Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 395

Spis treści

Od autora
Rozdział 1
Rynek we Lwowie
Śladami polskości Lwowa
Rodzinne miasto Hemara i Lema
Lwowska nauka
Księga Szkocka
Człowiek z Wysokiego Zamku
Lwowski bałak i batiarzy
Cmentarz na Łyczakowie
Orlęta Lwowskie
Rozdział 2
Miasteczko Bełz
Tragiczne dzieje pewnego mezaliansu (Krystynopol)
Ulubione siedziby Jana III Sobieskiego (Jaworów, Żółkiew)
Femme fatale Rzeczypospolitej (Brody, Podhorce)
Wszystkie drogi prowadzą do Oleska
Skomplikowane losy wnuków Aleksandra Fredry (Rudki)
Brzeżany
Rozdział 3
Na kozackiej Siczy (Chortyca w Zaporożu)
Stolica księcia Jaremy (Łubnie)
Ukraina w ogniu
Polskie Termopile Anno Domini 1649 (Zbaraż)
Wiśniowiec
Pułkownik Iwan Bohun (Beresteczko)
Wojny polsko-kozackie w rosyjskiej i sowieckiej propagandzie
Rozdział 4
Truskawiec
Gorączka naftowa w Borysławiu
Miasto malarzy, poetów i generałów (Drohobycz)
Obsesje Brunona Schulza
Ulice Drohobycza
Antychryst w Drohobyczu
Dwa strzały na Czackiego
Skandal z freskami
Rozdział 5
Krzemienic nad Ikwą
Wołyńskie Ateny
Utracony raj wieszcza
Krzemienieckie cmentarze
Stolica Wołynia (Łuck)
Halszka z Ostroga
Radziwiłłowskie ostatki (Ołyka)
Rozdział 6
27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK (Kowel i okolice)
Nad Prypecią (Szack, Horki, Strybuż)
Ostatnie dni Witkacego (Jeziory)
Legionowskie pobojowiska (Kostiuchnówka, Wołczeck)
Miejsca smutnej pamięci (Parośle, Janowa Dolina, Huta
Stepańska, Lipnik, Police, Huta Stara)
Czas odwetu
Rozdział 7
Twierdza nad Dniestrem (Chocim)
Kresowe heroiny (Trembowla i Winnica)
Na zachodnim Podolu (Podhajce, Buczacz, Jałowiec)
Kamieniec Podolski
Prawda i legenda o „małym rycerzu”
Śladami polskości Podola
Kariera pewnej kurtyzany (Tulczyn)
Zofiówka (Humań)
Rozdział 8
Książę Emanuel Richelieu
Na słynnych schodach
Gubernator i poeta
Mickiewicz w Odessie
Miłość i polityka
Śladami dawnej świetności Odessy
Rozdział 9
Kirowograd (Elizabetgrad, Jelizawetgrad)
Pisz pan na Berdyczów!
Gdzie zanocować w Kijowie?
Bolesław Chrobry i Złota Brama
Diabeł w Kijowie mówił po polsku
Świat prawosławnych ikon
Rodzinne miasto królowej Sońki
Piotr Mohyła i Ławra Peczerska
Kijowscy Polacy w mieście carów
Śladami Władysława Horodeckiego
Cmentarz Bajkowy
Rozdział 10
Nutria w sosie piwnym (Symferopol)
Eupatoria i Karaimi
Goci na Krymie (Mangup-Kale)
Bałakława i wino
Mgła na Judahu skale
Uroki tatarskiej kuchni (Bachczysaraj)
Pałac chanów
Tajemnice Czufut-Kale
Ważniejsza bibliografia
Od autora

K resy... Magiczne słowo w wymiarze narodowym i osobistym –


określenie wzbudzające emocje do dnia dzisiejszego.
Odpowiednik nazwy geograficznej obejmującej kilka regionów i
kilka obszarów etnicznych, ale uznawany za teren polskości.
Synonim jezior Wileńszczyzny, błot Polesia, porohów Dniestru,
stepów Podola. Symbol „małej ojczyzny” dla milionów Polaków i
ich potomków wysiedlonych po zakończeniu II wojny światowej.
Ze wschodnich prowincji Rzeczypospolitej pochodziło tak wielu
wybitnych Polaków, że nie można sobie wyobrazić naszej kultury
bez dorobku twórców urodzonych na Kresach. Znaczna ich część
urodziła się lub mieszkała na ziemiach dzisiejszej Ukrainy: Juliusz
Słowacki, Antoni Malczewski, Artur Grottger, Józef Kraszewski,
Gabriela Zapolska, Maria Rodziewiczówna, Stanisław Moniuszko,
Karol Szymanowski, Jan Stanisławski, Jan Parandowski, Adam
Hanuszkiewicz, Stanisław Lem, Marian Hemar, Władysław
Łoziński, Zbigniew Herbert, Jarosław Iwaszkiewicz – listę można by
ciągnąć bez końca. Urokowi wschodnich rubieży nie potrafili się
oprzeć artyści urodzeni w innych regionach kraju (Sienkiewicz,
Wyczółkowski, Noskowski). Kresom poświęcono dziesiątki dzieł
plastycznych, literackich i muzycznych, z tych terenów pochodzili
również najwybitniejsi polscy politycy z Józefem Piłsudskim na
czele.
Kresy do dzisiaj wzbudzają zadumę i nostalgię, to często
wspomnienie o utraconych stronach rodzinnych. Repatriacja
dotknęła tak wielu Polaków, że trudno znaleźć rodzinę, gdzie nie
byłoby kogoś pochodzącego z Kresów. Powikłane losy rzucały
przesiedleńców w różne części Polski i świata, nie tylko na tak
zwane Ziemie Odzyskane. Przemijały pokolenia, mieszały się losy
ludzkie, ale legenda Kresów przetrwała do dzisiaj. Wielu naszych
rodaków przez lata tęskniło do kraju lat dziecinnych („świętego i
czystego jak pierwsze kochanie”), nie mogąc odwiedzić rodzinnych
stron. Dopiero dzisiaj, po kilkudziesięciu latach od zakończenia II
wojny światowej, możliwe są podróże na wschód, śladami
przodków, obrońców polskości na Kresach.
Zmiany polityczne po II wojnie światowej na zawsze odcięły
ziemie ukraińskie od Polski, po przesiedleniach nasz kraj uzyskał
kształt zbliżony do granic etnicznych. Nikt nie myśli o rewindykacji
Lwowa czy Krzemieńca, ale sentyment pozostał. Nie można
zapominać (ani tym bardziej wymazać) dorobku cywilizacyjnego
polskich miast i dworów Ukrainy. Tę ziemię nasi rodacy kochali,
mieszkali na niej przez setki lat, za jej obronę płacili własną krwią.
Podróż po Ukrainie to wędrówka śladami polskości, po reliktach
naszej przeszłości, pozostałościach (często ruinach) kościołów,
zamków i dworów. I chociaż miasta, wsie i ulice noszą często już
inne nazwy, a władze sowieckie uczyniły wiele, aby zatrzeć ślady
naszej kultury, to nie udało się zniszczyć kilkuset lat polskiej
tradycji. To nostalgiczna podróż po miejscach, które znaczyły tak
wiele dla naszego narodu, po wspomnieniach o ludziach dobrze
zasłużonych dla naszej historii i kultury.
Książka ogranicza się wyłącznie do polskich wątków na
ziemiach Ukrainy. Koncentrowałem się na reliktach polskości,
pomijając (na ogół) dorobek materialny innych narodów. Tylko w
wyjątkowych sytuacjach postępowałem inaczej, ale nawet wówczas
musiały zaistnieć silne związki z naszą kulturą lub dziejami. Ze
względów praktycznych musiałem jednak ograniczyć objętość
dzieła. Zapewne wielu czytelników nie znajdzie interesujących ich
miejscowości, ale o polskiej Ukrainie można napisać tak wiele, że
wydawnictwo powinno liczyć kilkanaście tomów. I zapewne nawet
wówczas nie wyczerpałoby tematu. Bo czy można opisać dorobek
dziesiątków polskich pokoleń na Ukrainie? Kilkuset lat rozwoju
cywilizacyjnego tych ziem? Ukraińskie Kresy to miejsce, gdzie
Polacy na zawsze pozostawili swoje ślady i które na zawsze
pozostało w naszej pamięci.
Rozdział 1
Rynek we Lwowie

L wów nie jest miejscem na jeden czy dwa dni pobytu – to miasto
należy poznawać powoli, bez pośpiechu i nerwowego
przepychania się w tłoku. Spokojnie spacerować po jego ulicach,
smakować zabytki i atmosferę, wspominać ludzi, którzy tu żyli. A
lista sławnych Polaków ze Lwowa jest nieprawdopodobnie długa –
figurują na niej nazwiska pisarzy, malarzy, aktorów, muzyków,
dziennikarzy, polityków, sportowców, wojskowych. Nie bez powodu
w herbie Lwowa znalazł się krzyż Virtuti Militari i maksyma semper
fidelis – zawsze wiemy. W ciągu wieków swojego istnienia Lwów
uczciwie zapracował na miano najbardziej polskiego z miast
Rzeczypospolitej.

Panorama Lwowa (fot. Frank Dielitz)


I coś z tego pozostało do dziś. Po 1945 roku poza granicami
kraju znalazły się dwa duże ośrodki miejskie: Wilno i Lwów, ale
chyba nikt, kto przebywał nad Wilią, nie był zachwycony zacho-
waniem miejscowych Litwinów. I chociaż znaczny procent z nich
zna doskonale język polski, to w rachubę wchodzi z reguły rozmowa
wyłącznie po angielsku (litewskiego nie biorę pod uwagę,
rosyjskiego również). A choć Polacy i Ukraińcy mają za sobą
znacznie trudniejszą historię, to nad Pełtwią język polski jest niemal
powszechnie znany. I miasto zachowało bardziej polski charakter, w
czym nie przeszkadzają napisy cyrylicą. A stosunek mieszkańców do
polskich turystów jest wyjątkowo przyjazny, to otwarci ludzie dumni
ze swojego miasta i jego historii.
Dla przybysza znad Wisły pierwszy kontakt z Lwowem oznacza
totalny szok komunikacyjny. Kompletne zamieszanie, przewalające
się po ulicach we wszelkich możliwych kierunkach autobusy,
tramwaje, trolejbusy, stada różnego rodzaju busów (marszrutek).
Ogromny tłok w godzinach szczytu, pojazdy zatrzymujące się w
dowolnych miejscach, ich kierowcy nieprzejmujący się lokalizacją
przystanków ani zasadami kodeksu drogowego. I w istocie nie
wiadomo, gdzie właściwie (zwłaszcza marszrutki) jadą, zamęt
powiększają obyczaje kierowców innych pojazdów, a szczególnie
taksówkarzy. Ale to jakoś wszystko funkcjonuje, tworząc w miarę
sprawny system komunikacyjny. Ale turysta z Polski powinien,
szczególnie początkowo, bardziej zaufać własnym nogom (zwłaszcza
w centrum) i dobremu miejscowemu planowi miasta. A jeżeli już
zmuszeni zostaniemy do skorzystania z komunikacji zbiorowej
(taksówki to inna bajka), to obowiązkowo należy sprawdzić u
kierowcy, jaką trasą kursuje pojazd, ponieważ opisy na przystankach
nie są wiarygodne. A najlepiej niech pokaże na planie miasta (jeżeli
będzie miał oczywiście czas i ochotę).
Spotkanie z Lwowem najlepiej rozpocząć na rynku miejskim –
prawdziwym sercu dawnego miasta. Plac o niemal kwadratowym
kształcie (142 na 129 metrów) zdominowała ciężka bryła ratusza
(1827-1835). Siedziba magistratu wygląda na intruza, może w innym
mieście, mniej obfitującym w architektoniczne perełki, nie raziłaby
swoim koszarowym wyglądem. I mam wrażenie, że jedyną zaletą
ratusza jest widok z jego tarasu widokowego. (65 metrów, 350
stopni, wspinaczka nie jest najłatwiejsza). Piękniejsza panorama
Lwowa rozciąga się chyba tylko z kopca Unii Lubelskiej, ale już
tutaj można zakochać się w mieście od pierwszego wejrzenia.
Zabudowania na wzgórzach, wieże kościołów, kopuły cerkwi, ulice i
budynki. Niektórym może brakować rzeki przecinającej zabudowę
(Pełtew zamurowano u schyłku XIX stulecia), ale może to nawet
zaleta, albowiem ktoś słusznie kiedyś zauważył, że gdyby we
Lwowie była jeszcze rzeka, to miasto Wyglądałoby zupełnie jak
Florencja.
„Rynek wygląda w tym czasie – opisywał Witold Szolginia w
powieści Dom pod żelaznym lwem – i o tej porze trochę baśniowo,
trochę teatralnie. Jest staroświecko, sennie, marząco i bardzo pięknie.
Pośrodku wysłanej śniegiem rynkowej kotliny szeroko rozsiadł się
zwalisty, milczący ratusz, polśniewając tajemniczo setką ciemnych
okien. Jego wysoka czworogranna wieża wspina się ku ciemnemu
niebu, topiąc w nim swój szczyt. Płynie z niego głos bijącego
właśnie zegara; strącona przez niewidoczne wskazówki godzina
spada z wysokości dźwiękami krągłymi i dzwoniącymi jak
miedziane kule”[1].

Na lwowskim rynku
Z powstaniem Lwowa nie wiążą się żadne legendy. Nie było
syrenki pluskającej się w wodzie, po Pełtwi nie pływał kosz z
bliźniętami, nie znaleziono żadnego gniazda na drzewie. Po prostu
książę halicki Daniel w połowie XIII stulecia założył gród, który
nazwał na cześć swojego syna (Lwa). Lokalizacja okazała się
doskonała i niebawem Lwów stał się najważniejszym grodem
księstwa. Wygaśnięcie panującej dynastii (1340 rok) wywołało
dwudziestoletni okres wojen pomiędzy Polską, Litwą i Tatarami.
Ostatecznie Lwów przyłączono do państwa Kazimierza Wielkiego, a
w 1356 roku przeprowadzono jego lokację na prawie magdeburskim.
Efekty decyzji króla możemy oglądać do dnia dzisiejszego. Chociaż
centrum życia miasta przeniosło się na pobliski prospekt Swobody,
to rynek pozostał najważniejszym miejscem na historycznej mapie
Lwowa.
Przez stulecia był też miejscem, gdzie odbywały się sądy,
koncentrowało się lwowskie życie handlowe i towarzyskie, a
czasami rozgrywały się wydarzenia rangi ogólnopaństwowej. W
1387 roku hospodar Mołdawii, Piotr, uznał się za lennika władców
Polski i na lwowskim rynku złożył hołd Jadwidze i Jagielle. Książąt
mołdawskich spotykały jednak we Lwowie również znacznie gorsze
przygody niż hołdy lenne. Na miejscowym rynku ścięto Stefana VII
Tomşę, Iwana Pidkowę i Jana V Sasa. Władza nad Mołdawią,
obiektem rywalizacji pomiędzy Polską, Węgrami i Turcją, była
niebezpiecznym profitem.
Chociaż na rynku tracono z reguły najwyżej urodzonych
skazańców, to czasami – ze względu na specyfikę występku –
odbywały się tam również inne egzekucje. W 1774 roku miastem
wstrząsnęła makabryczna historia kryminalna. Honorata Makowska z
Nowej Soli współżyła seksualnie z własnym ojcem, czego skutkiem
była ciąża dziewczyny. Pod wpływem ojca zabiła ona swoje nowo
narodzone dziecko, po czym wyszła za mąż za Pawła Djakowskiego.
Małżeństwo nie należało do udanych, a ojciec-kochanek namawiał
córkę do otrucia męża. Kiedy dwie próby nie powiodły się, występna
para udusiła szlachcica.
Oboje stanęli przed sądem lwowskim, a wyrok mógł być tylko
jeden – śmierć w okrutnych mękach. Honoracie Djakowskiej (miała
wówczas 21 lat) publicznie odrąbano ręce, następnie głowę, a jej
poćwiartowane ciało zawisło na słupach ku przestrodze. Większy
problem był z uśmierceniem jej ojca. Lwowscy ławnicy skazali
Piotra Makowskiego na darcie pasów, czyli obdzieranie ze skóry, a
także łamanie kości za pomocą pały! I wówczas zaczęły się
problemy. Miejski kat bez problemów zdarł z ciała szlachcica trzy
zasądzone pasy, natomiast wykazał się wyjątkową nieudolnością
przy łamaniu kości. Tłukąc pałą, połamał zbrodniarzowi ręce i nogi,
powybijał zęby, ale nie potrafił go uśmiercić. Wrzaski skazańca
rozlegały się po całym rynku, widzowie uciekali w popłochu, a i sam
oprawca zemdlał w końcu z wrażenia.

Rynek we Lwowie
Kaźń Makowskiego znalazła swój epilog przed sądem miejskim.
Kat usprawiedliwiał się, że nigdy wcześniej nie wykonywał
podobnej egzekucji, a tylko widział ją raz w życiu, gdy był jeszcze
dzieckiem (!). Prosił magistrat o wyrozumiałość, wyjaśniając, że
przez lata sumiennie wykonywał swoje rzemiosło, a ma przecież na
utrzymaniu rodzinę. Ostatecznie został uniewinniony, a miasto
uchwaliło fundusze na etat dla drugiego kata. Nowy oprawca miał
zapewnić mieszkańcom profesjonalne egzekucje, a przy okazji
nauczać młodych adeptów zawodu. I rzeczywiście – do Lwowa
przybył niejaki Wacław Medulin, którego skusiło wyjątkowo
wysokie uposażenie. Podobno szybko zaskarbił sobie sympatię
mieszkańców miasta, wielokrotnie potwierdzając swój nieprzeciętny
talent i kwalifikacje...
Dzisiejszy rynek przecina linia tramwajowa, a nad głowami
plątanina kabli – cecha charakterystyczna tego miasta i Ukrainy. Pod
stopami stary lwowski bruk, ale lepiej uważać na nogi. Dziury w
chodnikach (o jezdni nie wspominając) to normalny krajobraz u
naszych sąsiadów. I nikt specjalnie się tym nie przejmuje,
wychodząc z założenia, że każdy powinien patrzeć, gdzie idzie, a jak
złamie nogę w niezabezpieczonej studzience kanalizacyjnej, to
wyłącznie z powodu własnej nieuwagi. Na Ukrainie zresztą niemal
wszystko Jest prawie zrobione” lub „prawie gotowe”. A chociaż
podobno to nasz kraj kojarzy się Niemcom z fatalnym bałaganem, to
dla Ukraińców możemy być wzorem porządku i sumienności.
Przybysza znad Wisły wszystko oszałamia: metody załatwiania
spraw w urzędach (szczególnie stosunek urzędników do petentów),
informacja turystyczna, wspomniane dziury w chodnikach czy też
zachowanie w sklepach. Prawie wszyscy usiłują załatwić coś poza
kolejnością, agresywnie wpychając się do kolejki (nawet jeżeli przed
kasą stoją dwie osoby). A do tego ogromne zdziwienie, gdy ktoś
protestuje... Teoretycznie polscy turyści w średnim wieku powinni
dobrze pamiętać czasy PRL i być uodpornieni na podobne
zachowania, ale dwadzieścia lat od upadku komunizmu zrobiło
swoje. I dlatego przed wyjazdem na Ukrainę warto pooglądać filmy
Stanisława Barei – to dobry wstęp do podróży po tym kraju!!!
W rogach lwowskiego rynku zlokalizowano cztery przepiękne
studnie – fontanny z rzeźbami: Neptuna, Amfitryty, Adonisa i Diany,
a całość otaczają czterdzieści cztery kamienice, z których niemal
każda ma swoją historię.
„Tłum stareńkich mieszczańskich domów – kontynuował Szolgi-
nia – otacza ratusz ze wszystkich czterech stron. Jedne rozsiadły się
poważnie i statecznie w poczuciu własnej godności i znaczenia, inne
rozpychają się zuchwale, dufne w swą zasobną okazałość, a jeszcze
inne przycupnęły skromnie wśród możniejszych sąsiadów, jakby
onieśmielone swym chudopacholstwem. Wszystkim im przewodzą
domy w Rynku najgodniejsze – wyniosłe, szlachetne, bogate swymi
cudnie rzeźbionymi portalami, wykwintną rustyką ścian i strojnymi
grzebieniami attyk kamienice Królewska i Czarna.
Rozbłyskujące w miękkim mroku setki złotych od światła okien
wyglądają jak opadły na Rynek rój gwiazd, których zabrakło dziś na
zasnutym chmurami niebie. Partery rynkowych kamienic to jedna
ciągła, czterokrotnie załamana, barwna świetlista smuga. Rzęsiste
złoto, czerwień i błękit biją od sklepowych wystaw, przez które
triumfalnie kroczy święty Mikołaj”[2].
W 1593 roku pod numerem drugim we wschodniej pierzei rynku
powstała kamienica Bandinellich – piękna renesansowa budowla,
utrzymana w stylu lwowskiego manieryzmu. Jej najsłynniejszy
właściciel, Roberto Bandinelli, otrzymał królewski przywilej or-
ganizacji poczty pomiędzy Italią a Polską. Usługi kurierskie były
wówczas (podobnie jak i dzisiaj) intratną profesją, toteż kupiec
błyskawicznie powiększał swój majątek. Dowodem jego powodzenia
stała się zbudowana przy lwowskim rynku kamienica,
przypominająca swoją kompozycją i wystrojem pałace rodów
Pandolfini we Florencji oraz Farnese w Rzymie. Portal głównej
fasady z kolumnami rzeźbionymi w tzw. rybią łuskę i ozdobiony
delfinami, bogato dekorowana fasada boczna z diamentową rustyką
narożników. Nie zapomniano nawet o piwnicach ze wspaniałymi
gotyckimi sklepieniami.
Roberto Bandinelli był wnukiem znanego rzeźbiarza Bartolomeo
Bandinellego – autora kompozycji rzeźbiarskiej Herkules i Kakus na
placu Signorii we Florencji. Zgodnie z dekretem króla polskiego
Zygmunta III, ów przybysz z Italii został w roku 1629 przyjęty w
poczet dworzan królewskich, otrzymując przywilej organizowania
poczty monarszej między Polską i Włochami. Jednocześnie
wojewoda ruski, książę Stanisław Lubomirski, a także hetman polny
koronny, Stanisław Koniecpolski, wydali uniwersały, w których brali
pocztę pod swą opiekę i protekcję.
W porozumieniu z magistratem lwowskim Bandinelli ułożył plan
założenia poczty – tak zwany Ordinatio Postale. Dokument ten
wpisany został do ksiąg miejskich 12 maja 1629 roku, a jego
oryginał przechowywany jest w Centralnym Archiwum
Historycznym we Lwowie.
Korespondencję ze Lwowa odsyłano raz w tygodniu – w sobotę.
Pocztę obsługiwało siedemnastu kurierów, z których dwaj
specjalizowali się wyłącznie w obsłudze klientów wyznania
mojżeszowego. Kurierzy mieli drobiazgowo wyznaczone zadania:
czas trwania podróży, opiekę nad korespondencją, zakaz
samowolnego zabierania przesyłek. Klienci płacili pewną, z góry
umówioną kwotę. Opłatę ustalano indywidualnie, w zależności od
odległości i wielkości przesyłki.
Jeżeli kontrahent chciał wysłać korespondencję, nie czekając do
soboty, wówczas poczmistrz zobowiązany był zapewnić kuriera.
Nadawca powinien jednak wyprowadzić kuriera za miasto, a ten nie
miał prawa dodatkowo zabierać innej korespondencji. Oczywiście
usługa tego typu była wyceniana znacznie drożej niż normalna.
Niestety, wspaniała kamienica Bandinellich z upływem lat
popadła w zaniedbanie i jeszcze kilka lat temu przypominała
prawdziwą ruinę. Po remoncie władze Lwowa zorganizowały tutaj
muzeum poczty. I trzeba pochwalić miejscowych rajców za
doskonały pomysł. Lepszego miejsca na placówkę tego rodzaju nie
można przecież znaleźć w całym Lwowie.
Z kamienicą Bandinellich sąsiaduje kamienica Wilczków (numer
trzeci), która tę nazwę zawdzięcza swoim pierwszym właścicielom.
W dziejach Lwowa rodzina ta zasłynęła krwawym pojedynkiem o
rękę Anny Wilczkówny (1580). W latach 1771– 1772 kamienicę
przebudowano w stylu późnego baroku. W pierwszej połowie XIX
stulecia zamieszkał w niej hrabia Stanisław Skarbek – osoba wielce
zasłużona dla Lwowa. Mieszkanie przy rynku wiązało się z pewnymi
uciążliwościami, ponieważ narażało hrabiego na pokusy hazardu
uprawianego w pobliskiej kamienicy Królewskiej. W ciągu jednej,
szczególnie gorącej nocy zdołał on przegrać do hrabiego Józefa
Kalinowskiego kilka majątków ziemskich. Skarbek był człowiekiem
honoru – wywiązał się z długu, ale przyrzekł więcej nie brać kart do
ręki. Obietnicy nie dotrzymał, co nie przeszkodziło mu zostać
fundatorem pierwszego lwowskiego teatru z prawdziwego zdarzenia.
Pod numerem czwartym znajduje się słynna Czarna Kamienica –
najbardziej chyba znany budynek lwowskiego rynku. Gmach uzyskał
charakterystyczną elewację (boniowanie w kształcie diamentu), ale
dzisiaj jego fasada jest bardziej brudnoszara niż czarna. Budynek
powstał w latach 1588-1589 na miejscu poprzedniego, zniszczonego
w słynnym pożarze z 1571 roku. Jego autorami byli dwaj znakomici
architekci: Paweł Rzymianin i Piotr Barbon. Ciekawostką jest fakt,
że początkowo budynek miał tylko jedno piętro. Trzecia
kondygnacja powstała pod koniec XVI stulecia, a czwarta pojawiła
się dopiero w 1884 roku w efekcie adaptacji strychu.
Najsłynniejszym mieszkańcem Czarnej Kamienicy był znany lekarz
Marcin Anczowski, na którego polecenie wykonano słynne
boniowanie fasady (1675-1677). Kamienicę zajmuje obecnie
Lwowskie Muzeum Historyczne, którego bogate zbiory dokumentują
nowożytną i współczesną historię Lwowa.

Czarna Kamienica
Do tej samej placówki należy również pochodząca z 1580 roku
kamienica Królewska (nr 6), której ozdobą jest przepiękny
renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. W kamienicy
mieści się obecnie ciekawa i warta obejrzenia ekspozycja rzemiosła
artystycznego. Obiekt powstał na zamówienie kupca Konstantego
Korniakta, ale swoją nazwę zawdzięcza temu, że nabyła go później
rodzina Sobieskich. W tym właśnie budynku na czas swoich
pobytów we Lwowie zatrzymywał się król Jan III; tutaj też w roku
1686 odbywały się polsko-rosyjskie rokowania zakończone
podpisaniem tzw. pokoju grzymułtowskiego.
Rodzina Korniaktów pochodziła z Krety, a pierwszym członkiem
rodu, który zamieszkał we Lwowie, był specjalizujący się w handlu
winem Michał Korniakt. Po jego bezpotomnej śmierci w 1563 roku
interesy rodziny przejął młodszy brat, Konstanty. Karierę handlową
rozpoczynał w Stambule, na Wołoszczyźnie pełnił funkcję wyższego
urzędnika skarbowego, a dobre kontakty z hospodarami
podtrzymywał aż do śmierci (udzielał im wysokich pożyczek). Od
1560 roku Konstanty Korniakt coraz częściej mieszkał we Lwowie,
chociaż nie cieszył się specjalną przychylnością władz miejskich.
Jako człowiek niezwykle bogaty (miał trzy domy w mieście), nie
zwracał uwagi na humory samorządowców, rozwijając kontakty z
władcami Polski. Umiejętnie pomnażał majątek – zajmował się na
wielką skalę handlem winami greckimi, bawełną, miodem
mołdawskim, skórami i futrami oraz zachodnimi suknami.
Dodatkowym źródłem dochodu były pożyczki na procent, udzielane
polskiej i litewskiej szlachcie. Z finansów Korniakta korzystał nawet
król Zygmunt August, od którego przedsiębiorca otrzymał w zamian
dzierżawę lwowskich opłat celnych.
Majątek i pozycja społeczna kupca widoczna jest w architekturze
kamienicy Królewskiej. Większość kamienic budowano na szerokość
trzech okien, natomiast kamienica pod numerem szóstym jest dwa
razy szersza i mieści sześć okien. Korniakt nie musiał liczyć się z
wydatkami, a dodatkowy podatek od liczby otworów okiennych
również nie stanowił dla niego problemu. Nie żałował również
środków na podniesienie obronności Lwowa – z jego funduszy
powstała wieża Korniaktowa, która odgrywała ważną rolę w
systemie obronnym Lwowa.
Handel uważany był jednak za zajęcie niegodne szlachetnie
urodzonych, a Korniakt miał wielkie ambicje. Nabywał majątki
ziemskie – stał się właścicielem ponad 40 wsi w ziemi przemyskiej i
lwowskiej, miasteczek Hussakowa i Kulikowa, a dodatkowo
otrzymał jeszcze w dzierżawę Szczerzec pod Lwowem. W 1575 roku
ożenił się z Anną Dzieduszycką, po czym przestał osobiście
angażować się w handel, powierzając swoje interesy odpowiednim
specjalistom. Tym sposobem jego dzieci mogły się już zaliczać w
poczet magnaterii polskiej i zawierać związki małżeńskie z
Chodkiewiczami, Tarnowskimi i Ossolińskimi. Jednocześnie rodzina
Korniaktów przeszła z prawosławia na katolicyzm.
Wnuk Konstantego, Karol Franciszek, prowadził już życie godne
polskiego magnata. Studiował w Krakowie, Grazu i Padwie,
podróżował po zachodniej Europie, bywał w Niemczech, Włoszech,
Francji, Hiszpanii, Anglii, Belgii i Holandii. Był dworzaninem
Władysława IV, towarzyszył swojemu wujowi, Jerzemu
Ossolińskiemu, w jego słynnym wjeździe do Rzymu w 1633 roku.
Podczas pokoju utrzymywał przeszło 60 żołnierzy dworskich,
brał udział w wojnach z Kozakami, Szwedami, Węgrami i Ro-
sjanami, wystawiając wówczas na własny koszt chorągiew jazdy.
Odznaczył się podczas obrony Lwowa przed Chmielnickim, a także
w bitwach pod Zborowem i Beresteczkiem. Na jego synach wygasła
męska linia rodu.
Kamienica na rynku nie należała już wówczas do rodziny
Korniaktów. W 1623 roku zakupił ją zakon karmelitów, po czym jej
właścicielami zostali Sobiescy. Ojciec przyszłego króla, kasztelan
krakowski Jakub Sobieski, uważał, że ród powinien posiadać od-
powiednią rezydencję we Lwowie, a w mieście nie było lepszego
gmachu niż kamienica Korniakta. Została ona przebudowana na
polecenie Jana III w roku 1678. Otrzymała wówczas attykę i włoski
dziedziniec z trzema rzędami krużganków.
Jan III Sobieski nie był jedynym polskim monarchą mieszka-
jącym na lwowskim rynku pod numerem szóstym. W 1634 roku
kamienicę tę przez miesiąc zajmował Władysław IV, ale zapewne nie
wspominał najlepiej tego pobytu. Chorował wówczas na ospę i nie
mógł korzystać z uroków życia, a przecież był ich wielbicielem, jak
mało który z naszych władców. Nie wiadomo, czy Władysława
odwiedzała wówczas jego faworyta, Jadwiga Łuszczewska,
mieszkająca na co dzień w kamienicy Jakuba Reguły pod numerem
trzydziestym.
W drugiej połowie XVIII wieku kamienica Królewska zyskała
wątpliwą sławę jaskini hazardu. Wraz z francuskimi żonami
władców Polski – Władysława IV, Jana Kazimierza i Jana III So-
bieskiego – do kraju przywędrowała moda na grę w karty. Przy
stoliku w kamienicy Królewskiej zasiadali nawet posłowie polscy i
rosyjscy podczas rokowań zakończonych podpisaniem pokoju
grzymułtowskiego. Ale prawdziwe szaleństwo rozpętało się wraz z
pojawieniem się faraona – gry typowo hazardowej. W kamienicy
mieszkał wówczas Kazimierz Rzewuski – wielki wielbiciel
karcianego stolika. W jego mieszkaniu oraz w domostwach
Ponińskich, Szumańskich i Korytkowskich wygrywano i tracono
ogromne kwoty. Książę Poniński, chcąc mieć lepszą kontrolę nad
sytuacją, założył nawet oddzielny fundusz. Gromadził na nim
wygrane i z niego też spłacał karciane długi. W 1795 roku
zgromadził niebotyczną kwotę 94 000 florenów i zapowiedział, że po
przekroczeniu 100 000 przestanie oddawać się ulubionej rozrywce.
Fortuna jednak się odwróciła i niebawem zyski skurczyły się, ale nie
stracił na hazardzie, podobnie jak Jan Ochocki, który po miesiącu
intensywnej gry zakupił karetę z parą koni krwi angielskiej, konia
dojazdy wierzchem, meble do mieszkania i wynajął trzech służących.
Hazard stał się tak popularny, że władze centralne postanowiły
interweniować. Cesarz Józef II specjalnym edyktem zakazał gier
hazardowych swoim galicyjskim poddanym. Cesarski zakaz
przyniósł jednak skutki odwrotne do zamierzonych – dopiero wtedy
zaczęto grać na całego, tym bardziej że kara za złamanie prawa
wynosiła zaledwie 300 florenów, a przy stoliku można było wygrać
znacznie więcej. W ciągu nocy jeden z Branickich stracił 10 000
florenów, a Kacper Lubomirski wygrał dokładnie cztery razy więcej!
Jak zawsze w takich przypadkach, pojawiły się wyspecjalizo-
wane szajki szulerów. Ich najłatwiejszymi ofiarami byli zamożni
ziemianie, którzy podczas zimowych kontraktów często zostawiali
przy stolikach zyski ze swoich zbiorów. Ale dla oszustów
przyłapanych na gorącym uczynku nie było litości – tłuczenie po
głowie masywnymi świecznikami należało do jednego z najniższych
wymiarów kary.
Ale jak się tutaj dziwić ziemianom, skoro w obliczu hazardu
tracili rozsądek nawet duchowni. Biskup wileński Massalski
specjalnie przyjeżdżał do Lwowa na zimowe kontrakty, a prze-
myskiemu sufraganowi Sierakowskiemu (późniejszemu arcybi-
skupowi) podczas pewnej podniosłej uroczystości kościelnej wy-
padła z rękawa talia kart! Lwowskie noce karciane zyskały taką
sławę, że z całej Europy ściągali tu wielbiciele hazardu.
Królowie polscy rezydowali również w pałacu Arcybiskupim
pod numerem dziewiątym. Mieszkali tam Zygmunt III i Władysław
IV, natomiast w listopadzie 1673 roku w jednej z komnat tej
kamienicy zmarł Michał Korybut Wiśniowiecki. Syn słynnego
Jeremiego Wiśniowieckiego był wyjątkowo nieudolnym władcą
(podobno znał pięć języków, ale w żadnym nie miał nic ciekawego
do powiedzenia), a poza tym nie dopisywało mu szczęście. Wszyscy
pamiętają mu utratę Kamieńca Podolskiego na rzecz Turków,
natomiast nikt nie chce pamiętać o wiktorii hetmana Sobieskiego pod
Chocimiem. Może dlatego, że słynna bitwa rozegrała się dzień po
śmierci pechowego króla...
Pałac Arcybiskupi, który w roku 1832 przestał pełnić funkcję
siedziby metropolitów, zawdzięcza swój dzisiejszy wygląd
przebudowie z 1634 roku. W późniejszych latach dobudowano
jeszcze trzecie piętro, co zmieniło charakter budynku. Obecnie jest
najwyższą kamienicą we wschodniej pierzei rynku i ma dwa
oddzielne wejścia od strony placu.
W sierpniu 1724 roku w pałacu odbyło się wesele córki hetmana
Adama Sieniawskiego. Była to typowa sarmacka biesiada, doskonale
ilustrująca przysłowie „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. W
kulminacyjnym momencie imprezy do budynku przymocowano
cztery nowe rynny, przez które zaczęto wylewać wino na ulice.
Przechodnie nabierali trunek do naczyń, pili prosto z czapek, ale
zdarzali się i tacy, którzy po prostu kładli się pod rynnami. Czegoś
podobnego we Lwowie więcej już nie oglądano.
Ciekawa anegdota wiąże się z kamienicą Mieszkowskiego pod
numerem trzynastym w południowej pierzei rynku. W II połowie
XVIII stulecia budynek należał do braci Signio, którzy organizowali
popularne bale i zabawy. Z czasem imprezy miały coraz mniej
wspólnego z przyjęciami tanecznymi, zamieniając się w burdy
chuligańskie. W języku ówczesnego Lwowa pojawił się nawet
eufemizm „dostać signio”, określający cios taboretem w głowę. Na
koniec policja zakazała organizowania balów, a właściciele ka-
mienicy odwołali się do Wiednia. Apelacja okazała się skuteczna,
nakazano tylko braciom zadbać o porządek podczas imprez.
W kamienicy Gutterierowskiej (Rynek 18), przebudowanej w
1785 roku, do dzisiaj działa apteka, chlubiąca się pochodzeniem od
placówki Macieja Ziętkiewicza (Pod złotym jeleniem), powstałej w
1574 roku. Odległą o kilka numerów barokową kamienicę (pod
numerem 21) zbudowano na polecenie Ripa Ubaldiniego,
przeciwnika władców Florencji – Medyceuszy. Wygnany z ro-
dzinnego miasta osiadł we Lwowie i dzięki udanym transakcjom
skutecznie powiększał swój majątek. W okresie międzywojennym na
parterze kamienicy mieściła się cukiernia prowadzona przez Feliksa
Michotka – znana z fantastycznych wypieków. Lokal był
największym rywalem słynnej cukierni Zaleskiego (na dzisiejszej
ulicy Szewczenki 10 – obecnie cukiernia Switocz), wspominanej z
łezką w oku przez niemal wszystkich lwowiaków.
Synem właściciela cukierni był Jerzy Michotek – piosenkarz i
aktor, autor wspomnień Tylko we Lwowie. W 1939 roku podzielił los
wielu krajanów – zesłany do kopalń Workuty, powrócił dopiero po
siedmiu latach. Osiadł we Wrocławiu, tam ukończył studia
uniwersyteckie (specjalność – historyk literatury polskiej), następnie
zdał eksternistyczny egzamin aktorski i reżyserski. Gdy w latach
pięćdziesiątych grał w warszawskim teatrze Syrena, dyrektor Jerzy
Jurandot nieustannie upominał go podczas prób: „Bez akcentu, panie
Jerzy, bez akcentu”. Pomimo ograniczeń cenzury, trzykrotnie udało
mu się posłużyć lwowską gwarą w filmie. Chociaż pierwsza próba
została niemal w całości wycięta (Akcja V), to dwie następne na
zawsze zostały w pamięci widzów. Adaśko Horoszewski – przyjaciel
Kurasia i Niwińskiego w serialu Polskie drogi Janusza
Morgensterna, i Tolek Pocięgło – powracający do kraju o kulach
zesłaniec z serialu Jana Łomnickiego Dom. W obu przypadkach były
to kreacje ludzi pogodnych, pełnych radości życia, o ciepłym sercu,
takich, jakimi wyobrażamy sobie lwowiaków. I taki też pozostał
Michotek w naszej pamięci. U schyłku życia występował z recitalami
piosenek lwowskich, budząc ogromne wzruszenie rozsianych po
Polsce repatriantów znad Pełtwi.
W zachodniej pierzei rynku zwracają uwagę dwie
późnorenesansowe kamienice: Szolc-Wolfowiczów (pod numerem
23) i Heppnerowska (28). W pierwszej z nich, z fasadą ozdobioną
portretami ówczesnych mieszczan, mieszkał i tworzył poeta Szymon
Szymonowie – potomek lwowskich Ormian. Jeden z najwy-
bitniejszych polskich twórców epoki renesansu, pierwszą część życia
spędził we Lwowie, zanim przeniósł się na stałe do Zamościa, gdzie
został wychowawcą syna Jana Zamoyskiego. Na polecenie kanclerza
współorganizował tamtejszą Akademię, poświęcając jej resztę życia.
Druga kamienica należała do członka magistratu i lekarza Pawła
Heppnera – jednego z długiej listy doskonałych lwowskich lekarzy.
Ostatnią stronę placu otwiera późnobarokowa kamienica
Gielazynów, w której w latach 1784-1785 mieszkał książę Józef Po-
niatowski. Przyszły marszałek Napoleona służył wówczas w armii
austriackiej i nikt nie przypuszczał, że w przyszłości zostanie
bohaterem narodowym, tym bardziej że od najmłodszych lat prze-
jawiał upodobanie do lekkiego trybu życia, co mogłaby potwierdzić
niejedna mieszczka lwowska. Natomiast w kamienicy pod numerem
czterdziestym piątym w 1924 roku przyszedł na świat Adam
Hanuszkiewicz – wybitny reżyser i aktor. Trzeba przyznać, że
Hanuszkiewicz (jak na artystę przystało) urodził się w wyjątkowym
miejscu. W budynku funkcjonował słynny lokal założony przez
wynalazcę znakomitych wódek – żydowskiego restauratora M.L.
Atlassa. Lokal wziął nazwę od nazwiska założyciela (spolszczono na
Atlas), a w latach międzywojennych prowadził go zięć pierwszego
właściciela – Edmund Tarlerski. Popularny „Edzio” zasłynął jako
specjalista od nalewek, był autorem dwunastu autorskich przepisów,
w tym słynnej nemówki. Kredytował nieustannie odwiedzających go
artystów, ale musiał mieć wyjątkowy zmysł do interesów, ponieważ
lokal wciąż się rozrastał.
Atlas przyciągał artystów i ekscentryków, snobów i literatów,
młodą cyganerię i rewolucjonistów, Polaków, Ukraińców, Żydów i
Niemców. Całe to towarzystwo zgodnie egzystowało – był to lokal
ponadnarodowy i ponadwyznaniowy. Jedynym dozwolonym
podziałem było rozgraniczenie biesiadników ze względu na
upodobanie do poszczególnych sal restauracji (Biała, Zielona, Szara,
Beczkowa i Artystyczna). Rachunki szły tutaj w setki złotych, ale
wydawano też potrawy „artystyczne” po sześćdziesiąt groszy – małe
piwo i bigos.

Tadeusz Boy-Żeleński
A Boy mógł po latach wspominać z sentymentem czasy, gdy nad
Pełtwią leczył złamane przez Jadwigę Mrozowską serce: „[...]
nigdzie się tak cudownie nie pije jak [...] we Lwowie. Przebyłem tam
takie trzy tygodnie w ciężkim momencie mojego życia. Piło się co
dzień, piło się na umór, szampanskoje z koniakiem i z Kornelem
[Makuszyńskim – S.K.], szklankami, kuflami i cukiernicami.
Muzyka grała do świtu, nadradca namiestnictwa, kochany Antek
Zoll, za pięć koron śpiewał mi do ucha [...], a w głowie tylko jedna
myśl: czemuż to nie może trwać wiecznie?”[3]
W okresie międzywojennym Lwów często odwiedzały nasze
elity artystyczne, ale wyjazd nad Pełtew uznawano raczej za relaks, a
nie czas na robienie interesów. Lwowscy wydawcy uchodzili za
wyjątkowo gościnnych, ale artyści musieli z czegoś żyć i woleli
publikować w stolicy. I nawet pochodzący z tych terenów Kazimierz
Wierzyński nie związał się z Alfredem Altenbergiem: „Pociąg
przychodził rano – opowiadał Wierzyński – i już od wczesnej
godziny wpadało się w nurt lwowskiej zabawy. Nie było czasu na
żadne odwiedziny, na żadne spotkania, nawet na znalezienie hoteli.
Fredzio Altenberg porywał nas z miejsca w swój wir zaproszeń,
umówionych z góry śniadań, obiadów, kolacji, dyskusji o nowych
wydawnictwach, rozmów o nowych pisarzach, aż wreszcie śpiewów,
tańców i długich spacerów po nocnym mieście”[4].
Altenberg był typowym produktem Lwowa. Miał „niewyczer-
pane poczucie humoru, lubił mieć ludzi wokół siebie, grał okropnie
na fortepianie, śpiewał lwowskie piosenki”. Ale chyba nie bez
powodu najlepsi woleli drukować w Warszawie? Ekonomia ma
swoje prawa.
Atlas szczycił się szczególną atrakcją: jego ściany pokrywały
karykatury i wiersze stałych bywalców. Podobno Jan Kasprowicz
spędził kiedyś w lokalu non stop trzydzieści sześć godzin i na koniec
rysował po ścianach wyjątkowo nieprzyzwoite rzeczy. Ślady
zostawili Tadeusz Boy-Żeleński i Leon Chwistek, a ściany zdobiły
karykatury malarzy Ołeksa Nowakiwskiego, Kazimierza
Sichulskiego, Antoniego Procajłowicza, Kazimierza Grusa, Artura
Szyka. Podobno bywał tu nawet Bruno Schulz, ale on zawsze wolał
swój Drohobycz, poza tym nie znosił alkoholu. Rysunki i malowidła
opatrywano złośliwymi wierszykami opisującymi znanych gości. W
ogóle wystrój murów pełnił funkcję komunikacyjną, stanowił rodzaj
księgi miasta, żartobliwej i plotkarskiej. Można było z niego
wyczytać (lub obejrzeć) komentarz do bieżących wydarzeń, a
Tarlerski dbał o jego aktualizację.
W takim lokalu nie mogło oczywiście zabraknąć Henryka
Zbierzchowskiego – najbardziej lwowskiego poety. To w Atlasie
poszukiwali go gońcy lwowskich gazet, aby „wyegzekwować” od
niego zamówiony wiersz do porannego wydania. A sam poeta nie
ukrywał swoich upodobań i lokalnego patriotyzmu:
Jeden oktawy wielbi Słowackiego,
Drugi znajduje cały smak w sonecie,
Dla mnie zaś cztery wódki Baczewskiego
Tworzą najlepszy czterowiersz na świecie...
Zbierzchowski, jak na prawdziwego lwowianina przystało, nad
wyraz cenił wyroby miejscowej gorzelni – firmy Baczewskiego
założonej w 1782 roku. Patriotyzm patriotyzmem, poezja poezją, ale
zadziwiające, kiedy Zbierzchowski znajdował czas na wszystkie
swoje zajęcia. Wspominał go Kazimierz Schleyen:
„Zawsze młody i zawsze zakochany. Poeta, autor powieści, sztuk
scenicznych i piosenek kabaretowych. Piosenkarz i kompozytor.
Redaktor naczelny »Szczutka« i współpracownik wielu pism.
Kierownik literacki teatrzyku, uczestnik wszystkich poważniejszych
imprez i birbantek, nieporównany cicerone lwowskich lokali.
Zawsze uśmiechnięty, bez pieniędzy, zawsze ma czas. [...] Jak przy
tym wszystkim Henio mógł pełnić funkcję, ni mniej ni więcej, tylko
naprawdę urzędującego radcy Izby Skarbowej, tego pojąć nie mogli
nawet ci, dla których znalazł czas na rolę czarującego gospodarza na
oszklonej werandzie willi państwa Zbierzchowskich przy ulicy
Piaskowej. [...] Żył Lwowem, nawet w lecie rzadko go opuszczał,
był lwowskim rekwizytem, miłym, pogodnym i potrzebnym. Wodził
wzrokiem po Lwowie jak ogrodnik po drzewach i kwiatach
powierzonych jego pieczy...”[5]
Zbierzchowski nie opuścił miasta po zajęciu go przez Sowietów,
przetrwał nawet Wandę Wasilewską, która uczyniła mu wiele złego.
Dopiero podczas okupacji niemieckiej wyjechał do Krynicy, tam
zmarł i tam też został pochowany. Nie powrócił do ukochanego
miasta nawet po śmierci.
A jeśli na gwiazd pójdę połów
I zamknie moje znużone powieki
Śmierć swoją dłonią – tak zimną jak ołów,
Jeszcze zobaczę jak obraz daleki:
Te białe wieże Twych cudnych kościołów
Jak się z oparów wyłaniają rzeki –
I jak się pławią w wieczornej godzinie
W bladym, przeczystym niebios seledynie...
Kocham cię, Lwowie!
Nie dziwnego, że do Atlasu chętnie zaglądał bohater kryminałów
Marka Krajewskiego, komisarz Edward Popielski, aby w przerwach
pomiędzy ściganiem lwowskich zbrodniarzy topić swoje smutki w
alkoholu. Lokal był jedną z legend miasta i szkoda, że teraz pozostał
wyłącznie po nim szyld na ścianie kamienicy...

Śladami polskości Lwowa

Z wiedzając Lwów, należy bezwzględnie pamiętać o


podstawowej zasadzie bezpieczeństwa. Sygnalizacja świetlna i
przejścia dla pieszych we Lwowie (tak jak na całej Ukrainie) mają
znaczenie czysto umowne. Piesi przekraczają jezdnie w najbardziej
nieprawdopodobnych miejscach, a kierowcy nie zwracają uwagi na
oznakowanie. Z przejść dla pieszych korzystają tylko cudzoziemcy
albo dziwacy. I spacerując po mieście, warto, szczególnie
przekraczając jezdnie, mieć oczy dookoła głowy.
Niedaleko od rynku znajduje się najważniejsze miejsce dla ka-
tolików na zachodniej Ukrainie. To katedra łacińska we Lwowie –
siedziba metropolity i szczególne miejsce dla naszych rodaków. Bez
względu na wyznawany światopogląd, warto tu przyjść na mszę
odprawianą w języku polskim. Trudno ukryć wzruszenie, kiedy w
historycznym wnętrzu świątyni jest odprawiana liturgia po polsku.
Świątynię ufundował Kazimierz Wielki, ale budowa ciągnęła się
przez ponad sto lat (konsekracja w 1481 roku). W latach 1760-1778
gmach przebudowano w stylu rokokowym, wówczas pojawiła się
charakterystyczna sylwetka z dwiema nieproporcjonalnymi wieżami.
Przyznam, że widok na budowlę jest niecodzienny, nie widziałem
nigdy wcześniej kościoła, który miałby dwie wieże o tak różnej
wysokości, flankujące fasadę. Jedna z nich (południowa) nie została
nigdy ukończona i nie otrzymała rokokowego hełmu. Przebudowę
świątyni finalizowano jednak już po I rozbiorze Polski, kiedy Lwów
znalazł się w granicach Austrii.
Katedra łacińska we Lwowie (widok z wieży ratuszowej)
Remont i przebudowa katedry były koniecznością, u schyłku
epoki saskiej stan techniczny kościoła groził bowiem katastrofą.
Zawilgocone, przeciążone mury, wnętrze przepełnione dziesiątkami
ołtarzy, stalli i nagrobków. Zlikwidowano żebra po sklepieniach,
prostowano gotyckie łuki, zburzono pięć kaplic (m.in.
Domagaliczów i Szolc-Wolfowiczów), wzniesiono kilka nowych
(Zamoyskiego i Świętych Polskich). W miejsce starych ołtarzy
wstawiono osiemnaście nowych, rzeźby do ołtarza głównego wy-
konał Maciej Polejowski, jego autorstwa są również figury ewan-
gelistów. Autorem stiukowych aniołów nad wejściami do kaplic był
Jan Obrocki, a fresków o tematyce maryjnej – Stanisław Stroiński.
Przebudowa świątyni spotkała się z gwałtownymi protestami
rodzin fundatorów usuwanych kaplic i ołtarzy. Doszło nawet do
procesu sądowego i spór załagodziła dopiero mediacja kurii
rzymskiej. W 1802 roku wykonano nową, kutą ambonę, a w 1839
roku zamontowano neogotyckie organy autorstwa Romana
Ducheńskiego. Wnętrze ozdobiły przepiękne witraże najlepszych
polskich artystów z Janem Matejką, Józefem Mehofferem i Tade-
uszem Popielem na czele.
Od wejścia do katedry uwagę przyciąga ołtarz główny – ba-
rokowe dzieło Macieja Polejowskiego (autora projektu przebudowy
całego gmachu). Wspaniałe, białe posągi ewangelistów otaczają
niszę, w której zawieszono kopię obrazu Matki Boskiej Łaskawej.
Oryginał został po II wojnie światowej wywieziony do Lubaczowa, a
przed kilku laty trafił na Wawel. Losy tego obrazu są dość
charakterystyczne dla katolickich relikwii na Ukrainie. Nasi rodacy,
zmuszeni do opuszczenia rodzimych stron, zabierali ze sobą
świętości, aby nie uległy zniszczeniu i profanacji. Podróżując po
Ukrainie, w wielu miejscach spotkamy kopie obrazów otaczanych
kultem, których oryginały znajdują się obecnie w różnych kościołach
Polski.
1 kwietnia 1656 roku w katedrze odbyły się słynne „śluby
lwowskie” Jana Kazimierza. Przybyły z wygnania monarcha oddał
siebie i kraj pod opiekę Matki Boskiej, przyrzekając poprawić los
mieszczan i chłopów. Henryk Sienkiewicz na stronach Potopu w
mistrzowski sposób przedstawił uroczystość:
„– Wielka człowieczeństwa boskiego Matko i Panno! Ja, Jan
Kazimierz, Twego Syna, Króla królów i Pana mojego, i Twoim
zmiłowaniem się król, do Twych najświętszych stóp przychodząc tę
oto konfederację czynię: Ciebie za Patronkę moją i państwa mego
Królową dzisiaj obieram. Mnie, Królestwo moje Polskie, Wielkie
Księstwo Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie,
Inflanckie i Czernihowskie, wojsko obojga narodów i pospólstwo
wszystkie Twojej osobliwej opiece i obronie polecam – Twojej
pomocy i miłosierdzia w teraźniejszym utrapieniu królestwa mego
przeciwko nieprzyjaciołom pokornie żebrzę...
Tu padł król na kolana i milczał chwilę, w kościele cisza ciągle
trwała śmiertelna, więc wstawszy tak dalej mówił:
– A że wielkimi Twymi dobrodziejstwy zniewolony, przymu-
szony jestem z narodem polskim do nowego i gorącego Tobie słu-
żenia obowiązku, obiecuję Tobie, moim, ministrów, senatorów,
szlachty i pospólstwa imieniem. Synowi Twemu Jezusowi Chry-
stusowi, Zbawicielowi naszemu, cześć i chwałę przez wszystkie
krainy królestwa polskiego rozszerzać, czynić wolą, że gdy za
zlitowaniem Syna Twego otrzymam wiktorię nad Szwedem, będę się
starał, aby rocznica w państwie mym odprawiała się solennie do
skończenia świata rozpamiętywaniem łaski boskiej i Twojej, Panno
Przeczysta!
Tu znów przerwał i klęknął. W kościele uczynił się szmer, lecz
głos królewski wnet go uciszył i choć drżał teraz skruchą, wzru-
szeniem, tak dalej mówił jeszcze donośniej:
– A że z wielkim żalem serca mego uznaję, dla jęczenia w opre-
sji ubogiego pospólstwa oraczów, przez żołnierstwo uciemiężonego,
od Boga mego sprawiedliwą karę przez siedem lat w królestwie
moim różnymi plagami trapiącą nad wszystkich ponoszę, obowiązuję
się, iż po uczynionym pokoju starać się będę ze stanami
Rzeczypospolitej usilnie, ażeby odtąd utrapione pospólstwo wolne
było od wszelkiego okrucieństwa, w czym, Matko Miłosierdzia,
Królowo i Pani moja, jakoś mnie natchnęła do uczynienia tego
wotum, abyś łaską miłosierdzia u Syna Twego uprosiła mi pomoc do
wypełnienia tego, co obiecuję.
Słuchało tych słów królewskich duchowieństwo, senatorowie,
szlachta, gmin. Wielki płacz rozległ się w kościele, który naprzód w
chłopskich piersiach się zerwał i z onych wybuchnął, a potem stał się
powszechny. Wszyscy wyciągnęli ręce ku niebu, rozpłakane głosy
powtarzały: »Amen! amen! amen!«, na świadectwo, że swoje
uczucia i swoje wota ze ślubem królewskim łączą. Uniesienie
ogarnęło serca i zbratały się w tej chwili w miłości dla Rze-
czypospolitej i jej Patronki. Za czym radość niepojęta jako czysty
płomień rozpaliła się na twarzach, bo w całym tym kościele nie było
nikogo, kto by jeszcze wątpił, że Bóg Szwedów pogrąży”[6].
Pan Bóg Szwedów pogrążył, a Jan Kazimierz słowa nie dotrzy-
mał. Nie on pierwszy i nie ostatni z władców Polski...
Nawy boczne otaczają kaplice, z których najpiękniejsza jest
renesansowa kaplica Kampianów (pierwsza po lewej stronie od
wejścia). Przebudowana w latach 1619-1626 z przeznaczeniem na
mauzoleum bogatego patrycjuszowskiego rodu, przyciąga uwagę
wspaniałą dekoracją rzeźbiarską. Postaciom świętych Piotra i Pawła
z czerwonego marmuru nadano rysy twarzy Pawła i Marcina
Kampianów, a jak często w takich wypadkach bywało, droga od
wywyższenia do upadku rodu okazała się dość krótka.
Kaplica Kampianów (fot. roweromaniak)
Rodzina pochodziła z Koniecpola w okolicach Częstochowy. W
połowie XVI wieku we Lwowie osiedlił się Paweł Kampian – znany
lekarz i przedsiębiorca. Szybko dorobił się ogromnego majątku, a
ukoronowaniem jego kariery było stanowisko burmistrza. Skutecznie
pomnażał majątek, udzielał nawet miastu pożyczek pod zastaw
młynów miejskich. Jego syn Marcin także został burmistrzem i
rozwinął system pożyczek dla miasta do granic absurdu, przejmując
znaczną część gruntów miejskich. Bezkarnie łupił Lwów i jego
mieszkańców, nie gardząc nawet takimi zyskami, jak kafle z pieców,
ule czy drzewa owocowe przesadzane do własnych sadów. Co tu
zresztą mówić o ulach czy drzewach, skoro Marcin Kampian
zatrzymywał nawet zużyte siekiery i nakazywał przerabiać je na
zawiasy do drzwi we własnych budynkach. W efekcie
skomplikowanego procesu sądowego został ostatecznie odsunięty od
władzy i pozbawiony praw miejskich. Niebawem zmarł, a jego syn
stanął przed kolejnym problemem. Do miasta przybyli wysłannicy
hetmana Koniecpolskiego, żądając wydania całego majątku rodziny
– podobno Kampianowie pochodzili od pańszczyźnianego chłopa
zbiegłego z dóbr hetmana. Jan Chryzostom (syn Marcina) musiał
okupić się ogromną kwotą (trzykrotnie przewyższającą słynną
pożyczkę pod zastaw młynów), a rodzina nie powróciła już do
dawnego znaczenia.

Kaplica Boimów
Tuż przy katedrze zachował się jeden z najcenniejszych zabyt-
ków Lwowa – kaplica Boimów. To prawdziwa perła architektury,
fantastyczny przykład manieryzmu (późnego renesansu), wybu-
dowana w latach 1609-1615 na zamówienie zamożnych sukienników
Jerzego i Pawła Boimów. Przepiękna dekoracja rzeźbiarska fasady
zapowiada cudowne wnętrze i na pewno nikt tam nie dozna zawodu:
bogato rzeźbiony ołtarz i wspaniałe wyobrażenia proroków, ojców
Kościoła i aniołów w kopule (36 kasetonów). Szkoda tylko, że
kaplica jest udostępniana turystom wyjątkowo nieregularnie, a w
sezonie zimowym oficjalnie pozostaje zamknięta. Ale niewielka
opłata (kilka hrywien) spowoduje, że będzie można ją zwiedzić.
Należy tylko powędrować do Lwowskiej Galerii Sztuki przy
Stefanyka 3, a w sezonie również na miejscu można znaleźć kogoś z
kluczem.
W niewielkiej odległości od katedry, na placu Mickiewicza,
wznosi się pomnik wieszcza przewyższający znacznie popularnością
monumenty z Warszawy czy Krakowa. Autorem pomnika był Antoni
Popiel – dzieło odsłonięto w 1904 roku. Niegdyś uważano to miejsce
za centralny punkt miasta i trudno byłoby chyba znaleźć zakochaną
lwowską parę, która nie umawiała się tutaj. Obecnie chętnie
fotografują się pod pomnikiem turyści, bez względu na narodowość,
a ułatwia to brak łańcuchów zdemontowanych po odzyskaniu
niepodległości przez Ukrainę. Monument przetrwał wszystkie
zawirowania historii XX stulecia i nigdy nie został usunięty ani
zniszczony, i stoi w tym samym miejscu od ponad stu lat.
Inną atrakcją okolicy jest „główny mebel w salonie miasta” –
charakterystyczną fasadę hotelu George (Żorż) łatwo można
zlokalizować na skraju placu. Swój obecny wygląd budowla za-
wdzięcza przebudowie z 1901 roku w duchu wiedeńskiej secesji.
Liczba znanych osób, które zatrzymywały się w hotelu, jest nie-
zwykle długa i chyba tylko warszawski Bristol mógłby się z nim
równać. Kto tu nie nocował? Balzak, Liszt, Paganini, Bem, Piłsudski,
Franciszek Józef I, Ravel, Sartre. Z balkonu hotelu swoim
zwyczajem śpiewał zebranym lwowianom Kiepura podczas
triumfalnej wizyty w mieście.
W hotelu zatrzymał się niegdyś szach perski, ale najwięcej za-
mieszania uczynił pewien sprytny oszust podający się za następcę
tronu jednego z indyjskich księstw. Salomon Justyn Balsamin (tak
się przedstawiał) pojawił się w mieście latem 1815 roku, opowia-
dając, że zbiegł z rosyjskiej niewoli. Moskale mieli go obedrzeć z
kosztowności, strojów i służby, zatem łaskawie przyjął pomoc
lwowskich mieszczan. Rezydował w hotelu, pożyczał pieniądze ile
się dało i od kogo się dało, opowiadał, iż czeka na transport złota od
swojego ojca – króla Arakanu. W zamian za utrzymanie oszust
nadawał ordery: „Białego Słonia”, „Złego Tygrysa” i tym podobne o
abstrakcyjnych nazwach. Kiedy jego długi sięgnęły niebotycznych
rozmiarów, zniknął z dnia na dzień i do dzisiaj nie ustalono, kim był
naprawdę.

Pomnik Mickiewicza
Prospekt Swobody od placu Mickiewicza do ulicy Łesi Ukrainki
to tzw. Wały Hetmańskie – teren po wyburzonych średniowiecznych
murach miejskich. W Krakowie na miejscu dawnych fortyfikacji
zlokalizowano Planty, a we Lwowie dwa reprezentacyjne bulwary
miasta (od strony wschodniej Wały Gubematorskie – ulica Pidvalna).
Do schyłku XIX stulecia środkiem obecnego prospektu płynęła
rzeczka Pełtew, ale zamurowano ją ze względów higienicznych,
zamieniła się bowiem w cuchnący ściek, co groziło wybuchem
epidemii, o wątpliwych walorach estetycznych nie wspominając.
Prospekt dzisiaj jest jedną z wizytówek miasta, a w dni wolne od
pracy (i przy dobrej pogodzie) zamienia się w wielki salon gry w
szachy i warcaby. Dziesiątki mężczyzn pochylonych nad planszami
sprawia wrażenie dobrze zadomowionych. Przypuszczam, że od lat
zajmują te same ławki przy chodnikach łączących obie ulice
bulwaru.
Prospekt Swobody zamyka od północy budynek Teatru Wiel-
kiego, czyli Państwowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu
imienia Iwana Franki. Gmach zbudowano w latach 1897-1900
według projektu Zygmunta Gorgolewskiego. Budowla do dzisiaj
oszałamia przepychem: bogato zdobiona fasada, zwieńczona
uskrzydlonymi postaciami Dramatu i Muzyki, z Geniuszem w
środku. Monumentalną lodżię ponad portalem flankują alegorie
Komedii i Tragedii oraz tympanon z rzeźbami Antoniego Popiela.
Początki działalności zawodowego teatru we Lwowie sięgają
sierpnia 1794 roku, kiedy to na pięć lat osiadł w mieście Wojciech
Bogusławski. W Ogrodzie Jabłonowskich powstała scena plenerowa
z widownią na 3000 miejsc, a Bogusławski dbał o repertuar. W
programie były m.in. sztuki Moliera i Szekspira (w przeróbkach) –
pierwszego polskiego Hamleta wystawiono w 1798 roku, w
przekładzie Bogusławskiego z niemieckiej adaptacji Schrödera.
Przez następne trzydzieści lat miejscową sceną zarządzał jego
współpracownik i uczeń, Jan Nepomucen Kamiński. To w jego ręce
złożył w 1816 roku swoją pierwszą komedię nieznany bliżej były
oficer napoleoński i ziemianin z okolic Lwowa. Kamiński dostrzegł
talent w młodym autorze i po przeróbkach (i po zgodzie cenzury) w
rok później wystawił sztukę. Tym utworem była Intryga na prędce, a
autorem – Aleksander Fredro[7].
U schyłku lat trzydziestych XIX stulecia lwowska scena teatralna
doczekała się kolejnego męża opatrznościowego – hrabiego
Stanisława Skarbka. Arystokrata uzyskał odpowiedni przywilej od
władz austriackich i kierowana przez niego fundacja wybudowała
przy dzisiejszej ulicy Łesi Ukrainki 1 profesjonalny gmach teatralny.
Budynek uchodził za jeden z najnowocześniejszych w Europie, a
pojemność widowni (1430 osób) dawała mu prymat na kontynencie.
Na inaugurację 28 marca 1842 roku wybrano komedię Fredry
Śluby panieńskie. Właściciel budynku i autor stali się przyczyną
niewybrednych żartów, a mieszczanie lwowscy mieli o czym
plotkować. Panowie związani byli ze sobą poprzez Zofię Jabło-
nowską – byłą żonę Skarbka i aktualną Fredry.
Nie było ważniejszego artysty w Polsce, który nie występowałby
na tej scenie: Davison, Hubertowa, Rychter, Królikowski,
Modrzejewska, Hoffmanowa, Zboiński, Zamoyski, Kwieciński,
Rapacki, Marcello, Wisnowska, Fiszer. Przez budynek przeszły całe
pokolenia widzów – w gmachu odbyło się dwadzieścia dwa tysiące
przedstawień, a atmosferę miejsca można odnaleźć na stronach
Bezgrzesznych lat Kornela Makuszyńskiego[8].

