparł. „Dlatego jeżeli życie pani matki nie
wystarczy, by utrzymać na wodzy pani język, narazi pani także swoje
własne. Poleciłem moim ludziom, by opuściła pani ten świat
w straszliwych męczarniach. Proszę skinąć głową, jeżeli mnie pani
zrozumiała”.
Nie była w stanie powstrzymać kaszlu. Spojrzała na Enriquego
sparaliżowana strachem, jej kamienna twarz przypominała noc. Kiedy
udało jej się wreszcie opanować spazmy, przełknęła ślinę i po chwili
milczenia skinęła głową.
„Widzę, moja droga, że się rozumiemy” – powiedział, wstając.
„Chcę, żeby jak najszybciej wróciła pani do Castamar. Dopóki nie
wymyśli pani jakiegoś pretekstu, dla zachęty proponuję, by trzy razy
w tygodniu składała mi pani nocne wizyty, bo nadal mam na panią
chrapkę. Wierzę, że nie będę musiał pani szukać”.
Po tych słowach poprawił szaty i ruszył korytarzem tworzonym
przez połączone salony.
„A więc tego pan ode mnie chciał” – powiedziała ochrypłym
głosem. Nadal leżała na podłodze, po jej policzkach cicho spływały łzy.
„Żebym była pana nałożnicą”.
Zatrzymał się i z daleka obrzucił ją spojrzeniem.
„Ależ skąd, moja droga. Dopiero teraz tego chcę. Wcześniej
chciałem tylko panią uwieść, żeby z własnej woli została pani moją
kochanką; rozkoszna z pani istota. Może już pani odejść, panno Castro,
mam do zrobienia dużo rzeczy”.
Przez cały adwent i święta Bożego Narodzenia praktycznie nic się
nie wydarzyło. Doprowadzało go to do rozpaczy. Tak jak się spodziewał,
panna Amelia starała się jak najprędzej wrócić do Castamar, by uniknąć
ich łóżkowych spotkań i spełniania jego zachcianek. Jednak wszystkie
próby, które podejmowała w ciągu tych miesięcy, kończyły się fiaskiem.
Wzięła udział w kilku podwieczorkach z nadzieją, że wpadnie na don
Diega, ale ten na żadnym się nie pojawił, nie bywał także w teatrze ani
w pałacu królewskim. Przed nadejściem zimy zorganizowali parę
wycieczek w madryckie góry i zaproponowali, by do nich dołączył, ale
książę uprzejmie odrzucił zaproszenie. W końcu Enrique kazał pannie
Castro jeździć konno w okolicach Castamar, by doprowadzić do
spotkania. Jednak wszystkie te starania spełzły na niczym. Żałował, że
nie zmusił jej do zostania po październikowym przyjęciu. Teraz było już
za późno. Po ostatniej porażce, kiedy don Diego nie zjawił się u hrabiny
de Arcos na lekturze fragmentów Dżungli muz Eugenia Gerarda Loba,
Enrique doszedł do przekonania, że ten człowiek do końca życia nie
opuści swojej posiadłości.
Wreszcie zrozumiał, że te dworskie metody pozostawiają zbyt wiele
losowi. Musiał znaleźć jakiś skuteczniejszy sposób. Poza tym z biegiem
czasu panna Castro stawała się coraz bardziej mizerna i apatyczna,
głównie z powodu ich spotkań, w których uczestniczyła bez większego
zaangażowania. Jemu wcale to nie przeszkadzało.
Rozwiązanie podsunął mu Murzyn, jak się wydawało, wielce
zainteresowany każdym jego ruchem. Enrique postanowił go
wykorzystać, by posłać pannę Castro do Castamar. Był pewny, że
obudzi w swoim wrogu instynkt opiekuńczy właściwy miłosiernym
sercom. Teraz czekał na przybycie Hernalda, by jeszcze tej nocy wcielić
w życie swój plan.
Sługa zjawił się punktualnie i poinformował go, że wszystko jest
gotowe; wystarczy wydać rozkaz.
– Panienka czeka przy wozowni – powiedział Enrique, po czym
pociągnął łyk rosolisu. – Pamiętaj, że mają jej nie zabijać, tylko
porządnie nastraszyć. I żadnego niewolenia, to ma wyglądać na
przypadkową napaść.
Odprawił sługę, sygnalizując, że będzie z niecierpliwością czekał na
jego powrót. Kiedy Hernaldo szedł w stronę drzwi, Enrique o czymś
sobie przypomniał. Uśmiechnął się i zganił sam siebie, że wypadł mu
z głowy tak istotny szczegół, od którego zależało powodzenie jego
strategii. Poza tym ten drobiazg miał uświadomić pannie Castro,
w jakim położeniu względem mężczyzn znajdują się kobiety, które
kupują bogactwo za przysługi cielesne.
– Pokiereszuj jej twarz – rozkazał markiz.
– Będzie się mniej podobać – odpowiedział Hernaldo.
– To prawda, ale wzbudzi litość – stwierdził, dopijając rosolis. –
A don Diego ma słabość do bezbronnych istot. Kiedy już się zakocha,
wygląd przestanie stanowić problem.
Hernaldo skinął głową jak żołnierz i oddalił się korytarzem. Enrique
przyglądał się czarnym chmurom, które przytłoczone ciężarem,
oberwały się nad ulicami Madrytu w postaci ulewy. Tej nocy jego plan
zemsty miał posunąć się o duży krok naprzód. Inne plany – polityczne –
na razie utknęły w miejscu; czekał na sprzyjające okoliczności na
dworze królewskim. Cesarz austriacki wypadł z gry, więc jedyną szansą
Enriquego był teraz Burbon. Na razie nie udało mu się dużo zdziałać,
Hiszpania ustąpiła pod presją połowy Europy, dając dowód słabości.
Odbył kilka misji dyplomatycznych o niewielkim znaczeniu w celu
doprowadzenia do dwustronnego porozumienia, które zacieśniłoby
więzi z Francją. José de Grimaldo, sekretarz stanu i jego dobry znajomy,
przygotowywał tekst traktatu, który wkrótce miał zostać podpisany –
prawdopodobnie w Madrycie – i kilkakrotnie prosił go o radę czy
interwencję. W ten sposób Enrique torował sobie drogę do zdobycia
upragnionego tytułu granda, jednocześnie zamykając rozdział
Castamarów, już i tak wystarczająco długi.
Wolnym krokiem podszedł do otomany. Salon rozświetliła
błyskawica, rzucając fantasmagoryczne cienie. Uśmiechnął się na myśl
o biednej Amelii Castro, która wkrótce zostanie poturbowana i rzucona
w błoto z twarzą naznaczoną do końca życia. Jakże niepewne i zmienne
było życie!
Tego samego dnia, 20 stycznia 1721 roku
Gabriel galopował w stronę zagajnika gnany niepokojem. Kilka
miesięcy wcześniej ustalił z Danielem Forradem prosty kod, za pomocą
którego potajemnie się umawiali. Za każdym razem, kiedy jeden z nich
chciał się pilnie spotkać, przesyłał drugiemu odpowiednio oznakowaną
wizytówkę Gabriela. W ten milczący sposób informowali się
o konieczności spotkania w buczynie przy drodze z Móstoles do
Castamar. Dla większego bezpieczeństwa Daniel przekazywał mu liściki
przez parobków, żeby nikt ich ze sobą nie powiązał. Po otrzymaniu
wiadomości Gabriel ruszał konno w umówione miejsce. Żeby zmylić
ewentualnych szpiegów markiza, zazwyczaj kierował się w stronę mostu
Segowijskiego, a czasami – jak tego ranka – jechał na północ, po czym
zawracał do Fuente de Palo i Camino del Río albo Prado Nuevo
docierał do rzeki Manzanares. Był pewien, że Daniel dowiedział się
czegoś na tyle ważnego, iż jego brat postanowi w końcu podjąć jakieś
działania.
Daniel był człowiekiem obrotnym, potrafił wyciągnąć informacje od
każdego czarnoskórego sługi w Madrycie. Cieszył się szacunkiem ludzi
swojej rasy jako ich dobroczyńca. Gabriel poznał go jakiś czas temu,
kiedy Daniel był jeszcze niewolnikiem u przyjaciela rodziny, który
akurat przyjechał z wizytą do Castamar. Miał sześćdziesiąt lat i plecy
zgarbione od noszenia bagaży pana, dla którego pracował od dziecka.
Podczas tamtej wizyty Gabriel przekonał Diega, żeby wykorzystał
przyjaźń łączącą go z właścicielem Daniela i wykupił od niego
świadectwo wolności Murzyna. Wiedział, że gdyby taka propozycja
wyszła od niego, nie zostałby potraktowany poważnie. Chciał zrobić dla
Daniela to samo, co zrobił dla niego jego przybrany ojciec. Dlatego
kiedy już zwrócił mu wolność, nauczył go czytać i pisać; chociaż Daniel
miał z tym niemałe problemy, dzięki temu mógł teraz zarobić na życie.
Mimo to zachował głęboko zakorzenione przekonanie, że bycie wolnym
służącym czarnoskórego pana jest bardziej uwłaczające niż bycie
niewolnikiem białego. Wolał pracować jako nadzorca niewolników niż
służyć Gabrielowi w Castamar. Stwarzało mu to doskonałe warunki do
zasięgania wszelkiego rodzaju informacji.
Gabriel dotarł wreszcie do buczyny. Długowłosy Daniel czekał obok
jucznego muła. Wyglądał na zdenerwowanego. Podszedł do niego ze
swoim bezzębnym uśmiechem.
– Szczęść Boże, jaśnie panie – powiedział.
– Szczęść Boże, Danielu.
– Mam dla was nowe wieści – dodał, rozglądając się na boki, by
sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy. – Dwa miesiące temu życie panny
Amelii uległo dużej zmianie. Jak wam powiedziałem, kilkakrotnie
odwiedzała rejenta, żeby podpisać jakieś dokumenty, po czym
zatrudniła krawca i damę do towarzystwa oraz wynajęła małą berlinkę
ze stangretem. Najciekawsze jest jednak to, że niedawno razem ze
służbą zamieszkała w swoim nowym domu w Madrycie.
– Ma jakieś własne dochody – podsumował Gabriel.
Było oczywiste, że ta zmiana nie dokonała się przypadkowo. Intuicja
ostrzegała go, że maczał w tym palce markiz.
– Na to wygląda, don Gabrielu – ciągnął Daniel. – Dalej się
spotykają: don Enrique co kilka dni przysyła po nią powóz ze
stangretem i panna Amelia składa mu wizytę.
– Nadal jeździ do niego ze swoją przyzwoitką? – zapytał.
– Tak, tak, proszę się nie martwić, wiem o wszystkim, co dzieje się
w nowym domu panny Castro. Mój kuzyn jest u niej na służbie. Mówi,
że panienka źle sypia, wygląda na zmęczoną. Nie wydaje się szczęśliwa.
Coś w tym wszystkim nie pasowało. Ona była wolna, on był
kawalerem, mogli się otwarcie spotkać – w imię przyjaźni, zalotów albo
przyszłego małżeństwa. Po to była przecież dama do towarzystwa
gwarantująca przyzwoity przebieg ich schadzek. Skoro długi panny
Castro zostały spłacone, a jej przyjaźń z markizem była szczera, jaki
sens miało demonstracyjne obnoszenie się ze swoim nieszczęściem?
Tak czy inaczej, Gabriel miał pewność, że pozostają w zmowie i są
częścią tego samego zagrożenia, o ile nie zwariował i takowe
rzeczywiście istniało. To wszystko nie pasowało do teorii Diega, który
nie chciał widzieć w pannie Castro niczego mrocznego.
– Ponadto sługa markiza, Hernaldo de la Marca, dwukrotnie
odwiedzał burdel o nazwie El Zaguán w wąwozie Lavapiés i spotykał się
tam z podobnymi mu siepaczami. Czuję, że mogą coś szykować.
– Dobra robota, Danielu – pogratulował mu Gabriel. – Pilnuj ich
dalej. Może jutro poproszę cię, żebyś zabrał mnie do tego burdelu.
– To nie miejsce dla wielmoży – ostrzegł Daniel, spuszczając
głowę. – Tym bardziej czarnoskórego.
– Tym się nie przejmuj.
Gabriel ściągnął lejce i ruszył z powrotem do stolicy.
Wątpił, by mimo wszystkich tych informacji Diego zechciał podjąć
ryzyko. Bał się zrobić fałszywy krok. Może i było to rozsądne z jego
strony, ale on sam uważał, że powinni przejąć inicjatywę. Gdyby brat
pozwolił mu działać, wiedzieliby już, co knuje ta żmija. Przycisnąłby
Hernalda de la Marcę i kazał mu wszystko wyśpiewać. Miał
świadomość, że wiązałoby się to z niebezpieczeństwem, bo gdyby don
Enrique okazał się niewinny, to oni dopuściliby się przestępstwa.
Gabriel czuł jednak, że im dłużej będą zwlekać, tym większe istnieje
ryzyko, iż markiz zrealizuje swoje plany. Dlatego zaraz po powrocie do
madryckiej posiadłości Gabriel wysłał zaproszenia na kolację don
Alfredowi i don Franciscowi. Gdyby brat dowiedział się, że angażuje
jego przyjaciół, na pewno wykrzyknąłby: „Nie słuchasz mnie!”. Ale
Gabriel był tak pewny niecnych zamiarów markiza, że potrzebował
pomocy, by dotrzeć tam, gdzie sam nie mógł się pokazać. Podejrzewał,
że don Enrique zaskarbił sobie sympatię ich matki wyłącznie po to, by
dostać się do pałacu jeszcze przed przyjęciem. Gabriel domyślił się
tego, kiedy nakrył go w salonie z panną Amelią, z jego znaczących
spojrzeń, których nie był w stanie rozszyfrować, z jego niegrzecznych,
raniących komentarzy, którymi bez przerwy próbował wyprowadzić
z równowagi Diega, jakby wystawiał go na próbę.
Po obiedzie i krótkiej drzemce Gabriel otrzymał dwa liściki
potwierdzające, że don Francisco i don Alfredo przyjdą na kolację. Było
to niezwykłe zaproszenie, bo znał ich przez Diega i to zwykle on się
z nimi umawiał. Kiedy zapadł wieczór, zjawili się u niego ze
zdziwionymi minami.
Zaczekał, aż zjedzą kolację; opowiedział im o swoich podejrzeniach,
dopiero kiedy usiedli w salonie. Na zewnątrz lał deszcz, niebo
zasnuwały czarne chmury. Kiedy Gabriel skończył, obaj milczeli. Do
malującego się na ich twarzach zdziwienia doszedł niepokój. Don
Francisco dopił anyżówkę; siedział z nogą założoną na nogę, opierając
dłoń na lasce. Stojący po drugiej stronie pokoju don Alfredo patrzył
przez okno na szalejącą burzę. Gabriel spojrzał na kominek i znów
poczuł się jak istota obca otaczającej ją rzeczywistości. Nie umiał
powiedzieć, czy to racjonalny wniosek, czy tylko wrażenie. Czasami
wszystko wokół niego traciło obiektywne znaczenie i nie był w stanie
stwierdzić, dlaczego tu jest, dlaczego został obdarowany tym życiem
białych.
– Rozumiem powód, dla którego nas pan wezwał. – Głos don
Alfreda sprawił, że Gabriel wrócił do swojego skomplikowanego,
dziwnego życia. – Słusznie pan postąpił, choć nie spodobałoby się to
pańskiemu bratu. Musimy działać, ale ostrożnie i niebezpośrednio.
Powinniśmy się upewnić, czy markiz rzeczywiście coś knuje, zanim
wykonamy fałszywy krok.
Don Francisco uniósł kieliszek, by wznieść za to toast.
– Mogę popytać w pałacu kilka… dam, które dzieliły łoże z don
Enriquem – powiedział. – Może rzucą jakieś światło na jego charakter.
– Właśnie na tym mi zależało – odparł Gabriel ze swojego uszatego
fotela. – Pałac królewski nie jest miejscem dla ludzi mojej skóry.
Rozśmieszył ich sposób, w jaki to ujął.
– Don Gabrielu… – zaczął don Alfredo, nie odrywając wzroku od
okna. – Jestem przekonany, że w przyszłości niewolnictwo będzie
postrzegane jako coś strasznego, ale dopóki to nie nastąpi, pańska
pozycja w towarzystwie jest zaiste wyjątkowa.
Gabriel skinął głową i już zamierzał odpowiedzieć, kiedy rozległo się
pukanie do drzwi. W progu salonu stanął służący ze srebrną tacką, na
której leżała wizytówka Gabriela. Mężczyzna spoglądał na nią
zdziwiony: była to kolejna wiadomość od Daniela. Służący musiał
zdobyć jakąś niezwykle ważną informację albo wydarzyło się coś złego,
skoro w ciągu niespełna dziesięciu godzin ponownie go wzywał, do tego
w środku nocy, podczas szalejącej burzy.
– To mój człowiek, dzieje się coś niedobrego. Muszę jechać –
oznajmił Gabriel swoim gościom.
– Proszę pozwolić, że pojedziemy z panem – zaproponował don
Francisco, wstając z fotela.
W milczeniu zeszli schodami na wewnętrzny dziedziniec. Udzielił im
się burzowy nastrój. Kiedy Gabriel zakładał w stajni ciężką skórzaną
kapotę i trójgraniasty kapelusz, tknęło go przeczucie, że stało się coś
naprawdę złego. Rozkazał służącym, by przynieśli im lampy o płaskich
knotach. Pomyślał, że może prowadzi don Francisca i don Alfreda
prosto w pułapkę zastawioną tylko na niego. Z pomocą stajennego
wskoczył na konia i przez chwilę siedział nieruchomo.
– Nie muszą panowie ze mną jechać. Nasza przyjaźń nie ucierpi,
jeżeli postanowicie mi nie towarzyszyć – zapewnił.
– Proszę nie opowiadać bzdur – obruszył się don Alfredo, spinając
konia ostrogami.
– Nic dodać, nic ująć, drogi don Gabrielu – podsumował don
Francisco, ruszając w ślad za przyjacielem. Uśmiechał się, jakby
chodziło o igraszkę, a nie o niebezpieczną wyprawę.
Gabriel popędził konia; w strugach deszczu pogalopowali ulicą
Leganitos, kierując się na północ. Wybrali najkrótszą drogę. Wyjechali
na otwartą przestrzeń, dotarli do rzeki Manzanares i skręcili na
południe. Noc była ciemna, ograniczała widoczność do zaledwie dwóch
piędzi. Dlatego zwolnili, kiedy pokonali most Segowijski i minęli źródło
Anioła Stróża. Gabriel rzucił okiem za siebie. Rozświetlany
błyskawicami Madryt przypominał wyłaniający się z ciemności mroczny
obraz. Można było dostrzec jedynie światła alkazaru, słabe
i chaotycznie rozrzucone. Wyjechali na trakt z Móstoles i kłusem pędzili
na miejsce spotkania. Ich stroje przemokły, skórzane kapoty zrobiły się
ciężkie.
Po ponad godzinie zmagań z wiatrem odbili w stronę rzeczki
Cabeceras i dotarli w umówione miejsce. Wjechali do zagajnika stępem,
wyostrzywszy wszystkie zmysły. Na znak don Alfreda zsiedli z koni
i w słabym świetle lamp olejnych zagłębili się w las. Szli zdecydowanym
krokiem, trzymając dłonie na rękojeściach szpad. Kilka metrów dalej
ich oczom ukazała się postać leżąca w ciemnej kałuży. Przystanęli
i rozejrzeli się dookoła. Gabriel zatrzymał wzrok na strużce krwi. Kiedy
ostrożnie podeszli do ciała, odkryli zwłoki mężczyzny.
– Daniel – szepnął poruszony Gabriel.
Nieszczęśnik miał brzuch rozpłatany kilkoma cięciami szpady
jakiegoś skurwysyna, a między płucami czystą, precyzyjnie zadaną
ranę. Gabriel przykląkł i zamknął mu powieki, zasłaniając szkliste oczy.
Kiedy zaczął się za niego modlić, don Alfredo zapytał, czy to jego
człowiek. Gabriel przytaknął. W tym momencie niebo przecięła
błyskawica, rozświetlając pola uprawne Minillas.
Wtedy zobaczył drugą postać, leżącą nieco dalej. Zerwał się na nogi,
a don Francisco i don Alfredo wyciągnęli szpady, przeszywając
wzrokiem zarośla. Gabriel podszedł do ciała i uniósł lampę. To była
kobieta, w poszarpanym stroju, z głębokim rozcięciem na policzku,
poobijaną twarzą i spływającymi szkarłatem wargami. W błocie leżała
skostniała z zimna, pokiereszowana panna Castro.
– Święty Boże! – jęknął Gabriel.
Przypadł do niej i przykrył ją swoim skórzanym płaszczem. Don
Alfredo zbadał ją, dla przyzwoitości przy świadkach. Wyglądało na to,
że straciła przytomność.
– Ma słabe tętno. Nie wyczuwam żadnych złamań kości, ale jest
zziębnięta. Musi od dawna leżeć na deszczu. Trzeba ją koniecznie
rozgrzać – powiedział.
Gabriel wziął ją na ręce i podszedł do swojego konia. Zamierzał
wrócić do pałacyku przy ulicy Leganitos, ale nagle się zawahał.
Dowiezienie jej do domu, przeniesienie do łóżka i sprowadzenie
porządnego lekarza, a nie byle konowała, zajęłoby mu co najmniej dwie
godziny. Doktor Evaristo był doskonałym medykiem i mieszkał
w pobliżu Castamar, właśnie na wypadek takich nagłych sytuacji.
Dotarliby na miejsce w niespełna godzinę.
– Trzeba ją zabrać do Castamar – powiedział. – Don Francisco, czy
byłby pan łaskaw pojechać przodem i zawiadomić doktora Evarista?
– Proszę mi to zostawić – odparł Francisco i natychmiast ruszył
w drogę.
Don Alfredo powiedział, że zostanie, aby osłaniać Gabriela. Kiedy
ten wsiadł na konia, pomógł mu usadowić dziewczynę; przykryli ją
derką, którą zimą zawsze woził pod siodłem. Mimo fatalnej pogody
materiał zachował ciepło zwierzęcia. Panna Castro na moment doszła
do siebie, jęknęła, po czym ponownie straciła świadomość.
Jechali nie za szybko, starając się nie forsować zdyszanych koni.
Dopiero po godzinie, gdy byli już przemoknięci do suchej nitki,
dostrzegli murek otaczający posiadłość. Gabriel zacisnął pięści na myśl
o biednym Danielu leżącym w błocie i w kałuży własnej krwi.
Postanowił wyprawić mu chrześcijański pogrzeb. Doszedł do wniosku,
że ten nikczemny mord nie był przypadkowy. Teraz miał już pewność,
że intuicja go nie zawiodła, jeśli chodzi o markiza. Chociaż brakowało
mu dowodów, wiedział, że wizytówka, którą dostał, została wysłana
przez jego ludzi. Była to czytelna wiadomość wyznaczająca czerwoną
linię, której nie powinien przekraczać, jeżeli nie chciał napytać sobie
większej biedy: „Nie śledzi się don Enriquego de Arcony”.
ROZDZIAŁ 21

Tego samego dnia, 20 stycznia 1721 roku
Clara wyjrzała przez matowe szyby kuchni. Nad jej głową zbierało
się kłębowisko ciężkich chmur zwiastujących ulewę. Cała służba
chodziła podenerwowana, jakby w Castamar miał trafić piorun. Ona
lubiła takie niespokojne zimowe dni zachęcające do tego, by usiąść
z książką przy kominku. Zamknęła drzwi wychodzące na podwórze,
żeby nie wpuszczać zimna i mieć pod kontrolą Rosalíę, którą
w ostatnich miesiącach przyzwyczaiła do siedzenia na drewnianym
zydlu zamiast na podłodze. Dziewczynka już dwukrotnie próbowała
wyjść na zewnątrz; Clara poprosiła Beatriz Ulloę, by ze względu na
nadciągającą burzę pilnowała małej pod jej nieobecność.
Przygotowała śniadanie dla pana, w tym gorącą czekoladę
w porcelanowej filiżance i jajka w koszulkach, gotowane w wodzie
zakwaszonej octem. W ciągu ostatnich tygodni nie musiała gotować dla
don Gabriela, który wyjechał do Madrytu i tylko sporadycznie gościł
w pałacu. Korzystając z wolnego czasu, napisała listy do siostry i matki;
poinformowała je, że znalazła w Castamar nowy dom. Wypróbowywała
też przepisy z książek, które ukradkiem przekazywał jej pan. W ten
sposób dziękowała mu za niezwykle dla niej cenne prezenty. Pomagał
jej kamerdyner: niczego nieświadomy, informował pana, że dana
potrawa była typowa dla kuchni starożytnego Rzymu albo że wywodzi
się z Francji, Katalonii czy Hiszpanii. Za każdym razem, kiedy
znajdowała w piwniczce nową książkę, czuła się jak panienka dostająca
liściki od zakochanego absztyfikanta. Wiedziała, że tak nie jest – don
Diego nie był zadurzonym młodzikiem, a ona naiwnym podlotkiem –
ale doceniała fakt, że panu zależy, by zaspokoić głód książek, który tak
jej doskwierał od śmierci ojca.
Ustawiała tomy na półce, od najstarszego do najnowszego; pośród
zbiorów przepisów zakonnych, dworskich i innych było kilka
prawdziwych perełek. Kolekcję otwierał De re coquinaria, za nią stał
Llibre de Sent Soví anonimowego autora, dalej Llibre del Coch –
rozbudowana wersja poprzedniego dzieła, zaktualizowana przez mistrza
Roberta de Nolę, kucharza króla Neapolu, Ferdynanda. Kolejne miejsca
zajmowały Arte cisoria, słynny traktat gastronomiczny Henryka de
Villeny, i Banchetti, compositioni di vivande et apparecchio generale
Cristofora da Messisbuga. Jednak żadna z tych ksiąg nie mogła się
równać z tą, którą Clara znalazła tego ranka: Sztuką gotowania,
cukiernictwa i przetworów autorstwa Francisca Martíneza Montiña. Był
to istny skarb: ukryła go pod bielizną i wróciła do pokoju jeszcze
bardziej rozpromieniona niż zwykle. Ściągnęła z półki wszystkie książki,
zawinęła je w koc i włożyła pod łóżko, żeby wieczorem jedna po drugiej
oczyścić je z kurzu.
Zabrała się za przygotowywanie śniadania, była jednak tak
podekscytowana, że pierwszy raz zdecydowała się napisać do pana
krótki liścik, który zostawiła w niszy w piwniczce.
Ta książka to prawdziwy klejnot. Brak mi słów, by
podziękować Wam za Waszą hojność. Proszę pozwolić, że
odwzajemnię Waszą uprzejmość i wielkoduszność, robiąc to, co
najlepiej potrafię. Jeżeli Wasza Ekscelencja nie ma nic
przeciwko temu, dalej będę przyrządzać potrawy na podstawie
przepisów, które tak wielkodusznie mi sprezentowaliście.
Z wyrazami szacunku
panna Clara Belmonte
Bez przerwy myślała o swoim nowym nabytku: było to jedno
z najważniejszych dzieł kucharskich z ubiegłego wieku. Nie mogła się
doczekać, kiedy zgłębi jego sekrety. Przez cały dzień chodziła z głową
w chmurach. Nagle poczuła na plecach lodowaty powiew. Na widok
otwartych drzwi na podwórze odwróciła się poirytowana w stronę
Carmen del Castillo.
– Ty je otworzyłaś? Wpuszczasz zimno.
Kucharka wzruszyła ramionami. Clarę ogarnął nieuzasadniony
popłoch: w kuchni czegoś brakowało, ale nie wiedziała czego. Ostrożnie
podeszła do drzwi, czujnie się rozglądając. Jej spojrzenie padło na
Beatriz Ulloę: ta uśmiechnęła się do niej, zajęta siekaniem mięsa na
farsz. Wtedy Clara zrozumiała, co się stało. Odsunęła pusty zydel, na
którym powinna siedzieć Rosalía. Zobaczyła ją na daszku wozowni. Nie
bacząc na konsekwencje, pod wpływem impulsu wybiegła na
dziedziniec i krzyknęła do małej, żeby zeszła. Dziewczynka spojrzała na
nią z góry, rozpostarła ramiona i oznajmiła, że umie fruwać. Clara
zdołała zrobić zaledwie kilka kroków, zanim stanęła jak wryta,
przytłoczona rozmiarami podwórza. Zawładnęła nią słabość, zimny pot
zamienił się w ciężką kotwicę.
– Rosa… lío, Rosalío – szepnęła, tracąc oddech. – Beatriz… zdejmij
ją.
Kiedy upadała na kolana, łapiąc ustami powietrze, usłyszała, jak
służba kuchenna krzyczy do dziewczynki, żeby zeszła z daszku. Jeden
z chłopaków pracujących w wozowni zaczął się wspinać po kolumnie.
Rosalía spojrzała na niego i z zaślinionym uśmiechem runęła w dół. Jej
czaszka wyrżnęła w ziemię z trzaskiem łamanych kości, wykręcone
ciałko skierowało się twarzą ku niebu. Rozległ się wrzask, który
sparaliżował mózg Clary: odbił się echem w jego zakamarkach i zasypał
je popiołem. Brakowało jej powietrza w płucach, kręciło jej się w głowie,
serce waliło jej jak młot. Ledwo zdołała unieść głowę, by zobaczyć puste
spojrzenie i roztrzaskany uśmiech Rosalíi. Kiedy służący podnosili
biedaczkę z zimnej posadzki, Clara poczuła, że brakuje jej sił,
i pogrążyła się w niezgłębionych ciemnościach.
Klepanie w policzek zmusiło ją do podniesienia powiek. Leżała na
swoim łóżku, bosa. Nie była w stanie zebrać myśli, obraz był rozmazany.
Zamknęła oczy; nie wiedziała, czy to, co przeżyła, było koszmarem czy
też wydarzyło się naprawdę. Ktoś znów lekko ją spoliczkował, żeby
odzyskała przytomność. Koścista ręka delikatnie uniosła jej głowę
i przyłożyła jej do ust szklankę z zimną wodą. Kiedy Clara zdołała
skupić wzrok na siedzącej przy niej postaci, odkryła, że jest nią doña
Úrsula. Dopiero wtedy dotarło do niej, że Rosalía nie żyje i że puste
źrenice dziewczynki na zawsze wyryły się w jej duszy. Dziewczynka
będzie wiecznie spoglądać na nią z zaświatów z wykręconą szyją,
wypadniętą szczęką i rozłupaną czaszką ociekającą krwią, która
wypełniła szczeliny w bruku.
Kiedy Clara przypomniała sobie upadek, jej oczy zaszły łzami
i ledwo zdołała wytrzymać spojrzenie ochmistrzyni, która odstawiła
szklankę i stała nad nią z surową miną. Ścisnęło ją w dołku na myśl, że
doña Úrsula zobaczy książki, które podarował jej don Diego. Spojrzała
na półkę, ale była pusta. Wtedy przypomniała sobie, że miała je
odkurzyć, dlatego rano schowała wszystkie pod łóżko. Mimo trawiącego
ją smutku poczuła ulgę, że doña Úrsula nie znajdzie u niej ksiąg,
których Clara nie mogła kupić z własnej pensji. Próbowała coś
powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle, przykute łańcuchami;
skończyło się na jęknięciu. Wówczas rozległ się lodowaty głos
ochmistrzyni: poinformowała, że doktor Evaristo zbadał ją i kazał
obudzić za nie więcej niż pół godziny.
– Zaniedbała pani swoje obowiązki względem tej upośledzonej
biedaczki – dodała, celując w nią palcem. – Ponosi pani wyłączną winę
za jej śmierć.
Clara uniosła zalaną łzami twarz i znów spróbowała się odezwać.
Zanosząc się szlochem, wydobyła z siebie ochrypły głos. Doña Úrsula
miała rację, tym razem nie mogła zaprzeczyć jej słowom, nie mogła
odwołać się do swojej wewnętrznej siły, by stawić czoła tej kobiecie,
która przyszła na świat z wojną w duszy. Rosalía zginęła z powodu
nieuwagi Clary, z powodu jej głupiego, pyszałkowatego przekonania, że
zaopiekuje się nią lepiej niż pani Escrivá, z powodu jej niekompetencji
i jej tajemnicy. Gdyby powiedziała szczerze, że nie może przebywać
w otwartej przestrzeni, gdyby tego nie przemilczała, może dziewczynka
nadal by żyła.
– Nie zauważyłam, że tam weszła, ja…
– Proszę zamilknąć. Pamiętam, jak mnie pani zapewniała, że
zaopiekuje się Rosalíą – wyrzuciła jej ochmistrzyni. – Nie wspominając
o tym, że zataiła pani, iż cierpi na ciężką chorobę nerwową. Niech pani
nie zaprzecza! Co dokładnie pani dolega?
Było oczywiste, że doña Úrsula zainteresowała się jej przypadłością,
kiedy personel poinformował ją o jej dziwnym zachowaniu i omdleniu.
Na pewno zapytała doktora Evarista, dlaczego po wyjściu na podwórze
zdrowa osoba oblewa się potem, słabnie i traci głos. Gdyby Clara po
prostu znalazła zwłoki Rosalíi, mogłaby powiedzieć, że to z wrażenia,
ale upadła i zaniemówiła jeszcze przed jej skokiem. Pokręciła głową
i szczerze przeprosiła za swoje zaniedbanie.
– Nie… Nie mogę przebywać w otwartej przestrzeni: zaczynam się
pocić i opadam z sił, a w końcu tracę przytomność – wyjawiła.
Doña Úrsula obrzuciła ją swoim lodowatym spojrzeniem
i z dezaprobatą pokręciła głową.
– Pani usprawiedliwienia nie przywrócą życia tej nieboraczce –
zauważyła.
Clara powoli usiadła i spojrzała na nią oczami rozdartymi bólem; jej
policzki poczerwieniały z poczucia winy, usta były pełne niemych
wymówek, które czyniła sama sobie. Chciała coś powiedzieć, ale
ochmistrzyni uniosła dłoń, przykazując jej milczenie.
– Trudno uwierzyć, że podjęła się pani opieki nad dziewczynką
świadoma swojej choroby. Jutro o świcie ma pani opuścić Castamar. Od
tego momentu już tu pani nie pracuje. Może pani zostać w pałacu do
jutra. Pod pani nieobecność pieczę nad kuchnią przejmie Carmen del
Castillo – powiedziała doña Úrsula nieznoszącym sprzeciwu głosem. –
Rano odbierze pani w moim gabinecie swoje wynagrodzenie.
Kiedy ochmistrzyni zamknęła za sobą drzwi, Clara zwinęła się na
łóżku i wybuchnęła rozdzierającym płaczem. Poczuła się samotna, jak
tyle razy w ciągu ostatnich lat, świadoma, że czeka ją wygnanie i życie
w jeszcze gorszej biedzie. Śmierć Rosalíi już zawsze będzie jej
towarzyszyła: doña Úrsula nie omieszka przecież wspomnieć o niej
w referencjach. Chociaż sprawdziła się podczas wydawanego
w Castamar przyjęcia, wieść o jej nieodpowiedzialnym zachowaniu
dotrze do wszystkich magnackich domów. Trudna sytuacja zmusi ją do
chwytania się każdej roboty, a jej wynagrodzenie już nigdy nie będzie
tak wysokie, nawet jeżeli znajdzie pracę w charakterze kucharki.
Ale na razie nie to było jej głównym zmartwieniem. Bez przerwy
rozmyślała o Rosalíi i o zawodzie, jaki sprawiła księciu, ukrywając przed
nim swoją chorobę. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, jak bardzo złe
musi mieć teraz o niej zdanie. Jej sekret pozbawił życia upośledzoną
córkę jego piastunki. Przepełniały ją poczucie winy i żal do samej siebie,
że zawiodła don Diega, że pozwoliła, by wierzył w jej nienaganne
postępowanie, podczas gdy w rzeczywistości go oszukiwała… Książę
traktował ją nie jak pan, ale jak dżentelmen, kupił jej te wszystkie
wspaniałe książki kucharskie, a ona odpłacała kłamstwem za jego
życzliwość.
Poczuła się nieczysta, bo nie miała odwagi pokonać wstydu
i opowiedzieć mu o swoim problemie, bo nie poinformowała go
o chorobie. Gdyby to zrobiła, może udałoby się uniknąć nieszczęścia.
Ze złamanym sercem wyjęła spod łóżka książki, wyczyściła je jedna po
drugiej i ustawiła na półce niczym odłamki swojej popękanej duszy. Nie
miała już ochoty na czytanie. Otuliła się pledem i zasnęła, rozmyślając
o tym, jak wielki zawód sprawiła księciu i jaki ponury los czeka ją
następnego ranka.
Obudziła ją Elisa, która przyniosła jej kleik i kawałek chleba. Clara
nie miała siły jeść, ale uparta przyjaciółka zmusiła ją do wypicia wody
i przełknięcia kilku łyżek kaszki. Otarła jej usta ściereczką, po czym
przykazała, by nie obarczała się winą za śmierć Rosalíi. Dziewczynka
próbowała się rzucić z daszku wozowni od dnia, w którym pierwszy raz
zdołała się na niego wspiąć, a poza tym nigdy nie była tak szczęśliwa
jak pod jej opieką. Clara skinęła głową: słowa unosiły się w powietrzu,
nie przynosząc ulgi jej cierpieniu.
– O świcie będę musiała opuścić Castamar – powiedziała
przygnębiona. – Nie wiem, co się ze mną stanie.
Elisa zmarszczyła czoło i pokręciła głową, jakby to, co powiedziała
Clara, nie miało sensu.
– Z tego, co słyszałam, książę wydał doñi Úrsuli kategoryczne
polecenie, byś została.
Clara wytrzeszczyła oczy oniemiała ze zdumienia. Książę sprzeciwił
się wyrzuceniu jej z pałacu, mimo że ukryła przed nim swoją
przypadłość, mimo że przyczyniła się do śmierci córki jego piastunki!
Elisa zostawiła kucharkę samą, tłumacząc, że w każdej chwili może się
zjawić doña Úrsula i że lepiej będzie jej nie prowokować. Clara znowu
zaczęła rozpamiętywać tragiczny wypadek, aż wreszcie zamknęła
wypłakane oczy i zasnęła.
Jakiś czas później doña Úrsula rzeczywiście zapukała do jej izby.
Słabe światło wciskające się przez zasłonki zwiastowało zbliżający się
zmierzch. Clara poprawiła włosy i otworzyła drzwi, z uniżeniem
schylając głowę. Ochmistrzyni zmierzyła ją wzrokiem, jakby chciała
sprawdzić, ile wycierpiała w ciągu tych kilku godzin.
– Panno Belmonte, przemyślałam swoją decyzję odnośnie do pani
pobytu w Castamar. Jutro rano jak zwykle stawi się pani w pracy –
rozkazała.
Duma nie pozwalała jej przyznać, że wypełnia jedynie polecenie don
Diega. Clara skinęła głową. Nie zdążyła jej podziękować: ochmistrzyni
odwróciła się na pięcie i odeszła. Dziewczyna zamknęła drzwi, usiadła
na łóżku i bez namysłu sięgnęła po traktat Martíneza Montiña.
Przekartkowała księgę, pogładziła okładkę, po czym na kilka godzin
pogrążyła się w lekturze, wdychając zapach starych stronic i woń, którą
don Diego zostawiał na wszystkim, czego dotknął.
Było już po zmroku, gdy rozpoznała ostrożne kroki księcia. Słyszała
je już wcześniej, kiedy przemierzał korytarze, żeby zostawić książkę
w skrytce. Przyklejała wtedy policzek do drzwi piwniczki i snuła
niedorzeczne marzenia, że przypadkiem na siebie wpadają i zamieniają
kilka słów, jakby ona była panną na wydaniu, a on zaprzyjaźnionym
kawalerem, który przyszedł do niej z wizytą. Oczywiście don Diego
nigdy nie przekraczał progu kuchni: zostawiał książkę i po cichu
opuszczał spiżarnię głównym wyjściem. Chwilę później Clara zakradała
się w sekretne miejsce, odsuwała butelkę czerwonego wina
z Valdepeñas i wymacywała wgłębienie wielkości półki. Chowała
książkę pod bielizną, pragnąc jak najprędzej przeczytać uprzejmy liścik,
w którym książę życzył jej przyjemnej lektury.
Nie było dnia, żeby z nadzieją nie zaglądała do niszy. Tym razem
jednak nie słyszała go w piwniczce, ale pod drzwiami swojej izby. Na
pewno nie zszedł po to, by wręczyć jej nową książkę, tym bardziej że
podarował jej już jedną tego ranka. Otarła łzy i wstrzymała oddech.
Usłyszała, że kroki zatrzymują się pod jej drzwiami. Zapanowała cisza.
Clara próbowała wyłapać jakiś dźwięk wskazujący na to, co don Diego
tam robi, ale nie słyszała nawet jego oddechu. „Zastanawia się, czy
zapukać” – pomyślała. Wstała bardzo powoli, pilnując, by nie zdradził jej
żaden odgłos. Podeszła do zniszczonego lustra i uszczypnęła się
w policzki. W tym momencie usłyszała ciche stukanie. Zaparło jej dech.
„Zapukał” – powiedziała sobie. Zgodnie ze zwyczajem odczekała kilka
sekund, zanim otworzyła drzwi.
Po drugiej stronie stał don Diego z rękami założonymi na plecach.
Miał na sobie kremowy kaftan, a pod spodem zapiętą kamizelkę.
Pachniał lawendą i różami. Przywitała się z nim jak panna z dobrego
domu, na co on odpowiedział równie dwornym ukłonem.
– Moja droga panno Belmonte, nie chciałbym pani przeszkadzać –
powiedział z pewnością siebie. – Pozwoliłem sobie zapukać do pani
izby, żeby przynieść pani odrobinę pocieszenia. Jeżeli pani sobie życzy,
zostanę w drzwiach, by nie naruszać pani prywatności.
Zdobyła się na uśmiech.
– Czynicie mi ogromny zaszczyt, przychodząc do mojej izby –
odrzekła ochrypłym głosem.
– Chcę, aby pani wiedziała, jak bardzo boleję nad śmiercią Rosalíi.
Dla wszystkich jest to ogromna tragedia.
Zamierzała mu odpowiedzieć, ale zdołała wyszeptać zaledwie kilka
słów. Reszta uwięzła jej w gardle: poczucie winy po śmierci
dziewczynki, wyrzuty sumienia z powodu zatajenia choroby, żal, że
sprawiła mu zawód, rozgoryczenie i bezradność w obliczu wydarzeń,
których nie dało się już cofnąć. Z trudem powstrzymywała napór uczuć.
– Szczerze… żałuję, że ukryłam swoją… przypadłość – wyjąkała. Jej
powieki były niczym tamy, które wkrótce ustąpią pod naporem łez.
– To nie pani przypadłość doprowadziła do śmierci Rosalíi, choć
powinna była pani poinformować o niej doñę Úrsulę. Dziewczynka
sama weszła na daszek i rzuciła się w dół. Obawiam się, że nie
powstrzymałaby jej pani, nawet gdyby nic pani nie dolegało. Biedaczka
nie była w stanie racjonalnie myśleć i nie pani ponosi za to winę –
zapewnił, nie wyjmując rąk zza pleców. – Wiem, że zrobiła pani
wszystko, co w pani mocy, żeby jej pomóc. Nie powinna się pani
zadręczać.
Podniosła wzrok. Broda drżała jej od tłumionego szlochu. Wbiła
w księcia załzawione oczy o błyszczących tęczówkach w kolorze
cynamonu. Malowały się w nich poczucie winy, przemożna potrzeba
poproszenia go o wybaczenie, którego sama dla siebie nie znajdowała,
żal, że go zawiodła, udręka i głęboki smutek. Poczuła, że do gardła
podchodzi jej lawina uczuć: im bardziej starała się nad nimi zapanować,
tym zacieklej walczyły, żeby się uzewnętrznić, tym więcej łez napływało
jej do oczu, tym mocniej drżała. Kiedy książę zorientował się, w jakim
jest stanie, ze wstydem spuściła głowę i mocno zacisnęła usta, próbując
zrobić z nich zaporę.
– Panno Belmonte… – powiedział z niepokojem don Diego.
Stała przed nim ze spuszczoną głową, rozedrgana. Poczuła, jak tama
ustępuje, i zaniosła się niepohamowanym szlochem. Było jej jeszcze
gorzej niż przedtem, obwiniała się za to, że robi z siebie ofiarę
dopraszającą się pocieszenia, podczas gdy sama doprowadziła do
tragedii.
– Przepraszam, wasza ekscelencjo, przepraszam, bardzo
przepraszam – powtarzała, nieświadoma tego, że jej czoło przysuwa się
do piersi don Diega. – Proszę mi wybaczyć, błagam was, błagam was…
Ja… nie powinnam była skrywać…. Powinnam być…
Książę delikatnie uniósł jej głowę i wbił w nią swoje jasne, szczere
spojrzenie. Nie była już w stanie zapanować nad strumieniem słów i łez.
Nagle poczuła, że otaczają ją jego ramiona. Zorientowała się, że opiera
głowę o jego pierś.
– Już dobrze, proszę się uspokoić. Ciii. Powinna być pani dla siebie
bardziej wyrozumiała – szepnął. – Z doświadczenia wiem, że w takich
chwilach naszą duszę niewolą poczucie winy, wyrzuty sumienia
i cierpienie.
Zapragnęła, żeby ta chwila trwała wiecznie, żeby don Diego nie
odchodził, żeby jej cierpienia z ostatnich lat zniknęły wchłonięte przez
jego nieustraszone spojrzenie. W końcu zwolnił uścisk i zgodnie ze
swoim zwyczajem uniósł jej brodę. Nie wiedziała, jakim sposobem
znalazła się tak blisko niego, oczarowana ciepłym blaskiem jego oczu.
Zatraciła się w nim i miała wrażenie, że on zatraca się w niej. Powoli
dotknął ustami jej warg. Przez chwilę trwali nieruchomo niczym posąg
Berniniego. To on pierwszy się odsunął, nie spuszczając z niej
hipnotyzującego spojrzenia. Westchnęła, wyrzucając sobie, że stoi jak
słup. Głos rozsądku kazał jej się wycofać. Książę przezornie odczekał
kilka sekund.
– Proszę – powiedział i podał jej chusteczkę. – Przyda się pani
bardziej niż mnie.
Zmieszana, Clara zrobiła krok w tył. Podziękowała mu i otarła oczy.
– Ekscelencjo, wybaczcie mi te łzy – poprosiła, czerwona na
twarzy. – Były owocem chwili, tak bardzo mi wstyd…
– Nie musi się pani tłumaczyć, panno Belmonte. Pani łzy nikomu nie
przeszkadzają, a już na pewno nie mnie. Proszę, to dla pani.
Dopiero teraz zauważyła, że przez cały czas trzymał w ręku paczkę
owiniętą w szary papier, przewiązaną konopnym sznurkiem jak książki,
które od niego dostawała. Powstrzymując łzy, zaczęła mu dziękować.
– Proszę to wziąć – nalegał. – Zamierzałem zostawić ją pani rano
razem z tamtą drugą książką, ale chociaż zamówiłem obie jednocześnie,
ta przyszła z Madrytu dopiero dziś po południu.
– Ekscelencjo, nie wiem… – powiedziała, czując emocje na skórze. –
Ja…
– Proszę nie dziękować. Obdarowywanie pani książkami sprawia mi
przyjemność. Niech pani będzie tak łaskawa i odpakuje ją dopiero po
moim odejściu.
– Naturalnie, ekscelencjo – odpowiedziała, zarumieniona ze wstydu.
– Powiadomię pana Elquizę, że potrzebuje pani kilku dni
odpoczynku.
Chciała przytaknąć, ale ostatecznie tego nie zrobiła.
– Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, wolałabym wrócić do pracy
już jutro. Myślę, że w tym momencie tego właśnie najbardziej mi
potrzeba.
Don Diego powtórzył, że powinna odpocząć, przystał jednak na jej
prośbę. Pożegnał kucharkę uprzejmie i oddalił się korytarzem. Kiedy
dotarł do drzwi, odwrócił głowę: we wpadającym przez nie świetle
zarysowała się jego czarna sylwetka. Clara stała oparta o framugę, nie
spuszczając z niego wzroku. Weszła do izby, dopiero kiedy skinął dłonią
i ostatecznie zniknął jej z oczu.
Zamknęła drzwi. Miała w głowie mętlik, wspomnienie Rosalíi
mieszało się z lodowatym spojrzeniem doñi Úrsuli, czułymi słowami
pana Casony, codziennymi zapachami pieczeni, bulionów, anyżu,
imbiru, rozmarynu, bazylii i oczywiście z wonią, którą zostawił
w powietrzu don Diego, z jego uśmiechem i tym, jak niespodziewanie
dotknął jej warg.
Nie mogła uwierzyć, że omal jej nie pocałował, że pragnęła, by ją
pocałował. Nie znajdowała odpowiedzi na kłębiące się w jej głowie
pytania. Dlaczego tak bardzo chciała, żeby to zrobił? Dlaczego przerwał,
dlaczego ona się odsunęła? Jej myśli wirowały, nieuporządkowane,
chaotyczne, musiała oprzeć się plecami o drzwi i zamknąć oczy, żeby
uciszyć szalejący w jej wnętrzu huragan. Nagle zorientowała się, że
wciąż trzyma w rękach paczkę. Kiedy odwinęła papier, jej oczom
ukazała się książka, którą uwielbiała i wielokrotnie czytała w bibliotece
ojca: francuskie wydanie w miękkiej oprawie z dumnie wydrukowanym
tytułem Le Viandier. Ta perełka autorstwa kuchmistrza Guillaume’a
Tirela wywarła ogromny wpływ na sztukę kulinarną średniowiecza.
Przerzucając stronice, Clara znalazła liścik włożony za okładkę.
Rozłożyła go podekscytowana. Poczuła, że prezent od księcia na powrót
otwiera zaporę tamującą smutek, wdzięczność i poczucie winy. Znowu
zalały jej niepocieszoną duszę.
Pozwoliłem sobie dołączyć ten liścik do książki, którą Pani
wręczam. Z tego, co mi powiedziano, to najwybitniejsze dzieło
francuskiej kuchni. Jak mniemam, Pani doceni je bardziej niż ja.
Wraz z tym podarunkiem pragnę przekazać Pani słowa otuchy
i pocieszenia, by nie czuła się Pani samotna w swoim cierpieniu.
Szczerze oddany
don Diego de Castamar, książę de Castamar
Objęła książkę, przycisnęła ją do piersi, opadła na łóżko i przykryła
się narzutą. Płakała, dopóki zmęczona udręką, nie pogrążyła się
w niespokojnym śnie pełnym duchów, wspomnień i obrazów
z przeszłości. Ojciec odwiedził ją razem z Rosalíą, która patrzyła na nią
nieruchomym wzrokiem i mówiła, że dzięki jej nieuwadze wreszcie
może fruwać. Zobaczyła samą siebie w wielkim salonie pałacu Buen
Retiro, gdzie jako młodziutka dziewczyna tańczyła ze znajomymi
kawalerami, nieświadomymi, że towarzyszy im śmierć, która tylko
czeka, aż wezmą udział w wojnie i przypłacą to życiem. Tańczyła niemal
bez wytchnienia – pawanę, menueta, galardy – z trupami naiwnych
młodzieńców, którzy uśmiechali się do niej, podczas gdy na zewnątrz,
w oddali, grzmiały armaty, zwiastując rychłą bitwę. Wirowała pośród
dworzan, zmieniając partnerów w kontredansie. Wtedy pojawił się don
Diego i wziął ją w ramiona, zanim zakręciło jej się w głowie i zemdlała.
Szyby w oknach drżały od coraz to bliższych wybuchów. Przywarła do
jego ciała, by poczuć się bezpieczna.
„Proszę się nie bać, panno Belmonte, jestem przy pani” –
powiedział.
Na dach posypały się pociski, stary, obity deskami salon wypełniły
gruzy i pył. Ona jednak stała nietknięta pośród zwalonych ścian
i ludzkich zwłok, chroniona przez potężne ramiona don Diega, który
niczym Anioł Stróż osłaniał ją boską tarczą. W oddali rozlegały się
ogłuszające salwy. Położyła głowę na jego piersi, jakby dzięki temu
mogła nie słyszeć wystrzałów.
„Panno Belmonte, proszę się obudzić” – powiedział. „Jest pani
potrzebna”.
Głos don Diega mieszał się teraz z innym, surowszym i bardziej
kobiecym. Odbijał się echem w zakamarkach jej świadomości, kiedy
otwierała oczy, żeby sprawdzić, gdzie się znajduje. Głos księcia zamienił
się w głos doñi Úrsuli, a wybuchy ziejących ogniem armat w pukanie
do drzwi jej izby. Była noc, za oknem panowała kompletna ciemność.
Burza szalała z taką siłą, jakby zamierzała ukarać każdą żywą istotę
stąpającą po Ziemi. Rozespana Clara wyszła z łóżka i czym prędzej
otworzyła drzwi. Doña Úrsula przestała się dobijać: powiedziała, by
kucharka jak najprędzej doprowadziła się do porządku, bo pilnie
potrzebowano jej pomocy.
Zdenerwowanie malujące się w lodowatych oczach ochmistrzyni
i jej zaciśnięta szczęka sprawiły, że Clarę tknęło złe przeczucie. Może
don Diega spotkało jakieś nieszczęście? Zamknęła drzwi, obiecawszy,
że zaraz przyjdzie. Słyszała, jak doña Úrsula oddala się szybkimi
kroczkami. Ochędożyła się najszybciej, jak mogła; nie była w stanie
zapanować nad rosnącym zdenerwowaniem. Nagle uświadomiła sobie,
że przez ostatnie miesiące nie dopuszczała do siebie tego, co oczywiste:
w jej sercu zrodziło się głębokie uczucie do don Diega. Niewinna
wymiana książek na potrawy wytworzyła między nimi sekretną więź,
z której Clara zdała sobie sprawę dopiero na myśl, że mogło mu się
przytrafić coś złego.
Weszła do kuchni, wiążąc czepek. Beatriz Ulloa grzała wodę na
piecu.
– Wiesz, co się dzieje? – zapytała natychmiast kucharka.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Kazano mi zagotować wodę na polecenie doktora Evarista.
Niepokój Clary przybrał na sile.
– Doktora Evarista? Jego ekscelencja źle się poczuł?
– Nie wiem, ale wszyscy mają takie miny, jakby to było coś
poważnego.
Słowa dziewczyny przyprawiły Clarę o dreszcz. Kiedy zamierzała
odpowiedzieć, do kuchni weszła doña Úrsula z kagankiem w dłoni.
Podała jej karteczkę i poprosiła, żeby przygotowała to, co tam zapisano.
Po przeczytaniu instrukcji kuchmistrzyni zrozumiała, co się stało.
Kierowana impulsem, podniosła głowę.
– Doño Úrsulo, czy jego ekscelencji przytrafiło się coś złego? –
zapytała wprost.
Ochmistrzyni spojrzała na nią jak na plugawego robaka.
– Skąd to pytanie?
– Wiem, że to, co mam przygotować, to kataplazm stosowany na
rany zadane białą bronią, a nie środek na ból żołądka – powiedziała,
wskazując kartkę. – Mój ojciec był lekarzem.
Ochmistrzyni uniosła brew, jakby traciła czas na nieistotne sprawy.
– Proszę wykonać polecenie i nie przeszkadzać – ucięła.
– Przeszkadzać? – zapytała. Z niepokoju zaczynała odchodzić od
zmysłów. – Doño Úrsulo, ja tylko chcę wiedzieć, czy jego ekscelencję
spotkała jakaś krzywda.
Ochmistrzyni odwróciła się na pięcie i rzuciła z progu, żeby
kucharka nie marnowała jej czasu. Clara zrobiła krok naprzód,
oburzona jej opryskliwością, z żołądkiem ściśniętym strachem
i poczerwieniałymi ze złości policzkami.
– Nie zrobię tego.
Doña Úrsula stanęła jak wryta. Odwróciła się: jej oczy ciskały iskry,
po jej twarzy widać było, że z trudem zachowuje spokój. Beatriz
w osłupieniu przyglądała się całej scenie.
– Co pani powiedziała? – zapytała z niedowierzaniem ochmistrzyni.
– Że nie przygotuję okładu, dopóki nie powie mi pani, czy jego
ekscelencję spotkała jakaś krzywda.
– Panno Belmonte, nie mam obowiązku o niczym pani informować.
Jeżeli natychmiast nie wykona pani polecenia, znajdę kogoś innego, kto
to zrobi, ale przysięgam na wszystkie świętości: od jutra żaden dom nie
przyjmie już pani na służbę i pożegna się pani ze swoim ukochanym
gotowaniem – odpowiedziała z lodowatą wściekłością. – A ty zamiast
się gapić, lepiej byś jej pomogła – rzuciła w stronę Beatriz, która
dygnęła, ogarnięta przerażeniem.
Doña Úrsula opuściła kuchnię, zostawiając Clarę z jej gniewem
i karteczką, którą trzymała w drżącej dłoni. Kucharka odwróciła się
i oparła o stół. Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Kiedy
rozwierała zaciśnięte usta, które stopniowo odzyskiwały różowy kolor,
zrozumiała, że publicznie podważyła autorytet ochmistrzyni, a tym
samym dała jej kolejny pretekst, by wyrzucić ją z Castamar. Najbardziej
zdumiewające było to, że doña Úrsula go nie wykorzystała.
ROZDZIAŁ 22

Tego samego dnia, 20 stycznia 1721 roku
Nadszedł dzień, którego Úrsula tak bardzo się obawiała. Dzień,
w którym uszczuplono jej władzę nad służbą w Castamar. Zawsze
myślała, że znajomość cudzych sekretów daje kontrolę nad ludźmi, ale
tak naprawdę dawała kontrolę wyłącznie nad tymi o słabym
charakterze. Silni stawiali czoła konsekwencjom, nie cofali się w obliczu
szantażu nawet o milimetr, dumnie podnosili głowy i patrzyli prosto
w oczy, choć od środka zżerał ich strach. Clara Belmonte należała do
takich osób, a co gorsza, jej obecność sprawiała, że także inni służący
znajdowali w sobie dawno zapomnianą odwagę. Úrsula zbliżała się do
szczytu schodów, zapowiadając swoje nadejście głośnym stukaniem
obcasów. Odebrała już okład od Beatriz Ulloi i niosła go pospiesznie
doktorowi. W nocy przywieziono pannę Amelię, zakrwawioną
i z pociętą twarzą. Podobno jakieś kanalie zaatakowały jej powóz,
okradły ją, pobiły i zostawiły na polu przy trakcie z Móstoles. „Na miły
Bóg, zrobić coś takiego bezbronnej istocie. Barbarzyńcy” – pomyślała
ochmistrzyni. „Mężczyźni to dzikusy, z przyjemnością obdarłabym ich
ze skóry”. Poczuła ciężar brzemienia nienawiści i gniewu, które
dźwigała na plecach i które po starciu z kucharką stało się jeszcze
większe.
W ciągu tych wszystkich lat, które spędziła w Castamar, jeszcze nikt
w taki sposób nie zakwestionował jej autorytetu, nikt nie odważył się
odmówić wykonania jej polecenia, może poza don Melquíadesem,
który jako marszałek dworu od czasu do czasu czuł się w obowiązku
sprostać swojej funkcji. A teraz buntowała się ta kucharka z dobrego
domu, stojąca w rozkroku między służbą znającą tylko ciężką pracę
a możnymi spędzającymi życie na zabawie. Na domiar złego wszyscy
darzyli ją sympatią. Wyglądało na to, że ogłupiła nawet jaśnie pana, do
tego stopnia, że kilka miesięcy wcześniej podarował jej książkę.
„Dziękować Bogu tylko jedną” – pocieszała się ochmistrzyni. Odkąd
panna Belmonte pracowała w pałacu, świat, który Úrsula budowała
z takim trudem, zaczął drżeć w posadach. Dowód? Mimo starcia, do
którego przed chwilą doszło w kuchni, nie mogła niczego zrobić: jego
ekscelencja dał jej jasno do zrozumienia, że nie do niej należy decyzja
o zwolnieniu kucharki. Tak jak podejrzewała, więź Clary z księciem
w jakiś niewytłumaczalny sposób się zacieśniła, chociaż Úrsula uważnie
obserwowała, czy przypadkiem się nie kontaktują. Ten dzień udowodnił
jej, jak małą ma władzę nad panną Belmonte.
Nie posiadała się z radości, kiedy doktor Evaristo stwierdził, że
omdlenie kucharki było wynikiem zaburzeń nerwowych. Pomyślała, że
na zawsze się jej pozbędzie. Dlatego czym prędzej ją zwolniła i jak na
skrzydłach popędziła do don Diega. Tak jak mogła się spodziewać, ze
smutkiem przyjął wiadomość o śmierci Rosalíi. Był bardzo przywiązany
do swojej piastunki i zależało mu na tym, by jej córka miała stosowną
opiekę.
„Proszę się zająć formalnościami, niech odprawią za nią mszę
i pochowają ją na cmentarzu w Castamar” – polecił.
„Jest coś jeszcze, wasza ekscelencjo” – powiedziała Úrsula.
Don Diego zmarszczył czoło.
„Śmierć Rosalíi była wynikiem poważnego zaniedbania ze strony
panny Belmonte”.
„W jakim sensie?”
„Panna Belmonte nas okłamała, ekscelencjo” – oznajmiła Úrsula,
starannie dobierając słowa obliczone na wywołanie odpowiedniego
efektu. „W dniu swojego przybycia z premedytacją zataiła przede mną,
że cierpi na poważną chorobę nerwową, która uniemożliwia jej
przebywanie w otwartej przestrzeni. Gdyby poinformowała mnie
o swojej dolegliwości, oczywiście nie powierzyłabym jej opieki nad tą
biedną dziewczynką. Przez jej kłamstwo nie dało się uratować Rosalíi”.
Don Diego podszedł do kominka. Odczekał chwilę, zanim
odpowiedział.
„Proszę nie obwiniać się z powodu czegoś, o czym pani nie
wiedziała”.
Skinęła głową; książę znów pogrążył się w milczeniu. Dała mu
chwilę na przemyślenie całej sprawy, po czym rzuciła zdanie, które od
dawna pragnęła wypowiedzieć.
„Jeżeli pozwolicie, jeszcze dziś poszukam nowej kucharki”.
Z oczu księcia niespodziewanie posypały się iskry, jakby jej
propozycja naruszała ustalony ład. Jakby to zdanie uruchomiło
katapultę.
„Nie” – odparł natychmiast nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Przekonana, że ma już w garści zwycięstwo, Úrsula zadrżała wobec
tej odmowy, która nie pozostawiała miejsca na wątpliwości.
Ochmistrzyni znała ton, jaki przybierał książę, kiedy na przeszkodzie
spełnieniu jego życzeń stawało coś, z czym się nie zgadzał. Wiedziała,
że cokolwiek powie, on i tak nie zmieni zdania. Mimo to podjęła
desperacką próbę.
„Ekscelencjo, postąpiła nieodpowiedzialnie, wzięła na siebie opiekę
nad tym dzieckiem, choć była świadoma swojej choroby. Celowo ją
przemilczała”.
„Powiedziałem: nie” – powtórzył jeszcze bardziej stanowczo.
„Jak wasza ekscelencja każe”.
Pożegnała się ukłonem i ruszyła w stronę drzwi biblioteki. Don
Diego polecił jej zaczekać. Podszedł do niej wolnym krokiem i przyznał,
że potraktował ją zbyt szorstko. Nie miała mu tego za złe: wiedziała, że
jest jak oswojony lew, który od czasu do czasu przypomina sobie
o swojej dzikiej naturze. Nie potrafiła się na niego gniewać. Posiadał
najszlachetniejsze serce, jakie może mieć człowiek, a ten, komu udało
się do niego trafić, mógł zrobić z nim wszystko. Wyglądało na to, że
Clara Belmonte przeniknęła przez twardą, niedostępną skorupę miłości,
którą darzył doñę Albę. Z jakiegoś niezrozumiałego dla Úrsuli powodu
książę zapałał sympatią do tej kucharki – pewnie przez wzgląd na jej
smutną historię. „Na litość boską! Wszak każdy w Castamar ma
tragiczną historię” – pomyślała.
„Pani Berenguer, ma pani rację, że panna Belmonte postąpiła
nieodpowiedzialnie, ukrywając swoją chorobę. Ale nie powinniśmy
osądzać jej tak surowo. Myślę, że w tym momencie to właśnie ona
najbardziej cierpi z powodu tej tragedii. Znając charakter naszej
kucharki, wątpię, by można było znaleźć dla niej sędziego surowszego
niż ona sama. Proszę mi wierzyć: najgorszą karą są wyrzuty
sumienia”. Ostatnie słowa wypowiedział niemal niesłyszalnym głosem.
„Jakkolwiek by było, powinniśmy pomóc jej przez to przejść”.
Kipiąc oburzeniem, Úrsula wróciła do izby Clary Belmonte
i powiedziała jej, że zmieniła zdanie i jej pomoc w kuchni jest
niezastąpiona. Była na siebie zła za to, że postąpiła impulsywnie, że nie
zaczekała, nie zatrzymała tej tajemnicy dla siebie i nie wykorzystała jej
jako groźby, by zdobyć kontrolę nad kucharką. Ale nie była to jedyna
bitwa, którą przegrała tego dnia. Kilka godzin później, w porze obiadu,
stoczyła kolejną, z don Melquíadesem, który niespodziewanie wkroczył
na wojenną ścieżkę, być może pod wpływem ostatnich zmian w kuchni.
Kiedy Úrsula weszła do jadalni, pan Moguer akurat pytał go o stan
kucharki. Marszałek był wyraźnie zaniepokojony, odpowiedział jednak,
że „panna Belmonte to silna osoba”.
„Książę poinformował mnie, że kuchmistrzyni jeszcze dziś pragnie
wrócić do pracy” – dodał. „Oczywiście jej na to nie pozwoliłem”.
Tego było już za wiele. Skoro jego ekscelencja powiadomił
marszałka o woli panny Belmonte, znaczyło to, że osobiście złożył jej
wizytę. Úrsula aż zakipiała ze złości, czy to dlatego, że nie ochłonęła
jeszcze po konfrontacji z kucharką, czy z powodu sprzeciwu księcia
i jego spotkania z Clarą, czy też dlatego, że don Melquíades dał wolne
służącej, nawet nie pytając ochmistrzyni o zdanie. Strzeliła palcami, po
czym uniosła jeden z nich.
„Mam nadzieję, że następnym razem będzie pan konsultował ze
mną takie decyzje” – powiedziała przy wszystkich.
„Doño Úrsulo” – odparł marszałek, ciskając na stół serwetkę. „Mogę
samodzielnie decydować o tego rodzaju sprawach”.
„Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, na przyszłość wolałabym,
żeby jednak informował mnie pan, jeżeli któryś ze służących będzie
musiał zostać tymczasowo zastąpiony” – naciskała niezadowolona.
„Dobrze, o ile uznam to za stosowne”.
„Mam nadzieję, że uzna to pan za stosowne”.
„Proszę natychmiast zamilknąć!” – krzyknął i walnął w blat otwartą
dłonią. „Byłem marszałkiem w tym pałacu na długo przed tym, zanim
się tu pani zjawiła, i będę panią informował, kiedy uznam to za
stosowne”.
Przy stole zapadło grobowe milczenie. Służący spoglądali na nich
w osłupieniu: do tej pory nie mieli pojęcia o animozjach dzielących
marszałka i ochmistrzynię. Úrsula była świadoma, że otwarta wojna
mogłaby się dla niej źle skończyć – cała czeladź stanęłaby po stronie
don Melquíadesa, którego uważała za najwyższy autorytet. Dlatego
uprzejmym tonem poprosiła o rozmowę w jego gabinecie. Don
Melquíades przykazał pozostałym, żeby kontynuowali posiłek, po czym
wstał, mrucząc, że zadośćuczyni jej prośbie.
Kiedy znaleźli się sami, ponownie zażądała, by dla własnego dobra
o wszystkim ją informował. Ale don Melquíades nie był już tym
pokonanym mężczyzną, nad którym latami sprawowała władzę.
W ciągu trzech miesięcy, które upłynęły od pojawienia się kucharki,
zaszła w nim zmiana, jakby odzyskał odwagę, którą kiedyś miał w sercu.
Spojrzał na nią niczym ryczący tygrys i podniesionym głosem
oznajmił, że będzie informował ją tak samo, jak ona poinformowała go
o zwolnieniu i ponownym przyjęciu panny Belmonte. Parsknęła.
Oczywiście, że mu o niczym nie powiedziała, dobrze wiedziała, że
oportunizm uniemożliwi mu podjęcie odpowiednich kroków! Clara
Belmonte oszukała swoich przełożonych i jak najszybciej powinna
opuścić pałac, mimo że dobre serce don Diega wybaczyło jej występek,
a don Melquíades chronił ją, by zwiększyć swoją władzę.
„To ja jestem marszałkiem dworu i nie pozwolę się więcej
zastraszać” – zawyrokował z wściekłością i spojrzał na nią z góry
niczym okiełznany mitologiczny potwór.
Úrsula trzęsła się ze złości, bliska wypowiedzenia słów, które
rozpętałyby wojnę. Uniosła palec, zmniejszając dzielącą ich odległość.
„W tym domu rządzę ja i nie zamierzam zrzekać się ani krzty tej
władzy, tym bardziej na rzecz człowieka, który zdradził zaufanie
swojego pana” – oznajmiła cierpko.
Dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów: on spoglądał na jej
wysuszoną twarz, ona na zmarszczki, które czas wyrył w kącikach jego
oczu. Nagle dostrzegła w jego błyszczącym z gniewu spojrzeniu coś, co
zbiło ją z tropu, jakby za tą niepohamowaną złością kryło się pragnienie,
by przerwać wojnę, którą ze sobą toczyli. Żadne z nich nic więcej nie
powiedziało. Don Melquíades dał jasno do zrozumienia, że nie pozwoli
się dłużej zastraszać, ona – że pokaże list, który znalazła w jego
szkarłatnym zeszycie.
Kiedy wspinała się po schodach, zrozumiała, że to właśnie podczas
tamtej rozmowy z don Melquíadesem zaczęła wymykać jej się z rąk
władza, którą żelazną ręką sprawowała nad Castamar. Oczywiście miała
jeszcze w zanadrzu mocne karty i zamierzała wyłożyć je na stół.
Pomyślała, że zacznie od marszałka i jego zdradzieckiego listu, który
miała w posiadaniu, a w międzyczasie poszuka sposobu na rozwiązanie
problemu panny Belmonte. Niewykluczone, że okaże się nim uczucie,
którym kucharka zapałała do jego ekscelencji. Úrsula nie wiedziała
jeszcze, jak je wykorzysta, miała jednak przeczucie, że w którymś
momencie pojawi się dogodna okazja.
Wreszcie dotarła do pokoju gościnnego, gdzie ułożono biedną
pannę Castro. Miała podkrążone oczy i bladą twarz zlaną zimnym
potem, jej ciało drżało pod lnianym prześcieradłem. Úrsula wręczyła
kataplazm lekarzowi, po czym pożegnała się z księciem i jego bratem;
podobno to on przywiózł na koniu pannę Castro. Miała nadzieję, że don
Gabriel nie ma nic wspólnego z tym, co spotkało dziewczynę – dla
dobra jego ekscelencji. „Murzyni zawsze są źródłem problemów” –
pomyślała. „Może uratował ją, by ukryć własny występek”.
Po wyjściu z komnaty wpadła na Elisę Costę, która niosła lekarzowi
białe ręczniki i miednicę z ciepłą wodą. Wpuściła ją do środka,
świadoma, że wcześniej czy później pokojówka poinformuje Clarę
Belmonte, iż don Diego cieszy się doskonałym zdrowiem. Korytarzem
o podłodze wyłożonej kafelkami dotarła do pokoi, które kazała
przygotować dla gości księcia, don Francisca i don Alfreda: jeden
przyjechał z doktorem, drugi z Murzynem. Westchnęła, zaciskając zęby.
Tego samego dnia, 20 stycznia 1721 roku
Gdy tylko Diego skończył wydawać polecenia, w pałacu zjawili się
jego brat i Alfredo, zdyszani i przemoczeni. Nieśli biedną pannę Amelię
pogrążoną w niepokojącym półśnie. Pokojówki przebrały ją w koszulę
nocną Alby i przykryły kilkoma kocami. Doktor Evaristo podyktował
doñi Úrsuli listę składników i przykazał, by przygotowano z nich okład
na ranę na twarzy. Alfredo, Francisco i Gabriel zdjęli przemoczone
stroje i otuleni w pledy, usiedli przy kominku w salonie. Kilka minut
później don Melquíades powiadomił ich, że panna Castro leży już
w łóżku i bada ją doktor Evaristo. Diego wszedł z Gabrielem do
komnaty. Z parsknięć brata wnioskował, że jest wściekły.
Gabriel był rozgoryczony z powodu śmierci Daniela, mruczał pod
nosem, że to jasne, iż za wszystkim stoi don Enrique. Może miał rację,
ale brakowało im dowodów. Co prawda ktoś przysłał mu jego własną
wizytówkę oznakowaną zgodnie z szyfrem, którym porozumiewał się ze
swoim człowiekiem śledzącym markiza, ale była to jedynie poszlaka.
Gabriel przechadzał się zdenerwowany po pokoju, podczas gdy
doktor Evaristo nakładał na pokiereszowaną twarz panny Castro kojący
kataplazm. Mówił ściszonym głosem, mamrotał, że Daniela zabili
siepacze don Enriquego. Diego podszedł do niego, wziął go pod rękę
i odciągnął od doktora; wytłumaczył mu szeptem, że potrzebują
niezbitych dowodów. Podejrzewał, że od tej pory ich rozmowy będą
wyglądały zawsze tak samo: jego brat będzie chciał przejść do czynów,
on – starał się go powstrzymać, dopóki nie zdobędą czegoś, co
pozwoliłoby im oskarżyć markiza. Gabriel odwrócił się z wściekłością
i cedząc słowa przez zęby, zadał mu retoryczne pytanie:
– Jakich dowodów jeszcze ci potrzeba? – powiedział, wskazując
pannę Amelię.
Diego poczuł, że tygrys w jego wnętrzu ryczy rozżalony własną
bezsilnością, tym, że nie był w stanie lepiej chronić tej dziewczyny i że
musi się powstrzymać przed jakimkolwiek działaniem.
– Dowodów, Gabrielu! Dowodów! – wykrzyknął Diego tak
kategorycznym tonem, że doktor Evaristo podskoczył wystraszony.
Książę zacisnął pięści i dodał szeptem: – Myślisz, że mnie nie martwi ta
sytuacja? Ale nie mogę oskarżyć przed królem don Enriquego
de Arcony, markiza de Soto y Campomedina, nie mając dowodów,
które wskazywałyby na jego udział w zbrodni… I przypominam ci, że
dotąd nie zrobił jeszcze niczego przeciwko nam. Niczego, co
moglibyśmy udowodnić, niczego!
Ostatnie słowo sprawiło, że doktor kolejny raz podniósł głowę: starał
się ukryć skrępowanie, skupiając całą uwagę na pacjentce. Gabriel
odwrócił się do Diega w przypływie instynktu opiekuńczego.
– Pozwól mi przycisnąć jego człowieka, Hernalda de la Marcę –
zaproponował kolejny raz.
– Nie – powstrzymał go brat. – Jeżeli zrobimy ten krok i markiz się
o tym dowie, będzie miał nas w garści.
Gabriel zmarszczył czoło, sfrustrowany niemożnością działania.
– Jesteś najbardziej upartym człowiekiem, jakiego znam! –
wykrzyknął.
Diego doskonale go rozumiał. Ale nie mógł narażać Castamar na
fałszywy ruch, który pozbawiłby ich pozycji i dobrego imienia z winy
dwulicowego markiza. Wiedział, że Gabriel nie złamie jego zakazu i że
właśnie dlatego czuje się jak zamknięty w klatce. Jego brat był jednak
wystarczająco inteligentny, by znaleźć szczeliny, przez które mógłby się
przecisnąć. Książę pomyślał, że coś takiego nie może się powtórzyć.
– Do tego nie podoba mi się, że zaangażowałeś w tę sprawę Alfreda
i Francisca – wypomniał mu podniesionym głosem. – Nie potrzebuję ich
ochrony, nie w takich okolicznościach. Teraz siedzą na dole w salonie,
grzeją się przy kominku i czekają, aż obarczymy ich problemem, który
ich nie dotyczy.
– Wszystko mi jedno. Są twoimi przyjaciółmi – odpowiedział
Gabriel. – I wiedz, że od śmierci Alby gderasz jak stara kwoka.
Biedny doktor Evaristo poprosił ich grzecznie, żeby poszli się kłócić
gdzie indziej. Diego rzucił bratu rozognione spojrzenie.
– W porządku. Skoro ich tu sprowadziłeś, zadbaj, żeby niczego im
nie zabrakło – rzekł i wyszedł z komnaty, zamykając za sobą drzwi.
Gabriel nie odpowiedział. Diego zszedł do salonu, w którym czekali
Francisco i Alfredo, żeby podziękować im za troskę. Powiedział, że stan
pacjentki nie jest jeszcze ustabilizowany: ma gorączkę i jest obolała od
ciosów.
– I tak nie unikniesz naszej pomocy. Jesteśmy tu właśnie w tym
celu – przerwał mu Alfredo.
– Może chodzić o zwykłe porachunki służących… Ale to wielce
nieprawdopodobne, drogi przyjacielu – dodał Francisco. – Ktoś celowo
wysłał wiadomość z nazwiskiem Gabriela do waszego pałacu przy ulicy
Leganitos, moim zdaniem wcale nie po to, żebyśmy odkryli w zagajniku
zwłoki czarnoskórego służącego. Obawiam się, że ktoś chciał, byśmy
znaleźli pannę Amelię, w przeciwnym razie dlaczego zostawiałby ją
właśnie w tym miejscu, żywą, a do tego obok człowieka, z którym nic
jej nie łączyło?
Diego nie miał ochoty wdawać się z nimi w dyskusje. Podziękował
im i opuścił salon. Przechadzał się po pałacu z rękami założonymi na
plecach, starając się rozwikłać tę intrygę. Don Enrique musiał odkryć,
że go szpiegują, i Daniel Forrado zapłacił za to życiem. Markiz był
niebezpiecznym, inteligentnym intrygantem, który po trupach dążył do
obranego celu. Jednym z tych ludzi, w których nikt nie chce mieć
wroga. Po cichu zadawał zdradzieckie ciosy, które wychodziły na jaw,
kiedy było już za późno. Na dworze królewskim cieszył się sławą
dobrego strzelca, który wyszedł cało z licznych pojedynków stoczonych
we Francji i w Królestwie Neapolu. Zapewne przez swoją bezczelność
i wyniosłość nieraz pakował się w kłopoty. Na swoje szczęście
rozstrzygał je za pomocą pistoletu, nie szpady. Zdaniem Francisca
markiz był bowiem kiepskim szermierzem i poza spotkaniami
towarzyskimi starał się unikać kontaktu z białą bronią. To prawda, że
miał nieznośny charakter, był dwulicowy i lubował się w zawoalowanych
złośliwościach, Diego nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego miałby się
interesować Castamar, nim albo jego rodziną, abstrahując od przyjaźni
łączącej go z ich matką. On sam rozmawiał z nim może ze dwa razy,
zanim markiz pojawił się w jego pałacu, i nawet nie pamiętał, w jakich
okolicznościach się poznali. Wiedział, że aby odkryć jego zamiary,
muszą odgadnąć kierujące nim pobudki. On także uważał, że
wizytówka dostarczona do pałacyku przy ulicy Leganitos zawierała
jasne przesłanie: ktoś chciał, żeby znaleźli zwłoki Daniela i okaleczoną
pannę Amelię. Istniała jednak możliwość, że oni sami nieświadomie
sprowokowali napaść, śledząc markiza i jego ludzi. Diego przekonał się
na własnej skórze, że dwór królewski to gniazdo os, gdzie wszyscy –
poza nielicznymi wyjątkami – starają się przypodobać władcy. Don
Enrique był człowiekiem, który za wszelką cenę dążył do realizacji
swoich celów, jakiekolwiek one były. Może to, że go śledzili,
pokrzyżowało mu jakieś plany, które nie miały z nimi nic wspólnego.
Gdyby tak było, faktycznie ponosiliby częściową winę za to, co się stało.
Właśnie tego nie rozumiał Gabriel, który trzymał się z dala od
dworu i nie znał jego zawiłości ani polityki. Trzeba było mieć szósty
zmysł, by poruszać się między dworzanami, orientować się w ich
sojuszach, pilnować się, by nie wpaść w pierwszą lepszą zasadzkę. Ale
intuicja podpowiadała księciu, że jeżeli za napaścią stał don Enrique,
jeżeli panna Amelia była tylko narzędziem w jego rękach, jeżeli chciał,
żeby znalazł ją Gabriel, a nie ktoś inny, to oznaczało, że markiz ma
wobec niego jakieś zamiary.
Jednak don Enrique nie wiedział, z kim tak naprawdę ma do
czynienia. Gdyby okazało się, że to on ponosi winę za śmierć Daniela
Forrada i za to, co przytrafiło się pannie Amelii, czy że knuje jakiś
spisek przeciwko Castamarom, obudziłby bestię, która zadowoli się
wpakowaniem mu kuli w głowę albo przeszyciem piersi szpadą. Diego
nie zamierzał zabiegać o przychylność monarchy ani czekać na jego
werdykt: sam wymierzyłby sprawiedliwość markizowi. Spróbował się
odprężyć i bezwiednie przywołał wspomnienie panny Belmonte. Nie
rozumiał dlaczego, ale ta kobieta o oczach koloru ziemi wdarła się do
jego myśli; podczas każdego śniadania, każdego obiadu i każdej kolacji
czuł potrzebę, żeby z nią porozmawiać. Znał siebie samego
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że tylko raz w życiu ktoś tak bardzo
go pociągał: Alba. Początkowo postanowił nie zwracać uwagi na to
wewnętrzne mrowienie. Negował je bezwiednie pod różnymi
pretekstami: Alby, jej pamięci, swojej pozycji względem panny
Belmonte i jej pozycji względem niego. Jednocześnie nawiązali niemy
dialog, między książkami, które jej kupował, i potrawami, które dla
niego przyrządzała. Wkrótce zaczął postrzegać ją już nie tylko jako
swoją kucharkę, lecz także pannę z dobrego domu, którą przecież była.
Wmawiał sobie, że to tylko osobliwa więź pomiędzy panem a służącą.
Ale ta więź coraz bardziej się zacieśniała. Uświadomił to sobie dopiero
tego popołudnia, kiedy niczym bezbronne zwierzątko przepraszała go
za śmierć Rosalíi, której sama nie potrafiła sobie wybaczyć. Wtedy jakaś
potężna, niekontrolowana siła zerwała zaporę, uwalniając wodę
spiętrzoną w ciągu ostatnich dziewięciu lat. Porwany przez ten
strumień, zapragnął pocałować kucharkę i ją i posiąść. Powstrzymały go
przyzwoitość i szacunek, którymi ją darzył. Była jego służącą, nie mógł
przekroczyć granicy i okryć Clary hańbą. Nie przypominał w niczym
Francisca, który bez przerwy zmieniał kochanki. Diego postanowił, że
przede wszystkim powinien bronić jej honoru.
Skręcił za róg i dotarł do swojej komnaty, gdzie czekał już na niego
pan Moguer. Książę przywitał się z nim i pozwolił, by kamerdyner
pomógł mu zdjąć jedwabny szlafrok. Po wyjściu służącego położył się
do łóżka, rozsunął zasłony baldachimu i wsłuchiwał się w szalejącą na
zewnątrz burzę, która żądała władzy nad światem. Jak co noc pogładził
pościel, wspominając ciepło wydzielane przez ciało żony. Czuł mgliście,
że w jakimś sensie Alba jest dalej niż zazwyczaj. Ogarnął go spokój,
jakby wiedział, że jego żona przebywa w lepszym miejscu i błogosławi
stamtąd ten wycinek szczęścia, który Diego zawdzięczał obecności
Clary Belmonte.
Zamknął oczy; kiedy padał w ramiona nocy, tknęło go przeczucie, że
jeżeli ten wewnętrzny głos, dzięki któremu czuł łaskotanie w brzuchu,
przybierze na sile, wcześniej czy później będzie musiał go posłuchać.
Wiedział, że oznaczałoby to konieczność stanięcia do walki ze światem,
który nie zaakceptowałby księcia zakochanego w swojej kucharce.
Problem w tym, że gdyby nadszedł taki moment, nikt nie byłby w stanie
nakłonić go do zmiany zdania.
ROZDZIAŁ 23

21 stycznia 1721 roku
Francisco przeciągnął się i objął poduszkę, przekonany, że to Sol
Montijos. Poranne światło i panujące w izbie zimno uzmysłowiły mu, że
wtula twarz w pierze, a nie w miękką pierś swojej kochanki. Westchnął,
przypomniawszy sobie tragiczne zajście z ubiegłej nocy. Było mu żal
panny Amelii. „Przeklęci barbarzyńcy” – pomyślał. „Nie nauczono ich
obchodzić się z kobietami. Oby wszyscy zawiśli”. Nikt nie zasługiwał na
takie potraktowanie, a już najmniej panna z dobrego domu. Miał
nadzieję, że szybko dojdzie do siebie. Francisco postanowił, że zajrzy
do niej z Alfredem, kiedy tylko doktor zezwoli na wizyty.
Wstał i ruszył na poszukiwanie ustępu. Diego kazał wybudować
w Castamar kilka takich przybytków na wzór paryskich klozetów.
Chociaż wygodnie było spocząć na siedzisku, on wolał srebrne nocniki
trzymane pod łóżkiem, w zasięgu ręki. Posłał po lokaja, żeby
przygotował mu kąpiel w miedzianej balii. Nie był tak ekstrawagancki
jak Diego, który kąpał się dla utrzymania czystości; on robił to dla
przyjemności, jak zresztą większość zakazanych rzeczy. Kazał się
wyperfumować aromatycznymi olejkami i wezwał pałacowego cyrulika.
Wreszcie przywdział jeden ze strojów, które na wszelki wypadek
trzymał w Castamar. Chociaż występował w nim już drugi czy trzeci raz,
wolał to niż za duże szaty Diega, w których wyglądał jak błazen.
Pożyczył sobie tylko jedną z jego holenderskich jedwabnych
apaszek, by uczynić zadość zwyczajowi ukształtowanemu przez lata
przyjaźni i łączącą ich zażyłość. Pomyślał, że zaraz zjawi się lokaj
z całym zestawem fularów przysłanym przez Diega. Wszystko zaczęło
się, gdy podczas jednej z wizyt Francisco zawieruszył gdzieś swoją
chustkę i przyjaciel sprezentował mu nową, zapakowaną w pudełeczko.
Kiedy mężczyzna zobaczył, że jest uszyta z miękkiego jedwabiu,
zażartował, że już zawsze będzie gubił w Castamar apaszki, a Diego
obiecał, że zawsze będzie mógł sobie wybrać którąś z jego osobistej
kolekcji, uzupełnianej co pół roku na polecenie Alby.
Kiedy czytał „Gaceta de Madrid”, czekając, aż lokaj założy mu buty,
znowu przypomniał sobie nagie ciało Sol rysujące się pod pościelą.
Uśmiechnął się. Od październikowego przyjęcia łączył ich romans,
bardziej ognisty niż potajemny. Schadzki po północy, ukradkowe
spotkania w jej alkowie, gdzie kochali się do utraty tchu, podczas gdy za
ścianą spał jej mąż, dyskretne zaloty na dworskich przyjęciach, pełne
uniesień chwile w pustych salonach domu gospodarza… Wszystko to
dodawało Sol cennej pikanterii, możliwej do osiągnięcia tylko w tym
idealnym wieku, pomiędzy niedoświadczoną młodością a ciepłą
dojrzałością. Ku jego rozczarowaniu te uciechy przerwał nieprzyjemny
incydent. Ostatni raz widzieli się na początku roku i rozstali w niemiłej
atmosferze: po nocy rozkoszy Sol nagle wstała z łóżka i kazała mu
wyjść. Nie rozumiał tego wybuchu, myślał, że spędzą razem więcej
czasu, korzystając z wyjazdu jej męża, który opuścił Madryt na co
najmniej dwa dni.
„To, że mój mąż jest nieobecny, nie musi koniecznie oznaczać, że
mamy spędzić cały ten czas razem” – powiedziała, obojętnie
odwracając głowę.
„Oczywiście, kochana, nigdy nie narzucam ci swojej obecności” –
odparł, zaskoczony jej reakcją, niespiesznie wciągając spodnie.
„Uprzedzano mnie o twoim fanaberyjnym zachowaniu”.
Sol siedziała przy toaletce i czesała włosy. Uśmiechnęła się z pewną
wyższością i stwierdziła, że wzmianka o jej fanaberyjnym zachowaniu
świadczy wyłącznie o tym, iż Francisco boi się odrzucenia. Zmarszczył
czoło, coraz bardziej zdziwiony, kończąc zapinanie koszuli.
„Nie rozumiem, o co ci chodzi”.
„Chodzi mi o to, że wy, mężczyźni, nie jesteście w stanie znieść
odrzucenia, podczas gdy my, kobiety, bardziej narażone na odtrącenie
i rzekomo słabsze, od wczesnego wieku uczymy się przyjmować
pogardę, poniżenie i brak atencji” – podsumowała zimnym tonem.
Jej słowa go rozbawiły. Zdradzały ogromne rozgoryczenie.
Zrozumiał, że to nagłe rozstanie stanowi część absurdalnej gry
prowadzonej przez niektóre kobiety w średnim wieku dla zachowania
godności w oczach kochanków. Sol uznawała za pewnik, że Francisco
zaangażował się emocjonalnie w tę potajemną wymianę chuci.
„Kochana, nie wiem, co masz na myśli, ale dla mnie nasze
ukradkowe spotkania są wyłącznie ukradkowymi spotkaniami. Jeżeli
chcesz, żebym odszedł, odejdę” – powiedział.
„W takim razie odejdź” – odparła obojętnie.
„Mogłabyś przynajmniej udawać uprzejmość, skoro się ze mną
żegnasz” – wyrzucił jej.
Podeszła do niego z filuternym uśmiechem, traktując go jak
rozwydrzonego chłopca. Pocałowała go w szyję i powiedziała, że na nic
więcej nie zasługuje. Dla Sol sztuka uwodzenia była niczym próba sił.
Jemu wydawało się to znacznie nudniejsze od potajemnych schadzek,
zalotów i porozumiewawczych uśmiechów. Ta niebezpieczna zabawa
przeważnie kończyła się złamaniem czyjegoś serca. Brał w niej udział
tyle razy, ile odtrąconych kochanek miał w swojej kolekcji. Przed
wyjściem rzucił Sol ostatnie spojrzenie, choć wiedział, że nie ruszy się
sprzed lustra. Zapytał, czy naprawdę chce ciągnąć tę grę.
„To najzabawniejsza rozrywka, jaką znam, zresztą nigdy nie
przegrałam żadnego pojedynku” – odparła. Nawet nie zaszczyciła go
spojrzeniem.
Przytaknął: wydawała się zdecydowana. Wzruszył ramionami
i skierował kroki w stronę wyjścia. Pomyślał, że jego romans z Sol
Montijos nie będzie już wyglądał tak jak dotychczas. Otworzył drzwi
sypialni, ale zanim przekroczył próg, rzucił jeszcze, nie odwracając
głowy:
„Zawsze jest ten pierwszy raz”.
Zamknął drzwi i od tamtej pory już nie widział Sol. Nie przejmował
się zbytnio tym, że ich przygoda dobiegła końca, ani tym, że stało się to
z jej inicjatywy. Wiedział, że w miłosnych potyczkach wymagane jest
zaangażowanie obu stron: kiedy ta druga na własne życzenie
postanawiała się wycofać, szanował jej decyzję. Nie godził się jednak na
to, by zerwaniu towarzyszyły arogancja i pogarda. Uważał, że należy
zachować takt i dobre maniery, nawet kiedy przyłapywał cię zdradzony
mąż. W takich sytuacjach najlepiej było wykazać się opanowaniem,
a jeśli ów osobnik żądał satysfakcji, przyjąć wyzwanie i stanąć do
pojedynku z sekundantami i świadkami, o świcie i z dala od Madrytu,
żeby nie przyciągać uwagi władz – król Filip już pięć lat wcześniej wydał
dekret zakazujący udziału w pojedynkach pod groźbą kary śmierci
i konfiskaty dóbr. W praktyce jednak nikt ich nie utrudniał, tym bardziej
jeśli chodziło o madryckich arystokratów. Pojedynek pozostał kwestią
honoru i hańby, zniewagi i znieważonych; zwłaszcza szlachcice widzieli
w nim sposób na szybkie rozwiązanie każdego problemu.
Francisco pojedynkował się trzykrotnie. Dwa razy na szpady i raz na
pistolety. Szczęśliwym zrządzeniem losu wyszedł cało ze wszystkich
tych starć, w przeciwieństwie do znieważonych mężów, których duma
została w ten sposób podwójnie zraniona. Nigdy jednak nie pozbawił
życia żadnego z nich – dwóm pierwszym zadał płytkie rany, a trzeciemu
przestrzelił ucho. Zawsze przestrzegał ustalonych zasad. Dlatego nie
potrafił wytłumaczyć sobie pogardy, z jaką potraktowała go kochanka;
zdziałała tylko tyle, że stracił zainteresowanie tą przelotną rozrywką.
Poprawił krótką perukę, którą wieńczyły trzy warkoczyki związane
błękitnymi jedwabnymi tasiemkami i spięte grawerowaną metalową
klamrą. Zszedł do salonu, gdzie Alfredo, Diego i don Gabriel rozprawiali
o stanie panny Castro przy urągająco lichym śniadaniu. Oparty o gzyms
zapalonego kominka, Alfredo powitał przyjaciela, unosząc filiżankę.
Diego zaprosił go do stołu, przepraszając za skromny posiłek: dał
kucharce wolne z powodu tragicznego wypadku, do którego doszło
w pałacu. Francisco usiadł i poprosił o jajka na miękko. Okazało się, że
pannie Amelii nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, choć nadal jest
obolała. Don Gabriel zapewnił jej opiekę, kazał też zabrać zwłoki
swojego człowieka i wyprawić mu pochówek. Powiadomiono ponadto
Trybunał Królewski, żeby podsędkowie, sędziowie ziemscy
i instygatorzy zapolowali na sprawców napaści.
– Trudno będzie ich złapać – ostrzegł, rozkładając serwetkę.
Diego spojrzał na niego z rezerwą. Jego pobladłe wargi świadczyły
o tym, że znajduje się pod wielką presją i że bardzo niepokoi go ta
sytuacja. Francisco zaczekał, aż podzieli się z nimi swoimi
przemyśleniami.
– Znaleźliby zbójców jedynie wówczas, gdyby chodziło o napaść na
zamożną kobietę; poza tym jeżeli atak rzeczywiście zaplanował don
Enrique, ci, którzy go dokonali, na pewno są już bardzo daleko albo nie
żyją – powiedział powoli przyjaciel.
Francisco pociągnął łyk gorącej czekolady z fajansowej filiżanki.
Otarł usta, po czym spojrzał na kompanów.
– To absurd znęcać się tak nad kobietą – zaprotestował.
Dla niego było to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Krzywdzenie
niewiasty świadczyło o męskiej słabości. Ze względu na swoją wyższą
pozycję mężczyzna powinien chronić kobiety, wielbić je i strzec
subtelności, jaką wszystkie w większym czy mniejszym stopniu się
odznaczały. Znęcanie się nad nimi było ze wszech miar odrażające, a do
tego niezgodne z chrześcijańskimi wartościami.
– Don Gabriel mówił, że w ostatnich miesiącach spotykała się
z markizem de Soto.
– Nie wiemy jednak, czy to tylko przyjaźń czy coś więcej – zauważył
Alfredo.
– Przyjmijmy, że coś ich łączyło. On spłaca wszystkie jej długi na
poczet zaręczyn, ona czuje się wolna i zrywa relację. Zazdrosny markiz
postanawia ją ukarać. W takim wypadku mielibyśmy do czynienia
z zemstą.
– To nie tłumaczy, dlaczego zostawił ją obok martwego Murzyna
i zawiadomił nas za pośrednictwem wizytówki – powiedział Alfredo, po
czym spojrzał na Gabriela. – Proszę nie brać tego do siebie.
– Może dowiedział się, że go śledzicie, i upiekł dwie pieczenie na
jednym ogniu – zasugerował Francisco, popijając przesłodzoną
czekoladę. – W każdym razie na dworze cieszy się dobrą opinią.
Świadczyły o tym informacje, których zasięgnął na temat markiza.
Don Enrique uchodził za hojnego człowieka o nienagannych manierach.
Wiedziano zaledwie o kilku jego kochankach, nie był zamieszany
w żaden miłosny ani polityczny skandal i twardo bronił Burbonów.
– Jedyną rzeczą, którą możemy uznać za pewnik, jest to, że panna
Castro nie znalazła się w tej sytuacji z własnej woli – dodał don Gabriel,
wypuszczając dym. – Kiedy się obudzi, może nas nieco oświeci.
Francisco uśmiechnął się, słysząc jego słowa, i spojrzał na Alfreda,
który powoli odwrócił się w ich stronę. Upił łyczek czekolady, usiadł
w fotelu i cmoknął.
Diego wstał i zaczął krążyć po salonie.
– Panowie – zaczął. – Mam świadomość, że panna Amelia nie
znalazła się w tej sytuacji motu proprio, ale nie wiemy, czy nie została
omotana przez niebezpiecznego osobnika, który zamydlił jej oczy. Don
Enrique mógł wykorzystać jej rozpaczliwą sytuację dla własnych
interesów.
Nie powiedział nic więcej, ale Francisco odniósł wrażenie, że dręczy
go niepokój. Jeżeli za wszystkim rzeczywiście stał markiz, oznaczało to,
że jest sprytnym graczem, zdolnym posunąć się do wszystkiego, by
osiągnąć ukryty cel.
Francisco zaproponował, żeby dla odprężenia zagrali w oczko albo
w kinala. Diego nawet nie odpowiedział. Don Gabriel spojrzał na brata,
który zamyślony wyglądał przez okno, podszedł do Francisca i oznajmił,
że z przyjemnością wróci do partii szachów. Rozgrywali ją już od kilku
miesięcy: na początku don Gabriel zwabił go w zasadzkę i uniemożliwił
mu przeprowadzenie roszady, ale w kolejnych ruchach Franciscowi
udało się osłonić króla wieżami i pionkami, a następnie przejść do
nieśmiałej ofensywy. Przyjął propozycję i razem opuścili salon; po
drodze uzgodnili, że teraz jego ruch. Zostawili Alfreda i Diega
pogrążonych w myślach, otoczonych ciszą pełną sprzecznych sygnałów.
Zanim Francisco skupił się na szachownicy, tknęło go przeczucie, że oni
także są pionkami w partii, która wystawi na próbę ich przyjaźń.
Tego samego dnia, 21 stycznia 1721 roku
Sol kolejny raz przylgnęła do poduszki, wdychając woń miętowych
perfum Francisca. „W takim razie odejdź” – brzmiały ostatnie słowa
markizy. On pożegnał się znacznie grzecznej, jak przystało na
dżentelmena. Kiedy opuścił jej alkowę, poczuła, że ta sytuacja różni się
od poprzednich. Nie był jak jej wcześniejsi, młodsi od niej kochankowie,
którzy wybuchali złością, upokorzeni i urażeni. Francisco zniknął z jej
życia z zimną krwią. Żadnego niby przypadkowego spotkania, żadnej
wizytówki, nawet prezentu. Nie to co inni. On po prostu się rozpłynął,
jakby była dla niego tylko rozrywką. Jedyną rzeczą, jaka po nim
pozostała, był ten miętowy zapach na poduszce. Dlatego co noc musiało
jej wystarczyć, że przytula się do niej zamiast do niego.
Wyrzucała sobie ten fałszywy krok. Może powinna była zaczekać, aż
Francisco bardziej zaangażuje się w ich związek, bardziej skupi na jej
osobie. Dała się zwieść jego delikatności, jego pochlebstwom, drobnym
podarkom, nieustannemu zabieganiu o jej względy. Żarliwe oddanie
w pościeli, to, że zakradał się do niej nocą niczym pirat Jack Rackham,
który niedawno zawisł na stryczku, że kochał się z nią, podczas gdy tuż
obok spał jej rogaty mąż, wszystko to zdawało się wskazywać, że jest
w niej zadurzony. Teraz było oczywiste, że się myliła. Martwił ją jego
dystans. Nie dlatego, że za nim tęskniła, ale dlatego, że chodziło nie
tylko o miłosną grę, lecz o znacznie wyższą stawkę.
Na miesiąc przed ucztą w Castamar don Enrique de Arcona, jeden
z najniebezpieczniejszych mężczyzn, jakich znała, przyszedł do jej loży
na pierwszym piętrze amfiteatru w Buen Retiro; zaprosiła go
umówionym ruchem wachlarza. Odwołując się do ich długoletniej
znajomości, oznajmił, że czas, by wznowili współpracę. Ucieszyła się:
markiz miał dla niej jakieś zlecenie, a ona już od dawna wiedziała,
czego zażąda w zamian. To właśnie wtedy – podczas rozmowy, w której
nic nie zostało powiedziane, ale wszystko było oczywiste – złożył jej
swoją niemoralną propozycję.
Miała wykorzystać kiełkującą znajomość z Franciskiem, z którym
zetknęła się kilkakrotnie w trakcie spotkań towarzyskich. Markiz chciał,
żeby opisywała mu w listach łączącą ich zażyłość, a w ostatnim
zniszczyła jego reputację. Prośba ta wiązała się z pewnym ryzykiem,
zwłaszcza dla niej. Francisco był bliskim przyjacielem don Diega de
Castamara, od którego wolała trzymać się z daleka. Miała ku temu
sekretne powody, bardziej niż wystarczające.
„Mogę zapytać, dlaczego chce pan, żebym zrobiła coś takiego?” –
dociekała, podczas gdy w tle rozlegał się głos głównego aktora.
„Wie pani doskonale, że nie” – odparł markiz.
Uśmiechnęła się, przekonana, że za chwilę don Enrique zapyta ją
o cenę. Zrobił to jednak dopiero przy pożegnaniu. Właśnie dlatego, że
tak długo zwlekał – a także po to, by potrzymać go trochę
w niepewności – powiedziała, że musi się zastanowić nad stosowną
zapłatą. Kilka tygodni później skapitulowała wobec jego monstrualnej
cierpliwości i napisała mu krótki liścik: „Może mnie pan w każdej chwili
odwiedzić”. Wkrótce potem markiz przysłał po odpowiedź złowrogiego
Hernalda de la Marcę.
„Pragnę być znowu wolna” – powiedziała mu tamtego poranka,
w dniu, kiedy rozpoczynała się uczta w Castamar. „Wolna jak przed
ślubem. Markiz de Villamar jest balastem, który już za bardzo mi ciąży”.
Nie musiała mówić niczego więcej, by Hernaldo zrozumiał, jak
ponownie uczynić ją wdową, tym razem z odziedziczonym po mężu
tytułem, który miał jej zapewnić autonomię i możliwość kontrolowania
gromadzonego przez całe życie majątku. Od tamtej pory wypełniała
swoją część umowy i aż do rozstania z Franciskiem przesyłała
markizowi listy. Zachowała tylko ostatni, zagrażający reputacji młodego
kochanka. Wiedziała, że to właśnie na nim najbardziej zależy don
Enriquemu; nie zamierzała mu go oddawać, dopóki nie otrzyma swojej
zapłaty. „Zawsze powinnaś mieć asa w rękawie” – radził jej ojciec.
„Pamiętaj, Sol, że twoja uroda to potężna broń, ale nie jest wieczna”.
Dlatego w pośpiechu wspinała się po szczeblach hierarchii społecznej.
Ojciec, zamożny mieszkaniec Valladolid, nie zostawił jej po śmierci
żadnego tytułu, jedynie duży posag, który wniosła swojemu pierwszemu
mężowi Demetriowi Velardemu, rejentowi z miejskiej kancelarii
starszemu od niej o prawie trzydzieści lat. Dzięki niemu zyskała wstęp
na dwór królewski.
Po naturalnej śmierci męża postanowiła sięgnąć po tytuł. Upatrzyła
sobie don Rodriga, księcia de Castañeda y Villalonga, który przyjechał
z Kartageny do Madrytu, by znaleźć żonę i osiąść w stolicy. Skąd mogła
wiedzieć, że to przedsięwzięcie jest skazane na porażkę? Poznała go na
podwieczorku wydanym przez Marię Luizę pod nieobecność króla
Filipa, pochłoniętego wojną przeciwko Habsburgowi. Ach, ci mężczyźni
i te ich wojny! Przez całe popołudnie dyskretnie kokietowała don
Rodriga. Kiedy popijając napój cesarski, wyjaśniał jej, że na czas pobytu
w Madrycie zatrzymał się w domu swojej kuzynki, dotknęła jego dłoni,
sięgając po to samo ciasteczko. Od tego momentu nie zwracał już uwagi
na żadną inną kobietę. Przez kolejne tygodnie słał jej liściki wskazujące
na to, że jest nią zainteresowany. Do kolejnego spotkania doszło
w domu hrabiny de Arcos. Księciu towarzyszyła jakaś niezwykle
elegancka, młodsza od niej kobieta. Sol wystraszyła się, że zagrozi jej
planom. Złośliwe języki szeptały, że to potencjalna rywalka. Podeszła do
nich dyskretnie, jak przystało na dystyngowaną damę. Wtedy je sobie
przedstawił.
„Moja droga Sol, oto doña Alba de Montepardo”.
„Znajome don Rodriga zawsze są mile widziane. Kochany,
powinniśmy czym prędzej przyjąć ją do naszego wąskiego kręgu” –
odpowiedziała, jakby byli sami, dając do zrozumienia, że nowo przybyła
nie ma własnych przyjaciół i powinni wyświadczyć jej tę przysługę.
Chciała umniejszyć jej pozycję społeczną i pokazać, że tylko Sol może
zapewnić jej dostęp do Rodriga.
Zdziwienie malujące się na twarzy dziewczyny wskazywało, że
przypisała tę impertynencję raczej brakowi wyczucia niż złym
intencjom. Problem pojawił się później, kiedy niczego nieświadomy
Rodrigo zaczął wychwalać towarzyskie talenty doñi Alby; stwierdził, że
przykuje uwagę wszystkich, kiedy zostanie przedstawiona na dworze.
„Obawiam się, że Rodrigo przesadza, jeśli chodzi o…”
„Naturalnie, kochany” – weszła jej w słowo Sol, otwarcie ją
ignorując. „Ma w sobie tę szczególną naiwność”.
Doña Alba posłała jej uśmiech, po czym powiedziała Rodrigowi, że
powinien jak najszybciej przywitać się z królową. Książę przeprosił je
i odszedł. Sol odczekała, aż będzie wystarczająco daleko, i z uśmiechem
przysunęła się do rywalki.
„Proszę mi wybaczyć szczerość. Widzę, że jest pani zainteresowana
don Rodrigiem, ale traci pani czas, bo nigdy nie zwróci uwagi na
kobietę taką jak pani. Powiem pani w zaufaniu, że jego serce należy już
do kogoś innego”.
Spodziewała się wymówek, ale doña Alba wybuchnęła krótkim
śmiechem i spojrzała na nią z lekkim politowaniem.
„Niemniej tyle o pani słyszałam, że chciałabym, byśmy zostały
bliskimi przyjaciółkami” – dodała szeptem Sol, jakby zdradzała jej jakiś
sekret.
„Mam nadzieję, że słyszała pani same pochwały” – odpowiedziała
doña Alba.
„Ależ oczywiście” – odparła obłudnie Sol.
Wyraz twarzy dziewczyny nieco się zmienił, w jej oczach pojawił się
groźny błysk.
„Ja natomiast nie miałam przyjemności słyszeć niczego o pani.
W zasadzie dopiero dziś rano dowiedziałam się o pani istnieniu od
mojego kuzyna, który był tak miły i zgodził się towarzyszyć mi podczas
tego spotkania, bo pragnął mi panią przedstawić” – oznajmiła
łagodnym, niezmienionym głosem.
W tym momencie Sol zrozumiała, że ta kobieta nie ma
matrymonialnych planów wobec Rodriga. Uśmiechnęła się, jak gdyby
nigdy nic, by uniknąć konfrontacji, do której sama doprowadziła,
i stwierdziła, że nie rozumie, co jej rozmówczyni ma na myśli.
„Moja droga doño Sol, oczywiście, że pani rozumie…” – przerwała
jej doña Alba, nieznacznie unosząc dłoń. „Nie wiem, dlaczego uznała
pani, że mogłabym konkurować z panią o względy mojego kuzyna. Jest
wyraźnie zainteresowany pani osobą, ale ma pewne obiekcje, słyszał
bowiem niepokojące plotki na pani temat. Prawdopodobnie właśnie
z tego powodu poprosił mnie o radę”.
Sol wiedziała, że bez względu na to, co powie, i tak nie uratuje już
sytuacji.
„Doño Albo, popełniłam niewybaczalny błąd. Pragnę zostać pani
przyjaciółką…”
„Nie tylko pani żywi taki zamiar, inni także go mają lub mieli. Ale
szczerze mówiąc, wątpię, żeby po dzisiejszym popołudniu mój kuzyn
w dalszym ciągu był panią zainteresowany”.
„Doño Albo, ja nie miałam zamiaru…” – próbowała się bronić Sol.
„Ależ oczywiście, kochana, że pani miała, i to właśnie jest w tym
wszystkim najzabawniejsze” – odpowiedziała doña Alba bezlitośnie. „Bo
widzi pani, droga przyjaciółko, jestem żoną Diega de Castamara, należę
do największego rodu grandów Hiszpanii. »Mój krąg« to po prostu
Krąg, inne się nie liczą”.
Następnego dnia cała madrycka arystokracja wykluczyła Sol ze
swego grona. Drzwi, które zawsze stały przed nią otworem, zostały
zamknięte na cztery spusty. Kobieta przestała dostawać zaproszenia na
poczęstunki i kolacje, na wieczorki literackie i pikniki. Zdesperowana,
zwróciła się po pomoc do don Enriquego de Arcony, którego poznała na
pogrzebie pierwszego męża. W odróżnieniu od pozostałych przyjął ją
w swoim domu, a nawet poczęstował słodkościami i gorącą czekoladą.
Starając się ukryć niepokój i rozgoryczenie, poprosiła go, żeby wstawił
się za nią u doñi Alby, z którą – jak słyszała – łączy go długa znajomość.
Markiz odparł, że od lat nie utrzymują kontaktów, ale tak się składa, że
dysponuje wiarygodnymi informacjami na temat tego, co dzieje się
w Castamar. Obiecał, że uprzedzi ją, kiedy doña Alba opuści posiadłość,
a wtedy ona zaaranżuje niby przypadkowe spotkanie i spróbuje
załagodzić konflikt. Była mu ogromnie wdzięczna – bardziej, niż to
okazała. Gdy tylko wsiadła do powozu, przykazała swojemu rejentowi,
by sprawdził, kim jest zaufany człowiek markiza. Wtedy to rozpoczęła
się ich wymiana przysług.
Dzięki informacjom od don Enriquego kilkakrotnie wpadała na
doñę Albę, ale ta nadal ją ignorowała. Kiedy Sol myślała, że już zawsze
będzie skazana na ostracyzm, don Rodrigo niespodziewanie przysłał jej
wizytówkę z zaproszeniem na spotkanie w ogrodach pałacu Buen
Retiro. Oczywiście bez wahania je przyjęła, przekonana, że poprosi ją
o rękę, ignorując rady kuzynki. Tak też uczynił, a ona przyjęła jego
oświadczyny. Jednak kiedy powiedział, że zamierza opuścić Madryt
i wrócić do Kartageny i że uszczuplony majątek pozwoli mu wprawdzie
zapewnić jej godne życie, ale nie na dworze królewskim, postanowiła
zrezygnować z tytułu i skromnej fortuny i poszukać czegoś lepszego
pomimo bojkotu ze strony doñi Alby.
Nie należała do szarych, pokornych kobiet. Od wczesnej młodości
ojciec wpajał jej, że powinna mieć ambicje, i była pewna, że cieszy się
jej osiągnięciami zza grobu, tak jak ona cieszyła się nimi, leżąc pod
marmurkowanym baldachimem. Dlatego odrzuciła oświadczyny
Rodriga. Nie przejmowała się, co sobie pomyśli: że bardziej interesują ją
jego fortuna i tytuł niż on sam. Kilka godzin później księżna Alba
wyśmiała ją przed swoimi przyjaciółkami w przypałacowych ogrodach.
Zdradziła, że tak naprawdę jej kuzyn posiada ogromny majątek, a ten
drobny wybieg miał na celu zdemaskowanie prawdziwych zamiarów
Sol.
Kiedy kobieta słuchała tych śmiechów, które raniły jej dumę, widząc,
że cały jej wysiłek poszedł na marne, przysięgła sobie, że zemści się na
doñi Albie, choćby za cenę własnego życia. I się zemściła, jeszcze jak!
Tu zszyła, tam popruła i w końcu osiągnęła swój cel. To ona, nikt inny,
stała za śmiercią księżnej.
Doszła do wniosku, że jej szansą na zemstę jest ów człowiek, który
pracował w Castamar na zlecenie don Enriquego. Postanowiła za
wszelką cenę odkryć jego tożsamość. Niedługo potem rejent jej ojca
dowiedział się, że chodzi o niejakiego Emilia zwanego Mańkutem,
koniuszego, który tresował konia don Diega, by zrobić z niego zabójczą
broń. Niełatwo było go przekonać, żeby zamiast tamtego wyszkolił
wierzchowca księżnej. Zlecenie od markiza miało datę ważności, nie
dałby rady ukradkiem trenować obu koni. Ona, rejent i Mańkut
uczestniczyli w niebezpiecznej grze. Gdyby sprawa wyszła na jaw, Sol
zyskałaby wroga nie tylko w osobie don Diega, który bez wahania by ją
zniszczył, lecz także don Enriquego, który jeszcze szybciej pozbawiłby
życia całą trójkę.
W końcu otrzymała swoje zadośćuczynienie: doña Alba zginęła. Po
jej śmierci Sol zaczęła powoli odzyskiwać utraconą pozycję, aż wreszcie
kilka lat później pojawił się ten stary ramol Esteban, markiz de Villamar.
Uległ jej wdziękom i pojął ją za żonę. Zdobyła upragniony tytuł
i majątek. „Najważniejszy jest w życiu awans” – powiedziała sobie.
Przeciągnęła się, wdychając zapach skradziony z poduszki
Francisca. Majordomus zawiadomił ją, że w pokoju myśliwskim czeka
Hernaldo de la Marca, który pilnie chce z nią porozmawiać. „Zapłata” –
pomyślała. „Może wreszcie zdobędę pełną wolność”. Niecierpliwie
wypatrywała pojawienia się tego człowieka, dlatego kazała mu czekać,
aż będzie w pełni gotowa. Starannie ubrana, z listem ukrytym w rękawie
sukni, opuściła sypialnię i weszła do saloniku. Złowrogi siepacz markiza
obrzucił ją pustym spojrzeniem i niezgrabnie skinął głową. Nie
odpowiedziała na jego powitanie.
– Niech pan powie don Enriquemu, że dotrzymałam swojej części
umowy i czekam na zapłatę – rzuciła wyniosłym tonem, nie bawiąc się
w grzeczności. – Minęło już kilka miesięcy.
Siepacz przez chwilę milczał, po czym podszedł do niej,
niebezpiecznie blisko. Czekała, wbijając w jego krucze oczy wzrok,
który uprzedzał, że jeżeli mężczyzna przekroczy niewidzialną linię
oddzielającą wysoką arystokrację od reszty śmiertelników, nie wyjdzie
stąd żywy. Wystarczyło, że wydałaby rozkaz swojemu wiernemu
rejentowi, a żołnierz zawisłby na miejskim placu.
– Nie jest pani zbyt ufna – odpowiedział złowrogim tonem.
– Ufam wyłącznie sobie, pieniądzom i władzy, jaką daje mi moja
pozycja społeczna.
– W takim razie nie ma się pani czego obawiać – stwierdził, podając
jej lnianą chusteczkę pokrytą szkarłatnymi plamami. – Może pani
przywdziać żałobę. Wypadek kolasy, konie wpadły w szał.
Nie posiadała się z radości. Wzięła zakrwawioną chusteczkę
i sprawdziła, czy są na niej inicjały jej nieżyjącego męża. Poczuła się
szczęśliwa na myśl, że zakończyła wspinaczkę i zdobyła szczyt.
Spojrzała na siepacza i posłała mu zadowolony uśmiech.
– Tu masz broń, która zniszczy reputację tego pyszałka. Ja już z nim
skończyłam – oznajmiła, wręczając Hernaldowi zalakowany list. –
Możesz odejść. I przekaż markizowi, że mam nadzieję, iż nieprędko się
zobaczymy. Proponuje mi układy, na których zyskuje tylko on.
– Tak mu powiem.
Po wyjściu służącego uśmiechnęła się lekko na myśl, że ojciec byłby
z niej dumny. Nieświadomie ściskała chusteczkę tak mocno, jakby
czepiała się tytułu. Blade opuszki jej palców kontrastowały ze
szkarłatnymi plamami.
ROZDZIAŁ 24