Opera we Lwowie
4 października 1900 roku odbyła się inauguracja nowo wy-
budowanego Teatru Wielkiego (wówczas nosił nazwę Teatru
Miejskiego). Uroczystość zaszczycili goście honorowi: Henryk
Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki, prezydent
miasta Małachowski, namiestnik Piniński, marszałek krajowy
Badeni. Poświęcenia gmachu dokonał lwowski arcybiskup katolicki
obrządku ormiańskiego Izaak Mikołaj Isakowicz (stolice dwóch
pozostałych obrządków katolickich pozostawały nieobsadzone) w
obecności pastora Grafla i rabina Caro.
Interesujący był program inauguracyjnego wieczoru. Wystawio-
no: Baśń nocy świętojańskiej do słów Jana Kasprowicza i muzyki
Seweryna Bersona, operę Władysława Żeleńskiego Janek (specjalnie
skomponowaną na tę okazję) oraz komedię Fredry Odludki. Dyrekcję
instytucji powierzono Tadeuszowi Pawlikowskiemu[9].
Opera lwowska szybko zdobyła uznanie. W styczniu 1925 roku
oficjalnie zadebiutował tutaj nikomu nieznany tenor – Jan Kiepura.
Usunięty za niesubordynację z chóru opery warszawskiej, debiutował
we Lwowie w Fauście Gounoda i sukces, który osiągnął, stał się dla
niego początkiem wielkiej kariery. Na tutejszej scenie występowali
najwybitniejsi artyści, o Lwowie nigdy nie zapominał słynny bas –
Adam Didur. Z miastem wiązał się początek jego kariery, którą
umożliwił mu skromny urzędnik kolejowy – Jan Rasp. Kornel
Makuszyński wspominał w Bezgrzesznych latach:
„Po jednym występie Didura we Lwowie, tuż przed wojną, je-
stem z nim w restauracyjnej sali, a on wyciąga z gardła ślicznym
falsetem nadobne arie nieznanej mi opery: wtem wchodzi do sali
jakiś skromny, starszy pan i zdąża ku nam. Didur zrywa się, rzuca się
w stronę siwego pana i na powitanie ściska go czule i całuje w rękę.
– Czy to ojciec? – pytam potem.
– Nie, to nie ojciec – mówi wzruszonym głosem Didur – to
więcej niż ojciec.
I opowiada.
Kiedy byłem mizernym studentem, ślęcząc nad książką, oszu-
kiwałem głód śpiewaniem. Aż tu raz ktoś puka do mnie. To był mój
sąsiad z poddasza, straszny amator śpiewu, biedaczyna, mały
urzędnik kolejowy. Prosi mnie, abym śpiewał. Śpiewam. Wtedy on
mówi:
– Musisz chłopcze jechać do Włoch, bo masz śliczny głos!
– Za co?
– Ja się wystaram!
I wystarał się; sprzedał, co miał, pożyczył, gdzie mógł i wysłał
mnie do Włoch. Lata całe biedował, zanim mi się poszczęściło...
Całe lata...”[10]
W 1912 roku opinią publiczną Lwowa wstrząsnęło zabójstwo
śpiewaczki Janiny Ogińskiej-Szenderowicz. Mordercą okazał się
zamożny lwowski prawnik – Stanisław Lewicki. Adwokat zdobył
względy pięknej artystki, został jej kochankiem, ale nie potrafił
pogodzić się z faktem, że śpiewaczka nie chciała rozwiązać swego
małżeństwa. W porywie zazdrości zastrzelił ją, a skazany na karę
śmierci, nie czekał na egzekucję. W więzieniu przy ulicy Batorego
(dzisiaj Kniazia Romana) zażył truciznę. A ulice lwowskie miały o
czym śpiewać przez najbliższe lata:
Na Batorego, czy wy słyszycie?
W ponurej sali Lewicki stał,
Bo on kochance odebrał życie
Dając z browninga trzykrotny strzał.
Wszak ona mogła przy męża boku
spokojny żywot w zaciszu wieść,
Lewicki groził na każdym kroku,
Zabrał ji zdrowie, mężatki cześć.
Widzisz Lewicki, co miłość moży,
W ciemnej mogile kochanki trup,
Tobie kat na szyje stryczek włoży
szubienicy wnet ujrzysz słup.
Budynek opery można zwiedzić, to wizyta warta polecenia.
Strop westybulu ozdobiono plafonami Stanisława Dębickiego,
zewsząd otaczają zwiedzającego różnobarwne stiuki i złocenia.
Nieprawdopodobnie piękna sala lustrzana i wreszcie to, co naj-
ważniejsze, czyli scena i widownia. Sala widowiskowa upiększona
dziełami Siemiradzkiego, Harasimowicza, Wojtowicza i
Podgórskiego. Szczególnie warta uwagi jest wspaniała kurtyna –
dzieło Henryka Siemiradzkiego Parnas. Drugą, stalową kurtynę
przeciwpożarową ozdobiono panoramą Lwowa autorstwa Szymona
Jasińskiego.
Teatr Wielki stał się centrum życia kulturalnego Lwowa. Przed
wybuchem II wojny światowej w budynku działały trzy sceny:
operowa, dramatyczna i komediowa. O poziomie miejscowej opery
świadczył jej repertuar – jedyne pełne sceniczne wykonanie
Pierścienia Nibelungów Ryszarda Wagnera na ziemiach polskich
odbyło się w 1911 roku we Lwowie. Na następną inscenizację
tetralogii trzeba było czekać aż do lat dziewięćdziesiątych XX
stulecia (Teatr Wielki w Warszawie).
Wspaniałe osiągnięcia stały się udziałem sceny dramatycznej i
komediowej. Tadeusz Pawlikowski stworzył świetny zespół (Irena
Solska, Paulina Wojnowska, Anna Gostyńska, Kazimierz Kamiński,
Ludwik Solski, Karol Adwentowicz). Na deskach teatru lwowskiego
debiutowali znakomici autorzy: Zapolska (również jako aktorka),
Perzyński, Rittner. W 1905 roku odbyła się prapremiera Legendy
Wyspiańskiego, a rok później po raz pierwszy zaprezentowano
widzom Moralność pani Dulskiej Zapolskiej. Warto pamiętać, że w
oryginalnej wersji akcja komedii toczy się we Lwowie. Niestety,
zmiany polityczne po 1939 roku wymusiły przeniesienie wydarzeń
do Krakowa, a wspaniała ekranizacja Wajdy w serialu Z biegiem lat,
z biegiem dni dopełniła reszty. I dlatego Felicjan Dulski pod okiem
swojej straszliwej małżonki oddaje się symulacji spacerów na kopiec
Kościuszki, a nie na Wysoki Zamek![11]

Rodzinne miasto Hemara i Lema

Na wysokości hotelu George od prospektu Swobody w


kierunku zachodnim odchodzi ulica Hnatiuka nosząca
przed wojną nazwę Jagiellońskiej. Pod numerem jedenastym za-
chowała się kamienica, gdzie na II piętrze, 6 kwietnia 1901 roku,
urodził się Marian Hemar.
Serce się z dala
trudzi Szuka Cię
w dali znów
O, miasto beztroskich ludzi,
Rozśpiewanych, pogodnych słów...
Tyle jest gwiazd,
Tyle jest miast,
Wszędzie dobrze i źle po połowie,
Idź w świat, gdzie chcesz!
Rób, co umiesz, jak wiesz!
Lecz jak kochać się – to we Lwowie!
... Muzyka gra, w sercu łka...
Chcesz szczęśliwym być – wróć do Lwowa!
Wszędzie jest dość bezcennej okazji
Do uśmiechów, do łez, do bezsennej fantazji...
Tyle jest miast!
Tyle jest gwiazd! Lata płyną i srebrzy się głowa...
Idź w świat, gdzie chcesz!
Rób, co umiesz, jak wiesz!
Chcesz szczęśliwym być – wróć do Lwowa![12]
Poeta, autor piosenek, dramatopisarz i tłumacz w jednej osobie,
studiował w rodzinnym mieście medycynę i filozofię, ale szybko
odnalazł prawdziwe powołanie. Po zakończeniu nauki wyjechał na
trzy miesiące do Włoch, skąd przesyłał korespondencje do „Gazety
Porannej”. W felietonach więcej było tęsknoty za rodzinnym
miastem niż opisów Italii, a miłość do Lwowa udowodnił, biorąc
osobisty udział w walkach z Ukraińcami w latach 1918-1920. Ale
chociaż na zawsze pozostał lwowiakiem, to kariera artysty miała
swoje prawa – Hemar w 1925 roku przeprowadził się do Warszawy.
Pracował jako kierownik literacki kabaretów: Qui Pro Quo, Banda i
Cyrulik Warszawski, wraz z Tuwimem, Lechoniem i Słonimskim
pisał bardzo popularne szopki polityczne. Był również
współpracownikiem „Wiadomości Literackich” i „Wiadomości”,
przez pewien czas był dyrektorem teatru Nowa Komedia.
Klęska wrześniowa oznaczała dla Hemara emigrację – był po-
chodzenia żydowskiego, a jako autor piosenki Ten wąsik (wyko-
nywanej przez Ludwika Sempolińskiego) na kilka miesięcy przed
wojną wywołał oficjalną interwencję ambasadora Niemiec. Przez
Rumunię, Palestynę i Egipt dotarł do Londynu, w Anglii prowadził
kabaret Orzeł Biały i Teatr Hemara. Po wojnie deklamował przed
mikrofonami Radia Wolna Europa adresowane do kraju wiersze
satyryczno-polityczne i w efekcie całąjego twórczość objął zapis
cenzury. Do końca życia tęsknił za ukochanym Lwowem, nie po-
wrócił do rodzinnego miasta nawet po śmierci w 1972 roku.
Przeszedł jednak do historii jako człowiek, któremu „Bóg po-
wierzył humor Polaków” – autor ponad 3000 piosenek, setek
wierszy, kilkunastu sztuk i słuchowisk radiowych. Zajmował się
przekładami poetyckimi (sonety Szekspira, ody Horacego), był
autorem wielu utworów teatralnych. Nie gardził również prozą: pisał
reportaże, felietony, eseje, krytyki literackie. A chociaż w rodzinnym
mieście spędził tylko pierwsze dwadzieścia cztery lata życia, to w
pamięci został jako niezrównany piewca urody Lwowa.
My jesteśmy z polskiej Florencji,
Z miasta siedmiu pagórków fiesolskich,
Z miasta muzyki, inteligencji,
I najpiękniejszych kobiet polskich,
Z miasta talentów, ideałów,
Temperamentów i błyskawic.
Marian Hemar był bliskim kuzynem innego sławnego lwowiaka
– Stanisława Lema (matka Hemara i ojciec Lema byli rodzeństwem).
Autor niezapomnianych Dzienników gwiazdowych przyszedł na
świat dwadzieścia lat po poecie, w istniejącej do dzisiaj kamienicy
przy Brajerowskiej 4.
Po zajęciu Lwowa przez Rosjan nie został przyjęty na
politechnikę z powodu „burżuazyjnego” pochodzenia (był synem
cenionego laryngologa), wobec czego rozpoczął studia medyczne.
Podczas okupacji niemieckiej ukrywał się z fałszywymi
dokumentami, a w 1945 roku osiadł wraz z rodziną w Krakowie. Do
Lwowa już więcej nie przyjechał:
„Kiedy bywałem w Moskwie jako popularny w Związku
Sowieckim autor, proponowano mi, że jeśli tylko zechcę – mogę
odwiedzić Lwów... ja jednak nie chciałem. Tłumaczyłem, że czuję
się tak, jakbym miał bliską sobie kobietę, którą ktoś porwał. Teraz
ona ma inne życie, ma nawet dzieci z tym drugim – po co ją
odwiedzać? To by zanadto bolało”[13].
Ale nigdy nie zapomniał swojej lwowskiej młodości, spacerów
po Wysokim Zamku:
„Tym, czym dla chrześcijanina niebo, był dla każdego z nas
Wysoki Zamek. Chodziło się tam, kiedy wypadała jakaś lekcja
wskutek nagłej niedyspozycji profesora (...). Nie było to miejsce dla
wagarujących, jako nazbyt niebezpieczne, w alejkach, między
ławkami i drzewami można by spotkać któregoś z wychowawców –
dezerterom służyły raczej wykroty Kaiserwaldu, okolice pod Górą
Piaskową tam zapadali bezpiecznie w chaszczach paląc do syta
rarytasy śląskie lub junaki – natomiast na Wysokim Zamku
przechadzaliśmy się głośno, hałaśliwie, w słodkiej aureoli legalnego
próżniactwa”[14].
Pewien ukraiński wielbiciel Lema po przeczytaniu Wysokiego
Zamku odnalazł kamienicę przy Brajerowskiej, obfotografował ją z
zewnątrz i od środka, a następnie wysłał zdjęcia pisarzowi.
„Nagle ze wzruszeniem zobaczyłem sufit ze stiukami w formie
dębowych liści i żołędzi – najwcześniejszy z zapamiętanych przeze
mnie obrazów, oglądany kiedyś z dziecinnego łóżeczka”[15].
Pozycja Lema na rynku wydawniczym zadecydowała, że (po-
mimo zastrzeżeń cenzury) w 1967 roku ukazał się Wysoki Zamek –
piękna, autobiograficzna książka o Lwowie. To obok opowiadań
Parandowskiego z cyklu Zegar słoneczny (i Niebo w płomieniach)
jedyna publikacja o polskiej przeszłości miasta wydana w czasach
PRL.
„Do domu wracało się z ogrodu albo prosto, albo drogą okrężną
przez plac Smolki, z jego kamienną osobą pośrodku; a to w tym celu,
aby w sklepie Orensteina kupić owoców albo nawet wiśniowy
kompot w blaszanej puszce, który był rzadkim rarytasem. Na wy-
stawie leżały zawsze piramidy rumianych jabłek, pomarańcze i ba-
nany z owalną nalepką opatrzoną napisem »Fyffes«. Zapamiętałem
to słowo, ale nie wiem, co by mogło znaczyć. Troszkę dalej, gdzie
zaczynała się już ulica Jagiellońska, było kino »Marysieńka«.[...] Z
placu Smolki szło się przez Podlewskiego, ulicą nieciekawą a potem
przez małe uliczki, Szopena i Moniuszki, gdzie silny zapach kawy z
palami zwiastował już, że zaraz ukaże się nasza kamienica. Żelazna
brama była czarna i ciężka, dalej – kamienne stopnie. Tylnymi
schodami, tymi kuchennymi, nie należało chodzić. Były spiralne,
więc bardzo kręte, i wydawały głuchy blaszany pogłos”[16].
Książka Lema jest jednym z piękniejszych portretów między-
wojennego Lwowa w polskiej literaturze – jej tytuł to symbol miasta,
grodu Lwa ze wzgórzem z ruinami zamku dominującego nad
centrum. To fascynująca opowieść o dzieciństwie i młodości,
wyprawa w zaułki dawnego miasta i do umysłu pisarza, do czasów II
Rzeczypospolitej przekształconych przez emocje okresu
dojrzewania.

Lwowska nauka

L wów zapisał się również w dziejach polskiej nauki, na tutej-


szych uczelniach wykładali i prowadzili badania najwybitniejsi
polscy uczeni. Trudno zresztą wymienić wszystkie słynne nazwiska z
grodu nad Pełtwią: Rudolf Weigl, Szymon Askenazy, Oswald
Balzer, Jan Kasprowicz, Fryderyk Papée, Kazimierz Twardowski,
Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, Tadeusz
Wojciechowski, Tadeusz Sinko, Kazimierz Ajdukiewicz, Leon
Chwistek, Eugeniusz Romer, Włodzimierz Twardowski, Wojciech
Kętrzyński, Benedykt Dybowski. Większość z nich związana była z
Uniwersytetem im. Jana Kazimierza, który od 1923 roku zajmował
gmach dawnego Sejmu Galicyjskiego.
Fasada budynku powstała w stylu wiedeńskiej secesji – zadzi-
wiającym połączeniu neobaroku, neorenesansu z klasycyzmem. O
dawnym przeznaczeniu gmachu przypomina ozdobna attyka z
alegoryczną kompozycją Duch opiekuńczy Galicji Tadeusza Rygiera.
Personifikacją prowincji jest postać w centrum, kobieta po lewej
uosabia Wisłę, mężczyzna po prawej – Dniestr. W dolnej
kondygnacji portyku dwie grupy rzeźb przedstawiają Prawdę i
Oświatę, nad lodżią umieszczono Miłość, Sprawiedliwość, Prawdę i
Wiarę. Nie dziwnego, że w otoczeniu takich alegorii pracowały
nieprzeciętne umysły.
Warto wygospodarować kilka hrywien i wejść po południu do
wnętrza budynku. W auli uczelni (dawnej sali posiedzeń sejmu)
wisiały niegdyś płótna Jana Matejki: Unia Lubelska i Konstytucja 3
maja. Malowidła ocalały z wojennej pożogi, ale polska uczelnia
zakończyła działalność wraz z nadejściem Sowietów, obecnie w
gmachu znajduje się ukraiński uniwersytet im. Iwana Franki.

Ossolineum
Z dziejami polskiej nauki nierozerwalnie związana jest inna
lwowska instytucja. Fundacja pod nazwą Zakład Narodowy im.
Ossolińskich została utworzona w 1817 roku przez Józefa Mak-
symiliana hrabiego Ossolińskiego (1748-1826). Ten uczony,
bibliofil, kolekcjoner, członek wieku towarzystw naukowych i
prefekt biblioteki cesarskiej w Wiedniu, postanowił założyć in-
stytucję, która miała pomóc polskiemu narodowi w zachowaniu
tożsamości. Uznał, że najlepszym sposobem będzie powołanie
placówki biblioteczno-muzealnej, która przypominałaby Polakom ich
wielką historię.
Zgodnie z wolą założyciela, fundacja miała się składać z kolekcji
ofiarowanych przez hrabiego oraz drukami. Arystokrata pamiętał
również o zabezpieczeniu finansowym instytucji, przekazując
majątki ziemskie mające służyć jej utrzymaniu.
Józef Ossoliński nakłonił do współpracy polskie elity intelek-
tualne i finansowe. Rozpoczął współpracę z księciem Henrykiem
Lubomirskim – znakomitym znawcą i kolekcjonerem dzieł sztuki.
Zbiory rodziny Lubomirskich trafiły do Lwowa (wśród nich były
obrazy Albrechta Dürera i Rembrandta). W zamian Lubomirscy
uzyskali zwierzchnictwo nad fundacją obejmując dziedziczne
stanowisko kuratora literackiego[17]. Ossoliński nie dożył chwili
rozpoczęcia działalności fundacji. Zmarł w 1826 roku w Wiedniu, a
zbiory zapisane Zakładowi zostały przewiezione do Lwowa.
Klasycystyczny pałac (ul. Stefanyka 2), mieszczący siedzibę
fundacji, wzniesiono w pierwszej połowie XIX stulecia na terenie
dawnych zabudowań kościoła i klasztoru Karmelitanek Trze-
wiczkowych. Budową kierowało kilku architektów, a jednym z nich
był późniejszy bohater Polski i Węgier – Józef Bem. Po II wojnie
światowej miejscowe władze postarały się o nadanie budowli
ukraińskiego charakteru. W latach 80. wmurowano płytę
upamiętniającą trzech przedstawicieli ukraińskiego odrodzenia
narodowego – Szaszkewycza, Wahyłewycza i Hołowackiego, czyli
tzw. Ruską Trójcę. Przed wejściem głównym ustawiono również
pomnik innego ukraińskiego poety – Stefanyka. W zbiorach
dzisiejszej placówki najcenniejszymi eksponatami są jednak
woluminy związane z kulturą polską które po zakończeniu wojny nie
zostały przewiezione do Wrocławia. Ocenia się, że ponad 70%
najcenniejszych zbiorów pozostało nad Pełtwią[18].
Ossolineum szybko stało się prężnym ośrodkiem nauki i kultury.
W jego murach odbywały się doroczne spotkania naukowe,
urządzano wieczory literackie i koncerty. Podjęto prace edytorsko-
wydawnicze, które zaowocowały m.in. reedycją Słownika języka
polskiego Samuela Bogumiła Lindego.
W miejscowej oficynie wydawniczej publikowano rozprawy z
historii piśmiennictwa polskiego, prace krytyczne. Ogromną rolę
odegrał druk podręczników – zakład posiadał przez pewien czas
wyłączność na terenie Galicji.
Rozkwit działalności Ossolineum przypadł na lata międzywo-
jenne. Niestety, po 1939 roku stowarzyszenie straciło swój polski
charakter, chociaż zbiory nie ucierpiały. Ogromna w tym zasługa
kustosza Mieczysława Gębarowicza, który po objęciu stanowiska
całkowicie poświęcił się misji ratowania zasobów Ossolineum dla
narodu polskiego. Kiedy na początku 1944 roku władze okupacyjne
zarządziły ewakuację zbiorów do Krakowa, Gębarowicz wykorzystał
sytuację dla własnych planów. Wiosną 1944 roku część
najcenniejszych zbiorów trafiła do magazynów Biblioteki
Jagiellońskiej, skąd po kilku miesiącach została wywieziona na
Śląsk. Tam, tuż po zakończeniu wojny, zostały odnalezione i
przekazane do Wrocławia, gdzie w 1947 roku reaktywowano
instytucję. W tym też czasie z Lwowa przekazano kolejną część
zasobów Ossolineum (ponad 217 000 woluminów) jako „dar narodu
ukraińskiego”(sic!!!)[19].
Niestety, praktycznie przez cały okres PRL Zakład im. Osso-
lińskich we Wrocławiu nie utrzymywał współpracy ze swoim
lwowskim odpowiednikiem (Biblioteką im. Stefanyka). Zmiana
sytuacji nastąpiła dopiero wraz z przemianami politycznymi i
ustrojowymi. Obecnie pojawia się szansa na wymianę części zbiorów
(we Wrocławiu znalazło się dużo eksponatów ukraińskich), a na
razie odbywa się katalogowanie i skanowanie. Reszta zależy od
dobrej woli zarządów obu instytucji oraz władz samorządowych i
państwowych.

Księga Szkocka

N ajwiększą sławę miastu nad Pełtwią przynieśli jednak mate-


matycy skupieni wokół genialnego Stefana Banacha. Przy
prospekcie Szewczenki pod numerem 27, w kamienicy utrzymanej w
stylu angielskiego modernizmu, mieściła się w okresie
międzywojennym słynna kawiarnia Szkocka. To był prawdziwy
ewenement na skalę światową – lokal, który przeszedł do dziejów
światowej matematyki, informatyki, filozofii, a nawet badań nad
bronią jądrową.
Szkocka była kawiarnią jakich wiele we Lwowie, a sławę za-
wdzięcza grupie matematyków, którzy obrali ją za swoją główną
siedzibę. W pierwszych dekadach XX stulecia życie kawiarniane
osiągnęło apogeum, stoliki okupowali poeci, pisarze, malarze,
naukowcy. Niejeden z ówczesnych dziennikarzy szczycił się faktem,
że nigdy w życiu nie napisał artykułu w innym miejscu niż
kawiarnia.
Dziennikarz i aktor lwowski Jan Mayen opisywał Szkocką tuż po
remoncie w 1935 roku:
„W gruncie rzeczy niewiele tu zmieniono. Ale podłoga, stoły,
krzesła, lustra, nowe jasne tapety i nową skórą obite stare kanapki
odczyszczone, odświeżone, wyglansowane – promienieją radosnym
blaskiem. I taki sam radosny blask bije z twarzy zarządców i
kelnerów, odprasowanych, chemicznie wyczyszczonych i
przenicowanych. Nie traktując swych gości na paryski wzór,
podwójnymi konsomacjami, traktują ich bodaj podwójną uprzej-
mością. Serdecznym gratisowym uśmiechem witają powracających
sztamgastów, którzy tygodniami tułać się musieli po obcych sobie
kątkach, a każdego nowego przybysza traktują już z góry jak
przyszłego stałego bywalca.
Swoją drogą niepodobna przewidzieć, który z dzisiejszych gości
będzie tutaj stale uczęszczał. Na oko każdy nadaje się na sztamgasta
Szkockiej: była ona bowiem zawsze lokalem o najbardziej
niejednolitej publiczności spośród wszystkich kawiarń lwowskich.
Profesorowie uniwersytetu i zakochane pary, stare plotkarki i
samotni czytelnicy gazet, bibliofile i bilardziści, żydowska
inteligencja i studenci z pobliskiego Domu Akademickiego,
wszystkie stany i sfery, klasy i rasy, wyznania i upodobania żyły tu
zgodnie, nie z sobą wprawdzie, ale obok siebie, wypełniając
przeciętnie połowę sali. Toteż Szkocka była zawsze szczególnie miła
dzięki temu, że nigdy nie było w niej zbyt pełno i nigdy nie było w
niej zbyt pusto. Tak jakoś szczęśliwie wymierzona była jej
pojemność. Wielką część jej publiczności stanowili rozmaici
secesjoniści z sąsiedniej Romy; ci, którzy z tego lub innego powodu
– czasem z samego opozycjonizmu, a czasem wskutek przeludnienia
– opuszczali swe rodzime stoliki w Romie i emigrowali do Szkockiej,
starając się ugruntować sobie tutaj nową, niezależną
egzystencję”[20].
Lwowscy matematycy początkowo również przesiadywali w
Romie, potem przenieśli się do Szkockiej. Miejsce to tak zrosło się z
nimi, że do dzisiaj na określenie Lwowskiej Szkoły Matematycznej
używa się czasem nazwy „Szkoła szkocka”.
Najważniejszą postacią w tym gronie był Stefan Banach – ge-
nialny matematyk, twórca teorii przestrzeni znanej na całym świecie.
Nie przeszkadzał mu gwar kawiarni, najlepiej czuł się we wnętrzu
lokalu, w hałasie i rozgardiaszu snuł najważniejsze teorie, on i jego
koledzy inspirowali się wzajemnie. Początkowo teorie zapisywano
na serwetkach, używano również marmurowych blatów stołów, po
których kreślono kredą lub ołówkiem kopiowym (dawały się łatwo
wycierać).
Stanisław Ulam wspominał po latach:
„W naszych matematycznych rozmowach częstokroć słowo lub
gest bez żadnego dodatkowego wyjaśnienia wystarczały do
zrozumienia znaczenia. Czasem cała dyskusja składała się z kilku
słów rzuconych w ciągu długich okresów rozmyślania. Widz
siedzący przy innym stole mógł zauważyć nagłe krótkie wybuchy
konwersacji, napisanie kilku wierszy na stole, od czasu do czasu
śmiech jednego z siedzących, po czym następowały okresy długiego
milczenia, w czasie których tylko piliśmy kawę i patrzyliśmy
nieprzytomnie na siebie. Tak wytworzony nawyk wytrwałości i
koncentracji, trwającej czasami godzinami, stał się dla nas jednym z
najistotniejszych elementów prawdziwej pracy matematycznej. [...]
Zazwyczaj po sesji matematycznej w kawiarni można było
oczekiwać, że na drugi dzień pojawi się Banach z kilkoma luźnymi
karteczkami, na których szkicował znalezione w międzyczasie
dowody. Czasami zdarzało się, że nie były one w rzeczywistości
kompletne, a nawet poprawne w formie przez niego podanej, a
Mazur był tym właśnie, któremu udawało się je doprowadzić do
naprawdę zadowalającej postaci”[21].
Grupa matematyków najchętniej okupowała stoliki pod oknem,
doprawdy był to niecodzienny widok, gdy kilku starannie ubranych
naukowców dyskutowało nad serwetką pokrytą tajemniczymi
znakami lub, dyskutując zawzięcie, mazało po stole. A brały w tym
udział takie sławy, jak: Stefan Banach, Hugon Steinhaus, Stanisław
Ulam, Władysław Orlicz, Antoni Łomnicki, Stanisław Mazur,
Włodzimierz Stożek.
Stefan Banach
„W tej dusznej salce – pisał Bogusław Bakuła – otoczonej na
szczęście sporej wielkości oknami, rodziły się podstawy nowo-
czesnej matematyki, w której teoria przestrzeni Banacha odgrywa
rolę kluczową. Lecz nie tylko. Stanisław Ulam, współtworząc
amerykańską bombę wodorową, opierał się na poglądach tu właśnie
formułowanych (zbyt odważnych, by mogły zaakceptować je
ówczesne gremia akademickie). Wypijano wielkie ilości czarnej
kawy, wódki i rysowano, liczono. Na serwetkach, marmurowych
blatach stolików. Kiedy jakiegoś wieczoru nie udało się rozwiązać
postawionego problemu, służba wynosiła zapisane kredą blaty
stołów do spiżami i na drugi dzień, przy silniejszej głowie, siadano
znów do rozwiązywania. Nierzadko gorliwa sprzątaczka, widząc
pomazane kredą stoliki, czyściła je złorzecząc pod nosem
bałaganiarskim klientom. Tak przepadła niejedna teoria. Wysuwano
nowe. Sam Banach zapisywał większość swoich pomysłów na
serwetkach. Potem je gubił, niszczył. Z kilku ocalonych powstały
cenne, choć ułamkowe prace uczniów. Za rozwiązanie problemu
przyznawano wspólnie dowcipne nagrody. Tomasz Zieliński,
właściciel Szkockiej, wpadł na pomysł, by postawione teorie, pytania,
zadania zapisywać, aby nie ginęły bezpowrotnie.
Chronił w ten sposób cenne marmurowe blaty, które niszczały
pod naporem kredy i wody. Tak zrodziła się sławna w dziejach
światowej matematyki Księga Szkocka, zeszyt, w którym notowano
zadania i teorie. Między innymi za rozwiązanie »problemu nr 153«
postawionego w 1936 roku przez Stanisława Mazura nagrodą miała
być żywa gęś”[22].
Otrzymał ją dopiero trzydzieści sześć lat później szwedzki ma-
tematyk Per Enflö podczas uroczystości zorganizowanej w War-
szawie, w Centrum Stefana Banacha. Nagrodę (to była naprawdę
żywa gęś!!!) osobiście wręczył Stanisław Mazur.
Księga Szkocka przetrwała wojnę i została udostępniona ma-
tematykom (oryginał znajduje się w posiadaniu mieszkających w
Niemczech potomków Banacha). Doliczono się aż 11 tysięcy
ważnych prac naukowych, które w tytule zawierają sformułowanie
„teoria Banacha”.
„Zatem niewiele tych żywych gęsi, bodaj najcenniejszego ma-
tematycznego wyróżnienia za rozwiązanie zadania wpisanego do
Księgi Szkockiej, przyznano. O wiele mniej niż nagród Nobla. [...]
Zbiór zadań otwierał wpis Stefana Banacha z 1936 roku, a zamykał
problem sformułowany przez Hugona Steinhausa w maju 1941 roku.
[...] Księgę opublikowano, to, co możliwe, rozwiązano, ale
podstawowa część wiedzy tam zawartej jest strzeżona przez nieliczne
umysły zdolne przekroczyć wyśrubowaną skalę trudności. Księga
zawiera teorie i podpowiedzi rozwiązań, których poznanie, być
może, otwiera inne drzwi. Jest księgą władzy, jaką daje dziś
matematyczna wiedza o istocie świata...”[23]
Kawiarnię Szkocką odwiedzali nie tylko matematycy. Lokal
upodobali sobie również filozofowie:
„Po drugiej stronie sali naraz wybucha lekka sprzeczka. Potężny
mężczyzna z białą brodą odpiera w dyskusji argumenty trzech
młodszych adwersarzy. To Kazimierz Twardowski, twórca lwowsko-
warszawskiej szkoły filozoficznej. Wielki filozof, nauczyciel,
moralny autorytet. Wysoki mężczyzna, szczupły, naprzeciw niego, to
Tadeusz Kotarbiński, obok niższy, też z wąsem, Władysław
Tatarkiewicz, a ten, który poruszył emocje Mistrza, to nasz bliższy
znajomy, autor »Das Literarische Kunstwerk« – Roman Ingarden.
Do rozmowy zapewne włączą się młodsi, później wielcy filozofowie,
tacy jak Kazimierz Ajdukiewicz, albo zaledwie studenci, a już
dopuszczani do stolika, jak Izydora Dąbska, Władysław Witwicki.
Tu Twardowski pisał swoje teorie naukowe. [...] Szkoła
Twardowskiego zapewniła ciągłość współczesnej filozofii polskiej i
wpłynęła poważnie na niektóre działy filozofii światowej, choćby
poprzez teorie Tadeusza Kotarbińskiego, Romana Ingardena,
Władysława Tatarkiewicza, Kazimierza Ajdukiewicza, Stanisława
Ossowskiego, Alfreda Tarskiego. Jedno magiczne miejsce, silny
genius loci'; iluż to znakomitych ludzi przebywało w Szkockiej”[24].
Szkocka, podobnie jak Atlas, miała międzynarodowy charakter,
w debatach, żartach i alkoholowych libacjach brali udział Polacy,
Niemcy, Żydzi i Ukraińcy. Pod koniec lat trzydziestych kilkakrotnie
odwiedził Szkocką John von Neumann, późniejszy współtwórca
amerykańskiego programu atomowego. Proponował polskim
matematykom wyjazd do Stanów Zjednoczonych, kilku z nich
(Ulam, Steinhaus, Infeld) wyjechało, Stefan Banach – jeden z
największych polskich uczonych XX wieku, pozostał. Zachowała się
przepyszna relacja z ostatniej wizyty Neumanna w 1937 roku.
Amerykanin wręczył Banachowi czek na jego nazwisko
(podpisany!!!) z wypisaną cyfrą jeden. Wyjaśnił, że resztę zostawia
do uznania profesora, może wpisać dowolną liczbę zer, tyle, ile uzna
za stosowne, aby osiedlić się w Ameryce. Banach stwierdził jednak,
że nie może opuścić Lwowa i pozostał w nim do śmierci. W czasie
okupacji niemieckiej utrzymywał się z karmienia wszy w Instytucie
Weigla. Zmarł na chorobę nowotworową w sierpniu 1945 roku,
pochowano go na cmentarzu Łyczakowskim.
Na parterze kamienicy mieści się obecnie siedziba banku. I
podobnie jak w przypadku Atlasu, można tylko żałować, że nie
funkcjonuje już dawny lokal. A przecież w żadnej chyba kawiarni na
świecie średnia geniuszy umysłowych na metr kwadratowy nie była
tak wysoka...
Grupa matematyków pozostałych we Lwowie przetrwała niemal
w całości okupację sowiecką i niemiecką. Nie można tego powie-
dzieć o innych uczonych z tutejszego uniwersytetu i politechniki. Po
zajęciu miasta przez Niemców, trzydziestu ośmiu naukowców wraz z
rodzinami i znajomymi (wśród nich był Tadeusz Boy-Żeleński
wykładający literaturę francuską i korzystający z gościny
profesorstwa Greków) zostało aresztowanych i rozstrzelanych w
trzech egzekucjach na Wzgórzach Wuleckich w lipcu 1941 roku, co
upamiętnia skromny obelisk z lat dziewięćdziesiątych z dwujęzyczną
listą ofiar tragedii. Przez wiele lat uważano, że w zbrodni brał udział
ukraiński batalion „Nachtigall”, co okazało się jednak świadomą
dezinformacją rosyjską. W lipcu 2011 roku odsłonięto wreszcie
pomnik zbudowany ze składek społecznych z inicjatywy prezydenta
Wrocławia Rafała Dutkiewicza i mera Lwowa Andrija Sadowego.
Nie zawiera jednak żadnego napisu, a symboliką nawiązuje do
przykazania „nie zabijaj”.
W pobliskim szpitalu, gdzie przetrzymywano ofiary przed stra-
ceniem, umieszczono tablicę z irytującym napisem:
„Niemcy w pierwszych dniach wojny zaaresztowali dziesiątki
znanych działaczy nauki, medycyny i kultury Lwowa. Tylko przez
pierwsze 3-4 dni okupacji było rozstrzelanych w różnych miejscach
Lwowa 50 ludzi ze środowiska inteligencji”.
Pierwsze dni wojny? Może dla bolszewików, ale nie dla Po-
laków. Przecież we wrześniu 1939 roku komuniści ze Wschodu
wspólnie z hitlerowcami zniszczyli państwo polskie. Szkoda, że nie
zaznaczono, że wymordowano polską inteligencję, wykładowców z
polskich uczelni.
Przy ulicy Piekarskiej w sali Kolegium Anatomicznego ekspono-
wana jest rzeźba przedstawiająca jedenaście ofiar egzekucji (profe-
sorów medycyny). Kaźń lwowskich naukowców dopiero czeka na
właściwe upamiętnienie, a sporo spraw nie zostało do końca wyja-
śnionych. Wiadomo jednak na pewno, że na liście ofiar znaleźli się
dwaj matematycy z grupy Banacha – Włodzimierz Stożek i Antoni
Łomnicki. A na osobiste polecenie Himmlera rozstrzelano również
innego lwowiaka, Kazimierza Bartla. Były rektor Politechniki
Lwowskiej i były pięciokrotny premier rządu polskiego odmówił
kolaboracji z hitlerowcami i zapłacił za to najwyższą cenę.

Człowiek z Wysokiego Zamku

N ad centrum Lwowa dominuje wzgórze o charakterystycznym


kształcie, znane z dziesiątków zdjęć i reprodukcji. To Wysoki
Zamek – symbol Lwowa i miejsce, w którym rozpoczęła się jego
historia. Na tej górze (413 m n.p.m.) książę Daniel zbudował gród,
który dał początek dzisiejszemu miastu.
Umocnienia Rurykowiczów były drewniane, murowany zamek
powstał dopiero za czasów Kazimierza Wielkiego. Gmach zniszczyli
Kozacy Maksyma Krzywonosa, odbudowany padł ofiarą najazdu
szwedzkiego, a całkowitą ruinę przyniosły mu rządy Austriaków. Do
dzisiaj zachowała się zaledwie jedna ściana budowli, ale nie tylko
najeźdźcy i zaborcy dewastowali twierdzę. Ostateczne zniszczenie
spowodowali sami lwowiacy, usypując na wzgórzu kopiec Unii
Lubelskiej.
W 1859 roku cesarstwo austriackie poniosło klęskę w wojnie z
Francją i utraciło posiadłości w Italii. Sześć lat później kolejna
klęska w starciu z Prusami wykluczyła Austrię z aktywnej polityki
na terenie Niemiec. Politycy wiedeńscy nie mieli wyboru: aby
uchronić państwo przed rozpadem, rozpoczęli jego przebudowę.
Powstała tzw. podwójna monarchia (cesarstwo Austrii i królestwo
Węgier), pozostałe narodowości otrzymały szeroką autonomię.
Polacy z Galicji, uznając zależność od władz z Wiednia, stali się
gospodarzami we własnym kraju.
W 1869 roku przypadała trzechsetletnia rocznica uchwalenia
Unii Lubelskiej. Wówczas hasło usypania kopca rzucił Franciszek
Smolka – późniejszy prezydent parlamentu austriackiego. Pomysł
spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem.
„Dnia 12 sierpnia – pisał Kazimierz Schleyen – po nabożeństwie
u ojców Dominikanów nieprzejrzane tłumy, mimo niepogody,
ruszyły na szczyt góry, gdzie w najniższym poziomie od strony
wschodniej, pod wzgórzem, na którym dawniej stała wieża
zamkowa, położono kamień węgielny z wyrytymi herbami i napi-
sem: »Wolni z wolnymi, równi z równymi – Polska, Litwa i Ruś
zjednoczone Unią Lubelską 12 sierpnia 1569«. W miarę postępu
robót wzrastała wysokość kopca. Dla wzmocnienia sypkiego ma-
teriału, jakim był użyty do budowy piasek, stoki kopca zaraz od dołu
ujęto obramowaniem z kamienia ciosowego, który uzyskano
przeważnie z murów i skał zamkowych”[25].
Usypanie kopca było zadaniem obliczonym na całe lata. Po-
trzebny był zapał, ochotnicy i finanse. Wszystko to zapewniał
niezmordowany Smolka, co przypominał Schleyen:
„Woził osobiście taczki z ziemią i na widok siwobrodego starca
zrobiło się żal oficerkowi austriackiemu. Zatroskał się, że nie może
innej pracy znaleźć.
– Ja to tylko w wolnych chwilach, a pracę mam.
– To dobrze, czym się trudnicie, dobry człowieku?
Skromna odpowiedź brzmiała:
– Jestem prezydentem austriackiego parlamentu”[26].
Na kurhan rzucono ziemie z pól bitew Rzeczypospolitej, z gro-
bów wieszczów i bohaterów narodowych. Niszczono jednak po-
zostałości zamku, nie prowadząc badań archeologicznych.
„Niezbyt fortunnie się [...] stało – kontynuował Schleyen – że do
sypania kopca przeznaczono cały wierzch wzgórza Wysoki Zamek,
niszcząc przy tym bezpowrotnie znaczną część pozostałości z
dawnego zamku Kazimierza Wielkiego. Przez długi okres czasu, bez
przeprowadzonych badań archeologicznych, dokonywała się
dewastacja tego, co pozostało lub znaleziono na terenie Wysokiego
Zamku. Wielu ludzi pracujących przy sypaniu kopca tym chętniej
niszczyło resztki zamku, im bardziej wierzyli w możliwość
znalezienia skarbów lub starych trunków w piwnicach
zamkowych”[27].
Po śmierci Smolki w 1899 roku zapał opadł i inwestycji nigdy
nie dokończono. W 1906 roku na skutek potężnej ulewy obsunęła się
część skarpy, dopiero później wykonano solidne zabezpieczenie.
Obecnie wzgórze znajduje się w wyjątkowo dobrym stanie
technicznym. W latach 1999-2000 przeprowadzono modernizację
ścieżek wiodących na szczyt, uzupełniono ubytki i odnowiono
barierki ochronne. Na samej górze wyremontowano ławki, tworząc
taras widokowy.
Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej wizyty w tym miejscu. Był
wczesny, słoneczny poranek, nad Lwowem wisiała lekka mgiełka,
dodając pejzażowi tajemnicy. Poniżej mnie, gdzieś w dole, miasto
budziło się ze snu, na szczyt dochodził przytłumiony gwar. Sie-
działem na ławce jak zaczarowany, chłonąc krajobraz rozciągający
się pod moimi stopami. To był Lwów naszych przodków, miasto, za
które oddały życie Orlęta Lwowskie, magiczne miejsce, tak bliskie
każdemu Polakowi. Tego poranka zakochałem się we Lwowie raz na
zawsze i nie sądzę, aby to uczucie kiedyś minęło.
Franciszek Smolka był Polakiem z wyboru, synem Niemca i
Węgierki. W 1832 roku ukończył prawo na Uniwersytecie
Lwowskim i rzucił się w nurt życia konspiracyjnego. Niebawem
został aresztowany i po prawie trzech latach pobytu w więzieniu
skazany na karę śmierci. Ułaskawiony, do polityki powrócił podczas
Wiosny Ludów, pełniąc funkcję prezydenta parlamentu
wiedeńskiego. Po stłumieniu rewolucji wrócił do Lwowa, gdzie
przez kilkanaście lat znajdował się pod nadzorem policyjnym.
Demokratyzacja życia politycznego w monarchii Habsburgów
zadecydowała o jego dalszych losach. Został wybrany zastępcą
przewodniczącego parlamentu, a niebawem jego przewodniczącym.
Ten człowiek, bez kropli polskiej krwi w żyłach, zawsze jawnie
manifestował polski patriotyzm. Po upadku powstania styczniowego
demonstracyjnie nosił narodowy strój – chodził w czamarze,
szerokich szarawarach, butach z cholewami i w rogatywce.
Ostatnie lata życia spędził w zaciszu domowym przy ulicy Sło-
wackiego 18, gdzie zmarł w grudniu 1899 roku w wieku 89 lat.
Informacja o jego śmierci poruszyła monarchię austro-węgierską i
całą Polskę pod zaborami. Ówczesna prasa wyliczała setki
osobistości i instytucji, które nadesłały kondolencje do Lwowa.
Pogrzeb Smolki (na koszt państwa) był „wielką i podniosłą ma-
nifestacją żałobną, godną pamięci tego, dla którego była przezna-
czona”. Pochowano go na cmentarzu Łyczakowskim[28].
Lwowianie w 1912 roku uhonorowali Franciszka pomnikiem,
niestety niezachowanym do dzisiaj. Postać z brązu, w surducie (po
lwowsku: w szluzroku) stała na wysokim cokole u zbiegu
dzisiejszych ulic Hnatiuka i Listopadowego Czynu. Przed 1939
rokiem plac nazwano imieniem Smolki, teraz patronem jest generał
Hryhorenka.

Kopiec Unii Lubelskiej (Stan u schyłku XIX wieku)

(...) Stoji sy nad Miastem moja sztuczna góra,


Wiatry ku nij lecu zy wszystkich stron świata;
To w słońcu jaśnieji, to utoni w chmurach,
Srebrna w śniegach zimy, zilona w czas lata...
Dlatego specjalni jo lubiu lwuwiani,
Bu stond je prześliczna panorama Lwowa;
W spacerach pu Zamku często staju na nij,
Aby si na Miastu z luboiściu kikować.
Dlatego ja, Smolka, pragnym, by stału si ze mnu
To co z tymi, chtórych na Kopcu widzicie;
Aby mocu jakuś dźwignienty tajemnu
Tyn mój POMNIK stanuł na myj góry szczyci.
Abym móg, jak oni pełyn zachwycenia
Miastu naszy cudny podziwiać du woli;
Płaczym jednak skryci, bu na nic marzenia...
I pomnik ma sercy, chóry czasem boli...[29]
Synem Franciszka był Stanisław Smolka – jeden z najwybit-
niejszych polskich historyków, profesor uniwersytetów we Lwowie i
Krakowie, przedstawiciel krakowskiej szkoły historycznej.
Franciszek Smolka nie był jedynym obcokrajowcem, który we
Lwowie uległ polonizacji. To miasto w nieprawdopodobny sposób
wpływało na psychikę napływowych urzędników i ich rodzin.
Niejeden twórca polskiej kultury miał obce korzenie, a jednak
wychowany nad Pełtwią czuł się Polakiem. Wincenty Pol (syn
Vincenta Pohla), Karol Szajnocha (syn Vencla Shejnohy
Vtelensky’ego), Józef Dietl (syn Heinricha Dietla). Kompletnie
zdezorientowany cesarz Franciszek I pisał w dniach powstania
listopadowego:
„Że Polacy galicyjscy idą do powstania, to mnie nie dziwi [...].
Ale nie mogę pojąć, czego tam szukają synowie moich urzędników?
Wszakże u Pana Boga za piecem nie będzie im lepiej jak u
mnie?!”[30]
Zgodnie z zaleceniem cesarskim radca gubemialny Reitzenheim
przygotował projekt surowych kar (łącznie z więzieniem) dla
rodziców, których dzieci zbiegły do powstania. W dniu oficjalnego
ogłoszenia rozporządzenia otrzymał raport policyjny stwierdzający,
że jego rodzony syn prosto z jakiegoś balu uciekł do Kongresówki
walczyć z Rosjanami. Wyjechali również inni synowie polityków i
urzędników: konsyliarza rządowego von Roya, sędziego Webera,
starosty Ostermana, oficerów policji Rosenberga i Wittmana.
Wykładający historię powszechną na zniemczonym Uniwersytecie
Lwowskim profesor Mauss (nie znał nawet słowa po polsku!) niemal
siłą wyrzucał z zajęć studentów, nakazując im iść do powstania! I jak
tu nie mówić, że Lwów był najbardziej polskim z polskich miast?
Józef Reitzenheim walczył pod Olszynką Grochowską i Ostro-
łęką, a po upadku powstania wyemigrował do Francji, gdzie działał
w strukturach polskiej emigracji i przyjaźnił się z Juliuszem
Słowackim. Polskim patriotą pozostał na zawsze, do kraju powrócił
w czasie Wiosny Ludów, walczył na Wołyniu podczas powstania
styczniowego.
Zmiany polityczne w monarchii habsburskiej umożliwiły mu
powrót do Lwowa, gdzie spędził ostatnie lata życia i został po-
chowany na cmentarzu Łyczakowskim. I właśnie o tych Polakach z
wyboru, o lwowiakach obcego pochodzenia, warto pomyśleć, stojąc
na tarasie widokowym Wysokiego Zamku.

Lwowski bałak i batiarzy

M ówimy Lwów, a myślimy Łyczaków. W żadnym innym


polskim mieście jedna dzielnica nie zdominowała w taki
sposób postrzegania miasta. To na Łyczakowie narodziła się słynna
lwowska gwara (bałak), to stąd pochodzili najsłynniejszy batiarzy. W
odróżnieniu od warszawskiej Pragi czy Czerniakowa pochodzenie z
Łyczakowa nobilitowało. Niemal każdy lwowiak mieszkał lub
urodził się na Łyczakowie, a przynajmniej tak twierdził.
Ulica Łyczakowska ponownie nosi historyczną nazwę i wejście
na nią (koło klasztoru Bernardynów) oznacza podróż w czasie,
wędrówkę śladami najbardziej charakterystycznych miejsc dawnego
Lwowa. Dzielnica zachowała się w niemal niezmienionym stanie, nie
ma tu wprawdzie zabytków wysokiej klasy (jedynie klasztor
Klarysek i kościół Świętego Antoniego), ale jej ozdobą jest legenda.
To miejsce, gdzie narodził się folklor lwowski, do dziś wspominany
z łezką w oku:
„Tam na końcu – opisywał Alfred Nossig – szeregu domów
miejskich, wyższych, o szerokiej fasadzie, znajdowały się szpitale i
zakłady dla kalek, umieszczone w tej okolicy dla suchego i zdrowego
powietrza; tu rozpoczynało się przedmieście. Tam miasto się
skończyło, niby las wysoki, cienisty; tu wystąpiłeś na zrąb jasny,
słoneczny, niskim zarośnięty krzewem. Dachy niskie, z gontów
układane, dziwacznie powyginane, ciągną się rzędem
nieprzerwanym, jak baldakiny krzewów z gałązek utworzone; a
poniżej okienka małe, otwarte, pełne kwiatów lub zamknięte,
połyskujące, jakby tarnina ciemna, a błyszcząca szadzią”[31].
Dzisiaj zniknęło już wrażenie, że początek Łyczakowskiej
oznacza koniec miasta. Lwów się rozrósł, ale domy z niewielkimi
oknami stoją tak jak przed 1939 rokiem.
„Tu, od kościoła Piotra i Pawła, szersza i jaśniejsza droga się
otwiera. Poza domkami niskimi, pomiędzy którymi zielenią się małe
ogródki, widzisz już widnokrąg szeroki, falisty; droga pod górę się
wspina, a na wierzchołku jej z dala ujrzysz już czarno-żółte belki
rogatki miejskiej. Domki gorzej budowane, niektóre kryte dachem
słomianym, chowają się za parkanem z desek szarych. Poza prawym
rzędem domków rozpoczyna się wzgórze niskie a rozległe, na
którego grzbiecie widnieje z daleka cmentarz Łyczakowski,
cyprysowy ogród śmierci, spod ciemnej zieleni połyskują tam
kapliczki białe i czerwone, na nich gdzieniegdzie krzyż jak gwiazda
zamigocze. Lewy rząd domków opiera się o pagórki łyczakowskie;
grzbiety ich najbliższe połyskują złotymi ścierniami pól zżętych lub
zielenią się murawą; dalsze, błękitnawe, spływają się ze sklepieniem
niebios. Im wyżej leżą domki, tym dalej od gościńca odbiegają.
Przed niektórymi powiewa wiecha z gałęzi sosnowych: to znak, że tu
szynk lub oberża. Wyczytasz to i z szyldów zielonych, na których
wyblakłymi, złotymi literami wypisano, jakich tu dostanie trunków i
jakie nazwisko szynkarza-Żyda. Tu Mordko, dalej Josko, a najwyżej
Jurko, to najulubieńsi szynkarze; przed ich domkami, na placu
mokrym zawsze, zawsze pokrytym owsem, sieczką i odpadkami
końskimi, stały gęsto fury chłopskie. Chłopi, zaspokoiwszy własne
pragnienie, poili konie lub w workach przed nimi stawiali owies z
sieczką zmieszany. Co krok też napotkasz tu na «grajzlernię», jak z
niemiecka zwą handel spożywczy. Oznajmiają to szyldy, na których
malarze rozliczne wyobrazili wiktuały. Na wszystkich z dołu ujrzysz
worki, napełnione mąką śnieżną, kawą brunatną lub żółtymi ziarnami
kukurydzy – wyżej piętrzą się kosze, pełne jaj białawych, cytryn
złocistych lub rumianych bułek. Z góry zwieszają się wieńce
grzybów czarniawych albo cebuli różowej, matowych fig lub
kiełbasek połyskujących. Nie brak też głowy cukru, u spodu czarnym
owitej papierem, błyszczącej wierzchołkiem białym, jakby
zarżniętym; ówdzie znów piętrzą się topki soli, ustawione w pira-
midę. Gdzieniegdzie malarz oryginalniejsze umieścił ozdoby; na
jednym szyldzie wiązankę łojówek zwieszoną na knotach w guz
złączonych, kunsztownie cieniowaną: na innym parę śledzi, na krzyż
położonych lub pudło z siarczniczkami, których główki, rozmaicie
zabarwione, tworzą szachownicę”[32].
Ten krajobraz należy już niestety do przeszłości. Żydowscy kup-
cy i szynkarze zostali wymordowani w czasie Holocaustu, zniknęły
knajpki przeznaczone dla różnorodnej klienteli, niegdyś charakte-
rystyczny element lwowskich ulic. Miejscowi birbanci dobrze wie-
dzieli, który lokal jest otwarty do późnych (a właściwie już wcze-
snych) godzin. Kazimierz Schleyen nie pozostawiał wątpliwości:
„Każdy [lokal] miał swoich bywalców, ale wytrawniejsi
lokalowicze odbywali ront po bardziej renomowanych lokalach i
choć było brak fachowego źródła informacji, orientowali się
doskonale, kiedy który lokal zamykają i w którym tego dnia szukać
jakiejś specjalności kulinarnej. Wielką wadą było to, że dworzec był
zbyt daleko i brak było takiej restauracji jak w Krakowie, która przed
brzaskiem ściągała wszystkich spragnionych z całego miasta.
Ostatnim przystankiem był szynk Icka Spucha przy ulicy Słonecznej.
Gardzący snem znali jeszcze mały szyneczek przy ulicy Rejtana,
otwarty wtedy, kiedy wszędzie było już pozamykane lub inne lokale
nie zainicjowały jeszcze nowego dnia. W szyneczku tym, zwłaszcza
w karnawale, o takiej porze nijakiej, przedziwny obrazek tworzyło
wytworne towarzystwo na tle półświatka i zmarzniętych dorożkarzy,
z batem w rękach w przestronnych kożuchach i rękawicach, z
wąsiskami pokrytymi jeszcze szronem”[33].
Smak knajp z przedmieścia, mieszanego towarzystwa, podej-
rzanych nocnych interesów można odnaleźć na kartach powieści
Marka Krajewskiego. Ale nie są wskazane próby odnalezienia
dawnych klimatów w łyczakowskich lokalach, bo dzisiejsze knajpki
na Łyczakowie nie przypominają już dawnych szynków. Przeciętny
lokal w tej dzielnicy to z reguły niefortunne połączenie restauracji z
kawiarnią i pubem o nazwie „cafe – bar i coś tam, coś tam”. I obok
całkiem przyjemnych lokali trafiają się jednak straszliwe miejsca, do
których lepiej nie zaglądać. W swoim życiu zwiedziłem wiele knajp,
a w czasach studenckich u schyłku PRL w ramach poznawania
świata wielokrotnie bywałem w otoczonych ponurą sławą
wyszynkach na warszawskiej Pradze. I otwarcie mogę się przyznać,
że byle czego raczej się nie przestraszę. Niestety, na Łyczakowie
trafiłem do takiego lokalu, że musiałem natychmiast się ewakuować,
a „mordownie na stojąco” z Brzeskiej czy Stalowej wydawały mi się
łatwiejsze do zaakceptowania. Dlatego sugeruję dokładną lustrację
wnętrza i jego klienteli przed złożeniem zamówienia.
Wyjątkowo ubogi jest również dzisiejszy wystrój sklepów i
barów. Chociaż i tak nastąpiły pozytywne zmiany w porównaniu z
okresem sowieckim, to dzisiejsze szyldy pozostały do bólu
prozaiczne – zwięzła informacja o najważniejszym asortymencie
sklepu czy lokalu. Brakuje oprawy plastycznej zachęcającej ku-
pujących, a o głowach cukru na czarnym papierze w ogóle nie
wspomnę. Typowe postradzieckie minimum: rodzaj, dwa słowa na
temat towarów i to wszystko.
Łyczaków (podobnie jak inne dzielnice Lwowa) odziedziczył
natomiast po czasach II Rzeczypospolitej inny problem, z którym do
niedawna nie potrafiono się zupełnie uporać. O złym zaopatrzeniu w
wodę wspominano już w okresie międzywojennym, ale na początku
XXI stulecia to była już tragedia, niezrozumiała dla cywilizowanego
człowieka. Poza ścisłym centrum woda bywała w kranach przez trzy
godziny rano i trzy wieczorem. Mieszkańcy przygotowywali jej
zapasy, zapełniając kanistry, wanny i wszelkie dostępne naczynia, a
próba umycia się w ciągu dnia bywała raczej marzeniem
nieosiągalnym w tym mieście. Sieć wodociągowa pamiętała czasy
monarchii habsburskiej, grożąc katastrofą w przypadku
powszechnego jej używania, a samo miasto leży na granicy działów
wodnych. Władze Ukrainy uporały się jednak w końcu z tym
problemem i za pomocą kredytów Banku Światowego
zmodernizowano kanalizację. Dwa lata temu stały dostęp do wody
miało już pięć z sześciu dzielnic miasta, co nie wzbudzało
specjalnego uznania niektórych mieszkańców centrum. Dotychczas
byli wybrańcami, mieli wodę zawsze, a teraz czasami ciśnienie tak
spada, że nie chcą się włączyć termy gazowe. Ale jak wiadomo,
wszystkich nie uda się nigdy zadowolić.
Do 1939 roku Łyczaków był centrum folkloru lwowskiego,
gwary miejskiej, specyficznego poczucia humoru. To było centrum
życia lwowskich batiarów – niezbyt trafnie porównywanych do
warszawskich cwaniaków czy krakowskich andrusów. Znawca
tematu (Józef Wittlin) wyjaśnia sprawę:
„Mylne wszakże byłoby mniemanie, że każdy batiar jest dziec-
kiem ulicy, a za ojca ma rynsztok. [...] Niejeden z nich później trząsł
parlamentem wiedeńskim lub chadzał w profesorskiej todze,
pobrzękując dziekańskim, ba, nawet rektorskim łańcuchem, a nie
kajdankami. A po łacinie gadał – no trudno, z akcentem
górnołyczakowskim [...], co przecież nie mogło razić cieni staro-
żytnych Rzymian, skoro nie wiemy, jak brzmiała antyczna łacina.
Kto znał śp. profesora Wilhelma Brzuchnalskiego, jednego z naj-
znakomitszych polonistów lwowskiego instytutu, lub śp. profesora
Zygmunta Łempickiego [...] nie zarzuci mi przesady. A [...]
winniśmy złożyć hołd arcylwowskiej postaci, zbliżonej do batiara,
jaką był śp. profesor Kazimierz Bartel, wielki »ktoś«, uczony, mąż
stanu, patriota... Kawał batiara tkwi w samym mieście, w całej jego
fizycznej i moralnej strukturze. Wzniesienia i zapadłości, egzaltacja i
przyziemność, balsamiczne wonie i pełtewski cuch. Przejrzysty
włoski renesans [...] równie bogaty barok, a obok wiedeńska secesja i
koszarowa tandeta”[34].
Symbolem lwowskich batiarów stali się Szczepcio i Tońcio –
gwiazdy największego przeboju Polskiego Radia przed wybuchem II
wojny światowej – programu Na wesołej lwowskiej fali. Szczepko –
niedoszły inżynier (Kazimierz Wajda), Tońko – adwokat lwowski
(Henryk Vogelfänger). Pierwszy urodzony i wychowany w dzielnicy
gródeckiej, drugi – na Łyczakowie, znali wybornie lwowski bałak –
język ulicy i przedmieścia. Na antenie prezentowali odmienne
charaktery. Szczepko to pewny siebie, wszystkowiedzący cwaniak, a
Tońko potulny osobnik („durnowaty pomidor”), wiecznie
zadziwiony „erudycją” przyjaciela. Wspaniały duet naiwniaka i
mądrali, reporterów rodzinnego miasta i bardów jego folkloru.
Łączyła ich dobroć, tkliwość, gołębie serce – serce batiara. W
latach trzydziestych wystąpili w dwóch filmach w reżyserii Michała
Waszyńskiego: Włóczęgi i Będzie lepiej (kilkakrotnie emitowanych
w ostatnich latach), niestety, taśmy z trzecim filmem
(niedokończonym) Serce batiara spłonęły we wrześniu 1939 roku. Z
Włóczęgów pochodzi słynna piosenka Tylko we Lwowie z tekstem
Emanuela Schlechtera i muzyką Henryka Warsa:
Niech inni sy jadą, dzie mogą, dzie chcą,
Do Widnia, Paryża, Londynu,
A ja si zy Lwowa ni ruszym za próg!
Ta mamciu, ta skarz mnie Bóg!
Bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze, jak tu?
Tylko we Lwowie!
Gdzie pieśnią cię budzą i tulą do snu?
Tylko we Lwowie!
Czy bogacz, czy dziad jest tam za « pan brat»
I każdy ma uśmiech na twarzy!...
A panny to ma, słodziutkie, ten gród,
Jak sok, czekolada i miód!
Więc gdybym miał kiedyś urodzić się znów –
Tylko we Lwowie!
Bo ni ma gadania i co chcesz, to mów –
Ni ma jak Lwów!
Możliwe, że więcej ładniejszych jest miast,
Lecz Lwów jest jedyny na świecie!
I z niego wyjechać, ta gdzież ja bym mógł!
Ta mamciu, ta skarz mnie Bóg!
Bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze, jak tu?
Tylko we Lwowie!
Gdzie pieśnią cię budzą i tulą do snu?
Tylko we Lwowie!
Czy bogacz, czy dziad jest tam za « pan brat»
I każdy ma uśmiech na twarzy!...
A panny to ma, słodziutkie, ten gród,
Jak sok, czekolada i miód[35].
Szczepcio i Tońcio nie byli jedynymi gwiazdami programu, za-
służoną sławą cieszyli się: radca Strońć (Wilhelm Korabiowski) i
jego synek Marcelek (Ada Sadowska), humor żydowski repre-
zentowała para Aprikosenkranz i Untenbaum (Mieczysław Monderer
i Adolf Fleischen). Teksty dostarczał Wiktor Budzyński, główny
animator audycji, piszący monologi, skecze i piosenki (z wyjątkiem
dialogów batiarów). Audycję nadawano początkowo raz w miesiącu,
w niedzielę, w godzinach wieczornych, potem program skrócono do
pół godziny, ale za to lwowiacy pojawiali się raz w tygodniu.
Słuchało ich regularnie około sześciu milionów słuchaczy, ulice
Polski wyludniały się na czas audycji! Kiedy w 1934 roku zespół
ruszył w trasę po kraju z programem scenicznym, z miejsca
wyprzedano wszystkie bilety. Bo czy można nie zachwycać się
obietnicami radcy Strońcia składanymi synowi: „Bondź, Marcelku,
posłuszny, to tatu ci weźmie zy sobu pod cukierni Zaleskiego na
Akademicku ulicy, aby ta sy móg zubaczyć, jak ludzi lody
jedzy!”[36] Lwowska fala spopularyzowała w Polsce gwarę miasta,
która sama w sobie była sprawą bez precedensu. W żadnym innym
dużym mieście Rzeczypospolitej większość ludności nie mówiła
gwarą, może nie tak ortodoksyjną jak Szczepcio i Tońcio, ale jednak.
We Lwowie specyficznego języka używali niemal wszyscy, od
mecenasa do ulicznego sprzedawcy gazet. Urzędnik magistratu wolał
jajecznicę z „trembulką” (szczypiorkiem), zagryzając „chlibem”, pił
„halbę” (kufel) piwa, a jak miał wolny czas i nastrój, to zamawiał
„sztyry halby”. Do tego dochodziła jeszcze specyficzna gramatyka
(„dzieci poszli do szkoły”) oraz kompletna zamiana znaczenia
niektórych czasowników („te rękawiczki słychać benzyną”). Jak do
sprzedaży weszły papierosy „Płaskie” (produkowano je jeszcze w
czasach PRL), to we Lwowie mówiono na nie natychmiast
„przideptane”. Nie mniej ważne okazały się pozostałości półtora
wieku panowania Habsburgów. Prawdziwy lwowianin – od
profesora do „Szymona” (dozorcy), miał w mieszkaniu „nakastlik”
(stolik nocny) i „trymutkę” (szafkę z szufladami), do śniadania lubił
zjeść „bałabuch” (bułkę), w szkole chodził na „hinter” (wagary), a
kobiety upinały sobie włosy „harnadlem” (spinką).
Dziwnym trafem, sporo określeń pochodzących z gwary lwow-
skiej rozprzestrzeniło się po całej Polsce. Niektóre weszły do języka
młodzieży (może, co prawda, nie tej dzisiejszej, ale trochę starszej).
Osobiście pamiętam, jak używałem niektórych słów, nie wiedząc o
ich lwowskim rodowodzie. Zresztą zobaczmy sami: bajerować,
bańdzioch, bimbać, brykać, buchnąć, chara, dyndać, filować, heca,
chojrak, kimać, kumać, łypać, motać, rychtować, szlug, szpanować,
szwendać, taskać, trefny, wcinać. A to tylko niewielki przykład
lwowskiego bałaku.
Po wybuchu wojny Lwowska fala ewakuowała się do Rumunii,
gdzie w siedzibie YMCA zorganizowano występy dla uchodźców.
Potem przez Jugosławię i Włochy batiarzy dotarli na granicę włosko-
francuską i tam powstała Polska Czołówka Teatralna nr 1. Od tej
chwili, już w mundurach, bawili polskich żołnierzy, podróżując od
obozu do obozu, a czasami wręcz czołgając się od okopu do okopu.
Batiarów awansowano do stopni podporuczników, a gwiazdkę do
beretu Tońka przypinał osobiście generał Maczek, wręczając mu
własną, oderwaną z generalskiego naramiennika[37].
Po wojnie ich drogi się rozeszły. Wajda nie mógł już dłużej żyć
poza Polską, nawet tą komunistyczną i bez Lwowa w swoich gra-
nicach. Powrócił do kraju, gdzie w Warszawie, przy Myśliwieckiej,
prowadził radiowe audycje masowe Przy sobocie po robocie. Zmarł
na atak serca w 1955 r. i został pochowany na cmentarzu
Rakowickim w Krakowie. To miasto bardziej przypominało mu
ukochany Lwów, a poza tym to przecież też była Galicja...
Tońko wyjechał aż do RPA, potem powrócił do Anglii i przez
siedemnaście lat wykładał w college’u łacinę i zasady brytyjskiej
konstytucji (w cywilu był doktorem prawa!). Wreszcie i on miał już
dosyć emigracji i po 44 latach przyjechał do kraju. Doczekał się
jeszcze upadku komunizmu i wolnej ojczyzny, ale do Lwowa już nie
powrócił. Tuż przed śmiercią zdążył otrzymać informację, że jego
ukochana Łyczakowska znów ma dawną nazwę i jej patronem nie
jest już Włodzimierz Iljicz Lenin. Zmarł w październiku 1990 roku w
lecznicy rządowej w Warszawie, gdzie znalazł się dzięki
wstawiennictwu kolejnego lwowiaka – Jacka Kuronia.

Cmentarz na Łyczakowie

P owszechnie uważa się, że istnieją cztery najważniejsze polskie


nekropolie: Stare Powązki w Warszawie, cmentarz Rakowicki
w Krakowie, wileńska Rossa i lwowski cmentarz na Łyczakowie.
Początki ostatniej z wymienionych nekropolii sięgają 1786 roku –
wówczas to wyznaczono dla Lwowa pierwszy cmentarz
krajobrazowo-parkowy. Zgodnie z obowiązującymi trendami
nekropolia miała stać się obiektem kultury, terenem spacerów i
miejscem zadumy nad przemijaniem.
Cmentarz Łyczakowski idealnie wpisał się w wyznaczoną rolę.
Zadecydowała o tym falista rzeźba terenu, z tarasowo opadającymi
zboczami, i doskonali wykonawcy, wśród których nie brakowało
najlepszych rzeźbiarzy i poetów. W niezliczonych wariantach
powtarzają się postacie zasmuconych aniołów, kobiet obejmujących
sarkofagi, cierpiących płaczek, symbole smutku, żalu, pociechy,
ukojenia i wiary. Na nagrobkach Łyczakowa rozwinięto chyba całą
dostępną antyczną i chrześcijańską symbolikę żałobną.