22 stycznia 1721 roku
Clara wstała wcześnie, żeby jak najprędzej zająć się pracą i nie
rozmyślać o śmierci Rosalíi. Poza tym miała ściśnięte serce, wciąż nie
wiedziała bowiem, dla kogo był przeznaczony okład.
Poprzedniego dnia, jeszcze zanim zdążyła zabrać się do obmyślania
jadłospisu, don Melquíades wezwał ją do swojego gabinetu. Złożył jej
kondolencje z powodu śmierci dziewczynki i powiedział, że choć
zatajenie choroby zasługuje na naganę, rozumie pobudki, jakimi się
kierowała.
„Panno Belmonte, nie mogę pozwolić, żeby po tak bolesnym
doświadczeniu od razu wróciła pani do pracy” – podsumował.
Była zmuszona podziękować mu za troskę. Chciała zapytać
o zdrowie jego ekscelencji, ale powstrzymała się z obawy przed
plotkami. Przez cały dzień odpoczywała, czytała i myślała o Rosalíi,
popłakując, kiedy ogarniał ją smutek.
Weszła do kuchni przepełniona poczuciem winy. Zamówiła
potrzebne wiktuały, po czym przekazała Elisie przez pomywaczkę, żeby
zajrzała do niej w wolnej chwili. Kilkakrotnie musiała powstrzymywać
łzy: wychodziła wtedy do spiżarni, by nie rozpłakać się na oczach
podwładnych. W pewnym momencie zobaczyła, że Beatriz Ulloa
nieumiejętnie sieka na pieńku cielęcinę. Ta nieokrzesana, ślamazarna
dziewczyna grała jej na nerwach. Marnowała okazję do nauczenia się
zawodu tylko dlatego, że czuła się bezpieczna pod skrzydłami doñi
Úrsuli. Clara uzbroiła się w cierpliwość: wzięła od Beatriz nóż i pokazała
jej, jak kroić mięso na proporcjonalne, równe kawałki. Dziewczyna
westchnęła, jakby to była kara, a nie lekcja. Clara zostawiła ją więc
i uzupełniła jadłospis z Carmen del Castillo, która chętnie się uczyła
i stawała się coraz lepszą kucharką.
Kiedy personel kuchenny przygotowywał śniadanie dla pana i jego
gości, zza drzwi wychyliła się uśmiechnięta Elisa. Clara wyszła na
korytarz z mocno bijącym sercem; musiała jak najszybciej rozwiać
swoje wątpliwości.
– Don Diego czuje się dobrze – powiedziała natychmiast
przyjaciółka. – Chodziło o pannę Castro. Napadli na nią jacyś bandyci…
Przywieziono ją w kiepskim stanie. Już nie musisz się martwić
o swojego ekscelencję – dodała czupurnie.
Clara poczuła ulgę, choć było jej przykro z powodu tego, co spotkało
pannę Castro.
– On nie jest „moim” ekscelencją, po prostu się o niego martwię.
Jak wszyscy – szepnęła. – I mów ciszej.
Jej słowa rozśmieszyły Elisę.
– Tak bardzo się martwisz, że aż postawiłaś się doñi Úrsuli. Wie już
o tym cała służba – stwierdziła z przekąsem, łapiąc ją za rękę.
Clara zesztywniała. Odprężyła się dopiero na wieść, że nie tylko ona
starła się z ochmistrzynią: przy obiedzie stoczył z nią bitwę sam don
Melquíades. Nawet walnął ręką w stół. Potem poszli się wykłócać
w jego gabinecie. Najwięksi plotkarze podsłuchiwali pod drzwiami, żeby
nie uronić ani słowa z ich rozmowy, dopóki pan Moguer nie przywołał
ich z powrotem do stołu. Podejrzenia Clary się potwierdziły: don
Melquíades i doña Úrsula toczyli ze sobą wojnę, od lat ukrywaną przed
resztą służby. Zrozumiała, że to ona była zapalnikiem, który ujawnił ich
jątrzący się konflikt.
– Nie wyobrażasz sobie, jaką minę zrobiła ochmistrzyni, kiedy don
Melquíades cisnął na stół serwetkę. Zrobiła się cała…
Elisa zamilkła. Zmrużyła powieki, bez słowa podeszła do drzwi
i delikatnie je otworzyła. Po drugiej stronie stała Beatriz – siekała
paprykę, podsłuchując ich rozmowę. Twarz Elisy przybrała wściekły
wyraz, służąca zacisnęła usta tak mocno, że aż zbielały.
– A ty czego szpiegujesz, wścibska dziewucho? Wynocha stąd, idź
węszyć gdzie indziej! – krzyknęła, przyciągając uwagę połowy personelu
kuchennego.
Wystraszona Beatriz odskoczyła i uniosła brodę urażona, jakby
spotkała ją jakaś niesprawiedliwość. Przez jej twarz przebiegł skurcz.
– Ja pracuję w tej kuchni. Ty jesteś tu jedyną osobą nie na swoim
miejscu – odparowała.
Clara stanęła między nimi i ucięła dyskusję. Kazała Beatriz obrać
czosnek, Elisie zaś powiedziała, żeby lepiej wróciła do swoich
obowiązków, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli.
– Nie ufaj jej. Kiedy diabeł się nudzi, zabija muchy ogonem –
odrzekła przyjaciółka, spoglądając ze złością na kuchtę.
Clara kazała jej się uspokoić i nie zwracać uwagi na Beatriz. Elisa
obrzuciła dziewkę kuchenną wymownym spojrzeniem i parsknęła
śmiechem, po czym oddaliła się korytarzem. Ale Clara wcale nie
zamierzała tego tak zostawiać. Po powrocie do kuchni podeszła do
dziewczyny i szepnęła nieznoszącym sprzeciwu tonem, że ma przestać
szpiegować, po czym poprosiła ją na korytarz. Nie znosiła gnuśności,
ludzi, którzy byli przekonani, że czeka ich porażka, jeszcze zanim
przystąpili do pracy, wyłącznie dlatego, że niewystarczająco się do niej
przykładali. Matka uczyła ją, że jeżeli ma coś zrobić, powinna zrobić to
dobrze i dać sobie na to wystarczająco dużo czasu. Beatriz tylko go
marnowała, niedbale krojąc cebulę i czosnek.
Przecięły kuchnię odprowadzane ukradkowymi spojrzeniami
pozostałych służących. Kiedy wyszły na korytarz, Clara odwróciła się
z nadzieją, że zobaczy na twarzy Beatriz choćby cień skruchy, ale
napotkała tylko bezczelne spojrzenie prostej dziewki broniącej władzy,
która nie należała do niej.
– Beatriz, jesteś tu już od kilku miesięcy, a wciąż nie potrafisz
drobno kroić – powiedziała. – Od razu widać, że nie jesteś kuchtą.
Dostałaś tę pracę wyłącznie dzięki doñi Úrsuli, żeby być jej oczami
w kuchni.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, udowadniając, że brak jej także
poczucia godności. Każdy inny na jej miejscu poczerwieniałby, słysząc
te słowa, tymczasem ona zachowywała się tak, jakby jej nie dotyczyły.
Clara zrozumiała, że gnuśność jest jej wrodzoną cechą, że zmieniała
miejsca pracy, nie ucząc się żadnego konkretnego fachu ani nie
czerpiąc z nich żadnych korzyści: raz była pokojówką, raz kuchtą.
Zapewne dlatego zwróciła uwagę doñi Úrsuli, która szukała właśnie
kogoś takiego: osoby odartej z godności, która wypełniałaby rozkazy,
nie zastanawiając się, czy są moralne, kogoś, kto ślepo oddałby się jej
sprawie dla wynagrodzenia i stanowiska przewyższającego jego
umiejętności.
– Nie umiem lepiej. Co mam według pani zrobić?
– Masz się przyłożyć.
– Ale ja nie umiem lepiej – powtórzyła wyzywająco. – Jeśli się pani
nie podoba, może pani porozmawiać z ochmistrzynią.
Clara cmoknęła ze zniecierpliwienia; nie rozumiała, jak to możliwe,
że Beatriz nie zdaje sobie sprawy z tego, iż jest marionetką w rękach
doñi Úrsuli. Najwidoczniej jej ograniczony intelekt nie sięgał tak daleko.
– Obie wiemy, że cię nie zwolni, ale grubo się mylisz, jeżeli sądzisz,
że doña Úrsula da ci dobre referencje. A z takim nastawieniem nie
spodziewaj się ich również ode mnie – wygarnęła jej, starając się mówić
jak najciszej.
Dziewczyna spojrzała na nią butnie. Zamierzała coś odszczeknąć,
ale Clara przerwała jej, gdy ta tylko otworzyła usta i wypowiedziała
kilka słów.
– Milcz i uważnie mnie posłuchaj. Niewykluczone, że któregoś dnia
doña Úrsula przestanie cię potrzebować albo ja będę miała wreszcie
dosyć twojej postawy i porozmawiam z don Melquíadesem.
Niewykluczone nawet, że odejdę z pracy, zastąpi mnie nowy kuchmistrz
i co wtedy? Od razu cię wyrzuci, bo do niczego się nie nadajesz, a doña
Úrsula bez wahania mu na to pozwoli, bo po co miałaby trzymać
w kuchni nieroba, skoro nie będzie już potrzebowała szpiega? Co się
stanie, kiedy opuścisz Castamar? To ty umrzesz z głodu, nie
ochmistrzyni. Kiedy stąd odejdziesz, będziesz tak samo bezużyteczna
jak na początku, bo zmarnowałaś okazję i nie nauczyłaś się ode mnie
fachu, który zapewniłby ci utrzymanie.
Beatriz wykrzywiła twarz, zniknęło jej wyniosłe spojrzenie. Myśl, że
może opuścić majątek, tak ją przeraziła, że aż zrobiła krok w tył.
– Nie będę cię więcej poprawiać. Kiedy postanowisz, że chcesz się
czegoś nauczyć, po prostu mi powiedz – zakończyła kuchmistrzyni. –
Zostaw to, co robiłaś, i weź się do zmywania, bo najwyraźniej na tym
kończą się twoje aspiracje.
Clara odwróciła się, nie dając jej szans na odpowiedź, i zniknęła
w głębi korytarza, zostawiając za sobą smutną, wyblakłą postać
utrzymującą cały ciężar strachu na drżącej brodzie. Po bucie, którą
demonstrowała jeszcze chwilę wcześniej, nie został nawet ślad.
Kuchmistrzyni postanowiła wykorzystać wolne, które jego
ekscelencja i marszałek dworu dali jej na dojście do siebie. Uprzedziła
Carmen del Castillo, że nie jest w stanie dłużej pracować, i roztrzęsiona,
wróciła do swojej izby. Jej targane sprzecznymi uczuciami serce
dźwigało już zbyt duży ciężar, a sprzeczka z Beatriz dodatkowo
przepełniła ją głębokim smutkiem. Nie czuła się bezpieczna nawet
w swoim pokoju, kiedy zaciągnęła zasłony i położyła się z twarzą
wtuloną w poduszkę. Wróciły gorzkie wspomnienia z przeszłości,
skrajna nędza, w jakiej przyszło im żyć. Żywiły się wtedy ziemniakami,
którymi normalnie karmiono trzodę i które ku zaskoczeniu ojca Clara
dodawała niegdyś do olla podrida. Zatęskniła za radami matki będącej
tak daleko od niej, w Rzymie albo w Państwie Kościelnym. Pomyślała
o swojej siostrze Elvirze, która w czasach największego głodu
prowadziła ją niczym ślepca, w milczeniu znosząc jej rozpacz. Za nią
wyłonił się duch Rosalíi, z bladą twarzą i skręconym karkiem; spoglądał
na nią pustymi oczami z zimnego podwórza.
Odwróciła głowę na poduszce i dalej nurzała się we wspomnieniach,
aż w końcu podkradł się do niej sen i zawładnął jej ciałem. Ostatni
obraz, który stanął jej przed oczami, już nieraz zapierał jej dech.
Wyraźnie zobaczyła tę scenę: don Diego podchodził do niej, delikatnie
unosił jej podbródek i ocierał łzy lnianą chusteczką pachnącą
lawendowym olejkiem.
Tego samego dnia, 22 stycznia 1721 roku
Amelię obudziło ukłucie bólu między żebrami, tak ostre, że zaparło
jej dech w piersiach. Nie wiedziała, gdzie jest, poczuła się zagubiona,
a jej sercem zawładnął strach. Próbowała coś powiedzieć, ale z jej
gardła wydobył się tylko bełkot: miała spuchnięty i twardy jak z metalu
język. Poruszyła się i zdała sobie sprawę, że leży w miękkiej lnianej
pościeli. Usłyszała też, że ktoś przy niej czuwa. Czuła się uwięziona
w obolałym ciele, chciała otworzyć oczy, ale nie mogła. Twarz
przeszywał jej rozdzierający ból, lewa powieka, pulsująca i całkowicie
zamknięta, była ciężka niczym granitowa płyta. Udało jej się unieść
prawą, ale przypłaciła to ostrym kłuciem.
Dostrzegła dwie rozmazane postacie, które podeszły do niej, widząc,
że odzyskała przytomność. Ich bliskość sprawiła, że wróciły
przerażające obrazy i strach. Kiedy w środku nocy wracała ze spotkania
z markizem, stangret nagle zatrzymał konie i uciekł. Zanim
zorientowała się, o co chodzi, jakiś zakapturzony mężczyzna cuchnący
potem uderzył ją w twarz twardymi jak skała knykciami. Cios był tak
mocny, że poczuła tylko, jak jej szyja odwraca się z trzaskiem, po czym
straciła przytomność. Kiedy ją odzyskała, ktoś wywlekał ją za włosy
z powozu, jakby ciągnął tuszę wołową. Rzucił ją w kałużę. Padał deszcz.
Przerażona, próbowała uciec, ślizgając się na błotnistej drodze. Potknęła
się i upadła na sztywne, nieruchome ciało czarnoskórego mężczyzny.
Krzyknęła wystraszona, przekonana, że ją zniewolą i zostawią jej zwłoki
obok martwego dzikusa. Spróbowała wstać, ale zaczepiła nogą o własną
suknię i znów wylądowała w błocie. Czyjś but kopnął ją w żebra. Leżała
na ziemi zwinięta w kłębek i wrzeszczała z przerażenia, podczas gdy
napastnicy okładali ją grubymi kijami. W końcu przestała krzyczeć,
oszołomiona wszechogarniającym bólem. Kiedy jej świadomość była
już równie sparaliżowana jak ciało, najsilniejszy z nich, prawdopodobnie
przywódca, podszedł i wyciągnął nóż. Oznajmił, że wybiła godzina
śmierci. Szarpnął ją za włosy, wydobył jej twarz z błota i rozciął jej
prawy policzek.
Na to wspomnienie z trudem uniosła dłoń i spróbowała przyłożyć ją
do twarzy. Powstrzymała ją jedna z rozmazanych postaci, ostrzegając
starczym głosem, że nie powinna dotykać rany, bo może wdać się
zakażenie, a wtedy jej stan jeszcze się pogorszy.
– Doktor Evaristo – przedstawił się. – Jest pani w dobrych rękach.
Zrozpaczona, wybuchnęła urywanym szlochem; dotarło do niej, że
straciła urodę, że odtąd stanie się budzącym litość pariasem. Poczuła
się równie bezbronna jak wtedy, kiedy tamta bestia odwróciła ją na
plecy i zostawiła w błocie z rozpłatanymi twarzą i sercem. Jej
sponiewierana dusza była teraz ucztą dla hien. Po upokorzeniu, jakiego
doznała od hrabiego de Guadalmin, padła ofiarą okrucieństwa don
Enriquego, który przez ostatnie miesiące zmuszał ją do pożycia. Nie
miała nawet siły, żeby go zwyzywać…
Wywnioskowała, że znowu jest w Castamar, w jednym z pokoi
gościnnych. Fakt, że trafiła akurat do pałacu don Diega, kazał jej
podejrzewać, że za atakiem stoi markiz, choć nie miała na to żadnych
dowodów. Domyślała się, że jego obsesyjne pragnienie, by wyszła za
mąż za księcia, miało na celu pozbawienie go dobrego imienia: kiedy
Amelia i Diego by się zaręczyli, don Enrique skompromitowałby go,
ujawniając, że już dawno utraciła cnotę. Nie wiedziała jednak, co pcha
go do takiego działania.
Otworzyła usta i poprosiła o wodę. Stary doktor w krótkiej
przypudrowanej peruce pomógł jej się napić i poprosił drugą postać –
dziewczynę ze służby – żeby wezwała don Gabriela.
– Nie chcę… żeby ktokolwiek widział… mnie w tym stanie –
wyjąkała.
– Przykro mi to mówić, panno Amelio, ale przywieźli tu panią
w znacznie gorszym stanie. Nie będą zaskoczeni. Od prawie dwóch dni
leży pani pogrążona w tym półśnie, ale dzięki Bogu wreszcie ustąpiła
gorączka.
– Kto mnie… tu… przywiózł? Czy… don Diego?
– Nie, don Gabriel. Gdyby nie on, wątpię, czyby pani przeżyła.
Kiedy doktor mierzył jej tętno i temperaturę, jego sylwetka zaczęła
nabierać ostrości. Ułożył dłoń Amelii na łóżku i spakowawszy swoją
walizeczkę, ruszył w stronę wyjścia. Powiedział, że powinna teraz
odpoczywać, a resztę zostawić naturze. Kiedy był już w drzwiach,
usłyszała głos don Gabriela, który pytał o jej stan. Milczała,
powstrzymując łzy. Nie pojmowała, jak to się stało, że zawdzięcza życie
Murzynowi, pariasowi wśród arystokratów, przybranemu bratu
hiszpańskiego granda mogącemu szczycić się swoim nazwiskiem
wyłącznie w obrębie Castamar. Życie jawiło jej się jako ponury żart –
teraz ona była takim samym pariasem jak on. Pomyślała, że od tej pory
będzie zapraszana na wieczerze z litości i że już żaden wysoko
postawiony szlachcic nie zechce jej poślubić.
Chociaż don Gabriel był tylko Murzynem, kiedy wszedł do komnaty,
zawstydziła się, że widzi ją w takim stanie, ze spuchniętymi, podbitymi
oczami i szwem na prawym policzku.
– Nie ma się czego wstydzić, panno Castro – powiedział życzliwym
tonem. – Musi pani jak najwięcej odpoczywać. Jest pani bezpieczna.
Instygatorzy z Trybunału Królewskiego zostali już o wszystkim
poinformowani i szukają przestępców.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale jej spuchniętą twarz wykrzywił
jedynie grymas. Z trudem wyszeptała „dziękuję”, by wiedział, jakie
uczucia budzi w niej świadomość, że ocalił jej życie.
– Powinna pani odpoczywać – powtórzył. – Jest jeszcze wcześnie,
trochę snu przed obiadem dobrze pani zrobi.
Pokora, z jaką przyjął jej podziękowania, przypomniała jej, że ona
sama jest częścią spisku, który markiz uknuł przeciwko Castamarom.
Miała ochotę do wszystkiego się przyznać, nie bacząc na konsekwencje,
jakie spotkałyby za to ją i jej matkę, ale za bardzo się bała. W oczach
stanęły jej łzy, poczuła silne ukłucie w tęczówce.
– Ja… – wybełkotała z ogromnym trudem.
– Nie, proszę się nie forsować.
Don Gabriel zapewnił, że niczego jej nie zabraknie i że będzie pod
opieką doktora Evarista. Zamierzał wyjść, żeby jej nie przeszkadzać.
Wystraszyła się, że znów zostanie sama. Mimo obolałych żeber
przekręciła się na bok i z załzawionymi oczami poprosiła, żeby chwilę
zaczekał.
– Mam… do pana… nietypową… prośbę – powiedziała.
– Czego tylko pani sobie życzy, panno Castro.
– Czy mógłby pan… zostać… przy mnie i… potrzymać mnie za
rękę?
– Oczywiście – odpowiedział po prostu. – Jeśli pani pozwoli,
przysunę do łóżka krzesło.
Jego dotyk był zdecydowany, ale delikatny, a palce – szerokie
i mocne. Nie obchodziło jej, że jest czarny, nie miało dla niej znaczenia,
czy może podejmować samodzielne decyzje; pragnęła jedynie, by ta
dłoń nigdy jej nie puszczała.
– Muszę panu wyznać… że jestem… przerażona.
– Może pani spokojnie spać, nic złego pani nie spotka. Nie, dopóki
ja tu jestem.
Uczepiła się dłoni don Gabriela jak rozbitek chwytający się szalupy
ratunkowej, która jest jego jedyną szansą na przeżycie sztormu.
Uśmiechał się do niej, żeby podnieść ją na duchu. We śnie kilka razy
niespokojnie się poruszyła, wystraszona wspomnieniem krzepkiego
mężczyzny, który odebrał jej urodę.
Kiedy się obudziła, było już południe. Don Gabriel zasnął, trzymając
ją za rękę. Przyjrzała mu się i pomyślała, że rysy delikatniejsze niż
u innych przedstawicieli jego rasy, mocny podbródek, oczy
o przenikliwym spojrzeniu, krótkie kręcone włosy i usta jak
namalowane dodają mu subtelnej urody. Rozległo się pukanie do drzwi.
Don Gabriel uniósł powieki i napotkał jej wzrok. Poczuła wstyd, jakiego
doświadczała tylko przy dżentelmenach, i gwałtownie wyrwała mu rękę.
– Proszę wybaczyć, że się zdrzemnąłem – powiedział, wstając
z krzesła.
Zrobiło jej się głupio, że doprowadziła do takiej sytuacji. Zamyśliła
się, kontemplując jego oblicze, które nagle wydało jej się piękne. Kiedy
wystraszona cofnęła dłoń, don Gabriel poczuł się odtrącony. Postąpiła
niesprawiedliwie wobec człowieka, który niczym sobie na to nie
zasłużył. Kiedy wpuścił służącą niosącą na tacy bulion, pieczonego
gołębia i pszenne pieczywo, poczuła pilną potrzebę, aby go przeprosić.
Modliła się, by pokojówka jak najszybciej opuściła komnatę; nie
chciała prosić go w jej obecności, żeby przy niej został. Zależało jej na
dyskrecji, bała się, że wśród służby rozejdzie się plotka, że Amelia
Castro błagała czarnoskórego mężczyznę, aby z nią posiedział. Dlatego
w końcu nic nie powiedziała. Don Gabriel pożegnał się szarmancko,
a kiedy wyszedł, ogarnął ją dziwny niepokój. Zjadła obiad i ponownie
opadła na poduszki, z nadzieją, że don Gabriel wróci przed zmrokiem
i będzie mogła go przeprosić. Niestety tak się nie stało. Nie mogła
zasnąć, płonący kominek przypominał jej mrok spowijający powóz
i bicze piorunów, które trzaskały na niebie tamtej nocy, kiedy jej życie
i jej twarz zostały na zawsze naznaczone.
ROZDZIAŁ 25

23 stycznia 1721 roku
Po ostatnim starciu z doñą Úrsulą Melquíades przez dwa dni zwlekał
z podjęciem decyzji. Ochmistrzyni czyhała na niego niczym puchacz,
chcąc się przekonać, czy jego bunt na oczach służby był jednorazowym
aktem odwagi, czy też początkiem zmian w Castamar. Stoczywszy
zaciętą walkę z samym sobą, postanowił, że nie pozwoli dłużej się
poniżać; przeszłość ciążyła mu niczym blok granitu. Co ciekawe, kiedy
wreszcie się zdecydował, zaszła w nim wewnętrzna przemiana. To ona
sprawiła, że szedł teraz z wysoko podniesioną głową do salonu,
w którym książę grał na klawesynie.
Oczywiście od dawna żałował tego, co zrobił; zwłaszcza że zdradził
człowieka odznaczającego się tak prawym charakterem jak don Diego.
Częstokroć szukał usprawiedliwienia w trwającej wówczas wojnie. Ale
z biegiem lat jego postępek zamienił się w marmurową płytę, która
przygniatała mu sumienie, niezależnie od szantażu ze strony doñi
Úrsuli. Ubolewał nie nad tym, że walczył o interesy Katalonii, ale że
oszukał swojego pana. Powinien był opuścić Castamar i przyłączyć się
do walki. Brakowało mu jednak waleczności, a lojalność wobec don
Diega ostatecznie wzięła górę nad lojalnością wobec ówczesnego
cesarza. Dlatego kiedy postanowił wyjawić swój sekret księciu, jego
udręczona, zmęczona cierpieniem dusza wreszcie doznała ulgi; jakby
ratowanie właściwej Elquizom godności sprawiło, że chwilowo odzyskał
także kontrolę nad własnym życiem. Nie obchodziło go, że któryś ze
szpiegów zawiadomi doñę Úrsulę. Uważał, że jej panowanie też wkrótce
się skończy, to była tylko kwestia czasu: po jego wydaleniu pojawi się
nowy marszałek, którego nie będzie już mogła szantażować. Z twarzą
zlaną potem pokonał korytarz wypełniony dźwiękami klawesynu. Stanął
pod drzwiami, zaczekał, aż książę dogra do końca utwór, i dopiero
wtedy zapukał. Wszedł, kiedy pan zaprosił go do środka.
– Witam was, ekscelencjo, chciałbym omówić z wami na osobności
pewną sprawę, w dogodnym dla was momencie – poprosił.
Don Diego podniósł się z uśmiechem i odpowiedział, że ten
moment jest równie dobry jak każdy inny. Melquíades schylił głowę
i wszedł do salonu, ale zanim zdążył otworzyć usta, rozległy się dwa
stuknięcia do drzwi. Doskonale znał to mocne, oszczędne pukanie.
W progu stanęła zdyszana doña Úrsula; pomyślał, że pewnie biegła, by
zdążyć na czas.
– Ekscelencjo – powiedziała czym prędzej. – Chciałabym
porozmawiać z wami sam na sam jeszcze tego ranka.
Don Diego lekko uniósł brwi; musiało dziać się coś ważnego, skoro
dwoje najwyższych rangą służących przychodziło do niego w jakiejś
prywatnej sprawie. Melquíades odruchowo przygładził wąs i zacisnął
pięści. Nie po to tu przyszedł, żeby teraz doña Úrsula manipulowała
księciem za jego plecami. Zanim zdążyła opuścić salon, powiedział:
– Jeżeli wasza ekscelencja nie ma nic przeciwko temu, chciałbym
wyłożyć moją sprawę w obecności doñi Úrsuli, jako że dotyczy ona
także jej.
Don Diego skinął głową, jeszcze bardziej zdumiony. Ochmistrzyni
zrobiła skruszoną minę, świadoma, że prawda zaszkodzi również jej,
jako że zbyt długo trzymała w tajemnicy sekret marszałka. Melquíades
uniósł brodę i spojrzał na księcia, starając się zapanować nad
przyspieszonym oddechem.
– Wiem, że to, co teraz powiem, sprawi, iż wasza ekscelencja straci
do mnie zaufanie, może już do końca życia, i zrozumiem, jeżeli
postanowi wydalić mnie z Castamar.
– Na miły Bóg, panie Elquiza, to nie może być aż tak poważna
sprawa.
Melquíades przełknął ślinę i z napięciem spojrzał na doñę Úrsulę,
która mierzyła go lodowatym, pełnym pogardy wzrokiem. Skupił uwagę
na księciu, który czekał na wyjaśnienia. Wiedział, że słowa, które teraz
wypowie, na zawsze przypieczętują jego przyszłość.
– Ekscelencjo, podczas wojny wykorzystałem swoją pozycję
w Castamar i wykradałem wasze tajemnice, żeby przekazywać je
zwolennikom arcyksięcia. Wiele lat temu pani Berenguer znalazła
notatki, które są tego dowodem. Przyszła tu po to, żeby je wam pokazać
i okryć mnie hańbą – powiedział jednym tchem.
Na wieść o zdradzie człowieka, którego uważał za swojego wiernego
sługę i członka rodziny, don Diego przekrzywił głowę i rzucił mu
rozwścieczone spojrzenie. Nie wierzył własnym uszom. Zagryzł wargi
tak mocno, że aż zbielały, z zaciśniętych pięści odpłynęła krew.
Melquíades pochylił głowę, dotykając piersi podwójnym podbródkiem.
– Co pan powiedział? – zapytał książę i stanął na wprost niego.
W jego głosie brzmiał zawód. Marszałek podniósł wzrok na
rozeźloną twarz don Diega; wydawało mu się, że książę nagle urósł
i zamienił się w jednego z tytanów Hezjoda.
– Byłem stronnikiem cesarza Karola, wasza ekscelencjo. Oczywiście
kiedy opuścił Katalończyków, już nie…
– Cisza!!! – Don Diego ryknął niczym ranne zwierzę, tak głośno, że
doña Úrsula zrobiła krok w tył. – Pan mnie… zdradził? – Jego
zaczerwienione oczy zaszły łzami rozczarowania hamowanymi przez
gniew. – Moja rodzina darzyła pana lojalnością, a… pan odpłacił mi się
w taki sposób?
Mimo postawnej sylwetki Melquíades nagle się skurczył, jakby
wstyd zamienił go w marną istotę pozbawioną honoru i prawa głosu.
Nie mógł przytoczyć żadnych argumentów, nie mógł zakwestionować
oskarżeń don Diega, pozostawało mu tylko pogodzić się z utratą pracy
albo gorszą karą, jaka spotka go za ten najhaniebniejszy z czynów. To
prawda, że cała rodzina darzyła go zaufaniem. Na usta cisnęła mu się
teraz lawina słów, ale żadne z nich nie chciało przejść przez gardło,
jakby miał na szyi stryczek niepozwalający mu przełknąć własnej
zdrady, tego niechlubnego postępku, który miał prześladować go już do
końca życia. Don Diego z zatrważającą siłą wyrżnął pięścią w tacę ze
śniadaniem, po czym roztrzaskał ją o ścianę, nie będąc w stanie
pohamować wściekłości. Podszedł do Melquíadesa z uniesionym
w górę palcem i zmierzył go dzikim wzrokiem. Doña Úrsula zrobiła
kolejny krok w tył, wystraszona hukiem, który wstrząsnął całym
salonem.
– Hańba! Nie poznaję pana, nie wiem, kim pan jest! Nie wiem,
dlaczego jest pan w moim domu! Gdyby był mi pan równy stanem,
zażądałbym satysfakcji, tu i teraz. Wynocha!!!
W salonie zapadła ciężka cisza naładowana rozczarowaniem
i niedowierzaniem. Książę wbił swoje błyszczące źrenice w przerażone,
zwilgotniałe oczy marszałka. Każda łza otwierała piekące rany w jego
duszy. Melquíades próbował prosić o wybaczenie, na które nie
zasługiwał. Don Diego zaczął krążyć po salonie; nie wiedział, co mógłby
mu jeszcze powiedzieć.
– Tak, ekscelencjo. Opuszczę Casta…
– Niczego pan nie zrobi! – krzyknął książę i zaszedł go od tyłu
niczym sfora psów. – Pan jest niczym!!! Nie może pan oddychać bez
mojego pozwolenia! Nie może pan myśleć bez mojego pozwolenia! Nie
może pan odejść bez mojego pozwolenia! Precz mi z oczu!
Walnął w stół otwartą dłonią. Doña Úrsula zadrżała, wystraszona
jego brutalnością. Melquíades nawet na nią nie spojrzał; pożegnał się
i wyszedł, zostawiając w salonie część swojej godności i honoru,
którego już nigdy nie zdoła odzyskać. Wiedział, że ochmistrzyni uda
zmieszanie, kiedy książę każe jej wyjaśnić, dlaczego dopiero teraz
zamierzała mu o wszystkim powiedzieć. Zanim odszedł od drzwi,
usłyszał, jak ta szczwana lisica tłumaczy panu, że chciała tylko
oszczędzić mu cierpienia, z jakim wiązałoby się poznanie tak bolesnej
prawdy, ale z biegiem lat tajemnica coraz bardziej jej ciążyła.
Oddalał się korytarzem, nie wiedząc, dokąd się udać, niczym
dryfujący wrak. Zza ściany dobiegały wściekłe warknięcia don Diega,
który wyładowywał teraz swoje rozczarowanie na doñi Úrsuli.
– Nie może pani o tym decydować, ma pani wobec mnie
zobowiązania! – krzyknął.
– Tak, ekscelencjo. Proszę mi wybaczyć brak rozwagi w tej sprawie.
– Wynocha! – wrzasnął w momencie, gdy Melquíades dochodził do
załomu korytarza.
Zobaczył, jak doña Úrsula opuszcza salon i z progu zamkniętych
drzwi wbija w niego nabrzmiałe pychą spojrzenie, które mówiło, że
wbrew temu, co sądzi, teraz zaczyna się jej prawdziwe panowanie nad
Castamar. Wiedział, że będzie nieubłagana, że postara się jak najdłużej
opóźniać przyjęcie nowego marszałka, uniemożliwiając zatrudnianym
na próbę kandydatom awans powyżej własnej pozycji. Będzie grała na
zwłokę, aż wreszcie don Diego uzna – być może chcąc uniknąć
kolejnych rozczarowań – że niepotrzebny mu marszałek dworu, skoro
wszystko chodzi jak w zegarku.
Uniósł brodę, godząc się ze swoją porażką, jak ktoś, kto oddaje
klucze do miasta, bo nie jest w stanie dłużej go bronić. Oblężenie trwało
już zbyt długo. Melquíades miał nadzieję, że z czasem uda mu się
zapomnieć o tym mrocznym etapie swojego życia. Zganił się za to, że
nadal podziwia skuteczność i silny charakter przeciwniczki. Pomyślał,
że ta kobieta nigdy nie zazna miłości ani ciepła, które mógłby jej dać
drugi człowiek. Czasami łapał się na tym, że wyobraża sobie, jak by to
było, gdyby ochmistrzyni miała odmienny temperament. Nawet teraz,
w obliczu całkowitej porażki, przywoływał w myślach obraz tej innej
doñi Úrsuli, mniej rozgoryczonej życiem, milszej i uczynniejszej. „Nie
bądź głupcem” – złajał sam siebie. „Lepiej zapomnieć o wszystkim, co
ściągnęła na ciebie ta kobieta”. Powinien wyjechać jak najdalej, najlepiej
do swojej ukochanej Katalonii.
Spędził tam całe dzieciństwo, pod opieką stryja, w towarzystwie
kuzynów. Kiedy był zaledwie rocznym oseskiem, a jego siostra nie
wyszła jeszcze z brzucha matki, ojciec wyruszył do Madrytu z nadzieją,
że dorobi się w stolicy; dwanaście lat później został marszałkiem dworu
w Castamar. Melquíades dołączył do niego wraz z matką i młodszą
siostrą Ángeles. Od tamtej pory nie był w Katalonii; pomyślał, że
najwyższy czas wrócić w rodzinne strony. Dzięki oszczędnościom
mógłby otworzyć jakiś mały interes, który pozwoliłby mu zarobić na
życie. Może piekarnię? To marzenie wydało mu się teraz nieosiągalne.
Wiedział, że jeżeli rozejdzie się wieść o jego zdradzie, czeka go życie
w skrajnej nędzy. Dlatego kiedy wymieniał spojrzenia ze swoją
przeciwniczką, w jego wzroku malowało się życzenie, by wbrew jej
nadziejom jego następca zaprowadził porządek w pałacowej hierarchii.
W jej oczach dostrzegł tylko lodowaty triumf. Oddaliła się korytarzem,
zostawiając Melquíadesa samego, jakby był jedną z twarzy
namalowanych na wiszących na ścianie obrazach.
Zaszył się w swojej izbie jak więzień, świadomy, że ma przed sobą
długie dni i samotne noce oczekiwania na decyzję jaśnie pana. Wojna
już się skończyła, nie groził mu więc pluton egzekucyjny, ale don Diego
mógł kazać wygnać go z Hiszpanii za zdradę rodziny albo wymierzyć
mu jeszcze gorszą karę. Tak czy inaczej los Melquíadesa był już tylko
w rękach Boga i jego ekscelencji. Mimo strachu, mimo ściśniętego
żołądka i brzucha pełnego kamieni czuł, że zrzucił z pleców ciężkie
brzemię przeszłości. Zaczął przygotowywać się do opuszczenia
Castamar. Spakował swoje rzeczy i oszczędności, zostawiając miejsce
na największy skarb: zeszyty w twardych okładkach, w których dzień
po dniu opisywał wydarzenia z pałacowego życia, jakby prowadził
dziennik okrętowy. Musiał zaczekać, aż don Diego pozwoli mu je
zabrać, albo poprosić siostrzeńca, żeby je dla niego przechował.
Wiedział, że Roberto wkrótce dowie się o jego zdradzie: może przyjdzie
do niego z wymówkami, zawiedziony postępowaniem wuja, a może nie
będzie chciał go już więcej widzieć. Doña Úrsula na pewno wszystko
rozpowie, prawdopodobnie podczas obiadu, kiedy to gromadziła się
cała służba.
Ale dzień mijał i nikt się nie pojawił, nie przyniesiono mu nawet
obiadu ani kolacji. Postanowił, że przynajmniej nie umrze z głodu,
i wybrał się do pobliskiej gospody. Dopiero następnego dnia w południe
w jego izbie zjawiła się Clara Belmonte z tacą. Przeprosiła, że nie
przyszła wcześniej, ale podobno doña Úrsula poinformowała o jego
sytuacji tylko starsze sługi, świadomie wykluczając ją z tego grona.
Kuchmistrzyni dowiedziała się o wszystkim od pana Casony.
– Proszę się nie martwić – odparł. – Wybrałem się do małej gospody
przy trakcie na Boadillę.
Clara Belmonte była jednak stanowcza; oświadczyła, że dopóki ona
zawiaduje kuchnią, Melquíades codziennie będzie dostawał swoje
posiłki, niezależnie od tego, co powie na to doña Úrsula. Naiwnie
myślał, że ochmistrzyni rozgłosi, dlaczego popadł w niełaskę, ale ona
okazała się znacznie sprytniejsza: pozwoliła, by plotki same się rozeszły,
żeby nikt nie mógł stanąć po jego stronie. Zabroniła składać mu wizyty,
jednak panna Belmonte złamała jej zakaz. Przekazała ochmistrzyni
liścik z informacją, że nie przestanie go odwiedzać. Wyobraził sobie
wyraz twarzy i czerwone z gniewu policzki doñi Úrsuli. Clara Belmonte
nie miała pojęcia, że tym uczynkiem podbiła jego serce. Było jej
przykro, że znalazł się w takim położeniu, a jeszcze bardziej, że odejdzie
z Castamar. Zaczął się głupio tłumaczyć, choć dobrze wiedział, co robi,
kiedy zdradzał księcia, a po zakończeniu wojny ograniczył się do
wyrzutów sumienia. Wysłuchała go uprzejmie, po czym powtórzyła mu
to, co mawiała jej matka: „Takie przypadki są zawsze dobrą okazją do
wybaczenia”.
Po wyjściu panny Belmonte dokończył drobiową potrawkę z jajkiem
na miękko zalaną przepysznym bulionem, w którym z rozkoszą maczał
pszenne pieczywo. Kiedy po posiłku odruchowo układał ze sztućców
martwą naturę, umieszczając łyżkę między okruchami chleba a pustą
szklanką po winie, drzwi do jego izby gwałtownie się otworzyły. Roberto
wpadł do środka bez pukania i wściekły, zaczął krążyć po pokoju.
Wytrzeszczał oczy i czochrał rękami włosy.
– To prawda, wuju? – pytał raz za razem.
Skąpany popołudniowym światłem Melquíades przypominał postać
z obrazów Zurbarána. Próbował wyjaśnić siostrzeńcowi, że trwała
wojna, ale Roberto chciał jedynie wiedzieć, czy doña Úrsula mówiła
prawdę. Przestał się więc tłumaczyć i przytaknął. Przerażony chłopak
spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Mój Boże, mój Boże – powiedział, zaciskając pięści. – Po co były te
wszystkie nauki, to czekanie, to dobre wychowanie i maniery? Po co
mnie wuj tego uczył?
– Jesteś moim siostrzeńcem, przygotowywałem cię, żebyś…
– Nie. Niech wuj się nie waży tego mówić. Skrywał wuj sekret… aż
do tej pory. Nawet ja i matka o niczym nie wiedzieliśmy.
– Jesteśmy Katalończykami…
– Nic mnie to nie obchodzi! Nie rozumie wuj, prawda? Ani ja, ani
matka nie znajdziemy teraz pracy, staniemy się pariasami. Nikt
w Hiszpanii nie zatrudni siostrzeńca zdrajcy Castamarów. Wystarczy, że
książę nas wyrzuci, a już zawsze będziemy żyć w nędzy.
Roberto zamilkł rozczarowany, jakby prawda na temat przeszłości
pokryła wyidealizowaną postać wuja gęstym czarnym błotem. W jego
oczach malowało się niezrozumienie. Melquíades podszedł do
siostrzeńca i położył mu dłoń na ramieniu, chcąc go uspokoić.
– Jego ekscelencja nie będzie cię winił… – powiedział wreszcie.
– Będzie, wuju, a nawet jeżeli on nie, to reszta na pewno tak.
– Don Diego nie wyrzuci cię za moje błędy – próbował go
pocieszyć. – Wyrzuciłby cię za twoje. Znam go, odkąd…
– Okrył wuj hańbą całą rodzinę. Muszę powiedzieć to księciu.
Muszę znaleźć sposób, żeby powiedzieć mu, że czuję się tak samo
zdradzony jak on.
Melquíades próbował odwieść go od tego zamiaru, przekonywał, że
lepiej zaczekać, aż przejdzie burza. Roberto nie chciał go słuchać,
wyszedł, trzaskając drzwiami. Mężczyzna poczuł, że samotność, która
zawisła w powietrzu niczym gęsta niewidzialna mgła, na długo zagości
w jego życiu.
Tego samego dnia, 23 stycznia 1721 roku
Enrique obudził się w doskonałym humorze i dlatego postanowił
zjeść śniadanie w łóżku, jak za czasów, kiedy jego myśli nie zaprzątały
niezrealizowane plany. Podróż do Soto de Navamediny – jego
posiadłości w górnym dorzeczu Manzanares – zajęła mu dwa dni. Zjadł
dwa jajka na miękko, napił się gorzkiej czekolady, po czym przystąpił do
przeglądania poczty, głównie zaproszeń na wieczerze, podwieczorki
i nudne spotkania poświęcone lekturze. Jego uwagę zwrócił list
nagryzmolony przez Hernalda: dostawcy żywności zaopatrujący
Castamar poinformowali go w zamian za kilka reali, że panna Amelia
leży w łóżku i jest pod stałą opieką lekarza i – co najdziwniejsze –
Murzyna.
Enrique nawet nie brał pod uwagę możliwości, że panna Castro
mogłaby uwieść tego brudnego dzikusa. Pomyślał, że z punktu widzenia
jego planów to w sumie wszystko jedno, czy rozkocha w sobie Murzyna
czy don Diega. Wyszykował się i wybrał na konną przejażdżkę po
dolinie strumienia Valdeurraca, a następnie poćwiczył strzelanie
z pistoletu; robił to średnio trzy razy w tygodniu. Uchodził za jednego
z najlepszych strzelców w Madrycie. Mając do dyspozycji dobrze nabitą
i skalibrowaną broń, bez problemu trafiał do celu z odległości
dwudziestu kroków. Taki właśnie los czekał nieustraszonego don Diega
po tym, jak pozbawi go szacunku i dobrego imienia. Książę odebrał mu
najcenniejszy skarb, prawdopodobnie jedyną osobę, którą kiedykolwiek
kochał; to właśnie ta strata zrobiła z Enriquego bezwzględnego
człowieka. Doskonale pamiętał długie letnie godziny, które spędził
w swojej posiadłości szczęśliwy z ukochaną Albą, kiedy losy wojny nie
były jeszcze przesądzone. Poznał ją na podwieczorku u księcia Medina
Sidonia; od razu zapałali do siebie sympatią i od tamtej pory stał się jej
powiernikiem. Uwielbiała wypowiadać się w sprawach dworu, była
stworzona do harmonii hedonistycznego życia. Kochała muzykę,
poezję, sztukę, mogła się poszczycić doskonałym wykształceniem
niezbędnym do interpretowania rzeczywistości. Fascynowała go jej
elegancja, dbałość o najdrobniejsze szczegóły, o najdrobniejsze gesty.
Codziennie tęsknił za jej zapachem lawendy z nutką mięty. Nie sposób
było zapomnieć jej uśmiechu konkwistadora i władczego spojrzenia
zdolnego prześwietlić duszę.
Enrique cmoknął językiem. Kiedy rusznikarz ładował pistolet,
markiz sprawdził siłę, z jaką wiatr poniesie kulę. Chociaż znał się na
ludziach i potrafił demaskować ich prawdziwą naturę, nie zmiarkował,
że Alba wymyka mu się z rąk niczym ożywczy poranny wietrzyk.
Celując do wiszącej na kasztanie tarczy, przypomniał sobie swoją
naiwność i pomyślał, że był zanadto cierpliwy.
Któregoś letniego popołudnia jak zwykle zaprosiła go na czekoladę,
żeby przekazać mu nowinki z towarzystwa, które docierały do niej na
długo przed tym, zanim opublikowała je „Gaceta de Madrid”.
Z naturalnym wdziękiem zażartowała, że za każdym razem, gdy Enrique
pojawia się w pałacu królewskim, podbija serca wszystkich dam. Kiedy
subtelnie dał jej do zrozumienia, że jest wśród nich jedna, ku której się
skłania, natychmiast oznajmiła, że i ona czuje coś podobnego do
jednego z kawalerów. Zanurzony w błękitnym morzu jej błyszczących
oczu, poczuł się niezmiernie szczęśliwy. Zawsze podejrzewał, że jest
wybrankiem jej serca. Roześmiała się serdecznie, kiedy poprosił, żeby
zdradziła mu na ucho jego imię.
„Oszukuje pan, teraz pańska kolej” – powiedziała, rozkładając
wachlarz.
„Wiem, ale ja zacząłem. Sprawiedliwie będzie, jeżeli to pani zrobi
następny krok” – odparł.
Z szerokim uśmiechem przysunęła się do jego ucha.
„Dotrzyma pan tajemnicy?” – zapytała, muskając wargami jego
małżowinę.
Zjeżyły mu się włosy, poczuł nieodpartą potrzebę, by posiąść ją tu,
w salonie, na arabskim dywanie. Tak bardzo jej pragnął! Z uśmiechem
skinął głową, przekonany, że powie: „To pan skradł mi serce, mój drogi
markizie”.
„Don Diego de Castamar” – odpowiedziała ona. „Jutro ogłosimy
zaręczyny, wesele odbędzie się za kilka miesięcy. Przyzna pan, że nie
spodziewał się takiej wiadomości!”
Zdobył się na uśmiech, wykorzystując swoje umiejętności aktorskie.
Pomyślał, że przez najbliższe dni będzie się zastanawiał, jak to możliwe,
że jego trzeźwy umysł dał się tak zamroczyć. Oszukiwał się za każdym
razem, kiedy spoglądały na niego niebieskie oczy Alby de Montepardo,
kiedy kładła mu na przedramieniu swoją delikatną dłoń, kiedy
mierzwiła mu włosy, kiedy wybuchała spontanicznym śmiechem
i wycierała mu z kącika ust resztki bitej śmietany, kiedy ze sobą tańczyli,
kiedy trwali w osobliwym milczeniu, którego nie przerywało nawet
westchnienie. Dlatego nie zdradził jej wtedy imienia swojej wybranki,
a kiedy wyjechała, spędził cztery bezsenne noce, gotów bez wahania
palnąć don Diegowi w łeb.
Ale dobrze siebie znał i wiedział, że nie jest człowiekiem
impulsywnym. Poza tym ona już wybrała. Dlatego po ślubie – na który
nie przyszedł, choć został zaproszony – pożegnał się z Albą. W blasku
zachodzącego słońca próbował rozstrzygnąć, czy był bezgranicznie
naiwny, czy też widział przebłyski czegoś autentycznego. Kiedy Alba
weszła do salonu z uśmiechem mężatki, w jego sercu umarło coś, co już
nigdy nie miało do niego wrócić. Kolejny strzęp człowieczeństwa, jeden
z ostatnich, które jeszcze nie oderwały się od jego duszy. Przeprosił, że
nie wziął udziału w ceremonii, tłumacząc się trwającą wojną. Alba nie
ukrywała, że ma mu to za złe; domyśliła się też, że kłamie.
„Jest pan jedną z osób najbliższych mojemu sercu, zasługuję na to,
by poznać prawdziwy powód pańskiej nieobecności” – oznajmiła
kategorycznym tonem. „Proszę mi powiedzieć: nie zależy już panu na
mojej przyjaźni? Rozgniewałam czymś pana?”
„Ależ nie, droga doño Albo. Nie mogłaby pani”.
„W takim razie o co chodzi? Przestał mnie pan odwiedzać, nie
odpisuje pan na moje listy. Sprawia mi pan wielką przykrość… Jest pan
moim najlepszym przyjacielem, a nawet nie przyszedł pan na mój ślub
ani nie złożył wyrazów uszanowania mojemu mężowi”.
Stanowczość, z jaką rzucała te oskarżenia, sprawiła, że zapałał do
niej jeszcze większą miłością. Przełknął ślinę, zanim odpowiedział;
ponieważ nie mógł oznajmić wprost, że ją kocha, spróbował wyjaśnić,
dlaczego zaproponował jej to spotkanie.
„Myślę, że nie możemy się już widywać”.
„Nie rozumiem pana” – powiedziała. Podeszła i wzięła go za rękę.
„Don Enrique, proszę powiedzieć mi prawdę. Czym pana uraziłam?
Potrzebuję prawdy, tylko wtedy będę w stanie zrozumieć”.
„Obawiam się, że spotkania z panią są dla mnie zbyt bolesne…”
Nie wiedział, czy reakcja Alby była udawana ani czy spodziewała się
takiej odpowiedzi. Okazała zdziwienie, on zaś zrozumiał, że to
spojrzenie na zawsze wyryje się w jego duszy. Nawet teraz, po
szesnastu latach, nie był w stanie zapomnieć błysku jej niebieskich
oczu, którym zapadający zmierzch nadał turkusowy odcień. Zamilkł,
a ona czule dotknęła jego policzka. Wbił w nią wzrok, pragnąc, by ta
dłoń nigdy nie odrywała się od jego twarzy.
„Dlaczego spotkania ze mną są dla pana bolesne, skoro nigdy
wcześniej takie nie były?” – szepnęła.
„Wcześniej nie była pani mężatką” – wyznał.
Alba zrozumiała, że jego dusza należy do niej, że należą do niej jego
krew, jego organy, jego wola i każdy oddech i że jeżeli odwzajemniłaby
jego uczucie, nie rozdzieliłaby ich już żadna siła.
„Don Enrique…” – powiedziała zmieszana.
Jak tylekroć wcześniej ich oczy zakotwiczyły się w sobie nawzajem.
Przysunął się do Alby, ona zwróciła ku niemu twarz. Dotknął jej ust, tak
samo delikatnie jak ona muskała płatek jego ucha, kiedy szeptała mu
sekrety. Lekko rozwarła wargi, ich języki nieśmiało się zetknęły.
Zdesperowany wielomiesięcznym oczekiwaniem, chwycił ją w talii
i namiętnie pocałował. Wydała z siebie cichy jęk i dała się ponieść pasji,
jakby przez cały ten czas ona także walczyła z pożądaniem. Przerwała
tę cudowną chwilę, gwałtownie się od niego odsuwając. Kiedy usłyszał
jej głos mówiący „nie”, wiedział, że to było wszystko, co kiedykolwiek
dostanie od Alby de Castamar. Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi,
nie pozwalając mu na nic więcej. Zaszedł jej drogę.
„Proszę nie odchodzić. Pani coś do mnie czuje”.
„Don Enrique, niech pan tego nie robi, błagam”.
„Gdyby mi pani pozwoliła, poruszyłbym niebo i ziemię, żeby panią
zdobyć. Nic nie byłoby…”
„Don Enrique…” – przerwała mu. „Słabość, jaką do pana czuję,
może się przerodzić wyłącznie w romans, haniebny dla nas obojga”.
„Nie przeszkadza mi to, jeżeli będę miał panią u swojego boku”.
„Ale mnie przeszkadza”.
Zapadła pełna napięcia cisza, przez kilka sekund znów się w siebie
wpatrywali. Alba czule ujęła jego dłoń.
„Relacja, której pan pragnie, przyniosłaby cierpienie i hańbę
zarówno panu, jak i mojemu mężowi. Darzę pana dużym szacunkiem
i nie chcę, żeby pan cierpiał, Diega zaś kocham całym swoim sercem
i nigdy go nie zdradzę. Ani z panem, ani z nikim innym. Nigdy”.
Po tych słowach prysło złudzenie namiętności, którą wyczuł w tym
krótkim pocałunku. Enrique nie mógł rywalizować z ich stanowczością
i szczerością. Pogodzony z druzgocącą porażką, skinął głową i na
pożegnanie ucałował jej dłoń. Spojrzała na niego załzawionymi oczami,
bliska płaczu.
„Sama pani widzi, że musimy przestać się spotykać” – powiedział
ochrypłym głosem.
„Będzie mi brakowało naszych rozmów” – stwierdziła. Po jej
policzku spłynęła łza.
„A mnie będzie brakowało pani” – odparł, po czym zszedł jej
z drogi.
Podeszła do drzwi, nie oglądając się za siebie. Nie odprowadził jej,
świadomy, że pragnie jak najszybciej odejść.
„Albo” – powiedział, zanim otworzyła drzwi. „Zachowam nasz
pocałunek w pamięci jako najmilsze z moich wspomnień”.
„Oczywiście, don Enrique… Ale proszę zrozumieć, że ja powinnam
na zawsze o nim zapomnieć” – odrzekła, zamykając za sobą drzwi.
Potem widywali się już tylko sporadycznie, na spotkaniach
w wąskim gronie, podwieczorkach w pałacu Buen Retiro czy
przedstawieniach w teatrze. Nie potrafili uniknąć ukradkowych,
przelotnych spojrzeń, zza których przebijała tęsknota za wspólnie
spędzanymi chwilami. Za każdym razem, kiedy doña Alba odpowiadała
mu uprzejmym uśmiechem, jej oczy w kolorze morza mówiły, że w jej
sercu zawsze będzie dla niego miejsce. On przekazywał jej wzrokiem,
że jego serce należy w całości do niej. Pogodził się z losem, torturowany
przez upływający czas, który codziennie szeptał mu do ucha, że Alba
nie jest jego. Rezygnacja sprawiła, że stał się jeszcze bardziej posępny
i skory do gniewu.
Tylko dwa razy w życiu czuł się całkowicie pokonany. Pierwszy,
kiedy Alba wyszła z jego salonu. Drugi, kiedy kilka lat później Hernaldo
de la Marca zakomunikował mu, że księżna nie żyje. Za pierwszym
razem don Diego odebrał mu kobietę, którą kochał, biorąc ją za żonę, za
drugim – brutalnie mu ją wydarł. Enrique liczył na to, że po śmierci
męża Alba padnie mu w ramiona, szukając jedynego przyjaciela, który
nigdy jej nie zawiódł, ale jego plan spalił na panewce. Dlatego kiedy
dowiedział się, że don Diego postanowił dosiąść wierzchowca swojej
żony, ogarnęła go taka nienawiść, że omal nie zmasakrował Hernalda
laską. Siepacz myślał, że powodem tego gniewu jest fiasko jego
politycznych planów. Poznał prawdziwą przyczynę jego smutku dopiero
jakiś czas później, kiedy stało się oczywiste, że przedłużająca się żałoba
nie ma nic wspólnego z polityką.
Cierpienie Enriquego było tak głębokie, że przez długi czas zżerało
mu wnętrzności pod postacią alkoholu. W ten oto sposób od jego duszy
oderwał się ostatni strzęp litości. Markiz czuł już tylko
niewypowiedzianą pogardę dla człowieka, którego czyny
i niedopatrzenia udaremniły jego plany wobec Burbonów, który
uniemożliwił mu zostanie grandem Hiszpanii i ukradł to, co najbardziej
kochał. Dlatego za każdym razem, kiedy celował w korę kasztana,
wyobrażał sobie, że tarcza to głowa don Diega, i czuł dziką satysfakcję,
kiedy trafiał w sam środek.
ROZDZIAŁ 26

Tego samego dnia, 23 stycznia 1721 roku
Było już dobrze po dwunastej w południe, kiedy Hernaldo dotarł
z zakrwawionymi rękami do swojego domu. Adela spała za sfatygowaną
zasłoną. Zamierzał jak zwykle wejść po cichu i zmyć krew, zanim się
obudzi, ale miała dobry słuch; wystarczył odgłos zamykanych drzwi,
żeby otworzyła oczy. Jego córka miała wszystko, czego mężczyzna
mógł chcieć od kobiety. Hernaldo pragnął, by znalazła sobie dobrego
męża, który by ją kochał i otoczył opieką. Do tego czasu on musiał się
o nią troszczyć.
Adela pojawiła się w jego życiu w szczególnych okolicznościach:
dowiedział się o jej istnieniu, kiedy dziewczynka miała już dziewięć lat.
Jej matka, kobieta ze wsi, była świadoma, czym para się jej kochanek,
dlatego nawet nie poinformowała go o ciąży. Pojawiał się i znikał,
zwłaszcza kiedy jeszcze służył w Tercios. Gdy byli razem, wysyłał jej
pieniądze, ale po ostatnich przenosinach do Madrytu stracił ją z oczu.
Któregoś dnia do jego drzwi zapukała Adela. Jej matka zachorowała na
febrę i zrozpaczona, że zostawia córkę samą na tym bożym świecie,
kazała jej udać się do Madrytu i odnaleźć ojca. Mając za cały majątek
pierścionek, nóż i bochenek twardego razowego chleba, dziewczynka
pokonała kilometry pustych, pełnych niebezpieczeństw dróg i stanęła
przed jego drzwiami. Zatrzasnął je jej przed nosem i powiedział, żeby
poszła poszukać sobie innej rodziny. W tamtym czasie córka była
ostatnią osobą, jakiej potrzebował. Uznał, że skoro matka zajmowała się
nią przez dziewięć lat, teraz dziewczynka będzie w stanie sama sobie
poradzić. Przez dwa dni czekała pod jego drzwiami. Wreszcie dał za
wygraną i postanowił wpuścić ją do środka, pogodzony z myślą, że
powinien zająć się córką, skoro przebyła tak długą drogę, by go
odnaleźć. Ale jej już nie było. Włożył buty i drewnianymi schodkami
zszedł na ulicę. Poszukiwania okazały się jednak bezowocne. Pomyślał,
że po prostu odeszła, ale wtedy zobaczył ją w towarzystwie rajfura.
Prowadził ją jak owieczkę w stronę mrocznego zaułka cuchnącego
porubstwem. Hernaldo znał dobrze tego typa: pracował dla właściciela
burdeli rozsianych po obrzeżach miasta. Skręcili w uliczkę westchnień,
gdzie nocami ladacznice zarażały syfilisem kolejnych nieszczęśników.
Patrzył za nią ze ściśniętym żołądkiem. Był nawet gotów pozwolić jej
odejść, ale w tym momencie dziewczynka odwróciła niewinną
twarzyczkę. Coś zakotłowało się w jego wnętrzu. Pomyślał, że nie zrobił
w życiu niczego, co zasługiwałoby na pochwałę w oczach Boga, i że nie
pozwoli, by jakiś pyszałkowaty psubrat tknął palcem jego córkę.
Kiedy ich dogonił, mężczyzna stał ze spuszczonymi spodniami,
a Adela tłumaczyła mu, że zaraz przyjdzie jej ojciec. I tak się stało.
Hernaldo rozpłatał mu brzuch, odciął członek i poderżnął gardło, zanim
tamten zdążył podciągnąć portki.
„Jeśli chcesz, możesz zostać” – powiedział Adeli, kiedy było już po
wszystkim. „Ale wiedz, że tym właśnie się param”.
Kiedy dziewczynka rzuciła mu się na szyję, zrozumiał, że to sam Bóg
zesłał mu ten cenny podarunek. W nocy, kiedy już zasnęła, poszedł
rozliczyć się z właścicielem burdeli – wszak ukatrupił jego człowieka.
Początkowo rajfur się stawiał, twierdząc, że mężczyzna jest mu teraz
winien pieniądze. Hernaldo odpowiedział, że jeżeli chce zapłaty, niech
zwróci się do jego pana, don Enriquego de Arcony, który
z przyjemnością zamknie jego lupanary i narobi mu niezłych kłopotów.
Dług został uznany za spłacony, a sprawa – za zamkniętą. Od tamtej
pory córka była największym skarbem Hernalda, jedynym, jaki
kiedykolwiek posiadał, i nie wyobrażał sobie bez niej życia.
Adela usiadła, zobaczyła jego zakrwawione dłonie nad miednicą, ale
nic nie powiedziała. Przywykła do tego, że ojciec pojawiał się splamiony
szkarłatem, a jeśli nie dopisało mu szczęście, z jakąś paskudną raną,
którą musiała mu zszyć. Powiedział jej, żeby nie wstawała.
– Nałożę ci trochę wczorajszego gulaszu – odrzekła, pomagając mu
zdjąć buty. – Jak noc?
Znała odpowiedź, mimo to odparł zachrypniętym głosem:
– Ciężka.
– Dlaczego? – zapytała.
Domyślił się, że znów poruszy ten temat. Często do niego wracała:
chciała, żeby udali się na wybrzeże, opuścili Madryt i to cuchnące
siedlisko rajfurów i ladacznic.
– Wiesz dobrze dlaczego… Miałem dużo pracy.
Podała mu gulasz, z małą ilością mięsa i dużą warzyw. Jego
„ptaszyna” była niezbyt dobrą kucharką, ale jemu to nie przeszkadzało.
Nie chciał, żeby za marne pieniądze zaharowywała się dla jakiegoś
pozbawionego skrupułów bogacza czy szlachcica. Dlatego uznał, że
powinna się nauczyć pisać i czytać, poznać liczby i w miarę możliwości
zdobyć wiedzę z innych dziedzin, która pozwoli jej kiedyś zostać
guwernantką w zamożnym domu albo nauczycielką w szkole dla
biedaków, w razie gdyby nie znalazła dobrego męża.
– Wybrałam się dziś wcześnie rano na plac Cebada. Słyszałam, że
nad Manzanares znaleziono zwłoki kilku mężczyzn – powiedziała. –
Podsędkowie i sędziowie ziemscy mówią, że to oni skatowali tę biedną
dziewczynę.
– Tak – odparł krótko.
Przez pół nocy wybebeszał rajfurów o zakazanych gębach
i najemników, którzy pomogli mu podczas napaści na pannę Castro.
Kiedy książę przycisnął Trybunał Królewski i rozpoczęły się
poszukiwania sprawców, zażądali więcej pieniędzy za gwarancję, że nie
wygadają się przy którymś z sędziów ziemskich. Umówił się w nocy ze
wszystkimi czterema szubrawcami, z każdym o innej godzinie, i po kolei
pozbawił ich życia, na zawsze zamykając im usta. Tylko jeden
zareagował na czas. Widząc, że Hernaldo zamierza rozpruć mu brzuch,
dobył długi sztylet. Wymielili cztery szybkie pchnięcia, po czym
przeciwnik spróbował zastosować fintę: odwrócił ostrze jego sztyletu,
żeby odepchnąć je na bok i przebić mu gardło. Hernaldo domyślił się
zagrywki i uprzedził jego ruch; rozluźnił nadgarstek i rozpłatał pierś
mężczyzny.
– To ty? – zapytała go córka.
W odpowiedzi nabrał kolejną łyżkę gulaszu. Adela usiadła na
drewnianym zydlu i wpatrywała się w ojca bez słowa. Milczał, to były
niebezpieczne sprawy. Ponagliła go spojrzeniem, na co on gniewnie
pokręcił głową. Cmoknęła na znak irytacji i rezygnacji. Oba te uczucia
narastały w niej za każdym razem, kiedy wracał do domu splamiony
krwią jakiegoś nieszczęśnika. Uważała, że don Enrique jedynie
wykorzystuje go do własnych celów. Ale on nie podzielał jej zdania:
o markizie można było powiedzieć wiele złego, ale nie to, że jest
nielojalny wobec swoich ludzi, a tym bardziej niewdzięczny. Nigdy nie
poświęcił Hernalda dla swojego dobra, choć niejednokrotnie miał taką
możliwość. Gdyby na przykład oddał go w ręce sprawiedliwości jako
mordercę doñi Alby, zaskarbiłby sobie przychylność don Diega i króla,
a może nawet zdobył tytuł granda. Markiz na różne sposoby okazywał
słudze wdzięczność: hojnie go wynagradzał, żeby niczego im nie
brakowało, opłacał lekarstwa, chirurgów i medyków za każdym razem,
kiedy był ranny albo kiedy chorowała jego córka. Nie było dnia, żeby
Hernaldo miał pustą kieszeń; don Enrique nieraz mu powtarzał, żeby
niczego sobie nie odmawiał, w przeciwnym razie się pogniewa.
Oczywiście Hernaldo nie nadużywał tego przywileju – co innego mieć
dobrą płacę, a co innego być naciągaczem. Ale pomijając hojność
i wsparcie, markiz powierzał mu swoje najgłębiej skrywane sekrety,
dbał o edukację jego córki, opłacając jej lekcje, sprezentował im nawet
domek, w którym teraz mieszkali, zapisany na jego nazwisko. Żaden
Habsburg ani Burbon nigdy mu tyle nie dał. Dlatego Hernaldo był
winien don Enriquemu dozgonną lojalność.
– Za późno, żeby zmienić życie – odpowiedział wreszcie. – Uczyłem
się tego fachu od dziecka.
– A ja? – zapytała wzburzona, dając mu do zrozumienia, że nie tego
pragnie.
– To co innego, ptaszyno. Ty jesteś inna. Masz przed sobą całe życie.
Wyjdziesz za dobrego człowieka i urodzisz mu dzieci, a gdyby, nie daj
Boże, ci się nie udało, zostaniesz guwernantką. Jak tylko skończysz
nauki, markiz umieści cię w jakimś porządnym domu.
Adela milczała, żeby nie wypowiadać słów, które ostatnio tylekroć
powtarzała: inne życie. Spokojniejsze, by po tylu latach wojny, śmierci
i spustoszenia ojciec mógł się spokojnie zestarzeć. Wiedziała dobrze, że
to nieosiągalne marzenie, jedno z tych, które nigdy się nie spełnią
i tylko budzą frustrację, kiedy twarda rzeczywistość mocno daje ci
w kość. Znał błysk tych agatowych oczu, które prosiły go, żeby zaczęli
od nowa, zostawili markiza, wyjechali na wybrzeże i zamieszkali nad
morzem.
– Nie – powiedział szybko. – Nie śnij o tym, co niemożliwe.
– Ojcze, nie chcę przez całe życie zamartwiać się, czy aby coś ci się
nie stało, czy wrócisz na kolację, czy…
Wstał i mocno ją przytulił, owładnięty paniką, że może stracić córkę.
Starał się ją uspokoić, próbował wytłumaczyć, że jego związek
z markizem jest nierozerwalny, że łączy ich przysięga, której jako
człowiek honoru musi dotrzymać. Przez dłuższą chwilę trwali
w uścisku. Wreszcie Adela wyswobodziła się z jego objęć, pocałowała
go w policzek i powiedziała, że go kocha. Uśmiechnął się i zaczekał, aż
wyjdzie na lekcje. Kiedy zamknęła drzwi, ogarnęło go znajome
przeczucie, że ta rozmowa to dopiero początek nieuchronnych zmian.
Przed oczami stanął mu don Enrique, złowrogi i przebiegły, zdolny
doprowadzić do końca każdy plan. Hernaldo pocieszył się myślą, że
jego pan potrafi rozwiązać każdy problem. Usiadł przy stole i dojadł
zimny gulasz; duszę spowijał mu smutek, a umysłem targały
wątpliwości.
24 stycznia 1721 roku
Úrsula czekała za biurkiem, które przejęła podobnie jak całą służbę.
W ciągu niespełna dwóch dni wymieniła swoje małe biuro na gabinet
don Melquíadesa. Kazała zabrać jego rzeczy i schować je pod kluczem
w jednej z komórek, łącznie z kolekcją bezużytecznych dzienników,
które prowadził przez wszystkie te lata. Pomyślała, że jeżeli zapragnie je
odzyskać, będzie musiał ją o nie poprosić, a ona w ten sposób zada
kolejny cios jego dumie. Chciała mu uzmysłowić, że od początku miała
władzę w pałacu i że skoro postanowił złamać ich starą umowę,
wyznając panu zdradę, nadszedł czas, by raz na zawsze zniknął
z Castamar. Uderzenie w stół na oczach całej służby i buntownicza
postawa kosztowały go utratę stanowiska, a prawdopodobnie także
wygodnego życia, jakie wiódł do tej pory. Don Diego w najlepszym
wypadku ześle go do Oranu, w najgorszym – skaże na galery.
Odczekała dwa dni, a kiedy uznała, że książę nieco ochłonął, poszła
przeprosić go za to, że w porę nie powiedziała mu prawdy. Don Diego,
który nadal wpadał w złość na wzmiankę o tej sprawie, wybaczył jej,
stwierdziwszy, że choć popełniła błąd, kierowała się jego dobrem.
– Wezmę na siebie zarządzanie Castamar, dopóki nie znajdziemy
nowego marszałka dworu – powiedziała z przygnębioną miną. Rzecz
jasna nie zamierzała dopuścić, by kiedykolwiek do tego doszło.
Don Diego przytaknął skinieniem głowy, ufny, że ona najlepiej
sprawdzi najemnych marszałków, których zatrudniano na niedziele.
Kilku z nich przyszło już do niej z referencjami, by zająć miejsce don
Melquíadesa, ale żaden nie przebywał w pałacu tak długo ani nie miał
takiego dostępu do księcia jak ona. Dlatego kiedy don Diego kazał jej
się wszystkim zająć – co de facto robiła już od lat – przeniosła się do
marszałkowskiego gabinetu. Zamierzała umocnić swój autorytet
i ostentacyjnie zademonstrować swoją władzę. Słyszała szepty służby.
Wszyscy wiedzieli, że teraz rządzi doña Úrsula. Czuła się
usatysfakcjonowana. Zaczynała jako zwykła pokojówka, a wspięła się
wyżej, niż pozwalała na to jej płeć. Pomyślała, że doña Alba byłaby
dumna z tego, co zrobiła: nie dopuściła, by przybyły z obcej ziemi
zdrajca wspierający Habsburgów kierował Castamar. Gdyby żyła pani,
na pewno zażądałaby większej kary niż usunięcie go ze stanowiska.
Jeszcze tego samego ranka, kiedy don Melquíades popadł w niełaskę,
Úrsula wezwała do siebie kolejno wszystkich najemnych marszałków,
kamerdynera Andrésa Moguera, garderobianego Jorgego Marína,
koniuszego Belisaria Corala, sekretarza Alfonsa Corba i szefa
ogrodników Simóna Casonę, żeby poinformować ich o zdradzie don
Melquíadesa. Oczywiście nie powiedziała o niczym Clarze Belmonte,
dając tym samym do zrozumienia służbie, że nie uważa jej za
najważniejszą osobę w kuchni. Pozostałym przekazała, że od tej chwili
to ona zarządza pałacem: w okresie przejściowym wszystko musi
chodzić jak w zegarku, liczy na ich współpracę i zabrania im odwiedzać
don Melquíadesa. Wszyscy zgodzili się bez szemrania, poza
ogrodnikiem, który jak zwykle musiał zabrać głos.
– Kiedy planuje pani sprowadzić nowego marszałka dworu?
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
– Proszę wracać do swoich obowiązków.
Staruszek wbił w nią przenikliwe spojrzenie, jakby odgadł, że dopóki
ona będzie tu ochmistrzynią, w Castamar nie pojawi się nowy
marszałek. Zamierzała się odwrócić, kiedy zatrzymał ją jego spokojny
głos.
– Musi pani wiedzieć, że będę odwiedzał don Melquíadesa, kiedy
uznam za stosowne, a jeżeli się to pani nie podoba, proszę porozmawiać
z jego ekscelencją.
– To pańska decyzja – odpowiedziała ostrzegawczo i dodała
w myślach: „Zgrzybiały buntownik…”.
Oboje wiedzieli, że ta zawoalowana groźba do niczego nie
doprowadzi. Wbrew uprzykrzonemu ogrodnikowi rządziła Castamar już
od prawie dwóch dni.
Spokojnie czekała na przybycie swojego kuchennego szpiega, który
podobno miał dla niej jakieś ciekawe informacje. Po upadku don
Melquíadesa przyszła kolej na nieszczęsną kucharkę, która w ciągu
zaledwie kilku miesięcy zakwestionowała jej władzę swoimi pretensjami
bogatej pannicy. Wkrótce do drzwi zapukała Beatriz Ulloa. Kiedy Úrsula
wpuściła ją do środka, szczwana dziewucha weszła niby to
onieśmielona i wykonała nieporadny, pozbawiony wdzięku ukłon.
Zanim zdążyła otworzyć usta, ochmistrzyni rozerwała ją na kawałki
spojrzeniem rzuconym zza biurka. Beatriz zadrżała niczym zziębnięty
ptaszek – tak wielki ochmistrzyni budziła w niej strach. Úrsula skinęła
na znak, że ma mówić.
– Panna Belmonte i don Diego utrzymują potajemne relacje za
pośrednictwem liścików i książek, które kupuje dla niej pan – oznajmiła
zdecydowanym tonem.
Úrsula uniosła brew i zmrużyła oczy. Przyjęła za pewnik, że tamto
zamówienie przesłane księgarzowi było odosobnionym kaprysem. Jej
czujność zawiodła, a ona nie wiedziała, jak do tego doszło. Było
oczywiste, że książę nie chciał, by go nakryto, i podjął odpowiednie
środki ostrożności: musiał mieć kogoś zaufanego, kto przywoził paczki
do pałacu, nie zwracając niczyjej uwagi. Przypomniała sobie, że kiedy
kilka dni temu była w izbie Clary Belmonte, nie widziała tam nawet
tamtej pierwszej książki. Ten szczegół utwierdził ją w przekonaniu, że
Beatriz mówi prawdę. Poczuła ukłucie strachu na myśl, że między
księciem a kucharką powstała bezpośrednia, bliska relacja; stąd tamta
stanowcza odmowa jego ekscelencji. Úrsula musiała jak najszybciej
odkryć charakter tej więzi. Bez wahania dała Beatriz uniwersalny klucz
do pokojów służby i przykazała, by ostrożnie zakradła się do izby Clary
i poszukała książek.
– Muszą być też jakieś liściki. Przynieś mi któryś z nich, byle szybko.
Dziewczyna wzięła klucz i z miną niewiniątka podeszła do drzwi.
– Zaczekaj! Jeżeli cię nakryją, natychmiast cię wyrzucę, a jeżeli
zdradzisz, że to był mój rozkaz, wystawię ci złe referencje i już nigdy nie
znajdziesz pracy w żadnym porządnym domu – ostrzegła.
Beatriz wyszła, świadoma, że stawką w tej grze są jej miejsce pracy
i połowa życia. Úrsula nerwowo krążyła po gabinecie. Przekonanie
kucharki, że powinna opuścić Castamar, było znacznie trudniejszym
zadaniem niż pozbycie się marszałka dworu, a mogło się okazać jeszcze
trudniejsze, gdyby panna Belmonte faktycznie wymieniała listy z jego
ekscelencją. Jeśliby więź między kucharką i księciem uległa
zacieśnieniu, panna Belmonte zażądałaby niezależności dla siebie
i swoich podwładnych. Úrsula dobrze znała charakter pana i wiedziała,
że jeżeli będzie chciał zatrzymać kucharkę w pałacu, nic nie przeszkodzi
mu w spełnieniu jej życzenia. Jednak panna Belmonte nigdy nie
dopuściła się zaniedbania, które pozwoliłoby wyrzucić ją z pracy. Po
uczcie król Filip przesłał księciu list, w którym gratulował jego kucharce
wybornych potraw, smacznych i elegancko podanych. Zresztą sprawa
z Rosalíą wyraźnie wskazywała, że don Diego nigdy nie wyrzuci
kucharki. Śmierć dziewczynki bez wątpienia była tragedią, ale – co tu
ukrywać – także aktem Bożego miłosierdzia; biedaczka tylko cierpiała
i stanowiła obciążenie dla reszty. „Świeć, Panie, nad jej duszą” –
pomyślała Úrsula.
Podeszła do skromnego sekretarzyka i otworzyła dwudrzwiową
szafkę. Nalała sobie kieliszeczek rosolisu, który don Melquíades trzymał
na zimowe chłody. Wypiła go jednym haustem z nadzieją, że palący
likier uśmierzy strach, który ściskał jej gardło. Przedłużająca się
nieobecność Beatriz wzmogła jej niepokój; ochmistrzyni niemal
przestała oddychać, powstrzymała wyobraźnię, by nie uprzedzać
nieszczęścia. Ponownie usiadła za biurkiem i zaczęła się zastanawiać,
jak sprawić, by Clara Belmonte zapragnęła opuścić Castamar. Była
gotowa wystawić jej doskonałe referencje, żeby znalazła pracę kucharki
w innym magnackim domu i zostawiła ich w spokoju. Przekroczyły
granicę: ona i ta kobieta z manierami dobrze wychowanej panny nie
mogły dłużej żyć pod jednym dachem.
Rozległy się dwa stuknięcia w drzwi. Zdenerwowana, Úrsula
odpowiedziała „proszę”; nie wiedziała, czy Beatriz Ulloa zjawi się sama
czy w towarzystwie Clary Belmonte, która mogła ją nakryć w swojej
izbie. Na widok kuchty ochmistrzyni odetchnęła z ulgą. Dziewczyna
weszła do gabinetu, trzymając dłonie na przytroczonej do pasa
sakiewce. Zamknęła drzwi i pokazała liścik. Úrsula od razu rozpoznała
pieczęć Castamarów i eleganckie pismo jego ekscelencji.
– Clara Belmonte ma mnóstwo książek na półce – oznajmiła
Beatriz. – To było między stronicami ostatniej. Zdaje się, że do każdej
dołączony jest liścik, i…
– Daj mi go – powiedziała Úrsula i niecierpliwie wyrwała jej kartkę.
Z uwagą przeczytała wiadomość. Nie ulegało już wątpliwości, że
panna Belmonte prowadzi prywatną korespondencję z don Diegiem.
Nie wydawało się, żeby przekroczyli granice przyzwoitości, choć ta
epistolarna relacja już sama w sobie miała nieobyczajny posmak. Co
gorsza, książę pisał do niej jak do panienki z dobrego domu, wysoko
urodzonej damy, choć o niższej pozycji niż on.
– Nie umiem czytać ani pisać, więc nie wiem, o czym mowa –
dodała Beatriz. – Jeżeli pani chce, mogę spróbować poszukać…
– Nie. Zrobiłaś już wystarczająco dużo. Masz. Dyskretnie odłóż liścik
na miejsce i przynieś mi z powrotem klucz.
Dziewczyna prostacko skinęła głową. Kiedy szła w stronę drzwi,
Úrsula pogrążyła się w sprzecznych myślach. Nie od razu zauważyła, że
Beatriz zatrzymała się w progu. Podniosła wzrok i ujrzała jej twarz
smutnego psa.
– Co się dzieje, dziecko? – zapytała, marszcząc brwi.
– Pomyślałam, że… może pani mogłaby nauczyć mnie czytać
i pisać.
Úrsula spojrzała na nią zdumiona, nie pojmując, skąd dziewczynie
przyszło do głowy, że ochmistrzyni jest altruistyczną nauczycielką.
Może by to rozważyła, gdyby Beatriz wykazała jakiekolwiek zdolności,
ale była jedną z tych ciemnych dziewczyn, których jedyną aspiracją jest
zdobycie pracy zapewniającej przeżycie i niewiele więcej. Tracenie na
nią czasu byłoby jak nawożenie ziemi, która ma leżeć odłogiem.
– Ty nie musisz umieć czytać ani pisać. Tak naprawdę nie jesteś
dziewką kuchenną, nie nadajesz się nawet na kuchtę – powiedziała
z pogardą. – Pamiętaj, że zatrudniłam cię wyłącznie po to, żebyś robiła
to, co robisz.
– Tak, ale pomyślałam, że któregoś dnia mogłabym…
Úrsula pokręciła głową, zanosząc się śmiechem. Jak to możliwe, że
ludzie potrafią aż tak się oszukiwać, do tego stopnia, że zaczynają
wierzyć, iż mogą zmienić własną naturę? Ta biedaczka postawiła sobie
za wzór Clarę Belmonte i w głębi duszy liczyła na to, że kiedyś będzie
w czymś dobra. Ochmistrzyni śmiała się otwarcie; poniżona Beatriz
spuściła głowę.
– Któregoś dnia co? Myślisz, że staniesz się użyteczną panienką?
Jesteś, kim jesteś, i nigdy tego nie zmienisz – oznajmiła bez ogródek. –
Takie jest życie. A teraz wynocha.
Dziewczyna nie wygadywała już więcej bzdur. Skinęła głową i poszła
wypełnić jej rozkaz. Úrsula zasiadła na swoim tronie za biurkiem,
zastanawiając się, jakie powinny być jej dalsze kroki. Bliskość pomiędzy
panem a Clarą Belmonte nie dawała jej żadnego pola do manewru;
pozostawało cierpliwie czekać. Ochmistrzyni liczyła na to, że ta relacja
w którymś momencie się popsuje albo skomplikuje wskutek jakiegoś
nieprzewidzianego wydarzenia, a wtedy natychmiast wydali kucharkę
z pałacu. W przeciwnym razie będzie zmuszona jeszcze długo z nią
walczyć, spróbować utrzymać ją w ryzach i przerwać tę zgubną więź,
która w ciągu zaledwie kilku miesięcy połączyła Clarę Belmonte
z księciem. Úrsula wiedziała, że postępowanie wbrew życzeniom don
Diega to niebezpieczna gra – gdyby się o tym dowiedział, straciłaby
wiarygodność na rzecz kucharki. Dlatego musiała być ostrożna,
powstrzymać się od działania i biernie czekać, aż będzie mogła
wykonać krok we właściwym kierunku. Pomyślała, że choć nie może
natychmiast wyrzucić panny Belmonte, przynajmniej utrzyma nad nią
władzę w oczekiwaniu na sprzyjające wiatry.
Beatriz wróciła z kluczem i potwierdziła, że wszystko jest
w porządku. Úrsula opuściła gabinet, by udać się na piętro. Kiedy
najemni marszałkowie i lokaje witali ją ukłonem i z szacunkiem
wypowiadali jej imię, czuła się panią Castamar, potężną, obdarzoną
niemal boską mocą; demiurgiem, który mógł ich wszystkich zniszczyć
albo ochronić.
ROZDZIAŁ 27

Tego samego dnia, 24 stycznia 1721 roku
„Zdrada pozostawia charakterystyczną lepką gorycz na dnie
duszy” – pomyślał Diego. „Człowiek przechodzi od niedowierzania do
żalu i na odwrót, jakby bujał się na wahadle bijącego zegara”. Nie mógł
uwierzyć, że syn Ricarda Elquizy, marszałka jego ojca, zhańbił własne
nazwisko i złamał przysięgę dochowania wierności Castamarom. Don
Melquíades wykorzystał swoją pozycję do przekazywania informacji
jego wrogom! „Gdyby jego ojciec to usłyszał, przewróciłby się
w grobie” – zauważył książę.
Dobiegł go odgłos zamykanych w oddali drzwi i poczuł powiew
zimnego powietrza. Na zewnątrz hulał lodowaty wiatr, wciskał się do
pałacu przez galerie i kominki. W pewnym sensie targał także jego
duszą. Odkąd marszałek wyznał mu prawdę, Diego czuł się rozdarty.
Z jednej strony miał świadomość, że przez wszystkie te lata trzymał pod
swoim dachem zwolennika Habsburgów, szpiega, który wykradał jego
sekrety i przekazywał je wrogowi, on zaś nie znosił braku lojalności.
Z drugiej strony na wspomnienie pana Elquizy stojącego ze spuszczoną
głową, jego ściągniętej skruchą i poczuciem winy twarzy czuł, że ten
człowiek zapłacił z nawiązką za swoje błędy. Wiedział także, iż podczas
wojny mężczyzna powinien postępować w zgodzie z własnym
sumieniem, i to właśnie robił marszałek. Ta decyzja musiała mu
przysporzyć ogromnych cierpień, kiedy próbował pogodzić lojalność
wobec Castamarów z lojalnością wobec Katalonii. On sam stanął teraz
przed tym samym dylematem, któremu po zakończeniu wojny musiał
stawić czoła jego wysokość król Filip.
Przez długi czas Diego sprzeciwiał się represjom wobec
Katalończyków. Protestował, kiedy pięć lat wcześniej dekret Nueva
Planta pozbawił ich Rady Stu i własnych Kortezów. Jakiś czas później,
gdy Filip poinformował go o planowanej budowie koszar i cytadeli,
Diego ostrzegł go w liście, że umocnienia staną się symbolem opresji ze
strony oświeconego monarchy. Filip jednak uległ naciskom ze strachu
przed kolejnym powstaniem, a wiele osób skorzystało z okazji, by
poddać Katalończyków rozmaitym szykanom. Diego ponownie do
niego napisał, wskazując, że prędzej dowiedzie swojej wielkości, jeśli
przebaczy pokonanym, a nie wymierzy im karę, ale nie odniósł żadnego
skutku. Koszary przysporzyły jedynie dodatkowych cierpień ludowi,
który odgrywał rolę monety przetargowej także za panowania
Habsburgów, podczas rebelii żniwiarzy z ubiegłego wieku[18].
On miał teraz ten sam dylemat: przebaczyć czy ukarać? Problem
polegał na tym, że rozczarowanie i gniew zagłuszyły głos rozsądku.
Dlatego wolał zaczekać z decyzją, aż nieco przejdzie mu złość,
i rozkazał marszałkowi, by nie opuszczał pałacu, dopóki nie wyda
sprawiedliwego, wyważonego wyroku. Cieszył się, że Alba tego nie
widzi – marszałek należał do jej ulubionych służących, zaraz po pani
Berenguer. Za to jego brata czekała po powrocie przykra wiadomość.
Dwa dni wcześniej, kiedy stan panny Castro uległ poprawie, Gabriel
pożegnał się z Franciskiem i Alfredem, po czym wyruszył do Valladolid,
by ostrzec matkę przed don Enriquem. Gdy służący siodłali mu konia,
Diego podszedł do brata i lekko się uśmiechnął. Ten spojrzał na niego
spod oka i odpowiedział mu takim samym uśmiechem. Nie odzywali się
do siebie od czasu sprzeczki w obecności doktora Evarista. Gabriel
wiedział, że nie potrafi długo się gniewać z powodu błahostek.
„Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem” – odezwał się Diego.
„Przepraszam, że powiedziałem, że gderasz jak stara kwoka” –
odparł Gabriel i obaj wybuchnęli śmiechem.
Nie pierwszy raz się ze sobą nie zgadzali; obaj mieli wystarczająco
silne charaktery, by bronić swojego zdania, ale też by po jakimś czasie
odłożyć na bok dzielące ich różnice. Diego był pewien, że Gabriel nie
ruszy palcem, nie mając przeciwko markizowi niezbitych dowodów,
oraz że zrobi wszystko, co w jego mocy, by je zdobyć. Właśnie dlatego,
że tak dobrze znał swojego brata, miał świadomość, iż Castamar stało
się dla niego zbyt ciasne. Świat ograniczony do jednej posiadłości to
mały świat. Książę wiedział, że Gabriel ma nieokiełznaną duszę i że
któregoś dnia będzie chciał wyjechać gdzieś, gdzie kolor jego skóry nie
będzie miał znaczenia. Nigdy o tym nie rozmawiali; był pewien, że
poruszą ten temat tylko raz, w dniu, kiedy Gabriel zakomunikuje mu, że
opuszcza Castamar. Diego kochał go całym sercem i nie chciał, by
wyjeżdżał, świadomy, że może go więcej nie zobaczyć. Nie zamierzał
jednak sprzeciwiać się jego woli.
Kiedy znalazł się w swoim gabinecie, podszedł do intarsjowanego
biurka, dzieła hebanisty André-Charles’a Boulle’a, twórcy przepięknych
mebli dziadka króla Filipa. Rzucił okiem na pieczęcie na dostarczonych
mu właśnie listach i pomyślał, że powinien odwiedzić pannę Castro
i sprawdzić, jak się czuje. Od wyjazdu Gabriela nie chciał spędzać w jej
towarzystwie więcej czasu, niż to było konieczne. Ewidentnie krępowała
ją jego obecność, przez cały czas próbowała zasłaniać bliznę
przecinającą jej twarz. W stosiku korespondencji odkrył wiadomość od
króla Filipa, z którym od czasu do czasu wymieniali listy. Już miał
złamać pieczęć, kiedy usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi. Powiedział
„proszę” i uniósł głowę.
Minęło kilka sekund, zanim siostrzeniec pana Elquizy odważył się
wejść do środka. Diego zapomniał, jak młodzian ma na imię, pamiętał
za to, że wykazał się dużą przytomnością umysłu, sprowadziwszy
powozy w dniu wycieczki do Villacor. Chłopak zapytał go niemal po
żołniersku, czy może z nim porozmawiać, i wtedy książę przypomniał
sobie jego imię: Roberto. Twarz młodzieńca rozjaśnił uśmiech, kiedy
okazało się, że książę wie, jak chłopak się nazywa. Wygładził liberię, by
jak najlepiej się zaprezentować. Widząc jego zdenerwowanie, Diego
pomyślał, że przyszedł wstawić się za wujem. Nic dziwnego, że
w zaistniałej sytuacji próbował zachować godność; może postanowił, że
on także odejdzie z pałacu, jeżeli książę ostatecznie wydali marszałka.
Nie musiał co prawda komunikować mu swojej decyzji osobiście, Diego
uznał jednak, że go wysłucha, skoro chłopak już zdobył się na odwagę,
by stanąć w obronie pana Elquizy. Ojciec uczył go, że problemy
służących są także problemami każdego dobrego pana i że powinien
pomagać im je rozwiązywać. Diego pomyślał, że zaakceptuje każdą
decyzję rodziny i w żadnym razie nie zamierzał obarczać chłopaka
odpowiedzialnością za czyny wuja.
– Ekscelencjo, chciałem wam tylko powiedzieć, że ani ja, ani moja
matka nie mieliśmy pojęcia o tym zdradzieckim, podłym postępku.
Gdybyśmy wiedzieli, natychmiast byśmy was o wszystkim
poinformowali. My nie jesteśmy… wiarołomcami jak mój wuj, nigdy nie
zawiedlibyśmy waszego zaufa…
Diego wyprostował plecy i uniósł rękę, przykazując mu, by zamilkł.
Zaskoczyły go słowa chłopaka.
– Nie przyszedłeś, żeby wstawić się za wujem? – zapytał, na
wypadek gdyby był w błędzie.
Chłopak bezzwłocznie zaprzeczył i nazwał pana Elquizę „nędznym
zdrajcą”; gdyby Diego znów mu nie przerwał, z jego ust padłyby jeszcze
gorsze wyzwiska.
– Milcz! – zagrzmiał.
Chłopak skamieniał, po czym pobladły na twarzy z przerażeniem
cofnął się o kilka kroków.
– Zanim obrzucisz wuja kolejną inwektywą, pomyśl, że to człowiek,
który opiekował się Castamar, moją zmarłą żoną, moim zmarłym ojcem,
moją matką, moim bratem i oczywiście mną samym. Dlatego nie
pozwolę, żebyś mówił o nim w taki sposób. Masz mi jeszcze coś do
powiedzenia o swoim wuju?
– Nie, ekscelencjo – odparł Roberto, przyciskając brodę do piersi.
– W takim razie wynoś się – rozkazał książę.
Chłopak zniknął, jakby nigdy go tu nie było.
– Mój Boże, co za rodzina! – mruknął Diego ze złością.
Żeby się uspokoić, skupił całą uwagę na liście od króla. Monarcha
pisał jak zwykle o chęci abdykacji, o ciążącej mu koronie, o ciągłych
napadach smutku i o tym, że pragnąłby znów mieć Diega w swojej
przybocznej straży. Pytał o samopoczucie, o tęsknotę za Albą i zaklinał
Diega, by odzyskał chęć do życia. „Wiem, Kuzynie, że nigdy nie
straciliście siły ducha ani mocnego charakteru, który był naszą twierdzą
podczas wojny z Habsburgiem”. Książę uśmiechnął się, czytając te
słowa. Zamierzał odpowiedzieć królowi, kiedy jego wzrok zatrzymał się
na liście, na który wcześniej nie zwrócił uwagi. Przysłał go jego brat,
z domu ich matki. Musiał napisać go w dniu przyjazdu do Valladolid,
skoro dotarł do pałacu tego ranka. Diego złamał pieczęć i pogrążył się
w lekturze.
Drogi Bracie,
piszę, aby Cię powiadomić, że spędzę kilka dni z matką,
takie bowiem jest jej życzenie. Wiesz, jaka potrafi być uparta,
a mnie brak sił, żeby czegokolwiek jej odmawiać. Chciałem Ci
także przekazać, że rozmawiałem z nią o don Enriquem. Jej
zdaniem to nonsens, zna dobrze markiza i uważa, że nie umiałby
skrzywdzić żadnej żywej istoty, a co dopiero panny Amelii, którą
traktował tak serdecznie podczas pobytu w Castamar.
Oczywiście dałem jej do zrozumienia, że choć nie dysponuję
dowodami, jestem odmiennego zdania, i kazałem obiecać, że
będzie na niego uważać i nie wspomni mu o naszych
podejrzeniach ani o niczym, co miałoby związek z Castamar.
Kiedy popijaliśmy kawę, ona z maraskino, ja z mlekiem
i cukrem – jak Ci już nieraz mówiłem, mimo swej goryczy to
napój niezwykle pokrzepiający – zgodziła się niechętnie,
podkreślając, że jest wystarczająco leciwa i potrafi taktownie
załatwiać takie sprawy. Możemy być spokojni: zapewniła, że ze
względu na napięty kalendarz nie planuje w najbliższym czasie
widzieć się z don Enriquem. Powiedziała jednak, że nadal będzie
traktować go jak przyjaciela rodziny, dopóki nie okaże się, iż na
to nie zasługuje. Dlatego sądzę, że pod koniec roku ponownie
zaprosi go do Castamar na ucztę i nie zdołamy jej tego
wyperswadować.
Dołączam do tego listu zalakowaną wiadomość dla panny
Castro, by nie pomyślała, że uchylam się od obowiązków
gospodarza. Chciałem wytłumaczyć jej własnymi słowami
powód mojego wyjazdu i poinformować ją o rychłym powrocie.
Chociaż wiem, że nie muszę Ci tego mówić, proszę, byś pod
moją nieobecność zadbał, aby niczego jej nie zabrakło. Myślę, że
potrzebuje naszej pomocy, i o ile wcześniej sądziłem, że może
przeciwko nam spiskować, teraz muszę przyznać Ci rację, drogi
bracie: w świetle tragedii, która ją spotkała, należy przyjąć, że
jest ofiarą markiza, bardziej niż ktokolwiek z nas. Przypuszczam,
że to stwierdzenie wywołało na Twojej twarzy uśmiech
satysfakcji – dobrze Cię znam. Czyż Alba nie zwykła mówić, że
Twoim ulubionym sportem jest mieć rację we wszelkich
sporach?
Mam nadzieję, że wszystko toczy się normalnym torem. Za
dwa dni będę z powrotem w Castamar; jeżeli nic nie stanie mi
na przeszkodzie, możesz się mnie spodziewać w nocy z soboty
na niedzielę.
Twój kochający brat
don Gabriel de Castamar
Postscriptum: Jako że poinformowałem już matkę
o zagrożeniu, jakie prawdopodobnie stwarza don Enrique,
podczas gdy nasi przyjaciele będą wypytywać o niego na
dworze, ja przyjrzę się z bliska burdelowi El Zaguán. Mój
człowiek powiedział mi przed śmiercią, że siepacz Hernalda
często tam zagląda. Muszę go odnaleźć, może któryś
z bywalców pomoże mi ustalić tożsamość mężczyzn, którzy
spotkali się z markizem.
Zgodnie z przypuszczeniami brata Diego uśmiechnął się kpiąco,
widząc, że Gabriel w końcu przyznał mu rację co do panny Amelii. Jego
uśmiech zniknął, kiedy przeczytał ostatnie zdania. Nie podobało mu się,
że Gabriel zamierza odwiedzić burdel na obrzeżach miasta. Mógł się
narazić na nieprzyjemności. Do listu była dołączona wiadomość
zaadresowana do panny Amelii. Diego podniósł wzrok i spojrzał na
portret Alby w pozłacanej ramie. Zadał sobie pytanie, co ona zrobiłaby
w tej jakże osobliwej sytuacji. Jego marszałek dworu był nielojalnym
zdrajcą czy żałował swoich błędów? Don Enrique pragnął zaszkodzić
Castamarom czy był po prostu bezczelnym, wyniosłym szlachcicem?
Panna Amelia była bezbronną ofiarą możnowładców czy ambitną,
pozbawioną skrupułów intrygantką? Wątpliwości te układały się
w domek z kart, jedna zła decyzja mogła przyspieszyć katastrofę. Alba
wiedziałaby, jak potraktować każdą z tych osób, poza jedną, która nie
należała do tej talii: panną Belmonte.
Książę musiał przyznać, że kupowanie dla niej ksiąg sprawia mu
przyjemność, podobnie jak kosztowanie wykwintnych dań, które
dedykowała mu po ich lekturze. Było jednak coś więcej: jeszcze bardziej
ucieszył go jej ostatni liścik. Nie wiedział, dokąd to wszystko
doprowadzi, ale nie chciał tego przerywać. Pogrążony w tych myślach,
zapomniał o swoich zmartwieniach. Sięgnął po gęsie pióro i zamiast
odpowiedzieć królowi, napisał do księgarza z prośbą o kolejne dzieło.
26 stycznia 1721 roku
Za każdym razem, kiedy czuł na sobie pogardliwe spojrzenia,
doświadczał nietolerancji Hiszpanów, którzy nie widzieli w nim
szlachcica, a przebranego Murzyna albo niewolnika zbyt dobrze
traktowanego przez swojego pana. Potem przychodziło zdumienie,
niedowierzanie, że bogaty Murzyn dosiada konia z herbem
Castamarów. Tak było po jego przyjeździe do Valladolid i tak było, gdy
stamtąd wyjeżdżał. Tylekroć spotykał się z pogardą, że w końcu
przestał się nią przejmować.
Tak jak obiecał bratu, dotarł do Castamar nocą, po dwóch dniach
spędzonych z matką i kolejnych dwóch jazdy. Chociaż położył się
późno, wstał z samego rana, żeby towarzyszyć Diegowi w przejażdżce
po posiadłości. Dowiedział się o zdradzie pana Elquizy i o znalezieniu
w północnej części Manzanares zwłok czterech mężczyzn, którzy
zaatakowali pannę Amelię – uznał, że to aż nadto wiadomości jak na
jeden dzień. Na szczęście panna Castro czuła się już lepiej, choć nadal
leżała w łóżku. Postanowił odwiedzić ją po niedzielnej mszy, z nadzieją,
że rzuci na wszystko nieco światła. Wyspowiadał się, przyjął komunię
i pożegnał się z kapelanem, który zawsze znajdował dla niego uśmiech.
Don Antonio Aldecoa był tym spośród wysłanników Chrystusa na
Ziemi, którego Gabriel darzył największym szacunkiem: nie bał się
głosić nauki, że każdy człowiek jest Bożym stworzeniem i że Pan kocha
wszystkich jednakowo. Gabriel pamiętał, jak kiedyś zapytał go, dlaczego
ma skórę innego koloru; miał wtedy dziesięć lat. Spowiednik pochylił
się nad nim, a jego okrągła twarz rozpłynęła się w dobrotliwym
uśmiechu.
„Bóg kocha różnorodność. Żeby się o tym przekonać, wyjdź dziś po
południu na pole i spójrz na te wszystkie kolory: owadów, zwierząt,
chmur… Czyż Stworzenie nie jest piękne?”
Po nabożeństwie Gabriel postanowił zapytać księdza, czy nie
odprawiłby krótkiej mszy dla panny Castro, gdyby zechciała się
wyspowiadać i przyjąć komunię. Kapelan chętnie się zgodził. Gabriel
wsiadł na konia i poczuł nieodpartą potrzebę, żeby ją zobaczyć.
Wiedział, że zastanie ją w łóżku, nadal bladą i słabą. Mimo to puścił się
galopem do pałacu, przekonując sam siebie, że chce po prostu jak
najszybciej wypytać ją o napastników.
Wjechał na wzgórze i przeciął rozległą równinę. Przed pałacem
czekał stajenny, by wziąć od niego lejce i pomóc mu zejść z konia.
Zsiadł zdyszany, wygładził surdut i spróbował wyciszyć kołaczące serce.
Zaczekał na pozwolenie, po czym wszedł do komnaty i lekkim
skinieniem głowy przywitał się z panną Castro. Wyjaśnił, że chciał się
przekonać, w jakim jest stanie, i zapytać, czy dostała list, który napisał
do niej kilka dni temu. Dziewczyna przytaknęła, zdobyła się nawet na
uśmiech, zaraz jednak ze wstydem zakryła twarz. Skrępowana,
wyszeptała powoli, że jest mu bardzo wdzięczna za ten miły gest.
Podszedł do niej i usiadł na jednym z krzeseł.
– Proszę nie dziękować. Powinna pani myśleć tylko o tym, by jak
najszybciej wydobrzeć.
– Mimo to… dziękuję panu za troskliwą… opiekę i… wsparcie –
powiedziała już nieco płynniej. – Pragnę… panu powiedzieć, że… –
Słowa uwięzły jej w gardle na kilka sekund. – Ostatnio kiedy… pan tu
był… ja…
Odgadł, że chce go przeprosić za to, iż po wejściu służącej cofnęła
dłoń. Przywykł do tego rodzaju zachowań i nie miał jej tego za złe.
Chociaż panna Amelia czuła wstręt do jego koloru skóry, i tak okazała
mu większą życzliwość niż inni, prosząc, by wziął ją za rękę. Taktownie
ją uciszył.
– Nie musi pani przepraszać. Mam świadomość, że to była logiczna
reakcja.
Spojrzała na niego, powstrzymując płacz. Otarł jej łzy swoją
chusteczką i powiedział, że powinna być silna.
– Jest pani inteligentną kobietą. Oboje wiemy, kto zostawił pani tę
bliznę, ale tylko pani wie dlaczego. Może mogłaby mi to pani wyjaśnić.
Patrzyła na niego bez słowa. Wyczuł jej wahanie i lekkie zdziwienie,
jej broda zadrżała, kiedy próbowała wypowiedzieć zakazane słowa.
Ścisnęły ją za gardło, jej twarz się skurczyła, jakby w jej wnętrzu
rozgorzała jakaś bitwa. Było mu przykro, że burzy jej spokój, ale musiał
ją o to zapytać. Diego miał jeszcze więcej racji, niż przypuszczał: panna
Amelia, świadomie lub nie, zgodziła się odegrać wyznaczoną jej rolę
bądź została do tego zmuszona. Rolę, do której najwyraźniej nie była
przygotowana.
– Ja… Mnie… napadnięto – powiedziała wreszcie.
Przez chwilę Gabriel się wahał. Było oczywiste, że strach bierze
w niej górę nad wdzięcznością. Brat księcia wolałby oszczędzić jej tych
pytań, ale nie miał innego wyjścia. Była w posiadaniu klucza
niezbędnego do odkrycia zamiarów markiza względem Castamarów,
dlatego dalej na nią naciskał.
– Wiem, że tak było. Ale nie podejrzewa pani, kto wydał taki rozkaz?
Kto mógł chcieć, żebym panią znalazł i przywiózł tu, do pałacu?
Zamknęła oczy, roniąc kolejne łzy, jakby zrozumiała, że wiedzą już
o niecnych zamiarach don Enriquego i jej udziale w tej niebezpiecznej
grze. Zobaczył, że zastanawia się, co odpowiedzieć. Jej twarz wykrzywił
grymas bólu, kiedy niespodziewanie zapytała:
– Dlaczego… uważa pan, że to było… zaplanowane?
Teraz to ona próbowała wybadać jego. Chociaż wiedziała więcej, niż
chciała przyznać, zależało jej, by Gabriel odsłonił swoje karty, pragnęła
sprawdzić, jakie informacje kryją się za jego pytaniami. Nie
przeszkadzało mu to. Nie miał nic do zatajenia, chciał jedynie poznać
prawdę i zdobyć dowody, które uchroniłyby Castamar przed
nieszczęściem.
– Napastnicy, których opisała pani strażnikom, zostali „uciszeni”.
Trzy dni temu znaleziono ich na obrzeżach Madrytu. A mnie przesłano
moją własną wizytówkę, z której korzystał człowiek śledzący markiza,
kiedy chciał wezwać mnie na spotkanie w zagajniku. Wiem, że
w ostatnich miesiącach utrzymywała pani z don Enriquem bliskie
relacje. Właśnie dlatego uważam, że wszystko zostało zaplanowane.
Z jej miny wywnioskował, że czuje się przyparta do muru. Spojrzał
na nią i odgadł, że toczy wewnętrzną walkę: wyznać prawdę i ponieść
katastrofalne konsekwencje czy zachować milczenie. Wyczuł w niej
słabość, jakby jej usta zamierzały ubrać w słowa prawdę i wymówić
imię don Enriquego de Arcony. Potrzeba wzięła górę nad dobrymi
manierami: Gabriel przycisnął ją jeszcze bardziej, kiedy powtarzała to
swoje „ja”.
– Panno Castro, komu zależało na tym, żebym to właśnie ja panią
znalazł i przywiózł do Castamar? Markizowi? Może chciał ukarać panią
za to, że odmówiła mu pani małżeństwa? Proszę mi wierzyć, pani życie
i honor są tu bezpieczne.
Zbladła i zaczęła drżeć z przerażenia, jakby ponownie przeżywała
napaść. Spojrzała na Gabriela dławiona strachem, nie była w stanie nic
więcej powiedzieć. Wyplątała rękę spod pościeli i odruchowo złapała go
za dłoń, po czym ze wstydem odwróciła wzrok. Przepełniona grozą,
wyjąkała kilka kłamliwych, decydujących słów.
– Ja… nie… nie… nie wiem.
Ścisnął jej dłoń i poczuł, że nie powinien kontynuować tej rozmowy,
jeżeli nie chce wyjść na złego gospodarza. Zaczekał, aż panna Amelia
przestanie drżeć i pogrąży się w głębokim śnie. Siedział przy niej
i głaskał ją po ciemnych włosach, świadomy, że jego obecność łagodzi
zalewający ją strach. Kiedy chciał ją puścić, mocno chwyciła jego rękę,
po czym nieświadomie uniosła ją do ust i ucałowała jego palce.
28 stycznia 1721 roku
Mańkut wygiął się na sienniku i spoglądając na krągłości Jacinty,
pomyślał, że życie to wyboista droga przetrwania. Ta przypierana do
muru przez los ladacznica była jedyną istotą ludzką, z którą łączyła go
zażyłość. Nie wiedzieć dlaczego ją pociągał, dawała mu się chędożyć za
mniej maravedí niż innym. Ale chociaż jej płacił i miał do niej pewną
słabość, gardził nią za to, że jest kobietą i dziwką, do tego niezbyt
rozgarniętą.
Zawołał ją po imieniu, żeby się odwróciła i pokazała mu piersi.
Jacinta odsłoniła w uśmiechu niepełne uzębienie, ścisnęła nabrzmiałe
cyce i zaczęła nimi kołysać. Roześmiał się. Jacinta lubiła go zabawiać.
Ale on szybko się nią nudził i wysyłał ją do Pieszczochy, kucharki
Sebasa, żeby przygotowała dla niego stolik i coś do zjedzenia.
Potrzebował kobiet do chędożenia, jednak przez większość czasu
stanowiły dokuczliwy balast. Jacinta była pod tym względem wygodna:
płacił jej o połowę mniej niż innym ladacznicom, nie zadawała pytań jak
uciążliwa żona, a od czasu do czasu nawet zdobywała dla niego
zlecenia, jak tamto dotyczące doñi Alby. Pracowała wtedy na ulicy
i natknęła się na parobka, który rozpytywał o koniuszych zatrudnionych
ostatnio w Castamar. Musiała słyszeć, że zaczepił się w pałacu,
i domyśliła się, że w grę wchodzą duże pieniądze. Parobek zaprowadził
ją w zaułek, gdzie w wolancie czekał fircykowaty rejent. Jacinta nie
podała mu imienia Emilia, powiedziała tylko, że może zna jednego
z koniuszych Castamarów. Tamtej nocy, kiedy Mańkut jadł kolację,
zagadnęła go, szczwana jak każda baba.
„Mówiom, Mańkut, żeś porzucił bandyckie życie”.
Oparła się o stolik, odsłaniając udo. Nawet nie podniósł głowy: nie
raz kosztował już tego dania.
„Kto tak mówi?” – zapytał między kolejnymi łyżkami zupy.
Szepnęła, że ludzie gadają, iż zajmuje się teraz końmi w Castamar.
Pociągnął łyk wina równie wodnistego jak zupa i wzruszył ramionami.
„Życie jest twarde, każdy robi, co może, żeby przetrwać”.
„Tak samo twarde jak to cóś?” – zapytała, wsuwając mu dłoń między
uda.
Mocno złapał ją za nadgarstek i przyciągnął. Nie lubił, jak
ktokolwiek dotykał go bez pozwolenia, tym bardziej dziwka zużyta jak
stare brzytwy podrzędnego cyrulika.
„Jeżeli jeszcze raz położysz mi tam rękę, rozpłatam ci ten twój kurwi
brzuch” – powiedział i odepchnął jej dłoń.
„Już jom zabieram, huncwocie” – zawołała obrażona. „Mam dla
ciebie robote, o której powiedział mi jeden paniczyk”.
Dopiero wtedy wzbudziła jego ciekawość. Dobre zlecenie mogło go
przybliżyć do upragnionej stadniny. Kazał jej usiąść. Jak przystało na
charakterną dziwkę, zaczęła się stawiać, uśmiechnął się więc, żeby
trochę ją udobruchać.
„Siadaj” – powiedział. „Siadaj, do diabła, przecież wcale nie chcę,
żebyś sobie szła”.
Zgodziła się z ociąganiem i zapytała, czy to prawda, że pracuje
w Castamar. Przytaknął. Uśmiechnęła się do niego jak wtedy, kiedy
pokazywała mu cycki, i powiedziała, żeby uważnie jej posłuchał.
„Możem zarobić dużo piniendzy”.
I tak razem z tanią burdelową dziwką i rejentem z wolantu
przypieczętowali los księżnej de Castamar. Umowa została zawarta dwa
dni później, w środku nocy, w opustoszałej madryckiej uliczce, pośród
unoszącej się z ust pary i lejącego deszczu. Jacinta zaprowadziła go na
spotkanie z człowiekiem doñi Sol. Rejent oczywiście nie zdradził mu
nazwiska klientki. Poznał je kilka dni później, kiedy ukradkiem poszedł
za nim do jej posiadłości w Madrycie; była wtedy wdową po Velardem.
Podobno za sprawą księżnej de Castamar popadła w całkowitą niełaskę.
Kiedy ponownie spotkał się z rejentem, by odebrać zapłatę za
wykonane zadanie, uprzedził go, że zna nazwisko jego i jego pani,
i zagroził, że jeżeli naśle kogoś, by go uciszył, tajemnica wyjdzie na jaw.
Nie byłby w stanie spełnić swojej groźby, ale wystarczyła, by nie
próbowali wyeliminować niewygodnego świadka. „Wszystko to dzięki
dziwce, która nie dostała za to nawet złamanego reala” – myślał
niekiedy. Chciała mu towarzyszyć podczas spotkania z rejentem, ale
kazał jej odejść, grożąc, że wygrzmoci ją kijem. „Im częściej tłuczesz
kobiety, tym bardziej cię kochają” – powtarzał sobie zawsze. I to właśnie
musiał zrobić, kiedy któregoś dnia dostała jednego z tych swoich
napadów złości i wymsknęło jej się, że zasięgnęła języka o Carlosie
Duránie, który pracuje jako rejent dla bogatej damy. Gdyby nie była
dziwką Sebasa, poszatkowałby ją na miejscu.
Przeciągnął się. Jacinta opuściła już izbę cuchnącą stosunkiem
i potem. Ubrał się, myśląc o czekającej na niego zupie. W głównej sali
kilku stałych bywalców szukało uciechy między nogami dziwek. Zza
lichego przepierzenia oddzielającego kuchnię dobiegały pokrzykiwania
Sebasa. Widząc, że na jego stole nie ma talerza, Emilio cmoknął
zirytowany i wszedł za ściankę; pomyślał, że Jacinta zdybała jakiegoś
klienta i zapomniała o jego poleceniu. Sebas upominał akurat kucharkę,
żeby zamiast zużywać tyle fasoli, wlewała więcej rzadkiego do „kociołka
dla biedaków”. Tania, rozwodniona i przesolona zupa na bazie fasoli
i innych warzyw podawana w El Zaguán cieszyła się w okolicy dużym
powodzeniem. Sebas serwował ją o każdej porze przejezdnym
i klientom, których przycisnął głód po spółkowaniu z dziwkami.
– Odliczę ci od wynagrodzenia ten dodatkowy worek fasoli –
ostrzegł Sebas Pieszczochę, kręcąc głową i parskając niczym koń. – Nic,
tylko się buntuje! Gdyby nie to, że umie dobrze gotować, obiłbym jej
gębę.
Mańkut zarechotał i powiedział, że chce jeść. Sebas miał go za
dobrego klienta, polecił więc jednej z dziewczyn, żeby go obsłużyła.
Porządnie się najeść było jedną z niewielu przyjemności, na które
Emilio wydawał pieniądze. W przeciwieństwie do większości krewkich
siepaczy, obiboków, złoczyńców i fanfaronów odwiedzających karczmę
nie trwonił tego, co zarobił. Zgromadził małą fortunę, za którą zamierzał
wybudować swoją stadninę, na codzienne potrzeby wydawał zaledwie
niezbędne minimum. Żadnych luksusów ani nałogów, poza
przyzwoitym, niewyszukanym posiłkiem. Sypiał w wynajętej izbie
niedaleko El Zaguán, do której nigdy nikogo nie zapraszał. Stare,
zapuszczone poddasze świetnie nadawało się do tego, by między
deskami stropu ukryć cały swój dorobek. Nikt by się nie domyślił, że
między belką a sufitem znajduje się ponad osiem tysięcy bilonowych
reali.
Podano mu do stolika fasolę, wino i przaśny żytni chleb. Kiedy
przystąpił do jedzenia, zauważył, że Jacinta opuszcza jeden z pokoi
z uśmiechniętym garbatym brzuchaczem. „Temu zrobiła dobrze” –
pomyślał. Skinęła mu głową, ale ją zignorował. Gdyby jej odpowiedział,
podeszłaby, żeby porozmawiać, a właśnie tego najbardziej nie znosił.
Skupił się na potrawce i smaku fasoli. Odkąd Pieszczocha przejęła stery
w kuchni, jedzenie było lepsze, a karczmie bez przerwy przybywało
klientów.
Kiedy pociągał łyk wina, do lokalu wszedł Hernaldo de la Marca
i przywitał go ruchem brody. Od jego ostatniej wizyty nie spuszczali
z oka Murzyna. Zgodnie z poleceniem Hernalda Mańkut znalazł sobie
czterech pomocników, dyskretnych, dopóki mieli pełne kieszenie,
którzy zmieniali się, by śledzić każdy ruch Gabriela de Castamara.
Mańkut najchętniej wybebeszyłby jak wieprza ten odrażający pomiot.
Kiedy pracował w pałacu jako koniuszy, Murzyn traktował go
z wyższością paniczyka. Ta afrykańska małpa patrzyła na niego z góry!
Gdyby nie umowa zobowiązująca Emilia do wytresowania konia doñi
Alby, zakradłby się w nocy do jego izby i wydłubał mu nożem oczy.
Hernaldo de la Marca przychodził teraz średnio raz w tygodniu,
żeby zasięgnąć informacji o poczynaniach śmierdzącego Murzyna.
Mańkut patrzył, jak podchodzi do jego stolika. Zwykle przerywał to, co
akurat robił, i szli na tylne podwórze, żeby nikt ich nie słyszał. Sebas
przystanął i powitał przybysza, jak przystało na gospodarza – zależało
mu, by goście dobrze się u niego czuli. Zamienili kilka słów na temat
znojów życia i każdy ruszył w swoją stronę. Na odchodnym
rozentuzjazmowany rajfur zapytał jeszcze:
– A właśnie, jak tam twoja córka? Mówią, że prawdziwa z niej
ślicznotka.
Ciężkie kroki siepacza gwałtownie ucichły. W lokalu zapanowała
cisza. Hernaldo położył dłoń na nożu i odwrócił się w stronę Sebasa.
Ten zrobił krok w tył, przekonany, że żołnierz zaraz go wybebeszy.
– Jeszcze raz wspomnisz o mojej córce, a rozpłatam ci kręgosłup, ty
worze gówna – ostrzegł Hernaldo podniesionym głosem.
Karczmarz cofnął się znów o krok i uniósł ręce na znak, że nie szuka
zwady. Jacinta schowała się za Mańkutem ze strachu przed burdą, ale
Hernaldo szybko ochłonął z gniewu; podszedł do jego stolika i szepnął,
że czeka na niego za budynkiem. Emilio wstał i polecił Jacincie, żeby
zostawiła ich samych.
– Pozwól mi iść z tobom, przecież nie bendem ci przeszkadzać… –
poprosiła.
Hernaldo przystanął i rzucił mu kpiące spojrzenie, rozbawiony tym,
że wdał się w małżeńską sprzeczkę z ladacznicą. Mańkut odwrócił się
do Jacinty.
– Bądź po prostu zwykłą dziwką, a mnie zostaw w spokoju – rzucił
z pogardą.
– Jesteś podłym psubratem. Nigdy mnie do niczego nie
dopuszczasz… Nawet kiedy naraiłam ci tom robote z paniom i koniami
z Ca…
Policzek, który wymierzył jej otwartą dłonią, był tak mocny, że
musiało zatrzeszczeć jej w uszach; słowa zamarły jej na wargach, zanim
zdążyła wypowiedzieć nazwę majątku. Upadła na plecy. Sebas wrzasnął
oburzony z drugiego końca sali, że ze spuchniętą gębą będzie mniej
wydajna. Mańkut uniósł rękę w przepraszającym geście i zostawił na
stole szesnaście maravedí. Kiedy się odwrócił, napotkał pytające
spojrzenie Hernalda. Wzruszył ramionami, ukrywając niepokój.
Przyłożył dłoń do trzonka ząbkowanego noża i mruknął: „Kobiety”,
dając do zrozumienia, że wyprowadzają go z równowagi. Hernaldo
przez chwilę stał zamyślony, po czym wyszedł za nim na zewnątrz,
podczas gdy Jacinta miotała przekleństwa.
Mańkut pozwolił, żeby Hernaldo szedł z tyłu. Chciał, by myślał, że
policzek wymierzony nierządnicy nie miał z nim nic wspólnego. Kiedy
zostali sami, były żołnierz przyłożył dłoń do rękojeści rapiera.
– O jakiej robocie mówiła dziwka? – zapytał.
– Kilka lat temu przyniosła mi zlecenie od pewnej damy z Paseo de
las Descalzas – powiedział Mańkut, nie odrywając wzroku od jego
ręki. – Chciała, żebym ujarzmił dwa źrebaki.
– Jak nazywała się ta dama?
Przez moment Emilio rozważał, czy nie wybebeszyć psubrata, nie
zabrać pieniędzy i nie uciec z Madrytu. Ale pomyślał, że markiz
dopadłby go, choćby popłynął za morze. Nałożył dolną wargę na górną
i pokręcił głową.
– Prawdę mówiąc, nie pamiętam, to było dawno temu. Często
ujarzmiam konie – odpowiedział, udając, że próbuje sobie przypomnieć.
Hernaldo przewiercił go wzrokiem, jakby rozważał różne
możliwości. Mańkut ponownie przysunął rękę do trzonka noża.
– Przechodzimy do tematu czy nie przechodzimy? – zapytał.
Hernaldo przytaknął i oznajmił, że powinni skupić się na pracy i że
czeka na informacje o Murzynie z Castamar. Mańkut podzielił się z nim
tym, co tego ranka powiedział mu jego człowiek: dzikus przed dwoma
dniami wrócił z Valladolid od matki i rozpytuje o El Zaguán. Mógł sobie
pytać: nikt z przedmieść nie będzie chciał rozmawiać z Murzynem
przebranym za szlachcica. Nie wskażą mu tego miejsca, a jeśli już, to
spróbują wyciągnąć od niego pieniądze, podając mu fałszywe adresy.
Co innego instygatorzy i łapacze z Trybunału Królewskiego, zwłaszcza
ci, którzy pilnowali tej okolicy. Oni mogliby udzielić mu informacji,
gdyby otworzył sakiewkę. Przez twarz Hernalda de la Marki nie
przemknął nawet cień zdziwienia; Mańkut wywnioskował z tego, że on
i jego pan liczyli się z takim obrotem sprawy.
– Poszukaj sprawnych ludzi. Któregoś dnia tu przyjdzie, musimy być
przygotowani – powiedział Hernaldo, potwierdzając jego podejrzenia. –
Twoi ludzie będą dostawać dniówkę, dopóki się nie pojawi.
– Będziesz musiał mi powiedzieć, co mam robić, kiedy Murzyn
zapuka wreszcie do drzwi…
– Damy mu nauczkę.
[18] Wojna żniwiarzy (kat. guerra dels segadors) – powstanie z lat 1640–1659
zainicjowane przez katalońskich chłopów, którzy zbuntowali się przeciwko
centralistycznej władzy króla Hiszpanii (przyp. tłum.).
CZĘŚĆ TRZECIA