Brama na cmentarz Łyczakowski około 1900 roku


Renomę cmentarza tworzyli również pochowani tu ludzie. A
lista jest niezwykle długa i figurują na niej literaci (Konopnicka,
Zapolska, Łoziński, Goszczyński, Bełza), plastycy (Grottger,
Harasimowicz), naukowcy (Banach, Kętrzyński, Balzer, Dybowski),
wojskowi (Ordon), politycy (Smolka). A dodatkową sławę
przyniosły miejsca pamięci narodowej: kwatery powstańców li-
stopadowych i styczniowych oraz Cmentarz Orląt Lwowskich.
Pogrzeby wybitnych rodaków na Łyczakowie organizowano z wielką
starannością, cieszyły się więc ogromnym zainteresowaniem. Nie
bez powodu pisał lwowski satyryk Jan Lam:
„Wyrabia się u nas specjalność jedyna w swoim rodzaju: oto
człowiek może lepiej urodzić się gdzie indziej, lepiej się ożenić,
lepiej ochrzcić dzieci, ale nigdzie nie może mieć piękniejszego
pogrzebu. Weszło już nawet w modę zapraszać znakomitych ludzi,
aby przyjeżdżali umierać we Lwowie”[38].
Kilkanaście lat temu, odwiedzając po raz pierwszy nekropolię,
naiwnie przeznaczyłem na to tylko jedno popołudnie. Nie z tych
rzeczy. Posłusznie przychodziłem na cmentarz przez kolejne dni,
spędzałem popołudnia wśród drzew, krzewów, rzeźb i nagrobków. I
wówczas zrozumiałem, dlaczego nekropolia stała się jednym z
najważniejszych symboli Lwowa. To najpiękniejszy cmentarz, jaki
kiedykolwiek widziałem, a miejscowe grobowce to prawdziwe dzieła
sztuki (pomijając oczywiście te powstałe po 1945 roku). A do tego
polskie napisy, rodzime imiona i nazwiska niemal w centrum
dzisiejszego ukraińskiego miasta. Można wysiedlić Polaków, można
sfałszować historię, ale dopóki istnieją mogiły, to przetrwa pamięć.
O ludziach, którzy tu żyli i pozostali na zawsze...
Na terenie cmentarza zachowały się 23 kaplice grobowe, a
najstarszą z nich wzniesiono na polecenie hrabiego Leopolda
Dunina-Borkowskiego dla uczczenia jego młodo zmarłej żony.
Pochodząca z 1812 roku budowla to właściwie klasycystyczny
kościółek z czterokolumnowym portykiem i naturalnej wielkości
posągiem Charona nad tympanonem. Po obu stronach wejścia
umieszczono dwie kolejne rzeźby – dziewczynę i młodzieńca
opłakujących młodo zmarłą żonę hrabiego. Wewnątrz pochowano
kilkunastu członków rodu, a wśród nich tak zasłużone osoby, jak:
Józef (tłumacz, hellenista), Jan Nepomucen (geolog), Seweryn
(członek Rządu Narodowego w 1863 roku).
Po prawej stronie dużego ronda, w pobliżu bramy wejściowej,
wznosi się mauzoleum Baczewskich (1883 rok) – znanej rodziny
lwowskich gorzelników, twórców słynnych wódek i likierów. Po-
czątki ich działalności sięgają 1782 roku, ale prawdziwy sukces
osiągnęli na początku XIX stulecia. Leopold Maksymilian Ba-
czewski zbudował na przedmieściach miasta fabrykę, uchodzącą za
najnowocześniejszą w Europie. Prawdziwą potęgę stworzył jego
wnuk, Adam. Stosował najnowsze urządzenia techniczne na
licencjach francuskich i holenderskich, wybudował własną rafinerię
spirytusu. Prawdziwym geniuszem okazał się w dziedzinie reklamy,
wprowadzając różnorodne kształty butelek, atrakcyjne pod
względem graficznym etykiety i ciekawe plakaty reklamowe. Firma
stała się symbolem towaru najlepszej jakości, była znana daleko poza
granicami Lwowa.
Na polecenie Adama Baczewskiego na cmentarzu Łyczakow-
skim zbudowano neorenesansową kaplicę, w której pochowano
rodziców fundatora. Ukryty wśród soczystej zieleni monument na
planie kwadratu, zwieńczony kopułą, zwraca uwagę już od wejścia
na cmentarz. To piękne rodzinne mauzoleum, wypełnione obrazami
o treści religijnej i portretami, jest symbolem kilku pokoleń
lwowskich przemysłowców. W jego wnętrzu spoczywają członkowie
rodu zasłużonego dla miasta, który na zawsze opuścił Lwów w 1939
roku. Po II wojnie światowej firma odrodziła się poza granicami
Polski. Prawnukowie Adama Baczewskiego prowadzą obecnie
rodzinną wytwórnię wódek w Wiedniu.
Cmentarz Łyczakowski był miejscem wielu pogrzebów, o któ-
rych mówiono w całej Polsce. Listę otworzył pochówek pisarza
Walerego Łozińskiego w 1861 roku, któremu jako pierwszemu
ufundowano pomnik ze składek mieszkańców miasta. Był to wyraz
uznania społeczeństwa dla talentu zmarłego i przejaw żalu z powodu
bezsensownej śmierci młodego (miał 24 lata) artysty, wielkiej
nadziei polskiego powieściopisarstwa (nazywano go nawet
lwowskim Dumasem).
Ostatnie lata życia Łozińskiego zapowiadały tragiczny koniec.
Autor Zaklętego dworu miał wyjątkowo trudny charakter, niemal na
siłę szukał nieszczęścia. W lutym 1860 roku miał sprawę honorową z
oficerem austriackim Telemem, którego obraził, spiesząc się na bal
karnawałowy na Wałach Hetmańskich. Do pojedynku ostatecznie nie
doszło, Austriak nie wytrzymał nerwowo i przeprosił pisarza, co
rozzuchwaliło Łozińskiego. Cztery miesiące później zażądał
satysfakcji od swojego wydawcy i przyjaciela Jana Dobrzańskiego
zarzucając mu publicznie nieuczciwość. Łoziński i Dobrzański,
spotkali się w otoczeniu sekundantów i kilka razy strzelali do siebie,
bez widocznego skutku. Ostatecznie pistolety zamieniono na szable,
co przyniosło natychmiastowe efekty. Skłóceni przyjaciele zaliczyli
rany cięte głowy, co spacyfikowało nastroje.
Nie minęło jednak pół roku, jak Łoziński popadł w konflikt z
kolejnym przyjacielem – Karolem Ciszewskim. Tym razem
przyczyną sporu była kobieta, narzeczona Ciszewskiego. Łoziński
zdobył względy dziewczyny i niedawni przyjaciele wyzywali się
publicznie, szkalowali się na łamach prasy. 10 stycznia 1861 roku
doszło do pojedynku (na szable), w którym obaj odnieśli rany. Cięty
w głowę Łoziński wylądował w szpitalu, jednak wypisał się na
własną prośbę i wkrótce zmarł na zapalenie opon mózgowych. Ci-
szewskiego postawiono przed sądem (pojedynki były zakazane), ale
nie udowodniono mu udziału w zabójstwie. W zamian skazano go na
sześć miesięcy za „krytykowanie władzy”, co zadecydowało o jego
losie. W więzieniu stracił zdrowie i zmarł po kilku latach.
Pogrzeb Walerego Łozińskiego odbył się 2 lutego 1861 roku.
Władysław Zawadzki opisywał uroczystość:
„Był to pogrzeb tak liczny, jakiego nikt przedtem nie zapamiętał
we Lwowie. Młodzież niosła trumnę. Za trumną szedł ociemniały
Karol Szajnocha. Otaczali go literaci, artyści, redakcje pism, dalej
postępowały drukarnie, młodzież akademicka, wszystkie szkoły od
najwyższych do najniższych, wreszcie tysiące osób wszelkiego sta-
nu, płci i wieku zwiększały orszak żałobny za trumną ubogiego li-
terata. Był to powszechny hołd oddany zasłudze umysłowej, świet-
nemu talentowi i tym szlachetnym narodowym zasadom, za które
Walczył piórem przez całe życie na każdej karcie pism swoich”[39].
Jeszcze większe zainteresowanie wywołał pogrzeb Seweryna
Goszczyńskiego w 1876 roku. Do zorganizowania pochówku
utworzono specjalny komitet złożony z obywateli miasta, wydawano
broszury z mowami pogrzebowymi. Agaton Giller wspominał:
„Była to wielka manifestacja żalu i czci dla Goszczyńskiego,
jakiej jeszcze Lwów nie widział. Wzięło w pogrzebie udział, jak
mówią, pięćdziesiąt tysięcy ludzi, to jest połowa ludności całego
miasta. Celebrował w biskupim ubraniu ksiądz infułat Mossing,
otoczony duchowieństwem świeckim i zakonnym. Byli seminarzyści
dominikanie, bernardyni, franciszkanie, karmelici, wszystkie bractwa
kościelne, liczne korporacje świeckie, uczniowie uniwersytetu,
uczniowie Akademii Technicznej, studenci gimnazjum polskiego,
Szkoły Realnej, nauczyciele, reprezentanci miast, straże pożarne.
Orszak był długi na trzy kilometry”[40].
Cmentarz Łyczakowski (fot. Gryffindor)
Największą uroczystością żałobną na Łyczakowie był jednak
pogrzeb Marii Konopnickiej 11 października 1910 roku. Żal po
stracie poetki łączył się z nastrojami patriotycznymi – Konopnicką
pamiętano przede wszystkim jako autorkę Roty. W dzień pogrzebu
całe miasto niemal stanęło. Czerń flag, setki klepsydr, czasopisma w
czarnych obwódkach. Tłumy przesuwały się w milczeniu przed
katafalkiem w kościele Bernardynów, aby następnie towarzyszyć
przeniesieniu ciała na Łyczaków. Naoczny świadek relacjonował
wydarzenia:
„Wśród bicia dzwonów ruszył olbrzymi kondukt, liczący kilka-
dziesiąt tysięcy głów, na cmentarz; w kondukcie kroczyły cechy,
bractwa, stowarzyszenia itd. ze sztandarami, włościanie, szkoły,
robotnicy, inteligencja, przedstawiciele władz i instytucji; za ka-
rawanem zaprzężonym w trzy pary koni postępowała najbliższa
rodzina, synowie, córki; osobno dwa rydwany wiozły wieńce.
Wzdłuż ulic, którymi przechodził kondukt, płonęły latarnie okryte
kirem. U wrót cmentarnych młodzież akademicka wzięła trumnę na
ramiona i poniosła do tymczasowego grobowca, miejsca spoczynku;
do grobowca prezydenta miasta Michalskiego. Tu, po odprawieniu
przez duchowieństwo modłów żałobnych, przemówił pierwszy Jan
Kasprowicz. [...] Mrok ogarnął już cmentarz. Zapalono pochodnie.
W blaskach ich krwawych spuszczono trumnę do grobu na długi sen.
Raptem tłum zaintonował Anioł Pański, potem chorał Boże coś
Polską i Pieśń Legionów. W takt tych pieśni, huczących daleko po
cmentarzu Łyczakowskim, rozchodzono się powoli do domów, a tam
na świeżej mogile konały w chłodzie jesiennym stosy kwiatów, jakie
komie rzucano pod stopy wielkiej pieśniarki”[41].
W 1922 roku zwłoki Konopnickiej przeniesiono do nowej
kwatery naprzeciwko nagrobka Gorgolewskich. Autorką rzeźby
Przedstawiającej poetkę była Luna Drexlerówna, lwowianka, ab-
solwentka studiów artystycznych w Rzymie, Monachium i Lipsku.
Niestety, oryginalne popiersie zaginęło podczas ostatniej wojny i w
1950 roku zostało odtworzone. Jednak patrząc na dawne fotografie,
można bez problemu zauważyć, że rekonstrukcja nie dorównuje
oryginałowi.
Urok łyczakowskiej nekropolii to nie tylko wspaniałe położenie,
mogiły sławnych rodaków, piękne kaplice i cudowne rzeźby. Na
niektórych nagrobkach upływający czas zatarł napisy i nie wiadomo
już, kogo przed laty tu pochowano. W takich miejscach brak
informacji rozbudza tylko wyobraźnię. Kto wie, świadkiem jakiej
tragedii był grobowiec autorstwa Leonarda Marconiego, znany pod
nazwą Dziuni? W mistrzowski sposób wykonana figura małej
dziewczynki na kamiennym postumencie jest jedynym śladem po
dramacie sprzed lat. Albo dwa wspaniałe posągi, przypisywane
Julianowi Markowskiemu, na grobowcach przykrywających szczątki
rodzin, których nazwiska uległy zapomnieniu? A skrzydlaty Hypnos
na grobie Leosia (nazwisko nieznane, zachowała się wyłącznie
informacja, że chłopiec żył zaledwie rok) autorstwa Antona
Schimsera? Bóg snu usiadł w zadumie na postumencie, sprawiając
wrażenie, że za chwilę znów zerwie się do lotu i przysiądzie przy
łożu kolejnego umierającego, aby przynieść mu ulgę w cierpieniu.
Orlęta Lwowskie

N ajsłynniejszą częścią łyczakowskiej nekropolii jest Cmentarz


Obrońców Lwowa – zwany potocznie Cmentarzem Orląt
Lwowskich. To jedno z najważniejszych dla Polaków miejsc w
mieście i jednocześnie przedmiot zaciętego sporu z Ukraińcami.
Symbol polskiego patriotyzmu i sowieckiego postępowania wobec
pamiątek narodowych. Sprawa cmentarza do dzisiaj jest niezwykle
czułym barometrem stosunków polsko-ukraińskich.
Z perspektywy czasu wydaje się, że wybuch wojny z Ukraińcami
o Lwów u schyłku I wojny światowej był nieunikniony. Dla obu
narodów miasto było ważnym ośrodkiem historyczno-kulturalnym i
żadna ze stron nie chciała z niego zrezygnować. Pod względem
etnicznym przeważali nasi rodacy (ponad połowa ludności), Ukra-
ińcy pozostawali w zdecydowanej mniejszości (39 000 na 206 000
mieszkańców), ale dominowali w okolicach miasta. Polacy nie
doceniali zresztą determinacji przeciwnika i drogo za to zapłacili.
Nad ranem 1 listopada 1918 roku Ukraińcy przejęli kontrolę nad
miastem i nad ratuszem pojawiła się niebiesko-żółta flaga.
Wbrew powszechnym opiniom polskie organizacje wojskowe we
Lwowie nie były specjalnie liczne (wraz z harcerzami liczyły około
900 osób). Brakowało broni i amunicji, a ukraińska akcja kompletnie
zaskoczyła Polaków. Ale nasi rodacy mieli w swoich rękach mocny
argument – patriotyzm polskich mieszkańców, a szczególnie
młodzieży akademickiej i gimnazjalnej.
Ukraińcy we Lwowie znaleźli się w sytuacji okupantów –
ogłosili, że przynoszą wyzwolenie (komu?) i uznali miasto za stolicę
Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Polacy nie zamierzali się
podporządkować. Spontanicznie powstawały grupy polskiego oporu,
często podejmujące walkę na własną rękę. Od początku konfliktu
widoczna była jakościowa przewaga polskich bojowników –
oddziały ukraińskie składały się najczęściej z ludności wiejskiej,
nieznającej topografii miasta. Natomiast po polskiej stronie walczyli
rodowici lwowiacy, dla których mury, uliczki i zaułki były
naturalnym środowiskiem. Polscy ochotnicy walczyli z niespotykaną
odwagą i chociaż czasami trudno było utrzymać karność wśród
młodzieży, to jej bezprzykładne oddanie rekompensowało wszelkie
niedogodności.
Szybko rozpoczęto rozmowy o zawieszeniu broni – obie strony
obawiały się zniszczenia miasta. Rokowania nie przyniosły efektów,
ale zaoszczędziły ofiar. I pomimo wznowienia walk przeciwnicy na
ogół zachowywali się w rycerski sposób. Zanotowano wprawdzie
pojedyncze przypadki represji i sądów doraźnych po obu stronach (to
była jednak wojna), ale z reguły przeciwnikom nie można było nic
zarzucić. Józef Wittlin wspominał, że oficer ukraiński wstrzymał
ogień, aby przyszły pisarz mógł wraz z rodziną przedostać się
bezpiecznie do rodzinnego domu. A podczas walk o Dworzec
Główny obie strony zawarły spontaniczny rozejm, aby nie strzelać do
setek zdemobilizowanych żołnierzy oczekujących na peronach. Obaj
dowódcy (polski i ukraiński) spotkali się, aby omówić sytuację –
przy chlebie, kiełbasie i wódce. Podczas jednego z rozejmów
żołnierze obu stron odwiedzali się wzajemnie, a nad ranem Ukraińcy
odnieśli na polską stronę oficera, który nadużył trunków i zasnął
wśród wrogów. Pół godziny później wznowiono walki.
Dowódcą obrony Lwowa został kapitan Czesław Miączyński –
oficer preferujący ostrożne działania. Wielokrotnie zarzucano mu
kunktatorstwo, ale kapitan wiedział, że o losach Lwowa musiała
zadecydować odsiecz z zachodniej Polski. A do czasu jej przybycia
należało utrzymać zajmowane pozycje i rozsądnie szafować
poświęceniem rodaków. Przeciągające się walki przyniosłyby liczne
ofiary, szczególnie wśród uczniów i studentów. A upust krwi był i
tak znaczny. Prowizoryczne cmentarze (szczególnie w ogrodach
Politechniki) były przepełnione...
Najmłodszy z poległych obrońców Lwowa miał zaledwie
trzynaście lat, a do legendy przeszła bohaterska śmierć starszego o
rok Jurka Bitschana, ostrzeliwującego się do końca zza nagrobków
cmentarza na Łyczakowie. Inni ginęli na ulicach miasta, tworząc
legendę, z którą chyba tylko powstanie warszawskie może się
równać. Przez trzy tygodnie walk ulicznych po stronie polskiej
poległo 439 bojowników, z których 120 było uczniami szkół, a
kolejnych 76 – studentami. Na 6022 zmobilizowanych, aż 2640 nie
przekroczyło dwudziestego piątego roku życia, a blisko półtora
tysiąca chodziło jeszcze do szkół. Ginęli jedynacy zamożnych
mieszczańskich rodzin, młodociani lwowscy ulicznicy, całe
rodzeństwa. To nieprawdopodobny przykład oddania dla ojczyzny
rodzącej się po półtora wieku niewoli. I symbol miłości do
rodzinnego miasta, które dzięki ich oddaniu miało pozostać polskie.
Chociaż zapewne nikt nie przypuszczał, że zaledwie na dwadzieścia
lat...
Mamo najdroższa, bądź zdrowa.
Do braci idę w bój!
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład twój.
Pisząc to Jurek drżał cały.
Już w mieście walczy wróg,
Huczą armaty, grzmią strzały,
Lecz Jurek nie zna trwóg!
Wymknął się z domu, mknął śmiało,
Gdzie bratni szereg stał,
Chwycił karabin w dłoń małą,
Wymierzył celny strzał.
Toczy się walka zacięta,
Obfity śmierci plon.
Biją się polskie Orlęta
Ze wszystkich Lwowa stron.
Bije się Jurek w szeregu,
Cmentarnych broni wzgórz,
Krew się czerwieni na śniegu
Ach! Cóż tam krew! Ach! Cóż?!
Jurek za chwilę upada,
Lecz wnet podnosi się,
Pędzi gdzie wrogów gromada,
Do swoich znów się rwie.
Rwie się, lecz pada na nowo...
«ach mamo nie płacz! Nie!...
Niebios Przeczysta Królowo!
Ty dalej prowadź mnie!»
Żywi walczyli do rana,
Do złotych słońca zórz.
Ale bez Jurka Bitschana,
Bo Jurek nie żył już[42].
Walki uliczne trwały trzy tygodnie, polskiej stronie brakowało
kilkuset ludzi, aby wyprzeć Ukraińców z miasta. 20 listopada 1918
roku przybyła wreszcie odsiecz – na Dworzec Główny wjechało
sześć pociągów z wojskiem i amunicją, dowodzonych przez
podpułkownika Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. Następnego
dnia rano rozpoczęło się polskie natarcie, kończące walki uliczne we
Lwowie. Ukraińcy wprawdzie utrzymali wiele pozycji, ale po
wzmocnieniu sił polskich ewakuowali miasto. Nad ranem 22
listopada 1918 roku Lwów był wolny.

Cmentarz Orląt Lwowskich


Idea uczczenia obrońców miasta pojawiła się niemal natychmiast
po zakończeniu walk. Powstałe towarzystwo Straż Mogił Polskich
Bohaterów wystąpiło z inicjatywą budowy specjalnego cmentarza-
pomnika i rozpisano konkurs. Wpłynęło pięć ofert, z których
(anonimowo) wybrano projekt studenta Politechniki Lwowskiej
Rudolfa Indrucha. Autor, uczestnik walk o Lwów, zrezygnował z
honorarium, oświadczając, że projekt opracował bezinteresownie, ku
czci poległych, wśród których było wielu jego kolegów. Sam zresztą
nie dożył realizacji mauzoleum – zmarł w 1924 roku w wieku
zaledwie trzydziestu lat.
Prac nie ukończono do wybuchu II wojny światowej.
Klasycystyczna brama cmentarza miała zostać zwieńczona rzeźbą
orła tulącego pod skrzydłami orlęta, do tego dochodziłaby główna
aleja wysadzana drzewami, trzy szeregi kamiennych schodów i trzy
półkoliste tarasy grobów, a w środkowej części monumentalny
pomnik w formie łuku triumfalnego z kolumnadą zamkniętą
pylonami. Na szczycie łuku miała stanąć potężna rzeźba rycerza
opartego na mieczu, a po bokach bramy dwa lwy trzymające w
łapach tarcze z herbem Lwowa. Z tyłu, za łukiem, zaprojektowano
katakumby i kaplicę w kształcie rotundy, natomiast obok – pomniki
lotników amerykańskich oraz żołnierzy francuskich wspierających
walkę o niepodległość Polski.
Kaplicę poświęcono 23 września 1925 roku – w katakumbach
złożono szczątki 72 obrońców miasta wybranych losowo z różnych
odcinków frontu. Tej samej jesieni odbyła się uroczystość
ekshumacji i przewiezienia do Warszawy prochów nieznanego
żołnierza oraz umieszczenia ich w kolumnadzie w pałacu Saskim.
Oto zwięzły (ale chwytający za serce) opis uroczystości autorstwa
dziennikarki Wandy Mazanowskiej:
„Oto rydel grabarza uderzył w wieko trumny, które głuchym
podziemnym odezwało się echem. Na sznurach podnoszą je w górę.
Szczątki człowieka patrzą pustymi oczodołami. Garść prochu, trochę
szmat ubogich, piszczele i nic więcej. To samo druga i trzecia
trumna. A komisja żąda dowodu, że to był żołnierz. Za to trzy dalsze
trumny nieznanych były wszystkie ze zwłokami żołnierzy:
liniowego, sierżanta i kaprala. Przepisowy mundur, metalowe guziki
z orłami polskimi, czapki maciejówki pod pachą lub na kolanach
[...]. Po stwierdzeniu tego przez komisję i sfotografowaniu zwłok,
wszystkie trzy trumny ustawiono przed starą, drewnianą kaplicą.
Wtedy z głębi cmentarza [...] nadeszła pani Jadwiga
Zarugiewiczowa, jedna z tych, które na polach Zadwórza straciły
syna i jego mogiły nie odnalazły, i ta, kładąc na jednej trumnie
drżącą ze wzruszenia dłoń – wybrała zwłoki, które mają być
symbolem ofiarnego poświęcenia za Ojczyznę.
Los padł na tego, który żadnej szarży nie miał, a tulił u boku
swego starą maciejówkę z białym orłem ściemniałym od wilgoci.
Zginął on na polu walki, o czym świadczyła czaszka przedziura-
wioną przez kulę i noga od strzału złamana. Maciejówka wskazywała
na to, że był to ochotnik, którego serce powołało na pole walki, by
spełnić swój obowiązek względem Ojczyzny”[43].

Pomnik Lotników Amerykańskich (fot. Red 81)


Do 1939 roku pochowano na cmentarzu 2859 poległych, a wśród
nich trzech amerykańskich lotników z eskadry myśliwców imienia
Tadeusza Kościuszki oraz 17 ochotników Francuzów. Pogrzebano
również osoby zasłużone dla obrony Lwowa, zmarłe śmiercią
naturalną (pułkownika Miączyńskiego, generała Iwaszkiewicza).
Panteon polskiej chwały nie mógł przetrwać rządów rosyjskich.
Po II wojnie światowej na jego terenie zlokalizowano wysypisko
odpadów budowlanych, inspirowano akty wandalizmu, ginęły rzeźby
(zniknęły dwa lwy sprzed łuku triumfalnego), a w zamian pojawiały
się obelżywe napisy. Do ostatecznego zniszczenia przystąpiono w
sierpniu 1971 roku – na teren cmentarza wjechały czołgi, rozbijając
gąsienicami co tylko się dało, a w niektórych przypadkach użyto
materiałów wybuchowych. Zburzono kolumnadę i setki mogił. Teren
ogrodzono, a w 1975 roku rozpoczął działalność warsztat
kamieniarski (w katakumbach i kaplicy!!!). Coraz bardziej zarośnięty
cmentarz stał się miejscem wypasu krów, przez część grobów
wyznaczono drogę, a teren nekropolii stał się zaśmieconym
gruzowiskiem.

Zniszczony Pomnik Chwały – stan z 1974 roku (fot. Stako)


Rozpad sowieckiego imperium umożliwił zmiany. Na cmentarzu
pojawili się pracownicy „Energopolu”, którzy wraz z lwowskim
Towarzystwem Opieki nad Grobami Wojskowymi, na wpół legalnie,
rozpoczęli prace porządkowe. W 1991 roku Polska jako pierwsza na
świecie uznała niepodległość Ukrainy, co umożliwiło oficjalne
podjęcie prac restauracyjnych. Okazało się jednak, że to wcale nie
było takie proste.

Zniszczone katakumby – stan z 1979 roku


(http://niepoprawni.pl/sites/default/files/ilustracje-
publiczny/cmentarz_obroncow_lwowa.jpg)
Problemy stwarzały władze Lwowa, nie zgadzając się na przy-
wrócenie cmentarza w dawnej formie. Z jednej strony można
zrozumieć obawy urzędników (jak my, Polacy, zareagowalibyśmy na
odbudowę pomnika ku czci Niemców poległych na Górze Świętej
Anny?), irytujący jest jednak kategoryczny sprzeciw wobec zupełnie
drobnych spraw. Ukraińcy zgodzili się na odtworzenie lwów przy
pomniku, ale anioły na katakumbach nie mogły mieć na piersiach
krzyży Virituti Militari i koron cierniowych. Do tego długie
negocjacje dotyczące napisów oraz pomników amerykańskich
lotników i francuskich piechurów czy podobizny Szczerbca (uznano
go za symbol polskiego militaryzmu). Ukraińscy urzędnicy grali na
czas, na cmentarzu pojawiały się bojówki miejscowych narodowców
profanujące groby. Powiązano nawet sprawę pomnika orląt ze
zbrodnią w Pawłokomie, usiłując wymusić ustępstwa na stronie
polskiej. A to automatycznie spowodowało powrót do dyskusji na
temat rzezi wołyńskiej.
Sytuację zmieniła na lepsze „pomarańczowa rewolucja”. Władze
w Kijowie podjęły się mediacji z upartymi członkami lwowskiego
magistratu i wydaje się, że sprawy posuwają się w dobrym kierunku.
Cmentarz powoli powraca do swojego pierwotnego stanu, widać
ogrom pracy i wysiłku włożonego w jego odrestaurowanie. W
pobliżu powstaje Memoriał Wyzwoleńczych Zmagań Narodu
Ukraińskiego. Mauzoleum zaprojektowano jako konkurencję dla
Cmentarza Orląt, ale wbrew woli swoich projektantów może w
przyszłości stworzyć jedną całość z polską nekropolią, jako symbol
pojednania obu narodów i wieków wspólnej historii. Byle tylko
urzędnicy z miejscowego ratusza w tym nie przeszkadzali. A
przyznanie honorowego obywatelstwa szefowi OUN przez władze
Lwowa i wielu innych miast ukraińskich nie rokuje najlepiej.
Rozdział 2
Miasteczko Bełz

N iewiele już dzisiaj osób pamięta, że po zakończeniu II wojny


światowej wschodnia granica naszego kraju miała inny
przebieg niż obecna granica z Ukrainą. Do 1952 roku po stronie
polskiej pozostawały miasteczka Bełz i Sokal, a Ustrzyki Dolne wraz
z pasem Bieszczad należały do ZSRS. Kiedy jednak w okolicy Bełza
odkryto bogate pokłady węgla kamiennego, to rząd PRL musiał
zgodzić się na korektę granicy. Ogłoszenie projektu zmian wywołało
prawdziwą panikę wśród miejscowej ludności. Mieszkańcy Bełza i
Sokala nie czekali na repatriację czy oficjalne przesiedlenie, tylko
niezwłocznie rzucili się do ucieczki. Większość emigrantów osiedliła
się w okolicach Ustrzyk i Krościenka, a Rosjanie zajęli niemal
zupełnie wyludnione terytorium.
Spacerując po dzisiejszym Bełzie trudno sobie obecnie wy-
obrazić, że dzieje tej niewielkiej osady sięgają czasów Mieszka I. U
schyłku X wieku Bełz wchodził w skład Grodów Czerwieńskich, o
które toczyła się zawzięta rywalizacja między Rusią i Polską. W
następnych stuleciach gród stał się nawet stolicą niezależnego
księstwa, a po włączeniu w granice Królestwa Polskiego pełnił
funkcję siedziby województwa. Według niektórych źródeł na terenie
miejscowego zamku przechowywano cudowny obraz Czarnej
Madonny, który w 1382 roku zakupił książę Władysław Opolczyk.
Piastowski namiestnik Rusi z nadania Ludwika Węgierskiego
przekazał relikwię do ufundowanego przez siebie klasztoru na Jasnej
Górze i paradoksalnie człowiek, który tak wiele uczynił złego dla
Polski (proponował nawet jej rozbiór), odegrał decydującą rolę w
powstaniu najważniejszego polskiego sanktuarium. Czarna Madonna
stała się najsłynniejszą polską relikwią, natomiast po bełskim zamku
nie zachował się żaden ślad. Dzisiaj w tym miejscu wznosi się
neoromański kościół pod wezwaniem Świętego Walentego,
zajmowany obecnie przez Cerkiew prawosławną.
Współczesny Bełz liczy zaledwie 2500 mieszkańców. Senna
miejscowość nad rzeczką Sołokiją sprawia wrażenie osady złożonej
wyłącznie z ogromnego rynku, otoczonego polami uprawnymi.
Głównymi atrakcjami turystycznymi są: budynek ratusza (dawny
klasztornego spalonego przez UPA podczas II wojny światowej.
Warto odwiedzić pozostałości klasztoru i kościoła Dominikanek
(obecnie świątynia greckokatolicka) oraz przepiękną drewnianą
cerkiew tego samego kościoła pod wezwaniem św. Paraskewy.
Ciekawym obiektem jest tzw. Baszta Ariańska – budynek zboru
(podobno) z 1606 roku, mieszczącego niegdyś archiwum miejskie.
Baszta znajduje się na terenie starego (już zlikwidowanego)
cmentarza, niewykluczone zatem, że powstała jako kaplica cmen-
tarna, albowiem o arianach nikt nigdy w Bełzie nie słyszał.
Przez kilkaset lat Bełz był jednak przede wszystkim miastem
polskich Izraelitów, osiedlających się tutaj od XV wieku. Na za-
chodnim skraju osady zachował się cmentarz żydowski, ostatni ślad
po społeczności wymordowanej podczas Holocaustu.
Miasteczko Bełz,
main sztetełe Bełz.
Wypłowiał już tamten obrazek,
milczący, płonący Bełz.
Dziś, kiedy dym,
to po prostu dym.
Pierścionek na szczęście,
w przemyśle zajęcie,
w niedzielę chrzest.
Białe ziarno, czarny mak, młodej
żony słodki smak.
Kroki w sieni... nie drżyj tak, to
nie oni. To tylko wiatr...[1]
Miejscowi cadycy od XVIII stulecia przewodzili chasydom z
całej Galicji, a pozostałości ich wpływów przetrwały w Izraelu do
dzisiaj. Ostatni cadyk – cudem ocalony z zagłady Aron Rokeach,
wyemigrował do Palestyny, gdzie stał się założycielem jednej z
najważniejszych grup religijnych. Bełzer chasidim posiadają nawet
własną synagogę w Jerozolimie.
Na miejscowym kirkucie pochowano niegdyś trzech wielkich
cadyków z rodu Rokeach (Dow). Chociaż dzisiaj w Bełzie nie
mieszkają już Żydzi, to miasto na zawsze zapisało się w dziejach
polskich wyznawców judaizmu. To symbol wielokulturowego i
wielowyznaniowego świata, który zniknął na zawsze wraz z II wojną
światową. Niegdyś w centrum miasta wznosiły się obok siebie cztery
świątynie: synagoga, kościół katolicki, cerkiew prawosławna i
unicka. Funkcje kultowe spełniają już tylko ostatnie dwie, w Bełzie
nie mieszkają już katolicy i Izraelici...
Miasteczko Bełz,
kochany mój Bełz.
W kołysce gdzieś dzieciak zasypia,
a mama tak nuci mu:
Zaśnijże już
i oczka swe zmruż.
Są czarne,
a szkoda, że nie są niebieskie.
Wołałabym...
Zaśnijże już
i oczka swe zmruż.
Są czarne,
a szkoda, ze nie są niebieskie.
Wołałabym...
Tak jakoś...[2]

Tragiczne dzieje pewnego mezaliansu


(Krystynopol)

S owieci w 1952 roku zawłaszczyli nie tylko Bełz i Sokal –


podobny los spotkał pobliski Krystynopol, przemianowany nie-
zwłocznie na Czerwonogród. Miasto składa się właściwie z dwóch
różnych miejscowości: starsza zachowała dawny charakter, nato-
miast młodsza powstała po wojnie na potrzeby przemysłu węglo-
wego. I prezentuje się jak typowa rosyjska osada przemysłowa –
przygnębiające blokowisko, jakich wiele we wschodniej Europie.
Lokację Krystynopola przeprowadził w 1692 roku Szczęsny
Kazimierz Potocki, nadając miastu imię żony – Krystyny z Lubo-
mirskich. Ozdobą miejscowości jest pałac z I połowy XVIII stulecia
związany z tragiczną historią miłości i zbrodni, małżeństwa
Szczęsnego Potockiego (prawnuka założyciela miasta) i Gertrudy
Komorowskiej.
Dzieje tragicznego mezaliansu przedstawił Antoni Malczewski, a
inwokacja utworu znana jest chyba wszystkim; to pochwała
ukraińskich stepów i swobody:
Ej! Ty na szybkim koniu gdzie pędzisz, kozacze?
Czy zaoczył zająca, co na stepie skacze?
Czy rozigrawszy myśli, chcesz użyć swobody
I z wiatrem ukraińskim puścić się w zawody?[3]
Maria była pierwszą powieścią poetycką w języku polskim –
Malczewski, korzystając ze wzorów George’a Byrona i Waltera
Scotta przekształcił tragiczną historię Gertrudy. To pesymistyczna
przypowieść o bezsilności człowieka wobec tajemnicy świata, w
którym dopiero śmierć odsłania prawdziwą jakość bytu. Ale
rzeczywistość była bardziej prozaiczna, a Szczęsny nie dorównywał
swojemu literackiemu odpowiednikowi. Okazał się wyjątkowo
nędzną kreaturą, niegodną uczucia zakochanej kobiety.
Magnat poznał Gertrudę Komorowską mając osiemnaście lat.
Zakochał się w niej z wzajemnością, a kiedy dziewczyna zaszła w
ciążę, to w grudniu 1771 roku potajemnie ją poślubił w cerkwi w
Niestwicach. Tego nie mógł zaakceptować ojciec Szczęsnego.
Dziedzic największej fortuny w Rzeczypospolitej miał poślubić
zwykłą szlachciankę! Dwa miesiące później na polecenie starego
Potockiego ciężarna dziewczyna została porwana i uduszona, a jej
ciało wrzucono do przerębli.
Szczęsny z pokorą przyjął postępek ojca. Wprawdzie podobno
usiłował popełnić samobójstwo, podrzynając sobie gardło scy-
zorykiem (!!!), ale szybko zapomniał o ukochanej. Wyjechał za
granicę, następnie poślubił Józefinę Mniszchównę, a małżeństwo
dochowało się jedenaściorga dzieci. Sprawiedliwości natomiast nie
uszli rodzice Szczęsnego. Sądy Rzeczypospolitej sprawą się
oczywiście nie zajęły, ale oboje Potoccy niebawem zmarli w dość
tajemniczych okolicznościach.
Szczęsny Potocki już nie powrócił do Krystynopola. Przeniósł
się do Tulczyna, niewykluczone, że w dotychczasowej siedzibie nie
mógł znieść wymownych spojrzeń służby i sąsiadów. Zresztą
niebawem ostatecznie rozwiązał problem Krystynopola, prze-
grywając posiadłość w karty na rzecz Adama Ponińskiego. Jego
życie prywatne miało jeszcze obfitować w dramatyczne wydarzenia,
natomiast w polityce uczciwie zapracował na miano największego
zdrajcy Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Współczesny Krystynopol sprawia wrażenie kompletnie wy-
ludnionego, a życie mieszkańców koncentruje się w przemysłowej
części miasta. Zresztą również dla większości turystów z naszego
kraju miasto jest wyłącznie węzłem komunikacyjnym, miejscem
przesiadki lub tranzytu w podróżach na Wołyń, do Lwowa czy na
Podole. Jednak przebywając tutaj, warto zwrócić uwagę na dawny
klasztor Bernardynów zajmowany przez cerkiew greckokatolicką
oraz klasztor Bazylianów, przywrócony niedawno do funkcji
kultowych. Jeżeli jednak znajdziemy nieco czasu, to warto obejrzeć
pałac Potockich. Utworzone w rezydencji Muzeum Historii Religii
(uprzednio Muzeum Ateizmu) nie dysponuje wprawdzie
interesującymi zbiorami, ale samo miejsce emanuje intrygującą
atmosferą, przypominającą o tragicznych wydarzeniach sprzed
dwóch wieków. I nie przeszkadzają w tym prace przy renowacji
budynku, rusztowania, siatki, drabiny, a nawet boisko piłkarskie
wybudowane w dawnym ogrodzie, na miejscu kanałów, stawów i
fontann (istniał nawet kiedyś kanał łączący ogród z Bugiem). Nie od
dzisiaj przecież wiadomo, że władze za naszą wschodnią granicą
zawsze przejawiały dużo inwencji w znajdowaniu zastosowań dla
reliktów polskiej kultury...

Ulubione siedziby Jana III Sobieskiego


(Jaworów, Żółkiew)

J ednym z najbardziej lukratywnych urzędów Rzeczypospolitej


Obojga Narodów było starostwo jaworowskie, stolica bogatych
włości królewskich na zachód od Lwowa. Starostwo stanowiło
łakomy kąsek dla magnaterii, dlatego zarządzali nim przedstawiciele
najznaczniejszych rodów państwa. Należał do nich kasztelan
krakowski Jakub Sobieski, po którym stanowisko przypadło jego
synowi. Król Jan III chętnie przebywał w Jaworowie również po
zwycięskiej elekcji i miasteczko było świadkiem wielu znaczących
wydarzeń w dziejach naszego kraju. W 1675 roku Sobieski podpisał
w Jaworowie tajne porozumienie z Francją, którego celem miało być
odzyskanie Prus Książęcych. Dziewięć lat później do miasteczka
przybyły poselstwa Świętej Ligi antytureckiej (austriackie, weneckie,
państw niemieckich), odbyło się wówczas słynne wesele
jaworowskie (wspólna zabawa dworu królewskiego, zaproszonych
gości i miejscowej ludności). Wówczas wójt jaworowski ofiarował
królowi trzy pary siwych wołów jako symboliczne zadośćuczynienie
za trudy poniesione dla ojczyzny, do legendy przeszły też tańce króla
z piękną żoną miejscowego kowala pod zazdrosnym okiem
Marysieńki.
Droga z przejścia granicznego w Medyce omija miasteczko od
południa, do Jaworowa łatwiej dojechać szosą z przejścia w
Krakowcu. Niestety, pomimo sławnej przeszłości niewiele jej
reliktów przetrwało do dzisiaj. Po rezydencji królewskiej nie
pozostał już niemal żaden ślad, a ostatni z pawilonów został
zniszczony podczas II wojny światowej. Łaskawszy los spotkał dwie
cerkwie unickie ufundowane przez Sobieskiego. Pierwszą z nich
wybudowano w 1670 roku pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej
Marii Panny na tzw. Małym Przedmieściu. Wewnątrz zachował się
ikonostas z 1671 roku, a obok wznosi się dzwonnica ozdobiona
arkadową galeryjką. Równie cenna jest drewniana cerkiew Zaśnięcia
Matki Bożej przy ulicy Łożynskiego, z ikonostasem i carskimi
wrotami z XVII wieku. W mieście funkcjonuje również świątynia
katolicka – położony na wschód od rynku późnorenesansowy kościół
pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. Ufundowano go w 1645
roku dla zakonu dominikanów, a po kasacie klasztoru przekazano
miejscowej parafii. W roku 1945 świątynię przekształcono w
magazyn, a do funkcji sakralnych przywrócono w 1989 roku. Lata
dewastacji zrobiły swoje, ale we wnętrzu godne uwagi są cudem
zachowane obrazy św. Anny Samotrzeć i św. Barbary oraz epitafium
fundatora – Filipa Rykowskiego.
Według obiegowych opinii, ludność mieszkająca w pobliżu re-
zydencji monarszej powinna być zadowolona z własnego losu ze
względu na bliskość królewskich łask, ponieważ władcy z reguły
inwestowali w najbliższe otoczenie. Zachowane relacje jednak
wyraźnie informują, że para królewska była w Jaworowie wręcz
znienawidzona, na co zresztą sobie zasłużyła. Mimo spektakularnych
gestów (jak wspomniane wesele) zachowanie Jana III i Marysieńki
dalekie było od galanterii, a dwór królewski prezentował sarmatyzm
w najgorszym wydaniu. Oto kilka relacji pochodzących z zapisków
posła francuskiego:
„Królowa kazała zbić pod swoimi oknami kogoś ze służby bar-
dzo mocno, mimo że jest to w obyczaju tego kraju, nie robiono tego
tak na oczach wszystkich; może to przykład króla, który postępuje w
ten sposób, nawet porucznika gwardii urządził tak, że się nigdy nie
podniesie...”[4].

Jan III Sobieski


„W czasie wesela jednej z dworek królowej, podczas gdy król
tańczył, dworzanin wojewody ruskiego ciął drugiego szablą w
głowę...”[5].
„Wojewoda Jabłonowski i marszałek dworu Sieniawski
nawymyślali sobie przy królu i omal się nie pobili; poszło o jakiegoś
dworzanina wojewody, który jakoby obraził marszałka. Nazajutrz
przy uczcie, podczas gdy król siedział przy stole, marszałek dworu,
widząc tego dworzanina, wyrżnął go w łeb maczugą...”[6].

Kolegiata w Żółkwi (Fotografia sprzed 1939 roku)


Jan III Sobieski przejawiał czasami specyficzne poczucie hu-
moru i pewnego dnia polecił przebudować mostki nad pobliskimi
kanałami na huśtawki. I, stojąc w oknie rezydencji, zaśmiewał się do
łez, kiedy wszyscy, bez względu na wiek, stan czy płeć, nie-
spodziewanie wpadali do wody. I jak tu się dziwić, że pewnego dnia
Jacyś zuchwalcy wybili szyby kamieniami tak, że kamienie
powpadały do sali balowej”[7].
Przypomnijmy sobie sprawę wydry Króla Jegomości opisaną
przez Jana Chryzostoma Paska. Dobrotliwy Jan III tak się zirytował
faktem, że jakiś żołnierz niechcący zabił jego ulubionego zwierzaka,
iż polecił go rozstrzelać. Uproszony o łaskę, zmienił karę na
przepuszczenie nieszczęśnika pod kijami pułku wojska, co było
równoznaczne z zatłuczeniem go na śmierć. Oglądany z bliska
Sobieski dużo traci ze swojego uroku.

Zamek w Żółkwi
Inną ulubioną siedzibą Jana III była Żółkiew – kilkunastoty-
sięczne miasteczko w połowie drogi od przejścia granicznego w
Hrebennem do Lwowa. W ostatnich latach, dzięki niebagatelnym
nakładom inwestycyjnym, miejscowość stała się ważną atrakcją
turystyczną. To prawdziwa perła ziemi lwowskiej, miasto, które
koniecznie należy odwiedzić, miejsce, gdzie zachowały się znaczące
ślady polskiej przeszłości.

Dziedziniec zamku w Żółkwi


Miasto lokował w 1603 roku Stanisław Żółkiewski – kanclerz
koronny i hetman wielki, jeden z najwybitniejszych wodzów w
dziejach Rzeczypospolitej. Nie żałował środków na ozdobienie i
rozwój siedziby (zmienił przy okazji jej nazwę z Winnicy na
Żółkiew). I chociaż sam był gorliwym katolikiem, to ściągał do
miasta prawosławnych, żydów, Ormian, budował świątynie różnych
wyznań. Jednak jego najwspanialszą inwestycją pozostała katolicka
kolegiata pod wezwaniem Królowej Niebios i Świętych Wawrzyńca i
Sebastiana na rynku miejskim. Ten przepiękny obiekt (wybudowany
w latach 1605-1618) nazywano niegdyś „skarbcem pamiątek
narodowych” i „panteonem rycerskiej sławy”, co w pełni oddawało
jego charakter. I nawet teraz, kiedy zniknęła już większość dawnego
wyposażenia, można obejrzeć odnowione nagrobki i sarkofagi
Stanisława i Jana Żółkiewskich, Jakuba Sobieskiego (ojca króla),
Stanisława Daniłowicza. A w czasach Rzeczypospolitej Obojga
Narodów w kolegiacie wisiały ogromne płótna, przedstawiające
najważniejsze bitwy Żółkiewskich i Sobieskich (Bitwa pod
Kłuszynem, Sobieski pod Chocimiem, Sobieski pod Parkanami,
Bitwa pod Wiedniem). Aktualnie małowidła z resztą wyposażenia
przechowywane są w muzeum w Olesku, jednak w salach
wystawowych do niedawna eksponowane było tylko jedno z nich
(Bitwa pod Wiedniem). Można żałować, że płótna nie powróciły na
swoje miejsce – kolegiata odzyskałaby wiele z dawnego kolorytu,
nawiązując do przeszłości obiektu i miasta.
W połowie XIX stulecia przeprowadzono szeroko zakrojoną
akcję zbierania funduszy na odnowienie budowli. Podczas prac
renowacyjnych natrafiono na szczątki synów Jana III – Jakuba i
Konstantego, a ich ponowny pogrzeb stał się wydarzeniem pa-
triotycznym łączącym ze sobą Polaków z trzech zaborów. Następne
ważne uroczystości odbyły się w rocznicę odsieczy wiedeńskiej w
1933 roku – już w wolnej Polsce.
Po II wojnie światowej kolegiatę zamieniono w magazyn i do-
piero upadek sowieckiego imperium umożliwił jej renowację.
Dzisiejszy wygląd świątynia zawdzięcza polskim konserwatorom,
którzy ocalili gmach od ruiny. Stan budowli jest bardziej niż zado-
walający, szkoda tylko płócien z Oleska. Dziesiątki polskich kon-
serwatorów i studentów wzięło udział w pracach przy odnowie
kolegiaty, które trwały dwadzieścia lat. Finansowało je wiele pol-
skich instytucji oraz ukraińskie Towarzystwo Ochrony Zabytków we
Lwowie. Ale przed konserwatorami jeszcze daleka droga, na
renowację czekają elewacje świątyni i pobliska dzwonnica.
Stanisław Żółkiewski był autorem jednego z największych
triumfów w dziejach oręża polskiego. W 1610 roku odniósł wspa-
niałe zwycięstwo nad Rosjanami pod Kłuszynem, do niewoli trafił
car wraz z bratem, a polskie wojska zajęły Moskwę. Hetman zginął
dziesięć lat później w bitwie pod Cecorą. Siedemdziesięcioletni
starzec nie chciał przeżyć klęski, odmówił ucieczki z pola bitwy i
zginął, walcząc do końca. Jego obciętą głowę wysłano do Stambułu,
a ciało wykupiła wdowa. Po śmierci syna hetmana w niewoli ród
Żółkiewskich w linii męskiej wygasł.
Południowo-wschodni narożnik rynku zajmuje wielokrotnie
niszczony i odbudowywany zamek Żółkiewskich. Rezydencję
wzniósł hetman Stanisław, przebudowali ją w 1740 roku kolejni
właściciele (Radziwiłłowie). Po utracie niepodległości Austriacy
zajęli gmach na potrzeby urzędów, rozebrali również wieżę ' kaplicę.
Po 1945 roku Rosjanie przekształcili pałac w koszary, potem
ulokowano tam szkołę podstawową, obecnie są plany utworzenia
muzeum. Budowla z zewnątrz prezentuje się okazale, natomiast
wejście na dziedziniec jest trudnym przeżyciem. Trwa remont
(wyjątkowo opieszały), a otoczenie jest mocno zdewastowane,
strasząc ruinami zabudowań. Po eleganckiej elewacji od strony rynku
można było oczekiwać więcej...
Odrestaurowano natomiast część obwarowań miejskich (brama
Zwierzyniecka), odbudowano również bramę Krakowską pomiędzy
ratuszem i kolegiatą. Zachwycają odnowione siedemnastowieczne
kamieniczki i elegancki neobarokowy gmach ratusza – przestronny
rynek Żółkwi jest uroczym miejscem, na który warto poświęcić
nieco czasu. Atmosfera przypomina lata II Rzeczypospolitej, a może
nawet czasy monarchii Habsburgów.

Ratusz w Żółkwi
Nie tylko usiąść przy stoliku w restauracji i chłonąć klimat tego
niepowtarzalnego miasteczka. A smaczny obiad w umiarkowanej
cenie będzie dodatkową atrakcją, szczególnie jeżeli dodamy do niego
kufel (lub dwa) doskonałego piwa z browaru lwowskiego, który
godnie kultywuje przedwojenne tradycje. Szczególnie warto polecić
Złotego Lwa, nawet jeżeli zamówimy piwo Halickie z Redechowa, to
również dokonamy właściwego wyboru.
Polaka na Ukrainie zaskakuje dostępność piwa. Złocisty napój
kupić można praktycznie wszędzie: w małych sklepikach, od
konduktorów w pociągach, z lodówek na ulicach. Miejscowi spo-
kojnie spacerują z butelkami piwa w ręku, popijając je w miejscach
publicznych. Ale to też ma się zmienić – niedawno wprowadzono
zakaz spożywania piwa w takim terenie. Ale czy będzie
przestrzegany, to dopiero się okaże.
Najważniejszymi markami ukraińskimi są: Obołoń, Czerni-
chowskie, Lwowskie, Sławutycz i Rohań. Warto jednak zwrócić
uwagę na produkty dwóch niewielkich browarów Mikulinieckiego
koło Tarnopola i kijowskiego Na Podoli. Warto poszukać tych pro-
duktów, szczególnie fantastycznego piwa miodowego pierwszego z
producentów. Z gatunków bardziej tradycyjnych na uznanie za-
sługuje Magnat z browaru Obołoń, to jedno z lepszych jasnych piw,
jakie w życiu piłem. I dorównujące w zupełności chorwackiemu
Karlovacko czy słowackiemu Smadnemu Mnichowi. Doskonały
smak ma Czernichowskie Białe, smakoszy zadowoli zapewne Stare
Mis to z Lwowa i wspominany już Złoty Lew.

Rynek w Żółkwi
Atrakcje turystyczne Żółkwi nie ograniczają się do rynku
miejskiego. Przy ulicy Lwowskiej zachowały się otoczone murem
zabudowania klasztoru i kościoła Dominikanów. Budowlę
ufundowała wnuczka Stanisława Żółkiewskiego, a matka Jana III –
Zofia Daniłowiczówna. Klasztor powstał na cześć jej starszego syna
Marka, zamordowanego przez Kozaków po klęsce pod Batohem
(1652 rok). Wewnątrz kościoła zachowały się nagrobki matki i syna,
ale sama świątynia została przekazana cerkwi greckokatolickiej.
Cudowny obraz Matki Boskiej, eksponowany tu do 1945 roku, został
przewieziony do kościoła dominikańskiego na warszawskiej
Starówce.
Zofia Daniłowiczówna zdecydowanie wyróżniała starszego syna
i śmierć Marka była dla niej ogromnym ciosem. Młodszy potomek,
przyszły król, nie był specjalnie związany z rodzicielką, być może do
sporów dochodziło z powodu rozrywkowego trybu życia Jana.
Tadeusz Boy-Żeleński w biografii Marysieńki Sobieskiej napisał
ironicznie, że Zofia była typem matki – Spartanki szepczącej: „zgiń
synku, zgiń, dla dobra ojczyzny”. A Jan Sobieski, chociaż był
patriotą, nie zamierzał umierać dla ojczyzny – zbyt lubił zabawę,
dobre jedzenie, alkohol i kobiety. Podobno jeszcze będąc starostą
jaworowskim, utrzymywał w mieście jakąś łaźnię z Czerkieskami i
Wołoszkami, które ściągał z południowych Kresów. Marysieńka
wypominała mu to wielokrotnie w listach, nie kryjąc złośliwej
satysfakcji, gdy jakiś najazd tatarski zagarnął w jasyr „obsługę
lokalu”.

Femme fatale Rzeczypospolitej (Brody,


Podhorce)

W iększość historycznych miasteczek na ziemi lwowskiej


powstała z inicjatywy polskich magnatów. Budowano
rezydencje, lokowano miasta, sprowadzano rzemieślników i kupców.
Łańcuch zabytkowych miejscowości otaczających Lwów zyskał
miano Złotej Podkowy, to fascynująca przygoda z przeszłością
naszego kraju. Tutaj niemal każde miasteczko związane było z
wybitnymi postaciami z dziejów Polski.
Założycielem Brodów był Stanisław Żółkiewski (ojciec bohatera
spod Kłuszyna i Cecory), który w 1580 roku rozpoczął budowę
zamku i miasta. Pół wieku później miasto zakupił Stanisław
Koniecpolski, planując uruchomienie w tym miejscu produkcji
złotogłowiu (tkanin przetykanych srebrną i złotą nitką). Hetman
sprowadził z Flandrii odpowiednich specjalistów, ale przedsię-
wzięcie okazało się nieopłacalne. Zbyt drogi był import surowego
jedwabiu, natomiast próba hodowli jedwabników na miejscu nie
powiodła się. Do Brodów napływała jednak ludność pochodzenia
żydowskiego specjalizująca się w tkactwie, dzięki czemu miej-
scowość stała się centrum handlowo-rzemieślniczym. Na całą
Rzeczpospolitą zasłynęła tutejsza wytwórnia kobierców i pasów, a
dobra koniunktura trwała wyjątkowo długo. Najlepszy okres miasto
przeżywało w latach zaborów – władze z Wiednia ogłosiły okolicę
strefą wolnego handlu, co stymulowało rozwój gospodarczy. W 1826
roku w Brodach było osiem synagog (w tym sześć Murowanych), a
Izraelici stanowili 70% mieszkańców.

Synagoga w Brodach
Przy ulicy Honczarskiej zachowały się ruiny Wielkiej Synagogi,
jednej z dwóch pozostałości po żydowskiej przeszłości miasta.
Ceglana budowla na planie kwadratu (w 1935 roku uznana Za
zabytek kultury) ma wysoką, dwukondygnacyjną attykę, po
wschodniej stronie można odnaleźć kartusz z hebrajską datą budowy
bożnicy (5503 według kalendarza żydowskiego, czyli 1742 rok).
Niestety, wejście do środka grozi śmiercią lub kalectwem i jeżeli
szybko nie znajdą się fundusze na remont, to ten wspaniały zabytek
ulegnie całkowitemu zniszczeniu.

Wieża zegarowa w Brodach


Trzy kilometry od centrum, w pobliżu nieźle zachowanego
kirkutu, znajdują się pozostałości twierdzy zbudowanej w latach
1630-1635 przez Stanisława Koniecpolskiego. Pogromca Tatarów,
Szwedów i Moskali wzniósł nowoczesną fortecę wzorowaną na
rozwiązaniach holenderskich. Na obszarze 8000 m2 powstał system
kazamat na planie pięcioboku, praktycznie odpornych na ogień
ówczesnej artylerii. Budowla oparła się wojskom Chmielnickiego,
skrzętnie omijali ją również Tatarzy. W XVIII stuleciu forteca
utraciła walory obronne i jej ówczesny właściciel (Stanisław Potocki)
wzniósł na jej dziedzińcu rokokowy pałac. W czasach II
Rzeczypospolitej w twierdzy mieściła się siedziba 22 Pułku Ułanów
Podkarpackich, natomiast po II wojnie światowej w pałacu
ulokowano sztab miejscowej jednostki wojskowej. Obecnie gmach
został przekształcony w blok mieszkalny i wygląda jak
zdewastowana rudera ze slumsów. Ale podróżując po Kresach należy
uodpornić się na podobne widoki – lata sowieckiej władzy
zmasakrowały relikty naszej przeszłości. A nawet wówczas, gdy nie
niszczono polskich pamiątek rozmyślnie, to komunistyczna
mentalność i marnotrawstwo doprowadziły do często
nieodwracalnych zaniedbań. Pałac Potockiego jest jednym z tego
przykładów. Niewiele zachowało się również z dawnej twierdzy –
większość fortyfikacji rozebrano na początku XIX stulecia, a do
naszych czasów przetrwała tylko pięcioboczna cytadela. Ale nawet
ten bastion wart jest zainteresowania, na ziemiach dawnej
Rzeczypospolitej nie zachowały się bowiem podobne umocnienia
forteczne.

Pałac w Brodach – stan obecny (fot. Petro Vlasenko)


Stanisław Koniecpolski był jednym z najwybitniejszych wodzów
w dziejach Rzeczypospolitej, nawet król Szwecji Gustaw Adolf,
uważany za najlepszego stratega ówczesnej Europy, musiał uznać
jego wyższość w bitwie pod Trzcianą. A jak przystało na pierwszego
senatora Rzeczypospolitej (był kasztelanem krakowskim) i hetmana
wielkiego, Koniecpolski na brak pieniędzy nigdy nie narzekał i
wybudował okazałą rezydencję w pobliskich Podhorcach. Ze
względu na kłopotliwe sąsiedztwo (Kozacy, Tatarzy) pałac był
przystosowany do obrony (tzw. palazzo in fortezza).
Koniecpolski zapewne nie podejrzewał, że nie będzie długo się
cieszył nową rezydencją. W 1645 roku owdowiał i kilka miesięcy
później ponownie stanął na ślubnym kobiercu, a jego wybranką była
młodsza o ponad trzydzieści lat, piękna i bogata Zofia Opalińska.
Małżeństwo przetrwało jednak zaledwie kilka tygodni – w marcu
1646 roku hetman niespodziewanie zmarł. Śmierć najlepszego wo-
dza wywołała żałobę w kraju, a jej przyczyny – wiele komentarzy.
Hetman padł ofiarą własnej, męskiej próżności. Nieustraszony
wojownik, pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna chciał wykazać się
przed młodą partnerką w małżeńskim łożu i zażądał od przy-
bocznego lekarza środków wzmacniających potencję. Nie zwracał
uwagi na jego zalecenia, zażywał zbyt duże dawki, co spowodowało
katastrofę. Doszło do niedrożności dróg moczowych i w taki
absurdalny sposób Rzeczpospolita straciła najlepszego wodza.
Od wielu lat trwają dyskusje historyków o wpływie jednostki na
historię. Jedni odsądzają tę teorię od czci i wiary, inni uważają że
indywidualne umiejętności i predyspozycje odgrywają znaczną rolę.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy naszego kraju, gdyby hetman
zachował rozwagę w małżeńskiej łożnicy i nie udawał młodzieńca.
Mógł przecież jeszcze żyć i walczyć przez długie lata – Jan Karol
Chodkiewicz zmarł pod Chocimiem mając 70 lat, Żółkiewski poległ
pod Cecorą w podobnym wieku. Kto wie, czy gdyby Koniecpolski
żył dłużej, to w ogóle doszłoby do powstania Chmielnickiego w
1648 roku? Hetmana obawiali się Kozacy, a Tatarzy zapewne nie
poparliby powstańców. Zresztą sam wódz potrafiłby bez problemu
stłumić rebelię. Wystarczy spojrzeć na jego następców i ich
umiejętności – ani Mikołaj Potocki, ani Marcin Kalinowski nie
potrafili mu dorównać. Powstanie Chmielnickiego okazało się
graniczną datą w dziejach Polski, podstawową przyczyną upadku
kraju. Niestety, o przyszłości Rzeczypospolitej zadecydowała męska
próżność i staropolska viagra.
Nad młodą wdową po hetmanie ciążyło jakieś fatum. Kilka lat
później Zofia ponownie wyszła za mąż, a jej wybranek, książę
Samuel Korecki, zmarł sześć dni po ślubie! Ponownie opinia pu-
bliczna nie próżnowała, wdowie zarzucano konszachty z diabłem,
trucicielstwo, rzucanie uroków etc. Wypominano, że Koniecpolski
stracił siły potrzebne dla obrony kraju w małżeńskiej łożnicy, nie
zwracano uwagi, że przyczyną śmierci drugiego męża była
niewygojona do końca rana, która otworzyła się przed ślubem. Nie
było już więcej chętnych do kolejnego małżeństwa z piękną i
majętną wdową. Uznano, że w sytuacji ciągłych wojen i zagrożenia
kraju istnieją bardziej pożyteczne rodzaje śmierci niż wiązanie się z
kobietą fatalną.

Zamek w Podhorcach (fot. Jan Mehlich)


Rezydencja hetmana w Podhorcach widoczna jest z odległości
wielu kilometrów, a widok z zamkowych tarasów do dzisiaj robi
wrażenie. Po Koniecpolskich posiadłość przeszła w ręce Sobieskich,
a w 1718 roku wykupili ją Rzewuscy. Dobudowano jedną
kondygnację, budynek pokryto czterospadowym dachem, zmieniono
hełmy nad pawilonami. Zwieńczono je postaciami Atlasów
dźwigających kulę ziemską (kula spadła z dachu i obecnie znajduje
się wewnątrz zamku) i układ słoneczny (stoi do dziś na swoim
miejscu). Wacław Rzewuski ufundował kościół Podniesienia Krzyża
Świętego (niestety, obecnie zamknięty) na osi bramy wjazdowej, do
której prowadzi piękna aleja lipowa. Po drugiej stronie zamku, na
zboczu, znajdował się ogród włoski na trzech obniżających się
tarasach.
Część wyposażenia przeniesiono z pobliskiego Oleska. Nazwy
sal zamkowych: Zielona, Karmazynowa, Złota i Żółta – nawiązywały
do koloru ścian i obić mebli, Sala Rycerska zawierała cenną kolekcję
broni, służąc wielkim przyjęciom. W rezydencji odbyło się wesele
księcia Karola Radziwiłła, tutaj Rzewuscy podejmowali cesarza
Franciszka I. W pałacu urodził się w 1773 roku Euzebiusz Słowacki
(ojciec Juliusza) – syn oficjalisty dworskiego.
Na początku XIX stulecia w zamku przez kilka lat kwaterowały
wojska rosyjskie, a władze austriackie zlicytowały znaczną część
wyposażenia, łącznie z miedzianą blachą z dachu. Z upadku rezy-
dencję podźwignął Leon Rzewuski, a po nim kolejny właściciel –
książę Eustachy Sanguszko. Do 1914 roku pałac funkcjonował jako
prywatne (ale ogólnie dostępne) muzeum. Podczas I wojny
światowej zbiory ewakuowano do dóbr Sanguszków w Sławucie i
Gumniskach pod Tarnowem, ale eksponaty powróciły na swoje
miejsce, chociaż tylko do wybuchu kolejnej wojny. Ostatni wła-
ściciel – książę Roman Sanguszko, we wrześniu 1939 roku nie
czekał na nadejście Rosjan ani Niemców. Konwój ciężarówek ze
zbiorami w ostatniej chwili przedostał się do Rumunii, następnie
eksponaty trafiły razem z Sanguszkami do Brazylii, gdzie osiadła
rodzina. Z części zbiorów powstała fundacja kulturalna istniejąca do
dzisiaj w São Paulo.
Podczas II wojny światowej rezydencja mocno ucierpiała, na-
stępnie część pomieszczeń zaadaptowano na potrzeby szpitala
chorób płuc. Pożar w lutym 1956 roku spowodował znaczne straty –
zawaliły się stropy pierwszego i drugiego piętra. Pomimo to pałac
wykorzystywano wielokrotnie w filmach, a na planie Potopu
dublował radziwiłłowskie Kiejdany. W 1997 roku obiekt przejęła
Lwowska Galeria Sztuki i rozpoczęły się prace restauracyjne. Z
bliska widać, że remont będzie długotrwały, a to, że budowla
przetrwała, zawdzięczamy wyłącznie kunsztowi dawnych archi-
tektów. Ale prace trwają istnieje również szansa na odzyskanie
elementów dawnego wyposażenia. W galerii lwowskiej zachowała
się część dawnych zbiorów Rzewuskich, które zapewne powrócą na
swoje miejsce. Inna część kolekcji podhoreckiej przechowywana jest
w muzeum w Tarnowie, archiwum Rzewuskich i Sanguszków
zdeponowano zaś na Wawelu.

Wszystkie drogi prowadzą do Oleska

J eżeli Bełz składa się wyłącznie z rynku, to jeszcze mniejsze


Olesko ma praktycznie tylko dwie ulice (Szewczenki i Zam-
kową). Miejscowość jest jednak ewenementem na skalę Rze-
czypospolitej Obojga Narodów – w Olesku urodziło się dwóch
kolejnych władców elekcyjnych Polski, pochodzących z różnych
rodów. To tutaj w odstępie dziesięciu lat przyszli na świat, Jan III
Sobieski (1629) i Michał Korybut Wiśniowiecki (1639).
Przyszły król Jan III był wnukiem ówczesnego właściciela
miasteczka, a jego urodzinom towarzyszyły zadziwiające wyda-
rzenia. Podczas porodu rozpętała się potężna burza z piorunami, a
zamek zaatakowali Tatarzy. Świadkowie wypadków widzieli w tym
przepowiednię przyszłych losów dziecka – pogromcy muzułmanów
o burzliwym życiu.
Najważniejszym zabytkiem Oleska jest zamek na owalnym
wzgórzu, wzniesiony pod koniec XVI stulecia przez Jerzego
Daniłowicza. Budowla już z daleka prezentuje się atrakcyjnie, a to
dopiero początek wrażeń. Kamienne schody, drewniany pomost...
trudno ukryć zachwyt. Rezydencja ma dwa skrzydła podzielone
dziedzińcem, zamkniętym od północnej strony wieżą bramną.
Wewnątrz mieści się muzeum (filia Lwowskiej Galerii Sztuki), jedna
z najważniejszych ekspozycji na Kresach. W salach zamkowych
zgromadzono setki rzadkich dzieł: ikony, portrety, malowidła
mitologiczne i rodzajowe, duże obrazy batalistyczne, meble,
gobeliny, rzeźby. To najważniejszy zbiór sztuki polskiej poza
obecnymi granicami kraju, niestety, często brakuje informacji o
pochodzeniu eksponatów, a czasami w ogóle jakichkolwiek opisów.
Jedynie identyfikacja obrazu Bitwa pod Wiedniem Martina
Altomonte z 1692 roku nie sprawia trudności, przy realizacji dzieła
artysta wykorzystał osobistą relację króla Jana III Sobieskiego i jego
syna Jakuba. Właśnie to malowidło pierwotnie wisiało w kolegiacie
w Żółkwi. Aktualnie obraz już nie wisi w Olesku, razem z drugim
płótnem Altomonte powędrował do Warszawy w celu konserwacji.

Zamek w Olesku (fot. Jan Mehlich)


Ród Daniłowiczów w linii męskiej wygasł w połowie XVII stu-
lecia i zamek w Olesku przypadł Koniecpolskim. Przez kilkadziesiąt
lat popadał w ruinę i tuż przed wyprawą wiedeńską Jan III z
Marysieńką odkupili posiadłość za 400 000 polskich złotych. Po
śmierci Jana III synowie królewscy pozostawili zamek w rękach
matki, a z kolei po jej śmierci Jakub Sobieski sprzedał go Rzewu-
skim. Przedstawiciel tego rodu – Józef Seweryn, ufundował pobliski
kościół i klasztor dla zakonu kapucynów (1739). I chociaż budowla
zachowała się do dzisiaj, niestety, nie można jej zwiedzić. W jej
murach Lwowska Galeria Sztuki utworzyła magazyn muzealny i sale
konferencyjne, których strzegą ponurzy, uzbrojeni strażnicy. Dlatego
lepiej odpocząć chwilę w ogrodzie u podnóża zamku, wśród
kamiennych lwów nad stawem. Z tego miejsca magnacka rezydencja
wygląda zresztą najbardziej atrakcyjnie.
Projektanci budowli umiejętnie wykorzystali naturalne ukształ-
towanie terenu, udanie wkomponowując bryłę budowli w otoczenie.
Dworzanin Sobieskiego i Marysieńki, François Paulin Dalerac, z
zachwytem opisywał pałac:
„Zdumiewa widok wysokiego wzgórza, które niczym nie łączy
się z otoczeniem i sprawia wrażenie albo oderwanej skądś masy
ziemi, albo rąk ludzkich. Właśnie na jego szczycie został zbudowany
zamek, jakby gołębnik. Wszyscy też mniemają że to wzniesienie jest
jednym ze starożytnych grobowców wojennych, które armie
rzymskie wznosiły swojej starszyźnie na głównych drogach albo w
godnych uwagi miejscach”[8].
Inna sprawa, że wzgórze zamkowe zostało dokładnie wyko-
rzystane i obejście murów budowli jest karkołomnym pomysłem.
Niewiele tam miejsca na nogi i osoba z lękiem wysokości nie
powinna się decydować na taką wędrówkę. Turysta nie cierpiący na
tę przypadłość zresztą również...
Rodzina Rzewuskich stosunkowo późno została zaliczona w
poczet magnaterii. Ród pochodził z Podlasia, ze wsi Rzewuski, i
dopiero po podpisaniu unii lubelskiej rozpoczął karierę finansową i
polityczną. Rzewuscy, tak jak wielu innych, zajęli się
gospodarowaniem na żyznych ziemiach ukraińskich, a majątek
powiększali poprzez korzystne związki małżeńskie. Żyjący za
czasów króla Jana III Michał Florian Rzewuski ożenił się Anną
Potocką co ostatecznie ugruntowało pozycję rodziny. Następne
pokolenia rodu piastowały już godności hetmańskie.
Przy głównej drodze prowadzącej przez rynek Oleska zachował
się dawny kościół parafialny pod wezwaniem Świętej Trójcy.
Świątynia powstała w połowie XVI wieku, w stylu będącym
mieszanką gotyku i renesansu. Charakterystycznym elementem
architektury kościoła są dwie ośmioboczne kaplice (Najświętszej
Marii Panny i św. Jana Ewangelisty) fundacji wojewody Jana
Daniłowicza (1625-1627) i przysadzista wieża kościelna spełniająca
kiedyś funkcje obronne. We wnętrzu świątyni zachował się nagrobek
fundatora kaplic, tablica erekcyjna kościoła oraz płyta pamiątkowa z
XIX wieku. Po wojnie świątynię zamieniono w magazyn, a w latach
osiemdziesiątych Lwowska Galeria Sztuki rozpoczęła remont
budowli z przeznaczeniem na salę wystawową. Prac nie ukończono,
gdyż po upadku ZSRS podjęto próbę przywrócenia kościołowi
funkcji sakralnej. W 1992 roku obiekt poświęcił biskup Marek
Trofimiak, ale rok później świątynię przekazano Ukraińskiej
Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej. Turyści z Polski nie są mile
widziani w jej murach.
Ostatni właściciel Oleska i Podhorców w XVIII stuleciu, hetman
Seweryn Rzewuski, zapisał się jak najgorzej w dziejach
Rzeczypospolitej. Gorliwy zwolennik Rosji, wraz ze Szczęsnym
Potockim i Ksawerym Branickim, był jednym z założycieli kon-
federacji targowickiej. Powszechnie znienawidzony, tylko dzięki
nieobecności w Warszawie uszedł śmierci w dniach insurekcji
kościuszkowskiej. Uznano go za zdrajcę, zaocznie skazano na śmierć
i symbolicznie powieszono jego portret na szubienicy. Po III
rozbiorze Polski hetman wycofał się z polityki i do końca życia nie
opuszczał już Podhorców i Oleska.
Plamę na honorze rodziny zmazał jego syn – Wacław. Magnat
zasłynął z upodobania do kultury Wschodu, Kozaczyzny, przejawiał
duże zdolności malarskie, literackie i muzyczne (w Podhorcach miał
nawet prywatny teatr wystawiający jego utwory). Chcąc
zorganizować stadninę koni arabskich, wybrał się osobiście na Bliski
Wschód, gdzie tak zasmakował w tamtejszej kulturze, że nawet po
powrocie do Oleska nosił czasami strój orientalny. Wiele czasu
spędzał wśród swoich Kozaków, dobrze się czuł prowadząc
koczowniczy tryb życia. W odróżnieniu od ojca okazał się gorącym
patriotą i po wybuchu powstania listopadowego wyekwipował na
własny koszt oddział, na czele którego wyruszył do boju. Zginął w
bitwie pod Daszowem, ale nigdy nie odnaleziono jego zwłok.
Prawdopodobnie walcząc w prostym, kozackim stroju został
pochowany w bezimiennym grobie.
Życie Wacława Rzewuskiego inspirowało poetów. Adam Mic-
kiewicz poświęcił mu wiersz Farys, Juliusz Słowacki Dumę o
Wacławie Rzewuskim. Pod Daszowem zginął zresztą również wuj
Słowackiego, Jan Januszewski.
Po morzach wędrował – był kiedyś Farysem,
Pod palmą spoczywał, pod ciemnym cyprysem,
Z modlitwą Araba był w gmachach Khaaba,
Odwiedzał Proroka grobowce.
Koń jego arabski był biały bez skazy.
Siedmiokroć na koniu przeleciał step Gazy,
i stał przed kościołem, i kornym bił czołem,
Jak czynią w Solimie wędrówce[9].

Skomplikowane losy wnuków Aleksandra Fredry


(Rudki)

W połowie drogi z Lwowa do Sambora, nad rzeką Wisznią leży


miejscowość Rudki, do 1939 roku pozostająca w rękach rodziny
Fredrów. W 1876 roku syn słynnego komediopisa rza utworzył w
miejscowym kościele rodzinne mauzoleum – nekropolię
zlokalizowano w kaplicy będącej przedłużeniem nawy północnej
kościoła. Niestety, Fredrom nie było dane spoczywać w spokoju. W
wydanych w 1927 roku pamiętnikach syn autora Zemsty zwracał
uwagę na zdewastowane mauzoleum:
„[...] w wiele lat później [...] kazałem naprawić trumny o odbi-
tych wiekach w grobach familijnych pod kościołem w Rudkach. Kto
skradł pałasz Blüchera, czyja świętokradcza ręka odbiła wieko
trumny, nie wiem, ale niech mu Bóg tego nie pamięta”.
Potem było jeszcze gorzej, nadeszła II wojna światowa, okupacja
sowiecka, niemiecka i ponownie sowiecka. Kościół zamieniono na
magazyn. W 1971 roku przedstawiciel Zarządu Głównego Związku
Literatów Polskich Jan Maria Gisges oficjalnie zaprotestował
przeciwko usuwaniu szczątków Fredrów. Sowieci (jak to oni)
obiecali zająć się sprawą i jak zwykle słowa nie dotrzymali...
Kościół stoi po zachodniej stronie rynku, to barokowa budowla o
trzech nawach i dwukondygnacyjnej fasadzie ozdobionej pilastrami i
gzymsami. W kaplicy Fredrów umieszczono pomnik nagrobny Zofii
i Aleksandra w otoczeniu epitafiów i nagrobków innych członków
rodu. Ale czy rzeczywiście znajdują się tam szczątki naj-
słynniejszego polskiego komediopisarza? Raczej wątpliwe.
Rodzina Fredrów zrobiła karierę finansową u schyłku Rze-
czypospolitej. Ojciec autora Pana Jowialskiego odziedziczył
niewielką posiadłość w okolicach Cisnej, ale umiejętną pracą doszedł
do znaczenia. Zakupił również od władz austriackich tytuł
hrabiowski (w ten sposób tytuły otrzymała większość galicyjskiej
arystokracji – tytuł hrabiego kosztował 16 000 złotych reńskich,
barona był o połowę tańszy). Ważniejszy od tytułu był jednak fakt,
że stary Fredro mógł przekazać potomstwu znaczny majątek. Ale
stare rody uważały ich za nuworyszy, czego efektem były
komplikacje małżeńskie komediopisarza. Zakochany w Zofii
Jabłonowskiej, musiał pogodzić się z wydaniem dziewczyny za
hrabiego Stanisława Skarbka, a pomimo rozpadu tamtego
małżeństwa na szczęśliwe zakończenie czekał aż jedenaście lat.
Dopiero wówczas uzyskano kościelne unieważnienie związku i
młoda para mogła rozpocząć wspólne życie. Niewykluczone zresztą
że komediopisarz i jego wybranka nie czekali w pokorze na zgodę
rodziny i rozwód kościelny. Tadeusz Boy-Żeleński wysnuł teorię, iż
Jabłonowscy zostali postawieni przed faktem dokonanym – para
doczekała się nieślubnego syna. Groził skandal i pośpiesznie
zadbano o legalizację związku rodziców, a dziecku zmieniono
metrykę.

Aleksander Fredro
W głównym ołtarzu kościoła znajduje się kopia cudownego
obrazu Matki Boskiej Rudeckiej. Oryginał ikony trafił do świątyni
(wówczas jeszcze drewnianej) ze zniszczonego przez Tatarów
kościoła w Żeleźnicy na Podolu. Obraz otaczali czcią katolicy i
prawosławni, Rudki stały się więc jednym z najważniejszych
sanktuariów maryjnych Rzeczypospolitej. W 1946 roku repatriowani
na zachód parafianie zabrali relikwię ze sobą przekazując ją do
Seminarium Duchownego w Przemyślu. W 1968 roku ikonę
przeniesiono do kościoła w Jasieniu koło Ustrzyk Dolnych, a jej
intronizacji dokonał ówczesny metropolita krakowski – Karol
Wojtyła. Niestety, w lipcu 1992 roku relikwia została skradziona i do
dzisiaj jej nie odnaleziono.