16 października–7 listopada 1721 roku
ROZDZIAŁ 28

16 października 1721 roku
Amelia od kilku dni przygotowywała się do wyjazdu. Przez całą
wiosnę i lato nadużywała gościnności Castamarów. Teraz, jesienią,
akurat w dniu, kiedy rozpoczynała się doroczna uczta, postanowiła
wybrać się do Escorialu, by odwiedzić matkę. Dotąd dowiadywała się
o jej stanie wyłącznie z listów przysyłanych przez służbę. Otrzymała
również wiadomość od markiza, który w uprzejmych słowach
informował ją, że dziś wieczorem weźmie udział w wydawanej
w Castamar wieczerzy, i wyrażał nadzieję na spotkanie. Amelia była
przerażona: ten człowiek nie chciał zrozumieć, że dziewczyna nie jest
w stanie dokonać tego, czego od niej żąda, że nie ma najmniejszych
szans na uwiedzenie don Diega.
Zaskarbiła sobie co prawda przychylność doñi Mercedes i jej synów,
ale nic poza tym. Doszła do wniosku, że jeżeli markiz zorientuje się, jak
dużo brakuje do tego, by don Diego poślubił ją z poczucia obowiązku,
a tym samym jak daleka jest od osiągnięcia celu, może zlikwidować ją
i jej matkę, pozorując jakiś wypadek.
Dlatego obmyśliła strategię, jak wyjść cało z tych opałów. Planowała
pojechać po matkę, zabrać ją do Kadyksu i wsiąść na statek płynący do
Ameryk albo do jakiegoś europejskiego królestwa, może do Francji.
Liczyła na to, że w zamian za sowitą zapłatę majordomus albo któryś ze
służących wydostanie jej matkę z posiadłości. Gdyby jej się udało,
mogłaby na zawsze zapomnieć o don Enriquem. Tymczasem jednak
musiała utrzymywać go w przekonaniu, że zdoła osiągnąć cel. Za nic
w świecie nie zamierzała też zdradzać swojego udziału w spisku don
Gabrielowi, choć w ostatnich miesiącach zdobył jej szacunek. Nie
chciała ryzykować życia matki. Zresztą nawet gdyby nie ciążyła na niej
odpowiedzialność za jej los, don Enrique i tak znalazłby sposób, żeby
dopaść Amelię, gdziekolwiek by uciekła. Panna Castro zastanawiała się,
czy nie poprosić don Gabriela, żeby pojechał z nią do Escorialu; gdyby
służący odmówili wydania matki, odkryłby prawdziwą naturę markiza.
Doszła jednak do wniosku, że nie chce, by don Enrique wziął go na cel.
Dlatego milczała, choć czuła potrzebę, żeby się przed nim otworzyć.
Bała się o jego bezpieczeństwo – gdyby poznał plany markiza, ten
uznałby go za swojego wroga.
Odkąd don Gabriel ocalił ją przed pewną śmiercią podczas burzy,
zaczęła inaczej postrzegać ludzi jego rasy. Oddanie, z jakim się nią
opiekował, wspólne spacery po ogrodach Castamar i wycieczki do
Villacor, jego liściki, to, że osobiście przykładał jej do twarzy okłady
zalecone przez lekarza, że czytał jej książki i grał dla niej na klawesynie,
sprawiło, że któregoś wiosennego dnia przestała zwracać uwagę na jego
skórę i dostrzegła jego serce. Nie było mężczyzny szlachetniejszego
i bardziej opiekuńczego niż don Gabriel. Miał wszystko, czego pragnęła
każda kobieta: urodę, pewność siebie, niezawodność i oddanie. Dlatego
po spakowaniu bagaży ze smutkiem czekała, żeby się z nim pożegnać.
Więź, która ich połączyła, a której nigdy nie ujęli w słowa, przyniosłaby
obojgu same nieszczęścia, gdyby pozwolili jej się rozwinąć. Ona była
panną ze skradzioną cnotą i poharataną twarzą, on zaś miał pozycję
tylko w granicach Castamar, na zewnątrz był zwykłym Murzynem,
dodatkowo pogardzanym ze względu na swój dziwny status.
Rozległo się pukanie do drzwi. Tak jak przypuszczała, don Gabriel
pojawił się nienagannie ubrany, w taftowy szustokor i błękitną
kamizelkę z posrebrzanymi guzikami. Odwróciła się i lekko dygnęła. On
zdjął trójgraniasty kapelusz, uprzejmie ją powitał i zapytał, czy nadal
zamierza opuścić Castamar.
– Nie chciałabym sprawiać więcej kłopotów poza tymi, których już
przysporzyłam, i… jak pan widzi, służący spakowali już rzeczy, które był
pan uprzejmy sprowadzić z mojego domu w Madrycie. Pragnę
odwiedzić matkę.
Kiwnął głową ze zrozumieniem. Ściągnął usta, jak zawsze, kiedy
powstrzymywał się przed poruszeniem tematu napaści. Kilka miesięcy
wcześniej dała mu jasno do zrozumienia, że nie wie, kto mógłby chcieć
ją zaatakować, a nawet gdyby wiedziała, najrozsądniej byłoby zachować
milczenie, odsłonięcie prawdy jedynie ściągnęłoby bowiem nieszczęście
na nią i na każdego, kto by ją poznał. Amelia miała wrażenie, że tamte
słowa do tej pory unoszą się między nimi. Zapadła cisza, jakby żadne
z nich nie chciało się pożegnać. Wreszcie don Gabriel skierował na
pannę Castro swoje ciemne błyszczące oczy.
– Powtórzę raz jeszcze, że gorąco pragnę, by została pani na
dzisiejszej wieczerzy.
Poczuła dreszcz na samą myśl o markizie. Natychmiast spuściła
wzrok.
– Oczywiście do zaproszenia przyłączają się również mój brat i moja
matka, która, o czym pani wiadomo, darzy panią szczerą sympatią –
dodał. – Jak mówiłem podczas ostatniego spaceru, byłoby mi ogromnie
miło, gdybym mógł pani towarzyszyć.
Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie tamtej chwili.
– Dziękuję za pańską propozycję, ale towarzyszenie panu
dzisiejszego wieczoru postawiłoby mnie w niezręcznej sytuacji i myślę,
że pana…
– Rozumiem. Czasami zapominam, o co panią proszę – przerwał jej
łagodnie. – Niech się pani nie obawia, zaproszenie dotyczyło wyłącznie
wieczerzy w gronie przyjaciół, którą mój brat wydaje przed
rozpoczęciem świętowania. Mimo jego nalegań nigdy nie biorę udziału
w samym przyjęciu. Kolor mojej skóry nie jest mile widziany na dworze
i rozumiem, że przeszkadza również pani. Przypuszczam, że zaczęłyby
krążyć plotki, i wiem, że miałoby to… fatalne konse…
Podeszła do niego i uniosła rękę, przerywając mu w pół słowa.
Poczuła jego przyspieszony oddech i zapach olejku, który przypominał
kwitnący latem tymianek.
– Źle mnie pan zrozumiał, don Gabrielu – szepnęła. – Nie będę
zaprzeczać, że początkowo podchodziłam do koloru pana skóry
z pewną rezerwą, ale już dawno się jej wyzbyłam. Tak czy inaczej, nigdy
nie zrobiłabym panu takiego afrontu, tym bardziej po tym, jak ocalił mi
pan życie. Jest pan najlepszym towarzyszem, jakiego mogłabym sobie
wymarzyć, a moja odmowa nie ma najmniejszego związku z kolorem
pańskiej skóry. Nie chcę uczestniczyć w kolacji… z powodu… głupiej
kobiecej próżności… – wyjaśniła, gładząc szramę przecinającą jej
policzek – która nie pozwala mi pokazywać się publicznie w tak
doborowym gronie.
Wyraz twarzy don Gabriela w jednej chwili uległ zmianie.
– Proszę wybaczyć mój nietakt. Przywykłem do pogardy, jaką budzi
mój kolor skóry u osób o ciasnych horyzontach, i myślałem jedynie
o sobie, podczas gdy powinienem był mieć na względzie pani komfort.
– Niech się pan nie obwinia. Nie wobec mnie, widziałam pana serce,
wiem, jakie jest – zaprotestowała.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Wiedziała, że don Gabriel
hamuje się, by nie powiedzieć za dużo. Milczała, aż w końcu podszedł
bliżej.
– Proszę pozwolić mi panią chronić – powiedział. – Przysięgam, że
nie dopuszczę, by ktokolwiek panią skrzywdził.
Jego słowa poruszyły ją do tego stopnia, że zapragnęła im zaufać
i wyznać mu całą prawdę. Pogładził jej bliznę opuszkami palców.
Niezdecydowana, przytrzymała jego dłoń, ale w końcu pozwoliła, by
dotknęła jej twarzy. Nie zdając sobie z tego sprawy, pokonała olbrzymią
odległość, jaka ich dzieliła: pochyliła głowę, opierając czoło na jego
piersi. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi; natychmiast się
od siebie odsunęli. Do komnaty wszedł don Diego, przekonany, że
zastanie Amelię samą. Zatrzymał się na widok don Gabriela, ale ten
powiedział, żeby się nie krępował. Na moment powróciło zdziwienie,
które początkowo budziła w niej łącząca braci zażyłość. Kiedy byli sami,
nie istniała hierarchia społeczna, liczyło się jedynie mocne jak stal
braterstwo. Darzyli się ślepym zaufaniem. Właśnie to i kilka rozmów na
temat niewolnictwa, jakie przeprowadziła z don Diegiem, ostatecznie
otworzyło jej oczy na niesprawiedliwą rzeczywistość.
– Przyszedłem prosić pannę Castro, żeby została na dzisiejszej
kolacji… – oznajmił książę, nadal lekko skrępowany.
Don Gabriel pospiesznie wyjaśnił, że panna Amelia ma już inne
zobowiązania, ale zanim skończył, pod wpływem impulsu weszła mu
w słowo i stwierdziła, że jej zobowiązania mogą zaczekać i że
z przyjemnością spędzi ten wieczór z nimi. Książę poszedł uprzedzić
służbę, by przygotowała dodatkowe nakrycie. Po wyjściu brata don
Gabriel podziękował jej za to, że jednak zostanie.
– Przynajmniej tyle mogę zrobić – odpowiedziała.
– W żadnym razie nie chciałbym do niczego pani zobowiązywać.
Wiem, że dobre wychowanie…
– Z przyjemnością będę panu towarzyszyć – przerwała mu.
Podjęła tę decyzję powodowana wewnętrzną potrzebą, zrodzoną
czy to z ponowionego zaproszenia, czy z poczucia bezpieczeństwa,
jakie dawały jej ramiona don Gabriela, czy też dlatego, że nie chciała się
bać. Don Gabriel wyszedł zaraz po księciu, zostawiając ją samą,
z żołądkiem ściśniętym strachem. Usiadła i spostrzegła, że nie jest
w stanie zapanować nad drżeniem rąk. „Bądź silna, Amelio” –
powiedziała sobie. „Cokolwiek się wydarzy podczas kolacji, będzie przy
tobie don Gabriel. Jeżeli chcesz być wolna, musisz stawić czoła
markizowi”.
Tego samego dnia, 16 października 1721 roku
Andrés Moguer poinformował Clarę, że kolacja wydana przez don
Diega dla jego przyjaciół okazała się „ogromnym sukcesem”.
Kamerdyner przysyłał służących, którzy opisywali kuchmistrzyni, co
dzieje się przy stole. Przekazali jej między innymi, że kiedy goście
skosztowali wędlin, mięsiw i bulionów, w salonie zapanowała cisza
przerywana westchnieniami zachwytu. Szał przygotowań zapanował
w kuchni już trzy dni wcześniej, po przyjeździe doñi Mercedes i jej
gościa, don Enriquego de Arcony. Potem zjawili się przyjaciele jego
ekscelencji, don Francisco i don Alfredo. Clara już od roku pracowała
w Castamar. Zgodnie z tradycją zapoczątkowaną przez doñę Albę na
doroczne przyjęcie zaproszono praktycznie cały madrycki dwór. Przez
jeden dzień i dwie noce Castamar miało świecić własnym światłem –
tym razem, za pozwoleniem pana, Clara zdążyła wydać odpowiednie
instrukcje wszystkim służącym znajdującym się pod jej władzą:
podczaszemu, szafarzowi, spiżarnemu odpowiedzialnemu za warzywa
strączkowe, kredencerzowi i piwnicznemu…
Była teraz kimś w rodzaju Vatela, wielkiego mistrza ceremonii
z ubiegłego wieku; tak też napisała siostrze i matce. Rano
odpowiedziała na ich listy, w których informowały, że cieszą się dobrym
zdrowiem. Swoim starannym charakterem pisma z lubością
relacjonowała, jak to uprzedziła odpowiadającego za zaopatrzenie
Jacinta Suáreza, że przyjmie jedynie produkty najwyższej jakości,
wyjaśniła podczaszemu Lázarowi Molásowi, jak ma udekorować każdy
ze stołów, i osobiście wydała instrukcje zarządzającej kredensem
Matilde Marrón odnośnie do oliwy z oliwek, dżemów, sosów i owoców,
które powinna podać w odpowiedniej kolejności.
Po napisaniu listów przystąpiła do planowania choreografii –
porządku, w jakim miały zostać podane poszczególne mięsiwa i ryby,
rozmieszczenia dań i towarzyszących im dekoracji. Musiała mieć oczy
dookoła głowy, by wszystko poszło po jej myśli. Nadzorowała pracę
trzech kucharzy, tych samych, którzy sprawdzili się podczas przyjęcia
wydanego rok wcześniej. Francuz Jean-Pierre de Champfleury nie
zżymał się już na jej wskazówki i chętnie uwzględniał wszystkie jej
sugestie. Podobno do jego uszu dotarły pochwały, jakimi bliscy
przyjaciele królowej obsypali pannę Belmonte, wybitną kucharkę, od
której mógłby się uczyć niejeden mężczyzna. Tym razem przygotowała
dla jej wysokości włoski makaron z mięsem, pomidorami, oregano,
bazylią, odrobiną białego wina i szczyptą cukru dla złagodzenia
kwaśności.
Don Pedro Benoist i don Pedro Chatelain, kucharze pary
królewskiej, i w tym roku nadzorowali pracę kuchni i na polecenie
władcy kosztowali wszystkich potraw. Rano obaj szczerze pogratulowali
Clarze i udzielili jej kilku cennych rad dotyczących olla podrida, za które
była im niezwykle wdzięczna. Od świtu zaprzątało ją tylko gotowanie,
ale kiedy kursowała między kuchniami, wracała myślami do swojej izby,
gdzie na półce stało już czternaście dzieł poświęconych sztuce
kulinarnej. Odkąd doña Úrsula odwiedziła ją w dniu śmierci Rosalíi,
Clara zakrywała je kawałkiem płótna na wypadek niespodziewanej
wizyty. Gdyby ochmistrzyni zobaczyła książki, prawdopodobnie
próbowałaby zdyskredytować ją w oczach służby. Na razie jednak
jedyną osobą, którą Clara u siebie gościła, był pan Casona: przyniósł
kilka gałązek jaśminu, żeby ładnie pachniało jej w pokoju.
Przez te wszystkie miesiące jej relacje z ochmistrzynią pozostały
chłodne i zdystansowane. Wciąż dochodziło między nimi do starć, jak
choćby cztery dni wcześniej, kiedy Clara postanowiła poprosić jego
ekscelencję, by wybaczył don Melquíadesowi, który od stycznia siedział
zamknięty w swojej izbie niczym więzień widmo. Na wieść o jej
zamiarach doña Úrsula wtargnęła do kuchni i przy wszystkich kazała jej
„nie wtykać nosa w sprawy niezwiązane z gotowaniem”. Bardziej ubodła
ją jednak reakcja don Diega. Wbrew temu, czego się spodziewała, jej
prośba nie spotkała się z przychylnym przyjęciem; książę fuknął,
hamując gniew, i ze ściągniętą twarzą bez słowa opuścił komnatę.
Później Clara dowiedziała się od Elisy, że była ostatnią z długiej listy
służących, którzy wstawiali się za don Melquíadesem. W odróżnieniu
od niej pozostali robili to w zakamuflowany sposób: kiedy znaleźli się
w pobliżu księcia, rozwodzili się nad zaletami marszałka albo rzucali
subtelne uwagi na temat przebaczania grzechów. Te aluzje stały się tak
nachalne, że kilka miesięcy wcześniej książę powiedział doñi Úrsuli, iż
konflikt z marszałkiem dworu to jego prywatna sprawa i nie życzy sobie
więcej sugestii ze strony służby, ma je już bowiem na uwadze.
Ochmistrzyni poinformowała o tym wszystkich poza nią, licząc na to, że
Clara w końcu popełni błąd. Pan powstrzymał złość i nie zareagował
krzykiem, ale doña Úrsula nie omieszkała oznajmić jej triumfalnym
tonem, żeby nie mieszała się w sprawy, które jej nie dotyczą. Chociaż
Clara za nią nie przepadała, musiała przyznać rację ochmistrzyni:
obrona don Melquíadesa nie należała do jej kuchennych obowiązków.
Biedak nie mógł opuścić Castamar i już od niemal dziewięciu miesięcy
żył jak zakładnik, z duszą udręczoną poczuciem winy z powodu zdrady
jego ekscelencji.
Podejrzewano, że niektórzy służący odwiedzają go w izbie, ale tylko
ona i Simón Casona otwarcie sprzeciwili się rozkazom ochmistrzyni, by
uczynić lżejszym jego odosobnienie i ulżyć jego smutkowi. Nie chciała,
by samotność i wyrzuty sumienia zniszczyły człowieka, który był
w Castamar prawdziwą instytucją. Ostatnio odwiedziła go pięć dni
wcześniej. Nieogolona broda, długie włosy i ciasna, smutna izba,
zaniedbana jak on sam, odzwierciedlały jego poczucie winy.
„Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam” – powiedziała Clara.
„Pani nigdy mi nie przeszkadza, panno Belmonte” – odparł
z kurtuazją.
W ciągu tych miesięcy nawiązali bliską przyjaźń. Z czasem obdarzyli
się zaufaniem i opowiedzieli sobie o swoich burzliwych losach. Don
Melquíades wyznał jej nawet, że w młodości był zakochany
w dziewczynie z rodziny szlacheckiej, ale różnica stanów uniemożliwiła
im małżeństwo: on był służącym, ona musiała zadośćuczynić woli ojca
i poślubić mężczyznę o odpowiedniej pozycji społecznej. Wyjechała na
północ, do Galicii, a on przez wiele lat miał złamane serce. Kilka
miesięcy później zdradził Clarze, że kiedy doña Úrsula zaczęła
pracować w Castamar, wydawała mu się atrakcyjną, dobrą kobietą,
z którą mogłaby go połączyć długotrwała przyjaźń. Razem śmiali się
z jego naiwności.
„Wszyscy popełniamy błędy” – próbowała podnieść go na duchu
Clara. „Po śmierci ojca stałam się dla matki ciężarem. Nie wychodziłam
z domu, nie mogłam zarabiać, biedaczka wydała wszystkie nasze
oszczędności na moje utrzymanie i leczenie. Moja młodsza siostra nie
miała o niczym pojęcia. Mimo sytuacji, w jakiej się znajdowałyśmy,
nadal sądziła, że mamy pieniądze. Któregoś dnia dałam się ponieść
rozpaczy i ostro zganiłam ją za jej naiwność. Uświadomiłam jej, że nie
mamy z czego żyć, że niedługo wyrzucą nas z izby… Nie powinnam
była zrzucać na nią takiego ciężaru”.
To właśnie te przyjacielskie pogawędki skłoniły ją do tego, by bez
wiedzy marszałka wstawić się za nim u don Diega. Reakcja księcia
kompletnie ją przybiła; chodziła rozkojarzona, jakby strach przed tym,
że uraziła jego ekscelencję, uniemożliwiał jej koncentrację. A przecież
przez ostatnie miesiące czuła się taka lekka i szczęśliwa! Po
przebudzeniu często sięgała po któreś z kulinarnych dzieł i wyszukiwała
nowe przepisy na sos, bażanta, baraninę, krem czy deser owocowy, by
sprawić mu przyjemność. Cieszył ją widok ksiąg, ale jeszcze bardziej
świadomość, że każda z nich kryje liścik. Podczas kilku rozmów, które
mieli okazję przeprowadzić, zachowywali się jak kucharka i pan,
a tymczasem sekretna wymiana wiadomości stawała się coraz
intensywniejsza. Do każdego listu od jego ekscelencji dołączała kopię
swojej odpowiedzi i od czasu do czasu do nich wracała. W niektóre
noce otwierała po kolei każdą z książek i czytała całą ich
korespondencję.
Ta epistolarna relacja wywarła na nią duży wpływ. Z jednej strony
czuła, że książę jest jej bliższy niż pozostałym członkom służby; jego
listy pozwoliły jej poznać człowieka kryjącego się za szlacheckim
tytułem. Z drugiej zyskała siłę, by stawić czoła lękowi przed otwartą
przestrzenią, co wyznała mu w jednym z liścików.
Wasza Ekscelencjo,
wiem od pana Moguera, który skwapliwie przekazał mi
Wasze gratulacje, że przypadły Wam do gustu mój deser
jajeczny i barani udziec. Choć ze strachem myślę, że któregoś
dnia nie uda mi się Was zadowolić, jestem szczęśliwa, że
smakuje Wam moja kuchnia. Szczodrość, jaką mi okazujecie,
zainspirowała mnie do tego stopnia, że postanowiłam pokonać
lęk przed otwartą przestrzenią.
Wkrótce nadeszła odpowiedź don Diega, wykaligrafowana jego
starannym, zamaszystym pismem.
…Pani postawa jest typowa dla osób o silnym charakterze
i mężnym sercu. Proszę dalej podążać tą drogą, pokona Pani
strach prędzej, niż Pani myśli. Obawiam się, że moje ostatnie
zamówienie nie dotrze w tym tygodniu, mam jednak nadzieję,
że już niedługo będę mógł przekazać Pani kolejną księgę.
Clara musiała zaczekać ponad tydzień na to nowe dzieło: zbiór
przepisów Le nouveau cuisinier autorstwa Pierre’a de Lune’a, wydany
w Paryżu w 1656 roku. Natychmiast skreśliła do księcia krótki list,
w którym wyznała, jakie to dla niej szczęście móc dla niego gotować.
Wkrótce zaczęli wymieniać wiadomości niezależnie od dostaw książek.
Niekiedy Clara czekała w ukryciu, żeby zobaczyć, jak don Diego
zostawia jej liścik. Ten, który schował pewnego letniego dnia po
powrocie z Villacor, gdzie wybrał się na obiad z przyjaciółmi, wzbudził
w niej jednocześnie wielką radość i strach.
Nie mam wątpliwości, że kupno tych wszystkich książek było
doskonałym pomysłem, rozkoszuję się bowiem smakiem każdej
z Pani potraw. Muszę jednak przyznać, że ta rozkosz jest
zaledwie bladym cieniem w porównaniu z radością, jaką sprawia
mi świadomość, że zostały przyrządzone z myślą o mojej osobie.
Dwie linijki niżej dodał:
Właśnie z tego powodu za każdym razem, kiedy kosztuję
Pani dań, myślę o Pani z wielką sympatią.
Te słowa sprawiły, że serce zabiło jej mocniej. Wrzało jej w głowie,
zastanawiała się, do czego prowadzi ta wspólna tajemnica: czy to tylko
niewinna gra pomiędzy kucharką i księciem wymieniającymi
potajemnie listy, czy też skończy się na tym, że opuści pałac ze
złamanym sercem i zaprzepaści karierę? Wystraszyła się tak bardzo, że
odpisała mu dopiero po czterech dniach. Wzruszyło ją, że co jakiś czas
zaglądał do piwniczki, udając, że szuka wina, podczas gdy tak naprawdę
czekał na jej odpowiedź. Biedak udał się na dół aż sześć razy; tłumaczył
się, że trafił na skwaśniałe wino, ale każda kolejna butelka była tylko
pretekstem, przez co zmarnowało się sporo wybornego Valdepeñas.
Wreszcie Clara skreśliła kilka linijek.
Wasza Ekscelencjo, muszę Wam podziękować, bo od śmierci
ojca nie zaznałam tyle szczęścia, co w ostatnich miesiącach, a…
Wykreśliła kolejne zdanie i wielokrotnie je zmieniała. Musiała aż
cztery razy przepisywać wiadomość na czysto.
…a sympatia, jaką mi okazujecie, Wasze oddanie
i serdeczność sprawiają, że z dnia na dzień rośnie szacunek,
jakim Was darzę.
Dlatego bez zastanowienia wstawiła się za don Melquíadesem.
Kiedy książę odpowiedział jej fuknięciem, kiedy zobaczyła jego napięte
rysy i zaciśnięte, zbielałe usta, poczuła się opuszczona i winna.
Następnego dnia po południu poprosiła o audiencję. Nie przejmując się,
że zobaczy ją doña Úrsula, weszła do salonu, by przeprosić za swoje
zuchwalstwo.
„Zanim cokolwiek pani powie, proszę” – powiedział z uśmiechem
don Diego, wręczając jej nową książkę. „Wolałem dać ją pani do rąk
własnych”.
Zawstydzona, podziękowała mu dygnięciem i sięgnęła po wolumin.
Ich palce spotkały się na okładce, kiedy don Diego przytrzymał książkę.
Zapragnęła, żeby jej nie puszczał, by przedłużyć tę cudowną chwilę.
„Mam nadzieję, że ten gest złagodzi pani wyobrażenie o moim
porywczym charakterze, który czasem daje o sobie znać” – powiedział
swoim łagodnym tonem i wreszcie puścił książkę.
Zrozumiała, do czego chce nawiązać.
„Ekscelencjo, nie zamierzam sprzeciwiać się waszej woli i mam
świadomość, że ta sprawa mnie nie dotyczy, ale chciałabym, byście
wiedzieli… że czuję się winna… Proszę wybaczyć mi moją wczorajszą
szczerość i zuchwałość, kiedy próbowałam…”
Skierował na nią swoje jasne oczy i przerwał jej, wybuchając
śmiechem, jakby jej przeprosiny były niepotrzebne.
„Panno Belmonte, jest pani niesamowita. Pan Elquiza ma w pani
doskonałą obrończynię” – powiedział. „To ja powinienem przeprosić za
swoją reakcję. Pani po prostu broniła przyjaciela, ma pani do tego pełne
prawo”.
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
„To miała być tylko zwykła prośba, w żadnym wypadku nie
zamierzałam wykorzystywać sympatii, jaką możecie mnie darzyć” –
oświadczyła. „Oczywiście nie będę was osądzać, jeżeli ostatecznie
uznacie, że don Melquíades nie zasługuje na wasze wybaczenie”.
Książę skinął głową i parsknął radosnym śmiechem.
„Coś pani powiem. Choć don Melquíades sprawił mi zawód
i nadużył mojego zaufania, nie chcę, by opuszczał Castamar. Po prostu
czekam, aż czas zagoi ranę. Nigdy nie zamierzałem go wyrzucać, a tym
bardziej skazywać na wygnanie. Teraz jednak wiem, że pani również
pragnie zatrzymać go w pałacu, jeszcze mocniej niż ja. Obiecuję, że
rozwiążę tę kwestię przed końcem tygodnia”.
Oszołomiona serdecznością, jaką okazał jej don Diego, kolejny raz
mu podziękowała. Kiedy się z nim żegnała, wbił w nią swoje czyste
spojrzenie, za którym nigdy nie kryły się żadne złe intencje. Spędziła
kolejne dwa dni na przygotowywaniu najwystawniejszego przyjęcia,
jakie można było sobie wyobrazić, dryfując między wspomnieniem
dotyku księcia i jego słów. Kiedy już podała kolację i dowiedziała się, że
zasmakowała gościom, uznała, że pan jest zadowolony z jej pracy.
Ogarnęło ją poczucie szczęścia, jakby całe jej życie zmierzało do tego
konkretnego momentu; jakby jej smutna przeszłość – śmierć ojca,
nędza i tułaczka po kuchniach – nagle nabrała sensu. Była
kuchmistrzynią w Castamar. Pomyślała, że skoro księciu przypadła do
gustu dzisiejsza kolacja, przepełni go duma, kiedy przekona się, co
zaplanowała na przyjęcie. Okiełznała myśli i wróciła do pracy, by
osobiście przypilnować każdego wydawanego z kuchni dania.
ROZDZIAŁ 29

Tego samego dnia, 16 października 1721 roku
Przez ostatnie miesiące jego brat Gabriel sprawdzał markiza,
podejrzewając, że za dobrymi manierami ten ukrywa mroczne zamiary.
Nie zdobył jednak żadnego dowodu. Ustalił jedynie adres burdelu
w wąwozie Lavapiés, gdzie siepacz don Enriquego umawiał się na
potajemne spotkania. Gabriel chciał się tam wybrać, ale Diego
kategorycznie mu tego zabronił – to było zbyt niebezpieczne. Pozwolił
też matce, by zaprosiła do Castamar markiza, po trochu dlatego, żeby
się z nią nie sprzeczać, przede wszystkim jednak chciał mieć na oku tę
przebiegłą hienę.
Don Enrique zjawił się w Castamar parę dni przed ucztą. Kiedy się
przywitali i wymienili kilka kurtuazyjnych uwag, markiz zasugerował, że
panna Amelia nie powinna siadać z nimi do wieczerzy, poczuje się
bowiem skrępowana, gdy będą patrzeć na jej oszpeconą twarz. Diego
spostrzegł, że Gabriel, który w ciągu ostatnich miesięcy zapałał do niej
głęboką sympatią, jest bliski wybuchu. Na szczęście jedno spojrzenie
księcia wystarczyło, żeby brat się opamiętał. Diego wyjaśnił markizowi,
że panna Amelia jest ich gościem i jeżeli don Enrique nie może patrzeć
na jej twarz, powinien zrezygnować z udziału w kolacji. Ten padalec
odpowiedział ze śmiechem, że mówił to z myślą o niej.
Panna Castro zasiadła do wieczerzy obok Gabriela. Jak przystało na
dobrego gospodarza, Diego powitał gości: swoją matkę, której po
przyjeździe do Castamar jak zwykle zwiało kapelusz i służący musiał
ścigać go przez pół schodów; don Enriquego, którego nie widział od
ubiegłorocznej wizyty; pannę Amelię, która uparcie uciekała przed
wzrokiem markiza; Francisca, który zjawił się w towarzystwie Leonor
de Bazán, ich wspólnej znajomej niedawno przybyłej z Walencji;
i drogiego Alfreda, który tradycyjnie nikogo ze sobą nie przywiózł.
W tym roku zabrakło baronessy de Belizón oraz markizy de Villamar,
doñi Sol Montijos, i jej brzuchatego męża, który na początku roku zginął
w wypadku podczas jazdy powozem.
Zebrani nagrodzili oklaskami inauguracyjną przemowę Diega,
a Francisco wstał, żeby powiedzieć coś od siebie.
– Drodzy przyjaciele, muszę przyznać, że nie przyjechałem tu na
żadne obchody, ale dla frykasów przyrządzanych przez kucharkę, które
wszyscy doskonale pamiętamy. Jeżeli jej uroda dorównuje potrawom,
król powinien nadać jej tytuł.
Pozostali odpowiedzieli śmiechem na jego komentarz i Francisco
z powrotem zajął miejsce za stołem.
– Czy jest piękna, Diego? – zapytał Alfredo.
– Owszem, bardzo – odparł. – Chociaż to tylko jedna z jej licznych
zalet.
– Najbardziej dziwi mnie, że taka kobieta uchowała się pośród
plebsu – dodał jego przyjaciel.
– Już o tym rozmawialiśmy, pamięta pan? Osobliwa jest ta pańska
kucharka: wykształcona panna, a na dodatek urodziwa – powiedział
wyniosłym tonem don Enrique.
Diegowi nie podobało się to, jaki obrót przybierała rozmowa
o pannie Belmonte, polecił więc służącym, by podali do stołu.
– Może gdybyśmy zeszli do kuchni, okazałoby się, że skłamałem
i moja piękna kucharka to tak naprawdę brzuchaty kuchmistrz
o grubych łapskach – zażartował. Pozostali odpowiedzieli śmiechem, on
zaś rzucił markizowi lodowate spojrzenie. – Przystąpmy do wieczerzy.
Nie sądzą państwo, że mieliśmy szczęście z pogodą?
Don Enrique jakby nie zrozumiał, że powinien zmienić temat: posłał
księciu wymowny uśmiech, kiedy jego matka stwierdziła, że gdyby
dziewczyna posiadała szlachecki tytuł, byłaby idealną żoną, pomijając
jej zamiłowanie do gotowania, „zajęcia dobrego dla kobiet niskiego
pochodzenia”.
Diego poprosił Francisca spojrzeniem, by skierował rozmowę na
inne tory. Przyjaciel błyskawicznie zareagował.
– Droga doño Mercedes, znam się trochę na kobietach i moim
zdaniem pod suknią wszystkie są takie same – powiedział prowokująco,
na co pozostali wybuchnęli śmiechem.
– Ależ z pana rozpustnik! – wykrzyknęła matka, udając oburzenie. –
Niech pan nie będzie nieprzyzwoity, Francisco.
Mężczyźni zanieśli się śmiechem, a kobiety spojrzały po sobie
skrępowane. Don Enrique stanął w obronie honoru dam; z obłudnym
uśmiechem oznajmił, że szlacheckie pochodzenie stanowi
niezaprzeczalną zaletę. Ten idiota doprowadził Diega do białej gorączki,
kiedy zakwestionował urodę panny Belmonte, dowodząc, że nie może
równać się pod tym względem z pannami ze znamienitych rodów,
którym piękno towarzyszy od kołyski.
– I jeśli Bóg pozwoli, aż do samej śmierci – dodał, rzucając
przelotne, niemal niedostrzegalne spojrzenie pannie Amelii. – Zgodzi
się pan ze mną, ekscelencjo? – zapytał go wprost.
Diego zacisnął wargi i spojrzał na markiza. Ten wytrzymał jego
wzrok, by pokazać, że się go nie boi. Książę odpowiedział mu
uśmiechem, który mówił, że zacznie się bać, jeżeli dalej będzie podążał
tą drogą. Miał ochotę zganić go za ten niestosowny komentarz,
zapewnić, że jego kucharka nie musi zazdrościć urody, ogłady, a tym
bardziej charakteru żadnej szlachciance. Kiedy służący zaczęli nalewać
zupę, w milczeniu zastanawiał się nad doborem słów, by nie zostać
posądzonym o stronniczość.
– Nie, nie zgodzę się z panem, markizie. To prawda, że szlachectwo
jest niezaprzeczalnym źródłem zalet, takich jak wykształcenie, ale uroda
nie jest wpisana w tytuł.
– Mój drogi don Diego, cóż za zapalczywość – odpowiedział don
Enrique, unosząc kieliszek z rosolisem. – Jeżeli kiedyś wyrazi pan tego
rodzaju poglądy na dworze królewskim, uznają pana za wywrotowca.
– Przykro mi, jeżeli nie podoba się panu sposób, w jaki się wyrażam.
Zarzucają mi, że mam niewyparzony język.
Markiz parsknął śmiechem na znak, że nie traktuje jego słów
poważnie. Diego pomyślał, że to niebezpieczna hiena przebrana za
pawia. Alfredo także miał już dosyć tego hipokryty – zmarszczył czoło
i z groźnym uśmiechem rzucił mu wyzwanie:
– Skoro ma pan tyle wątpliwości, najlepiej będzie rozstrzygnąć je
przez zakład. Jeżeli zasmakuje panu kolacja, wezwiemy kucharkę, żeby
podziwiać jej urodę, o ile ją posiada, i będzie mógł się pan przekonać,
czy jest wykształcona i dystyngowana. Jeśli tak, przyzna pan publicznie,
że nie ma pojęcia o sprawach, o których tu rozmawiamy.
Diego zapragnął, żeby markiz udławił się własnymi słowami, żeby
jego poglądy go ośmieszyły. Clara Belmonte była wspaniałą kobietą,
jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widział. Była wykształcona
i dystyngowana, posiadała niezaprzeczalny talent kulinarny i silną
osobowość. Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał go jednak, że to
niebezpieczna gra, która może odsłonić jego uczucia. Chciał przerwać
tę prostacką zabawę, ale don Enrique nie dał mu na to czasu.
– Wznoszę za to toast – oznajmił, przyjmując wyzwanie.
Diego spojrzał ze złością na Alfreda, by dać mu do zrozumienia, że
nie podoba mu się jego zagrywka, ale przyjaciel nie zwracał na niego
uwagi. Zależało mu jedynie na tym, by markiz odwołał swoje słowa.
– Gdyby tak jednak nie było, kucharka don Diega przejdzie na
służbę do mnie.
Niewinna zabawa zamieniła się w prawdziwy pojedynek. Don
Enrique przeszył go wzrokiem, jego przymknięte powieki rzucały mu
wyzwanie – jeżeliby go nie przyjął, wyszedłby na kłamcę, bo nie był
w stanie dowieść urody, wykształcenia i klasy panny Belmonte. Wciąż
nie rozumiał, dlaczego markiz bez przerwy go prowokuje, nigdy nie
przekraczając granicy. Duma podszepnęła mu, że jego dobrze
wychowana, utalentowana kucharka uciszy tego nadętego intryganta.
– To sprawiedliwy układ – oznajmił.
Kiedy służący skończyli nalewać zupę – treściwy rosół drobiowy
z jajkiem na twardo, grzankami z pszennego chleba i kawałeczkami
smażonej wątróbki – pomyślał, że don Enrique będzie musiał uznać
kunszt Clary Belmonte. Przez dwadzieścia minut w jadalni panowała
cisza, rozlegały się jedynie ciche jęki rozkoszy, wydawane także przez
markiza. Drugie dania oczarowały ich dekoracjami: niektóre
rozchodziły się symetrycznie od środka talerzy, inne były artystycznie
rozrzucone. Dominowały motywy roślinne ułożone z jadalnych kiełków,
ale były również żółtka w syropie, czekoladowe wiórki i cynamonowa
posypka. Następnie podano faszerowane jajka i cukinie, płuca wołowe
z rusztu, sztufadę w czarnym sosie, pulpeciki cielęce, mięso z pigwową
galaretką i pieczenie. Kiedy biesiadnicy przystąpili do deserów, zabrakło
im już pochwalnych epitetów. Wśród specjałów, które przygotowała dla
nich panna Belmonte, znalazły się tartaletki, budyń ryżowy, miodowniki
i twarożki jeżynowe.
Jednogłośnie uznali, że kuchmistrzyni powinna przyjść do salonu,
by mogli jej pogratulować. Diego był z niej dumny. Żaden z gości nie
mógł jej niczego wytknąć; ten, kto by to zrobił, tylko by się ośmieszył.
Nieuzasadnione, często obraźliwe krytyki były tak rozpowszechnione
wśród arystokracji, że czasem okazywały się nie do zniesienia. „Don
Enrique nie ma wyłączności na głupotę” – pomyślał. Często słyszał, jak
możni wypowiadali osądy, w większości przypadków niewnoszące
niczego konstruktywnego, jedynie po to, by połechtać własne ego
i próżność. Teraz też wystarczyłyby dwa czy trzy krytyczne komentarze
na temat tej bezsprzecznie wyśmienitej kolacji, by uznać, że panna
Belmonte nie przejawia żadnego talentu, najwyżej ma ekstrawagancki
gust, jeśli chodzi o gotowanie. Ta powszechna praktyka wydawania
opinii niepodpartych wiedzą tylko po to, by zabłysnąć w towarzystwie,
niszczyła karierę i życie tym wszystkim, którzy wkładali w coś swoją
pracę; padali ofiarą osądów wynikających z pychy. Ojciec zawsze uczył
Diega, że opinie świadczą o człowieku tak samo jak jego czyny i że jak
we wszystkich sferach życia, także przy ich wygłaszaniu trzeba się
kierować rozsądkiem, mówiąc jedynie to, co się myśli, zamiast starać
się zabłysnąć.
– Diego, myślę, że to dobry moment, by osobiście pogratulować
kucharce. Poślij po nią – poprosił Alfredo.
– Jeżeli państwo pozwolą, sam po nią pójdę – powiedział ku
zdumieniu matki i gości.
Poszedł na dół, ale zamiast wejść do kuchni głównymi drzwiami,
podkradł się od strony korytarza łączącego ją z piwniczką i spiżarnią.
Przez chwilę zerkał przez szparę niczym podglądacz, starając się
wypatrzyć pannę Belmonte wśród przelewających się ciał. Wreszcie
dostrzegł jej drobną sylwetkę zamazaną przez unoszącą się znad
garnków parę, pośród brzęku metalu, trzaskającego ognia, pryskającego
oleju i zapachu rozpuszczonego masła. Z uśmiechem patrzył, jak
wydaje rozkazy niczym dyrygentka orkiestry; miała niesamowity zmysł,
który podpowiadał jej, kiedy podnieść patelnię, jak zamarynować
wołowe polędwiczki, czym je doprawić… Przeszedł go przyjemny
dreszczyk na myśl o tym, że zakradł się do królestwa Clary Belmonte.
Czuł się jak wtedy, kiedy podglądał swoją guwernantkę. Miał okazję
zajrzeć do prywatnego świata swojej kucharki, poznać rzeczywistość
tak różną od tej, w której się obracał, że nigdy by nie przypuszczał, iż
może się okazać równie fascynująca. Jak zaczarowany wpatrywał się
w ruchy kucharki: wyglądała jak sylfida pośrodku wzburzonego morza
czerpaków, baniek z oliwą, dzbanów świeżej wody, glinianych misek
i metalowych denarków. Przypomniał sobie listy, które pisał do niej
przez te wszystkie miesiące, i cofnął się pamięcią do momentu, kiedy
stali w progu jej izby, a ona przytuliła się do niego rozdzierana
smutkiem z powodu śmierci Rosalíi. On zaś musnął wargami jej usta!
Była kruchą, ale odważną istotą, którą życie doświadczyło do tego
stopnia, że zostawiło na niej bolesne, niezatarte piętno, o czym
świadczył chorobliwy lęk przed przebywaniem pod gołym niebem.
Czasami Diego przyglądał się z okna na piętrze, ukryty za kotarą, jak
z determinacją panna Belmonte stawia czoła chorobie i wychodzi na
podwórze. Zdaniem pana Casony poczyniła pewne postępy i dzięki
swojemu uporowi była już w stanie zrobić kilka kroków i przez chwilę
posiedzieć przy drzwiach. Rozmyślania księcia przerwał jeden
z młodzików na przyuczeniu, który oznajmił, że Castamar będzie
błyszczeć jak za czasów doñi Alby. Tym razem nie ogarnął go smutek:
Alba na pewno by chciała, żeby Castamar błyszczało jak wtedy, kiedy
żyła. Uśmiechnął się – to samo zrobiła Clara. Wtedy otworzyły się
drugie drzwi i do kuchni wtargnęła władcza pani Berenguer.
– Nie rozumiem, z czego się śmiejecie – powiedziała, zwracając się
do Clary. – Już sam wygląd kuchni każe mi się niepokoić, czy wszystko
zostanie podane na czas. Przypominam pani, że za kilka minut zjawi się
reszta gości.
– Myślę, że to może zaczekać, pani Berenguer – wtrącił Diego.
Służący oderwali się od swoich zajęć i pochylili głowy.
– Dzisiejsza kolacja zachwyciła moich gości i pragną panią poznać,
panno Belmonte. Zechce mi pani towarzyszyć?
Clara wytarła ręce i przytaknęła. Żeby uniknąć plotek, książę ruszył
przodem i tylko z grzeczności przepuścił ją w drzwiach. Kiedy zmierzali
w stronę salonu, przypomniał sobie o zakładzie z don Enriquem. Rzecz
jasna nie wspomniał o nim kucharce: chciał, żeby przyjęła gratulacje
i jak najszybciej odeszła. Wystarczy, że będzie sobą, by
skompromitować tego kretyna. Jeden z ujierów otworzył im drzwi do
jadalni. W głębi stał pan Moguer, poważny i wyprostowany jak przystało
na kamerdynera. Diego dostrzegł jednak, że na widok kucharki pozwolił
sobie na szybkie, niemal niedostrzegalne powitanie. Książę pospiesznie
przedstawił Clarę swoim gościom. Skłoniła się niczym dobrze
wychowana panienka. Francisco wstał i zaczął bić brawo, uderzając
ręką o wierzch drugiej dłoni. Alfredo poszedł w jego ślady i złożył
Clarze najszczersze gratulacje. Skrępowana kucharka ponownie dygnęła
i spuściła głowę.
– Czynią mi państwo zaszczyt – powiedziała z płonącymi ze wstydu
policzkami. – Nie wiem, co państwu powiedzieć, dziękuję za to…
ogromne wyróżnienie.
Jak zawsze bezpośredni Francisco zamachał ręką.
– Nie ma za co, kochana. To my dostąpiliśmy zaszczytu, kosztując
każdej z pani potraw.
Kiedy panna Belmonte spojrzała na Francisca, Diego pomyślał, że
ma czarujący uśmiech. Przypominała szlachciankę, która właśnie
została przedstawiona w towarzystwie. Przyłączył się do oklasków
i zajął swoje miejsce przy stole. Ona kolejny raz podziękowała, z godną
pozazdroszczenia układnością. Podczas tej krótkiej owacji czuł się
dumny z niej i z jej talentu. Chwilę później przykazał ujierowi, żeby
odprowadził ją do kuchni. Kiedy dworsko się z nimi żegnała, poczuł na
sobie niepokojący wzrok markiza.
– To zaiste urocza istota, don Diego. Ale zanim odejdzie, chciałbym
przyjrzeć się jej z bliska, żeby sprawdzić, czy to nie jest przypadkiem
przebrany kuchmistrz, brzuchaty i z grubymi łapskami.
Panna Belmonte spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem, nie
rozumiejąc, o co mu chodzi. Książę pohamował złość; posłał markizowi
ostrzegawcze spojrzenie. Don Enrique wstał i kołysząc laską, podszedł
do kucharki, napuszony jak paw. Spięty Diego poruszył się na krześle,
kiedy zobaczył go tak blisko niej; pomyślał, że jeżeli spróbuje ją
ośmieszyć, rozpłata mu serce.
– Nie sposób zaprzeczyć jej urodzie, don Enrique – powiedział
Alfredo.
Clara była coraz bardziej zmieszana. Diego zdał sobie sprawę, że
przyjęcie zakładu było wielkim błędem, którego mógł pożałować,
błędem, do którego doprowadziła go głupia potrzeba udowodnienia
markizowi, że nie ma racji. Odwrócił wzrok i kątem oka zobaczył, że
pan Moguer dyskretnie wskazuje kucharce, by czym prędzej opuściła
salon. Odpowiedziała mu lekkim skinieniem głowy, nie pojmując
znaczenia tego gestu.
– Obawiam się, że przegrał pan zakład, markizie – zawyrokowała
z uśmiechem Leonor i uniosła kieliszek.
Na dźwięk tego słowa Clara Belmonte zmarszczyła brwi: odgadła, że
książę przyprowadził ją tu nie z powodu gratulacji, ale jakiejś rozgrywki.
Diegowi zrobiło się głupio. Naiwnie myślał, że Clara po prostu wejdzie
do jadalni, po czym ją opuści, a don Enrique poczuje się ośmieszony,
kiedy udowodni mu, że jego kucharka jest taka, jak mówił. Dał się
zaślepić komentarzom markiza na temat urody panny Belmonte, jej
wykształcenia i manier. Wyprowadził go z równowagi do tego stopnia,
że myślał tylko o tym, by zadać mu poniżający cios. Mocno zacisnął
ręce na poręczach krzesła i wyzwał się w duchu od głupców,
zrozumiawszy prawdziwe zamiary markiza. Jakimś sposobem ten
szczwany lis zorientował się, że książę ma słabość do kucharki, i chciał
go zawstydzić.
Brat posłał mu wymowne spojrzenie, dając do zrozumienia, że taka
zabawa jest nie w porządku. Markiz z bliska oglądał twarz panny
Belmonte, poprosił nawet, żeby rozpuściła włosy, by mogli podziwiać ją
w całej okazałości. Diego zrozumiał, że Clara musi się czuć jak
pałacowy mebel oceniany przez surową publiczność. Nie miała pojęcia
o jego napiętych relacjach z don Enriquem i na pewno myślała, że to
przyjaciel, który zabawia się jej kosztem.
– Posłuchaj no, kucharko – powiedział markiz z przekąsem. – Książę
uważa, że kobieta może być cnotliwa i wykształcona niezależnie od
pochodzenia, ja zaś twierdzę, że jeżeli wywodzi się ze szlacheckiego
rodu, przewyższa inne niewiasty, szlachectwo jest bowiem
nieodzownym atrybutem, który podnosi zalety białogłów, czyniąc je
bardziej wyrafinowanymi i błyskotliwszymi. Co ty o tym myślisz?
– Proszę uważać na to, co pani powie, panno Belmonte – dorzucił
Alfredo, uradowany porażką przeciwnika. – W razie przegranej
przejdzie pani na służbę do markiza i będzie pani musiała opuścić
Castamar.
Diego przyjrzał się swoim gościom i odkrył, że poza Gabrielem
i panną Amelią, którzy przyglądali się całej scenie z pewnym
zażenowaniem, reszta traktuje ją jak niewinną rozrywkę. Czuł, jak
wzbiera w nim gniew, miał ochotę wstać i z miejsca wyzwać na
pojedynek bezdusznego markiza, ale wiedział, że taka gwałtowna
reakcja, kontrastująca z beztroską pozostałych, ujawniłaby jego
zainteresowanie kucharką. Odsłoniłby przed don Enriquem swoją
słabość, a jeżeli markiz faktycznie miał wobec niego wrogie zamiary,
mógłby wplątać pannę Belmonte w swoje sieci, tak jak być może złapał
w nie pannę Castro. Diego nie chciał sobie nawet wyobrażać, do czego
byłby zdolny markiz, gdyby dowiedział się o bliskiej relacji, jaka łączyła
go ze służącą.
Kiedy ich spojrzenia ponownie się spotkały, zrozumiał, że biedaczka
czuje się bezradna, skrępowana tym, że oceniają jej urodę i intelekt.
Spięty, popatrzył na brata, prosząc go wzrokiem, by zrobił coś, co
zakończy to przedstawienie. Gabriel już wstawał z krzesła, kiedy rozległ
się głos panny Belmonte.
– Ponieważ jaśnie państwo chcą poznać moje zdanie w tej kwestii,
chętnie się nim podzielę.
Diego przykazał bratu, żeby się wstrzymał, widząc, że mimo strachu
kucharka postanowiła odpowiedzieć. Patrzył, jak odważnie stawia czoła
drapieżnikowi, śmiało patrzy mu w oczy, jakby byli równi. Poczuł się
dumny, że tak zawzięcie mierzy się z przeciwnościami losu.
– Nie sądzę, by szlachectwo czyniło kobietę czy mężczyznę bardziej
dystyngowanymi i wzniosłymi.
Don Enrique przechadzał się po salonie napuszony jak paw.
Wreszcie stanął za plecami panny Belmonte. Diego niespokojnie
poruszył się na krześle; starał się zachowywać normalnie. Zobaczył, że
kucharka sztywnieje, i wydało mu się, że markiz przesunął laską
w pobliżu jej pośladków, by poczuła się jeszcze bardziej skrępowana.
Przysiągł sobie, że jeżeli panna Clara zdradzi choćby najdrobniejszym
gestem, że don Enrique dopuścił się takiej nieprzyzwoitości, skręci mu
kark. Ale ona nie odezwała się ani słowem, stała bez ruchu, spięta, więc
ostatecznie nie ruszył się z miejsca. Sarkastyczny uśmiech markiza
sprawił, że w księciu wzbierał gniew, który w końcu wypłynął na jego
policzki. Diego próbował się odprężyć, obiecując sobie, że noga tego
człowieka już nigdy więcej nie postanie w Castamar, nawet jeżeli matka
miałaby z tego powodu przestać go odwiedzać.
– A jakie masz dowody na potwierdzenie tej opinii, kucharko? –
zapytał wyniośle markiz.
– Czyż nie wystarczy wam dowód, że większość mężczyzn, którzy
przyczynili się do rozwoju nauki, muzyki i sztuki, nie miała
szlacheckiego pochodzenia?
Jej odpowiedź uciszyła śmiechy.
– Nie bądź bezczelna, dziecko – powiedziała matka.
Diego przez moment rozkoszował się wyrazem twarzy markiza,
z której zniknął kpiący uśmiech. Było oczywiste, że poczuł się
zaatakowany. Spoglądał na służącą z pogardą, podczas gdy w spojrzeniu
Diega malował się podziw.
– Wyrażasz się zbyt górnolotnie i płynnie jak na zwykłą kucharkę –
powiedział don Enrique, chcąc ją upokorzyć.
Panna Belmonte wytrzymała jego spojrzenie i złożyła mu
prowokujący, aczkolwiek nienaganny ukłon.
– Czyż nie to właśnie miał wyjaśnić zakład?
Alfredo zaklaskał, a Francisco wzniósł toast za ten ostatni
komentarz. Markiz najchętniej spoliczkowałby służącą, ale jak przystało
na wytrawnego intryganta, ostatecznie zbył jej słowa uśmiechem.
Odwrócił się i złożył obecnym dworski ukłon.
– Tym samym stwierdzam, że absolutnie nie znam się na
kobietach – powiedział.
– W takim razie proszę odwołać swoje słowa – przykazał mu Diego.
Twarz markiza na kilka sekund zastygła w grymasie. Potem znów
nałożył na nią uśmiechniętą maskę.
– Odwołuję moje słowa, ekscelencjo.
Goście bili brawo, rozbawieni. Diego i don Enrique wymienili
spojrzenia, świadomi, że w bitwie, którą właśnie stoczyli, obaj odnieśli
rany i stracili żołnierzy. Sposób, w jaki pożegnała się panna Belmonte,
wskazywał na to, że Diego może stracić znacznie więcej. Przeprosił
więc gości, którzy wrócili już do rozmowy, i ruszył jej śladem.
Zobaczył, jak pospiesznie oddala się korytarzem, jakby czym
prędzej chciała się schronić w kuchni. Musiał ją dwukrotnie zawołać,
zanim wreszcie się zatrzymała.
– Panno Belmonte, chciałbym przeprosić za to, co się wydarzyło.
Nie…
– Ekscelencjo, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w życiu czuła się
tak upokorzona jak tego wieczoru – powiedziała z oczami błyszczącymi
od hamowanego gniewu.
– Panno Belmonte, to był z mojej strony niewybaczalny nietakt
i szczerze żałuję…
– Proszę przestać! – powiedziała podniesionym głosem. – Proszę
przestać, ekscelencjo. Jesteście moim panem, ale nie właścicielem. Nie
jestem trofeum w zakładzie. Prawy człowiek by to wiedział.
Jej słowa głęboko go zraniły. Był prawym człowiekiem, może
czasem nietaktownym, ale zawsze prawym. Pocieszył się, że
przemawiają przez nią gniew i bezsilność. Próbował ją przekonać, że nie
zamierzał jej w ten sposób narażać. Słuchała go rozedrgana, spętana
upokorzeniem, które ją spotkało. Kiedy skończył, podeszła do niego
niczym ranne zwierzę.
– Nie pozwolę, żeby wasza ekscelencja ani ktokolwiek inny
traktował mnie tak, jakbym była przedmiotem, o który można się
zakładać – powiedziała wyzywającym tonem. – Prawy człowiek
wiedziałby, że nie robi się takich rzeczy – powtórzyła.
– Panno Belmonte, myślę, że przebiera pani miarę… – powiedział,
zaciskając szczęki. – Jestem prawym człowiekiem.
– Nie! – ucięła mu stanowczo. – Może i jestem tylko kucharką, a wy
macie władzę, by dzierżyć w rękach świat, ale nigdy nie pozwolę,
żeby…
– Dosyć! – krzyknął. Nie mógł jej już dłużej słuchać.
Jego kucharka dyskutowała z nim teraz jak równa z równym, łajała
go, twierdziła, że nie jest przyzwoitym człowiekiem, i groziła, że nie
będzie tolerować jego zachowania. Zacisnął zęby i pomyślał, że to on
nie pozwoli, by osądzała go jakaś służąca, w dodatku tak
niesprawiedliwie; przecież chciał ją tylko przeprosić.
– Jestem panem pani i Castamar i rozkazuję, żeby pani zamilkła.
Próbuję się wytłumaczyć.
– Ta skromna kucharka nie przyjmuje waszych tłumaczeń,
ekscelencjo. Chcę odejść z tego domu – oznajmiła z policzkami
poczerwieniałymi z gniewu.
– Nie! Nie chcę, żeby pani odchodziła – odparł kategorycznie.
– Mam przez to rozumieć, że uwięzicie mnie w Castamar jak don
Melquíadesa?
– Oczywiście, że nie! – krzyknął.
Zamilkli. Clara pochyliła głowę i otarła łzy. Diego wygładził surdut
i zrobił dwa kroki, niepewny, jak powinien się zachować. Targały nim
sprzeczne uczucia, nie wiedział, czy dać się ponieść pasji i ją
pocałować, czy też pozwolić, by wróciła do kuchni. Chciał przejąć
kontrolę nad sytuacją, ale czuł, że wymyka mu się z rąk. W tym
momencie w drzwiach pojawił się Alfredo i poinformował, że
przyjechała już królewska karoca z całym orszakiem.
Panna Belmonte odwróciła się na widok przyjaciela księcia; nie
chciała, by zobaczył jej łzy. Diego zasłonił ją własnym ciałem, udając, że
wszystko jest w porządku. Zaczekał, aż Alfredo zniknie, i znów na nią
spojrzał. Drżała niczym ranne zwierzątko. Postanowił, że spokojnie z nią
porozmawia, ale wtedy ona poprosiła, by pozwolił jej wrócić do kuchni.
Nie wiedział, co jeszcze może dodać. Pragnął ją przytulić, przyznać, że
się pomylił, że jest głupcem, że dał się ponieść własnej dumie… Wtedy
usłyszał głos matki, wzywającej go, by powitał króla.
– Może pani odejść – dał za wygraną.
Patrzył, jak oddala się korytarzem, i pomyślał, że zachował się jak
kompletny idiota. Pozwolił, by don Enrique przejął kontrolę nad
sytuacją, podczas gdy to on był tu gospodarzem. Miała rację, nie
zasługiwała na upokorzenie, na które ją naraził. „Głupiec” – skarcił się
kolejny raz. Westchnął i powiedział sobie, że powinien dać jej czas, by
się uspokoiła; wtedy spróbuje jej wytłumaczyć, dlaczego tak bezmyślnie
przyjął zakład i że nie interweniował wyłącznie dlatego, że chciał ją
chronić.
Odwrócił się i ruszył w stronę głównego wejścia, by powitać parę
królewską. W salonie unosiły się jeszcze zapachy uczty. Zatrzymał się,
sparaliżowany nagłą myślą, która dotarła do niego właśnie w tym
momencie, klarowna i niezaprzeczalna. Przez kilka sekund stał
nieruchomo; wiedział, że to przekonanie zrodziło się głęboko w jego
wnętrzu i że zmusi go do działania. Wciągnął nosem resztki aromatu
i ruszył dalej, w pełni świadomy, że jest bez pamięci zakochany
w pannie Belmonte.
ROZDZIAŁ 30

Tego samego dnia, 16 października 1721 roku
Mało kto wie, że posiadanie wdzięków Afrodyty jest przekleństwem,
że niewinność i powab mogą w jednej chwili obrócić się przeciwko
obdarzonej nimi osobie i ściągnąć na nią nieszczęście. Sol o tym
wiedziała. Już w wieku kilkunastu lat przekonała się, że uroda może jej
utrudnić awans społeczny. Zrozumiała to podczas kolacji z udziałem
śmietanki towarzyskiej, na których ojciec pokazywał ją jak bydło na
targu. Było w tym coś bezwstydnego, ale i niebezpiecznego. Chcąc nie
chcąc, stawała się obiektem zainteresowania wszystkich mężczyzn; ich
pożądliwe, lubieżne źrenice przyklejały się do jej alabastrowej skóry,
jakby mogli ją macać, dotykać jej kobiecości i lizać jej piersi samym
spojrzeniem. Wiele dziewcząt było spętanych stalowymi łańcuchami
komplementów i zalotów, tymi prezentami dla zmysłów, które łechtały
ich próżność i sprawiały, że trwoniły młodość na głupie miłostki, aż było
już dla nich za późno. Ona dość wcześnie odkryła, że większość
mężczyzn nie jest w stanie zapanować nad pożądaniem i jest gotowa na
wszystko, by je zaspokoić. Ta wiedza okazała się kluczem do sukcesu.
Zrozumiawszy, że żyje w androcentrycznym społeczeństwie, Sol
uczyniła ze swojego ciała nagrodę, świadoma, że kiedy utraci młodość,
jedynie majątek i pozycja społeczna będą w stanie zapewnić jej względy
innych. „W życiu liczą się tylko bogactwo i status, no i zdrowie, żeby się
nimi cieszyć” – powtarzała sobie. „Cywilizacja to po prostu
ekstrawagancka organizacja społeczna chroniąca kobiety przed
zniewoleniem przy pierwszej nadarzającej się okazji”.
Zaprawiona w tego rodzaju bojach, kazała czekać Franciscowi, jak
czeka się, aż dojrzeje owoc, który powinien zostać zerwany we
właściwym momencie. Chciała, by widział w niej boginię, a nie
śmiertelniczkę, dlatego szykowała się na ten wieczór przez całe
popołudnie. Było oczywiste, że się od siebie oddalili, on także udawał,
że nie nęcą go jej wdzięki. Ale dobrze znała lubieżne spojrzenia
mężczyzn, nauczyła się je analizować już jako młoda dziewczyna
i wiedziała, że Francisco pragnie ją znowu posiąść.
Po tym, jak go odtrąciła, zaczął jej unikać. Od stycznia bawili się
w kotka i myszkę: ona, wdowa w żałobie, dawała się czasem upolować,
on wyruszał na łowy, by zaspokoić apetyt. Widywali się na różnych
spotkaniach towarzyskich i wieczerzach, na które przychodzili osobno,
w coraz to innym towarzystwie; witali się uprzejmie i wymieniali
banalne uwagi. Sol myślała, że jest po prostu bezczelnym młodzieńcem,
ale najwyraźniej go nie doceniła: od początku roku był w stanie trzymać
ją na dystans. Ów dystans uległ skróceniu tylko raz, pewnego
wiosennego wieczoru, kiedy spotkali się na prywatnym pokazie opery
Hiszpańskie Amazonki z librettem Joségo de Cañizaresa i muzyką
Giacoma Facca. Zostali zaproszeni do amfiteatru w Buen Retiro przez
marszałka dworu i parę królewską. Pochłonięci wymienianiem
ukradkowych spojrzeń, nie zwracali uwagi na przedstawienie, które
widzieli już w ubiegłym roku z okazji narodzin infanta Filipa.
Tamtego wieczoru Francisco posłał jej dwa uśmiechy. Ona unikała
jego wzroku, rzuciła mu zaledwie kilka szybkich spojrzeń, by zbyt wiele
sobie nie wyobrażał. Na początku arii Clorirene i Zelaura – śpiewanych
przez Maríę de San Miguel i świetnego Águedę Ondarra – przy
słowach: „Jakiż to słodki niepokój…”, odkryła, że Francisco zniknął ze
swojego miejsca. Była przekonana, że nie spuszcza z niej wzroku, ale
gdy spojrzała w jego stronę, zobaczyła pusty fotel. W loży zostali tylko
jego towarzysze.
Rozłożyła nefrytowy wachlarz ze scenami z Eneidy i zaczęła nim
nerwowo poruszać. Gdyby był dobrze wychowanym młodzieńcem,
zaczekałby przynajmniej do końca aktu, żeby się z nią pożegnać. W tym
momencie zza drzwi wychylił się lokaj i podał jej liścik. Francisco
zapraszał ją do jednej z lóż na trzecim piętrze, które pozostały puste na
życzenie ich królewskich mości.
„Niech pan go zwróci i przekaże nadawcy, że nie rozumiem,
dlaczego jego propozycja miałaby mnie zainteresować” – poleciła
lokajowi. „Proszę powiedzieć temu panu, że nie życzę sobie więcej
liścików”.
Służący odszedł, a ona czekała, aż Francisco z podkulonym ogonem
wróci na swoje miejsce na drugim piętrze, po przeciwległej stronie
podkowy amfiteatru. Chciała zobaczyć na jego twarzy potwierdzenie
porażki. Była świadoma, że przez cały czas go kusiła: kiedy zwilżała
językiem wargi, uśmiechała się, nie patrząc w jego stronę, pokazywała
mu odsłoniętą szyję i unosiła piersi przy oddechu. „Jakże łatwo jest
uwieść mężczyznę” – pomyślała. Ale minęło pół aktu, a on nie pojawił
się w swojej loży. Zaczęła podejrzewać, że opuścił teatr, upokorzony
odtrąceniem.
W przerwie odszukała markiza de Sesto, dworzanina króla Filipa
i wielkiego koniuszego królowej Elżbiety. Rozmawiał ze swoją
małżonką. Powitał ją z daleka uprzejmym skinieniem głowy: odniosła
wrażenie, że na nią czeka. Ruszyła w jego stronę, lawirując między
grupkami arystokratów. Markiz uśmiechnął się do niej i powiedział, że
don Francisco wyszedł z doñą Margaritą de Montefriso i że zapraszają
ją na wieczerzę w wąskim gronie. Skamieniała; zapytała, czy wie, gdzie
odbędzie się ów poczęstunek.
„To dziwne, moja droga” – odpowiedział zaskoczony i wzruszył
ramionami. „Francisco mówił, że przesłał pani liścik z informacją”.
Uśmiechnęła się i udała, że nagle sobie przypomina. Oddaliła się,
wymieniwszy z markizem kilka banalnych uwag. Nie mogła uwierzyć, że
ten bezwstydnik zaprosił ją do loży na trzecim piętrze po to, by
towarzyszyła jemu i tej znanej na całym dworze heterze, w dodatku pod
nosem króla i królowej. Wzburzona, zajęła swoje miejsce; wachlowała
się, wyobrażając sobie Francisca z kurtyzaną. Kiedy podniosła się
kurtyna, zerknęła w stronę przeciwległej galerii. Spróbowała skupić się
na scenie, ale nie była w stanie. Przez cały czas wyobrażała sobie, jak
Francisco pieści inne uda, jak całuje inne usta. Pomyślała, że dłużej tego
nie zniesie. Kiedy na scenę wyszła Petronila Gibaja – La Portuguesa –
w roli Marfilii, wyjaśniła znajomym, że musi zaczerpnąć powietrza,
i wymknęła się na korytarz. Minęła na palcach balkon pary królewskiej
i weszła na trzecie piętro. Po drodze natknęła się na kilku dworzan
i służących. Szła po omacku w kompletnej ciemności, przekonując samą
siebie, że nie wypada się tak zakradać. Nagle usłyszała jęk, który wbrew
jej woli jeszcze bardziej rozpalił w niej pożądanie.
Podeszła do czwartej loży; drzwi były otwarte. Wszyscy wiedzieli, że
król i królowa niechętnie udostępniają te miejsca, dlatego przeważnie
zamykano je na klucz. Wślizgnęła się do środka i zza kotary zobaczyła
Francisca oddanego bez reszty ciału tej hetery Montefriso. On stał, ona
obejmowała go nogą w pasie. Ze sprośnego uśmiechu, jaki jej posłał,
kiedy kochanka lubieżnie całowała jego pierś, wywnioskowała, że na nią
czekał. Dumnie uniosła głowę i odwróciła się, żeby wyjść i więcej nie
wrócić. Francisco podbiegł do drzwi i zagrodził jej drogę; głosy
śpiewaków zagłuszały jego dyszenie. Zaczęli się szarpać, próbowała
odsunąć jego rękę, ale wtedy on pocałował ją płonącymi z pożądania
ustami. Wyrwała się i uderzyła go w twarz. Francisco z przewrotnym
uśmiechem przywołał Margaritę. Poczuła się osaczona, ale wystarczyło,
że objął ją w talii i ponownie pocałował, by uległa spalającym ją
płomieniom. Odsunęła go rozżalona i pocałowała kurtyzanę.
„Zapłacę ci trzy razy więcej” – szepnęła jej do ucha. „Ale masz zająć
się mną”.
„Jestem pani wierną służebnicą” – odpowiedziała Margarita.
Francisco nie spuszczał z niej oka. Gwałtownym ruchem rozpiął
kamizelkę i koszulę. Nie miała nic przeciwko temu, że Margarita całuje
ją i pieści jej piersi. Nie pierwszy raz rozkoszowała się ciałem kobiety;
traktowała to jako zabawę, dzięki której dostawała od mężczyzn to,
czego chciała. Oboje rzucili się na dziewczynę jak drapieżniki. Potem
wyprosili ją za drzwi i zajęli się sobą. Świt zastał ich w pogrążonej
w ciszy loży: ona odpoczywała na jego piersi, on głaskał ją po plecach.
Razem opuścili pałac, płacąc za milczenie strażnikowi, z którym
Francisco musiał mieć jakiś układ. Wydało jej się, że kiedy weszli do
Salonu Masek, mężczyzna tylko udał zaskoczenie. Ten szelma Francisco
na pewno wszystko starannie zaplanował. Kurtyzana, otwarta loża na
trzecim piętrze… Odżyło w niej przekonanie, że w głębi serca wciąż coś
do niej czuje. Pomyślała, że wpadł w jej sieci.
Kilka dni później lokaj poinformował ją, że widziano don Francisca
w towarzystwie pewnej damy przybyłej z Walencji. Poczuła taką złość,
że przez dwa tygodnie nie odpowiadała na jego listy. Jak poprzednio,
w końcu przestał do niej pisać i ponownie się oddalili.
Wpadli na siebie dopiero pod koniec upalnego lata, podczas
spotkania w pałacyku nowego księcia Medina Sidonia, na którym
panny prezentowały swoje umiejętności, rysując twarze mężczyzn
i grając na klawesynie. Minęli się w korytarzu: wymienili ukłony i każde
poszło w swoją stronę. W październiku napisała do niego krótki liścik
z pytaniem, czy wybiorą się razem na wieczerzę w Castamar. Do tego
czasu dowiedziała się od znajomych, że tajemnicza dama to Leonor de
Bazán, ta sama, na której goście zaproszeni na ubiegłoroczną ucztę nie
zostawili suchej nitki.
Wyczekiwana z niepokojem odpowiedź nadeszła dwa dni później.
Napisany odręcznie liścik był jeszcze krótszy niż jej. „Z przyjemnością
odwiedzę panią kilka godzin przed przyjęciem”. Pomyślała, że przez
parę dni spędzonych wspólnie w Castamar będzie należał wyłącznie do
niej i nie przeszkodzi im już żadna dama. Nie miała tylko ochoty na
spotkanie z don Enriquem; od początku roku ani razu o nim nie
pomyślała, podobnie jak o ich pakcie, o listach, które dla niego napisała
i które – jak podpowiadał jej szeptem wewnętrzny głos – na zawsze
mogły oddalić od niej Francisca. Powiedziała sobie jednak, że to bez
znaczenia. Nie zamierzała pozwolić, by jakikolwiek mężczyzna
zawładnął jej sercem. Nie wiedziała, dlaczego markiz chce zniszczyć
reputację Francisca, musiało chodzić o jakiś szantaż; na dworze
bezustannie uciekano się do takich praktyk. Ona pragnęła jedynie
uzależnić go od swoich kaprysów. Była to już kwestia honoru.
Dlatego kiedy wreszcie zjawił się w jej domu, kazała mu na siebie
długo czekać. Zalotnym krokiem weszła do salonu, prezentując swoje
wdzięki. Z udawaną skruchą przeprosiła, że tyle jej to zajęło, i wyraziła
nadzieję, że nadrobią spóźnienie po drodze. Francisco spojrzał na nią
błyszczącymi oczami, powstrzymując pożądanie, i odparł, że nie ma
powodu do pośpiechu. Znieruchomiała na widok jego wyniosłej miny.
– A to dlaczego? Czyżby kolacja została odwołana? – zapytała,
unosząc brew.
Podszedł do niej i z figlarnym uśmiechem ujął jej dłoń.
– Ależ skąd, kochana. Kolacja odbędzie się zgodnie z planem, ale
już jakiś czas temu kogoś na nią zaprosiłem, dlatego nie mogę zabrać
ciebie, a jak przypuszczam, nie będziesz chciała jechać tam sama –
powiedział, po czym wbił w nią wzrok, ciekaw jej reakcji. – Stąd mój
liścik: chciałem osobiście cię o tym powiadomić.
Poczuła, że zżera ją zazdrość; to był znak, że jest już stara i że jej
uroda zaczęła więdnąć. Jej duma została ugodzona nożem. Rozłożyła
wachlarz i wykorzystując aktorskie umiejętności, ukryła prawdziwe
emocje za lodowatym uśmiechem i kamienną twarzą.
– Dziękuję ci, że uwalniasz mnie od tego obowiązku, tak naprawdę
wcale nie miałam ochoty jechać do Castamar.
– Nie wątpię – powiedział kpiąco. – Ta wieczerza to prawdziwe
utrapienie, doskonale cię rozumiem.
Tłumaczyła się dalej, zła, że się przed nim usprawiedliwia, ale nie
potrafiła inaczej. Z obojętną miną stwierdziła, że jest zbyt zmęczona, by
uczestniczyć w kolacji, nie wspominając już o późniejszym przyjęciu.
– Myślę, że masz rację – powiedział jeszcze bardziej uszczypliwym
tonem. – Świętowanie w towarzystwie całej madryckiej arystokracji,
króla Filipa, królowej Elżbiety, grandów… Myślę, że przyjedzie nawet
młody delfin Ludwik. Na pewno będzie strasznie nudno.
Kolejny raz oschle mu podziękowała. Jej obawy się potwierdziły:
Francisco znów się oddalał, jakby była dla niego tylko chwilową
rozrywką. Od roku prowadzili tę niebezpieczną grę próżności, którą
teraz przegrywała, tak jak on przegrał tamto pierwsze niespodziewane
starcie, kiedy bezceremonialnie wyrzuciła go ze swojego domu.
Pożegnał się, tymczasem ona z trudem hamowała gniew; miała ochotę
się na niego rzucić, wymierzyć mu policzek, wbić mu w twarz
paznokcie.
– A tak przy okazji, kim jest szczęśliwa wybranka, która dotrzyma ci
towarzystwa? – zapytała wbrew własnej zranionej dumie.
Wiedziała, że w ten sposób pozwala mu przesądzić o wyniku bitwy.
Francisco odwrócił głowę i przez chwilę się wahał, jakby rozważał, czy
powinien zniszczyć walącego na oślep, wycofującego się wroga.
Pragnęła, żeby przynajmniej okazał jej szacunek i pozwolił wyjść
z twarzą z tej sytuacji, zamiast skazywać ją na poniżającą porażkę. Ale
on nie przestał się szeroko uśmiechać.
– Twoje pytanie jest podyktowane nieokiełznaną zazdrością?
Roześmiała się, choć jej duma została jeszcze bardziej zraniona.
Odpowiedziała, że widocznie słabo ją zna. Francisco spojrzał na nią
i przybrał pobłażliwą minę. Zrozumiała, że gdyby darzył ją uczuciem,
nie trzymałby jej dłużej w niepewności; w tym momencie zapałała do
niego jeszcze większą nienawiścią.
– Nie obawiaj się… – powiedział i powoli ruszył w jej stronę.
Zatrzymał się kilka centymetrów przed nią i zadał śmiertelny cios: – Nie
stanowi dla ciebie zagrożenia: to kobieta w twoim wieku i też wdowa,
tyle że ona odziedziczyła szlachectwo po swojej rodzinie – szepnął
sarkastycznym tonem, robiąc aluzję do jej plebejskiego pochodzenia.
– Może i jest w moim wieku i nosi szlacheckie nazwisko – odrzekła,
nie mogąc powstrzymać wywołanego gniewem drżenia brody – ale
zapewniam cię, mój drogi, że nie znajdziesz towarzyszki równie
dystyngowanej jak ja.
– Nie bądź taka zarozumiała – odparł, obdarowując ją druzgocącym
pocałunkiem w policzek. – To doña Leonor de Bazán. Przyjechała na
kilka dni z Walencji. Obawiam się, że już czas, bym po nią pojechał.
Skłonił się lekko i wyszedł. Sol musiała oprzeć się o marmurową
toaletkę, żeby zaczerpnąć powietrza. Ściskał ją zbyt mocno
zasznurowany gorset, z powodu przyspieszonego oddechu oblała się
potem. Nie mogła zapanować nad gniewem: wypłynął z jej gardła,
wybuchła niczym wulkan i zaczęła histerycznie krzyczeć. Zerwała
z głowy toczek, sięgnęła po jeden z fajansowych wazonów zdobiących
stolik i z nienawiścią cisnęła nim w ścianę. Zdyszana i wyczerpana,
spojrzała w lustro wiszące nad kominkiem. Jej udręczone serce
zaczynało dochodzić do siebie. Wbijając wzrok we własne odbicie,
przysięgła sobie, że nie puści płazem tej zniewagi.
Tego samego dnia, 16 października 1721 roku
Francisco zatańczył dwie wolne pawany z Leonor i kilka menuetów
z najładniejszymi pannami z dworu. Jego przyjaciel Diego jak zwykle
trzymał się w pobliżu ich królewskich mości, pilnując, by niczego im nie
zabrakło. Królowa Elżbieta zapałała do księcia szczególną sympatią,
odkąd przyjechała do Hiszpanii. Teraz opowiadała po włosku żarciki
jemu i doñi Ángeli Foch de Aragón, wdowie po hrabim de Altamira
i pierwszej damie dworu. Diego uśmiechał się wesoło, ale Francisco
znał dobrze swojego przyjaciela i wiedział, że to tylko pancerz
uprzejmości. Za nim kryło się prawdziwe uczucie, smutek, który
zawładnął nim, kiedy wygrał zakład z tym kretynem, don Enriquem.
Wydawało się, że przesłuchanie, jakiemu markiz poddał kucharkę,
zasiało niepokój w sercu księcia. Francisco postawił przyjaciela
w niezręcznej sytuacji, kiedy powiedział, że Leonor chciałaby z nim
zatańczyć – Diego zgodził się niechętnie, zmuszony do tego przez dobre
maniery.
Podczas gdy Alfredo rozprawiał o polityce z innymi możnymi,
Francisco przyglądał się przyjaciółce tańczącej z gospodarzem.
Umoczył usta w winie málaga virgen i przypomniał sobie Leonor sprzed
piętnastu lat. Był wtedy młodzikiem: na prośbę ojca wracał na wakacje
z Francji i spędzał letnie miesiące w pałacyku na wybrzeżu Walencji,
w którym Leonor mieszkała ze swoim mężem, Robertem de Bazánem.
Jednak po zakończeniu wojny stracili kontakt, w ciągu kolejnych lat
spotkali się zaledwie kilkakrotnie i wymienili parę krótkich listów. Bił się
w piersi z tego powodu. Kiedy umarł jej mąż, Francisco przestał
odwiedzać ją w wakacje, wybierając madryckie przygody. Dlatego gdy
napisała mu, że jest w drodze do stolicy, ucieszył się, że znów ją
zobaczy. Była prawdziwym aniołem, wbrew temu, co myślała o niej
zazdrosna Sol. Markiza przywykła do tego, że może dla kaprysu
manipulować młodzikami, on jednak ani nie był już wcale taki młody,
ani podatny na manipulacje. Niemniej musiał przyznać, że budziła
w nim pożądanie jak żadna inna kobieta i że tęsknił za nią przez
ostatnich dziewięć miesięcy. Doskonale pamiętał, jak wyrzuciła go ze
swojego domu, by dać mu do zrozumienia, że ich związek to próba sił.
Kiedy jechał do Castamar, minęła początkowa satysfakcja i poczuł
niesmak, że tak ją poniżył. Ale zasługiwała na karę. Lista kochanków,
których odtrąciła, była długa, nie licząc dwóch mężów, o których
śmierci plotkowali złośliwcy. „To na pewno nieprawda” – powtarzał
sobie. Sol polowała na bogatych mężczyzn, wykorzystując swoją urodę,
ale nie była czarną wdową.
Pomyślał, że pewnie knuje teraz jakąś straszliwą zemstę. Zachichotał
na wspomnienie jej zastygłej w gniewie twarzy. Powinien uważać: była
gotowa podesłać mu jakąś kurtyzanę, żeby zaraziła go syfilisem. Mimo
to nie potrafił stłumić zwierzęcego pożądania, jakie w nim budziła.
Wewnętrzny głos, którego nie chciał słuchać, szeptał mu, że wolałby
spółkować z nią przez całe przyjęcie niż być tu bez niej. Z tego powodu
omal nie zawrócił, żeby odwołać to, co jej powiedział. Preferował ich
dawną relację, czuł się w niej swobodniej i sprawiała mu większą
przyjemność. Wiedział jednak, że Sol chodzi o to, by go sobie
podporządkować.
Leonor skinęła na niego z daleka. Skończyła tańczyć z Diegiem
pochodzący z Anglii kontredans, którego francuska wersja była ponoć
znacznie lepsza, co przyznał nawet jego twórca. Purytanie twierdzili, że
niektóre kroki są nieprzyzwoite, Francisco jednak uważał to za
przesadę. Kontredans był zabawniejszy niż inne tańce, jako że wymagał
udziału dużej liczby mężczyzn i kobiet, którzy mijali się i okrążali.
Odpowiedział na uśmiech przyjaciółki i wyobraził sobie, że tańczy z Sol,
wpatrzony w jej oczy. Odtworzył w myślach kształtne ciało swojej
drogiej markizy, jej zniewalające, niebezpieczne spojrzenie, jej
namalowane przez mistrza usta. Ogarnęło go dziwne pragnienie, by
znalazła się tu przy nim, bez tej swojej próżności i głupich gierek.
Pomyślał, że tegoroczna uczta będzie znacznie nudniejsza niż ta sprzed
roku.
ROZDZIAŁ 31

17 października 1721 roku
Drugiego dnia uczty Úrsula pomyślała z zadowoleniem, że wszystko
wygląda tak, jakby doña Alba ożyła. Spojrzała na portret, na którym
Miguel Jacinto Meléndez uwiecznił całą postać jej pani. Czasami
wyobrażała sobie, że księżna przechadza się po wielkiej sali Trufaldines
albo w zamyśleniu spogląda na gigantyczną mapę Półwyspu
Iberyjskiego wiszącą w salonie España, którą don Abel de Castamar
zamówił u wybitnego kartografa Frederika de Witta.
Podczas dorocznego przyjęcia Úrsula czuła się szczęśliwsza niż
kiedykolwiek. Zapominała o wojnie o kontrolę nad służbą i całym
sercem oddawała się przygotowaniom. Chciała, by wszystko wypadło
idealnie, by książę poczuł obecność żony w każdym zakątku pałacu. Nie
pilnowała kucharki, uwięzionego w swojej izbie don Melquíadesa, pana
Moguera ani reszty służących, dbała jedynie o to, by jak najlepiej się
spisali. W tym momencie nie liczyły się jej prywatne konflikty, tylko
Castamar, a kuchmistrzyni pomagała jej w realizacji tego celu.
Wieczerza, bal, śniadanie, obiad, kolacja, sztuczne ognie – wszystko
wypadło znakomicie. Para królewska i grandowie znów pochwalili
potrawy: panna Belmonte zyskała status, o jakim nawet nie mogła
marzyć pani Escrivá, która podobno gotowała teraz w jakiejś gospodzie
przy trakcie wiodącym do Aranjuez. Życie było bezlitosne. Świadczyło
o tym również upokorzenie, którego ubiegłego wieczoru doznała od
don Enriquego kucharka.
Pan Moguer był świadkiem sceny, która rozegrała się w jadalni, więc
następnego ranka wiedziała o niej już cała służba. Don Enrique de
Arcona miał czelność przesunąć po pośladkach kuchmistrzyni
mosiężną główką swojej laski na oczach biesiadników, którzy niczego
nie zauważyli. Kamerdyner widział wszystko ze swojego miejsca;
twierdził, że panienka Clara z godnością wybrnęła z sytuacji, jednak
taktownie przemilczał szczegóły. Kilka godzin później Armenio Baras –
lokaj, który donosił ochmistrzyni w zamian za pewne przywileje –
poinformował ją na osobności, że kucharka pokłóciła się na korytarzu
z jego ekscelencją. Niestety nie słyszał, co mówili, dotarły do niego
jedynie ich podniesione głosy.
Chociaż ucieszyło ją, że panna Belmonte może opuścić z tego
powodu Castamar, poniżenie, które spotkało kucharkę, nie sprawiło jej
satysfakcji. Chciała jedynie, żeby zniknęła z pałacu i przestała obnosić
się ze swoimi dworskimi manierami. To przykre zdarzenie wskazywało,
że w relacjach z możnymi najlepiej zachować dystans. „Każdy powinien
znać swoje miejsce w szeregu” – powiedziała sobie. Clara Belmonte
udawała kogoś, kim nie była. Úrsula pomyślała, że może to
upokarzające doświadczenie uświadomi kucharce, jaką pozycję zajmuje
w hierarchii społecznej, i przestanie uważać się za kogoś, kim kiedyś
była, ale już nigdy nie będzie. Mimo to nie spodobało jej się, że ją
poniżono, tak jak nie spodobałoby się to nieboszczce pani. Doña Alba
nigdy nie dopuściłaby do tego, żeby ten nadęty arystokrata pozwalał
sobie na podobną poufałość względem służby. Úrsulę ogarnęła
wściekłość; ochmistrzyni zapragnęła, by ktoś wychłostał tego kretyna
i żywcem odarł go ze skóry. Nie tylko dlatego, że miał czelność
dopuścić się czegoś, czego nie powinien robić, ale też dlatego, że
w głębi duszy podziwiała pannę Belmonte, jak podziwia się wroga,
który wykazał odwagę w walce. Chociaż trudno byłoby przyznać to
publicznie i pogodzić się z porażką, nie miała wątpliwości co do
zdolności organizacyjnych kucharki i, rzecz jasna, jej talentu. Szanowała
jej determinację, dążenie do doskonałości i szczerość. Mogła wydać
panią Escrivę, ale przez przyzwoitość zachowała milczenie, a potem
sprzeciwiła się woli Úrsuli, kiedy myślała, że jego ekscelencja został
ranny.
Niemniej ochmistrzyni pragnęła, by jeszcze tego samego dnia Clara
Belmonte zapukała do jej drzwi i poinformowała, że opuszcza pałac.
Ponieważ tak się nie stało, uznała, że kucharka utraciła godność
panienki z dobrego domu i pokazała, że tak jak wszyscy boi się głodu
i utraty pozycji. Úrsula cmoknęła, myśląc, że to byłoby za proste.
Usiadła za biurkiem w marszałkowskim gabinecie i wróciła do pracy.
Uzgodniła z sekretarzem wysokość wynagrodzeń i za karę obcięła płacę
tym, którzy jej zdaniem zgrzeszyli lenistwem. Następnie zabrała się do
dopinania szczegółów tego, co ich jeszcze czekało: kolacji, drugiego
balu i uroczystości zamknięcia. Z pomocą okularów – prezentu od
księcia – czytała rozkład dnia, kiedy dwa ciche puknięcia przypomniały
jej o panującej w pałacu gorączce. Spodziewała się, że zza drzwi
wychynie chuda, smutna twarz kamerdynera albo kwadratowa,
kanciasta facjata wielkiego koniuszego, jej oczom ukazały się jednak
pociągła buzia i zaczerwienione oczy Clary Belmonte. Kucharka
przywitała się tym swoim dystyngowanym ukłonem, który świadczył
o jej dobrych manierach i który tak irytował Úrsulę. Ochmistrzyni
spojrzała na nią pytająco, czekając, aż się odezwie.
– Doño Úrsulo, przychodzę pani zakomunikować, że jutro o świcie
opuszczę Castamar – powiedziała. – Śniadania dla gości może
przygotować Carmen, przyszykuję jej wszystko, co potrzebne.
Úrsula zdjęła okulary i odchyliła się na oparcie krzesła. Próbowała
odgadnąć, co takiego wydarzyło się podczas tamtej kłótni z księciem,
że kucharka, która miała zapewnione miejsce wśród służby, podjęła taką
decyzję. Ochmistrzyni musiała przyznać, że Clara kolejny raz zaskoczyła
ją swoją stanowczością. Myślała, że kucharka przełknie zniewagę, jakiej
doznała od markiza, by nie stracić pracy, która przyniosła jej rozgłos
wśród arystokracji. Znów się pomyliła. Clara Belmonte postanowiła po
prostu zaczekać do końca uczty, by nie zawieść pana i nie zostawić
personelu kuchennego bez batuty dyrygenta. Úrsula pomyślała, że
może panienka, która królowała w sercu kucharki, nazbyt poważnie
potraktowała potajemną wymianę korespondencji z don Diegiem.
Skinęła głową i odpowiedziała krótko, że słyszała, co wydarzyło się
w jadalni. Niczego nie skomentowała: nie było takiej potrzeby, nie miała
powodów, by solidaryzować się z kucharką.
– Byłabym wdzięczna, gdyby przekazała pani ten liścik jego
ekscelencji i powiedziała don Melquíadesowi i panu Casonie, że do nich
napiszę – poprosiła Clara Belmonte. – Nie chcę informować o swoim
odejściu nikogo poza panią.
Ochmistrzyni spojrzała na zalakowany list, który kucharka położyła
na jej biurku, po czym skierowała na nią obojętny wzrok. Ta drobna
kobieta o oczach koloru cynamonu i czarnych włosach wydała jej się
nagle pękniętą porcelanową figurką, która stara się nie rozpaść na
kawałki: po zniewadze, jaka ją spotkała, postanowiła, że odejdzie, i nic
nie mogło skłonić jej do zmiany zdania. Wyobrażała sobie, jak trudno
było jej podjąć tę decyzję, jak musiała się bać na myśl, że znów zostanie
sama, bez pracy i bez przyszłości. A jednak wolała opuścić pałac
tylnymi drzwiami, nie robiąc zamieszania, żeby nie wyjść na głupią
uparciuchę i nie musieć odmawiać kolejnym osobom, które będą ją
prosić, by została. Mimo niechęci, jaką Úrsula do niej czuła, podziwiała
jej prawość. Prawdopodobnie dlatego, że sama miała podobny, twardy
jak skała charakter: ona także w milczeniu znosiła przeciwności losu
i nie robiła z siebie ofiary. „Większość ludzi lubi uskarżać się na życie,
udawać męczenników, podczas gdy tak naprawdę są szarzy
i przeciętni” – pomyślała, odwracając wzrok od listu
z wypowiedzeniem. Wolała tysiąc Clar Belmonte z ich manierami
wyrafinowanej damulki od tych żałosnych słabeuszy. Zwlekała
z odpowiedzią. Kucharka wpatrywała się w nią, aż wreszcie zrozumiała,
że nie zobaczy w jej nieżyczliwym spojrzeniu niczego poza triumfem
cierpliwości, jaką ochmistrzyni wykazywała przez wszystkie te
miesiące, czekając na taki moment.
– Jeżeli to wszystko, może pani odejść. Jutro wyliczę pani
wynagrodzenie do dnia dzisiejszego włącznie. Jeśli będzie pani chciała,
pan Ochando może zabrać panią wozem do Madrytu – powiedziała
Úrsula, wracając do swojego notesu. – Proszę wziąć sobie na drogę coś
do jedzenia.
Clara Belmonte wpatrywała się w nią jeszcze przez chwilę
z uniesioną brodą, jakby się nad czymś zastanawiała. Úrsula nie
zaszczyciła jej już spojrzeniem – udawała obojętność, chcąc, by
kucharka jak najszybciej zniknęła jej z oczu. Wreszcie panna Belmonte
podeszła do drzwi. Ochmistrzyni uniosła brew, kiedy kątem oka
dostrzegła, że dziewczyna nagle się zatrzymała.
– Wie pani co? Nigdy nie rozumiałam powodów niechęci, jaką od
samego początku pani do mnie czuła – powiedziała z progu.
Úrsula nawet nie podniosła głowy. Zastanawiała się, czy
odpowiedzieć milczeniem czy słowami, które jasno pokażą, co o niej
myśli. Odczekała jeszcze chwilę, a kiedy Clara westchnęła i odwróciła
się do drzwi, zawołała ją po imieniu.
– Skoro chce pani odpowiedzi, dostanie ją pani – powiedziała,
odkładając okulary na biurko. – Pani nie należy do tego świata, jest pani
spoza niego. Może pani sobie pracować w kuchni, ale nigdy nie będzie
pani jedną z nas. Nie należy też pani do świata jego ekscelencji mimo
swojego wykształcenia. Dlatego właśnie nie mogę znieść pani
obecności w pałacu, wprowadza pani do niego nowy świat, w którym
nie panuje żaden porządek. Pani chce, by świat się zmienił, a mnie
podoba się taki, jaki jest.
– Dziękuję pani za szczerość.
– Nie ma za co – odparła ochmistrzyni i sięgnęła po okulary, by
wrócić do pracy.
Kucharka zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale Úrsula
bezceremonialnie jej przerwała, pragnąc, by wreszcie sobie poszła.
– Panno Belmonte, jeżeli w którymś momencie pomyślała sobie
pani, że mam ochotę przeprowadzić z panią głęboką rozmowę, grubo
się pani pomyliła. Może pani odejść.
Służąca nareszcie wyszła. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Úrsula
poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Była zarządcą Castamar,
nie miała nad sobą żadnego mężczyzny i mogła zatrudnić nową
kucharkę, posłuszną i bez wpływu na księcia. Rozparła się na swoim
tronie – jak lubiła nazywać krzesło w marszałkowskim gabinecie –
świadoma, że wyeliminowała oponentów i osiągnęła szczyt swoich
aspiracji. Wszelkie poświęcenia, na które zdobyła się w przeszłości, były
tego warte. Czasem jednak myślała o tym biednym nieszczęśniku don
Melquíadesie, który samotny, zagubiony i pokonany, patrzył, jak Úrsula
przejmuje władzę nad jego królestwem i dziedzictwem. Wtedy poza
uciechą z odniesionego zwycięstwa odczuwała nieprzyjemne kłucie
w sercu, które burzyło jej wewnętrzny spokój i wyprowadzało ją
z równowagi. Kiedy zdziwiona, próbowała zlokalizować ten dyskomfort
mącący jej radość, odkrywała poczucie straty. To wrażenie, tak
sprzeczne z jej naturą, podczas kolejnych miesięcy jej rządów
stopniowo narastało i szeptało, że gdy don Melquíades na dobre zniknie
z jej życia, stanie się ono nie tylko nudniejsze, ale też bardziej
bezbarwne.
Tego samego dnia, 17 października 1721 roku
Przykro mu było słuchać panującego w pałacu gwaru, kiedy tak
siedział zamknięty w swojej zapomnianej izbie. Nocami często
wypłakiwał oczy, jak teraz, kiedy uświadomił sobie, że to pierwsza
uczta, w której nie uczestniczy jako marszałek Castamar. Na widok
wybuchających za oknem sztucznych ogni przytłoczony rzucił się na
łóżko. Już od prawie dziewięciu miesięcy nie opuszczał pałacu; tylko
czasami ukradkiem wymykał się z izby i przechadzał po zamkniętym
skrzydle, by nie spotkać księcia. Jego pokój zamienił się w celę, z której
obserwował, jak staje się zbędny. W ciągu tych wszystkich miesięcy
stopniowo się rozpadał, aż zamienił się w żywego trupa z długą brodą;
ducha, który błądził korytarzami, podglądając z daleka, jak służba
wykonuje swoje obowiązki bez jego nadzoru. Nic się nie zmieniło
w Castamar, poza sytuacją jego i doñi Úrsuli, która ze swojego tronu
spoglądała na niego jak na zjawę snującą się po pałacu. Był pewien, że
dożyje swoich dni odcięty od świata albo wygnany z Hiszpanii. Zasłużył
na taki los.
Wbrew temu, co sądził przez te wszystkie lata, strach przed
konsekwencjami ustąpił, zamieniając się w akceptację. Był haniebnym
zdrajcą, który złamał słowo dane swoim panom. „Nie ma nic gorszego
niż zdrajca” – powtarzał sobie podczas miesięcy spędzonych
w zamknięciu. Podobnie jak jego ojciec i stryj, zawdzięczał wszystko
Castamarom, nie dalekiemu królowi i krainie, w której już nie mieszkał,
chociaż tak bardzo ją kochał. Obrona Katalonii przysporzyła mu więcej
cierpień niż cokolwiek innego.
To jego stryj Octavio, który był dla niego ojcem przez pierwszych
dwanaście lat życia, nauczył go, jak wielką wagę ma słowo Elquizów,
wpoił mu umiłowanie ziemi, na której przyszedł na świat, i uświadomił
znaczenie świętych rodzinnych więzów. Zwolennik cesarza Karola
i podpułkownik habsburskiej armii w wieku prawie sześćdziesięciu lat
wciąż cieszył się żelaznym zdrowiem. Po wybuchu wojny błagał
Melquíadesa o pomoc. Wiedział, że przez Castamar przechodzi
wojenna korespondencja i że on ma do niej dostęp dzięki swojej
uprzywilejowanej pozycji. Wystarczyło, by przeglądał listy i przekazywał
informacje przez specjalnego posłańca. Melquíades początkowo
odmówił, bo nie wyobrażał sobie, że mógłby zdradzić zaufanie, jakie
pokładał w nim jego pan. Jednak przeświadczenie, że Habsburgowie
będą chronić interesy Katalończyków, i wiadomość od stryja, w której
stwierdzał on, że zdrada własnej krwi, rodziny i Katalonii są gorsze niż
śmierć, ostatecznie przesądziły o decyzji Melquíadesa. Don Diego
pozwalał mu wchodzić do swojego gabinetu, gdzie leżała otwarta
korespondencja, czasem nawet łamał pieczęcie w jego obecności.
Niekiedy prosił go, by zaczekał, aż skończy pisać list, żeby później go
wysłał. Praktycznie od wybuchu konfliktu Melquíades przekazywał
zwolennikom Habsburga tajemnice wojskowe: informacje o ruchach
oddziałów, przemyślenia magnatów, grandów, a nawet jego wysokości.
Wiedział, że ponosi odpowiedzialność za śmierć wielu burbońskich
żołnierzy. Choć każdego dnia powtarzał sobie, że postępuje właściwie,
wewnętrzny głos przypominał mu, że książę zawsze był lojalny wobec
niego i jego rodziny. Don Diego nigdy ich nie okłamał, zaspokajał
wszystkie ich potrzeby. Pod każdym względem kierował się ich dobrem.
Dlatego problem stanowiła dla niego nie perspektywa przegrania wojny,
ale to, że z każdą kolejną zdradą gubił kawałek własnej duszy. Po
śmierci doñi Alby napisał stryjowi, że nie przekaże mu już żadnej
informacji. Wojna się dla niego skończyła, niezależnie od tego, kto miał
ją wygrać. Stryj nie zrozumiał tej odmowy; odpowiedział mu słowami,
które wyryły się w jego pamięci: „Nawet sobie nie wyobrażasz,
bratanku, jak bardzo przysłużyłeś się naszej sprawie wszystkimi
informacjami, które przesyłałeś nam przez ostatnie lata i za które ja,
mój pułkownik i generał porucznik jesteśmy Ci ogromnie wdzięczni. Ale
nie możesz porzucić swojej rodziny, swojej ziemi i swojego prawowitego
monarchy teraz, kiedy najbardziej Cię potrzebują, kiedy nasze oddziały
cofają się do Barcelony po klęskach poniesionych pod Brihuegą
i Villaviciosą. Tylko nikczemny zdrajca opuszcza swoich w takiej
potrzebie”. Nigdy mu nie odpisał. Schował list w jednym ze swoich
zeszytów, zastanawiając się, co z nim zrobić. Spalenie wiadomości
oznaczałoby ostateczne zerwanie rodzinnych więzów, zachowanie jej
byłoby oczywistym dowodem jego zdrady. Los chciał, że przypadkiem
wpadła w ręce ochmistrzyni. Kilka lat później, kiedy wojna dobiegała
końca, a on stał się w Castamar słomianą kukłą, dotarła do niego
informacja, że jego stryj i kuzyni polegli, broniąc Barcelony. Z listu,
który wysłano mu jako ostatniemu żyjącemu Elquizie, dowiedział się, że
„zginęli z honorem i odwagą, jak prawdziwi Katalończycy”: burbońskie
muszkiety podziurawiły im piersi i głowy.
Kiedy skończył się pokaz sztucznych ogni, Melquíades poczuł, że
krwawi mu dusza. Zapadł w sen, ale cierpienie nie dało mu wypocząć.
Obudziło go pukanie do drzwi; miał sklejone powieki i spuchnięty
język. Światło wpadające przez szparę między zasłonami wskazywało,
że jest już po czternastej. Wstał i wpuścił do środka służącą z obiadem.
Niedawno zatrudniona dziewczyna postawiła tacę na stole.
– Nie wiedziałam, że pan śpi – powiedziała. – Przepraszam, że panu
przeszkadzam.
– Nie przeszkadza mi pani – odparł.
Służąca dodała nieśmiało, że rano przyniosła mu śniadanie, pukała
kilka razy, ale w końcu zabrała je z powrotem. Skinął głową i potwierdził
lakonicznym zdaniem to, co powiedziała. Na odchodnym dziewczyna
powiadomiła go szeptem, jakby zdradzała mu jakąś tajemnicę, że za
mniej więcej godzinę, kiedy para królewska i pozostali goście utną
sobie poobiednią drzemkę, zejdzie do niego książę.
Ta wiadomość tak poruszyła Melquíadesa, że aż poczuł mdłości.
Broda ukryła wyraz jego twarzy. Skrycie pragnął, żeby pan wreszcie
podjął decyzję o jego losie i skrócił jego męki. Ale teraz, kiedy werdykt
był już tak bliski, Melquíades miał wrażenie, że to nie dzieje się
naprawdę. Nie rozumiał, dlaczego don Diego zamierza pofatygować się
do jego izby; spodziewał się raczej, że wezwie go do siebie. Uznał, że
jak zwykle dyskretny książę woli, by służba na razie o niczym nie
wiedziała.
Kiedy skończył jeść, otworzył na oścież balkon, żeby przewietrzyć
pokój, zdjął pościel, umył się na sucho i przebrał w czyste białe szaty, by
należycie przyjąć jego ekscelencję. Usiadł na łóżku z dłońmi na
kolanach i czekał, podczas gdy roztańczone nerwy ściskały mu żołądek.
Niewiele ponad godzinę później usłyszał kroki na trzeszczącej posadzce
korytarza. Rozległy się dwa stuknięcia i w drzwiach stanął don Diego.
Zaciskał usta, a jego jasne oczy miotały gromy. Melquíades wstał
i pochylił głowę, kiedy książę powiedział, że chciałby zamienić z nim
kilka słów. Jego głos brzmiał dość łagodnie, zważywszy na powagę
sytuacji. Na rozkaz pana Melquíades ponownie usiadł na łóżku
i skierował na niego zawstydzone spojrzenie. Jego obecność sprawiła,
że poczuł ucisk w gardle, jakby uwiązł tam ciężki kamień, którego
zapragnął się jak najprędzej pozbyć. Dlatego zanim książę zdążył się
odezwać, Melquíades zaczął w niekontrolowany sposób wyrzucać
z siebie słowa, które wyszły na spotkanie jego ustom.
– Ekscelencjo, zanim powiecie to, co przyszliście mi powiedzieć,
chcę, byście wiedzieli, jak bardzo było mi wstyd, jak wielki czułem
smutek i jak bardzo żałowałem przez cały ten czas. Służyłem waszemu
ojcu i służyłem wam, ja… broniłem tego, w co wierzyłem, króla, którego
chciałem… – powiedział głosem złamanym tak jak jego dusza.
Don Diego przyciągnął jedno z krzeseł i usiadł obok niego.
Delikatnie położył mu dłoń na ramieniu.
– Wszyscy to robiliśmy – powiedział. – Wszyscy działaliśmy
w zgodzie z własnym sumieniem.
Pokonany przez niepokój, który dręczył go od miesięcy, Melquíades
zaczął błagać księcia o przebaczenie. Powiedział, że nie powinien był go
zdradzać, że don Diego zawsze będzie jego jedynym panem. Dziedzic
Castamar odchylił się na oparcie i uniósł drugą dłoń.
– Proszę się uspokoić i posłuchać. Dziewięć miesięcy temu miał pan
odwagę przyznać się do swojego postępowania w czasie wojny.
Potrzebowałem tego czasu, aby przetrawić te informacje i móc
porozmawiać z panem bez rozgoryczenia. Tamtego dnia uniosłem się
gniewem i wypowiedziałem słowa, których teraz żałuję. Proszę, by
zechciał mi pan wybaczyć – dodał pojednawczym tonem.
Melquíades pokręcił głową.
– Wy nie macie mnie za co przepraszać, ekscelencjo, zwłaszcza że…
– Panie Elquiza, proszę wysłuchać mnie do końca – przerwał mu
łagodnie książę.
Don Diego dał sobie kilka sekund, zanim znów się odezwał, jakby
zastanawiał się nad każdym słowem, które wypowie w jego obecności.
– Panie Elquiza, moje zachowanie było niegodne Castamarów, a tym
bardziej głowy rodu Castamarów. Gdyby widziała mnie wtedy moja
świętej pamięci żona, udzieliłaby mi ostrej reprymendy i zamknęła
przede mną swoją alkowę na dłużej, niż ja zamknąłem pana w tej izbie.
– Niewykluczone, że macie rację, ekscelencjo.
– Wiem, że ją mam. Dlatego przyszedłem panu powiedzieć, że jest
pan marszałkiem dworu Castamar. Był pan nim jeszcze przed moim
narodzeniem i pragnę, by tak zostało, by co roku uczestniczył pan
w uczcie, jak zawsze. Jeszcze przed dzisiejszą kolacją zostanie pan
przywrócony na dawne stanowisko i mam nadzieję, że od jutra wróci
pan do służby. Doñi Albie, gdziekolwiek jest, nie spodobałoby się,
gdybym wyrzucił pana z pałacu, i proszę mi wierzyć, że ja również bym
sobie tego nie wybaczył.
Melquíades skinął głową i spróbował się opanować, by pokazać jego
ekscelencji, że zachował resztki godności, choć niewiele brakowało,
a przypadłby mu do stóp i zaczął całować jego dłonie. Wiedział, że don
Diego nie lubi takiej wylewności, ograniczył się więc do podziękowania
mu za przebaczenie. W odpowiedzi książę pokręcił głową.
– Proszę tego nie robić, panie Elquiza. Nie jest pan bardziej winny
niż ja. Po prostu pokłóciliśmy się o przeszłość, która już nie istnieje.
Zapomnijmy o tej sprawie, to rozkaz.
– Tak jest, ekscelencjo – odpowiedział Melquíades, świadomy, że
zabierze mu to jeszcze dużo czasu.
– Poza tym myślę, że gdybym nie zdecydował się na takie
rozwiązanie, rozczarowałbym większość służby, zwłaszcza pannę
Belmonte, która dzielnie się za panem wstawiła – stwierdził książę,
odwracając się w stronę drzwi. – A żaden z nas nie chciałby stracić tak
utalentowanej kucharki.
Marszałek odpowiedział uśmiechem na żart swojego pana; nabrał
powietrza i zacisnął pięści, sztywny jak maszt, starając się zapanować
nad drżeniem, które ogarnęło całe jego ciało. Zalała go fala
wdzięczności wobec tej prostolinijnej, układnej dziewczyny, która
stanęła w jego obronie. Kiedy żegnał księcia oszczędnym ukłonem, ten
zatrzymał się w progu.
– Prawie bym zapomniał, panie Elquiza: powinien pan wziąć kąpiel –
powiedział. – W ciepłej wodzie. Każę ją dla pana przygotować
i poproszę pana Torresa, żeby pana ogolił i ostrzygł.
Melquíades nie odważył się zaprotestować, choć wiedział, że ciepła
woda otwiera pory skóry na wszelkiego rodzaju choroby, takie jak
dżuma, która od ubiegłego roku dziesiątkowała Marsylię, zbierając
obfite żniwo. „Wystarczy popatrzeć na zwierzęta lądowe: szukają wody
nie po to, żeby się wykąpać, ale żeby się napić albo orzeźwić” –
mędrkował. Ale don Diego regularnie brał kąpiele; twierdził, że
w klasycznych cywilizacjach była to powszechna praktyka, zwłaszcza
wśród rzymskiej arystokracji – jego ekscelencja użył słowa
„patrycjusze” – która podobno pluskała się w termach, gdy tylko miała
ku temu sposobność. Zdaniem Melquíadesa ci ludzie musieli mieć nie
po kolei w głowach, jeżeli spędzali całe dnie w wodzie. „Co za
barbarzyństwo, jak tak dalej pójdzie, wszyscy pomrzemy na
żółtaczkę!” – pomyślał, przygładzając wąs, kiedy dowiedział się o tym
od pana Moguera.
Gdy czekał, aż wezwą go do kąpieli zaordynowanej przez jego
ekscelencję, i rozmyślał o złych nawykach swojego pana, dotarło do
niego, że uzyskał wybaczenie, i wybuchnął niepohamowanym szlochem.
Godzinę później jeden z lokajów zaprowadził Melquíadesa,
wykąpanego i ogolonego przez Eduarda Torresa, książęcego cyrulika ,
do jadalni dla służby. Przed drzwiami czekał na niego don Diego,
z rękami założonymi na plecach i dobrotliwym uśmiechem. Melquíades
powitał go skinieniem głowy. Książę powiedział, że w środku czekają
wszyscy zarządcy i kilku ważniejszych służących. Wezwał ich tam, by
oficjalnie poinformować, że don Elquiza ponownie obejmuje stanowisko
marszałka dworu.
Uroczyście wkroczyli do sali. Melquíades szedł spokojny za jego
ekscelencją. Wymienił spojrzenia z Clarą Belmonte, która posłała mu
uśmiech. Odniósł wrażenie, że kryje się za nim głęboki smutek. Pan
Casona powitał go skinieniem głowy i uśmiechnął się pod nosem. On
też na pewno rozmawiał z księciem o jego sytuacji. W jadalni był
również Roberto, który uciekł wzrokiem przed jego spojrzeniem.
Ogrodnik powiedział mu o nielojalności siostrzeńca, który bynajmniej
nie bronił go przed księciem. Podobno wyparł się go nawet przed
służbą. Melquíades nie winił go za to – wszak on sam nie potrafił sobie
wybaczyć. Pomyślał, że w odpowiednim momencie zaprosi go na
rozmowę, by mogli wkroczyć na długą drogę pojednania.
– Przepraszam, że oderwałem państwa od obowiązków, zwłaszcza
w takim ważnym dniu jak dzisiaj, w samym środku uczty – zaczął
książę. – Zależy mi jednak na tym, by wysłuchali państwo, co mam
wam wszystkim do powiedzenia: pan Elquiza wróci na stanowisko
marszałka dworu i odzyska funkcje, które zawsze sprawował. Jeżeli ktoś
z państwa źle o nim myślał albo nie stanął w jego obronie… – Don
Diego spojrzał na Roberta, który natychmiast spuścił głowę. – Jeżeli
ktoś z państwa sądził, że ukarzę go za to, iż podczas wojny postępował
w zgodzie z własnym sumieniem, był w błędzie. Jeśli z tego lub z innego
powodu ktokolwiek podważy autorytet pana Elquizy, może pożegnać
się z Castamar.
Po tym kategorycznym stwierdzeniu w sali zapadła cisza, służący
ostrożnie wymieniali spojrzenia. Za to jego ekscelencja wbił swoje
w Clarę Belmonte – malowało się w nim jakieś ukryte przesłanie. Ona
z kolei spuściła wzrok, jakby nie chciała patrzeć na don Diega. Jej
reakcja kazała Melquíadesowi podejrzewać, że zaszło między nimi coś
przykrego.
– Dziękuję państwu za cierpliwość, proszę wracać do pracy, którą
wykonują państwo z taką starannością.
Melquíades podniósł wzrok i napotkał spojrzenie ochmistrzyni. Nie
mógł powstrzymać triumfalnego uśmieszku na widok jej popielatej
twarzy i pokonanych oczu. Dręczony niepokojem i wyrzutami sumienia,
przez cały ten czas ani razu nie pomyślał o tym, że jego powrót do
Castamar oznaczałby porażkę doñi Úrsuli i koniec jej despotycznych
rządów nad służbą. Teraz, kiedy odzyskał kompetencje marszałka, ta
kobieta, która nie znała innych relacji niż te wynikające z władzy, będzie
musiała podporządkować się jego woli. Zawsze żałował, że doña Úrsula
nie zachowuje się inaczej, pragnął, by była jego prawą ręką jako
ochmistrzyni, kimś, kogo mógłby obdarzyć zaufaniem, a także – czemu
nie – uczuciem. Ale choć na początku rozbudziła w nim tego rodzaju
pragnienia, szybko je zgasiła, zamieniając je w zapomniane, wręcz
anegdotyczne marzenie. Wytrzymała jego spojrzenie, demonstrując
w milczeniu, że dalej będzie rozstawiać swoje wojska we wszystkich
kątach, czy to w salonach pełnych gobelinów, czy na pustych strychach.
Castamar było dla niej cichym polem bitwy, jak mapy Europy dla
wielkich królestw. Nie miało to już dla niego znaczenia; zmierzył ją
wzrokiem, dając jej odczuć, że teraz to on sprawuje władzę nad służbą.
ROZDZIAŁ 32
18 października 1721 roku
Po zakończonej uczcie Enrique obudził się w komnacie dla gości
w doskonałym humorze. Wprawdzie realizacja jego planów nie
przebiegała tak, jak by tego pragnął, ale udało mu się zbliżyć do delfina
Ludwika Burbona, którego miał już okazję kiedyś poznać i z którym
teraz zacieśnił więzi. Poza tym przednio się bawił, drażniąc don Diega
swoimi uwagami, poczynając od zajścia z bezczelną kucharką. Jednak
po przeczytaniu liściku, który podczas śniadania przekazał mu
przysłany przez Hernalda pachołek, pomyślał, że może wcale nie ma
powodów do radości. Kiedy pozostali goście opuszczali Castamar,
wsiadł na konia i udał się w umówione miejsce, by spotkać się ze swoim
sługą. Enrique nie zamierzał jeszcze wracać do Madrytu. Dał się uprosić
doñi Mercedes, która nalegała, by został do jej wyjazdu. Chciał być
blisko księżnej, żeby nikt nie mógł powiązać go z tym, co miało się
wydarzyć.
Jadąc na spotkanie, powtarzał sobie, że powinien uzbroić się
w cierpliwość. Chociaż jego plan z udziałem panny Castro ostatecznie
się nie powiódł, okazało się, że sytuacja ewoluuje w kierunku
sprzyjającym jego zamysłom. Sukces intrygi zależał od umiejętności
balansowania między dobrym projektem a koniecznością dostosowania
się do zmian. „Od początku miałem wszystko zapięte na ostatni
guzik” – pomyślał. „Teraz wystarczy odrobinę zmienić kurs”.
Pierwotny plan przewidywał, że Enrique zaczeka, aż minie żałoba po
Albie, i znajdzie kobietę, która zdobędzie serce księcia. Kiedy doña
Mercedes wspomniała mu o pannie Castro, uznał, że to idealna
kandydatka. Miała go uwieść – z jego pomocą i odpowiednio
zmotywowana – a kiedy Amelia i książę już by się zaręczyli, Enrique
ujawniłby swój romans z panna Castro i okrył hańbą całą rodzinę
Castamarów. Gdyby dopisało mu szczęście i zaszłaby z nim w ciążę,
hańba byłaby jeszcze większa.
On sam wyszedłby wówczas na ofiarę, podobnie jak don Diego
oszukany przez przebiegłą naciągaczkę. Nikt nie uwierzyłby pannie
Amelii; Enrique dał jej bogactwo, spłacił jej długi i zapewnił jej pozycję
w towarzystwie w zamian za obietnicę małżeństwa, której nie
zamierzała dotrzymać. Pozostając z nim w cielesnych relacjach, uwiodła
księcia i zaciągnęła go do ołtarza.
Taką wersję wydarzeń potwierdzały jego nienaganna reputacja,
rachunki i umowy podpisane z panną Amelią, a także jej wizyty
o niestosownych porach, na które miał wielu świadków. Nieważne, że
nie widywali się, odkąd poharatano jej twarz – przysiągłby, że nie było
w tym jego winy.
Oczywiście Castamarowie wiedzieliby, że tylko udaje ofiarę; oni
także by protestowali, rzucając niepoparte dowodami oskarżenia. Don
Diego zrozumiałby, że wpadł w pułapkę. Staroświeckie poczucie honoru
granda zmusiłoby go do żądania satysfakcji. Nie mógłby poprosić
przyjaciół, by pomogli mu oczyścić dobre imię jego i narzeczonej, bo
Enrique zadbał o to, żeby zniszczyć także ich reputację. Jego brat
płynąłby zaś wraz z innymi niewolnikami w stronę angielskich kolonii
w Ameryce.
Naturalnie Enrique przewidział, że don Diego szukałby okazji, by
wyzwać go na pojedynek i zmusić do konfrontacji. Przychodziłby do
jego domu, do teatru, na spotkania w pałacach możnych, ale nigdzie by
go nie zastał. Enrique pojawiłby się dopiero na jednym z poczęstunków
w pałacu Buen Retiro albo Valsaín. Tam doprowadziłby do końca swój
plan, na oczach połowy dworu. Król oczywiście próbowałby
interweniować – wszak sam zabronił pojedynków – ale don Diego byłby
głuchy na jego prośby, podobnie jak markiz. Przyglądanie się, jak wielki
książę zdradza zaufanie monarchy, byłoby dodatkową nagrodą.
W obecności zebranych Enrique przyjąłby wyzwanie. Duma don Diega
byłaby zraniona do tego stopnia, że bez wahania położyłby na szali
posiadłość Castamar. Po tym, jak markiz odebrałby mu to, co dla niego
najważniejsze – godność, honor, przyjaciół i brata – pozbawiłby go
również schronienia. W oczach innych po prostu wziąłby udział
w bezsensownym pojedynku, który rzecz jasna zamierzał wygrać, nie
tyle dzięki kuli, ile inteligencji.
Tuż przed potyczką poprosiłby sekundantów, żeby pozwolili mu
porozmawiać na osobności z księciem; udałby, że chce wyjaśnić
nieporozumienie i przerwać to szaleństwo. Don Diego uniósłby się
honorem i przystał na jego prośbę. Wtedy Enrique wyjawiłby mu, że to
książę ponosi winę za śmierć swojej żony, bo podjął głupią decyzję, by
zamienić się końmi; zdradziłby, jak wyszło na jaw, kim tak naprawdę
jest jego przyjaciel Alfredo, w jaki sposób utracił reputację don
Francisco, a co najważniejsze, co spotkało jego Murzyna. Wtedy książę
stanąłby przed nierozstrzygalnym dylematem: zabić jedyną osobę, która
mogła mu powiedzieć, gdzie jest jego brat, człowieka, którego
publicznie wyzwał na pojedynek, czy stracić honor, rezygnując
z wyzwania, by odnaleźć don Gabriela. Był przekonany, że don Diego
mimo wszystko będzie pragnął jego śmierci.
W takim wypadku okoliczności zadziałałyby na jego korzyść.
Ponieważ to on zostałby wyzwany na pojedynek, miałby prawo do
wyboru broni i oczywiście wskazałby pistolet, nie szpadę, której
Castamar był niekwestionowanym mistrzem. Żądza zemsty targałaby
księciem do tego stopnia, że drżałaby mu nie tylko ręka, ale całe ciało,
i ostatecznie by chybił. On natomiast by nie spudłował. Nie pierwszy raz
uciekłby się do takiego wybiegu; mężczyzna pałający gniewem i żądzą
zemsty nie myśli przytomnie i nie jest w stanie zachować zimnej krwi.
Tego dnia don Diego tak czy inaczej przypłaciłby życiem swój porywczy
charakter. Nie bez powodu od przyjazdu do Castamar Enrique
rozbudzał jego niechęć, prowokując go drobnymi, uszczypliwymi
zniewagami; chodziło wyłącznie o to, by w decydującym momencie
jeszcze bardziej zaślepiła go nienawiść.
Ale plany czasami biorą w łeb i tak też stało się z jego zamysłem.
Enrique był wystarczająco inteligentny, by wiedzieć, że skoro panna
Amelia nie wkradła się jeszcze do serca don Diega, to już jej się to nie
uda. Poza tym nic nie wskazywało na to, by Murzyn miał się pojawić
w El Zaguán, gdzie jego ludzie czekali na niego niecierpliwie już od
kilku miesięcy. Wydawało się, że tylko don Francisco i don Alfredo
wpadli w jego sieci. Ponieważ jednak nie osiągnął pożądanych
rezultatów z księciem i cepem, postanowił chwilowo zawiesić swoją
strategię i zaczekać.
Świadomy, że jego cel jest jeszcze daleki od realizacji, dwa dni
wcześniej, tuż przed wieczerzą, przyszedł cicho niczym kot do komnaty
panny Amelii. Tak jak się spodziewał, była zamknięta. Usłyszał głos
służącej; pewnie pomagała jej się wyszykować. Zaczekał, aż służąca
wyjdzie, ukryty za filarem arkady. Kiedy zniknęła w głębi korytarza,
zakradł się pod drzwi. Panna Castro właśnie zamierzała je z powrotem
zamknąć. Na jego widok odskoczyła w tył, sięgnęła po świecznik
i zagroziła, że zacznie krzyczeć. Odwrócił się i przekręcił swój
uniwersalny klucz.
„Skąd pan go ma?” – zapytała; w odpowiedzi wzruszył ramionami.
„Proszę zostawić mnie w spokoju”.
Podszedł do niej. Bała się go tak bardzo, że drżała na całym ciele
i słyszał, jak szczękają jej zęby. Szybkim ruchem wyrwał jej z ręki
świecznik i powiedział, że ma nadzieję, iż przez te wszystkie miesiące
nie zapomniała o swoim zadaniu. Osaczona, spojrzała na drzwi. Z jej ust
wydobywały się teraz jedynie ciche jęki paniki.
„To straszne, co panią spotkało, ale słyszałem, że bandyci zginęli” –
stwierdził sarkastycznym tonem.
„Pan to wszystko zorganizował. To był najlepszy sposób, żeby
sprowadzić mnie do Castamar”.
„Nigdy się do tego nie przyznam” – odparł z uśmiechem.
Splunęła mu w twarz i powiedziała, że go nienawidzi. Przyparł ją do
ściany i spoliczkował.
„Nienawidzę pana z całej duszy” – powtórzyła, a w jej oczach
malował się strach.
Podobała mu się jej odwaga, tak nieugięta. Im większy ogarniał ją
lęk, tym bardziej była zuchwała.
„Ale swojej matki pani nie nienawidzi, prawda? Przesyła pani
pozdrowienia z Escorialu”.
„Proszę wyjść, albo zacznę krzyczeć”.
„Niech się pani tak nie złości… Nie chce pani chyba, żeby pani mała
blizna stała się jeszcze bardziej widoczna” – powiedział, gładząc ją po
pokancerowanym policzku.
„Proszę mnie nie dotykać”.
„Rok temu mówiła pani w tej samej komnacie zupełnie co innego”.
Złapał ją za szyję i przywarł do jej ust. Usiłowała się bronić,
wkładając w to wszystkie siły – bezskutecznie. Ogarnęło go
podniecenie, kiedy ta dzika kotka ziejąca nienawiścią próbowała
wydostać się z jego labiryntu. Oderwał się od jej warg i przyparł ją do
ściany, dławiąc jej marzenia o wolności. Ścisnął mocniej za szyję, by
zrozumiała, że im bardziej będzie się opierać, tym brutalniej będzie ją
dusił. Kiedy poczuła, że brakuje jej powietrza, dała za wygraną: opuściła
ręce i pozwoliła, by przyłożył usta do jej warg i zaspokoił swoje
pożądanie. Z odległości kilku palców złowieszczo przyglądał się jej
zaczerwienionej twarzy.
„Jakie postępy pani poczyniła, panno Castro?”
„Błagam…” – szepnęła, kręcąc głową. „Niech pan nie robi krzywdy
mojej matce… Proszę zostawić nas w spokoju…”
To właśnie wtedy zrozumiał, że jego plan z udziałem panny Castro
się nie powiódł i że zabrnął w ślepy zaułek. Odwrócił się i ruszył do
wyjścia. Słyszał za plecami jej rzężenie, kiedy próbowała złapać oddech.
Jednak wkrótce jego początkowe rozczarowanie zamieniło się w radość.
Uznał, że skoro panna Castro już do niczego mu się nie przyda,
powinien zmienić strategię, obserwując zmiany, które mógłby
wykorzystać.
Chociaż przez całą kolację nadskakiwał doñi Mercedes, zwrócił
uwagę na kilka szczegółów, które pozwoliły mu odkryć coś, o czym nie
wiedział: panna Castro nieświadomie podbiła serce Murzyna i sama
zadurzyła się w tym cepie. Uprzejmość, z jaką się do siebie odnosili, to,
że razem wstali od stołu, sposób, w jaki do niego zasiedli, usłużność
i oddanie Murzyna. Dzikus był jej nowym opiekunem; Enrique miałby
problemy, gdyby został przez niego nakryty w jej komnacie. Chociaż
niezupełnie o to mu chodziło, pomyślał, że ta relacja w pewnym sensie
wpisuje się w jego pierwotny plan. Toteż dostosował swoją strategię do
nowych okoliczności: skoro panna Amelia nie mogła zdobyć serca
księcia, niechaj legnie z Murzynem tyle razy, ile będzie trzeba, żeby
zajść w ciążę. Była gotowa na wszystko, by ocalić życie matki –
świadczyło o tym jej milczenie po napaści. Choć jemu kopulowanie
z Murzynem wydawało się odrażające, ona najwyraźniej wcale się nim
nie brzydziła.
Gdyby jego plan się powiódł i na dworze królewskim rozeszłaby się
wiadomość, że wolny Murzyn z Castamar chędożył – albo jeszcze lepiej:
zapłodnił – białą niezamężną kobietę, wybuchłby skandal zgubny dla
każdego rodu. Wszyscy odwróciliby się od Castamarów, nawet jego
wysokość król Filip, który tak bardzo cenił księcia. Przez wieki swojego
istnienia arystokracja udowodniła, że jest w stanie przezwyciężyć każdy
skandal, odtrącając jego ofiarę, jakby nigdy nie należała do elity.
Enrique uważał, że właśnie dzięki temu szlachta przetrwa na Ziemi po
wsze czasy.
Kiedy Castamarowie popadliby w niełaskę, poruszyłby inne
sprężyny, by doprowadzić do ostatecznego upadku don Diega dzięki
pojedynkowi, na który tak długo czekał. Nie wykluczał jednak, że
będzie zmuszony zmodyfikować swoją nową strategię: Hernaldo wysłał
mu zaszyfrowaną wiadomość – pustą kartkę z krzyżykiem – pilnie
wzywając go na spotkanie.
Dotarł w umówione miejsce ścieżką wijącą się wokół wzgórza.
Hernaldo pewnie już od dawna na niego czekał. Powitał go niezgodnie
z protokołem, on zaś tylko nieznacznie uniósł brodę, nie zsiadając
z konia.
– Wasza wielmożność, mam złą wiadomość, która może zaszkodzić
naszym interesom: zeszłej nocy zmarła matka panny Amelii –
powiedział Hernaldo, niespokojnie międląc w dłoniach kapelusz. –
Służba posłała po księdza, żeby udzielił jej ostatniego namaszczenia.
Obawiam się, że sprawa wyszła na jaw, nie możemy jej więc zataić.
Enrique przeklął się za to, że zostawił staruszkę pod opieką
pobożnej służby. On sam postrzegał Kościół jako jedną z form
ziemskich rządów i było mu wszystko jedno, czy chora przeniesie się na
tamten świat namaszczona, czy nie. Przez chwilę się zastanawiał,
świadomy, że stracił nie tylko narzędzie, które pozwalało mu sprawować
bezpośrednią kontrolę nad panną Amelią, ale też knebel, który zamykał
jej usta. Dziewczyna dowie się o śmierci matki zaraz po przyjeździe do
Escorialu.
– Dziś rano służący pakowali jej bagaże. Był z nią dzikus,
niewykluczone, że postanowi jej towarzyszyć – odpowiedział.
– Kiedy dowie się o śmierci matki, wygada don Diegowi, jak na nią
naciskaliście – stwierdził Hernaldo.
– Nie, nie powie niczego don Diegowi. Najpierw wyżali się cepowi –
odparł. Nie dało się temu zapobiec, jego plany kolejny raz brały w łeb.
Mógł jednak przejąć kontrolę nad sytuacją w inny sposób:
przyspieszając to, co szykował dla Murzyna. – Uprzedź tych z El
Zaguán, zarzucimy przynętę i zwabimy go w nasze sieci. Poza tym
wyślij trzech doświadczonych ludzi do Escorialu i drugą grupę do jego
pałacyku w Madrycie. Jakakolwiek próba kontaktu Murzyna z bratem
ma zostać udaremniona. Nieważne, czy to będzie list, posłaniec, czy też
on sam postanowi wybrać się do Castamar zamiast do burdelu. Czas
pomóc miłości, drogi Hernaldo.
Żołnierz uniósł brwi, zdezorientowany. Nie mógł wiedzieć, co
właśnie przyszło Enriquemu do głowy. „Nie ma większej kary niż
tragedia, kiedy się kogoś kocha” – pomyślał markiz. „Wszelkie inne
problemy stają się nagle nieważne i liczy się tylko miłość”. Uznał, że
skoro matka panny Amelii nie może być dłużej narzędziem szantażu,
którym zmuszał ją do milczenia, wykorzysta w tym celu Murzyna i ich
skrywane pragnienia. Koniec końców i tak planował go pojmać – po
prostu zrobi to wcześniej.
Tego samego dnia, 18 października 1721 roku
Clara opuściła rankiem Castamar z opaską na oczach i ściśniętym
żołądkiem. Wreszcie wóz pana Ochanda, furmana jego ekscelencji,
pokonał most Segowijski i wjechał Bramą Mostową do Madrytu. Kiedy
dotarli do wozowni przy poczcie, zsiadła z furmanki, macając drogę
laską niczym ślepiec. Pan Ochando wprowadził ją do budynku, gdzie
kupiła bilet na najbliższy dyliżans do Alcalá de Henares. Słyszała od
służących zatrudnianych okresowo w Castamar, że to duża miejscowość
obfitująca w magnackie dwory, co prawda wiejskie i mniej zamożne niż
pałac don Diega, ale na pewno bardziej dostępne dla kucharki czy
pomocy kuchennej. Wiedziała, że z łatwością się gdzieś zaczepi,
zwłaszcza że przed wyjazdem doña Úrsula wręczyła jej doskonałe
referencje za okres, który Clara przepracowała w Castamar. Oniemiała
ze zdumienia, bo ani ją o nie nie prosiła, ani się ich nie spodziewała.
Chciała zapytać o powód, ale ochmistrzyni ją uprzedziła.
„Nie ma w tym liście niczego, co nie byłoby zgodne z prawdą” –
oznajmiła podniosłym tonem.
Clara była jej wdzięczna za ten gest, niezależnie od tego, czy
zdobyła się na niego dlatego, że chciała, by znalazła pracę w jakimś
innym magnackim domu i zniknęła jej z oczu, czy dlatego, że mimo
wrogości, jaką do niej czuła, nie potrafiła znieść miernoty. Wiedziała, że
ten list wcześniej czy później zapewni jej pracę w jakiejś przyzwoitej
kuchni. Było dla niej bez znaczenia, że utraci swój status; chciała jak
najszybciej opuścić Castamar. Wciąż miała w pamięci, jak przyjaciel
księcia, don Enrique de Arcona, nadużył swojej pozycji, żeby ją
upokorzyć. Zachował się obscenicznie i nieobyczajnie, najgorsze jednak
było to, że don Diego przyglądał się wszystkiemu nieporuszony, jakby
go nie obchodziło, że Clara jest ofiarą ich ubliżającego zakładu
i rubasznych komentarzy, że została w ten sposób publicznie poniżona.
„Prawy człowiek by to wiedział” – wypomniała mu wtedy podniesionym
głosem. Teraz żałowała tych szorstkich słów. Była to wada, której nie
mogła zaradzić: w przypływie złości zawsze mówiła to, co myśli.
Dlatego musiała odejść, a jej marzenia kolejny raz rozprysły się jak
bańka mydlana.
Przypomniała sobie, że tak samo się czuła, kiedy razem z matką
i siostrą opuszczały wynajętą izbę. Miały świadomość, że nazwisko
Belmonte – niegdyś symbol erudycji medycznej dla arystokracji –
popadło w zapomnienie. Należały teraz do innej klasy społecznej,
z której już nigdy się nie wybiją; minęły czasy, kiedy ich jedynym
zmartwieniem było znalezienie dobrego męża, kiedy brały udział
w wieczerzach madryckiej elity, słuchały granych na gitarze utworów
Santiaga de Murcii, uczestniczyły w galach w pałacu Buen Retiro,
oglądając występy włoskich Trufaldines czy hiszpańskich trup Juana
Álvareza i Joségo de Prada. Wiedziały, że już nigdy nie zostaną
zaproszone przez to doborowe towarzystwo. Brakowało jej dawnego
życia, ale dla jej matki był to prawdziwy cios – te kręgi stanowiły jej
świat. Clara zaczęła postrzegać uprzywilejowaną grupę, do której kiedyś
należały, jako „krąg próżności”, gdzie każdy chciał być kimś więcej,
więcej jeść, więcej pić, więcej posiadać, a po drodze zapominał, że
szczęście nie polega na ordynarnym zaspokajaniu potrzeb.
Kilka lat później, kiedy pracowały z matką u don Giulia Alberoniego
i ich sytuacja finansowa wreszcie się unormowała, postanowiły, że
Elvira wróci do lekcji muzyki, by w przyszłości mogła zarabiać na życie
jako nauczycielka gry na klawesynie. Tak oto poznała Ramira de la
Rivę, młodzieńca równie niewinnego jak ona, wybitnego klawesynistę,
który zagrał już kilka koncertów dla możnych w Madrycie i Sewilli.
Ramiro zakochał się w Elvirze i przez osiem miesięcy zabiegał o jej
względy, aż wreszcie poprosił ją o rękę. Talent zapewnił mu miejsce
klawesynisty w orkiestrze Jean-Josepha Fiocca, kapelmistrza
arcyksiężnej Marii Elżbiety Habsburżanki, starej panny i miłośniczki
muzyki. Elvira przyjęła oświadczyny, zakochana jeszcze bardziej niż
Ramiro. Podczas skromnego, ale eleganckiego wesela podano potrawy
przygotowane niemal wyłącznie przez Clarę i jej matkę. Obie płakały ze
szczęścia, żegnając Elvirę wyjeżdżającą do Wiednia. Choć nie wyszła
bogato za mąż, małżeństwo pozwalało jej zapomnieć o problemach.
Clara tak bardzo tęskniła za matką i siostrą, że nieraz wyobrażała sobie,
jak by to było, gdyby znowu się spotkały. Zdusiła jednak tę nadzieję siłą
zdrowego rozsądku, przekonując samą siebie, że to się nigdy nie
wydarzy, a życie złudzeniami jedynie przysporzy jej cierpień.
Konieczność opuszczenia Castamar potwierdziła, że Clara wcale nie
uwolniła się od przeciwności losu i rozczarowań. Ostatnim z nich okazał
się książę. Zawód, jaki jej sprawił, napawał ją równie głębokim
smutkiem jak utrata pracy.
Udało jej się powstrzymać łzy. Naraz uprzedzono ją, że powóz
zaprzężony w sześć mułów wyrusza do Alcalá de Henares. Za nią
wsiadła jakaś otyła kobieta, która bez przerwy kichała w swój fartuch
praczki, tak samo brudny jak jej paznokcie, połamane i odbarwione
przez żrące mydła. Kiedy Clara odruchowo zatkała dłonią usta, kobieta
wyśmiała jej strach przed zarażeniem.
– To tylko kurz, który dostał mi się do nosa podczas podróży
z Toledo – zakwiczała.
Na wszelki wypadek Clara nieco się od niej odsunęła. Kolejną
osobą, która wsiadła do dyliżansu, był drobny mężczyzna o ptasiej
twarzy, z tonsurą na głowie.
– Casimiro García, do usług – przywitał się bez większego
entuzjazmu. W rękach ściskał niczym skarb jakiś plik dokumentów.
Clara poczuła się pewniej, kiedy zasunęła zasłonkę w oknie i odcięła
się od świata, zamknięta w zabudowanym powozie. Odchyliła się na
oparcie i próbowała zasnąć, ale kiedy tylko zamknęła powieki, jej myśli
zalała spieniona fala obrazów, mocząc jej oczy wspomnieniami.
Zachciało jej się płakać, kiedy przypomniała sobie dzień, w którym don
Diego prawie ją pocałował, dotyk jego palców, kiedy podawał jej
książkę, uprzejme słowa, jakimi zwracał się do niej podczas każdej
wizyty i w każdym z potajemnych liścików, jego intensywne,
zniewalające spojrzenie. Kosztowało ją dużo wysiłku przekonanie siebie
samej, że te wszystkie drobiazgi były jedynie złudzeniem, które prysło
dwa dni wcześniej, kiedy to książę założył się o nią, jakby była
ozdobnym wazonem, a co gorsza, nie kiwnął palcem, kiedy jego
przyjaciel markiz poniżał ją w jego obecności. Dlatego zostawiła książki,
które jej sprezentował. Mimo to nie chciała, żeby dowiedział się o jej
odejściu od innych, napisała więc pożegnalny list: wyjaśniła powody, dla
których zrezygnowała z pracy, i przeprosiła, że podniosła na niego głos.
Chociaż chciała o tym wszystkim zapomnieć, wbrew sobie wróciła
myślami do dnia, w którym przybyła do Castamar. Wyjeżdżali akurat
z Madrytu bramą Alcalá i usłyszała ryczenie zaprzęgniętych w jarzmo
mułów. „Odeszłam tak, jak przyjechałam” – pomyślała. Odwróciła
głowę i oparła czoło o drewnianą ściankę powozu – nie chciała, by
pozostali podróżnicy dostrzegli jej łzy. Próbowała zasnąć i nie myśleć
o don Diegu i jego jasnych oczach. Czy to z powodu zmęczenia
krzątaniną z ostatnich dni, czy dlatego, że spędziła bezsenną noc,
zrozpaczona, iż nazajutrz będzie musiała opuścić Castamar, poczuła, że
powieki ciążą jej jak kamienie, i zapadła w głęboki sen, gdy tylko
rozpłynął się obraz księcia.
Ocknęła się wystraszona grzmotem pioruna, który rozszedł się
echem po polach. Tłusta kobieta znów wydmuchała zaczerwieniony nos
i parsknęła śmiechem, odsłaniając niekompletne uzębienie. Drobny
mężczyzna posłał Clarze uśmiech.
– Proszę się nie bać, to tylko burza – powiedział, nadal przyciskając
do piersi swoje dokumenty. – Minęliśmy już Torrejón.
Kiedy na dobre się rozbudziła, usłyszała krople walące głośno
w dach powozu. Zobaczyła, że praczka odsunęła zasłonę, i ucieszyła się,
że przez cały ten czas spała. Na szczęście zapadający zmrok i burza nie
pozwalały dostrzec niczego przez zaparowane szyby.
– Już niedaleko – dodała kobieta. – Niedługo dotrzemy do zajazdu
Los Viveros.
W tym momencie wjechali w głęboką koleinę. Praczce zaparło dech
i urwała w pół słowa. Wyrwa była tak duża, że dyliżans aż się zakołysał.
Głośny trzask sprawił, że wszyscy uczepili się siedzenia. Woźnica
i towarzyszący mu foryś zaczęli pokrzykiwać na muły. Wreszcie powóz
wyjechał z koleiny, wracając do pierwotnej pozycji.
– Wszystko wskazuje na to, że przemokniemy. – Mężczyzna pokręcił
głową.
Clarę ogarnął paraliżujący strach na myśl o tym, że znajdzie się
w otwartej przestrzeni, na łasce burzy. Słyszała oddech woźnicy, który
sprawdzał koło, miotając przekleństwa. Modliła się, żeby nie musiała
opuszczać bezpiecznego schronienia, jakie dawały jej te cztery
drewniane ściany. Poczuła, że coraz bardziej się poci. Nagle otworzyły
się drzwiczki; woźnica – gruby mężczyzna o szerokich ramionach
i płaskiej twarzy – spojrzał na nich i wzruszył ramionami.
– Obawiam się, że muszą państwo wysiąść. Pękła oś, trzeba
maksymalnie zmniejszyć obciążenie, żebym mógł wrócić do Madrytu.
Odprowadzę dyliżans do wozowni, żeby go naprawili – powiedział
ochrypłym głosem. – W Alcalá nie ma gdzie tego zrobić.
Clara przełknęła ślinę. Poczuła się zagubiona, nie była w stanie
zapanować nad oddechem i walącym sercem.
– Panie, przecież leje jak z cebra – poskarżyła się praczka.
Woźnica w przemoczonym skórzanym kaftanie ponownie wzruszył
ramionami.
– Nic na to nie poradzę. Do zajazdu Los Viveros zostało niewiele
ponad pół ligi – powiedział.
Clara skuliła się na myśl o bezkresnej przestrzeni, którą będzie
musiała samotnie pokonać. Zaczęła się trząść, jej mięśnie ogarnął
bezwład. Otyła kobieta wysiadła, co sprawiło, że powóz przechylił się na
bok. Mężczyzna o imieniu Casimiro poszedł w jej ślady; kiedy poczuł na
twarzy deszcz, zaczął coś mamrotać, jakby w ten sposób mógł uniknąć
przemoczenia. Foryś zdejmował bagaże, żeby oddać je właścicielom.
Wtedy furman zauważył Clarę.
– Proszę wysiadać, no już – rozkazał.
– Proszę pana, to niemożliwe… Ja nie mogę. To dla mnie zbyt duża
przestrzeń – wybełkotała, szukając w kieszeniach sukni opaski na oczy.
Woźnica spojrzał na nią zdezorientowany, jakby była
niedorozwinięta albo brakowało jej piątej klepki.
– Zbyt duże co…? – powiedział, marszcząc czoło.
– Proszę posłuchać, ja… – wyjąkała łamiącym się głosem na widok
otwierającej się za drzwiczkami przepaści. – Muszę zostać w środku.
Jest…
– Niech pani wysiada z powozu – ostrzegł woźnica, tracąc
cierpliwość. Próbowała mu powiedzieć, że nie ma siły, że nie da rady
wyjść. – Powiedziałem wysiadać! Nie mogę jechać z obciążeniem!
Chciała mu odpowiedzieć, ale dostała takich mdłości, że omal nie
zwymiotowała. Woźnica wszedł do środka i złapał ją za nadgarstki.
– Wysiadać, do jasnej anielki! – krzyknął i wyciągnął ją na zewnątrz.
Kiedy niezdarnie gramoliła się ze schodka, poczuła, jak jej ciało
zalewają deszcz i przerażenie. Nie miała siły wyprostować drżących
nóg, upadła twarzą w błoto. Uchyliła powieki i zorientowała się, że
zgubiła opaskę. Szukała jej, macając ziemię. Foryś pomógł jej wstać
i zszedł z nią do biegnącego wzdłuż drogi rowu. Przerażona, uklękła
i objęła ramionami pień starego wiązu. Zżerała ją panika, po żyłach
rozchodziła się słabość. Woźnica złorzeczył na chłopaka, kazał mu ją
zostawić i ciągnąć muły za uzdę. Clara czuła, że szybko opuszczają ją
siły. Po omacku szukała w trawie opaski. Pomyślała, że porwał ją wiatr.
Uczepiona wiązu, resztką sił prosiła o pomoc, ale jej słaby głos nie
przebił się przez szalejącą burzę. Praczka i Casimiro zniknęli w mroku
za wodną kurtyną. Muły ruszyły w drogę powrotną do Madrytu. Clara
była bliska omdlenia, czuła się tak, jakby po jej rękach i nogach
maszerowała armia mrówek, brakowało jej powietrza. Na moment
otworzyła oczy i w świetle błyskawic dostrzegła zagajnik rosnący
nieopodal gościńca. Pomyślała, że jeżeli tam dotrze, lasek posłuży jej za
schronienie.
Wstała ostatkiem sił, przyciskając twarz do wiekowej, popękanej
kory wiązu. Zostawiła bagaż i ruszyła w stronę zagajnika. Kiedy
wygramoliła się z rowu i znalazła na porośniętej wysoką trawą łące,
zrozumiała, że jej wysiłek na nic się nie zda. Zrobiła zaledwie kilka
kroków, kiedy ugięły się pod nią kolana i zaczęła tracić przytomność.
Upadła na ziemię, z trudem łapiąc oddech. Mdliło ją, wszystko wokół
było jakby rozmazane. Zanim zemdlała, pomyślała, że prawdopodobnie
tej nocy umrze na deszczu z zimna i słabości.
ROZDZIAŁ 33

Tego samego dnia, 18 października 1721 roku
Kamerdyner poinformował księcia, że Gabriel wyruszył do Escorialu
razem z panną Castro. Diego usiadł do stołu i dał znak służącym, by
podali śniadanie. Rozłożył serwetkę, a kiedy spróbował bułeczek
z miodem i migdałami, ogarnął go lęk. Postarał się opanować, zanim
przywołał pana Moguera.
– Proszę się dowiedzieć, kto to przygotował, bo na pewno nie moja
kucharka – zażądał.
Nie musiał długo czekać: wkrótce zjawił się pan Elquiza.
Z malującego się na jego twarzy popłochu wywnioskował, że coś się
stało. Marszałek zmarszczył czoło, po czym przekazał mu złe wieści.
– Właśnie się dowiedziałem, że panna Clara Belmonte wczesnym
rankiem wyruszyła do Madrytu, ale nikt nie wie, jaki jest ostateczny cel
jej podróży.
Diego wstał i walnął pięścią w stół, powodowany złością i nagłym
strachem, że pannę Belmonte spotka coś złego. Widząc jego niepokój,
pan Elquiza podał mu liścik.
– Zostawiła to dla pana – oznajmił.
Diego gwałtownie złamał pieczęć z nadzieją, że znajdzie w środku
jakiś adres.
Do Jego Ekscelencji, don Diega de Castamara:
Przede wszystkim powinnam Was poinformować, że
dostąpiłam ogromnego zaszczytu, mogąc służyć w kuchniach
Castamar, i żałuję, że trwało to tak krótko. Zwracam się do Was
z prośbą, byście wybaczyli mi, że uchybiłam etykiecie
w obecności Waszej umiłowanej matki, don Enriquego
i Waszych przyjaciół; byście wybaczyli mi słowa, którymi
zuchwale im odpowiedziałam, a także te, które skierowałam do
Was.
Chociaż przedwczoraj doznałam w jadalni upokorzenia,
którego nie może zdzierżyć moja duma, nie powinnam była
uchybiać uprzejmości, jaką obdarzali mnie wszyscy, a zwłaszcza
Wasza Ekscelencja. Wiem, że moja prośba może wydać się
krzywdząca – błagam Was o wybaczenie, choć sama nie potrafię
wybaczyć Waszego zachowania i braku reakcji, której się po Was
spodziewałam, zwłaszcza kiedy Wasz przyjaciel don Enrique de
Arcona przekroczył granice przyzwoitości, bezwstydnie
muskając mnie swoją laską. Dlatego moje zbolałe serce
zrozumie, jeżeli nie przyjmiecie tych przeprosin.
Z poważaniem
panna Clara Belmonte
Kiedy skończył czytać, zaklął i ponownie uderzył w stół. Don
Melquíades znał jego napady wściekłości, toteż przezornie zrobił krok
w tył.
– Dlaczego nie zostałem o tym wcześniej poinformowany?
Marszałek nie bardzo wiedział, co odrzec. Oznajmił, że sam usłyszał
o tym dopiero przed chwilą od doñi Úrsuli. Książę opuścił salon, sadząc
długie kroki, a pan Elquiza podążył za nim jak wystraszona owieczka.
– Niech pan powie don Belisariowi, żeby natychmiast okulbaczył
mojego konia i włożył pod siodło kilka pledów – rozkazał w biegu,
nawet nie patrząc na marszałka. – Niech sekretarz przygotuje sakwę
z escudo, a rusznikarz przytroczy moją szpadę, sztylet, dwa nabite
pistolety, pas z kulami, skrzynkę z prochem i pokrowiec z muszkietem.
Nie chciał błąkać się po drogach nieuzbrojony – mógł natknąć się na
bandę rabusiów.
– Mam też zawiadomić kapitana waszej przybocznej straży? –
zapytał marszałek.
– Nie. I tak wybuchnie skandal, kiedy wyjdzie na jaw, że
wyruszyłem na poszukiwanie panny Belmonte. Nie chcę, by mówiono,
że zaangażowałem w to także służbę.
Kiedy podwładni wypełniali polecenia księcia, ten przebrał się
w strój podróżny. Przysiągł sobie, że w taki czy inny sposób rozprawi się
z tym psubratem markizem. Dotknął jej nieobyczajnie w jego
obecności! „Ty głupcze – wyrzucał sobie, wściekły i targany poczuciem
winy – powinieneś był przerwać tę farsę i od razu wyzwać go na
pojedynek. Powinieneś był wyrzucić go z Castamar na zbity pysk”.
Teraz rozumiał, jaki zawód sprawił pannie Belmonte. Lekkie napięcie,
które dostrzegł na jej twarzy, kiedy markiz przeszedł za jej plecami,
sygnalizowało nieprzyzwoitość, jakiej się wobec niej dopuścił.
Poprawiając pas, Diego przypomniał sobie, z jaką godnością zniosła
i ukryła przed wszystkimi to upokorzenie. Zalała go fala uczuć:
wściekłości na tego podstępnego nikczemnika, złości na samego siebie
za to, że nie stanął w obronie panny Belmonte, wstydu z racji zawodu,
jaki jej sprawił, żalu, że wbrew sobie postanowiła opuścić Castamar,
i niepokoju, że panna Belmonte błąka się teraz nie wiadomo gdzie,
sama ze swoją dolegliwością.
Z pomocą kamerdynera wciągnął wysokie buty do jazdy konno.
Zabrał gruby skórzany płaszcz, na wypadek gdyby złapała go burza –
dzień był wietrzny i pochmurny. Nie informując nikogo o swoim
wyjeździe, ruszył w drogę, zły, że nie docenił siły charakteru panny
Clary. Pomyślał, że jego przyjaciele wkrótce poznają powody jego
zniknięcia; najbardziej żałował, że dowie się o nich także markiz. Był
świadomy, że jego pościg za kucharką może wywołać skandal na
dworze i że odsłoni się w ten sposób przed potencjalnym wrogiem. Ale
nie miało to już dla niego znaczenia. Obraz drobnego ciała panny
Belmonte leżącego w przydrożnym rowie albo w jakiejś podrzędnej
gospodzie wystarczył, żeby wszystko inne przestało się liczyć. Spiął
konia ostrogami, kolejny raz wyzywając się od głupców.
Zamierzał udać się do niej po zakończeniu uczty i jeszcze raz ją
przeprosić. Wyjaśnić jej szczegółowo, jakiego rodzaju relacje łączą go
z don Enriquem, wyłuszczyć, dlaczego markiz nie jest jego przyjacielem
i dlaczego sam zachował milczenie. Sądził, że kiedy panna Belmonte
trochę ochłonie, da mu przynajmniej szansę, by się wytłumaczył. Ale
ona odznaczała się siłą charakteru, która zbiłaby z tropu każdego
mężczyznę. Przypomniał sobie potrawy, które dla niego gotowała, jej
uśmiech, jej nieśmiałość w jego obecności i jej cynamonowe oczy,
kojarzące mu się z rześkimi letnimi wieczorami.
W połowie drogi do Madrytu natknął się na swojego furmana, pana
Ochanda, który wracał z pustym wozem. Od niego dowiedział się, że
panna Belmonte wysiadła przy głównej poczcie, gdzie zamierzała
zaczekać na dyliżans; nie wiedział jednak, dokąd chciała jechać. Diego
przeklął swojego pecha i popędził konia, zmuszając go do galopu. Kiedy
godzinę później dotarł do stolicy, niepewna pogoda ustąpiła miejsca
burzy, a zalewająca go fala nieujarzmionych uczuć zamieniła się
w desperację. Pracownik poczty rozpoznał pannę Belmonte po jego
opisie; myślał, że jest niewidoma. Poinformował go, że jakieś pięć
godzin temu wyruszyła do Alcalá de Henares. Diego nie zrobił sobie
nawet przerwy na obiad; napoił tylko konia w korycie i natychmiast
ruszył w drogę. Jechał galopem, kłusem i stępem, w strugach deszczu,
którym nasiąkały jego trójgraniasty kapelusz i skórzana peleryna,
zatrzymywał się przy stanowiskach pocztowych i rozwiązywał języki
zapominalskim, wręczając im po kilka monet.
Wreszcie dotarł do poczty w Torrejónie. Zasłona deszczu ledwo
pozwalała dostrzec furmanów i powozy. Podszedł do forysia, który
ciągnął starego upartego muła. Chłopak przywitał go niezgrabnym
skinieniem głowy, po czym znieruchomiał ze wzrokiem wbitym
w ziemię. Diego zapytał go o dyliżans do Alcalá; młodzieniec wskazał
palcem na pojazd w głębi wozowni i nie podnosząc głowy, wyjaśnił, że
powóz przyjechał jakieś dwie godziny temu: zawrócił z drogi z powodu
pękniętej osi.
– Kiedy tu dotarł, była już całkiem złamana. To ten woźnica.
Diego dostrzegł stojącą pod daszkiem wysoką postać w chustce na
szyi, która rozmawiała z trzema innymi mężczyznami. Podjechał do nich
na koniu, modląc się w duchu, żeby panna Clara czekała bezpieczna
w budynku poczty albo w jakimś przyzwoitym zajeździe w Torrejónie.
Jego ciemna sylwetka rysowała się na tle ponurych chmur. Spojrzał
z góry na płaską twarz i silne ramiona woźnicy i zapytał:
– Pamięta pan, czy wiózł do Alcalá młodą kobietę? Mogła mieć
opaskę na oczach.
Woźnica przez chwilę się zastanawiał; Diego zapragnął, żeby
wskazał mu jakiś adres w miasteczku. Mężczyzna uśmiechnął się
i skinął głową.
– Tak, tak, pamiętam ją. Dziewucha nie chciała wysiąść z powozu.
To jakaś wariatka, mówiła, że nie może wyjść, bo na zewnątrz jest za
dużo przestrzeni. Musiałem wyciągać ją siłą.
Jego towarzysze wybuchnęli śmiechem. Diego aż cmoknął ze złości:
myśl, że panna Belmonte moknie gdzieś w deszczu z winy tego tępego
furmana, sprawiła, że zawrzał w nim gniew. Woźnica wykrzywił usta
i dodał, że zostawił ją razem z jej majakami pół ligi przed zajazdem Los
Viveros. Diego powoli zsiadł z konia i podszedł do niego dziarskim
krokiem; na widok jego kamiennej twarzy pozostali mężczyźni
momentalnie zamilkli. Furman zrozumiał, że uraził go swoimi słowami.
Wyprostował plecy, podczas gdy jego koledzy bez słowa przyglądali się
całej scenie. Jak przystało na dobrego żołnierza, Diego oszacował
wzrokiem przeciwnika: jego ramiona, budowę ciała i niezdarne ruchy
wskazujące na brak wojskowego wyszkolenia.
Woźnica podniósł głowę, uśmiechnął się i parsknął, przekonany, że
bijatyki, jakie stoczył z pijakami w burdelach, dadzą mu przewagę nad
fircykiem, który nigdy nie pobrudził sobie rąk. Nie wiedział, że podczas
wojny ręce Diega splamiła krew mnóstwa ludzi. Zanim furman zdążył
zareagować, książę wbił mu w brzuch podeszwę buta i odepchnął go
o kilka metrów. Mężczyzna jęczał z bólu zgięty wpół. Diego nie pozwolił
mu nawet otworzyć oczu – dobył szpady i przyłożył ją do jego krtani,
lekko przyciskając, by woźnica wiedział, że jeśli się ruszy, książę
poderżnie mu gardło.
– Posłuchaj mnie dobrze, ty zawszony szczurze: jestem don Diego
de Castamar. – Na dźwięk jego imienia pozostali mężczyźni
natychmiast schylili głowy. – Módl się, żebym znalazł tę dziewczynę,
nim postrada życie, w przeciwnym razie wrócę, by odebrać ci twoje.
Świadomy, że traci cenny czas, wskoczył na konia i puścił się
galopem w stronę zajazdu Los Viveros. Strach ściskał mu żołądek, serce
paraliżował lęk, że może stracić Clarę. W strumieniach wody przemókł
do suchej nitki. Powoli zapadał zmierzch. Diego nieświadomie zaczął
się zastanawiać, czy nadszedł czas, by pomodlić się do bezlitosnego
Boga, który odebrał mu Albę. Choć pragnął tego z całej swojej duszy,
w końcu się powstrzymał. Bał się, że wypomni Najwyższemu cały ból,
którego doznał z jego powodu.
Jego wierzchowiec ciężko dyszał, tak jak jego serce. Diego wspiął
się na wzgórze, zostawiając za sobą Torrejón, podczas gdy nad jego
głową drżało niebo i niczym mroczny chór ostrzegało żywych, że są
jedynie śmiertelnikami zdanymi na łaskę przyrody. Dziesięć minut
później zwolnił do kłusu, żeby nie wykończyć konia, który galopował ze
spuszczoną głową. Żałował, że nie wziął ze sobą lampy, hubki i krzesiwa
do oświetlenia drogi. Wypatrywał w mroku jakiejś postaci, przykryty
jednym z koców; nasiąknięty wodą był dwukrotnie cięższy. Kiedy
godzinę później dotarł do Los Viveros, ogarnęła go rozpacz: w zajeździe
nie było panny Belmonte. Natknął się jedynie na drobnego mężczyznę –
rejenta – który przedstawił się jako Casimiro i powiedział mu, że nie
widział jej, odkąd wysiadł z powozu.
– Przez cały czas byłem przekonany, że idzie za mną, chociaż
z powodu ulewy nie mogłem jej dostrzec. Kiedy dotarłem do zajazdu,
pomyślałem, że wróciła z woźnicą.
Diego chciał porozmawiać z kobietą, która jechała z nimi
dyliżansem, ale podobno zamknięto ją w szopie z powodu gorączki.
Zdobył za to starą lampę oliwną ze szklanym kloszem i płaskim knotem,
jakich używano podczas polowań. Ponownie dosiadł konia i modląc się,
żeby deszcz nie zgasił małego płomyka, ruszył w stronę miejsca, które
wskazał mu Casimiro. Twierdził, że wysiedli przy wiązach, niedaleko
dużego gaju kasztanowego. Książę oddalił się od zajazdu i wrócił na
gościniec. Jego koń ledwo zipał. Diego jechał stępa; w słabym blasku
lampy próbował wypatrzyć przeklęty zagajnik. Ligę dalej postanowił
zsiąść z wierzchowca. Brnął w bagnie, w jakie zamieniła się droga,
uważnie wpatrując się w błoto. Niczego nie dostrzegł, był zdesperowany
do tego stopnia, że nie potrafił już nawet odróżnić wiązów od
kasztanowców. Zaczął głośno wołać Clarę, przepełniony lękiem
i rozpaczą. Odpowiedziały mu tylko błyskawice i grzmoty. Kiedy tak
szedł poboczem, znów poczuł potrzebę, żeby się pomodlić, błagać
Boga, by przynajmniej dał mu jakiś znak, za którym mógłby podążyć
w tych nieprzeniknionych ciemnościach. I tym razem się pohamował.
Wołał dalej pannę Belmonte, z rozedrganymi płucami i gardłem
ściśniętym strachem. Wyczerpany, zawył z wściekłości: miał ochotę
rozpłatać krtań woźnicy, który skazał tego anioła na taką karę.
Przypomniał sobie, jak Clara brała od niego ostatnią książkę,
z uśmiechem, którym już dawno podbiła jego serce. Błąkał się,
przerażony tak jak wówczas, gdy stracił Albę, świadomy, że powinien
był wstać i wyrzucić markiza z Castamar. Kolejny raz przeklął się za
własną głupotę, za to, że nie stanął w jej obronie, że nie przewidział
fatalnych konsekwencji. „Gdyby była córką doktora Belmontego
zaproszoną do Castamar, nigdy byś do tego nie dopuścił” – pomyślał.
„Ty głupcze… Zachowałeś się jak kretyn. Zawsze była kimś więcej niż
tylko doskonałą kucharką”. Od czasu do czasu potężne błyskawice
pomagały mu w poszukiwaniach, rozświetlając pola; dzięki nim mógł
zobaczyć coś poza kawałkiem drogi oświetlonym lampką, którą trzymał
w zgrabiałych dłoniach.
Ponownie zawołał Clarę. Czuł się winny, słyszał głos Alby, który
mówił mu, że nie powinien był do tego dopuścić, i swój własny, który
kazał mu szukać panny Belmonte, dopóki nie padnie ze zmęczenia.
Zziębnięty, bronił się przed poproszeniem Boga, by pomógł mu ją
odnaleźć, jakby Pan wystawiał jego dumę na ciężką próbę. Błądził po
polach przez kolejne dwie godziny, rozdarty między modlitwą
a bluźnierstwem, zaglądał za każdy wiąz, za każde drzewo zwalone na
drogę przez wicher. Wreszcie padł na kolana, bezsilny, wycieńczony,
z gardłem zdartym od ciągłego wykrzykiwania imienia Clary. Zaczął
wrzeszczeć ze złości, przeklinając niebo za to, że postawiło go w takiej
sytuacji. Wyrzucił z siebie gorycz zgromadzoną w ciągu dziesięciu lat,
które minęły od śmierci Alby – wypłynęła z niego w postaci łez, które
mieszały się z deszczem. Załamany, złorzeczył Wszechmogącemu,
zarzucał go pretensjami, obwiniał o to, że odebrał mu pannę Belmonte.
Z całej siły uderzył pięścią w ziemię.
Wtedy lampka, która przechyliła się w błocie, oświetliła skrawek
bordowego materiału. Natychmiast go rozpoznał. Była to opaska,
z którą Clara wychodziła na dwór. Kilkakrotnie widział z okna na
piętrze, jak z zawiązanymi oczami dzielnie wybierała się na mszę albo
na podwórze przy wozowni, próbując przezwyciężyć swój strach.
Zerwał się na nogi, podniósł lampę i trzymając konia za uzdę, ruszył
w stronę pobliskiego rowu. Szedł na przełaj przez zarośla i wołał Clarę
po imieniu, ale nie odpowiadała. Podniósł wzrok akurat w momencie,
kiedy błyskawica oświetliła zagajnik pełen rozłożystych kasztanów,
który w cudowny sposób wyłonił się z mroku.
Bezwiednie podziękował Bogu za ten widok. Wiedział, że Clara musi
być gdzieś blisko. Szedł zygzakiem w kompletnych ciemnościach, licząc
na to, że kolejna błyskawica pozwoli mu dostrzec w gęstej trawie jakiś
kształt. Ostrożnie posuwał się naprzód. Nagle blask rzucany przez
dogasający płomień lampy padł na postać leżącą trzy kroki przed nim.
Niebo rozwiało jego wątpliwości, oświetlając nieprzytomną pannę
Belmonte. Przypadł do konia i wyjął spod siodła suchy koc. Strach
ścisnął mu serce, kiedy pomyślał, że Clara może nie oddychać. Okrył ją
i poklepał po policzkach, żeby sprawdzić, czy reaguje. Uchyliła powieki
i majacząc, słabym głosem zapytała o ojca. Dotknął jej czoła: była
lodowata. Zaniepokoił się jeszcze bardziej, kiedy poczuł, że ma słaby
puls. Przemarzła, trzeba było ją jak najszybciej ogrzać. Spojrzała na
niego przymkniętymi oczami, jakby go nie poznawała i próbowała
odkryć, kto chroni ją przed chłodem.
– Za pozwoleniem, wezmę panią teraz na ręce, żeby pani pomóc –
powiedział.
Zdawał sobie sprawę, że nie jest w pełni świadoma tego, co dzieje
się wokół niej. Uniósł lampę pośród ryczącej burzy i lekko poklepał
konia w przednie nogi na znak, że powinien przyklęknąć. Powiesił
kaganek na jednym z łęków, okrył pannę Belmonte drugim kocem
i wziął ją na ręce. Błyskawica oświetliła jej bladą, zsiniałą twarz. Zacisnął
pięści i odwrócił się w stronę wierzchowca, który czekał na zgiętych
nogach. Wtedy Clara otworzyła oczy i spojrzała na niego
nieprzytomnym wzrokiem, jakby tonęła w morzu wspomnień.
– Zapomniałam wam powiedzieć… – wyszeptała słabym głosem –
że chyba…
– Proszę oszczędzać siły, panno Belmonte – odparł, próbując ogrzać
ją swoim ciałem. – Niech pani nic nie mówi.
– …chyba zakochałam się w was do szaleństwa, wasza ekscelencjo.
Na moment znieruchomiał, zdumiony tym, co usłyszał, z walącym
sercem i duszą ściśniętą strachem, że może ją stracić. Pełen
sprzecznych uczuć, wsiadł na konia z panną Belmonte w ramionach.
Chwycił lejce, modląc się, żeby zwierzę miało siłę podnieść się z nimi
z ziemi. Wierzchowiec potrząsnął głową, ale na rozkaz księciaz
energicznie zerwał się na nogi. Diego przemówił do niego łagodnie,
żeby go uspokoić, i skierował się w stronę zajazdu Los Viveros. Kiedy
wspinał się drogą wzdłuż rowu, pomyślał, że to nie on ocalił życie
Clarze, ale ona jemu. W ciągu ostatniego roku rozproszyła spowijający
go mrok, wyleczyła jego rany samą swoją obecnością. Dlatego przysiągł
sobie, że jeżeli panna Belmonte przeżyje tę piekielną noc, za nic
w świecie nie pozwoli, żeby kiedykolwiek poczuła się samotna
i bezbronna. Nie dopuści, żeby ktokolwiek ją osądzał, kpił z niej czy
obrażał jej urodę i intelekt. I oczywiście pozbawi życia każdego, kto
skrzywdzi ją tylko dlatego, że jest zwykłą kucharką.
19 października 1721 roku
Panna Amelia wreszcie zdecydowała się wyjawić Gabrielowi to,
czego chciał się dowiedzieć. Ten ubierał się najszybciej, jak potrafił.
Wczesnym rankiem zapukała do jego drzwi i poprosiła, by zszedł na
dziedziniec klasztoru Hieronimitów. Wydarzenia z ostatnich dwóch dni
sprawiły, że postanowiła porozmawiać z nim o don Enriquem. Zaledwie
dzień wcześniej z płaczem padła Gabrielowi w ramiona na wieść, że jej
matka odeszła w pokoju po kilkugodzinnej agonii. Widząc, że kona,
służący wezwali proboszcza, by udzielił jej ostatniego namaszczenia;
o świcie wyruszyła na spotkanie z Panem. Ksiądz wypełnił swój
obowiązek i został przy niej do samego końca. Oni dotarli do Escorialu
w południe; czekała tam na nich smutna wiadomość. Panna Amelia
usiadła i cicho zapłakała, dyskretnie, bez histerii, w jaką popadają
niektóre damy, by zwrócić na siebie uwagę innych.
Jeszcze tego samego popołudnia dzięki ofiarności księdza
odprawiono drugą mszę za zmarłych w kościele Świętego Barnaby,
podczas gdy na zewnątrz szalała burza. Następnie odbył się skromny,
szybki pogrzeb. Panna Amelia stała w strugach deszczu nad grobem
i żegnała się z matką. Jej odziana w czerń postać przypominała
cmentarne posągi. W końcu Gabriel podszedł, żeby ją pocieszyć i nie
pozwolić, by przemokła do suchej nitki.
Ponieważ zrobiło się późno, postanowili zatrzymać się w części
gościnnej klasztoru Hieronimitów. Po kolacji Gabriel odprowadził
Amelię do pokoju i powiedział, że w razie potrzeby ma go natychmiast
obudzić, po czym udał się na spoczynek.
Podczas wieczerzy w Castamar zacieśniła się więź, która połączyła
ich w trakcie jej kilkumiesięcznej rekonwalescencji. Kiedy była blisko,
Gabriel nie potrafił źle o niej myśleć, a gdy spojrzał na wszystko
z perspektywy czasu, doszedł do wniosku, że jest ofiarą, nie
wspólniczką markiza. Dzień przed jej wyjazdem Diego poinformował
brata, że rozwiązał problem z panem Elquizą, po czym zmienił temat.
„Możesz mi powiedzieć, co dzieje się między tobą a panną Amelią?”
„Po prostu się o nią martwię”.
Diego parsknął śmiechem.
„Może odświeżysz mi pamięć, Gabrielu? Kto powiedział: nie ufaj jej,
jest za blisko związana z markizem, na pewno coś knuje?” – szepnął
kpiąco.
„Ja tak mówiłem? Nie przypominam sobie” – odpowiedział Gabriel,
ukrywając uśmiech.
„Ty oszuście!” – wykrzyknął Diego i cisnął w niego aksamitną
poduszką.
„No dobrze… przyznaję, że się co do niej pomyliłem” – stwierdził
Gabriel ze śmiechem. „Tak naprawdę stroisz sobie ze mnie żarty, bo
jesteś zazdrosny. Nie możesz znieść tego, że panna Amelia skupia
uwagę na mnie, a nie na tobie”.
„Ha!” – odparł Diego, siadając w fotelu.
„Tak czy inaczej im bliższy będę jej sercu, tym bardziej
prawdopodobne, że przezwycięży strach i opowie mi to, na czym nam
zależy”.
„Znam cię wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ta kobieta ci się
podoba. Ale pamiętaj, co mówił nam ojciec: twoja żona musi mieć ten
sam kolor skóry co ty, dla dobra twojego i twoich dzieci”.
„Wiem, Diego, mam to na uwadze”.
Zapadła ponura cisza, którą przerwał dopiero pan Elquiza,
zapraszając ich na kolację. Nie wrócili już do tej rozmowy, ale Gabriel
bez przerwy zastanawiał się nad słowami brata, świadomy, że w jego
sercu zapuściło korzenie uczucie silniejsze niż tylko sympatia.
Nie przeszkadzało mu, że matka ponownie sprowadziła markiza do
Castamar – chciał go mieć blisko, by móc go pilnować. Ten szczwany lis
nie zaszczycił panny Amelii nawet jednym spojrzeniem; po przyjeździe
tylko uprzejmie ją przywitał, jak inne damy zaproszone na przyjęcie. Ale
kiedy czekali w jadalni na kolację, panna Castro poprosiła Gabriela,
żeby postawił przed jej drzwiami zaufanego strażnika, by mogła czuć się
bezpieczniej; nie zdążył tego wcześniej zarządzić. Wyczuł, że coś
musiało się wydarzyć po tym, jak odprowadził ją do komnaty i poszedł
się przebrać na wieczerzę.
Wiedział, że jego śledztwo będzie stało w miejscu, dopóki nie
odwiedzi El Zaguán. Kiedy wreszcie zlokalizował lupanar, Diego
zabronił mu pokazywać się w tym plugawym, niebezpiecznym miejscu.
Jego przyjaciele, don Alfredo i don Francisco, którzy rozpytywali
o markiza na dworze, dowiedzieli się jedynie o bliskiej relacji, jaką
nawiązał z czternastoletnim delfinem Ludwikiem Burbonem. Podobno
chłopiec zapałał do niego ogromną sympatią i poświęcał mu dużo
czasu. Nie zdobyli żadnych innych informacji. Dlatego Gabriel czuł
dyskomfort, jakby chciał chwycić koniec liny, który bezustannie
wyślizgiwał mu się z rąk. Pogodzony z tym, że nie uda mu się
wyciągnąć niczego od panny Amelii, postanowił eskortować jej powóz
do Escorialu, nie zważając na jej błagania i protesty. Po drodze
opowiedziała mu przez okno karocy kilka swoich przygód z czasów,
kiedy mieszkała w Kadyksie i regularnie podróżowała do stolicy
z ojcem. Był zaskoczony, kiedy o świcie zapukała do jego komnaty, po
nocy nieprzespanej z powodu rozdzierającej niebo burzy.
„Pamięta pan, ile razy mnie pan pytał, komu mogło zależeć na tym,
bym trafiła do Castamar?” – zapytała. W jej oczach malowało się
cierpienie, które towarzyszyło jej przez całą noc.
Przytaknął z zamarłym sercem.
„Choć śmierć matki to dla mnie wielka tragedia, dzięki niej mogę
wyjawić panu to, co pragnie pan wiedzieć” – dodała. „Pierwszy raz od
dawna będę całkowicie szczera, ale uprzedzam, że nie spodoba się
panu to, co mam do powiedzenia”.
Pomyślał, że jego cierpliwość się opłaciła. Dlatego tak szybko się
wyszykował i nie zważając na bałagan, w pośpiechu opuścił pokój.
Panna Amelia czekała na niego na dziedzińcu z załzawionymi oczami.
Podszedł do niej i delikatnie wziął ją za rękę. Powiedział, że będzie ją
chronił, że nie powinna się niczym martwić, bez względu na to, co chce
mu powiedzieć. Nie wydawała się do końca przekonana. Na moment
przymknęła powieki i wreszcie zdradziła mu to, co tak bardzo pragnął
usłyszeć: że przyjechała do Madrytu, by dla majątku wyjść za jego
brata; że uciekła z Kadyksu przed długami zaciągniętymi przez ojca,
które zaciskały się wokół jej szyi niczym żelazna obręcz, i skandalem, co
prawda nie tak poważnym, jak mówiono, ale wystarczającym, by
uczynić z niej pożywkę dla bezlitosnych plotek; że oszukana przez
Verónicę Salazar, która działała na rzecz markiza, przywiozła matkę do
Escorialu i zostawiła ją w domu należącym do don Enriquego; że ten
uwiódł ją i stał się jej jedynym wierzycielem i dobroczyńcą; że widmo
biedy sprawiło, iż została jego kochanką, licząc na to, że uwolni ją od
długów i pozwoli jej odzyskać dawną pozycję społeczną; że markiz
obsesyjnie nalegał, by zdobyła serce don Diega i została jego żoną; że
szantażowana, uległa jego żądaniom ze strachu o życie swoje i matki.
Wreszcie, zalewając się łzami, wyznała mu wystraszona, że chociaż nie
ma żadnych dowodów, jest pewna, że to don Enrique zorganizował
napad, by mogła spędzić więcej czasu w Castamar. Pierwszej nocy
uczty zakradł się do jej komnaty i znów zagroził, że zrobi krzywdę jej
matce.
Gabriel słuchał w milczeniu, podczas gdy jego duszę spowijał cień
rozczarowania. Nie mógł uwierzyć w słowa panny Amelii – w końcu
przecież przekonał sam siebie, że o niczym nie wiedziała. Teraz było
oczywiste, że się pomylił. Podczas gdy ona wyrzucała z siebie swój
sekret, z ulgą i poczuciem winy, jego zalewała fala goryczy. Niczego nie
osładzała, bombardowała jego uszy słowami, w których mieszały się
przerażenie i cierpienie, jakiego doświadczyła. Nie mógł dłużej jej
słuchać. Kiedy skończyła, poszukała na jego twarzy potwierdzenia, że
go rozczarowała, on zaś nie krył zawodu; puścił jej rękę i jeszcze przez
chwilę milczał.
– Postąpiła pani niegodziwie, panno Castro.
– Wstydzę się tego i zrozumiem, jeżeli już więcej się pan do mnie
nie odezwie, ale proszę mnie nie osądzać – szepnęła. W jej
pociemniałych od bólu oczach mieszały się wstyd i oburzenie, że ma
czelność ją oceniać.
– Przyjechała pani do Castamar, żeby uwieść mojego brata, przyjęła
pani pieniądze od don Enriquego i w zamian utrzymywała z nim pani
cielesne relacje… Proszę spojrzeć, dokąd to panią doprowadziło.
– Błagam, niech się pan powstrzyma od takich wartościujących
sądów na mój temat – powiedziała zachrypniętym głosem. –
Opowiedziałam panu wszystko, bo tak nakazywało mi sumienie, ale
poza paroma wyjątkami niczego nie żałuję.
– A powinna pani, panno Castro – skarcił ją.
– Don Gabrielu, niesprawiedliwie jest osądzać kobietę dlatego, że
pragnie znaleźć dobrego męża, że chce wyjść bogato za mąż, kiedy
sama nie jest w stanie uczciwie zarobić na swoje utrzymanie. My,
kobiety, żyjemy w świecie rządzonym przez mężczyzn, dla których liczy
się tylko to, żebyśmy uchodziły za święte o efemerycznej urodzie –
stwierdziła oburzona. – Nie godzę się na pański pochopny osąd. Ja
tylko walczyłam o przeżycie, choć przy okazji popełniłam błędy.
Słuchał jej spokojnie, patrzył na jej zaczerwienione policzki, tonąc
w morzu sprzeczności. Nie potrafił jej oszukiwać.
– Nie mogę się pogodzić z tym, że spiskowała pani z don
Enriquem – wyznał. – Rozczarowała mnie pani pod każdym względem.
Rozumiem, że znalazła się pani w trudnej sytuacji, ale nie powinna była
pani przyjmować pieniędzy w zamian za… – Zamilkł.
Spojrzeli sobie w oczy: w jego malował się zawód, w jej – oburzenie.
– Została pani jego kochanką, nie może pani ode mnie żądać, żebym
powstrzymał się od osądu. Spiskowała pani przeciwko mojej rodzinie,
a teraz prosi pani, bym się z tym pogodził.
– O nic pana nie proszę, chcę tylko, żeby mnie pan nie osądzał! Ale
widzę, że pan tego nie potrafi! – wybuchnęła z bezsilności i złości.
Odwróciła się, wstydząc się swojego gniewu. Gabriel podszedł do
niej i chwycił ją za ramiona. Nabrała powietrza, próbując zapanować
nad łamiącym się głosem.
– Oskarża mnie pan o to, że starałam się przeżyć, jak potrafiłam –
stwierdziła. – Czy ludzie pańskiego koloru skóry także nie starają się
przeżyć, jak mogą? Czy sama miałam dźwigać brzemię w postaci
umierającej matki i długów zaciągniętych przez ojca? Czy kobiety
z dobrych domów mają inne wyjście? Proszę jakieś zaproponować!
Usłyszał w jej słowach upokorzenie, które znosiła przez wszystkie te
miesiące, kiedy oszukiwała samą siebie, kiedy sobą gardziła, kiedy się
umartwiała. Panny z dobrych domów, które popadały w biedę, mogły
jedynie udawać, że tak się nie stało, ukrywać to za sztuczną fasadą,
dopóki nie okryją się hańbą.
– Może pani wyjść za mąż… – odpowiedział spokojnie.
– A pan być niewolnikiem! – wykrzyknęła.
– Chciałem powiedzieć, że może pani wyjść za mąż… z miłości. Nie
wątpię, że leży to w pani możliwościach, podobnie jak wiele innych
rzeczy.
Zrobiło jej się jeszcze bardziej wstyd, kiedy zrozumiała, że nie miała
powodów, by na niego krzyczeć, poza własnym cierpieniem. Przeprosiła
go, ale on już dawno jej wybaczył; nie zasłużyła sobie na to wszystko,
była pod niewyobrażalną presją, zmuszona do robienia rzeczy, które nie
przystoją damie. Zacisnął usta i rozejrzawszy się na boki, by sprawdzić,
czy nikt ich nie widzi, pocałował ją w rękę.
– Mimo zawodu, który mi pani sprawiła, uważam, że wykazała się
pani ogromną odwagą, opowiadając mi to wszystko i nie zatajając
przede mną żadnych szczegółów – powiedział, zanim się z nią pożegnał.
Musiał wracać do Castamar.
– Przypuszczam, że nie będzie chciał mnie pan już więcej widzieć –
stwierdziła ze smutkiem malującym się na jej zaczerwienionej twarzy.
Nie wyprowadził jej z błędu. Był zbyt poruszony, żeby decydować
się na wyznania, których mógłby potem żałować, i poniekąd chciał się
znaleźć z dala od niej. Czuł się głęboko zraniony: pomijając fakt, że
działała na szkodę jego rodziny w zmowie z przewrotnym markizem,
zraniła też jego uczucia. Miał świadomość, że powodowała nią
desperacja, którą trudno mu było oceniać, ale w tym momencie nie
potrafił jej wybaczyć.
– Jeżeli będzie miała pani jakikolwiek problem, proszę przyjechać
do Castamar. I niech się pani trzyma jak najdalej od markiza – poprosił
jedynie.
Powiedziała mu, że wraca do Kadyksu. Chciała spędzić trochę czasu
w rodzinnej posiadłości, z dala od problemów. Tamtejsza służba była
godna zaufania, pracowała u rodziny Castro przez całe życie. Amelia
uważała, że dworek jest bezpiecznym miejscem – markiz zrzekł się go
na piśmie, oddając jej majątek w dożywotnie użytkowanie; dopóki żyła,
należał do niej.
– Na wypadek gdyby jednak postanowiła pani zostać w stolicy, po
powrocie do Castamar przyślę kilku ludzi do pani domu w Madrycie,
żeby czuła się pani bezpiecznie – zaproponował Gabriel.
Podziękowała mu, ale odrzuciła jego ofertę. Zapadła między nimi
głęboka cisza. Wreszcie skłonił się dworsko i pobiegł do stajni, by jak
najszybciej wrócić do pałacu. Chociaż była niedziela, postanowił, że nie
zostanie na mszy; pomyślał, że zrekompensuje to Bogu, uczestnicząc
w dwóch innych w ciągu tygodnia.
Kazał pachołkowi osiodłać konia. Chłopak nie chciał obsługiwać
Murzyna, ale dodatkowy maravedí uciszył jego obiekcje. Gabriel
z czasem nauczył się, że złoto ukrywa kolor skóry lepiej niż jakakolwiek
peleryna. Kiedy się odwrócił, zobaczył dziesięcioletniego chłopca
ubranego w mnisi habit, prawdopodobnie oblata hieronimitów.
Podszedł do niego zdenerwowany, dzierżąc w dłoni jakiś list.
– Don Gabriel de Castamar?
– Owszem, a kto pyta?
– Wiadomość dla pana. – Chłopak wzruszył ramionami. – Rano
przywiózł ją konny goniec i zaraz odjechał.
Gabriel poszukał nadawcy, ale ujrzał jedynie pieczęć z taniego laku
pachnącą rozwodnionym winem. Złamał ją i z uwagą przeczytał list.
Litery były nieforemne, zdradzały zdenerwowanie, jakby skreślono je
w pośpiechu.
Mam pisemne dowody świadczące o poczynaniach don
Enriquego de Arcony przeciwko Castamarom, które na pewno
Was zainteresują. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej, proszę
wziąć ze sobą pieniądze i jutro wieczorem przyjechać do El
Zaguán w Lavapiés, samemu. Nie spóźnijcie się: następnego
dnia wyjeżdżam z Madrytu i nie sądzę, żebym jeszcze tu wrócił.
Jeżeli kogoś ze sobą zabierzecie, więcej o mnie nie usłyszycie,
muszę zachować ostrożność. Kiedy dotrzecie na miejsce,
zaczekajcie, aż Was zawołają.
Kilkakrotnie przeczytał list, rozważając sytuację – mogło to być
zarówno rozwiązanie jego problemów, jak i pułapka. Po tym, co
powiedziała mu panna Amelia, miał pewność, że markiz chce im
zaszkodzić. Nie znał jego pobudek ani zamiarów, ale jeżeli rzeczywiście
istniały jakieś pisemne dowody, nie mógł przepuścić takiej okazji.
Gdyby udał się najpierw do Castamar, żeby zawiadomić brata, jak
zwykle ostrożny Diego zabroniłby mu jechać na spotkanie,
a w najlepszym razie zwołałby ludzi i sam się na nie wybrał. Tylko
wystraszyłby informatora, kimkolwiek był.
Zacisnął szczęki, spiął konia ostrogami i galopem ruszył w stronę El
Zaguán. Kiedy wierzchowiec pędził na złamanie karku, Gabriel usłyszał
wewnętrzny głos, który szeptał mu, że to najprawdopodobniej zasadzka.
Świadczyło o tym chociażby to, że wiadomość przywiózł mu do
Escorialu prywatny goniec, na którego nie mógłby sobie pozwolić
bywalec burdelu. Zagłuszył ten głos; puścił jedną ręką lejce i dotknął
rapiera, który zabrał, wyjeżdżając z Castamar. Poczuł, że niepokój
ustępuje – był przekonany, że jest równie zręcznym szermierzem jak
jego brat.
ROZDZIAŁ 34

Tego samego dnia, 19 października 1721 roku
Enrique przechadzał się w milczeniu między włoskim klawesynem
a obrazami zdobiącymi salonik herbaciany oświetlony jedynie
dogasającymi ogarkami. Czuł się w Castamar jak we własnym
w domu – to wszystko miało przejść w jego posiadanie, kiedy już
dokona swojej zemsty. Od czasu do czasu wyglądał przez okno. Na
zewnątrz szalała jesienna burza, bezlitośnie targając kwiatami na
klombach. Usiadł i rozkoszując się tą chwilą, pomyślał, że wykazał się
tępotą właściwą ciemnemu pospólstwu. Wasale byli dywanem, po
którym na mocy prawa stąpała szlachta. Pragnęli bogactwa, ale
zabiegali o nie topornie, bez krzty godności i elegancji; liczyli na to, że
poprawią swoją pozycję, było to jednak złudzenie korygowane przez
surowe zasady życia społecznego, które uczyły ich, że snucie marzeń
nie jest dla ludzi ich klasy. Zresztą tylko nieliczni byli na tyle
inteligentni, żeby chcieć zmienić tę hierarchię z góry ustaloną przez
Boga, a ten, kto próbował to zrobić, niszczył sam siebie, podejmując
daremny wysiłek w celu osiągnięcia czegoś, co nie leżało w jego
naturze, jak Ikar wzbijający się w stronę słońca. Czyż istniał lepszy
dowód wyższości markiza? Plebs był niepiśmienny i bezrozumny, skąpy
i niegodziwy – kiedy tylko mógł, unikał płacenia podatków – a do tego
wykazywał wrodzoną skłonność do lenistwa.
Enrique musiał przyznać ze wstydem, że w kwestii don Diega jego
serce i rozum działały w ślimaczym tempie plebsu. Jakież było jego
zdumienie, gdy wreszcie zrozumiał, jakiego rodzaju relacja łączy księcia
z kucharką. Odkrył to tego ranka, kiedy po wejściu do saloniku zastał
rozpaczającą, zalaną łzami doñę Mercedes.
„Mój syn z samego rana pojechał szukać służącej” – powiedziała.
„Dziedzic Castamar ugania się za zwykłą kucharką”.
Książę musiał darzyć ją mocnym uczuciem, skoro ośmieszył się do
tego stopnia, że wyruszył na jej poszukiwanie. Należało sprawdzić, na
ile jest ono głębokie i do czego książę byłby gotów się dla niej posunąć.
„Mam nadzieję, że znajdę w tej służącej nową Amelię” – pomyślał
markiz. W tym momencie było mu wszystko jedno, kto zdobędzie serce
don Diega. Poza starością i śmiercią tym, co zrównywało wszystkich
ludzi, był przypadek – Enrique nie zamierzał rezygnować z jego
pomocy.
Pohamował jednak radość: często zdarzało się, że panowie tracili
głowę dla służących, a kończyło się na salonowym skandalu. Doña
Mercedes poprosiła markiza o dyskrecję właśnie po to, by go uniknąć.
Biedaczka mogła tylko czekać na powrót syna, popijając gorącą
czekoladę. Enrique zapewnił, że zostanie z nią tak długo, jak długo
będzie go potrzebowała. Czas mijał, a książę nie wracał; jego przyjaciele
pojechali go szukać razem z kilkoma strażnikami. Don Francisco miał
odwieźć do Madrytu hrabinę de Bazán i ruszyć dalej na północ drogą
na Fuencarral, don Alfredo zaś wybrał się na południe. Na szczęście
doña Mercedes postanowiła nie martwić na razie swojego syna
Gabriela – gdyby go zawiadomiła, ludzie markiza musieliby
przechwycić posłańca z listem. Zależało mu, by Murzyn czym prędzej
zjawił się w El Zaguán.
Kiedy po południu niebem i ziemią wstrząsnęła gwałtowna burza,
Enrique pocieszał biedną damę swoim towarzystwem i radą. Darzył tę
dostojną, dystyngowaną kobietę ze skłonnością do towarzyskiego
ekshibicjonizmu coraz większą sympatią; wbrew sobie żałował, że jego
zemsta trafi w nią rykoszetem.
Powoli mijały godziny, podczas których próbował uspokoić księżną,
zapewniając, że don Diego schronił się na jakiejś stacji pocztowej albo
w zajeździe. Nie zauważył, że doña Mercedes spuściła głowę i pogrążyła
się w drzemce. Potrząsnął nią lekko i powiedział, że powinna odpocząć;
obiecał, że zawiadomi ją, kiedy tylko wróci jej syn. Zgodziła się. Usiadł
w fotelu, trzymając wartę. Dla zabicia czasu rozmyślał o relacji księcia
i kucharki. Wreszcie zza deszczowej kurtyny wyłoniły się postacie don
Alfreda, don Francisca i strażników. Przesiąknięte wodą kaftany ciążyły
im tak samo jak fiasko poszukiwań.
Enrique nalał sobie anyżówki i zaczekał na nich na stojąco. Weszli
do salonu zmordowani, już pozbawieni przemokniętych okryć.
Natychmiast zbliżyli się do kominka, zapominając o protokolarnym
powitaniu.
– Wnioskuję, że poszukiwania były bezowocne.
Obaj skinęli głową, zacierając ręce dla rozgrzewki.
– Po co tyle zamieszania? – powiedział markiz z pogardą w głosie. –
To przecież tylko kucharka.
Don Alfredo, który miał cięty język, rzucił mu ponure spojrzenie.
– Nie pańska sprawa.
Enrique zrobił poważną minę, ale w duchu wybuchnął śmiechem.
Baron nawet nie podejrzewał, że markiz zna jego najpilniej strzeżony
sekret, który tłumaczył, dlaczego don Alfredo się nie ożenił, dlaczego
nie wiadomo nic o żadnej jego kochance i dlaczego zachowuje taką
rezerwę nawet wobec najbliższych przyjaciół. Jednak ponieważ Enrique
nie żywił do tych mężczyzn osobistej urazy, postanowił ich zignorować.
– Prawdę mówiąc, nie rozumiem, co pan jeszcze robi w Castamar –
stwierdził kategorycznym tonem don Francisco.
Enrique rozmasował sobie palce i przez chwilę milczał.
– Wspieram jedynie w trudnych chwilach moją drogą przyjaciółkę,
doñę Mercedes – powiedział, nie zaszczycając go spojrzeniem. –
Nietrudno to zrozumieć.
Don Francisco wstał i z groźną miną ruszył w jego stronę.
– Wszyscy wiemy, że ma pan inne zamiary.
Markiza rozbawiło, że młodzieniec próbuje go zastraszyć.
– Nie mam żadnych zamiarów poza tymi, które właśnie wyłożyłem.
Don Francisco patrzył na niego, gniewnie marszcząc czoło. Enrique
dostrzegł jednak w jego źrenicach pewną powściągliwość, która czyniła
go inteligentnym, acz niewyrobionym przeciwnikiem. Z głębi salonu
dobiegło ich chrząknięcie don Alfreda, znacznie bardziej opanowanego
i doświadczonego niż jego przyjaciel.
– Wygląda na to, że nigdy nie traci pan pewności siebie.
Enrique zignorował barona i powoli podszedł do don Francisca;
młodzieniec nadal mierzył go spojrzeniem, w którym prowokacja
łączyła się z zimną pogardą. Odpowiedział z zadowoloną miną:
– Nie ma sensu jej tracić, tym bardziej z powodu szlachcica takiego
jak don Diego, który psuje swoją reputację dla zwykłej kucharki.
– Powinien pan ostrożniej dobierać słowa. Przebywa pan w domu
tego szlachcica – zauważył don Alfredo ze spokojem, którego nauczyły
go wiek i pałacowe intrygi.
– Nie widzę takiej potrzeby. Po prostu mówię prawdę – bronił się
markiz, stojąc na wprost don Francisca. – Panowie jako jego przyjaciele
powinni zgodzić się ze mną w tej kwestii, tak jak zgadza się ze mną jego
matka i jak zgodziłby się cały madrycki dwór, gdyby się o tym
dowiedział.
Hrabia de Armiño ściągnął usta i spojrzał na Enriquego z pewną
wyższością. Ten młodzieniec przypominał mu jego samego sprzed lat.
Indywidualista, realista, dobry polityk. Szkoda, że źle dobierał sobie
przyjaciół i angażował się w ich obronę.
– Proszę pozwolić, że ja także powiem panu prawdę, don Enrique –
odezwał się don Francisco, tym razem spokojnie. – Nie podoba mi się
pan. Nie podobają mi się pańska obecność, pańska twarz i pańskie
poglądy.
Jeżeli zamierzał go w ten sposób obrazić, to znaczyło, że nic o nim
nie wie. Markiz wybuchnął śmiechem, zanim odpowiedział na to
pompatyczne stwierdzenie.
– Obawiam się, że nie zdołam nic na to poradzić.
Don Francisco poczerwieniał ze złości, ale zachował opanowanie.
– Mógłby pan zamilknąć – zasugerował kąśliwie don Alfredo.
– Powiem inaczej – odparł Enrique, unosząc dłoń w eleganckim
geście. – Obawiam się, że nie chcę nic na to poradzić.
Don Francisco nie spuszczał z niego wzroku. Zrozumiał, że
czupurność może go doprowadzić wyłącznie do porażki; z nietęgą miną
wrócił na fotel. Don Alfredo powoli podszedł do okna. Przez chwilę
wyglądał na zewnątrz, zastanawiając się nad doborem słów.
– Znam doskonale ludzi pańskiego pokroju, markizie. Pożądają tego,
czego nie mają, i niszczą to, co mają inni. Ludzie tacy jak pan nie
potrafią kochać. Wątpię, żeby kiedykolwiek darzył pan kogoś miłością –
powiedział beznamiętnie, ani razu nie spoglądając w stronę markiza.
Potrafił ranić.
Enrique przez chwilę milczał, głęboko dotknięty. Owszem, kochał,
miłością, którą można by wypełnić trzy życia. Podszedł do
intarsjowanego stolika na kółkach, na którym stał rosolis. Napełnił
kieliszek, uniósł go w milczącym toaście i wychylił jego zawartość,
zanim wymierzył cios temu impertynentowi.
– Uważałem pana za rozsądnego człowieka, don Alfredo –
powiedział. Baron nadal wyglądał przez okno, jakby nie obchodziła go
jego odpowiedź. – Kochałem wystarczająco mocno, by już więcej nie
chcieć obdarzyć nikogo miłością. Z miłości zstąpiłem do piekieł,
z miłości żyłem w ciemnościach i z miłości zniszczyłem własną duszę.
Za to nikt nie wie, czy pan kiedykolwiek kochał, a jeśli tak, to kogo.
Kiedy wypowiedział to ostatnie zdanie, don Alfredo odwrócił się od
okna i spojrzał na markiza oczami przepełnionymi strachem
i nienawiścią. Zrobił to powoli, wbił wzrok w jego twarz, szukając na
niej jakiegoś znaku wskazującego, czy jego słowa były przypadkowe,
czy też rzeczywiście poznał jego sekret. Enrique zerknął kątem oka na
don Francisca, który zdziwiony, spoglądał na przyjaciela w oczekiwaniu
na jego odpowiedź. „Ziarno zostało posiane” – pomyślał markiz. Nagle
zrozumiał, że ta rozmowa pociągnie za sobą pewne konsekwencje. Don
Alfredo musiał mu odpowiedzieć, jeżeli nie chciał, by stało się jeszcze
bardziej oczywiste, że coś ukrywa. Nawykły do zachowywania pozorów,
baron uśmiechnął się z godnością i oznajmił, że jest po prostu
dyskretny.
W saloniku zapadła nieprzyjemna cisza. Don Francisco był za
młody, żeby zmierzyć się z Enriquem, a don Alfredowi brakowało
praktyki. Każdy zaprawiony w intrygach człowiek wie, że nie należy
wypowiadać wojny, jeżeli nie ma się odpowiedniej armii. Dlatego
wszyscy trzej zamilkli. Przez kolejne godziny Enrique krążył po pokoju
w oczekiwaniu na powrót księcia, modląc się, żeby ten odnalazł
kucharkę i żeby nie trafił w nich piorun, niwecząc plany markiza.
Postanowił, że sam każe jej szukać, jeżeli do jutra rana nie wróci z don
Diegiem. Kiedy wreszcie usiadł w fotelu i zasnął, wstał świt
i w drzwiach pojawiła się doña Mercedes.
– Już tu są.
Enrique wyjrzał na ogród i zobaczył, jak książę zsiada z konia
i podchodzi do krytego wozu, który prawdopodobnie wynajął po to, by
przywieźć kucharkę. Markiz pomyślał, że don Diego musi być naprawdę
zakochany, skoro opłacił dla niej zaprzęg na sześć mułów. Zrozumiał, że
nie był to jedyny powód, kiedy dziedzic Castamar wyciągnął ją
nieprzytomną spod plandeki. Służąca miała zsiniałą skórę i wyglądała
na bardzo chorą. Przeklął swojego pecha: gdyby kucharka umarła,
skończyłoby się na pobożnych życzeniach. Wszyscy wyszli do holu,
gdzie czekali już marszałek dworu i ochmistrzyni, która przypominała
mu srokę.
Książę wszedł do pałacu i złożył służącą na ramionach don
Francisca. Wyglądał na wyczerpanego, ale biła od niego determinacja,
której Enrique na moment mu pozazdrościł. Don Diego polecił zanieść
kucharkę do swojej komnaty, lejąc miód na jego serce. Doña Mercedes
otworzyła szeroko oczy i zagrodziła synowi drogę.
– Dajcie spokój, matko – powiedział, starając się ją wyminąć.
– To zaszło za daleko, mój synu. Najlepiej będzie, jeżeli służba
zajmie się nią, dopóki nie wydobrzeje, a potem niech poszuka pracy
gdzie indziej.
– Nie – odparł krótko don Diego.
Poirytowana księżna próbowała go zatrzymać.
– Chcę, żeby odeszła – powiedziała podniesionym głosem.
– Zostanie!
– To kucharka, nie twoja narzeczona! Nie możesz umieścić jej
w swojej komnacie!
Don Diego przystanął i z wściekłością odwrócił się do matki.
– To właśnie zamierzam zrobić! – zawyrokował nieznoszącym
sprzeciwu tonem.
Ostatnie zdanie księcia uświadomiło Enriquemu, jaki był ślepy.
Poszczególne elementy ułożyły się w jego głowie w całość: to, jak don
Diego niespodziewanie wstawał od stołu, by osobiście zejść do kuchni,
niechęć, z jaką przy kolacji założył się o służącą jak o krowę,
poszukiwania w środku burzy i wynajęcie wozu. A teraz w obecności
czeladzi i gości oznajmiał, że ulokuje kobietę w swojej komnacie, jakby
była jego narzeczoną. Błogosławiona kucharka! Przez cały czas Enrique
miał pod nosem narzędzie zemsty, ale aż do tego momentu nawet się
tego nie domyślał. Nie przypuszczał, że zakład, który zaproponował don
Alfredo, wskaże mu piętę achillesową księcia. Markiz postanowił
wykorzystać okazję: wystąpił naprzód i uśmiechnął się, świadomy, że
don Diego zagotuje się ze złości, kiedy usłyszy jego słowa.
– Ekscelencjo, wydaje mi się, że jesteście pod urokiem tej bezczelnej
kucharki…
Natychmiast zrozumiał, że ten cios może się dla niego źle skończyć.
Don Diego zesztywniał i ruszył w jego stronę niczym szykujący się do
skoku lew. Enrique zorientował się, że jego słowa rozjątrzyły w nim
jakąś ranę. Pomyślał, że może Murzyn zdołał przekazać mu informacje,
którymi panna Amelia podzieliła się z nim po śmierci matki. Jednak
sposób, w jaki książę do niego podszedł, nie panując nad własnym
gniewem, wskazywał, że chodzi o coś innego. Enrique nieświadomie
zrobił krok do tyłu i zaraz tego pożałował. Don Alfredo próbował ich
rozdzielić i uspokoić przyjaciela, ale książę zbliżył się do Enriquego na
odległość palca.
– Markizie, nie prosiłem pana o radę ani o towarzystwo – wycedził
wreszcie. – Proszę zejść mi z drogi, albo sam z niej pana usunę.
Enrique pozwolił mu przejść, ale wytrzymał jego spojrzenie, dając
do zrozumienia, że książę nie zdoła go zastraszyć i że w razie starcia
jego lwy będą musiały stawić czoła stadu hien. Don Diego ruszył w górę
schodów, wydając po drodze polecenia. Kazał sprowadzić doktora
Evarista i przygotować wszystko, co trzeba, by rozgrzać pannę
Belmonte. Mówił o niej jak o damie. Zrządzeniem losu między
dziedzicem Castamar a kucharką wytworzyła się naturalna więź.
Enrique znał swojego przeciwnika na tyle dobrze, by wiedzieć, że nikt
nie zdoła zmienić jego decyzji. Pragnął z całego serca, by książę
z miłości zaproponował służącej małżeństwo. Skandal byłby murowany,
zwłaszcza gdyby okazało się, że panna Belmonte nie jest dziewicą.
Markiz pomyślał, że sam mógłby ją zniewolić, a don Diego wcześniej
czy później o wszystkim by się dowiedział. Nieważne, co powiedziałaby
kucharka; ona była służącą, on – markizem de Soto. Aby bronić jej
honoru, książę musiałby wyzwać go na pojedynek i wszystko
potoczyłoby się zgodnie z jego planem. Enrique uznał, że musi ujarzmić
tego dzikiego źrebaka. Już sama myśl o tym sprawiła mu ogromną
przyjemność: nie tylko dałby nauczkę tej przemądrzałej kobiecie, ale też
zniszczył to, co kochał don Diego.
Doña Mercedes wzięła go za rękę i poprosiła o wybaczenie
w imieniu syna. Bez wahania przyjął jej przeprosiny i oświadczył głośno,
że ma szczerą nadzieję, iż „panna Belmonte” nie umrze. Przemilczał
dwa inne pragnienia: by don Diego nie bronił się przed miłością, która
zaprowadzi go do grobu, i by on sam mógł wkrótce zniewolić
i rozdziewiczyć kucharkę.
Tego samego dnia, 19 października 1721 roku
Sol z lubością obserwowała, jak na pogodnej twarzy Francisca
pojawia się sztuczny, pełen niepokoju uśmiech, kiedy zobaczył ją
w swoim własnym domu w towarzystwie Leonor de Bazán. Gawędziły
przez całe popołudnie przy gorącej czekoladzie. Francisco wszedł do
salonu zdecydowanym krokiem; musiała przyznać, że wyglądał
niezwykle pociągająco w zabłoconym stroju, bez peruki, z wilgotnymi,
rozpuszczonymi włosami. Uśmiechnął się z przymusem, kiedy
przyjaciółka pocałowała go w policzek i oznajmiła, że doña Sol jest
zachwycającą osobą. Biedaczek nie rozumiał, jak to się stało, że znalazła
się w jego domu i pod jego nieobecność plotkowała z doñą Leonor jak
ze starą przyjaciółką.
Nie podejrzewał, że wysłała tu wcześniej swojego zaufanego
człowieka, Carlosa Durána, i dwóch najwierniejszych lokajów, by
zawiadomili ją, kiedy on i doña Leonor wrócą z Castamar. Ku jej
zaskoczeniu zjawili się już wieczorem; Francisco tylko się przebrał,
zmienił konia i wyruszył gdzieś w środku burzy. Wiedziała, że nie było
go przez całą noc. Przekonana, że wróci dopiero późnym popołudniem,
wyszykowała się i wysłała mu liścik, zapowiadając się z wizytą na
podwieczorek. Hrabina de Bazán odpisała, że jej przyjaciela nie ma
w domu; Sol spodziewała się takiej odpowiedzi. Mimo to po mszy
zapukała do jego drzwi z tabliczką najlepszej czekolady, tłumacząc, że
jadła obiad na mieście i nie odebrała wiadomości. Kiedy oznajmiła, że
w takim razie wróci do siebie, niczego nieświadoma hrabina uprzejmie
zaproponowała, by zjadły podwieczorek razem.
Dla zachowania pozorów Sol przez moment się opierała, ale rzecz
jasna przyjęła zaproszenie. Spędziły razem całe popołudnie, plotkując
o tym, co dzieje się na dworze, rozmawiając o przedstawieniach
wystawianych w Madrycie i wieczerzach wydawanych przez parę
królewską. Kilka godzin później doña Leonor była nią wprost
zachwycona. Wystarczyło już tylko zaczekać na powrót Francisca;
wszedł do salonu akurat w momencie, kiedy skończyły im się tematy do
rozmowy.
– Jak to możliwe, mój drogi, że nie wspomniałeś mi wcześniej
o markizie de Villamar? – zapytała doña Leonor.
– Jej reputacja jest… – Francisco specjalnie zawiesił głos, starając
się odgadnąć zamiary Sol – nieposzlakowana.
Sol wstała, jak przystało na elegancką damę, i podeszła do niego,
uwodzicielsko się uśmiechając.
– Twoja przyjaciółka jest czarująca. Opowiedziałam jej już – dodała,
wkładając do ust winogrono – wszystkie ploteczki z dworu.
Czekał na ciąg dalszy, rzucając jej gniewne, przenikliwe spojrzenia,
które umknęły uwadze hrabiny. Sol z przyjemnością patrzyła, jak
zdezorientowany szuka szczeliny w jej kamiennej twarzy, która
zdradziłaby, jakie ma zamiary. Wiedziała, że jej nie znajdzie. Była
mistrzynią w sztuce uwodzenia, przeczytała wszystko, co napisano na
ten temat, i wypróbowała wszelkie sposoby dawania przyjemności –
potrafiła wznieść twierdzę nie do zdobycia. Pierwszy raz widziała
w jego oczach strach przed nieoczekiwanym. Poczuła satysfakcję, ale
postanowiła się zawczasu nie cieszyć, świadoma, że przesada prowadzi
do zguby, kiedy bitwa nie została jeszcze wygrana.
– Już późno, don Francisco na pewno chciałby zjeść z panią
kolację – rzuciła, rozciągając usta w uśmiechu.
Francisco zamierzał się z nią pożegnać, ale zgodnie z jej
oczekiwaniami uprzejmość doñi Leonor ponownie zadziałała na jego
niekorzyść.
– Proszę cię, natychmiast poproś panią, żeby zjadła z nami kolację
i została na noc.
Francisco przejrzał grę Sol; zgodził się z uśmiechem, przyjmując
wyzwanie.
– Oczywiście, powinna pani zostać, markizo. Nic nie sprawi nam
większej przyjemności – oznajmił z ironią.
Sol ponownie odmówiła, zgodnie z zasadami etykiety, ale w końcu
uległa namowom Francisca i jego przyjaciółki. Kolacja była
nieszczególna: bulion drobiowy, ptactwo z rożna i pieczeń, niedosolone
i słabo przyprawione. Sytuację uratowały lubieżne spojrzenia, jakie
Francisco rzucał na biust Sol, i milcząca gra tocząca się pod stołem,
w tajemnicy przed hrabiną.
Markiza płonęła z pożądania, kiedy Francisco patrzył na nią w ten
sposób i wsuwał pod jej panier bosą stopę. Przysięgła sobie jednak, że
tej nocy sam będzie musiał sprawić sobie przyjemność, bo ona mu jej
nie da. Chciała zobaczyć, jak zżera go pragnienie. Zgodnie z planem
czekała na jakiś komentarz, który pozwoliłby jej wykonać kolejny krok.
Sięgnęła po ostatni kawałek cesarskiego biszkoptu – najlepszego dania
z całej kolacji. Doña Leonor kończyła właśnie opowiadać anegdotkę
o tym, jak Francisco, miłośnik wędkarstwa, wpadł kiedyś do rzeki Júcar,
kiedy próbował złowić karpia czy brzanę; sama podstępnie wepchnęła
go do wody, w rewanżu za przegraną w kinala. Sol czekała na właśnie
taki moment.
– To znaczy, że lubi pan łowić? – szepnęła.
– Zależy od tego, co się łowi – odpowiedział, spoglądając na nią
rozognionym wzrokiem.
– Jeżeli mieliby państwo ochotę, moglibyśmy wybrać się do mojej
posiadłości w Montejo – odparła z perfidnym uśmiechem. Francisco
wyprostował plecy; zbyt późno dostrzegł jej manewr. – Przepływa przez
nią Jarama, o tej porze roku obfituje w ryby.
Jego przyjaciółka była zachwycona tym pomysłem. Sol postawiła
Francisca w niewygodnej sytuacji, składając tę propozycję przy
świadku. Przyjął ją, przekonany, że panuje nad sytuacją i że mając Sol
w zasięgu ręki, odkryje jej zamiary. Omówili szczegóły wycieczki, po
czym doña Leonor taktownie udała się do swojej komnaty. Wreszcie
zostali sami. Gdy tylko zamknęły się drzwi salonu, wymienili spojrzenia.
Niebezpieczny błysk w oczach Francisca uprzedził, że tej nocy zamierza
posiąść markizę, ona zaś ostrzegła go bez słów, że będzie spał sam.
Nagle wybuchnął śmiechem.
– Co zamierzasz? – zapytał wreszcie. Nie mógł już dłużej
pohamować ciekawości.
Odczekała chwilę, po czym wstała od stołu, uwalniając się od jego
stopy, która próbowała zsunąć jej pończochę.
– Nie za wszystkim stoją ukryte zamiary – odpowiedziała spokojnie.
Wstał i ruszył w jej kierunku, wbijając w jej ciało zwierzęce
spojrzenie, które mówiło, że Sol nie ucieknie tak łatwo z tego salonu.
– W twoim przypadku to raczej mało prawdopodobne – powiedział,
kiedy znalazł się tuż przy niej, bliżej, niż nakazywała przyzwoitość.
– Mogłeś nie przyjmować zaproszenia na wycieczkę do mojej
posiadłości – odpowiedziała, nie spuszczając wzroku. Liczyła na to, że
męska duma ostrzeże go, iż markiza nie pozwoli mu się do siebie
zbliżyć.
– Zaryzykuję i…
– Wybacz, pójdę się położyć – przerwała mu.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi, przekonana, że odniosła
w tej bitwie zwycięstwo. Francisco dogonił ją, wiedziony pożądaniem,
i zagrodził jej drogę, kiedy chciała otworzyć drzwi. Właśnie na to
czekała, na ten rozkoszny moment, kiedy on odkryje przed nią swoje
karty, a ona odtrąci go i poniży.
– Co robisz? – zapytała z pogardą.
Nie odpowiedział; wpatrywał się w nią, miał przyspieszony oddech,
a ciało tak rozpalone, że nie musiała dotykać jego skóry, by to poczuć.
Patrzyła mu w oczy, siląc się na obojętność. Myślała, że go to zaboli,
wyglądało jednak na to, że wcale się tym nie przejął. Pożądanie, które
widziała w jego oczach, nagle zostało pokonane przez jakieś głębsze
uczucie. Zadrżała: pierwszy raz mężczyzna spoglądał na nią tak, jakby
podziwiał najdroższą mu osobę, jakby widział jej mroczną duszę,
a mimo to nadal uważał ją za piękną.
Poczuła się uwięziona i skrępowana, była gotowa mu ulec. Powoli
zaczęła się cofać. Francisco już tak nie dyszał; ruszył za nią, niemal
przyklejając twarz do jej twarzy, jakby otaczały ich kolczaste zarośla.
Ciszę przerywały tylko ich oddechy. Sol próbowała przed nim uciec, ale
on wciąż za nią szedł. Delikatnie odsunął jej z czoła kosmyk włosów, by
lepiej ją widzieć. Czuła się zakłopotana, zdezorientowana tym
nieoczekiwanym obrotem wydarzeń. Przełknęła ślinę, kiedy zrozumiała,
że Francisco nie tylko pożąda jej ciała, ale także żywi do niej afekt. Nie
mogła dalej uciekać: stół za jej plecami blokował odwrót. Uległa temu
spojrzeniu, które mówiło zbyt wiele, i choć zdrowy rozsądek krzyczał,
że nie powinna okazywać uczuć, te już rozkwitły, niekontrolowane.
Padli sobie w ramiona, Francisco pogładził ją po twarzy, rozwiązując
supeł, który przez całe życie ściskał jej duszę. Poczuła się wyzwolona,
jakby nie musiała już dłużej ukrywać swoich zamiarów, jakby nie
istniały bitwy, zemsta, dobre maniery, pozory. Pierwszy raz dała się
ponieść emocjom, czuła jednocześnie strach i ulgę, że z własnej woli
odsłania się przed drugą osobą. Westchnęła, jakby zrzuciła z pleców
nieznośny ciężar, i drżącym głosem ponownie zapytała go, co robi. Nie
odrywając się od niej, Francisco uniósł obie dłonie do jej policzków, po
czym objął ją za szyję.
– Ryzykuję – szepnął i zaczął ją całować.
Chociaż przyrzekła sobie, że nie spędzi z nim nocy, dała się porwać
pożądaniu i pozwoliła, by zdjął z niej suknię. Całował najpierw jej piersi,
a potem kobiecość, rozpalając jej ciało i duszę. Położył ją na stole
i posiadł, nie przerywając pieszczot, jak dzikie, brutalne zwierzę.
Uwieszona na jego szyi, łapczywie szukała jego ust, by sprawdzić, czy
są w stanie zaspokoić całą tę chuć. Wypięła lubieżnie piersi, podczas
gdy on dyszał z wysiłku i podniecenia. Na ich widok zacisnął szczęki,
napiął mięśnie i wszedł w nią jeszcze gwałtowniej; ona poczuła się
bardziej kobieco, a on – bardziej męsko. Wpatrywał się w nią tym
swoim nowym spojrzeniem, które zdradzało uczucia gnieżdżące się
w jego sercu. Zmieszana, odpowiedziała milczeniem krzyczącym
o potrzebie kochania go bez żadnych przeszkód. Pod wpływem
palącego impulsu omal nie wypowiedziała niebezpiecznych słów;
w ostatniej chwili ugryzła się w język. Wiedziała, że nie będzie w stanie
długo więzić ich za kratami swojej woli. Nadludzkim wysiłkiem
pogrzebała tę prawdę na dnie swojego serca, żeby nie wyznać mu tu
i teraz, że jest w nim szaleńczo zakochana. Kiedy spostrzegła, że
Francisco opada z sił, zaczęła szeptać mu do ucha różne sprośne słowa,
które jeszcze bardziej go zdopingowały. Zdezorientowana, czuła, jak fala
rozkoszy rozchodzi się po całym jej ciele. Wziął ją na ręce, położył na
podłodze i dalej na nią nacierał. Wtedy odkryła, że ma twarz mokrą od
łez. Wtuliła się we Francisca, by uciec przed jego spojrzeniem. Kiedy
zalewała ją kolejna fala upojenia, wybuchnęła płaczem – zdała sobie
sprawę, że nikt nigdy nie kochał jej tak jak ten mężczyzna i że nigdy nie
wyzna mu, jak bardzo ona kocha jego. Zaniosła się niepohamowanym
szlochem, jednocześnie jęcząc z rozkoszy, świadoma, że nazajutrz ta
namiętność zostanie przekreślona przez głupią grę próżności i władzy.
Zrozumiała, że ta wyjątkowa, przerażająca chwila będzie jedynym
momentem w jej życiu, kiedy poczuła się całkowicie wolna.
ROZDZIAŁ 35