Ratusz w Rudkach (fot. Wodnik)


Córka Aleksandra Fredry, Zofia, wyszła za mąż za hrabiego
Szeptyckiego. Losy potomstwa tej pary są doskonałym przykładem
skomplikowanych dziejów pogranicza etnicznego. Miejsca, gdzie
krzyżowały się różne kultury, tradycje i religie.
W 1865 roku w Przyłbicach koło Jaworowa przyszedł na świat
Roman Maria Aleksander Szeptycki, rodzony wnuk Aleksandra
Fredry, w 1883 roku ukończył Gimnazjum św. Anny w Krakowie,
wstąpił do wojska, następnie studiował na uniwersytetach w
Krakowie i Wrocławiu. W 1888 roku porzucił życie świeckie,
wstępując do zakonu bazylianów w Dobromile i przyjmując zakonne
imię Andrzej. 31 października 1900 roku papież Leon XIII ogłosił go
metropolitą galicyjsko-lwowskim obrządku unickiego (urząd objął
17 stycznia następnego roku).
Andrzej Szeptycki był rzecznikiem idei zjednoczenia wszystkich
Ukraińców w obrębie jednej wiary. Został członkiem Izby Panów
wiedeńskiego parlamentu, piastował stanowisko wicemarszałka
galicyjskiego Sejmu Krajowego. Przyczynił się do utworzenia w
1900 roku we Lwowie pisma „Młoda Ukraina”, założył Ukraińskie
Muzeum Narodowe. Działał aktywnie na rzecz państwowości
ukraińskiej w Galicji Wschodniej, był duchowym przywódcą walk w
listopadzie 1918 roku.
Jego młodszy brat, Stanisław, wybrał karierę wojskową i w armii
austriackiej dosłużył się stopnia pułkownika artylerii. Po wybuchu I
wojny światowej został komendantem III brygady Legionów, a
następnie dowódcą całości sił legionowych (awansowany do stopnia
generała). Po odzyskaniu niepodległości wstąpił do Wojska
Polskiego, był twórcą Sztabu Generalnego, którego został pierwszym
szefem.
Podczas wojny 1920 roku dowodził Frontem Litewsko-
Białoruskim i 4 armią, szefował również polskim oddziałom, które w
1922 roku jako pierwsze wkraczały do Katowic. Zdymisjonowany na
skutek nieporozumień z Józefem Piłsudskim, od czerwca do grudnia
1923 pełnił funkcję ministra spraw wojskowych RP.
Konflikt Szeptyckiego z Piłsudskim wzbudzał niegdyś wiele
emocji w kręgach rządowych i wojskowych II Rzeczypospolitej. 28
czerwca 1923 roku na posiedzeniu Ścisłej Rady Wojennej marszałek
w wyjątkowy sposób obraził generała (urzędującego ministra).
Piłsudski nigdy nie ukrywał negatywnej opinii o Szeptyckim, ale tym
razem nie potrafił (albo nie chciał) się opanować. Po usunięciu z sali
sekretarzy marszałek porównał go do „kurwy, co podstawia dupę to
jednemu, to drugiemu”. Następnego dnia generał wysłał
Komendantowi sekundantów.
Marszałek odmówił pojedynku, oświadczając, że nie może
walczyć z podwładnym, w sprawie interweniował prezydent. A po
przewrocie majowym i powrocie Piłsudskiego do władzy dla
Szeptyckiego nie było już miejsca w armii.
Andrzej i Stanisław Szeptyccy to dwóch rodzonych braci, po-
tomków kresowej arystokracji, którzy znaleźli się w przeciwnych
obozach. Płynęła w nich ta sama krew, reprezentowali jednak in-
teresy innych narodowości. I to narodowości wrogich sobie.
Dużo kontrowersji wzbudziło postępowanie metropolity w latach
1939-1944. Szeptycki negatywnie odnosił się do zajęcia zachodniej
Ukrainy przez Sowietów, popierając skrajnych nacjonalistów
ukraińskich szkolonych przez Abwehrę. Zapewne wpływ na to miało
rozstrzelanie we wrześniu 1939 roku przez bolszewików jego brata
Leona wraz z żoną Jadwigą – kolekcjonerką i miłośniczką pieśni
ukraińskich.
Jeszcze podczas okupacji sowieckiej w grudniu 1939 roku po-
tajemnie wyświęcił na biskupa Józefa Slipyja. Po zajęciu Ukrainy
przez Niemców był lojalny wobec hitlerowców, kontaktował się z
episkopatem Niemiec i otrzymywał pomoc materialną dla gre-
kokatolików.
Biskupi uniccy błogosławili ukraińską dywizję strzelecką „SS-
Galicja”. W jej szeregach służyli uniccy kapelani. Jednak sam
Szeptycki (pomimo sugestii otoczenia) nie ogłosił listu do młodzieży
ukraińskiej wzywającego do wstępowania w szeregi dywizji. Nie
potępiał jednak tych, którzy się zaciągnęli. Podobnie dwuznaczny
stosunek prezentował wobec UPA, oficjalnie jej nie potępiał ani nie
popierał.
Po zdobyciu przez hitlerowców Kijowa wysłał do Hitlera list z
gratulacjami. Z drugiej jednak strony ogłaszał apele o zaprzestanie
represji wobec Ukraińców, a w swoim pałacu ukrywał dwóch
rabinów. Na jego polecenie uratowano wielu Żydów i Polaków,
którzy znaleźli azyl w majątkach cerkiewnych. Wielokrotnie
przeciwstawiał się rzeziom na Wołyniu, nawołując do pokoju.
Szeptycki był wytrawnym politykiem i po ponownym wkro-
czeniu Sowietów do Lwowa wysłał do Stalina list z gratulacjami i
podziękowaniem za przyłączenie ziem zachodnioukraińskich do
Wielkiej Ukrainy. Zmarł w listopadzie 1944 roku, a w jego
pogrzebie uczestniczyła kompania honorowa Armii Czerwonej.
Podobno na łożu śmierci tłumaczył otoczeniu, że tylko współpraca z
Polską może ocalić Ukrainę i wyznanie greckokatolickie. Jeżeli tak
było w rzeczywistości, to Szeptycki dobrze wiedział, co mówi.
Półtora roku później Sowieci aresztowali hierarchię greckokatolicką i
oficjalnie zlikwidowali cerkiew unicką.
Jego brat, generał Stanisław Szeptycki, przeżył wojnę. Po jej
zakończeniu pozostał w kraju, a w ostatnich latach życia (zmarł w
1946 roku) pełnił funkcję przewodniczącego Polskiego Czerwonego
Krzyża. Rodzony brat generała i metropolity Kazimierz wybrał
narodowość ukraińską i został przeorem studytów (mnichów
bazyliańskich), natomiast syn rozstrzelanego Leona, Andrzej
Szeptycki młodszy, wstąpił do seminarium rzymskokatolickiego. W
czasie kampanii wrześniowej walczył w Wojsku Polskim i dostał się
do sowieckiej niewoli. Jako polski oficer i patriota zginął,
zamordowany przez Sowietów w Katyniu.

Brzeżany

Pan Brzeżan w cudnej mieszka okolicy!


Zamek objęła rzeka w dwa ramiona;
Nad bramą klasztor, w murach zakonnicy,
Dalej kaplica blachą powleczona.
W komnatach żadnej nie ujrzysz różnicy
Od złotych komnat, gdzie mieszkała królowa Bona.
Pan Brzeżan lubi żyć w królewskim dworze:
Co ma król Polski, i szlachcic mieć może[10].
Po drodze ze Lwowa do Kamieńca Podolskiego, mniej więcej w
jednej trzeciej dystansu, leży niespełna dwudziestotysięczne
miasteczko. Brzeżany rozłożyły się na zboczach wysokich pagórków
tworzących uroczą kotlinę, której dołem przepływa Złota Lipa –
prawy dopływ Dniestru. Brzeżany zachwycą każdego, kto ceni
położenie wkomponowane w krajobraz, a relikty polskiej przeszłości
są dodatkowym atutem. Miasteczko wygląda jak wzór
prowincjonalnej miejscowości kresowej – sielskie, senne, zadbane. I
nawet zabagniony staw (rozlewisko Złotej Lipy) czy kilka ponurych
bloków w północnej części miasta nie są w stanie zaszkodzić temu
widokowi, tym bardziej że jadąc lub idąc ulicą Lwowską szybko
zostawiamy te miejsca za sobą a wędrując od dworca ulicą Franki, w
ogóle nie mamy z nimi kontaktu.

Rynek w Brzeżanach
Brzeżany do 1720 roku należały do rodziny Sieniawskich, którzy
wybudowali renesansowy zamek – pozostałości budowli znajdują się
na terenie parku pomiędzy ulicami Franki a Tarnopolską Bogata
brama wjazdowa z herbami właścicieli i tablicą erekcyjną (1554 rok)
zwraca uwagę zwiedzających. W 1675 roku hetman Mikołaj
Hieronim Sieniawski umocnił zamek systemem kanałów, spiętrzając
nurt Złotej Lipy, dzięki czemu rezydencja stała się twierdzą nie do
zdobycia. Powolny upadek przyniosło wygaśnięcie rodu,
miejscowość przechodziła z rąk do rąk (Czartoryscy, Lubomirscy,
Potoccy).
Oglądając pozostałości rezydencji, trudno uwierzyć, że to nie
bolszewicy doprowadzili do jej zniszczenia. Podróżując po Ukrainie,
można się przyzwyczaić do schematycznych opowieści o dziejach
reliktów polskości. Najczęściej relacje mają jedną wspólną cechę –
kończą się informacją że obiekty popadły w ruinę po II wojnie
światowej. Tymczasem zamek w Brzeżanach chylił się ku upadkowi
już od XIX stulecia. Austriacy nakazali rozebranie części umocnień
twierdzy, potem w zabudowaniach pałacowych powstał browar.
Następnie przyszła I i II wojna światowa, po których gmach stał się
kompletną ruiną bez dachów i stropów. Wspaniała kaplica zamkowa
pod wezwaniem Świętej Trójcy grozi zawaleniem, a słynne
grobowce Sieniawskich, wykonane przez Jana Pfistera (1627-1638),
w obawie przed bolszewikami jeszcze w 1920 roku wywieziono na
zachód. Nagrobki zdeponowano w Olesku, cynowe trumny ze
szczątkami Sieniawskich pojechały na Wawel, a następnie
przeniesiono je do Pieskowej Skały. I dzisiaj, patrząc na tę ruinę,
trudno sobie wyobrazić, że mauzoleum Sieniawskich porównywano
niegdyś do nekropolii królewskiej w Krakowie.
Wędrówkę po dziedzińcu zamku brzeżańskiego trudno nazwać
przechadzką. To niebezpieczna wyprawa, można potknąć się o
porozrzucane fragmenty murów, jakieś kawałki ozdób, kamienie czy
po prostu zwykłe śmieci. Wizyta w pozostałościach pomieszczeń jest
wyjątkowo przygnębiająca. W kaplicy straszą puste otwory z
zarysami nisz po pomnikach grobowych, zachowały się wyłącznie
płaskorzeźby na kopułach. Tych nie dało się ukraść...
Warto jednak przypomnieć, jak wyglądały słynne kaplice gro-
bowe właścicieli. W pierwszej z nich (wschodniej) znajdował się
piętrowy grobowiec założyciela Brzeżan, Mikołaja Sieniawskiego,
oraz jego syna Hieronima. Obok stał nagrobek trzeciej żony
Hieronima – Anny, z piękną rzeźbą z białego i czarnego alabastru. W
przeciwległą ścianę wbudowano pomnik Jana (w kształcie ołtarza) –
najmłodszego syna Mikołaja (również z alabastru). W tej samej
kaplicy znajdowały się jeszcze cztery cynowe sarkofagi
Sieniawskich z XVII stulecia, przeniesione z krypty kościoła pod
koniec XIX wieku. W drugiej (zachodniej) kaplicy umieszczono
nagrobne pomniki: Adama Hieronima, jego syna oraz trzykondy-
gnacyjny nagrobek Mikołaja, Aleksandra i Prokopa – wszystkie z
czarnego marmuru.
Centrum Brzeżan stanowi rynek z klasycystycznym ratuszem,
ozdobionym wieżą zegarową z 1930 roku. Przez długie lata w bu-
dynku mieściło się gimnazjum (absolwentami byli Edward Rydz-
Śmigły, Aleksander Brückner, Karol Irzykowski), aktualnie służy
jako siedziba władz miejskich. W części pomieszczeń zlokalizowano
aż cztery ekspozycje muzealne (Krajoznawcze, Bohdana Lepkiego,
Książki i Prześladowanej Cerkwi). Osoby zainteresowane
zwiedzaniem powinny jednak pamiętać o dziwacznym tutejszym
obyczaju, tzn. przerwie obiadowej pomiędzy 14.00 a 15.00.
Rynek w Brzeżanach jest miejscem, gdzie można zanurzyć się na
pewien czas w kresową atmosferę. Panujący tu leniwy spokój skłania
do refleksji, co nie przeszkadza w skorzystaniu z uroków miejscowej
kuchni. Tutejsze lokale kuszą daniami w bardzo przystępnych
cenach, w takim miejscu zawiesisty kapuśniak czy prawdziwy
barszcz ukraiński smakują doskonale. Do tego warenyky, czyli
pierogi polane obficie śmietaną. Po wielokrotnym próbowaniu tej
potrawy przekonałem się, że naprawdę dobrze potrafią ją przyrządzić
chyba tylko na wschód od Bugu. Po takim obiedzie (lepiej nie liczyć
kalorii!) kieliszek (lub nieco więcej) percówki – doskonałej pikantnej
wódki z papryką, wykazuje wręcz lecznicze walory. I podnosi jakość
posiłku.
Podstawą kuchni ukraińskiej są proste potrawy, ale ich smak i
zapach wynagradza wszystko. Podobnie jak na całym świecie, o
jadłospisie mieszkańców kraju decyduje klimat, tradycja i wpływy
sąsiadów. Warunki pogodowe na Ukrainie bywają trudne i dlatego
miejscowe potrawy są bogate w wartości odżywcze i niezwykle
kaloryczne. Zawsze popularne były dania mączne, ziemniaczane oraz
różne ich połączenia z mięsem lub innymi składnikami. Wspomniane
już warenyky to gotowane pierogi z urozmaiconym nadzieniem. Do
wyboru i dla każdego podniebienia: kasza gryczana z bryndzą,
gotowana kapusta, fasola, grzyby, mięso, ziemniaki z serem (na
Ukrainie nie mówi się o nich ruskie), twaróg z rodzynkami, powidła
z owoców, borówki. Różny jest też sposób ich okrasy – masłem,
śmietaną lub skwarkami. Innym rodzajem pierogów są pirohy – duże
drożdżowe pierogi pieczone w piecu, natomiast odpowiednik
naszych uszek to pielmieni pochodzące z kuchni rosyjskiej. Niemal
na każdym kroku można kupić pirożki – rodzaj bułek smażonych jak
pączki na oleju z nadzieniem słodkim lub słonym (ziemniaczanym,
kapuściano-grzybowym czy mięsnym). Natomiast egzotyczną
atrakcją smakową jest oferowany przez ulicznych sprzedawców w
miastach rodzaj hot dogów z pikantną, marynowaną marchewką.
Charakterystyczną pozycją w ukraińskim jadłospisie są zupy.
Gęste i zawiesiste, stanowią pełnoprawną pozycję jadłospisu. To z
reguły samodzielne danie zabielane śmietaną, podawane z chlebem,
niewymagające już podawania drugiego posiłku. Najbardziej
popularnymi zupami są barszcz ukraiński, zupa kapuściana czy rybna
(juszka).
W przeciętnym domu królują ziemniaki i makarony, ser biały i
śmietana oraz, podawany do niemal wszystkiego, chleb. Pewnym
problemem dla polskiego turysty bywają napoje. Soki owocowe są
dość drogie, natomiast miejscowe napoje gazowane praktycznie nie
nadają się do spożycia. Wielbiciele wody mineralnej będą jednak
usatysfakcjonowani, a dla wielbicieli egzotyki znajdzie się
wszechobecny kwas chlebowy (uważam, że całkiem niezły),
sprzedawany w każdej możliwej formie: z beczkowozów, z
saturatorów, w butelkach. Jeszcze dziwniejszym napojem jest sok
brzozowy. Za Bugiem można się przekonać, że poczciwa brzoza ma
zupełnie zaskakujące zastosowania, dużą popularnością cieszy się
bowiem wódka brzozowa (dostępna również u nas w kraju). Ale, jak
to z mocnymi trunkami bywa, jedni wolą je w formie czystej, inni
rozcieńczają sokiem jabłkowym czy ananasowym.
W zachodniej pierzei rynku wznosi się greckokatolicki sobór
Świętej Trójcy, przebudowany z dawnego ormiańskiego składu. Po
kolejnych pożarach i odbudowach obecną formę świątynia uzyskała
na początku ubiegłego stulecia. Wewnątrz zachowały się jednak
dawne elementy wyposażenia, przeniesione tutaj z wcześniejszych
budowli. Niestety, zamknięty dla zwiedzających jest niewielki
kościół ormiański przy ulicy Wirmeńskiej (Ormiańskiej). Po pożarze
miasta w 1810 roku świątynia na pewien czas stała się wzorem
ekumenizmu – odbywały się w niej nabożeństwa wszystkich
obrządków chrześcijańskich. Z polskiego punktu widzenia budowla
ma dodatkową wartość, ponieważ w jej wnętrzu podobno zachowały
się pozostałości polichromii autorstwa Edwarda Rydza-Śmigłego.
Dlatego pojawił się pomysł, aby we wnętrzach świątyni urządzić
mauzoleum marszałka, ale nie wiadomo, czy projekt doczeka się
realizacji. A sama budowa jest w fatalnym stanie i grozi zawaleniem.

Kościół ormiański na dawnej fotografii


Niewykluczone zresztą, że po prostu pomylono zlecenia przy-
szłego Naczelnego Wodza Rzeczypospolitej. Na kilka lat przed
wybuchem I wojny światowej, jeszcze jako student krakowskiej
Akademii Sztuk Pięknych, otrzymał on zamówienie na namalowanie
obrazu Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia na frontonie kościoła.
Rydz wywiązał się ze zlecenia, ale efekty jego pracy zszokowały
władze kościelne. Zleceniodawcy oczekiwali konwencjonalnego
malowidła, a w zamian otrzymali obraz młodej, rudowłosej
dziewczyny, budzący wcale niereligijne skojarzenia. Ale skoro
modelką była siostra szkolnego kolegi – Wanda Wiechmanówna, to
trudno się dziwić...
Kościelni notable nie wykazali zrozumienia dla wizji młodego
artysty. Obraz został zamalowany, a dwa lata później lwowski
twórca Leonard Winterowski przygotował nową postać Matki
Boskiej, utrzymaną w tradycyjnym stylu, zgodną z oczekiwaniami
władz i wiernych[11].
Pochodzenie żadnego z polityków II Rzeczypospolitej nie było
owiane taką tajemnicą jak Edwarda Rydza-Smigłego. A plotki opinii
publicznej potęgowało konsekwentne milczenie zainteresowanego –
marszałek (w jednym z wywiadów) powiedział wprost, że człowieka
powinny określać aktualne czyny, a nie jego przodkowie. Elity
polityczne okresu międzywojennego wywodziły się z reguły ze
szlachty lub inteligencji – dyskrecja Rydza wydaje się zatem
zrozumiała, albowiem przyszły marszałek przyszedł na świat jako
nieślubne dziecko podoficera armii austriackiej (stacjonującego w
Brzeżanach) i córki miejscowego listonosza (później policjanta).
Rodzice pobrali się dwa lata po jego urodzeniu i ojciec nie-
bawem zmarł na gruźlicę. Wdowa utrzymywała siebie i dziecko z
symbolicznej renty, dorabiała sprzątaniem w domach miejscowej
inteligencji, co było wysiłkiem ponad jej siły. Nigdy nie cieszyła się
dobrym zdrowiem i niebawem podzieliła los męża – zmarła na
suchoty. Edward miał wówczas zaledwie dziesięć lat.
Przez pewien czas wychowywali go dziadkowie, potem zajęli się
nim rodzice jednego z gimnazjalnych kolegów. I wtedy pochłonęła
go nowa pasja, odkrył w sobie talent plastyczny i niemal cały wolny
czas spędzał na szkicowaniu. Przy dobrej pogodzie niemal zawsze
można go było spotkać na groblach pomiędzy rozlewiskami Złotej
Lipy, gdzie malował lub rysował z natury. Kiedy aura
uniemożliwiała pracę w plenerze, kreślił z upodobaniem sceny z
powstania styczniowego lub martwą naturę. Zainteresował się
również karykaturą, a udane próby przyniosły mu lokalny rozgłos.
Dzięki protekcji znajomych mógł rozpocząć studia plastyczne w
Krakowie. I tam zetknął się z bojownikami PPS skupionymi wokół
Józefa Piłsudskiego, co zadecydowało o jego losach.
Do dzisiaj w Brzeżanach tutejsi mieszkańcy pokazują turystom
dom, w którym podobno Rydz-Śmigły mieszkał w młodości, a na
cmentarzu zachował się grób jego matki. To wspomnienie o
człowieku, którego postać do dzisiaj budzi spory. Niektórzy wręcz
uważają, że lepiej byłoby, gdyby pozostał przy malarstwie. Inni
wspominają jego zasługi w czasach legionowych i wojnie polsko-
bolszewickiej. Ostatecznie Śmigły był pierwszym zdobywcą Kijowa
w imieniu Rzeczypospolitej od czasów hetmańskich! Z kolei we
wrześniu 1939 roku polska armia nie miała żadnych szans w walce z
hitlerowską nawałą, a błędy polityczne popełniał nie tylko marszałek.
Do dzisiaj zresztą nie rozwikłano tajemnicy jego powrotu z
internowania i śmierci w okupowanej Polsce (oficjalnie zmarł w
grudniu 1941 roku na atak serca). Nie wiadomo nawet, czy na
warszawskich Powązkach pochowano jego czy kogoś innego. I czy
rzeczywiście marszałek szykował się do kolaboracji z Niemcami po
powrocie do Warszawy.
Niedaleko dawnego domu Rydza-Śmigłego przy tej samej ulicy
wznosi się gotycko-renesansowy kościół famy z lat 1600-1620.
Początkowo przystosowany był do obrony, ale jego umocnioną
wieżę przebudowano w połowie XVIII stulecia na dzwonnicę. W
czasach sowieckich przepadło wyposażenie świątyni, a budowlę
przekształcono w salę gimnastyczną. Obecnie jako kościół pod
wezwaniem Świętych Piotra i Pawła na nowo służy katolickiej
społeczności miasta.
Rozdział 3
Na kozackiej Siczy (Chortyca w Zaporożu)

Z aporoże nad Dnieprem jest typowym miastem przemysłowym.


Przez długie łata znane było jako miejsce produkcji samochodu
o nazwie zaporożec – prawdziwego postrachu dróg wschodniej
Europy. W 1986 roku rozpoczęto tu wytwarzanie tavrii, cieszącej się
już znacznie lepszą opinią użytkowników, a obecnie w miejscowych
zakładach powstają różne modele firmy Daewoo. Miasto znane jest
również z gigantycznej elektrowni wodnej Dniproges, rozłożonej po
obu stronach Dniepru.
W Zaporożu dominują blokowiska, a w centrum – niska, soc-
realistyczna zabudowa z dużą ilością zieleni. W powietrzu unosi się,
charakterystyczna dla terenów byłego ZSRS, woń niskooktanowej
benzyny, wzbogacona wyziewami z pobliskiej huty. Główną arterią
miasta jest potężna ulica w prawdziwie sowieckim stylu
(symetryczne budynki po obu stronach arterii!!!) i o takiej też
nazwie. Aleja Włodzimierza Lenina ciągnie się przez ponad
dwadzieścia kilometrów do placu z pełnym ekspresji pomnikiem
wodza rewolucji. Posąg Lenina nie jest zresztą odosobnionym re-
liktem epoki komunizmu, w mieście znajduje się również ulica o
wdzięcznej nazwie „Czekistów”. A sam założyciel tej instytucji
również zachował pomnik – oczywiście przy ulicy Lenina. O
zmianach politycznych przypomina jednak restauracja Politbiuro,
głównie dlatego, że ceny są tam raczej kapitalistyczne niż
socjalistyczne.
Dla poszukiwaczy śladów wojen kozackich najważniejszą
częścią Zaporoża jest wyspa Chortyca. Po wybudowaniu zapory
poniżej miasta wyspa straciła naturalny kształt i wielkość, ale nadal
imponuje rozmiarami (dwanaście i pół kilometra długości, blisko
trzy tysiące hektarów powierzchni). Do niedawna funkcjonowało na
niej kilkanaście ośrodków wypoczynkowych, teraz wiele miejsc
zwrócono naturze. Oznakowanie terenu pozostawia wiele do
życzenia, chaszcze przecinają dziesiątki ścieżek i dopiero po
dłuższym błądzeniu można odnaleźć asfaltową drogę z widoczną
trakcją trolejbusu. Po kilkudziesięciu minutach pieszo dotarłem do
Muzeum Historii Miasta, niestety, placówka reprezentuje walory
z rozpadającymi się schodami, a dominującym wątkiem ekspozycji
są zwycięstwa Kozaków nad polską szlachtą. I nawet nie byłem
specjalnie zdziwiony tym, że nasi rodacy zostali przedstawieni jako
banda oprawców żywiąca się krwią ukraińskich poddanych. Zgodnie
z miejscowym obyczajem na ścianach wiszą obrazy batalistyczne o
wątpliwych wartościach artystycznych, ale posągu Maksyma
Krzywonosa można się autentycznie przestraszyć. Taką twarz trudno
zapomnieć...
W XVI stuleciu Chortyca stała się jedną z najważniejszych baz
ukraińskich wojowników. Na stepach, w dolnym biegu rzeki
rozciągał się pas ziemi niczyjej (nazywany Dzikimi Polami), no-
minalnie tylko podległy władzy Rzeczypospolitej. Zamieszkiwali
tam ludzie nieuznający nad sobą żadnej władzy, utrzymujący się
wyłącznie z wojen i grabieży. Azyl znajdowali zbiegli chłopi,
dezerterzy, renegaci wołoscy i tatarscy, przedstawiciele polskiej i
litewskiej szlachty. Nazywano ich kozakami, czyli ludźmi wolnymi
(z tureckiego qazaq – wolny człowiek).
Wojownicy żyli według prawa demokracji wojskowej. Formal-
nie wszyscy byli sobie równi i tylko na czas wyprawy wojennej
wybierano atamana. Na co dzień mieszkali w ufortyfikowanych
obozach, budowanych najczęściej na rzecznych wyspach zwanych
siczami. Niestety, wyspy na Dnieprze to już przeszłość. Władze
ZSRS regulując bieg rzeki, nakazały wysadzenie skalnych porohów.
Przegrodzono ją zaporami i większość wysp znalazła się pod wodą.
Dniepr przestał być dziką i nieujarzmioną rzeką a dla wielbicieli
wędrówek śladami ukraińskich mołojców pozostała właściwie tylko
Chortyca. Z jej brzegów widać resztki porohów wystających z wody.
Dokładne zwiedzanie muzeum na wyspie można pominąć,
większe wrażenie robi skansen Kozacka Sicz, który jest w budowie.
A właściwie „prawie gotowy”... Wydaje się jednak, że z czasem
może powstać interesująca ekspozycja przyciągająca turystów.
Cerkiew, wieża bramna, domy kozackie, palisada, już obecnie
istniejące elementy wzbudzają ciekawość, chociaż – znając realia –
budowa skansenu może trwać jeszcze całe łata. Od wielu lat
„gotowe” są natomiast pomniki kozackich przywódców. Monument
poświęcony Dymitrowi Wiśniowieckiemu prezentuje się jeszcze w
miarę racjonalnie, ale pomnik Chmielnickiego to typowa sowiecka
wariacja na temat atamana.
Dymitr Wiśniowiecki był uważany za założyciela Siczy. Ukraiń-
ski magnat (starosta czerkaski i kaniowski) wielokrotnie prowadził
kozackie najazdy na ziemie muzułmańskie, co nie przeszkodziło mu
później w zmianie frontu. Obrażony na króla Zygmunta Augusta,
udał się ze swoimi Kozakami do Turcji i zaoferował usługi
sułtanowi. W służbie tureckiej spędził trzy lata, po czym powrócił do
kraju, gdzie ponownie został starostą! I wówczas usiłował
wprowadzić w życie projekt budowy systemu twierdz na pograniczu
mających zapobiegać najazdom tatarskim. Planów nie udało się
zrealizować, wybudowano wyłącznie umocnienia na Chortycy, gdzie
Wiśniowiecki ustanowił główną bazę wypadową.
„W środku przedmieścia – opisywał Henryk Sienkiewicz w
Ogniem i mieczem – stał dom kantarzeja{*} i chaty atamanów
kramnych, naokół zaś dość obszernego placu szopy, w których
mieściły się kramy. Były to w ogóle nędzne budowy sklecone z
bierwion dębowych, których obfitości dostarczała Chortyca, a
poszyte gałęziami i oczeretem. Same chaty, nie wyłączając
kantrzejowej, podobniejsze były do szałasów, bo tylko ich dachy
wznosiły się nad ziemią. Dachy były czarne i zakopcone, gdyż jeśli
w chacie palono ogień, dym wydobywał się nie tylko górnym
otworem dachu, ale przez całe poszycie, a wówczas można było
mniemać, że to nie chata, jeno kupa gałęzi i oczeretów, w której
wytapiano smołę. [...] Między szopami stało trzydzieści ośm
szynków kurzeniowych, a przed nimi leżeli zawsze wśród śmieci,
wiórów, kłód dębowych i końskiego nawozu półmartwi z przepicia
Zaporożcy, jedni w kamiennym śnie pogrążeni, drudzy z pianą na
ustach, w konwulsjach lub atakach delirium”.
Do dnia dzisiejszego na Chortycy zachowały się pozostałości
dawnych obwarowań – resztki wału po zachodniej stronie wyspy. W
czasach Dymitra Wiśniowieckiego wschodnie brzegi wznosiły się na
kilkanaście metrów ponad nurt Dniepru i nie było konieczności ich
fortyfikowania. Tam, gdzie przeciwnik miał łatwiejszy dostęp,
usypano wał ziemny wzmocniony drewnianymi obwarowaniami.

* – Urzędnik wojskowy na Zaporożu czuwający nad miarami i wagami w


kramach (przyp. red.).
Wewnątrz obozu znajdował się duży plac, na którym odbywały się
narady (majdan), oraz prymitywne chaty z gałęzi uszczelniane gliną,
sitowiem i skórami, zajmowane przez załogę.

Kozacy piszący list do sułtana (obraz Ilji Riepina)


Podczas wypraw Kozacy używali łodzi wiosłowo-żaglowych
(słynnych czajek), zabierających kilkudziesięciu wojowników.
Uzbrojeni w lekką broń strzelecką, przemykali pomiędzy tureckimi
twierdzami u ujścia Dniepru, czasami przenosząc łodzie lądem. Na
morzu byli trudni do wykrycia, a po zachodzie słońca potrafili
zdobywać z zaskoczenia duże jednostki przeciwnika. Pełnię moż-
liwości okazywali po desancie na tereny muzułmańskie. Pod osłoną
nocy atakowali miasta i osady, plądrowali i mordowali, aby nad
ranem zniknąć bez śladu. Ofiarami ich napaści wielokrotnie padły
Synopa, Trapezunt, a nawet przedmieścia Stambułu. Regularnie
łupiono również tureckie miasta w pobliżu ujścia Dunaju.
Książę Dymitr Wiśniowiecki nie wytrzymał długo w służbie u
Zygmunta Augusta. Niebawem zaoferował usługi carowi rosyj-
skiemu i przez kilka lat działał na rzecz państwa moskiewskiego.
Magnat najwyraźniej nie potrafił zbyt długo przebywać w jednym
miejscu i dochowywać wierności jednemu władcy. Powrócił na
polską Ukrainę i wziął udział w wyprawie na Wołoszczyznę, gdzie
dostał się do niewoli. Przekazano go na dwór sułtański i w Stambule
zakończył awanturnicze życie. Powieszony na haku za żebro skonał
po trzydniowych męczarniach.
W XVI stuleciu Kozacy stali się decydującą siłą polityczną na
Południowej Ukrainie, a władze Rzeczypospolitej nie potrafiły
prowadzić konsekwentnej polityki wobec Zaporożców. Z jednej
strony wykorzystywano ich umiejętności wojenne i utworzono tzw.
rejestr kozacki, czyli wzięto na żołd państwa kilkuset wojowników.
Stefan Batory powiększył rejestr do tysiąca osób i oddziały
ukraińskie wiernie walczyły dla Rzeczypospolitej podczas wojny z
Moskwą.
Jednocześnie właściciele ziemscy na Ukrainie dążyli do ogra-
niczenia swobód pozostałych Kozaków i sprowadzenia ich do roli
pańszczyźnianych chłopów. W ciągu kilkudziesięciu lat wybuchło
kilka powstań, z których najważniejsze odbyło się w latach 1595-
1596 pod wodzą Semena Nalewajki. Zostało krwawo stłumione, a
kozackiego wodza stracono w Warszawie. Miejsce, gdzie wisiały
jego poćwiartowane zwłoki, do dzisiaj nosi imię ukraińskiego
przywódcy. To warszawskie Nalewki.
Nielicznym Kozakom udało się zrobić karierę w armii Rze-
czypospolitej. Takim szczęściarzem był Hawryło Hołubek, który
został komendantem twierdzy Rabsztyn. Podczas walk o polską
koronę pomiędzy królewiczem szwedzkim Zygmuntem (później-
szym królem Polski) i arcyksięciem Maksymilianem zwycięsko
odparł ataki austriackiego pretendenta do tronu. Na propozycję
poddania się odparł zuchwale, że „wszyscy zdrajcy w Polsce już są w
jego [Maksymiliana] obozie”. Po zakończeniu oblężenia pociągnął z
hetmanem Zamoyskim przeciwko Habsburgowi i udowodnił
wierność Rzeczypospolitej własną krwią, ginąc na polu bitwy pod
Byczyną.
Rejestr kozacki stopniowo powiększano i w czasach najwięk-
szego rozkwitu liczył on osiem tysięcy ludzi. Wpisanie do wykazu
było marzeniem wielu wojowników znad Dniepru, oznaczało
bowiem usankcjonowanie wolności osobistej. Dlatego z radością
powitano zamiary Władysława IV planującego wojnę z Turcją – król
zobowiązał się (na piśmie) do znacznego powiększenia rejestru i
zachowania swobód Kozaków. Po obaleniu planów władcy na
Zaporożu narastało niezadowolenie, które niebawem doprowadziło
do wybuchu powstania.

Bohdan Chmielnicki
„Spójrz, co się dzieje na Ukrainie? – tłumaczył Chmielnicki
Skrzetuskiemu na stronach Ogniem i mieczem. – Hej! Ziemia bujna,
ziemia matka, ziemia rodzona! A kto w niej jutra pewien? kto w niej
szczęśliw? kto wiary nie pozbawion, z wolności nie obran, kto w niej
nie płacze i nie wzdycha? Sami jeno Wiśniowieccy, a Potoccy, a
Zasławscy, a Kalinowscy, a Koniecpolscy, i szlachty garść. Dla nich
starostwa, dostojeństwa, ziemia i ludzie, dla nich szczęście i złota
wolność, a reszta narodu ręce we łzach do nieba wyciąga, czekając
bożego zmiłowania, bo i królewskie nie pomoże! Ileż to szlachty
nawet, nieznośnego ich ucisku wytrzymać nie mogąc, na Sicz ucieka,
jako i ja uciekłem? Nie chcę też wojny z królem, nie chcę z
Rzeczypospolitą! Ona mać, on ojciec! Król miłościwy pan, ale
królewięta! Z nimi nam nie żyć; ich to zdzierstwa, ich to arendy [...]
ich to tyrania i uciski przez Żydów czynione o zemstę do nieba
wołają. Jakiejże to wdzięczności doznało wojsko zaporoskie za tak
wielkie zasługi w licznych wojnach oddane? Gdzie przywileje ko-
zackie? Król dał, królewięta odjęli. Nalewajko poćwiartowani
Pawluk w miedzianym wole spalon! Krew nie obeschła po ranach
[...] łzy nie obeschły po pobitych, ściętych, na pal wsadzonych...”[1]
Główna siedziba Chmielnickiego leżała prawdopodobnie poniżej
Zaporoża, na nieistniejącej już wyspie Bazawłuk. Ale czego nie
może uczynić wyobraźnia? Skoro zresztą nie ma już oryginalnej
Siczy z czasów Ogniem i mieczem, to stojąc nad brzegiem Dniepru
na Chortycy, można sobie wyobrazić, że w tym miejscu przed
wiekami kozacki przywódca rozmawiał z Tuhaj-bejem, spierał się ze
Skrzetuskim, planował kolejne posunięcia. Ostatecznie tu też kiedyś
była Sicz i to nawet wcześniejsza od stolicy Chmielnickiego. W tym
miejscu umieścił też siedzibę ukraińskiego hetmana Henryk
Sienkiewicz.
Przyszły przywódca powstania urodził się w 1595 roku. Przez
wiele lat służył wiernie Rzeczypospolitej, a pod Cecorą dostał się
nawet do niewoli tureckiej. Po powrocie w rodzinne strony pełnił
różne funkcje w rejestrze kozackim, dochodząc do stanowiska
pisarza wojskowego. Nie brał udziału w kolejnych powstaniach
(ostatnie wybuchło w 1637 roku), zajmując się rozwojem własnego
gospodarstwa w Subotowie. Powodziło mu się tak dobrze, że
wzbudziło to zawiść sąsiadów, a szczególne zainteresowanie
majątkiem pisarza wykazywał podstarości czehryński Daniel
Czapliński. Do sporów finansowych doszedł jeszcze konflikt o
kobietę. Po śmierci pierwszej żony Chmielnicki związał się z piękną
panną Komorowską, którą porwał mu Czapliński. Podstarości nie
poprzestał na uprowadzeniu dziewczyny, splądrował jeszcze
gospodarstwo Chmielnickiego i usunął go z majątku. Skargi pisarza
nie przyniosły efektów, a ludzie Czaplińskiego dokonali zamachu,
który przypłacił życiem dziesięcioletni syn Chmielnickiego. W
zamian za lojalność i wieloletnią służbę zrujnowano mu dorobek
życia i zamordowano dziecko. I to bezkarnie, gdyż protesty wysyłane
do władz nie dały rezultatów...
Stolica księcia Jaremy (Łubnie)

U lubioną siedzibą Jeremiego Wiśniowieckiego były Łubnie,


obecnie kilkudziesięciotysięczna stolica rejonu (powiatu). To
miejscowość, jakich wiele na tamtejszej prowincji, senna, za-
niedbana, zapomniana przez Boga i ukraińskie władze. Kres
świetności Łubniów przyniosło powstanie Chmielnickiego –
zbuntowane chłopstwo zniszczyło stolicę znienawidzonego Jaremy.
Od masakry odżegnywał się sam Chmielnicki, który nawet polecił
stracić jednego z przywódców napadu. Ataman nie chciał być posą-
dzony o zniszczenie ulubionej siedziby księcia i wymordowanie jego
poddanych. W tym czasie nie wykluczał jeszcze możliwości
porozumienia z władzami Rzeczypospolitej i nie chciał ostatecznie
zrażać Wiśniowieckiego.
Książę w Łubniach i Wiśniowcu był najbogatszym człowiekiem
na Ukrainie. Utrzymywał prywatną armię liczącą półtora tysiąca
żołnierzy, a w sytuacjach kryzysowych potrafił zmobilizować cztery
razy więcej ludzi. Własne siły zbrojne były koniecznym elementem
obrony posiadłości przed najazdami Tatarów lub buntem poddanych,
odgrywały również niebagatelną rolę w realizacji ambicji
politycznych. Rodzina przyjęła nazwisko od posiadłości w
Wiśniowcu na Wołyniu, ale w czasach Ogniem i mieczem interesy
Wiśniowieckich koncentrowały się nad Dnieprem, a Jarema
najczęściej przebywał w Łubniach.
Opis siedziby księcia na stronach Ogniem i mieczem jest wy-
jątkowo skromny. Sienkiewicz nigdy nie był w tej okolicy, ale
podobne sprawy nie stanowiły dla niego problemu. Przygotowując
się do pisania powieści, poznał wiele relacji i wspomnień z epoki, a
nigdy nie narzekał na brak wyobraźni. Z okruchów informacji
potrafił zbudować przekonujący i sugestywny obraz, który na zawsze
pozostawał w pamięci. Z niewiadomych jednak względów tym
razem zadowolił się wyłącznie stwierdzeniem, że była to „zamczysta
rezydencja pańska”, a opis miasta dotyczył panującego tam ładu i
dyscypliny. Atmosfera przypominać miała obóz wojskowy, a
obowiązujące porządki zbliżone były do rygorów panujących
podczas wojny.
Jeremi Wiśniowiecki
Większość armii Wiśniowieckiego stacjonowała w mieście i
zapewne w Łubniach żołnierzy księcia widywano na każdym kroku.
I coś z tej atmosfery zachowało się do dzisiaj, albowiem na
zalesionym wzgórzu, tam gdzie kiedyś mieścił się książęcy zamek,
stacjonuje jednostka armii ukraińskiej. Oczywiście wstęp dla
turystów jest zamknięty i nie można odwiedzić miejsca, gdzie był
dwór księżnej Gryzeldy, a Anusia Borzobohata siała popłoch w
męskich sercach. Pozostają wyłącznie oględziny wzgórza z uliczek
miasteczka, po których bez celu snują się mieszkańcy i żołnierze w
ukraińskich mundurach.
Książę Jarema ufundował w Łubniach kościół i klasztor dla
zakonu bernardynów. Budynki zniszczono podczas powstania i
nigdy już nie zostały odbudowane. W miejscowym Muzeum
Krajoznawczym eksponowane są drzwi pochodzące z klasztoru,
można również obejrzeć szczątki marmurowej kolumny – ostatniej
pozostałości po zamku Wiśniowieckich. Więcej szczęścia miał
prawosławny monastyr pod wezwaniem Przeobrażenia Pańskiego w
pobliskich Mharach. Powstańcy oszczędzili klasztor ufundowany
przez matkę Jaremy i monastyr przetrwał do rewolucji
październikowej. Bolszewicy wymordowali mnichów, budynki
zamienili w zamkniętą szkołę dla dzieci „wrogów ludu”, a po jej
likwidacji – w siedzibę karnego batalionu Armii Czerwonej. W 1993
roku monastyr powrócił we władanie zakonników i obecnie jest
remontowany po latach dewastacji. To piękna biała budowla
otoczona murem, z zielonymi kopułami i dachami. Wewnątrz
znajduje się grób świętego Atanazego (patriarchy Konstantynopola)
oraz słynna ikona Matki Boskiej – dar księcia Wasyla Ostrogskiego.
Niestety, miejscowi zakonnicy nie są przyjaźnie nastawieni do
turystów, tutejsze zgromadzenie zbyt wiele przeszło w poprzednim
stuleciu, aby zajmować się tak błahymi sprawami jak turystyka. A
szczególnie, gdy chęć zwiedzania wykazują „Lachy”...
Na obrzeżach dzisiejszych Łubniów, na pagórku sąsiadującym ze
wzgórzem zamkowym, wznosiły się niegdyś umocnienia miejskie.
Stojąc na wzgórzu, patrzyłem na panoramę okolicy, na miejsca,
gdzie trzy i pół wieku wcześniej sięgała władza Rzeczypospolitej. To
właśnie tutaj rozegrały się sceny charakterystyczne dla powstania
Chmielnickiego, okrutne wydarzenia będące symbolem utraty przez
Polskę władzy nad Ukrainą. To w tym miejscu mieszczanie Łubniów
bronili się do końca przed atakiem zbuntowanego chłopstwa i tutaj
zostali wymordowani. A przy budowie drogi asfaltowej widocznej ze
wzgórza odkryto zbiorową mogiłę ofiar rzezi sprzed wieków.
Zamordowano dorosłych i dzieci, mężczyzn i kobiety, Polaków,
Rusinów, Żydów, Ormian. Łubnie już nigdy nie powróciły do
dawnego znaczenia, a za czasów carskiej Rosji znane były wyłącznie
jako miasto w pobliżu klasztoru z grobem świętego Atanazego.

Ukraina w ogniu

B ohdan Chmielnicki okazał się zdolnym organizatorem. W


krótkim czasie stworzył z mieszkańców Zaporoża trzon prężnej
armii i zawarł przymierze z odwiecznym wrogiem – chanem Krymu.
To było genialne posunięcie polityczne, Chmielnicki zabezpieczył
tyły i wzmocnił siły zbrojne. Wyprawa na Rzeczpospolitą nęciła
Tatarów bogatymi łupami, nasz kraj był w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Władze polskie szybko zareagowały na wybuch powstania i nad
Dnieprem pojawiły się wojska koronne dowodzone przez hetmana
Mikołaja Potockiego. Polski dowódca nie docenił jednak siły
Kozaków i dysponując w miarę liczną armią, podzielił wojsko na
trzy części, umożliwiając Chmielnickiemu zwycięstwo.
Rolę straży przedniej odgrywał trzytysięczny oddział pod do-
wództwem syna hetmana – młodego Stefana Potockiego. Cztery
tysiące Kozaków rejestrowych płynęło Dnieprem, a całość zamykały
siły główne pod osobistym dowództwem hetmana. Poszczególne
ugrupowania były zbyt oddalone od siebie, a do tego szwankowała
współpraca i przepływ informacji. Chmielnicki spokojnie
obserwował zachowanie Potockiego i w mistrzowski sposób
wykorzystał jego błędy.
Do pierwszego starcia doszło pod Żółtymi Wodami, u źródeł
rzeki Żółtej, lewego dopływu Małego Ingułu (Ingulca; prawego
dopływu Dniepru). Rzeka zawdzięcza nazwę żółtemu piaskowi
pokrywającemu dno, a ukształtowanie terenu umożliwia skuteczną
obronę. Stefan Potocki zorientował się w przewadze rebeliantów
(wódz kozacki miał dwa razy więcej ludzi) i okopał się w obozie,
gdzie czekał na posiłki. Płynący Dnieprem Kozacy rejestrowi
przeszli jednak na stronę powstańców, a w obozie polskim szerzyły
się dezercje. Chmielnicki osiągnął zdecydowaną przewagę i
niebawem doszło do tragedii opisanej przez Sienkiewicza w Ogniem
i mieczem:
„Pod polskim okopem nawałnica atakujących pokryła prawie zu-
pełnie wąskie pasmo chorągwi koronnych. Zdawało się, że lada mo-
ment łańcuch ów zostanie rozerwany i rozpocznie się atak wprost do
okopów. [Brakowało] animuszu, tej ochoty bojowej, z jaką cho-
rągwie walczyły dnia pierwszego. Broniły się i dziś z zaciętością, ale
nie uderzyły pierwsze, nie rozbijały w puch kureniów, nie zmiatały
pola przed sobą jak huragan. Grunt stepowy, rozmiękły nie na
powierzchni tylko, ale do głębi, uniemożliwiał furię i rzeczywiście
przygwoździł ciężką jazdę pod okopem. Rozpęd stanowił ojej sile i
rozstrzygał o zwycięstwie, a tymczasem teraz stać musiała w miej-
scu. Chmielnicki natomiast wprowadzał nowe pułki do boju”[2].
Opis Sienkiewicza i kadry z filmu Hoffmana na zawsze zapadają
w pamięć. Obfity deszcz i husaria grzęznąca w błocie. Można
odnieść wrażenie, że gdyby nie kaprysy pogody, to powstanie zo-
stałoby stłumione, zanim na dobre się rozpoczęło. To jednak nie-
prawda. W oddziałach Potockiego znajdowała się zaledwie jedna
chorągiew husarii (około stu ludzi), a pogoda nie miała wpływu na
przebieg walk. Młody polski dowódca, widząc zdecydowaną
przewagę nieprzyjaciela (rebeliantów przybywało i zyskali przy-
gniatającą przewagę), rozpoczął rozmowy z Kozakami. Zawarto
porozumienie i po uformowaniu taboru obronnego Polacy rozpoczęli
odwrót.
Chmielnicki pamiętał jednak, że władze Rzeczypospolitej nigdy
nie dotrzymywały przyrzeczeń wobec Kozaków. Uznał, że ważne są
efekty, a słowo dane przeciwnikowi nie ma znaczenia. Na drodze
polskiego oddziału wykopano rowy i podczas ich pokonywania
uderzyli Kozacy z Tatarami. Tabor został rozerwany, a młody
Potocki śmiertelnie ranny. Do niewoli dostał się Stefan Czarniecki.
Dziesięć dni później doszło do kolejnej tragedii. Kozacko-
tatarska armia rozbiła pod Korsuniem wojska hetmanów, a głównymi
winowajcami klęski okazali się polscy dowódcy. Mikołaj Potocki
nadużywał alkoholu podczas bitwy, a jego zastępca (hetman polny
Marcin Kalinowski), mając silną wadę wzroku, wydawał absurdalne
rozkazy. Droga w głąb kraju stanęła przed Chmielnickim otworem,
na całej Ukrainie chłopi przyłączali się do powstania.
Kozacki przywódca miał jeszcze jeden powód do zadowolenia.
Jego ludzie odnaleźli pannę Komorowską uprowadzoną przez
Czaplińskiego. Chmielnicki nie przejął się faktem, że jego rywal
poślubił dziewczynę, i niebawem zawarł z nią małżeństwo. Pa-
triarcha nie mógł odmówić atamanowi i z góry odpuścił wszelkie
grzechy panny młodej. Komorowska stała się bigamistką, ale
Chmielnicki był szczęśliwy. W głębi duszy jednak nie do końca
wierzył w odpust patriarchy i za wszelką cenę starał się uśmiercić
Czaplińskiego. Oficjalnie – za dawne grzechy, a w praktyce chciał
rozwiązać problem bigamii żony.
Polskie Termopile Anno Domini 1649 (Zbaraż)

Z amek w Zbarażu wybudowano na polecenie ostatnich książąt


Zbaraskich na kilkanaście lat przed wybuchem rebelii.
Architekci z Holandii uczciwie zapracowali na wynagrodzenie,
twierdza powstała na planie kwadratu o długości boku sięgającej
dziewięćdziesięciu metrów. Cztery narożniki wzmocniono bastio-
nami, a wały osiągały wysokość dwunastu metrów. Konstrukcja
wałów była ziemno-kamienna, a ich szerokość wynosiła blisko
dwadzieścia metrów, co w zupełności zabezpieczało od ognia
artyleryjskiego. Do tego dochodziła jeszcze szeroka, głęboka fosa.
Forteca zapewniała skuteczną obronę przed najazdami czambułów
tatarskich, nie było tam jednak miejsca dla większej załogi
wojskowej. Latem 1649 roku w Zbarażu znalazło się dziewięć
tysięcy polskich żołnierzy (i kilka tysięcy służby), a forteca miała
zaledwie jedną studnię! Ogromny problem stanowił brak miejsca na
składowanie zapasów żywności oraz paszy i dlatego przygotowano
wokół zamku obóz warowny. Dodatkowym elementem obronnym
była rzeczka Gniezna i stawy z wodą.
Budowla w Zbarażu ma specyficzne znaczenie dla turystów z
Polski. Któż z nas nie emocjonował się losami Skrzetuskiego,
Zagłoby czy Wołodyjowskiego? Kto nie uronił łzy nad tragedią
Podbipięty, który w Zbarażu wypełnił ślub złożony w młodości, a
zaraz potem zginął bohaterską śmiercią? Przed oczami bezwiednie
stają obrazy z filmu Hoffmana lub wyobrażenia z lektury
Sienkiewicza. Niemal nie zwraca się uwagi na wystawę
etnograficzno-archeologiczną zlokalizowaną we wnętrzach twierdzy,
ważne jest samo miejsce, znane niemal każdemu Polakowi.
Armia kozacko-tatarska miała ogromną przewagę nad oblę-
żonymi. Historycy podają różne liczby, ale wydaje się, że dzie-
sięciokrotna różnica sił jest najbardziej wiarygodna. Oblężenie
trwało sześć tygodni i obrońcy stopniowo ograniczali obszar obozu
warownego. Straty były duże, szerzyły się choroby, zaczynało
brakować żywności. Kilkakrotnie wydawało się, że napastnicy
przełamią obronę, ale bezprzykładna odwaga załogi ratowała sy-
tuację. Warto przypomnieć o wydarzeniach z 17 lipca 1649 roku,
kiedy na wały wdarły się oddziały kozackie pod dowództwem
pułkownika Iwana Fedorenki i omal nie zdobyły twierdzy. Według
niektórych badaczy pełne nazwisko ukraińskiego dowódcy brzmiało
Iwan Fedorenko Bohun...

Zbaraż
W jednej z sal zamkowych zorganizowano wystawę malarstwa,
w której ważną rolę odgrywają współczesne portrety bohaterów
wydarzeń z 1649 roku. I chociaż wartość artystyczna ekspozycji jest
raczej wątpliwa, to jednak podobizny kozackich watażków dobrze
komponują się z atmosferą miejsca. A może warto byłoby pomyśleć
o portretach polskich dowódców? Coraz więcej Polaków odwiedza
Zbaraż i stanowiłoby to dobre rozwiązanie marketingowe. Osobiście
z przyjemnością zobaczyłbym w galerii podobiznę księcia Jaremy
lub regimentarzy koronnych dowodzących wraz z Wiśniowieckim
obroną twierdzy. A jeżeli to niemożliwe, to może kilka portretów
bohaterów powieści Sienkiewicza albo kadry z filmu? Przecież
ekranizacja Hoffmana zachowała wszelkie zasady poprawności
politycznej.
Kościół w Zbarażu
Pomimo sukcesów oblężonych sytuacja stawała się groźna. Nie
pomogło spalenie kozackich wież oblężniczych, napastnicy sypali
wały przewyższające umocnienia obrońców i zasypywali załogę
pociskami. Coraz trudniej było poruszać się w obrębie twierdzy i
chyba tylko obawa przed rzezią powstrzymywała dowództwo polskie
przed kapitulacją. Kilkakrotnie podejmowano próby skontaktowania
się z wojskami królewskimi zbliżającymi się od zachodu, jednak
wysłannicy wpadali w ręce kozackie i ginęli w męczarniach.
Powodzeniem zakończyła się wreszcie misja prowadzona niezależnie
przez dwóch wysłanników: Krzysztofa Stapkowskiego i Mikołaja
Skrzetuskiego. Można się tylko domyślać, że gdyby Sienkiewicz
trafił w kronikach na nazwisko pierwszego z nich, to inaczej
nazywałby się główny bohater Ogniem i mieczem...
Warto bliżej się przyjrzeć pierwowzorowi bohatera spod Zba-
raża. Mikołaj (a nie Jan) Skrzetuski był szlachcicem z Wielkopolski,
który większość życia spędził na Ukrainie. W odróżnieniu od
swojego literackiego odpowiednika, prowadził awanturnicze życie,
często wchodząc w konflikt z prawem. Najstarsze zachowane
informacje na jego temat pochodzą z wyroku sądowego: oto przyszły
bohater porąbał szablą jakiegoś szlachcica i porzucił go, nie
udzielając pomocy. Podczas wojen sprawował się znakomicie i
szybko awansował, co jednak w niczym nie zmieniło jego
charakteru. Seryjnie zbierał w sądach wyroki infamii i banicji, które,
zgodnie z obyczajami Rzeczypospolitej, pozostawały wyłącznie na
papierze. Oskarżano go o gwałty i rabunki we wsiach szlacheckich,
napady na dwory, zabójstwa niżej urodzonych. W 1667 roku dokonał
zajazdu na posiadłość atrakcyjnej i zamożnej wdowy w
Wielkopolsce, którą w ten sposób chciał zmusić do małżeństwa!
Pierwowzór bohatera Sienkiewicza w niczym więc nie przypominał
„Jezusa Chrystusa w roli oficera jazdy”, jak złośliwie Bolesław Prus
podsumował postać Skrzetuskiego.
Po sześciu tygodniach walk armia kozacko-ukraińska zwinęła
oblężenie i ruszyła naprzeciwko wojsk królewskich. Pod Zborowem
zawarto ugodę, która gwarantowała Kozakom znaczne uprawnienia
na terenie Ukrainy (rejestr podniesiono do czterdziestu tysięcy). Obie
strony traktowały jednak porozumienie wyłącznie jako rozejm i
niebawem doszło do wznowienia walk, których kulminacją była
słynna bitwa pod Beresteczkiem w 1651 roku.
Obalenie postanowień ugody ze Zborowa odegrało decydującą
rolę w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wznowienie
walk pogrzebało możliwość współpracy z Kozakami i bezpowrotnie
stracono okazję przekształcenia państwa w federację polsko-
litewsko-ukraińską. Gdyby nie zacietrzewienie stron konfliktu, to
mogłaby powstać potęga, z którą żaden z sąsiadów nie dałby rady się
równać. A tak, zamiast zgodnie walczyć z Moskwą, Turcją czy
Szwedami, to przez kolejne lata Polacy, Litwini i Ukraińcy
wzajemnie się mordowali. Upust krwi był zbyt wielki i Rzecz-
pospolita już nigdy nie podniosła się z upadku.
W Zbarażu zachował się jeszcze jeden zabytek pamiętający
czasy wojen kozackich. Ogromny kościół pod wezwaniem Świętego
Antoniego ufundowali książęta Zbarascy w 1627 roku dla zakonu
bernardynów. Podczas oblężenia klasztor i kościół zostały
uszkodzone, zginęło kilku kapłanów. W 1675 roku Turcy spalili
budynki (łącznie z resztą miasta i zamkiem), a odbudowa
przeciągnęła się do połowy XVIII stulecia.
W XIX wieku w klasztorze mieściło się studium filozofii oraz
przytułek dla chorych i ubogich. Z czasem powstała szkoła parafialna
i gimnazjum łacińskie, których absolwentami byli Ignacy Daszyński
i arcybiskup Ignacy Tokarczuk. Klasztor ucierpiał podczas walk
polsko-ukraińskich (1918-1919), a w całkowitą ruinę popadł w
okresie powojennym, kiedy zakonnicy zostali usunięci ze Zbaraża.
Bernardyni powrócili w 1990 roku. Budynki wymagają grun-
townego remontu, dotychczas zabezpieczono sklepienie, otynkowano
mury, dach pokryto blachą. Nabożeństwa odbywają się w
tymczasowej kaplicy wewnątrz wirydarza klasztornego i uczestniczy
w nich kilkadziesiąt osób. To niemal wszyscy miejscowi katolicy,
podczas II wojny światowej większość Polaków zginęła, a ci, którzy
przeżyli, wyjechali na Ziemie Odzyskane. Ale zakonnicy ponownie
podjęli misję swoich poprzedników, znów służą ziemi, na której
osiedli.

Wiśniowiec

R ód księcia Jeremiego wziął nazwisko od miasteczka Wiśnio-


wiec leżącego trzydzieści kilometrów na północ od Zbaraża.
Pod koniec XV stulecia książę Michał rozpoczął budowę zamku,
który Jarema zmodernizował i rozbudował, a miasto stało się
centrum handlowym południowego Wołynia. Podczas powstania
Chmielnickiego Wiśniowiec został spustoszony przez Tatarów i
dopiero sto lat później powrócił do dawnego znaczenia. Ostatni
potomek Wiśniowieckich (książę Michał Serwacy) wybudował pałac
w stylu francuskich rezydencji dworskich, a po wygaśnięciu rodu
upiększaniem budowli zajęli się jego nowi właściciele –
Mniszchowie. Kres świetności rezydencji przyniosły problemy
finansowe rodziny. Zmieniali się właściciele, wreszcie w połowie
XIX stulecia pałac został sprzedany na licytacji i stopniowo popadał
w ruinę, a kompletną dewastację przyniosły rządy bolszewików. Po
II wojnie światowej rozpoczęto restaurację zabytku, ale upływający
czas zrobił swoje. Część gmachu jest użytkowana przez biura i
instytucje kulturalne, wewnątrz nie zachowało się oryginalne
wyposażenie ani nawet pierwotny układ pomieszczeń. Zadowalający
stan prezentuje jedynie piękna, barokowa fasada, a skromny dowód
dawnej świetności budowli ocalał na Wawelu, dokąd przeniesiono
tutejsze wspaniałe piece kaflowe.

Brama wjazdowa pałacu w Wiśniowcu


Ciekawą lekturą są relacje gości odwiedzających pałac w XVIII
stuleciu. Przedpokój, klatkę schodową i Salę Balową zdobiło
czterdzieści pięć tysięcy kafli holenderskich z Delft, ozdobionych
ornamentem figuralnym. Był to niepowtarzalny wzór – holenderscy
rzemieślnicy po wykonaniu zamówienia przekazali szablon
właścicielom pałacu. W jednej z sal prezentowano cykl portretów
władców Polski, w drugiej – hetmanów i znamienitych osób.
Wspaniałe urządzenie miała Sala Lustrzana, a także jadalnia, salony
na piętrze i biblioteka z szafami pokrytymi malowidłami i
portretami. Ważną rolę odgrywała ekspozycja obrazów poświęcona
najsłynniejszej przedstawicielce rodu Mniszchów – carowej Marynie
(żonie Dymitra Samozwańca).

Pałac w Wiśniowcu
Pałac zbudowano nad wąwozem rzeki Horyń, w pobliżu zacho-
wały się pozostałości bastionów obronnych, bramy i ogrodzenia (do
niedawna brakowało metalowych elementów). Ale okoliczny park w
niczym nie przypomina już magnackich posiadłości, obecnie to
bardziej las niż ogród. I to zaniedbany las. Zresztą dziedziniec przed
pałacem również wygląda jak zapomniane wiejskie boisko – to
właściwie klepisko, co chyba jednak nikomu z miejscowych nie
przeszkadza. Nie zachował się niestety słynny kościół Karmelitów
Bosych ufundowany przez Jeremiego Wiśniowieckiego na trzy lata
przed wybuchem rebelii. W 1744 roku w świątyni odbył się pogrzeb
księcia Michała Serwacego, uznany za najwspanialszą ceremonię
żałobną Rzeczypospolitej. Ściany kościoła przybrano adamaszkiem i
jedwabiem, na którym zawieszono portrety przodków księcia.
Dobudowano 27 ołtarzy (dotychczas było ich 10), a nabożeństwa
odprawiało 40 księży. Uroczystości trwały cztery dni, a na koniec
nad grobem księcia strzaskano herby Wiśniowieckich na znak
wygaśnięcia rodu.
W ramach represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano
wspólnotę karmelicką, a kościół na blisko sto lat przekształcono w
cerkiew. Całkowite zniszczenie przyniosły tragiczne wydarzenia z
lutego 1944 roku, kiedy to oddziały ukraińskich nacjonalistów
spaliły budynek wraz z polskimi katolikami szukającymi w nim
ocalenia. Razem z mieszkańcami Wiśniowca zginęli zakonnicy i
wspólnota karmelicka już nigdy nie odrodziła się w tym miejscu. W
ocalałych zabudowaniach klasztornych do niedawna mieścił się
internat.
Przy wejściu na pobliski cmentarz katolicki zachowały się
nagrobki Michała Serwacego i jego żony – Tekli z Radziwiłłów.
Pierwotnie pochowano ich w podziemiach kościoła wraz z członkami
rodu Mniszchów, ale na początku ubiegłego stulecia szczątki
przeniesiono na cmentarz. Niestety, w czasach rządów bolszewików
większość grobów uległa zniszczeniu, a w latach sześćdziesiątych
wysadzono w powietrze pozostałości kościoła.

Pułkownik Iwan Bohun (Beresteczko)

Na samej granicy historycznego Wołynia, nad górnym


biegiem Styru, leży niewielkie Beresteczko – miejsce,
gdzie rozegrała się najkrwawsza bitwa powstania Chmielnickiego.
Pod koniec czerwca 1651 roku stanęło tutaj naprzeciwko siebie 60
tysięcy wojsk polsko-litewskich i blisko 100 tysięcy Kozaków i
Tatarów. Po trzydniowych walkach (książę Jarema wykazał się
wyjątkową odwagą) chan tatarski wycofał się z pola bitwy,
porywając ze sobą Chmielnickiego. Zwycięstwo polskie było
całkowite, a resztki sił kozackich ocalił przed klęską pułkownik Iwan
Bohun, umiejętnie dowodząc odwrotem taboru. Kilka dni później
armia królewska rozerwała tabor i doszło do masakry.
„I nastał dzień gniewu, klęski, sądu... Kto nie był zduszon lub się
nie utopił, szedł pod miecz. Spłynęły krwią rzeki tak, że nie
rozpoznałeś, czy krew, czy woda w nich płynie. Obłąkane tłumy
jeszcze bezładniej zaczęły się dusić i spychać w wodę, i topić... Mord
napełnił te okropne lasy i zapanował w nich tym straszliwiej, że
potężne watahy zaczęły się bronić z wściekłością. Toczyły się bitwy
na błotach, w kniejach, na polu. Wojewoda bracławski przeciął
odwrót uciekającym. Próżno król rozkazywał powstrzymywać
żołnierzy. Litość zgasła i rzeź trwała aż do nocy, rzeź taka, jakiej
najstarsi nie pamiętali wojownicy i na której wspomnienie włosy
stawały im później na głowach”.
Polacy nie brali jeńców i tylko nieliczni Kozacy uszli z życiem.
Mordowano nie tylko w trakcie walki, zabijano nawet poddających
się. Rzeź była potworna, a polscy dowódcy nie hamowali
podwładnych. Beresteczko miało być odstraszającym przykładem dla
Kozaków, armia ukraińska miała zostać unicestwiona.
I chociaż w miasteczku zachował się późnobarokowy kościół
Świętej Trójcy oraz szczątki synagogi z XVIII stulecia, to sława
miejscowości jest efektem dawnej bitwy. Pięć kilometrów na
wschód, w okolicach wsi Płaszowa, znajduje się zbiorowa mogiła
Kozaków poległych i wymordowanych po walce. Przed I wojną
światową wzniesiono tam mauzoleum – niewielką cerkiew pod
wezwaniem Świętego Jerzego. Pięć brązowych kopuł przykrywa
białe ściany, wnętrze jest miejscem pamięci o Kozakach Chmiel-
nickiego. Za szybami są czaszki i kości, niemi świadkowie masakry
sprzed wieków, w gablotach – dawna broń, na ścianach – ilustracje i
mapy. W pobliżu wznosi się drewniana cerkiew Świętego Michała
przeniesiona ze wsi Ostrów – w jej wnętrzu kozacki hetman modlił
się przed bitwą.
Teren (rezerwat historyczny Kozackie Mogiły) wystylizowano
na warowny obóz – od frontu jest ceglany mur z arkadową bramą,
całość otacza fosa i ogrodzenie. Na skraju pola bitwy ustawiono
pomnik dobrze komponujący się z całością ekspozycji. Trzej
Kozacy, opierając się o siebie plecami, z obnażonymi szablami, w
ponurej determinacji oczekują śmiertelnej walki. Brak patosu i
monumentalizmu, realistyczne, zacięte i zrezygnowane twarze
mołojców, którzy za chwilę stoczą ostatni bój. Ten pomnik bardziej
przemawia do wyobraźni niż tysiące słów.
Zwycięstwo pod Beresteczkiem było ostatnim ważnym wyda-
rzeniem w życiu Jeremiego Wiśniowieckiego. Kilka tygodni później
książę zachorował w obozie w Pawołoczy i po kilku dniach zmarł.
Przed śmiercią żałował, że nie zginął w walce, na koniu, z szablą w
ręku. Dziwnym zrządzeniem losu jeden z największych wojowników
epoki zakończył życie w łóżku, powalony przez nieznaną chorobę.
Po niespodziewanej śmierci Wiśniowieckiego spekulowano o
truciźnie, ale sekcja zwłok nie potwierdziła podejrzeń. Podobno tuż
przed chorobą Jarema zjadł kilka kiszonych ogórków i popił je
miodem lub wodą. Posiłek wywołał komplikacje żołądkowe i
niewykluczone, że książę padł ofiarą dyzenterii. Przekleństwem
wojen w XVII stuleciu były choroby towarzyszące przemarszom
wojsk, które zbierały więcej ofiar niż same walki. Fatalna dieta,
wyczerpanie organizmu, niewyleczone do końca rany i kontuzje
sprzyjały infekcjom i zakażeniom. Śmierć Wiśniowieckiego nie była
wyjątkiem, choroby i epidemie nie oszczędzały przecież również
dowódców i magnatów.
Księcia pochowano w Sokalu, następnie ciało przeniesiono do
klasztoru na Świętym Krzyżu. Do dzisiaj w kaplicy Oleśnickich
eksponowane są zmumifikowane zwłoki uważane za szczątki
Wiśniowieckiego, ale to tylko legenda. Pod koniec ubiegłego stulecia
przeprowadzono badania, które wykazały, że zmarły był znacznie
starszy (Jarema miał w chwili śmierci 39 lat). Ciało Wi-
śniowieckiego prawdopodobnie spłonęło podczas pożaru klasztoru w
1777 roku.
Jeremi był ostatnim przedstawicielem rodu posiadającym ma-
jątek na Zadnieprzu. Żaden z Wiśniowieckich nie powrócił już do
Łubniów i rodzina nie odzyskała prymatu finansowego. Ale legenda
księcia i magia nazwiska jeszcze przez długie lata fascynowały
szlachtę. Dymitr Jerzy Wiśniowiecki (ojciec Michała Serwacego)
został hetmanem wielkim koronnym, a rodzony syn Jaremy (Michał
Korybut) – królem Polski. I chociaż żaden z nich nie nadawał się do
sprawowania tych godności, to jednak sława księcia zapewniła im
karierę.
Zwycięstwo pod Beresteczkiem umożliwiło narzucenie Koza-
kom nowych warunków, znacznie mniej korzystnych od ustaleń ze
Zborowa. Żadna ze stron jednak nie zamierzała dotrzymać umowy i
rok później wznowiono wojnę. Kulminacją walk była polska klęska
pod Batohem, gdzie na polu bitwy poległ hetman wielki – Marcin
Kalinowski. Nazajutrz po bitwie Kozacy wykupili z rąk tatarskich
polskich jeńców i kolejno, bez pośpiechu, zarąbali ich szablami.
Ofiarą rzezi padło kilka tysięcy bezbronnych (wśród nich był Marek
Sobieski, starszy brat przyszłego króla Polski), ponownie szczęście
miał Stefan Czarniecki, którego ukrył znajomy Tatar. Chmielnicki i
jego ludzie wystawili Rzeczypospolitej straszliwy rachunek za
masakrę pod Beresteczkiem...
W tym czasie kozacki ataman prowadził już zaawansowane
rozmowy z carem rosyjskim. W 1654 roku w Perejasławiu oficjalnie
oddał się pod jego władzę, co oznaczało przejście Ukrainy w granice
Rosji. Chmielnicki planował, że pod panowaniem Moskwy zachowa
niezależność, a Kozacy – wolność osobistą. Otrzymał gwarancje
dożywotniego sprawowania urzędu hetmana wraz z prawem
dziedziczenia w obrębie rodziny. Zmarł trzy lata później w
Czehryniu.
Ostatnie lata były wyjątkowo tragiczne dla ukraińskiego przy-
wódcy. Nie układało mu się życie rodzinne, Komorowska nie była
kobietą potrafiącą dochować wierności. Pod ciągłą nieobecność męża
nawiązała w Subotowie romans ze swoim ochmistrzem czy też
zegarmistrzem, w skandaliczny sposób również nadużywała
alkoholu. Podobno bez skrupułów okradała także małżonka i hetman
nie mógł odnaleźć jakiejś beczki ze złotymi kosztownościami czy
monetami. Rozwścieczony, zlecił przeprowadzenie śledztwa
swojemu pierworodnemu synowi (Tymoteuszowi), nakazując surowe
postępowanie. Pasierb potwierdził winę macochy i związanych
razem nagich kochanków rozkazał powiesić na bramie Subotowa.
Sam żył niewiele dłużej – zginął trafiony kulą armatnią (!)
wystrzeloną przez własnego puszkarza (!!!) podczas oblężenia
Suczawy. Hetmanowi pozostał ostatni syn, chory na epilepsję Jerzy.
Młodzieniec nie nadawał się jednak na polityka.
Nie wszyscy dowódcy kozaccy zaaprobowali poddanie się
Moskwie. Do największych oponentów należał Iwan Bohun,
szczerze przywiązany do idei samodzielności Ukrainy. Również i w
tym wypadku pierwowzór sienkiewiczowskiego bohatera znacznie
odbiegał od literackiego odpowiednika (w chwili wybuchu powstania
Bohun miał już dorosłego syna). Bez wątpienia był jednak jednym z
najlepszych dowódców kozackich i wielokrotnie wykazywał się
talentem militarnym. Po poddaniu się Rosji przeszedł na stronę
polską, uważając, że Rzeczpospolita stanowi mniejsze zło od
państwa carów. Nie potrafił się jednak odnaleźć w nowej sytuacji i
zdecydować na jedną opcję polityczną. W 1664 roku wziął udział w
polskiej wyprawie przeciwko stronnikom Rosji, ale prowadził grę na
dwa fronty. Został zdemaskowany, osądzony i rozstrzelany. Ten
człowiek doskonale czuł się w walce, na stepie, z szablą w dłoni, ale
nie potrafił odnaleźć się w zawiłych arkanach polityki.
Jedynym zwycięzcą w wojnach polsko-kozackich okazała się
Rosja. Lewobrzeżną Ukrainę przyłączono do państwa carów, w ich
ręce dostał się również Kijów. Kozacy szybko zrazili się do nowej
rzeczywistości, jarzmo rosyjskie nie okazało się lżejsze od polskiego
panowania. Na rozkaz cara Piotra I Sicz zaporoska została
zniszczona, a jej mieszkańcy – wymordowani. Wprawdzie władze
rosyjskie zezwoliły na budowę nowej Siczy nad rzeką Podpolną, ale
były to już ostatnie lata kozackiej swobody. Na polecenie Katarzyny
II, w 1775 roku, i ta Sicz została zrównana z ziemią, zniszczono
również umocnienia na Chortycy.
Do rewolucji październikowej istniały w armii rosyjskiej for-
macje kozackie. Nie miały jednak nic wspólnego z wojskami
zaporoskimi ani z Ukrainą, były to oddziały kawalerii wystawiane
przez ludność gospodarującą ziemią na prawie wojskowym. Kozacy
dońscy, ussuryjscy czy kubańscy do końca istnienia państwa carów
stanowili wierną gwardię Romanowów. Bez protestu tłumili
zamieszki w miastach imperium i krwawo pacyfikowali buntujących
się mieszkańców. Dla większości narodów zamieszkujących Rosję
stanowili znienawidzony symbol władzy okupantów.
Wojny polsko-kozackie w rosyjskiej i sowieckiej
propagandzie

P owstanie Chmielnickiego symbolicznie zakończyło srebrny


wiek Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wojna polsko-
ukraińska spowodowała konflikt z Rosją, a niebawem na Polskę
spadł najazd szwedzki. Elektor pruski uzyskał niezależność,
Rzeczpospolita poniosła klęskę w wojnie z Turcją. I nawet
zwycięstwa pod Chocimiem i Wiedniem nie mogły zmienić
niekorzystnego przebiegu wydarzeń, a ukoronowaniem procesu
rozpoczętego kozacką rebelią były rozbiory Polski.
Najczęściej powstanie Chmielnickiego oglądamy oczami pol-
skiego czytelnika powieści Sienkiewicza lub widza filmu Hoffmana.
Pamiętamy o polskich zbrodniach, ale na ogół zwracamy uwagę
wyłącznie na bestialstwo Ukraińców. W Beresteczku możemy
spojrzeć na problem inaczej. To zasługa magii tego miejsca,
przemawiającego do wyobraźni mauzoleum nad kozackim
kurhanem. Skansen nie przypomina sowieckich miejsc pamięci, nie
ma monumentalnych pomników i tablic z patetycznymi napisami.
Dwie cerkwie, skromna ekspozycja pamiątek i pociemniałe ze
starości ludzkie szczątki za szkłem. Symbol krwawych represji armii
polskiej, barbarzyńskiej odpowiedzi na kozackie zbrodnie. Potworne
bestialstwo i brak ludzkich odruchów – w tym konflikcie nikt nie był
bez winy.
W ostatnich akapitach Ogniem i mieczem Sienkiewicz napisał, że
„nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą”. Miał rację,
powstanie Chmielnickiego na stulecia uniemożliwiło współpracę
polsko-ukraińską. Pracowała nad tym zresztą wytrwale propaganda
rosyjska, a później sowiecka. Poza oficjalnymi, antypolskimi
wersjami wydarzeń na Zadnieprzu, prezentowanymi w
podręcznikach, wykorzystywano literaturę, film, a nawet muzykę.
Odpowiedzią na Ogniem i mieczem była powieść ukraińskiego
pisarza Natana Rybaka Rada perejasławska. Zgodnie z obowiązującą
doktryną, powstanie Chmielnickiego przedstawiono jako zryw ludu
ukraińskiego dążącego do zjednoczenia z Rosją. W treści książki
trudno znaleźć Polaka, który nie byłby zbrodniarzem i kanalią, a
wszelkie rekordy pobili jezuici. Agenci zakonników mieli nawet
dostarczyć truciznę żonie Chmielnickiego, aby wyeliminować
hetmana. Sytuację uratował dowódca straży przybocznej kozackiego
wodza, niejaki Ławryn Kapusta. Ten pierwowzór Ławrentija Berii
(zbieżność imion chyba nieprzypadkowa!!!) ocalił Chmielnickiego i
umożliwił poddanie Ukrainy władzy Rosji.
Radę perejasławską wydano w Polsce na początku lat pięć-
dziesiątych ubiegłego stulecia. Później już nie wznawiano powieści,
w zmienionej sytuacji politycznej nie było miejsca na tak antypolski
utwór. Ale nawet w okresie najgorszego stalinizmu nie odważono się
zaproponować polskim czytelnikom powieści Gogola Taras Bulba
(polskie wydanie ukazało się dopiero w 2002 roku). W dawnym
ZSRS książkę wznawiano w ogromnych nakładach, nakręcono na jej
podstawie kilka filmów, a w amerykańskiej ekranizacji w rolę
tytułowego bohatera wcielił się Yul Brynner.
Taras Bulba jest opowieścią o miłości do ojczyzny, ważniejszej
niż rodzinne więzy. Tytułowy bohater zabił własnego syna, który
zakochał się w pięknej i okrutnej Polce. Przesłanie utworu jest
wyraźne – tak jak młodego Andrija uwiodła przewrotna
szlachcianka, tak Ukraińców zwiodła Polska. Kozacy nie powinni
wyrzekać się obyczajów i tradycji, polska szlachta i ukraińscy
wojownicy to różne nacje o sprzecznych interesach. Dla Gogola
ojczyzną Kozaków powinno być państwo carów, a przeznaczeniem
Ukrainy wspólnota z Rosją, z którą łączy ją wiara, pochodzenie i
obyczaje. Natomiast Polacy na Ukrainie to element obcy i wrogi.
Oparta na motywach powieści opera Mikołaja (Mykoły) Łysenki
od ponad stu lat utrzymuje się w repertuarze teatrów za naszą
wschodnią granicą. I pomimo zmian politycznych do dnia
dzisiejszego zachowano obyczaj otwierania sezonu operowego w
Kijowie inscenizacją tego dzieła. Jesienią każdego roku miejscowi
melomani mogą oglądać tytułowego bohatera zabijającego syna z
miłości do carskiej Rosji.
W 1939 roku na sceny teatrów w ZSRS weszła sztuka
Ołeksandra Komijczuka Bohdan Chmielnicki. Na jej podstawie nie-
zwłocznie nakręcono film bijący rekordy popularności. Pierwsze
kadry ukazywały sceny torturowania dzielnych Kozaków przez
polskich oprawców, później bitwa pod Żółtymi Wodami, a na koniec
oczywiście ugoda w Perejasławiu. Czarnym charakterem okazała się
ponownie żona Chmielnickiego szpiegująca dla Rzeczypospolitej, a
polską szlachtę ukazano jako bandę zbrodniarzy. Największe
wrażenie wywoływały zrealizowane z rozmachem sceny epickie i
kadry towarzyszące zwycięstwom kozackim. Ukraińscy mołojcy
darli na strzępy polski sztandar, a Chmielnicki na polu zwycięskiej
bitwy z pasją deptał po chorągwiach. Szczytem propagandy okazała
się jednak scena zamykająca film. Chmielnicki zwracał się
bezpośrednio do widzów oznajmiając, że połączenie narodów
rosyjskiego i ukraińskiego stworzy niepokonaną potęgę.
Nie tylko Rosjanie podtrzymywali antagonizm polsko-ukraiński.
Po trzecim rozbiorze Polski zachodnia Ukraina znalazła się w
granicach Austrii, a władze z Wiednia prowadziły politykę zgodną z
zasadą „dziel i rządź”. Pod czujnym okiem zaborców Polacy i
Ukraińcy pielęgnowali dawne krzywdy i dokładali nowe. W efekcie
mieliśmy wojnę o Lwów, rzeź wołyńską i akcję „Wisła”. I czy
dopiero teraz, trzy i pół wieku po wybuchu powstania
Chmielnickiego, istnieje szansa na pogrzebanie dawnych upiorów?
Nie uciekniemy od historii, ale możemy rozmawiać spokojnie, bez
zacietrzewienia i wyliczania wzajemnych krzywd. Na polu bitwy pod
Beresteczkiem patrzyłem na szczątki pomordowanych Kozaków, a
kilkanaście dni wcześniej w Łubniach stałem nad mogiłą lojalnych
obywateli Rzeczypospolitej. W tej wojnie nie było zwycięzców,
Polacy i Ukraińcy ponieśli klęskę, której skutki są odczuwalne do
dnia dzisiejszego.
Rozdział 4
Truskawiec

B orysław, Truskawiec i Drohobycz – trzy miejscowości


położone kilkadziesiąt kilometrów na południe od Lwowa.
Borysław – dawna stolica polskiej nafty, Truskawiec – senne
uzdrowisko i Drohobycz, którego początki sięgają średniowiecza.
Rodzinna ziemia Ukraińców, Polaków, Żydów i Niemców związana
z Polską od czasów Kazimierza Wielkiego, a na mocy III rozbioru
włączona w granice Austrii. Przez blisko sto lat odległa i zaniedbana
prowincja na kresach imperium Habsburgów, aż wreszcie centrum
europejskiej ropy.
Truskawiec zawdzięcza karierę gorączce naftowej. O miejsco-
wych wodach mineralnych pisano wprawdzie już w czasach Stefana
Batorego, ale dopiero podczas poszukiwań ropy natrafiono na bogate
złoża umożliwiające ich eksploatację. Do dzisiaj wśród miejscowych
wód króluje Naftusia lecząca podobno rozliczne dolegliwości. I jak
na skuteczne lekarstwo przystało, ma wyjątkowo obrzydliwy smak
przypominający mieszaninę nafty z wodą.
Początki uzdrowiska sięgają XIX stulecia. W 1911 roku Tru-
skawiec wykupiła spółka, której przewodniczącym został Rajmund
Jarosz. Energiczny i skuteczny biznesmen (absolwent prawa
Uniwersytetu Jagiellońskiego) został kierownikiem filii
Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych w Drohobyczu, gdzie
wprowadził polisy w przemyśle naftowym. Szybko dorobił się
majątku, a po spłaceniu wspólników stał się jedynym właścicielem
Truskawca. Nie żałował środków na inwestycje, w kurorcie
powstawały kąpieliska, pensjonaty, lokale taneczne i eleganckie
restauracje. Jarosz dbał o reklamę, ściągał najlepsze zespoły mu-
zyczne i znanych aktorów. Zapewnił Truskawcowi miano drugiego
zdrojowiska w Polsce (zaraz za Krynicą) – ukraiński kurort
odwiedzano tłumniej niż Ciechocinek czy Druskienniki.
Urodę dawnego uzdrowiska można docenić na pocztówkach i
fotografiach – wspaniałe, drewniane pensjonaty, kryte deptaki, park
zdrojowy. Niewiele z tego zachowało się do dzisiaj, jedynie w
centrum można odnaleźć pozostałości starej zabudowy. Efektowne
drewniane wille z ażurowymi balkonami o delikatnym kształcie –
przed wojną mówiono w Polsce o „stylu truskawieckim”. Przy ulicy
Bandery zachował się neogotycki kościół katolicki wybudowany w
połowie XIX stulecia ze składek kuracjuszy. Jego ozdobą są witraże
(oryginalne) pochodzące ze słynnej pracowni Żeleńskich w
Krakowie.

Stara willa w Truskawcu (fot. Laszlo Szeder)


Rodzina Jaroszów skutecznie unikała konfliktów narodowo-
ściowych, co na mieszanym etnicznie terenie nie było łatwe.
Truskawiec stał się modny wśród bogatych Żydów, co irytowało
niektórych polskich nacjonalistów. Problemy stwarzali również
miejscowi Ukraińcy, ale umiejętne postępowanie właścicieli
umożliwiało zgodny wypoczynek wieloetnicznej grupy pacjentów.
Uzdrowisko przyciągało zamożną klientelę – odwiedzały je znane
osobistości ze świata kultury i polityki: Hanna Ordonówna, Jerzy
Petersburski, Ignacy Daszyński, generał Sosnkowski, premier Sławoj
Składkowski. Pojawiał się nawet Józef Piłsudski, chociaż wszyscy
wiedzieli, że ulubionym kurortem marszałka były Druskienniki.
Dodatkową atrakcją dla prominentów były polowania organizowane
przez Jaroszów – cieszyły się uznaną sławą wśród elit II
Rzeczypospolitej.
Truskawiec zapisał się jednak również ciemnymi kartami w dzie-
jach Polski okresu międzywojennego. 29 sierpnia 1931 roku dwaj
bojownicy OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) dokonali
tutaj zamachu na Tadeusza Hołówkę – posła BBWR. Zabójcy
przedostali się na teren jednego z pensjonatów i zastrzelili posła w
jego pokoju. Zamachowcom udało się zbiec, a w ręce władz wpadli
dopiero półtora roku później, przy okazji nieudanego napadu na
pocztę i urząd skarbowy w Gródku Jagiellońskim. Po przyznaniu się
do winy obaj zabójcy zostali osądzeni i straceni.
Współczesne miasteczko przypomina raczej kombinat leczniczy
niż uzdrowisko. Stara, piękna zabudowa poprzecinana pudłami
bloków wybudowanych na potrzeby klasy robotniczej,
wybetonowane deptaki i tandetne budki. Zachowała się jednak
przepiękna, drewniana willa „Goplana”, zamieszkiwana przed wojną
przez rodzinę Jaroszów. Dawnego właściciela upamiętnia odsłonięta
niedawno tablica, której treść wzbudzała gwałtowne spory. Pomimo
zmian ustrojowych ukraińscy decydenci nie mogli zaakceptować
nazwania Jarosza właścicielem Truskawca (chociaż bez wątpienia
nim był). Osiągnięto kompromis i napis określa biznesmena jako
„prezesa spółki, budowniczego i reformatora”. Jednocześnie
staraniem rodziny odnowiono jego grób na drohobyckim cmentarzu
(Rajmund Jarosz zmarł w 1937 roku).
Przed wybuchem II wojny światowej uzdrowisko odwiedzało
kilkanaście tysięcy kuracjuszy miesięcznie, za czasów sowieckich –
ponad 400 000 rocznie. Spadała jakość usług, postępowała
dewastacja, sielską miejscowość zadeptywali przybysze z terenu
całego ZSRS. Obecnie powoli powracają dawne obyczaje, mia-
steczko jest niezwykle czyste, a dla gości przygotowano szeroką
ofertę. Przyjeżdża coraz więcej naszych rodaków, w parku zdro-
jowym słychać rozmowy po polsku, a obsługa sanatoriów uczy się
naszego języka. Ale przed włodarzami miasta jeszcze daleka droga,
park zdrojowy wymaga pilnej renowacji zieleni, a problemem
Truskawca jest brak niedrogich, schludnych punktów
gastronomicznych. Kuracjusze stołują się na terenie sanatoriów,
natomiast przed zwykłymi turystami piętrzą się problemy. Ale to
chyba tylko kwestia czasu, gospodarka wolnorynkowa nie znosi
próżni i niebawem skończą się również tutejsze kłopoty.

Gorączka naftowa w Borysławiu

P rzyjeżdżając do Borysławia trudno uwierzyć, że ta miejsco-


wość kilkadziesiąt lat temu była stolicą europejskiej ropy.
Dawne złoża już się wyczerpały, a tętniące życiem miasto nafciarzy
stało się na powrót senną mieściną. Z krajobrazu zniknęły już
drewniane wieże rozsiane po wzgórzach, ale jeszcze gdzieniegdzie
można zauważyć poruszające się leniwie pompy do wydobycia ropy
naftowej. Większość z nich przez znaczną część dnia zastyga w
bezruchu – pokłady nie zawierają już odpowiedniej ilości surowca,
aby zapewnić stałą pracę urządzeń. Po czasach boomu naftowego
pozostały już wyłącznie wspomnienia oraz dawne zdjęcia i
pocztówki dokumentujące niezwykłą karierę galicyjskiej osady.

Borysław w latach gorączki naftowej


Informacje o tutejszych złożach ropy sięgają średniowiecza. Od
setek lat znajdowano w zagłębieniach gruntu cuchnącą, łatwo palną
ciecz używaną przez mieszkańców do smarowania kół wozów i
narzędzi rolniczych. Na początku XIX stulecia podjęto pierwsze
próby destylacji i niejaki Józef Hecker (Czech z pochodzenia)
osiągnął sukces. W Drohobyczu pojawiły się naftowe latarnie
uliczne, a w pobliskim Samborze oświetlono w ten sposób koszary.
Ale wynalazek Heckera nie miał przed sobą przyszłości,
powierzchniowe pokłady surowca były niewielkie, a nie znano
jeszcze głębinowych metod eksploatacji. W efekcie proces destylacji
poszedł w zapomnienie i nikt nie przypuszczał, że ropa naftowa ma
przed sobą ogromną przyszłość.
Postępu jednak nie można zatrzymać i to, co raz zostało odkryte,
niebawem wynaleziono ponownie. W 1853 roku Ignacy Łukasiewicz
opracował proces destylacji ropy i pierwsza lampa naftowa oświetliła
wystawę lwowskiej apteki, w której był zatrudniony. Jeszcze większą
sensację wywołała iluminacja szpitala na Łyczakowie, co
zapoczątkowało światową karierę wynalazku aptekarza. Nie
brakowało już surowca, a nowoczesne metody eksploatacji
umożliwiły dostarczanie odpowiedniej ilości ropy. Niebawem we
wschodniej Galicji wybuchła „gorączka naftowa” i zewsząd ściągali
ludzie skuszeni wizją zdobycia majątku. Kupowano działki,
dokonywano odwiertów, budowano prymitywne szyby pokryte
drewnianymi rusztowaniami, a ropę wydobywano wiadrami za
pomocą kołowrotów. W 1870 roku naliczono blisko 4500 szybów, a
trzy lata później było ich już ponad 12 000. Cicha i spokojna kraina
zamieniła się w koszmarny, cuchnący ropą obszar, gdzie powstawały
i upadały fortuny, a przypadek rządził losami ludzkimi. Rabunkowa
gospodarka wywoływała dziesiątki wypadków i nawet szczęśliwy
odwiert mógł spowodować katastrofę – czasami wytryskująca pod
ciśnieniem ropa niszczyła szyb i pozbawiała życia pracujących.
Zdarzały się również groźne pożary, które przez wiele dni trawiły
pola roponośne – najgroźniejszy z nich wybuchł w 1908 roku po
uderzeniu pioruna. Widoczny był z odległego o kilkadziesiąt
kilometrów Sambora, a płonęła nawet wówczas zalana ropą rzeka
Tyśmienica.
Centrum galicyjskiej ropy stał się maleńki Borysław, w oko-
licach którego wydobywano ponad milion ton surowca rocznie
(drugi wynik na świecie). W błyskawicznym tempie przybywało
ludzi i na początku lat trzydziestych ubiegłego stulecia Borysław
liczył aż 40 000 mieszkańców, przewyższając pod tym względem
Drohobycz.
Infrastruktura miasta nie nadążała za jego rozwojem. W pierw-
szych dekadach XX stulecia nie było jeszcze brukowanych ulic, je-
dynie w centrum miasta układano drewniane chodniki dla pieszych.
Borysław pokrywało błoto o charakterystycznej barwie, szczególnie
wiosną i jesienią miasto wyglądało jak zanurzone w ciemnej, lepkiej
mazi. Przy zbiegu głównych ulic zbudowano nawet specjalne kładki,
aby umożliwić mieszkańcom przedostanie się z jednej strony ulicy
na drugą bez konieczności grzęźnięcia w błocie.

Borysław
Borysław nabierał urody nocą. Setki wież wiertniczych rzęsiście
oświetlonych, języki ognia z szybów, plamy świateł na wzgórzach,
pełzające cienie i nierealna poświata. Czar znikał wraz z nadejściem
świtu. Płonące choinki okazywały się niechlujnymi wieżami, a
plamy świateł – oknami ruder na wzgórzach. Tylko płomienie
spalanego gazu pozostawały bez zmian, ale w dzień kopciły
nieprzyjaznym, duszącym dymem.
Przed stuleciem ściągali tu z całej Europy ludzie inwestujący w
pola naftowe, osiedlali się specjaliści i robotnicy zwabieni wysokimi
zarobkami. Borysław stał się terenem bezwzględnej rywalizacji
przedsiębiorców, miejscem, gdzie znikały hamulce moralne, gdzie
nie cofano się przed żadnym oszustwem czy zbrodnią. Niedawni
potentaci tracili wszystko na skutek nieszczęśliwego wypadku lub
zmowy konkurentów, nagle powstawały ogromne fortuny. Niektórzy
dorabiali się majątku i tracili go, aby ponownie osiągnąć
powodzenie. Najgorszy los czekał ludzi uczciwych, usiłujących
własną pracą osiągnąć sukces. Wielu z nich straciło nie tylko
pieniądze, ale również życie.

Wieże naftowe w Borysławiu


Dzieje Borysławia notowały przypadki zadziwiających karier w
stylu: od pucybuta do milionera. Jeden z późniejszych potentatów
przybył do miasta furmanką, na której pomieścił cały swój dobytek.
Karierę rozpoczął od kradzieży i morderstwa, szybko doszedł do
dużych pieniędzy i w bezwzględny sposób powiększał majątek. Po
kolei usuwał najstarszych pracowników (ponieważ zbyt dużo
wiedzieli), a zakończył życie jako bogaty przedsiębiorca – właściciel
wielu szybów, destylarni ropy i kopalni wosku ziemnego.
Oszałamiającą karierę zrobił jeden z „łebaków” – ludzi zajmu-
jących się zbieraniem ropy z powierzchni rzeki Tyśmienicy i jej
dopływów. Za pomocą warkoczy z trawy „łebacy” odzyskiwali
rozlany surowiec, aby po przelaniu go do wiader sprzedawać do
rafinerii. Jeden z nich (żydowskiego pochodzenia) wykazał się
znacznym sprytem i pracowitością albowiem z czasem doszedł do
ogromnego majątku. Jego kariera stała się inspiracją dla Iwana
Franki w powieści o gorączce naftowej w Borysławiu.
W dzisiejszym Borysławiu nie ma już niemal Polaków. Ci, któ-
rzy przeżyli wojnę, zostali repatriowani na zachód i w większości
osiedlili się w okolicach Wałbrzycha. Na miejscu pozostali tylko
ludzie starsi, którz nie chcieli opuszczać rodzinnych stron. Holocaust
przeżyło niewielu miejscowych Żydów, a jednym z nielicznych
ocalonych jest Szewach Weiss, izraelski polityk i publicysta, były
ambasador w Polsce.
Borysław miał również swojego niemieckiego bohatera –
miejscowego odpowiednika Oskara Schindlera. Bertold Beitz był
dyrektorem ekonomicznym w koncernie Karpathen Öl AG,
zajmującym się wydobyciem ropy w zagłębiu borysławskim. Dzięki
osobistej odwadze uratował od śmierci setki Żydów, nie wahał się
wyciągać swoich pracowników i ich rodzin z transportów do obozów
śmierci. Do legendy przeszły jego interwencje na rampie kolejowej
w Borysławiu, kiedy nie zważając na gestapowców nakazywał
uwolnienie zatrudnionych w koncernie. Po wojnie był świadkiem w
procesach borysławskich zbrodniarzy, a w roli przewodniczącego
Fundacji Kruppa dał się poznać jako hojny sponsor programów
naukowych i kulturalnych. Fundacja dofinansowywała Uniwersytet
Jagielloński i KUL, przekazała również 500 000 dolarów na rzecz
Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. A sam Beitz, w uznaniu
zasług dla ratowania Żydów, został odznaczony medalem
Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

Miasto malarzy, poetów i generałów (Drohobycz)

B orysław był centrum polskiej nafty, ale za lokalną metropolię


uważano Drohobycz. Miasto już z daleka zwraca uwagę swoją
urodą – zabudowania wśród łąk i wzgórz, łagodne zakola
Tyśmienicy. Jednak przyjeżdżających od strony Borysławia wita
przemysłowa Ukraina w najgorszym wydaniu. Obskurny, betonowy
płot i brudne instalacje naftowe – pozostałości dawnej rafinerii
Polmin, przed wojną największego zakładu przetwórstwa ropy w
Europie. Chwilę później Drohobycz odzyskuje urodę – ozdobą
miasta są domy z początku ubiegłego stulecia. I chociaż nie są to
pałace znane z Łodzi, to ich widok przypomina o czasach dawnej
prosperity. Wydobycie ropy nakręcało koniunkturę gospodarczą
bogacili się nie tylko właściciele szybów i działek. Znaczne dochody
osiągali również ludzie obsługujący infrastrukturę gospodarczą –
kupcy, rzemieślnicy i producenci żywności.
Pamiętam swoją pierwszą wizytę w Drohobyczu, kilkanaście lat
temu. Przez kilka dni sumiennie powtarzałem ten sam rytuał –
krążyłem godzinami po ulicach miasta, poszukując śladów jego
najsławniejszego obywatela. Może nawet nie śladów, ale klimatu z
jego twórczości: grafik, rysunków i opowiadań. Codziennie,
wielokrotnie mijałem te same domy, oglądałem te same twarze.
Poszukiwałem śladów ulicy Krokodyli, bogatych i rzęsiście
oświetlonych sklepów z elegancką obsługą, fascynującej krainy
kiczu i blichtru, na zawsze unieśmiertelnionej przez Brunona
Schulza. Chodziłem po ulicach, w których zamknął się jego świat,
dotykałem miejsc, które znał na pamięć. I chociaż nie zachował się
przedwojenny wystrój ulic, a współczesne sklepy i szyldy są do bólu
prozaiczne, to czasami spod odpadającego tynku przebijał
zapomniany polski napis. A dla dzisiejszych mieszkańców
Drohobycza artysta jest niemal zupełnie anonimowy, tylko nieliczni
przypominają sobie aferę dotyczącą kradzieży jego fresków przez
izraelski instytut Yad Vashem. Ale nawet oni nie widzą powodów do
dumy ze sławnego krajana. Schulz to dla nich Jewriej i Poljak, nie
znał ukraińskiego i nie napisał ani słowa o Ukrainie. A to, że jego
dzieła zdobyły sławę, jest jeszcze bardziej zadziwiające. Pisał tak
niezrozumiale, a jego rysunki to przecież prawdziwa pornografia...
Chociaż krwawe dzieje XX stulecia zniszczyły kulturową
wieloetniczność Drohobycza, miasto fascynuje do dzisiaj. Ślady
przenikania się różnych kultur i tradycji są widoczne na każdym
kroku, pomimo że na ulicach rozbrzmiewa już jedynie język
ukraiński. To jednak wyłącznie detal bez znaczenia, podobnie jak
szyldy pisane cyrylicą. Historia łagodnie obeszła się z zabudową. II
wojnę światową większość mieszkańców przypłaciła życiem, ale
mury nie ucierpiały. Dewastacji uległy dopiero za czasów władzy
sowieckiej – kościół famy zamieniono w muzeum ateizmu, a wielką
synagogę – w skład meblowy. Ale miasto przetrwało, a w ostatnich
latach uczyniono wiele, aby przywrócić mu dawny wygląd.

Wieża fary drohobyckiej na starej widokówce


Bruno Schulz nie był jedynym pisarzem pochodzącym z Dro-
hobycza. W 1894 roku urodził się tutaj Kazimierz Wierzyński –
jeden z najwybitniejszych poetów polskich. Uczęszczał do tego
samego gimnazjum co Schulz, następnie uczył się w Stryju i we
Lwowie. Będąc gorącym patriotą, wstąpił do Legionów, po czym
wziął udział w obronie Lwowa i wojnie z bolszewikami. Był
członkiem kabaretu literackiego Pod Pikadorem, a następnie
współzałożycielem grupy poetyckiej Skamander. Dla wielbicieli
sportu pozostał zdobywcą złotego medalu na Igrzyskach Olimpij-
skich w Amsterdamie (za wiersz Laur Olimpijski) i długoletnim
redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”.
Po wojnie Wierzyński pozostał na emigracji. Napisał biografię
Chopina (niezwykle popularną), wydał kilka tomików poetyckich.
Był zajadłym wrogiem władzy ludowej i PRL, do 1989 roku jego
wiersze były zakazane w Polsce. Zmarł na emigracji w 1969 roku.

Rynek w Drohobyczu na przełomie XIX i XX wieku


Drohobycz miał przedziwny klimat, idealny dla plastyków. Kilka
kilometrów na północ od miasta, w majątku hrabiego Tarnowskiego
(Śniatynka) w latach 1865-1867 tworzył Artur Grottger. Powstały w
tym czasie jego najbardziej znane prace: Pochód na Sybir, Rok 1863,
cykl Lithuania. Śladem wizyt Grottgera w mieście jest obraz
Wnętrze chaty w Drohobyczu i przepiękny rysunek kredką
zatytułowany Grajek, przedstawiający cygańskiego muzyka przed
miejską farą.
W 1856 roku w Drohobyczu urodził się Maurycy Gottlieb – je-
den z najzdolniejszych uczniów Matejki. Pochodził ze spolonizo-
wanej, bogatej rodziny żydowskiej i, jak wielu jego zasymilowanych
współwyznawców, uczęszczał do szkoły ojców bazylianów (!), a
następnie uczył się we Lwowie. Pod okiem Matejki stworzył swoje
najbardziej znane prace, aczkolwiek ich lista nie jest długa. Zmarł w
Krakowie w wieku zaledwie 23 lat.
Więcej szczęścia miał jego młodszy brat – Leopold. Po ukoń-
czeniu gimnazjum w Drohobyczu został uczniem Jacka Mal-
czewskiego w krakowskiej ASP. Po wybuchu I wojny światowej
wstąpił do Legionów i podczas kampanii wojennej stworzył ponad
1000 (!) rysunków i obrazów, w tym portrety Piłsudskiego i Rydza-
Śmigłego. Zmarł w latach trzydziestych XX stulecia w Paryżu.
Przy ulicy 22 stycznia nr 55 (dawniej: 11 listopada nr 19) przez
wiele lat mieszkał Feliks Lachowicz – niezrównany ilustrator
rodzinnego miasta. Głównym bohaterem prac Lachowicza był
Drohobycz, budynki miasta i ważne wydarzenia w jego dziejach. W
wielu przypadkach wyłącznie dzięki jego pracom można odtworzyć
pierwotny wygląd miejsc, które zniknęły już na zawsze. A sam
artysta nie przeżył katastrofy świata, w którym żył. Aresztowany
przez Sowietów w 1940 roku, został wywieziony do łagru i wszelki
ślad po nim zaginął.
Jednym z wydarzeń zilustrowanych przez Lachowicza były
słynne krwawe wybory w Drohobyczu w czerwcu 1911 roku.
Akwarela przedstawia uciekający w panice tłum, Polaków, Żydów i
Ukraińców, zwarty szereg strzelających żołnierzy (żandarmów?). Na
ziemi leżą ofiary, a w oddali rysują się zabudowania synagogi.
Lachowicz zachował niemal fotograficzną dokładność, dlatego łatwo
można ustalić, że scena przedstawiona przez artystę rozegrała się
przy dzisiejszej ulicy Mazepy, odchodzącej od rynku miejskiego.
Dawna synagoga służy obecnie jako budynek klubu bokserskiego.
19 czerwca 1911 roku, podczas wyborów do parlamentu wie-
deńskiego, doszło do wydarzeń, które odbiły się głośnym echem w
całej monarchii Habsburgów. Zamieszki uliczne przerodziły się w
krwawe starcia, wojsko interweniowało bezpardonowo, zabijając
kilkadziesiąt osób. Rzeź obserwował z balkonu rodzinnej kamienicy
dziewiętnastoletni Bruno Schulz, na którym masakra wywarła
ogromne wrażenie. Przez długie lata w jego rysunkach pojawiać się
miały postacie żołnierzy z bronią, terrorystów, wysłanników zła.
Jednym z rannych w zajściach był jego kolega szkolny, Michał
Karaszewicz-Tokarzewski. Przyszły generał został pchnięty
bagnetem w okolice serca i z trudem uniknął śmierci. W ciągu
następnych dni stał się jednym z bohaterów prasy – poważne
zranienie młodzieńca, który dzień wcześniej odebrał świadectwo
dojrzałości, było łakomym kąskiem dla mediów. A sam poszko-
dowany wkrótce po wyleczeniu się z ran rozpoczął karierę woj-
skową. I to wyjątkową karierę.
Życie Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego mogłoby posłużyć
za scenariusz filmowy. Niebawem po krwawych wyborach został
komendantem „Strzelca” w Drohobyczu, po wybuchu wojny walczył
w Legionach, należał do Polskiej Organizacji Wojskowej. Podobno
w czasie rewolucji bolszewickiej przebywał z jakąś tajną misją w
głębi Rosji, gdzie nawet krótko dowodził czerwoną dywizją w Orle!
Następnie brał udział w walkach z Ukraińcami w Galicji, a jego pułk
piechoty uwolnił Lwów (otrzymał za to Virtuti Militari). Awansował
w hierarchii oficerskiej, był jednym z najmłodszych generałów, ale
jego karierę przyhamowało zaangażowanie w ruch teozofów{*}. W
latach 1936-1938 dowodził Lwowskim Okręgiem Wojskowym i
wówczas często odwiedzał Drohobycz i Truskawiec. Podobno
bulwersował opinię publiczną, chodząc na korty tenisowe w krótkich
spodenkach (generał!!!), zawsze w otoczeniu pięknych kobiet.
Po klęsce wrześniowej stał się założycielem Służby Zwycięstwu
Polski – pierwszej masowej organizacji ruchu oporu. Po włączeniu
jej do ZWZ dowodził lwowskim okręgiem konspiracji i tam wpadł w
ręce Sowietów. Nierozpoznany, został zesłany do łagru, skąd
uwolniono go przy tworzeniu armii generała Andersa. Z Rosji
wyszedł razem z polską armią, brał udział w walkach II Korpusu. Po
wojnie pozostał na Zachodzie i jak wielu polskich emigrantów z

* – prąd religijno-filozoficzny o charakterze mistycznym (przyp. red.).


trudem utrzymywał się z pracy fizycznej. Zmarł w 1964 roku w
Casablance.
Na rok przed krwawymi wyborami, w tym samym gimnazjum co
Tokarzewski i Schulz, zdał z wyróżnieniem maturę kolejny przyszły
generał – Stanisław Maczek (chodził nawet do jednej klasy z
Brunonem). Najwyraźniej miejscowy klimat dobrze wpływał nie
tylko na talenty artystyczne...

Obsesje Brunona Schulza

P od numerem dwunastym na drohobyckim rynku wznosi się


budynek stojący na miejscu dawnej kamienicy Schulzów.
Rosjanie po zajęciu miasta w 1914 roku podpalili rynek – ofiarą
pożaru padł również rodzinny dom Brunona. Wydarzenie to ilustruje
rysunek Feliksa Lachowicza przechowywany w zbiorach Ossolineum
we Wrocławiu.
Pomimo przynależności do żydowskiej gminy wyznaniowej
Schulzowie byli rodziną całkowicie spolonizowaną (Bruno nie znał
nawet jidysz). Rzadko uczestniczyli w świętach religijnych, a ślady
tradycji zachowały się niemal wyłącznie w dziedzinie kulinarnej.
Schulz nie wyrzekał się pochodzenia, ale czuł się Polakiem,
przejawiał znaczny eklektyzm religijny. W połowie lat trzydziestych
oficjalnie wystąpił z gminy żydowskiej i od tego czasu uważał się za
bezwyznaniowca. Nigdy nie czuł się jednak ateistą, okazywał
szacunek dla wierzeń religijnych, analizował różne modlitwy, mówił,
że każda z nich jest dziełem sztuki.
W kamienicy przy rynku rodzina mieszkała do 1911 roku, do
katastrofy finansowej spowodowanej chorobą ojca. Starzejący się i
schorowany Jakub Schulz nie potrafił odnaleźć się w rzeczywistości
naftowej gorączki i stawić oporu konkurencji. Prowadzony przez
niego interes – sklep z tkaninami – zbankrutował, kamienicę
sprzedano, a rodzina przeniosła się do niewielkiego parterowego
domu przy Floriańskiej 10 (obecnie Jurija Drohobycza 12), gdzie
Bruno miał spędzić większość życia.
Bruno Schulz
Na początku lat dwudziestych powstało jego pierwsze dzieło, z
którym wiązał ogromne nadzieje. Była to Xięga bałwochwalcza –
zbiór grafik o śmiałej, erotycznej tematyce. Xięga ma niezwykły
klimat, duszny od mrocznego erotyzmu, co dodatkowo podkreśla
specyficzna technika wykonania. Schulz wykorzystywał zużyte szkła
fotograficzne, na których wydrapywał negatywy (z francuskiego cli-
che verre, stąd kliszwery). Dominuje czerń i odcienie szarości,
podkreślające świat zainteresowań i obsesji Brunona. Powracający
temat dominacji kobiety, mężczyźni jako tło dla wyzywająco
ubranych (czasem nagich) pięknych kobiet, zredukowani do roli
podglądaczy czy wręcz zwierząt domowych. Xięga bałwochwalcza
to symbol wyzwolenia i dominacji płci pięknej – masochistyczny
hymn na cześć urody kobiecego ciała.
„Wyzywająco ubrane, w długich koronkowych sukniach prze-
chodzą prostytutki. [...] Idą drapieżnym, posuwistym krokiem i mają
w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczną skazę, która je
podkreśla: zezują czarnym, krzywym zezem lub mają usta rozdarte,
lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy są dumni z tego odoru
zepsucia, którym tchnie ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby
niczego sobie odmawiać – myślą z dumą – stać nas i na prawdziwą
wielkomiejską rozpustę. Twierdzą oni, że każda kobieta w tej
dzielnicy jest kokotą. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na którąś –
natychmiast spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas
zmraża rozkoszną pewnością. Nawet dziewczęta szkolne noszą tu w
pewien charakterystyczny sposób kokardy, stawiają swoistą manierą
smukłe nogi i mają nieczystą skazę w spojrzeniu, w której leży
preformowane przyszłe zepsucie”[1].
Bohaterowie Brunona często mająrysy twarzy autora, tak jakby
artysta podkreślał swoje obsesje. Masochizm Schulza wykraczał
jednak poza twórczość plastyczną, sięgając codziennego życia.
Według jednej z zachowanych relacji uważany był przez miejscowe
prostytutki za wyjątkowo męczącego klienta. Podobno korzystając z
płatnej miłości, przynosił ze sobą pejcz i nakazywał się chłostać, aby
w ten sposób osiągnąć zadowolenie seksualne.
Masochizm nie był jedyną obsesją Schulza. Artysta był
zdeklarowanym fetyszystą – stałym motywem jego twórczości
pozostały damskie nogi w czarnych pończochach i pantoflach.
Prywatnie przyznawał, że stanowią dla niego najmocniejszy afro-
dyzjak. Całowanie nóg odzianych w czarne jedwabne pończochy
uznawał za największą rozkosz, dla której mógł poświęcić wszystko.
Stopy mogły być nagie lub w obuwiu, a podobno portretując jedną ze
swoich przyjaciółek, popijał wino z jej pantofelka...
Połączenie masochizmu i fetyszyzmu (plus ogromny talent)
nadały pracom Brunona niezwykły klimat. Rysunek i grafika,
mistyczny świat emocji seksualnych w bieli, czerni i odcieniach
szarości. Władcze, dominujące kobiety i zagubieni mężczyźni
podążający za nimi w milczącej ekstazie lub pokornie pochyleni nad
ich stopami. Fetyszyzm i masochizm podniesione niemal do rangi
aktu sakralnego, demonicznego w swoim wyrazie.
Intrygującym elementem twórczości plastycznej artysty był
zwyczaj przedstawiania rysów twarzy mieszkańców Drohobycza w
śmiałych obyczajowo scenach. I to nie tylko przyjaciół, ale również
przypadkowych przechodniów. Wywołało to nawet mały skandal,
kiedy to pewien szanowany obywatel rozpoznał swoją żonę na
rysunku Schulza i oskarżył ją o pozowanie do aktu czy wręcz romans
z Brunonem. Ale był to tylko przypadek potwierdzający regułę i po
latach zadziwia nieprawdopodobna wręcz tolerancja otoczenia
Schulza. Artysta był niewolnikiem własnych problemów, jego
twórczość wypływała z zahamowań i preferencji seksualnych. Ale w
niewielkim miasteczku na wschodzie Rzeczypospolitej, gdzie Schulz
był nauczycielem w gimnazjum, nie wzbudzało to większych emocji.
To naprawdę rzadki przykład tolerancji.

Ulice Drohobycza

D awny dom Schulzów przy ulicy Jurija Drohobycza jest


niewielką kamienicą o żółtawej fasadzie. W pokoju zaj-
mowanym przez pisarza znajduje się balkon, a przy wejściu –
skromna tablica (po polsku, ukraińsku i hebrajsku), która upamiętnia
artystę. Niestety, niedawno władze miasta zmieniły pierwotną
tablicę, a na nowej zapisano, że Schulz był artystą żydowskim, co nie
jest prawdą. Bruno pochodził z rodziny żydowskiej, ale był Polakiem
i pisał wyłącznie po polsku. W ten sam sposób możemy uznać za
artystów żydowskich Brzechwę, Leśmiana, Tuwima, Lechonia czy
Słonimskiego.
Mieszkańcy domu przy Jurija Drohobycza niechętnie witają
turystów, obawiając się przekształcenia budynku w muzeum. Nie ma
możliwości obejrzenia pomieszczeń, w których brakuje zresztą już
śladów po Brunonie. Pozostają wyłącznie oględziny z zewnątrz,
szkoda, że nie zachowały się schody prowadzące do budynku. W tym
miejscu wykonano chyba najbardziej znaną fotografię artysty
siedzącego na stopniach (w garniturze i kapciach), notującego coś z
tajemniczym wyrazem twarzy. Był to Schulz po pierwszych
sukcesach literackich, mający nadzieję na karierę i uznanie, artysta
szczęśliwie zakochany w narzeczonej.
Przed wybuchem II wojny światowej ulica Floriańska była
przybytkiem żydowskiej biedoty. Dom zamieszkiwany przez
Schulzów sprawiał ponure wrażenie, był ciemny i dobrze pasował do
atmosfery twórczości artysty. Bratanica Brunona wspominała, że
„był smutny, ponury i zagracony, z olbrzymim strychem i
korytarzem”, a pokój artysty – pełen „jego rysunków z niesa-
mowitymi pokurczonymi postaciami”. Jeden z uczniów Schulza
zapamiętał podwórze zarosłe chwastami, inny wspominał obrazy
wiszące w pokoju Schulza (Malczewskiego i Witkacego). Artur
Sandauer zwrócił uwagę na krzątających się członków rodziny:
matkę, siostrę, kuzynkę („rozczochrane staruszki”) i dwóch
siostrzeńców. Siostra Brunona cierpiała na nieuleczalną depresję
przerywaną atakami paniki, jeden z jej synów również miał problemy
psychiczne. Rodzinę utrzymywał Bruno, korzystając ze szczodrego
wsparcia brata Izydora, zajmującego wysokie stanowiska w
przemyśle naftowym. Kiedy jednak w 1935 roku Izydor zmarł,
rodzina znalazła się w katastrofalnej sytuacji finansowej. Bruno
musiał utrzymać dom ze skromnej pensji nauczyciela.
Trudną sytuację artysty doskonale ilustrują jego dylematy do-
tyczące wyjazdu do Paryża. Pisarz miał nadzieję zainteresować
Francuzów swoją twórczością, ale do końca się wahał: jechać nad
Sekwanę, czy przeznaczyć pieniądze na nowy tapczan? Ostatecznie
pojechał, celu nie osiągnął, a tapczanu nie kupił do końca życia...
Wędrówka ulicami współczesnego Drohobycza jest mistycznym
doświadczeniem. Z jednej strony sceny z prozy Schulza, z jego
grafik i rysunków, a z drugiej miejsca, w których realnie żył artysta.
Krążąc po niewielkim centrum miasta, można odnaleźć budynki z
jego opowiadań, może inne niż utrwalone w wyobraźni, ale kontakt z
pierwowzorami literackimi zawsze jest ogromnym przeżyciem.
Apteka na Stryjskiej, gdzie chłopca fascynowała wielka bania z
sokiem malinowym na wystawie, niepozorny budynek teatru
miejskiego, senne zaułki ulic i podwórek opisywanych w Sklepach
cynamonowych. Stryjska to przecież pierwowzór ulicy Krokodyli,
ulicami Szewczenki i Mickiewicza chodził codziennie do
gimnazjum. Przy dzisiejszej Szewczenki 22 w podwórzu mieścił się
kiedyś zakład fotograficzny Schenkelbachów, gdzie Bruno odbierał
zużyte płyty szklane, aby wydrapywać swoje kliszwery. Mijając
kolejne budynki, można bez problemów zidentyfikować domy
należące niegdyś do przyjaciół artysty: Mundka Pilpla, Zbigniewa
Moronia, rodziny Halpnerów i innych.
„Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym
gruncie miasta, wystrzelił tutaj bujną, lecz pustą i bezbarwną
wegetacją, tandetnej lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie,
marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione
monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe
domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero
bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje
wielkomiejskich urządzeń”[2].
Biografia Brunona zamyka się w kręgu kilkunastu ulic Dro-
hobycza. Codziennie przemierzał drogę z domu do gimnazjum,
krążył po miejscach znanych od urodzenia. Niechętnie opuszczał
miasto, twierdził, że tylko tu może tworzyć. Warszawa przerażała go
swoją wielkością, tempem życia, anonimowością mieszkańców.
Cierpiał na agorafobię i lęk wysokości, gnębiły go stany depresyjne.
Właściwie tylko do Truskawca jeździł z przyjemnością, ale każdy
dalszy wyjazd napawał go lękiem. Drohobycz stał się dla niego
samowystarczalnym światem, niewyczerpanym źródłem inspiracji,
miastem, które tworzył na nowo.
Droga z domu przy Jurija Drohobycza do budynku dawnego
gimnazjum zajmuje zaledwie kilka minut. Po przeciwnej stronie
skrzyżowania zachował się okazały dom należący przed wojną do
zaprzyjaźnionej z Schulzami rodziny Schenkelbachów. Idąc w
kierunku szkoły, mijamy piękne domy z początku ubiegłego stulecia:
przeładowane zdobnictwem eklektyczne fasady, liczne balkony,
efektowne detale.
„[...] sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków,
ostra wyrazistość gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów,
świecących w późnym i ciemnym złocie pochmurnego
popołudnia”[3].
Oglądamy budynki, które codziennie mijał Schulz, miejsca, które
inspirowały jego twórczość. Kaprys losu zadecydował, że domy
pozostały nietknięte, podczas gdy ich mieszkańców wymordowano
podczas II wojny światowej.
Gimnazjum im. Władysława Jagiełły na starej widokówce
Przy ulicy Iwana Franki, w budynku dawnego Gimnazjum imie-
nia Władysława Jagiełły, mieści się obecnie Instytut Pedagogiczny.
Budynek gimnazjum przypomina inne szkoły z II połowy XIX
stulecia na terenie Galicji. Podobnie wyglądają krakowskie licea
Sobieskiego i Nowodworskiego, według zbliżonego projektu
powstało wiele szkół na terenie imperium Habsburgów. W 1902 roku
Bruno Schulz rozpoczął tutaj naukę (szkoła nosiła wówczas imię
Franciszka Józefa I), aby po ośmiu latach zdać z wyróżnieniem
maturę. Czternaście lat później powrócił do gimnazjum i objął
posadę nauczyciela rysunków i prac ręcznych. Stanowisko było dla
niego dobrodziejstwem i przekleństwem; zapewniało stałą pensję
(czego bardzo potrzebował), ale zabierało czas. Zmuszało go również
do dodatkowego kształcenia się, gdyż mimo ogromnego talentu
Schulz nie miał uprawnień nauczycielskich! Pod tym względem
niewiele zmieniło się do dzisiaj i zmorą pedagogów pozostały
skomplikowane przepisy określające możliwość wykonywania
zawodu bez względu na osobiste zdolności i predyspozycje.
Wewnątrz budynku umieszczono skromną tablicę ku czci
Schulza, a w izbie pamięci popiersie autorstwa Piotra Filita – iz-
raelskiego rzeźbiarza pochodzącego z naszego kraju. Na pierwszy
rzut oka twarz nie przypomina Brunona ze zdjęć i autoportretów.
Wrażenie zmienia się, gdy spojrzymy na rzeźbę z boku. Artysta
umieścił tam wizerunek kobiety, której noga góruje nad głową
mężczyzny. Klimat z rysunków Schulza powraca, już nie jest ważne
rzeczywiste podobieństwo do twarzy Brunona.
Próby oględzin popiersia Brunona mogą sprawić czasami nie-
spodziewane kłopoty. W normalny dzień możemy mieć trudności z
dostaniem się do sali pamięci, dlatego lepiej wybrać się do budynku
późnym popołudniem, ewentualnie w sobotę. Wówczas za kilka
hrywien obsługa bez problemu wprowadzi nas do sali i pozwoli
zapoznać się z rzeźbą.
Dla wszystkich wielbicieli talentu Schulza wizyta w budynku
gimnazjum jest obowiązkiem. To w tym gmachu spędzał wiele
czasu, praktycznie tylko w domu przy Jurija Drohobycza przebywał
częściej. Artystę na terenie szkoły pochłaniały liczne dodatkowe
zajęcia: oprawa plastyczna placówki, przygotowywanie plakatów na
uroczystości, projekty okładek pisemek szkolnych. Do tego
dochodził jeszcze obowiązkowy udział w szkoleniach, kursach i
konferencjach połączony z przygotowywaniem referatów wyjątkowo
odległych od jego zainteresowań (Kształtowanie artystyczne w
tekturze i zastosowanie w szkołę). Poszukując dodatkowego zarobku,
uczył jeszcze w prywatnym gimnazjum Blata i w szkole
podstawowej, udzielał prywatnych lekcji. Zajęty codzienną walką o
byt, z utęsknieniem oczekiwał wakacji, aby swobodnie oddać się
pracy artystycznej.
Budynek gimnazjum był jednak miejscem, gdzie czasami Schulz
mógł zrealizować się jako autor opowiadań. Niektóre lekcje miały
specyficzny charakter, nauczyciel improwizował opowieści dla
swoich podopiecznych. Stał na katedrze i opowiadał fantastyczne
historie, ilustrując je rysunkami na tablicy. Niestety, nikt tego nie
zapisywał i nie wiadomo, czy były to oryginalne pomysły, czy też
wątki z zachowanych opowiadań. Lekcje cieszyły się tak wielkim
uznaniem, że uczniowie czasami uszkadzali bezpieczniki
(pozbawiając budynek światła), aby zmusić Brunona do
improwizacji!!!
Gimnazjum imienia Władysława Jagiełły uchodziło za najlepszą
szkołę w okolicy. Surowe kryteria rekrutacji i wysokie czesne
selekcjonowały młodzież, co zapewniało odpowiedni poziom na-
uczania. Chociaż szkoła była polską placówką, to jednak wśród
pedagogów znalazło się kilku Żydów i Ukraińców. Uczniowie sta-
nowili mieszankę narodowościową charakterystyczną dla Droho-
bycza, prowadzono lekcje religii dla katolików, prawosławnych i
wyznawców judaizmu. Szkoła była miastem w miniaturze, na jej
terenie zgodnie egzystowały trzy narodowości i trzy religie. W Dro-
hobyczu nie notowano napięć etnicznych i wyznaniowych, uderza
szacunek dla obcych przekonań religijnych. W pogrzebie naczelnego
rabina miasta uczestniczyli Polacy i Ukraińcy, wnuk innego
żydowskiego duchownego podczas własnej bar micwah modlił się
po polsku. Drohobycz był małą ojczyzną dla wszystkich miesz-
kańców, nazywano go „półtora miasta”, albowiem trzy narodowości
stanowiły mniej więcej równy odsetek mieszkańców. Po prostu
trzecia część Żydzi, trzecia część Polacy, trzecia Ukraińcy...

Antychryst w Drohobyczu

T en świat zawalił się w 1939 roku. W połowie września do


miasta wkroczyli żołnierze Wehrmachtu i (o dziwo) za-
chowywali się poprawnie. Przez kilka dni nic się nie wydarzyło, na
rynku grała niemiecka orkiestra wojskowa, nie zanotowano zabójstw,
gwałtów i rabunków. Niebawem sprawa się wyjaśniła: na mocy
układu Ribbentrop-Mołotow zagłębie borysławskie zostało
przekazane Sowietom. Po tygodniu miasto przejęła Armia Czerwona
i rozpoczął się pierwszy akt dramatu Drohobycza i jego
mieszkańców.
Bolszewików entuzjastycznie powitało miejscowe środowisko
komunistyczne. Zwolennicy czerwonego sztandaru rekrutowali się z
reguły z żydowskiego plebsu, nie brakowało wśród nich również
uciekinierów z terenów zajętych przez hitlerowców. Sowietom udało
się rozbić pokojowe współistnienie poszczególnych narodowości, po
raz pierwszy w dziejach Drohobycza wybuchły krwawe konflikty
etniczne.
Represje w pierwszym rzędzie dotknęły Polaków oraz zamoż-
nych mieszkańców bez względu na narodowość. Bez skrupułów
wysiedlano w głąb Azji całe rodziny, aresztowani ginęli na zawsze w
lochach NKWD, a wszystko na tle hałaśliwej propagandy
komunistycznej. Sowieci mordowali i wysiedlali bogatych i klasę
średnią, Polaków i Ukraińców, a nawet znających esperanto. Jak
wspominał jeden z mieszkańców Drohobycza, dla NKWD wszyscy
byli wrogami: petlurowcy, banderowcy, piłsudczycy, kułacy,
przemysłowcy, filateliści.
Przy Stryjskiej zachował się do dzisiaj neogotycki budynek Sądu
Rejonowego przekształconego jesienią 1939 roku w katownię
NKWD. Na podwórzu niemal stale pracowały silniki samochodów
lub traktorów, zagłuszające krzyki torturowanych. Mordowano tam
„wrogów ludu”, a najczęściej przypadkowych, zwykłych ludzi.
Miejscowi czekiści wyrabiali normę likwidacji przeciwników władzy
ludowej, o czym przypomina tablica w języku ukraińskim ozdobiona
krzyżem i koroną cierniową.
Czasami Sowieci zachowywali pozory praworządności, insce-
nizując procesy sądowe w pobliskiej kamienicy Schreyerów, sto
metrów od budynku sądu. Niewielu oskarżonych przeżyło farsę
sprawiedliwości organizowaną według najgorszych moskiewskich
wzorów. Najczęstszym wyrokiem była kara śmierci lub zesłanie bez
powrotu.
Bruno Schulz usiłował odnaleźć się w nowej rzeczywistości,
starał się przeżyć i utrzymać rodzinę. Gimnazjum przekształcono w
dziesięciolatkę, przesuwając uczniów o jedną klasę w dół (podobno
ze względu na wysoki poziom nauczania w ZSRS). Szkołę
przeniesiono do budynku dawnej podstawówki, ale Bruno zachował
posadę nauczyciela. Bez protestu wykonywał dzieła propagandowe:
plakaty i portrety Stalina. Otrzymał nawet zaproszenie od Wandy
Wasilewskiej do współpracy z „Nowymi Widnokręgami” –
czasopismem polskich komunistów. Ale wysłane opowiadanie (o
pomocniku szewca, który zamienił się w taboret) nie spodobało się
redakcji, proza Schulza odbiegała jednak od socrealistycznych
standardów...
Pod koniec czerwca 1941 roku do Drohobycza wkroczyli hitle-
rowcy. Natychmiast otwarto katownie NKWD, uwalniając ostatnich
żywych więźniów, rozkopano masowe groby ofiar represji. Widok
zmasakrowanych zwłok wywołał wzburzenie, co z rozmysłem
wykorzystali okupanci. Ogłosili jednodniowe moratorium na oddanie
broni i nie przeszkadzali w rozwoju sytuacji. Mieszkańcy
Drohobycza dobrze pamiętali współpracę lewicujących środowisk
żydowskich z Sowietami, donosy i udział w krwawych represjach. I
nieważne było, czy ktoś pomagał Sowietom, czy nie, nienawiść
rozciągnięto na wszystkich Żydów.
Drohobycz stał się miejscem wydarzeń przypominających ma-
sakrę w Jedwabnem. Żydów wywlekano z domów, tłuczono na
śmierć cepami, kijami, zarzynano. Ofiarą przemocy padło ponad
trzysta osób, w większości niewinnych mieszkańców. Podobno rzeź
urządzili Ukraińcy, ale niewykluczone, że brali w niej udział również
Polacy. Przecież Rosjanie wszystkich nie wywieźli ani nie
wymordowali, a nasi rodacy doznali wielu krzywd od żydowskich
zwolenników komunizmu...
Do najcenniejszych zabytków Drohobycza należą ruiny potężnej
synagogi przy ulicy Orlika 6, jednej z największych na ziemiach
dawnej Rzeczypospolitej. Zbudowana w połowie XIX stulecia,
uległa dewastacji podczas okupacji niemieckiej (budynku używano
jako stajni), a dzieła zniszczenia dokończyły władze sowieckie,
zamieniając ją po wojnie na skład meblowy. W 1993 roku zwrócono
synagogę miejscowej gminie żydowskiej, ale pożar spowodował
dalsze zniszczenia. Budynek został jednak uratowany – wspólnota
żydowska Ukrainy i fundusz dobroczynny Or Awner podjęły się
odbudowy słynnej świątyni. Początkowo naprawiono dach – ratując
w ten sposób to, co jeszcze się dało uratować. Znaleźli się sponsorzy,
dzięki którym wzmocniono ściany budynku. W marcu 2008 roku
odprawiono w częściowo odrestaurowanej synagodze nabożeństwo z
okazji święta Purim.
W połowie ubiegłego wieku zniszczono żydowskie pozostałości
podmiejskiej dzielnicy Łan, gdzie Izraelici osiedlali się od XVII
stulecia. Nie nie pozostało po ubogich, parterowych domkach niemal
jak z obrazów Chagalla – wyburzono starą zabudowę i postawiono
koszmarne blokowisko. Zagładzie uległ również miejscowy
cmentarz, na którym pochowano rodziców Brunona (przez lata
podejrzewano, że również i jego samego). Władze sowieckie nie
zwracały jednak uwagi na takie drobiazgi, jak miejsca pochówku
zmarłych. Dziesięć lat od ostatniego pogrzebu buldożery wbiły się w
grunt cmentarza, wyrzucając na zewnątrz ludzkie kości. Szczątki
usunięto w nieznane miejsce, a robotnicy zalewali doły betonem.
Jesienią 1941 roku na terenie Łanu hitlerowcy utworzyli getto,
do którego przesiedlono również rodzinę Schulzów. Zajęli niewielki
budynek przy ulicy Stolarskiej, w miejscu obecnego hotelu Tustań.
Warunki życia uległy gwałtownemu pogorszeniu – Bruno nie mógł
nawet zabrać ze sobą swoich prac. Oddał je na przechowanie
przyjaciołom po „aryjskiej stronie”, mając nadzieję, że przetrwają
wojnę. Niestety, większości z nich nie odnaleziono do dzisiaj,
zaginęły rysunki i grafiki, rękopisy opowiadań. Szczególnie żal
powieści Mesjasz, nad którą od lat pracował. Pozostał z niej tylko
pierwszy akapit, którego treść przekazał Artur Sandauer:
„Wiesz – powiedziała mi rano matka. – Przyszedł Mesjasz. Jest
już w Samborze”.
Prawdopodobnie niektóre zachowane rysunki Schulza przed-
stawiające chasydów mogły służyć za ilustracje do książki. Ale
samego rękopisu nie odnaleziono i szanse na to maleją z roku na rok.
Początkowo Schulz miał nadzieję na lepszy los od pozostałych
mieszkańców getta. Zgłosił się do Urzędu ds. Żydów (Judenrat)
mieszczącego się w istniejącej do dzisiaj kamienicy przy Szew-
czenki, przynosząc swoje prace plastyczne. Nie spotkały się one z
zainteresowaniem, ale uwagę na artystę zwrócił Feliks Landau –
referent ds. żydowskich miejscowego gestapo. Ten stolarz z Wiednia
uważał się za konesera sztuki i zlecił Schulzowi ozdobienie
malowidłami willi, w której mieszkał. Dodatkowo Schulz malował
wnętrza szkoły jeździeckiej i kasyna gestapo (w dawnym pałacyku
Jaroszów przy Szewczenki) oraz wykonywał portrety swojego
protektora. Zapewne dzięki poparciu Landaua otrzymał w miarę
spokojną pracę przy katalogowaniu zrabowanych przez Niemców
zbiorów bibliotecznych.
Feliks Landau był typowym pracownikiem gestapo. Zachował
się jego dziennik, którego lektura jest porażającym przeżyciem.
Opisy egzekucji, szczegółowe relacje ze zbrodni przerywane pry-
watnymi zapiskami autora. Gestapowiec użalał się nad sobą, al-
bowiem czuł się zmęczony po osobistym udziale w morderstwie
kilkorga Żydów, snuł szczegółowe projekty usprawnienia egzekucji.
Do tego ciepłe słowa o znalezionym psie... Dziennik stał się jednym
z dowodów podczas procesów sądowych przeciwko oprawcy –
Landau został skazany przez niemiecki sąd na dożywocie.
Udowodniono mu osobiste zamordowanie dwudziestu osób
pochodzenia żydowskiego. I prawdopodobnie brał udział w
egzekucji lwowskich profesorów (w tym Tadeusza Boya-
Żeleńskiego) w lipcu 1941 roku.
Landau zajął willę przy ul. św. Jana 12 (obecnie Tarnawskiego
14). Dwupiętrowy budynek wybudowano przed I wojną światową, a
jego właścicielem była rodzina Jochmanów. Przez długie lata dom
wynajmowała policja, potem zarekwirowało go NKWD, aż wreszcie
wprowadził się tam Landau z rodziną. Willa zachowała się w
dobrym stanie, a szczególną uwagę zwraca balkon na drugim piętrze.
Z tego miejsca Landau miał zwyczaj strzelać do pracujących w
pobliżu Żydów. Czasami pomagała mu w tym jego partnerka
(późniejsza żona), gestapowcowi nie przeszkadzała obecność
bawiących się na podwórzu własnych dzieci. W ten sposób zginęły
trzy Żydówki pracujące po przeciwnej stronie ulicy, podlegające
obersturmführerowi Karlowi Güntherowi. W niewyjaśnionych
okolicznościach Landau zamordował również innych podopiecznych
Günthera: dentystę Loewa i stolarza Hauptmana (chociaż podobno
ten drugi przeżył wojnę!!!).
Po przeciwnej stronie willi, w budynku z czerwonej cegły,
znajduje się dzisiaj zakład pogrzebowy. Podczas okupacji hitlerowcy
zlokalizowali tutaj Gärtnerei – firmę ogrodniczą produkującą nasiona
dla potrzeb majątków gestapo w okolicach Drohobycza. Zakładem
zarządzał Günther, zatrudniając w nim Żydów z miejscowego getta.
To właśnie do nich strzelał czasami Landau, co miało przynieść
fatalne skutki dla Schulza. Günther pragnął zemsty, a jej ofiarą miał
paść artysta...