20 października 1721 roku
Melquíades zanurzył w kałamarzu ptasie pióro i wrócił do
opisywania wydarzeń z ostatnich dni, czekając na przybycie
siostrzeńca. Odkąd odzyskał część swojej stłamszonej godności i dawne
stanowisko marszałka Castamar, zbierał gratulacje od służących,
zarówno szczere – od panów Casony, Granerosa i Moguera – jak
i bardziej dyplomatyczne, od tych, którzy na rozkaz ochmistrzyni nie
odwiedzali go przez wszystkie te miesiące. Tak naprawdę większość
czeladzi cieszyła się z jego powrotu, jedni dlatego, że darzyli go
szacunkiem, inni dlatego, że dobiegły końca despotyczne rządy doñi
Úrsuli. Tylko nieliczni traktowali go chłodno: pewnie uważali zdradę
Castamarów za niewybaczalną albo było im wstyd z powodu tego, jak
się wobec niego zachowali. Nie mógł ich winić, sam na pewno
postąpiłby tak samo. Dlatego po przemowie jego ekscelencji publicznie
przeprosił wszystkich za zawód, jaki im sprawił, i zapewnił, że zrozumie
każdego, kto nie będzie chciał dalej pracować pod jego kierownictwem;
obiecał, że wystawi takim osobom doskonałe referencje, a nawet
pomoże im znaleźć pracę w innym dworze, jeżeli taka będzie ich wola.
Zaznaczył też, że nie pozwoli na jakąkolwiek niesubordynację
w związku z tą sprawą.
Jego siostrzeniec Roberto słuchał go ze spuszczoną głową; nie był
w stanie spojrzeć mu w oczy. Dlatego Melquíades dał mu dwa dni na
przemyślenie swojego zachowania. Do reali, które co tydzień wysyłał
swojej siostrze Ángeles do Buitrago de Lozoya, dołączył liścik z prośbą,
by przyjechała do Castamar. Chociaż chłopak wciąż go unikał,
Melquíades uznał, że w związku z rychłą wizytą jego matki nadszedł
czas, by przeprowadzić z nim męską rozmowę.
Byli też jednak tacy, którzy na tamtym spotkaniu nie spuścili ze
wstydu głowy. Doña Úrsula świdrowała go wzrokiem, świadoma, że
skończyły się jej rządy w Castamar i od tej pory będzie podlegać
rozkazom marszałka. Jej sytuacja jeszcze się pogorszyła, kiedy w ciągu
zaledwie pięciu godzin, które minęły od jego powrotu na stanowisko,
dostał na nią więcej skarg niż w czasie całej swojej służby. „Na Boga, co
za nieznośna niewiasta!” – pomyślał, jak tyle razy wcześniej. „Nigdy nie
straci tego bojowego ducha… Dopatrywanie się w każdym
potencjalnego wroga musi być wyczerpujące”. Najgorsza była
świadomość, że doña Úrsula będzie walczyć do końca. Dlatego
powtarzał sobie, że mimo władzy, jaką dawało mu odzyskane
stanowisko, powinien uważać na tę smoczycę. „Nie pozostawiła po
sobie dobrego wspomnienia, ale nie ulega wątpliwości, że za jej rządów
wszystko chodziło jak w zegarku”.
Dwa dni wcześniej, po zakończeniu uczty, wezwał ją do swojego
gabinetu. Chciał jej powiedzieć, że role się odwróciły. Stała przed nim,
surowa i zimna, kiedy pisał w jednym ze swoich zeszytów. Kazał jej
długo czekać, głuchy na jej zniecierpliwione chrząknięcia.
„Doskonale wiem, że stoi pani w moim gabinecie, nie musi pani
zwracać mojej uwagi” – powiedział i wreszcie podniósł wzrok.
„Wprowadzę w Castamar kilka zmian. Zacznę od tego, że kuchnia
i przypisane do niej pomieszczenia będą teraz podlegać nie pani,
a kuchmistrzyni”.
„Chyba pan oszalał” – stwierdziła, otwierając szeroko oczy.
Melquíades rozkoszował się widokiem jej zdumionej miny
i drżących ze zdenerwowania ust. Jak się spodziewał, zaprotestowała.
To właśnie sprawiło mu największą przyjemność: jej bezsilność, jej
desperacja z powodu utraty władzy, którą przez wszystkie te lata
sprawowała nad służbą w Castamar. Oczywiście gdyby żyła doña Alba,
doña Úrsula natychmiast zwróciłaby się do niej o pomoc, by nie utracić
ani krzty swojego zwierzchnictwa. Melquíades podejrzewał, że
ochmistrzyni prawdopodobnie pójdzie na skargę do księcia. Pomyślał,
że jeżeli to zrobi, on podejmie odpowiednie kroki i wreszcie będzie miał
powód, by ukarać jej zuchwałość. „Oby zrezygnowała z prowadzenia tej
wojny” – powiedział sobie. Postrzegał ją jako jedną z tych osób, które
karmią się własnym nieszczęściem i pragnieniem pięcia się w górę.
Które czują pustkę, usychają i maleją, kiedy tracą pozycję. Pozbawione
władzy i chwały, cierpią. Czują się zdezorientowane, opuszczone przez
bliskich i przyjaciół. Doskonale wiedział, że zanim to nastąpi, zrobią
wszystko, by utrzymać swój status, i że doña Úrsula nie ustanowi
wyjątku od tej reguły. Zanim się pożegnała, skorzystała jeszcze z okazji,
by wbić mu szpilę.
„Musi pan wiedzieć, że nie zrezygnuję z walki. Jest pan naiwny, jeśli
pan sądzi, że Clara Belmonte nadal pracuje w Castamar”.
Tak oto dowiedział się, że młoda kucharka opuściła pałac. Zerwał
się z krzesła, kiedy doña Úrsula z kamienną twarzą pokazała mu
wiadomość, którą panna Belmonte zostawiła dla jego ekscelencji.
„Przyjęła pani jej wymówienie?” – zapytał, wyrywając jej z ręki list.
Jego oczy pałały gniewem.
„Oczywiście, że przyjęłam. Ta kobieta jest zbyt dumna, żeby
ktokolwiek mógł jej mówić, gdzie ma mieszkać”.
„Proszę wyjść. Natychmiast zawiadomię jego ekscelencję. Od tej
pory niech pani mniej dyryguje służbą, a więcej pracuje”.
Oboje byli tak rozczarowani tą rozmową, że nawet się nie pożegnali.
On żałował, że nie może cieszyć się swoim zwycięstwem nad
ochmistrzynią, ona – że straciła władzę, którą nad nim miała. Jego
uwagę zaprzątało jednak coś innego: niepokój o pannę Belmonte, która
zmagała się gdzieś daleko ze swoim lękiem przed otwartą przestrzenią.
Kiedy Melquíades wbiegał po schodach, by poinformować o wszystkim
jego ekscelencję, pomodlił się – nie pierwszy i nie ostatni raz w ciągu
tych dni – by Clara znalazła się w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie
przypuszczał, że don Diego sam natychmiast wyruszy na jej
poszukiwanie. Znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie
kierował nim nagły impuls. Pan darzył kucharkę głębokim uczuciem.
Teraz Melquíades zrozumiał, że poprawa nastroju, jaką zaobserwował
u niego w ciągu ostatniego roku, mogła być wynikiem uzdrawiającego
wpływu panny Belmonte.
Kiedy przy obiedzie poinformował czeladź o wyjeździe kucharki,
okazało się, że już prawie wszyscy o nim wiedzą. Przy stole panowała
przygnębiająca atmosfera, większość służących rzucała gniewne
spojrzenia doñi Úrsuli, obwiniając ją o odejście panny Belmonte.
W porze kolacji złość na ochmistrzynię była już równie silna jak
szalejąca na zewnątrz burza. Milczenie przerwał pan Casona:
„Doño Úrsulo, nie powinna była pani pozwolić, by panna Belmonte
opuściła pałac” – powiedział przy wszystkich.
Ochmistrzyni przerwała jedzenie i przeszyła go wzrokiem ostrym
jak nóż, oburzona jego bezczelnością. Otarła usta serwetką
i odpowiedziała:
„Żeby było jasne: gdyby sytuacja się powtórzyła, znów przyjęłabym
jej wymówienie. Przykro mi, ale nie czuję się ani nie zamierzam się czuć
winna”.
„Wiem, ale ja owszem, bo tego nie przewidziałem” – odrzekł leciwy
Simón. „Poczucie winy i wyrzuty sumienia czynią nas istotami ludzkimi.
Nie wiem, kim czyni panią ich brak. Jeżeli państwo pozwolą, wrócę do
szklarni” – zakończył oburzony i oddalił się, powłócząc zmęczonymi
nogami.
W jadalni zapadła grobowa cisza. Wszyscy skupili się na kolacji,
choć każda łyżka zupy – przygotowanej w najlepszej wierze przez
Carmen del Castillo – jeszcze bardziej przypominała o nieobecności
panny Belmonte.
Melquíades nie spał przez całą noc, czekając na powrót pana. Pełen
niepokoju co chwila wyglądał przez okno wychodzące na klomby
smagane wiatrem i deszczem. Wreszcie o świcie zmordowany książę
wniósł kucharkę do pałacu. Jego ciało było doszczętnie przesiąknięte
deszczem, a dusza – zmartwieniem. Rozkazał, by ułożono ją w jego
własnej komnacie, czym zbił z tropu nie tylko służbę, ale też swoich
gości. Tym samym dał do zrozumienia, że opieka nad kucharką jest
teraz najwyższym priorytetem. Kiedy Melquíades pilnował pokoju,
w którym doktor Evaristo badał pannę Clarę, usłyszał, jak książę
rozmawia o swoich uczuciach z don Alfredem.
„Ponoszę odpowiedzialność za to, co się stało, Alfredo” – stwierdził
z powagą w głosie.
„Powiedz mi prawdę, Diego: czujesz tylko odpowiedzialność? Bo ja
znam to spojrzenie. Mam nadzieję, że nie myślisz o tym, o czym wydaje
mi się, że myślisz”.
„Alfredo, to nie jest odpowiedni moment. Dźwigam już brzemię
śmierci Alby, nie chcę taszczyć kolejnej, tym bardziej jeżeli miałby się
do niej przyczynić głupi zakład z don Enriquem”.
W tym momencie doktor Evaristo wezwał Melquíadesa do środka.
Polecił, żeby w izbie było przez cały czas ciepło i by podawano chorej
syrop z czosnku i miodu, aby zwalczyć skutki wyziębienia. Marszałek
przytaknął i wraz z innymi czekał na werdykt odnośnie do stanu
zdrowia panienki.
„Nie będę państwa oszukiwał: nie jest dobrze. Ta noc będzie
decydująca. Obawiam się, że trzeba się liczyć z najgorszym.
Temperatura jej ciała uległa gwałtownej zmianie, pacjentka najpierw
była lodowata, a teraz dostała wysokiej gorączki. Najbardziej
niepokojący jest jednak słaby puls”.
Diagnoza sprawiła, że w izbie zapanowała grobowa cisza.
„Zbyt długo przebywała na zimnie i deszczu” – podsumował doktor.
Wystarczyło spojrzeć na bladą twarz panny Belmonte, by zrozumieć,
że prawdopodobnie przyjdzie im pochować ją na cmentarzu
w Castamar obok nieszczęsnej Rosalíi. Następnego dnia wielu
służących udało się do kaplicy, żeby zapalić świeczkę i pomodlić się
o wyzdrowienie kucharki. Don Diego ani na krok nie odstępował jej
łoża. Kiedy do izby wszedł rozkołysanym krokiem poczciwy kapelan
Aldecoa, książę nie pozwolił mu udzielić jej ostatniego namaszczenia.
Melquíades nadal był pod wrażeniem trupiego wyglądu panny
Belmonte. Gdyby nie falowanie piersi przy oddychaniu, mógłby
przysiąc, że biedaczka jest martwa. Za każdym razem, kiedy opuszczał
komnatę, żeby coś załatwić, miał wrażenie, że zostawia w niej dwa
trupy. „Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak śmierć tej kobiety wpłynie
na i tak już ponury nastrój jego ekscelencji” – pomyślał.
„Niewykluczone, że doszczętnie złamie mu serce”. Czas mijał, a stan
panny Belmonte nie ulegał poprawie. W końcu Melquíades wrócił do
swoich zadań. Odszukał siostrzeńca, który akurat roznosił po pokojach
gościnnych czyste koce. Zaszedł go od tyłu.
„Unikasz mnie” – powiedział.
„Nie… Nie, ja…”
„Wiem, ile masz pracy, to ja ją przecież nadzoruję. Unikasz mnie” –
przerwał mu Melquíades, widząc, że chłopak nie jest w stanie spojrzeć
mu w oczy. „Chciałbym zamienić z tobą kilka słów, dziś wieczorem
w moim gabinecie, po skończonej służbie”.
Kiedy ruszył do wyjścia z komnaty, Roberto chrząknął.
„Mam nadzieję, że znajdę w sobie wystarczającą odwagę”.
Melquíades nawet się nie odwrócił, szedł dalej w stronę drzwi.
„Radzę ci, żebyś ją znalazł, bo chodzi o twoją pracę i twoją
karierę” – odpowiedział Melquíades.
Tego popołudnia nie robił już nic więcej poza zapisywaniem
ostatnich wydarzeń w swoim dzienniku, modleniem się za zdrowie
panny Belmonte i oczekiwaniem na przybycie siostry. Pojawiła się
akurat w momencie, kiedy kończył ostatnie zdanie. Noc zakryła
Castamar swoim kapturem, napełniając personel złowieszczymi
przeczuciami.
– Wolałbym zaczekać na twojego syna, zanim wyjaśnię ci powód,
dla którego cię tu wezwałem, moja droga siostro – powiedział
Melquíades, na co ona skinęła głową.
Milczał, podczas gdy biedna Ángeles siedziała z dłońmi złożonymi
na kolanach i niespokojnie poruszała palcami, przeczuwając kłopoty.
Kiedy Roberto wszedł do gabinetu i zobaczył matkę, która czekała na
niego zaniepokojona, ze wstydu jeszcze niżej schylił głowę. Melquíades
wstał i zanim siostra zdążyła cokolwiek powiedzieć, poprosił chłopaka,
żeby zamknął drzwi. Siląc się na spokój, wyznał jej, że podczas wojny
zdradził księcia de Castamar. Ángeles spojrzała na niego
z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczami, w których malowała się
panika. Była przekonana, że teraz nikt nie udzieli im schronienia ani nie
da pracy. Spodziewał się po niej takiej reakcji. Właśnie dlatego nie
obarczył jej tym ciężarem: to on splamił swój honor, ona nie zasłużyła
na cierpienie.
– Bracie, nie martw się, cokolwiek się stanie, jesteśmy rodziną
i nigdy cię nie opuścimy. Ja i mój syn…
– Uspokój się, Ángeles. Jego ekscelencja już wie i wszystko mi
wybaczył – wyjaśnił, żeby rozwiać jej obawy.
– Bogu niech będą dzięki. Twój pan to prawdziwy święty. –
Przeżegnała się i przywarła do Melquíadesa drżącym ciałem.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem ci wdzięczny za
wsparcie. Nie dlatego, żebym kiedykolwiek w nie wątpił, ale chciałem,
by Roberto usłyszał te słowa z twoich ust.
Wtedy Ángeles spojrzała na syna i drżącym głosem zapytała, co
takiego zrobił. Melquíades odpowiedział, że lepiej będzie, jeżeli matka
i syn porozmawiają sam na sam.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, poczuł, że zaczyna się zabliźniać rana,
tak głęboka, że wątpił, by cokolwiek było w stanie ją uleczyć. Jednak
miłosierdzie okazane mu przez księcia złagodziło wyrzuty sumienia,
którymi biczował się przez te wszystkie lata. Teraz pragnął tylko, by Bóg
w swojej nieskończonej mądrości ocalił pannę Belmonte, a tym samym
także jego ekscelencję. Melquíades powiedział sobie, że skoro don
Diego zdołał wznieść się na wyżyny miłosierdzia i wybaczyć jemu,
może Najwyższy zmiłuje się nad Clarą Belmonte i jej słabym ciałem.
Kazał przygotować izbę dla swojej siostry, po czym poprosił pana
Ochanda, by zawiózł go do kaplicy; chciał pomodlić się za kucharkę ze
wszystkich sił.
Tego samego dnia, 20 października 1721 roku
Gabriel późną nocą dotarł z sakwą pełną escudo do wąwozu
Lavapiés. Z siodła widział nierządnice zaspokajające klientów
w ciemnych zaułkach, krewkich rajfurów pilnujących swoich ladacznic,
wyniosłych oficjeli, którzy z wypiętą piersią przechadzali się po
uliczkach niczym władcy nędzy, podchmielonych obiboków
szczęśliwych pośród pustych butelek po cienkim winie, wykolejonych,
pyskatych nędzarzy, którzy wlekli się przez życie, żebrząc i kradnąc
jedzenie ze straganów przy placu Cebada.
Burza ustała, ale pogoda nadal była niepewna, tak jak nastrój
Gabriela: przez całą drogę z Escorialu do Madrytu wahał się, czy podjął
słuszną decyzję. Mimo to w końcu przyjechał do El Zaguán, uzbrojony
po zęby i czujny. Chociaż każdy rozlegający się w pobliżu dźwięk
stawiał go w stan pogotowia, myślami był przy pannie Amelii.
Przypominał sobie wyraz jej twarzy, kiedy opowiadała mu, jak trudno
było stawić czoła konsekwencjom decyzji, które podjęła.
Kiedy ją pożegnał, udał się prosto do Madrytu, do domu przy ulicy
Leganitos, by wysłać Diegowi wiadomość, że ma się dobrze i spędzi
dzień w stolicy. Jednak ostatecznie opisał mu ze szczegółami to, czego
dowiedział się od panny Castro, i zdradził, że zamierza się wybrać do
burdelu. Zalakował list i przykazał majordomowi, by po jego wyjeździe
wysłał go do posiadłości. Kiedy zapadł zmierzch, on wyruszył w stronę
Lavapiés, a list – do Castamar.
Wielu przechodniów spoglądało na niego podejrzliwie, kiedy jechał
konno niczym możny pan, a niektórzy pokazywali go palcami, zadając
sobie odwieczne pytanie: jak to możliwe, że Murzyn dosiada takiego
gniadosza? Gabriel odprężył się, kiedy dotknął kolby naładowanego
pistoletu i rękojeści rapiera, choć rozum podpowiadał mu, że środki
ostrożności, które podjął, przywdziewając skromny ubiór, na nic się nie
zdadzą i że powinien czym prędzej opuścić to miejsce. Ulicą San Pedro
el Mayor dotarł do źródła w Lavapiés i skręcił w stronę wąwozu, gdzie
znajdował się El Zaguán. W oddali majaczyła piętrowa rudera
z podwórzem na tyłach. Z wnętrza dobiegały wrzaskliwe toasty, szczęk
butelek, prostackie śmiechy i odór potu. Pod ścianą stali przemoczeni
klienci. Gabriel poczuł się jak Dante u bram piekieł, przed napisem
głoszącym: Lasciate ogne speranza, voi ch’entrate[19]. Podjechał stępa,
recytując pod nosem słowa, które mistrz Wergiliusz wypowiedział,
zanim Dante przekroczył wrota: Ed elli a me, come persona accorta: / Qui
si convien lasciare ogne sospetto; / ogne viltà convien che qui sia morta. /
Noi siam venuti al loco ov’i’ t’ho detto / che tu vedrai le genti dolorose /
c’hanno perduto il ben de l’intelletto[20].
Zsiadł z konia i przywiązał go za lejce do parkanu, obserwowany
krzywym okiem przez zadziornych bywalców tawerny; z ich źrenic
można było wyczytać obelgi i wyzwanie. Popatrzył na nich bez cienia
strachu, by pokazać, że mają do czynienia z człowiekiem, który zada im
śmierć, jeżeli przekroczą granicę prowokacji. Jeden z nich splunął na
ziemię, kiedy Gabriel go mijał, ale gdy ten się zatrzymał i przeszył go
wzrokiem, zakapior odwrócił głowę. Gabriel zignorował go i wszedł do
lokalu wypełnionego pijanymi mężczyznami i kobietami handlującymi
swoim ciałem. Gdy tylko przekroczył próg, ucichł gwar; wszystkie
spojrzenia skierowały się w jego stronę. Zwilżył usta językiem, przyłożył
dłoń do rękojeści rapiera i ruszył przed siebie pewnym krokiem,
obserwowany przez zdumionych klientów. Było oczywiste, że nigdy nie
widzieli Murzyna w stroju szlachcica, tym bardziej w burdelu.
Oberżysta wyszedł mu na spotkanie – uniósł brodę i strzelił palcami.
– Dokąd to, Murzynie? – powiedział i wskazał drzwi. – Wynocha
stąd. Dzikusom wstęp wzbroniony.
Stanął na wprost niego, uśmiechając się pod nosem. Gabriel
wiedział, że to nieprawda: w lokalu byli ochrzczeni murzyńscy
niewolnicy, służyli w każdym szanującym się szlacheckim domu
w Madrycie, i chociaż mieli zakaz wychodzenia nocą – zwłaszcza
Turkowie i Arabowie – możni zlecali im najróżniejsze zadania. Problem
polegał na tym, że on nie miał na sobie liberii ani nie wyglądał na
niewolnika i to właśnie najbardziej zirytowało tego zadziornego rajfura.
Gabriel podszedł do niego na odległość kilku piędzi.
– Przyjrzał się pan uważnie, z jakiego rodzaju Murzynem ma pan do
czynienia?
– Gówno mnie obchodzi rodzaj…
– Jestem don Gabriel de Castamar! – wykrzyczał mu w twarz. –
I przysięgam, że jutro o świcie będzie pan musiał poszukać sobie
innego zajęcia, kiedy każę zamknąć ten lokal, bo to zwykły burdel,
w którym szerzy się zgorszenie.
Oszołomiony oberżysta zaczął coś bełkotać, nie wiedząc, czy
powinien skłonić się przed możnym panem czy stawić czoła
Murzynowi. Bezradnie zamrugał oczami, spuścił z tonu i przestał mówić
do niego na ty.
– Chodzi o to, że wy… nie możecie tu wejść.
– Oczywiście, że mogę. Jestem jedynym Murzynem w Hiszpanii,
który może – odpowiedział ku zdumieniu obecnych. – Należę do rodu
Castamarów, a całe królestwo wie, co to oznacza.
Wystraszony mężczyzna zrobił krok do tyłu, świadomy, że musi
zadośćuczynić woli Murzyna, który może zamienić jego życie w piekło.
Wskazał ladacznicom, żeby wróciły do pracy; lokal znów wypełnił gwar.
Tylko ukradkowe spojrzenia rzucane w stronę Gabriela świadczyły
o zaskoczeniu jego obecnością. Burdeltata – jak nazywano
wykolejeńców, którzy zarabiali na chleb, oferując klientom jedzenie
i dziwki – wykonał jego rozkaz i zaoferował mu stolik na uboczu,
przerażony, że może stracić źródło swoich dochodów.
– Napijecie się wina…? – zapytał ochrypłym głosem. – Jeśli… Jeśli
pragniecie lec z ladacznicą… Wątpię, żeby te tutaj chciały zrobić to
z Murzynem, ale… jestem pewien, że gdybyście zapłacili podwójną
stawkę… Osobiście zadbam, żeby spełniły każdą waszą prośbę.
W dodatku macie szczęście, bo akurat dzisiaj wszystkie się myły.
Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby oberżysta odszedł. Gabriel
siedział przy stoliku, nie pił, nikt do niego nie podszedł. Czekał na jakiś
znak, czyjąś milczącą wskazówkę. Po półgodzinie zaczął tracić nadzieję.
Wtedy jakaś ladacznica o rudych włosach i zużytym uśmiechu dosiadła
się do niego z talerzem fasoli. Na widok jej rozciętej sukni pomyślał, że
to jedna z prostytutek, choć pachniała czosnkiem i cebulą zamiast
tanimi, rozcieńczonymi perfumami.
– Mogem podać wam żarcie, co z tego, żeście czarni jak noc –
powiedziała.
Zmierzył ją wzrokiem i pomyślał, że zwabiły ją jego drogie szaty
i nazwisko Castamar, które wykrzyczał oberżyście.
– Nie chcę kolacji, dziękuję.
Kobieta odsłoniła nogę i przyłożyła stopę do jego krocza.
– Jeszczeście nie skosztowali – odparła.
– Przepraszam, ale nie zamierzam niczego jeść.
– Spróbujcie, huncwocie – nalegała. – Palce lizać. Mówi wam to
Pieszczocha.
Wstał i spojrzał jej w oczy.
– Droga pani, powtarzam po raz ostatni, że nie szukam żadnej
kobie…
Przysunęła się do jego ucha. Przezornie złapał sakwę i wyostrzył
zmysły. Był świadomy, że obserwuje go pół karczmy.
– Nie bondź taki, kochanieńki… Chodź no ze mnom, pokażem ci
rzeczy, o których ci siem nie śniło.
Zmrużył oczy, próbując odgadnąć, czy ta kobieta jest osobą, na
którą czekał. Odżyła w nim nadzieja, że to jednak nie pułapka ani strata
czasu. Jego rozmyślania przerwał głos rajfura.
– Jakiś parobek prosił, bym przekazał wam, że na tyłach domu, na
podwórzu, ktoś na was czeka.
Gabriel zostawił ladacznicę i bez słowa ruszył za karczmarzem
w stronę drzwi wychodzących na dziedziniec. Kiedy przyzwyczajał
wzrok do ciemności, dostrzegł w mroku wysoką postać. Dobiegający ze
środka gwar nadawał temu spotkaniu pozory normalności. Gabriel
ruszył w stronę nieznajomego, ale ten uniósł rękę.
– Nie podchodźcie bliżej – oznajmił męski głos. – Przynieśliście
pieniądze?
– Jeżeli informacje i dowody okażą się cenne, dostanie pan sporą
sumę escudo.
Postać skinęła głową. W tym momencie poczuł, że jedna z desek
ganku ugina się nieco pod ciężarem kogoś, kto skradał się za jego
plecami. Bez chwili namysłu odskoczył w prawo – przy jego głowie
świsnęła nabita gwoździami maczuga, po czym uderzyła w podłogę.
Zauważył, że za nim stoi jakiś zakapturzony mężczyzna. W mgnieniu
oka Gabriel dobył szpady i z całej siły wyrżnął rękojeścią w twarz
napastnika, który cofnął się o kilka kroków i upadł na parciane worki.
Następnie odwrócił się i strzelił w głowę człowiekowi, który zażądał od
niego pieniędzy i który już nigdy więcej o nic nie poprosi. Jęki,
westchnienia i gwar zagłuszyły huk wystrzału. Dostrzegł, że z mroku
wyłaniają się jeszcze dwaj mężczyźni. Na szczęście żaden z nich nie
miał pistoletu – zmierzali w jego stronę uzbrojeni w kije i maczugi.
Wywnioskował z tego, że nie chcą go zabić, a jedynie uprowadzić.
Musiał się pospieszyć i skończyć z nimi, zanim dojdzie do siebie zbir,
któremu rozkwasił twarz.
Siepacze nie wierzyli, że Murzyn sam potrafi stawić czoła czterem
napastnikom, do chwili, aż jeden z nich wydał z siebie zdumione
rzężenie, kiedy okazało się, że rapier Gabriela rozpłatał mu pierś.
Czwarty mężczyzna rzucił się do ataku; Gabriel natychmiast
zareagował, mimo to ostatecznie nie uniknął ciosu maczugą w żebra.
Poczuł rozdzierający ból, jego krzyk stopił się z dobiegającym z lokalu
gwarem. Gabriel modlił się, by myśliwski kaftan osłabił uderzenie.
Zauważył, że napastnik szykuje się do kolejnego ataku, odskoczył
więc do tyłu, zanim dosięgła go pałka. Rąbnął zbira w twarz kolbą
pistoletu i przebił mu krocze szpadą. Mężczyzna wrzasnął z bólu, upadł
na kolana i z trudem zaczął się czołgać po piasku. W tym czasie jego
towarzysz zdążył dojść do siebie: podniósł się z worków i z długim
zębatym nożem rzucił na Gabriela, który odwrócił się do niego twarzą
i odskoczył do tyłu. Mimo to ostrze drasnęło mu ramię tak głęboko, że
wypuścił pistolet. Cofnął się, by zaatakować rapierem, lecz napastnik
był zbyt szybki. Gabriel wystraszył się, że nie zdąży, i zdecydował na
ryzykowny manewr: natarł na przeciwnika, unikając jego noża, który
trafił w próżnię. Podniósł go do góry niczym lalkę i zwalił się na niego
całym ciężarem, przygniatając mu uzbrojoną rękę. Po dziedzińcu
rozszedł się trzask łamanych kości. Napastnik jęknął, jakby znajdował
się w jednej z izb na piętrze. Zanim zdążył zareagować, Gabriel uderzył
go w twarz.
Pomyślał, że drogo zapłacą za to, iż zastawili na niego zasadzkę.
Owładnięty gniewem, krzyknął i zaczął okładać pięściami przeciwnika,
aż jego knykcie pokryły się krwią. Mężczyzna z trudem łapał oddech.
Gabriel przestał bić, zanim posłał go na tamten świat. Przysiągł sobie, że
wyciągnie z niego całą prawdę.
– Kto was najął? – zapytał zdyszany. – Don Enrique de Arcona?
Mężczyzna spojrzał na niego opuchniętymi oczami, otworzył
rozkwaszone usta i wybuchnął obłąkańczym śmiechem. Gabriel
szykował się do kolejnego ciosu, by nauczyć go manier, kiedy zrozumiał
powód jego śmiechu. Nie zdążył zareagować. Poczuł uderzenie w szyję,
które omal nie przetrąciło mu karku. Jego głowa zamieniła się w blok
granitu, a oczy zasnuła mu mgła. Za nim stał piąty mężczyzna, który
czekał na właściwy moment. Gabriel spróbował się poruszyć, ale
kopniaki w brzuch zmusiły go do zwinięcia się w kłębek. Kiedy bezsilnie
czołgał się po ziemi, napastnik złapał go za włosy. Uderzenia w głowę
i brzuch wydawały się Gabrielowi coraz bardziej odległe. Nie był
w stanie zebrać myśli, czuł, że ktoś się obok niego porusza, cztery ręce
złapały go za nogi i gdzieś zaciągnęły. Kiedy otworzył powiekę,
dostrzegł olbrzymią postać pochylającą się nad siepaczem, którego obił.
– Już wcześniej byłeś brzydki, Mańkut, ale Murzyn załatwił cię tak,
że teraz jesteś odrażający – powiedziała postać ochrypłym,
dobiegającym z oddali głosem.
„Mańkut” – pomyślał Gabriel. Miał nadzieję, że nie zapomni tego
przydomka, jeśli straci przytomność. Zrozumiał, że mężczyzn jest
więcej: ktoś wynajął dwie uzbrojone bandy, na wypadek gdyby
pierwsza zawiodła. Nie żałował środków. Kiedy napastnicy wrzucali
jego niemal nieruchome ciało na wóz, a ich głosy docierały do niego
zniekształcone, dostrzegł postać ukrytą w stajni. Zanim wóz ruszył, a on
ostatecznie stracił świadomość, wyostrzył wzrok i zobaczył parę oczek,
które poruszały się nerwowo pośród beli słomy. Bezpieczne w swojej
kryjówce, były świadkami jego porwania. Rozpoznał ją natychmiast po
czerwonych włosach i uśmiechnął się na myśl o tym, że jego los zależy
teraz od tchórzostwa lub odwagi ladacznicy zwanej Pieszczochą.
[19] Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją (D. Alighieri, Boska komedia, tłum. E.
Porębowicz, Warszawa 1990, s. 34).
[20] A on mi na to, jak człowiek świadomy: / „Tu oczyść serce podłością zatrute, /
Tu zabij w sobie wszelki strach znikomy. / Do miejsc my przyszli, gdzie czynią pokutę
/ Owi, com mówił, boleści dziedzice, / Duchy ze skarbu poznania wyzute” (D.
Alighieri, Boska komedia, tłum. E. Porębowicz, Warszawa 1990, s. 34).
ROZDZIAŁ 36

21 października 1721 roku
Dwa dni po przywiezieniu panny Belmonte do Castamar Diego
wciąż czuł, że wymyka mu się z rąk. Chociaż w niedzielę rano spadła jej
gorączka i miała bardziej wyrównane tętno, doktor Evaristo wcale nie
był dobrej myśli. Książę siedział przy kucharce przez cały czas
i z rzadka opuszczał komnatę. Niepokoił się zarówno o nią, jak i o brata.
Nie miał żadnych wiadomości od Gabriela od jego wyjazdu do
Escorialu. Przy śniadaniu Alfredo zaofiarował się, że pojedzie go
poszukać. Natomiast matka i don Enrique bez przerwy szeptali
o postępowaniu Diega, jak dwa ciekawskie duchy, które nie rozumieją,
co to znaczy mieć pałające miłością serce. Matka z czasem zaczęła się
niepokoić stanem panny Belmonte: skoro nie mogła zrobić nic dla
drugiego syna, przynajmniej interesowała się jej zdrowiem. „Zawsze
taka była” – pomyślał Diego poprzedniego wieczoru. „Nie znosi zmian,
ale ma złote serce”.
Zaakceptowała jego brata dopiero po roku kłótni z mężem. To,
czego nie zdziałała małżeńska miłość, udało się osiągnąć samemu
Gabrielowi, kiedy pociągnął ją za suknię i nazwał „matką”. Diego
wiedział, że ta sytuacja powtarza się teraz z panną Belmonte.
Alfredo, Francisco i jego matka, którzy byli świadkami
nonsensownego zakładu z don Enriquem, najwyraźniej czuli się winni
tego, co się stało. Matka zaczęła nawet wypytywać o Clarę Simóna
Casonę i pana Elquizę.
Po pierwszej nocy, kiedy wszystko wskazywało na to, że kucharka
umrze, wzięła sprawy w swoje ręce. Przykazała doktorowi Evaristowi,
by nie opuszczał posiadłości. „Niech pan zrobi wszystko, żeby ją
uratować. Będziemy panu bardzo wdzięczni”. Nie oznaczało to
bynajmniej, że pogodziła się z tym, iż jej syn mógłby się oświadczyć
własnej kucharce. Diego wiedział, że za wszelką cenę będzie się starała
temu zapobiec, i musiał przyznać, że były ku temu powody. Oboje mieli
świadomość, że madrycka arystokracja zawsze postrzegałaby ją jako
służącą.
Ironia losu polegała na tym, że gdyby swego czasu pojął za żonę
córkę doktora, dwór uznałby co prawda, że rodzina Belmonte
skorzystała na tym małżeństwie, ale w końcu zaakceptowałby ją jako
księżną. Najbliżsi przyjaciele zaczęliby traktować jej zamiłowanie do
gotowania jako ekstrawagancję będącą nieuchronnym dziedzictwem
klasy społecznej, z której się wywodziła. Natomiast przez to, że była
kucharką w jego pałacu, ich małżeństwo wywołałoby skandal
i oznaczało dla nich obojga towarzyską śmierć. Żaden możny, a tym
bardziej żaden grand nie chciałby mieć do czynienia z księżną, która
kiedyś pracowała przy garach, i tylko nieliczni zdecydowaliby się
zaliczyć ją do grona swoich znajomych. Ale Diego, który wiedział, co to
znaczy kochać całym sercem, który przekonał się, jaki wielki to
przywilej, nie mógł przepuścić szansy, by znów być szczęśliwym.
Pomyślał, że się nie zawaha, nawet jeśli reszta społeczeństwa nie
zaakceptuje jego wyboru.
Stracił Albę przed dziesięcioma laty, ale dopiero w tym roku jej duch
zaczął się rozpływać. Pochował ją ostatecznie, kiedy podczas burzy
wyruszył na poszukiwanie Clary. Wtedy uświadomił sobie, jak bardzo ją
kocha. Przemyślał całą sprawę i postanowił, że na początek spróbuje
przywrócić w oczach towarzystwa dawną pannę Belmonte. Musiał
zrobić z niej szlachciankę cieszącą się akceptacją króla, zanim uczyni ją
księżną de Castamar. Nie chciał, żeby była skazana na życie, jakie wiódł
Gabriel, zamknięty w złotej klatce. Zasługiwała na coś więcej – była pod
każdym względem aniołem. Simón Casona powiedział mu to już rok
wcześniej i miał rację. Diego zawdzięczał jej wszystkie dobre rzeczy,
które od tamtego czasu wydarzyły się w Castamar. Dlatego nie chciał
zostawiać jej samej nawet na chwilę. Pożegnawszy Alfreda, który
wyruszył na poszukiwanie jego brata, wrócił do komnaty i obserwował,
jak gorączka i niemoc trawią drobne, delikatne ciało panny Belmonte.
Blada cera i zapadnięte oczy chorej nie wróżyły niczego dobrego.
Diego ocierał jej pot, zgodnie z zaleceniami lekarza od czasu do czasu
zmuszał ją do picia, słuchając jej żałosnych jęków. Drugi raz w życiu
czuł się jak sparaliżowany, zżerała go bezsilność. Przeklinał Boga,
złorzeczył mu i wymyślał za to, że wskazał mu drogę do ocalenia,
a chwilę później mu ją wydarł. Potem, kiedy nie był już w stanie mocniej
zaciskać pięści, pomyślał, że winę ponosi wyłącznie on i jego głupia
duma.
Czas mijał, odmierzany kroplami potu i ukłuciami niepokoju. Diego
prawie nic nie jadł. Kiedy chorej znów podskoczyła temperatura, jego
matka i lekarz wezwali kapelana, by udzielił Clarze ostatniego
namaszczenia. Zanim duchowny przekroczył próg komnaty, książę
wrzasnął, że ma odejść. Przypomniał sobie scenę sprzed dziesięciu lat,
kiedy życie uciekało z Alby. Ksiądz wszedł wtedy do pokoju wbrew jego
rozkazom i nie ugiął się nawet wówczas, gdy złapał go za poły sutanny
i zażądał, by opuścił pokój.
„Nie odejdę, ekscelencjo. Możecie mnie uderzyć, jeżeli dzięki temu
poczujecie się lepiej, ale doña Alba musi pójść do raju i udzielę jej
ostatniego namaszczenia. Pan Jezus dał jej prawo do tego sakramentu,
nie możecie go jej pozbawić” – powiedział mu wtedy.
Tym razem także wszedł do komnaty swoimi drobnymi kroczkami.
Wymienili spojrzenia i Diego znów pomyślał o wiecznym
usprawiedliwianiu Boga, którego on obarczał winą za swoje
nieszczęścia.
– Nie pozwolę, żeby już teraz udzielił jej ksiądz ostatniego
namaszczenia.
Kapelan ze stoickim spokojem skinął głową.
– Nie przyszedłem tu z jej powodu. Clara Belmonte toczy zaciekłą
bitwę ze śmiercią, a to nie jest odpowiedni moment na przyjęcie
ostatniego sakramentu.
Diego spojrzał na ojca Aldecoę, zrozumiawszy, że obecność księdza
ma związek z nim.
– Wszyscy sądzą, że jesteście zakochani w tej kobiecie – oznajmił. –
To prawda?
Książę poczuł się dziwnie, kiedy usłyszał, jak ktoś głośno
wypowiada te słowa, jakby nie miał prawa drugi raz się zakochać.
Spuścił głowę i przytaknął; czuł się jak na spowiedzi. Kapelan podszedł
do niego wolnym krokiem i położył mu rękę na ramieniu, jakby był jego
ojcem.
– Pomodlę się za panienkę Clarę, tak jak dziesięć lat temu modliłem
się za doñę Albę. Jeżeli chcecie, możecie modlić się ze mną.
Diego pokręcił głową.
– Nie ma już we mnie żadnej modlitwy. Wyczerpałem wszystkie dla
Alby – szepnął. – Skoro wtedy na nic się zdały, teraz także nie pomogą.
– Nie mogę was zmusić do modlenia się, ale pamiętajcie, że to
modlitwa za nią – powiedział. – Zaniesiecie ją do Boga za pannę
Belmonte.
Diego spojrzał na księdza, z trudem hamując łzy, i jak mały chłopiec
skinął głową. Wziął wzór z duchownego, ukląkł przy łóżku
i zdesperowany, zaczął się modlić, choć przysiągł sobie, że już nigdy
więcej tego nie zrobi.
Mimo to stan panny Belmonte nie uległ poprawie. Gorączka wciąż ją
trawiła, Clara czasami tylko otwierała oczy i z trudem unosiła dłoń, by
musnąć jego twarz. Potem na długo traciła przytomność. Z obawy przed
najgorszym Diego przykazał kapelanowi, by spał w sąsiedniej izbie, na
wypadek gdyby jej puls albo oddech osłabły i trzeba było udzielić jej
ostatniego namaszczenia.
Książę spędził przy niej kolejną noc. Trzymał ją za rękę, słyszał swój
własny głos, który dzwonił mu w głowie, przykazując, żeby się stąd nie
ruszał. Od czasu do czasu zapadał w drzemkę, po czym budził się
z walącym sercem i sprawdzał, czy Clara nadal oddycha, jakby to, że nie
będzie spał, było warunkiem utrzymania jej przy życiu. Odsunął od
siebie myśl, jak trudno byłoby mu pogodzić się z jej śmiercią. Już raz
pogrzebał się żywcem za murami Castamar w towarzystwie własnej
goryczy, kiedy po odejściu Alby porzucił wojaczkę, złamany bólem;
wiedział, że ten drugi cios byłby jeszcze silniejszy.
Spojrzał na pannę Belmonte i zanim ponownie zapadł w drzemkę,
pomyślał, że już nigdy nie chciałby mieć rozdartej duszy i złamanego
serca.
Obudził się wraz z pierwszymi promieniami słońca grzejącymi mu
twarz. Otworzył oczy i z przyzwyczajenia dotknął czoła Clary. Okazało
się, że już nie płonie, a jej skóra nabrała zdrowszego odcienia.
Odetchnął z ulgą. Kazał przynieść zimną wodę, żeby napoić
dziewczynę, i polecił dwóm służącym, by zmieniły pościel i obmyły
ciało panny Belmonte wilgotną szmatką. Wyszedł na korytarz, żeby
doktor Evaristo mógł zbadać pacjentkę. Kiedy lekarz opuścił komnatę,
serce Diega zamarło w oczekiwaniu na werdykt. Spojrzał mu w oczy:
westchnienie ulgi, jakie wydał z siebie doktor, było najlepszą prognozą.
– Jeżeli temperatura znowu nie wzrośnie, najgorsze mamy już za
sobą – powiedział z uśmiechem. – Pacjentka musi dalej dużo pić,
a kiedy się obudzi, powinna coś zjeść. To cud, że przeżyła po takim
wyziębieniu.
Diego zamknął oczy i odruchowo podziękował Bogu. Nie mógł
powstrzymać uśmiechu ulgi i radości. Podniesiony na duchu dobrymi
wieściami, postanowił zejść na śniadanie i dowiedzieć się, czy jego brat
dał jakiś znak życia albo czy przyszły jakieś wieści od Alfreda. Kiedy
pani Berenguer oznajmiła, że nie ma żadnych wiadomości, strach
o pannę Clarę ustąpił miejsca strachowi o Gabriela. „Wygląda na to, że
nie jest mi pisany spokój” – pomyślał książę. Usiadł do śniadania
z nadzieją, że wkrótce dowie się czegoś o bracie. Zanim ochmistrzyni
wyszła z salonu, polecił, by poinformowała jego matkę, a także resztę
służby o poprawie stanu panny Belmonte.
– Proszę przekazać tę informację również markizowi – dodał. –
Z pewnością bardzo się niepokoi.
Ochmistrzyni wyczuła ironię w jego głosie. Zapytała, czy życzy sobie
czegoś jeszcze.
– Tak, proszę chwilę zaczekać – odpowiedział. – Kiedy panna
Belmonte dojdzie do siebie i wróci do pracy, chcę, by informowała mnie
pani, jeżeli będzie miała jakiekolwiek problemy w kuchni.
– Nie rozumiem, ekscelencjo. Nie wiem, jakie problemy miałaby
mieć w kuchni panna Belmonte, wszak…
– Na pewno żadnych, jeżeli będzie miała ją pani w swojej pieczy –
przerwał jej. – Proszę też nie przyjmować więcej jej wypowiedzenia,
a w razie czego natychmiast mnie zawiadomić.
Pani Berenguer skinęła głową i oznajmiła, że powinien wiedzieć
o pewnej drobnej zmianie: z rozkazu pana Elquizy kuchnia nie była
dłużej pod jej rządami. Diega zdziwiła decyzja marszałka. Doña Úrsula
zawsze sprawnie wszystkim zawiadywała. Kiedy spojrzał na nią ze
zmarszczonym czołem, pospieszyła z wyjaśnieniami:
– Zaryzykuję stwierdzenie, że po ostatnich wydarzeniach don
Melquíades pragnie zrehabilitować się w oczach waszej ekscelencji,
staranniej i skuteczniej wykonując swoją pracę. Oczywiście
powiedziałam mu już, że niepotrzebnie bierze na siebie dodatkowe
obowiązki.
Diego cmoknął poirytowany. Miał wystarczająco dużo problemów,
a marszałek dokładał mu kolejnych, chcąc mu wynagrodzić przeszłość,
która została już głęboko pogrzebana, co mogło oznaczać utratę
kontroli nad służbą. Ponownie oddał więc władzę nad kuchnią
ochmistrzyni i kazał jej odejść. Po śniadaniu wybrał się na krótką
przejażdżkę konną, po czym wrócił do chorej, modląc się, żeby znowu
nie dostała gorączki. Dzięki Bogu temperatura nie wzrosła, a kiedy
Diego jadł kolację, poinformowano go, że panna Belmonte wreszcie
odzyskała przytomność i oznajmiła, że jest głodna. Odprawił służbę;
kiedy został sam, łzy, na które nie pozwolił sobie w obecności kapelana,
przerwały tamę powiek. Zakrył twarz dłońmi i zapłakał, w jedyny
sposób, w jaki płaczą mężczyźni: w samotności.
22 października 1721 roku
Wiadomość, którą Enrique dostał od Hernalda, powinna była
wywołać na jego twarzy uśmiech. Lakoniczne zdanie – „Nie było łatwo,
ale już po wszystkim” – wskazywało, że Gabriel de Castamar został
wyeliminowany z gry. Następna linijka zawiadamiała, że pomyślnie
przebiega także druga część planu: „Dzień po tym, jak dotrze do Was ta
wiadomość, wszystko wyjdzie na jaw. Listy trafią do obiegu pojutrze”.
Jednak te dwie informacje nie sprawiły mu spodziewanej przyjemności.
Wspomnienie Alby napełniło go smutkiem. Poczuł się pusty na myśl
o tym, że nawet jeżeli jego plan się powiedzie, nic mu jej nie przywróci.
Ta pustka była jego starą znajomą – niszczyła mu duszę, jeszcze zanim
stracił ukochaną.
Od zawsze wiedział, że jest w nim jakaś czarna dziura, która
pochłania wszystko, sprawiając, że czuje się pusty. Tylko dwa razy ten
żarłoczny wir nieco stracił na sile. Pierwszy raz, kiedy poznał Albę.
Drugi – paradoksalnie po jej śmierci, kiedy zamknął się pijany w swojej
izbie i użalał nad własnym losem. Co ciekawe, ocalił go wtedy
Hernaldo. Mimo zakazu wszedł do jego zabałaganionego, brudnego
pokoju. Spostrzegłszy poruszającego się w ciemnościach żołnierza,
Enrique kazał mu wyjść, ale ten stanął na wprost niego i przyglądał mu
się bez cienia strachu. Wtedy markiz wstał i dobył szpady, celując
w jego szyję.
„Zabiję cię za to, wiesz o tym?”
„Możecie to zrobić, ale nie odejdę”.
Enrique chciał wyładować na tym nieszczęśniku wszystkie swoje
żale, pragnął, by czarna dziura całkowicie go pochłonęła. Jednak
odwaga malująca się w oczach Hernalda, który składał życie w rękach
swojego pijanego pana, wzbudziła jego podziw. Jeszcze nigdy nie miał
służącego, który choć raz by mu się sprzeciwił, który by się zbuntował
i nie traktował jego poleceń jak nakazów prawa. Enrique wybuchnął
śmiechem, zrozumiawszy, że Hernaldo był pierwszy i prawdopodobnie
będzie także ostatni.
„Właśnie zdałem sobie sprawę, że nie mogę cię zabić” – powiedział,
zanosząc się pijackim śmiechem, i odrzucił szpadę w kąt izby. „To
żałosne, ale szczerze mówiąc… jesteś jedynym przyjacielem, jakiego
mam”.
Kiedy wypowiedział te słowa, zrozumiał, że Hernaldo stał się jego
wiernym towarzyszem. Nie spodziewał się tego, kiedy wyciągał go
z sewilskiego więzienia i zatrudniał jako siepacza do pomocy w swoich
intrygach. Żołnierz zaprowadził go do łóżka i zapytał, od jak dawna nie
śpi. Enrique w odpowiedzi wzruszył ramionami i przysiągł, że zniszczy
don Diega de Castamara, choćby za cenę własnego życia. Hernaldo
mechanicznie skinął głową, odkrywając kołdrę. Enrique złapał go za
poły.
„Nie słuchasz mnie!” – krzyknął. „Odebrał mi wszystko: zwycięstwo
w wojnie, kobietę, którą kochałem, tytuł granda, który był mi pisany!
Nie spocznę, dopóki nie straci wszystkiego, co posiada, choćbym miał
za to zapłacić życiem!”
Hernaldo tylko westchnął i wbił w niego swój kamienny wzrok.
„Nie dokonacie zemsty, jeżeli wcześniej nie wypoczniecie” –
odpowiedział.
Enrique położył się, ale zaraz poczuł, że jeżeli żołnierz opuści izbę,
pustka jeszcze się powiększy. Dlatego poprosił go, by nie odchodził.
Spędzili ostatnią z tamtych koszmarnych nocy razem, on w łóżku,
a siepacz na zydlu pod ścianą. Mijały kolejne lata, dni lepsze i takie,
kiedy miał ochotę skończyć z tym życiem. Wreszcie dokonała się w nim
przemiana i któregoś ranka wyszedł z mroku, zdecydowany dopełnić
zemsty.
Od tamtej pory myślał, że w miarę realizacji swojego planu będzie
stopniowo odzyskiwał szczęście, aż osiągnie jego pełnię. Tymczasem
czuł zaledwie satysfakcję. Los wstrętnego czarnucha z Castamar
wreszcie był w jego rękach. Żeby wypełnić pustkę w duszy, kazał mu
przejechać po plecach batem, by nigdy nie zapomniał, jakie miejsce
zostało mu przypisane na tym świecie. Kiedy już Murzyn dostanie
zasłużone baty, ludzie Hernalda mieli go wywieźć w skrzyni do
Portugalii, sprzedać pod zmienionym imieniem jako niewolnika
i wsadzić na statek płynący do Ameryki.
Istniała szansa, że wkrótce będzie miał jeszcze większe powody do
radości. „Listy trafią do obiegu pojutrze” – powtórzył w myślach. Don
Alfredo i don Francisco nawet nie podejrzewali, że ich życie ulegnie
nieodwracalnej zmianie, kiedy staną się pośmiewiskiem madryckiego
dworu. Pierwszy – człowiek o nieposzlakowanej opinii, znawca polityki,
kochany i szanowany przez dworzan i ich królewskie mości – okryje się
hańbą, kiedy wyjdzie na jaw, że jest sodomitą, który dopuścił się
odrażającego występku, na co Enrique miał jednoznaczne dowody.
Drugi był nie tylko libertynem – tę opinię już sobie zyskał i inni
mężczyźni darzyli go z tego powodu podziwem – ale też degeneratem.
Świadczyły o tym listy, które wysyłała mu doña Sol, markiza de
Villamar. Zapewniała w nich o przyjaźni łączącej ją z don Franciskiem
i zaufaniu, jakim się nawzajem darzą; w ostatnim z niepokojem
informowała, że jej przyjaciel po pijaku przyznał się do sodomickich
orgii, w których uczestniczył razem z don Alfredem de Carriónem.
Cóż z tego, że było to kłamstwo – wystarczało, że takie skłonności
miał don Alfredo. Żaden z nich nie mógł się bronić, wszyscy na dworze
wiedzieli, że zawsze trzymają się razem. Prześmiewcze pamflety
i dowody przeciwko obu szlachcicom będą krążyły po całym Madrycie;
pozostawało spokojnie zaczekać, aż podła ludzka natura dokona reszty.
Jeżeli chodzi o don Diega, Enrique zamierzał czym prędzej
przedsięwziąć stosowne kroki. W tym celu umówił się z zaniepokojoną
doñą Mercedes. Mógłby wybaczyć tej kobiecie wszystko, ale nie to, że
zamartwia się zniknięciem cepa. Jego rozmyślania przerwał lokaj, który
poinformował, że księżna czeka już na markiza na swoim wierzchowcu;
mieli wybrać się razem na przejażdżkę po posiadłości. Enrique skinął
głową i powiedział, że za chwilę zejdzie. Spalił list od Hernalda i ruszył
w stronę stajni.
Dojechali z doñą Mercedes do granic posiadłości, niedaleko
Boadilli. Po półgodzinie jazdy zsiedli z koni w zaciszu dębów; księżna
trwała w irytującym milczeniu. Enrique rzucił jej kilka spojrzeń, by
zachęcić ją do mówienia, aż wreszcie wspomniała o zniknięciu swojego
przybranego syna. Markiz okazał zrozumienie, licząc na to, że rozmowa
zboczy na temat kontrowersyjnej relacji pomiędzy księciem a kucharką.
Przez chwilę mierzył księżną wzrokiem i odkrył, że za wystudiowanymi
manierami, eleganckim kapeluszem i maską na twarzy kryje się
ogromny niepokój. Ten brudny Murzyn zawładnął jej sercem.
„Biedaczka” – pomyślał. „Szkoda, że taka kobieta jak ona cierpi
z powodu takiej miernoty”.
– Z pani miny wnioskuję, że wciąż nie ma wieści od don Alfreda.
Pokręciła głową i przycisnęła brodę do piersi.
– Nie powinna się pani zamartwiać. Jestem pewien, że wszystko
dobrze się skończy.
Znów musiał ją oszukać, by złagodzić niepokój malujący się na jej
twarzy. Powiedział sobie, że może to jedna z nielicznych oznak
człowieczeństwa, jakie mu jeszcze zostały; ogarnęło go z tego powodu
przyjemne wrażenie normalności.
– Jest pan lojalnym przyjacielem – stwierdziła doña Mercedes
w odpowiedzi na jego pocieszające słowa. – Zawsze był pan ze mną
w trudnych chwilach.
– I zawsze będę – zapewnił. – Jestem przekonany, że pani syn ma
się dobrze.
Milczała, jej jasne oczy wypełniły się obrazami z przeszłości. On
także nic nie mówił, czekając, aż księżna da upust swoim uczuciom.
– Pamiętam, kiedy mój Abel przywiózł go do domu – powiedziała. –
Był taki malutki, taki cichutki, taki czarny… Myślałam, że mąż postradał
zmysły.
Wystarczyło zobaczyć przygnębienie malujące się na jej twarzy, by
wiedzieć, że pękłoby jej serce na wieść, iż cepowi garbują skórę batem.
– Mąż nie powinien był narażać pani na takie przejścia. – Enrique
ujął jej dłoń, żeby ją pocieszyć. – Przysposobienie ciemnoskórego
dziecka jest wyłącznie źródłem problemów. Nikt z naszych nigdy nie
zaakceptuje go jako równego sobie. To czyste szaleństwo.
– Owszem – zgodziła się. – Ale choć dziwnie to zabrzmi, teraz
Gabriel jest moim synem.
Oboje milczeli przez kilka minut.
– Jeżeli pani chce, ja też go poszukam. Nie mogę patrzeć, jak pani
cierpi.
Podziękowała mu skinieniem głowy i złożyła na jego czole
pocałunek. Tak go tym zaskoczyła, że znieruchomiał. Rodzice nigdy nie
okazywali mu czułości. Matka poświęcała czas swoim kochankom,
a ojciec umacnianiu pozycji. Enrique poczuł nagłą potrzebę, by uwolnić
Murzyna i ochronić księżną przed cierpieniem. Po chwili oszołomienia
doszedł do siebie.
– Prawdziwą lojalność można udowodnić jedynie w najcięższych
chwilach – odparł ochrypłym głosem, próbując przezwyciężyć
wzruszenie.
Wsiedli na konie i dojechali do rzeczki Cabeceras. Enrique powoli
otrząsał się z przerażenia, jakie wzbudził w nim ten dowód sympatii.
Zrozumiał, że uczucia, jakimi darzy doñę Mercedes, mogą spłatać mu
figla – wiedział, że nigdy nie będzie jego matką, nawet jeżeli czasami
tego pragnął. Może wtedy byłby inny, mniej okrutny, bardziej niewinny.
Wziął głęboki oddech, odsuwając od siebie te myśli.
– Przynajmniej kucharka wyzdrowiała – napomknął. – To powód do
radości.
Tym razem nie kłamał. Bez Clary Belmonte pozostawała mu mało
skuteczna pomoc panny Amelii, a wiedział już, że to orka na ugorze.
Kiedy doña Mercedes westchnęła, odczytał jej myśli.
– Znajduje się pani w trudnej sytuacji, droga przyjaciółko.
Księżna skinęła głową, ściągając lejce, i niespokojnie poruszyła się
w siodle.
– Wiem. To nie jest normalne, żeby po tak długim czasie bez
kobiety u boku Diego skończył z własną kucharką – wyznała.
Enrique poczuł ulgę, słysząc to zdanie, które pozwalało mu wcielić
w życie jego plan.
– Może don Diego nie myśli trzeźwo.
– Mój syn zawsze myśli trzeźwo i to właśnie najbardziej mnie
martwi.
Dostrzegł niezabezpieczoną flankę – zrobił zatroskaną minę i utkwił
wzrok w księżnej.
– Pani prawdziwym problemem jest ta bezczelna niewiasta. Im
szybciej opuści Castamar, tym szybciej pani syn dojdzie do siebie.
On nie miał wątpliwości, że don Diego zakochał się w kucharce: od
niedzielnego ranka nie odstępował od jej łóżka, a była już środa. Nikt
nie kwestionował tego, że wywodziła się z dobrego domu, ale pomimo
swojego wykształcenia, które skłaniało ją do zabierania głosu, kiedy nie
powinna, teraz była zwykłą służką cuchnącą cebulą. Enrique zaczekał,
aż doña Mercedes odkryje to, o czym już wszyscy wiedzieli i czego
najbardziej bało się jej matczyne serce.
– Możliwe. Ale Diego nie pozwoli, by panna Belmonte odeszła –
stwierdziła. – Znając go, nie można wykluczyć, że zamierza pojąć ją za
żonę… a to byłaby prawdziwa tragedia. Dziedzic Castamarów w łonie
kucharki! O ile ona w ogóle może zajść w ciążę, ma już swoje lata, a mój
służący powiedział mi, że jej matka wydała na świat same córki.
– Niech się pani nie zadręcza – powiedział Enrique ze
zrozumieniem. – Nie mogę patrzeć, jak pani cierpi.
– Wystarczy, że o tym pomyślę, a od razu kręci mi się w głowie.
Markiz się ucieszył, że doña Mercedes jest w stanie dostrzec
problem i jego konsekwencje. Kiedy przejeżdżali przez mostek,
zatrzymał konia, żeby dodać dramatyzmu sytuacji i lepiej
wyeksponować swoją propozycję.
– Jeżeli pani pozwoli, mógłbym zasugerować pewne rozwiązanie…
– Proszę mówić, cokolwiek przyszło panu do głowy – nalegała
zaciekawiona. – Jeżeli to może pomóc…
Udał, że się waha. Targana niepokojem dama poruszyła się w siodle.
– Na Boga, proszę nie milczeć, don Enrique – powiedziała błagalnym
tonem.
– Najlepiej by było, gdyby znalazła pani kogoś, kto by z nią pomówił,
kto by jej wytłumaczył, ile zła wyrządza księciu swoją obecnością.
Uświadomił jej, jaki wybuchłby skandal, gdyby na dwór dotarła
wiadomość, że książę wyruszył w czasie burzy na poszukiwania
kucharki, a potem położył ją w swoich apartamentach. Gdyby do tego
rozniosła się plotka, że być może zamierza zaproponować jej
małżeństwo… Castamarowie nigdy by się po tym nie pozbierali –
powiedział z nadzieją, że doña Mercedes się z nim zgodzi. – Jeżeli
służąca postanowi odejść z własnej woli, pani syn uwolni się spod jej
wpływu.
Twarz księżnej pojaśniała.
– Może wystarczyłoby poszukać jej pracy w innym domu. Ludziom
z plebsu zależy tak naprawdę tylko na tym – dodał. – Najważniejszą
rzeczą jest znalezienie odpowiedniej osoby do tej jakże delikatnej misji.
Doña Mercedes spoglądała na niego tak, jakby był najlepszym
kandydatem: znany, zamożny szlachcic, a do tego elokwentny
i dyplomatyczny! Od razu poprosiła go o pomoc.
– Może pan mógłby spróbować, jest pan taki przekonujący.
To właśnie chciał usłyszeć. Przyzwolenie doñi Mercedes stwarzało
mu okazję, by zbliżyć się do służącej. Spojrzał na księżną z sympatią,
rozłożył ręce i skwapliwie odpowiedział, że z przyjemnością pomoże jej
w każdej sprawie. Oczywiście, że spróbuje! Rzecz jasna zamierzał
ponieść kompletną porażkę. „Biedna staruszka… Umrze na zawał,
kiedy się dowie, że jej syn znalazł się w ogniu krytyki”.
Enrique planował nagłośnić skandal, kiedy nadejdzie właściwy
moment. Trudno będzie udowodnić, że to on stoi za plotkami
rozpuszczonymi przez osoby trzecie. Książę tak otwarcie demonstrował
słabość do kucharki, że mógłby je roznieść którykolwiek ze służących.
Pozostawało dowiedzieć się, czy don Diego rzeczywiście zamierza
poprosić ją o rękę. Jeżeli impertynencka dziewczyna odrzuci
oświadczyny, skandal będzie jeszcze większy, jeżeli je przyjmie,
towarzystwo nie zaakceptuje ich związku. Enrique nie zamierzał jednak
kiwnąć palcem, dopóki nie sprawdzi, czy książę faktycznie planuje
małżeństwo; miał świadomość, że plotka może się obrócić przeciwko
temu, kto ją rozpuszcza, równie szybko, jak rozprzestrzenia się ogień
przy zmianie kierunku wiatru. Dlatego właśnie musiał porozmawiać na
osobności ze służącą i usłyszeć to z jej ust. Gdyby potwierdziła jego
domysły, plan unurzania księcia w błocie i skłonienia go do żądania
satysfakcji nabrałby wiatru w żagle.
– Spokojnie, droga przyjaciółko, jestem pewien, że wszystko się
ułoży. Proszę mi powiedzieć, kiedy mam to zrobić, a uczynię wszystko,
co w mojej mocy, by przekonać tę nieszczęsną kucharkę, że powinna
odejść.
ROZDZIAŁ 37

23 października 1721 roku
„Intrygi wiją się skrycie do chwili, gdy jest już za późno, by uniknąć
ich konsekwencji” – myślał Alfredo. Zbyt długo poruszał się pośród
dworskich dekoracji, by nie dostrzec czarnych chmur zbierających się
nad Castamar. Minął zaledwie dzień, odkąd Diego poprosił go, by
wyruszył do Escorialu na poszukiwanie jego brata, od którego nie miał
żadnych wiadomości, podczas gdy książę sam czuwał nad chorą
panienką Clarą.
„Nie masz powodów do zmartwień. Pewnie został, by dotrzymać
towarzystwa pannie Castro” – powiedział Alfredo przyjacielowi.
„To by znaczyło, że Gabriel jest w niej zakochany bardziej, niż myśli”.
Zaskoczyła go odpowiedź Diega. Alfredo nie wyobrażał sobie
związku czarnoskórego mężczyzny z panną z dobrego domu. Pomyślał
jednak, że nikt nie ma prawa ich osądzać, zwłaszcza on. Nie
kontynuowali rozmowy. Puścił się galopem w stronę Escorialu,
przekonany, że zastanie don Gabriela spacerującego z panną Amelią po
przyklasztornych ogrodach. Jednak kiedy dotarł na miejsce, parobek
powiedział mu, że w niedzielę o świcie don Gabriel wyruszył do
Madrytu po otrzymaniu zalakowanego listu, panna Castro zaś
pochowała matkę i zasmucona, wróciła do Kadyksu.
Alfredo pognał więc do pałacyku Castamarów przy ulicy Leganitos,
żeby sprawdzić, czy zastanie tam don Gabriela. Służba poinformowała
go, że pan spędził w domu cały poniedziałek, ale pod wieczór wyruszył
w drogę. Polecił, by dwie godziny po jego wyjeździe wysłano do
Castamar gońca z listem. To jeszcze bardziej zaniepokoiło Alfreda: do
wtorku w pałacu nie pojawił się żaden posłaniec.
Zmienił konia i pogalopował traktem na Illescas z zamiarem
odnalezienia panny Amelii. Zatrzymywał się przy każdym stanowisku
pocztowym między Getafe i Villaseca de la Sagra; wreszcie wieczorem
znalazł ją w gospodzie w Toledo. Panna Castro postanowiła zrobić sobie
przerwę w podróży, dzięki czemu Alfredo zdołał ją dogonić. Powitała go
życzliwie; widać było, że jeszcze nie pozbierała się po śmierci matki.
Przeprosił, że przeszkadza jej podczas kolacji, i wyjaśnił powód swojego
przybycia. Panna Amelia nie kryła niepokoju, kiedy dowiedziała się
o zniknięciu don Gabriela; odkąd pożegnali się w Escorialu, nie miała
od niego żadnych wiadomości.
Alfredo został na noc w gospodzie, a o świcie ruszył z powrotem do
Madrytu – trop się urwał. Droga zajęła mu pół dnia. Dotarł do domu
z sercem ściśniętym niepokojem. Wydawało się, że w centrum tej sieci
intryg znajduje się don Enrique. Niecny zakład o panienkę Clarę, napaść
na pannę Amelię, zabójstwo Daniela Forrada, a teraz zniknięcie brata
Diega. Alfredo podejrzewał, że don Gabriela spotkało coś złego, i bał
się, że także on sam może być celem markiza. Słowa, które don Enrique
skierował do niego w niedzielę w Castamar, nie padły przypadkowo: „Z
miłości zstąpiłem do piekieł, z miłości żyłem w ciemnościach i z miłości
zniszczyłem własną duszę. Za to nikt nie wie, czy pan kiedykolwiek
kochał, a jeśli tak… to kogo”. Kiedy Alfredo je usłyszał, zadrżał ze
strachu, że markiz zna jego sekret. „Za dużo dziwnych incydentów, na
pozór niepowiązanych, ale zachodzących w tym samym czasie” –
pomyślał Alfredo.
Wszedł po schodach. W drzwiach głównego salonu czekał na niego
majordomus Rodolfo del Río – najwierniejszy sługa, jakiego znał.
Wyglądał na zaniepokojonego. Zatrzymał go z wymuszonym
uśmiechem.
– Wasza wielmożność, muszę was uprzedzić, że w salonie czeka don
Ignacio del Monte. Jest nieco zdenerwowany – oznajmił przygnębiony.
Alfredowi wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że zdaniem
sługi – jedynego, który znał jego sekret – powinien natychmiast
wyrzucić Ignacia z domu. Alfredo zignorował go, jak ignoruje się rady
leciwego ojca, i wszedł do salonu, gdzie czekał na niego mężczyzna,
który przez długi czas był jego kochankiem.
Kiedy ich spojrzenia się spotkały, wróciło pożądanie. Ignacio
wyglądał jak zawsze: niebieskie oczy, mocno zarysowana szczęka, jasne
włosy. Tylko jego piękną twarz rzeźbiło teraz więcej zmarszczek. Dawny
ukochany podszedł do Alfreda ze swoim zniewalającym uśmiechem.
– Nie cieszy cię mój widok? – zapytał.
Alfredo przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie. Kochanek szalał
wtedy z wściekłości, obrzucał go obelgami, do jakich może popchnąć
tylko złamane serce. Jego majordomus odkrył, że Ignacio podbiera
Alfredowi duże sumy pieniędzy i przepuszcza je w karczmach; okazało
się, że jest ofiarą lichwiarzy i hazardu, który zawładnął jego duszą do
tego stopnia, że kochanek nie tylko okradał Alfreda, ale w dodatku się
zapożyczał. Wierzyciele zagrozili, że odetną mu nos i uszy, jeżeli nie
spłaci długów. Alfredo postanowił złapać go na gorącym uczynku: po
miłosnym zbliżeniu udał, że śpi, i zaczekał, aż Ignacio wstanie i pójdzie
do jego gabinetu. Kiedy nakrył go na kradzieży, ból wypalił piętno na
jego duszy. Alfredo nie chciał mu dać pieniędzy. Zdesperowany
kochanek wybuchnął infantylnym gniewem, wypowiedział raniące
słowa, które rozdarły Alfredowi serce. Chociaż w końcu wręczył
Ignaciowi potrzebną sumę, by ocalić mu życie, wyrzucił go ze swojego.
Mimo to zawsze wiedział, że mężczyzna wcześniej czy później wróci, by
poprosić o więcej.
– Nie jestem tu z powodu, o którym myślisz. Przyszedłem, bo jestem
ci winien przeprosiny – powiedział Ignacio, niebezpiecznie zbliżając się
do jego ust.
„Kłamie” – pomyślał Alfredo. „Jak zawsze”. Odsunął się od niego.
W przeszłości dał się oszukać, ale już więcej do tego nie dopuści.
Podszedł do intarsjowanego stolika i nalał dwa kieliszki okowity.
– Długo zwlekałeś z pokajaniem się za słowa, które wypowiedziałeś
tamtej nocy.
Ignacio zamachał rękami i pominął milczeniem to stwierdzenie,
odwracając wzrok niczym kiepski gracz.
– Jeżeli dalej będziesz mnie okłamywał, każę cię stąd wyrzucić –
ostrzegł Alfredo, podając mu kieliszek. – Ile przegrałeś tym razem?
Przyparty do muru, Ignacio spuścił głowę i przytaknął.
– Zabiją mnie, jeżeli nie zapłacę.
– Wynoś się – rozkazał Alfredo.
Miłość, którą do niego czuł, którą darzył go w przeszłości, była nie
do pogodzenia z jego uzależnieniem. Kiedy Ignacio podchodził, drżała
mu broda.
– Wysłuchaj mnie…
– Powiedziałem, żebyś się wynosił.
– Nie słyszałeś, że mnie zabiją?
– Nie obchodzi mnie to.
Na twarzy Ignacia malowało się przerażenie. Przypadł do Alfreda
i zaczął błagać, by okazał mu współczucie, zamieniając się
w groteskową, bezkształtną istotę, która wzbudziła w nim wstręt. Na
próżno szukał jego ust, obiecywał bezwarunkową wieczną miłość,
mówił, że nigdy o nim nie zapomniał, że zawsze nosił go w sercu.
Alfredo zamierzał odepchnąć przyjaciela i wezwać służących, by go
wyrzucili, ale wtedy Ignacio wyznał mu całą prawdę:
– Kiedy zobaczą, że wychodzę z twojego domu, zabiją mnie… Chcą,
żebym spędził z tobą noc!
To stwierdzenie uruchomiło alarm w głowie Alfreda. Prześladowcy
Ignacia wiedzieli, gdzie się znajduje, i wcale nie chodziło im
o pieniądze. Alfredo zawsze był przekonany, że przyjaciel dla własnego
dobra przemilczy ich zakazany związek. Prawo i społeczeństwo
potępiały wynaturzonych mężczyzn takich jak oni, nie wyobrażał sobie,
by ktokolwiek z własnej woli mógł się przyznać do tego występku.
A jednak jego dawny kochanek sprzedał ich sekret wierzycielom.
Alfredo nagle zrozumiał sens słów, które kilka dni wcześniej skierował
do niego don Enrique de Arcona, kiedy stwierdził, że nic nie wiadomo
o jego romansach. Już wtedy Alfredo przeczuwał, że wpadł w sieć,
którą markiz tkał wokół Castamar, i że trafił w nią również Francisco.
Gorszące skłonności mogły skazać Alfreda na wieczne wygnanie.
Wyobraził sobie pamflety z przedstawiającym go obraźliwym
rysunkiem krążące po dworze i poprzyklejane do fasad madryckich
kamienic.
Brutalnie spoliczkował Ignacia, który z płaczem padł na dywan. Były
kochanek budził w nim odrazę. Skazał Alfreda na osąd dworu, na
hańbę, którą okryje się jego nazwisko, na poniżające plotki – jego, który
był uosobieniem dyskrecji, który w milczeniu znosił to przekleństwo, nie
dzielił się z nikim swoim sekretem i utrzymywał go w kompletnych
ciemnościach, który nigdy publicznie nie flirtował i stronił od
nieprzyzwoitych miejsc. Zacisnął zęby tak mocno, że aż zazgrzytały.
Jego ojciec, don Bernardo de Carrión, który smagał mu plecy batem, by
nauczyć go dyscypliny, przewróciłby się w grobie, gdyby ta prawda
wyszła na jaw. „Ożeń się i postaraj o dziedzica” – powtarzał mu, kiedy
Alfredo był młody. Ale on nie posłuchał ojcowskiej rady. Nie ożenił się,
nawet nie miał takiego zamiaru. Związek rodziców pokazał mu, jak
niesprawiedliwe może być dla kobiety wyjście za mężczyznę, który jej
nie kocha i nigdy nie pokocha. Alfredo nie chciał ściągać nieszczęścia
na żonę, skazując ją na nieprzyjazne, jałowe małżeństwo.
– Dałem im nasze listy – powiedział Ignacio, gotów wyznać mu całą
prawdę. – Myślę, że jutro cały Madryt dowie się o naszym związku, bo
zamierzają je upublicznić.
Na dźwięk tych słów Alfredo z wściekłością uniósł pięść. Nagle
stanął mu przed oczami obraz ojca, który bił go za to, że źle dosiada
konia albo udziela błędnej odpowiedzi na jego pytanie. Z całej siły
uderzył się w udo, czyniąc zadość postanowieniu, że nigdy nie będzie
taki jak on. Ignacio objął Alfreda za nogi, błagał, żeby mu wybaczył,
tłumaczył się, że jest słabym człowiekiem, że go kocha.
– Kim oni są?! – zapytał Alfredo. – Czy za tym wszystkim stoi don
Enrique de Arcona?
– Don Enrique? To lojalny przyjaciel!… – wykrzyknął
z przerażeniem Ignacio. – Nie wiem, czemu o to pytasz… Nie wiem.
Z wyrazu jego twarzy Alfredo odczytał, że nie kłamie, ale to, że
uważał markiza za przyjaciela, potwierdziło jego podejrzenia.
– Mów! – wrzasnął. – Albo wywalę cię stąd na zbity pysk, żeby się
tobą zajęli!
– Nie wiem! Przysięgam! To jakichś pięciu mężczyzn z zasłoniętymi
twarzami… Nie wiem, kim są. Mam wielu wierzycieli!
Alfredo wyswobodził się z uścisku przyjaciela i opuścił salon.
Przebrał się, po czym wezwał majordoma, by dowiedzieć się, czy
Ignacio wciąż jest w domu.
– Nadal leży w salonie zwinięty w kłębek.
– Niech pan przygotuje dla niego pokój – rozkazał.
– Czy zostanie u nas na długo, wasza wielmożność?
– Panie del Río, proszę nie robić miny zarzynanego baranka. Jutro
każe mu pan odejść i niech broń Boże nie daje mu pan żadnych
pieniędzy. Obawiam się, że gdybym go teraz wyrzucił, nie dożyłby
świtu. Ja pojadę do pałacyku przy Leganitos, żeby sprawdzić, czy wrócił
don Gabriel, chociaż szczerze w to wątpię. Jeszcze tej nocy wyruszę do
Castamar. Jutro… Jutro będzie ciężki dzień, chciałbym porozmawiać
z Diegiem, zanim… dowie się od innych.
Przejechawszy przez pół miasta, dotarł do pałacyku Castamarów,
gdzie potwierdziły się jego obawy. Ponownie dosiadł konia. Kiedy
majordomus otworzył mu bramę, zobaczył chudą prostaczkę o rudych
włosach, która szykowała się, żeby zakołatać do wrót. Majordomus
podszedł do niej z wyciągniętymi rękami.
– Wynocha – powiedział. – W tym domu nie przyjmuje się
ladacznic.
– Łajdaku, niech pieron rombnie w ciebie i twoich zmarłych! –
krzyknęła, oddalając się od bramy.
– Kim jest ta kobieta? – zainteresował się Alfredo.
– Nie wiem, wasza wielmożność, była tu już ze cztery razy, pytała
o don Diega. Twierdzi, że ma mu coś ważnego do powiedzenia – odparł
majordomus. – To nierządnica, nie można jej ufać. Takie zawsze coś
kombinują.
Alfredo spiął wierzchowca ostrogami i dogonił kobietę. Widząc jego
wzburzenie, puściła się biegiem ze strachu, że ją pobije. Zaczął ją wołać,
ale skręciła w stronę placu Santo Domingo. Popędził konia, zajechał jej
drogę i rzucił pod nogi sakiewkę maravedí.
– Będą twoje, jeżeli ze mną porozmawiasz.
Kobieta nieufnie podniosła z ziemi pieniądze. Zsiadł z wierzchowca
i przedstawił się jako Alfredo de Carrión, baron de Aguasdulces i bliski
przyjaciel don Diega. Przywitała się niezgrabnym ukłonem, choć w jej
spojrzeniu nadal malowała się rezerwa.
– Nie wiem, gdzie wzieni tego Murzyna – powiedziała nagle. – Ale
wiem, kto go wzioł.
Serce podskoczyło Alfredowi do gardła. Podszedł do kobiety, chcąc,
by wyjaśniła, co ma na myśli. Wystraszona, zaczęła się cofać. Jej
przekrwiona ze strachu i chciwości twarz wskazywała, że nie
uczestniczy w spisku, a jedynie liczy na zarobek. Mamrotała pod nosem
niezrozumiałe słowa. Alfredo ponaglił ją do mówienia.
– Nie sondzem, żeby… żeby ta sakiewka była wystarczajonco
cienżka – powiedziała, podzwaniając monetami.
– Szantażujesz mnie, kobieto? – zapytał, marszcząc czoło.
– Eee… Ja nie wiem, co to znaczy – stwierdziła z wyuczonym,
zwodniczym uśmiechem. – Ale jak siem postaracie, coby sakiewka
ważyła wiency, bendziecie mogli nawet dosionść Pieszczochy.
Potrzebował od niej informacji. Gdyby kazał zakuć ją w kajdany, by
zmusić ją do mówienia, straciłby cenny czas, dlatego postanowił nie
targować się o jakieś głupie monety.
– W porządku, nie mam przy sobie więcej pieniędzy, ale jeżeli ze
mną pojedziesz…
Pokręciła głową i odsunęła się, nieufna niczym bezpański kot.
Przysunął się do niej, żeby złapać ją za rękę, gdyby próbowała uciec.
– Ja nie chodzem do cudzych domów, jeszcze mi życie miłe. Za
dwie godziny na placu Cebada, z drugom takom sakiewkom, i wszysko
wam wyśpiewam.
Mocno ścisnął jej ramię.
– Posłuchaj. Przywiozę ci drugą sakiewkę, ale nie dostaniesz więcej.
Lepiej, żebyś tam była, bo jak nie, to cię odszukam i spędzisz resztę
życia za kratkami.
Ladacznica przytaknęła i zanim zdążył zareagować, uciekła wąską
uliczką. Alfredo pogalopował do domu, gdzie napisał listy do Diega i do
Francisca: wyznał im swoje upodobania, zapewniając, jak bardzo mu
wstyd, że poznają jego sekret w taki sposób. Wybrał służących, którzy
mieli je dostarczyć, i uprzedził ich o niebezpieczeństwie, na jakie są
narażeni. Jego korespondencja mogła zostać przechwycona, a gońcy –
zamordowani. Przykazał, żeby udali się do domów jego przyjaciół
okrężną drogą, zachowując ogromną ostrożność.
Wziął pieniądze, wsiadł na konia i ruszył na umówione spotkanie,
uważnie się rozglądając. Kiedy ulicą Cava Alta de San Francisco
dojeżdżał do placu Cebada, powiedział sobie, że przecież każdy ma
jakieś sekrety, które ukrywa nawet przed samym sobą. Jak Diego, który
obdarzył głębokim uczuciem własną kucharkę, czy don Gabriel
zakochany w białej kobiecie. Chodziło o to, by zmierzyć się
z konsekwencjami, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Alfredo zamierzał
stawić im czoła z podniesioną głową, nawet gdyby miał przez to stracić
przyjaciół.
Gdy wjechał na plac, dostrzegł ladacznicę u wylotu Humilladero.
Wskazała, by skierował konia w pobliską, mniej uczęszczaną uliczkę
Sierpe. Kiedy skręciła za rogiem i stracił ją z oczu, przemknęło mu przez
myśl, że dał się zwabić w zasadzkę. Zaraz jednak doszedł do wniosku,
że to nie miałoby sensu. Tej kobiecie zależało wyłącznie na pieniądzach;
gdyby miał odpowiednią sumę podczas ich pierwszego spotkania, już
by mu wszystko powiedziała. Poza tym po co markiz miałby planować
skandal i jego towarzyską śmierć, skoro zamierzał go wcześniej zabić?
Na rogu Sierpe – wąskiego, ciemnego, niewybrukowanego,
zakręcającego w połowie zaułka – Alfredo zsiadł z konia. Podniósł oczy
i zobaczył, że Pieszczocha zatrzymała się właśnie na zakręcie. Ruszył
naprzód, w lewej ręce ściskał lejce, prawą przyłożył do rapiera. Kobieta
trzymała lampę o dwóch knotach. Rozejrzał się na boki; nagle twarz
ladacznicy skurczyła się w groteskowym grymasie, jej wystający
podbródek wysunął się jeszcze bardziej do przodu. Z jej piersi
wystrzeliło zakrwawione ostrze, czerwona fontanna opryskała ścianę za
jej plecami. Alfredo natychmiast dobył szpady. Zobaczył, że za kobietą
stoi duża postać o zasłoniętej twarzy. Podczas gdy konająca wydawała
z siebie chrapliwe dźwięki, nieznajomy odezwał się do niej oschłym
tonem:
– Pora spotkać się ze Stwórcą.
Morderca wyciągnął rapier z ciała Pieszczochy, która osunęła się na
ziemię jak odcięta od krzyżaka marionetka. Alfredo rzucił się w jego
stronę. Nieznajomy nie uciekł, czekał na niego ze spokojem. Kiedy
uchylił się przed jego celnym pchnięciem, Alfredo próbował wbić ostrze
w jego szyję i brzuch, ale przeciwnik odpowiedział prymitywnym,
szybkim skrzyżowaniem broni. Widać było, że nie uczył się szermierki,
ale miał duże doświadczenie. Alfredo uniknął ataku pionowym cięciem,
które tamten zablokował, dzięki czemu baron mógł wrócić na swoją
pozycję i zwiększyć dystans. Jednak morderca szybko go dopadł:
pchnął z prawej strony, odparł ostrzem atak, po czym wycelował w jego
brzuch. Alfredo błyskawicznie się odwrócił, próbując uciec przed
ostrzem szpady. Nie zdołał: poczuł, jak przeszywa mu ciało tuż pod
żebrem. Jęknął z bólu i bez wahania wyrżnął przeciwnika rękojeścią
w pierś. Zamiast odskoczyć, mężczyzna natarł na niego, popychając go
do tyłu. Alfredo potknął się o kamień i upadł na plecy, gubiąc kapelusz.
Pomyślał, że morderca wykorzysta przewagę, i desperacko machnął
szpadą, ale siepacz zniknął w mroku zaułka.
Wstał i dotknął boku: wyczuł głęboką ranę. Wtedy usłyszał ciche
rzężenie. Pieszczocha ostatkiem sił próbowała mu coś powiedzieć.
Podszedł do niej obolały i spojrzał na jej posiniałą twarz. Z ust kobiety
płynęły krew i ostatnie słowa. Starała się wybełkotać jakieś imię.
Przyłożył ucho do jej warg. Zanim ostatecznie straciła świadomość,
wymamrotała jedno słowo:
– Mańkut. Mańkut – powtórzyła.
Tego samego dnia, 23 października 1721 roku
Okazało się, że zniewieścialec nie nosi rapiera dla ozdoby –
Hernaldo musiał go dźgnąć, żeby ujść z życiem, wbrew stanowczemu
poleceniu markiza, który uprzedzał, żeby go nie ranić. Don Enrique
chciał, żeby sodomita stał się pośmiewiskiem, a nie zginął od
niefortunnego pchnięcia szpadą. Zaledwie dzień wcześniej jego ludzie
donieśli mu, że rozpytywał o Murzyna w pałacyku przy Leganitos.
Pewnie już wiedział, że don Gabriel wysłał do Castamar list, który nigdy
nie dotarł na miejsce. Niewykluczone też, że ta z pokiereszowaną
twarzą opowiedziała mu to samo, co Murzynowi w Escorialu. Nie dało
się już temu zaradzić. Jednak najwięcej problemów mogła im
przysporzyć Pieszczocha. Gdyby Hernaldo zjawił się chwilę później, ta
dziwka wyśpiewałaby baronowi wszystko, co wydarzyło się w El
Zaguán. Zapobiegł temu dzięki Mańkutowi i – co tu dużo ukrywać –
dzięki zrządzeniu losu.
Gdyby nie Hernaldo i jego ludzie, cep zabiłby Mańkuta
i pokrzyżował im plany. Były żołnierz uśmiechnął się, wspominając, jak
Murzyn załatwił Mańkutowi twarz: złamał mu kość w lewym policzku
i rozkwasił nos. Od tamtej pory Mańkut pragnął jak najszybciej
odzyskać siły, by osobiście wychłostać czarnucha. Wynajął izbę w El
Zaguán i oddał się pod opiekę Jacinty. Poprzedniego ranka spotkali się
w zamkniętym burdelu. Hernaldo chciał ostrzec Mańkuta, że siepacze,
których wynajął do porwania don Gabriela, mają trzymać gęby na
kłódkę, bo przy sprawie zaczął węszyć don Alfredo de Carrión.
Po jego wyjściu Mańkut usłyszał hałas za kuchennym
przepierzeniem. Podobno czekał bez ruchu, aż w końcu pojawiła się
Pieszczocha. Kiedy zapytał, co robi tak wcześnie w karczmie,
odpowiedziała, że dzisiaj jej kolej, by otworzyć przybytek. Mańkut ukrył
niepokój i od tamtej pory nie spuszczał jej z oka. Następnego ranka
poszedł za nią do pałacyku don Diega w Madrycie. Dzięki Bogu książę
był w Castamar. Mańkut postanowił czym prędzej o wszystkim
opowiedzieć Hernaldowi, ale nie mógł go znaleźć, bo siepacz don
Enriquego akurat rozprowadzał po Madrycie pamflety z karykaturą
sodomity i jego przyjaciela don Francisca. Ale przypadek jest potężnym
sprzymierzeńcem, jeśli działa na twoją korzyść.
Kiedy Hernaldo skończył rozwieszanie podobizn, przypomniał
sobie, jak któregoś dnia Mańkut spoliczkował Jacintę, kiedy
wspomniała o zleceniu dla jakiejś bogatej damy. Nie umknęło to jego
uwadze, nie przekonały go też skąpe wyjaśnienia siepacza. Pomyślał, że
najwyższy czas przeprowadzić tę rozmowę. Dziwki z El Zaguán
powiedziały mu, że Mańkuta nie ma, bo przez cały dzień go szuka. Nie
bardzo się tym przejął. Kiedy zobaczył Jacintę, poprosił, by weszła
z nim na górę. Zamknęli się w izbie, ona z nadzieją, że znalazła w nim
klienta, on – że wyciągnie z niej informacje, które rozwieją jego
podejrzenia. Kiedy ladacznica zaczęła się rozbierać, powstrzymał ją
uniesionym palcem.
„Mów, co wiesz o bogatej pani i zleceniu, o którym chciałaś
powiedzieć, zanim Mańkut uderzył cię w twarz” – rozkazał.
Zrobiła zdziwioną minę, jakby nie pamiętała, co mówiła tamtego
dnia. Wtedy złapał ją za szyję i przycisnął do ściany.
„Posłuchaj uważnie: albo wszystko mi powiesz, albo wybebeszę cię
jak maciorę” – zagroził.
Przerażona, skinęła głową. Kiedy ją puścił, opowiedziała mu,
zanosząc się kaszlem, że przed laty Mańkut dostał pewne zlecenie
w Castamar. Miało związek z końmi. Nie poznała damy, która go
zatrudniła, ale rozmawiała z mężczyzną występującym w jej imieniu.
Kiedy opisywała go jako „chuchro w okularach i fircyka”, Hernaldo
odgadł, że ten kloaczny szczur wyciął mu jakiś numer. Przerwał jej
opowieść i zapytał o nazwisko osobnika. Próbowała sobie przypomnieć,
ale upływ czasu zrobił swoje. Rzucił się na nią z pięściami.
„Przysiengam, że mi siem zapomniało!” – krzyczała. „Kojarzy mi
siem Durán czy jakoś tak”.
Wystraszona, opowiedziała mu, że skontaktowała rejenta
z Mańkutem, a kiedy ten zrozumiał, w czym rzecz, kazał jej odejść, żeby
nie musiał dzielić się z nią zapłatą.
„Zachował siem jak skurwysyn” – oznajmiła oburzona. „Ja mu
naraiłam tom robote, mógł mi przynajmniej cosik dać, tak czy nie?”
Drzwi izby nagle się otworzyły i pojawiła się w nich opuchnięta gęba
Mańkuta. Niezadowolony, zapytał, co tu razem robią. Przez chwilę
mierzyli się wzrokiem, Hernaldo z dłonią na rękojeści rapiera, Mańkut
na trzonku noża. Sługa markiza de Arcony wahał się, czy nie
wykorzystać osłabienia przeciwnika i od razu nie rozpłatać mu brzucha,
pomyślał jednak, że powinien najpierw zbadać całą sprawę. Rzucił na
pryczę kilka maravedí i powiedział, że chciał zakosztować słynnej
Jacinty; Mańkut zaniemówił. Stał nieruchomo, aż wreszcie dziwka,
bardziej zaprawiona w kłamstwach, wykrzyknęła, żeby Emilio przestał
bruździć jej w interesach i „nastempnym razem” pukał, zanim wejdzie.
To najwyraźniej przekonało Mańkuta, który zrezygnował z groźnej pozy
i wyjaśnił Hernaldowi, że mają problemy z Pieszczochą i że sam jest
zbyt osłabiony, by zająć się tą sprawą.
„Wystarczyło, że poszedłem cię szukać” – westchnął. „Dla kilku
escudo jest gotowa wszystko zepsuć. Od rana nie pojawiła się
w El Zaguán, czeka pod domem don Diega”.
Hernaldo czym prędzej dosiadł konia. Zobaczył ją, kiedy wracała
z pałacyku. Pomyślał, że już wszystko wyśpiewała, ale że był z natury
ostrożny, postanowił zaczekać, zanim ją zgładzi. Doszedł do wniosku, że
gdyby dziwka wzięła pieniądze, opuściłaby Madryt tego samego
popołudnia. To, że tego nie zrobiła, oznaczało, że musi jeszcze spotkać
się z tym, kto miał jej zapłacić. Poszedł za nią i zobaczył, że znika
w uliczce Sierpe. Zakradł się od drugiej strony, cicho, jak przystało na
dobrego żołnierza. Wtedy ujrzał zmierzającego w jej stronę sodomitę.
Nie mógł dopuścić, by powiedziała cokolwiek przy don Alfredzie. Baron
nie był w stanie go powstrzymać. „Tak jak nie powstrzyma skandalu,
który wybuchnie jutro o świcie” – pomyślał Hernaldo.
Trafili na jego kochanka przed ponad dwoma laty, i to niemal
zupełnie przypadkiem. Don Enrique brał udział w partii francuskiej
bassety. Podchmielony don Ignacio grał na kredyt, który zagwarantował
słowem honoru. O świcie był już winien olbrzymią sumę w escudo.
Wielu spośród obecnych zażądało zapłaty, między innymi markiz, który
porozumiewawczo spojrzał na Hernalda, by zajął się tym ochlaptusem,
jeżeli nie odda mu pieniędzy. Nieszczęśnik zapewnił, że wszystkie długi
ureguluje jego dobroczyńca, don Alfredo de Carrión. Wtedy markiz
wykupił od reszty graczy jego zobowiązania, czym zaskarbił sobie jego
sympatię.
Przez kilka miesięcy naiwny zwyrodnialec uważał don Enriquego za
swojego najlepszego przyjaciela, ten zaś wspierał finansowo jego nałóg
i podsyłał mu na noce efebów. Markiz udawał, że łącząca ich przyjaźń
jest dla niego ważniejsza od uprzedzeń i że choć nie popiera sodomii,
wierzy, że każda niepohamowana potrzeba powinna zostać
zaspokojona.
Wreszcie którejś nocy pijany don Ignacio wyznał mu w zaufaniu, że
don Alfredo był kiedyś jego kochankiem i że potwierdzają to listy
będące w jego posiadaniu. Dalej poszło już dość łatwo. Markiz przestał
dawać mu pieniądze i don Ignacio znów popadł w długi. Nawet się za
bardzo nie zdziwił, kiedy Hernaldo i czterech innych siepaczy
z zasłoniętymi twarzami napadli na niego i zagrozili mu śmiercią. To
wystarczyło, żeby oddał im korespondencję. W końcu porwali go
wieczorem z lupanaru, kazali mu iść do domu don Alfreda i spędzić
z nim noc. Był to najlepszy sposób na zdobycie wiarygodnego świadka.
Gdyby Ignacio nie wykonał zadania, pan kazał wypatroszyć go jak
królika. Tak właśnie funkcjonowały intrygi: przypominały domek z kart.
Walił się, jeżeli na czas nie zamknęło się komuś ust albo w danym
momencie wykonało niewłaściwy krok. Dlatego po rozmowie z Jacintą
Hernaldo doszedł do przekonania, że śmierć doñi Alby nie była
wynikiem przypadkowej zamiany koni, ale zamierzonego działania.
Bogata dama, rejent rozpytujący o Mańkuta… Hernaldo postanowił
dogłębnie zbadać tę sprawę, zanim rozzłości markiza.
Kiedy zbliżał się do domu, zauważył, że córka zapaliła lampy olejne.
Pomyślał, że powinien szybko znaleźć jej męża, by nie została
bezdzietną starą panną. Kręciło się przy niej dwóch czy trzech
absztyfikantów, w tym syn piekarza, który niedługo miał odziedziczyć
młyn. Poza tym Adela kształciła się na guwernantkę albo nauczycielkę:
gdyby po ślubie mąż zaczął się nad nią znęcać, mogła sobie poradzić
bez mężczyzny. Nie po to Hernaldo zapewnił córce wykształcenie, żeby
straciła niezależność. Chociaż Adeli podobał się syn piekarza, wciąż
nalegała, by ojciec jak najszybciej wyjechał z nią z Madrytu. Biedaczka
nie zdawała sobie sprawy, że to niemożliwe, że Hernaldo złożył
przysięgę markizowi. „Mężczyzna, który nie dotrzymuje słowa, nie jest
mężczyzną” – powtarzał jej wielokrotnie.
Kiedy otworzył drzwi, zobaczył, że Adela przygotowuje dla niego
kolację: potrawkę z karczochów i marchwi, a do tego razowy chleb. Na
jego widok jej radosny uśmiech zamienił się w grymas.
– Zabiłeś kogoś – rzuciła mu na powitanie.
Zobaczył, że jego kolet, rękawice i nogawice pokrywa krew
Pieszczochy. Przeklął się w duchu, zamknął drzwi i podszedł do
miednicy.
– Tak – odrzekł krótko.
Adela nic nie odpowiedziała. Nałożyła potrawkę do miski i nalała
wody do glinianego kubka. Hernaldo usiadł przy stole i powoli jadł.
Jego córka zasunęła zasłonę z pozszywanych kawałków płótna
i położyła się na swojej pryczy. Usłyszał, że płacze. Krajało mu się serce,
kiedy uświadomił sobie, że Adela nie jest w stanie pogodzić się z jego
życiem siepacza, co to dziś podrzyna gardło jakiemuś łajdakowi, jutro
zuchwałej dziwce, a pojutrze niewinnemu człowiekowi, który znalazł się
w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Ostrożnie przy niej
usiadł. Leżała odwrócona plecami.
– Ja nie mogę zmienić swojego życia, ptaszyno. Za to przed tobą
przyszłość stoi otworem. Może pora, byś przestała opiekować się ojcem.
Odwróciła się i wymierzyła mu mocny policzek. Potem znów
przekręciła się na drugi bok. Hernaldo nie miał jej tego za złe; przez
chwilę ściskał ją za rękę, po czym zmęczonym krokiem wrócił do stołu.
– Nigdy cię nie zostawię – powiedziała Adela zza kotary. – Ale jeżeli
jeszcze raz mi powiesz, żebym odeszła, zostanę dziwką tylko po to, żeby
ci dokuczyć.
Uznał, że zasłużył sobie na tę krzywdzącą odpowiedź. W milczeniu
wrócił do jedzenia. Przeżuwając razowy chleb i kawałek
niedogotowanego karczocha, odparł:
– Już nigdy ci tego nie powiem, ptaszyno.
Nie zareagowała. Jej szlochy po jakimś czasie ucichły. Hernaldo
długo nie mógł zasnąć. Siedział oparty o ścianę w mroku izby
i przyglądał się twarzom zmarłych, których jako żołnierz wyprawił na
tamten świat, patrząc każdemu z nich w zapadnięte oczy. Pomyślał, że
wcześniej czy później wraz z nimi będzie się smażył w piekle. Zasnął,
zastanawiając się, co zrobi z Mańkutem, jeżeli potwierdzą się jego
podejrzenia. Miał nadzieję, że kiedy się obudzi, promienie króla gwiazd
rozproszą cienie, które otaczały go coraz szczelniej.
ROZDZIAŁ 38

Tego samego dnia, 23 października 1721 roku
Wiał porywisty wicher, od którego drżały szyby w oknach. Clara
miała wrażenie, że chce się wcisnąć przez szpary, świst dobiegał nawet
z kominka, w którym płonął ogień. Zapadał zmierzch. Walczyły w niej
sprzeczne uczucia: przemożne pragnienie, by zobaczyć don Diega,
i chęć, by już nigdy więcej go nie spotkać. Minął dzień, odkąd odzyskała
świadomość i spostrzegła, że siedzi przy niej nieogolony, wyraźnie
zaniepokojony jej stanem. Nie zdążyła mu nawet podziękować, bo od
razu wezwał doktora Evarista.
Elisa powiedziała jej, że majaczyła, miała słabe tętno i wysoką
temperaturę. Clara nie potrafiła sobie przypomnieć, co wydarzyło się po
tym, jak wysiadła z powozu i zemdlała. Pamiętała jedynie bezkresne
pole, straszliwą burzę, pioruny, które odbierały jej rozum, i zimno, od
którego kostniało jej ciało. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyła, była
rozmazana twarz don Diega; pojawił się niczym zjawa i zaklinał ją, by
nie traciła przytomności. Podczas rekonwalescencji miała chaotyczne,
niedorzeczne wizje: ukazywały jej się anioły śmierci o zdeformowanych
twarzach zmarłego ojca, matki, siostry, doñi Úrsuli, a nawet poczciwej
pani Moncady ze szpitala. Spośród tych wszystkich mrocznych
demonów o znanych, zniekształconych obliczach wyłonił się don Diego;
trzymał jej życie na kotwicy, niczym Atlas dźwigający na barkach świat.
Widziała, jak ociera jej pot z czoła, jak trzyma ją za rękę, a nawet jak się
modli, klęcząc u jej stóp, choć wszyscy wiedzieli, że nie robił tego od
śmierci umiłowanej żony. Don Diego zanadto przejął się jej chorobą
i potraktował ją jak córkę doktora Belmontego, a nie jak swoją
kucharkę.
Zdziwiła się jeszcze bardziej, kiedy po zjedzeniu drobiowego
bulionu z ryżem i jajkiem na twardo, który przygotowała dla niej
Carmen del Castillo, odkryła, że leży w prywatnych apartamentach
księcia. Od razu pomyślała o służbie: w pałacu musiało wrzeć od plotek.
Dopiero rano dowiedziała się o szczegółach od Elisy, która przyniosła
jej na srebrnej tacy gorącą czekoladę, jajka na miękko i świeżo
upieczone, jeszcze ciepłe bułeczki. Na wieść o odejściu kucharki książę
natychmiast pojechał jej szukać, a następnego dnia wniósł ją na rękach
do pałacu i rozkazał, by ulokowano ją w jego komnacie, czym wywołał
ogólne poruszenie.
„Mówią, że się w tobie zakochał” – oznajmiła z subtelnym
uśmieszkiem przyjaciółka. „Wszyscy rozprawiają o tym
podekscytowani”.
Clara nie odpowiedziała; zdumienie i sprzeciw walczyły w niej
z uczuciem szczęścia. Przysięgła sobie, że na zawsze zapomni o don
Diegu, a teraz nie była w stanie przyswoić informacji, że jego
ekscelencja wyruszył na jej poszukiwanie, ocalił jej życie, położył ją we
własnej komnacie i czuwał nad nią w chorobie. Panienka z dobrego
domu, która w niej przetrwała, przekonywała, że książę zachował się,
jak przystało na dżentelmena, a nawet zrobił więcej, niż nakazywały
dobre maniery. Za to doświadczona przez życie Clara Belmonte
szeptała jej do ucha, że przecież jego ekscelencja nawet nie ruszył
palcem, kiedy ją upokorzono. Musiała się dobrze zastanowić, dokąd to
wszystko zmierza. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że o ile wcześniej
sprawił jej zawód, traktując ją jak towar i nie stając w jej obronie, kiedy
don Enrique poniżył ją przy gościach, teraz przekroczył granice
wytyczone przez jego pozycję społeczną, odkrywając przed wszystkimi
swoje uczucia. Zanim Elisa wyszła, Clara poprosiła ją szeptem o balię
z ciepłą wodą i kawałek mydła jej własnego wyrobu, przykazując, by
zachowała tę prośbę w największej tajemnicy.
Zgorszona Elisa nie miała innego wyjścia; znalezienie balii
i metalowej misy, w której partiami ukradkiem grzała wodę, zajęło jej
jednak trochę czasu. Clara umyła się, wytarła kawałkiem płótna
i przebrała w czystą koszulę. Potem z pomocą przyjaciółki powoli
wróciła do pościeli i wypłukała usta płynem sporządzonym według
receptury doktora Pierre’a Faucharda, którego jej ojciec poznał
w Angers podczas jednej ze swoich podróży. Zazwyczaj
przygotowywała go w kuchni: grzała sok z cytryny ze szczyptą soli
i popiołu ze zwęglonego ałunitu, który przelewała do małych buteleczek
i trzymała pod łóżkiem razem z mydłem. Po wyjściu Elisy pogrążyła się
we śnie.
Obudziła się chwilę przed tym, jak przyjaciółka przyniosła jej obiad
oraz nowe plotki krążące wśród służby. Zdziwiło ją, że don Diego nie
odwiedził jej przez cały ranek, tym bardziej że podobno kiedy
majaczyła w gorączce, nie odstępował jej ani na krok. Żeby nie
podsycać gadania, postanowiła o nic nie pytać. Gdy znów została sama,
zapragnęła rozprostować nogi, ale kiedy tylko wstała, zrobiło jej się
słabo i oblała się potem. W tym momencie do izby wszedł doktor –
zganił ją i kazał jej wracać do łóżka.
„Gdyby ojciec zobaczył, jak nierozważnie pani postępuje…” –
powiedział.
Nie podważyła tej opinii. Po badaniu znów została sama. Czas mijał
jej powoli, żałowała, że nie ma nic do czytania. Oparta o turkusowy
zagłówek, wpatrywała się w wyblakłe szare niebo za oknem. Ostatnie
promienie słońca oświetlały korony topoli chwiejące się na wietrze. Była
jak one, rozchwiana między uczuciami a rozumem. Pragnienie, by
zobaczyć don Diega i podziękować mu za ocalenie jej życia, za
poświęcenie i opiekę, coraz bardziej utrudniało jej dotrzymanie
obietnicy, że na zawsze o nim zapomni. To uczucie zrodziło się w niej
wbrew jej woli i nie wywołała go bynajmniej gorączka, która zawładnęła
nią kilka dni wcześniej. Clara doskonale wiedziała, skąd ono pochodzi:
z miejsca, do którego nie chciała zaglądać, miejsca niebezpiecznego, do
którego od śmierci ojca nikogo nie wpuszczała i do którego don Diego
niepostrzeżenie przeniknął. Zdawała sobie sprawę, że to uczucie może
stanowić dla niej zagrożenie: po pierwsze dlatego, że jest kobietą, a po
drugie – służącą księcia. Mimo to nadal się oszukiwała i wzbraniała
przed zgłębianiem tego, co do niego czuła. Za każdym razem, kiedy
ktoś pukał do drzwi, serce biło jej mocniej, pragnęła, by ją odwiedził,
choć wmawiała sobie, że nie chce go widzieć. Zmierzch dłużył jej się
tak samo jak cały dzień. Zjadła kolację w ciszy zakłócanej jedynie
trzaskaniem drew w kominku. Kiedy służący zabrał naczynia, okryła się
pierzyną, czując, że ogarnia ją niemoc.
Około jedenastej w nocy jej rozmyślania przerwały dwa stuknięcia
do drzwi. Przełknęła ślinę; odniosła wrażenie, że wiejący za oknem
mocny wiatr stał się jeszcze bardziej porywisty. Kiedy powiedziała
„proszę”, w progu stanął książę otulony zapachem lawendy, elegancko
ubrany i starannie ogolony. Uśmiechnął się do Clary i zapytał, czy może
wejść. Zdołała jedynie skinąć głową. Don Diego usiadł na jednym
z krzeseł bez poręczy. Trzymał w rękach książkę i gładził skórzaną
oprawę. Zapadła pełna napięcia cisza, jak wtedy, kiedy byli sami
i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Wreszcie don Diego wstał,
nie spuszczając z Clary wzroku.
– Pozwoli pani, że usiądę u wezgłowia pani łóżka? – zapytał.
Poczuła się dziwnie, kiedy udzielała mu pozwolenia: znajdował się
u siebie w domu, ona nadal była jego służącą, a mimo to traktował ją
tak szarmancko. Przysunął krzesło do łóżka, usiadł i podał jej książkę –
dzieło Dominga Hernándeza de Macerasa z ubiegłego wieku
zatytułowane Księga sztuki kulinarnej. Księgarz utrzymywał, że autor był
kucharzem w domu akademickim Oviedo w Salamance i spisał potrawy
mniej wyrafinowane niż te, które serwowano na dworze, ale bardzo
smakowite. Odruchowo wyciągnęła rękę po prezent, ale don Diego ujął
jej dłoń i spojrzał na nią tymi swoimi oczami jakby namalowanymi przez
Murilla.
– Jeżeli mi pani pozwoli – powiedział – chciałbym zacząć od
przeproszenia za to, że nie mogłem odwiedzić pani tego ranka, co
z pewnością bym uczynił, gdybym nie musiał pilnie udać się do
Escorialu. Mój brat już od kilku dni nie daje znaku życia, podobnie jak
don Alfredo, który wyruszył na jego poszukiwanie. Byłem zmuszony
wybrać się do tej miejscowości, by zasięgnąć informacji. Niestety
niewiele się dowiedziałem.
– Nie powinniście mnie przepraszać, ekscelencjo – odparła. – Wasz
brat i wasz serdeczny przyjaciel mają pierwszeństwo. Zrobiliście już
wystarczająco dużo, otaczając mnie tak troskliwą opieką. Nawet nie
wiecie, jak bardzo jestem wam za to wdzięczna.
– Panno Belmonte, to ja dziękuję, że znów jest tu pani z nami,
i przepraszam za upokorzenie, jakie spotkało panią z powodu mojej
głupiej dumy.
Zamierzała mu odpowiedzieć, ale nie dopuścił jej do głosu.
– Pragnę wprzódy wszystko pani wyjaśnić i proszę, by zechciała
mnie pani do końca wysłuchać – ciągnął pojednawczym tonem. – Nie
oczekuję, że wybaczy mi pani uchybienie, jakiego się względem pani
dopuściłem, ale proszę przynajmniej pozwolić, że naprawię wyrządzoną
szkodę. Choć wiem, że to słaby argument, powiem na swoje
usprawiedliwienie, że nic nie sprawiłoby mi większej radości niż
stanięcie w pani obronie tamtego wieczoru. Nie uczyniłem tego
z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że don Enrique nie jest moim
przyjacielem, wręcz przeciwnie. To właśnie duma pchnęła mnie do
przystania na ten głupi zakład. Nie przewidziałem konsekwencji, jakie
może on mieć dla pani.
Clara zmarszczyła czoło, słysząc to kategoryczne stwierdzenie. Była
przekonana, że markiz jest przyjacielem don Diega i że książę
uczestniczył w tym widowisku jako możnowładca obojętny na
cierpienia uboższych klas.
– Don Enrique został zaproszony do pałacu na życzenie mojej matki,
która dała się zwieść jego dobrym manierom. Ja mam jednak powody,
by przypuszczać, że pragnie on zaszkodzić mnie, nazwisku Castamarów
i prawdopodobnie także bliskim mi osobom. Możliwe również, że stoi
za zniknięciem mojego brata. Nie stanąłem w pani obronie, by nie
zdradzić głębokiego uczucia, jakim panią darzę. Moja obojętność miała
na celu wyłącznie… ochronienie pani przed złowrogimi zamiarami,
jakie żywi wobec mnie don Enrique.
Wzruszyły ją słowa księcia, prostolinijność, z jaką zadeklarował
swoje uczucia. Była podekscytowana niczym głupi podlotek,
rozemocjonowany szlachetną ideą małżeństwa. „Zapanuj nad
nerwami” – przykazała sobie. „Musisz się uspokoić, żeby nie było po
tobie nic widać”. Poza tym don Diego przyznał, że popełnił błąd, godząc
się na zakład, a to, że nie ochronił jej przed perwersyjnym markizem,
wynikało z jego opiekuńczości, a nie z poczucia wyższości zarzucanego
przedstawicielom jego klasy.
– Po drugie – kontynuował, zaczerpnąwszy powietrza –
dowiedziałem się, że don Enrique zachował się względem pani
nieprzystojnie, dopiero po przeczytaniu pożegnalnego listu, który była
pani łaskawa do mnie napisać. Gdybym o tym wiedział, może być pani
pewna, że nie puściłbym mu tego płazem i nie miałbym obiekcji, by
publicznie okazać swoje uczucia.
Kurczyła się, słuchając jego przemowy. Niesprawiedliwie go osądziła
i teraz jeszcze bardziej doceniała to, co dla niej zrobił. Uświadomiła
sobie, że wyruszając na jej poszukiwania, zdradził swoje uczucia,
niestosowne dla człowieka o jego pozycji społecznej, a co gorsza,
odsłonił je także przed markizem. Zadała sobie pytanie, dlaczego
w takim razie książę pozwala, by don Enrique nadal przebywał w jego
pałacu, zwłaszcza jeżeli wątpił w czystość jego intencji i podejrzewał, że
może być odpowiedzialny za zniknięcie don Gabriela.
– Niezależnie od wszystkiego, nie istnieje żadne usprawiedliwienie
dla niewybaczalnego przewinienia, jakim było niestanięcie w pani
obronie, a zwłaszcza narażenie pani na ten nonsensowny zakład. Jak
słusznie pani zauważyła, wiedziałby to każdy prawy człowiek. Muszę
panią poinformować, że wszyscy obecni, a zwłaszcza don Alfredo, który
zaproponował tę zabawę, przyznali, że żałują tego, co się stało, i pragną,
bym w ich imieniu prosił panią o wybaczenie.
Skinęła głową, nie odwracając wzroku. Zapadła cisza; nadeszła kolej
Clary, by ją przerwać. Wpatrzona w hipnotyzujące źrenice księcia, które
zdawały się nie wiedzieć, co to lęk, dziewczyna oparła się o poduszkę,
z zaschniętym gardłem i ściśniętym z nerwów żołądkiem. Zdobyła się
na wysiłek i powiedziała:
– Ekscelencjo, ja… Muszę wam podziękować, że ocaliliście mi życie,
a jednocześnie kolejny raz przeprosić, że uchybiłam dobremu
wychowaniu, kiedy tamtego wieczoru podniosłam na was głos.
Postąpiłam głupio, nie pozwalając wam się wytłumaczyć. Jestem pewna,
że gdybym to zrobiła, nie doszłoby do tych wszystkich zdarzeń.
W związku z tym nie mam wam czego wybaczać. Żadna służąca nie
mogłaby sobie wymarzyć lepszego pana.
– Pani nie jest tylko… służącą – odparł. – Przynajmniej dla mnie.
Siedzieli ze splecionymi dłońmi niczym rzeźby ogrodowe, ciesząc
się tą rozkoszną chwilą onieśmielenia i bezruchu. Przez moment Clara
miała wrażenie, że są fragmentem ryciny nadwornego malarza Joségo
Garcíi Hidalga zmarłego kilka lat wcześniej, twórcy kilku portretów
wiszących w Castamar. Patrząc na łagodne oblicze don Diega,
dziewczyna przeniosła się myślą do początku wieku, do balów
w salonach don Joségo Antonia, sympatycznego hrabiego de Mora,
podczas których tańczyła menueta, do dworskich manier i beztroski,
o której zapomniała, zmuszona do walki o przetrwanie. Pomyślała, że
powinna zachować rozwagę, bo choć książę wyznał, że darzy ją
głębokim uczuciem, wiedziała, że kiedy już otworzy swoje serce, będzie
za późno, by ponownie je zamknąć. Uświadomiła sobie, że w czasie tej
chwili milczenia nie oderwali od siebie wzroku.
– Nigdy nie widziałam u żadnego mężczyzny równie ekspresyjnego
spojrzenia jak wasze – wypowiedziała na głos swoją myśl.
– Odwzajemniam jedynie pani wzrok – odrzekł don Diego
z uśmiechem.
Clara poczuła, że ogarnia ją strach, zrozumiała bowiem, że jeżeli
pójdzie dalej tą drogą, wystarczy chwila wahania ze strony księcia, by
skazać Clarę na towarzyski ostracyzm. Ale jego spojrzenie emanowało
taką siłą, takim bezpieczeństwem, że jej demony cichły, gdy tylko
spoczywał na niej jego wzrok. Niepewna przyszłości, chciała odwrócić
oczy, ale wtedy książę delikatnie ujął ją za brodę i zmusił, by dalej na
niego patrzyła.
– Proszę się niczego nie obawiać – powiedział. – Jeżeli mi pani na to
pozwoli, nigdy pani nie opuszczę.
Jego słowa zaparły jej dech, zmrużyła oczy, powstrzymując łzy.
Zaciskała usta, by nie wyjawić mu swoich uczuć, strachu, że zabłądzi
w uliczkach dzielących ich światy, że znów znajdzie się w skrajnej
nędzy, narażona na szyderstwa, które wywołują zawiedzione nadzieje.
Książę przyłożył jej palce do ust i pokręcił głową, nie chcąc, by
powiedziała coś, czego mogłaby potem żałować. Powoli się do niej
przysunął; zamknęła oczy i uległa głęboko skrywanemu pragnieniu,
przełamując największy lęk, jaki kiedykolwiek czuła, który ostrzegał ją,
że powinna jak najprędzej opuścić komnatę. Nie zrobiła tego.
W momencie, kiedy don Diego dotknął jej ust, otulając ją zapachem
lawendy, rozległo się pukanie do drzwi.
Odsunęła się, zawstydzona, a on, bardziej pewny siebie, posłał jej
uśmiech, jakby w ogóle się tym nie przejął. Odczekał kilka sekund,
wyprostował się i powiedział „proszę”. W progu stanęła doña Úrsula.
Znów skojarzyła się Clarze z czarną smoczycą zdolną pożreć ją
wzrokiem.
– Przepraszam, że przeszkadzam, wasza ekscelencjo, ale przyszedł
list od don Alfreda i pomyślałam, że chcielibyście jak najprędzej go
przeczytać – poinformowała usłużnym, uprzejmym tonem.
Don Diego wstał z krzesła, a ochmistrzyni odwróciła głowę w stronę
Clary.
– Cieszę się, że pani stan uległ poprawie – powiedziała.
Clara odwzajemniła jej spojrzenie i podziękowała jej ruchem dłoni.
– Wszyscy pragniemy, by odzyskała pani pełnię sił i mogła jak
najprędzej wrócić do pracy – dodała doña Úrsula, dając Clarze do
zrozumienia, że jej miejsce jest w kuchni, a nie w książęcej komnacie.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Don Diego przykazał ochmistrzyni,
żeby zostawiła list w jego gabinecie, do którego zaraz się uda. Doña
Úrsula obrzuciła Clarę jednym z tych swoich spojrzeń, od których
zamierała dusza, i wyszła, pożegnawszy się ukłonem z jego ekscelencją.
Clara odczekała chwilę, zanim się odezwała, by nabrać pewności, że
ochmistrzyni nie podsłuchuje pod drzwiami. Spojrzała na don Diega,
wyraźnie zaniepokojonego wiadomością o liście. Przełknęła ślinę
i powiedziała, że najlepiej będzie, jeżeli nazajutrz wróci do swojej izby.
Przytaknął, jakby rozumiał jej delikatną sytuację. Znów popatrzył na nią
tak, jak podziwia się anioła.
– Nie spodziewam się po tym liście dobrych wiadomości i obawiam
się, że będę zmuszony wyjechać – wyjawił. – Spieszę jednak panią
uspokoić: mam nadzieję, że do mojego powrotu odzyska pani pełnię sił,
bo pragnę przeprowadzić z panią osobistą rozmowę.
Zaczerwieniona, zdołała jedynie skinąć głową. Chciała go poprosić,
by wreszcie ją pocałował. Siedziała nieruchomo, licząc na to, że znajdzie
w sobie wystarczająco dużo siły, żeby go pożegnać. Don Diego chwycił
ją za rękę, kolejny raz rozpraszając jej obawy.
– Dziękuję za wasze słowa – powiedziała mu wreszcie. – Będę
czekała z niecierpliwością na naszą rozmowę.
Wstał i pożegnał się z uśmiechem.
Została sama. Serce ściskał jej strach. Nie chciała robić sobie
nadziei, że podczas tej obiecanej rozmowy don Diego poprosi ją o rękę.
Przekonywała samą siebie, że to kompletne szaleństwo, sprzeczne ze
zdrowym rozsądkiem. Książę wydawał się tak pewny siebie, że opierała
się na jego sile i miała wrażenie, że nie musi się o nic martwić, bo on
wszystkim się zajmie. Dała się ponieść tym myślom, wyobrażając sobie
życie, które nie należało do niej: długie galerie Castamar, wieczerze
w pałacu Buen Retiro, wizyty w alkazarze. Wrócił do niej tamten sen,
kiedy tańczyła z jego ekscelencją w sali balowej, podczas gdy na
zewnątrz huczały armaty. „Nawet w najśmielszych marzeniach mój
ojciec nie brał pod uwagę takiego małżeństwa” – pomyślała. „I to bez
żadnego posagu”.
Uśmiechnęła się na dźwięk dobiegających zza drzwi podniesionych
głosów. Piętro niżej dwie osoby prowadziły burzliwą dyskusję. Uśmiech
zniknął z jej twarzy, kiedy zwalił się na nią ciężar rzeczywistości.
Z jednej strony była skonfundowana i przerażona, przytłoczona słowami
don Diega, który obiecał jej rozmowę po swoim powrocie. Z drugiej
drżała z podniecenia, jakiego nie czuła od lat. Jeżeli powodem tej
sprzeczki była ona, oznaczało to, że jego ekscelencji nie przeszkadza jej
pozycja społeczna i praca służącej; że jest na tyle odważny, by narazić
na szwank swój tytuł. Modliła się, żeby te krzyki słyszała tylko ona, a nie
cała służba. Nagle pękła zapora hamująca uczucia, których Clara już nie
potrafiła powstrzymać. Dziewczyna skuliła się w lnianej pościeli
i wybuchnęła płaczem, uświadomiwszy sobie, że jest bezgranicznie
zakochana w księciu.
ROZDZIAŁ 39

Tego samego dnia, 23 października 1721 roku
Úrsula przemierzała korytarze trawiona niepokojem, przekonana, że
doña Alba przewróciłaby się w grobie i wyrzekła męża, gdyby
zobaczyła, do jakiego stopnia dał się omamić dobrym manierom jakiejś
kucharki. Ochmistrzyni była w stanie zrozumieć słaby charakter
mężczyzn, ale nie don Diega, którego zawsze postrzegała jako giganta
pośród insektów. Okazała się naiwna, nie umiała czytać w ludzkich
sercach. Szczyciła się tym, że potrafi kontrolować wolę innych,
a pokonała ją własna ślepota. Clara Belmonte zajęła niepokojąco dużo
miejsca w sercu jego ekscelencji. Úrsula domyśliła się tego już wtedy,
kiedy ruszył za nią jak pies za suką w rui, niepomny na szacunek, jaki
był winien swojej zmarłej żonie, ale teraz zyskała stuprocentową
pewność.
Kiedy przyniosła księciu wiadomość o liście, zobaczyła i usłyszała
więcej, niżby chciała. Okazało się, że drzwi są uchylone, była więc
świadkiem rozmowy księcia z Clarą Belmonte. Wyznał jej, że nigdy jej
nie opuści, i przysunął się, aby ją pocałować. Na myśl o tym, że
kucharka może zostać panią Castamar, Úrsula dostała skurczu jelit
i postanowiła przerwać tę scenę. Jednak nie to było najgorsze.
Kiedy pożegnała się z jego ekscelencją i panną Belmonte, zamknęła
drzwi i udała, że odchodzi. Zrobiła kilka kroków, po czym wróciła na
palcach i przyłożyła ucho do drewnianej powierzchni; dzięki temu
usłyszała, jak książę proponuje kucharce rozmowę na osobiste tematy.
Znała don Diega wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeżeli obieca
kucharce małżeństwo, żadna siła nie powstrzyma go przed
dotrzymaniem słowa, a to oznaczałoby zgubę dla Castamar. Nie
wyglądało też na to, żeby Clara Belmonte zamierzała odrzucić
zaręczyny – Úrsula widziała przecież, że chciała go pocałować.
Ochmistrzyni pomyślała, że jeżeli temu nie zaradzi, niedługo
Belmontowie rozpanoszą się w tym świętym miejscu. Ród Castamarów
miała przedłużyć kucharka po trzydziestce! Do tego z rodziny, w której
przychodziły na świat same kobiety! „Na Boga” – pomyślała Úrsula.
„Książę oszalał”.
Walcząc z mdłościami, pospiesznie wróciła do swojej izby. Zamknęła
drzwi na klucz, wydobyła spod łóżka czysty nocnik i zwymiotowała całą
kolację. Wyciągnęła się na materacu, próbując zapanować nad
przyspieszonym oddechem. Musiała czym prędzej coś wymyślić.
Wstała, przepełniona bezsilnym gniewem, i zaczęła walić pięściami
w ścianę, aż poczuła, że zaraz eksplodują jej dłonie. Wyrzucała sobie, że
zanadto skupiła się na wojnie o władzę z don Melquíadesem
i zlekceważyła to, co kucharka ugrała po cichu swoimi liścikami.
Odzyskanie kontroli nad kuchnią byłoby marnym zwycięstwem, jeżeli
Clara Belmonte zostałaby panią całego pałacu. Úrsula musiała poszukać
sprzymierzeńców, którzy dostrzegliby czarne chmury wiszące nad
Castamar. Nie dysponowała żadnymi środkami, by zapobiec
zaręczynom, dlatego potrzebowała kogoś, kto by takowe posiadał.
W tym momencie jej wzburzenie opadło. Był ktoś, kto rozumiał
niebezpieczeństwo grożące nazwisku Castamarów i kto miał szczególny
wpływ na księcia: doña Mercedes. Úrsula wiedziała, że powinna
podejść ją taktownie, nie mogła po prostu przed nią stanąć i wyjawić, że
podsłuchała prywatną rozmowę jej syna. Musiała zrobić to niby
przypadkiem, spontanicznie, by nie ściągnąć na siebie podejrzeń
o niedyskrecję. Westchnęła i żwawym krokiem ruszyła na poszukiwanie
księżnej. Pomyślała, że pewnie siedzi w saloniku orientalnym i gra
w oczko ze swoim dobrym przyjacielem don Enriquem. Weszła na
piętro. Po drodze minęła kilku służących, którzy dopiero teraz kończyli
pracę. Nie zwróciła na nich specjalnej uwagi, choć dostrzegła, że paru
uciekło, by nie obarczyła ich jakąś nową prośbą czy poleceniem.
„Lenie” – pomyślała z pogardą. „Nie ma nic gorszego niż gnuśność
takich miernot”. Wreszcie dotarła do saloniku, zwanego orientalnym
z powodu wystroju zaprojektowanego przez doñę Albę, która
sprowadziła przedmioty i meble ze Wschodu, głównie z Chin, z czasów
słynnej dynastii Ming.
Úrsula zdecydowanie zapukała do drzwi. Usłyszała głos doñi
Mercedes zezwalający jej na wejście do środka. Tak jak ochmistrzyni
się spodziewała, pani grała w karty z markizem. Úrsula przywitała się
grzecznie i zapytała, czy życzą sobie czegoś jeszcze. Księżna wskazała
ruchem dłoni, że ochmistrzyni może udać się na spoczynek, i zbliżyła
kartę do lampy, by odczytać jej kolor. Úrsula podziękowała
i poinformowała, że książę otrzymał list od don Alfreda; wyraziła
nadzieję, że przynosi dobre wieści o don Gabrielu. Doña Mercedes
i markiz jednocześnie podnieśli głowy; na jej twarzy malował się
niepokój, na jego – wyniosła nerwowość, której Úrsula nie umiała
zinterpretować.
– Jak dawno przyszedł ten list? – zapytał don Enrique.
– Zaledwie kilka minut temu. Kiedy poszłam poinformować o nim
jego ekscelencję, przerwałam mu… – odczekała kilka sekund, jakby
szukała odpowiedniego słowa – rozmowę z panną Belmonte.
Doña Mercedes wstała, by odszukać syna. Nie zwróciła uwagi na
znaczące milczenie ochmistrzyni. Úrsula pomyślała, że jej strategia
zawiodła, ale wtedy księżną zatrzymał głos markiza.
– Jakiego rodzaju rozmowę pani przerwała?
Úrsula nie odpowiedziała; don Enrique nie był jej panem, nie miała
obowiązku wypełniać jego rozkazów w obecności doñi Mercedes, której
rzuciła pytające spojrzenie. Księżna zmieniła się na twarzy, kiedy
zrozumiała, że scena, którą ochmistrzyni widziała, nie była kurtuazyjną
wizytą złożoną chorej. Z posępną miną zrobiła krok w jej stronę.
– Może pani odpowiedzieć, pani Berenguer.
Krygując się, Úrsula udała, że wolałaby o tym nie mówić.
– To prywatna sprawa jego ekscelencji, która mnie nie dotyczy.
– Pani może nie, ale za to księżnej owszem – odparł don Enrique. –
Proszę nam wreszcie powiedzieć, co się stało.
Ponownie zamilkła, świadoma, że im dłużej będzie się opierać
naciskom, tym więcej argumentów zyska, gdy przyjdzie jej się z tego
tłumaczyć przed don Diegiem. Doña Mercedes zadośćuczyniła jej
pragnieniom, pełna obaw przed tym, co kryje jej milczenie. Podeszła do
niej z surową miną i rozkazała, by Úrsula wyznała wszystko, co słyszała
albo widziała, w grę może bowiem wchodzić przyszłość całego
Castamar.
– Pani Berenguer – powiedziała doña Mercedes, nie mogąc
powstrzymać drżenia brody – nikt nie zarzuci pani niedyskrecji,
wykonuje pani rozkaz księżnej, która kiedyś była panią tej posiadłości.
Udając, że daje za wygraną, Úrsula o wszystkim jej opowiedziała:
o deklaracji don Diega, o przerwanym pocałunku, o prawdopodobnym
zamiarze poproszenia kucharki o rękę. Doña Mercedes musiała usiąść,
słuchając jej słów. Úrsula powtórzyła, że usłyszała to przypadkiem przez
uchylone drzwi. Markiz podziękował jej za pomoc i ku jej zdumieniu
wręczył jej dwie czterorealówki.
– Taka gratyfikacja powinna wystarczyć – powiedział.
Úrsuli zbielały usta, zrobiła krok w tył, powstrzymując się przed
okazaniem oburzenia. Rzuciła zaskoczonemu markizowi lodowate
spojrzenie.
– Czuję się w obowiązku odmówić przyjęcia tych pieniędzy, nawet
jeżeli miałabym was tym urazić, ale zrobiłam to wyłącznie po to, by
chronić jego ekscelencję – oznajmiła kategorycznym tonem.
Zaskoczony markiz parsknął śmiechem i schował pieniądze.
– Na miłość boską, don Enrique! Pani Berenguer nie należy do tego
rodzaju służących – powiedziała doña Mercedes, machając ręką. –
Może być pani pewna, że dzisiejszej nocy wyświadczyła pani
Castamarom ogromną przysługę.
Úrsula czuła na sobie bezlitosne spojrzenie markiza; za każdym
razem, kiedy kierował na kogoś swój wzrok, miała wrażenie, że don
Enrique może go zadeptać jak mrówkę. Doña Mercedes wybuchnęła
płaczem, jakby zniknięcie jej syna Gabriela i to, co przed chwilą
usłyszała, wystarczyło, by zamienić resztę jej życia w koszmar. Starsza
pani teatralnie zamknęła oczy; pewnie wyobrażała sobie, że już stała się
ofiarą małżeństwa, do którego jeszcze nie doszło, rzucanych szeptem
żartów i kpiących spojrzeń, a wszystko z winy jej nieobliczalnego,
impulsywnego syna. Don Enrique podszedł, żeby ją pocieszyć.
– Pani syn musi mieć duszę pełną udręki, jeżeli stracił rozum dla
kucharki – powiedział.
Doña Mercedes wstała i ze złością strąciła karty na podłogę.
– Ma duszę pełną czego innego. Czas, żeby wziął pan sprawy
w swoje ręce, don Enrique – rzekła, kierując się w stronę drzwi. – Pani
Berenguer, gdy tylko kucharka dojdzie do siebie, proszę zaaranżować
jej spotkanie w cztery oczy z markizem. Skoro ja nie potrafiłam odwieść
mojego syna od tego szaleństwa, miejmy nadzieję, że don Enrique zdoła
uzmysłowić tej kobiecie, jakie nieszczęście ściągnie na Castamar, jeżeli
przyjmie oświadczyny Diega. Zrobi to pani ze względu na mnie, ze
względu na wszystkie te lata, które spędziła pani w pałacu, na Castamar
i oczywiście na doñę Albę, której nikt nigdy nie zastąpi.
Tym razem Úrsula nie była w stanie udawać wahania. Wystarczyła
wzmianka o doñi Albie, by jej serce przepełniły duma i pewność, że
postępuje właściwie. „Należy pomagać panom we wszystkim, w czym
tylko można, także w naprawianiu błędów” – pomyślała. Przytaknęła,
stojąc ze spuszczoną głową. Kiedy kątem oka dostrzegła, że doña
Mercedes wyrusza na poszukiwanie księcia, zostawiając markiza
z kartami w dłoni, czym prędzej ruszyła jej śladem, przekonana, że od
wyniku konfrontacji matki z synem zależy przyszłość jej i Castamar.
Kiedy drobnymi kroczkami podążała za księżną, pomyślała, że doña
Mercedes już wcześniej uzgodniła z markizem, jak powinni postąpić
w takiej sytuacji. Jej interwencja była tylko katalizatorem. Pani
rozpytywała o syna nielicznych służących, którzy o tej porze jeszcze
pełnili dyżur; wskazali jej, że książę przebywa w zbrojowni. Doña
Mercedes bez wahania skierowała się w tamtą stronę, świadoma, że
Úrsula idzie kilka kroków za nią. Zdenerwowana, zeszła po schodach
i gwałtownie otworzyła drzwi. Don Diego przygotowywał się do
wyjazdu przy zapalonych lampach. Úrsula przezornie została na
korytarzu, przyklejona do ściany.
– Oszalałeś! – krzyknęła doña Mercedes do księcia.
– Matko, nie zaczynajmy tego od początku. Muszę natychmiast
ruszać do Madrytu. Powinienem koniecznie porozmawiać z Alfredem…
– Myślisz, że jestem dumna z tego, iż mój syn ugania się za
kucharką?
Úrsula obserwowała całą scenę przez uchylone drzwi. Don Diego
pakował do sakw knoty, kule i proch, wydając z siebie prychnięcia
świadczące o rosnącym zdenerwowaniu.
– Matko, zostawmy to… – odparł.
– Nie! Chcesz, żebym w milczeniu patrzyła, jak się ośmieszasz? –
zapytała doña Mercedes i stanęła na wprost syna.
Don Diego pokręcił głową i obszedł ją, żeby wyjąć z szafy koc.
Powtórzył ostrzegawczym tonem, żeby matka nie wracała do tego
tematu.
– Myślisz, że mówię to przez wzgląd na tę biedną służącą, która
omal nie umarła? Mówię to przez wzgląd na ciebie. Gdyby na dworze
dowiedzieli się, że…
– Wystarczy! – krzyknął, waląc pięścią w stół. – Muszę jechać do
Madrytu! Koniecznie powinienem…!
Przerwał, kiedy księżna wymierzyła mu policzek. Úrsula zobaczyła
przez szparę, jak don Diego zaciska szczęki, hamując gniew.
– Nie będziesz podnosił na mnie głosu, Diego de Castamarze! –
wrzasnęła doña Mercedes. – Jestem twoją matką i należy mi się
szacunek!
Książę zacisnął pięści, z jego oczu sypały się iskry. Drgały mu
policzki i mechanicznie kręcił głową. Doña Mercedes ciągnęła:
– Wysłuchasz wszystkiego, co mam ci do powiedzenia. Naraziłeś na
szwank nazwisko swojego ojca i całego rodu, kiedy postanowiłeś
ponownie się nie żenić, naraziłeś je na szwank, kiedy pognałeś za tą
kucharką, i teraz znów je narażasz, jeżeli choćby rozważasz to
szaleństwo! Gdyby przynajmniej była młoda! Może wcale nie będzie
w stanie dać ci dzieci! A jeśli już, to same córki, jak jej matka! Myślałeś
o tym? Jeżeli się z nią ożenisz, co się stanie z nazwiskiem Castamarów?!
– W takim razie niech się matka modli, żeby dała mi syna, bo jest
waszą jedyną szansą na przedłużenie rodu! – odpowiedział grzmiącym
głosem.
– Nie w taki sposób, Diego! Nie po to przekazano ci dziedzictwo
wielu pokoleń!
– Dosyć! To ja jestem panem Castamar! – wykrzyknął, wprawiając
w drżenie ściany. Cisnął sakwy na podłogę, po czym podszedł do stołu
i jednym ruchem ręki zmiótł wszystko, co na nim leżało. – To ja
zarządzam tym nazwiskiem, jak robił to przede mną mój ojciec,
i przysięgam przed Bogiem, że jeżeli Clara Belmonte przyjmie moje
oświadczyny, zostanie moją żoną, choćbym musiał przepołowić świat
i odciąć się od wszystkich, którzy sprzeciwiają się temu małżeństwu,
łącznie z matką!
Zapadła złowroga cisza. Úrsula słyszała tylko przyspieszony oddech
księcia, który wrócił do pakowania. Pomyślała, że lepiej, by nie zastał jej
pod drzwiami, kiedy wyjdzie ze zbrojowni, dlatego ukryła się
w przylegającej do niej komórce, gdzie trzymano płótno i parciane
worki. Wysłuchawszy rozmowy matki z księciem, ochmistrzyni doszła
do przekonania, że jej jedyną nadzieją jest markiz de Soto: może on
przemówi do rozsądku Clarze Belmonte i kucharka zrozumie, że godząc
się na to małżeństwo, doprowadzi Castamar do ruiny.
– Za pozwoleniem, matko, powinienem ruszać do Madrytu –
oznajmił don Diego, przerywając milczenie. – Z listu, który otrzymałem,
wynika, że wszystko, co nam się przydarzyło, jest dziełem chorego
umysłu don Enriquego.
– Don Enrique jest lojalnym przyjacielem, który…
– Niech go matka nie broni! – przerwał jej. – To zapewne on stoi za
napaścią na pannę Amelię, za zniknięciem Gabriela i za skandalem,
który o świcie dotknie Alfreda. Nie tylko ja tak uważam, Gabriel
również tak myślał, podobnie jak inni, zresztą niech sama matka
przeczyta – rzekł, podając jej jakiś list. – Niech się matka za bardzo nie
obwinia, to ja pozwoliłem, aby markiz nadal przebywał w tym domu, bo
wolałem mieć go na oku. Nie mam żadnych dowodów, wygląda na to,
że nikt ich nie ma. Ale już ich nie potrzebuję. – Po tych słowach,
rozjuszony, ruszył w stronę drzwi zbrojowni.
Úrsula zaczekała przyczajona, aż książę odejdzie, po czym po cichu
opuściła schowek pachnący pszenicą, jęczmieniem i konopiami. Doña
Mercedes stała oparta o ścianę, trzymając w drżących dłoniach list;
wyjątkowo nie odgrywała przedstawienia. Wyraźnie posmutniała, jej
oczy wypełniły się szczerymi łzami. Kartka wypadła jej z zesztywniałych
palców. Úrsuli było jej ogromnie żal; zapukała do drzwi i podeszła, żeby
ją pocieszyć.
– Najlepiej będzie, ekscelencjo, jeżeli położycie się do łóżka
i odpoczniecie – zasugerowała.
Doña Mercedes wyprostowała plecy, jakby zmotywowały ją gwizdy
teatralnej publiczności. Úrsula odniosła wrażenie, że zależy jej, by wyjść
z tego pomieszczenia z godnością odpowiadającą jej pozycji.
– Może się pani udać na spoczynek, pani Berenguer –
powiedziała. – Zużyła dziś pani wystarczająco dużo energii.
Kiedy księżna wyszła, Úrsula uprzątnęła zbrojownię, którą wybuch
jego ekscelencji zamienił w istne pobojowisko. Nie chciała, żeby
nazajutrz rano rusznikarz, don Rodrigo Arteta, pomyślał, że zakradli się
tu złodzieje. Jej uwagę zwrócił leżący na podłodze list od don Alfreda.
Podniosła go i rozejrzała się na wszystkie strony, by upewnić się, że
towarzyszy jej jedynie światło dwóch lamp. Przeczytała pierwszą stronę,
na której baron pisał o swojej wyprawie do Escorialu, zniknięciu don
Gabriela, podejrzeniach wobec don Enriquego de Arcony, rozmowie
z panną Amelią, spotkaniu z ladacznicą i obiecanych informacjach,
które – jeśli Bóg pozwoli – przekaże mu listownie jeszcze tego wieczoru.
Druga strona traktowała o problemie całkiem innej natury.
Jest jeszcze jeden powód, który skłonił mnie do napisania
tego listu. To bez wątpienia najtrudniejsze wyznanie, jakie
kiedykolwiek poczyniłem i prawdopodobnie poczynię. Mimo
skrępowania i wstydu, które budzi we mnie ta sprawa, nadszedł
czas, bym zwierzył się Tobie i Franciscowi, do którego również
napisałem. Jutro o świcie cały Madryt, łącznie z królem, królową
i resztą dworu, dowie się o listach, które swego czasu
kierowałem do jedynej osoby, jaką kiedykolwiek kochałem,
czego już zawsze będę żałował. Kompromitujące i hańbiące
w oczach Boga i ludzi jest to, że chodzi o mężczyznę, don
Ignacia del Montego. Ten sekret ciążył mi przez całe życie,
a teraz, kiedy w pewnym sensie wyszedł już na jaw, czuję się
poniekąd wyzwolony, mogąc Ci o nim powiedzieć. Nie będę
niczemu zaprzeczać, nie zamierzam się też ukrywać. Robiłem to
już zbyt długo, a nigdy nie byłem tchórzem. Niemniej
zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciał mnie widzieć i więcej się
do mnie nie odezwiesz, podobnie jak Twoja matka, której ta
wiadomość przysporzy cierpienia, bo wiem, jak wielką darzy
mnie sympatią.
Na koniec chciałbym ostrzec Cię przed don Enriquem.
Niespełna dwa dni temu, kiedy podczas burzy wyruszyłeś na
poszukiwanie panny Belmonte, odbyliśmy nieprzyjemną
rozmowę. Zarzuciłem mu wtedy, że nie potrafi kochać. Z jego
odpowiedzi domyśliłem się, że zna mój sekret. Bardzo możliwe,
że to on puścił w obieg moje listy. Nie jest to niezbity dowód, ale
na pewno wskazówka. Obawiam się, że również Francisco może
paść ofiarą jego spisku. Nie pojmuję, co skłania tego człowieka
do działania na Twoją i naszą szkodę.
Twój oddany przyjaciel
don Alfredo de Carrión, baron de Aguasdulces
Postscriptum: Jak już Ci mówiłem, nie zapomnij przekazać
pannie Belmonte moich najszczerszych przeprosin za
upokorzenie, na jakie została narażona z mojej winy. Ludzie to
giętkie istoty, skazane na to, by mówić jedno, a robić drugie.
Kiedy zdobędę informacje od ladacznicy, wyślę Ci drugi list.
Kiedy Úrsula skończyła czytać, po plecach przeszedł ją dreszcz.
Teraz już potrafiła zinterpretować wyraz, jaki przybrała twarz don
Enriquego, kiedy dowiedział się o wiadomości od don Alfreda: ostry,
zimny grymas i spojrzenie bezlitosnego drapieżnika. Wystraszył się, że
jego plan się nie powiódł. Markiz przebywał w pałacu, list mógł narazić
go na bezpośrednie niebezpieczeństwo, jeżeli z jakiegoś powodu
pragnął krzywdy Castamarów i ich najbliższego otoczenia. Don Enrique
nie domyślał się jednak drzemiącej w Úrsuli niszczycielskiej siły. Może
i była tylko ochmistrzynią, ale zrobiłaby wszystko, żeby chronić ten
dom, dom doñi Alby i don Diega.
Úrsula złożyła list i zgasiła lampy. Zamknęła drzwi, a kiedy się
odwróciła, wpadła na markiza. Zapadła grobowa, nieprzyjemna cisza.
Ochmistrzyni pomyślała, że tak jak ona podsłuchała rozmowę don
Diega i jego matki, tak on szpiegował ich wszystkich z któregoś
z pomieszczeń w korytarzu. Pokłoniła się i zamierzała odejść, ale
zaszedł jej drogę, demonstrując swoją wyższość szlachcica.
– Oddaj mi list – zażądał, wyciągając rękę.
– Obawiam się, że nie jest skierowany do was, wasza wielmożność –
odparła, unosząc brodę, by pokazać, że się go nie boi.
– Wiem, że nie jest do mnie, mimo to mi go oddasz.
Popatrzył na nią jak na bezwartościową istotę, którą mógłby
zdeptać. Odpowiedziała mu swoim lodowatym spojrzeniem. Nie dała
się zastraszyć, choć wiedziała, że sprzeciwia się woli możnowładcy.
Odczekała kilka sekund, po czym przysunęła twarz do jego oblicza
i wbiła w niego rozogniony wzrok.
– Nie – powiedziała stanowczo.
Don Enrique posłał jej złowrogi uśmiech, który ostrzegał, że
wystarczy jedno pstryknięcie palców, a nazajutrz przestanie oddychać.
Pozostała zimna niczym sopel lodu, zahartowana przez trudy życia.
Przed oczami stała jej twarz doñi Alby. Postawa Úrsuli mówiła, że
ochmistrzyni nie ulegnie jego woli, a już na pewno nie dlatego, że ją
zastraszył. Markiz uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby ta konfrontacja
sprawiała mu przyjemność, po czym groźnie uniósł laskę. Úrsula
obrzuciła go lekceważącym, pogardliwym spojrzeniem.
– Możecie mnie uderzyć, jeżeli taka jest wasza wola, nie będziecie
pierwszym mężczyzną, który to uczyni, ale uprzedzam was, że ostatnim
razem, kiedy jakiś szlachcic zamierzył się na służącego jego ekscelencji,
został obity i omal nie stracił życia – oznajmiła lodowatym tonem.
Markiz wybuchnął śmiechem, elegancko odwrócił się na pięcie
i ruszył w stronę schodów wiodących na piętro. Oddalał się triumfalnym
krokiem, jakby odniósł zwycięstwo, jakby wcale nie interesował się
tamtym listem.
– Gdybym znał wcześniej pani charakter, pani Berenguer –
powiedział, nie odwracając głowy – oddałbym wszystko, żeby mieć
panią u siebie na służbie. Jest pani wymarzoną ochmistrzynią!
Śmiech oddalał się wraz z przewrotnym markizem. Úrsula musiała
głęboko odetchnąć, zanim ruszyła się z miejsca. Obchodząc pałac,
pomyślała, że ten człowiek nie jest zwykłym szlachcicem oddającym się
towarzyskim rozrywkom. Poczuła w ustach znajomy gorzki smak, który
podchodził jej do gardła z dna żołądka. Strach. Ostrzegał ją, że don
Enrique, panna Belmonte i miłość, jaką darzy ją don Diego, mogą
zmienić jej życie. Próbowała się pozbyć tego wrażenia, ale im bardziej
walczyła, żeby się od niego uwolnić, tym głębiej zapuszczało w niej
korzenie.
Po powrocie do izby szybko się rozebrała. Sprawdziła, czy drzwi są
zamknięte, jakby w ten sposób mogła odegnać myśl, że duch jej męża
niczym lis skradał się za nią korytarzami Castamar. Weszła do łóżka
i wtuliła się w pościel. Spowita blaskiem dogasającej świecy,
z przerażeniem wyobraziła sobie, że mąż wita się z nią z przeszłości
i ostrzega, że terror, którego przy nim doznała, może wrócić w każdej
chwili.
24 października 1721 roku
Sol patrzyła zmieszana, jak Francisco jeździ konno po topolowym
zagajniku będącym częścią jej posiadłości. To był dla niej
niezapomniany tydzień, który dla hrabiego zakończył się
w dramatyczny sposób. Jego przyjaciółka Leonor pożegnała ich
poprzedniego dnia, tłumacząc, że chciałaby już wrócić do Walencji.
Francisco był wstrząśnięty listem od Alfreda, w którym przyjaciel
ujawniał swoje skłonności, nie podejrzewał jednak, jaka tragedia spotka
wkrótce jego samego.
Przyjechał do posiadłości w Montejo w poniedziałek i jeszcze tej
samej nocy Sol przyjęła go w swojej alkowie, płonąc z pożądania. Po
tym pierwszym zbliżeniu nastąpiły kolejne: nazajutrz w południe, po
sjeście i w nocy, kiedy jego przyjaciółka poszła już spać. Francisco
zabiegał o jej względy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, nadskakiwał
jej podczas spacerów, posiłków i wypraw na ryby. Wreszcie Sol złożyła
broń i bezwiednie puściła w niepamięć afront, jaki jej wyrządził, nie
zapraszając jej na ucztę w Castamar. Miała świadomość, że dała się
uwieść szczęściu, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała.
Sielankę przerwało nadejście listu od don Alfreda. Baron informował
przyjaciela, że jego skłonności wyszły na jaw, i ostrzegał, że i on może
paść ofiarą intrygi uknutej przez don Enriquego. Po przeczytaniu
wiadomości Francisco zamilkł, zawiedziony i przepełniony bólem. Cały
madrycki dwór wiedział już o nieobyczajnych upodobaniach don
Alfreda.
„To na pewno sprawka tej kanalii, don Enriquego” – stwierdził
hrabia.
„Nie wiesz tego, mój drogi” – odparła Sol. „Nie możesz oskarżać
markiza, nie mając żadnych dowodów”.
„To ten łajdak. Od dawna spiskuje przeciwko Castamarom i wygląda
na to, że także przeciwko nam”.
Jego słowa głęboko ją zaniepokoiły. Starała się znaleźć jakieś
rozwiązanie, które pozwoliłoby ocalić ich związek, bała się, że Francisco
może ucierpieć, jeżeli postanowi zmierzyć się z najniebezpieczniejszym
człowiekiem, jakiego znała – markizem.
„Ta sprawa z Alfredem złamała mi serce, nie wiem, co robić…” –
wyznał. „Nie chcę go więcej widzieć, a jednocześnie czuję, że
powinniśmy jak najprędzej wrócić do Madrytu, na wypadek gdyby
Diego potrzebował mojej pomocy. Nie wiem… Nie wiem” – powtarzał
zdesperowany.
„Ciii, już dobrze, mój kochany, już dobrze. Gdyby tak było, na pewno
by do ciebie napisał” – odpowiedziała Sol, całując go w usta. „Zaczekaj
z powrotem, aż wszystko się uspokoi, zaczekaj, aż uspokoi się twoje
serce. Człowiek nie myśli trzeźwo, kiedy ma zranioną duszę”.
Wiedziała, że kiedy Francisco wróci do Madrytu, wcześniej czy
później odkryje, że to ona przyczyniła się do zniszczenia jego reputacji.
Delikatnie objęła go za szyję, wbiła w niego wzrok i przełknęła ślinę.
„Posłuchaj mnie” – powiedziała, powodowana poczuciem winy.
„Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię z tym samego, wiedz, że przy
tobie jestem”.
„Dziękuję” – odparł. „Dziękuję, że nie wykorzystujesz tego jako
broni w naszej bezsensownej walce o władzę”.
„Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nie w tak trudnej sytuacji.
Zostańmy tutaj, Madryt nie ucieknie, zaczekaj, aż przejdzie burza. Don
Alfredo nie wyświadczył ci przysługi, ukrywając przed tobą swój
grzech”.
Francisco zgodził się zostać. Sol dotknęła ustami jego warg, by
okazać mu swoją miłość; odpowiedział jej szczerym pocałunkiem,
wyczuła jednak, że ma pęknięte serce.
W posępnym milczeniu patrzyła, jak nieobecny duchem, jeździ
konno po zagajniku. Wreszcie znalazła godnego siebie mężczyznę,
który był dla niej oparciem w najtrudniejszych chwilach, i pozwoliła, by
wymknął jej się z rąk. Dopiero teraz zrozumiała, że spisek don
Enriquego zniszczy życie Francisca bardziej, niż przypuszczała.
Zażyłość łącząca go z don Alfredem, ich braterstwo, to, że wszędzie
pojawiali się razem, tylko potwierdzi oskarżenie, które sama wysunęła
w liście do markiza. Naiwnie myślała, że chodzi o zwykły szantaż, że
każda strona będzie mogła przedstawić swoją wersję. Początkowo
zamierzała wytłumaczyć się przed Franciskiem, że don Enrique i jego
złowrogi siepacz wymusili na niej napisanie tego oszczerczego listu.
Teraz miała świadomość, że ukochany by jej nie uwierzył. Znał ją już
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie dałaby się tak zastraszyć i że
w jakiś sposób musiała maczać w tym palce. Na nic zdałoby się
tłumaczenie, że nie miała pojęcia o skłonnościach jego przyjaciela ani
o konsekwencjach, jakie on sam poniesie z jego winy. Francisco nie
chciałby jej słuchać. Dlatego tak czepiała się jego obecności i chciała jak
najdłużej trzymać go z dala od Madrytu, by nacieszyć się tym, co już
straciła. Przykazała majordomowi, by oddawał jej każdą zalakowaną
wiadomość, która przyjdzie na jego nazwisko.
„Przeklęty markiz” – pomyślała. „Mam nadzieję, że opuści ten świat
w męczarniach”. Wywnioskowała, że ten szakal musi mieć wobec
Castamarów jakieś szeroko zakrojone, ambitne plany, których częścią
jest zdyskredytowanie przyjaciół księcia. Ale przecież don Diego miał
po swojej stronie monarchę, należał do jednego z najbardziej
wpływowych i najzamożniejszych rodów w Hiszpanii. Jego losy były jej,
prawdę mówiąc, obojętne – teraz liczyło się tylko to, by nie stracić
Francisca.
Odchyliła się na oparcie, przeświadczona o zbliżającej się
katastrofie. Mijały kolejne godziny. Mogła się z nim tylko od czasu do
czasu kochać i okazywać mu czułość, którą odwzajemniał. Francisco
przez resztę dnia niewiele się odzywał, z każdą upływającą godziną
w jego oczach malował się coraz większy smutek. Ogarnął ją niepokój,
jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła.
Pomyślała, że Francisco odżyje po poobiedniej sjeście, ale tak się
nie stało. Z powodu poczucia winy trudno jej było go pocieszać. Przez
całe popołudnie niemal nie zamienili słowa; on leżał z głową na jej
kolanach, ona głaskała go po włosach. Rozgoryczenie na dobre
zapuściło korzenie w jej sercu. Bez kolacji udali się do sypialni.
Rozebrała się i położyła obok kochanka, owładnięta tęsknotą za
szczęśliwymi chwilami. Przywarła do niego, opierając głowę na jego
piersi. Nie mogła zapanować nad strachem, który w ciszy wylał się zza
jej powiek. W głębi duszy wiedziała, że płacze nie tylko dlatego, że
zdradziła i zmanipulowała jedynego mężczyznę, którego kiedykolwiek
kochała, ale też nad samą sobą. Czuła, że jej serce jest puste,
wypaczone przez zachłanność, żądzę zemsty i urazę. Nie była w stanie
spojrzeć na Francisca, świadoma, że ujrzy w jego twarzy odbicie
własnej groteskowej postaci, która wskazywała ją palcem i mówiła, że
jest morderczynią i intrygantką zdolną siać jedynie zniszczenie.
ROZDZIAŁ 40

Tego samego dnia, 24 października 1721 roku
Diego zdjął skórzany kaftan i zapytał o przyjaciela. Majordomus
milczał i unikał jego wzroku, z czego książę wywnioskował, że
Alfredowi przytrafiło się coś złego.
– Proszę odpowiedzieć! – zażądał.
– Został ranny, ekscelencjo, ale… powiedział mi, że nie życzy sobie
nikogo widzieć.
Książę zmierzył służącego spojrzeniem, odsunął go laską
i zdecydowanym krokiem ruszył korytarzem.
– Alfredo! – krzyknął, nie zwracając uwagi na majordomusa, który
próbował go powstrzymać. – Alfredo!
– Wasza ekscelencjo, dał mi dla was ten list; opisał w nim swoje
odkrycia – dobiegł go zza pleców głos sługi.
Diego puścił jego słowa mimo uszu; zdeterminowany, przemierzał
korytarz wielkimi krokami. Nie miał zamiaru wychodzić z tego domu,
zanim zobaczy się z przyjacielem, tym bardziej że odniósł on rany,
angażując się w sprawy Castamarów. Po kłótni z matką książę opuścił
posiadłość; kiedy ze złamanym sercem dojechał do madryckiego
pałacyku rodziny Carriónów, była już późna noc. Dopiero w połowie
drogi dotarło do niego, że jego przyjaciel jest zboczeńcem; musiał
zatrzymać konia i wziąć głęboki oddech. Najgorsze czekało ich o świcie,
kiedy cały Madryt zacznie wytykać Alfreda palcami za utrzymywanie
zakazanych stosunków z innym mężczyzną. Diego sam miał mieszane
uczucia. Uważał, że ten haniebny grzech jest prawdziwą torturą dla
tego, kto go popełnia, odrażającym występkiem, który zmusza do
prowadzenia podwójnego życia, sprzecznym z zasadami ustanowionymi
przez społeczeństwo, z boskimi przykazaniami i ze zdrowym
rozsądkiem. Dlatego sodomici i efebowie, którzy potajemnie zaspokajali
na dworze chuci niektórych arystokratów, musieli zachowywać daleko
idącą dyskrecję. Diego nie był w stanie sobie wyobrazić, jak to jest
pożądać ciała innego mężczyzny, czuć potrzebę, żeby z nim obcować.
Ale kochał Alfreda jak brata i nie mogły tego zmienić jego chore
skłonności. Uprzedzenia mieszały się w nim z litością i współczuciem –
dlatego szedł w stronę ulubionego saloniku swojego przyjaciela,
wykrzykując jego imię. Nie zważając na protesty majordomusa, nacisnął
klamkę i bez wahania wkroczył do komnaty.
Alfredo leżał na otomanie w rozpiętej koszuli, która odsłaniała
zaszytą ranę. Na jego bladej twarzy malowała się skrucha. Podniósł
wzrok, dopiero kiedy jego przyjaciel odprawił służącego. Wstał
ostrożnie, bacząc, by nie pękły jedwabne szwy.
– Dlaczego choć raz nie możesz uszanować tego, o co cię proszą,
Diego? Nie rozumiesz, jak bardzo jest mi wstyd? Nie mogę nawet
spojrzeć ci w oczy – powiedział z lekkim wyrzutem. – Ukrywałem przed
tobą ten haniebny sekret, przez który nienawidzę samego siebie, przez
który żyłem w strachu i…
Nie był w stanie dokończyć, słowa uwięzły mu w gardle. Diego
mocno go uścisnął i trwali tak do chwili, aż Alfredo zaczął się osuwać
na podłogę. Książę pomógł mu wrócić na otomanę.
– Chociaż nie rozumiem twoich… chorobliwych skłonności, nigdy
cię nie opuszczę – oświadczył. – Nie przestanę być z tego powodu
twoim przyjacielem.
Alfredo skinął głową, choć nadal nie mógł spojrzeć mu w oczy.
– Dziękuję ci, Diego – rzekł zawstydzony. – Wiem, że trudno to
zrozumieć… Czasami nawet ja sam… Moje sprzeczne z naturą
inklinacje są… podobne do tego, co ty mógłbyś czuć do kobiety.
„Też mi porównanie” – pomyślał książę ze współczuciem. „Jedno
jest zgodne z boskim prawem, drugie przeczy wszelkiej logice”.
– Proszę cię tylko, żebyś… Jeżeli kiedykolwiek odczuwałeś pociąg…
do… mnie albo jeżeli w przyszłości zdarzyłoby się… coś takiego, pod
żadnym pozorem mi o tym nie mów – odpowiedział Diego
zaczerwieniony; pierwszy raz w życiu się jąkał.
– To się nigdy nie stało ani nie stanie. Jesteś dla mnie jak brat –
uspokoił go Alfredo.
Diego ucieszył się, że nawet sodomia nie przekracza granic
braterstwa. Zamilkł – nie było potrzeby ciągnąć tego krępującego
tematu.
– Powinieneś trzymać się ode mnie z daleka – zauważył Alfredo. –
Jestem wyrzutkiem społeczeństwa, jeżeli cię ze mną zobaczą, twoja
reputacja…
– Nie kończ. Zamierzam się oświadczyć swojej kucharce, chyba nie
ma nic gorszego.
Alfredo pokręcił głową i stwierdził, że przyjaciel oszalał, po czym
wyciągnął się na otomanie, narzekając na ból. Diego odpowiedział mu
z uśmiechem, że znajdzie sposób, by te oświadczyny nie okryły hańbą
jego nazwiska.
– Przywrócę prestiż rodzinie Belmonte – zapewnił. – Postaram się,
żeby wcześniej przyznano jej tytuł.
– Na Boga, Diego! Tytuł? Przecież to kucharka – zdziwił się
przyjaciel. – Można zapytać, jak zamierzasz to osiągnąć?
– Jeszcze nie wiem. Wiem za to, że nie zawsze była kucharką –
odparł książę.
– Obawiam się, że teraz, kiedy drwi ze mnie cały Madryt, nie będę
mógł ci pomóc.
– Dziękuję, przyjacielu, już mi pomogłeś – powiedział Diego,
spoglądając na ranę w jego boku.
– To nic takiego, zwykłe draśnięcie – skłamał w żywe oczy Alfredo.
Diego udał, że mu wierzy.
– Czego się dowiedziałeś?
Alfredo zmienił pozycję i poprosił służbę o coś do jedzenia. Podczas
skromnego posiłku opowiedział o spotkaniu w uliczce Sierpe
i pojedynku z mordercą ladacznicy. Zanim Pieszczocha wydała z siebie
ostatnie tchnienie, wskazała na człowieka zwanego Mańkutem. Ten
przydomek nic księciu nie mówił, ale Diego podejrzewał, że ów osobnik
jest bywalcem El Zaguán. Był przekonany, że list, który przyszedł do
Escorialu, skłonił Gabriela do złamania zakazu. Brat
najprawdopodobniej wpadł w pułapkę zastawioną na niego w burdelu.
Nieboszczyk Daniel Forrado twierdził, że człowiek markiza, niejaki
Hernaldo de la Marca, spotyka się tam z okolicznymi bandytami.
Wszystko wskazywało na to, że w tej norze kryje się klucz do
rozwiązania zagadki. Diego uznał, że obaj powinni odpocząć. Rozgościł
się w jednym z pokojów i przykazał służbie, by obudziła go o świcie –
planował wybrać się do lokalu i odszukać Mańkuta.
Marnie spał. Otworzył oczy zdezorientowany, żołądek ściskało mu
dziwne uczucie. Nie pamiętał swoich snów; kiedy się budził, nakładały
się na nie wspomnienia twarzy zaginionego brata i przerwanego
pocałunku z panną Belmonte, o którym śnił do samego ranka. Gdy
przeciągał ręką po pierzynie, szepcąc imię Clary, dotarło do niego, że
ktoś puka do drzwi, i odzyskał poczucie rzeczywistości. Światło
przenikające przez zasłony wskazywało, że obudzono go przed
umówioną godziną. Wpuścił służącego, który poinformował go, że jakaś
młoda kobieta czeka w salonie i pragnie się z nim zobaczyć. Najpierw
zapytała o don Alfreda, ale kiedy dowiedziała się, że jest u niego
z wizytą książę, postanowiła porozmawiać bezpośrednio z nim. Diego
narzucił jeden ze szlafroków przyjaciela i zaintrygowany, poszedł na dół.
Ze zdumieniem odkrył, że chodzi o pannę Amelię. Powitała go
dygnięciem.
– Proszę wybaczyć, że odwiedzam pana o tak niestosownej porze.
– Nic się nie stało – odrzekł, odpowiedziawszy na jej ukłon.
– Niepokój o don Gabriela oraz informacje, którymi dysponuję,
skłoniły mnie do przerwania podróży i powrotu do Madrytu.
Zaproponował, by usiedli. Powiedział, że nie powinna martwić się
o Gabriela, i złożył jej kondolencje z powodu śmierci matki. Panna
Amelia ulokowała się na jednej z obitych satyną sof; podziękowała mu
ze smutnym uśmiechem, zdradzającym duszę udręczoną żalem
i poczuciem winy. Jej oczy zaszły mgłą tak jak w ogrodach Villacor,
kiedy była bliska wyznania mu prawdy. Coś się w niej zmieniło, Diego
miał wrażenie, że szrama na jej twarzy jest odzwierciedleniem blizny
przecinającej jej duszę. Widząc, że panna Castro się waha,
zaproponował jej śniadanie.
– Dziękuję, ale nie mam nastroju na jedzenie, ekscelencjo –
uprzejmie odrzuciła jego zaproszenie.
Czekał, aż zbierze się na odwagę, żeby opowiedzieć mu swoją
historię. Wreszcie urywanymi zdaniami, zawstydzona, wyznała mu
prawdę o swojej przeszłości: jak chciała wyjść za niego za mąż, jak
wdała się w romans z don Enriquem, jak ją szantażował i zastraszał, by
za wszelką cenę uwiodła księcia de Castamar. Wszystko, co
przemilczała rok wcześniej podczas wycieczki do Villacor i co
niedawno zdradziła w Escorialu jego bratu. Podziwiał jej odwagę i był
wdzięczny, że nie próbuje się stawiać w roli ofiary.
– Na początku rzeczywiście szukałam męża, żeby jakoś przetrwać,
ale nie oszukiwałabym pana, gdyby don Enrique nie groził, że zabije
mnie i moją matkę. Tylko ten knebel zmuszał mnie do milczenia.
Jestem pewna, że to markiz kazał na mnie napaść, by sprowadzić mnie
z powrotem do Castamar, i obawiam się, że zniknięcie pańskiego brata
to również jego sprawka – powiedziała, drżąc ze strachu. – Musi pan
wiedzieć, ekscelencjo, że kiedy przyjechał do mnie don Alfredo, nic mu
nie powiedziałam, bo pomyślałam niemądrze, że… ujawniając prawdę,
mogłabym przyspieszyć zamordowanie Gabriela i już więcej byśmy go
nie zobaczyli. Gdyby tak się stało, ja… – zamilkła na kilka sekund,
starając się powstrzymać łzy – nie przeżyłabym jego śmierci. Proszę mi
wybaczyć.
Wysłuchał w milczeniu całej opowieści. Powoli wstał, złapał drżącą
pannę Amelię za ręce i zmusił ją, by podniosła się z sofy z orzecha
i spojrzała mu w oczy.
– Jestem pani ogromnie wdzięczny za szczerość, zdaję sobie sprawę,
jak trudno było się pani na nią zdobyć. Jestem dumny, mogąc zaliczyć
panią do grona moich przyjaciół – oznajmił. – Każdy powinien brać
przykład z pani odwagi.
Objął ją i dopiero teraz pozwoliła sobie na płacz, powtarzając, że
nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby Gabriela spotkało coś złego
z powodu jej wymuszonego milczenia.
– Z tego, co mi wiadomo, don Enrique nadal przebywa w Castamar,
ale proszę trzymać się od niego z daleka. Żeby czuła się pani
bezpieczniej, przyślę do pani domu uzbrojonego strażnika.
Szlochała, ukryta w jego ramionach. Przez dłuższy czas trwali
w uścisku: ona potrzebowała poczuć, że ktoś ją chroni, on chciał, by
zniknął strach ściskający jej wnętrzności. Wreszcie się odsunęła;
pocałowała go w policzek i patrząc mu w oczy, poprosiła, żeby odszukał
don Gabriela, bo nie ma na świecie lepszego człowieka niż on. Z jej
słów przebijała głęboka miłość, do której nie przyznawała się pewnie
nawet przed samą sobą. „My, zakochani, jako jedyni nie dostrzegamy
naszych uczuć” – pomyślał wtedy Diego. „Bez przerwy im zaprzeczamy,
aż w końcu ośmieszamy się, próbując je ukryć”.
Chociaż opowieść panny Castro wyjaśniła wiele niewiadomych co
do zamiarów markiza względem Castamarów, Diego wciąż nie wiedział,
co kieruje don Enriquem. Nie miało to jednak znaczenia; ten napuszony
kretyn przekroczył granicę i musiał zapłacić za to życiem.
Po wyjściu panny Amelii Diego zjadł śniadanie z Alfredem i zdradził
mu, że zamierza się udać do burdelu, by odszukać tajemniczego
Mańkuta. Przyjaciel podskoczył jak za naciśnięciem sprężyny; podniósł
wzrok znad jajka na miękko i otarł usta serwetką.
– Nie pozwolę, żebyś pojechał tam sam – stwierdził kategorycznie.
Diego nie odpowiedział mu od razu; spojrzał na niego i pociągnął
łyk kawy, gorzkiego, przepysznego napoju, który jego brat i matka
zwykli pijać do śniadania.
– Nie pojedziesz ze mną, ale nie martw się, nie zabraknie mi
towarzystwa. Zamierzam wybrać się do koszar przy ulicy Puerta de
Conde Duque i porozmawiać z don Marcianem Fernándezem.
Alfredo zmarszczył czoło, domyślając się powodów, dla których
przyjaciel chce zobaczyć się z markizem de Moya, mężczyzną po
trzydziestce, który niespełna rok wcześniej ożenił się z markizą
de Bedmar. Diego wybrał go na swojego następcę na stanowisku
kapitana Gwardii Królewskiej. Wspierał karierę wojskową don Marciana
głównie ze względu na szacunek, jakim darzył jego brata, księcia
Escalony, z którym łączyły go bliska przyjaźń i humanistyczne
zamiłowania.
– Wezmę kilku zaufanych zbrojnych i zamknę tę norę – dodał. – Ale
z szacunku najpierw muszę zwrócić się o pozwolenie do don Marciana.
Alfredo odetchnął z ulgą, zrozumiawszy, że książę nie zamierza
działać lekkomyślnie. Diego dopił kawę i poprosił przyjaciela, żeby
koniecznie napisał do Francisca. W ostatnim liście hrabia informował,
że wybrał się do posiadłości doñi Sol w towarzystwie ich wspólnej
przyjaciółki Leonor. Prosił usilnie, żeby książę dał mu znać, jeżeli
Gabriel się nie pojawi, Diego uznał jednak, że przyjaciel i tak nie będzie
mógł mu pomóc, tym bardziej że od stolicy dzielił go dzień drogi. Tak
czy inaczej został ostrzeżony: Alfredo podzielił się z nim swoimi
podejrzeniami, kiedy informował go o swoich inklinacjach i zbliżającym
się skandalu.
– Napiszę do niego jeszcze raz – odparł Alfredo.
Na widok malującej się na jego twarzy rezygnacji Diego pomyślał,
że pewnie boli go brak wiadomości od przyjaciela.
– Nie wiem, czy przeczytał list, który wysłałem mu trzy dni temu, ale
don Enrique stanowi realne zagrożenie i nie dam za wygraną, dopóki go
o tym nie przekonam.
Książę pomyślał, że Francisco byłby głupcem, gdyby odwrócił się od
Alfreda z powodu jego choroby. Uścisnął przyjaciela na pożegnanie
i wskoczył na konia.
W drodze zastanawiał się nad dalszymi krokami, świadomy, że jeżeli
nie ukróci poczynań markiza, on i wszystkie bliskie mu osoby popadną
w niełaskę. Obiecał sobie, że tak czy inaczej jeszcze tej nocy zawita do
El Zaguán i dowie się, co spotkało Gabriela, choćby musiał zrównać
z ziemią pół Lavapiés.
25 października 1721 roku
Mańkut czekał, aż Jacinta skończy obsługiwać klienta. Szukał jej
przez cały dzień i wreszcie znalazł ją w pustej oborze na tyłach El
Zaguán. Dziwka leżała z rozłożonymi nogami i wywalonymi na wierzch
cyckami, wydając z siebie udawane jęki i szepcąc mężczyźnie
podniecające słowa. Emilio postanowił zaczekać, aż typ sobie ulży –
koniec końców zapłacił i miał prawo ją wychędożyć. Wyjął swój
ząbkowany nóż i przyglądał się jego długiemu ostrzu. Przeczuwał, że to
może być ostatnia noc Jacinty, i chyba właśnie dlatego mu się nie
spieszyło, jak zawsze, kiedy musiał załatwić jakiegoś łajdaka.
Po cięgach, jakie spuścił mu ten odrażający czarnuch, wynajął jedną
z izb na piętrze El Zaguán i powierzył się opiece Jacinty. „Niech ta
ladacznica przyda się do czegoś poza chędożeniem” – powiedział sobie.
Dzięki temu nakrył Pieszczochę na podsłuchiwaniu tego, czego nie
powinna była słyszeć. Kiedy rano Sebas poskarżył się, że jego kucharka
zniknęła, domyślił się, że Hernaldo zrobił swoje. W południe, gdy
Mańkut wrócił do Madrytu, dokonawszy zemsty na Murzynie, po
stolicy krążyła już wieść, że Pieszczocha z El Zaguán została znaleziona
na Sierpe z rozpłataną piersią. Doigrała się. „Takie właśnie są dziwki” –
pomyślał. „Zdradzieckie jak szczury”. Nie spodobało mu się, że
przyłapał Jacintę z tym siepaczem od siedmiu boleści, a jeszcze mniej
to, że od tamtej pory jej nie widział.
Miał nadzieję, że nie jest taka jak Pieszczocha i że się nie
wygadała – w przeciwnym razie musiałby ją wypatroszyć, a potem jak
najszybciej uciekać z Madrytu. Chciał, żeby mu wyjaśniła, co robiła
z Hernaldem de la Marcą, kiedy wyrzuciła Emilia z izby. Nie dawało mu
to spokoju. Pocieszał się myślą, że gdyby żołnierz wiedział, iż dla
pieniędzy Mańkut zdradził ich wszystkich w tamtej sprawie z końmi
Castamarów, już dawno wybebeszyłby go swoim rapierem. Ponieważ
nie mógł znaleźć ladacznicy, postanowił wyładować złość na Murzynie.
O świcie wybrał się na obrzeża Madrytu, do posiadłości markiza
leżącej na uboczu, z dala od traktu na Toledo, gdzie trzymali dzikusa
przykutego do drewnianego krzyżaka. Gdyby to od niego zależało,
najchętniej zachłostałby na śmierć tego napuszonego Murzyna, ale don
Enrique chciał go sprzedać jako niewolnika i wysłać do Ameryki.
Wynajęci siepacze już go wysmagali – zdaniem Mańkuta
niewystarczająco. Chociaż ulżył sobie, garbując mu skórę do żywego
ciała, nie czuł spodziewanej satysfakcji. Murzyn wisiał nad swoimi
własnymi odchodami, smród był tak silny, że Emilio po wejściu omal nie
zwymiotował. Kiedy skończył go biczować, plecy dzikusa były jednym
zlepkiem krwawiącego mięsa. Wrzucił coś na ząb i polecił najemnikom,
żeby wsadzili Murzyna do drewnianej skrzyni, która sięgała mu
zaledwie do pasa. Gdy dzikus został już zapakowany, Mańkut kazał im
wywieźć go do Portugalii i sprzedać w lizbońskim porcie. Potem wrócił
do Lavapiés, kalkulując, czy to zlecenie przybliży go do wymarzonej
stadniny.
Ponieważ sprawa z Hernaldem nie dawała mu spokoju, wybrał się
na poszukiwania Jacinty. Nie zastał jej w burdelu. Przez cały dzień
rozpytywał o nią rozmaitych fanfaronów i fircyków; dopiero wieczorem
dowiedział się, że widziano ją z jakimś typem w jednym z zaułków.
Niczym pies tropiący zwierzynę Mańkut minął podcienia, gdzie dziwki
umizgiwały się do desperatów spragnionych kobiecego ciała. Znalazł ją
w oborze za burdelem. Nieraz spółkowali w tej małej zagrodzie, z dala
od obscenicznych spojrzeń, kiedy jeszcze przechadzała się po uliczkach
Lavapiés, kręcąc tyłkiem.
Zobaczył, że mężczyzna przypuszcza wreszcie ostatni szturm.
Jacinta uraczyła go wyświechtaną formułką, zapewniając, że jest
walecznym bykiem. Klient wydał z siebie lubieżne charknięcie, po czym
wciągnął portki i odszedł bez słowa pożegnania. Mańkut zaczekał, aż
mężczyzna zniknie w mroku podwórza, po czym wszedł do obory,
zamykając za sobą drzwi.
– Szukałem cię, dziwko – powiedział.
Jacinta podskoczyła wystraszona. Pomyślał, że może jednak
wygadała się Hernaldowi. Podszedł do niej, szczerząc zęby w uśmiechu,
z otwartym nożem ukrytym na plecach za skórzanym pasem.
– Myślałem o tobie przez cały dzień, o twojej gorącej cipie
i zarośniętych pachach – powiedział. Rzucił się na nią i pocałował ją
w szyję.
– Mańkut, jestem padnienta – odparła, próbując go odsunąć.
Złapał ją za nadgarstek i znów się do niej przykleił, powiedział, żeby
wzięła mu do gęby, tak jak lubił, chociaż była to zakazana praktyka.
– Chcesz, cobym poszła do piekła – stwierdziła z uśmiechem, za
którym krył się niepokój.
– Jak wszystkie dziwki – odparł i wepchnął jej do ust język.
Wystraszona, próbowała się wyswobodzić. I tym razem jej na to nie
pozwolił, ciesząc się chwilą, kiedy jeszcze wierzyła, że ma jakąś szansę.
Aby ukryć zdenerwowanie, pozwoliła mu całować swoje piersi;
powiedziała, że jutro będzie mógł się nią cieszyć do woli. Mocno objął
ją w talii i wbił w nią mordercze spojrzenie.
– Otwieraj gębę – rozkazał groźnym tonem.
Jacinta zamilkła i przerażona, przełknęła ślinę. Bez słowa uklękła
i rozpięła mu spodnie. Polecił jej, by robiła to delikatnie. Przystąpiła do
pracy z wprawą zdradzającą długoletnie doświadczenie. Nie pierwszy
raz zmuszał ją do tych zakazanych praktyk. Wiedział, że tego nie lubi,
uważała to za najbrudniejszy z grzechów, ale poniżanie jej sprawiało mu
przyjemność. „Kobiety nadają się tylko do tego” – powtarzał sobie
nieraz, kiedy ssała jego członek. „Bóg strącił je na Ziemię, bo już w raju
wszystko pieprzyły”. Kiedyś Jacinta wyznała mu, że najbardziej boi się
tego, że kiedy umrze, Bóg nie wybaczy jej grzesznego życia.
Kalkulowała, że wiele grzechów może zostać jej wybaczonych, ale
inne – jak lizanie prącia czy sodomia – były sprzeczne z boskimi
przykazaniami, przez co trudno jej będzie dostąpić miłosierdzia.
Dlatego za każdym razem, kiedy dopuszczała się tych nieczystych
praktyk, zostawała na kolanach, składała ręce i w kółko odmawiała
Ojcze nasz. „Jakby to mogło uchronić cię przed piekielnym kotłem” –
zażartował kiedyś Mańkut. On wiedział, że wszyscy są już skazani.
Podczas gdy Jacinta dokładała starań, żeby go zadowolić, wsunął
rękę za plecy, by wydobyć nóż. W tym momencie dziwka zadała mu
niewypowiedziany ból, tak potworny, że go sparaliżował. Z całych sił
ugryzła go w członek, a jednocześnie ścisnęła mu jądra. Jej usta
wypełniła krew. Mańkut próbował dosięgnąć trzonka broni, by
poderżnąć jej gardło, ale cierpiał tak, że ledwo mógł się poruszyć.
Szarpał się i wył, próbując uwolnić się od jej zębów. Kąsała jego prącie
niczym dzika kotka, pomyślał, że w końcu mu je wyrwie. Męki były tak
straszne, że omal nie zemdlał. Kilkakrotnie rąbnął ją w głowę, co tylko
pogorszyło sytuację, bo ladacznica jeszcze mocniej zacisnęła szczęki.
Zawył jak opętany. Zanim ostatecznie go wykastrowała, udało mu się
dosięgnąć noża. Wyczuła jego ruch i odskoczyła, szybka jak zając.
Mimo to zdążył drasnąć jej twarz.
Próbowała wstać, kiedy zgięty wpół, upadał na kolana. „Pospiesz się,
Mańkut, bo ci ucieknie” – powiedział sobie. Walcząc z dojmującym
bólem, złapał ją za włosy. Znów wylądowała na kolanach. Zanim wstała,
przyciągnął ją do siebie i wbił stalowe ostrze w jej bebechy. Parszywa
dziwka zaczęła rzęzić, a on dalej dźgał ją nożem, przepełniony
nienawiścią i złością. Siekał jej wnętrzności, krew ladacznicy zalewała
mu dłonie. Klęczeli jedno naprzeciw drugiego i patrzyli sobie w oczy,
ona ze wstrętem, on rozdzierany bolesnymi konwulsjami.
– Zacznij prosić Boga, żeby przebaczył ci grzechy, dziwko –
powiedział.
Upadła na ziemię. Zanim uszło z niej ostatnie tchnienie, posłała mu
uśmiech, jakby nagle coś ją rozbawiło. Schował w spodnie naderwany
członek i przysunął się, żeby ją dobić.
– Hernaldo już wszytko wie, sukinsynu – wyszeptała, plując krwią
i nienawiścią.
Nie pozwolił jej na nic więcej – poderżnął jej gardło od ucha do
ucha. Kiedy patrzył, jak zalewa się własną krwią, wyczuł za plecami
czyjąś obecność. Chciał się odwrócić, ale wtedy jego kręgosłup pękł,
przepołowiony ostrzem rapiera, który rozerwał mu wnętrzności. Nogi
odmówiły mu posłuszeństwa, zamienione w nieruchome członki. Kiedy
Emilio upadł na twarz, ujrzał kątem oka Hernalda de la Marcę.
Ostatkiem sił przeczołgał się pod ścianę i oparł o nią plecy. Podniósł
wzrok i zobaczył, że dusza opuściła już ciało Jacinty. Hernaldo ukucnął
przy nim z uśmiechem.
– A niech to, Mańkut, umrzesz jak przystało na sukinsyna –
powiedział. – Brzydki i biedny.
Emilio zdobył się na uśmiech i posłał Hernalda do diabła. Były
żołnierz spojrzał na niego zdziwiony i powoli pokręcił głową.
– Nielojalność się nie opłaca. Trzeba było ze mną nie zadzierać –
powiedział.
– Dobij mnie wreszcie i daj mi spokój.
Hernaldo wstał i bez słowa ruszył w stronę wyjścia. Mańkut
zrozumiał, że służący markiza zamierza go tu zostawić, aby skonał jak
pies. Obrzucił go wyzwiskami, ale psubrat wyszedł z obory i zamknął za
sobą drzwi. Bezsilny, krzyczał, aż z płuc uszło mu całe powietrze. Miał
oczy pełne gniewu, jego ciało ogarniał bezwład, stawało się coraz
zimniejsze; czuł, że śmierć bierze go w swoje posiadanie. Wyzwał się od
głupców: powinien był załatwić Hernalda, kiedy zobaczył go u Jacinty.
Wrzasnął z wściekłością, że nie chce umierać, jakby w ten sposób mógł
zmienić swój los. Siedząc obok zwłok kobiety, która budziła w nim
wstręt, poczuł, że nienawidzi ich wszystkich: drętwego markiza,
parszywego bękarta Hernalda i tej dziwki doñi Sol Montijos. Pomyślał,
że jedyną rzeczą, której żałuje, jest to, że nie poderżnął im gardeł i że
dziesięć lat wcześniej torturował te dwa wspaniałe wierzchowce,
najpiękniejsze okazy, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia. Zawył,
gdy przypomniał sobie, jak je skrzywdził. Nie warto było się tak nad
nimi znęcać. Siedział pod ścianą, rozmyślając o koniach, o stadninie,
której już nie wybuduje, i o ukrytych między belką a sufitem na jego
starym strychu ponad ośmiu tysiącach reali, które wkrótce miały trafić
w obce ręce.
ROZDZIAŁ 41

Tego samego dnia, 25 października 1721 roku
Markiz de Moya nie tylko ucieszył się z wizyty Diega w koszarach
przy Puerta de Conde Duque, ale też taktownie nie zapytał, po co mu
trzydziestu zbrojnych. Powiedział jedynie, żeby wybrał najbardziej
oddanych mu ludzi, a on podpisze stosowne rozkazy. Gwardia
Królewska nie pełniła straży w alkazarze – od tego była Gwardia
Walońska.
Diego wysłał kilku zbrojnych do domu panny Amelii, a wieczorem
udał się do Lavapiés w asyście gwardzistów podzielonych na trzy grupy,
na czele z nieocenionym dowódcą Manuelem Villacañasem, baronem
de Salinasmellado. Pierwszy oddział wjechał bramą Lavapiés, drugi
ulicą Ave María, a trzeci od strony Nuestra Señora del Pilar. Zanim
ktokolwiek się zorientował, El Zaguán otoczyło ponad trzydziestu
uzbrojonych ludzi. Wystarczyło, że zsiedli z koni przed burdelem, by
okoliczne uliczki całkowicie opustoszały.
Diego wszedł do lokalu zdecydowanym krokiem, eskortowany przez
dziesięciu gwardzistów. Kiedy zatrzymał się na środku sali, wokół
panowała już grobowa cisza.
– Jestem don Diego de Castamar! – ogłosił.
Ladacznice pochowały się za stolikami, a klienci wstali,
wytrzeszczając oczy, i powitali go niezgrabnymi ukłonami. Nie mogli
uwierzyć, że w podrzędnym burdelu pojawił się tak wysoko urodzony
szlachcic.
– Kto jest właścicielem tej nory? – zapytał obecnych.
Z głębi sali wychynęła nieśmiało jakaś postać z pochyloną głową
i skrzyżowanymi na piersi rękami. Mężczyzna oznajmił, że nazywa się
Sebastián, jest właścicielem karczmy i chętnie zaspokoi każde jego
życzenie. Diego podszedł do niego na odległość palca i przewiercił go
spojrzeniem. Rajfur spuścił wzrok.
– Obrócę w proch tę melinę – rzucił. – Gdzie jest Mańkut?
Karczmarz otarł pot zalewający mu twarz i bez wahania
odpowiedział, że kilka godzin temu wyszedł do obory na tyłach
gospody razem z jedną z dziwek, Jacintą.
– A Hernaldo de la Marca? – zapytał książę.
– Nie wiem… Pojawia się tu co jakiś czas.
– Wiesz, gdzie mieszka?
Właściciel skwapliwie skinął głową i poinformował, że jego dom
znajduje się nieopodal.
– Mieszka z córką. Z tego, co wiem, dziewczyna ma na imię Adela,
Mańkut mówił, że uczy się na guwernantkę. Hernaldo kocha ją
najbardziej na świecie, jest gotów zabić każdego, kto choćby o niej
wspomni. – Strach rozwiązał mu język, plótł trzy po trzy, żeby wypełnić
ciszę. – Ja raz o nią zapytałem, nie żebym chciał…
Diego nie zamierzał tracić więcej czasu; rozkazał swoim ludziom,
żeby wyciągnęli z karczmarza dokładny adres Hernalda, po czym
w asyście Manuela Villacañasa i czterech gwardzistów długimi susami
przeciął lokal i przez mały ganek wyszedł na podwórze. Reszta
zbrojnych została, żeby pilnować burdelu.
Kiedy weszli do obory, Mańkut konał z pokiereszowanym brzuchem
i straszliwą raną między nogami. Leżał na ziemi obok zwłok jakiejś
nieszczęśnicy z poderżniętym gardłem. Diego domyślił się, że to owa
Jacinta. Mańkut natychmiast go rozpoznał, książę zaś odniósł wrażenie,
że też go już kiedyś widział. Połowa twarzy siepacza była zeszpecona.
Mańkut uśmiechnął się, świadomy, że to jego ostatnie chwile i nie musi
się już niczego bać. Diego przyglądał mu się z odległości kilku kroków,
podczas gdy Manuel Villacañas i reszta gwardzistów przeszukiwali
pomieszczenie.
– Zawrę z wami układ… Chociaż kiedy opowiem wam to, czego nie
wiecie, i tak zrobicie to, o co chcę prosić – szepnął ostatkiem sił
Mańkut.
Diego podszedł i bez słowa kopnął go w brzuch; wiedział, że brał
udział w porwaniu Gabriela. Siepacz jęknął z bólu i splunął krwią.
– Nie zawieram układów z szumowinami – oznajmił książę. –
Powiedz, gdzie jest mój brat, albo przysięgam, że twoje ostatnie chwile
na tym świecie będą nie do zniesienia.
Siepacz parsknął śmiechem, z ust pociekła mu lepka czerwona
ciecz.
– Nie możecie mnie zabić, dopóki wam nie powiem, co stało się
z Murzynem.
– Nie mówiłem o zabiciu – odparł Diego.
Mańkut przymknął oczy i przez chwilę milczał.
– Gówno mnie obchodzi, co mi zrobicie.
– Gdzie jest mój brat?! – krzyknął książę do wykrwawiającego się
bandyty. – Gdzie?!
– Możecie mnie pocałować w dupę! Nic wam nie powiem, chyba że
zgodzicie się na układ.
Diego stracił cierpliwość. Wbił but w ranę na brzuchu Mańkuta,
który zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Mimo to, kiedy książę uniósł
stopę, siepacz ponownie wybuchnął śmiechem, który przypomniał
Diegowi, że każda sekunda zmarnowana z powodu dumy przybliża go
do utraty brata. Ukucnął i złapał Mańkuta za szyję.
– Czego chcesz? – zapytał.
– Chcę odejść z tego świata ze świadomością, że za wszystko
zapłacą… Don Enrique i ten skurwiel Hernaldo de la Marca.
– Umowa stoi – odparł książę, nie kryjąc obrzydzenia. – Opowiedz
mi wszystko, a przysięgam na swój honor, że poniosą zasłużoną karę.
Mańkut posłał mu słaby uśmiech, jakby wiedział, że Diego nigdy nie
zapomni słów, które za chwilę miały wyjść z jego pobladłych ust.
– Ja zabiłem waszą żonę.
Książę wstał i zdumiony zrobił krok do tyłu.
– Co… powiedziałeś?
– To ja zabiłem waszą żonę… Wytresowałem jej konia tak, żeby
zmiażdżył ją na dźwięk mojego gwizdka, a gdybym miał więcej czasu,
wytresowałbym również waszego. Teraz będziecie musieli zdecydować,
czy chcecie mnie zabić od razu, czy zaczekacie, aż powiem wam, gdzie
jest ten brudny jaśniepan, wasz brat.
Diego drżał z gniewu, zacisnął pięści tak mocno, że omal nie pękły
mu kości, powstrzymując się, by nie zabić jedynej osoby, która mogła
mu wyjawić, co stało się z Gabrielem. Zaczął krążyć po oborze niczym
ranne zwierzę, uderzał we wszystko, co napotkał na drodze, krzyczał
z bezsilności i rozpaczy, hamując się, żeby raz na zawsze nie skończyć
z tym ludzkim śmieciem.
Wtedy z ust rzężącego siepacza popłynęła kaskada informacji:
opowiedział mu o planach don Enriquego, który chciał, by koń
przygniótł księcia na dźwięk specjalnego gwizdka; o zleceniu od doñi
Sol, kiedy to Mańkut potajemnie zdradził markiza, doprowadzając do
śmierci Alby; o zamordowaniu Murzyna, który pomagał Gabrielowi;
o napaści na pannę Amelię; o śmierci Pieszczochy i porwaniu brata
księcia. Wszystko to było częścią intrygi don Enriquego, w której
Mańkut brał czynny udział pod rozkazami Hernalda de la Marki.
Zdaniem tego psubrata najśmieszniejsze było to, że nikt nie miał
dowodów przeciwko markizowi, nikt nie wiedział, co tak naprawdę
zamierza, i nie znał powodów, dla których pragnie zniszczyć
Castamarów.
Diego nie był w stanie dłużej słuchać Mańkuta; zawył i rzucił się na
niego z czerwoną twarzą wykrzywioną grymasem przerażenia
i rozpaczy i ryczącym z bólu sercem. Chwycił go za włosy i zaczął
okładać pięściami, uwalniając w sobie rozjuszonego lwa. Bił go tak
mocno, że Mańkutowi pękło oko, a jego twarz zamieniła się w krwawą
maskę. Gdyby nie Manuel Villacañas i jego ludzie, którzy powstrzymali
księcia, zanim odebrał mężczyźnie życie, Diego straciłby szansę na
odnalezienie Gabriela.
Mańkut zaryczał jak chora krowa. Ogłuszony, ślepy na jedno oko,
roześmiał się, plując krwią. Diego poprzysiągł sobie, że się zemści;
z trudem zapanował nad gniewem, który pchał go, by natychmiast
rozłupać mężczyźnie czaszkę. Pomyślał, że gdyby miał przed sobą
markiza i doñę Sol, na miejscu obdarłby ich ze skóry. Zacisnął szczęki
i powstrzymując łzy, pochylił się nad siepaczem z nadzieją, że dowie się,
gdzie przebywa Gabriel.
– No już! – krzyknął. – Powiedz mi, gdzie jest mój brat, a przysięgam
przed Bogiem, że poniosą karę.
– W drodze do Portugalii… Będą jechać traktem na Corię, chcą
sprzedać go jako niewolnika – wyjawił Mańkut, zanosząc się okrutnym
śmiechem. – Wiezie go czterech ludzi… furgonem powożonym przez
woźnicę i dwóch parobków. Z tyłu… znajduje się klatka ze stalowymi
prętami dla niepoznaki obita drewnem, a w niej… pieprzony czarnuch.
Prawie bym zapomniał, ekscelencjo, jest jeszcze coś – dodał, posyłając
księciu swój ostatni złowrogi uśmiech. – Wychłostałem waszego brata,
do końca życia będzie miał na plecach blizny. Można już powiedzieć, że
to Mu…
Diego nie pozwolił mu dokończyć. Wyciągnął pistolet i wypalił
Mańkutowi prosto w głowę.
26 października 1721 roku
Kazanie wygłoszone przez kapelana Aldecoę podczas mszy
o dwunastej głęboko poruszyło Melquíadesa. Mówił o zdolności
wybaczania; marszałek kolejny raz poczuł wzruszenie na myśl o łasce,
którą okazał mu książę. Powiedział sobie, że powinien rozwiązać
problem z doñą Úrsulą, tak jak naprawił relacje z siostrzeńcem. Już zbyt
długo prowadzili wojnę, był zmęczony tą ciągłą wrogością. Nadeszła
pora, by raz na zawsze z tym skończyć. Poza tym nadal uważał, że
ochmistrzyni ma wiele zalet. Choć brakowało jej rozeznania w liczbach,
była w stanie rządzić twardą ręką, pełniąc funkcję marszałka. Pilna,
pracowita, poważna, zawsze przestrzegała żelaznej dyscypliny i z tego,
co wiedział, podczas długich lat służby nie dopuściła się najmniejszego
zaniedbania.
Problemem był od zawsze ten jej przeklęty charakter, wrogi
i cierpki, który sprawiał, że wszyscy woleli omijać ją z daleka.
Melquíades miał nadzieję, że to, co zamierzał jej powiedzieć, trochę ją
zmiękczy. Liczył się jednak z tym, że może spotkać go zawód – wszak
nie pierwszy raz starał się naprawić ich relacje. Przez jej wojownicze
nastawienie każda taka próba kończyła się porażką. Ale tym razem
sytuacja wyglądała inaczej: odzyskał władzę i uwolnił się od pętli, którą
przez wszystkie te lata doña Úrsula zaciskała na jego szyi.
Mimo to ochmistrzyni zdołała przekonać jego ekscelencję, by
pozostawił jej kontrolę nad kuchnią. Melquíades nie miał jeszcze okazji
porozmawiać o tym z księciem, ale zamierzał uczynić to zaraz po jego
powrocie. Pan wyjechał niespodziewanie trzy dni wcześniej, po
burzliwej dyskusji z matką, która od tamtej pory siedziała zamknięta
w swojej komnacie albo roztrzęsiona przechadzała się po salonach
w towarzystwie don Enriquego. Marszałek nie przepadał za markizem,
który od początku budził w nim niczym nieuzasadnioną niechęć.
Dlatego przykazał panu Moguerowi, żeby przy doñi Mercedes zawsze
kręcił się któryś z lokajów. Rozumiał udrękę wypełniającą serce
księżnej. Cały pałac nękały te same zgryzoty: z jednej strony zniknięcie
don Gabriela, a z drugiej plany matrymonialne don Diega wobec panny
Belmonte.
Melquíades zwierzył się ze swoich obaw panu Casonie: jeżeli jego
ekscelencja poślubi własną służącą, ściągnie na Castamar niełaskę.
Simón, starszy i mądrzejszy od niego, zauważył, że za to sam znajdzie
szczęście. Marszałek miał jednak wątpliwości. Jakkolwiek by na to
spojrzeć, panna Clara była tylko kucharką, pomimo swojego
wykształcenia, swoich manier i swojego szanowanego ojca. Odczuwał
coraz większy niepokój, może dlatego, że widział rozpacz doñi
Mercedes, a może dlatego, że nie miał żadnych wiadomości o księciu
i jego bracie. Natomiast cieszyło go, że panna Belmonte doszła do
siebie; czuła się na tyle dobrze, że poprosiła ochmistrzynię, by od
następnego tygodnia pozwoliła jej wrócić do pracy.
Usłyszał mocne, głośne pukanie do drzwi, charakterystyczne dla
doñi Úrsuli. Weszła do gabinetu otoczona mroźną aurą, która pokrywała
jej plecy szronem. Na dobry początek Melquíades wstał i podsunął jej
krzesło, po czym wrócił za biurko. Ochmistrzyni zapytała, jak może mu
pomóc. Flegmatycznym ruchem przygładził wąs, po czym oznajmił, że
chciałby z nią szczerze porozmawiać.
– Ta sytuacja między panią a mną… – urwał, próbując znaleźć
słowa, które najlepiej odzwierciedliłyby jego dobre zamiary – jest dla
mnie bardzo przykra, wyczerpująca. Nie należę do osób pamiętliwych
i potrafię docenić wyjątkowy talent, który przejawia pani jako
ochmistrzyni.
Zamilkł. Doña Úrsula uniosła brew, jakby chciała wyrazić mu
wdzięczność za komplement, chociaż nie rozumiała, dokąd zmierza ta
rozmowa. Czekał na jeszcze jakąś jej reakcję, ale ochmistrzyni patrzyła
mu w oczy nieporuszona. Mówił więc dalej. Rozłożył dłonie
w życzliwym geście i wyjaśnił, że pałacowa służba nie darzy jej
sympatią, że zasłużyła sobie na tę awersję i że jego zdaniem nie działa
ona na jej korzyść. Doña Úrsula jeszcze wyżej uniosła brew.
– Nie obchodzą mnie uczucia, jakimi mogą mnie darzyć służący,
dopóki będą dobrze wykonywać swoją pracę – stwierdziła.
Odczekał chwilę. Oparłszy czoło na dłoni, myślał, jak trudno będzie
zmiękczyć serce tej kobiety, zwłaszcza że przez tyle lat byli ze sobą na
wojennej ścieżce. Nabrał powietrza i westchnął.
– Chciałbym zaproponować pani trwałe zawieszenie broni. Jego
ekscelencja darzy panią głębokim poważaniem i wszyscy w pałacu
doceniają pani pracę.
Ponownie zapadła cisza. Tym razem Melquíades zaczekał na
odpowiedź ochmistrzyni. Doña Úrsula nawet nie mrugnęła; sceptycznie
ściągnęła usta w grymasie, który doprowadzał marszałka do szału.
– To wszystko, don Melquíadesie? – zapytała cierpko.
– Tak, to… konkretna propozycja zawarcia pokoju.
– Wiem, co to jest.
– W takim razie co pani o niej sądzi?
Spojrzała na niego z wyższością, jakby wiedziała, że nie spodoba mu
się jej odpowiedź.
– Don Melquíadesie, niegdyś był pan wybitnym marszałkiem dworu,
ale osobiście uważam, że teraz jest pan przeciętnym, żeby nie
powiedzieć: marnym sługą. Z biegiem lat stracił pan serce do tej pracy,
pańska energia i talent dopasowały się do powolnego biegu życia –
skomentowała obojętnym tonem. – Nie mogę znieść myśli, że człowiek
tak bezwartościowy jak pan sądzi, iż jest godzien Castamar, a tym
bardziej że uważa się za kogoś lepszego ode mnie. Jestem przekonana,
iż w rzeczywistości to właśnie kryje się za pańską propozycją pokoju.
Nie wierzył własnym uszom. Zerwał się z krzesła i walnął pięścią
w blat, ale ochmistrzyni nawet nie drgnęła. Okrążył drewniane biurko
i stanął przed nią z twarzą wykrzywioną grymasem. Wykrzyczał jej, że
jego rzekoma opieszałość i miernota to wynik jej podłego szantażu.
– Ukradła pani list z mojego notesu po to, by podporządkować mnie
swojej woli, a nie z żadnych altruistycznych pobudek! – zarzucił jej
podniesionym tonem. – Wyłożyła pani już swoje karty i przegrała; jeżeli
będę chciał panią zwolnić, znajdę jakiś pretekst. Skoro chce pani wojny,
będzie ją pani miała.
Wstała, otoczona aurą bezczelności.
– Szczerze mówiąc, jedynym, czego od pana chcę, to żeby jak
najszybciej zniknął pan z Castamar. Nieważne jak.
Słysząc te słowa, Melquíades wpadł w jeszcze większy gniew. Przez
chwilę rozsierdzony krążył po gabinecie, po czym podszedł do
ochmistrzyni, celując w nią palcem.
– Jest pani niereformowalna! – wrzasnął. – Jest pani nieznośna,
pozbawiona serca, nieludzka, okrutna i bezczelna!
– Proszę na mnie nie krzyczeć, to zupełnie niepotrzebne –
odpowiedziała lekko wzburzona.
Zauważył, że zaciska zęby z siłą, która zgięłaby stal, nadludzkim
wysiłkiem powstrzymując się przed wykrzyczeniem mu tego, co myśli.
Przepełniony żalem, rzucił jej z pogardą, żeby nie dusiła w sobie tego,
co ma do powiedzenia. Stanął w odległości kilku centymetrów od jej
wykutej w lodzie twarzy i wrzasnął, że od lat znosi jej obojętność, choć
próbował zyskać jej podziw i szacunek. Powiedział, że cieszy się, jeżeli
czymś ją uraził, bo odkąd zjawiła się w Castamar, sieje wyłącznie
nienawiść, niezgodę i gnuśność, której on tak nie cierpi. Nikt jej nie lubił
i nigdy nie polubi.
– Zamienia pani wszystko w walkę o władzę! – zakończył
rozwścieczony. – Nie kochała pani doñi Alby, nadskakiwała jej pani po
to, żeby zdobyć większą kontrolę nad służbą!
Oczy doñi Úrsuli poczerwieniały, kiedy usłyszała te słowa; posunął
się za daleko. Nie przejmował się, że to nieprawda. Wyczytał w jej
spojrzeniu, że najchętniej by go spoliczkowała, i wykorzystał tę słabość,
by przypuścić kolejny atak.
– Nikt nie widział, żeby po śmierci księżnej uroniła pani choćby
jedną łzę! – krzyknął. – Nikt! A wie pani dlaczego? Bo nie umie pani
kochać! Nie kocha pani don Diega, tak jak nie kochała pani doñi Alby
i nienarodzonego dziecka, które zginęło z nią tamtego dnia!
Doña Úrsula wymierzyła mu policzek, drżąc na całym ciele. Ale on
nie umiał już powstrzymać potoku słów. Niemal dziesięć lat spędzonych
w niewoli wylało się z jego ust wykrzywionych przez ból i wściekłość.
Roztrzęsiony, kopnął krzesło, które uderzyło w ścianę, i wykrzyczał:
– Potrafi pani tylko miażdżyć wolę innych! Gardzi pani równymi
sobie i próbuje ich sobie podporządkować!
– Mężczyzn trzeba sobie podporządkować, zanim cię zniszczą! –
odparła zuchwale. – To nie moja wina, że nie ma pan pojęcia, co tak
naprawdę dzieje się w tym domu! Jak niebezpieczna jest dla reputacji
Castamarów panna Belmonte! Jak niebezpieczna jest dla tej rodziny
obecność don Enriquego!
– Wynocha! – zawołał, wskazując drzwi.
– Nie może mi pan wydawać rozkazów! – odpowiedziała
rozwścieczona.
– Oczywiście, że mogę! – krzyknął i wspiął się na palce.
Stali na wprost siebie, ciężko dysząc.
– Znajdę sposób, żeby wyrzucić panią z pałacu – wycedził
Melquíades przez zęby, przysuwając się jeszcze bliżej.
– Może pan sobie krzyczeć i machać rękami, nie boję się pana,
a jeszcze mniej pańskich pustych gróźb.
– Wynocha! – warknął. – Nie wiem, jak przez tyle lat mogłem panią
skrycie kochać, zważywszy, że jest pani taka, jaka jest, doño Úrsulo!
Jego niespodziewane wyznanie sprawiło, że wyraz twarzy
ochmistrzyni nagle się zmienił. Zrobiła krok w tył. Melquíades stał
wyprostowany, starając się zapanować nad dyszeniem, zaskoczony
własnymi słowami tak samo jak ona. Z godnością obciągnął surdut.
Doña Úrsula spojrzała na niego skonfundowana; chyba pierwszy raz
w życiu nie wiedziała, co powiedzieć. Drżała jej broda, jakby szukała
zdania, które przywróciłoby jej pewność siebie. Oniemiała, małymi
kroczkami cofała się w stronę drzwi.
– Co pan powiedział? – zapytała, zdobywszy się na tytaniczny
wysiłek.
– Słyszała pani. Nie wiem, jak przez tyle lat mogłem panią skrycie
kochać, zważywszy, że jest pani taka, jaka jest – powtórzył, tym razem
spokojniej.
Przełknęła ślinę, wykrzywiła swoją lodowatą twarz i szybkim
krokiem podeszła do drzwi. Melquíades odprowadził ją spojrzeniem,
próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem. Zatrzymała się
w progu i odwróciła głowę, targana wątpliwościami, jakby nie mogła
zrozumieć ani przyjąć do wiadomości tego, co marszałek jej powiedział.
– Kompletnie pan oszalał, don Melquíadesie – wyszeptała
zachrypniętym głosem.
Nie odpowiedział. Patrzył, jak doña Úrsula opuszcza gabinet,
świadomy, że ich kłótnia stała się już zapewne pożywką dla plotek. Jego
plan się nie powiódł, a do tego Melquíades pogorszył i tak napiętą
sytuację. Opadł na krzesło, które zatrzeszczało, ostrzegając, że jest za
stare, by dźwigać ciężar marszałka. Sekret, który Melquíades skrywał
przez dziesięć lat szantażu, poniżeń i pogardy, wreszcie wypłynął z głębi
jego serca w postaci prostego, pełnego pasji zdania, przynosząc mu
pewną ulgę. Ujął swoje myśli w słowa tak spontanicznie, że sam nie
rozumiał, dlaczego to powiedział. Pewnie dlatego, że nigdy nie przyznał
się do tego nawet przed samym sobą. Mógł wreszcie odpocząć,
uwolniony z oków własnej świadomości i szantażu doñi Úrsuli.
Jego wyznanie sprawiło, że ich konflikt znalazł się teraz na ziemi
niczyjej, a wrogie relacje utknęły w martwym punkcie, co groziło
nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Mimo wzburzenia
i świadomości, że dał swojej przeciwniczce potężny oręż, którym mogła
wyrządzić jeszcze większe szkody w jego sercu, Melquíades
z satysfakcją wspominał jej zdezorientowaną minę. „Nic dziwnego” –
pomyślał. „Ja też bym nie wiedział, co powiedzieć”. Kiedy odtwarzał
w myślach ich dyskusję, uprzytomnił sobie, że nie tylko ukrywał przed
sobą swoje uczucia – uwięził je tak skutecznie w zapomnianych
jaskiniach duszy, że nawet nie wspomniał o nich w swoich dziennikach
okrętowych.
ROZDZIAŁ 42

27 października 1721 roku
Gabriel otworzył oczy i poczuł, że odzyskał trochę sił. Światło
słoneczne wciskało się przez szpary w skrzyni, która przez ostatnie dni
była jego lochem. Po porwaniu obudził się nagi, z czarnym lnianym
workiem na głowie, przykuty do skrzyżowanych desek – szafotu, na
którym zostawił strzępy skóry. Wilgoć i chłód wskazywały, że zamknięto
go w jakiejś piwnicy. Miotając przekleństwa, próbował uwolnić się od
kajdan, którymi był przygwożdżony do narzędzia tortur. Szybko jednak
zrozumiał, że to daremny trud. Dwa dni później miał już tylko siłę
uskarżać się na swój los. Upływ czasu odmierzał dzięki batom – odkąd
się tam znalazł, dwa razy dziennie chłostano mu plecy twardym biczem
ze skóry, od pośladków aż po ramiona.
Od początku nikt nie odezwał się do niego ani słowem, wymierzali
mu tylko kolejne cięgi. W końcu udało im się go złamać. Tortury
sprawiły, że za każdym razem, kiedy słyszał skrzypienie zawiasów
w ciężkich drzwiach, przerażony, oddawał mocz. Wyzwiska zastąpiły
modlitwy, żeby to nie byli oprawcy, tylko jego brat, który przybył mu na
ratunek. Ale kiedy słyszał trzaśnięcie bata, wiedział już, że jego błagania
nie zostały wysłuchane. Żeby nie zemdlał, po każdej chłoście dawali mu
wodę, kawałek razowego chleba i bulion warzywny, tak cierpki, jakby
ugotowano go ze zgniłej kapusty. Gabriel wywnioskował z tego, że chcą
utrzymać go przy życiu, przynajmniej na razie.
W pewnym momencie przestali przychodzić, jakby już wyładowali
nienawiść i o nim zapomnieli. Był tak osłabiony, że stracił poczucie
czasu i nie wiedział, ile dni wisi na tym krzyżaku. Zimne, mroczne lochy
zamieniły się w kloakę – nikt nie sprzątał moczu, odchodów
i zaschniętej krwi. Smród stał się nie do zniesienia. Wokół Gabriela
krążyła armia much, bzyczały przy jego głowie zakrytej czarnym
workiem, gotowe zacząć wyżerać płaty skóry zwisające z jego pleców.
Nawet porywacze zaklęli z obrzydzenia, kiedy przyszli go wychłostać.
Wreszcie zabrakło mu sił i zaczął majaczyć, owładnięty niemocą bliską
śmierci, o krok od utraty przytomności.
Przywidziało mu się, że odwiedzili go ojciec i matka, wydawało mu
się nawet, że widzi twarz Diega, który przyszedł wyrwać go z tej
niewoli. Potem otoczyły go olbrzymie cienie, rozdrapywały jego mózg
swoimi zimnymi pazurami i okrutnymi pragnieniami. Tańczyły, próbując
skraść mu duszę i rozum, zaczął krzyczeć, nie wydając z siebie żadnego
dźwięku, uwięziony we własnym ciele. Wizytę złożyły mu także sukuby
i inkuby, zaciągnęły go ku przepaści pełnej groteskowych obrazów,
lubieżnych, zdeformowanych postaci handlujących ciałami i duszami.
Trawiony gorączką, nie wiedział już, gdzie się znajduje. Przeżył
wyłącznie dzięki determinacji. Dłonie zbielały mu z braku krwi, ciało
miał odarte ze skóry, był bliski kapitulacji. Skupił jednak myśli na
czymś, co oddaliło makabryczny korowód demonów.
Zamknięty w urojonej studni, przywołał postać panny Amelii.
Wyłoniła się z mroku, by chwycić go za rękę i kazać mu otworzyć oczy
pod zasłoną z kaptura. Pogładził ją po twarzy i pocałował w usta, spijał
z jej warg oczyszczający nektar, aż zaspokoił pragnienie. Podziękował
jej, że przyszła, i niepocieszony, wyznał, że nie powinien był jej osądzać,
że bardzo ją kocha i że żałuje szorstkich słów, które padły z jego ust
podczas ich ostatniej rozmowy. „Jestem największym głupcem, jaki
kiedykolwiek stąpał po Ziemi” – powiedział jej w majakach.
„Zakochałem się w pani, a mimo to nieroztropnie pozwoliłem pani
wrócić do Kadyksu…” Nie odpowiedziała mu, po prostu wbiła swoje
zielone oczy w jego czarne źrenice i znów go pocałowała. Wyznał jej,
jak bardzo mu przykro, że zranił ją swoim niesprawiedliwym
zachowaniem, choć tak naprawdę rozumiał, ile wycierpiała, ile
poświęciła, żeby przeżyć w świecie uszytym na miarę białych
mężczyzn. Posłała mu uśmiech i zaczęła się powoli rozpływać, niczym
duch, przywracając go do twardej rzeczywistości: był przykuty
żelaznymi okowami do krzyżaka. Zrozumiał, że jest coraz słabszy i że
majaki wrócą, by ostatecznie go zniszczyć. Pomyślał, że omamy mogą
być wynikiem braku powietrza pod kapturem, który utrudniał mu
oddychanie, albo jakiejś substancji halucynogennej dodawanej do
jedzenia. Powiedział sobie, że musi temu zaradzić.
Zaczął gryźć płótno, żeby zrobić dziurę w worku. Dopiero po kilku
godzinach udało mu się rozdzielić językiem włókna; powietrze wokół
jego głowy natychmiast się rozrzedziło. Wtedy usłyszał, że ktoś wszedł
do celi i omal nie zwymiotował z powodu panującego w środku smrodu.
Osobnik powoli przechadzał się za jego plecami. Przerażony Gabriel
zapytał, kim jest. Pomyślał, że może sobie pójdzie, ale wtedy usłyszał
trzaśnięcie bicza. Rozpłakał się, świadomy, co go czeka. Mężczyzna
chłostał go zajadle, bez słowa, zamieniając jego plecy w żywe mięso.
Ból był tak wielki, że zmysły Gabriela jakby zapadły w letarg. Bestia
ciężko dyszała, wyżywała się na nim, raz po raz smagając go batem, nie
przestawała nawet po to, by zaczerpnąć tchu. Ze wszystkich
dotychczasowych chłost ta była najbrutalniejsza, do tego stopnia, że
Gabriel w końcu stracił przytomność.
Nie wiedział, ile czasu minęło od tamtego momentu. Kiedy odzyskał
świadomość, wisiał przechylony na bok na ugiętych nogach, nad kałużą
moczu, odchodów i krwi. Próbował się wyprostować, ale jego ciało było
bezwładną kupą mięsa przykutą kajdanami do drewna. Nagle usłyszał
skrzypnięcie drzwi i pomyślał, że znowu wychłoszcze go ta dzika bestia.
Jakichś dwóch mężczyzn zdjęło mu okowy z dłoni i stóp. Jęknął
żałośnie, czując chwilową ulgę i ból, gdy zmasakrowane plecy dotknęły
zimnej podłogi. Tak jak wcześniej w milczeniu go biczowali, tak i teraz
w milczeniu wsadzili go do klatki sięgającej stojącemu człowiekowi
zaledwie do pasa. Zwinięty w kłębek w tej niewielkiej przestrzeni,
wreszcie mógł zdjąć worek. Wymacał kilkudniowy zarost. Zdołał
jedynie zobaczyć, jak nad jego głową zamyka się drewniana pokrywa:
więzienne kraty były obudowane ze wszystkich stron. Mimo to
odetchnął na myśl, że dobiegły końca tortury na tych dwóch deskach.
Za ścianami jego małej celi rozległy się głosy i smagnięcia biczem,
które znów zjeżyły Gabrielowi włosy na głowie. Z trudem zmienił
pozycję, starając się nie opierać plecami o kraty. Spał przez kilka
godzin, a kiedy się obudził, poczuł smród własnego moczu. Turkot
wskazywał, że Gabriel jedzie na wozie. Mężczyzna wytężył słuch, ale do
jego uszu nie dobiegł gwar, z czego wywnioskował, że opuścili Madryt.
Ostatkiem sił przemówił do porywaczy, którzy jechali konno przy
furmance.
– Milcz, czarnuchu, chyba nie chcesz, żebym cię jeszcze bardziej
zmasakrował – odpowiedział mu jeden z nich.
Gabriel więcej się nie odezwał. Ponownie zapadł w sen, z którego
obudził go blask słońca.
Brat księcia de Castamar zobaczył chłopca w wieku około trzynastu
lat, który otworzył pokrywę i przyglądał mu się z zaciekawieniem,
zatykając nos. Malec usłużnie podał mu kubek wody oraz miseczkę
z serem, oliwkami i wędliną. W jego oczach malowała się litość. Gabriel
podziękował i rzucił się na jedzenie. Kiedy chłopiec odbierał od niego
miskę i kubek, rozejrzał się na boki i ukradkiem wrzucił mu do klatki
długą na piędź kiełbasę.
– Wody, więcej wody – poprosił Gabriel. Głos z trudem wydobywał
mu się z gardła.
Chłopak oszacował ryzyko, zniknął, a po chwili wrócił z pełnym
kubkiem.
Wóz kolebał się po drogach przez trzy dni i dwie noce. Tym razem
Gabriel nie stracił poczucia czasu, może dzięki dodatkowym porcjom
jedzenia i wody, które przynosili mu parobek i jego młodszy brat.
Przykryli nawet skrzynię kocami, żeby mężczyzna nie trząsł się z zimna,
gdy po zachodzie słońca spadała temperatura.
Kiedy już nieco doszedł do siebie, na podstawie dobiegających do
niego rozmów wywnioskował, że towarzyszy mu czterech mężczyzn
i furman, ojciec chłopców. Woźnica zgodził się zawieźć ładunek do
Portugalii – może do Lizbony – nie wiedział jednak, że w środku jest
człowiek. Dla porywaczy był tylko niewolnikiem, ale furmanowi chyba
nie podobał się taki układ, bo od czasu do czasu narzekał, że nie jest
handlarzem Murzynów i nie na to się umawiali. W końcu herszt
najemników zagroził, że jego synowie pożałują, jeżeli furman nie
przestanie utyskiwać jak stara baba. Więcej się nie odezwał. Gabriel
podejrzewał jednak, że to on za plecami siepaczy przysyła do niego
synów z jedzeniem i piciem.
Mimo ograniczonej przestrzeni i smrodu własnych odchodów
drugiej nocy spał nieco lepiej. Droga nie była już tak wyboista. Kiedy
zatrzymali się w porze obiadowej, zobaczył przez szpary między
deskami, że znajdują się w jakiejś niezbyt gęstej dąbrowie,
prawdopodobnie przy gościńcu. Słyszał także szum wody. Gdy wyciągał
zdrętwiałe ramiona, otworzyła się klapa skrzyni. Podniósł głowę i ujrzał
młodszego z parobków. Chłopczyk przyłożył palec do ust, po czym
podał mu wodę, kawałek chleba i ser. Gabriel podziękował mu
uśmiechem, na co dzieciak odpowiedział skinieniem głowy, jakby to
była jakaś zabawa. Mężczyzna chciał go zapytać, jak ma na imię, ale
wtedy na policzek chłopca spadło czyjeś ogromne łapsko, przewracając
go na bok. Malec wybuchnął płaczem, kiedy najemnik kopnął go
w brzuch.
– Przeklęty dzieciak, dokarmia Murzyna! – krzyknął srogim głosem
mężczyzna i ponownie wbił but w żołądek chłopca.
Uczepiony krat Gabriel uniósł się ostatkiem sił i zaczął wymyślać
siepaczowi. Mężczyzna już miał przyłożyć mu kolbą muszkietu, ale
powstrzymał go głos furmana.
– Hola, ty psubracie!
Zobaczył, że ojciec chłopca biegnie w ich stronę z ogromnym
nożem w ręku i bez wahania wspina się na wóz, by stawić czoła
zabijace.
– Jeszcze raz dotkniesz mojego syna, a obetnę ci jaja – zagroził.
Najemnik przyłożył dłoń do szpady, zastanawiając się, czy powinien
poderżnąć furmanowi gardło.
Dwaj inni siepacze wstali i szykowali się, by poharatać nogi woźnicy,
ten zaś dalej wyzywająco patrzył na najemnika, który uderzył jego syna.
– Do diaska, skończcie z tymi przepychankami i zbierajcie się, zaraz
będzie ciemno – powiedział ich przywódca.
Spięty furman chwycił syna za kark i zlazł z wozu, osłaniając
chłopca własnym ciałem. Siepacz, który uderzył malca, nie spuszczał
z niego wzroku; najchętniej dźgnąłby go w brzuch. W tym momencie
przypomniał sobie, że Gabriel wstawił się za dzieciakiem. Odwrócił
wzrok i zajrzał do skrzyni. Włożył przez kraty kolbę muszkietu i zaczął
walić więźnia w głowę. Gabriel próbował osłonić się rękami, ale nie
zdołał: nagle poczuł, że jego czaszka pęka od ciosu. Zakręciło mu się
w głowie, oczy zaszły mu mgłą. Kiedy uniósł brodę, siepacz wyrżnął go
w okolice skroni. Z ust pociekła Gabrielowi ślina, zaczął tracić
świadomość. Jego kości zmiękły, wszystko wokół zasnuwał mrok.
Gabrielowi wydawało się, że znów dostał w twarz, jeszcze mocniej niż
poprzednio, i zrozumiał, że umrze we własnym kale i moczu. Ponad
trzydzieści lat wcześniej w takim oto stanie znalazł go na kadykskim
placu Cruz Verde jego ojciec, Abel de Castamar.
Tego samego dnia, 27 października 1721 roku
Clarze zwykle udawało się wytrwać zaledwie kilka minut, zanim
niemoc odbierała jej siły. Tym razem było inaczej: czas mijał, a jej nie
ogarniała słabość. Ruszyła więc w stronę środka podwórza, oddalając
się od bezpiecznego budynku. Nie przejęła się, kiedy lekko zakręciło jej
się w głowie i na moment straciła równowagę. Miała więcej sił niż
podczas wcześniejszych prób. Chociaż nadal ociekała potem ze
zdenerwowania, coś się zmieniło. Jej choroba zdawała się ustępować,
Clarę zahartowały ostatni rok, przez który stawiała czoła swojej
przypadłości, i pobyt w szczerym polu, którego omal nie przypłaciła
życiem. Postanowiła jednak nie kusić losu i wróciła do pałacu, próbując
zapanować nad oddechem. Przez sobotę i niedzielę odzyskała siły i nie
chciała ich ponownie stracić. Poza tym postanowiła, że jeszcze tego
ranka wróci do pracy w kuchni, nie mogła więc sobie pozwolić na
nawrót choroby.
Poprawiła czepek i wyszła z izby, jak zwykle myśląc o don Diegu.
Odkąd pożegnali się cztery dni temu, z utęsknieniem czekała na jego
powrót; żałowała, że nie okazała mu wylewniej swoich uczuć, kiedy
zaproponował jej rozmowę na osobności. Powinna była powiedzieć, jak
bardzo go ceni i jak bardzo jest mu oddana. Za każdym razem, kiedy
słyszała pukanie do drzwi, jej serce zaczynało walić jak młotem,
a policzki oblewał rumieniec. Dwa pierwsze dni spędziła w komnacie
don Diega, odwiedzana przez pana Casonę i don Melquíadesa.
W końcu postanowiła, że skoro czuje się już lepiej, rozsądniej będzie
wrócić do swojej izby.
Weszła do kuchni i przywitała się ze służącymi. Beatriz Ulloa
podeszła do niej z udawanym onieśmieleniem i powiedziała, że
zrozumiała swój błąd i pragnie nauczyć się od niej tyle, ile jej się uda.
Clarę ucieszyła jej decyzja. Przez cały ranek służący z całego pałacu
uprzejmie pytali o jej samopoczucie: jej zastępczyni Carmen del Castillo
i reszta kuchennego personelu; podczaszy Lázaro Molás i jego
pomocnicy; pan Moguer i liczni lokaje; pan Ochando, który na
pożegnanie niemal dygnął; koniuszy Belisario Coral, stajenni,
masztalerz i woźnice; zarządzająca kredensem Matilde Marrón i jej
prawa ręka, Galatea Borca, która przyszła w towarzystwie spiżarnego
Luisa Fernándeza. Kucharkę wzruszyło, że cieszy się taką sympatią,
choć z wieloma z tych osób nigdy nie miała do czynienia, jak choćby
z dyrygentem kapeli Álvarem Luną. Wreszcie do kuchni weszła
beztroska Elisa ze swoim promiennym uśmiechem.
– Wszyscy okazali ogromne zainteresowanie moim stanem zdrowia,
za co jestem im wdzięczna, ale… – powiedziała, marszcząc czoło – nie
rozumiem jego przyczyny.
– No jak to? Przestałaś być dla nich kucharką z Castamar. Niektórzy
myślą, że książę poprosił cię o rękę – odpowiedziała przyjaciółka. –
Krążą plotki, że pokłócił się o to z doñą Mercedes.
Clara oblała się rumieńcem, słysząc te słowa. Część służby
przeczuwała, że panna Belmonte może zostać księżną! Brzmiało to tak
absurdalnie, że aż zakręciło jej się w głowie i musiała się oprzeć
o ścianę. Wszyscy przyjęli za pewnik, że don Diego poprosił ją o rękę,
choć nikt poza nią nie znał jego prawdziwych zamiarów – nikt nie
słyszał, jak deklarował, że pragnie porozmawiać z nią w cztery oczy.
– Jeżeli to nieprawda, to o czym tak dyskutował z matką? – dodała
Elisa. – Przyznaj: oświadczył ci się?
– Nie, nie, nie! – wykrzyknęła Clara, zbita z tropu. Mogła stawić
czoła wszelkim przeciwnościom, ale jeśli chodzi o miłość, czuła się
kompletnie zagubiona. – Posłuchaj, Eliso, don Diego o nic mnie nie
poprosił. To fałszywa pogłoska!
– Po tym, jak umieścił cię w swoich apartamentach i jak się o ciebie
troszczył, na pewno się oświadczy. Przynajmniej tyle powinien zrobić.
– Na miłość boską! Co ty wygadujesz…? – zawołała, zlana potem. –
Jego ekscelencja nie ma obowiązku niczego robić ani o nic mnie prosić.
– Dobrze, już dobrze – odparła Elisa. – Nie złość się na posłańca.
Clara przyłożyła dłoń do głowy, próbując przyswoić sobie wszystkie
te informacje. Znalazła się w trudnym położeniu. Służba była
przekonana, że don Diego poprosi ją o rękę; ona sama nie wykluczała,
że rzeczywiście zrobi to podczas obiecanej rozmowy. Ale co, jeżeli
tamto lekkie muśnięcie ust nic nie znaczyło…? Albo jeżeli zwyczajnie
książę pożałuje tego, co jej powiedział? Wtedy niepotwierdzona
pogłoska zamieni się w kpiny: „Co ona sobie wyobrażała?”, „Biedaczka
widziała się w roli księżnej, a nadaje się tylko do garów”, „Kucharka,
która chciała być panią całego Castamar”. Niemal słyszała śmiechy
służących, które rozlegałyby się za jej plecami. Znalazła się
w niebezpiecznej sytuacji, wisiał nad nią miecz. Jeżeli koniec końców
książę nie zdecyduje się na oświadczyny, plotki zmuszą ją do odejścia
z pałacu. Ale jak miała je zdementować, skoro istniała szansa, że po
powrocie don Diego jednak zaproponuje jej małżeństwo? Spojrzała na
Elisę i wzięła ją za rękę; po tym, jak na nią warknęła, przyjaciółka
straciła humor.
– Wybacz mi mój temperament – powiedziała. – Mam tylko
nadzieję, że to nie wyjdzie poza granice Castamar.
Elisa znów się uśmiechnęła i mocno ścisnęła jej dłoń.
– Spokojnie, nie musisz się tym martwić – odparła. – Don
Melquíades nakazał wszystkim trzymać buzie na kłódkę, jeżeli nie chcą,
żeby ich zwolnił. Pewnie wolą, żeby ta wiadomość nie dotarła do uszu
madryckich plotkarzy.
Clara pomyślała, że była naiwna, sądząc, iż plotki ucichną, kiedy
wróci do pracy.
– Wiesz może, czy ochmistrzyni komentowała jakoś tę sprawę?
Elisa pokręciła głową.
– Słyszałam tylko jej kłótnię z don Melquíadesem. Ja i rzecz jasna
reszta służby. Podobno podporządkowała sobie marszałka, bo miała
dowody świadczące o tym, że jest zdrajcą.
– Panno Belmonte – dobiegł z korytarza lodowaty głos. –
Rozumiem, że nie czuje się pani jeszcze na siłach, by wykonywać swoją
pracę, ale nie pozwolę, żeby rozpraszała pani personel. Eliso, proszę
wracać do swoich obowiązków.
W drzwiach stanęła doña Úrsula, paraliżując pracę kuchni. Wszyscy
powitali ją lekkimi ukłonami. Clara podniosła wzrok: obok ochmistrzyni
stał ze spuszczoną głową piętnastoletni chłopak, pomocnik furriery.
– Proszę mi wybaczyć, doño Úrsulo – powiedziała. – To ja
zatrzymałam Elisę.
Pokojówka czym prędzej się ulotniła. Ochmistrzyni podeszła
i stanęła na wprost Clary. Wpatrywała się w nią z zaciekawieniem, jakby
czytała w jej duszy; na pewno zastanawiała się, co takiego zobaczył
w niej don Diego. Przez chwilę w milczeniu mierzyły się wzrokiem,
w napiętej jak nigdy atmosferze.
– Proszę pójść za mną – rozkazała doña Úrsula. – Ktoś chce z panią
porozmawiać.
Razem z chłopakiem Clara podążyła za stukotem obcasów
ochmistrzyni, która drobnymi kroczkami wspinała się po schodach.
Weszli do skrzydła pałacu otwieranego jedynie na czas dorocznej uczty,
minęli wielkie salony i amfiteatr, gdzie wystawiano przedstawienia dla
doñi Alby. Zapomnianymi korytarzami dotarli do jednego z prywatnych
saloników dawnej księżnej znajdującego się w samym końcu budynku.
Ochmistrzyni zatrzymała się przed wysokimi dwuskrzydłowymi
drzwiami ozdobionymi pozłacanymi płycinami i wskazała jej, żeby
weszła do środka. Clara skinęła głową, ale kiedy zamierzała nacisnąć
klamkę, doña Úrsula delikatnie przytrzymała jej rękę. Przez chwilę się
nad czymś zastanawiała, jakby szukała właściwych słów. Clara czekała
zdziwiona, podczas gdy gospodyni spoglądała na nią z zaciśniętymi
ustami, targana jakimś wewnętrznym niepokojem, który czynił ją
bardziej ludzką.
– Panno Belmonte, to żadna tajemnica, że obie mamy buntowniczą
naturę, której nie sposób okiełznać – powiedziała wreszcie surowym
tonem. – Mimo to nie chcę, żeby weszła pani do tego salonu po
omacku. Za drzwiami czeka don Enrique, a obie wiemy, że to
niebezpieczny człowiek.
Clara wzięła głęboki oddech, zrozumiawszy powód jej
zdenerwowania. Doskonale pamiętała przystojną twarz markiza, jego
uśmiech i groźne spojrzenie. Na myśl, że ma zostać z nim sam na sam,
poczuła, jak kurczą jej się jelita.
– Chcę, by pani wiedziała, że będę czekać pod drzwiami, dopóki
pani nie wyjdzie – dodała doña Úrsula.
Clara doszła do wniosku, że ochmistrzyni zapewne otrzymała
rozkaz, by ją tu przyprowadzić, prawdopodobnie od doñi Mercedes,
która skorzystała z nieobecności syna. Kucharka z wdzięcznością
przyjęła jej gest – wiedziała, że jest szczery. Doña Úrsula nie próbowała
zaskarbić sobie jej życzliwości, na wypadek gdyby wyszła za mąż za
księcia; traktowała ją tak samo szorstko jak zawsze, ani myślała
zmieniać nastawienia tylko dlatego, że któregoś dnia Clara mogła zostać
panią Castamar. Chociaż ochmistrzyni najchętniej nie dopuściłaby do
tego małżeństwa, nie zamierzała brać udziału w tym, co miało się
wydarzyć w salonie, i nie chciała, żeby markiz wyrządził pannie
Belmonte krzywdę. Było oczywiste, że powodowały nią kobieca
solidarność i poczucie odpowiedzialności za podlegającą jej służbę.
Clara pożegnała się z nią skinieniem głowy, westchnęła i weszła do
komnaty.
W środku, pośród mebli nakrytych białymi płótnami, rzeczywiście
stał don Enrique: wyglądał przez okno na ogród na tyłach pałacu. Kiedy
weszła, nawet nie odwrócił głowy.
– Zamknij drzwi i podejdź – rozkazał. – Siadaj.
Pokłoniła mu się zgodnie z etykietą.
– Wolę stać, wasza wielmożność – odparła ze spuszczoną głową.
Markiz odwrócił się i wbił w nią swój wzrok drapieżnika. Skinął na
nią dwoma palcami. Podeszła do niego zdenerwowana, świadoma, że
mógłby połknąć ją jednym kłapnięciem zębów. Przyglądał się jej bez
słowa, jakby patrzył na przedmiot, nie na istotę ludzką.
– Jakiż byłem ślepy, kucharko – powiedział.
– Nie rozumiem, co macie na myśli – odparła ostrożnie.
Markiz odpowiedział jej wrogim milczeniem. Stanął przed nią, jakby
rozkoszował się jej strachem. Przypominał jej dzikie górskie zwierzę,
które długo czai się na swoją ofiarę, aż wreszcie ją pożera. Starała się
nie okazywać zdenerwowania, czekała ze spuszczoną głową, aż się
odezwie. Żeby jeszcze bardziej ją onieśmielić, zaczął ją bez słowa
okrążać, jakby za chwilę miał się na nią rzucić.
– Jesteś świadoma tego, ile zła wyrządzasz don Diegowi? Ściągniesz
na Castamar niełaskę, kiedy wyjdzie na jaw, że książę pognał za tobą
jak pies za suką. Tym bardziej jeżeli postanowił ci się oświadczyć…
Zrobił to? – zapytał.
Wolała nie odpowiadać. Markiz wsadził główkę swojej laski pod jej
pośladki, jak zrobił półtora tygodnia wcześniej podczas wieczerzy.
Odsunęła się: nie mogła tego znieść. Don Enrique znów stanął za jej
plecami.
– Żądam, żebyś wyjawiła, czy don Diego zaproponował ci
małżeństwo i w jaki sposób to zrobił – szepnął, zbliżając usta do jej szyi.
Ponownie rzuciła mu wyzwanie swoim milczeniem, spięta; oczy
płonęły jej gniewem. Markiz zmusił ją, żeby się odwróciła, i uniósł jej
brodę główką laski. Wreszcie podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
Zdała sobie sprawę, że zagradza jej teraz drogę do drzwi. Zbliżył się do
jej twarzy na odległość kilku palców.
– Don Diego traktował cię jak panienkę, ale jesteś tylko zwykłą
służącą.
Zrobiła krok do tyłu, zadając sobie pytanie, czy doña Úrsula
rzeczywiście czeka na korytarzu, tak jak jej obiecała. Świadoma, że
znalazła się w pułapce, pomyślała, że może ochmistrzyni uprzedziła ją
o zasadzce wyłącznie po to, żeby móc wytłumaczyć się przed księciem.
Nagle poczuła się bezbronna. Cofała się, uciekając przed posuwającym
się w jej stronę markizem.
– Chcę tylko, żebyś odpowiedziała mi na proste pytanie, kucharko:
zaproponował ci małżeństwo albo wyznał miłość?
– Wasza wielmożność, proszę nie oczekiwać, że udzielę odpowiedzi
na to pytanie. Nie zrobiłabym tego, nawet gdyby zadał mi je sam król
Hiszpanii, więc tym bardziej nie odpowiem możnemu, który nie jest
moim panem, a jedynie gości w jego domu – rzekła, przełykając strach,
jaki budził w niej ten człowiek. – Jeżeli tak was to ciekawi, możecie
sami go zapytać.
– Nie muszę go o to pytać. Kocha cię, wystarczy spojrzeć, jak na
ciebie patrzy.
– Gdyby rzeczywiście tak było, nie do was należy informowanie
mnie o tym, wasza wielmożność – odparła, nie spuszczając wzroku.
Uśmiechnął się, jakby jej odpowiedź sprawiła mu przyjemność.
Zatrzymał się w pobliżu kanapy. Odłożył laskę na biały pokrowiec i zdjął
szustokor. W tym momencie domyśliła się, że zamierza zrobić coś
więcej, niż tylko ją zastraszyć. Odsunęła się, gotowa krzyknąć, jeżeli się
na nią rzuci. Don Enrique zdawał się nie przejmować taką możliwością.
– Zaiste odznaczasz się butą, która nie przystoi zwykłej kucharce.
W odpowiedzi wbiła w niego wzrok. Markiz wzruszył ramionami
i zaśmiał się jak hiena.
– Uwierz mi, nie przeszkodzę twojemu małżeństwu, wręcz
przeciwnie: jestem wielce rad i mam już nawet pomysł na prezent
ślubny. Chyba nie zaprzeczysz, że jestem wspaniałomyślny, kucharko –
powiedział z przekąsem. – Nie chcesz wiedzieć, co to za prezent?
Przełknęła ślinę, kiedy poczuła, że jej ucieczkę zablokowała ściana.
– Odpowiedz – zażądał mrożącym krew w żyłach szeptem. – Nie
chcesz wiedzieć, jaki prezent przygotowałem na twój poroniony ślub?
Zmarszczyła czoło, uwięziona między ścianą a markizem. Ze
ściśniętym ze strachu żołądkiem powiedziała sobie, że musi stąd wyjść.
Wyczuła, że jej milczenie jeszcze bardziej rozpala don Enriquego, który
podchodził do niej uśmiechnięty, z wyciągniętymi rękami. Zatrzymał
się, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Spojrzał na nią i spróbował
ją objąć. Świadoma nieuniknionej konfrontacji, chciała go wyminąć,
podbiec do drzwi i wezwać pomoc. Nie zdążyła. Dłoń markiza
zamknęła się na jej szyi niczym żelazna okowa, druga złapała ją za
włosy. Mocny cios w gardło sprawił, że zabrakło jej powietrza, z jej ust
wydobył się jedynie bełkot.
Szarpnął ją jak dzikus i przyparł do ściany. Ponownie próbowała
wezwać na pomoc doñę Úrsulę, ale obleczone rękawiczką palce
pozwoliły jej jedynie na ciche jęknięcie. Poczuła kolejny mocny cios,
tym razem w żołądek. Chociaż zgięła się z bólu, dostrzegła, że pięść
markiza kieruje się w stronę jej twarzy; odsunęła się i trafił w jej
zwisające włosy. Ostre kłucie zaczęło rozchodzić się z brzucha w stronę
głowy. Osłabienie z ostatnich dni wróciło w postaci zimnego potu, była
bliska utraty świadomości. Don Enrique zmusił ją, żeby się
wyprostowała, i dla ocucenia poklepał ją w policzek. Robiło jej się
ciemno przed oczami, modliła się, żeby do pokoju weszła doña Úrsula
i przerwała to, co miało nastąpić.
– Ciii, odpowiedz na pytanie. Nie bądź źle wychowana, nie znoszę
niedokończonych rozmów – powiedział lodowatym tonem, jakby jego
pytanie stanowiło część sceny, którą wcześniej wyreżyserował w swojej
głowie. – Nie chcesz wiedzieć, jaki prezent przygotowałem dla ciebie
i dla księcia?
Spojrzała na niego, czerwona na twarzy z powodu braku powietrza,
przytłoczona własną niemocą. Próbowała go opluć, ale ślina spłynęła jej
po brodzie. Don Enrique roześmiał się rozbawiony i powiedział, żeby
przytaknęła, albo skręci jej kark. Nie chciała tego robić, ale czując, że
jego dłonie zaciskają się mocniej na jej gardle, w końcu skinęła głową,
bliska utraty przytomności.
– Pięknie. Widzisz, kucharko, że to wcale nie było takie trudne? –
Uśmiechnął się, kiedy próbowała wyswobodzić się z jego szponów
i zaczerpnąć tchu.
Choć jej umysł był zaćmiony z powodu braku powietrza, ciosów
i ucisku, który sprawiał, że przez jej gardło przechodziły zaledwie łyczki
życia, zrozumiała, że w miarę upływu czasu będzie miała coraz mniej
siły, by stawić opór. Zaniosła się cichym, suchym kaszlem. Kiedy do
oczu napłynęły jej łzy, zacisnęła zęby i powiedziała sobie, że płacz tylko
sprawi satysfakcję tej bestii.
– Prezent, który chcę wam podarować, jest szczególny, składa się
bowiem z trzech nierozłącznych elementów – powiedział markiz,
ciągnąc swoje przedstawienie. – Pierwszy jest dla ciebie: zamierzam cię
rozdziewiczyć, żebyś zaznała mężczyzny i zatęskniła za mną w noc
poślubną.
Brakowało jej sił w rękach i była kompletnie ogłuszona, ale na
dźwięk tych słów wbiła mu paznokcie w policzki. Nie tracąc rezonu,
don Enrique oderwał jedną dłoń od jej szyi i ponownie wymierzył jej
cios w żołądek, żeby przestała się szarpać. Po jej brzuchu i części klatki
piersiowej rozeszło się kłucie, od którego jeszcze bardziej zaparło jej
dech.
– Pozwól mi skończyć – ciągnął opanowany. – Drugi element jest dla
don Diega: chcę, żeby wyzwał mnie na pojedynek po tym, jak odkryje,
że cię pobiłem i zniewoliłem.
Próbowała się pochylić, ale przycisnął ją do ściany; udało jej się
tylko nieznacznie ugiąć nogi.
– Ale najlepszy ze wszystkich jest ten trzeci, bo dotyczy was obojga.
Mam nadzieję, że przekażę ci dziś moje nasienie i przy odrobinie
szczęścia za dziewięć miesięcy będziemy świętować narodziny nowego
życia. Zapewne wówczas nie będzie już z nami don Diega, ale zawsze
możemy uczcić to we dwoje, wspominając ten pamiętny dzień.
W tym momencie zrozumiała, dlaczego tamtego wieczoru don
Diego nie stanął w jej obronie. Było oczywiste, że ten człowiek nie chce
jej zabić. Zamierzał wykorzystać ją do sprowokowania pojedynku,
w którym książę mógł stracić życie. Była głupia, że uwierzyła
w zapewnienia doñi Úrsuli, że zmusiła don Diega, by wyruszył na jej
poszukiwanie, czym doprowadziła go do katastrofy, że nie wyznała mu
swojej bezgranicznej miłości.
Ledwo miała siłę, żeby zwinąć się z bólu, kiedy don Enrique uderzył
ją w prawą pierś i poczuła przenikliwe kłucie. Widziała już tylko twarz
napastnika; uśmiechał się, jakby scena, którą przed chwilą odegrał, była
zaledwie wstępem zwiastującym przebudzenie jeszcze gorszej bestii.
Oderwał od jej szyi jedną dłoń i ściągnął z niej zębami rękawiczkę.
Kiedy poczuła między nogami jego szpony, próbowała się wyrwać,
coraz słabsza. Markiz z uśmiechem podwijał jej suknię. Skorzystała
z tego, że ściska ją za szyję tylko jedną ręką, odwróciła głowę
i zaczerpnęła powietrza. Z jej gardła wydobył się gulgot, pulsowały jej
skronie, musiała walczyć z ogarniającą ją niemocą.
Znów spróbowała krzyknąć, ale nie była w stanie uwolnić się od
skuwającej ją dłoni. Poczuła, jak markiz maca pod spódnicą jej
kobiecość; jego twarz zastygła w przerażającym grymasie, jakby opętała
go zimna, zwierzęca furia. Jego szorstki dotyk sprawił, że z całej siły
zacisnęła nogi. Zauważyła, że jej opór zdaje się sprawiać mu
przyjemność. Zawładnęły nią przerażenie i głęboka odraza, kiedy
szeptał jej nieprzyzwoite słowa i zachęcał, by pozwoliła się chędożyć
przyparta do ściany. W końcu zdołał rozsunąć jej nogi kolanem;
przyparł ją biodrem, nieznacznie unosząc w górę. Włożył jej rękę
między uda i zaczął na nią nacierać. Czuła się lepka, jego wstrętny
dotyk napawał ją odrazą, jej twarz spowijał zalatujący mięsem oddech.
Zrozumiała, że nie zdoła zapobiec temu, by wziął ją przemocą
i pozbawił dziewictwa.
Poczucie bezradności sprawiło, że szarpnęła się resztką sił. Markiz
jeszcze mocniej przycisnął jej szyję do ściany, jej stopy ledwo dotykały
ziemi. Przez cały ten czas nie spuszczała z niego wzroku, patrzyła na
jego odrażającą duszę, okazując mu nienawiść i pogardę, znacznie
silniejsze od strachu. Kiedy zrozumiała, że poniosła porażkę, nie mogła
już dłużej powstrzymywać łez: pozwoliła, by popłynęły po policzkach.
Widząc jej rozpacz, don Enrique przywarł do niej i zlizał je z jej twarzy,
pozostawiając na jej skórze warstwę bezwstydnej śliny. Zrobiło jej się
niedobrze, kiedy zaczął ściągać spodnie, zadowolony, że przestała
stawiać opór.
Nagle znieruchomiał. Lodowaty grymas malujący się na jego twarzy
zamienił się w gniew. Niespodziewanie zwolnił uścisk. Clara opadła na
podłogę, zanosząc się kaszlem i haustami łapiąc powietrze. Kiedy
podniosła wzrok, ujrzała doñę Úrsulę. Smoczyca stała za markizem
niewzruszona niczym latarnia morska podczas burzy i przytykała mu
do karku ostry nożyk do listów.
– Puść ją, parszywy sukinsynie, albo przysięgam, że przebiję ci
szyję – powiedziała. – Stań za mną, dziecko.
Markiz zacisnął szczęki, jakby nie wierzył, że jego plany może
pokrzyżować jakaś ochmistrzyni. Clara odczołgała się od niego i łapiąc
powietrze, ukryła za doñą Úrsulą, która uważnie śledziła ruchy
szlachcica. Wstała, z trudem utrzymując równowagę z powodu
zawrotów głowy. Ochmistrzyni obrzuciła ją szybkim spojrzeniem, by
sprawdzić, czy nie jest ranna.
– Niech pani stąd wyjdzie – rozkazała.
Don Enrique próbował się odwrócić. Świadoma grożącego im
niebezpieczeństwa, gospodyni przycisnęła mu do szyi czubek nożyka,
by wiedział, że bez wahania przeszyje mu kark, nawet jeżeli miałoby to
zaprowadzić ją na szafot.
– Proszę stąd wyjść, panno Belmonte – powtórzyła. – Chłopak, który
mi towarzyszył, poszedł wszcząć alarm.
– Bez pani nigdzie się nie ruszę, doño Úrsulo – odpowiedziała Clara.
– Proszę stąd wyjść! – rozkazała ochmistrzyni.
– Niech pani nie nalega.
W tym momencie markiz wyrwał do przodu i odskoczył na bok,
umykając przed ostrzem. Rzucił się w stronę leżącej na kanapie laski.
Doña Úrsula bez wahania przystąpiła do ataku. Jęknął zaskoczony,
kiedy nożyk do listów drasnął mu policzek. Clara złapała ochmistrzynię
za rękę i pociągnęła ją w stronę drzwi, ale zaalarmowany don Enrique
ruszył ich śladem, by zagrodzić im drogę. Musiała za wszelką cenę
dosięgnąć klamki. Słyszała przyspieszony oddech doñi Úrsuli, która
biegła przyklejona do jej pleców, a także oddech markiza.
Pędziła co tchu, podążająca za nią ochmistrzyni krzyczała:
„Pomocy!”. Z powodu osłabienia Clara nagle zatoczyła się i runęła do
przodu. Zanim zdążyła dotknąć klamki, zdobione złotem płatkowym
drzwi otworzyły się na oścież i do salonu wkroczyli uzbrojony w pistolet
don Melquíades i kilku gwardzistów. Upadła wprost na jakiegoś
porucznika, który zdołał ją złapać. Kiedy obejrzała się za siebie,
zobaczyła, że doña Úrsula oddała się pod opiekę marszałka; obejmował
ją w talii i mierzył do markiza z pistoletu.
– Wasza wielmożność, obawiam się, że wasz pobyt w tym domu
dobiegł końca – powiedział. – Strażnicy odprowadzą was do wyjścia.
Don Enrique zmarszczył brwi i dał upust złości, waląc laską w jeden
z wazonów przykrytych białym płótnem. Podszedł do kanapy, powoli
założył szustokor i poprawił mankiety koszuli. Potem stanął na wprost
don Melquíadesa i przeszył go wzrokiem.
– Przekaż księciu wiadomość – powiedział, dotykając krwawiącego
draśnięcia na policzku. – Zakładam, że zechce zażądać satysfakcji.
Marszałek opuścił pistolet i skinął głową.
– Możecie być pewni, że nie ma na świecie miejsca, w którym
moglibyście się ukryć przed moim panem.
Markiz zamierzał podejść do drzwi, ale don Melquíades zaszedł mu
drogę.
– Możecie być również pewni, wasza wielmożność, że gdybyście
wyrządzili którejś z tych kobiet niepowetowaną krzywdę, sam
strzeliłbym wam w głowę – powiedział. – Choć nie jestem wam równy
i przyszłoby mi zapłacić za to życiem.
Kiedy ochmistrzyni usłyszała śmiałe, stanowcze słowa don
Melquíadesa, w jej oczach pojawiło się coś, czego Clara do tej pory
nigdy w nich nie widziała: zaskoczenie połączone z niedowierzaniem.
Don Enrique spojrzał na marszałka tak, jakby zastanawiał się, czy nie
ukarać go za jego bezczelność. Przytknął mu do piersi czubek laski,
żeby zszedł mu z drogi, ale don Melquíades ani drgnął.
– Módl się do Najwyższego, żeby twój pan przeżył, bo zapamiętam
sobie twoje słowa – szepnął markiz.
Clara spojrzała na ochmistrzynię, wsparta na ramieniu porucznika.
– Dziękuję za pańską interwencję – powiedziała doña Úrsula.
Marszałek skinął głową, nie spuszczając wzroku z markiza, który
oddalał się, eskortowany przez czterech gwardzistów. Kiedy dotarł do
końca korytarza, przystanął. Wykonał półobrót z właściwą mu
elegancją, wycelował palcem w Clarę i wbił w nią swoje groźne
spojrzenie. Choć budził w niej przerażenie, podniosła głowę i stała
niewzruszona, dopóki nie zniknął jej z oczu. Dopiero wtedy odetchnęła.
Mimo to nadal czuła rękę markiza przesuwającą się między jej udami.
Miała ochotę zwymiotować z obrzydzenia. Nawet się nie pożegnała,
tylko czym prędzej pobiegła do swojej izby, z trudem hamując mdłości.
Kazała sobie przygotować balię wypełnioną do połowy gorącą wodą.
Rozedrgana, czekała, aż przyniosą ją do jej izby, nerwowo przełykając
ślinę. Kiedy pachołkowie zamknęli za sobą drzwi, nie zdejmując sukni
ani halki, weszła do balii i dokładnie wymyła sobie krocze.
ROZDZIAŁ 43