Dwa strzały na Czackiego

F eliks Landau zapewnił Schulzowi większe przydziały żywności,


czasami nawet zapraszał go na obiad. Bruno imponował temu
ograniczonemu zbrodniarzowi o artystycznych ambicjach
(przedstawiał się jako architekt), a kontakty ułatwiała doskonała
znajomość niemieckiego przez Schulza. Dzięki pracy przy zbiorach
bibliotecznych nosił na ramieniu specjalną opaskę, która zapewniała
mu bezpieczeństwo podczas łapanek i przypadkowych egzekucji.
Miał nadzieję, że do Drohobycza przyjdzie Mesjasz, a tymczasem po
raz drugi trafił tam Antychryst. 1 tej wizyty Bruno nie przeżył...
Przyjaciele Schulza z Warszawy (z Zofią Nałkowską na czele)
próbowali zorganizować mu ucieczkę z getta i przygotowali kry-
jówkę w okolicach Spały. Bruno długo wahał się w obawie o los
rodziny. Ale śmierć zbierała obfite żniwo i artysta podjął decyzję. 19
listopada 1942 roku udał się do Judenratu po przydział chleba,
przeznaczonego na podróż. Miał jednak potwornego pecha, trafił na
tak zwaną dziką akcję.
Dzień wcześniej ucieczki z getta próbował miejscowy aptekarz i
postrzelił gestapowca. W odwecie Niemcy rankiem wypadli z bronią
na ulice i rozpoczęli masakrę. Przypadkowo trafił tam Schulz i stał
się jedną z ofiar rzezi.
Pamiętam, jak w czasach studenckich na jakiejś mocno zakra-
pianej imprezie opowiadałem o swojej fascynacji prozą i plastyką
Schulza, zachwycając się jednocześnie filmem Wojciecha Hasa
Sanatorium pod klepsydrą. Jeden z moich przyjaciół z roku wziął
wówczas do ręki gitarę i zaśpiewał piosenkę Jacka Kleyffa O śmierci
Brunona Schulza w listopadzie’42 roku, czyli podwórkowa ballada o
dwóch dobrodziejach. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem o
okolicznościach śmierci Schulza, a dopiero później książki Jerzego
Ficowskiego otworzyły mi oczy....
Dwóch skłóconych gestapowców żyło w centrum Drohobycza,
pierwszy miał swojego Loewa, drugi miał swojego Schulza.
Loew prowadził w mieście zakład i dentystą się nazywał,
nocą burdel był tam, w którym pierwszy gestapowiec bywał.
Za to Bruno Schulz malował i potrafił wieść dyskusje,
miał go drugi gestapowiec, ot stosunki międzyludzkie.
W noce złe, w noce złe udostępniał władzom Loew dziewczyny swe.
W morzu łez, w morzu łez Bruno Schulz Petrarkę streszczał dla SS.
Mając w pamięci scenę ze studenckiej imprezy i Mirona śpie-
wającego balladę Kleyffa, stanąłem przed kamienicą przy dawnej
ulicy Czackiego (obecnie Szewczenki). To tutaj mieścił się Judenrat i
z tego miejsca 19 listopada 1942 roku Bruno Schulz wyruszył w
swoją ostatnią drogę. Strzelanina zastała go zaraz po wyjściu z
budynku – przerażony tłum uciekał w panice. Oprawcy nie
zadowalali się przypadkowymi ofiarami, załatwiano osobiste
porachunki, ofiary goniono po ogrodach i klatkach schodowych. W
tłumie uciekających Günther rozpoznał Schulza i ruszył w pogoń za
nim. Artysta nie miał szans ucieczki, zawsze był drobnej postury, a
teraz osłabiony z niedożywienia stał się łatwą ofiarą gestapowca.
Przy murku na Czackiego Günther dogonił Schulza i przykładając
mu pistolet do głowy dwukrotnie nacisnął na spust.
Budynek Judenratu od miejsca śmierci dzieli zaledwie kilka-
dziesiąt metrów, tyle zdołał przebiec Bruno, uciekając przed mor-
dercą. Ile mogła trwać pogoń Günthera za Schulzem? Piętnaście
sekund? Dwadzieścia? Ostatnie chwile życia wielkiego twórcy,
przepełnione grozą przed śmiercią, krzyk, panika, przepychanie się
wzajemne ofiar i oprawców, aż wreszcie dwa strzały przy murku na
Czackiego.
I niebawem znów się trochę posprzeczali dwaj tajniacy
no i drugi, ten od Schulza, zarżnął Loewa w ramach pracy.
Kiedy pierwszy się dowiedział, że zabili Loewa jemu
wnet dogonił w mieście Schulza i zastrzelił go drugiemu.
Ostatnie chwile Schulza widział jego znajomy Izydor Friedman,
który miał więcej szczęścia od artysty. Schronił się w bramie i
przeżył masakrę. W niesłychanie trudnych warunkach przetrwał
Holocaust, a zginął już po wojnie w niewyjaśnionych do końca
okolicznościach. Podobno w Gliwicach uwiódł żonę pewnego ofi-
cera, a ten z zazdrości zastrzelił go na ulicy. Człowiek, który przeżył
getto, eksterminację swojego narodu, zginął w taki sposób...
Ciała pomordowanych leżały cały dzień na miejscu zbrodni,
dopiero następnego dnia rano hitlerowcy polecili usunąć zwłoki.
Ciało Schulza załadowano na ręczny wózek, odwieziono na tak
zwany nowy cmentarz żydowski i tam pogrzebano. Nie zachowały
się ślady mogiły artysty, ale cmentarz istnieje do dzisiaj przy ulicy
Orlika.
Bruno Schulz (autoportret)
Nekropolia otoczona jest ceglanym murem i mocno zarośnięta.
Przez dziesiątki lat rozkradano nagrobki i obecnie można odnaleźć
zaledwie kilka płyt. Schulza wraz z innymi ofiarami pogromu
pochowano pod ogrodzeniem oddzielającym cmentarz od ulicy.
Dotychczas nie próbowano odnaleźć doczesnych szczątków artysty –
przez wiele lat uważano, że został pogrzebany na starym cmentarzu
zlikwidowanym przy budowie osiedla mieszkaniowego. Możliwe
więc, że z czasem jednak dojdzie do ekshumacji i odnalezienia
szczątków pisarza. Wojnę przetrwali nieliczni członkowie rodziny
artysty (dwoje dzieci Izydora Schulza), identyfikacja za pomocą
testów DNA jest więc możliwa, tym bardziej że zachowały się liczne
zdjęcia Brunona, znana jest budowa jego ciała i wiadomo, że zginął
od dwóch strzałów w głowę. Kto wie, może niebawem artysta
doczeka się oficjalnego pogrzebu?
Nie wiadomo jednak, kto miałby prowadzić badania. Polacy?
Ukraińcy? Przedstawiciele rządu Izraela? Po aferze z freskami
Schulza w willi Landaua ta ostatnia możliwość wydaje się jednak
wykluczona.
Skandal z freskami

W 2001 roku niemiecki dokumentalista Benjamin Geissler


oglądał wnętrza budynku przy ulicy Świętego Jana. Wie-
dział, że Schulz malował wnętrza willi dla syna Landaua, ale wie-
lokrotne wcześniejsze oględziny nie przyniosły rezultatów. Geissler
zainteresował się spiżarnią, gdzie dotychczas nikt nie szukał śladów
malowideł. Okazało się, że właśnie to pomieszczenie zajmował syn
Landaua, a zza regałów i odpadającej farby widać było resztki
polichromii! Sprawa stała się głośna, Geissler planował powrót do
Drohobycza i nakręcenie filmu o malowidłach Schulza. Nawiązał
nawet kontakt z synem gestapowca, ale ten nie chciał wracać do
problemów z czasów wojny. Wówczas w sprawę wmieszał się
izraelski instytut Yad Vashem. Do Drohobycza dotarli jego
przedstawiciele, kupili zgodę obecnych mieszkańców willi na zdjęcie
fresków ze ściany i wywieźli je potajemnie do Izraela. O działalności
Izraelczyków wiedzieli zapewne niektórzy przedstawiciele władz
Drohobycza i wyrazili w tajemnicy zgodę.
Wybuchł skandal i władze samorządowe oficjalnie oskarżono o
korupcję. Wówczas mer miasta polecił skucie resztek fresków,
domalowanie brakujących fragmentów i oprawienie ich w ramy.
Przekazał je do miejscowego muzeum. W ten sposób zniszczono
ostatni ślad twórczości Schulza w Drohobyczu. W 2007 roku dy-
rektor Muzeum Krajoznawczego „Drohobyczyna” w Drohobyczu
zawarł w imieniu Ukrainy umowę z władzami Izraela, w ramach
której Państwo Izrael uznało, że freski stanowią własność Ukrainy, a
strona ukraińska przekazuje je w wieloletni depozyt instytutowi Yad
Vashem.
Wbrew zapowiedziom władz Drohobycza freski w miejscowym
muzeum nie zawsze są udostępniane zwiedzającym. Malowidła
podróżują po Europie, a nawet gdy są na miejscu, to czasami po-
jawiają się trudności z ich obejrzeniem. Wydaje się, że tak jest lepiej,
ponieważ to, co znajduje się w Drohobyczu, nie ma wiele wspólnego
z oryginalnym dziełem artysty. Fragmenty polichromii, elementy
odtworzone bez pewności co do ich pierwotnego wyglądu, mocno
podejrzana kolorystyka. Pozostają więc rysunki i grafiki oraz proza o
niespotykanej atmosferze – to wyszło spod ręki Schulza i nie zostało
w żaden sposób poprawione.
Przy murku na Czackiego, obok budynku zajmowanego dzisiaj
przez piekarnię, zginął przed laty Bruno Schulz. Zachowana
spuścizna artysty do dzisiaj fascynuje ludzi na całym świecie. Przez
całe życie nie był on przekonany do swojego talentu, żył pogrążony
w kompleksach i problemach codziennej egzystencji. W
prowincjonalnym Drohobyczu stworzył dzieła ogromnego formatu,
na stałe zapisane w dzieje światowej kultury. A zginął tak jak żył, w
tłumie innych, anonimowo. Przez dziesiątki lat dociekano przyczyn
śmierci, a do dzisiaj nie odnaleziono jego grobu. Mieszkańcy
ukochanego Drohobycza niemal go nie znają, władze sowieckie
skazały jego twórczość na zapomnienie i anatema okazała się
wyjątkowo skuteczna. Dorobek Schulza podziwiany jest na drugiej
półkuli, a władze rodzinnego miasta do dzisiaj nie wyraziły zgody na
pomnik artysty (w pobliżu miejsca śmierci Schulza postawiono
natomiast pomnik Stepana Bandery). Pojawiła się wprawdzie idea
stworzenia muzeum jemu poświęconego i są plany otwarcia
placówki w 61. rocznicę śmierci artysty. Doskonałym przykładem
stanowiska Ukraińców jest rozmowa przytoczona przez Wiesława
Budzyńskiego w książce Schulz pod kluczem. Wiekowa mieszkanka
Drohobycza stwierdziła, że przecież nie można uhonorować
człowieka, którego ojciec zamienił się w karaczana! Zapytana, skąd
ma takie wiadomości, odparła, że przecież osobiście czytała o tym w
opowiadaniu Brunona.
– I wierzy Pani w to?
– Wie Pan – powiedziała z uśmiechem – u tych Żydów to
wszystko możliwe.
Rozdział 5
Krzemienic nad Ikwą

S ą dwa typy miast polskich – pisał w latach trzydziestych


ubiegłego stulecia Ksawery Pruszyński – ery piastowskiej i ery
jagiellońskiej. Tamte budowali Niemcy i Włosi, te budowały dwa
elementy: szlachcic i Żyd. Krzemieniec to najczystszy stylowo wzór
tego budownictwa [...], tyleśmy weń włożyli przez wieki i taki jest
sercu głęboko bliski”.
Dzisiejszy Krzemieniec liczy niewiele ponad 20 tysięcy miesz-
kańców. Rozciągnięty wzdłuż wąskiej doliny Ikwy, z zachowaną w
centrum dawną zabudową. Wędrując ciasnymi uliczkami miasta,
można odnaleźć klimat minionej epoki, lata świetności przebijają z
pięknej, choć już mocno zniszczonej architektury. Piętrowe
kamienice i drewniane dworki z gankami i podcieniami, otoczone
drzewami orzecha włoskiego – chwilami można odnieść wrażenie, że
czas zatrzymał się w miejscu. Ale to tylko ulotna impresja, budowle
są bardzo zaniedbane – słynna podwójna kamienica przy ulicy
Szewczenki (tzw. bliźnięta krzemienieckie) sprawia wrażenie
kompletnej rudery. Tynk odpada płatami, ściany są pokryte grzybem,
a balkony sprawiają wrażenie, jakby za chwilę miały runąć na
ziemię. A do tego wyjątkowo obrzydliwy (chociaż na szczęście
niewielki) sowiecki pomnik w pobliżu. Krzemieniec jest wyblakły, z
porozbijanymi murami i dziurawymi ulicami. Nocą nie świecą nawet
lampy, ale wąskie centrum miasta ma tajemniczy urok, przepojony
atmosferą polskich Kresów.
„W głąb jaru – pisał Pruszyński – zaszły dworki szlacheckie
brzuchate i białe, z kolumnami i ciemnymi oczyma okien, w tłoku
ulic zbiegły się domy żydowskie, z frędzlami galeryjek wokoło, jak
owa karczma z Pana Tadeusza. Krok dzwoni na kamieniach ulic,
wzrok zagląda do dworków, szukając pani Słowackiej. Ikwa, rzeka
dzieciństwa, płynie jak wtedy przez zielone kobierce. Dzwoni jak
dawniej sygnaturka Liceum”[1].
Nad miastem góruje najwyższe wzniesienie Wołynia – Góra
Bony (zwana też Zamkową) z ruinami twierdzy na jej szczycie.
Książęta ruscy wybudowali tam drewniany gród, a następnie
murowany zamek, który jako jedyny przetrwał oblężenie Mongołów
w 1240 roku. Po latach wzgórze ufortyfikowano na polecenie żony
Zygmunta Starego – stąd nazwa wzniesienia. Do powstania
Chmielnickiego zamek uchodził za twierdzę nie do zdobycia –
dopiero w 1648 roku opanowały go oddziały Maksyma Krzywonosa.
Budowla została zniszczona i nigdy jej już nie odbudowano. Pisał o
niej najsłynniejszy obywatel miasta:
Tam stoi góra, Bony ochrzczona imieniem,
Większa nad inne – miastu panująca cieniem;
Stary – posępny zamek, który czołem trzyma,
Różne przybiera kształty – chmur łamany wirem;
w dzień strzelnic błękitnych spogląda oczyma,
A w nocy jak korona, kryta żalu kirem,
Często szczerby wiekowe przesuwa powoli
Na srebrzystej księżyca wschodzącego twarzy[2].

Wołyńskie Ateny

Ź ródłem sławy miasta stało się Gimnazjum Krzemienieckie


założone w 1805 roku. Jego twórca (Tadeusz Czacki) zadbał o
podstawy materialne uważając, że stabilna sytuacja finansowa
placówki umożliwi sprowadzenie wykwalifikowanej kadry
naukowej. Potrafił dotrzeć do sumień (i sakiewek) właścicieli
zamożniejszych dworów, pobudził szlachtę polską z Wołynia do
niezwykłej ofiarności (słynna ofiara powszechna).
Trzon kadry naukowej stanowili wykładowcy z Wilna i Kra-
kowa, z czasem wśród nauczycieli pojawiało się coraz więcej
własnych wychowanków. Pedagodzy nie ograniczali się wyłącznie
do pracy dydaktycznej, prowadzili badania, pisali podręczniki i
skrypty. W gronie nauczycielskim nie brakowało poetów i pisarzy –
sławę szkoły budowali: Joachim Lelewel, Euzebiusz Słowacki
(ojciec Juliusza), Alojzy Feliński, Aleksander Mickiewicz (brat
Adama), Józef Korzeniowski. Autorem programu nauczania był
Hugo Kołłątaj, który naukę zaplanował na dziesięć lat. Program był
wyjątkowo nowoczesny, dostosowany do możliwości i rozwoju
ucznia. Nie zaniedbywano przedmiotów humanistycznych, rozwijano
uzdolnienia artystyczne, zwracano uwagę na ogładę towarzyską i
wychowanie fizyczne.

Fasada Liceum
Szkołę zlokalizowano w budynkach dawnego klasztoru jezuitów,
a na potrzeby placówki zaadaptowano również pobliski klasztor
Bazylianów. Tadeusz Czacki zapewnił szkole fantastyczne
wyposażenie. Zasłużoną sławą cieszyła się biblioteka szkolna (jej
kierownik był jednym z zastępców dyrektora), powszechne uznanie
budziły gabinety i pracownie z bogatymi zbiorami. Chlubą szkoły
był ogród botaniczny należący do najwspanialszych w Europie.
Gimnazjum Wołyńskie przekształcone ukazem carskim z 1818
roku w Liceum Krzemienieckie stanowiło drugą po Uniwersytecie
Wileńskim placówkę oświatową na Kresach. I chociaż szkoła
przeznaczona była głównie dla potomków rodzin szlacheckich, to
dzięki systemowi stypendiów i funduszów edukacyjnych naukę
pobierała również młodzież pochodzenia ukraińskiego i
żydowskiego.
Na teren dawnego liceum prowadzą rozpadające się, zarośnięte
zielskiem schody. Po chwili wyłania się charakterystyczny widok
(bryła kościoła licealnego w środku i dwa skrzydła szkolne) znany z
dziesiątków fotografii. Dzisiaj to jednak obraz nędzy i rozpaczy –
miejsce tak zasłużone dla kultury polskiej wydaje się kompletną
ruiną. Zabudowania są nieprawdopodobnie zaniedbane, dziurawe
podłoże, odpadające tynki, poplamione ściany, byle jak pokryte
dachy. Tylko fasada kościoła licealnego wygląda względnie
przyzwoicie, chociaż raczej z większej odległości. Ale szkoła nadal
żyje, wypełniając jednak już zupełnie inne zadania. Obecnie w
budynkach Liceum mieści się kolegium pedagogiczne z internatem i
trwają starania o nadanie placówce statusu szkoły wyższej. Inne jest
również przeznaczenie kościoła licealnego, w którym nie zachowało
się już dawne wyposażenie. Trzy ostatnie obrazy pochodzące ze
świątyni przeniesiono do miejscowego kościoła parafialnego, reszta
uległa rozproszeniu i grabieży po II wojnie światowej. Do 1969 roku
budowlę wykorzystywano jako halę sportową, potem przekształcono
na skład meblowy. Od 1992 roku zarządza nią Ukraińska Cerkiew
Autokefaliczna, obecnie jest tu sobór pod wezwaniem Przemienienia
Pańskiego.

Liceum Krzemienieckie
Stłumienie powstania listopadowego oznaczało koniec Liceum
Krzemienieckiego. Władze carskie przeniosły szkołę do Kijowa i
wcieliły do powstającego Uniwersytetu Włodzimierza. Pedagogów
skierowano nad Dniepr, wywieziono bogate zbiory krzemienieckie.
Nie pominięto nawet ogrodu botanicznego – bez skrupułów
wyrywano z ziemi rośliny, drzewa i krzewy, wywożąc je
furmankami do Kijowa.
W 1920 roku rozkazem Józefa Piłsudskiego Liceum Krzemie-
nieckie powróciło do życia. Powstała prawdziwa ostoja oświaty na
Kresach, której zadania nie ograniczały się wyłącznie do edukacji na
poziomie szkoły średniej. W skład Liceum wchodziły: trzy
przedszkola, siedmioklasowa Szkoła Ćwiczeń, Seminarium
Nauczycielskie, Gimnazjum, Średnia Szkoła Rolnicza, Szkoła
Rzemieślniczo-Przemysłowa, dwa Uniwersytety Ludowe, kursy
ogrodnicze, Muzyczne Ognisko Wakacyjne i Biblioteka Licealna.
Niewielki Krzemieniec nie mógł pomieścić tak wielu placówek i filie
szkoły rozlokowano na terenie całego województwa. W 1935 roku w
poszczególnych oddziałach Liceum uczyło się około tysiąca
dziewcząt i chłopców.
Potężna machina edukacyjna wymagała znacznych nakładów
finansowych. Liceum Krzemienieckie otrzymało własny majątek:
sześć leśnictw, dwa folwarki fundacyjne, cztery tartaki i fabrykę
mebli. Szkoła zarządzała terenem o powierzchni 35 000 hektarów, co
zapewniło stabilne podstawy materialne. Krzemieniec ponownie stał
się centrum kulturalnym Wołynia i promieniował polskością na
Kresy Rzeczypospolitej.

Utracony raj wieszcza

W 1806 roku do Krzemieńca przybył trzydziestokilkuletni


ambitny szlachcic herbu Leliwa – Euzebiusz Słowacki.
Pochodził ze zubożałej rodziny i karierę związał z nauką. W 1792
roku uzyskał patent królewskiego geometry, a od 1800 roku
pracował jako nauczyciel prywatny, aż wreszcie został profesorem
poezji i wymowy w Gimnazjum Wołyńskim. Zdobył uznanie jako
teoretyk literatury i autor mów okolicznościowych, napisał również
dwie tragedie (Wanda i Mendog – drugą z nich wystawiono w 1813
roku w Warszawie). W Krzemieńcu poznał szesnastoletnią Salomeę
Januszewską, córkę zarządcy Gimnazjum, z którą w 1808 roku
zawarł małżeństwo.

Panorama Krzemieńca
Małżonkowie zakupili czynszowy grunt miejski i na wzór
dworków kresowych zbudowali przy ulicy Ogrodowej (obecnie
Słowackiego) dom mieszkalny. Jeszcze przed zakończeniem
budowy, we wrześniu 1809 roku, urodził się ich jedyny syn –
Juliusz. Przyszły wieszcz przyszedł na świat w drewnianym dworku
rodziców Salomei (naprzeciwko budowanego domu Euzebiusza),
niestety niezachowanym do dzisiaj. W 1921 roku kolejni właściciele
nieruchomości sprzedali dom „do rozbiórki”, a władze polskie nie
zdążyły zareagować. Można to tłumaczyć trudną sytuacją polityczną
odradzającego się państwa (wojna z Rosją, powstania śląskie,
plebiscyty), ale nie jest to do końca oczywiste. Nawet władze
marionetkowej Litewsko-Białoruskiej Republiki Radzieckiej jednym
z pierwszych dekretów nakazały przekształcenie rodzinnego domu
Mickiewicza w Nowogródku w muzeum. A cała Litewsko-
Białoruska Republika Radziecka istniała zaledwie kilkanaście
tygodni. Bolszewicy doceniali Mickiewicza, a Polacy zapomnieli o
drugim wieszczu...
Rodzina Słowackich mieszkała w Krzemieńcu do 1811 roku.
Wtedy Euzebiusz objął katedrę literatury polskiej na Uniwersytecie
Wileńskim i dwa lata później dworek został sprzedany. Niestety, w
1814 roku profesor zmarł i matka wraz z synem powróciła do domu
rodziców. Jesienią 1817 roku Juliusz rozpoczął naukę w Gimnazjum,
ale ze względów rodzinnych edukacja trwała tylko przez rok. W
1818 roku Salomea Słowacka ponownie wyszła za mąż, za Augusta
Bécu, profesora Uniwersytetu Wileńskiego.

Na Górze Bony
Opinie współczesnych o ojczymie Słowackiego były wyjątkowo
podzielone. Z jednej strony podnoszono jego zasługi – wprowadził
obowiązkowe szczepienia przeciwko ospie, dbał o stan sanitarny
Wilna podczas odwrotu wojsk napoleońskich. Opinię publiczną
drażnił jednak jego poddańczy stosunek do władz carskich i zażyłe
stosunki z osławionym senatorem Nowosilcowem. Profesor odegrał
również niepochlebną rolę w śledztwie przeciwko filomatom i
filaretom, dzięki czemu stał się pierwowzorem postaci Doktora z III
części Dziadów. Zmarł we wrześniu 1824 roku, porażony przez
piorun kulisty we własnym mieszkaniu. Stopieniu uległy leżące w
pobliżu pistolety (a nie srebrne ruble, jak napisał Mickiewicz), a
negatywny obraz, w jakim przedstawił go autor Pana Tadeusza,
przez długi czas był przyczyną jego konfliktu ze Słowackim.
Salomea Becu pozostała w Wilnie przez następne dwa lata. Przez
pewien czas rodzina (oprócz Juliusza jeszcze dwie córki ojczyma z
poprzedniego małżeństwa) mieszkała w apartamentach
Nowosilcowa! Pani Salomea była z tego faktu zadowolona, pisała, że
„pysznie, jak senatorowie mieszkają”. Gorący patriota, przyszły
wieszcz narodu, korzystał z gościny jednego z najgorszych
polakożerców. Naprawdę, czasami dziwnymi drogami toczyły się
losy naszych romantyków...

Juliusz Słowacki
Juliusz Słowacki nie powrócił już na stałe do Krzemieńca. Matka
ponownie zamieszkała w domu rodziców, gdzie syn czasami ją
odwiedzał. Dworek dziadków stał się dla poety ucieleśnieniem
szlacheckiej tradycji i staropolskiego obyczaju. Bywał w rodzinnym
mieście podczas wakacji, czasami przejazdem w drodze na Podole
lub do Odessy. Dłużej przebywał tylko po ukończeniu studiów, przed
wyjazdem do Warszawy (lipiec 1828-luty 1829 roku). Ostatni raz
odwiedził Krzemieniec latem 1830 roku – powracał jednak tam
myślami w chwilach tęsknoty.
Upływający czas i melancholia wyidealizowały rodzinne miasto
w pamięci Słowackiego. Tym, czym dla Mickiewicza był jego „kraj
lat dziecinnych” z Nowogródkiem i Wilnem, tym samym dla
Słowackiego stał się Krzemieniec. Poeta kreował rodzinną
miejscowość na „raj utracony”, miejsce związane z osobą matki,
sielskim dzieciństwem i odległą ojczyzną.
Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie
Wezbrana łzami po tych, którzy mieli
Serce i ducha, póki w Ukrainie
Dziad chodzi z pieśnią, a z Dniepru topieli
Ciągle niby gwar smętnych duchów mgli się
I Pułaskiego spieszny rumak śni się –
Dopóki ludzie w nowych ducha siłach
Nie znajdą w sobie rycerstwa i śpiewu:
Dopóty ja mam prawo na mogiłach
Stanąć i śpiewać – srogi – lecz bez gniewu...[3]

Krzemienieckie cmentarze

S alomea Bécu mieszkała w Krzemieńcu do końca życia i po


śmierci syna rozpoczęła starania o sprowadzenie jego zwłok do
miasta. Na cmentarzu Tunickim (na wzgórzu nad centrum miasta)
odnowiła rodzinny grobowiec, umieszczając na nim tablicę ku czci
Juliusza. Nie doczekała jednak sprowadzenia ciała syna – zmarła
sześć lat po ukochanym jedynaku.
Klasycystyczny grobowiec zachował się do dzisiaj. Pod na-
grobkiem zwieńczonym empirową wazą spoczywają szczątki rodziny
Januszewskich (w tym wuja poety poległego w bitwie pod
Daszowem), ale prochy Juliusza Słowackiego nigdy tu nie dotarły.
Wieszcza uznano za równego królom i w 1929 roku pochowano na
Wawelu. Podczas jego pogrzebu złożono wraz z nim urnę ziemi
pobranej z rodzinnej mogiły w Krzemieńcu.
Słynne krzemienieckie „bliźnięta”
Odwiedzając cmentarz Tunicki, warto zwrócić uwagę na inne
polskie grobowce; w pobliżu mogiły Januszewskich zachował się
nagrobek Pitschmannów (profesora Liceum i jego żony), nieco dalej
rodziny Jakubskich i klasyeystyezny obelisk na wielorodzinnym
grobowcu (Chociewiczów, Kolbuszowskich, Sankowskich)
pochodzący z trzeciej dekady XIX stulecia.
Po przeciwnej stronie centrum miasta znajduje się cmentarz
bazyliański założony w 1760 roku. Na jego teren prowadzi zarośnięta
ścieżka, wejście wiedzie przez sfatygowaną arkadową bramę.
Zachowały się tu mogiły profesorów Liceum Krzemienieckiego:
Beslera, Strzeleckiego, Sobakiewicza, Ściborskiego, Lewickiego.
Niestety, nie przetrwał do naszych czasów nagrobek Alojzego
Felińskiego.
Zmarły w 1820 roku dyrektor Liceum pochodził z Wojutyna w
pobliżu Łucka, a przed przybyciem do Krzemieńca zarządzał
rodzinnym majątkiem w Ossowie. Poeta, dramaturg i pedagog,
pozostał w pamięci głównie jako autor pieśni Boże, coś Polską.
Warto jednak pamiętać, że utwór w pierwotnej wersji był rodzajem
adresu hołdowniczego do cara Aleksandra I (Hymn na rocznicę
ogłoszenia Królestwa Polskiego) z wersem „Naszego króla zachowaj
nam, Panie” (później zmienionym na „Naszą ojczyznę racz nam
zwrócić, Panie”). Tekst Felińskiego wyrażał jednak nadzieje
znacznej części społeczeństwa polskiego. Aleksander I uchodził za
liberalnego władcę; nadał Królestwu Polskiemu postępową
konstytucję. Feliński zmarł, zanim powróciła reakcja i wybuchło
powstanie listopadowe, nie zobaczył zatem, jak jego nadzieje
obróciły się w gruzy.

Widok na Górę Bony


W latach trzydziestych XIX stulecia w Krzemieńcu zamieszkała
wraz z dziećmi wdowa po bracie Alojzego, Ewa z Wendorffów
Felińska. Aresztowana za udział w konspiracji Szymona Konar-
skiego, spędziła kilka lat na zesłaniu. Po powrocie do Wojutyna
poświęciła się prowadzeniu rodzinnego gospodarstwa i działalności
literackiej. Napisała kilka powieści obyczajowych oraz relację z
zesłania. Niezwykłą wartość mają jej pamiętniki – doskonałe źródło
dziejów i obyczajów epoki widzianej oczami polskiej szlachcianki z
Wołynia.
Zesłanie matki zmusiło do opuszczenia Krzemieńca najwybit-
niejszego przedstawiciela rodu Felińskich – Zygmunta Szczęsnego.
Po krótkim pobycie u rodziny wyjechał do Paryża, gdzie zaprzyjaźnił
się ze Słowackim. W 1848 roku odznaczył się podczas Wiosny
Ludów w Wielkopolsce (został ranny), a trzy lata później wstąpił do
seminarium duchownego. Po kilku latach przyjął święcenia
kapłańskie, w 1862 roku otrzymał powołanie do godności
arcybiskupa warszawskiego. Patriotyczna postawa w przededniu
wybuchu powstania styczniowego spowodowała jego odwołanie i
zesłanie do Jarosławia nad Wołgą. W głębi Rosji spędził dwadzieścia
lat, pod koniec życia osiadł w Galicji, podejmując pracę
duszpasterską. W 2002 roku został beatyfikowany przez papieża Jana
Pawła II.
Intrygującą lekturą są pamiętniki Zygmunta Szczęsnego. Arcy-
biskup odziedziczył po matce talent literacki, jego wspomnienia,
napisane z pasją i przepojone patriotyzmem, są pięknym przykładem
głębokiej wiary i miłości do ojczyzny. Wspaniały dowód polskości
wołyńskiej szlachty, oddania miejscowych Polaków dla spraw kraju i
katolicyzmu...

Kościół św. Stanisława


W sąsiedztwie cmentarza bazyliańskiego znajduje się trzecia
katolicka nekropolia Krzemieńca. Najpóźniej założona i wyko-
rzystywana jeszcze w okresie międzywojennym, obecnie jest
najczęściej odwiedzana przez naszych rodaków. Zorganizowane
grupy dawnych mieszkańców (lub ich potomków) poszukują grobów
swoich bliskich, porządkują zaniedbane i zarośnięte mogiły.
Zachowało się blisko tysiąc nagrobków, ale ich stan wymaga
szybkiej renowacji. W 1991 roku wzniesiono na cmentarzu pomnik
ku czci mieszkańców miasta pomordowanych przez hitlerowców pod
Górą Krzyżową.
Szczególną rolę w dziejach krzemienieckich Polaków odegrał
kościół parafialny pod wezwaniem św. Stanisława przy dzisiejszej
ulicy Szewczenki. Budowla powstała w stylu późnoklasycystycznym
w połowie XIX stulecia (ze składek wiernych), a w czasach ZSRS
była jedyną czynną świątynią katolicką na Wołyniu. W tylnej ścianie
bocznej nawy znajduje się popiersie Juliusza Słowackiego, a historia
powstania tego monumentu mogłaby posłużyć za scenariusz filmu
sensacyjnego. Z okazji zbliżającej się setnej rocznicy urodzin poety
w polskich środowiskach na Wołyniu powstała idea uczczenia
wieszcza. Organizatorzy musieli się spieszyć – rząd carski
przygotowywał ustawę uniemożliwiającą odsłanianie w świątyniach
pomników bez zgody władz. Przewodniczący akcji Antoni
Minkiewicz skontaktował się z rzeźbiarzem Wacławem
Szymanowskim (twórca pomnika Chopina w warszawskich
Łazienkach), zamawiając u niego popiersie. Odlew wykonano w
Paryżu i pocięty na kawałki monument przemycono do Krzemieńca
(w skrzyniach, jako części do maszyn). Na miejscu zmontowano i
odsłonięto w 1910 roku.
Sowieci po II wojnie światowej nie zdecydowali się na usunięcie
pomnika. Twórczość Słowackiego ceniono w ZSRS, a kościół w
Krzemieńcu odwiedzały polskie wycieczki. Próba przeniesienia
złożonego z pociętych fragmentów popiersia groziła zniszczeniem
odlewu i ostatecznie pozostawiono monument na miejscu. Ten fakt
zadecydował o losach świątyni – poeta wiele lat po śmierci oddał
ogromną przysługę rodzinnemu miastu.
Muzeum Słowackiego w Krzemieńcu
Do dnia dzisiejszego zachował się również biały dworek zbu-
dowany przez Euzebiusza Słowackiego (ulica Słowackiego 16).
Wielokrotnie zmieniali się jego właściciele, a wraz z nimi – prze-
znaczenie budynku. Przez kilka lat w jego wnętrzach trwał remont
związany z organizacją Muzeum Juliusza Słowackiego (jedynego
muzeum poświęconego wyłącznie poecie!!!). Wielokrotnie
przesuwano termin otwarcia placówki, aż wreszcie niedawno
muzeum rozpoczęło działalność. Całość prac sfinansował Depar-
tament Dziedzictwa Narodowego Ministerstwa Kultury RP.

Stolica Wołynia (Łuck)

J eżeli za stolicę polskości na Wołyniu uważano Krzemieniec, to


centrum administracyjnym prowincji pozostawał Łuck nad
Styrem. W historii naszego kraju miasto pojawiło się po raz pierwszy
za czasów Kazimierza Wielkiego, kiedy to na krótko opanowały je
wojska królewskie. Rozbiór Rusi Halicko-Włodzimierskiej
pomiędzy Polskę a Litwę pozostawił Łuck po stronie litewskiej, a
miasto stało się siedzibą Lubarta – jednego z litewskich książąt
dzielnicowych. Na jego polecenie rozpoczęto budowę
najważniejszego zabytku Łucka – wspaniałego zamku w zakolu
Styru.
Budowlę dostosowano do kształtu wzgórza – ma postać niere-
gularnego trójkąta. Długość murów liczy 230 metrów, wysokość –
ponad 10, a nad nimi górują trzy potężne baszty o wysokości blisko
30 metrów. Na terenie zamku zorganizowano trzy ekspozycje
muzealne. W Baszcie Władczej zlokalizowano Muzeum Broni i
Dzwonów, natomiast w tzw. Domu Szlacheckim – wystawę
malarstwa. W skromnych zbiorach można znaleźć coś dla duszy
Polaka – kilkanaście płócien naszych rodaków (m.in. Juliana Fałata i
Januarego Suchodolskiego).
Latem 1429 roku Łuck stał się centrum politycznym Europy – na
zaproszenie Jagiełły i Witolda do Łucka zjechali najważniejsi władcy
kontynentu. Kogo tam nie było? Cesarz (jednocześnie król Czech i
Węgier) Zygmunt Luksemburski, król Danii Eryk VII, wielki mistrz
Zakonu Inflanckiego, hospodar mołdawski, wielki książę
moskiewski, książęta mazowieccy, śląscy, pomorscy, ruscy, litewscy,
nie zabrakło nawet trzech chanów tatarskich. Towarzyszyli im
doradcy, dostojnicy świeccy i kościelni – podobnego zjazdu Europa
od dawna nie widziała.
Zjazd w Łucku przewyższył pod każdym względem słynne spo-
tkanie monarchów w Krakowie zorganizowane przez Kazimierza
Wielkiego. Jednak w potocznej świadomości to właśnie uroczystości
krakowskie stały się symbolem europejskiego prestiżu Polski.
Zadecydował o tym drobiazg bez większego znaczenia – wspaniała
uczta wydana przez Mikołaja Wierzynka. Niewiele osób potrafiłoby
wymienić monarchów zaproszonych do Krakowa, ale o przyjęciu
zorganizowanym przez stołecznego rajcę niemal wszyscy słyszeli. A
chociaż w Łucku nie brakowało znakomitych biesiad, to zabrakło
jednak odpowiedniej reklamy kronikarzy.
Niezwykłe wrażenie robią ogromne ilości (zapewne przesadzo-
ne) jadła i napitków pochłanianych przez gości Jagiellonów. Po-
dobno dziennie zjadano: 700 wołów, 1400 baranów, 100 żubrów i
łosi, wypijano 700 beczek wina i piwa. To nieprawdopodobne liczby,
chociaż ogromna rzesza ludzi zgromadzona w Łucku musiała
naturalnie czymś się żywić. A przecież szlachetnie urodzeni nie
zadowalali się pierwszą z brzegu częścią pieczystego. Kucharze
mieli zatem okazję do popisania się inwencją, tym bardziej że na co
dzień Jagiełło obywał się prostym jedzeniem (pił do tego wyłącznie
wodę i nie znosił wina).
Średniowieczną ucztę wyobrażamy sobie z reguły jako barba-
rzyńskie obżarstwo. Biesiadnicy ogryzający pieczone mięsiwo,
popijający posiłek haustami wina, rzucający psom resztki pod stół.
Potrawy byle jak przyrządzone, ale zgodnie z zasadą: dużo i tłusto.
W rzeczywistości w czasach zjazdu łuckiego kuchnia europejska
osiągnęła wysoki stopień wyrafinowania. Średniowieczni mistrzowie
rondla i patelni nie byli przywiązani do naturalnego smaku i wyglądu
potraw. Ważniejszy okazywał się oryginalny pomysł i zaskoczenie
biesiadników. Dlatego na stołach pojawiały się: „wołowina jako
dziczyzna z niedźwiedzia” czy Jesiotr udający cielęcinę”.
Wdzięcznym polem dla inwencji kucharzy były pasztety – potrawę
można było swobodnie modelować. Miniatura zamku, rynek miejski
z postaciami muzykantów, sceny z turnieju rycerskiego, nie
żałowano nawet kamieni i metali szlachetnych do ozdabiania
potrawy.
Zamożni konsumenci epoki Jagiełły lubowali się w kolorowych
sosach. Kucharze używali naturalnych barwników, odróżniając w ten
sposób poszczególne smaki. Nie miały znaczenia składniki potrawy,
ważny był kolor i efekt wizualny. I stąd brały się różne połączenia
kolorów, dość osobliwe dla nas dzisiaj. Intensywnie żółta galareta,
wewnątrz której zastygła pieczona ryba, ewentualnie zielony sos do
pieczonego mięsa albo potrawa w kolorze fioletowym lub
niebieskim...
Poniżej zamku Lubarta znajduje się kolejny ważny zabytek
Łucka – katedra pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. W 1948
roku została na polecenie władz sowieckich zamknięta i
przekształcona w magazyn, następnie w murach świątyni powstało
Muzeum Ateizmu.
W 1991 roku zwrócono katedrę wspólnocie katolickiej, niestety
niemal nic nie zachowało się z dawnego barokowego wyposażenia
kościoła. Bogate zbiory malarstwa zaginęły w czasach komunizmu, a
cudowny obraz Matki Boskiej Łuckiej spłonął w trakcie pożaru
jeszcze przed II wojną światową. Miejscowi wierni otrzymali w 1935
roku inną relikwię-obraz Matki Boskiej Latyczowskiej, który
opuszczając Łuck po wojnie zabrali ze sobą. Obecnie w ołtarzu
zawieszono kopię pierwotnego obrazu wykonaną na podstawie starej
reprodukcji z jednego ze śląskich kościołów.

Łuck
(http://upload.wikimedia.Org/wikipedia/commons/d/d4/CollageLutsk.jpg)
Miasto zawdzięcza swoją karierę wielkiemu księciu Witoldowi,
była to jedna z jego ulubionych siedzib. Władca Litwy nadał
Łuckowi szereg przywilejów, osadzał Żydów, Ormian i Karaimów.
Ufundował i uposażył klasztor Dominikanów, przeniósł tu z
Włodzimierza biskupstwo. Odbywający się na rok przed jego
śmiercią zjazd monarchów był symbolem potęgi księcia, ukoro-
nowaniem dzieła życia.
Dwa lata później o Łucku ponownie stało się głośno na terenie
całego państwa. Następca Witolda, Swidrygiełło (rodzony brat
Jagiełły), zbuntował się przeciwko królowi i wojska polskie
przystąpiły do oblężenia zamku. Twierdza przetrwała szturmy, ale
Swidrygiełło poniósł klęskę i udał się na wygnanie. Powrócił dopiero
dziesięć lat później i ostatecznie zrezygnował z ambicji
wielkoksiążęcych. Osiadł w Łucku jako książę Wołynia – lennik
Kazimierza Jagiellończyka. Po jego śmierci księstwo wcielono do
Litwy, a w 1569 roku znalazło się w granicach Korony.
Halszka z Ostroga

O stróg nad Wilią był siedzibą jednego z najmożniejszych rodów


Rzeczypospolitej, który od nazwy miasta wziął swoje
nazwisko. A chociaż w Koronie i na Litwie nie brakowało bogatych
rodzin (Radziwiłłowie, Wiśniowieccy, Potoccy, Mniszchowie,
Sapiehowie etc.), to jednak przez długie lata za najzamożniejszych
uchodzili Ostrogscy.

Dzwonnica na wzgórzu zamkowym


Miasto jest pięknie położone, na wysokiej skarpie nad rzeką, na
skraju Gór Dermańskich. Z nadrzecznych łąk rozciąga się widok
znany z rycin – bujna zieleń na zboczach, a ponad nią baszty zamku i
kopuły cerkwi Bogojawleńskiej.
Niemiłym zaskoczeniem jest natomiast centrum Ostroga. Po
pięknej panoramie można było oczekiwać zabytkowego śródmieścia
z zachowanym dawnym układem urbanistycznym. Niestety, centrum
zastawiono blokami mieszkalnymi i ponurymi gmachami
użyteczności publicznej. Nie wykorzystano całej wolnej przestrzeni,
toteż w wielu miejscach ciągną się niezagospodarowane place.
Książęta Ostrogscy wywodzili się z dynastii Rurykowiczów, od
niepamiętnych czasów władających Rusią. Protoplasta rodu otrzymał
z rąk Lubarta namiestnictwo Ostroga, a w 1386 roku Władysław
Jagiełło przekazał rodzinie miasto w dziedziczne władanie. W
odróżnieniu od wielu innych rusińskich familii, Ostrogscy niemal do
końca istnienia rodu pozostali wierni prawosławiu, co nie
przeszkodziło im sięgać po najwyższe stanowiska – Konstanty
Ostrogski został pierwszym hetmanem wielkim litewskim. Jego
największym osiągnięciem było zwycięstwo nad Moskalami pod
Orsząw 1514 roku, a zasłużył się również w wielu innych
kampaniach.
Jego syn – książę Ilia Ostrogski, uważany był za najlepszą partię
Rzeczypospolitej. Nie brakowało chętnych do wydania córki za
magnata, ten jednak poszedł za głosem serca. Oświadczył się pięknej
Beacie Kościeleckiej – córce Katarzyny Telniczanki z Moraw
(długoletniej metresy Zygmunta Starego).
Król (tak jak wszyscy Jagiellonowie) dbał o los swoich nałożnic
i zapewnił byłej partnerce dostatnią przyszłość. Telniczanka wyszła
za mąż za podskarbiego koronnego i kasztelana wojnickiego –
Andrzeja Kościeleckiego. Ich córka mogła uchodzić za kuzynkę
panującej dynastii, co może też miało wpływ na decyzję
Ostrogskiego. Współcześnie pisali o tym różnie, a porównując
walory Beaty z inną kandydatką (a była nią sama Barbara
Radziwiłłówna – późniejsza ukochana Zygmunta Augusta) można
odnaleźć stwierdzenie, że „książę Ilia z jednego bagna wpadł w
drugie!”
Zygmunt Stary okazał ogromne zadowolenie z decyzji
Ostrogskiego i zgodził się, aby uroczystości weselne magnata połą-
czyć ze ślubem własnej córki. Ale to, co miało być honorem dla
księcia, stało się przyczyną nieszczęścia. Pan młody potykał się w
rycerskim pojedynku z królewiczem Zygmuntem Augustem i
strącony z konia odniósł ciężkie obrażenia. Zmarł po kilku mie-
siącach, a jego jedyna córka Halszka (Elżbieta) przyszła na świat
jako pogrobowiec.

Baszta Okrągła
Zwiedzanie zamku w Ostrogu przynosi mieszane uczucia. Z
dawnej twierdzy zachowały się wyłącznie dwie baszty obronne,
przebudowane w wyjątkowo niefortunny sposób. Szczególnie
ucierpiała Wieża Murowana, zaadaptowana na potrzeby muzeum, ale
zawód rekompensuje nieco ekspozycja: znaleziska archeologiczne,
portrety Ostrogskich, kolekcja ikon i porcelana z manufaktury w
Korcu. Wielbicieli dawnej architektury ucieszy renesansowy portal w
jednej z sal na najwyższym piętrze. Elementy renesansu (attyka)
można odnaleźć również w architekturze drugiej wieży (Baszta
Okrągła).
Cerkiew Bogojawleńska
Nie zachowały się mury obronne zamku w Ostrogu, jego po-
zostałości otacza więc zwykłe ogrodzenie. Natomiast opinie na temat
wznoszącej się na dziedzińcu cerkwi Bogojawleńskiej są wyjątkowo
podzielone. Świątynię odrestaurowano u schyłku XIX stulecia i
zgodnie z obowiązującą wówczas modą nadano jej styl bizantyjsko-
ruski, zupełnie nieodpowiadający pozostałościom zamku. Na ich tle
cerkiew wygląda na gmach z zupełnie innej bajki, na intruza
wtłoczonego na siłę. Podobne uczucia wzbudza zresztą dzwonnica z
1905 roku, zlokalizowana na miejscu bramy wjazdowej. W
podziemiach cerkwi pochowano stryja Halszki, Konstantego Wasyla
Ostrogskiego, o czym przypomina tablica wmurowana w 1908 roku.
Ale mnie podobały się prawosławne akcenty na wzgórzu zam-
kowym. Ostatecznie byłem na Ukrainie, gdzie większość ludności
wyznaje wschodnią odmianę chrześcijaństwa w obrządku unickim
lub prawosławnym. Również Ostrogscy przez pokolenia byli
prawosławni i nie ma co na siłę doszukiwać się katolickiej
przeszłości rodu, nawet jeżeli jego ostatni przedstawiciel porzucił
wiarę ojców.
Wśród portretów rodzinnych eksponowanych w zamkowym
muzeum nie zabrakło podobizny pechowego księcia Ilii, jego żony
ani słynnej Halszki. Ich losy są doskonałą ilustracją tezy, że
pieniądze szczęścia nie przynoszą. A śledząc wydarzenia, jakie
rozegrały się po śmierci Ostrogskiego, nie można wyjść ze zdu-
mienia, że to wszystko działo się w epoce ostatnich Jagiellonów,
uważanej za złoty wiek Rzeczypospolitej. Przy postępowaniu
magnatów zamieszanych w sprawę Halszki kompania Kmicica z
Potopu wydaje się wędrowną grupą ascetów!
Elżbieta Ostrogska była najbogatszą dziedziczką w kraju, los
obdarzył ją nieprzeciętną urodą i na brak kandydatów do
zamążpójścia nie mogła narzekać. Nie mając jeszcze czternastu lat,
zakochała się ze wzajemnością w księciu Dymitrze Sanguszce, ale
małżeństwu sprzeciwiała się matka i niebawem doszło do tragedii.
Ukochany wraz ze stryjem dziewczyny najechali na Ostróg, zdobyli
zamek szturmem i porwali Halszkę. Małżeństwo zostało pospiesznie
pobłogosławione i z jeszcze większym pośpiechem skonsumowane.
Matka Halszki błyskawicznie uzyskała wyrok na gwałcicieli
(utrata czci i gardła) i w pogoń za Sanguszką ruszyła pokaźna armia
odtrąconych zalotników. Świeżo upieczony małżonek popełnił
fatalny błąd i po przekroczeniu czeskiej granicy uznał, że jest już
bezpieczny. Ścigający nie zwracali uwagi na takie drobiazgi i
skatowanego Sanguszkę zamordowano na oczach Halszki.
Dziewczynę wysłano na dwór Zygmunta Augusta, który posta-
nowił cudzym kosztem załatwić własny interes. Pospiesznie wydał
dziewczynę (nie wiadomo, pannę czy wdowę, gdyż małżeństwo
uznano za nieważne) za przywódcę polskich protestantów – Łukasza
Górkę. Protestowała matka i córka, ale król postawił na swoim.
Wojewoda brzesko-kujawski uzyskał prawo do fantastycznego
majątku Halszki.
Halszka i Beata nie zamierzały biernie pogodzić się z dyktatem
królewskim. Kobiety schroniły się w lwowskim klasztorze Domi-
nikanów, a niebawem pod jego murami pojawił się Górka. Sprawa
była wyjątkowo delikatna: klasztor był katolicki, Halszka wyznawała
prawosławie, a Górka był kalwinem. Doszło jednak do regularnego
oblężenia, a pod ogniem napastników Halszka wyszła za mąż za
księcia Słuckiego. Bigamia? I tak, i nie, przecież na małżeństwo z
Górką nie wyraziła zgody. Sprawę rozwiązała przemoc, żołnierze
Górki odcięli wodę i zdobyli klasztor, a sam Słucki niebawem zmarł.
Halszkę wywieziono do Szamotuł, a gdy odmówiła współżycia z
mężem, została na wiele lat uwięziona. Podobny los spotkał jej
matkę – Beata Kościelecka wyszła za mąż za Olbrachta Łaskiego i
również wylądowała w lochu (mąż w tym czasie przejął jej majątek).
Nie zobaczyła już nigdy córki, zmarła po dziesięciu latach
odosobnienia.
W pobliżu zamku w Ostrogu zachował się kościół parafialny pod
wezwaniem Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny. Wznie-
siony w 1582 roku, po pożarze w 1888 roku został przebudowany w
stylu neoklasycystycznym. W jego wnętrzu znajduje się jedna z
najcenniejszych relikwii Wołynia – cudowny obraz Matki Bożej
Nieustającej Pomocy. Budowla jest siedzibą dekanatu, jedną z naj-
ważniejszych świątyń rzymskokatolickich na zachodniej Ukrainie.
Cennym zabytkiem renesansu jest zachowana do dzisiaj brama
Łucka (ulica Papanina). Ma kształt małego barbakanu, którego
półkolista część wystawała niegdyś poza mury miejskie. Przez
budowlę nie prowadzi już przejazd – zamurowano go w ramach
adaptacji na potrzeby Muzeum Książki i Drukarstwa. Najcen-
niejszym eksponatem placówki jest Biblia Ostrogska z 1581 roku –
pierwszy drukowany przekład Pisma Świętego na język
starocerkiewno-słowiański.
Po śmierci Górki Halszka odzyskała wolność. Była już jednak
tylko strzępem człowieka, podczas pobytu w Szamotułach pojawiły
się u niej symptomy choroby psychicznej. Odzyskała majątek, ale nie
miało to dla niej już znaczenia. Pogrążona w depresji, zmarła w 1582
roku w Dubnie, a Ostróg przeszedł w ręce jej stryja. Losy
nieszczęsnej dziedziczki wielkiej fortuny stały się inspiracją dla
pisarzy, malarzy i poetów – artyści z reguły z ludzkiego nieszczęścia
potrafią czerpać natchnienie. A niebawem (1620 rok) całkowicie
wygasł ród książąt Ostrogskich. Ostatni jego przedstawiciel, książę
Janusz, w młodym wieku przeszedł na katolicyzm, co dało powód do
sugestii, że spotkała go kara za porzucenie wiary przodków. Żył
jednak wystarczająco długo (blisko siedemdziesiąt lat), aby uznać
teorię o zemście niebios za propagandę prawosławnego
duchowieństwa. Ostróg wcielono do majątku spokrewnionej rodziny
Zasławskich.

Radziwiłłowskie ostatki (Ołyka)

N iewielkie dzisiaj osiedle (3500 mieszkańców) położone o 30 km na


wschód od Łucka przez trzy stulecia stanowiło centrum jednej
z ordynacji Radziwiłłów. W ręce rodziny dostało się w 1533 roku, a
jej pierwszym właścicielem był Mikołaj Radziwiłł „Czarny” – brat
stryjeczny królowej Barbary. Magnat przeszedł na kalwinizm i
zasłynął jako protektor protestantyzmu w Rzeczypospolitej.
Radziwiłłowie byli pierwszym polskim rodem, który zrezygno-
wał z zasady podziałów majątkowych w obrębie rodziny. W 1586
roku za zgodą sejmu założyli trzy ordynacje: ołycką, nieświeską i
kiecką. Dobra wchodzące w skład ordynacji nie mogły być sprze-
dawane ani zastawiane, były dziedziczone przez najstarszego mę-
skiego potomka, a w razie wygaśnięcia rodziny miały przechodzić w
ręce innej linii rodu. Pierwszym ordynatem ołyckim został Stanisław,
który wraz z braćmi powrócił do katolicyzmu. Wierna kalwinizmowi
pozostała tylko linia Radziwiłłów, książąt na Birżach i Dubience.
Ostatnimi jej przedstawicielami byli hetman Janusz i Bogusław –
znani nam dobrze z Potopu Sienkiewicza.
Stanisław Radziwiłł ufundował w Ołyce pierwszy (drewniany)
kościół katolicki. Działalność ojca kontynuował Albrycht Stanisław,
budując wspaniałą kolegiatę, do dzisiaj będącą jednym z dwóch
najważniejszych zabytków miasta. Przy świątyni powstało kolegium
podległe Akademii Zamojskiej oraz seminarium duchowne. Ordynat
odnowił i rozbudował również zamek oraz otoczył miasto wałem
ochronnym.

Zamek Radziwiłłów w Ołyce (fot. Laszlo Szeder)


Zamek w Ołyce jest jedyną wołyńską warownią zachowaną wraz
z fortyfikacjami do dzisiaj. Niestety, nie można go zwiedzać – od
czasów II wojny światowej w jego murach mieści się szpital
psychiatryczny dla przestępców. Budowla z zewnątrz prezentuje się
względnie przyzwoicie, ale to wyłącznie pozory. Wewnątrz pękają
ściany, walą się sufity i przeciekają dachy. Ostatni remont
przeprowadzono w latach międzywojennych, a późniejsze zabiegi
konserwatorskie ograniczały się wyłącznie do odnawiania fasady. I
podobno, jeżeli nic się nie zmieni, tutejsi przestępcy niebawem bez
problemu odzyskają wolność – wyjdą przez rozpadające się mury. A
przecież dziedziniec zamkowy jest kilka razy większy od
wawelskiego! Forteca była twierdzą w pełnym tego słowa znaczeniu
– podczas powstania Chmielnickiego załoga odparła ataki Kozaków.
Kolegiata w Ołyce (fot. Laszlo Szeder)
Albrycht Stanisław był człowiekiem wykształconym (tak jak
większość Radziwiłłów) – doskonale pisał po łacinie, perfekcyjnie
znał włoski, francuski i niemiecki. Przez ponad trzydzieści lat prowa-
dził osobisty dziennik, notując najważniejsze wydarzenia z dziejów
rodziny i kraju. Przyjaźnił się z Zygmuntem III Wazą, współpraco-
wał z Władysławem IV i Janem Kazimierzem, miał wgląd w naj-
ważniejsze sprawy państwa. Zapisywał także plotki i wydarzenia
towarzyskie, chwilami pamiętniki ordynata przypominają kronikę z
życia polskiej magnaterii. A są tym cenniejsze, że obejmują lata
1632-1656, okres ważny dla dziejów Rzeczypospolitej.
W odróżnieniu od innych współczesnych mu magnatów Al-
brycht Radziwiłł dobrze rozumiał przyczyny powstania Chmiel-
nickiego. Nie usprawiedliwiał kozackich zbrodni, ale bez ogródek
przyznał, że przyczyną rebelii były okrucieństwa i wyzysk ze strony
szlachty. To rzadki przypadek, aby siedemnastowieczny magnat,
który sam ucierpiał finansowo z powodu powstania, miał tak trzeźwe
spojrzenie na współczesne mu wydarzenia.
Po śmierci księcia Albrychta ordynacja przeszła w ręce Radzi-
wiłłów nieświeskich i do upadku Rzeczypospolitej posiadłości
pozostawały pod wspólnym zarządem. Ostatnim ordynatem z tej linii
rodu był książę Dominik Hieronim – autor jednego z najgło-
śniejszych skandali obyczajowych czasów Księstwa Warszawskiego.
Młody pułkownik (w 1807 roku miał 23 lata) uchodził za
wielbiciela wojny, wesołej zabawy i pięknych kobiet. Ożenił się z
Elżbietą Mniszchówną, której pozostawił zarząd ordynacji, a sam
najczęściej przebywał w Warszawie. W czerwcu 1807 roku wziął
udział w ślubie swojej ciotecznej siostry Teofili Morawskiej.
Kuzynka wyszła za mąż za hrabiego Starzeńskiego i podczas wesela
Dominik (jako bliski krewny) siedział u jej boku. Nie wiadomo, co
zaszło pomiędzy kuzynostwem, podobno Radziwiłł coś długo szeptał
do ucha Teofili. Na efekty nie trzeba było długo czekać – Dominik
dyskretnie wymknął się do swojej karety, a jego śladem niebawem
podążyła panna młoda! Uciekli do Grazu w Austrii, gdzie dziewięć
miesięcy później przyszło na świat ich pierwsze dziecko. Radziwiłł
natychmiast uznał syna, ale to nie wystarczyło. Para była ze sobą
blisko spokrewniona, poza tym oboje pozostawali w legalnych
związkach małżeńskich. Problem rozwiązano po dwóch latach, ale
ich syn dopiero w 1822 roku uzyskał prawo do noszenia rodowego
nazwiska. Mniej kłopotów miała córka – przyszła na świat już jako
legalne dziecko.
Szczęście rodzinne trwało zaledwie cztery lata. Książę Dominik
w 1811 roku na własny koszt wystawił pułk ułanów i przyłączył się
do wojsk napoleońskich. Po klęsce w Rosji nie porzucił cesarza i
ewakuował się z jego armią na Zachód. Poległ w 1813 roku w bitwie
pod Hanau.
Władze carskie uznały go za zdrajcę i korzystając z nieprawego
pochodzenia syna, pozbawiono rodzinę ordynacji ołyckiej i
nieświeskiej. Pretensje do majątku podniosła inna linia Radziwiłłów
(z Kiecka), a proces sądowy był nieprawdopodobnie skom-
plikowany. W ciągnących się latami utarczkach legislacyjnych wielu
prawników, skrybów i doradców znalazło zatrudnienie, a wśród nich
niejaki Jan Czeczot – filomata i przyjaciel Mickiewicza. Dzięki
skromnej funkcji, jaką pełnił, mógł utrzymywać się w Wilnie.
Ordynacja ołycka i nieświeska przeszła ostatecznie na linię kiecką, w
której rękach pozostawała aż do 1939 roku.
W rogu rynku Ołyki wznosi się piękna, choć mocno zdewasto-
wana kolegiata Świętej Trójcy. Wzniesiona w latach 1635-1640,
uznawana była za najważniejszy kościół Wołynia. Wspaniała, ba-
rokowa budowla stanowiła symbol ordynacji ołyckiej – fundatorzy
nie żałowali środków na jej ozdobienie. Po II wojnie światowej
Rosjanie zamknęli świątynię, rozgrabiono jej wyposażenie (sześć
obrazów odnaleziono we Lwowskiej Galerii Sztuki), zniknęły na-
grobki Radziwiłłów pogrzebanych w podziemiach. W ostatniej
dekadzie ubiegłego stulecia kościół zwrócono katolikom i obecnie
trwa jego powolny remont. Do czasu jego zakończenia miejscem
kultu dla miejscowych katolików jest maleńki kościółek pod we-
zwaniem Świętych Piotra i Pawła na tyłach kolegiaty.

Kolegiata w Ołyce (fot. Laszlo Szeder)


Wizyta w kolegiacie wywołuje żal i bezsilność. Piękne, wielkie,
opustoszałe wnętrze do dzisiaj zachwyca proporcjami. I nie-
wyobrażalny ogrom zniszczeń, zdewastowano kompletnie nawet
posadzki, podłoga świątyni przypomina dzisiaj klepisko. Skradziono
lub zrujnowano także płaskorzeźby na pilastrach, w podziemiach
przetrwały wprawdzie krypty grobowe Radziwiłłów, jednak zostały
zasypane gruzem i nie ma do nich obecnie dostępu. Ale świątynia
powoli dźwiga się z ruiny, wstawiono okna, poprawiono dach,
zlikwidowano dziury w ścianach, jednak czas potrzebny na
przywrócenie jej do zadowalającego stanu wydaje się niemożliwy do
określenia.
Ostatni miejscowy ordynat, książę Janusz Radziwiłł, został
aresztowany przez Sowietów 17 września 1939 roku w Ołyce.
Ponownie zatrzymano go pod koniec wojny, ale pomimo to książę
Janusz pozostał w kraju. Po utracie całego majątku przez lata
mieszkał w małym dwupokojowym mieszkaniu w Warszawie.
Dwoje jego dzieci wybrało emigrację, a syn Stanisław ożenił się z
Lee Bouvier – rodzoną siostrą Jackie Kennedy-Onassis. Książę
podawał do chrztu syna prezydenckiej pary – Johna Fitzgeralda
juniora, natomiast sam prezydent w 1961 roku został ojcem
chrzestnym córki księcia.
Rozdział 6
27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK (Kowel i
okolice)

S tolicą ukraińskiego Polesia jest Kowel nad Turią – ważny węzeł


komunikacyjny, którego nie sposób pominąć zwiedzając
północny Wołyń. Miasto jest niewielkie (70 tysięcy mieszkańców), a
jego architekturę zdominowały sowieckie bloki z ostatniego
półwiecza. Ale zapuszczając się gdzieś w boczną ulicę, można
natrafić na pozostałości dawnej zabudowy, warto również zwrócić
uwagę na zabytkowy dworzec kolejowy (XIX stulecie). Oglądanie
utrudnia jednak pobliski bazar – budynek okupują gromady ludzi z
torbami i kartonami, panuje nieustanny gwar i harmider. Ale
prawdziwą perełką architektoniczną Kowla jest drewniana, katolicka
świątynia pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi
Panny, przeniesiona ze wsi Wisienki. Przeniesienie kościoła
spowodowało niecodzienną sytuację – parafia pozostała pod dawnym
wezwaniem (św. Anny), natomiast świątynia pod własnym.

Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny


Barokową fasadę kościoła wieńczy trójkątny fronton, a po obu
jego stronach wznoszą się smukłe wieżyczki z barokowymi hełmami.
Potężne przypory dodają maleńkiej świątyni wrażenia masywności,
zaskakującej w tym miejscu, co jednak uatrakcyjnia wizualnie
obiekt. Wewnątrz znajduje się cenny, barokowy ołtarz z XVIII
stulecia, szkoda tylko, że zwiedzanie zabytku poza godzinami
nabożeństw jest z reguły niemożliwe.
Na obrzeżach centrum zlokalizowano wielowyznaniowy cmen-
tarz, na którym niedawno odnowiono kwaterę polskich żołnierzy i
policjantów poległych w latach 1915-1920. Równe szeregi jed-
nakowych krzyży, mogiły otoczone podmurówką. W niewielkiej
odległości od kwater polskich znajdują się zbiorowe mogiły żoł-
nierzy rosyjskich i niemieckich poległych podczas I wojny świa-
towej. I nietrudno o smutną refleksję – wśród ofiar byli również nasi
rodacy, zmuszeni do walki przeciwko sobie w mundurach zaborców.
W latach II wojny światowej Kowel był jednym z głównych
ośrodków polskiego podziemia na Wołyniu. Organizacja konspiracji
nie była łatwym zadaniem – czwartą część ludności stanowili
Ukraińcy pilnie obserwujący każdą nową twarz w mieście.
Podstawowym problemem miejscowej AK była „legalizacja” bo-
jowników: zameldowanie, zatrudnienie, zapewnienie odpowiednich
dokumentów. Aby rozwiązać problem, w czerwcu 1943 roku
podpalono tutejsze biuro meldunkowe i wraz z budynkiem spłonęły
wszelkie rejestry, co znacznie ułatwiło zadanie. Jeszcze bardziej
skutecznie działali konspiracyjni specjaliści od fałszowania
dokumentów. Podrabianie kart żywnościowych, uprawniających do
zakupów w sklepach dla Niemców, osiągnęło takie rozmiary, że
niebawem zabrakło żywności dla okupantów! W efekcie miejscowe
dowództwo AK. wycofało się z pomysłu, ale w tym czasie
członkowie ruchu oporu zorganizowali już aprowizację we własnym
zakresie. W połowie 1943 roku polska konspiracja na Wołyniu
liczyła 8000 członków, z czego blisko 3000 w Kowlu i jego
okolicach.
Jedną z piękniejszych kart w dziejach wołyńskiej AK zapisano w
leżącej piętnaście kilometrów od miasta wsi Zasmyki. Przed wojną w
osadzie znajdowało się około stu polskich gospodarstw, a latem 1943
roku do wsi dodatkowo napływali uciekinierzy z terenów
opanowanych przez ukraińskich nacjonalistów. Pod kierownictwem
AK zorganizowano sprawną samoobronę, skutecznie odpierając ataki
Ukraińców, a nawet prowadząc działania zaczepne. Podczas
pogrzebu szeregowca „Zająca”, poległego w boju z UPA pod
Gruszówką, ksiądz Michał Żukowski (miejscowy proboszcz)
wygłosił patriotyczne kazanie, proklamując powstanie niepodległej
Rzeczypospolitej Zasmyckiej. Po raz pierwszy od 1939 roku
odezwały się dzwony kościelne, wywołując ogromne wrażenie na
uczestnikach uroczystości. To wówczas uwierzono w możliwość
skutecznej obrony przed Ukraińcami i Niemcami.
W styczniu 1944 roku wieś zaatakowali Niemcy, szturm został
odparty. I chociaż poniesiono ciężkie straty (spłonęło wiele
zabudowań), to mieszkańcy przetrwali do nadejścia frontu. A na-
stępnie zostali wysiedleni na zachód, budynki zburzono, a teren
osady przyłączono do okolicznych miejscowości. Zasmyki już dzisiaj
nie istnieją. W 1992 roku staraniem Rady Ochrony Pamięci Walk i
Męczeństwa odnowiono tamtejszy cmentarz katolicki z kwaterą
partyzancką.
Polsko-ukraiński konflikt na Wołyniu to jeden z najtragiczniej-
szych rozdziałów w najnowszej historii Polski. Konflikt, który
pociągnął za sobą dziesiątki tysięcy ofiar, niewinnych polskich
osadników zamordowanych w bestialski sposób przez Ukraińców
bez względu na wiek i płeć. To dzieje czystek etnicznych
realizowanych w potworny sposób, historia setek małych lokalnych
wojen, które na zawsze zmieniły skład etniczny Wołynia. I to bardzo
okrutnych wojen.
Eksterminacja ludności polskiej prowadziła czasami do absur-
dalnych aliansów, zdarzało się, że Polaków wspierali hitlerowcy,
notowano przypadki doraźnych sojuszy z mieszkańcami innych
narodowości. Taki przypadek zdarzył się w Kupiczowie, położonym
na południe od Kowla. Wieś zbudowali w drugiej połowie XIX
stulecia osadnicy czescy – powstał tam prężny ośrodek życia
kulturalnego i religijnego Czechów na Wołyniu. Mieszkańcy
Kupiczowa zajmowali się uprawą roli, rzemiosłem i młynarstwem,
uruchomili również browar, cieszący się dużym uznaniem w okolicy.
W pobliżu powstała osada ukraińska – typowa dla Wołynia wieś
rozłożona wzdłuż jednej ulicy.
W 1943 roku Czesi odmówili współdziałania z UPA, tworząc
własną organizację współpracującą z AK. Ukraińcy dwukrotnie
atakowali wieś, ale czeska samoobrona wspierana przez polski
oddział porucznika „Jastrzębia” odparła napaść. W Kupiczowie
kwaterowało nawet przez pewien czas dowództwo polskiego
podziemia, działał partyzancki szpital, a ludność bezpiecznie
przetrwała do nadejścia Rosjan.
Czechów wysiedlono po II wojnie światowej, ale Kupiczów do
dzisiaj zachował pierwotny układ urbanistyczny. Czworobok ulic,
budynki odmienne od zwykłych ukraińskich chałup. Chociaż
zniszczono dawną husycką kaplicę, a kościół katolicki prze-
kształcono w młyn, to nie sposób pomylić tej osady z żadną inną. I
nie zmienia tego rozbrzmiewający na ulicach język ukraiński –
Kupiczów zdecydowanie odbiega od innych wsi na Wołyniu.

Nad Prypecią (Szack, Horki, Strybuż)

W zdłuż granicy z Polską, pomiędzy Bugiem i Prypecią, roz-


ciąga się Pojezierze Szackie. Wały morenowe i wydmy,
jeziora i bagniska otoczone pasem szuwarów, niedostępne brzegi i
torfowiska. Połowę obszaru zajmują wody i lasy, niewiele tam pól
uprawnych i miejscowości.
Dwa z dwudziestu czterech jezior zaadaptowano dla potrzeb
masowej turystyki. Świteź oraz Piaseczno mają czystą i przejrzystą
wodę, piaszczyste dno i plaże. Odwiedzający okolice muszą jednak
być przygotowani na koszmarny tłok – w sezonie nad jeziorami
przebywa czasami jednocześnie ponad 10 tysięcy plażowiczów.
Turyści wypoczywają czasem w ośrodkach zakładowych, większość
jednak koczuje w namiotach i samochodach. Standard usług z reguły
przypomina siermiężne czasy Gomułki (chociaż zdarzają się również
placówki ze wszelkimi wygodami), ale uroda okolicy wynagradza
wszystko. I ten oddech egzotyki – świata, który kiedyś był częścią II
Rzeczypospolitej. W okolicznych wsiach zachowały się dawne
układy urbanistyczne z drewnianą zabudową, domy stoją na wąskich
działkach bokiem do ulicy.
Stolicą pojezierza jest niewielki Szack (6 tysięcy mieszkańców)
nad jeziorem Lucymer. W jego pobliżu rozegrała się największa
polsko-rosyjska bitwa kampanii wrześniowej 1939 roku. 27 września
Armia Czerwona opanowała Szack, wypierając oddziały Korpusu
Ochrony Pogranicza (dowódca generał Orlik-Rückemann).
Następnego dnia nad ranem na groblach pomiędzy bagniskami
powstrzymano kolejne natarcie sowieckie, a polski kontratak odbił
miasteczko (zniszczono 12 radzieckich czołgów). Pod osłoną nocy
Polacy przeprawili się przez Bug, aby dołączyć do grupy „Polesie”
generała Kleeberga. 1 października, pod Wytycznem na
Lubelszczyźnie, stoczyli kolejną bitwę z Sowietami, a wobec
beznadziejnej sytuacji militarnej dowódca rozformował swój oddział.

Prypeć (fot. Unomano)


Wiosną 1944 roku front niemiecko-radziecki dotarł na Wołyń i
polskie oddziały konspiracyjne przeformowano w 27 Wołyńską
Dywizję Piechoty AK, przechodząc do bezpośredniej walki z
Niemcami. Po nieudanej próbie przejęcia kontroli nad Kowlem
mocno poturbowana dywizja znalazła się w okrążeniu w Lasach
Szackich. 5 maja stoczono całodzienną bitwę z Niemcami i Węgrami
wspieranymi przez czołgi, a nocą Polacy podzieleni na trzy kolumny
wydostali się z okrążenia. Dwa ugrupowania skierowały się na
Lubelszczyznę, a ostatnie pod dowództwem kapitana „Gardy”
ruszyło wzdłuż Prypeci na wschód.
Ten największy dopływ Dniepru (761 kilometrów) płynie po-
czątkowo wśród pól i łąk wąskim, ustabilizowanym korytem.
Melioracja Polesia zniszczyła naturalne środowisko i górna Prypeć
przypomina dzisiaj kanał, a nie dawną dziką rzekę. Dopiero za
miasteczkiem Ratno (warto tam zrobić zakupy) pojawia się naturalna
dolina z rozległymi moczarami i bagniskami. Rzeka tworzy liczne
meandry, rozgałęzienia, odnogi i starorzecza. To oaza wspaniałych
krajobrazów, rzadkiej roślinności, ostoja ptactwa wodnego.
Bocianów jest tutaj więcej niż w Polsce!
Prypeć najlepiej poznawać płynąc kajakiem. Piesza wędrówka
jest praktycznie niemożliwa, a jazda samochodem lub rowerem
wyjątkowo uciążliwa. Drogi są w fatalnym stanie, rzadko mają
utwardzoną nawierzchnię i często oddalają się od rzeki na wiele
kilometrów. Na domiar złego słabe oznakowanie (a właściwie jego
brak). Ale co dla jednych jest przeszkodą, to dla innych stanowi
atrakcję. Czego można oczekiwać od tego dzikiego zakątka Europy?
Warto tam jechać, aby poznać chyba ostatni taki obszar na
kontynencie, drewniane domy, łodzie jak czółna, wiklinowe kosze do
połowu ryb. Cmentarze z drewnianymi krzyżami obwiązanymi
kolorowymi ręcznikami, ule z wydrążonych pni na drzewach. Tutaj
mogą być problemy z noclegiem pod dachem, dlatego jadąc nad
Prypeć, warto zabrać ze sobą namiot, zapas żywności i wody (nad
rzeką trafiają się miejsca przystosowane do biwakowania). I nie
wolno zapomnieć o środkach przeciwko owadom, latem w powietrzu
unoszą się niewiarygodne ilości komarów, meszek i gzów –
wszelkiego latającego (i gryzącego) robactwa. I praktycznie dopiero
koło północy można spokojnie usiąść przy ognisku i upiec ryby
zakupione od mieszkańców. Przy takim posiłku i w takim miejscu
zupełnie inaczej smakuje tradycyjny napój Ukrainy (kwas
chlebowy). Niebo pełne gwiazd, szum trzcin i krzewów, plusk wody,
miejsce, gdzie nie dociera cywilizacja i jej problemy.
Dobrą metodą uniknięcia krwiożerczych owadów jest wyprawa
nad Prypeć wczesną jesienią. Wprawdzie nie ma już wówczas
większości ptaków, ale moczary są bardziej dostępne, a barwy
roślinności tak piękne, że zostają w pamięci na zawsze. Rankiem
znad rzeki i jej rozlewisk unoszą się opary, przez które z wolna
przebija się słońce, potem zaś wędrówce towarzyszy nieprawdo-
podobne bogactwo kolorów. A jesienny zachód słońca nad Prypecią
to już zupełna poezja. Barwy nieba, drzew, krzewów i trzcin, woda o
intensywnym odcieniu czerwieni. A nocą czerń i niewyobrażalna
liczba gwiazd, tylko z dala od cywilizacji niebo może być tak
przejrzyste.
Północna część Wołynia nie jest przystosowana do masowej tu-
rystyki (z wyjątkiem Pojezierza Szackiego), brakuje pensjonatów i
hoteli, podobnie jak kwater prywatnych o przyzwoitym standardzie.
Oferta gastronomiczna jest wyjątkowo uboga, a właściwie jej nie ma.
Rzadko rozsiane sklepy funkcjonują według niezrozumiałego klucza,
a zaopatrzenie pozostawia wiele do życzenia. Wymiana pieniędzy
możliwa jest tylko w Kowlu i Sarnach, a o dostępie do intemetu
można w ogóle zapomnieć. Podobnie jak o zasięgu sieci
komórkowych poza miastami. Ale coś za coś, takich terenów już w
Europie nie znajdziemy, to wizyta w żywym skansenie, gdzie tak
naprawdę niewiele zmieniło się od czasów prezydenta Mościckiego.
Cztery kilometry na północ od rzeki, w pobliżu granicy z Biało-
rusią leży wieś Horki (nie mylić z miastem na Białorusi) – typowa
dla Wołynia ulicówka z drewnianymi domami krytymi strzechą. W
jej pobliżu stoczono największą na Polesiu bitwę powstania
styczniowego. 17 maja 1863 roku polski oddział (około 160 bo-
jowników) pod dowództwem Romualda Traugutta rozbił wysłanych
przeciwko niemu Moskali. A kiedy kolejne starcie okazało się
nierozstrzygnięte, przeciwko Trauguttowi rzucono ponad 2000
żołnierzy i powstańcza drużyna przestała istnieć. Dowódca schronił
się we dworze w Ludwinowie (obecnie na Białorusi), gdzie ukrywała
go Eliza Orzeszkowa. Po nieudanej próbie sformowania nowego
oddziału przedarł się do Warszawy, gdzie został dyktatorem
powstania. Aresztowany przez Rosjan i skazany na karę śmierci,
zginął powieszony publicznie na stokach Cytadeli.
Kilkadziesiąt lat temu w okolicy można było odnaleźć jeszcze
powstańcze cmentarze, pozostałości murowanych kapliczek, jednak
teraz jest to już praktycznie niemożliwe. Właściwie nie wiadomo
nawet, które miejsca były polami bitew sprzed półtora wieku.
Szkoda, gdyż mogłyby stać się miejscami pamięci po zrywie
niepodległościowym – romantycznym przykładzie polskiego
patriotyzmu.
Kilka kilometrów na zachód od Horek, nad jeziorkiem Strybuż
(rozlewisko Prypeci) wznosi się widoczny z daleka krzyż. Ustawiono
go w 2002 roku ku czci żołnierzy 27 dywizji poległych podczas
tragicznego forsowania rzeki 27 maja 1944 roku. Krzyż wzniesiono
na niewielkim kopcu, otoczony jest białym płotkiem, a dwujęzyczna
tablica informuje o wydarzeniach.