29 października 1721 roku
Diego okrążył kępę czystków i schował się za pniem potężnej sosny.
Jego ludzie szykowali się do ataku: cicho sunęli naprzód, w szyku
przypominającym rozłożony wachlarz. Z miejsca, w którym stał, widział
bok furmanki. Znajdowała się na niej drewniana skrzynia kryjąca
żelazną klatkę, w której więziono jego brata. Gwardziści podeszli nieco
bliżej, żeby rzucić się na pilnujących Gabriela najemników.
„Żyje” – pomyślał. Powtarzał to sobie przez ostatnie dni, by nie gasić
nadziei. Jego rękaw wciąż zalatywał prochem, kiedy galopował do
domu Luisa de Mirabala, jednego z najlepszych przyjaciół jego ojca
i przewodniczącego Rady Kastylii, najwyższej władzy sądowniczej po
królu. Don Luis wystraszył się na widok jego wymizerowanej twarzy
i towarzyszących mu gwardzistów.
„Chłopcze, wyglądasz, jakby wstąpił w ciebie diabeł” – powiedział.
Zwracał się do niego na ty, jako że znał go od dziecka.
Nie zdążył nic dodać, bo Diego wszedł do sieni i zrelacjonował mu
to, czego dowiedział się od Mańkuta. Kiedy skończył, diabeł tańcował
już także z don Luisem. Manuel Villacañas i jego gwardziści
zaświadczyli, że wszystko, co książę powiedział, jest zgodne z prawdą.
Don Luis zapewnił, że zajmie się tą sprawą. Kiedy Diego wychodził,
zatrzymał go w progu i ostrzegł, że istnieją poszlaki, by wszcząć proces
o sodomię przeciwko jego przyjacielowi don Alfredowi de Carriónowi.
„Jeśli chodzi o tę sprawę, wszyscy jesteśmy ludźmi honoru” –
odparł książę. „Alfredo przyjmie karę, która zostanie mu wymierzona.
Mam nadzieję, że w swojej wielkiej mądrości zrozumie pan, jakim
człowiekiem jest baron de Aguasdulces, niezależnie od chorobliwych
skłonności, z którymi się boryka”.
Don Luis przytaknął i zapewnił, że inkwizycja nie będzie miała głosu
w tej sprawie – osobiście się o to postara. Nikt nie chciał, by powtórzyła
się historia Melchora Macanaza i jego auto da fé[21].
„Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, przed wyjazdem napiszę do
Alfreda list, chciałbym opowiedzieć mu, co się wydarzyło. Będę
wdzięczny, jeżeli któryś z pańskich służących mu go doręczy”.
„Oczywiście, oczywiście. Nie kłopocz się o to, chłopcze”.
„Dziękuję. Teraz rozumiem, dlaczego ojciec darzył pana takim
szacunkiem” – odpowiedział Diego. „Jeszcze jedno: szukam informacji
o okolicznościach śmierci doktora Armanda Belmontego, który zginął
w czasie wojny. Znał go pan?”
„Armando Belmonte powiadasz? Nie, nie miałem przyjemności go
poznać”.
Książę ponownie podziękował za pomoc, skreślił list do Alfreda
i czym prędzej ruszył w drogę. Kiedy wyjeżdżał, leciwy don Luis pisał
do radcy z prośbą, by zebrał najbardziej zaufanych instygatorów,
sędziów ziemskich oraz podsędków i by w największej tajemnicy wydali
nakaz aresztowania doñi Sol, markizy de Villamar, oskarżonej
o zamordowanie Alby de Montepardo. Tak jak sugerował mu Diego,
zamierzał dyskretnie wtrącić ją do więzienia, by nikt się o tym nie
dowiedział, przynajmniej do czasu, aż odbiją Gabriela. Należało uniknąć
pogłosek, które zaalarmowałyby markiza i jego siepacza Hernalda. Don
Enrique umyślił sobie, że zostanie w Castamar razem z księżną, by nikt
nie posądził go o udział w porwaniu. Diegowi było to na rękę: chciał
trzymać go jak najdalej od swoich poczynań, utwierdzonego
w przekonaniu, że jego przewrotny plan zakończył się sukcesem,
podczas gdy książę będzie rozplatał tę osnowę, dopóki nie zostanie
z niej nawet jedna nitka. Dlatego przed wyjazdem z Castamar polecił
kapitanowi gwardii, by wysłał mu do Madrytu wiadomość, jeżeli don
Enrique opuści pałac.
Zamierzał osobiście wymierzyć karę markizowi, kiedy już
rozpracuje jego strategię. Don Enrique będzie przekonany, że wygrał,
podczas gdy tak naprawdę poniesie porażkę. Don Luis, wychowany
według starych zasad, rozumiał, że to sprawa honoru.
O świcie Diego wyruszył w stronę Portugalii razem z licznym
oddziałem uzbrojonych ludzi, wśród których znajdowali się lekarz
i chirurg polowy. Książę wiedział, że jeżeli jego brat przekroczy granicę
i zostanie sprzedany jako niewolnik, znacznie trudniej będzie go
odnaleźć. Podczas podróży szukał pociechy w modlitwie – jego więź
z Bogiem zacieśniła się, kiedy poznał prawdę o śmierci Alby. Nie mógł
winić Najwyższego za wypadek spowodowany przez ludzi. Nabierały
sensu słowa kapelana, który powiedział mu kiedyś, że wyroki boskie są
niezbadane i że nie należy obarczać Pana winą, nie znając jego
pobudek. Tak długo sądził, że śmierć Alby była częścią Bożego planu,
że poczuł wstyd, gdy zrozumiał swój błąd, jakby obwiniał ukochaną
istotę za podły czyn, którego nie popełniła. Z niesmakiem i ze
ściśniętym sercem wspominał swoje zachowanie. Zaniósł więc kolejną
modlitwę do Wszechmogącego: tym razem nie prosił go jednak
o wybaczenie, ale o to, by Gabriel przeżył.
Pędzili tak szybko, jak pozwalały im na to konie. Czwartego dnia po
południu dostrzegli wóz, a na nim furmana i dwóch parobków, oraz
czterech eskortujących go najemników. Nie zaatakowali ich od razu;
zaczekali, aż porywacze zatrzymają się na noc na poboczu gościńca
pomiędzy Corią a granicą portugalską. Kiedy ci zasiedli wokół ogniska,
kilkadziesiąt łokci od obitego drewnem więzienia, o którym mówił
Mańkut, Diego powiedział sobie, że nadeszła właściwa pora. Nie mógł
znieść myśli, że Gabriel siedzi zamknięty w skrzyni jak zwierzę. Nie
miała żadnych otworów poza górną klapą, przez którą podawano mu
jedzenie i picie, zapewne w małych ilościach, żeby pozbawić go sił.
Wyostrzywszy wzrok, książę zobaczył, że furman i parobkowie
karmią woły. Zwierzęta wyglądały na zmęczone po kilku dniach
ciągnięcia wozu. Diego podszedł bliżej i przekonał się, że czterej
uzbrojeni mężczyźni rozmawiają beztrosko wokół ogniska.
Kiedy przez ostatnie dni ścigali tę piekielną furmankę, zatrzymując
się tylko przy stanowiskach pocztowych, by wymienić konie, w jego
głowie wciąż rozbrzmiewały słowa tamtej poczwary: „To ja zabiłem
waszą żonę… Wytresowałem jej konia tak, żeby zmiażdżył ją na dźwięk
mojego gwizdka, a gdybym miał więcej czasu, wytresowałbym również
waszego”. Wiedział, że jeżeli da się ponieść furii i żądzy zemsty,
pozabija wszystkich w tym obozowisku. Ale przecież parobkowie byli
jeszcze wyrostkami i zajmowali się wyłącznie transportem, najemników
zatrudniono zaś po to, by ochraniali ładunek przed bandytami. O ile
któryś z nich nie był Hernaldem de la Marcą, na pewno nie
podejrzewali, że przewożą wolnego człowieka, do tego brata
hiszpańskiego granda. Dlatego nie chciał uwalniać gniewu, który wrzał
w jego wnętrzu.
Odwrócił się i skinął na Manuela Villacañasa i jego porucznika.
Ponieważ nie chciał niepotrzebnie nikogo zabijać, postanowił, że
zaatakują najemników z zaskoczenia, zanim ci zdążą sięgnąć po broń.
Podchodzili do polany, kryjąc się za drzewami, ich kroki zagłuszał wiatr.
Diego cierpliwie zaczekał, aż jego ludzie zajmą pozycje, a kiedy uznał,
że nadszedł właściwy moment, wykonał dłonią taki sam ruch, jakim
niegdyś dawał znak do ataku.
Wyskoczył zza czystków i podbiegł do siedzących w kręgu
mężczyzn. Zanim pierwszy z nich zdążył zareagować, książę wbił mu
w twarz lufę muszkietu, a drugiemu zagroził, że jeżeli się ruszy,
przedziurawi mu pierś. Zaprawiony w bojach Manuel odstrzelił dwa
palce trzeciemu, który próbował sięgnąć po garłacz. Najemnik zaczął
krzyczeć z bólu; jego wycie uciszył jeden z gwardzistów, który wyrżnął
go kolbą w szyję. Czwarty z mężczyzn siedział z dala od swoich
towarzyszy; wyglądał na przywódcę. Rzucił się po pistolet, ale krzepki
sierżant Díaz Merino o karku potężnym jak u byka kopnął go w twarz,
wybijając mu kilka zębów. Na widok piętnastu uzbrojonych mężczyzn
parobkowie padli na ziemię, a furman, najprawdopodobniej ojciec
chłopców, zakrył ich własnym ciałem.
– Nie otwierajcie ognia, nie otwierajcie ognia! – wrzeszczał.
Kiedy sytuacja została już opanowana, Diego podbiegł z lampą do
wozu, wołając Gabriela. Otworzył klapę i omal nie zwymiotował, gdy ze
środka buchnął na niego smród. Zasłonił nos rękawem kaftana i zajrzał
do skrzyni: pośród odchodów leżało nieruchome ciało jego brata
z odartymi ze skóry plecami.
Tego samego dnia, 29 października 1721 roku
Po spokojnej nocy spędzonej we własnym łożu Enrique pomyślał, że
długi pobyt w pałacu księcia zaczął go już nużyć. Natychmiast po
opuszczeniu Castamar wysłał do Hernalda wiadomość z żądaniem, by
ten go odwiedził. Rano poinformowano go, że siepacz prosi o audiencję.
– Przyjmę go w salonie na piętrze – powiedział markiz
majordomowi, poprosiwszy go, by podał mu oliwki i wędzony owczy
ser.
Czekając na przybycie Hernalda, rozmyślał o burzy, którą rozpętają
ostatnie wydarzenia.
Zawsze potrafił przekierować zrządzenia losu na obraną przez siebie
drogę; co więcej, jego plany na ogół kończyły się sukcesem. Dlatego
czuł taki niesmak na myśl, że nie udało mu się rozdziewiczyć kucharki,
a w dodatku musiał opuścić pałac don Diega w eskorcie gwardzistów.
Był jednak pewien, że wcześniej czy później książę zjawi się u niego
i wyzwie go na zgubny dla siebie pojedynek. Wystarczyłoby, żeby
Enrique dotknął kucharki, by don Diego wpadł w furię. Jemu
pozostawało już tylko siedzieć i patrzeć, jak powoli realizuje się jego
plan. Murzyn był na luzytańskiej ziemi, może nawet nie żył; don Diego
nigdy nie znajdzie brata, choć pewnie już go szukał. Don Alfredo został
oskarżony o sodomię, w najlepszym wypadku czekało go wygnanie.
Don Francisco stracił dobre imię, groziło mu wydalenie z dworu.
Ostatni list doñi Sol był po prostu wspaniały! Dlatego Enrique spokojnie
czekał na Hernalda, popijając wino z Valdepeñas i pogryzając
wydrylowane oliwki.
Pomyślał, że gdy już doprowadzi do końca tę pokrętną intrygę,
będzie mu brakowało rozmów z doñą Mercedes. Kiedy dowiedziała się
o tym, co zrobił kucharce, napisała do niego łzawy list pełen wyrzutów:
zaufała mu jak własnemu synowi i nie pojmowała, dlaczego tak
perfidnie się zachował. Jej słowa nawet go poruszyły, ale nie mógł sobie
pozwolić na sentymenty, tym bardziej że przecież nie była jego matką.
W przeciwnym razie mógłby dla niej nawet zabić.
Podczas gdy doña Mercedes była czcigodną, wytworną damą, która
w każdej sytuacji zachowywała dworskie maniery, jego własna matka
była smutną, nieszczęśliwą kobietą żyjącą w cieniu męża. Jako dziecko
nieraz nakrywał ją, jak wzdychała w ramionach kochanka, z którym
przyprawiała rogi jego ojcu. Wspomniał rozbawiony, jak czekał, aż
będzie bliska szczytowania, po czym z niewinną miną wołał: „Matko!”,
i pytał, dlaczego tak jęczy. Odwracała się skrępowana, wymierzała mu
policzek i wyrzucała go z sypialni. Nie przejmował się tym. Później,
podczas kolacji, mimochodem rzucał, że matka obściskiwała się
z jakimś młodszym mężczyzną. Ojciec rogacz wstawał od stołu i prał ją
pasem, wyładowując się na niej za swoją impotencję, z obwisłą szczęką
i oczami rzygającymi wściekłością. Enrique zaś obserwował tę scenę,
nie przerywając jedzenia, jakby oglądał komedię wystawianą w Corral
del Príncipe albo Corral de Pacheca.
W pewnym sensie to on reżyserował tę sztukę i zasługiwał na to,
żeby cieszyć się widowiskiem. Jego ojciec marzył o tytule granda, ale
był pozbawiony wyczucia, jeśli chodzi o politykę, odgrywał więc
drugoplanową rolę jako narzędzie w rękach innych. Enrique nauczył się
od niego wyłącznie żądzy władzy oraz tego, czego nie należy robić.
„Musisz być panem własnych nałogów i wiedzieć o nałogach innych –
pomyślał na widok konającego ojca – czyli jego całkowitym
przeciwieństwem”. Przed śmiercią ojciec błagał go, by zdobył dla rodu
Arconów tytuł granda. Enrique mu to obiecał, choć jedyną rzeczą, jaką
zawdzięczał staruszkowi, było wykształcenie odpowiadające ich pozycji
społecznej.
Tak naprawdę wychowywała go piastunka. Omal nie doprowadził jej
do szaleństwa: od małego znęcał się nad nią, zmuszając ją do
wykonywania w kółko tej samej pracy. Kiedy już go ubrała, ściągał strój
i wzywał ją, by ponownie go odziała; potrafił nawet podpalić własne
szaty albo pobrudzić je jedzeniem tylko po to, żeby patrzeć, jak
opiekunka czołga się u jego stóp i szuka czystych ubrań. Była kobietą
niezniszczalną i milczącą – nigdy się na niego nie poskarżyła. Jako
kilkulatek dosiadał jej niczym konia i kazał jej galopować. Kiedy
nakłaniał staruszkę, żeby przeskoczyła nad krzesłem, biedaczka
odpowiadała tylko: „Paniczu, nie bardzo mi to wychodzi”. Pewnego
ranka bez słowa udała się na spotkanie z Wszechmogącym. Enrique
kazał jej sypiać w izbie przylegającej do jego pokoju; wstał
rozzłoszczony, kiedy nie odpowiedziała na jego wołanie. Gdy okazało
się, że nie żyje – nadal nie wiedział, dlaczego umarła – wybuchnął
rozdzierającym płaczem. Kiedy przyszła kolej jego rodziców, nie uronił
ani jednej łzy.
„Biedna Consolación” – pomyślał. „Nigdy nie rozumiała, jaki
naprawdę jestem”. Mówiono, że dzieci odznaczają się szczególną
złośliwością, która zamienia się w nikczemność, jeżeli w porę się jej nie
wypleni. W jego sercu było tyle podłości, że ta dziecięca ułomność
przeistoczyła się we wchłaniającą wszystko czarną dziurę. Może właśnie
ów brak dyscypliny sprawił, że stał się taki bezduszny. W całym swoim
życiu pragnął jedynie Alby de Montepardo; była jego drogą do
zbawienia. Niewykluczone, że ich małżeństwo zakończyłoby się
katastrofą, że ukochana cierpiałaby, poznawszy jego prawdziwe
wnętrze. „Jej śmierć tylko przyspieszyła zniszczenie wpisane w twoją
naturę” – powiedział sobie. Jednak kiedy ją poznał, czuł, że rozwiewa
się mrok spowijający jego duszę, że uwielbienie, jakim ją darzył,
zmieniło go do tego stopnia, że zapomniał o odziedziczonych po ojcu
politycznych ambicjach i zamiłowaniu do intryg. Tak bardzo ją kochał…
Miał się nigdy nie przekonać, jak potoczyłoby się ich wspólne życie,
tylko dlatego, że don Diego zgodził się na zamianę koni. Gdyby książę
nie był jego politycznym przeciwnikiem, gdyby nie zniweczył jego planu
wyniesienia na tron arcyksięcia Karola, a tym samym nie uniemożliwił
mu zostania grandem Hiszpanii, gdyby nie odebrał mu Alby, kiedy
markiz już prawie ją zdobył… Enrique mógłby zrozumieć, że
zamienienie się końmi było przypadkowe. Ale czuł się w obowiązku
obarczać odpowiedzialnością księcia również za to, powodowany
potrzebą obwiniania go o całe zło świata. Don Diego musiał zapłacić za
to utratą przyjaciół, dobrego imienia i oczywiście pałacu. Enrique
pomyślał, że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobi jako nowy pan
Castamar, będzie zabicie koni. Pragnął, by cierpiały, by zapłaciło życiem
przynajmniej to zwierzę, które przygniotło jego ukochaną Albę. Nie
mógł patrzeć, jak stało obok jego wierzchowca w Villacor, spokojnie
żując obrok, podczas gdy stajenny szczotkował mu sierść. „Na miejscu
księcia od razu przerobiłbym tego konia na mięso” – powiedział sobie
wtedy.
Jego rozmyślania przerwał służący, który przyniósł wiadomość
o przybyciu Hernalda. Markiz wyciągnął rękę i odstawił kieliszek na
narożny stolik. Siepacz wszedł do salonu i przezornie odczekał, aż
zamkną się drzwi. Enrique wskazał mu, by podszedł. Kiedy spojrzał na
jego ziemistą twarz, dostrzegł malujący się na niej niepokój. Zapytał, co
się dzieje. Hernaldo popatrzył na niego, zaciskając usta w cienką linię.
– Nie wymienili się końmi – powiedział bez owijania w bawełnę.
Enrique uniósł brwi i zmierzył go wzrokiem: żołnierz niemal drżał,
kiedy wypowiadał te słowa. Opanowany jak zawsze, markiz dopił wino
i otarł usta. Potem wstał i powoli podszedł do siepacza.
– Wybacz, Hernaldo, czy mógłbyś to powtórzyć? – poprosił
uprzejmie.
– Nie wymienili się końmi. Mańkut wytresował konia doñi Alby.
Enrique zamknął oczy i przypomniał sobie ów jedyny raz, kiedy ją
pocałował. Nie unosząc powiek, próbował pohamować ogarniające go
uczucie, w którym łączyły się wściekłość, ból i wyrzuty sumienia.
Wreszcie spojrzał na Hernalda, który stał ze spuszczoną głową kilka
kroków przed nim.
– Dlaczego ta szumowina miałaby zrobić coś takiego? – zapytał
łamiącym się głosem.
– Dla pieniędzy, wasza wielmożność – odparł Hernaldo bez
wahania. – Zapłaciła mu doña Sol Montijos, domyśliłem się tego, kiedy
ladacznica zwana…
– Nieważne – przerwał mu markiz.
– Mańkut jest już na tamtym świecie, dlatego…
– Nieważne!!! – wrzasnął Enrique, wybuchając gniewem.
Opanowanym krokiem podszedł do wykończonej szylkretem ławy.
Zebrał wszystkie siły, by powstrzymać buzujące w nim uczucia.
Przełknął ślinę i spojrzał na Hernalda, który dalej stał w milczeniu ze
spuszczoną głową. Z przykładną determinacją spróbował oddzielić
wyrzuty sumienia i poczucie winy od swojego gniewu, by dać mu upust
w pierwszej kolejności.
– Posłuchaj mnie uważnie – powiedział, siląc się na spokój. –
Zakradniesz się niepostrzeżenie do domu doñi Sol, wyrwiesz jej serce,
a potem mi je przyniesiesz.
Hernaldo spojrzał na niego z wahaniem. Enrique rozumiał jego
obiekcje. Odebranie życia markizie w taki sposób przyciągnęłoby uwagę
władz. Zamordowanie Mańkuta, dziwek czy siepaczy było czymś
zupełnie innym niż wyrwanie serca szlachciance. Postawiłby na nogi
cały Madryt, wyznaczono by cenę za jego głowę. Właśnie dlatego
markiz nie chciał zabijać Castamara; teraz sytuacja się powtarzała. Ale
jego gniew był tak wielki, że przyprawiał go o mdłości; jedyną rzeczą,
która powstrzymywała go przed zwymiotowaniem, była wizja tej
rozpustnej suki skąpanej we własnej krwi. Cała reszta nie miała już dla
niego znaczenia.
– Wasza wielmożność – zaprotestował Hernaldo, międląc
w dłoniach trójgraniasty kapelusz. – Z całym szacunkiem, ale… myślę,
że to narazi nas na niebezpieczeństwo…
– Wyrwij jej serce!!! – wrzasnął markiz jeszcze głośniej i zaciśniętymi
ustami pociągnął łyk wina.
Kiedy Hernaldo żegnał się ukłonem i odchodził, by wykonać jego
rozkaz, Enrique próbował się uspokoić. Siedział nieruchomo, prowadząc
dialog z samym sobą. Przekonywał się, że gniew nie jest dobrym
doradcą, że taka bezpośrednia zemsta może doprowadzić go jedynie do
zguby, i to w momencie, kiedy jest bliski ostatecznego zwycięstwa.
Podniesionym głosem zatrzymał siepacza i kazał mu zaczekać na nowe
rozkazy.
– Gdybyś nie był moim najbliższym pomocnikiem, obdarłbym cię ze
skóry za nieudolność – powiedział, dając upust swojej wściekłości. –
Odejdź.
Został w salonie ze swoim cierpieniem i gniewem, tak samo
samotny, jak był przez całe swoje życie. Podszedł do okna, z którego
roztaczał się widok na zielone góry Madrytu, i wybuchnął zimnym,
jednostajnym płaczem. Poczuł się jak tamten zapomniany wazon, który
roztrzaskał w Castamar, mały i śmieszny. Miał ochotę ze sobą skończyć.
Don Diego pozbawił go szans na tytuł granda i miłość Alby, ale nie on
był odpowiedzialny za jej śmierć. Wypadek spowodował nie jego
kaprys, tylko doña Sol Montijos. Nienawiść Enriquego do księcia nie
osłabła, za to zapałał odrazą do samego siebie. Był takim głupcem!
Pokonany przez łzy, uczepił się zasłony i osunął na podłogę.
Siedział na parkiecie i starał się zebrać siły, by dokończyć to, co
zaczął, wymierzyć karę don Diegowi, a jeszcze surowszą doñi Sol. Nie
mógł znieść świadomości, że książę nadal chodzi po świecie, ale
markizie udało się coś, czego ten nigdy nie osiągnął: przez nią Enrique
znienawidził samego siebie. Nagle doszedł do prostego wniosku,
którego do tej pory starał się do siebie nie dopuszczać: to on ponosił
największą odpowiedzialność za śmierć Alby. Przez wszystkie te lata
zachowywał się jak tchórz, ukrywając poczucie winy za nienawiścią do
swojego wroga.
Ta myśl sprawiła, że jego serce zalała gorycz; zabrakło mu
powietrza, zwinął się w kłębek, bełkocząc i mocząc dywan zimnymi
łzami. Poczuł bezgraniczną samotność, która spowiła mroczne demony
zamieszkujące jego duszę. Epicentrum jego cierpienia była straszliwa
tęsknota. Kazała mu się uczepić tamtych dwóch pocałunków, które
wypełniły jego serce strachem, ale i szczęściem: matczynego, który
złożyła na jego czole doña Mercedes, i tego, który odwzajemniła Alba,
jego niedoszła małżonka.
[21] Melchor Rafael de Macanaz (1670–1760) – hiszpański polityk, pisarz
i myśliciel, prokurator Rady Królewskiej Kastylii za panowania Filipa V. Obrońca
regalizmu (praw królewskich dotyczących niektórych przywilejów, które próbowano
odebrać Stolicy Apostolskiej), sądzony przez inkwizycję.
ROZDZIAŁ 44

Tego samego dnia, 29 października 1721 roku
Francisco obudził się w ramionach Sol przytulonej do jego pleców.
Odwrócił się, żeby dotknąć jej piersi, i pocałował ją w czoło, jakby w ten
sposób mógł rozproszyć wszystkie troski. Doszedł do wniosku, że ich
gra o władzę była tylko rozrywką. Sol zarzuciła ją, kiedy znalazł się
w trudnej sytuacji, dręczona szczerym niepokojem, nie odstępowała go
ani na krok i we wszystkim wspierała. Właśnie dzięki temu oddaniu
odkrył, że markiza zakotwiczyła się w jego sercu mocniej niż
jakakolwiek inna kobieta. Miłosne gierki i próba sił ustąpiły miejsca
jakiemuś wyższemu, głębokiemu uczuciu.
Poprzedniego wieczoru wrócili do Madrytu, chociaż Sol błagała
Francisca, żeby zostali w jej posiadłości. Chciała zaczekać w Montejo,
aż wyjaśni się sprawa z Alfredem, któremu najprawdopodobniej groziło
wygnanie. Ale hrabia nie mógł się już dłużej ukrywać, nie wiedząc, co
dzieje się w Castamar. Zaraz po ich powrocie do jego drzwi zapukał
Alfredo; przyjaciel zapewne postawił na straży któregoś ze swoich
służących, by powiadomił go, gdy Francisco tylko się pojawi. Doszło do
przykrego incydentu: odźwierny zagrodził baronowi drogę i wyrzucił go
na ulicę. Francisco uprzedził służbę, by odsyłała bez otwierania listy od
jego przyjaciela, a sam napisał do niego krótką wiadomość:
Nie próbuj więcej, Alfredo. Nie chcę Cię widzieć,
wyrządziłbyś tylko jeszcze większą krzywdę i mnie, i sobie.
Delikatnie ułożył głowę Sol na poduszce, starając się jej nie obudzić.
Jęknęła, kiedy wstawał, ale nie otworzyła oczu. Podszedł do
sekretarzyka i stwierdził, że nie dostał żadnego listu. Już podczas
pobytu w Montejo dziwiło go, że nie napisali do niego ani Diego, ani
Alfredo – po cichu liczył na to, że brak odpowiedzi skłoni przyjaciela do
podjęcia kolejnej próby kontaktu. Jeszcze dziwniejsze było jednak to, że
żaden znajomy nie przysłał mu do Madrytu wizytówki z zaproszeniem,
choć zazwyczaj przychodziło ich kilka w tygodniu. Pomyślał, że
w Castamar pewnie panuje spokój. Może don Enrique wcale nie był
winny wszystkim tym nieszczęściom? Koniec końców słabość Alfreda
była wyłącznie jego grzechem, to, że tak długo ją ukrywał, nie miało
żadnego związku z markizem. Niewiele rzeczy budziło w hrabim taki
wstręt jak sodomia; robiło mu się niedobrze na samą myśl, że jego
przyjaciel obcował z mężczyznami.
Włożył szlafrok, wsunął stopy w domowe pantofle i poszedł do
niewielkiego saloniku sąsiadującego z sypialnią, gdzie zwykł zjadać
śniadanie, zanim przystąpił do porannej toalety. Majordomus powitał go
dziwnym uśmiechem, którego Francisco nie potrafił zinterpretować.
Polecił, by podano jedzenie, i cierpliwie czekał, aż służący wniosą tace.
Kiedy rozkładał na kolanach serwetkę, zauważył, że i oni są
podenerwowani. Uciekali przed nim wzrokiem, za to między sobą
wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, których nie rozumiał.
– Dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć, panie Torres? –
zapytał majordomusa.
Służący skamieniał, jakby zobaczył ducha, po czym nerwowo
pokręcił głową.
– Proszę mówić… Widzę przecież, że coś się stało.
– Nie… Nie wiem, co powiedzieć. Nie ma nic, co… ja…
Choć reakcja pana Torresa wprawiła go w jeszcze większe
zdumienie, był zbyt zmęczony, żeby wdawać się z nim w dyskusje.
Chciał zostać sam. Miał wystarczająco dużo zmartwień, by przejmować
się jeszcze jakimiś domowymi problemami.
– No dobrze, chciałbym w spokoju zjeść.
Służący w pośpiechu opuścili salon, on zaś zabrał się do śniadania.
Chwilę później usłyszał, że otwierają się drzwi sypialni. Pomyślał, że
Sol już się obudziła, i dalej jadł z apetytem jajka na miękko. Spodziewał
się, że zaraz zobaczy ją odzianą w szlafrok. Tak się jednak nie stało.
„Pewnie się szykuje” – uznał. Wstał, żeby ją zaskoczyć, ale wtedy zza
drzwi komnaty dobiegł czyjś głos. Zdziwiony, Francisco podszedł bliżej.
– Musimy się pospieszyć, waszmość pani – powiedział jakiś
mężczyzna.
Francisco zajrzał przez uchylone drzwi i zobaczył, że Sol ubiera się
pospiesznie z pomocą swojego rejenta, Carlosa Durána, którego spotkał
kiedyś w jej domu.
– Wszystko przygotowałem, wasza wielmożność – dodał
mężczyzna – łącznie ze szkatułką z kosztownościami.
Francisco zdumiał się, słysząc te słowa. Wyglądało na to, że Sol musi
gdzieś pilnie wyjechać, zabierając ze sobą znaczną część majątku. Już
miał zapukać i wejść do sypialni, ale powstrzymało go kolejne zdanie
rejenta.
– Zjawili się w domu z nakazem aresztowania. Wkrótce odkryją, że
jest pani tutaj, i przyjdą panią zatrzymać.
Zrozumiał, że Sol musiała się dopuścić jakiegoś poważnego
wykroczenia. Modlił się, żeby nie miała nic wspólnego z ujawnieniem
sekretu Alfreda i żeby miłość, którą okazywała mu w ostatnich dniach,
nie była kłamstwem. Ukryty za drzwiami, zobaczył, jak ukochana
okrąża łoże i podchodzi do okna, by sprawdzić, czy ktoś nie czeka na
nią na zewnątrz, podczas gdy jej podwładny zbierał z toaletki klejnoty,
które miała na sobie poprzedniego wieczoru. Francisco wszedł do
pokoju i stanął między kochanką a Duránem.
– Za co chcą cię zatrzymać? – zapytał.
Sol drgnęła zaskoczona, a mężczyzna zrobił krok w tył. Zaczęła się
jąkać, wystraszona spojrzała na spoconego rejenta, który ukradkiem
wsunął rękę za plecy. Francisco pomyślał, że ukrywa broń.
– Muszę jak najszybciej opuścić twój dom – powiedziała i ruszyła
w stronę wyjścia.
Rejent podążył za nią. Francisco zaszedł im drogę i zamknął drzwi.
Zapadła grobowa cisza, cała trójka wymieniła szybkie spojrzenia.
Ostrożnie zrobił krok do przodu, przygotowany na to, że Durán może
spróbować dobyć broni.
– Nie wyjdziesz stąd, dopóki mi nie powiesz, o co jesteś oskarżona –
powiedział, blokując jej przejście.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Odsuń się. Muszę iść. To nie jest odpowiedni moment na
rozmowę.
Powoli pokiwał głową.
– To najlepszy z możliwych momentów – oznajmił. – Za jakie
przewinienie chcą cię zatrzymać?
Zdenerwowany rejent spoglądał na niego swoimi oczkami
zarzynanego baranka; pewnie modlił się, żeby Francisco przestał
blokować drzwi. Sol podeszła do niego z uniesioną brodą.
– Szukają mnie z powodu karcianych długów.
Hrabia parsknął śmiechem, świadomy, że to kłamstwo.
Zdesperowana Sol wymierzyła mu policzek.
– Natychmiast pozwól mi wyjść, Francisco! – powtórzyła.
– Nie – odparł spokojnym tonem, zerkając kątem oka na rejenta. –
Powiedz mi, dlaczego chcą cię wsadzić za kratki, albo sam cię tam
zaprowadzę.
Dostrzegł, że Durán wsuwa dłoń za połę kaftana. Francisco przypadł
do niego, zanim ten zdążył wydobyć broń. Walnął go pięścią
w nadgarstek. Gapiowaty rejent wypuścił pistolet, który poleciał
w stronę łóżka. Zanim się obejrzał, Francisco wbił mu w brzuch kolano;
cofnął się zgięty wpół i upadł na plecy. Nieprzywykły do przemocy,
człowieczek spojrzał na hrabiego z podłogi i podniósł ręce na znak, że
się poddaje.
– Masz go natychmiast zostawić – rozkazała surowym głosem Sol.
Fancisco odwrócił się, by kolejny raz zapytać ją, co zrobiła. Głos
zamarł mu w gardle, kiedy zobaczył, że Sol mierzy do niego z pistoletu.
– Zejdź mi z drogi, Francisco – powiedziała. – Nie dam się
aresztować.
Hrabia zrozumiał, że przestępstwo, którego się dopuściła, musi być
bardzo poważne, skoro grozi mu w taki sposób. Zrobił kilka kroków
w jej stronę, nie odrywając od niej oczu, i ponownie zapytał, co takiego
zrobiła.
– Odsuń się, albo pociągnę za spust.
Zadał sobie pytanie, czy faktycznie byłaby do tego zdolna. Podeszła
do niego z błyszczącymi oczami i bez wahania wycelowała mu w głowę.
– Masz się odsunąć! – krzyknęła zdesperowana. – Nie widzisz, że
nie chcę cię zabić?!
Patrzył, jak twarz Sol zalewają gorycz i rozpacz. Jej zaczerwienione
oczy zaszły łzami. Pokręcił głową, nie spuszczając z niej wzroku. Za
plecami słyszał stękanie rejenta, który podnosił się z podłogi. Francisco
zrobił kolejny krok w stronę kochanki, wyciągnął rękę i pogładził ją po
twarzy.
– Na Boga, Sol – powiedział. – Co ty zrobiłaś?
Nie mogła zapanować nad drżeniem ręki, poruszona jego czułym
dotykiem i wspomnieniem chwil, które miały już nigdy nie wrócić. Jego
życie zależało od tego, czy pociągnie za cyngiel. Kręciła głową
roztrzęsiona, szukając słów, które wyjaśniłyby przyczyny jej
aresztowania, pchana potrzebą wypowiedzenia niewypowiedzianego.
Na koniec wydała z siebie wściekły wrzask, po czym zacisnęła zęby.
Francisco czekał. Czerwona na twarzy, wbiła w niego oczy i walcząc
z przyspieszonym oddechem, odpowiedziała na jego pytanie jednym
zdaniem, które sprawiło, że nagle rozdzielił ich cmentarz.
– To ja kazałam zabić doñę Albę de Montepardo.
Wypowiadając te mrożące krew w żyłach słowa, spuściła pistolet
i strzeliła hrabiemu w ramię. Poczuł smagnięcie, które przebiegło mu
wzdłuż kręgosłupa. Sparaliżował go ból, a kiedy Francisco otworzył
oczy, zobaczył, że Sol rzuciła broń i opuszcza komnatę razem
z rejentem. Był zdezorientowany, po jego lewej ręce rozchodził się
lodowaty chłód, miał pustkę w głowie. Chciał pobiec za kochanką, ale
zdołał zrobić zaledwie dwa kroki, zanim stracił równowagę.
Zatkał dłonią ranę, żeby zatamować krew, i spróbował oszacować
szkody. Zobaczył, że kula przedziurawiła mu bark. Ilość krwi i jej
ciemnoczerwona barwa wskazywały, że nie uszkodziła żadnego
ważnego naczynia, wiedział jednak, że obrażenie jest na tyle poważne,
że umrze, jeżeli w porę nie opatrzy go lekarz. Dzięki wojnie miał pewne
rozeznanie w ranach: chirurg polowy wytłumaczył mu, że
ciemnoczerwona krew zawsze płynie wolniej niż ta, która krąży
w tętnicach, jaśniejsza i szybsza. Krzyknął na służących, żeby mu
pomogli, ale majordomus zjawił się w saloniku dopiero po trzecim
wezwaniu.
Pan Torres przywołał lokajów, kazał ułożyć hrabiego na łóżku
i uciskać ranę, podczas gdy kilku ludzi wyruszyło po doktora
i doświadczonego chirurga. Przetrząsnął pokój w poszukiwaniu
ołowianej kuli; wiedział, że materiał z ubrania może zakazić krew,
wywołać gorączkę i doprowadzić do śmierci. Mruknął, że pan miał
szczęście, kiedy znalazł kulę obleczoną lnem, wbitą w esowatą nóżkę
toaletki. Francisco modlił się, żeby w jego ciele nie pozostała nawet
nitka.
Czas mijał powoli.
Służący zmieniali się przy uciskaniu rany i tamowaniu krwi. Jego
ręka stawała się z minuty na minutę coraz bielsza, zamieniała się
w przyczepiony do ciała sopel. Gryząc z bólu pościel, zrozumiał, że
wykrwawi się na śmierć, jeżeli zaraz nie nadejdzie pomoc.
Pomyślał, że to niesprawiedliwe rozstawać się z życiem
w momencie, kiedy jego umysł zaprząta tyle spraw: list od Alfreda,
który złamał mu serce, nadszarpnięta reputacja, ramię przeszyte kulą
i dźwięczące mu w głowie straszliwe słowa Sol, że to ona zleciła
zabójstwo doñi Alby.
Doktor i chirurg pojawili się trzy kwadranse później. Podali mu
doustnie opium, a potem kazali wciągnąć nosem drugą dawkę,
podgrzaną na ostrzu nożyka. Niemal natychmiast poczuł odprężenie
i zapadł w zabójczy, ciężki letarg. Nie wiedział, czy umiera, czy też
chirurg zdołał na czas zatrzymać krwotok; nie wiedział, czy przestał
oddychać, czy po prostu śpi. W majakach wzywał Alfreda i mówił mu,
że strasznie boi się śmierci. Przyjaciel siedział przy nim, trzymał go za
rękę i szeptał mu słowa pocieszenia. Zanim Francisco całkowicie stracił
przytomność, ujrzał twarz Leonor, która z płaczem powtarzała, że
bardzo go kocha. Spadał w próżnię, wspominając najważniejsze chwile
swojego życia: dzieciństwo spędzone na wybrzeżu Walencji, lata nauki
w paryskim Collège Louis-le-Grand, odejście ojca, Rodriga Marlanga,
który na łożu śmierci błagał go, by wiódł rozsądne życie, znalazł żonę
i spłodził potomstwo, długie noce w towarzystwie Alfreda i Diega oraz
nigdy niezaspokojoną potrzebę uwodzenia starszych kobiet.
Nagle przypomniał sobie jeden z tych cudownych wieczorów;
spędził go w Castamar z Diegiem, urzekającą Albą, Alfredem i swoją
najświeższą zdobyczą, wdową Cristiną de Madrigales. Opanowała go
melancholia, kiedy próbował zatrzymać tamten moment, do którego
nigdy wcześniej nie wracał pamięcią – jeden z najprzyjemniejszych
w całym jego życiu. Dryfował pośród wybuchów śmiechu Alfreda,
promiennych uśmiechów i taktownych komentarzy Alby, oszczędnych
gestów Diega i pieszczot, którymi tamtej nocy uraczyła go doña
Cristina. Tamta rozmyta przez czas chwila wydała mu się olśniewająco
piękna; tuż przed tym, zanim stracił świadomość, upojony tęsknotą,
powiedział sobie, że umrze dla miłości i z miłości, jak bohater jednego
z dramatów Szekspira. Jego oczy zaszły mgłą i przestał cokolwiek czuć.
1 listopada 1721 roku
Gabriel był w opłakanym stanie, ale jego silny organizm się nie
poddał. Diego wyciągnął go z cuchnącej klatki i kazał obmyć
w podgrzanej wodzie przyniesionej z rzeki Alagón. Chirurg Gwardii
Królewskiej, Martín Ojeda, zajął się ranami na jego plecach. Biedny
Gabriel prawie się nie skarżył, a kiedy z trudem otworzył oczy, zdobył
się na słaby uśmiech. Diego pocałował go w czoło i szepnął kilka słów
pocieszenia. Żyjące w nim lwy były tak rozjuszone, że musiał oddalić
się konno od obozu, by wykrzyczeć swoją wściekłość. Wyruszyli
w drogę powrotną; cztery dni później wjechali do Madrytu. Skierowali
się wprost do pałacyku przy ulicy Leganitos, by odpocząć po długiej
podróży. Kiedy książę już umył brata, wygodnie go ułożył i wezwał
doktora Evarista, postanowił przejrzeć pocztę, która przyszła podczas
jego nieobecności.
Kapitan jego przybocznej gwardii ostrzegał, że markiz przed
kilkoma dniami opuścił pałac w Castamar, a don Luis de Mirabal,
przewodniczący Rady Kastylii, informował, że doña Sol Montijos
uciekła i nie wiadomo, gdzie przebywa. Na końcu listu dodał krótkie
postscriptum: „Drogi chłopcze, zapamiętałem nazwisko don Armanda
Belmontego i trochę o niego popytałem. Podobno don José de
Grimaldo dysponuje informacjami na jego temat i obiecał mi, że napisze
do Ciebie w tej sprawie. Mam nadzieję, że pomoże Ci w Twoich
poszukiwaniach”.
Diego uśmiechnął się na widok listu od sekretarza stanu, don
Joségo de Grimalda. W czasie wojny z rąk zwolenników Habsburga
zginęło wielu anonimowych bohaterów. Książę był świadkiem, jak
żołnierze walczący po obu stronach konfliktu umierali na polach bitew,
rozrywani przez pociski wystrzeliwane z bombard. Przeczuwał jednak,
że doktor Belmonte zginął inaczej – nie był wszak lekarzem
wojskowym, a cywilem, którego poprosił o pomoc prawdopodobnie
sam sekretarz wojny. Diego nie rozumiał, jak mógł polec, bezpieczny na
tyłach armii, pośród rannych, krwi i ludzkich wnętrzności. Niecierpliwie
złamał pieczęć i rozłożył list.
Drogi don Diego,
ogromnie się ucieszyłem, kiedy don Luis opowiedział mi
o Waszym spotkaniu. Mam nadzieję, że uda mi się rozwiać Pana
wątpliwości dotyczące don Armanda Belmontego, jego rodziny
i okoliczności, w jakich mężnie oddał życie za Jego Królewską
Mość. Był człowiekiem o nieposzlakowanej opinii i wybitnym
lekarzem. Gdyby żył, nie powierzyłbym mojego zdrowia nikomu
innemu.
Zginął bohatersko, broniąc przed atakiem wroga szpitala
polowego, który sam mu przydzieliłem. Zostawił żonę i dwie
córki, którym osobiście przekazałem kondolencje i obiecałem
wsparcie. Król chciał mu nawet przyznać pośmiertnie tytuł, ale
trwająca wojna uniemożliwiła wypełnienie tej obietnicy.
Niemniej po zakończeniu konfliktu, kiedy dowiedziałem się, że
wdowa wysłała do mnie kilka wiadomości z prośbą o pomoc,
bezzwłocznie odpisałem na jej domowy adres.
W swoim liście potwierdziłem, że rozmawiałem z Jego
Wysokością i że król pragnie zadośćuczynić swojej obietnicy. Ku
mojemu zaskoczeniu otrzymałem odpowiedź od brata don
Armanda, don Juliána Belmontego, który poinformował mnie,
że jego bratowa i bratanice przebywają poza granicami
królestwa i nie zamierzają wracać do Hiszpanii, natomiast on
z chęcią przyjmie w imieniu rodziny wszelkie przywileje.
Jego Wysokość postawił sprawę jasno: przyzna tytuł wdowie
albo córkom, ale nie bratu. Odpisałem więc, że to niemożliwe,
ale jeżeli poda mi adres bratowej, sam się z nią skontaktuję.
W odpowiedzi don Julián Belmonte poinformował mnie, że
wszystkie trzy wyjechały do Francji, a stamtąd do jakiegoś
innego europejskiego królestwa i że niestety nie ma od nich
żadnych wiadomości. Przez kilka miesięcy rozpytywałem o nie
w Paryżu, ale moje poszukiwania okazały się bezowocne,
dlatego w końcu zarzuciłem to beznadziejne przedsięwzięcie.
Ufam, że te informacje okażą się przydatne, i nadal liczę, że
będzie Pan częstszym gościem na dworze; wie Pan dobrze, jak
wielkim szacunkiem darzą Pana Ich Królewskie Moście, a także
ja sam.
Na zakończenie proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje
za ostatnią ucztę: jedzenie było przepyszne.
Z poważaniem
don José de Grimaldo, sekretarz stanu
Diego głęboko odetchnął. Don José nawet nie podejrzewał, jak
wielką przysługę wyświadczył mu swoim listem. Zamierzał ożenić się
z Clarą bez względu na wszystko, pragnął jednak jej szczęścia, a teraz
pojawiła się szansa, że ich małżeństwo nie splami jego nazwiska i nie
wywoła skandalu na dworze. Książę musiał jeszcze obmyślić szczegóły,
ale planował wykorzystać list, by przedstawić jego wysokości sprawę
don Armanda i postarać się o to, by obiecanym przywilejem był tytuł.
Miał świadomość, że samo szlachectwo nie zapewni Clarze dostępu do
dworu; odrzucono by ją od razu z powodu plebejskiej przeszłości.
Musiał poszukać innego sposobu i starannie dopracować swój plan.
W całej tej sprawie zastanawiała go tylko interwencja Juliána
Belmontego. Z tego, co było mu wiadome, jedynie wdowa po don
Armandzie wyjechała z Hiszpanii, i to dopiero kilka lat temu, kiedy
w niełaskę popadł kardynał Alberoni. Nie wiedział nic o jej młodszej
córce, natomiast z referencji Clary wynikało, że ona sama nigdy nie
opuszczała królestwa. Czuł, że coś się za tym kryje. Przysiągł sobie, że
z jego pomocą sam don Armando przywróci zza grobu dawny splendor
swojej rodzinie.
Nie tracąc czasu, zasiadł do sekretarzyka i napisał do matki list
z informacją, że on i jego brat mają się dobrze i nazajutrz wrócą do
Castamar. Dołączył wiadomość dla Clary, by wiedziała, że o niej myśli.
Skreślił także podziękowania dla don Luisa de Mirabala i don Joségo de
Grimalda. Na koniec napisał do panny Amelii.
Droga Panno Castro,
pragnę Panią poinformować, że mój brat, którego, jak wiem,
darzy Pani szlachetnym uczuciem, jest już bezpieczny w naszym
domu przy ulicy Leganitos. Dotarliśmy tu zaledwie przed
dwiema godzinami i stąd do Pani piszę. Jestem pewien, że ta
wiadomość złagodzi dręczący Panią niepokój i przyniesie Pani
ulgę podobną do tej, jaką odczułem ja sam. Gabriel doświadczył
tortur – został okrutnie wychłostany. Powoli dochodzi do
zdrowia pod opieką lekarzy. Chciałbym prosić, aby zgodziła się
Pani znów być moim gościem. Chociaż przez ból Gabriel jest
nieprzytomny, wiem, że będzie szczerze wdzięczny za Pani
obecność i opiekę. Ja zaś będę spokojniejszy, mając
świadomość, że Pani przy nim czuwa, muszę bowiem pilnie
załatwić coś w Madrycie, a nie znam nikogo, kto lepiej
zatroszczyłby się o mojego brata.
Sama Pani wie, jaką ulgę przynosi w momentach cierpienia
przyjazna dłoń, mam więc nadzieję, że wydarzenia z przeszłości,
które poszły już w zapomnienie, nie powstrzymają Pani przed
przyjęciem mojego zaproszenia. Aby przekonać Panią, by
odwiedziła nas w Castamar, zdradzę, że mój brat pragnie Pani
towarzystwa bardziej niż mojego. Owo przekonanie wynika
z faktu, że w majakach wywołanych przez opium i ból bez
przerwy powtarza Pani imię i łapie mnie za rękę, jakby trzymał
Pani dłoń. Proszę, by ta informacja pozostała między nami,
dopóki Gabriel nie wróci do pełni sił. Zdaniem lekarzy nie
nastąpi to szybko, na szczęście jego życiu nie zagraża już
niebezpieczeństwo.
W oczekiwaniu na Pani rychły przyjazd żegnam serdecznie
don Diego de Castamar
Od razu wyprawił gońca z listem, a wraz z nim uzbrojonych
gwardzistów, by jak najszybciej odeskortowali pannę Amelię do
Castamar, razem ze strażnikami, których wysłał do niej wcześniej. Czuł
się spokojniejszy: jego brat dochodził do siebie, panna Amelia była cała
i zdrowa i wkrótce miała wyruszyć do Castamar, a jego plany względem
Clary nabrały wiatru w żagle. Zabrał się za obmyślanie szczegółów
strategii, którą przygotował, by skończyć z don Enriquem. Nie chciał, by
go osądzono, przewieziono do Walencji czy Kadyksu i dożywotnio
przykuto do galery, by co noc chłostał go jakiś Murzyn, by już nigdy nie
zobaczył Hiszpanii ani słońca, ani nic poza spoconymi plecami innego
galernika. Chociaż przysporzyłoby to markizowi ogromnych cierpień,
Diego nie zamierzał rezygnować z satysfakcji, jaką sprawi mu
udaremnienie jego planów. Nie zamierzał rezygnować z patrzenia, jak
do markiza dociera, że to książę doprowadził do jego porażki, jak boli
go, że został upokorzony. Przede wszystkim jednak nie zamierzał
rezygnować ze spojrzenia mu w oczy, kiedy własną szpadą będzie
odbierał mu życie.
ROZDZIAŁ 45

2 listopada 1721 roku
Chłód napływał nad pola Castamar, o świcie można już było
zobaczyć zwiastujący zimę szron, który połyskiwał w promieniach
słońca. Clara siedziała na krześle otulona kocem po kąpieli i wyglądała
na obsadzoną topolami aleję. W tym zapomnianym, pogrążonym
w ciszy saloniku na piętrze czekała na powrót don Diega. Podczas jego
nieobecności starała się zapanować nad zdenerwowaniem i strachem,
ale co jakiś czas wymykała się, żeby wyjrzeć na ozdobiony klombami
podjazd. Czekanie stało się jej obsesją, która odrywała ją od
wspominania przykrego incydentu z markizem. Od tamtej pory własna
skóra budziła w niej wstręt, Clara musiała się co rusz kąpać. Perfumy
don Enriquego przesiąkły jej twarz, były niczym odór zgniłego owocu,
którego nie mogła się pozbyć.
Musiało minąć trochę czasu, zanim zrozumiała, że jej skóra nie
cuchnie, że to jedynie wytwór jej obolałej wyobraźni. Zmusiła się, by
brać kąpiel nie częściej niż zwykle. Z biegiem dni zauważyła, że mdlący
zapach markiza powoli wietrzeje, aż w końcu całkowicie zniknął. Czuła
tę skoncentrowaną woń już tylko wówczas, kiedy przypominała sobie,
co się wydarzyło. Oczywiście udawała, że nic się z nią nie dzieje, i jak
gdyby nigdy nic wróciła do pracy. Gotowała dla doñi Mercedes, która
po wyjeździe markiza popadła w przygnębienie. Kiedy don Melquíades
opowiedział księżnej, co próbował zrobić don Enrique, nie chciała mu
wierzyć i wybuchnęła płaczem. Potem stała się osowiała, jakby zeszło
z niej powietrze.
Clara przyrządziła dla pani kilka specjalnych dań, żeby nieco
podnieść ją na duchu: potrawkę z kuropatwy duszoną na wolnym ogniu
z goździkami, pieprzem i cynamonem, golonkę w białym winie
z dodatkiem funta cukru, treściwą olla podrida z warzywami
strączkowymi, kaszanką i mięsem drobiowym. Ponieważ księżna
najbardziej lubiła desery, kuchmistrzyni przygotowała dla niej
rosodobę – omlet z żółtek, rafinowanego cukru i cynamonu, a także
nugat z migdałami i oczywiście jej ulubiony budyń.
Humor doñi Mercedes uległ jednak tylko nieznacznej poprawie.
Mijały dni, a ona nie miała żadnych wiadomości o synach. Clara
zauważyła, że rezygnacja zagościła także w sercach służby. Jedyną
zaletą tego powszechnego marazmu było milczenie: ucichły plotki o jej
małżeństwie z don Diegiem. Wszystko spowijała melancholia. Simón
Casona wyglądał na bardziej markotnego i zmęczonego, don
Melquíades apatycznie wydawał rozkazy, nawet doña Úrsula zdawała
się mniej surowa. Traktowała Clarę z oziębłą uprzejmością i przestała
szukać zwady.
Początkowo żadna z nich nie wspominała słowem o tym, co
wydarzyło się w salonie. Clara doszła jednak do wniosku, że ponieważ
ochmistrzyni ocaliła ją przed zniewoleniem i utratą cnoty, powinna jej
przynajmniej podziękować, jak kilka dni wcześniej podziękowała don
Melquíadesowi. Sługa czule ujął jej dłonie i powiedział, że nie
pozwoliłby, by spotkało ją cokolwiek złego, nawet gdyby nie był
marszałkiem Castamar. Natomiast doña Úrsula zmierzyła ją wzrokiem
zza biurka i zanim Clara zdążyła ponownie otworzyć usta, przerwała jej
tym swoim lodowatym tonem. Stwierdziła, że nie ma potrzeby nic
mówić i że zrobiłaby to samo dla każdej służącej: ona nie jest tu
wyjątkiem. Popatrzyła na nią jeszcze surowiej, kiedy Clara
niespodziewanie złapała ją za rękę.
„Mimo to pragnę pani podziękować” – powiedziała kucharka.
„Już to pani zrobiła. Może pani odejść” – odparła doña Úrsula,
wyrywając dłoń.
Ochmistrzyni popadła w dziwny trans, jakby nie była w stanie
zrozumieć zmian, które zaszły w pałacu. Może wynikało to z jej
surowości albo z przekonania, że jeżeli pozwoli innym na czułość,
odsłoni przed nimi swoje słabości. „Czyż ze wszystkimi nie dzieje się to
samo?” – pomyślała Clara. „Któż się nie boi miłości…?” Właśnie to
uczucie przepełniało największym strachem wszystkie serca; doña
Úrsula nigdy go nie doświadczyła, wiedziała jedynie, co to kara
i surowe traktowanie, toteż czuła się bezradna w obliczu przejawów
sympatii. Może dlatego podczas posiłków rzucała ukradkowe spojrzenia
don Melquíadesowi, który udawał przed służbą, że ich nie dostrzega.
Clara mogłaby przysiąc, że zakończyli wojnę, a przynajmniej na jakiś
czas zawiesili broń. Lodowate spojrzenie doñi Úrsuli wydawało się
nieco mniej mroźne, zwłaszcza gdy patrzyła na don Melquíadesa. Kiedy
mijali się w korytarzu, rozmawiali mniej formalnym tonem. Któregoś
dnia w drodze do spiżarni zobaczyła, że ochmistrzyni wygląda na
ogród, przesuwając palcami po wargach. Na widok Clary podskoczyła
wystraszona, spojrzała na podłogę, udając, że sprawdza, czy jest
należycie wypolerowana, i oddaliła się szybkim krokiem. Clara
pożegnała ją prostym ukłonem, a kiedy doña Úrsula znikła jej z oczu,
podeszła do okna. Na zewnątrz don Melquíades i aprowizator Jacinto
Suárez wydawali polecenia przybyłym z Madrytu tragarzom. Clara
wpatrywała się w nich, nie rozumiejąc, co takiego przyciągnęło uwagę
ochmistrzyni.
Panująca w pałacu atmosfera kruchego spokoju i brak wiadomości
od don Diega sprawiły, że Clara tak jak doña Mercedes czuła coraz
większy niepokój. Elisa powiedziała jej, że co rano zastaje księżną przy
oknie, wyczekującą powrotu don Diega i don Gabriela. Clara
wyobrażała sobie, czym musi być dla matki utrata synów, tym bardziej
że doña Mercedes nieświadomie stała się wspólniczką markiza. Ona
sama także nie mogła zmrużyć oka i codziennie o świcie z niepokojem
spoglądała na obsadzoną szpalerem topoli aleję, wypatrując don Diega
albo posłańca z listem.
Podobnie było i tego ranka. Otulona kocem, szczotkowała wilgotne
włosy, patrząc na zachmurzone niebo, przez które przedzierało się
słońce.
– Doña Úrsula powiedziała, że tu panią zastanę – dobiegł ją głos
z głębi saloniku.
Clara podskoczyła wystraszona i wydała z siebie zduszony jęk.
Z mrocznego kąta wyłoniła się doña Mercedes. Clary nie zdziwiło, że
ochmistrzyni wie o jej porannych wizytach w saloniku. „Nic nie umknie
jej uwadze” – pomyślała. Dygnęła i czekała ze spuszczoną głową. Zdała
sobie sprawę, że księżna nie zwróciła się do niej na ty jak podczas
wieczerzy, ale na pani, tak jak robił to don Diego; możni zwykle mówili
do służby po imieniu. Doña Mercedes stanęła przed nią, zalana
blaskiem wstającego dnia, i ze smutnym uśmiechem pogładziła ją po
wilgotnych włosach.
– Wygląda na to, że dzieli pani z moim synem zamiłowanie do
wody – powiedziała.
Clara domyśliła się, że księżna ma na myśli kąpiele. Podniosła
wzrok, nie wiedząc, co powiedzieć. Starsza pani miała podkrążone oczy
zdradzające nieprzespaną noc, jej zmarszczki wypełniało zmęczenie. Na
jej twarzy malował się jednak spokój, jakby uwolniła się od rozpaczy,
która nie opuszczała jej podczas tego długiego oczekiwania. Wzięła
głęboki oddech, zanim przemówiła podniosłym tonem pasującym do jej
majestatycznej postaci.
– Mój syn jest w pani zakochany.
Policzki Clary natychmiast spłonęły rumieńcem.
– I widzę, że pani jest zakochana w nim.
Zalała ją fala gorąca. Jej oczy błyszczały, nie wiedziała, jak powinna
zareagować. Wytrzymała jednak spojrzenie księżnej, która patrzyła na
nią tak, jakby Bóg dał jej dar czytania w ludzkich duszach. Doña
Mercedes pogładziła ją po policzku.
– Pani anielska twarz świadczy o dobrym sercu – powiedziała –
a mocny błysk w pani oczach zdradza silny charakter.
Clara podziękowała za komplement ukłonem i nieco odetchnęła.
– Odszukałam panią, bo w nocy przyszedł list od mojego syna –
dodała doña Mercedes.
Serce kuchmistrzyni zaczęło walić jak młotem, kiedy pomyślała, że
książę żyje i być może ma do przekazania dobre wieści.
– W południe zobaczy go pani na tej alei, w którą tak jak ja
wpatrywała się pani przez ostatnie dni. Dzięki Bogu wróci ze swoim
bratem, którego zdołał ocalić, zanim wywieziono go do Portugalii
i sprzedano jako niewolnika.
– Bogu niech będą dzięki! – zawołała Clara z ulgą.
Księżna nie potrafiła już powstrzymać emocji. Jej oczy zaszły łzami,
jakby jej duszę zasnuł cień poczucia winy i wyrzutów sumienia. Nie była
w stanie mówić.
– Mój syn… Mój syn Gabriel… – wyjąkała wreszcie – został
brutalnie pobity i wychłostany i… dlatego Diego postanowił zatrzymać
się najpierw w Madrycie, by jak najszybciej udzielono mu pomocy.
Przerażona Clara odruchowo przyłożyła dłoń do ust. Doña
Mercedes wbiła w nią wzrok i złapała ją za rękę.
– Diego wyrzekłby się mnie, gdyby z mojej winy również panią
spotkała krzywda – wyznała i nagle ją objęła. – Nie chciałam wierzyć
synom ani don Alfredowi, który potwierdził w liście ich podejrzenia.
Wszystko dlatego, że zaufałam komuś spoza rodziny.
Clara nie wiedziała, co ma zrobić. Musiała udźwignąć ciężar
rozpaczy doñi Mercedes: objęła ją i próbowała pocieszyć.
– Nie powinniście obarczać się winą za czyny tego podłego
człowieka. Markiz wykorzystał wasze dobre serce, ekscelencjo.
Księżna wyprostowała plecy i obrzuciła ją spojrzeniem, które
wydawało się wystudiowane, a jednocześnie naturalne.
– Muszę prosić panią o wybaczenie – powiedziała. – To ja
niepotrzebnie naraziłam panią na niebezpieczeństwo, prosząc don
Enriquego, by przekonał panią do opuszczenia Castamar dla dobra
naszego rodowego nazwiska.
W pierwszej chwili Clara zaniemówiła. Spuściła głowę,
zrozumiawszy, że to jej status społeczny skłonił księżną do takich
refleksji.
– Nie musicie przepraszać, ekscelencjo, zostaliście oszukani, nie
wiedzieliście nic o zamiarach markiza – odparła z ciężkim sercem. –
Poza tym kim ja jestem, żeby wam wybaczać? Zwłaszcza że kierowała
wami miłość do syna.
Kiedy wymieniały spojrzenia, domyśliła się, że księżną nadal targają
sprzeczne uczucia.
– Panno Belmonte, mam nadzieję, że rozumie pani, na jakie
niebezpieczeństwo narazi się mój syn, jeżeli postanowi prosić panią
o rękę.
Wiedziała, że księżna próbuje ją wybadać. Po jej słowach zapadła
grobowa cisza. Doña Mercedes pragnęła, by Clara zdecydowała, czy
weźmie na siebie odpowiedzialność za hańbę, którą okryje się nazwisko
Castamarów, czy też odrzuci oświadczyny jej syna. Zanim
kuchmistrzyni odpowiedziała, wzięła głęboki oddech.
– Nie chcę wam uchybić, pozwólcie jednak, że zachowam
odpowiedź dla don Diega, bo tylko jemu jestem ją winna, jeżeli
postanowi zadać mi to pytanie – rzekła. – Aby jednak rozwiać nieco
wasze wątpliwości, mogę zapewnić, że każda kobieta przy zdrowych
zmysłach przyjęłaby oświadczyny jego ekscelencji, nawet gdyby był
biedakiem bez tytułu.
– Teraz widzę, jak wielkim uznaniem go pani darzy – odparła doña
Mercedes. – Jestem już wystarczająco stara, by zrozumieć, dlaczego
codziennie wstaje pani skoro świt i wygląda jego powrotu. Chcę, by
pani wiedziała, że nie stanę na drodze do szczęścia mojemu synowi…
ani pani, nawet gdyby miało to oznaczać ruinę tego rodu. Już… Już nie
mogę.
Clara była przekonana, że nigdy nie dostaną błogosławieństwa
księżnej. Chciała jej podziękować, ale doña Mercedes przyłożyła jej
palec do ust. Wpatrywała się w nią wnikliwie błyszczącymi oczami;
Clara odpowiedziała jej szczerym spojrzeniem. Wzruszona księżna
teatralnym gestem ujęła w dłonie jej twarz.
– Wolałabym, żeby nie przyjechała pani do Castamar, nie została
naszą kucharką i nie poznała mojego syna. Wolałabym, żeby miłość
łączyła wyłącznie osoby równe stanem, panno Belmonte – powiedziała
zachrypniętym głosem. – Wszystko byłoby wtedy doskonalsze, prostsze,
przyjemniejsze, łatwiejsze. Ale Diego nie chce takiego banalnego
świata – zakończyła, całując ją w policzek jak córkę.
Kiedy księżna odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia, Clara
zrozumiała, że doña Mercedes zrezygnowała tym samym z walki
z własnym synem i jego zgubnym małżeństwem. Prawdopodobnie nie
miała serca zmuszać go do zmiany zdania, zwłaszcza że widziała, jak
bardzo cierpiał po śmierci doñi Alby. Po dziesięcioletniej tułaczce po
pustyni jej syn odnalazł wreszcie szczęście w osobie plebejki. Przed
wyjściem księżna położyła na toaletce wiadomość opatrzoną pieczęcią
jego ekscelencji i rzuciła Clarze ostatnie spojrzenie.
– Do listu, który przyszedł dziś w nocy, była dołączona wiadomość
dla pani.
Nie dodała już nic więcej; dostojnym krokiem opuściła salon. Kiedy
służący zamknął za nią drzwi, Clara podeszła do toaletki, drżącymi
rękami otworzyła list i skierowała go w stronę światła.
Droga Panno Belmonte,
przyzwoitość nakazuje, bym w kilku słowach wyjaśnił Pani
przyczynę mojej przedłużającej się nieobecności. Jak zapewne
się Pani domyśliła, miałem ku temu ważne powody – chodziło
o życie mojego umiłowanego brata, don Gabriela de Castamara.
Zapewniam jednak, że nadal planuję przeprowadzenie z Panią
rozmowy, którą odłożyliśmy, i jeżeli zechce mnie Pani przyjąć,
chciałbym zrobić to zaraz po przyjeździe.
Proszę nie myśleć, że odległość zdołała wygasić głębokie
uczucie, jakim Panią darzę, czy wpłynąć na decyzję, o której
zamierzam Panią poinformować. Jak miała się Pani okazję
przekonać, jestem człowiekiem porywczym, o zdecydowanych
poglądach, ale stronię od przesady i przelotnych miłostek.
Chciałem to Pani przekazać, na wypadek gdyby przez ten czas
ogarnęły Panią wątpliwości odnośnie do moich intencji. Jak już
powiedziałem przed wyjazdem, nigdy Pani nie opuszczę. Pragnę
Panią poinformować, że jeszcze tego ranka przybędę do
Castamar razem z panną Castro i moim bratem, który powoli
wraca do zdrowia.
Niezależnie od rozmowy o osobistych sprawach, o której
wspomniałem powyżej, muszę pilnie zapytać Panią o pewne
wydarzenia z przeszłości, o których mi doniesiono i które mają
bezpośredni związek ze śmiercią Pani ojca.
Szczerze oddany
don Diego de Castamar, książę de Castamar
Obie wiadomości głęboko ją poruszyły. Pierwsza dlatego, że Clara
zrozumiała, iż don Diego poprosi ją o rękę. Druga dlatego, że nie miała
pojęcia, czego książę dowiedział się o jej ojcu, który zginął bohaterską
śmiercią, broniąc szpitala. Kilkakrotnie przeczytała list. Ta zagadka
i rozciągająca się za oknem przestrzeń sprawiły, że oblała się potem.
Clara wróciła do swojej izby, rozmyślając, jak powinna zareagować,
kiedy zobaczy don Diega, i jak zachowa się on; czy odszuka ją zaraz po
przyjeździe, czy też odczeka, by uniknąć plotek. Spróbowała zasnąć, ale
nie była w stanie. Punktualnie zjawiła się w kuchni, żeby sprawdzić, czy
służba zatrudniona na niedzielę wypełnia swoje obowiązki. O dwunastej
udała się na mszę, tak jak większość czeladzi. Coraz lepiej znosiła
przebywanie w otwartej przestrzeni, dlatego postanowiła pojechać do
kościoła bez opaski na oczach. Podczas kazania bez przerwy zerkała na
drzwi, licząc na to, że pojawi się w nich don Diego, a kiedy wracała
jednym z zamkniętych powozów, które dał służbie do dyspozycji pan
Galindo, zastanawiała się, czy zastanie księcia w pałacu.
Jadący z nią don Melquíades pierwszy dostrzegł berlinkę, kryty wóz
i koniuszych i wywnioskował, że pan prawdopodobnie już wrócił. Clara
starała się zapanować nad zdenerwowaniem, świadoma, że wszyscy
będą obserwować jej reakcję. Siedziała spięta na wprost doñi Úrsuli;
ochmistrzyni zdawała się jednak poświęcać więcej uwagi don
Melquíadesowi, któremu rzucała ukradkowe spojrzenia. Kiedy dotarli
na miejsce, kuchmistrzyni zawiązała oczy chustką i wsparta na ramieniu
marszałka, wyszła na ten sam dziedziniec, na którym ponad rok
wcześniej omal nie zemdlała. Podziękowała don Melquíadesowi za
pomoc, na co on odparł ze stoickim uśmiechem, że zawsze
z przyjemnością posłuży jej swoim ramieniem. Kiedy rozedrgana weszła
do kuchni, przysłany na niedzielę marszałek powiadomił ją, że książę
czeka na nią w salonie na drugim piętrze.
Z bijącym sercem i spoconymi dłońmi opuściła kuchnię,
odprowadzana zaciekawionymi spojrzeniami. Wspięła się po
zdradziecko skrzypiących stopniach i ruszyła w stronę saloniku, gdzie
don Diego zwykł grywać na klawesynie. Próbowała opanować
zdenerwowanie, tłumacząc sobie, że nie ma powodów do niepokoju.
Skręciła w korytarz ozdobiony majestatycznymi portretami
Castamarów. Starała się na nich nie patrzeć, jakby mogli ją wprawić
w zakłopotanie swoimi spojrzeniami. Zatrzymała się dopiero przy
ostatnim obrazie, przedstawiającym don Diega i doñę Albę. Przez
chwilę podziwiała księżną, jej dostojność i elegancję; poczuła ukłucie
strachu i westchnęła, zadając sobie pytanie, czy sprosta wymaganiom
hiszpańskiej arystokracji. Do jej uszu dobiegły płynące korytarzem
dźwięki. Don Diego grał znany utwór skomponowany przez mistrza
Kapeli Królewskiej don Joségo de Torresa. Zatrzymała się przy dwóch
lokajach i zaczekała, aż książę skończy. Wtedy jeden z mężczyzn
zapukał głośno do drzwi i na znak jego ekscelencji zaanonsował jej
przybycie.
Weszła do saloniku. Don Diego uprzedził lokaja, że nie życzy sobie,
by ktokolwiek im przerywał. Kazał mu odejść i sprawdzić, czy
w korytarzu nie kręci się ktoś ze służby. Clara słuchała go ze
spojrzeniem wbitym w podłogę. Podniosła wzrok, dopiero kiedy lokaj
zamknął za sobą drzwi i w saloniku zapanowała niepokojąca dla niej
cisza. Sylwetka księcia rysowała się na tle wpadającego przez okna
światła. Przyglądał jej się w milczeniu.
Wydawało się, że skoro wezwał ją do siebie natychmiast po
powrocie, nie przywiązuje wagi do tego, co może szeptać służba.
Wydawało się, że nie przywiązuje wagi do niczego poza tą rozmową,
jakby istniała tylko teraźniejszość, a rozłąka była dla niego prawdziwą
udręką. Podszedł do niej ze zdecydowaniem, które towarzyszyło
wszystkim jego przedsięwzięciom i które czasem ją onieśmielało. Była
tak zdenerwowana, że zapomniała o ukłonie. Odruchowo ruszyła
w jego stronę, jakby przyciągana przez magnes. W saloniku
oświetlonym słabym blaskiem słońca zatrzymał się czas.
Przystanęła, serce wyrywało się jej z piersi jak narowisty koń. Książę
podszedł do niej i ujął ją za rękę. Szarmancko ucałował jej obie dłonie,
jak zwykle zalewając ją swoim zapachem. Zobaczyła, że ma wilgotne
włosy, których nigdy nie zakrywał peruką, i pomyślała, że specjalnie się
dla niej wyszykował. Spojrzeli na siebie w ciszy wypełnionej słowami.
– Panno Belmonte – powiedział, wbijając wzrok w jej źrenice. – Nie
sądzę, bym potrafił dłużej powstrzymywać się przed pocałowaniem
pani, dlatego proszę, by uczyniła mi pani ten zaszczyt i zechciała zostać
moją żoną. Nie jestem już w stanie znieść myśli, że nie wie pani, iż
bardzo panią kocham, bardziej niż jakąkolwiek inną istotę na tym
świecie. Jeżeli przyjmie pani moje oświadczyny, będę oddanym mężem,
będę się panią opiekował, będę panią chronił i nigdy pani nie opuszczę.
Jej dusza omal nie uleciała z ciała. Nawet nie odpowiedziała;
przysunęła się, ośmielona intymną atmosferą saloniku, dotknęła jego
twarzy i skinęła głową. Książę uśmiechnął się i poszukał ustami jej warg.
Kiedy objął ją w talii niczym trzcinę, poczuła, że nie grozi jej już żadne
niebezpieczeństwo. Odpowiedziała na pocałunek, rozchylając usta.
Drżała z podniecenia, nie była w stanie pohamować strumienia uczuć,
który wytrysnął z jej serca. Wreszcie uwolniła miłość do tego
mężczyzny, który kochał ją wbrew wszystkiemu i wszystkim. Pierwszy
raz od śmierci ojca poczuła się bezpieczna, chroniona przez kolosa,
jakim był don Diego.
Bolesne wspomnienia z przeszłości stały się zamazanymi obrazami,
jakby cierpienie, którego kiedyś doświadczyła, było jedynie mrocznym
etapem jej życia. Pocałunek sprawił, że zrzuciła z pleców ciężar, który
przez wszystkie te lata dźwigała niczym tytan – śmierć ojca, nędzę,
niełaskę, rozstanie z rodziną. Odwróciła twarz w stronę szyi don Diega,
czule ugryzła go w ucho i uwięziona w jego ramionach, szepnęła:
– Już od dawna jestem wasza, ekscelencjo.
3 listopada 1721 roku
Amelia nie odstępowała don Gabriela ani na krok, od chwili gdy
zobaczyła go w pałacyku otoczonego przez lekarzy z doktorem
Evaristem na czele. Kiedy weszła do komnaty, dwóch lokajów akurat
wynosiło zakrwawione prześcieradła. Don Gabriel leżał na brzuchu,
jedwabne szwy spływały po odartych ze skóry plecach aż do
pośladków. Poczuła skrępowanie połączone z niepokojem, kiedy
zobaczyła go w takim stanie, z nieostrzyżonymi włosami
i kilkudniowym zarostem. Usiadła przy łóżku i ostrożnie ujęła jego dłoń,
przyzwyczajając się do widoku jego nagiego ciała. Przez cały dzień
obserwowała jego rany, które zdawały się dobrze goić, wyczulona na
najmniejsze zmiany stanu chorego.
Jeszcze tego samego popołudnia don Gabriel odzyskał przytomność
i nakrył ją, jak śpi na krześle. Potrząsnął jej dłonią. Zaniemówiła, kiedy
zapytał, dlaczego nie jest w Kadyksie. Pochyliła się nad nim i wyjaśniła,
że przyjechała na prośbę jego brata; przerwała podróż, gdy dowiedziała
się, że został pojmany przez ludzi markiza.
„Pański brat powiedział, że zajmie się nimi wszystkimi” – dodała.
„Zrozumiem, jeżeli zażyczy pan sobie, bym opuściła ten dom, i…”
Don Gabriel odwrócił twarz w jej stronę i ruchem ręki wskazał, by
się przysunęła. Skwapliwie spełniła jego prośbę, on zaś ujął jej dłoń.
„Nie chcę, żeby pani odchodziła, mimo opłakanego stanu, w jakim
się pani pokazuję…” Przełknął ślinę. „Muszę pani coś wyznać, panno
Castro. Podczas niewoli wspomnienie pani twarzy dodawało mi sił, by
znosić męki”.
Już miała mu odpowiedzieć, kiedy rozległy się pukanie do drzwi
i głos doktora Evarista. Don Gabriel chciał puścić jej dłoń, ale mu na to
nie pozwoliła: mocno ścisnęła jego rękę i powiedziała „proszę”. Po
zbadaniu pacjenta poczciwy lekarz stwierdził, że zostawia go pod
doskonałą opieką i że poleci, by za pół godziny przyniesiono mu
kolację. Kiedy wyszedł, Amelia pochyliła się, muskając ustami płatek
ucha don Gabriela.
„Ja muszę panu wyznać, że nie mogłam przestać myśleć o panu
i naszym chłodnym pożegnaniu”.
Don Gabriel zamknął oczy i skinął głową, dając jej do zrozumienia,
że jemu także nie dawało to spokoju.
„Nie powinienem był… pani osądzać” – powiedział z trudem.
„Pozwoliłem, by przemówił przeze mnie żal… Proszę mi wybaczyć,
panno Castro”.
Oczy zaszły jej łzami; pokręciła głową.
„To ja postąpiłam nierozważnie” – odparła. „Do końca życia będę
żałować, że wtedy w Villacor nie wyznałam pańskiemu bratu całej
prawdy. Ma pan pełne prawo żywić do mnie pogardę za to, że…”
Przyciągnął jej rękę i ucałował opuszki palców. Zamilkła. Uklękła
przy łożu, unosząc suknię. Don Gabriel wpatrywał się w nią z twarzą
przyklejoną do poduszki. Przełknął ślinę i drżącymi ustami
wypowiedział trzy słowa:
„Proszę mnie pocałować”.
Zatraciła się w jego czarnych oczach. Powoli się przysunęła
i dotknęła ustami jego warg. Trwali tak przez niekończącą się chwilę,
jakby już nigdy nie mieli się rozdzielić. Siedziała przy nim do późnej
nocy. Położyła się spać, dopiero kiedy don Diego poinformował ich, że
o świcie wyruszają do Castamar.
Wyjechali z Madrytu zaraz po śniadaniu, aby jak najszybciej dotrzeć
do pałacu. Ponad dwie godziny później byli już na miejscu. Doña
Mercedes zemdlała na widok pooranych pleców swojego syna; musieli
ją cucić solami trzeźwiącymi. Po tym występie – efektownym, ale
nieudawanym – księżna wyraziła radość z powrotu Amelii; wyznała, że
nie mogła dłużej znosić samotności w tych ogromnych salonach.
Dziewczyna chciała czym prędzej usiąść przy don Gabrielu, była jednak
zmuszona spełniać kolejne zachcianki starszej pani, która przekonawszy
się, że jej synowi nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, przestała się
zamartwiać i zaczęła ją zabawiać banalną rozmową. Mimo to kiedy
tylko Amelia miała możliwość, odwiedzała don Gabriela, który z pogodą
ducha znosił ból. Jej sercem targały sprzeczności. Z jednej strony czuła
się z nim głęboko związana, a kolor jego skóry wydawał jej się coraz
piękniejszy. Z drugiej zaś wiedziała, że ich związek jest skazany na
porażkę i przysporzy im jedynie cierpień.
Na wieść, że don Diego poprosił o rękę swoją kucharkę, pannę
Belmonte, oboje mu pogratulowali. Nawet księżna złożyła mu
powinszowania, stawiając szczęście syna ponad własnymi obiekcjami.
Tylko raz podczas podwieczorku – złożonego z gorącej czekolady
i tartaletek z kremem – zauważyła, że powinno istnieć prawo
zabraniające zawierania małżeństwa bez zgody rodziców. Doña
Mercedes była przekonana, że kiedyś jakiś mądry król wyda dekret
zakazujący mezaliansów. O świcie don Diego wyruszył do Madrytu;
przed wyjazdem poprosił, by nie dzielili się z nikim informacją
o zaręczynach, dopóki nie zrealizuje swojego planu mającego na celu
przywrócenie dawnej świetności nazwisku Belmonte.
Amelii wydawało się mało prawdopodobne, by madrycki dwór
zaakceptował nobilitację kucharki. Jednak don Diego należał do
najbardziej wpływowych możnowładców w Hiszpanii, panna Belmonte
zaś pochodziła z rodziny o nieposzlakowanej opinii, a jej ojciec cieszył
się dużym poważaniem wśród arystokracji.
Amelia nie miała tyle szczęścia. Ciągnął się za nią skandal, a don
Gabriel nie mógł zmienić koloru skóry. Czasami dziwiła się samej sobie,
że bez oporów pocałowała go w usta i dotykała jego ciemnej dłoni;
białych i czarnych dzieliła przepaść, abstrahując od jej uczuć. Dorastała
w przekonaniu, że Murzyni są przedstawicielami niższej rasy
niezdolnymi do decydowania o sobie, stworzonymi do niewolnictwa.
W Kadyksie niektórzy możni w dowód sympatii przyznawali im
w testamencie wolność. Wielu ludzi tłumaczyło, że takie uczucie
względem służby jest czymś normalnym, i porównywało je do
przywiązania, jakim darzy się psa czy konia. Jednak to, co ona czuła do
don Gabriela, wykraczało daleko poza miłość do zwierzęcia. Kochała go
tak, jak kochałaby białego mężczyznę, i to uczucie kompletnie zmieniło
jej punkt widzenia na kwestię rasy.
Była pewna, że on także ją kocha, choć jeszcze jej tego nie
powiedział. Problemem, z którym nieuchronnie musieli się zmierzyć,
był konformizm. Czy powinni mu ulec? Jak daleko mogli się posunąć?
Gdyby się nie pobrali, stałaby się nałożnicą czarnoskórego mężczyzny
albo don Gabriel musiałby udawać niewolnika białej kobiety; oznaczało
to życie w grzechu i najgorszej niesławie. Życie w kłamstwie. Natomiast
gdyby zdecydowali się na małżeństwo i znaleźli duchownego, który
udzieliłby im ślubu – zdaniem księdza Aldecoi prawo kanoniczne nie
zabraniało tego rodzaju związków – okryliby hańbą nazwisko Castamar,
tym bardziej że ona sama przeszła już przez ręce dwóch mężczyzn.
Na razie jednak stan don Gabriela, który leżał na brzuchu
z pozszywanymi plecami, nie sprzyjał rozmowom o ewentualnej
wspólnej przyszłości. On sam nic o tym nie napomknął, ona także nie
poruszała tego tematu. Tylko raz zdradził jej swoje intencje, mówiąc, że
się nie boi. To właśnie ta jego pewność siebie tak ją pociągała,
podpowiadała jej, że to mężczyzna jej życia i że nie znajdzie drugiego
takiego. Był wrażliwszy i rozmowniejszy od don Diega, doskonale do
niej pasował. Nigdy nie tracił opanowania, wiedziała, że zawsze będzie
darzył ją uwielbieniem. Wystarczyło zobaczyć, jak na nią patrzy, kiedy
grali w karty, by odgadnąć, że myśli tylko o niej. „Każda kobieta pragnie
być tak podziwiana” – powiedziała sobie.
Po kolacji przekazał jej przez służbę, by przyszła do jego komnaty.
Zobaczyła, że leży w tej samej pozycji co kilka godzin wcześniej: na
brzuchu. Uśmiechnął się na jej widok i poprosił, żeby przy nim usiadła.
– Panno Amelio – powiedział, biorąc ją za rękę. – Chciałem zrobić
to, kiedy w pełni odzyskam siły, ale pani bliskość nie pozwala mi czekać.
Pragnę, by została pani moją żoną i wraz ze mną opuściła Castamar.
Tego samego dnia, 3 listopada 1721 roku
Diego westchnął i rozparł się na siedzeniu berlinki. Opuszczał
alkazar po spotkaniu z monarchą. W jednym z salonów, którego wystrój
pamiętał czasy Habsburga, przeprowadził prywatną rozmowę z królem,
królową i Josém de Grimaldem. Razem z sekretarzem stanu
opowiedzieli Filipowi o doktorze Belmontem, wojennym bohaterze,
cywilu, który ocalił życie wielu ludzi i oddał swoje w służbie Hiszpanii,
ściągając nieszczęście na swoją żonę i córki. Parze królewskiej zrobiło
się żal panny Belmonte do tego stopnia, że poprosiła, by przywiózł ją do
alkazaru.
„Musimy poznać ją osobiście i wynagrodzić poświęcenie jej ojca
jakimś przywilejem” – powiedział Filip. „Jak myślisz, kuzynie, co będzie
najstosowniejsze w takich okolicznościach?”
„Bez wątpienia tytuł, wasza wysokość” – odparł. „Udowodnicie aż
nadto waszą szczodrość”.
„A pan co o tym sądzi, don José? Pana zdaniem to właściwa
decyzja?”
„Wszak sami myśleliście o tytule, wasza wysokość” – zauważył
słusznie don José de Grimaldo.
„Niech zatem tak będzie, jeżeli moja droga małżonka nie ma nic
przeciwko temu” – zadecydował Filip.
Elżbieta spojrzała na niego z filuternym uśmiechem.
„Diego wie, że nigdy nie sprzeciwiam się temu, o co mnie prosi” –
odpowiedziała, sięgając po słodką bułeczkę.
Książę spędził z nimi cały ranek – królowa Elżbieta nalegała, by
dotrzymał jej towarzystwa, skarżąc się, że Filip jest wiecznie zasępiony.
Kiedy wreszcie miał okazję porozmawiać na osobności z don Josém,
ten powiedział mu, by zostawił sprawę tytułu w jego rękach.
„Zorganizuję spotkanie i poślę po nią tak szybko, jak tylko to będzie
możliwe”.
„Nie wie pan, jak bardzo jestem mu wdzięczny, don José” – odparł
Diego.
Był pewien, że monarcha dotrzyma słowa. Udało mu się podnieść
status doktora Belmontego i przedstawić królewski gest jako zasłużoną
rekompensatę dla jego rodziny. Na jego korzyść działał również fakt, że
lekarze cieszyli się dużym poważaniem wśród arystokracji, podobnie
jak juryści i zakonnicy. Zostali nawet zwolnieni z płacenia pecho –
podatku królewskiego, którego nie uiszczała również szlachta. Diego był
przekonany, że skoro monarcha zgodził się nobilitować pannę
Belmonte, wszyscy madryccy możni natychmiast ulitują się nad jej
losem, widząc w niej symbol cierpień, których przysporzyła wojna i za
które należy zadośćuczynić.
Berlinka podskoczyła na wybojach. Pogładził się po brodzie
i pomyślał, że przed nim najtrudniejsza część zadania. Czekała go
jeszcze jedna wizyta. Tytuł nie dawał wstępu na dwór ani nie
gwarantował nobilitowanej plebejce akceptacji. Musiał pociągnąć za
odpowiednie sznurki i postarać się, by po przyznaniu Clarze
szlachectwa para królewska zgodziła się wyświadczyć mu jeszcze jedną
drobną przysługę: pozwoliła, by panna Belmonte została damą dworu
infantów. Nie było to łatwe zadanie, służące królowej i infantów
powinny bowiem być wysoko urodzone. Musiał poszukać
sprzymierzeńców, zanim wystąpi do króla z tą drugą prośbą. Innych
możnych, bez których wsparcia jego plan spali na panewce. Dlatego
wybierał się na spotkanie z hrabiną de Altamira, Ángelą Foch de
Aragón, która była pierwszą damą dworu i twardą ręką zarządzała
służbą usługującą rodzinie królowej. Co roku osobiście wybierał się do
alkazaru, by zaprosić ją i jej syna na ucztę w Castamar. Poza tym była
jedną z najbliższych przyjaciółek Alby i bardzo przeżyła jej stratę.
Dzięki jej wsparciu Clara miałaby większe szanse na przyjęcie
w szeregi służby infantów i w ten oto naturalny sposób dostałaby się na
dwór. Dopiero wtedy Diego zdradziłby monarchom, że bardzo kocha
starszą córkę don Armanda i że małżeństwo z nią ocali jego duszę.
Wiedział, że król jest gotów na wszystko, by znów móc widywać go na
dworze. W swoich melancholijnych listach często zachęcał go, by
poszedł w jego ślady i ponownie się ożenił. Co innego królowa Elżbieta:
na pewno chciałaby poznać jego wybrankę, zanim wyda zgodę. Gdyby
władcy udzielili mu pozwolenia, nikt nie sprzeciwiłby się już temu
małżeństwu. Pozwolenie miałoby postać tak zwanego privilegium dotis:
kiedy młoda panna z królewskiej świty zaręczała się z możnym, musiała
opuścić dwór, król zaś nagradzał jej służbę pewną sumą pieniędzy,
tytułem albo jakimś ważnym stanowiskiem. Dla Diega wystarczającą
rekompensatą byłaby akceptacja Clary w jego świecie. Kiedy wysiadł
z powozu, wdowa po hrabim de Altamira powitała go z otwartymi
ramionami.
– Mój drogi don Diego, nawet pan nie wie, jaką radość sprawił mi
liścik zapowiadający pańską wizytę.
– Doño Ángelo – powiedział, biorąc ją za rękę – spodziewałem się
zastać panią w alkazarze.
– Królowa pozwoliła mi załatwić rodzinne sprawy.
– Wiem, że obiecałem odwiedzić panią zaraz po uczcie, ale proszę
mi wierzyć, mam wiele na swoje usprawiedliwienie.
– Pan zawsze jest usprawiedliwiony, don Diego – odparła
z uśmiechem. – Niepotrzebne są żadne wyjaśnienia.
– Mimo to proszę pozwolić, że wytłumaczę tę zwłokę.
ROZDZIAŁ 46

5 listopada 1721 roku
Úrsula znalazła się na nieznanym terenie, co budziło w niej
konsternację i napawało ją głębokim przerażeniem. Jeszcze nigdy nie
była tak spanikowana jak w ciągu ostatnich godzin, kiedy wpatrywała
się w drzwi swojego gabinetu, przekonana, że w każdej chwili może do
nich zapukać don Melquíades. Wszystkie jej brygady, bataliony i pułki
poniosły sromotną porażkę w wojnie, którą przeciwko niemu
prowadziła; cieszyła się kruchym zwycięstwem zaledwie przez kilka
miesięcy, a jej starania, by wyrzucić z pałacu kucharkę, zakończyły się
klęską.
Trzy dni wcześniej don Diego poinformował służbę, że panna
Belmonte odzyskała utraconą pozycję społeczną i od tej pory jest
w pałacu gościem, rzecz jasna z dostępem do kuchni. Wszyscy
wiedzieli, że książę w największej tajemnicy poprosił ją o rękę i że de
facto jest jego narzeczoną. Wielu przyklasnęło tej decyzji, ale Úrsula nie
potrafiła się z nią pogodzić; przez wzgląd na pamięć o doñi Albie
zaczęła unikać panny Belmonte. Cała sytuacja wydawała jej się
nierealna i absurdalna. Trzy miesiące wcześniej ta kobieta była zwykłą
kuchtą, którą Úrsula znalazła przemokniętą na tylnym dziedzińcu,
a teraz miała zarządzać całym Castamar. Wszystko w ochmistrzyni się
skręcało: postrzegała kucharkę jako intruza, groteskową postać będącą
wytworem nowej ery, w której mieszały się warstwy społeczne.
Przyczyniał się do tego sam król, nobilitując plebejuszy i przyznając
ważne stanowiska przedstawicielom mniej zamożnych rodów.
„Przenajświętszy Boże, do czego to wszystko doprowadzi” – pomyślała.
Musiała jednak niechętnie przyznać, że zaczęła darzyć Clarę
Belmonte ogromnym podziwem, zwłaszcza odkąd dziewczyna
wypowiedziała tamto zdanie, które wyryło się w jej sercu. „Bez pani
nigdzie się nie ruszę” – zadecydowała, choć zdawała sobie sprawę, że ta
bestia don Enrique będzie próbował ją zniewolić. Każda inna kobieta na
jej miejscu uciekłaby przerażona, tym bardziej że przecież Úrsula sama
kazała jej wyjść. Ochmistrzyni wiedziała, jak bardzo musiała się bać.
Taki sam strach czuła ona, kiedy mieszkała z ojcem, a później z mężem,
który bił ją i gwałcił. Paraliżujący strach, który podpowiada kobiecie,
żeby pozostała niezauważona, jeśli chce uniknąć skórzanego pasa albo
sprzączki. Kiedy zobaczyła przerażenie i determinację malujące się
w oczach Clary Belmonte, podziw, jakim ją darzyła, zamienił się
w czułość, od której teraz bezskutecznie próbowała się uwolnić.
Wmawiała sobie, że ma prawo czuć się skonfundowana w obliczu tej
nowej sytuacji: panna Belmonte stała się panią Castamar. Pomyślała, że
może lepiej byłoby odejść z pałacu, zanim trafi ją szlag. Chociaż Clara
przeniosła się do komnaty dla gości, nadal jak gdyby nigdy nic
schodziła do kuchni, obmyślała jadłospisy i nadzorowała gotowanie.
Jakby tego było mało, Úrsula dowiedziała się od sekretarza, że książę
postanowił wydobyć z zapomnienia i nobilitować jej nazwisko. Znała
jego upór, wiedziała, że tylko Bóg może powstrzymać go przed
realizacją raz powziętego zamiaru. Zrozumiała, że przyjdzie jej patrzeć,
jak panna Belmonte zostaje księżną de Castamar i zyskuje prawo do
tytułu granda.
Pogłoska, że don Diego poprosił kucharkę o rękę, sprawiła, że
wszyscy służący zaczęli ją adorować, jakby od zawsze byli z nią
w bliskich stosunkach. Wyglądało na to, że zaakceptowała ją nawet
doña Mercedes. Úrsula musiała przyznać, że panna Belmonte potrafi się
poruszać wśród arystokracji. Kuchmistrzyni udowodniła też, że ma silny
charakter, kiedy zjawiła się w gabinecie Úrsuli razem z don
Melquíadesem i oznajmiła, że nie życzy sobie, by don Diego dowiedział
się o incydencie z don Enriquem. Każda inna na jej miejscu pragnęłaby
rozgłosu i chciała, by książę jak lew bronił jej honoru, ale okazało się, że
panna Belmonte nie poluje na bogatego męża i szczerze martwi się
o don Diega. Doña Mercedes również przystała na tę zmowę milczenia:
nikt nie chciał, by książę wpadł w szał i stracił życie w pojedynku.
Dlatego panna Belmonte nosiła na szyi apaszkę zasłaniającą bordowe
ślady po szponach markiza. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń –
odkrycia prawdy o przyczynach śmierci doñi Alby, ucieczki doñi Sol
i pojmania don Gabriela – stało się jasne, że nic nie powstrzyma księcia
przed żądaniem satysfakcji.
Zarówno doña Mercedes, jak i panna Belmonte próbowały
przekonać jego ekscelencję, żeby pozostawił don Enriquego
królewskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Don Diego ze spokojem
wysłuchał ich prośby, po czym odrzekł, że człowiek, który znieważył go
na wszelkie możliwe sposoby, próbował zniszczyć wszystko, co kocha,
i unicestwił jego poprzednie małżeństwo, musi zginąć z jego ręki. Úrsula
doszła do wniosku, że ich zmowa milczenia może się okazać
obosieczną bronią: markiz zapewne wykorzysta ją, by wyprowadzić
księcia z równowagi tuż przed pojedynkiem. Widząc, że nikt nie zdoła
przekonać jego ekscelencji, poprzedniego ranka ochmistrzyni ponownie
spotkała się z doñą Mercedes, don Melquíadesem i panną Belmonte
i razem uzgodnili, że o wszystkim księciu powiedzą.
„Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, panno Belmonte, uważam,
że to właśnie pani jako ofiara powinna poinformować go o afroncie, jaki
spotkał panią ze strony don Enriquego” – zaproponowała księżna.
Panna Clara skwapliwie przytaknęła.
„Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli pójdzie pani ze mną, doño Úrsulo,
to pani ocaliła moją cnotę” – powiedziała, spoglądając w jej stronę.
„Książę powinien o tym wiedzieć”.
Úrsula oczywiście odmówiła: nie widziała takiej potrzeby.
Interweniowała nie przez wzgląd na pannę Belmonte czy po to, żeby
przypodobać się księciu. Każda porządna chrześcijanka postąpiłaby tak
samo na jej miejscu, by ocalić służącą przed tym potworem. To samo
zrobiła dla niej doña Alba. Ochmistrzyni musiała jednak ustąpić wobec
nalegań księżnej.
Rano udały się do don Diega, by o wszystkim mu opowiedzieć. Don
Melquíades i doña Mercedes czekali w korytarzu, na wypadek gdyby
książę nie był w stanie pohamować gniewu, postanowił natychmiast
odszukać markiza i zażądać satysfakcji. Úrsula milczała, kiedy
narzeczona relacjonowała panu, co ją spotkało. Gdy jego ekscelencja
usłyszał, że markiz próbował ją zniewolić, zacisnął pięści. Napięte
mięśnie twarzy zdradzały, że targa nim gniew.
„Kto wpadł na pomysł, żebyś spotkała się z nim na osobności?” –
zapytał z błyszczącymi oczami.
„To już bez znaczenia” – odparła panna Belmonte.
„Chcę to wiedzieć, do pioruna” – zażądał, hamując złość.
Narzeczona odważnie spojrzała mu w oczy i nabrała powietrza.
„Mówiłam, że ci tego nie powiem, bo to jest bez znaczenia”.
Don Diego walnął pięścią w stół w przypływie bezsilności
i gwałtownie odsunął krzesło.
„Na Boga! Kobiety z tego domu doprowadzą mnie do szaleństwa!
Powiedz mi prawdę!” – nalegał zdesperowany.
Kierując się zasadą, że służba powinna być lojalna wobec pana,
nawet jeżeli może sobie w ten sposób zaszkodzić, Úrsula wystąpiła
naprzód i powiedziała, że to był jej pomysł. Że to ona ponosi wyłączną
odpowiedzialność za to, co się stało, bo przystała na prośbę markiza.
Don Diego wbił w nią wzrok; pierwszy raz od dawna spojrzenie
mężczyzny przyprawiło ją o dreszcz. Zanim zdążył cokolwiek
powiedzieć, z głębi salonu dobiegł głos doñi Mercedes.
„To ja” – oznajmiła. „Nie pozwolę, żeby wzięła pani na siebie winę za
coś, czego pani nie zrobiła, pani Berenguer, tym bardziej że to pani
zapobiegła nieszczęściu”.
Sparaliżowany gniewem książę ścisnął kieliszek z rosolisem tak
mocno, że wydawało się, iż zaraz go zgniecie.
„Zrozumiem, jeżeli postanowisz, że powinnam opuścić Castamar” –
powiedziała doña Mercedes.
Don Diego wybiegł z salonu rozjuszony, zaciskając usta, żeby nie
powiedzieć czegoś, czego później z pewnością by żałował. Przez cały
dzień siedział w swojej komnacie; nie chciał widzieć nawet narzeczonej.
Wreszcie niespodziewanie opuścił pałac, z nikim się nie żegnając.
Úrsula dowiedziała się od doñi Mercedes, że don Alfredo napisał mu
w liście, iż kilka dni wcześniej don Francisco został raniony przez doñę
Sol, która od tamtej pory jakby zapadła się pod ziemię.
W sercach wszystkich zagościł strach, że don Diego wykorzysta tę
okazję i skaże się na pewną śmierć. Úrsula jednak wiedziała, że niczego
takiego nie zrobi. Książę był w gorącej wodzie kąpany, ale kiedy opadał
gniew, stawał się zimnym strategiem. Wydarzenia z ostatnich dni
wydawały jej się nierealne; nie poznawała świata, w którym żyła, nie
rozumiała zachowania i awansu społecznego panny Belmonte, a tym
bardziej uczuć, które don Melquíades wyznał jej w samym środku bitwy.
„Ten człowiek ma nie po kolei w głowie” – powtarzała sobie. Nie
pojmowała, jak mógł ją potajemnie kochać, skoro przysporzyła mu tylu
cierpień. Jego wyznanie tak ją oszołomiło, że uciekła. Kiedy wkroczył
do salonu z pistoletem i ocalił ją przed bezecnym szlachcicem, wprawił
ją w jeszcze większą konsternację. Chociaż męski dotyk budził w niej
wstręt, schroniła się wtedy w jego ramionach i pozwoliła, by objął ją
w talii. Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale ciągle wspominała ciepło
emanujące z jego ciała. Pierwszy raz w życiu zdjęła zbroję i zrobiła
miejsce dla poczucia szczęścia. Don Melquíades nie tylko ochronił je
przed tym drapieżnikiem, ale też wypowiedział słowa, które zapadły jej
głęboko w pamięć: „Możecie być również pewni, wasza wielmożność,
że gdybyście wyrządzili którejś z tych kobiet niepowetowaną krzywdę,
sam strzeliłbym wam w głowę. Choć nie jestem wam równy i przyszłoby
mi zapłacić za to życiem”. Bronił nie tylko honoru panny Belmonte, ale
i jej, stawiając czoła tak niebezpiecznemu możnowładcy. Zdziwiło to
Úrsulę, bo nigdy wcześniej nie czuła się chroniona przez mężczyznę.
Don Melquíades, człowiek, którym przez tyle lat gardziła, stanął
w jej obronie. Oszołomiona niewytłumaczalnymi uczuciami, które
budził w niej ten mężczyzna, mierzyła się z największym
niebezpieczeństwem, na jakie kiedykolwiek była narażona. Wyglądało
na to, że wyznanie miłosne odrodziło w nim przywiędłego ducha.
Zdumiewała ją sprawność, z jaką zaczął zarządzać Castamar, jak za
dawnych czasów, kiedy wydawało się jeszcze, że potrafi być
wszechobecny. Choć trudno było jej to zaakceptować, postrzegała go
teraz zupełnie inaczej. Za wszelką cenę chciała widzieć w nim wroga,
ale kiedy patrzyła na jego przysadzistą postać, widziała mężczyznę,
który spogląda na nią z pożądaniem i czułością i sprawia, że miękną jej
kolana. Był to dla niej niezbadany teren. Raz miała nawet ochotę wziąć
go za rękę. Czasami łapała się na tym, że na niego patrzy; zbita z tropu
pomyślała, że jej pancerz zamienia się przy nim w dym. Problem
polegał na tym, że jej serce dało się ponieść tym emocjom. Obecność
don Melquíadesa stała się kojącym balsamem dla duszy, która szeptała
jej niebezpieczne słowa, zapewniając, że możliwe jest inne życie; życie,
w którym nie będzie musiała z nikim walczyć, w którym jej siły nie będą
wystawiane na próbę, w którym pozna relacje inne niż te oparte na
wygranej i porażce. Ale ta zmiana ją przerażała, Úrsula bała się, że znów
stanie się marionetką, porwaną szmacianą lalką bez charakteru,
wmawiała więc sobie, że to pułapka.
W ciągu ostatnich dni rozmawiali wyłącznie o pracy. Wreszcie don
Melquíades zdecydował się przejąć inicjatywę i wezwał ją do siebie.
Wystraszona, przyszła do jego gabinetu.
„Tak dłużej nie może być, doño Úrsulo. Błagam, żeby odniosła się
pani jakoś do mojego wyznania” – powiedział.
„Nie muszę nic mówić” – odparła oschłym tonem. „Moje milczenie
jest wystarczającą odpowiedzią”.
Spoglądał na nią szklistymi oczami, jakby zrobiła mu krzywdę
znacznie większą niż ta, którą wyrządzała mu podczas ich wieloletniej
wojny domowej. Panująca cisza wydała jej się tak przerażająca, że nie
wiedziała, co zrobić ani co powiedzieć. Don Melquíades wstał
i podszedł do ochmistrzyni zdecydowanym krokiem. Nie spuszczając
z niej wzroku, skinął głową, jakby zrozumiał, że jego nonsensowna
deklaracja umrze w tym gabinecie.
„Proszę zrozumieć: muszę usłyszeć to z pani ust” – odparł.
„Otworzyłem się przed panią, obnażyłem swoje uczucia, zasługuję więc
przynajmniej na to, by powiedziała mi pani, że mnie nie kocha”.
Znieruchomiała, zbita z tropu niezwykłą odwagą, z jaką oddał się
w jej zabójcze szpony.
„Skoro mnie pan prosi, powiem to panu” – odrzekła. Głos drżał jej
bardziej, niżby chciała. „Nie kocham pana i oczywiście nigdy nie
pokocham. Co więcej, nie pokochałabym pana, nawet gdyby był pan
ostatnim mężczyzną na Ziemi. Darzę pana głęboką pogardą, co
niejednokrotnie dawałam do zrozumienia”.
Spojrzał na nią z niezwykłym spokojem, jakby przyjął do
wiadomości jej raniące słowa. Skurczyła się w swojej lodowej powłoce,
kiedy zrobił krok naprzód, nie spuszczając z niej wzroku. Miała
nadzieję, że jej odpowiedź była dostatecznie miażdżąca i że już więcej
nie będzie niczego insynuował. „Kiep” – wyzwała go w myślach. „Nigdy
nie poznałam bardziej upartego mężczyzny”. Poprosił ją o wybaczenie,
obiecując, że już o tym nie wspomni, po czym odwrócił się i dodał, że
rozmawiał z księciem. Jej bojowe nastawienie nieco zelżało, kiedy
powiedział, że obaj postanowili, iż kuchnia pozostanie w jej
kompetencjach. Po opuszczeniu gabinetu poczuła ogromną ulgę
i pomyślała, że wszystko zaczyna wracać do normalności. Jednak
z biegiem czasu coś zaczęło ją uwierać, wywołując dyskomfort, jakby to,
że don Melquíades pogodził się z jej decyzją, a tym samym ze swoją
porażką, skazało ją na samotność.
Następnego ranka poczucie straty było tak silne, że zaczęła szukać
jego towarzystwa i parę razy specjalnie wpadła na niego na korytarzu.
Jakby jej serce nagle się przebudziło, a ten mężczyzna przyciągał je
niczym potężny magnes. Bez przerwy wyrzucała sobie to głupie
uczucie, ale w miarę upływu czasu stawało się ono coraz silniejsze;
ostrzegało ją, że jej milczenie tylko pogłębi frustrację, którą zawsze
czuła, i odbierze jej szansę na nowe życie. Po tych myślach przychodziły
jednak inne, negujące to, że don Melquíades ją pociąga. Wtedy
złorzeczyła mu pod nosem i mówiła sobie, że po prostu nie może dojść
do siebie po jego nieoczekiwanym wyznaniu. Kiedy po
niespodziewanym wyjeździe don Diega zasiedli do obiadu, złapała się
na tym, że zerka na marszałka kątem oka, a o zmierzchu poczuła nagłą
potrzebę sprawdzenia, co robi. Zakradła się do salonu, gdzie rozmawiał
z sekretarzem, i przyglądała mu się, ukryta za drzwiami. Nagle poczuła,
że postrzega go w inny sposób. Była tak pogrążona w myślach, że
mężczyźni omal jej nie nakryli, przyklejonej do ściany korytarza. Nie
miała pewności, czy nie widzieli, jak skręca za róg, biegnąc niczym
młoda pannica. Dwie godziny później don Melquíades jak gdyby nigdy
nic zajrzał do jej gabinetu i poprosił, żeby sprawdziła, czy srebra jego
ekscelencji są wystarczająco czyste, czy też trzeba je wypolerować
szczoteczką. Zdenerwowana, odparła, że należałoby raczej zanurzyć je
w ciepłej wodzie wymieszanej z solą, octem, sokiem z cytryny i sodą.
Wtedy don Melquíades zbliżył się do niej i szepnął:
„Rozumiem, przez co pani przechodzi. Dziś po pracy przyjdę, żeby
jeszcze raz z panią porozmawiać”.
„Nie wiem, co ma pan na myśli” – odparła przerażona, łapiąc się
krzesła. „Wydaje mi się, że powiedziałam już panu wszystko, co chciał
pan usłyszeć”.
„Nie sądzę, doño Úrsulo” – odparł pewny siebie.
„Chyba popada pan w obłęd” – stwierdziła, siląc się na lodowaty
ton. „Natychmiast polecę, by wyczyszczono srebra”.
Don Melquíades bez słowa wyszedł z gabinetu. Była tak
zdenerwowana, że aż usiadła, łapiąc się za pierś. „Czego ten człowiek
jeszcze ode mnie chce!” – pomyślała. Serce kazało jej skapitulować
przed samotnością; zawładnęły nią przemożne pragnienie pokoju
i potrzeba, by ktoś otoczył ją opieką i czułością. „Wejście do tego świata
oznacza pogodzenie się z porażką” – przekonywała samą siebie. „Nie
wiem, co sobie wyobrażam. Ten mężczyzna to nieodpowiedzialny
szaleniec, bęcwał, nieznośny zuchwalec”. Mimo litanii przekleństw,
które w milczeniu słała mu przez ostatnie dni, musiała przyznać, że don
Melquíades nigdy nie chciał wojny. Tak naprawdę wiedziała, że tylko
ona próbowała go sobie podporządkować, tylko ona chciała go poniżyć.
„Zasłużył na to” – wmawiała sobie. Ale teraz to zdanie brzmiało mniej
przekonująco, jakby nagle straciło swoją moc. „Nie obchodzi mnie, co
zamierza mi powiedzieć ta marna imitacja mężczyzny” – orzekła,
wychodząc z gabinetu. „Nie zniżę się nawet do tego, żeby go przyjąć”.
Mimo to kiedy słońce zaczęło się kryć za horyzontem, myśl, że don
Melquíades może w każdej chwili wezwać ją na rozmowę, wciąż
napawała ją przerażeniem. „O czym miałabym dyskutować z tym
kpem…?” – powtarzała sobie. Uznała, że najlepiej będzie, jeżeli
wcześnie uda się na spoczynek, i poprosiła pokojówkę, żeby
poinformowała o tym marszałka. Ucieczka w odpowiednim momencie
mogła jej zapewnić zwycięstwo. Gdyby don Melquíades odwiedził ją
w jej izbie, wywołałby skandal. Poczuła ulgę, kiedy zamknęła za sobą
drzwi. Zła, że zmusił ją do tchórzliwego odwrotu, kolejny raz wyzwała
go od bęcwałów. Odprężyła się, dopiero kiedy zapadł wieczór. Przebrała
się w koszulę nocną i wsunęła zziębnięte stopy pod pierzynę.
Wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby naprawdę doszło do tej
rozmowy, co marszałek by jej wyznał i jak by zareagowała, oszołomiona
jego szczerością. Spróbowała zasnąć, kolejny raz przekonując samą
siebie, że to okropny człowiek, broniąc się przed fantazjowaniem
o czymś, co miało się nigdy nie wydarzyć. Mimo to uśmiechnęła się
w duchu na myśl o wąsie marszałka stojącego przed jej drzwiami. Kiedy
pochyliła się, żeby zgasić lampy umieszczone na dwóch prostych
szafkach, usłyszała pukanie, które zmroziło jej krew.
„To on!” – pomyślała. „Ten człowiek kompletnie oszalał. Żeby
przychodzić do mojej izby w środku nocy!”
Odzyskała dawną wojowniczość. Wstała z łóżka, narzuciła szlafrok
i podeszła do drzwi. Kiedy je otworzyła, ujrzała spokojne oblicze don
Melquíadesa przygładzającego wąs.
– Czego pan chce? – szepnęła. – Proszę odejść i zostawić mnie
w spokoju, jest późno, już spałam.
– Niech mnie pani wpuści – powiedział na cały głos.
– Czyżby postradał pan resztki rozumu? Za kogo się pan uważa,
żeby przychodzić tu w środku nocy i narażać moją reputację? – syknęła
oburzona, zamykając drzwi. – Wynocha, ty cymbale!
Don Melquíades włożył stopę między futrynę a drzwi, popchnął je
i wszedł do jej sypialni. Zdumiona, uniosła palec i oznajmiła, że nie
pozwoli się zastraszyć i że nie ma mu nic więcej do powiedzenia. Cicho
zamknął drzwi i spoglądał na nią bez słowa błyszczącymi oczami.
– Kiedy don Diego dowie się, że wtargnął pan do mojej izby,
wyrzuci pana z Castamar – szepnęła.
Don Melquíades posuwał się naprzód, podczas gdy ona cofała się
w głąb pokoju.
– To już koniec, może pan ogłosić wszem wobec, że jutro będzie
pana ostatnim dniem w pałacu. Proszę natychmiast stąd wyjść!
Don Melquíades w milczeniu czekał, aż Úrsula się trochę uspokoi.
Zatrzymał się i nabrał powietrza, wpatrując się w nią czułym, naiwnym
spojrzeniem dziecka.
– Kocham panią – powiedział.
Wytrzeszczyła oczy i poczuła, że drży na całym ciele. Chciała mu
odpowiedzieć, ale wtedy znów ruszył w jej stronę. Jego bliskość
sprawiła, że zamilkła. Nie rozumiała, dlaczego stoi jak głupia i czeka, aż
don Melquíades przestanie na nią patrzeć tak, jakby mógł dostrzec jej
zranioną duszę, jej popękane od ciosów serce. On zrobił kolejny krok
naprzód, ona – w tył. Wpadła na ścianę, dzieliła ich zaledwie piędź.
Powtórzyła mu już mniej zdecydowanym tonem, że chce, by jak
najszybciej wyszedł, że nie pozwoli się wykorzystać. Kiedy wyciągnął
rękę i dotknął jej warg, ze zdenerwowania i poczucia bezsilności ugryzła
go w palec. Wydał z siebie cichy jęk, ale nie wybuchnął gniewem. Po
prostu patrzył na nią, w milczeniu znosząc ból.
– Úrsulo – powiedział. – Spójrz na mnie.
Podniosła wzrok. Jej serce zatonęło w jego oczach i zrozumiała, że
nie musi już dłużej walczyć. Rozluźniła szczęki, drżąc jak targana
wiatrem trzcina.
– Nie powinien był mnie pan pokochać – szepnęła łamiącym się
głosem. – Ja pana nienawidzę.
– W takim razie niech mnie pani każe jutro zwolnić – odparł czule.
– Jest pan bęcwałem, głupcem, nieznośnym miernotą –
powiedziała. – Nienawidzę pana z całej duszy.
Przysunął usta do jej twarzy i delikatnie ją pocałował. Odsunęła się
i wymierzyła mu policzek, a wtedy on pocałował ją jeszcze czulej. Bliska
płaczu kolejny raz go uderzyła. Spojrzał na nią i dotknął wargami jej
policzków, osuszając łzy rozżalenia.
– Dlaczego… Dlaczego pan to robi? – zapytała, nie mogąc się
powstrzymać.
– Bo panią kocham, kocham panią już od dawna i nigdy nie
przestanę.
Wymierzyła mu kolejny policzek, on zaś złapał ją mocno w talii
i namiętnie pocałował. Poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku;
pierwszy raz w życiu nie zmierził jej dotyk męskich ust. Zrozumiała, że
w głębi duszy pragnęła, by ktoś pocałował ją powodowany miłością,
tym znienawidzonym, wyświechtanym uczuciem, którym zawsze
gardziła i które czyniło ją gorsząco ludzką, tak podobną do reszty.
ROZDZIAŁ 47