Żołnierze 27 Wołyńskiej Dywizji AK


Kapitan „Garda” (Kazimierz Rzaniak) dowodził 600-osobową
grupą żołnierzy, do której przyłączyło się 150 radzieckich party-
zantów. Po wyrwaniu się z okrążenia na Pojezierzu Szackim ma-
szerowali na wschód, aby przebić się na stronę sowiecką (front
zatrzymał się na Prypeci). Nie było łączności z pozostałymi od-
działami, „Garda” nie wiedział, że skierowały się na Lubelszczyznę.
Polska kolumna przez trzy tygodnie przedzierała się przez bagna i
mokradła, w ostatnich dniach maja dotarła nad rzekę obsadzoną
przez Niemców. Po drugiej stronie rozciągały się już radzieckie
okopy.
Niestety, zawiodło rozpoznanie. Rankiem 27 maja polski oddział
znalazł się niespodziewanie na bagnistym brzegu wśród niemieckich
zasieków. Nie było czasu do stracenia i padł rozkaz forsowania rzeki
w biały dzień. Niemcy otworzyli gwałtowny ogień, a z drugiego
brzegu rozpoczęli kanonadę Rosjanie – nie dotarł do nich patrol
mający uprzedzić o planowanej przeprawie. Polacy przywarli do
ziemi ostrzeliwując się, a kilku partyzantów przepłynęło rzekę,
uprzedzając czerwonoarmistów o sytuacji.
Sowieci natychmiast przenieśli ogień na stanowiska niemieckie.
Najbardziej zdeterminowani z partyzantów rzucili się do rzeki, inni
przedzierali się pod ogniem hitlerowców do odległej o półtora
kilometra kładki. Wielu AK-owców utonęło w rzece i bagnach,
innych zdziesiątkował ostrzał niemiecki. Po sowieckiej stronie
wpadli na pole minowe, kolejni bojownicy zginęli już na zbawczym
brzegu.
Przeprawę przez Prypeć przypłaciła życiem jedna czwarta
Wołyniaków, zginęła również niemal połowa radzieckich party-
zantów. Najgorsze nastąpiło już po walce, AK-owców rozbrojono i
internowano. Przewiezieni do obozu w Kiwercach, zostali osadzeni
w ziemiankach, a straż pełnili żołnierze 1 dywizji LWP generała
Berlinga.
Dla bojowników AK nadeszły najtrudniejsze chwile. Toczyli
ciężkie boje z Niemcami i Ukraińcami, wierzyli, że walczą o oj-
czyznę, o rodzinne strony. Teraz znaleźli się pod strażą wojska
nazywającego się polskim, ale z sowieckimi oficerami na sta-
nowiskach dowódczych, dziwacznym orzełkiem bez korony na
czapkach i z propagandowym polsko-radzieckim braterstwem broni.
Dochodziły do nich niesprawdzone informacje, że Wołyń ma zostać
włączony do ZSRS. Czy po to przelewali krew, aby teraz porzucić
rodzinną ziemię? Zaproponowano im służbę w ludowym Wojsku
Polskim, ale zażądano nowej przysięgi. A czy stara była już
nieważna? Dylematy rozstrzygnął porucznik „Zając” zastępujący
kapitana „Gardę”. Oznajmił podwładnym, że nie mają wyboru. A
właściwie mają: „wojsko albo białe niedźwiedzie”.
Wołyniacy zostali wcieleni do 1 Armii ludowego Wojska Pol-
skiego. Rozrzucono ich po pułkach i kompaniach, wielu z nich
odznaczyło się w walkach z hitlerowcami. I również wielu poległo,
nie doczekawszy końca wojny.
Najstraszliwszy los czekał kapitana „Gardę”. Dowódca kolumny
zaginął w czasie forsowania Prypeci – podejrzewano, że poległ, ale
kilka osób potwierdziło, że widziano go już po sowieckiej stronie.
Kapitan jednak zniknął i oficjalnie nigdy nie wyjaśniono jego losu.
W lipcu 1944 roku do sztabu dywizji kwaterującego na
Lubelszczyźnie dotarł uchodźca z Wołynia, przynosząc ze sobą
koszulę znalezioną na torze kolejowym w pobliżu Maniewicz.
Wypisano na niej krwią jedno zdanie: „Ratujcie, bo ginę – Garda”.
Dowódca tragicznej przeprawy przez Prypeć został zakatowany
przez NKWD.

Ostatnie dni Witkacego (Jeziory)

W północno-wschodniej części wołyńskiego Polesia, we wsi


Jeziory nad Lwą, dopełnił się los Stanisława Ignacego
Witkiewicza. Fascynującego artysty, człowieka o niespotykanej
osobowości i talencie. Malarza, dramaturga, pisarza, filozofa, jednej
z najbarwniejszych postaci kultury polskiej.
Wybuch wojny zastał Witkacego w Warszawie. Wraz z
wieloletnią przyjaciółką Czesławą Oknińską opuścił stolicę w
pierwszych dniach września i ostatecznie dotarli do Jezior, do
majątku Walentego Ziemiańskiego – przyjaciela artysty. Tutaj
otrzymali informację o ataku wojsk sowieckich na Polskę.
Jeziory są dużą wsią dwadzieścia pięć kilometrów na wschód od
miasteczka Dąbrownica. W 1943 roku oddziały UPA zniszczyły
dworek Ziemiańskiego i z dawnej posiadłości zachowały się
wyłącznie pozostałości parku. Nieco dalej na zachód, tuż nad
brzegiem pobliskiego jeziora, znajduje się miejsce, gdzie rozegrał się
ostatni akt dramatu Witkacego.
Witkiewicz nie miał wątpliwości, że inwazja sowiecka oznacza
koniec Polski. Artysta obawiał się bolszewików, uważał, że ich rządy
przyniosą kres cywilizacji. Nie chciał jednak dalej uciekać, był
zmęczony, umierał jego świat, a on nie chciał go przeżyć.
Zdecydował się na samobójstwo, namawiając do tego towarzyszkę –
Oknińska była mu całkowicie podporządkowana.
Witkacy
Mieszkańcy Jezior bez problemu wskażą dąb nad jeziorem –
miejsce odnalezienia zwłok Witkacego. Artysta podciął sobie żyły,
Oknińska zażyła środki nasenne (podobno luminal). Ciała ich
odnalazł Włodzimierz Ziemiański (syn właściciela) wysłany na
poszukiwanie przez ojca. Witkiewicz już nie żył, natomiast Oknińską
udało się uratować. Przeżyła wojnę, zmarła w 1975 roku w
Warszawie.
Z jednej strony dębu zdarto korę z pnia. Na nagim drewnie wy-
malowano czarną farbą napis „Witkacy 18 IX 39”, a poniżej podpis
autora inskrypcji „XI 1989 Z. Włodzimierz”. Pięćdziesiąt lat po
śmierci artysty syn właściciela majątku oznaczył miejsce jego
samobójstwa. Dzięki temu przynajmniej to miejsce nie wzbudza
wątpliwości i jest właściwie jedynym pewnikiem dotyczącym
Witkacego w Jeziorach.
Artystę pochowano na prawosławnym cmentarzu w centrum wsi.
W 1974 roku na życzenie wdowy po pisarzu umieszczono tam płytę
nagrobną, nie zwracając uwagi na rzeczywistą lokalizację mogiły.
Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych władze polskie zdecydowały
się na sprowadzenie szczątków do kraju, miejscowi zarządcy
pospiesznie dokonali ekshumacji. Wykopano pierwsze z brzegu
kości spod płyty i przekazano je stronie polskiej. 14 marca 1988 roku
z wielką pompą pochowano szczątki w Zakopanem i dopiero
wówczas wybuchła afera.
Z przyczyn politycznych (były to jeszcze czasy PRL) polscy
przedstawiciele nie zwrócili uwagi na wiek szczątków, stan uzę-
bienia i pozostałości odzieży. Ostateczne wątpliwości rozwiała
autopsja dokonana w Zakopanem w 1994 roku. W grobie matki
Witkacego pochowano młodą dziewczynę z Polesia, zmarłą wiele lat
później od artysty. I to na oczach całej Polski, w otoczeniu kamer i
fleszów.
Afera z pogrzebem doskonale pasuje do osoby Witkacego, do
jego absurdalnego i demonicznego humoru. Oglądając własny
pogrzeb z zaświatów, musiał zaśmiewać się do łez – czegoś równie
nonsensownego nawet on nie był w stanie wymyślić. Chociaż nie do
końca... W zaginionym dramacie Percy Zwierzątkowskaja opisał
transformację młodej kobiety w dojrzałego mężczyznę połączoną ze
zmianą płci. I jak tu nie mówić, że ten człowiek był geniuszem...
Cmentarz w Jeziorach jest niewielki, niemal pozbawiony drzew
(usunięto je przed ekshumacją rzekomych zwłok Witkacego). Dwa
świerki w pobliżu płyty upamiętniającej artystę widoczne są jednak z
daleka. Nowy, granitowy kamień nagrobny ufundowano po wybuchu
afery, ogłaszając jednocześnie, że nie będąjuż prowadzone dalsze
poszukiwania. Na płycie nie ma zbyt wielu informacji; po polsku i
ukraińsku podano tylko podstawowe fakty. Gdzieś w pobliżu, pod
powierzchnią gruntu, spoczywa człowiek, którego do końca nie
rozumieli współcześni, a który nawet po śmierci stwarzał problemy.
Nie zatem dziwnego, że cmentarz w Jeziorach odwiedzali ludzie,
przy których inwencji nawet skandal z pogrzebem był epizodem bez
znaczenia.
W połowie lat osiemdziesiątych (a więc jeszcze przed aferą) do
Jezior przyjechali trzej polscy „artyści” specjalizujący się w prze-
kraczaniu granic sztuki (nazwiska ich miłosiernie pominę). Aby
dostać się na Polesie, zapisali się nawet do Towarzystwa Przyjaźni
Polsko-Radzieckiej, co w tym czasie było już rzadkością. Oficjalnie
mieli łowić ryby, ale w nocy potajemnie dostali się na cmentarz i pod
płytą nagrobkową odkopali niezidentyfikowane szczątki. Zabrali
kilka kości, które po zmieleniu w maszynce do mięsa (!!!) przewieźli
do kraju w słoikach po musztardzie. Kontynuując prowokację
(oczywiście we własnym mniemaniu) wydali i rozprowadzili setkę
egzemplarzy broszury, do której załączali woreczek ze zmielonymi
szczątkami. Oczekiwali na oskarżenie o profanację grobów, ale
ówczesne władze wybrały jedyną rozsądną taktykę. Zignorowały
szaleńców, dzięki czemu sprawa nie nabrała rozgłosu[1]. A sam
Witkacy zapewne i tym razem zaśmiewał się do łez. Tym bardziej że
znów nie były to jego szczątki...

Legionowskie pobojowiska (Kostiuchnówka,


Wołczeck)

S ieć drogowa na Wołyniu omija czasami najważniejsze miejscowości,


prowadzi wzdłuż torów kolejowych, do centrum wołyńskich
miasteczek trudno dojechać samochodem. Władze sowieckie budowały
drogi pod kątem tranzytu wojskowego i przemysłowego – nie interesowały
ich potrzeby zwykłych obywateli. Projektowano je tak, jak afrykańskie
granice – pod linijkę, prosto, bez uwzględniania problemów codziennego
życia. Dlatego warto zaopatrzyć się w miejscową dokładną mapę,
albowiem wielu lokalnych dróg nie oznaczono w atlasach wydanych
w naszym kraju.
Dojazd do Kostiuchnówki nie stwarza jednak większych pro-
blemów. Wieś leży w pobliżu trasy Kowel-Sarny, należy odbić na
Maniewicze, a następnie ruszyć żwirową drogą przez wieś
Wołczeck. A zwiedzanie najlepiej rozpocząć od samej Kostiuch-
nówki, okolice zostawiając na później.
W latach 1915-1916 w pobliżu wsi toczyły się wyjątkowo
krwawe boje pomiędzy armią rosyjską a wojskami państw cen-
tralnych. Po stronie Austro-Węgier walczyły wszystkie trzy brygady
Legionów (w tym I Brygada Józefa Piłsudskiego), ponosząc ciężkie
straty. Z perspektywy czasu można różnie oceniać udział Legionów
w wojnie u boku Niemców i Austriaków, ale w ówczesnej sytuacji
politycznej była to chyba jedyna możliwość działań
niepodległościowych i walki ze znienawidzonym caratem.
Do pierwszych starć pod Kostiuchnówką doszło na początku li-
stopada 1915 roku. Przez tydzień miejscowość przechodziła z rąk do
rąk, a 10 listopada 1915 roku polski kontratak odrzucił Rosjan na
wschód. Front zamarł na kilka miesięcy, a legioniści pobudowali w
okolicznych lasach osiedla drewnianych domków, w których
przezimowano (największe z nich nazwano Legionowem). Na
początku lipca 1916 roku Rosjanie przystąpili do ofensywy.
Wspomagani ciężką artylerią, przełamali obronę i opanowali
Kostiuchnówkę wraz z najważniejszymi bastionami oporu: Polskim
Laskiem i Polską Górą.
4 lipca 1916 roku kontratak wyparł Rosjan z zajmowanych
pozycji, ale po południu wojska carskie odzyskały inicjatywę i
legioniści wycofali się w kierunku Wołczecka. Na nowych sta-
nowiskach odparli atak kawalerii, potem piechoty, ale wobec
przełamania sąsiedniego odcinka frontu rozpoczęli odwrót. Zginęło
prawie 2000 Polaków.
W walkach odznaczył się adiutant Piłsudskiego, Bolesław
Wieniawa-Długoszowski. Udowodnił, że rozrywkowy tryb życia i
pogoda ducha nie wykluczają umiejętności typowo militarnych.
Dwukrotnie (w biały dzień) przedarł się konno z meldunkami do
otoczonej reduty (Polskiej Góry) dowodzonej przez majora
Berbeckiego (którego zresztą osobiście nie znosił). I to w sytuacji,
kiedy inni posłańcy zawracali z powodu ognia nieprzyjaciela!
Piłsudski po latach powiedział, że ceni w nim to, iż „gdy był mus,
mógł na niego liczyć bez względu na położenie”. Nie ukrywał, że
Wieniawa jest człowiekiem, któremu „wierzył bezwzględnie,
człowiekiem najbardziej honorowym w armii”[2].
Piłsudski z Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim, Kraków 1916
Władze II Rzeczypospolitej zadbały o upamiętnienie miejsca
walk. Na trawiastym wzgórzu przy drodze prowadzącej do
Miedweża wzniesiono wysoki obelisk, a dalsze miejsca pamięci po-
wstały w rejonach najkrwawszych starć. Opanowanie Wołynia przez
ZSRS oznaczało automatycznie zniszczenie polskich pamiątek,
chociaż i tak los obszedł się z nimi dość łaskawie. Sławny obelisk
leży obecnie napisem do dołu, niedaleko od drogi, w pobliżu
zabudowań dawnego kołchozu. Przetrwały również polskie cmen-
tarze, a zmiana sytuacji politycznej umożliwia rekonstrukcję miejsc
pamięci.
Kilka lat temu polscy harcerze odrestaurowali cmentarz pole-
głych legionistów na północ od drogi z Kostiuchnówki do
Wołczecka. A jeszcze większe wrażenie robi odnowiona przez mło-
dych ludzi zbiorowa mogiła w pobliskim lesie. Prosty, czarny,
metalowy krzyż, nieregularna kwatera z wystającymi kamieniami
obramowana drewnianym płotkiem, a całość otacza niski, biały
murek. To miejsce wiecznego spoczynku ludzi, którzy oddali życie
za przyszłość Polski, którzy wierzyli, że walczą o wolność kraju. Bili
się u boku zaborców, możliwe, że strzelali do rodaków w rosyjskich
mundurach, ale po latach historia przyznała im rację.
Gruntowa, nierówna droga pomiędzy bagnami prowadzi do sa-
motnej, zalesionej wydmy. Z tego miejsca (wysuniętego przed linię
okopów!) osobiście dowodził Józef Piłsudski. Do dzisiaj pozostały
widoczne leje po pociskach, ślady okopów, a na szczycie niewielki
pomnik upamiętniający wydarzenia.
Przy drodze na Wielkie Miedweże wznosi się Polska Góra – ba-
stion oporu. Zarośniętym, nieużywanym leśnym traktem można
dostać się na wierzchołek wzniesienia – przed wojną na szczycie
usypano kopiec porośnięty obecnie młodym lasem. Niedawno w
ramach porządkowania terenu polska młodzież wycięła porastające
go krzewy, odnaleziony został również uszkodzony obelisk
upamiętniający legionistów. Niestety, Sowieci zaorali zbiorową
mogiłę kilkudziesięciu legionistów poległych w tym miejscu...
W czasach II Rzeczypospolitej okolica była skansenem poświę-
conym bitwie. Odbywały się uroczystości patriotyczne – w rocznicę
walk, w święta państwowe i kościelne. Ze składek byłych
legionistów wybudowano szkołę, której piętro zaadaptowano na
potrzeby hotelu dla VIP-ów. Wybrukowano drogę, a mieszkańcy
raczej nie narzekali na brak zainteresowania ze strony władz. Teraz
to zapomniana przez Boga i ludzi część Polesia, chociaż coraz więcej
naszych rodaków sobie o niej przypomina. Opuszczony budynek
szkoły przy skrzyżowaniu przejęli polscy harcerze, trwa remont, w
planach jest powstanie izby pamięci. Zgodę na działalność uzyskała
Fundacja „Centrum Dialogu Kostiuchnówka”, organizowane są
obozy harcerskie. Miejsca legionowych bojów powróciły do
zbiorowej pamięci, ponownie stając się ważnym elementem dziejów
naszego kraju.

Miejsca smutnej pamięci (Parośle, Janowa


Dolina, Huta Stepańska, Lipnik, Police, Huta
Stara)

Na początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia władze II


Rzeczypospolitej podjęły decyzję o wzmocnieniu pol-
skiego żywiołu na Kresach. Wielkie majątki ziemskie i rosyjską
ziemię państwową parcelowano między osadników wojskowych,
napływali również cywilni osiedleńcy zwabieni możliwością taniego
zakupu ziemi. Polskie wsie powstawały na terenach zwartego
osadnictwa ukraińskiego – w ciągu kilku lat na Wołyń napłynęło
blisko sto tysięcy naszych rodaków.
Polacy stanowili kadrę zarządzającą, która czasami przypo-
minała swoim zachowaniem administrację okupacyjną. Fatalne
skutki przyniosło ściąganie urzędników i nauczycieli z centralnej
Polski. Ludzie ci nie znali tutejszych realiów, nie potrafili nawiązać
kontaktu z miejscową ludnością. Wańkowicz z ironią zauważył, że
za czasów carskich język polski nobilitował, a po odzyskaniu
niepodległości stał się znienawidzoną mową biurokracji: „Język
polski, język liturgiczny, królujący nawet na nagrobkach
prawosławnych cmentarzy, język pański, w znaczeniu dziejowym
najlepszy, to znaczy język kultury i ogłady – teraz wlewał się na
Kresy szymlem papierków i cyrkularzy jako język urzędniczy”[3].
Biurokrację przeklinali nie tylko Ukraińcy. Zadziwiające pomy-
sły urzędników zmuszały właścicieli sklepików do wywieszania
propagandowych portretów przywódców kraju (plus obowiązkowe
godło i flaga) po jednym na każdą witrynę! A za nieprzestrzeganie
obowiązku groziły surowe kary.
„Sklep był biedny – opisywał Ksawery Pruszyński – taniutki, w
biednym, ubogim mieście. Właściciel tego sklepu musiał posiadać po
dwóch Marszałków, dwóch Prezydentów, dwóch Rydzów-Śmigłych,
musiał ponadto – prawda! – mieć Żwirkę i Wigurę oraz Orła. Jakie to
przykre, że te nazwiska, nazwiska nieraz oczernione żałobą
serdeczną, profanowane są nakazami”[4].
Według spisu z 1931 roku w województwie wołyńskim Polacy
stanowili 16% ludności (około 300 tysięcy mieszkańców). Domi-
nującą grupą narodowościową pozostawali Ukraińcy (około półtora
miliona), a niecałe 10 % populacji stanowili Żydzi. Do tego
dochodzili jeszcze Niemcy i niewielkie grupy Czechów osiedlonych
w XIX stuleciu (łącznie około 50 tysięcy).
Liczący 659 kilometrów Horyń jest największym (prawym) do-
pływem Prypeci przecinającym niemal cały Wołyń. Miejscami do-
lina rzeczna jest silnie zabagniona, a rzeka płynie kilkoma równo-
ległymi korytami, tworząc liczne meandry. Po II wojnie światowej
część biegu Horynia poddano melioracji, rzeka przecina wąskim
korytem łąki i pola uprawne. W okresie międzywojennym wzdłuż jej
biegu istniały liczne polskie osady, obecnie Polacy napotkają
wyłącznie groby i miejsca pamięci. Podróż w górę Horynia jest
wyjątkowo smutną wyprawą, to ziemia uświęcona krwią naszych
rodaków, ludzi, których jedyną winą była polska narodowość i ka-
tolicyzm. Ludzi w okrutny sposób zamęczonych przez Ukraińców,
czasami sąsiadów, znajomych, a nawet członków rodziny.
Antagonizm polsko-ukraiński na Wołyniu sięga początku lat
dwudziestych ubiegłego stulecia. Pozostawienie Wołynia w gra-
nicach Polski wywołało gwałtowny opór miejscowych nacjonalistów
współpracujących początkowo z Sowietami. W 1920 roku powstała
Ukraińska Organizacja Wojskowa (UWO), na czele której stanął
pułkownik Jewhen Konowalec. Metodą działania był terror
(dokonano nawet nieudanego zamachu na Józefa Piłsudskiego we
Lwowie), akcje zmierzające do paraliżu życia gospodarczego i
kulturalnego. Mordowano polskich nauczycieli, policjantów i
urzędników, napadano na urzędy pocztowe i banki, mnożyły się akty
sabotażu. Terrorystów popierali ukraińscy chłopi; organizowano
strajki rolne, podpalano majątki dworskie, niszczono tory i słupy
telegraficzne. Dominowało hasło „Lachy za San” – po latach
wykorzystywane przez UPA. Terror nie ograniczał się do naszych
rodaków, ofiarą zbrodni padali również Ukraińcy lojalni wobec
państwa polskiego. A bojowników UWO popierali komuniści
snujący wizję zjednoczonej Ukrainy w granicach ZSRS.
I kiedy w 1923 roku Rada Ambasadorów ostatecznie zatwier-
dziła wschodnie granice Polski, władze z Warszawy postawiły na
zdecydowane działania. Powołano Korpus Ochrony Pogranicza,
którego oddziały opanowały sytuację. Metody działania daleko
jednak odbiegały od norm cywilizowanego świata – krwawo
pacyfikowano ukraińskie wsie i osiedla. Na zbrodnie i rabunki
odpowiadano terrorem, z rozmysłem niszczono miejscowe świetlice i
biblioteki, usuwając ślady ukraińskiej kultury. Podejrzani o
sprzyjanie nacjonalistom lądowali w więzieniach, a wobec
pozostałych stosowano przemoc fizyczną połączoną z rabunkiem
mienia. Rosła wzajemna nienawiść, województwo wołyńskie
spływało krwią polską i ukraińską.
W ramach repolonizacji Kresów ograniczano liczbę ukraińskich
szkół podstawowych, powstawały placówki dwujęzyczne, unie-
możliwiono utworzenie ukraińskiego uniwersytetu we Lwowie.
Ukraińcy mieli dać się spolonizować albo wyjechać z kraju. Władze
popierały zresztą emigrację do Kanady i USA, zapewne potomkami
takich emigrantów byli bohaterowie filmu Łowcy jeleni.
Sytuację na Kresach zaostrzyło powstanie w 1929 roku Orga-
nizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), deklarującej bezkom-
promisową walkę o niepodzielne i niepodległe państwo od Donu aż
po zachodnią Małopolskę. Jej liderzy za przeciwników uważali
Polskę i ZSRS, a naturalnym sojusznikiem byli Niemcy. Pod-
stawową metodą działania miał być terror i bojownicy OUN nie
tracili czasu. Dokonali szeregu zamachów, których ofiarą padli m.in.
poseł i naczelnik w MSZ Tadeusz Hołówko oraz minister spraw
wewnętrznych RP – Bronisław Pieracki.
Szczególnie warto zwrócić uwagę na drugi zamach. Minister
został zastrzelony w biały dzień na ulicy Foksal w Warszawie, gdy
zmierzał na obiad do restauracji odwiedzanej przez polityków.
Zamachowiec usiłował zdetonować bombę domowej produkcji (miał
to być zatem zamach samobójczy), a dopiero potem oddał kilka
strzałów i zbiegł. Morderstwo stało się powodem utworzenia przez
władze polskie obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, gdzie
osadzano przeciwników reżimu, wśród niech działaczy ukraińskich.
Zabójcy Pierackiego nigdy nie schwytano, ale w ręce polskie dostali
się przywódcy OUN (w tym Stepan Bandera). Stanęli przed sądem i
zostali skazani na karę śmierci. Wyroków jednak nie wykonano, a po
wybuchu wojny liderzy OUN znaleźli się na wolności.
Ukraińscy nacjonaliści nigdy nie ukrywali metod działania, oto
fragment marszu OUN Zrodziliśmy się z krwi narodu:
Śmierć, śmierć, Lachom śmierć,
Śmierć moskiewsko-żydowskiej przeklętej komunie,
Prowadzi nas OUN na krwawy bój[5].
W innej piosence o skazanych i straconych członkach OUN
można odnaleźć następującą zwrotkę:
W chwili ostatniej z grobów powstaną,
Bez sądu będą wieszać katów,
Każdego kata czeka ten sam los,
Na jedną szubienicę – Lacha i psa![6]
Polskie pacyfikacje na Wołyniu wzbudziły zainteresowanie Ligi
Narodów, ale orzeczono, że władze mają prawo siłą przywracać
porządek na własnym terytorium. Inna sprawa, że po śmierci
Piłsudskiego metody stosowane wobec Ukraińców wzbudzały
kontrowersje. A szczególnie na Lubelszczyźnie, gdzie w ramach
wzmacniania polskości zniszczono w 1938 roku 138 kaplic i cerkwi.
I to często na oczach wiernych...
Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej ukraińscy nacjonaliści
rozpoczęli przygotowywania do czystki etnicznej. Pod szyldem UPA
(Ukraińska Powstańcza Armia) mobilizowano ludność cywilną, na
zebraniach wiejskich aktywiści przekonywali niezdecydowanych, że
Polacy są główną przeszkodą na drodze do samodzielności Ukrainy.
Głoszono ideę „Ukrainy dla Ukraińców”, „czystej jak szklanka
wody”, wypominano krzywdy doznane „od Lachów”. Po Wołyniu
krążyły wierszyki, piosenki i porzekadła nawołujące do zbrodni. Ich
fragmenty wystarczają za wszelki komentarz: „Śmierć Lachom –
sława Ukrainie”; „Lachów wyrżniemy, Żydów podusimy, a Ukrainę
stworzyć musimy”; „Będzie lacka krew po kolana – będzie wolna
Ukraina”.
Zorganizowaną eksterminację ludności polskiej na Wołyniu za-
początkowano napadem na kolonię Parośle (9 lutego 1943 roku) w
powiecie włodzimierskim. Napastnicy podali się za radzieckich
partyzantów i po opanowaniu wsi związali mieszkańców, a następnie
wymordowali ich siekierami (ponad 150 osób). Nie oszczędzono
nawet dzieci, w jednym z domów znaleziono niemowlę przybite do
stołu bagnetem – w ustach miało kawałek ogórka...
Parośle dzisiaj już nie istnieją, w okolice dawnej kolonii można
dotrzeć jadąc doliną Horynia. Na miejscu polskiej osady rozciągają
się pola – potomkowie ukraińskich zbrodniarzy nie osiedlili się w
miejscu mordu. Jedynym śladem po straszliwych wydarzeniach
sprzed lat jest mogiła o kształcie kurhanu, gdzie pochowano
zamordowanych Polaków. Pod trawą śpią wiecznym snem ludzie,
którzy uważali tę ziemię za swoją ojczyznę i którzy zapłacili
najwyższą cenę za polskie pochodzenie i wyznawaną religię.
Wspomnienia polskich mieszkańców Wołynia są straszliwą
lekturą. To, co najbardziej przeraża, to nie liczby, ale okrucieństwo,
potworna orgia zbrodni nie mająca odpowiednika w Europie XX
stulecia (dorównano jej chyba dopiero podczas rozpadu Jugosławii).
Na Wołyniu ofiary mordowano w wymyślny sposób: łamano kości,
odrąbywano kończyny, ciężarnym kobietom rozpruwano brzuchy.
Dzieci nadziewano na sztachety i krzyżowano na drzwiach (jako
symbol polskiego orła), naszych rodaków przerzynano piłami,
wydłubywano oczy, palono żywcem, skrępowanych drutem
kolczastym topiono w studniach. Ludzie modlili się, aby zginąć od
kuli i uniknąć męczeństwa. Zmasakrowane zwłoki często
fotografowali Niemcy – inwencja zbrodniarzy wprawiała w
osłupienie nawet hitlerowców.
Terror ukraińskich morderców nie ograniczał się wyłącznie do
zorganizowanych napadów. Nacjonaliści mordowali pojedyncze
osoby, rodziny i właściwie żaden z wołyńskich Polaków nie był
pewien, czy dożyje następnego dnia. Zapanował powszechny strach,
nasi rodacy chronili się w większych wsiach, gdzie powstawały
oddziały samoobrony. Niektórzy uciekali do miast pod opiekę
garnizonów niemieckich, inni zgadzali się na współpracę z
sowieckimi partyzantami – na Wołyniu dochodziło do zadzi-
wiających kompromisów.
Na Wielki Tydzień 1943 roku nacjonaliści ukraińscy przygoto-
wywali skoordynowaną akcję „oczyszczenia” Wołynia z polskiego
żywiołu. Do polskich osiedli docierały zapowiedzi pisanek
malowanych krwią, ognistej łuny i czerwonej Wielkanocy. Naj-
głośniejszą zbrodnią okazała się likwidacja osiedla robotniczego
Janowa Dolina nad górnym Horyniem. Nad ranem 23 kwietnia 1943
roku (w Wielki Piątek) bojownicy UPA wraz z okolicznym
chłopstwem wymordowali 600 osób, a samą osadę spalili. Przetrwało
wyłącznie kilka budynków wokół garnizonu niemieckiego –
hitlerowcy otworzyli ogień do napastników.

Pracownicy Janowej Doliny w 1934 roku


Janowa Dolina to jedna z nielicznych polskich miejscowości na
Wołyniu, która przetrwała do dnia dzisiejszego. Dzięki bogatym
złożom bazaltu osiedle jest nadal zamieszkane, chociaż już pod
zmienioną nazwą (Bazaltowe).
Osada leży wśród lasów na prawym brzegu Horynia. Przed
wojną była siedzibą największego wołyńskiego przedsiębiorstwa
zatrudniającego 3000 pracowników. Na potrzeby firmy wybudowano
wzorcowe osiedle robotnicze, osadę zelektryfikowano, a pracownicy
kopalni mieszkali w drewnianych domach z bieżącą wodą i
kanalizacją. W centrum powstały budynki dyrekcji, elektrownia,
hotel robotniczy, szkoła i kaplica. Nie zaniedbywano potrzeb
kulturalnych i sportowych – zbudowano kino i boiska. To wszystko
przestało istnieć nad ranem 23 kwietnia 1943 roku.
Janowa Dolina w niczym nie przypomina już dawnego osiedla.
Chaotycznie rozmieszczone budynki i wszechogarniający bałagan.
To typowa ukraińska osada przemysłowa w pełnym tego słowa
znaczeniu – trudno obecnie sobie wyobrazić, że przed wojną
kolportowano pocztówki ze zdjęciami osady. Pomordowanych
upamiętniają dwa pomniki: duży krzyż z czarnego bazaltu i obelisk
na terenie sosnowego lasu, gdzie przed laty mieścił się plac
kościelny, a obecnie są polskie mogiły.
Nie polecam odwiedzin Janowej Doliny osobom o słabszych
nerwach – w centrum miejscowości ustawiono bowiem pomnik
(właściwie tablicę) upamiętniający „akcję bojową’’ UPA. Napis na
nim głosi, że oddział nacjonalistów zlikwidował wówczas bazę
„polsko-niemieckich okupantów Wołynia”, powstrzymując
„terrorystyczne akcje przeciwko okolicznym wsiom przeprowadzane
przez polskich i niemieckich zaborców”. Lokalni notable,
dopuszczając do umieszczenia takiego napisu, zapewne znali
szczegóły „likwidacji bazy okupantów”, a zatem podpalania
kolejnych domów, wrzucania do środka granatów, zabijania sie-
kierami i widłami. A może znali również szczegóły nabijania na pale
wywlekanych z płonących domów dzieci czy zarąbywania siekierami
personelu i pacjentów (polskiego pochodzenia) miejscowego
szpitala?
To nie ostatni powód do wzburzenia w osadzie Bazaltowe,
ciśnienie krwi podnosi również sprawa napisu na pomniku upa-
miętniającym polskie ofiary. Podczas jego odsłonięcia (w kwietniu
1998 roku) okazało się, że w ostatniej chwili miejscowy wykonawca
usunął datę zbrodni, pozostawiając wyłącznie napis „Pamięci
Polaków z Janowej Doliny”. A w trakcie uroczystości
kilkudziesięciu szowinistów demonstrowało z transparentami „won
polscy policjanci” czy też „won SS-owskie sługusy”.
W pobliżu osady znajdują się malownicze wyrobiska bazaltu, z
których jedno wypełniła woda, tworząc głębokie jezioro o szma-
ragdowej barwie. Ale czy w takim miejscu można dostrzec uroki
krajobrazu? I po przeczytaniu haniebnego, obrzydliwego napisu na
ukraińskim pomniku kontemplować urodę okolicy? Podróż wzdłuż
doliny Horynia jest wyjątkowo smutną wyprawą, to wędrówka
śladami polskiej martyrologii, odwiedziny miejsc, gdzie
wymordowano tysiące naszych rodaków.
Na lipiec i sierpień 1943 roku dowództwo UPA zaplanowało
kulminację czystki etnicznej na Wołyniu. Eksterminacja Polaków
miała rozpocząć się 11 lipca, a o perfidii ukraińskich zbrodniarzy
świadczy fakt, że do końca prowadzili rozmowy z przedstawicielami
AK i Delegatury Rządu o zaprzestaniu walk. Wydawało się bowiem,
że w związku ze zbliżaniem się do Wołynia Armii Czerwonej istniała
szansa na spacyfikowanie nastrojów, tym bardziej że w ostatnich
tygodniach aktywność ukraińska znacznie spadła. Polacy nie docenili
jednak zajadłości ukraińskich liderów, a los naszych przedstawicieli
był wyjątkowo okrutny. Podczas kolejnego spotkania (10 lipca 1943
roku we wsi Kustycze) polscy negocjatorzy zostali obezwładnieni, a
następnie rozerwani końmi!!! Następny dzień był jedną z
najtragiczniejszych dat w dziejach naszego narodu.
11 lipca 1943 roku ukraińscy nacjonaliści zaatakowali 99 miej-
scowości zamieszkanych przez Polaków. Eksterminacja rozpoczęła
się nad ranem, a po wymordowaniu mieszkańców zbrodniarze
przenosili się do następnej miejscowości. Wykorzystano fakt, że była
to niedziela i otaczano kościoły ze zgromadzonymi wiernymi. W
Porycku, Chynowie, Zabłoćcach, Kisielinie podpalano świątynie,
wrzucano do środka granaty, mordowano zgromadzonych w
kościołach za pomocą broni maszynowej. Tylko w tych czterech
kościołach zginęło ponad pięćset osób, natomiast ogólne straty
polskie na ten dzień trudno oszacować. Nazajutrz zaatakowano
kolejnych pięćdziesiąt miejscowości, a do końca sierpnia ich liczba
sięgnęła ośmiuset. Łącznie z ręki zbrodniarzy padło około 20 tysięcy
Polaków.
Nielicznym udawało się przeżyć, zanotowano również przypadki
skutecznej obrony. W Kisielinie część wiernych schroniła się na
plebanii, broniąc się do późnych godzin wieczornych. I chociaż
podpalono parter budynku, to większość obrońców przetrwała, a
napastników rażono nawet cegłami z rozbiórki pieców i ścian. We
Włodzimierzu nasi rodacy bronili się w miejscowym murowanym
kościele za pomocą czterech karabinów i kwasu solnego do
polewania szturmujących drzwi. I chociaż Ukraińcy wysadzili tylną
ścianę kościoła, to niemiecka odsiecz ocaliła obrońcom życie.
Hitlerowcy zresztą niezwłocznie ewakuowali polską ludność z
miejscowości.
Po zaciętych, kilkudniowych walkach również obrońcy Huty
Stepańskiej odparli zbrodniarzy. Zapasy amunicji były jednak na
wyczerpaniu i ludność osiedla (wraz z uciekinierami z okolicy)
ewakuowała się w kierunku linii kolejowej Kowel-Sarny. Sprzyjała
im pogoda, mgła przykryła kolumnę furmanek osłanianych przez
samoobronę. Straty były jednak znaczne – część mieszkańców
odłączyła się od kolumny i została wymordowana przez
banderowców.
W centrum Huty Stepańskiej, w miejscu, gdzie stał drewniany
kościół katolicki, w 1997 roku ustawiono krzyż upamiętniający
obronę miejscowości przed ukraińskimi napastnikami. Świątynię
spalono 19 lipca 1943 roku, następnego dnia po desperackim
przebiciu się Polaków przez kordon okrążenia. Setka obrońców nie
dotarła jednak do zbawczej linii kolejowej. Dali początek oddziałowi
AK, na czele którego stanął porucznik „Bomba” (Władysław
Kochański). Grupa ta wyjątkowo wyróżniła się podczas obrony Huty
Starej przed atakiem UPA.
Drugim pod względem wielkości miastem ukraińskiego Polesia
są Sarny, położone pomiędzy Horyniem i Słuczą. Stolica rejonu jest
ważnym węzłem komunikacyjnym, co właściwie wyczerpuje jej
zalety. Latem 1943 roku Niemcy zorganizowali w mieście obóz dla
polskiej ludności chroniącej się przed ukraińskimi zbrodniarzami.
Większość uciekinierów wywieziono stąd na roboty w głąb Niemiec.
W latach 1936-1939 na wschód i południe od miasta powstał
kompleks fortyfikacji nazywany Odcinkiem Umocnionym „Sarny”.
Na długości 80 km wybudowano ponad dwieście bunkrów i
schronów bojowych mających zabezpieczać Wołyń przed atakiem
Sowietów. Po inwazji radzieckiej żołnierze KOP przez cztery dni
stawiali opór Armii Czerwonej i dopiero przełamanie linii
niewykończonych umocnień zmusiło ich do wycofania się. Sowieci
wysadzili większość fortyfikacji, ale do dzisiaj zachowały się
umocnienia w południowej części kompleksu. Szczególne wrażenie
robi jaz „Przekora” na Słuczy, pod Tynnem. Budowla nigdy nie
została ukończona, a rzeka zmieniła koryto. Jaz mający spiętrzać
wodę wznosi się na piaszczystym gruncie, urywając się nad lustrem
wody.
Przed wybuchem wojny w górnym biegu Słuczy istniały liczne
polskie osady, po których obecnie nie pozostały już nawet ślady. To
charakterystyczna cecha polskiego Holocaustu na Wołyniu –
Ukraińcy z reguły nie przejmowali polskich wsi po wymordowaniu
ich mieszkańców. Zabudowania dokładnie niszczono, a na miejscu
osad powstawały nieużytki. Tak stało się z osadą Lipnik, gdzie w
nocy z 25 na 26 marca 1943 roku ludzie z UPA wymordowali ponad
180 osób. Reszcie mieszkańców (około 500 osób) udało się przerwać
blokadę i zbiec do Żurnego.
W grupie uciekinierów znalazła się rodzina Hermaszewskich
wraz z półtorarocznym dzieckiem – przyszłym kosmonautą. Podczas
panicznej nocnej ucieczki rodziny zgubiono małego Mirosława
(niosła go matka na plecach – została postrzelona w głowę) i
odnaleziono go dopiero następnego dnia. Przyszły kosmonauta ocalał
cudem, maleńkie dziecko nie miało żadnych szans na przeżycie.
Ofiary z Lipnika pochowano we wsi Białka w zbiorowym grobie na
prawosławnym cmentarzu. Mogiłę odnowiono kilkanaście lat temu.
Orgia zbrodni na Wołyniu przeraża nawet teraz, po upływie
kilkudziesięciu lat. A chyba najstraszliwszą cechą działalności
ukraińskich morderców była ich zajadłość. Teren polskich wsi
starannie przeszukiwano, wyciągając ofiary z różnych kryjówek,
urządzano wielodniowe obławy na uciekinierów. Przesłuchiwano
okolicznych Ukraińców, usiłując ustalić liczbę mieszkańców, a w
przypadku niezgodności angażowano znaczne środki w celu
odnalezienia i zamordowania zbiegów.
Sumienność zbrodniarzy przypominała czasami niemieckie akcje
eksterminacyjne czy metody ludobójstwa z terenu byłej Jugosławii.
Mieszkańców wsi Ostrówki spędzono w jedno miejsce, a po zabraniu
kosztowności i zegarków wyprowadzano dziesiątkami i zabijano
uderzeniem w tył głowy. Zabitych układano w wykopanych dołach, a
przeprowadzona w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia
ekshumacja potwierdziła śmierć większości ofiar od uderzenia tępym
narzędziem. Tego samego dnia (30 sierpnia 1943 roku) spędzono
polską ludność Woli Ostrowieckiej do szkoły, po czym grupkami
wyprowadzano mężczyzn do stodoły, gdzie uśmiercano ich młotami.
Pozostawione w szkole kobiety i dzieci spalono żywcem. W obu
miejscowościach zginęło ponad tysiąc osób.
Wydarzenia lat 1943-1944 zasługują na miano prawdziwej
apokalipsy. To czasy bezlitosnej eksterminacji osób mających
polskich przodków, w mieszanych narodowościowo rodzinach
zmuszano Ukraińców do zabijania najbliższych. A w przypadku
odmowy banderowcy mordowali całą rodzinę. Warto pamiętać, że na
Wołyniu było dużo wsi zamieszkanych wspólnie przez Polaków i
Ukraińców, a mieszane małżeństwa przed wojną stanowiły niemal
10% ogółu związków. A teraz ofiarami zbrodniarzy padali nawet
ludzie, których sąsiedzi nie wiedzieli o ich polskim pochodzeniu.
Wywiad UPA działał sprawnie, wołyńskim Polakom zewsząd groziła
śmierć.
Grzegorz Motyka w książce Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wi-
sła” przytacza szereg wstrząsających relacji świadków.
„W pierwszym zabudowaniu – wspominał Jerzy Krasowski –
znaleźliśmy wstrząsający widok, obraz wbitego na ostry słup przy
furtce kilkuletniego chłopca. Na parkanie był napis »Litak
Sikorskoho« [Samolot Sikorskiego – G.M.]”.
To nie był jednostkowy przypadek, szczególnie dzieci mordo-
wano w wyjątkowo okrutny, wymyślny sposób:
„W jednej z wiosek – wspominał Wincenty Romanowski – w
pobliżu Derażnego po pogromie znaleziono w chacie małe dziecko z
wyprutymi wnętrznościami. Jelita były rozpięte na ścianie w jakiś
nieregularny sposób, a na jednym z gwoździ wisiała kartka z
napisem »Polska od morza do morza«”.
Piękną kartę w dziejach polskiego Wołynia zapisano we wsi
Huta Stara. W 1943 roku osada stała się ośrodkiem polskiej sa-
moobrony i bazą partyzantki, a z całej okolicy ściągali Polacy,
poszukując ochrony przed zbrodniarzami (w pewnym momencie na
terenie wsi przebywało około 10 000 osób). O skuteczności
samoobrony przekonali się Ukraińcy, którzy 16 listopada 1943 roku
zaatakowali wieś. I chociaż w napadzie brało udział 1200
napastników, to obrońcy wspomagani przez oddział AK porucznika
„Bomby” odparli atak. Polska samoobrona potrafiła zapewnić
mieszkańcom bezpieczeństwo nawet po odejściu partyzantów. Wieś
przetrwała do nadejścia frontu, po czym Polacy zostali repatriowani.
Opuszczona miejscowość niebawem przestała istnieć.

Czas odwetu

T rudno dokładnie oszacować liczbę ofiar ukraińskich


zbrodniarzy. Zginęło kilkadziesiąt tysięcy Polaków, a
dokładnych statystyk zapewne nigdy nie poznamy. Ukraińcy
osiągnęli swój cel, nasi rodacy zostali wyeliminowani z terenu
Wołynia. A ci, którzy przeżyli, uciekli na zachód, na zawsze
porzucając domy i gospodarstwa. Nacjonaliści złamali polski żywioł,
ale Polacy nie poddawali się bez walki. Oddziały Armii Krajowej
toczyły zacięte boje z UPA i na terror odpowiadano terrorem.
Płonęły ukraińskie wsie, zabijano winnych udziału w zbrodniach.
Zasięg polskich represji nie dorównywał jednak ukraińskim, według
szacunków władz z Kijowa zginęło 15-20 tysięcy osób (straty pol-
skie szacuje się na 40-100 tysięcy ofiar).
W polskich wydawnictwach można odnaleźć setki relacji do-
tyczących ukraińskich zbrodni na Wołyniu, natomiast w sprawie
polskiego odwetu panuje zmowa milczenia. Rozpisują się o tym
media ukraińskie, najczęściej nie wspominając o winach rodaków.
Bardzo charakterystyczne jest wyciszenie tematu w relacjach
Polaków ocalałych z rzezi. Wiadomości na temat polskiego odwetu
są enigmatyczne i trudne do zauważenia. To szczątki zdań –
wzmianki o płonących wsiach ukraińskich, atakach partyzantów,
prawosławnych ofiarach.
Brak wiadomości jest również wiadomością, a umiejętność
czytania „pomiędzy wierszami” – podstawową umiejętnością hi-
storyka. Oto kilka informacji z książki Jerzego Turowskiego Pożoga.
Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK:
„Dnia 5 października 1943 roku dokonano [...] wypadu odwe-
towego na ugrupowanie banderowskie we wsiach Połapy i Sokół.
[...] Rozgromiono oddział banderowski, obie wsie spłonęły podczas
walki. Upowcy z tych wiosek byli szczególnie aktywni w
mordowaniu Polaków. Akcja była dla nich zaskoczeniem, nie
spodziewali się jej na taką skalę. Na długi czas przyniosła spokój w
tamtej okolicy. Banderowcy wiedzieli, że ich bestialstwa nie będą
uchodzić bezkarnie”[7].
„Na wiadomość o tej zbrodni (wymordowanie 12 Polaków we
wsi Peresice) grupa oddziału »Jastrzębia« wtargnęła do Jezioran i
Karolinki, likwidując kilku upowców z bronią oraz popa, u którego
w cerkwi znaleziono ukrytych kilka karabinów”[8].
„W drodze powrotnej oddział »Jastrzębia« zatrzymał się w re-
jonie Rużyna. Tutaj, używając podstępu, schwytano miejscowego
sołtysa, nacjonalistę ukraińskiego, który sprowadził Niemców na
oddział pchor. »Grońskiego«”[9].
Warto zwrócić uwagę na rozkaz wydany w styczniu 1944 roku
przez dowódcę 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK – pułkownika
„Lubonia”:
„Zalecam prowadzenie walki z grupami ukraińskimi z całą
bezwzględnością i surowymi rygorami, szczególnie w akcjach
odwetowych za rzezie całych polskich rodzin. Dla morderców kobiet
i dzieci nie ma litości i pobłażania. Walki tej nie chcieliśmy, pragnąc
żyć w zgodzie z ukraińską ludnością Wołynia. Stało się inaczej, nie
my winni tej krwi. Wykorzystanie zaskoczenia i niespodziewany
napad, szybki i sprawny odskok po walce – to rękojmia powodzenia.
Nie odwzajemniajmy się w walce z mordami kobiet i dzieci
ukraińskich. Najbardziej kategorycznie powtarzam zalecenia i
rozkazy dawane ustnie inspektorom i dowódcom oddziałów
partyzanckich, aby nie dopuszczali się w walce i po jej zakończeniu
do czynienia krzywdy kobiecie i dziecku ukraińskiemu. Z całą
surowością będę pociągał do odpowiedzialności dowódców i
żołnierzy, którzy posunęli się do takich niegodnych czynów. [...]
Duszpasterstwo proszę o wpływanie w tym kierunku na żołnierzy.
Wierzę, że nie uszczupli to zapału do walki i dążenia do
bezwzględnego zniszczenia wroga, a nas i nasze dobre imię ochroni
na przyszłość od hańby zarzutów, że prowadziliśmy również walkę z
kobietami i dziećmi”[10].
Stare polskie przysłowie powiada, że nie ma dymu bez ognia.
Polscy partyzanci walczyli z UPA, broniąc rodaków przed ekster-
minacją. Ale w rzeziach brali również udział ukraińscy cywile, to oni
tłukli cepami, rżnęli piłami, topili w studniach. I to przeciwko nim
zwracał się polski odwet, a dowódca AK nie bez powodu wydał ten
rozkaz.
Strona polska miała wystarczające powody do zemsty. Oddziały
AK otaczały wsie ukraińskie, których mieszkańcy brali udział w
eksterminacji Polaków. Zabudowania palono, podejrzanych o
współpracę z UPA rozstrzeliwano. Niejeden z polskich bojowników
nie przejmował się rzeczywistą wagą winy, wyznając zasadę, że
„dobry Ukrainiec, to martwy Ukrainiec”. Nasi żołnierze widzieli
wystarczająco dużo ofiar, stracili rodziny i przyjaciół. Na Wołyniu
trwała okrutna wojna, a właściwie setki małych wojen etnicznych
pomiędzy sąsiadami. I to bardzo krwawych wojen.
Członkowie polskiej samoobrony nie przejmowali się również
rzeczywistą skalą winy. Jeden z jej członków opisywał spalenie
ukraińskiej wsi Swozy:
„Zarówno ja, jak i wszyscy pozostali nie ustalaliśmy w tym
czasie, kto przed nami był – kobiety czy mężczyźni. Widzieliśmy, że
ze wsi Swozy, i rozstrzeliwaliśmy, nie zastanawiając się. Mściliśmy
się”[11].
Członek AK Olgierd Kowalski wspominał akcję odwetową w
jednej ze wsi ukraińskich:
„Odwet mieliśmy przeprowadzić we wsi Klusk, gdzie należało
rozstrzelać wszystkich napotkanych mężczyzn w wieku od 16 do 60
lat. Sam fakt rewanżu terrorem za terror wydawał mi się w pełni
uzasadniony i celowy. [...] W porównaniu z bestialstwem nacjona-
listów ukraińskich i bezwzględnością aktów represyjnych dokony-
wanych przez Niemców planowane sankcje, choć drakońskie, były
przez nas akceptowane, zresztą nikt nas nie pytał o zdanie”[12].
Zasadą stało się, że zabijano każdego uzbrojonego Ukraińca. Ale
uzbrojeniem była nie tylko broń palna, zbrodniarze spod znaku UPA
mordowali również za pomocą zwykłych narzędzi gospodarskich. A
to pozostawiało już dużą dowolność interpretacji, podobnie jak fakt
przynależności do ukraińskich nacjonalistów. Zresztą zabijano nie
tylko uzbrojonych i nie zawsze dorosłych.
„Gdy zbliżaliśmy się do ukraińskich wsi – opisywał Leon Kar-
łowicz – mieliśmy surowy zakaz prowadzenia rozmów w języku
polskim. Udawaliśmy ich oddział. [...] Pewnego razu, gdy minęliśmy
zamieszkaną przez Ukraińców wieś [...] podszedł do nas ukraiński
wyrostek lat około piętnastu i zaczął usilnie prosić, byśmy go ze sobą
zabrali. Pragnie wstąpić do Ukraińskiej Powstańczej Armii. [...]
Porucznik »Jastrząb« [...] spojrzał na wyrostka nienawistnie i gdy
[...] chłopak nie przestawał domagać się broni, porozmawiał krótko z
pozostałymi oficerami, po czym skinął na »Sztachetę« i chyba
»Kruka« [...] którzy chwycili niedoszłego rezuna za kołnierz i
pchnęli przed siebie.
– Chodź! Dostaniesz, na coś zasłużył! – krzyknął któryś. Od-
wróciłem wzrok, widząc przerażenie, jakie odmalowało się na twarzy
ukraińskiego chłopaka. [...] Odprowadzono go w głębokie łozy.
Wkrótce wydało mi się, że rozległo się coś jakby klaśnięcie w dłonie.
[...] W każdym razie odprowadzający go niedługo wrócili, gdy już
byliśmy w marszu, ale bez ochotnika. Nie poszedł z nami »ryzaty
Lachiw«”[13].
Z takich nastrojów wzięła się w późniejszych latach zbrodnia w
Pawłokomie, polscy żołnierze nie protestowali też podczas akcji
„Wisła”. Wszyscy pamiętali o męczeństwie swoich rodaków.
Ukraińcy na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej byli zbrodnia-
rzami, ale Polacy odpowiadali im tym samym. W jednym tylko nie
dorównali banderowcom – nie zachowały się informacje o
bestialstwach zbliżonych do ukraińskich metod eksterminacji.
Polacy zabijali przeciwnika, ofiarami ich represji padali cywilni
mieszkańcy ukraińskich wsi, ale nikogo nie rżnięto piłami ani nie
ćwiartowano...
W miejscach, gdzie kiedyś stały polskie domy, zasadzono lasy,
rozciągają się obecnie ugory. Coraz mniej osób pamięta położenie
polskich wsi, lokalizację należy prowadzić z przedwojennymi
mapami w ręku. Czasami deszcze wypłukują płytko zakopane
szczątki, wśród łąk bieleją ludzkie kości. Starzy Ukraińcy pamiętają
miejsca pochówku ofiar, podobno przez lata unikano przechodzenia
w ich pobliżu. Po upadku komunizmu rozpoczęły się wizyty
Polaków na Wołyniu i dawni sąsiedzi przypominali sobie imiona i
nazwiska. Niektórzy wskazywali mogiły, ale nie było w nich
poczucia winy. Najczęstszą odpowiedzią było wieloznaczne zdanie:
„takie były czasy”. Inna sprawa, że po tylu latach nie żyła już
większość oprawców. A ci, którzy rozmawiali z ocalonymi
Polakami, byli wówczas dziećmi. I przez lata starali się zapomnieć o
swoich polskich znajomych ze szkoły czy wiejskich zabaw, którzy
pewnego dnia zniknęli z ich życia.
Rozdział 7
Twierdza nad Dniestrem (Chocim)

W prawdzie pod względem administracyjnym Chocim należy


do Bukowiny, to jednak zwiedzając Podole, nie można
pominąć tego miasteczka. Dojazd nie koliduje z planami podróży,
Chocim leży nad Dniestrem, poniżej ujścia Zbrucza, kilkadziesiąt
kilometrów od Kamieńca Podolskiego. Dwa kilometry od drogi na
Czerniowce wznoszą się mury zamku, którego nazwa powinna być
znana każdemu Polakowi, twierdzy, o którą w przeszłości toczono
zacięte boje.
W ciągu kilkuset lat istnienia Chocim należał do książąt ruskich,
Mołdawii, Turcji, Polski, Rosji, Rumunii. W XIX wieku utracił
znaczenie strategiczne i rozpoczął się jego powolny upadek. Obecnie
miasto liczy zaledwie 11 000 mieszkańców, sprawiając wrażenie
miejsca kompletnie zapomnianego przez władze centralne.
Miejscowy zamek zbudowali hospodarowie mołdawscy, po-
wstały potężne mury o grubości ośmiu metrów, wzmocnione
basztami i wieżami. Dolne partie twierdzy zbudowano bezpośrednio
na skale, co gwarantowało odporność na uszkodzenia. Forteca miała
osłaniać szlaki handlowe i północną granicę Mołdawii od najazdów
tatarskich. Przez dziesiątki lat miejscowa załoga skutecznie
wypełniała zadanie.
W 1387 roku hospodar złożył hołd lenny Jadwidze i Jagielle –
przez następne sto lat księstwo podlegało Polsce, aby z kolei uznać
zwierzchnictwo Turcji. Polskie władze usiłowały przywrócić
zależność Mołdawii, ale wyprawa z 1497 roku zakończyła się klęską
(„za króla Olbrachta wyginęła szlachta”). Księstwo pozostało
wasalem sułtana, ale nad Dniestrem ścierały się interesy tureckie,
polskie i węgierskie, a miejscowi władcy lawirowali pomiędzy
obcymi potęgami. Szczególne zainteresowanie Mołdawią okazywali
polscy magnaci, wielokrotnie interweniujący w jej wewnętrzne
sprawy. Do otwartej wojny z Turcją doszło w 1620 roku i
Rzeczpospolita poniosła klęskę pod Cecorą, a na polu bitwy poległ
hetman Stanisław Żółkiewski. Do niewoli dostał się jego zastępca
Stanisław Koniecpolski i wielu żołnierzy, wśród których był młody
ukraiński szlachcic – Bohdan Chmielnicki.
Klęska pod Cecorą spowodowała prawdziwą panikę w Rzeczy-
pospolitej. Pospiesznie uchwalono podatki na zaciągnięcie wojsk,
zawarto porozumienie z Kozakami o współdziałaniu przeciwko
Turcji. Hetman Jan Karol Chodkiewicz postanowił oczekiwać
Turków pod Chocimiem i wydać decydującą bitwę pod osłoną
umocnień twierdzy.
Z drogi na wzgórzu rozciąga się fantastyczny widok na zamek. Z
daleka obiekt wydaje się niewielki, chociaż fortyfikacje sprawiają
groźne i posępne wrażenie. Uczucia niedosytu nie zmienia bliższy
kontakt z twierdzą – po raz kolejny fantazja przegrała z
rzeczywistością. Chocim nie dorównuje rozmiarami i potęgą nie
tylko Malborkowi, ale również Trokom na Litwie. Ale z drugiej
strony była to przecież wyłącznie graniczna twierdza, której załoga
miała realizować ściśle określone zadania.
Dojazd do zamku jest oznakowany – tabliczka z napisem
fortecia kieruje na parking. W budce można kupić bilet uprawniający
do zwiedzania oraz pocztówki i foldery (także w języku polskim).
Przy parkingu wznosi się pomnik jednego z bohaterów wojny z 1621
roku – hetmana kozackiego Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego.
Monument ustawiono kilkanaście lat temu, a jego uroda jest mocno
dyskusyjna – u mnie wywoływał skojarzenia z prawosławnym
patriarchą, a nie z kozackim wodzem. Zresztą nie tylko podobizna
Sahajdacznego powoduje dziwne skojarzenia, to samo można
powiedzieć o pobliskiej cerkwi garnizonowej pod wezwaniem św.
Aleksandra Newskiego. Obiekt powstał w XIX stuleciu, znajduje się
nieco wyżej od zamku, a patron obiektu jest kompletnie nie-
zrozumiały. Aleksander Newski jest patronem wojska rosyjskiego i
zasłynął jako pogromca kawalerów mieczowych, a nie Turków czy
Tatarów. Tych ostatnich był zresztą lojalnym hołdownikiem...
Konaszewicz-Sahajdaczny przyprowadził pod Chocim 20 000
Kozaków, wyraźnie wzmacniając siły polsko-litewskie (liczyły
dotychczas 35 000 ludzi). Forteca nie mogła pomieścić takiej liczby
wojska i przygotowano obóz warowny pomiędzy rzeką a
okolicznymi wzgórzami. Tyły armii polsko-litewskiej opierały się o
zamek i umocnioną cerkiew, a nieco dalej na południe znajdował się
obóz kozacki. Na lewym skrzydle dowodził osobiście Chodkiewicz,
w centrum – królewicz Władysław (późniejszy król Władysław IV),
a na prawym skrzydle – Stanisław Lubomirski.

Twierdza w Chocimiu
Kamienne mury zamku zachowały się w dobrym stanie, kilka-
naście lat temu przeprowadzono gruntowną renowację. Twierdza
zmieniała oblicze przez stulecia, ale badania naukowców umożli-
wiły odtworzenie jej pierwotnego wyglądu. Na końcu skalnego cypla
znajdował się dziedziniec wewnętrzny z potężną czworoboczną
wieżą wysuniętą poza obwód murów. Do czasów nam współcze-
snych zachował się wyłącznie dwukondygnacyjny pałac zachodni z
gotyckimi oknami i portalami oraz kamiennymi ławami we wnękach.
Wewnątrz dziedzińca zwraca uwagę zadaszona studnia (o głębokości
prawie sześćdziesięciu metrów), dom komendanta oraz koszary z
kaplicą ozdobioną romańsko-gotyckim portalem. Na południowym
odcinku murów zamkowych wznosiła się kiedyś wieża bramna,
aktualnie można obejrzeć wyłącznie baszty obronne.
Zamek wzniesiono z kamienia, niegdyś był ozdobiony pasami
geometrycznych wzorów z cegły. Dzisiaj jest szary, mury sprawiają
posępne wrażenie, zniknęły bizantyjskie motywy (kratki,
szachownice, trójkąty zwieńczone krzyżami). To ponura forteca nad
brzegiem Dniestru, doskonałe miejsce na ekranizację powieści o
strzygach czy wampirach.
Wnętrza budowli są niemal zupełnie puste, niezagospodarowane.
W jednej z sal zlokalizowano niewielką kawiarnię zachęcającą do
pokrzepienia się kawą (dla poszukiwaczy mocnych wrażeń wino
Lenin z portretem wodza rewolucji!!!), warto również obejrzeć
wystawę obrazów współczesnego ukraińskiego malarza Andrija
Chołomaniuka (stan na 2005 rok). Ekspozycję poświęcono
wydarzeniom z 1621 roku, uwagę zwraca konna podobizna
Chodkiewicza, portret Sahajdacznego, sceny batalistyczne. To
doskonały przykład znaczenia walk pod Chocimiem dla narodów
dawnej Rzeczypospolitej: Polaków, Litwinów, Ukraińców. I można
tylko żałować, że współpraca z Kozakami na taką skalę ograniczyła
się wyłącznie do tej jednej bitwy.
Obrona Chocimia trwała sześć tygodni. Odpierano kolejne
szturmy muzułmańskie, dużą rolę odgrywały wypady husarii, często
przesądzające o wyniku starć. Trudów kampanii nie wytrzymał
sędziwy hetman (miał ponad siedemdziesiąt lat) i zmarł na
kilkanaście dni przed zakończeniem walk. Obrońcy nie poddali się
jednak panice i pomimo kurczących się zapasów skutecznie odpierali
kolejne szturmy. Na początku października sytuacja stała się
krytyczna – po kolejnym ataku przeciwnika w obozie polskim
pozostała zaledwie jedna beczka prochu. W tej sytuacji polscy
parlamentariusze udali się do obozu sułtańskiego, aby negocjować
warunki rozejmu. Trafili na właściwy czas, dowództwo tureckie
również miało dosyć wojny – straty w armii padyszacha były
ogromne. Bez większych problemów zawarto porozumienie,
zachowując status quo sprzed wojny. Przelano tyle krwi, zginęło tylu
ludzi, aby nic się nie zmieniło...
Pół wieku później, w listopadzie 1673 roku, pod twierdzą
chocimską stoczono kolejną bitwę ważną dla dziejów Rzeczypospo-
litej. Tym razem pod jej murami bronili się Turcy, a siłą zaczepną
była armia hetmana Jana Sobieskiego. Obrońcy wykorzystali część
okopów z 1621 roku, doraźnie wzmocnionych. Siły z obu stron były
niemal równe, a o zwycięstwie zadecydowała taktyka Sobieskiego.
Noc poprzedzająca bitwę była wyjątkowo mroźna, padał śnieg, wiał
silny wiatr. Hetman trzymał armię w gotowości, nie pozwalając
Turkom na wypoczynek. Część żołnierzy muzułmańskich,
przyzwyczajonych do cieplejszego klimatu, nie wytrzymała
warunków atmosferycznych i opuściła pozycje. Rankiem na Turków
ruszyła armia polsko-litewska, gromiąc przeciwnika. Chocim
ponownie okazał się szczęśliwym miastem dla Polski, a zwycięstwo
utorowało Sobieskiemu drogę do tronu.

Dniestr
Wizyta w Chocimiu to obowiązkowy punkt podróży dla każdego
Polaka wędrującego po południowej Ukrainie. Zamek tak bardzo
zapisał się w dziejach Polski, tak dużo przelano tutaj krwi obywateli
Rzeczypospolitej, że nie można go pominąć. I chociaż sam zabytek
oferuje niemal wyłącznie surowe mury twierdzy, to jednak znajduje
się tutaj miejsce, które powie więcej o Ukrainie niż setki książek.
Aby do niego dotrzeć, trzeba wspiąć się na jedną z baszt zamku, a
jeżeli jest zamknięta, to odnaleźć osobę z kluczem i nakłonić ją do
wpuszczenia na górę.
Z baszty rozciąga się widok, z którym żaden nie może się rów-
nać – zielony step, pofałdowane podłoże i piękny, zagadkowy
Dniestr. W tym miejscu można cofnąć się w czasie i poczuć jak
rycerz armii Rzeczypospolitej. Na baszcie w Chocimiu zrozumiały
wydał mi się wreszcie urok ukraińskiego stepu, zaczerpnąłem tchu
pełną piersią, patrząc z zachwytem przed siebie. Wyprostowałem się,
czułem puls w skroniach, a dłoń bezwiednie zaczęła poszukiwać
szabli. Niemal odruchowo wypatrywałem chorągwi husarii czy też
oddziału lekkiej jazdy ścigającej czambuł tatarski. To było to!!!
Ukraina, na jakiej żyli nasi przodkowie, o którą walczyli i którą
kochali. Bezkresny step, zielone wzgórza i zakola tajemniczej rzeki
pod stopami.