6–7 listopada 1721 roku
Kiedy jechał ulicą Leganitos, wymijając mieszczan i parobków
dźwigających rozmaite dobra, Hernaldo modlił się, żeby jego córce nic
się nie stało. Przez ostatnie dni czekał w posiadłości don Enriquego, aż
ten podejmie decyzję odnośnie do doñi Sol; gdyby nie list od don
Diega, dalej traciłby czas w tamtym domu, mrocznym i smutnym jak
nastrój jego pana. Markiz trwał w grobowym milczeniu. Hernaldo
pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, umrze z melancholii i książę wcale
nie będzie musiał pakować mu kulki w głowę. Ale teraz nie to było jego
największym zmartwieniem. Stał przed wyborem pomiędzy lojalnością
wobec don Enriquego a swoją córką; w tym pojedynku mógł być tylko
jeden wygrany. Fakt, że don Diego wysłał list na jego nazwisko,
wskazywał, że książę nie kłamie.
Do Hernalda de la Marki
W dniu dzisiejszym dwóch gwardzistów zapukało do drzwi
Pańskiego domu i wręczyło Pańskiej córce Adeli napisany
przeze mnie list, w którym wyjaśniłem jej, że zostanie
odeskortowana do mojego pałacyku przy ulicy Leganitos, skąd
kreślę do Pana te słowa.
Zanim zada Pan jeszcze więcej bólu i ran, proszę, by
pomyślał Pan o przyszłości swojej córki; chyba nie chciałby Pan,
żeby żyła napiętnowana przez sąsiadów, gdy wyjdzie na jaw, że
jej ojciec jest mordercą. Aby lepiej zrozumiał Pan jej sytuację,
dodam, że wiem już o wszystkim, co zrobił Pan mnie, mojej
żonie i moim przyjaciołom. Wiem, że na rozkaz markiza z Pana
ręki zginęli między innymi Daniel Forrado i ladacznica zwana
Pieszczochą oraz że to Pan zorganizował napaść na pannę
Castro i porwanie mojego brata, don Gabriela de Castamara.
Mam nadzieję, że nie zrobi Pan kolejnego fałszywego kroku
i nie poinformuje markiza o moim liście. Liczę na to, że
bezzwłocznie zjawi się Pan w moim pałacu i odda w ręce
sprawiedliwości. Daję Panu moje słowo, że jeśli tak Pan postąpi,
przyszłość Pańskiej córki nie będzie zagrożona.
Oczekuję Pańskiego przybycia
don Diego de Castamar, książę de Castamar
List od księcia zmroził Hernaldowi krew w żyłach. Opanował go tak
wielki strach, że były żołnierz oblał się potem i musiał usiąść na krześle.
Trzęsła mu się broda; jeszcze nigdy tak bardzo się nie bał. W jednej
chwili zniknęło opanowanie, z jakim pozbawiał życia nieszczęśników,
którzy stawali mu na drodze. Drżały mu nogi, gdy myślał, że Adelę
mogłaby spotkać jakaś krzywda. Najwyraźniej coś im umknęło, nie
zatarli wszystkich śladów.
Murzyn był już w drodze za ocean, Pieszczocha, Jacinta i Mańkut
nie żyli. Wprawdzie siepacz mógł zostawić dowody, które w razie jego
śmierci miały trafić do rąk don Diega, ale nie był na to wystarczająco
sprytny, nie miał nikogo zaufanego, nawet nie potrafił pisać. Kiedy
Hernaldo załatwił go w oborze i zostawił konającego obok martwej
dziwki, nie wyglądało na to, żeby chował w rękawie jakiegoś asa; na
pewno by się tym pochwalił. Był raczej rozżalony i przepełniony
gniewem. Jedynie doña Sol mogła zdradzić szczegóły zadania, które
zlecił jej markiz, i wyjawić okoliczności towarzyszące śmierci doñi Alby,
wydawało mu się to jednak ze wszech miar nieprawdopodobne.
Poza tym książę nie wspominał o niej w swoim liście. Tylko Mańkut
o wszystkim wiedział. „To musiał być on” – pomyślał. „Jako jedyny nie
miał nic do stracenia”. Hernald nie potrafił sobie jednak wytłumaczyć,
jak do tego doszło. Kiedy go zostawił, Mańkut nie mógł nawet chodzić,
ledwo tliło się w nim życie. Cokolwiek się wydarzyło, nie miało to już
znaczenia: don Diego wiedział o spisku. Hernalda dziwiło tylko, że
książę nie zjawił się w posiadłości markiza z sędziami, podsędkami
i instygatorem. Miał wystarczająco dużą władzę i wpływy, żeby
skierować przeciwko nim miażdżące koło sprawiedliwości. On
tymczasem wolał dyskretnie rozplątać utkaną przez nich sieć. Kiedy
Hernaldo ponownie przeczytał zdanie nawiązujące do porwania brata
księcia, odniósł wrażenie, że Murzyn jest już wolny.
Nie pozostawało mu nic innego niż zdrada. Nie zamierzał pozwolić
na to, by jego córka stała się pariasem – wiedział, że zdesperowany don
Diego mógłby jednym pstryknięciem palców okryć ją niesławą w całym
Królestwie Hiszpanii, łącznie z Nowym Światem. Zostałaby naznaczona
piętnem, gdyby jej ojca wychłostano i powieszono w miejscu
publicznym. Gdziekolwiek by się udała, byłaby córką zdrajcy,
zadżumioną, której nikt by nie zatrudnił; nikt by się z nią nie ożenił
i skończyłaby jako dziwka. Jego egzekucja zniszczyłaby jedyne
marzenie, jakie kiedykolwiek miał: by jego córka doszła do czegoś
w życiu. „Nie pozwolę, żeby Adela zapłaciła za moje zbrodnie” –
postanowił. On i tylko on był odpowiedzialny za swoje podłe czyny.
Nie miało sensu informowanie markiza. Bez słowa wyjaśnienia
wsiadł na jednego z jego koni i udał się na ulicę Leganitos.
Po południu wjechał do stolicy północno-zachodnią bramą Conde,
pogalopował w dół San Juan Bautista, minął ulice Almirante i Flor.
Z daleka dostrzegł, że przed pałacykiem don Diega czeka grupa
gwardzistów, by odebrać mu wierzchowca oraz broń i zaprowadzić go
do księcia. Zatrzymał konia i po żołniersku przywitał się
z porucznikiem. Zbrojni wskazali, by poszedł za nimi. Otworzyli bramę
wychodzącą na duży dziedziniec, przy którym znajdowały się pałacyk,
budynki gospodarcze, stajnie oraz furtka do ogrodu. Don Diego stał
oparty o balustradę fontanny podobnej do fontanny Orfeusza na placu
Provincia. Obierał nożykiem jabłko. Hernaldo zmierzał w jego stronę
spokojnym krokiem: nie mógł wiele zdziałać, pozbawiony broni
i otoczony przez gwardzistów. Książę mierzył go wzrokiem, analizował
jego chód, wiek i siłę, jak przystało na doświadczonego żołnierza.
Hernaldo nawet się z nim nie przywitał – od razu zapytał o Adelę,
wystraszony, że mogła spotkać ją jakaś krzywda.
Don Diego nie odpowiedział. Ruchem dłoni przykazał mu milczenie,
wstał i podszedł do niego, przeżuwając kawałek jabłka. Stoczyli
milczący pojedynek na spojrzenia: Hernaldo odkrył, że człowiek,
którego chciał zniszczyć don Enrique, ma w sobie tygrysa i prędzej
zginie, niż się przed nimi ugnie.
– Posłuchaj mnie uważnie, siepaczu – powiedział don Diego
opanowanym tonem. – Nie osądzaj mnie według własnej miary.
Zrozumiał, że jego pytanie uraziło księcia: nie zamierzał wyrządzać
krzywdy Adeli. Jego spokojne ruchy wskazywały, że jest pewien
zwycięstwa i że sprowadził go tu wyłącznie po to, by wymierzyć mu
sprawiedliwość.
– Nie przywiozłem tu twojej córki, żeby do czegokolwiek cię
zmuszać – ciągnął don Diego. – Nie jestem taki jak ty i pan, któremu
służysz. Posłałem po nią dla jej własnego bezpieczeństwa. Gdyby don
Enrique dowiedział się, że tu przyjechałeś, mógłby kazać ją pojmać, by
zmusić cię do milczenia. Twoja córka jest gościem w moim domu,
w przeciwieństwie do ciebie.
– Proszę was o wybaczenie, ekscelencjo – odparł Hernaldo –
i dziękuję za względy, które okazaliście mojej Adeli. Powiedzcie, jeśli
mogę cokolwiek dla was zrobić, zanim zabiorą mnie do królewskiego
więzienia.
Don Diego skinął głową, stanął na wprost niego i zakomunikował
mu, że może opuścić ten świat na dwa sposoby.
– Jeśli wybierzesz pierwszą możliwość, wszyscy dowiedzą się, że
jesteś mordercą, który zabijał i okaleczał nawet kobiety. Dla twojej córki
będzie to ciężar nie do udźwignięcia. Druga możliwość jest taka, że
zejdziesz do piekieł dyskretnie, bez publicznej egzekucji. Adela nie
musiałaby wtedy płacić za twoje czyny, a gdyby nie znalazła męża albo
ten okazał się niewystarczająco majętny, osobiście znalazłbym jej pracę
guwernantki w domu jakiegoś możnowładcy.
Hernaldo nie musiał się zastanawiać.
– Przyjmuję waszą drugą propozycję – odparł bez wahania –
i dziękuję wam za szczodrość.
– W takim razie idź pożegnać się z córką, a potem dokończymy
naszą rozmowę.
Westchnął, zrozumiawszy, że jego czas dobiega końca. Żałował
tylko, że nie doczekał zamążpójścia swojej ptaszyny. Don Diego ruszył
w stronę jednego ze strażników. Nagle się zatrzymał.
– Powiedz mi, co skłoniło don Enriquego, by ściągnąć na mnie tyle
nieszczęść.
– Skradliście zwycięstwo w wojnie zwolennikom arcyksięcia,
którego potajemnie popierał, a tym samym jego szansę na tytuł
granda – odparł. – Ale może umiałby wam to wybaczyć i pogodzić się
z porażką, gdybyście nie odebrali mu także istoty, którą kochał
najbardziej na świecie.
Don Diego zmarszczył czoło, szukając w pamięci czegoś na
potwierdzenie tych słów. Jego zaskoczenie świadczyło o tym, że nie
miał pojęcia o głębokiej przyjaźni, jaka łączyła jego żonę z markizem,
ani o tym, że don Enrique miał wobec niej matrymonialne zamiary.
Najwyraźniej księżna wolała zachować to dla siebie.
– Doñi Alby, waszej małżonki – dodał Hernaldo, obserwując, jak
twarz księcia zamiera w grymasie zdumienia. – Zaręczyliście się
w momencie, kiedy markiz zamierzał prosić ją o rękę. Jej śmierć
pogrążyła go w takiej rozpaczy, że omal nie odebrał sobie życia, i nie
wykluczam, że zrobi to teraz.
Don Diego zaniemówił, próbując przyswoić sobie te informacje.
Porucznik poprowadził Hernalda do drewnianych drzwi
wychodzących na korytarz. W salonie na piętrze czekała Adela;
odwróciła się, słysząc skrzypnięcie zawiasów. Spojrzała na ojca
załzawionymi, opuchniętymi oczami, świadoma, że widzą się po raz
ostatni. Kiedy zostali sami, wstała, okrążyła owalny mahoniowy stół
i stanęła z Hernaldem twarzą w twarz.
– Wszystko ci opowiedzieli? – zapytał.
Adela skinęła głową. Przywarła do jego piersi i wybuchnęła
szlochem, mocząc łzami jego brudną koszulę. Zacisnął usta i powiedział
jej, że jest najlepszym, co przytrafiło mu się w życiu, że cała reszta była
po prostu ciągiem spraw do załatwienia, że to wyłącznie dzięki niej
zaznał trochę szczęścia na tym świecie. W odpowiedzi objęła go jeszcze
mocniej, jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką, która bała się
ciemności, i przytulała się do niego, by odpędzić gnieżdżący się w jej
sercu strach.
– Czas, byś wyfrunęła z gniazda. Zadbałem o to, żebyś sobie
poradziła, kiedy mnie zabraknie.
Nie była w stanie nic powiedzieć. Otoczył ją ramionami, jakby chciał
się z nią stopić i już zawsze ją chronić.
– Byłem po prostu podłym niegodziwcem, któremu los zesłał
w darze córkę.
Dzięki Adeli stał się lepszym człowiekiem. Jego drżąca ze strachu
ptaszyna jeszcze mocniej do niego przywarła.
– Ojcze – powtarzała. – Ojcze…
Stali stopieni w uścisku, który Hernaldo zamroził w pamięci, żeby
wrócić do niego, kiedy zawiśnie na stryczku, i odegnać strach przed
duchami, które czekały na niego po drugiej stronie. Słysząc odgłos
drzwi otwierających się za jego plecami, wskrzesił w sobie żołnierza,
który nie bał się śmierci. Pocałował Adelę w czoło, odsunął się
i powiedział, żeby wzięła wszystkie pieniądze i po egzekucji pojechała
zobaczyć morze, tak jak zawsze chciała. Upadła na kolana i objęła go za
nogi, próbując go zatrzymać.
– Musisz pozwolić mi odejść, ptaszyno – powiedział. – Już czas,
żebym przestał zabijać i żebyś ty uwolniła się od ciężaru, jakim dla
ciebie jestem.
Zanosząc się szlochem, z ociąganiem puściła nogi ojca. Hernaldo
powoli podszedł do wyjścia. Zanim zamknęły się drzwi – zwiastując to,
co miało go spotkać – odwrócił głowę. Wymienili z córką ostatnie
spojrzenia: ona powiedziała mu bez słów, jak bardzo go kocha, on
zapewnił, że nawet śmierć nie zniszczy tego, co do niej czuje. Scenę tę
zakończyły chrzęst klamki i rozdzierający krzyk Adeli. Były żołnierz
ruszył za gwardzistą, by dowiedzieć się, czego oczekuje od niego
książę.
Po wejściu do podłużnego salonu zobaczył, że don Diego grzeje się
przy imponującym marmurowym kominku. Kazał swoim ludziom, by
posadzili siepacza na wprost niego. Hernaldo kolejny raz podziękował
mu za to, że zaopiekował się jego córką. Książę przez chwilę przyglądał
się jego pomarszczonej twarzy.
– Myślałem, że jesteś mordercą, jak Mańkut – powiedział. –
Kolejnym człowiekiem pozbawionym moralności, który nie wie, czym
jest miłość.
– Możliwe, że tylko to różni mnie od Mańkuta, wasza ekscelencjo –
odparł. – Nie wątpię, że dotrzymacie słowa i zadbacie o moją córkę,
dlatego jestem gotów zrobić wszystko, co będzie trzeba.
– Spędzisz tu noc, a o świcie wrócisz do domu swojego pana –
powiedział cicho książę – i przekonasz go, żeby jeszcze tego samego
ranka udał się do dąbrowy na obrzeżach swojej posiadłości. Myślisz, że
ci się uda?
Hernaldo skinął głową i zapewnił, że nie będzie z tym problemu.
Wystarczyło powiedzieć, że jego ludzie schwytali doñę Sol Montijos,
którą markiz darzył głęboką nienawiścią. Książę przystał na ten pomysł,
Hernaldo odniósł jednak wrażenie, że na wzmiankę o doñi Sol jego
twarz zasnuł cień: wymknęła mu się z rąk. „Ta harpia przepadła jak
kamień w wodę” – pomyślał.
Wyglądało na to, że don Diego postanowił nie angażować wymiaru
sprawiedliwości. Chciał sam zadać śmierć markizowi. Na nieszczęście
dla don Enriquego mieli się pojedynkować nie na pistolety, ale na
szpady. Hernaldo wstał i pożegnał księcia, jak żegna się wojskowego,
a nie szlachcica. Zmarszczył czoło, uświadomiwszy sobie, że zdrada
pana będzie jego ostatnim występkiem. Powodowany ciekawością,
zapytał don Diega, czy mógłby rozwiać jego ostatnią wątpliwość. Książę
zgodził się wyświadczyć mu tę łaskę.
– Jak się o wszystkim dowiedzieliście? Od Mańkuta, prawda?
– Nie zasługujesz na to, żeby wiedzieć – odparł krótko don Diego. –
Byłeś lojalny wobec niewłaściwej osoby.
Hernaldo podziękował mu za odpowiedź, przekonany, że miał rację,
i pod eskortą ruszył do wyjścia. Przez całe życie służył interesom innych
ludzi, którzy zadawali wyłącznie cierpienie i śmierć. Może lepiej by
skończył, gdyby pracował dla kogoś takiego jak książę; wiódłby
spokojny żywot, pilnując przed złodziejami jego posiadłości i koni.
Tylko Adela mogłaby wyleczyć go z uzależnienia od śmierci i krwi. Dla
niej byłby gotów trwonić czas, przechadzając się po Castamar i służąc
panu, który nigdy nie kazałby mu popełniać żadnych podłych czynów.
„Nigdy nie byłem dobry ani sprawiedliwy” – powtórzył sobie. „Umiałem
kochać tylko moją ptaszynę. To jedyny dobry uczynek w całym moim
życiu”.
Gwardziści zaprowadzili go do małej izby, gdzie czekały na niego
kolacja i czysty siennik; przypominała raczej stróżówkę niż pokój.
Zamknęli go na klucz i zostawili samego. Towarzystwa dotrzymywało
mu jedynie światło księżyca wpadające przez prostokątne okienko
w dachu. Zjadł potrawkę z karczochów i wyciągnął się na sienniku,
świadomy, że jego droga dobiega końca. „Śmierć to tylko kolejny
obowiązek” – pomyślał. Zamknął oczy i jak zawsze szybko zapadł
w sen.
Kiedy się obudził, za okienkiem wciąż było ciemno. Gwardziści
dobijali się do drzwi, przypominając, że czas ruszać w drogę. Mieli go
eskortować podczas jego ostatniej misji, ostatniej niegodziwości, tym
razem wobec jedynego człowieka, który okazał mu serce.
Nie zobaczył już swojej córki ani don Diega. Od Soto de
Navamediny dzieliły go dwie godziny drogi. Opuścił Madryt
przygotowany na śmierć; pocieszał się myślą, że jego egzekucja
przynajmniej nie ściągnie nieszczęścia na Adelę. Wyjechali północną
bramą San Joaquín, zostawili po lewej trakt do Molino Quemado
i pogalopowali w górę Manzanares. Kiedy po prawej stronie wschodziło
słońce, wyobraził sobie minę, jaką zrobi don Enrique, kiedy zrozumie,
że najwierniejszy sługa zapędził go w pułapkę. Poczuł się brudny na
myśl, że splugawi jedyną rzecz, której do tej pory nie splamił: dane
słowo.
Jednak teraz, kiedy miał świadomość, że wkrótce opuści ten świat,
by spłonąć w piekle, nie obchodził go zawód, jaki sprawi markizowi,
choć musiał przyznać, że ten był dobrym panem: troszczył się o niego
i jego córkę, zapewniał mu utrzymanie, dbał o to, by sługa nie cierpiał
głodu, i nigdy nie prosił o nic, co wykraczałoby poza umowę, którą
swego czasu zawarli.
Porucznik Gwardii Królewskiej wskazał mu dąbrowę nad
strumieniem Valdeurraca, na obrzeżach majątku markiza. Idealne
miejsce na pojedynek, oddalone od dróg, w pobliżu rzeczki, w której
można było obmyć rany. Hernaldo skinął głową i powiedział, że dobrze
zna ten zagajnik. Wjechał na teren posiadłości i obsadzoną topolami
aleją ruszył w stronę głównego budynku, dużej trzypiętrowej bryły.
Zostawił konia w stajni i spokojnym krokiem wszedł do dworu, by
dokonać zdrady. Lokaj, którego zapytał o markiza, poinformował, że
jego wielmożność od wczesnego ranka ćwiczy strzelanie w ogrodach na
tyłach domu. Hernaldo ruszył w tamtą stronę, kierując się odgłosami
wystrzałów. Kiedy zobaczył, jak don Enrique wprawia się przed
pojedynkiem, którego nigdy nie stoczy, zalało go palące uczucie, że nic
mu już nie zostało: ani godność, ani słowo honoru, ani lojalność.
Czekała go jedynie zwykła formalność: zdrada i śmierć.
7 listopada 1721 roku
Enrique ćwiczył strzelanie do kory kasztanowca w asyście
majordomusa, rusznikarza i dwóch pomocników, kiedy poinformowano
go o przybyciu Hernalda. Uśmiechnął się, jakby w ten sposób mógł
wymazać dręczące go uczucia: bezsilność, smutek i gorycz. Jego
nienaganny wygląd był tylko makijażem zakrywającym prawdę
o śmierci Alby. Dlatego postanowił, że pójdzie postrzelać: odprężał się,
wyobrażając sobie, że celuje w głowę doñi Sol.
Kątem oka zerknął na siepacza, który zbliżał się ciężkimi krokami.
Ten zatrzymał się kilka metrów od niego i czekał, aż Enrique przywoła
go do siebie ruchem dłoni.
– Nie widziałem cię wczoraj wieczorem – powiedział markiz.
– Wyjechałem, bo jeden z moich ludzi zawiadomił mnie, że mają
szansę pojmać żywcem doñę Sol.
Enrique wbił w niego błyszczące oczy, jakby to, co powie sługa,
miało zaważyć na jego życiu.
– Masz ją? – zapytał, na co Hernaldo skinął głową, nie odwracając
wzroku. – Gdzie jest?
– Zostawiłem ją z moimi ludźmi na polanie niedaleko posiadłości,
w dąbrowie, przez którą płynie strumień Valdeurraca. Zabrałem ją tam,
żeby jej z wami nie powiązali. To miejsce na uboczu, bałem się, że
szpiedzy don Diega zobaczą, jak ją do was przywozimy.
Enriquego ogarnęła makabryczna radość. Długimi susami pomknął
w stronę dworu. Wszystko inne przestało się liczyć. Doña Sol nie
podejrzewała, ile cierpienia zazna przed śmiercią. Wiedział, że
satysfakcja, jaką sprawią mu jej krzyki, męki i poniżenie, kiedy będzie
wyrywał jej paznokcie i sutki, jedynie pogłębi czarną dziurę w jego
duszy, ale nie miało to już znaczenia. Polecił majordomusowi, by
przygotowano mu konia, i skinął na Hernalda.
– Zgrzeszyłeś ostrożnością: drogi są puste, kazałem zamknąć je dla
pasterzy i furmanów. Ale skoro już zostawiłeś ją w tak odległym
miejscu, zaczekamy do wieczora i dopiero po zmierzchu przewieziemy
ją do dworu.
Ruszyli galopem, jakby gonił ich sam diabeł. Opuścili teren
posiadłości, pokonali na przełaj kilka stromych pagórków i jadąc wzdłuż
strumienia, dotarli do dąbrowy. Zsiedli z koni i przedarli się przez
zagajnik w stronę polany. Enrique od razu poczuł, że coś jest nie tak. Na
łączce nie było nikogo: ani siepaczy, ani wozu, ani doñi Sol. Zmarszczył
czoło i rzucił Hernaldowi pytające spojrzenie; intuicja podpowiadała
mu, że jedyny człowiek, którego uważał za swojego przyjaciela, dopuścił
się zdrady.
– Przykro mi, wasza wielmożność – potwierdził jego podejrzenia
Hernaldo. – Wiem, że na to nie zasłużyliście.
Enrique nie odpowiedział; stał bez ruchu i patrzył, jak otaczają ich
zbrojni z Gwardii Królewskiej. Wbił wzrok w siepacza i smutno się
uśmiechnął. Na jego twarzy malowało się przygnębienie, jego usta
zbladły jeszcze bardziej, kiedy zobaczył zbliżającego się księcia
w rozpiętym surducie odsłaniającym rapier. Hernaldo chciał coś
powiedzieć, ale Enrique przerwał mu ruchem dłoni.
– To bez znaczenia – stwierdził. – Czas zakończyć ten dramat. Jak
mniemam, o wszystkim już wiedzą. Niestety to znów my ponieśliśmy
porażkę. Mam nadzieję, że Adela ma się dobrze.
Hernaldo przytaknął ze ściągniętą twarzą.
Enrique ruszył przed siebie, dotkliwie czując pustkę, którą nosił
w sercu przez całe życie. Kiedy skierował wzrok pokonanego na don
Diega, ujrzał w jego oczach tygrysa, który czaił się, by go pożreć. Książę
rzucił mu pod stopy szpadę.
– Może ją pan podnieść albo udać się do królewskiego więzienia
i zawisnąć na placu zalany własnym moczem.
Enrique spiorunował go wzrokiem: książę doskonale wiedział, że
żaden szlachcic nie chce umierać na oczach motłochu. Pochylił się,
podniósł szpadę i wyjął ją z pochwy. Don Diego zrobił kilka kroków
w jego stronę.
– Chcę panu coś powiedzieć, zanim zaczniemy pojedynek.
– Śmiało – odpowiedział markiz, siląc się na uśmiech, jakby to była
tylko gra. – Nikt panu tego nie zabroni.
– Mój brat jest bezpieczny, bezpieczne są także panna Castro i moja
narzeczona, panna Belmonte, zaś pański człowiek dopuścił się wobec
pana zdrady… – powiedział powoli.
– Nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować panu zwycięstwa,
ekscelencjo – odparł Enrique z przekąsem.
– …brakuje tylko tego, żeby wykazał pan odwagę i pogodził się
z nieuchronną prawdą – ciągnął don Diego, jakby go nie słyszał.
– Tą, że darzę waszą ekscelencję głęboką nienawiścią?
– Myli się pan, wasza wielmożność – odpowiedział książę. Jego oczy
zdradzały, że z trudem powstrzymuje gniew; zrobił jeszcze kilka kroków
i zatrzymał się tuż przed nim. – Niech się pan wreszcie pogodzi z tym,
że nienawiść, którą pan do mnie żywi, jest odbiciem tej, którą darzy pan
siebie samego jako jedyną osobę winną śmierci mojej żony, mojej Alby.
Twarz Enriquego zasnuł cień. Cofnął się o krok, jego uśmiech
zamienił się w grymas bólu. Słowa księcia zraniły go śmiertelnie,
bardziej, niż mogłaby to zrobić stal. Skinął głową, jakby ta prawda od
dawna go toczyła i w końcu pożarła całe jego człowieczeństwo, a teraz,
w tym momencie, zostały z niego już tylko odarte z ciała kości.
Przez wszystkie te lata oszukiwał się, żeby jakoś przeżyć, wypełniał
swoją pustą duszę nienawiścią do innych, by nie skierować jej
przeciwko samemu sobie. Zagłuszał poczucie winy za śmierć Alby
zemstą, intrygami i oszustwami. Teraz nie było już zaułków, w które
mógłby umknąć, ani podstępów, za którymi mógłby się schronić. Słowa
don Diega zmusiły go do zmierzenia się z prawdą, przed którą uciekał
od ponad dziesięciu lat. Opuścił ręce i załzawionymi oczami spojrzał na
księcia, który wpatrywał się w niego, czekając na rozpoczęcie
pojedynku.
– Nie mogę dłużej zaprzeczać rzeczywistości, ekscelencjo. Ona
kochała bardziej pana, wyszła za pana za mąż i zginęła z mojej winy.
Czy istnieje ktoś bardziej żałosny ode mnie? – Wypowiadając te słowa,
oszołomiony rozpaczą, rzucił się na szpadę don Diega.
Książę bez wahania rozpłatał mu pierś i patrzył, jak w jego źrenicach
gaśnie życie.
– Nie wyjdzie pan bez szwanku z tego pojedynku – powiedział
Enrique ze słabym uśmiechem. – Musi pan wiedzieć, że ja i Alba
byliśmy pokrewnymi duszami, piłem z jej ust, kiedy pan był już jej
mężem.
Don Diego jeszcze mocniej wepchnął szpadę, która przebiła na
wylot jego pierś. Książę bez przekonania wypowiedział jakieś puste
słowa, kwestionując to, co markiz mu wyznał. Enrique wybuchnął
śmiechem. Upadł na kolana przed swoim wrogiem, który rzucił mu
pogardliwe spojrzenie. Jęknął z bólu ostatni raz, kiedy don Diego
wyciągnął rapier i pchnął go butem na ziemię. Jego oczy zaszły mgłą,
w której szukał Alby, wzywał ją rozpaczliwie. Zanurzył się we
wspomnieniach: zobaczył swoją niańkę Consolación, kiedy grali
w serso, i Hernalda, kiedy wznosili toast podczas skromnej kolacji, na
którą zaprosił go siepacz. Spośród tych oderwanych obrazów wyłoniła
się postać Alby: widział, jak jedzie konno wzdłuż Jaramy, jak w letnie
popołudnie siedzą pod parasolką przy herbacie i ciasteczkach, jak
o zmierzchu leżą ze splecionymi dłońmi i patrzą w gwiazdy, obojętni na
szalejącą wokół nich wojnę, jak w czasie wycieczki nad morze
zadurzony patrzy na pieszczone przez bryzę włoski na jej karku. Alba,
Alba i jeszcze raz Alba. To o niej myślał w tych ostatnich chwilach,
kiedy uchodziło z niego życie, o jej jedwabistych wargach,
niespokojnym błysku jej źrenic, jej łagodnym kobiecym głosie.
Podróżował od jednego obrazu do drugiego, aż trafił na tamten
słoneczny wiosenny dzień. Przypomniał sobie gwarne przyjęcie
w alkazarze, jej wciętą białą suknię i promienne oblicze. Poszedł po
aurorę, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że Alba przygląda mu się
z daleka rozmarzonym wzrokiem. Ukryła się za wachlarzem, a on
z uśmiechem wręczył jej kielich.
„Przyglądała mi się pani, nakryłem panią” – powiedział.
Zanurzył się w bezdennym morzu jej oczu. Ona zaś oblała się
rozkosznym rumieńcem, skinęła głową i ujęła go za ramię.
„Oczywiście, że tak, drogi markizie. Nie ma na tym przyjęciu
kobiety, która nie chciałaby pana poślubić”.
CZĘŚĆ CZWARTA

23 lutego–26 listopada 1722 roku
ROZDZIAŁ 48

23 lutego 1722 roku
Alfredo wychylił się za burtę i spojrzał na bezkresne morze. Dla
tych, którzy jak on nie nawykli do żeglowania, pierwsze dni na statku
były prawdziwą katorgą. Dotknięty chorobą morską, ciągle wymiotował.
Jednak po tygodniu mógł się już przespacerować po pokładzie, pośród
krzyków uwijającej się w pocie czoła załogi. Teraz, po niemal dwóch
miesiącach podróży, stał przy bukszprycie i patrzył, jak trójpokładowa
Santa Clara sunie w stronę zachodzącego słońca.
Minęły prawie cztery miesiące, odkąd jego życie prywatne zostało
wystawione na widok publiczny. Nie bolał już nad wygnaniem ani nad
skandalem, który wywołał, żałował jedynie tego, że opuścił Hiszpanię,
nie zobaczywszy się z Franciskiem. Jego przyjaciel, jego brat do końca
trzymał go na dystans, ale przed śmiercią podyktował dla niego list;
Alfredo dostał go od rejenta. Baron nie odważył się go otworzyć ze
strachu, że w swoich ostatnich słowach przyjaciel zarzuci go
pretensjami i obelgami za to, że przez tyle lat ukrywał przed nim swój
sekret.
Spoglądał na nagie, błyszczące od potu plecy myjącego pokład
siedemnastoletniego majtka, który od czasu do czasu rzucał mu
uśmiech. Znów igrał z diabłem: pragnął pieścić złocistą skórę chłopaka
i wmówił sobie, że jest niepoprawnym grzesznikiem. Obracał
w dłoniach list od przyjaciela, nie wiedząc, czy go przeczytać, czy
wyrzucić do morza. Bał się, że Francisco jeszcze bardziej zrani jego i tak
udręczoną duszę i pogłębi w nim poczucie winy. Gorzko płakał po jego
pogrzebie, który odbył się ze wszystkimi honorami należnymi mu ze
względu na tytuł.
Nie było wielkiej różnicy między pogrzebem don Enriquego,
pochowanego bez rozgłosu w rodzinnym panteonie, i Francisca, na
który też przyszło niewiele osób. To ubodło Alfreda: nikt nie cieszył się
za życia większą sympatią niż Francisco! Baron bolał nad tym, że
przyjaciel popadł w niełaskę przez jego grzech. On wolał stanąć na
uboczu – wyrok skazujący go na wygnanie został podany do publicznej
wiadomości, nie chciał, by hańba dotknęła także rodzinę Marlangów.
Odkąd wyszło na jaw jego zboczenie, unikała go cała arystokracja, poza
Diegiem. A także wszyscy przyjaciele bez szlacheckiego tytułu. Stał się
wyrzutkiem społecznym.
Spełniła się największa obawa jego ojca. Jedyną osobą, która nadal
chciała się z nim widywać, był jego dawny kochanek. Chociaż Alfredo
ocalił mu życie, zatrzymując go na noc w swoim domu, Ignacio znów
próbował go okraść i służba wyrzuciła go na bruk. Alfredo podejrzewał,
że majordomus specjalnie podsunął mu szkatułkę z kosztownościami –
zastawił na niego pułapkę, żeby wreszcie się go pozbyć. Niedługo potem
dowiedział się, że Ignacio zidiociał po cięgach, które dostał za karciane
długi.
Po pogrzebie Francisca Alfredo po cichu opuścił Madryt. Przed
wyjazdem odwiedził Castamar, by pożegnać się z panną Castro, doñą
Mercedes, Diegiem i jego sekretną narzeczoną, panną Belmonte.
Wzruszył się, kiedy zobaczył, że przyszła żona jego przyjaciela
przygotowała dla niego wykwintne pierożki z przepysznym rybim
farszem z dodatkiem wybornego wina. Pieczony morlesz na warstwie
krojonych ziemniaków doprawiony sokiem z limonki, pieprzem
i pietruszką rozwiązał mu język. Mimo kilku dobrych wiadomości
podczas całego posiłku towarzyszyły im jednak smutek i pamięć
o Franciscu.
Okazało się, że monarcha postanowił wynagrodzić rodzinie
Belmonte bohaterską śmierć don Armanda, przyznając jej tytuł
szlachecki. W ciągu ostatnich miesięcy zrobiło się tak głośno
o nieszczęściach, które spotkały biedną pannę Clarę, że rozprawiała
o nich już cała arystokracja. Para królewska i dworzanie byli pod
ogromnym wrażeniem kucharki. Królowa Elżbieta, oczarowana
włoskimi daniami, które dla niej przygotowała, pewnego zimowego
słonecznego dnia zaproponowała jej spacer po ogrodach, żeby lepiej ją
poznać. Diego z kolei zaprosił do Castamar matkę Clary i jej siostrę
z mężem; wykazały się równie dobrymi manierami jak ona. Miesiąc
później Alfredo dowiedział się, że jego wysokość podczas oficjalnej
ceremonii przyznał wdowie po lekarzu i jej córkom zasłużone tytuły
baroness de Pleamar. Dworzanie przyklasnęli decyzji władcy
o uhonorowaniu córki znanego doktora. Przekonawszy się osobiście
o jej kulinarnym talencie, wielu grandów zaczęło zamawiać u niej ciasta,
kogle-mogle i tartaletki. Z biegiem miesięcy plan Diega zaczął
przynosić efekty i Alfredo cieszył się jego szczęściem. Czyż można było
sobie wyobrazić lepsze wiano dla przyszłej żony księcia niż tytuł
szlachecki?
Tamta wieczerza w Castamar, po której do późna siedzieli przy
stole, była jego pożegnaniem. Wszyscy wiedzieli, że nie będzie go na
ślubie, dlatego Alfredo przed wyjazdem szczerze życzył szczęścia
przyszłym nowożeńcom. Przygnębiony Diego objął go i powiedział, że
postara się wyprosić dla niego ułaskawienie, by jak najszybciej mógł
wrócić do Hiszpanii.
„Daj sobie z tym spokój” – odparł Alfredo. „Najpierw muszę znaleźć
sposób, by wybaczyć samemu sobie, że okryłem niesławą Francisca
i przez tyle czasu was oszukiwałem. Poza tym nawet gdybym otrzymał
ułaskawienie, zażądano by ode mnie poświęceń takich jak ożenek…
Miałbym wracać tylko po to, by zostać pariasem we własnym kraju?”
Diego odpowiedział, że trudno mu będzie pogodzić się z jego
nieobecnością, zwłaszcza po śmierci Francisca. Alfredo także czuł się
opuszczony i samotny. Nie przejął się tym, że odeskortowano go aż do
Sewilli, by upewnić się, że wsiadł na statek płynący do Ameryk. Za
każdym razem, kiedy wspominali w rozmowach zmarłego przyjaciela,
w głosie każdego z nich dało się wyczuć pretensję do samego siebie, że
nie zjawił się na czas, że nie nalegał wystarczająco stanowczo, że
pozwolił, by doña Sol uciekła Bóg wie gdzie. Jakiś czas po pogrzebie
Alfredo dowiedział się, że Francisco przeczytał tylko jego pierwszy list –
resztę znaleziono w sekretarzyku markizy podczas przeszukania jej
posiadłości w Montejo.
Kiedy Diego przybył do domu Francisca, burzliwe życie przyjaciela
dobiegało końca. Podczas agonii hrabia na przemian to tracił, to
odzyskiwał świadomość, zdążył się jednak dowiedzieć, że wszyscy się
od niego odwrócili i że to doña Sol rzuciła na niego potwarz. Podobno
jedynie powoli zamknął oczy i wysilił się na uśmiech. Potem znalazł siły
już tylko na podyktowanie listu, po czym ostatecznie stracił
przytomność. Diego był przy nim, kiedy odszedł. Opuścił jego dom
z krwawiącym sercem, ogarnięty obsesyjnym pragnieniem, by pokonać
don Enriquego w pojedynku i schwytać doñę Sol. Po tym, jak wyprawił
markiza na tamten świat, włożył sporo sił i pieniędzy w odszukanie
markizy. Alfredo uważał, że starania przyjaciela są skazane na porażkę –
doña Sol miała odpowiednie środki, na pewno wyjechała do Danii,
Wiednia czy Londynu, co oznaczało, że Diego nie zdoła sprowadzić jej
do Hiszpanii. Prawdopodobnie nawiązała kontakty z wpływowymi
ludźmi, wrogami Korony – a może znała takowych już wcześniej –
którzy mogli zapewnić jej ochronę. Alfredo wiedział jednak, że jego
argumenty nie trafią do Diega – markiza zamordowała dwie najbliższe
mu osoby i książę był gotów zrobić wszystko, żeby za to zapłaciła.
„Wiem, że trudno ci będzie zaakceptować to, co teraz powiem, ale
jeżeli w najbliższym czasie nie trafisz na trop markizy, zapomnij o niej.
Żenisz się z cudowną kobietą, jeżeli uparcie będziesz dochodził
sprawiedliwości, tylko ściągniesz na siebie nieszczęścia, zaniedbasz
swoją nową żonę dla satysfakcji, która nie wypełni pustki w twoim
sercu”.
Diego podziękował mu za szczerość, jakby zrozumiał wagę jego
słów. Alfredo opuścił Castamar przybity, świadomy, że prawdopodobnie
już nigdy nie zobaczy przyjaciela; miał nadzieję, że mimo wszystko
utrzymają kontakt, wymieniając listy do późnej starości.
Przeciągnął się, oparty o poręcz burty. Chłopak dźwigający wiadra
z wodą nadal ukradkiem mu się przyglądał, sugerując, że zna sekretny
język homoseksualnych kochanków. Alfredo przypomniał sobie innych,
z którymi obcował w swojej sypialni albo w sekretnych miejscach
pałaców i stajni, podczas kolacji, poczęstunków, wieczorków i balów.
Przypomniał sobie ich rysy, nakładające się teraz na twarz majtka, który
ciągnął go ku przepaści jego własnej słabości. Zamknął oczy, kiedy
chłopak uniósł głowę, żeby go dyskretnie kusić. Pragnął posiąść jego
ciało i jego młodzieńczy uśmiech. Zwymyślał się za to, że nie potrafi
powstrzymać pożądania. Przełknął ślinę i dotknął opuszkami palców
lakowej pieczęci na liście od Francisca. Złamał ją pod wpływem
impulsu, zły na swój brak silnej woli; postanowił, że za karę przeczyta
wiadomość, jakby słowa napisane przez konającego przyjaciela mogły
go ocalić przed własnymi skłonnościami i wyrzutami sumienia.
Drogi Alfredo,
umrę dlatego, że dzieliłem łoże z niebezpiecznymi wdowami.
Swego czasu ostrzegałeś mnie, że doña Sol może okazać się dla
mnie za dużym kąskiem.
Teraz, kiedy ledwo starcza mi sił, żeby podyktować te słowa,
kiedy wiem, że jestem jedną nogą w grobie, czuję przemożną
potrzebę, by do Ciebie napisać; gdybym tego nie zrobił,
przyjaźń, którą zawsze się darzyliśmy, nabrałaby zupełnie innej
wymowy. Nie będę zaprzeczał, że poczułem głębokie
rozczarowanie na wieść o Twojej przypadłości, zwłaszcza
dlatego, że przez tyle czasu mnie oszukiwałeś. Rozumiem
jednak, dlaczego to robiłeś; Twoja przykra skłonność prowadzi
do zepsucia i zezwierzęcenia, ja na Twoim miejscu także bym
wolał, żeby nikt się o niej nie dowiedział, szczególnie żadna
z najbliższych mi osób. Chcę Ci powiedzieć, że pomimo zawodu,
jaki mi sprawiłeś, nie zmalały nawet o jotę przyjaźń, sympatia
i podziw, którymi darzyłem Cię przez całe życie – a zwłaszcza
w jego ostatnich chwilach. Wiedz, że w moim sercu została już
jeno szczera miłość: dla człowieka, który czuje zbliżającą się
śmierć, liczy się tylko to, co przeżył, a Ty, Alfredo, byłeś dla mnie
starszym bratem.
Gdybym nie umierał, prawdopodobnie nie doszedłbym do
tego wniosku; zapewne wyrzekałbym się Ciebie do ostatniej
chwili i dopiero u kresu życia napisałbym do Ciebie te same
słowa, próbując nadrobić czas, którego już bym nie miał.
Właśnie dlatego, że stoję u wrót śmierci, która sprawia, że
przebiega mi przed oczami całe moje życie, mam dla Ciebie
ostatnią radę, wynikającą z głębokiej sympatii, jaką Cię darzę,
drogi przyjacielu: spróbuj w miarę możliwości zaakceptować to,
kim jesteś i czym jesteś, bo nie ma większego nieszczęścia niż
nienawiść do samego siebie.
Minie dużo czasu, zanim wybije Twoja godzina, ale kiedy to
nastąpi, zrozumiesz – tak jak ja rozumiem to teraz – że cała ta
odraza, jaką się darzyłeś, cała niechęć, jaką się katowałeś, były
stratą czasu. Mówi Ci to człowiek, który prowadził najbardziej
rozwiązłe życie, jakie można sobie wyobrazić, zabiegał
o cielesne przyjemności, nie myśląc o jutrze. W tych ostatnich
chwilach dotarło do mnie wreszcie, że obsesyjne szukanie
natychmiastowej rozkoszy uniemożliwiło mi znalezienie
prawdziwej miłości. Teraz pragnę jedynie odejść w pokoju z tego
świata.
Przyjmij wyrazy mojej miłości. Będę czuwał nad Tobą
z nieba – do którego, mam nadzieję, Pan przyjmie mnie razem
z innymi swawolnymi duszami – i czekał na Twoje przybycie.
Modlę się, żebyś miał szczęśliwsze życie i żeby któregoś dnia
znaleziono lekarstwo na Twoją przypadłość.
Zawsze Twój
Francisco
Alfredo podniósł wzrok znad listu i wbił go w spienione fale.
Wyprostował plecy i kolejny raz przeczytał ostatnie zdania. Musiał
powstrzymywać łzy, kiedy poczuł pustkę, którą zostawiają po swoim
odejściu ukochane osoby. Za jego plecami majtek dalej szorował
szczotką pokład. Baron uświadomił sobie, że jeżeli kiedykolwiek wróci
do Hiszpanii, to tylko po to, by tam umrzeć. Poczuł się plugawy, słaby,
zdesperowany. Stał się żałosną, bezwolną istotą, która szukała
schronienia w cielesnych rozkoszach, by zdusić swoją frustrację.
Spojrzał na ciemny horyzont falujący za jego plecami i na króla nieba
zachodzącego po przeciwległej stronie. Pomyślał, że Francisco
prawdopodobnie miał rację: może nadszedł czas, by zostawić za sobą
mrok, tak jak płynący na zachód statek.
Zgadzał się z przyjacielem, że ludzie są w stanie spojrzeć jasno na
swoje życie dopiero w chwili śmierci; dlatego jego rada była skarbem,
lekcją, którą Alfredo powinien zapamiętać. Wiedział, że zaakceptowanie
swojej perwersyjnej, nieokiełznanej natury, nad którą nie był w stanie
zapanować, nie przyjdzie mu z łatwością. Tak długo z nią walczył,
a jedyną rekompensatą były cierpienie i wyrzuty sumienia…
Tymczasem Francisco wcale nie nakłaniał go, żeby do końca życia
zmagał się ze swoim potworem, ale żeby się z nim złączył i pogodził.
Oznaczało to wyrzeczenie się chrześcijańskich wartości,
zaakceptowanie, że prawdopodobnie trafi do piekła i nie będzie dla
niego odkupienia. Przyjęcie do wiadomości, że jedynym sposobem, by
utrzymać się na powierzchni, jest prucie fal własnego zepsucia,
machanie rękami, dopóki jego umysł nie stopi się z naturą, którą
obdarzył go Bóg. A raczej Szatan.
Alfredo wiedział, że wygnanie da mu szansę na nowe życie,
w którym nie czułby już do siebie tak wielkiej nienawiści, życie,
w którym traktowałby siebie inaczej. Ostatni raz przebiegł wzrokiem
list, po czym powoli rozczapierzył palce i pozwolił, by pofrunął do
morza. Poczuł ulgę, jakby tym samym wyprawił pogrzeb sobie i swojej
przeszłości. Oparł się o barierkę i patrzył, jak papier osiada na
powierzchni wody, po czym niknie wchłonięty przez fale, które kołysały
kadłubem statku. Odwrócił się, by wrócić do swojej kajuty. Młody
majtek podniósł wzrok, szukając na jego twarzy czegoś, co
potwierdziłoby pożądanie. Uśmiechnął się dyskretnie na znak, że będzie
na niego czekał. Kiedy Alfredo walczył z samym sobą, by nie czuć się
słabym i zbrukanym, zrozumiał, że stroma ścieżka, na którą właśnie
wkracza, jest dla niego jedynym sposobem na zaznanie pokoju.
18 września 1722 roku
Sol podeszła do balkonu, jak robią staruszki obserwujące powolny
upływ czasu. Wysiliła wzrok, wypatrując berlinki swojego rejenta. Pan
Durán poinformował ją, że przybędzie do miasteczka dwa dni po tym,
jak markiza otrzyma jego list. Po śniadaniu – skromnej porcji
drobiowego bulionu – niecierpliwie wyczekiwała jego przyjazdu:
podobno miał dla niej wiadomość o Franciscu.
Zdołała uciec przez La Coruñę do Anglii, do hrabstwa Hertfordshire
niedaleko Londynu. Przez całą drogę rozmyślała o Franciscu,
o krzywdzie, jaką mu wyrządziła, i błagała Najwyższego, żeby ukochany
przeżył.
Zainstalowała się w wynajętej posiadłości Woodhall Terrace
w pobliżu Hatfield. Niepokój nie przeszkodził jej w nawiązaniu
kontaktów z miejscowymi arystokratami i możnymi. Ich żony złożyły jej
wizytę, gdy tylko dowiedziały się, że w okolicy zamieszkała hiszpańska
szlachcianka – ni mniej, ni więcej, tylko markiza – która zamieniła
ciepłą Hiszpanię na zimną Anglię. Sol wyjaśniła, że lekarze zalecili jej,
by unikała panujących na półwyspie upałów. Tak jak się spodziewała,
wiejska arystokracja życzliwie przyjęła hiszpańską damę o wytwornych
manierach. Problemy zaczęły się znacznie później, kiedy Sol już
myślała, że na dobre zadomowiła się w Anglii.
Podczas wydanej przez siebie kolacji poznała pana Thomasa
Hereby’ego, który przybył z Londynu na zaproszenie ich wspólnego
znajomego. Okazało się, że wysłał go pierwszy lord skarbu, sir Robert
Walpole, by sprawdził, czy Sol nie jest aby hiszpańskim szpiegiem
konspirującym przeciwko królowi Jerzemu. Podobno kilka lat wcześniej
Walpole odkrył spisek z udziałem Hiszpanii, mający na celu
zdetronizowanie rządzącej dynastii hanowerskiej. Sol oczywiście nie
miała pojęcia o żadnych knowaniach, wystraszyła się jednak, że ten
niefortunny zbieg okoliczności może zaprowadzić ją na szafot, którego
zdołała uniknąć w Madrycie. Tymczasem stało się inaczej: kiedy
opowiedziała swoją historię (przedstawiła się w niej jako naiwna ofiara
uwiedziona przez don Enriquego), Anglicy zrozumieli, że skoro nie
może wrócić do Hiszpanii, warto ją wykorzystać. Została nieoficjalną
doradczynią w sprawach hiszpańskiego dworu: miała wskazywać
najbardziej liczące się osobistości i tych, z którymi utrzymują relacje.
Na początku maja – pięć miesięcy po jej przyjeździe – jej pozycja
w Anglii była już ugruntowana. Pan Hereby często ją odwiedzał, żeby
zasięgnąć informacji o królu Filipie i członkach dworu. Kilka tygodni
później wpadł jej w oko sir Nicholas Hubbington, zamożny właściciel
ziemski, wdowiec pochłonięty polowaniami i spotkaniami towarzyskimi.
Zawdzięczała życie swojemu rejentowi, Carlosowi Duránowi, który
przywiózł jej kosztowności i zabrał ją berlinką do galisyjskiego portu. Po
jakimś czasie potajemnie wrócił do Hiszpanii po resztę jej majątku. Aby
nie wzbudzić podejrzeń, miał podstawić zaufanego figuranta, by
sprzedał jej mienie na sekretnych licytacjach z udziałem wybranych
przedstawicieli zamożnych rodów poważnie zainteresowanych jej
dobytkiem. Sol została sama na tej niegościnnej ziemi i czekała na
rejenta jak na męża.
Mimo towarzystwa znajomych arystokratów w miarę upływu czasu
czuła się coraz bardziej bezsilna; niekiedy łapała się na tym, że
opowiada nowym przyjaciołom o Hiszpanii, może częściej, niż powinna.
Sir Arthur Wilbour, jeden z wiejskich możnowładców, powiedział jej
nawet, że skoro stale wspomina swój kraj, powinna tam jak najszybciej
wrócić, bo jeszcze się rozchoruje. Sol pominęła milczeniem jego
grubiański komentarz i zmieniła temat. Na myśl o Franciscu czuła
ogromną pustkę. Wspominała go z melancholią, budziła się w środku
nocy, przekonana, że czuje go między udami, że całuje jej piersi.
Naiwnie przekonywała samą siebie, że może z czasem jej wybaczy,
zapomni, że to ona doprowadziła do śmierci doñi Alby. Ale wiedziała, że
to płonna nadzieja, służąca temu, by zagłuszyć zżerający ją lęk.
W uszach rozbrzmiewały jej słowa doñi Alby, która przypominała
zza grobu, że jej krąg to po prostu Krąg i że inne się nie liczą, że
markiza znów została wykluczona. „Śmieje się ze mnie ze swojej
krypty” – pomyślała Sol którejś nocy, kiedy o niej śniła. Gdy czekała na
przybycie rejenta, popijając czarną herbatę kupioną w Fortnum &
Mason przy Piccadilly, od której uzależniła się podobnie jak od
czekolady i małmazji, doszła do wniosku, że Anglia nie jest miejscem
dla niej; bez przerwy padało i wiało, wilgoć przenikała jej kości
niezależnie od tego, jak ciepło się ubrała. Tutejszy klimat sprzyjał
melancholii i bezustannemu wspominaniu Francisca, którego duch
błądził korytarzami wynajętego dworku. Czasami wydawało jej się, że
go widzi, jego brak doskwierał jej tak samo jak wspomnienie
spędzonych razem nocy. Czuła się zagubiona, skazana na życie, które jej
nie odpowiadało, dręczona przez duchy tych, których skrzywdziła.
Kiedy usłyszała, że zajechał powóz, ponownie podeszła do okna.
Nieznacznie odsunęła zasłonę i ze zdziwieniem odkryła, że z pojazdu
nie wysiada jej rejent, ale człowieczek o ptasiej twarzy ozdobionej
czarnymi oczkami. Intuicja podpowiedziała jej, że sprawy w Madrycie
nie poszły po jej myśli. Czekała z łomoczącym sercem, chciała jak
najprędzej dowiedzieć się o stanie Francisca. Modliła się, żeby Carlos
Durán nie wpadł w ręce władz i nie zdradził jej kryjówki don Diegowi.
Na widok posłańca przeklęła się za to, że nie jest w stanie zapanować
nad nerwami: po czole spływał jej pot, fajansowa filiżanka drżała
w dłoni.
Człowieczek z ptasią twarzą przywitał się z nią i wręczył jej
zalakowany list opatrzony jej własną pieczęcią. Kiedy zapytała go
o rejenta, odpowiedział, że nie wie, o kim mówi; jego zadanie polegało
wyłącznie na dostarczeniu korespondencji. Marszcząc czoło,
niecierpliwie złamała lak.
Do Jej Wielmożności doñi Sol Montijos, markizy de Villamar
Wiem, że zdziwi Was ten list, tym bardziej że niedawno
otrzymaliście wiadomość informującą o moim przyjeździe. Przez
wzgląd na wieloletnią służbę jestem Wam winien wyjaśnienie:
tak jak Wam powiedziałem, poprosiłem o pozwolenie na powrót
do Madrytu, by zabrać Wasze kosztowności i sprzedać Wasze
mienie z jak największym zyskiem, zataiłem jednak, że to ja
będę jedynym beneficjentem tej sprzedaży…
Przerwała lekturę i poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Zaczęła
dyszeć, ogarnięta nagłą rozpaczą; nie docierały do niej informacje
przekazane w liście. Oblała się zimnym potem, jej wnętrzności ścisnął
strach, od którego ją zemdliło. Usiadła ze wzrokiem wbitym w papier,
nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zacisnęła powieki i zaczęła
krzyczeć tak głośno, że przerażony posłaniec opuścił salon, nie czekając
na zapłatę.
Pobiegła do swojej komnaty, wystraszona, że rejent okradł ją już
przed wyjazdem. Z jej dawnego życia w Hiszpanii zostały tylko dwa
worki escudo – nie licząc wrogów, porzuconych kochanków i dwóch
pochowanych mężów. Zaczęła rwać włosy z głowy i czerwona na
twarzy, zaniosła się płaczem. Sięgnęła po nożyk do listów i z wściekłości
podźgała materac, jakby to był Carlos Durán.
…Tym samym czuję się w obowiązku poinformować Was, że
odbyła się publiczna licytacja wszystkich Waszych
nieruchomości i dóbr, które zostały nabyte przez różne rodziny.
Choć pieniądze ze sprzedaży trafiły do mnie, wcześniej czy
później naprowadzą ludzi don Diega na Wasz ślad. Mam
nadzieję, że przyjaźnie, które nawiązaliście w Anglii przez
ostatnie miesiące, pomogą Wam wyjść z tego obronną ręką –
zostawiłem Wam na wszelki wypadek trochę oszczędności,
które wystarczą, by żyć godnie przez kilka miesięcy, dopóki nie
znajdziecie sobie jakiegoś protektora.
Mam świadomość, że Wasza Wielmożność poczuje się
zawiedziona moim zachowaniem, i rozumiem, że żywicie do
mnie pretensje, ale sami mi kiedyś powiedzieliście, że życie jest
za krótkie na to, by mieć skrupuły. Musicie również wiedzieć, że
jeżeli złapią mnie, zanim opuszczę półwysep, będę zmuszony
wyjawić Wasze miejsce pobytu. Na koniec chciałem Was
poinformować, że don Enrique de Arcona zginął od szpady
Castamara, a jego wspólnicy zawiśli na stryczku. Jeśli zaś chodzi
o Was, jesteście poszukiwani nie tylko za spowodowanie śmierci
doñi Alby, ale też za zabójstwo don Francisca Marlanga.
Podobno zakażenie, które wdało się w ranę, zabrało go z tego
świata kilka dni po naszym wyjeździe.
Szczerze oddany
don Carlos Durán
Ponownie przeczytała ostatnie zdanie. Francisco nie żył. „Umarł” –
powtórzyła w myślach. „Umarł”. Znów zaczęła wyć. Służący mijali jej
komnatę, zerkając przez uchylone drzwi. Kiedy ochrypła, zwinęła się
w kłębek na podłodze, mając przed oczami Francisca delikatnie
gładzącego ją po plecach. Przypomniała sobie jego uśmiech, gdy
całował jej piersi, przypomniała sobie jego anielską twarz, przypomniała
sobie pot, którym ociekał, kiedy brał ją ukradkiem w łożu albo w loży
teatru, przypomniała sobie jego płomienne słowa i malujące się w jego
oczach zdumienie, kiedy do niego strzeliła, przypomniała sobie ich
zacięte milczenie i porozumiewawcze spojrzenia. Poczuła się zagubiona,
całkowicie pokonana, nie miała nawet do kogo zwrócić się o pomoc.
Zaniosła się szlochem, przytłoczona ogromem cierpienia.
Leżała bez ruchu, błądząc wzrokiem po komnacie, aż w końcu jej
dusza doszczętnie się opróżniła; pozostało tylko głębokie
rozgoryczenie, jakie ogarnia tych, którzy stracili wszystko. Zrozumiała,
że już nigdy nie będzie w stanie nikogo pokochać.
Spała niespokojnie, przykryta jedynie narzutą. Obudziła się o świcie,
zmęczona życiem. Wstała i podeszła do lustra. Na widok zmierzwionych
włosów i podkrążonych oczu pomyślała, że tej nocy postarzała się
o dziesięć lat. Już nie płakała. Usiadła, świadoma, że od tej pory będzie
tylko ciałem pozbawionym duszy, które przejdzie przez życie niczym
duch. Uczesała się i nałożyła na twarz makijaż, powoli odtwarzając
maskę, która pozwoliła jej przeżyć przez te wszystkie lata. Czuła się jak
wielokrotnie sklejany wazon, którego odłamki są tak pokruszone
i oblepione klejem, że nie sposób utrzymać ich razem. Mimo to
wiedziała, że ta stara, znoszona maska jeszcze przez jakiś czas pomoże
jej zachować pozory, zakrywając zmarszczki. Pomyślała, że może tyle
wystarczy, by stworzyć iluzję życia, które straciła. Oporządziła się
i przebrała w najlepszą suknię. Nie zamierzała uciekać z jednego
królestwa do drugiego ze strachu, że któregoś dnia ludzie don Diega
trafią na jej ślad, porwą ją i zabiorą do Hiszpanii. Wolała utonąć
w zimnych wodach wzburzonego morza niż spędzić resztę życia w celi
albo zawisnąć na stryczku.
Ze wspomnieniem Francisca wyrytym na źrenicach ostatni raz
przejrzała się w lustrze. Miała zmęczone oczy i bladą cerę, nie
wyglądała tak młodo jak zwykle. „Starość wcale nie jest najgorszą karą,
jaką wymyślił Bóg, choć można jej uniknąć, jedynie przedwcześnie
umierając” – pomyślała. „Najgorszą karą jest miłość, największa
z katastrof. Cóż z tego, że może pokonać śmierć; cierpienie, które ze
sobą pociąga, towarzyszy ci nawet na tamtym świecie”.
Opuściła komnatę, nie oglądając się za siebie, świadoma, że nie
zostało jej już dużo czasu. Poleciła majordomusowi, by przygotowano
berlinkę. Poprawiła okularki i zdeterminowana, wsiadła do powozu
z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
– Do domu sir Nicholasa Hubbingtona – rzuciła woźnicy.
Rozłożyła pozłacany wachlarz, ukrywając za nim smutek.
Powiedziała sobie, że nie powinna nigdy więcej myśleć o Franciscu
Marlangu, jeżeli chce uniknąć zguby – wspominając go, odsłoniłaby
trupa, którym się stała.
ROZDZIAŁ 49

25 października 1722 roku
Rozkoszując się rześkim wietrzykiem, który unosił z ziemi jesienne
liście, Gabriel czekał, aż pachołkowie załadują do powozu jego ostatnie
bagaże. Wodził po ogrodzie zagubionym spojrzeniem, rozmyślając
o tym, jak dziwne były ostatnie tygodnie. Castamar wróciło do życia,
a wraz z nim jego brat Diego. Trzy miesiące po tym, jak monarcha
nadał kobietom z rodziny Belmonte tytuły baroness de Pleamar, panna
Clara została damą dworu; przygotowywała przysmaki dla infantów,
a także dla królowej, która ceniła dobrą kuchnię. Minęły kolejne trzy
miesiące; Diego, który nie był już w stanie dłużej ukrywać swoich
uczuć, przed nadejściem lata oznajmił ich królewskim mościom, że
kocha pannę Belmonte, i poprosił o zgodę na jej poślubienie.
Monarchowie udzielili mu pozwolenia i przyznali Clarze privilegium dotis
w nagrodę za pracę w charakterze damy dworu, ale przede wszystkim
kucharki infantów.
Posag nie miał dla Diega znaczenia, zależało mu jedynie na tym, by
uzyskać oficjalne pozwolenie na ożenek i by dwór w pełni zaakceptował
jego przyszłą żonę. Wrześniowa ceremonia zaślubin ściągnęła do
Castamar całą arystokrację. Trwające ponad pięć dni uroczystości
obfitowały we wszelkiego rodzaju rozrywki: przedstawienia teatralne,
polowania, koncerty, spotkania literackie, pokazy sztucznych ogni,
tańce i zabawy; nie wszystkim starczyło czasu, żeby zakosztować każdej
z nich. Nie zabrakło także szczególnego akcentu ze strony rodziny
Belmonte: matka wraz z córką obmyśliły dla monarchów i pozostałych
gości specjalne dania, które uświetniły przyjęcie. Gabriel pomyślał, że
po tak wystawnym weselu nikt nie będzie tęsknił za obchodami urodzin
zmarłej doñi Alby; od tej pory doroczna uczta w Castamar miała być
celebrowana dwudziestego ósmego września.
Do przeszłości należało już zagrożenie ze strony don Enriquego
i Hernalda de la Marki, powieszonego bez publicznej egzekucji.
Z czasem Diego stracił nawet zainteresowanie doñą Sol. Jego ludzie
odnaleźli ją wprawdzie w okolicach Londynu, ale kiedy po nią przyszli,
okazało się, że wyszła za miejscowego właściciela ziemskiego mającego
kontakty na dworze i w angielskich służbach. Wysłannicy Diega zostali
oskarżeni o szpiegostwo i wtrąceni do więzienia Marshalsea. Dzięki
Bogu nie poddano ich torturom, ale przez ponad dwa miesiące siedzieli
w lochach, płacąc za to czynsz. W końcu ich wypuszczono, pod
warunkiem że nie wrócą do Anglii; groziłaby im za to śmierć. Po tym
zdarzeniu Diego zaniechał starań, by sprowadzić doñę Sol do Hiszpanii,
choć do końca życia miał się zmagać ze świadomością, że zabójczyni
jego żony i Francisca pozostała na wolności.
„Alfredo powiedział mi, żebym nie dążył obsesyjnie do zemsty, bo
mogę się w tym zatracić i zapomnieć o szczęściu, które mnie czeka” –
powiedział Gabrielowi brat, pociągając łyczek małmazji.
Dzięki tej decyzji życie Diega powoli wracało do normalności,
natomiast życie Gabriela składało się głównie z okazji, kiedy mógł
pobyć sam na sam z panną Amelią. Podczas gdy Castamar zdawało się
odradzać z popiołów i odzyskiwać świetność, jaką cieszyło się za życia
doñi Alby, on ze stoickim spokojem czekał, aż panna Castro przyjmie
wreszcie jego oświadczyny i zgodzi się z nim wyjechać. Nie winił jej za
to, że się waha, że postrzega ich wspólną przyszłość jak drogę pośród
cierni, które będą stopniowo obdzierać ich z miłości, tak że w końcu nic
z niej nie zostanie. Jej zdaniem Gabriel tylko się oszukiwał, sądząc, że
jeżeli opuszczą Hiszpanię i wyjadą gdzieś daleko, zostawią za sobą
problemy wynikające z koloru jego skóry. On zaś próbował ją
przekonać, że będzie inaczej, że może kiedy na starość spojrzą
z dystansu na swoje życie, dojdą do wniosku, że pomimo trudności
warto było spędzić je razem. Chociaż Amelia zmagała się
z wątpliwościami, a jej miłość okrywała mgiełka niezdecydowania, dwie
noce wcześniej zjawiła się w jego komnacie z rozpuszczonymi włosami,
w cienkiej lnianej koszuli sięgającej jej bosych stóp.
„Powinniśmy się pobrać, zanim zaczniemy dzielić łoże” –
powiedział.
Odstawiła świecznik na komodę, objęła go i wyszeptała mu do ucha:
„Uczyń mnie swoją, nie myśląc o jutrze”.
To niespodziewane wtargnięcie do jego izby uzmysłowiło mu, że
Amelia za niego nie wyjdzie, a tym bardziej nie podąży za nim ku
niepewnej przyszłości. Dlatego uległ pożądaniu, świadomy, że już nigdy
więcej jej nie posiądzie i że od jutra jego miłość już na zawsze
pozostanie ukryta w szkatułce, czysta i pozbawiona rys, jakie żłobi
wspólne życie. Przebiegł wargami po jej skórze, wdychając jej zapach,
zatrzymując w pamięci każdą chwilę. Była jego przewodniczką,
niezdarny, oddał się w jej ręce. Obcowali ze sobą kilkakrotnie podczas
tamtej niezapomnianej nocy, próbując odkryć, ile miłości mogą sobie
dać, zanim zastanie ich świt.
„Wyobrażasz sobie, że moglibyśmy co noc dzielić łoże?” – zapytał
Gabriel.
Spojrzała na niego ze smutkiem, jakby nie mogła udźwignąć ciężaru
miłości. Pocałowała go w usta i skuliła się pod jego ramieniem. Nie
spali; rozstali się, zanim obudziła się reszta domowników. Kiedy został
sam, pomyślał naiwnie, że może jednak powie „tak”. Tego dnia
zakończył przygotowania do wyjazdu, które zajęły mu cały tydzień;
uzgodnili, że zobaczą się nazajutrz.
Dlatego siedział teraz w ogrodzie. Westchnął, zniecierpliwiony
długim oczekiwaniem, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał Amelię. Szła
z pochyloną głową, na jej twarzy malował się smutny uśmiech. Dygnęła
na powitanie, a on odpowiedział skinieniem głowy. Podał jej ramię
i zaproponował, żeby się przespacerowali. Zapadło krępujące,
ostrzegawcze milczenie. Czekał, aż pierwsza coś powie. Szła uczepiona
jego ramienia ze wzrokiem wbitym w pożółkłe liście zmiatane przez dół
jej sukni. Słyszał jej przyspieszony oddech.
– Nie mogę pojechać z tobą tam, dokąd się udajesz – powiedziała
ledwo słyszalnym głosem, potwierdzając jego przeczucia.
Milczał, poruszony słowami, które przed chwilą usłyszał, pozwalając,
by płynęły minuty.
– Na Boga, powiedz coś, Gabrielu – szepnęła.
– Nie mam nic do powiedzenia, pozostaje mi jedynie uszanować
twoją decyzję – odparł. – Wiem, że gdybym miał skórę innego koloru,
nie odmówiłabyś mi.
– Gdybyś był biały, nie musiałbyś wyjeżdżać, ukrywać się podczas
przyjęć wydawanych przez twojego brata ani pilnować, żeby nikt nas
razem nie zobaczył. Ale wiesz dobrze, że to nie dlatego ci odmawiam.
Pragnę ocalić miłość, którą do ciebie czuję; gdybym teraz uległa
pokusie, wkrótce nic by nie zostało ani z niej, ani z nas. Gdziekolwiek
pojedziemy, ja będę białą kobietą, a ty czarnym wyzwoleńcem
naznaczonym bliznami.
I tym razem nie odpowiedział, wiedząc, że na jego nieszczęście to
ona ma rację, że społeczeństwo zawsze będzie traktować ich związek
jako wybryk natury, absurdalną, zgubną mieszankę, że ściągną
nieszczęście na wszystkich wokół. Ale on nie mógł już dłużej siedzieć
zamknięty w złotej klatce Castamar. Musiał zacząć żyć, wyjechać,
odwiedzić dalekie królestwa, gdzie nie handlowano ludźmi i gdzie kolor
jego skóry nie byłby skazą, która zaprowadzi go pod pręgierz. „Nie ma
wiele takich miejsc” – powiedział mu brat. „Tam, gdzie nie handlują
niewolnikami, wyznają inną religię”.
Nie miało to dla Gabriela znaczenia, tym bardziej jeśli nie pojedzie
z nim Amelia. Bez niej niczego by nie szukał, po prostu dotarłby do
krańców Azji, w głąb Afryki albo na wschodnie wyspy. Przekraczałby
kolejne granice, by zamknąć krąg, który otworzył jego ojciec, Abel de
Castamar. „Może powinienem być jak dzielny Murzyn z Flandrii” –
odpowiedział Diegowi, nawiązując do sztuki, którą czytał na głos
w Villacor dwa lata wcześniej, w innym życiu.
Amelia zaszła mu drogę i z czułością pogładziła go po twarzy.
Poczuł, że bez niej będzie zagubiony, i zapragnął ze wszystkich sił
znaleźć jakiś argument, który skłoniłby ją do zmiany zdania, który
otworzyłby jej oczy, uświadomił, że rozłąka także przyniesie im
nieszczęście, sprawi, że ich życie będzie ciągłym wspominaniem. Kiedy
szykował się, by rozdrapać jej serce miłosnym wyznaniem, zaciągnęła
go pod ogromny kasztanowiec i czule pocałowała w usta. Odsunęła się,
otarła łzy i splotła palce z jego palcami.
– Przyjechałam do Castamar, by znaleźć męża – powiedziała –
a teraz odrzucam najwspanialszego z mężczyzn… Powinieneś ożenić
się z kimś twojej rasy. I chociaż cię to zaboli, wiedz, że ja zrobię to
samo.
– Nie uda ci się sprawić, żebym cię znienawidził – odparł. –
Wzbudzisz we mnie jedynie zazdrość o mężczyznę, z którym będziesz
dzielić życie.
Przyciągnął ją do siebie, świadomy, że nie dostanie od niej już nic
poza tym wilgotnym pocałunkiem. Mocno objął ją w talii. Stali spleceni,
nieruchomi niczym dwa posągi wyrzeźbione przez Juana de Villanuevę
y Barbalesa. Nagle poczuł, że Amelia drży w jego ramionach, objęła go,
jakby nie mogła się od niego oderwać. Pękło mu serce, kiedy
gwałtownie wyrwała się z uścisku, uwolniła palce z jego dłoni
i z płaczem powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli Gabriel o niej
zapomni. Odwróciła się i odbiegła. Instynktownie wyszeptał jej imię,
jakby zanosił cichą skargę. Wiedział, że nieraz będzie ją powtarzał.
Stał sparaliżowany, z policzkiem mokrym od łez Amelii
i krwawiącym sercem. Przełknął ślinę, wziął głęboki oddech i usiadł na
jednej z granitowych ławek otaczających fontannę, pośrodku której stali
Jazon i Argonauci wystawiający na wiatr złote runo. Poczuł się jak jeden
z tych bohaterów, którzy z góry skazani na porażkę, stawili czoła
niewykonalnemu zadaniu i zginęli zaraz po jego wypełnieniu. Taka
właśnie była jego historia. Zdobył miłość panny Amelii, ale mógł się nią
cieszyć zaledwie przez krótką chwilę.
Wyjechała w pośpiechu jeszcze tego samego popołudnia, by
dokończyć podróż do Kadyksu, którą rozpoczęła prawie rok wcześniej.
Więcej już nie rozmawiali ani nie szukali swojego towarzystwa;
w przeciwnym razie każde z nich mogłoby ulec pokusie, by przełożyć
swój wyjazd o kolejny dzień. Świadomi, że rozstanie jest nieuniknione,
woleli, by ich ostatnim wspomnieniem był tamten pocałunek pod
kasztanowcem.
On opuścił Castamar trzy dni później. Zabrał ze sobą kosz pełen
jedzenia, które przygotowała dla niego bratowa, nieutulony żal matki
oraz bezgraniczną miłość brata wyrażoną w ich ostatnim uścisku.
Obiecał, że do niego napisze, gdziekolwiek będzie, a Diego zapewnił, że
natychmiast odpowie na jego list. Gabriel ruszył konno w stronę
Walencji, wyposażony w pieniądze, broń i prowiant. Wiedział tylko, że
uda się na wschód. Tydzień później płynął w stronę Królestwa Neapolu.
Stamtąd zamierzał wyruszyć do Kairu wchodzącego w skład Imperium
Osmańskiego. Pomyślał, że kupi miejscowy strój, żeby nie rzucać się
w oczy; kolor skóry zamaskuje jego wyznanie. Zamierzał pozwolić, by
o jego krokach decydował los. Może się gdzieś zatrudni, nauczy języka
pustyni albo poszuka swoich afrykańskich korzeni; był gotów na
wszystko, byle nie myśleć o Amelii i wspólnie spędzonych chwilach.
Musiał ulżyć swojej duszy wypełnionej niezacieralnymi obrazami. Miał
świadomość, że szczęście, którego zaznał tamtej nocy, jest tylko jednym
ze strzępów, z jakich składa się teraz jego serce. Liczył na to, że czas
pozszywa te skrawki i zostaną na nich tylko szramy, jak te, które miał na
plecach.
Otworzył książkę – pierwodruk dzieła Maríi de Zayas cieszącego się
dużą popularnością w ubiegłym stuleciu – i pomyślał, że podróż, którą
właśnie zaczął, zmieni go tak, że kiedy wróci do Hiszpanii, nawet
najbliżsi dostrzegą w nim jedynie cień dawnego Gabriela. Gładząc
okładkę, doznał nagłego olśnienia: „W przyszłości nie ma niczego, co
leżałoby w gestii ludzi, może poza wiedzą, że kiedy nadejdzie, nie
będziemy już tacy sami”.
2 listopada 1722 roku
Úrsula ukryła włosy pod skromnym toczkiem, przejrzała się
w lustrze i wyszła z izby. W ciągu ostatniego roku pozwoliła, by jej
dawny wróg stał się kimś więcej niż kochankiem. Oczywiście
odmawiała za każdym razem, kiedy prosił ją o rękę. Don Melquíades
przekonywał, że książę zezwoli im na małżeństwo i będą mogli
zamieszkać w jednym z domków na terenie posiadłości. Ona jednak
czuła się już za stara na takie komplikacje. Po pierwsze nadal była
mężatką, choć od lat nie miała żadnych wiadomości od Elíasa, a po
drugie nie zamierzała tracić niezależności, którą wywalczyła sobie jako
ochmistrzyni.
„Proszę sobie za dużo nie wyobrażać” – oznajmiła. Żeby trzymać go
na dystans, wciąż zwracała się do niego na pan. „Nie powiedziałam
jeszcze nawet, że pana kocham, więc tym bardziej nie zgodzę się na
małżeństwo”.
„Ależ doño Úrsulo, nie rozumie pani, że żyjemy w grzechu, i to pod
jednym dachem?” – odparł. „Jeżeli książę się dowie…”
„Książę nic nie zrobi” – zapewniła. „Na pewno wie już o tym cała
służba: co noc zakrada się pan do mojej izby jak rycząca bestia. A teraz
proszę dać mi spokój, mam dużo pracy”.
Za każdym razem, kiedy mu odmawiała, kręcił głową, szukając
argumentu, który zdołałby ją przekonać, a po jakimś czasie podejmował
kolejną próbę. Służba oczywiście wiedziała, że ich relacja wykracza
poza sprawy służbowe, Úrsula była pewna, że wie o tym także książę.
Nikt nie zwrócił im uwagi. Spędzili w Castamar tyle lat i byli ze sobą tak
blisko, że wszyscy uważali ich za stare małżeństwo i nie wykluczali, że
mogą potajemnie utrzymywać kontakty cielesne. Prawdopodobnie
myśleli tak już wtedy, kiedy tych dwoje jeszcze prowadziło ze sobą
wojnę.
W ciągu ostatniego roku utemperował się wojowniczy charakter
Úrsuli i ochmistrzyni zaczęła darzyć marszałka głębokim uczuciem, do
którego nigdy by się otwarcie nie przyznała. Don Melquíades powoli
uwalniał w niej namiętność. Wystraszona, że nazbyt się odsłania, zrazu
nie szczędziła mu złośliwości. Biedaczek cierpliwie je znosił. „Jest pan
naiwny, jeżeli pan myśli, że kiedykolwiek pana pokocham”. „Jestem
z panem dla rozrywki, to dla mnie tylko zabawa”. „Proszę nie
wygadywać bzdur, to absurdalne, dlaczego miałabym pana pokochać?”
Wytrwały don Melquíades pragnął jedynie co noc mieć ją w swoim
łożu, nie po to, żeby z nią obcować, ale żeby spali razem jak prawdziwe
małżeństwo, pobłogosławione przez Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Rozczulało ją, że ten silny, wielki mężczyzna kocha ją do tego stopnia,
że chce zasypiać u jej boku. Musiała przyznać, że don Melquíades miał
wszystko, czego mogła zapragnąć kobieta: był opiekuńczy i gospodarny,
miał złote serce i stale zabiegał o jej dobre samopoczucie. Darzył ją
podziwem i uwielbieniem. Z oddaniem wydobywał z niej jęki, nie
szczędził jej pieszczot i nauczył ją, że obcowanie z mężczyzną może być
przyjemne.
Poprzednie doświadczenia przynosiły jej wyłącznie ból i napawały ją
wstrętem. Elías dosiadał ją jak zwierzę, jedynie dla własnej
przyjemności macał jej kobiecość i piersi. Natomiast don Melquíades
oddawał jej się z pasją, badał jej ciało, by odkryć, jakie pieszczoty
sprawią jej największą rozkosz. Mimo to w pierwszych miesiącach
kilkakrotnie zamknęła mu drzwi przed nosem i odprawiła go
z kwitkiem, mówiąc, że nie ma na niego ochoty i żeby sam sobie ulżył,
w końcu jest już dorosły. Jednak z upływem czasu zdała sobie sprawę,
że nie tylko docenia go jako dobrego kochanka, ale też darzy uczuciem.
Uświadomiła to sobie podczas jednej ze spędzonych razem nocy.
Obudziła się, wystraszona z powodu sennego koszmaru. Nagle poczuła
jego uścisk: marszałek obejmował ją swoimi silnymi ramionami i szeptał
jej do ucha, że już nikt jej nie skrzywdzi. Dotarło do niej, że nigdy jej nie
opuści. To właśnie wtedy, kiedy czuła się fizycznie słaba i otoczona
przez wrogi męski świat, zrozumiała, że go kocha. Z biegiem miesięcy
przywiązywała coraz mniejszą wagę do swojej władzy w pałacu,
a nawet cieszyła się ze szczęścia don Diega, zaczarowanego przez nową
żonę, doñę Clarę.
Ta zmiana zaszła w niej dzięki dobroci don Melquíadesa, temu, jak
ją traktował, jego czułym szeptom. Nie był głupi: zauważył tę
metamorfozę i kiedy mijali się na schodach, ukradkiem muskał jej
palce, jakby przeżywali drugą młodość. Odkryła nawet, że większość
służby odnosi się do niej teraz z większą życzliwością; pałacowi
pracownicy serdeczniej się z nią witali, opowiadali jej o swoich
problemach i obowiązkach. Kiedy pan Casona dowiedział się, że Úrsula
uczy czytać i pisać Beatriz Ulloę, stwierdził podczas obiadu, że chyba
ktoś musiał podmienić jej serce. Zrobiła surową minę i wbiła w niego
lodowate spojrzenie.
„Nie rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć, to całkowicie
naturalne, że ochmistrzyni uczy dziewczynę ze służby”.
Przy stole zapadła cisza. Po obiedzie szef ogrodników szepnął jej do
ucha:
„Oczywiście, że to naturalne, niemniej jestem zaskoczony. Kto by
przypuszczał, że mimo wszystko ma pani dobre serce”.
„Dość już tych nonsensów” – burknęła, na próżno starając się
powstrzymać uśmiech. „Mam dużo pracy i, jak mniemam, pan również”.
Opuściła kuchnię, uśmiechając się pod nosem. Zanim wyszła,
uprzedziła jeszcze nową kuchmistrzynię, Federicę Martín, że będzie
chciała przejrzeć spiżarniany rejestr. Usłyszała, jak pan Casona dodaje,
że mimo dobrych uczynków nic nie zmieni jej szorstkiego charakteru.
Jego komentarz nie sprawił jej przykrości: nie zamierzała się zmieniać,
nie chciała, żeby służba brała ją za kochliwą trzpiotkę. Uważała, że musi
zachować autorytet, by Castamar funkcjonowało jak należy. Za każdym
razem, kiedy wspominała wojnę, którą prowadziła ze spokojnym,
dobrotliwym don Melquíadesem, mówiła sobie, że wyżywała się na nim
za zło, którego doświadczyła od świata. Chociaż nie była już tak wrogo
nastawiona do otoczenia, czasem czuła jeszcze ukłucie bólu, zwłaszcza
na widok nowej księżnej de Castamar w towarzystwie matki albo
spacerującej pod ramię z don Diegiem. Wracało do niej wspomnienie
doñi Alby; nie mogła patrzeć, jak doña Clara zajmuje jej miejsce. Po
chwili uświadamiała sobie jednak, że jej umiłowana pani już nigdy nie
wróci i że ta promienna kobieta jest gwarantem szczęścia don Diega.
Choć Úrsula ze wszystkich sił pragnęła gardzić nim za to, że zakochał
się w kucharce, wiedziała, że nigdy jej się to nie uda. Natychmiast mu
wybaczała, mówiąc sobie, że skoro ona miała drugą szansę, by zaznać
szczęścia z don Melquíadesem, zasługiwał na nią też człowiek, który
przez wszystkie te lata otaczał ją opieką.
Poza sielanką z don Melquíadesem to właśnie książę był jednym
z powodów, dla których postanowiła zostać w Castamar, a także to, co
powiedziała jej doña Clara. Mimo że zatrudniła Federicę Martín,
księżna nadal od czasu do czasu schodziła do kuchni. Kilka miesięcy po
ślubie wezwała Úrsulę do swojej komnaty. Ta wystraszyła się, że może
kobieta przekonała księcia, by zwolnił ochmistrzynię, choć służyła mu
przez tyle lat. Dopiero teraz do Úrsuli dotarło, jak bardzo poczuje się
zagubiona, jeżeli doña Clara każe jej odejść z pałacu. Nigdy nie brała
pod uwagę możliwości, że opuści Castamar nie z własnej woli;
pomyślała, że była głupia, nie przewidziawszy, że nowa pani ją zwolni,
niepomna na to, że ocaliła ją przed zniewoleniem. „Úrsulo, jak mogłaś
do tego dopuścić?” – wyrzucała sobie. Dlatego weszła do jej komnaty
z łomoczącym sercem.
Księżna zaproponowała, żeby ochmistrzyni usiadła, ale Úrsula
odparła, że woli postać, z dumą, z którą stawiała czoła wszystkim
problemom.
„Minęły dwa lata, odkąd pojawiłam się w tym domu” – powiedziała
doña Clara. Stała odwrócona plecami, wyglądając na ogród. „Przez cały
ten czas czułam, że wylewa pani na mnie żal, jaki ma do życia, bo pani
zdaniem nie należę do świata służby i nigdy nie będę należała do świata
księcia”.
„Nie zmieniłam zdania w tej sprawie, ekscelencjo” – odparła
szczerze Úrsula. „To prawda, że jesteście teraz księżną de Castamar, tak
jak prawdą jest, że przyszliście na świat jako córka lekarza”.
„Ma pani rację w obu kwestiach, doño Úrsulo. Proszę przynajmniej
pozwolić, że dokończymy rozmowę, której odmówiła mi pani w dniu,
kiedy opuściłam Castamar”.
„Jesteście księżną, nie mam innego wyjścia, ekscelencjo”.
„Ma pani. Jeżeli nie chce pani wysłuchać tego, co mam do
powiedzenia, może pani odejść…”
„Ekscelencjo” – przerwała Úrsula, domyślając się dalszych słów
księżnej. „Jeżeli chcecie, bym odeszła z pałacu, zrozumiem waszą
decyzję i nie będę się jej sprzeciwiać. Co więcej, nie poproszę
o wstawiennictwo don Diega ani don Melquíadesa. Proszę tylko, byście
wystawili mi dobre referencje, jak te, które ja wam kiedyś dałam, żebym
mogła znaleźć pracę w jakimś szlacheckim domu”.
Zamilkła, czekając, aż księżna przytaknie i podziękuje jej, że
pogodziła się ze swoją porażką. Ale doña Clara podeszła do niej
zdziwiona i zmierzyła ją swoim stanowczym spojrzeniem.
„Myli się pani, sądząc, że chcę zrezygnować z pani usług” –
powiedziała i wzięła ją za rękę. Úrsula spojrzała na nią zaskoczona.
„Proszę pozwolić mi dokończyć. Chcę pani tylko powiedzieć to, co
chciałam powiedzieć wówczas: że pomimo dzielących nas różnic nigdy
nie przestałam pani podziwiać i darzyć szacunkiem”.
Úrsula znieruchomiała, słysząc te słowa. Jej tarcza pękła,
ochmistrzyni nie mogła zapanować nad drżeniem brody.
„Dużo się od pani nauczyłam: tego, by nigdy się nie poddawać, by
nie uważać za przegraną żadnej bitwy, by wierzyć, że możemy osiągnąć
wszystko, co sobie postanowimy. Przez dziewięć miesięcy sprawnie
zarządzała pani Castamar jako marszałek dworu, a jest to coś, czym nie
może się pochwalić żadna inna kobieta w Hiszpanii”.
„Dziękuję za wasze słowa, ekscelencjo” – odpowiedziała Úrsula,
starając się ukryć, że złożyła broń.
„Oczywiście pragnę, by poszły w niepamięć nieprzyjemności, na
jakie panią naraziłam, kiedy pracowałam tu jako kucharka – ciągnęła
księżna – będę bowiem potrzebowała pani pomocy”.
Úrsula oniemiała ze zdziwienia. Usłyszała w głosie doñi Clary
pewne zmieszanie, jakby ta mierzyła się z problemem, który krępował
jej ruchy i uniemożliwiał działanie. Księżna wpatrywała się w nią
w milczeniu zagadkowym spojrzeniem, jakby mogła zaradzić temu, co
zamierzała jej wyznać.
„Spodziewam się dziecka – powiedziała nieoczekiwanie – i… nie
mam pojęcia, co robić. Jestem przerażona. Nikomu o tym nie mówiłam,
nawet matce. Nie wiedziałam, do kogo się zwrócić”.
Úrsula przypomniała sobie tamten feralny poranek, kiedy doña Alba
zdradziła jej, że nosi w łonie potomka don Diega. Ogarnął ją
paraliżujący lęk: poczuła, że jeżeli nie zareaguje właściwie na to
wyznanie, może się powtórzyć tragedia, która wstrząsnęła Castamar. Po
plecach przebiegł jej dreszcz. Spróbowała szybko ukryć ten złowróżbny
strach. Jak zawsze wzięła się w garść. Powiedziała sobie, że nie pozwoli,
by dziedzica Castamarów spotkało cokolwiek złego, i wyznaczyła sobie
nowy cel: dbać o don Diega, jego dziecko i jego żonę. Przynajmniej tyle
mogła zrobić dla doñi Alby, chociaż nadal uważała, że jej nowa pani
nigdy nie dorówna dawnej księżnej.
Ona sama nie miała dzieci, ale była w stanie zrozumieć przerażenie,
jakie czuje kobieta przed porodem, który może pozbawić ją życia.
Westchnęła, świadoma, że wojna, którą prowadziła z doñą Clarą,
skończyła się raz na zawsze. Pomyślała, że będzie musiała
zaakceptować jej wizyty w kuchni, chociaż przewracały się w niej
wnętrzności za każdym razem, kiedy widziała panią Castamar pośród
garów. Nie miała nad nią władzy, nie mogła jej tego zabronić, tym
bardziej teraz, kiedy nosiła w sobie dziedzica. Uśmiechnęła się do niej
i wzięła ją za rękę.
„Musicie pozwolić, by natura biegła swoim rytmem” – uspokoiła ją.
„Jeśli chodzi o resztę, proszę się niczym nie martwić, ekscelencjo,
możecie być pewni, że wasza ochmistrzyni wszystkim się zajmie”.
Trzy dni później don Diego szalał z radości, jej złe przeczucia poszły
w niepamięć, a doña Clara i jej matka – która gotowała iście
niebiańsko – przygotowały małe przyjęcie dla całej służby. Tamtego
dnia Úrsula pojednała się z życiem.
Teraz, kiedy przechadzała się korytarzami pałacu, podzwaniając
pękiem kluczy, który dawał jej władzę nad Castamar, i sprawdzała, czy
pokojówki starannie wykonują swoją pracę, poczuła, że osiągnęła
spokój. Otrzymała zakazany i niebezpieczny dar, tak ulotny, że mógł
w okamgnieniu zniknąć, zatruty podarek winny całemu złu świata,
którego istnienia nigdy nie uznawała, ze strachu, że ściągnie na nią
zgubę. Miłość. Dlatego spoglądając na potężną, krzepką sylwetkę don
Melquíadesa, który wydawał rozkazy na końcu korytarza, nie mogła
powstrzymać uśmiechu, świadoma, że ta niebiańska teraźniejszość
pierwszy raz w życiu należy do niej i że doświadcza czegoś w rodzaju
szczęścia.
ROZDZIAŁ 50

26 listopada 1722 roku
Clara siedziała okrakiem na mężu; objęła go i zapragnęła, by
pozostali tak złączeni przez całe życie. Pozwoliła, by pocałował jej piersi,
po czym przywarła ustami do jego warg, świadoma, że nie będzie
mogła się z nim kochać do końca ciąży – doktor Evaristo ostrzegł, że
nie powinni ze sobą obcować, by uniknąć poronienia. Zakołysała się na
nim z jękiem i ugryzła go w ucho, owładnięta pożądaniem, którego stała
się niewolnicą, odkąd Diego odkrył przed nią cielesne rozkosze.
Chociaż mieli osobne komnaty, od ślubu spędzali razem każdą noc.
Uwielbiała budzić się u boku męża, przykładać ucho do jego piersi
i słuchać bicia serca przypominającego stęp konia. Czasami przekornie
wyrywała go ze snu – korzystała z tego, że lubił zasypiać, wdychając
zapach jej włosów, i rozrzucała mu po twarzy swoje loki, które łaskotały
go w nos, tak że w końcu kichał. W niektóre poranki długo całowała
jego skórę, a potem schodzili do łaźni z gorącą wodą, którą Diego kazał
wybudować ubiegłego lata. Na wieść o pomyśle syna doña Mercedes
omal nie dostała zawału, przekonana, że mogą od tego umrzeć.
– Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo cię kocham – powiedział Diego,
głaszcząc nogi i pośladki swojej żony.
Jego pieszczoty sprawiły, że poczuła jeszcze większą rozkosz,
i wydarły z niej urywane jęki. Usiadł, położył ją na plecach i delikatnie
w nią wszedł. Powtórzyła, że go kocha; uśmiechnął się do niej oczami,
w których malowało się pożądanie, obsypując pocałunkami jej skórę
i piersi. Poczuła się kobietą, adorowana przez opuszki jego palców
i chroniona przez jego mężne serce. Kiedy na nią natarł, zanurzyła się
w jego źrenicach i wbiła w niego paznokcie. Nie broniła się przed
rozkoszą, choć niektórzy lekarze ostrzegali, że przyjemność odczuwana
podczas poczęcia i późniejszych stosunków może doprowadzić do
poronienia. „Na Boga, coś tak wzniosłego może być tylko owocem
naturalnego piękna stworzonego przez Najwyższego” – pomyślała,
bliska ekstazy. Diego objął ją za szyję i całował jej usta, zanurzając się
w niej, dopóki ich jęki nie zlały się w jedno.
– Przywróciłaś mi życie, moja Claro – powiedział ochrypłym głosem.
Objęła go nogami. Jego słowa zaparły jej dech, wciskały się we
wszystkie zakątki komnaty, jakby jego miłość i pożądanie przesiąkły
pobielone wapnem ściany, gobelin przedstawiający scenę polowania,
białą toaletkę, lustro ze srebra, szczotkę do włosów i osłaniający ich
baldachim. Napawali się sobą, aż nie mogli dłużej znieść rozkoszy
i pokonani, opadli na łoże; uczucia wprost spływały po ich skórze. Clara
wsunęła się Diegowi pod ramię i poczuła, że ogarnia ją spokój, jakby
zatrzymała się w czasie, wsłuchana w cichnący oddech męża. Diego
przekręcił się na bok i wsparty na łokciu, kontemplował jej nagie ciało,
bawiąc się jej piersiami. Przyciągnęła go i pocałowała. Uśmiechnął się:
pewnie liczył na to, że znów wyzna mu miłość.
– Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam, pomyślałam, że jesteś
strasznym gburem – powiedziała. Wybuchnęła śmiechem na widok jego
miny. – Jednym z tych zarozumiałych, źle wychowanych arystokratów
nieuprzejmych wobec dam.
Diego uśmiechnął się szelmowsko na wspomnienie dnia, w którym
nakrył ją za drzwiami. Objął ją w talii i połaskotał.
– To ty wykazałaś się złym wychowaniem, podsłuchując cudzą
rozmowę.
Zaniosła się śmiechem. Diego przyciągnął ją jeszcze bliżej
i zanurkował w jej oczach. Jego uwielbienie rozeszło się po jej ciele.
W milczeniu bawili się swoimi dłońmi, splatając i rozplatając palce. Nie
wiedziała, jak długo wpatrywali się w siebie niczym dwoje młodych
kochanków, którzy właśnie odkryli łączące ich uczucie.
W końcu Diego zaproponował, żeby wzięli razem kąpiel, zjedli
śniadanie i wybrali się na konną przejażdżkę. Od początku roku księżna
stopniowo zwalczała strach przed otwartą przestrzenią. Prawdziwym
lekarstwem okazał się przyjazd matki: Clara bez zastanowienia
wybiegła przed pałac, żeby ją powitać. Od tamtej pory mogła do woli
wychodzić na dwór, jeździć konno i przechadzać się pośród klombów.
Czasami w długich spacerach towarzyszył jej pan Casona, z którym
rozprawiała o botanice. Ogromną radość sprawił jej również przyjazd
Elviry i jej męża, Ramira de la Rivy, którzy zjawili się w pałacu na kilka
dni przed nobilitacją. Nie czuła się tak szczęśliwa od śmierci ojca.
– Wybierzemy się na spacer? – zapytał Diego.
– Dobry plan – odpowiedziała i pocałowała go w usta. – Dziś po
południu odwiedzi nas moja matka i przygotujemy ci coś specjalnego.
Diego nie miał nic przeciwko temu – gotowanie stanowiło część
milczącego porozumienia, które zawarli w dniu ślubu.
Clara wiedziała, że każdy mężczyzna, a tym bardziej arystokrata,
próbowałby odciągnąć ją od zapachu czosnku, cebuli, pieczeni
i smażeniny. Dlatego postanowiła sobie, że nie zgodzi się na ślub, jeżeli
nie będzie miała gwarancji, że przyszły mąż rozumie jej potrzeby i nie
zabroni jej gotowania. Ale z Diegiem nie musiała nawet o tym
rozmawiać; od początku uważał to za oczywiste. Wiedziała, że nigdy nie
zmusi jej do porzucenia kuchni, nie tylko dlatego, że korzystał na tym
jego żołądek, ale też dlatego, że książę pragnął jej szczęścia. Nie był to
jedyny przywilej, jakim cieszyła się jako mężatka: miała nieograniczony
dostęp do wielkiej pałacowej biblioteki, oglądała przedstawienia
wystawiane na patiach i w teatrze Coliseo, miała własną kapelę, mogła
kupować u pana Bernabégo wszelkiego rodzaju księgi, nie martwiąc się
o koszty, para królewska zapraszała ją do Real Sitio de San Ildefonso na
pokazywane tam sztuki…
Nie wszystko jednak wyglądało tak różowo. Odkąd monarcha
przyznał jej rodzinie baronię Pleamar w uznaniu za zasługi ojca, trafiła
do zupełnie innego świata, zaprzątniętego utrzymywaniem
towarzyskich relacji i walką o królewskie przywileje. Musiała udawać
zainteresowanie błahymi rozmowami innych dam dworu – o modzie na
francuskie suknie czy liczbie służących. Problemy możnych wydawały
jej się nieistotne, kiedy wsie i miasta królestwa były pełne żyjących
w biedzie poddanych. Doszła do wniosku, że najlepiej będzie się nie
wyróżniać i trzymać na dystans.
Po tym, jak zostały nobilitowane, Diego zaproponował, żeby jej
matka zamieszkała w Castamar na tak długo, jak będzie chciała, by
zrekompensować matce i córce lata rozłąki. „Stale się o mnie martwi” –
pomyślała Clara. „Umie jedynie sprawiać mi radość”. Matka została
z nimi do końca lata, podobnie jak doña Mercedes. Księżna okazała się
ostoją dla teściowej swojego syna, wprowadziła ją na dwór, odstraszając
łowców posagów, którzy widzieli w niej bogatą wdowę, i przedstawiła ją
szanowanym damom i dżentelmenom. Z pewnością nie było wśród nich
miejsca dla kogoś takiego jak stryj Julián Belmonte.
Diego postanowił zaprosić go na ich na ślub. Ten obłudny
karierowicz od chwili przyjazdu uprawiał prywatę, korzystając z tego, że
jest bliskim krewnym przyszłej księżnej. Zwiódł nie tylko biednego don
Melquíadesa, próbował także oszukać księcia; zapewniał, że zamartwiał
się o rodzinę, którą stracił z oczu, i że od dawna jej szukał. Jeszcze
przed jego przyjazdem Diego polecił rejentowi, żeby zbadał sprawę
majoratu, który rodzina Belmonte straciła po śmierci doktora. Pan
Graneros przyniósł mu dobre wieści. Podły stryj nie podejrzewał, jak źle
skończy się dla niego ta wizyta.
Diego zabrał go na przejażdżkę po posiadłości, podczas której
towarzyszył im jeden z koniuszych.
„Zamierzam poprawić pana pozycję społeczną, żeby zrównał się pan
z resztą rodziny” – powiedział.
„Ależ ekscelencjo, nie zasługuję na taki zaszczyt” – odparł stryj.
„Oczywiście, że pan zasługuje. Wyobrażam sobie, jak bardzo musiał
pana niepokoić brak wieści o rodzinie”.
„To był jeden z najgorszych okresów w moim życiu. Myślałem, że
już nigdy jej nie zobaczę”.
„W takim razie, drogi stryju – odparł Diego z uśmiechem –
z pewnością nie będzie miał pan nic przeciwko temu, żeby oddać
Clarze majorat, który odziedziczył pan po śmierci brata; odkąd została
baronessą de Pleamar, należy jej się z mocy prawa”.
„Jak to, wasza ekscelencjo?” – zapytał pobladły na twarzy stryj.
„Czyżby nie czytał pan klauzuli dołączonej do testamentu? Głosi
ona, że całe mienie objęte spadkiem przechodzi w ręce najbliższego
przodka… chyba że najstarszy potomek otrzyma szlachectwo, nawet
jeśli będzie nim kobieta” – oznajmił Diego, z uśmiechem mierząc go
wzrokiem.
Stryj Julián, który już widział się pośród arystokracji, zrozumiał, że
czeka go utrata majoratu.
„Nie znałem tej klauzuli” – powiedział przerażony. „Będę musiał
przestudiować testament, by potwierdzić tę informację”.
Diego zatrzymał konia i spojrzał na niego, marszcząc czoło.
„Słucham? Czyżby wątpił pan w moje słowa?”
Stryj zaczął się jąkać, nie wiedząc, jak się wytłumaczyć. Diego
podjechał do niego z surową miną.
„Proszę mnie uważnie posłuchać” – powiedział. „Osobiście
przypilnuję, by był pan wystarczająco hojny dla swojej bratanicy, i mam
nadzieję, że nie będę musiał podejmować innego rodzaju środków. Nie
zawaham się opowiedzieć głośno o tym, jak bezlitośnie potraktował pan
córki i żonę swojego brata, a wtedy trudno będzie panu znaleźć pracę
w Hiszpanii”.
Majorat przeszedł w ręce Clary i wreszcie mogła zobaczyć swój
ukochany dom. Stryj Julián zniknął z ich życia; dowiedzieli się tylko, że
nikt nie chciał zatrudnić go jako jurysty, wyemigrował więc do Francji,
biedny jak mysz kościelna.
Jesienią matka przeniosła się do domu, w którym spędziła
większość życia. Elvira i jej mąż już wcześniej opuścili Castamar. Także
doña Mercedes taktownie wróciła do siebie i tylko od czasu do czasu
na prośbę syna odwiedzała ich w pałacu, jak choćby tego popołudnia.
Po spacerze Clara została w ogrodzie, ciesząc się bladym słońcem
i bezchmurnym niebem. Przechadzała się między klombami, nucąc pod
nosem. Pan Casona niosący wiadra z doniczkami zatrzymał się, żeby ją
przywitać. Zamienili kilka słów, po czym staruszek wrócił do pracy,
a ona oddaliła się ogrodową ścieżką.
Dotarła do małej sadzawki, wokół której niedawno ustawiono
marmurowe posągi dłuta Renégo Frémina i królewskiego rzeźbiarza
Jacques’a Bousseau. Usiadła na ławce i przyłożyła dłoń do brzucha,
rozmyślając o kiełkującym w nim życiu. Podniosła wzrok i uśmiechnęła
się na widok prowadzącej do pałacu alei. Przypomniała sobie, jak
przyjechała do Castamar, ukryta za przesiąkniętymi deszczem
snopkami. Zamknęła oczy. Obraz tamtej Clary, przerażonej, samotnej,
zagubionej w brutalnym świecie, ustąpił miejsca innemu, znacznie
przyjemniejszemu: starsza Clara, z odchowanymi już dziećmi, gładziła
po twarzy przygarbionego Diega i szeptała mu te same miłosne słowa
co dziś. Wiedziała, że ta idylliczna wizja przyszłości to tylko złudzenie,
że wszystko jest możliwe, skoro kuchenna dziewka w ciągu dwóch lat
mogła zostać żoną don Diega i księżną de Castamar. Bieda nauczyła ją,
że życie jest nieprzewidywalne.
Rozmyślając o tym, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch lat,
podniosła suchy liść i wrzuciła go do sadzawki. Przez chwilę stała nad
wodą, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę pałacu. Nie czekała, by
zobaczyć, czy liść utonie, czy utrzyma się na powierzchni. W miarę jak
zbliżała się do drzwi, strach przed przewrotnym losem ustępował
miejsca akceptacji tego, co nieuniknione. Zrozumiała, że jej przyszłe
życie należy raczej do królestwa wyobraźni niż do prawdziwego świata.
Po wejściu do biblioteki zobaczyła męża siedzącego z nogą założoną
na nogę w uszatym fotelu. Na niskim stoliku leżał list.
– Alfredo dopłynął do Florydy i ma się doskonale.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Uklękła i położyła mu głowę na
kolanach, a on zaczął głaskać ją po włosach. Zalało ją uczucie
spełnienia, zapragnęła całym sercem, żeby to niebywałe szczęście nigdy
nie zostało jej odebrane. Była jak ten liść wrzucony do sadzawki, zdany
na kaprysy wody. Zrozumiała, że życie zmusza każdego do sterowania
własnym statkiem, by uświadomić mu, że i tak jest skazany na
dryfowanie po wzburzonym morzu egzystencji.
OD AUTORA

Większość moich opowieści rodzi się z jakiejś myśli, która wydaje
mi się ważna. Z prostego pomysłu zainspirowanego jakąś osobą,
wydarzeniem z jej życia albo relacją z kimś z jej otoczenia, który nie
wiedzieć dlaczego mnie porywa, przenosi w inną rzeczywistość
i napełnia wystarczającą energią, by wyruszyć w drogę w nieznane.
Nigdy nie planuję swoich opowieści, odkrywam je, zawieszony w tej
dziwnej próżni, w której żyją pisarze kierujący się busolą. Jednak
Kucharka z Castamar powstała w zupełnie inny sposób. Tym razem
pomysł na książkę nie pojawił się znienacka, jak mi się zwykle zdarza,
ale kiełkował od lat. Zawsze lubiłem opowieści, które przenoszą mnie
do innych epok albo innych światów. Początki tej historii sięgają lat
dziewięćdziesiątych, a jej zalążkiem były książki Jane Austen wiernie
odzwierciedlające życie społeczeństwa z końca osiemnastego wieku,
powieść epistolarna Niebezpieczne związki Choderlosa de Laclosa
i Scaramouche Rafaela Sabatiniego. Te dzieła zachęcały mnie do
opowiedzenia historii rozgrywającej się w podobnej scenerii. Wciąż
jednak odkładałem ten pomysł, kuszony innymi, które w danym
momencie bardziej przykuwały moją uwagę. Dopiero w 2008 roku to
wewnętrzne bulgotanie zaczęło nabierać kształtów, a przyczyniły się do
tego dwa niezależne od siebie czynniki.
Pierwszym była prośba, którą od lat ponawiała moja matka: „Synu,
napisz coś dla mnie”. Owo „dla mnie” oznaczało książkę dla kobiet,
z którą mogłaby się identyfikować. Osobiście nie wierzę w podział na
literaturę męską i kobiecą, tak jak nie wierzę w podział na bajki,
zabawki czy zajęcia dla chłopców i dziewczynek. Istnieje po prostu
literatura, lepsza czy gorsza, ale jedna. Ludzie lubią przyczepiać
etykietki, żeby szybciej zrozumieć rzeczywistość, modelujemy ją
w miarę możliwości tak, żeby dopasowała się do naszej wizji świata.
Dlatego uważam, że ta książka jest przeznaczona nie dla kobiet, ale po
prostu dla czytelników.
Drugim zapalnikiem była rozmowa z moją błyskotliwą,
wszechstronnie wykształconą żoną; ukochana podsunęła mi pomysł,
bym uczynił główną bohaterką cierpiącą na agorafobię kucharkę, której
świat ograniczałby się do kuchni. To wówczas zrodziło się we mnie
pragnienie, by napisać tę historię. W kolejnych latach w mojej głowie
powstały postacie i akcja powieści. W 2012 roku cały projekt
niespodziewanie nabrał rozpędu.
Podczas kręcenia mojego filmu Rodolfo Sancho, jeden z najbardziej
profesjonalnych i utalentowanych aktorów, z jakimi kiedykolwiek
pracowałem, zachęcił mnie do napisania scenariusza serialu
kostiumowego z kobietą w roli głównej. Wtedy wróciła do mnie
powieść, nad którą myślałem przez ostatnie lata. Postanowiłem osadzić
akcję serialu w osiemnastowiecznej Hiszpanii, w latach po wojnie
o sukcesję – niezwykle istotnym momencie historycznym dla mojego
kraju i Europy. Napisałem sześć odcinków, przygotowałem streszczenie
dla telewizji… Usłyszałem, że powinienem posunąć się o krok dalej
i stworzyć powieść. Scenariusze to twory, które czekają, by stać się
czymś więcej, jak poczwarka, z której rozwija się motyl.
Potem wydarzyło się coś, co ostatecznie skłoniło mnie do tego, by
przystąpić do pisania powieści. Dzięki mojej najdroższej Rosie Moi,
genialnej redaktorce, zyskałem najlepszą agentkę w całej Hiszpanii,
której powierzyłem swoją karierę literacką: Isabel Martí z agencji IMC.
Odłożyłem więc na bok projekt serialu i zabrałem się za książkę.
Skompletowałem dokumentację, obmyśliłem strukturę i wreszcie
zacząłem pisać. Kiedy skończyłem, dałem do przeczytania liczący
ponad tysiąc stron rękopis kilku zaufanym osobom, wśród których nie
mogło oczywiście zabraknąć mojej żony Pilar i mojej matki. Wszyscy
oni (Noemí Múñez, Diego Rodeiro, Esteban Zabala, Flavia Castaño,
Amelia Franquelo, Fermín Saldaña, Mercedes Alonso, Rosa Moya,
María Ángeles Cantero, Víctor Medina…) wnieśli cenne uwagi, za które
im dziękuję.
Dwa miesiące później Isabel skończyła czytać pierwszą wersję
powieści i powiedziała, że musimy poszukać najlepszego wydawnictwa
i redaktora… Miałem ogromne szczęście, że moja historia zachwyciła
Lolę Gulias i Raquel Gisbert z wydawnictwa Planeta. One również
wykonały kawał dobrej roboty, od początku wspierając moją powieść
i zarażając swoją pasją literacką wszystkie osoby zaangażowane
w projekt. Bez nich wydanie tej książki byłoby niemożliwe. Nauczyłem
się od nich, żeby się nie poddawać. Są jak Rzymianie walczący
z Kartaginą w wojnach punickich: nigdy nie dają za wygraną i jeżeli
wierzą, że coś można ulepszyć, dążą do celu z takim uporem
i perfekcjonizmem, że każdy, kto stanie im na drodze, jest z góry
skazany na porażkę. Dziękuję również Mai Granero, wspaniałej
redaktorce, która nadała ostateczny kształt powieści i którą uważam za
nieodłączną część całego dzieła.
Wreszcie książkę przeczytała Belén López Celada, szefowa
wydawnictwa Planeta, której muszę podziękować za zaangażowanie, za
impet, którego powieść nabrała za jej sprawą, i za słowa otuchy. Jej
entuzjazm dodał mi skrzydeł.
Pozostaje mi już tylko podziękować wszystkim tym, którzy mają
swój udział w sukcesie tej powieści, ale których nie miałem okazji
osobiście poznać, od czytelników po poszczególne działy wydawnictwa
Planeta – to one zrobiły z Kucharki z Castamar książkę, którą trzymasz
teraz w rękach.
Bo cała ta przygoda kończy się na Tobie, anonimowy czytelniku,
który czytasz teraz te słowa. Jeżeli bohaterowie tej książki nie dawali Ci
spać i przysporzyli Ci cierpień, jeżeli porwali Cię i pozwolili Ci
zapomnieć o świecie, jeżeli budzili w Tobie entuzjazm i oburzenie,
nienawiść i miłość, to znaczy, że stałeś się nieodłączną częścią tej
historii i zaliczasz się do grona osób, które uwierzyły, że warto ją wydać.
Fernando J. Múñez
SPIS TREŚCI:
Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
ROZDZIAŁ 47
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ 48
ROZDZIAŁ 49
ROZDZIAŁ 50
OD AUTORA
Karta redakcyjna
Tytuł oryginału
La Cocinera de Castamar
Copyright © Fernando J. Múñez, 2019
Translation rights arranged by IMC Agència Literària, SL and
Macadamia
Literary Agency, Warsaw.
All rights reserved.
Copyright © for the translation by Joanna Ostrowska
Projekt okładki
Katarzyna Borkowska
Fotografie na okładce
© flowersmile/ Shutterstock.com
© AVAtem / Shutterstock.com
© Roman Sigaev / Shutterstock.com
© Jetti Luckoski / Arcangel.com
Redaktorka nabywająca
Monika Janota
Redaktorka prowadząca
Monika Kucab
Adiustacja
Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta
Magdalena Wołoszyn
Małgorzata Kuśnierz
ISBN 978-83-240-8460-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl


Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Na zlecenie Woblink

woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek

You might also like