Kresowe heroiny (Trembowla i Winnica)

W ojny z Turcją i Tatarami zdominowały w polskiej świado-


mości obraz Podola. Pierwszym skojarzeniem na dźwięk
nazwy krainy jest najczęściej widok polskiej jazdy szarżującej na
zagon tatarski (Przygody pana Michała), ewentualnie obrona
twierdzy przed Turkami. I stepy, bezkresne stepy, poprzecinane
wzgórzami i jarami rzecznymi.
Zmagania z Turcją trwały kilkadziesiąt lat, natomiast najazdy
tatarskie – przez kilka stuleci. Na Podolu powstała specyficzna grupa
osadników – sprawnych gospodarzy i dobrych wojowników.
Niegospodarność groziła katastrofą finansową a brak umiejętności
wojskowych – śmiercią lub niewolą. Stałe załogi wojskowe
stacjonowały wyłącznie w najważniejszych twierdzach, a drobne
oddziały koszarowały w umocnionych stanicach. Jedną z takich
kresowych twierdz była Trembowla, osłaniająca od wschodu Lwów.
Początki miasta giną w mrokach średniowiecza – już w XI stu-
leciu gród był stolicą udzielnego księstwa. Do Polski przyłączono go
za czasów Kazimierza Wielkiego, za panowania Jadwigi i Jagiełły
wybudowano zamek i lokowano miasto, a niebawem Trembowla
stała się siedzibą sądu ziemskiego i starostwa. Przy dzisiejszej ulicy
Szewczenki w 1617 roku ufundowano obronny klasztor Karmelitów,
który przetrwał do końca II wojny światowej. W XVII stuleciu na
terenie zgromadzenia znajdowało się słynne sanktuarium Matki
Boskiej z cudownym obrazem, a polscy repatrianci, opuszczając
miasto w 1945 roku, zabrali ze sobą relikwię – obecnie znajduje się
w kościele św. Katarzyny w Gdańsku. Rosjanie w zabudowaniach
klasztoru ulokowali fabrykę ozdób choinkowych, a następnie dom
kultury. Po pożarze w 1987 roku budowlę przekazano Cerkwi
ukraińskiej, w której rękach pozostaje do dzisiaj.
Ulica Szewczenki prowadzi do wzgórza z ruinami zamku, a
przed wzniesieniem droga zamienia się w krętą ścieżkę. Obiekt
powstał w miejscu dogodnym do obrony, otoczonym z dwóch stron
Gniezną, a z trzeciej wąwozem. Twierdza miała kształt wydłużonego
trójkąta, którego wierzchołki zamykały baszty obronne. Pośrodku
dziedzińca wznosiła się wysoka wieża (szlachecka), tuż obok niej
wykopano głęboką studnię. Dzisiaj niewiele z tego zostało, ale dolna
część kamiennych murów wraz z basztami daje wyobrażenie o
wyglądzie twierdzy.
Latem 1675 roku pod Trembowlą pojawiła się potężna armia
turecko-tatarska. Mieszkańcy schronili się za murami twierdzy,
dołączyła do nich grupa okolicznej szlachty i dwustu chłopów
uzbrojonych w rusznice. Decydującą rolę odegrał jednak
osiemdziesięcioosobowy oddział piechoty pod dowództwem
kapitana Jana Chrzanowskiego. To był właściwy człowiek na
właściwym miejscu. Odważny i zdyscyplinowany, doskonały
żołnierz. Brał udział w drugiej bitwie pod Chocimiem, a teraz
sprawnie zorganizował obronę twierdzy.
U jego boku walczyła żona – słynna Anna Dorota Chrzanowska.
Energią i siłą woli przewyższała nawet męża, oddając mu
nieocenione usługi podczas oblężenia. Armia muzułmańska zasy-
pywała zamek pociskami, saperzy zakładali miny, usiłując zrobić
wyłom w murach. Jeden z pocisków uszkodził studnię i załoga
musiała racjonować wodę. Wśród obrońców pojawiły się
kapitulanckie nastroje, które Chrzanowscy natychmiast
spacyfikowali. Komendant nie zawahał się płazować szablą
malkontentów – oficer mieszczańskiego pochodzenia karcił fizycznie
szlachetnie urodzonych! Anna Dorota zagroziła defetystom śmiercią,
a oponentów poleciła wziąć pod straż.
Legenda rozpowszechniona na ziemiach Rzeczypospolitej gło-
siła, że żona komendanta zasłoniła wyłom w murach pewną częścią
ciała, ale był to tylko przejaw jurnego, sarmackiego humoru.
Chrzanowska nie musiała posuwać się do takich poświęceń, wy-
starczała determinacja i zdecydowanie. Po dwóch tygodniach oblę-
żenia twierdza pozostała niezdobyta, a wodzowie tureccy otrzymali
informacje o odsieczy prowadzonej przez Sobieskiego. Muzułmanie
wycofali się i Chrzanowscy z dnia na dzień stali się bohaterami
narodowymi. Na wniosek Sobieskiego zostali nobilitowani,
Chrzanowskiego mianowano komendantem Lwowa. Tylko część
szlachty przebywającej podczas oblężenia w Trembowli miała po-
wody do niezadowolenia. Po ustąpieniu Turków srogi komendant
polecił otworzyć beczki z winem przechowywane w twierdzy, nie
przejmując się specjalnie problemem ich własności. Oburzeni wła-
ściciele złożyli na niego pozew do sądu grodzkiego!
Wracając z ruin twierdzy, warto pójść ulicą kniazia Wasylki,
gdzie zachowała się jedna z najoryginalniejszych świątyń Podola.
Wzniesiony w 1927 roku kościół pod wezwaniem Świętych Piotra i
Pawła zaprojektowano w formie starochrześcijańskiej bazyliki.
Otacza go stylizowana na antyk kolumnada, ceglaste mury budowli
znajdują się w odległości kilkunastu metrów. Sowieci zamienili
świątynię na kino i taką funkcję pełni do dnia dzisiejszego, jednakże
w dni świąteczne odbywają się tutaj nabożeństwa w języku polskim.
Jadąc z Trembowli na północ, docieramy do Tarnopola, a skrę-
cając na wschód, po kilkudziesięciu kilometrach trafiamy do Win-
nicy – stolicy dzisiejszego Podola. Liczące blisko 400 000 miesz-
kańców miasto jest malowniczo położone na skalistych brzegach
Bohu. Rzeka rozgranicza również zabytki Winnicy: na prawym
brzegu znajdziemy pozostałości katolickie (polskie), a na lewym
prawosławne (ukraińskie i rosyjskie). A chociaż miasto przestało
należeć do Polski na mocy II rozbioru w 1793 roku, to polskie
klimaty przetrwały do dnia dzisiejszego
Najważniejszym miejscem dla Polaków jest kościół pod we-
zwaniem Najświętszej Marii Panny Anielskiej przy ulicy Soborowej
(Soboraej). Ufundowany przez starostę Ludwika Kalinowskiego dla
zakonu kapucynów (1745), przez wiele lat po II wojnie światowej
pozostawał w rękach katolików i dopiero po śmierci ostatniego
proboszcza Marcela Wysokińskiego (1959) został zamknięty. W jego
wnętrzach działało ateistyczne towarzystwo „Wiedza”, a w
piwnicach urządzono schrony przeciwatomowe. W ciągu następnych
trzydziestu lat świątynia ulegała dewastacji i dopiero po upadku
ZSRS zwrócono ją miejscowym Polakom.
W 1992 roku kapucyni powrócili do Winnicy, ale nie obeszło się
bez zgrzytów, albowiem w budynku klasztoru zamieszkiwali świeccy
lokatorzy. Ostatecznie zakonnicy wykupili klasztor na początku
następnej dekady i obecnie działa tutaj parafia. Często wykorzystują
to turyści z Polski – u kapucynów i sióstr misjonarek najłatwiej o
wygodne i niedrogie noclegi.
Po przeciwnej stronie ulicy zachowały się pozostałości klasztoru
Dominikanów przekształcone w cerkiew (wcześniej sala
koncertowa). Tuż obok wznoszą się budynki dawnego klasztoru
Jezuitów, zaadaptowane na potrzeby ekspozycji muzealnej (Muzeum
Malarstwa i Muzeum Krajoznawcze) oraz archiwum miejskiego.
Klasztor Jezuitów ufundowano w 1611 roku, ajednązjego do-
brodziejek była Teofila Chmielecka. Ta kobieta, żona pogromcy
Tatarów, prostego szlachcica, który dzięki zasługom wojennym
został wojewodą kijowskim, potrafiła szokować nawet współcze-
snych. Wielokrotnie brała udział w wyprawach męża przeciwko
Tatarom, podobno jeździła konno jak Kozak, strzelała z rusznicy jak
rajtar i świetnie posługiwała się szablą. Do tego była okrutna i
wyjątkowo zazdrosna o męża. Zaniepokojona względami, jakie mąż
okazywał służebnej (szlachciance z domu, Popielównej), pobiła ją
publicznie, po czym obcięła jej nos i rzuciła psom na pożarcie!
Wypadek potwierdził woźny sądowy z Żytomierza, który „oglądał
okaleczoną kobietę, przekonał się, że niedawno okaleczona została,
co większa błąkał się po mieście, szukał, azali go gdzieś na
śmietniku nie znajdzie. Nie znalazł, z tego więc w urzędowym
sprawozdaniu wyprowadził wniosek, że istotnie pożarty przez psy
został”[1]. Okrucieństwo uszło Chmieleckiej płazem – pozycja męża
chroniła ją przed sądem. A sam małżonek zapewne więcej nie
oglądał się już na inne kobiety i wolał zająć się walką z Tatarami.
Najwyraźniej było to mniej niebezpieczne...
Po śmierci męża Chmielecka tylko w ciągu jednego roku po-
prowadziła siedem wypraw na sąsiadów, a paląc jakiś okoliczny
dwór, rozpędziła miejscowych chłopów, grożąc im śmiercią w razie
powrotu. Niebawem porwała pewną pannę, której rodzice bronili się
przed małżeństwem z jej synem. Nie przyniosło to jednak szczęścia
młodej parze, gdyż małżonek zmarł bezpotomnie dwa lata po ślubie.
A sama Teofila wyszła niebawem ponownie za mąż i od tej pory
słuch o niej zaginął. A może wreszcie trafiła na mężczyznę, który
potrafił okiełznać jej charakter?

Na zachodnim Podolu (Podhajce, Buczacz,


Jałowiec)

D wadzieścia sześć kilometrów od Brzeżan, przy drodze do


Kamieńca Podolskiego, leżą niewielkie Podhajce. W 1667 roku
hetman Jan Sobieski skutecznie bronił się tutaj przed armią tatarsko-
kozacką, a w roku 1698 hetman Feliks Potocki stoczył pod miastem
nierozstrzygniętą bitwę z Tatarami (był to ostatni znaczący najazd na
ziemie Rzeczypospolitej). Przy trasie przelotowej przez miasteczko
znajduje się najważniejsza polska pamiątka – ruiny kościoła pod
wezwaniem Świętej Trójcy ufundowanego przez Zofię
Tyszkiewiczową (1634). Budowlę wzniesiono z kamiennych ciosów,
w stylu gotycko-renesansowym, a że z upływem czasu dodawano
kolejne elementy, to ostatecznie świątynia prezentowała
zadziwiające pomieszanie stylów.
Z jej budową związana jest historia kryminalna, która ostatecznie
nie znalazła rozwiązania. Na początku XVII wieku miasteczko
należało do słynnego z uczciwości Stanisława Golskiego. W 1612
roku wybierający się na ryzykowną wyprawę do Mołdawii Stanisław
Potocki oddał mu w depozyt znaczne kosztowności. Magnat poniósł
klęskę, a jednocześnie Golski zmarł i miasto odziedziczył jego brat.
Nowy właściciel odmówił zwrotu depozytu, zaprzeczając w ogóle
jego istnieniu. Rozpoczął się długotrwały proces, w którym
decydującą rolę odegrała żona pozwanego – Zofia. Potoccy
kosztowności ostatecznie nie odzyskali, a Zofia po śmierci męża
wyszła za mąż za Jana Tyszkiewicza – wojewodę trockiego. Do
końca życia nie zwróciła depozytu (a było w nim podobno 70 000
dukatów, 10 złotych łańcuchów, 70 pierścieni, srebra stołowe etc.),
natomiast ufundowała świątynię w Podhajcach – opowiadano, że
wykorzystała część przywłaszczonych skarbów.
Ratusz w Podhajcach
Na ścianie budowli zachowała się tablica upamiętniająca za-
warcie rozejmu z Turkami w 1667 roku; niestety, nie istnieją już
grobowce fundatorki i hetmana Stanisława Rewery Potockiego. W
dobrym stanie przetrwała natomiast cerkiew Zaśnięcia Matki Boskiej
(sto metrów od rynku) ufundowana przez żonę hetmana, chociaż jej
wyposażenie przewieziono do kijowskiego Muzeum Sztuki
Ukraińskiej. Podhajce mają również swoje miejsce w dziejach
polskiej sztuki filmowej – urodzili się tutaj bracia Łomniccy: Jan
(reżyser Akcji pod Arsenałem i serialu Dom) i Tadeusz (aktor).
Trudno nie oprzeć się refleksji, że niezapomniany odtwórca Michała
Wołodyjowskiego nie miał zbyt daleko do ukraińskich stepów i
Kamieńca Podolskiego.
W 1672 roku w Buczaczu (kolejne dwadzieścia kilometrów w
stronę Kamieńca) podpisano niekorzystny rozejm pomiędzy
Rzeczpospolitą a Turcją. Polska przegrała wojnę i musiała się
zgodzić na utratę Podola oraz doroczny trybut. Buczacz pojawiał się
w podręcznikach wyłącznie jako symbol upokorzenia państwa
polsko-litewskiego i z reguły wiedza o nim ogranicza się wyłącznie
do tego faktu. A szkoda, gdyż miasteczko jest jedną z
najsympatyczniejszych miejscowości na zachodniej Ukrainie.

Buczacz
Zwiedzanie można rozpocząć od trójkątnego rynku miejskiego i
budynku ratusza wzniesionego w latach 1750-1751 z fundacji
Mikołaja Potockiego. Piętrowa budowla na planie czworoboku
zwieńczona jest wysoką (35 metrów) wieżą z bogato zdobionymi
fasadami. Pierwotnie ratusz zdobiło dwanaście rzeźb przedstawia-
jących prace Herkulesa, ale obecnie pozostało ich zaledwie kilka, a
każda jest mocno zdekompletowana. Na barokowym frontonie
fasady zachował się kartusz herbowy (Pilawa – herb Potockich i
miasta), ściany budynku podzielone są pilastrami z ozdobnymi
głowicami. Parter obejmuje dwanaście pomieszczeń przykrytych
sklepieniami krzyżowymi, ale nieużytkowany budynek popada w
coraz większa ruinę.
Mikołaj Potocki ufundował również pobliski, późnobarokowy
kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny
(1761-1763). Na portalu zachował się napis:
Chcąc Potockich Pilawa mieć trzy krzyże całe,
Dom Krzyżowy na Boską wybudował chwałę.
1763
Motyw nawiązuje do herbu fundatora i powtórzono go w krzyżu
wieńczącym świątynię. Niegdyś pięknie ozdobione wnętrze kościoła
jest mocno zniszczone, ocalały jednak fragmenty fresków na
sklepieniu.
Mikołaj Potocki był typowym przedstawicielem magnaterii
schyłku Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pełen pychy
gwałtownik, łączył dewocję z pijaństwem, obżarstwem, rozpustą i
okrucieństwem. Zasłynął ze strzelania śrutem do kobiet ze swoich
posiadłości – zmuszał je do wchodzenia na drzewa i naśladowania
głosów ptaków. Wynagradzał jednak sowicie ofiary i raczej nie miał
problemów ze znalezieniem ochotniczek. Jednocześnie przeznaczał
ogromne kwoty na fundacje katolickie i unickie. Symbolem takich
działań była budowa świątyni Wniebowzięcia Najświętszej Marii
Panny.
Po wypędzeniu ludności polskiej w 1945 roku władze radzieckie
zamknęły kościół, a potem urządzono w świątyni magazyn ar-
tykułów żelaznych. Z kościelnej krypty wyrzucono kości Potockich
(obecnie pochowane są na miejscowym cmentarzu, a urny z sercami
znajdują się w muzeum w Tarnopolu), przekształcając ją w
kotłownię. W 1991 roku świątynia została zwrócona katolikom,
głównie dzięki staraniom ks. infułata Ludwika Rutyny. Duchowny
urodził się w pobliskim Podzameczku, po repatriacji pracował w
parafiach na Opolszczyźnie, a upadek sowieckiego imperium
umożliwił mu powrót w rodzinne strony. Położył ogromne zasługi
dla katolicyzmu na zachodniej Ukrainie, a pomimo podeszłego
wieku i wielu obowiązków, zawsze znajdował czas na rozmowę z
polskimi turystami (ksiądz zmarł w grudniu 2010 roku i został
pochowany w kościele).
Powracając ze świątyni ulicą Zamkową w górę rzeki Strypy,
dojdziemy do ruin zamku na wzgórzu dominującym nad miastecz-
kiem. Najstarsza, północna część budowli (z jasnego i czerwonego
piaskowca) zajmuje trójkątny cypel wzgórza, to pozostałość z
czasów średniowiecza. Zamek rozbudowała i wzmocniła żona
Stefana Potockiego – Maria Mohylanka, budowlę rozszerzono o
część południową z dwiema basztami, a zamek stał się wówczas
jedną z ważnych warowni kresowych. Na murach obronnych od
wewnątrz pozostały kamienne wsporniki dźwigające niegdyś
drewniane ganki strzelnicze.
W XVII wieku zamek oparł się licznym najazdom, dając schro-
nienie okolicznej ludności. Wprawdzie w 1676 roku zdobyli go i
zniszczyli Turcy, ale wkrótce został odbudowany. W połowie XVIII
stulecia był już jednak opuszczony i zaniedbany, a sto lat później
mury zamkowe rozbierano i sprzedawano na materiał budowlany.
Przebywając w Buczaczu, warto wspomnieć, że miasto wyjąt-
kowo zapisało się w dziejach polskich Izraelitów. W 1888 roku
urodził się tutaj Samuel Józef Agnon – piszący po hebrajsku laureat
literackiej Nagrody Nobla z 1966 roku. Z tego miasta pochodził
również Szymon Wiesenthal – niezmordowany tropiciel śladów
hitlerowskich zbrodniarzy (twórca Żydowskiego Centrum
Dokumentacji w Wiedniu).
Czternaście kilometrów od Buczacza, przy drodze do
Czerniowiec, leży słynny Jazłowiec. Osada jest wspaniałe położona,
a najpiękniej prezentuje się ze wzgórza za Zaleszczykami Małymi.
Urodziwy jar Strypy, na pierwszym planie cmentarz miejski z
neogotycką kaplicą barona Błażewskiego, a dalej gruzy zamku i park
z białym pałacem. W oddali ruiny kościoła dominikańskiego. Cała
miejscowość tonie w zieleni, z której jak białe wysepki wynurzają się
domy. Z kominów leniwie snują się stróżki dymu, miejscowość
sprawia wrażenie sielskiej, kresowej osady. Dla takich widoków jak
ten warto podróżować...
Dzisiejszy Jazłowiec nie ma już nawet statusu osiedla miejskie-
go, ale przez wieki stanowił ważny element systemu obronnego
(nazywano go kluczem do Podola). W ręce muzułmanów wpadł
podczas nieszczęsnej wojny w 1672 roku i nigdy już nie odzyskał
dawnego znaczenia. I nawet zakupienie miasta przez Stanisława
Poniatowskiego (ojca króla) nie uchroniło go przed upadkiem,
magnat wybudował wprawdzie piękny pałac u podnóża zamku, ale
dawna twierdza popadała w coraz większą ruinę.
Miasteczko przeszło w XIX stuleciu w ręce barona Błażew-
skiego, który w 1862 roku przekazał pałac przybyłej z Rzymu
siostrze Marcelinie Weryha-Darowskiej z przeznaczeniem na
zgromadzenie niepokalanek. Klasztor rozpoczął działalność rok
później; w sali balowej urządzono kaplicę, a na terenie rezydencji
powstała szkoła dla dziewcząt. W 1883 roku przywieziono z Rzymu
posąg Niepokalanej (dzieło Tomasza Oskara Sosnowskiego), który
niebawem zasłynął cudami.
Założycielka zgromadzenia zmarła w 1911 roku. Pochowano ją
wśród innych zakonnic, w parku, za pałacem, w grobowcu zbu-
dowanym na wzór rzymskich katakumb. W 1996 roku papież Jan
Paweł II beatyfikował siostrę Darowską, a katakumby z tej okazji
odnowiono. Zgromadzenie przetrwało w Jazłowcu do 1946 roku,
kiedy siostry musiały wyjechać do Szymanowa. Przewieziono tam
również figurę Niepokalanej, a w transporcie pomagali (o dziwo!)
radzieccy saperzy.
Klasztor przekształcono na szpital chorób płuc, miejscowa lud-
ność nie pozwoliła jednak na zniszczenie katakumb. Wpływ na to
miał zapewne fakt, że grekokatolicy również uznawali kult Panny
Jazłowiekiej. Po zmianie ustroju do pałacu powróciły zakonnice i
zajmują dzisiaj część dawnych pomieszczeń (w pozostałych nadal
mieści się szpital). Warto zajrzeć do sióstr, są niezwykle gościnne i
świetnie gotują!
Z Jazłowcem na zawsze pozostało związane imię 14 pułku uła-
nów, stacjonujących na lwowskim Łyczakowie. Podczas walk
polsko-ukraińskich 11 lipca 1919 roku pod Jazłowcem pułk prze-
prowadził zwycięską szarżę, której zawdzięczał swoją nazwę. Na
pamiątkę tego wydarzenia na stromym zboczu o nazwie Szańce
wybudowano w roku 1936 kapliczkę z wizerunkiem Najświętszej
Marii Panny Jałowieckiej, a dzieci z miejscowej szkoły ułożyły
wielki napis z białego piaskowca z nazwą miasta. Litery miały sześć
metrów wysokości i były widoczne z odległości kilku kilometrów.
Dzisiaj po kapliczce i napisie nie pozostał już żaden ślad.
Żołnierze 14 pułku ułanów wierzyli, że znajdują się pod szcze-
gólną opieką Niepokalanej i co roku 8 grudnia do klasztoru przy-
bywała grupa najmłodszych oficerów, aby oddać cześć patronce.
Ułani Jazłowieccy uczestniczyli również we wszystkich świętach
kościelnych i państwowych w mieście, po raz ostatni przybyli na
koronację rzeźby Niepokalanej w lipcu 1939 roku. Nazwa pułku do
dzisiaj jest znana w Polsce – to symbol cnót wojskowych i me
tylko... Wystarczy przypomnieć sobie słowa jednej ze zwrotek
żurawiejki o polskich pułkach kawalerii:
Hej dziewczyny w górę kiecki
Jedzie ułan Jazłowiecki
Lance do boju, szable w dłoń
Bolszewika goń, goń, goń!
Autorem refrenu (ostatnie dwa cytowane wersy) był inny słynny
ułan, Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Ostatni dowódca ułanów Jazłowieckich pozostał po II wojnie
światowej na emigracji. Generał Klemens Rudnicki marzył, aby
kiedyś jeszcze „zapukać znowu do furty klasztornej i złożyć Pani
Jazłowieckiej wotum, tym razem dziękczynne...” Oficer miał
szczęście, żył wystarczająco długo, aby doczekać się upadku ko-
munizmu. Do Jazłowca wprawdzie nie dotarł, ale krótko przed
śmiercią w 1992 roku odwiedził kraj i odbył pielgrzymkę do Szy-
manowa, do Jazłowieckiej Pani...

Kamieniec Podolski

S tolicą dzisiejszego Podola jest Winnica, ale w czasach Rze-


czypospolitej Obojga Narodów za najważniejsze miasto uwa-
żano Kamieniec Podolski. Założony w XI stuleciu jako ormiańska
faktoria handlowa, z racji swojego położenia stał się jednym z
najważniejszych bastionów obronnych osłaniających Rzeczpospolitą
od południowego wschodu. Władze Korony nie żałowały środków na
rozbudowę miasta, a na brak powodzenia nie mogli również narzekać
miejscowi handlowcy. Pobliski Dniestr umożliwiał żeglugę od
Karpat po Morze Czarne, przez okolicę prowadziły ważne szlaki
kupieckie, utrzymywano kontakty z Krętą, Bułgarią, Węgrami i
miastami włoskimi.
Baszta Batorego (fot. Dmytro Sergijenko)
Współczesny Kamieniec liczy sto tysięcy mieszkańców, jest
rozrzucony na znacznej przestrzeni, historyczne centrum otaczają
nowsze osiedla. Najważniejszymi dla turysty miejscami są starówka i
twierdza, otoczone głębokim jarem rzeki Smotrycz. To nie-
prawdopodobny kaprys natury – dwie skaliste wyspy wznoszące się
kilkadziesiąt metrów nad poziom wody. A przed wejściem do
zabytkowego centrum znajduje się miejsce od razu wzbudzające
zachwyt, jedno z tych, dla których warto podróżować na koniec
świata. To most Nowoplanowski (Nowopłaniwśkyj), łączący od
strony południowej starówkę z Nowym Miastem. Z mostu rozciąga
się nieprawdopodobny widok na wąwóz rzeczny. Fantastyczny,
głęboki jar Smotrycza, białe, pionowe skały wznoszące się
czterdzieści metrów do góry i stara zabudowa. Takich miejsc się nie
zapomina...

Stare Miasto w Kamieńcu Podolskim (fot. Dmytro Sergijenko)


W Kamieńcu jest tak wiele do obejrzenia, że warto tutaj pozostać
przez kilka dni. Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego pobytu w
tym magicznym miejscu. Bez problemów znalazłem pokój u
miejscowej rodziny (całkiem niedrogo, a do tego czysto), rzuciłem w
kąt torbę i ruszyłem przed siebie. Wczesnym popołudniem bez
określonego celu zanurzyłem się w atmosferę Starego Miasta, krążąc
bez pośpiechu po ulicach. Starówkę otaczają mury obronne,
budowane od XIV do XVI stulecia, ponad które wznoszą się
bastiony obronne, podkreślając surowe wrażenie. Pozostałości
dawnych fortyfikacji jest tak wiele, że trudno wszystkie dokładnie
obejrzeć w ciągu kilku dni. Wietrzna Brama, Baszta Batorego,
Bastion Turecki, Polska Brama. Chodziłem po zaułkach
kamienieckiej starówki jak zaczarowany, systematyczne zwiedzanie
z planem miasta w ręku odłożyłem na inny dzień. W to upalne
popołudnie chciałem tylko chłonąć atmosferę tego niepowtarzalnego
miejsca. Odczuwać zmysłami miasto, o którym czytałem, które
znałem z opisów literackich i przekazów historycznych. A teraz
osobiście dotykałem murów na zawsze zapisanych w dziejach
naszego kraju.
Pierwsze spotkanie z Kamieńcem zaskoczyło mnie jeszcze z
innego powodu. Zwiedzając dawne miasta, przyzwyczaiłem się do
wąskich przejść i ciasnej zabudowy. A tutaj było zupełnie inaczej –
w miarę szerokie ulice i nieodczuwalny brak miejsca. I jeszcze jedna
rzecz, na którą od razu zwróciłem uwagę. W Kamieńcu było po
prostu czysto i schludnie (przynajmniej w najważniejszych
punktach), zupełnie inaczej niż na ukraińskiej prowincji. Ale nawet
tutaj nie pozbyłem się podstawowego za naszą wschodnią granicą
przyzwyczajenia. Kontrolowałem, po czym idę, patrzyłem pod nogi
sprawdzając, czy na trasie spaceru nie ma przypadkiem
niezabezpieczonej studzienki kanalizacyjnej czy innej dziury w
chodniku. Na Ukrainie nie ma zwyczaju ostrzegania przed
przeszkodami terenowymi, jeżeli ktoś skręcił czy złamał nogę, to
tylko z własnej winy. Powinien uważać i koniec. Inna sprawa, że
gdyby wprowadzono taki przepis, to przy makabrycznej ilości dziur
w chodnikach i jezdniach producenci oznakowań zbiliby
błyskawicznie majątek...
Za największą atrakcję Kamieńca uchodzi twierdza w zakolu
Smotrycza. Ulica Starobulwarna prowadzi do mostu Tureckiego z
XVII stulecia, łączącego ze sobą lewe brzegi rzeki. To nie pomyłka,
Smotrycz zatacza pętlę i most połączył te same strony. Sytuacja jak z
dowcipów o Wąchocku, ale najzupełniej prawdziwa.
Na moście Tureckim rozegrał się ostatni akt dramatu rodziny
Bohdana Chmielnickiego, młodszy syn atamana (Jerzy) został tutaj
stracony na polecenie tureckiego komendanta twierdzy. Człowiek,
który nie dorósł do roli wyznaczonej przez ojca, przez całe życie
zmagający się z epilepsją, stracił wszystko: stanowisko hetmana,
poparcie Kozaków i szacunek ludzi. A zakończył życie, jak pospolity
opryszek uduszony przez muzułmańskiego oprawcę.
Zbliżając się do twierdzy, trudno nie myśleć o wydarzeniach z
1672 roku, opisanych przez Henryka Sienkiewicza. Kto nawet nie
czytał Pana Wołodyjowskiego, to zapewne oglądał Przygody pana
Michała, których kulminacją były sceny oblężenia Kamieńca przez
Turków. Tragiczny bój dzielnej załogi twierdzy, zakończony
kapitulacją i samobójstwem Wołodyjowskiego i Ketlinga. W tym
miejscu nie można uwolnić się od kadrów z filmu i nie poszukiwać
pozostałości po dawnych wydarzeniach, po bohaterach sprzed
wieków. Po Wołodyjowskim, Ketlingu, Basi Jeziorkowskiej, Krzysi
Drohojowskiej. To nieuniknione, twierdza działa na wyobraźnię.

Prawda i legenda o „małym rycerzu”

J erzy Wołodyjowski (a nie Jerzy Michał) urodził się około 1620


roku i podczas oblężenia Kamieńca miał już ponad pięćdziesiąt
lat. Pochodził z niezamożnej spolonizowanej szlachty rusińskiej, dwa
pokolenia przed jego urodzeniem rodzina przyjęła katolicyzm,
zanikały ukraińskie imiona nadawane dzieciom (a zdarzyła się nawet
dziewczyna o imieniu Horpyna!!!). Jerzy Wołodyjowski poświęcił
się służbie wojskowej, ale ze względów finansowych przez wiele lat
nie osiągnął wyższych stanowisk. Sytuację zmieniło dopiero
małżeństwo z zamożną Krystyną (a nie Basią) Jeziorkowską. W
charakterystyce tej postaci Sienkiewicz najbardziej rozminął się z
prawdą historyczną.
„Jeziorkowska była [...] drobna, choć nie chuda; różowa jak
pączek róży, jasnowłosa. Ale włosy miała, widocznie po chorobie,
obcięte i w złotą siatkę schowane. Te jednak, na niespokojnej głowie
siedząc, nie chciały także zachować się spokojnie, jeno wyglądały
kończykami przez wszystkie oka siatki, a nad czołem tworzyły
bezładną płową czuprynę, która spadała aż na brwi, na kształt
kozackiego osełedca, co przy bystrych niespokojnych oczkach i
zawadiackiej minie czyniło tę różową twarzyczkę podobną do twarzy
żaka, który jeno patrzy, jak by co zbroić bezkarnie. Jednak tak była
ładna i świeża, że trudno było oczu od niej oderwać. Nosek miała
cienki, nieco zadarty, o ruchomych, ciągle rozdymających się
nozdrzach, dołki na twarzy i dołek w brodzie – znak wesołego
usposobienia”[2].
W rzeczywistości w chwili zamążpójścia za Wołodyjowskiego
(w 1662 roku) pani Krystyna miała czterdzieści lat i zdążyła już
pochować trzech mężów. Nie była zalotnym „hajduczkiem”, ale
kobietą po przejściach i rówieśnicą czwartego męża. Okazała się
jednak właściwą partnerką dla Jerzego, a środki finansowe wniesione
przez nią do małżeństwa zapewniły mu karierę. Wołodyjowski za
pieniądze żony wyekwipował oddział piechoty węgierskiej, uzyskał
również godność stolnika przemyskiego. Na polecenie hetmana
Sobieskiego sprawnie zorganizował fort, którego został
komendantem.
W 1672 roku wybuchła wojna polsko-turecka, do której Rzecz-
pospolita była zupełnie nieprzygotowana. Potężna armia padyszacha
ruszyła na Podole, a głównym celem był Kamieniec Podolski. Do
twierdzy ściągnięto okoliczne garnizony wojskowe, trafił tam
również Jerzy Wołodyjowski. W popłochu przygotowywano się do
obrony, a jedną z nielicznych osób niepoddających się panice był
stolnik przemyski.

Twierdza w Kamieńcu Podolskim


Spacerując po terenie fortecy, można podziwiać inwencję daw-
nych budowniczych. Warownia powstała na stromym cyplu, mury i
wieże zdają się wyrastać wprost ze skalnego podłoża. To nie jest
niewielki zamek jak w Chocimiu, to twierdza w pełnym tego słowa
znaczeniu. Patrząc na zachowane umocnienia, nie może dziwić już
fakt, że Kamieniec po raz pierwszy zdobyto dopiero podczas
nieszczęsnej wojny w 1672 roku. Legenda głosi, że gdy kiedyś pod
murami zamku stanęła armia turecka, to zdziwiony sułtan zapytał,
kto zbudował taką twierdzę. Usłyszawszy, że Allach, zniechęcony
miał powiedzieć: „to niech Allach sobie ją sam zdobywa”, i nakazał
odwrót.
Największą atrakcją dla zwiedzających jest Stary Zamek, bu-
dowany od XIV stulecia. Od wejścia wzrok przykuwają liczne
baszty: Kołpak, Polska (Lacka), Papieska, Tęczyńskich i zlo-
kalizowana nad prochownią – Denna. Najmłodszym bastionem
obronnym jest Nowa Baszta Zachodnia. Przylega do Nowego Zamku
powstającego od trzeciej dekady XVII stulecia. Zwracają uwagę
nieprzystające do całości założenia architektoniczne – jest to miejsce
odbudowywane po eksplozji, która kończyła oblężenie w 1672 roku.
Od północnej strony znajdują się kolejne bastiony obronne z XVI
wieku: baszty Czarna, Lanckorońska, Różanka, Komendancka, a tuż
za murami Starego Zamku, nad jarem Smotrycza, dominuje
malownicza Baszta Wodna.
W 1672 roku Rzeczpospolita Obojga Narodów była bezsilna.
Ćwierćwiecze ciężkich wojen wyczerpało siły państwa, a politycy
polscy wciąż nie potrafili dojść do porozumienia z Kozakami.
Hetman Doroszenko oficjalnie poddał się sułtanowi i na Kamieniec
ruszył razem z muzułmanami. Twierdza była mocno zaniedbana,
murów i bastionów nie remontowano od lat, a szczupłą załogę
tworzyło kilkuset piechurów i dwie chorągwie jazdy. Do fortecy
schroniła się setka szlachty z pospolitego ruszenia, gotowość do
walki zgłaszali również mieszczanie i okoliczni chłopi. Obrońcy
mieli dość armat, prochu i amunicji, ale brakowało puszkarzy (tylko
czterech, na jednego przypadało sześć armat).
Obrona twierdzy trwała zaledwie dziesięć dni, armia sułtana
dysponowała potężną artylerią, saperzy muzułmańscy kopali ko-
rytarze i zakładali miny. Cudów waleczności dokonywał Wołody-
jowski, prowadząc wycieczki na wroga i dodając otuchy obrońcom.
Pułkownik wolał jednak w walce wykorzystywać broń palną –
szermiercze przewagi Jerzego są literacką fantazją Sienkiewicza.
„Mały rycerz” przeszedł jednak do tradycji narodowej jako
niezrównany fechtmistrz, czego symbolem jest odbywający się od
pięćdziesięciu lat w Warszawie turniej „o szablę Wołodyjowskiego”.
Nie było również ślubowania Wołodyjowskiego i Ketlinga w
kamienieckiej katedrze. Pierwowzór Ketlinga to w istocie Heyking,
major artylerii. Pochodził z rodziny niemieckich osadników na
Inflantach (nie był Szkotem, jak chciał Sienkiewicz). Wyznawał
kalwinizm i jako protestant nie mógł ślubować w katolickiej
świątyni. Wołodyjowski zresztą również nie zamierzał ginąć w
murach twierdzy. Tuż przed wybuchem wojny wysłał żonę na Litwę.
Małżonkowie, obawiając się najgorszego, dokonali wzajemnych
zapisów majątkowych. W Kamieńcu schronili się natomiast inni
członkowie rodziny „małego rycerza”: matka, siostra, szwagier i
stryj.
Budynek starej prochowni wybudowano po wojnie polsko-tu-
reckiej na miejscu gmachów wysadzonych przez Heykinga. To tutaj
26 sierpnia 1672 roku rozegrał się ostatni akt dramatu twierdzy i jej
obrońców. Saperzy tureccy podminowali zamek i polscy dowódcy
odbyli ostatnią naradę. Przeważyła opinia o bezcelowości oporu i na
murach pojawiły się białe flagi (wcale nie zrobili tego
niespodziewanie mieszczanie). Do obozu tureckiego udali się polscy
parlamentariusze i szybko zawarto porozumienie. Podpisano
honorową kapitulację, Kamieniec miał być wydany muzułmanom,
ale każdy mógł opuścić twierdzę, a żołnierze zachowywali
uzbrojenie i ekwipunek. Tym, którzy zdecydowali się na pozostanie
w Kamieńcu, Turcy gwarantowali nietykalność osobistą i
majątkową.
„Ketling zbliżył się do małego rycerza. – Schodzę! – rzekł
zaciskając zęby. – Idź, jeno zwlecz, póki wojsko nie wyjdzie... Idź!...
Tu wzięli się w ramiona i przez pewien czas tak trwali. Oczy
obydwom błyszczały nadzwyczajnym światłem... Ketling skoczył
wreszcie w kierunku lochów... Wołodyjowski zaś zdjął hełm z
głowy; chwilę spoglądał jeszcze na tę ruinę, na to pole chwały
swojej, na gruzy, trupy, odłamy murów, na wał i na działa, następnie
podniósłszy oczy w górę, począł się modlić...”[3]
Po podpisaniu kapitulacji Jerzy Wołodyjowski udał się na Stary
Zamek, aby dopilnować porządku wśród ewakuujących się
oddziałów. I wówczas doszło do potężnej eksplozji, która zniszczyła
znaczną część bastionów obronnych. To Heyking, bez porozumienia
z kimkolwiek (niewykluczone, że przypadkowo), wysadził się w
powietrze wraz z dwustu beczkami prochu. Cegły i kawałki murów
posypały się daleko, raniąc i zabijając zaskoczonych obrońców.
Wybuch i wstrząs były tak silne, że wypaliły naładowane armaty
zamkowe, siejąc śmierć i zniszczenie. Jeden z kartaczy (według
innych informacji cegła) trafił w głowę Wołodyjowskiego, zabijając
go na miejscu.
„Ach!... Ketling pospieszył się, nie czekając nawet na wyjście
regimentów, bo w tej chwili zakołysały się bastiony, huk straszliwy
targnął powietrzem: blanki, wieże, ściany, ludzie, konie, działa, żywi
i umarli, masy ziemi – wszystko to porwane w górę płomieniem,
pomieszane, zbite jakby w jeden straszliwy ładunek, wyleciało w
powietrze... Tak zginął Wołodyjowski, Hektor Kamieniecki,
pierwszy żołnierz Rzeczypospolitej”[4].
Zmarłemu wyprawiono pospieszny pogrzeb. Brali w nim udział
członkowie rodziny i podkomendni, a uczestniczący w ceremonii
biskup kamieniecki nazwał go nawet „naszym Hektorem”. Zwłoki
pułkownika spoczęły w podziemiach klasztoru Franciszkanów.
Krystyna Wołodyjowska niebawem otrzymała wiadomość o
śmierci męża. Do swojego majątku nie chciała wracać. Podole
znalazło się pod panowaniem Turcji. Energiczna kobieta nie
zamierzała jednak marnować życia i wyszła za mąż po raz piąty!
Tym razem jej wybrańcem został pisarz podolski Franciszek
Dziewanowski – jedyny z mężów pani Krystyny, który ją przeżył,
nowa pani Dziewanowska zmarła bowiem cztery lata po upadku
Kamieńca.

Śladami polskości Podola

T wierdza w Kamieńcu jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie


rzeczywistość dorównuje wyobraźni, a nawet ją przewyższa.
Zamek w Chęcinach dublujący Kamieniec w ekranizacji powieści ma
zupełnie inny kształt, to budowla pochodząca z czasów
średniowiecza. Gołe mury, pojedyncze wieże, znacznie mniejszy
teren. Natomiast prawdziwy Kamieniec to forteca w pełnym tego
słowa znaczeniu, położona w niedostępnym miejscu, potężna,
wzbudzająca uznanie walorami obronnymi.

Jar Smotrycza
Opuszczając teren zamku, cofnąłem się mostem
Nowoplanowskim i przeszedłem na ulicę Onufryjską (Onufrijwśka),
ciągnącą się wzdłuż jaru Smotrycza. I miałem rację, warto było.
Spacer tą drogą dostarcza wyjątkowych przeżyć estetycznych,
krajobrazy rozciągające się przed oczami na zawsze zapadają w
pamięć. Głęboki jar rzeczny i jasne skały, szczególnie przed
zachodem słońca pejzaż jest niewyobrażalnie piękny. I nie wiadomo,
co bardziej podziwiać, twierdzę i miasto, czy wytwór natury. Zawsze
uważałem, że zdarzają się chwile, dla których warto żyć, na które
warto latami czekać. Chwile absolutnego zachwytu, gdzie wszelkie
słowa wydają się zbędne. Coś podobnego odczuwałem w
słoweńskich jaskiniach, na Jeziorach Plitwickich w Chorwacji, w
klasztorze Ostroróg w Czarnogórze, czy wędrując nad Niemnem w
okolicach Druskiennik. Chwile absolutnego zjednoczenia z miejscem
i z czasem, wrażenie osobistego obcowania z czymś absolui
cudownym, odbieranym wszystkimi zmysłami. I coś takiego
przeżyłem nad jarem Smotrycza w Kamieńcu Podolskim.
Przed laty miasto podzielone było na dzielnicę polską ormiańską
i ukraińską. Do dzisiaj można odnaleźć pozostałości trzech wieków
władzy Rzeczypospolitej, polskich śladów nie zatarli Rosjanie i
Ukraińcy. Przy ulicy Tatarskiej zachowała się katedra pod
wezwaniem Świętych Piotra i Pawła – ufundowana na początku XVI
stulecia i rozbudowana w następnych dziesięcioleciach. Turcy po
opanowaniu Kamieńca dobudowali minaret, a świątynię zamienili w
meczet. Na mocy pokoju w Karłowicach (1699 r.) Podole powróciło
do Polski, ale zgodnie z warunkami układu minaret został
zachowany. To chyba jedyny przypadek na ziemi pradawnej
Rzeczypospolitej, gdzie świątyni katolickiej towarzyszyła budowla
charakterystyczna dla świata islamu. Zachowano nawet półksiężyc
na szczycie, nad sprowadzoną z Gdańska miedzianą figurą Matki
Boskiej. I mimo wszelkich zmian politycznych i światopoglądowych
pozostało tak do dzisiaj.
Wejście na teren przy katedrze (dawny cmentarz) prowadzi przez
Bramę Triumfalną zbudowanąna cześć Stanisława Augusta
Poniatowskiego w 1781 roku. Wewnątrz katedry warto zwrócić
uwagę na mimbar (turecka kazalnica), sprowadzony do Kamieńca z
Konstantynopola i pozostawiony z tych samych względów co
minaret. Ale najważniejsze miejsce dla Polaków znajduje się w
prawej nawie świątyni, to kaplica Matki Boskiej Ormiańskiej –
symbol katolickiej przeszłości Podola. Za kratą po lewej stronie,
znajduje się ołtarz z ikoną – niestety, to tylko kopia oryginału
zniszczonego przez bolszewików w 1920 roku. Pod obrazem
umieszczono napis:
Tej to opieka, co w Ormian kościele
Ta, nieprzyjaciół pod stopy ściele
Ta, co ozdobą na księżycu stoi
Niech się Podole już pogan nie boi.
Po przeciwnej stronie ołtarza wisi portret Jana Karola Chodkie-
wicza, którego ciało przez pewien czas spoczywało w katedrze
(przeniesiono je później do kościoła Jezuitów w Ostrogu). Obok
tablice upamiętniające postacie zasłużone dla Polski i Kamieńca, w
tym dwóch komendantów twierdzy, Michała Kuczyńskiego i Jana de
Witte. Sąsiaduje z nimi tablica z 1990 roku, która robi największe
wrażenie, bo poświęcona jest pomordowanym za wiarę w czasach
władzy sowieckiej:
„Pamięci katolików, którzy wierze swojej dali świadectwo,
których imiona starto i wdeptano w ziemię, którzy konania bestii
widzieć nie zdążyli”.
Katolicy odzyskali katedrę w 1990 roku i od tego czasu świą-
tynia jest najważniejszym kościołem Podola. Ponownie stała się
siedzibą biskupa, miejscem, gdzie okoliczni Polacy dają świadectwo
wiary i przywiązania do tradycji. Po upływie dwustu lat od
opanowania Podola przez Rosjan (na mocy II rozbioru), po kil-
kudziesięciu latach rządów komunistów w okolicach Kamieńca nadal
żyją potomkowie polskiej szlachty. To niezwykły przypadek, polskie
wsie przetrwały do dzisiaj jako miejsca, gdzie polskość i katolicyzm
oznaczają to samo.
Na szczyt minaretu prowadzą 123 stopnie, a z wysokości 37 me-
trów rozciąga się wspaniała panorama miasta i twierdzy. Od kilku lat
z ruin paulini odbudowują pobliski kościół dominikański, którego
początki sięgają 1370 roku. Latem można spotkać tutaj grupy
studentów z Polski wspierających zakonników i pomagających w
pracach. Przetrwały również kościoły Trynitarzy, Franciszkanów,
Ratusz Polski, kilka polskich kamienic (szczególnie warta uwagi jest
pięknie odnowiona kamienica Seferatowicza na Polskim Rynku).
Budowle te powstały na pograniczu różnych kultur i religii.
Kamieniec oznacza polskie Kresy w najlepszym wydaniu,
konglomerat różnych tradycji, miejsce magiczne dla Polaków,
Ormian i Ukraińców.
Zachwyty ostudziła jednak wizyta poza centrum miasta. Wła-
ściwie już w pobliżu twierdzy można napotkać slumsy, zupełnie jak
w średniowieczu. Bogata twierdza i ubogie podgrodzie. A po zmroku
lepiej nie zaglądać na przedmieścia, w biały dzień zresztą również.
Twarze tam oglądane wywołują wyjątkowo złe skojarzenia,
spojrzenia również. Samotny turysta wzbudza niezdrowe
zainteresowanie, miałem wrażenie, że szukano zaczepki na silę. I nie
był to jednostkowy przypadek.
Dwadzieścia kilometrów na północ od Kamieńca leżą dwie wsie
(Słobódka i Maków) zamieszkane przez ludność polskiego
pochodzenia. Mimo dwustu lat rusyfikacji, kilkudziesięciu lat
wojującego ateizmu, potomkowie polskich katolików do dzisiaj
używają rodzimego języka, kultywując dawne tradycje. Ich świa-
topoglądu nie potrafili zmienić ani carscy urzędnicy, ani bolszewicy.
To fantastyczny przykład przywiązania do własnej kultury,
nieprawdopodobny przypadek hartu ducha, odporności psychicznej i
fizycznej tutejszej ludności.
Po upadku komunizmu katolicy w Słobódce wybudowali nie-
duży kościółek. Posesję otoczono ogrodzeniem, a wnętrze świątyni
urządzono własnymi środkami. Ci ludzie przeżyli rusyfikację,
władzę sowiecką, głód na Ukrainie, kołchozy. I nadal pozostali
Polakami, biednymi, ale dumnymi z własnego pochodzenia. I starają
się odnowić pamiątki ważne dla społeczności, takie jak miejscowy,
zarośnięty cmentarz katolicki[5].
Kilka kilometrów dalej, przy bocznej drodze, leży Maków. Z
dawnej rezydencji szlacheckiej pozostały wyłącznie schody, dalej
sad i park. Piękne, stare drzewa, polanki, kępy krzewów. Potem
droga schodzi łagodnie w dół nad staw zasilany źródełkiem. Na
drugim brzegu wapienne skałki, polna droga i dolina z kolejnym
źródłem. To wspomnienie o dawnej urodzie i dostatku Podola, o
sprawach, które odeszły w przeszłość wraz z wybuchem rewolucji
październikowej[6].

Kariera pewnej kurtyzany (Tulczyn)

W Kamieńcu Podolskim rozpoczęła się jedna z najbardziej


niezwykłych karier w dziejach dawnej Rzeczypospolitej. Jej
bohaterką była Zofia Potocka (słynna Bitynka), która w ciągu kilku
lat przebyła drogę od niewolnicy w tureckim haremie do żony
najbogatszego obywatela państwa polsko-litewskiego. Początek był
prozaiczny – kilkunastoletnią dziewczynę greckiego pochodzenia
zakupił w Konstantynopolu ambasador Rzeczypospolitej, Karol
Boscamp-Lasopołski. Zofia została jego nałożnicą, a kiedy
ambasador powrócił do Polski, polecił przysłać ją do Warszawy.
Młodziutka metresa nie dotarła jednak do domu właściciela, podczas
podróży poznała w Kamieńcu syna komendanta twierdzy, Józefa de
Witta, i wyszła za niego za mąż. W podróży poślubnej małżonkowie
przyjechali do Warszawy, gdzie rozpoczęła się niezwykła kariera
Zofii.
Stanisław August Poniatowski gościnnie przyjął de Witta. Cenił
jego ojca, doskonałego oficera i architekta, a jako koneser kobiecej
urody zachwycił się dziewczyną. Protekcja króla umożliwiła byłej
niewolnicy wizyty w najważniejszych salonach stolicy i sukcesy
towarzyskie. Wdziękiem młodej pani de Witt zachwycał się również
Stanisław Trembecki – nadworny poeta królewski, który napisał odę
na jej cześć. Z narastającym zdziwieniem obserwował to wszystko
przebywający w stolicy Boscamp-Lasopolski.
Kariera Zofii nabrała przyspieszenia. Wraz z mężem odwiedziła
Paryż, Berlin i Wiedeń, wszędzie wzbudzając uznanie (zachwycali
się jej urodą Fryderyk Wielki i cesarz Józef II). Jeszcze niedawno
małżeństwo z polskim oficerem wydawało się szczytem marzeń, a
teraz uznała męża za zbędny balast. Po powrocie do Kamieńca
uznała, że trafiła na koniec świata, do marnej mieściny zamieszkanej
przez półdzikich barbarzyńców.
Józef de Witt nie okazał się odporny na zachcianki żony. Po
kilku latach utyskiwań (para doczekała się tymczasem syna) wy-
ruszyli do Rosji, gdzie piękna Greczynka poznała wszechmocnego
faworyta carycy Katarzyny II, księcia Potiomkina. Została jego
kochanką, co zapewniło jej zaproszenia na najważniejsze bale i
uroczystości. Na jednym z przyjęć poznała najbogatszego człowieka
w Rzeczypospolitej – Szczęsnego Potockiego.
Trzeba przyznać, że Zofię cechowała rzadka umiejętność przy-
ciągania wyjątkowych kanalii. Boscamp-Lasopolski z czasem został
płatnym współpracownikiem carskiego dworu i zakończył życie
powieszony publicznie podczas insurekcji kościuszkowskiej. Józefa
de Witta uważano za sadystę i karierowicza bez zasad moralnych,
natomiast Szczęsny Potocki był chyba największym zdrajcą w
dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Przywódca konfederacji
targowickiej odegrał decydującą rolę w upadku i rozbiorach Polski,
popierając politykę rosyjską i zwalczając postępowe reformy. Jego
życie osobiste nie odbiegało pod względem zasad od publicznego,
miał na sumieniu nie do końca wyjaśniony udział w morderstwie
pierwszej żony – Gertrudy Komorowskiej.
Dla Zofii poznanie Szczęsnego było najważniejszym wydarze-
niem w życiu. Najbogatszy obywatel Rzeczypospolitej, właściciel
półtora miliona hektarów ziemi, człowiek, dla którego pracowało
130 000 chłopów, stracił głowę dla byłej niewolnicy. Zaprosił Zofię
do swojej rezydencji w Tulczynie, natomiast de Witt powrócił do
Kamieńca. Romans pomiędzy magnatem a żoną oficera wybuchł z
całą gwałtownością, a jego ilustracją były wydarzenia z ostatnich lat
istnienia Rzeczypospolitej. Sześć miesięcy po pierwszym spotkaniu
kochanków ogłoszono konfederację targowicką, kilka tygodni
później rozegrała się dramatyczna bitwa pod Zieleńcami. Na
przełomie 1792 i 1793 roku doszło do II rozbioru Polski, a Szczęsny
Potocki stał się najbardziej znienawidzoną osobą w kraju. W tym
czasie Greczynka rodziła partnerowi kolejne dzieci, aż wreszcie
oboje postanowili zalegalizować związek. Daleką drogę przeszła
Zofia – od konstantynopolitańskiej prostytutki do żony
najbogatszego magnata Rzeczypospolitej!
Dzisiejszy Tulczyn liczy kilkanaście tysięcy mieszkańców, a
główną atrakcją miasteczka stanie się w przyszłości pałac Potockich.
Rezydencja zachowała się w niezłym (jak na ukraińskie warunki)
stanie i obecnie jest remontowana. Patrząc jednak na stan remontu i
zaangażowane środki, można podejrzewać, że zakończenia prac
doczekają raczej nasze dzieci (ewentualnie wnuki). W czasach
Szczęsnego budowla uchodziła za najwspanialszą rezydencję w
Polsce, był to pałac godny najbogatszego magnata. W rękach
Potockich pozostawał do 1869 roku, a następnie został zamieniony w
kasyno oficerskie. Całkowity upadek przyniosły rządy bolszewików i
pożar w 1928 roku, który zniszczył piętra budowli.
Projektantem pałacu był francuski architekt Józef Lacroix. Bu-
dowla zachwycała dwoma dwupiętrowymi skrzydłami o długości
osiemdziesięciu metrów. Potoccy nigdy nie narzekali na brak
środków finansowych i wnętrza urządzili z ogromnym przepychem.
Odwiedzający zachwycali się cenną kolekcją malarstwa, galerią
portretów rodzinnych, zbiorem sreber i gobelinów. Tutejsze archiwa
przechowywały wiele dokumentów z życia rodziny i kraju, a niektóre
z nich pochodziły z XIV stulecia. Na polecenie Szczęsnego w
pobliżu wybudowano klasycystyczny pałacyk oraz klasztor
Dominikanów zaadaptowany obecnie na cerkiew.

Pałac w Tulczynie
Na miejscowym cmentarzu zachował się grób Stanisława Trem-
beckiego. Nadworny poeta ostatniego króla Polski nie przypuszczał,
że oda napisana kiedyś dla żony oficera z Kamieńca zapewni mu
dostatnią emeryturę. Zofia miała dobrą pamięć i po zawarciu
małżeństwa ze Szczęsnym ściągnęła sędziwego poetę do Tulczyna.
Jako rezydentowi w najbogatszej siedzibie magnackiej niczego mu
nie brakowało, żył w dostatku, chociaż czasami musiał znosić drwiny
młodszego otoczenia. Stojąc nad jego grobem, pomyślałem o
dziwnych przypadkach kierujących losami ludzkimi. Trembecki
ofiarował dziesiątki utworów Stanisławowi Augustowi Poniatow-
skiemu, a dostatnie dożywocie zapewnił mu wiersz, o którym za-
pewne sam szybko zapomniał. Odwdzięczył się natomiast swoim
protektorom już w Tulczynie, pisząc poemat Sofiówka, wyjątkowo
ceniony przez młodego Adama Mickiewicza.
Zofia i Szczęsny pobrali się w 1798 roku, oboje byli już wów-
czas poddanymi rosyjskimi. Większość dóbr Potockich przyłączono
do Rosji w 1793 roku, a III rozbiór dwa lata później zlikwidował
zupełnie Rzeczpospolitą. Nowa pani Potocka zupełnie się tym nie
przejęła, do końca życia nie nauczyła się poprawnie mówić po
polsku. Bardziej interesowały ją prace, jakie na polecenie
Szczęsnego rozpoczęto w tym czasie w Humaniu. Tam bowiem
budowano park dla księżnej – słynną Zofiówkę.

Zofiówka (Humań)

P race w Humaniu trwały przez dziesięć lat i kosztowały trudną


do wyobrażenia kwotę piętnastu milionów ówczesnych
złotych. Powstał najwspanialszy dowód uczucia mężczyzny do
kobiety, jaki złożono w tej części Europy, niezwykły przykład in-
westycji przeznaczonej dla ukochanej osoby. Zofiówka wywołuje
nieprawdopodobne wrażenie, to jedno z najważniejszych miejsc na
turystycznej mapie Ukrainy.
Humań znajduje się poza granicami Podola, ale podobnie jak w
przypadku Chocimia, nie można traktować dosłownie podziału
administracyjnego kraju. Wizyta w Humaniu jest naturalną kon-
sekwencją pobytu w Kamieńcu i Tulczynie, zakończeniem podróży
śladami pięknej Bitynki.
Zofiówka powstała w jarze rzeki Kamionka, park ma po-
wierzchnię 170 hektarów. Inspiracją dla architektów była mitologia,
literatura i filozofia antycznej Grecji. Powstały dwa ogromne
sztuczne stawy, wykopano podziemną rzekę, zbudowano wodo-
spady, wyspy i groty. Na polecenie Szczęsnego sprowadzano rośliny
z Turcji i Egiptu, ptaki z Ameryki, posągi z Grecji i Italii. Julian
Ursyn Niemcewicz, który odwiedził to miejsce w 1818 roku, pisał
pełen zachwytu:
„Przezroczyste, obszerne wód kryształy, szumne, wspaniałe
tychże wód spady, wysokie na czterdzieści łokci wytryski, chłodne,
pięknie zasadzone gaje, pyszne przysionki, obeliski, kolumny,
podstawy z granitu – to jest, co wszędzie uderza. W granitowych na
dziesięć metrów kolzach zasadzone najkwaśniejsze i najświeższe
kwiaty; jaskinie pełne świeżości i chłodu [...] oranżerie odpowiadają
i pięknością miejsca, i bogactwom właściciela; osobne gmachy na
ananasy, osobne na figi, banany, inne na rozmaite egzotyczne rośliny
i drzewa. [...] Śliczne ścieżki, wody i drzewa, lecz więcej by miały
jeszcze powabu, gdyby obok tych ściśnionych skałami piękności
wzrok po obszernych smugach i trawnikach mógł się rozciągać. Ale
nie ma tam nigdzie obszernych przestrzeni. We wspaniałej jaskini,
ochłodzonej szmerem wody, przy dętej muzyce Szczęsny dobremu
towarzystwu dawał obiady...”[7]
Niemcewiczowi wtórował francuski pisarz Augustyn de
Lagarde:
„Jakaż różnorodność kwiatów i trawników! Jakaż obfitość źródeł
i strumieni! Powietrze przepojone jest tutaj zapachem tysięcy
perfum, śpiew ptaków i szum kaskady budzą słodkie marzenia...”[8]
Powszechny zachwyt wzbudzał wodospad o wysokości dwu-
dziestu trzech metrów i najwyższy w Europie wodotrysk (istniejąca
do dzisiaj Fontanna-Żmija). Po Dolnym Stawie krążyły łodzie, które
dzięki systemowi śluz przepływały podziemnym połączeniem do
górnego zbiornika, a tam powstała wysepka z pawilonem
poświęconym Circe. Do pielęgnacji parku zatrudniono na stałe
dwustu ogrodników, a do tego dochodzili specjaliści z innych
dziedzin.
Na terenie Zofiówki zbudowano ponad sześćdziesiąt obiektów
architektonicznych, których większość można do dzisiaj podziwiać, a
późniejsze dodatki nie przeszkadzają w zwiedzaniu. Czego tutaj nie
ma? Popiersia i rzeźby antycznych bohaterów, sztuczne groty,
kreteński labirynt, przepiękne mostki, pawilony, amfiteatr. Zofiówka
jest przykładem dobrego smaku i wyrafinowania, a jeżeli szukać
czegoś zbliżonego do niej, to na myśl przychodzą wyłącznie
warszawskie Łazienki. Ale stołeczny park ma powierzchnię 80
hektarów, a Zofiówka jest dwa razy większa.
Wejście na teren parku jest płatne, niestety, główne atrakcje są
często oblegane przez hałaśliwe wycieczki. Szczególnym zain-
teresowaniem młodszych turystów cieszą się rejsy po Górnym
Stawie i wycieczka łodzią po podziemnej rzece. Dlatego warto
czasem uciec w bardziej ustronny zakątek, tam gdzie pusto i cicho.
W tego rodzaju miejscu trudno oprzeć się refleksji, że nawet taki dar
jak Zofiówka nie potrafił Szczęsnemu przynieść szczęścia z
ukochaną kobietą.
Zofia Potocka nie potrafiła dochować wierności jednemu męż-
czyźnie. Nawiązała romans z własnym pasierbem (!!!), młodszym o
szesnaście lat synem Szczęsnego z poprzedniego małżeństwa.
Magnat dowiedział się o wszystkim, co zniszczyło życie rodzinne i
przyczyniło się do jego śmierci. Potocki zmarł w 1805 roku w wieku
pięćdziesięciu dwóch lat, a pogrzeb w Tulczynie zakończył się
makabrycznym skandalem. Po egzekwiach pozostawiono w kościele
ciało magnata w otwartej trumnie, zmarły miał na sobie mundur
carskiego generała przystrojony orderami i klejnotami. W nocy do
kościoła wdarli się złodzieje, obdarli zwłoki z kosztowności i nagie
rzucili pod ścianę. To niemal symboliczne zdarzenie – przed laty
Trybunał Narodowy skazał Potockiego na śmierć i pozbawił go
tytułów i godności, a teraz jego doczesne szczątki odarto z dystynkcji
i klejnotów otrzymanych za zdradę ojczyzny.
Zofia nie przejęła się specjalnie śmiercią męża. Od razu rozpo-
częła walkę o majątek z pasierbami i zakończyła ją zwycięsko.
Pomógł jej w tym kolejny partner – senator Nowosilcow. I jak tu nie
uwierzyć w fakt, że pani Potocka przyciągała do siebie najgorsze
kreatury?
Po śmierci Zofii w 1822 roku posiadłość w Humaniu przeszła w
ręce jej syna, Aleksandra. Syn przywódcy targowicy i Gre- czynki
przez wiele lat był lojalnym oficerem carskiej gwardii.
Niespodziewanie w 1831 roku poczuł się patriotą i przyłączył do
powstania listopadowego, wyposażając na własny koszt pułk
kawalerii. Po upadku insurekcji nie przyjął amnestii i spokojnie
pogodził się z konfiskatą majątku. Wyjechał na zachód Europy,
gdzie utrzymywał się z niewielkich kapitałów zabranych ze sobą.
Przez ponad trzydzieści lat prowadził spokojne życie, otoczony
powszechnym szacunkiem jako patriota i filantrop. Zajadłą prze-
ciwniczką caratu była również jego siostra (imienniczka matki);
dziwnie doprawdy układały się losy rodziny Potockich.
Zofiówka została skonfiskowana przez władze carskie i prze-
mianowana na Carycyn Sad. Dobudowano kilka budowli, pod koniec
XIX wieku stworzono Instytut Rolniczy, powstał park Angielski.
Władze sowieckie oszczędziły dzieło Szczęsnego, park stał się na
pewien czas enklawą dostępną wyłącznie dla komunistycznych
dygnitarzy, dzięki czemu ocalał do dzisiaj w niemal niezmienionym
kształcie. To miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, ale też
miejsce, które wzbudza różne emocje. Szczęsny Potocki był postacią
obrzydliwą, stał się symbolem zdrady narodowej, ale dbał o rozwój
gospodarczy swoich posiadłości i jego poddani nie mogli narzekać
(zmniejszał wymiar pańszczyzny). Najzamożniejszy człowiek
Rzeczypospolitej, ale nieszczęśliwy w życiu prywatnym, magnat
otoczony niewyobrażalnym przepychem, ale po śmierci obdarty ze
wszystkiego, którego nagie ciało rzucono w kąt kościoła. A sama
Zofia, której udziałem był największy awans społeczny w dziejach
Rzeczypospolitej? Osoba bez zasad moralnych, dążąca wyłącznie do
zdobycia jak największego majątku. W jej przypadku nie można
powiedzieć, że dosięgła ją sprawiedliwość. Ludwik Stomma napisał
brutalnie (i szczerze) na jej temat: „od dawna wiadomo, że
kurewstwo popłaca”. Jednak gdyby nie miłość Szczęsnego do Zofii,
to nie mielibyśmy okazji zwiedzać najpiękniejszego kompleksu
parkowego w tej części Europy. I może zatem lepiej nie oceniać,
tylko usiąść przy skale leukadyjskiej nad Dolnym Stawem i kontem-
plować w milczeniu. W tym miejscu ważne jest wyłącznie dzieło
Szczęsnego Potockiego i świadomość, dla kogo je przeznaczył. A
reszta nie ma znaczenia...
Rozdział 8
Książę Emanuel Richelieu

P ołudnie Ukrainy pomiędzy granicami Mołdawii a Krymem


zdecydowanie odróżnia się od reszty kraju. Przez tysiąclecia
nadmorskimi stepami przemieszczali się koczownicy, choć próby
stałego zasiedlenia zanotowano już w czasach antycznych. Nad
brzegiem Morza Czarnego powstawały kolonie greckie i niektóre z
nich przetrwały do wczesnego średniowiecza. Jednak nawet
wówczas osiadłe życie koncentrowało się za murami miast, a jeszcze
trzysta łat temu ukraińskie wybrzeże pozostawało domeną
koczowników. Sytuacja zmieniła się pod koniec XVIII stulecia. Na
obszarze dzisiejszej Odessy Turcy założyli twierdzę o nazwie Yeni
Dünya, którą w 1789 roku opanowali Rosjanie. W 1795 roku
utworzono w tym miejscu port wojenny i rozpoczęto budowę miasta,
które miało zostać stolicą prowincji (Kraju Noworosyjskiego).
Odessa najwięcej zawdzięcza francuskiemu emigrantowi, który
w 1804 roku został jej gubernatorem. Książę Emanuel Richelieu
opuścił rodzinny kraj po wybuchu rewolucji francuskiej, zaciągając
się na służbę carycy Katarzyny II. Był to prawdziwy człowiek
oświecenia: ascetyczny, energiczny i wszechstronny. Po otrzymaniu
nominacji na gubernatora ściągał do Odessy i w jej okolice
imigrantów z różnych stron świata. Ambitni przybysze otrzymywali
dobre warunki do pracy i w Odessie osiedlali się Niemcy, Żydzi,
Grecy, Polacy, Tatarzy, Rosjanie i Ukraińcy. Od chwili powstania
miasto stanowiło tygiel narodowości i kultur, obok siebie wznoszono
cerkwie, kościoły, synagogi i meczety.
Znaczną rolę odgrywali Polacy. Bogaci ziemianie z południo-
wych Kresów zjeżdżali po zbiorach, aby dopilnować sprzedaży
zboża i zaopatrzyć się w luksusowe towary przywożone do portu.
Miesiące zimowe spędzano najczęściej w mieście, strumieniami lało
się wino, wygrywano i przegrywano fortuny przy karcianych
stolikach. Odessa stała się przedsionkiem imperium Romanowów,
miasto odwiedzali słynni śpiewacy, mistrzowie klawiatury i
smyczka, a tutejsze bale cieszyły się ugruntowaną renomą. Wielu
polskich ziemian zakupiło w mieście domy, w których większość
czasu spędzały ich rodziny. A świat Odessy nie był
zhierarchizowany, tutaj rządził pieniądz, a nie tytuły bez znaczenia.
Niejedna panna z wielkiego polskiego rodu wyszła za mąż za
dorobkiewicza, a niejeden zubożały arystokrata poślubił córkę kupca.
Mieszała się krew, powstawały nowe fortuny, wszystko pod czujnym
okiem księcia gubernatora.
W latach 1806-1809 w Odessie działał polski teatr prowadzony
przez Jana Nepomucena Kamińskiego. Uczeń Wojciecha
Bogusławskiego, cieszył się względami księcia Richelieu popie-
rającego rozwój jego placówki. Kamiński uznał jednak, że waż-
niejsza jest polska scena we Lwowie i po trzech latach działalności
powrócił nad Pełtew.
„Miasto rozległe, okazałe – wspominał Odessę Aleksander
Jełowicki – przystań pełna okrętów, okolice pełne pięknych futo-
rów{*} strojnych pięknymi domami, po ulicach miasta ciągle snują
się wozy z pszenicą i innym zbożem, ciągle turkoczą drążki kupców;
targi pełne ryb wybornych, owoców doskonałych, kramy pełne
towarów zagranicznych, domy i ulice pełne ludzi zagranicznych, bo
to wolne miasto kupieckie, co na stepach wygląda jak wyspa, na
której spoczęły rozbitki wszystkich narodów. Toteż Odessa nie ma
żadnego piętna narodowego. [...] ulice proste i szerokie domy
obszerne, wygodne i kształtne; co dom, to i parę składów
dwupiętrowych: ten, co miasto zakładał, stepu nie żałował, więc i
dziedzińce wielkie, i rynki ogromne, tak że Odessa wygląda niby
zbiór zamków; a rozparła się szeroko, jak gdyby bała się, żeby nie
zniknęła między morzem a stepem.
Na lato zjeżdża się do Odessy wiele rodzin polskich; ojciec
sprzedaje pszenicę, matka kupuje stroje, dzieci uczą się śpiewać po
włosku, a wszyscy kąpią się w morzu; słaby, żeby był zdrów,
zdrowszy, żeby nie był słaby, chudy, żeby utył, tłusty, żeby
schudł”[1].
Dynamicznego rozwoju miasta nie zahamowała nawet zaraza
„morowej śmierci” w 1812 roku. U schyłku rządów Richelieu miasto
liczyło 35 tysięcy mieszkańców należących do dziewięciu

* – Chutor, przysiółek osiedla lub posiadłość jednozagrodowa (przyp.


red.).
narodowości. A kiedy gubernator w 1814 roku powracał do Francji,
ufundował z własnych środków szkołę nazwaną później jego
imieniem (Liceum Richelieu). Mieszkańcy zachowali o nim
wdzięczną pamięć, czego śladem jest pomnik gubernatora wznoszący
się na szczycie słynnych Schodów Nadmorskich.
Zwiedzanie Odessy warto rozpocząć od tego miejsca. W cen-
tralnym punkcie placu wzniesiono rzeźbę autorstwa Iwana Matrosa
odsłoniętą w 1828 roku. Richelieu został przedstawiony w pozie
rzymskiego triumfatora z wyciągniętą prawą ręką, w todze i z
wieńcem na skroniach. Na cokole umieszczono alegorie
symbolizujące Sprawiedliwość, Handel i Rolnictwo – zadania, na
straży których stał Richelieu. Pomiędzy płaskorzeźbami znajduje się
kula armatnia – pozostałość po francusko-brytyjskim ostrzale miasta
z czasów wojny krymskiej w 1854 roku

Na słynnych schodach

N iewiele jest miejsc na świecie działających równie na wy-


obraźnię jak Schody Nadmorskie, które rozciągają się poniżej
pomnika. Monument zawdzięcza sławę jednej z najsłynniejszych
scen w dziejach światowego kina – fragmentowi filmu Sergiusza
Eisensteina Pancernik Potiomkin. W 1925 roku młody reżyser (miał
27 lat) otrzymał od władz sowieckich polecenie nakręcenia filmu dla
uświetnienia dwudziestej rocznicy wybuchu rewolucji 1905 roku.
Eisenstein skoncentrował się na sprawie rewolty na pokładzie
pancernika Kniaź Potiomkin, gdzie zbuntowani marynarze
wymordowali oficerów. Talent reżysera spowodował, że film jest
niezwykłym połączeniem propagandy i sztuki przez wielu
uznawanym za najwybitniejszy obraz w dziejach kina. Dzieło
zdobyło uznanie na zachodzie Europy, a natrętne, propagandowe
przesłanie nie przeszkodziło w zachwytach nad filmem. Nawet
mistrz hitlerowskiej propagandy – Joseph Goebbels, stwierdził, że po
projekcji można zostać prawdziwym bolszewikiem.
Scena na Schodach Nadmorskich trwa sześć minut i nie ma
historycznego pierwowzoru. W 1905 roku do strzelaniny doszło
wyłącznie w porcie, gdzie oprócz tłumu witającego zbuntowanych
marynarzy pancernika zebrali się różni awanturnicy, aby podpalać i
okradać magazyny. Ale ten, kto widział film, zapomni o prawdzie
historycznej. Sekwencja ma niezwykle sugestywny charakter
wyznaczany rytmem kroków schodzących w dół żołnierzy, ruchem
uciekających ludzi i wspaniałymi zbliżeniami szczegółów. Beznogi
kaleka, młoda matka własnym ciałem spychająca w dół wózek z
niemowlęciem, jasnowłosy student w okularach – postacie wyraziste,
dramatyczne i piękne.

Schody Nadmorskie (na starej pocztówce)


Budowla ma 192 stopnie i 136 metrów długości, a różnica
poziomów wynosi 27 metrów. Powstała w latach 1834-1847, a z
kilku architektów zatrudnionych przy jej budowie największe zasługi
położył Francesco Boffa (jego nazwisko wyryto na tarasie w pobliżu
pomnika Richelieu). Biorąc pod uwagę rozmiary budowli,
maszerujący w dół oddział powinien zakończyć masakrę w ciągu
dwóch minut. Ale sekwencja filmowa jest trzykrotnie dłuższa,
albowiem reżyser użył montażu synchronicznego. Rozbił sekwencję
na wiele wątków rozgrywających się jednocześnie, ale pokazanych
niezależnie. Wykorzystał efekt, jaki daje zderzenie przeciwieństw
(schodzący Kozacy, wchodzące po schodach kobiety), oraz
przesuwał obraz od zbliżeń do planów ogólnych.
Scenę wielokrotnie naśladowano, a najbardziej znanym przy-
kładem jest fragment Nietykalnych Briana de Palmy – kulminacyjna
scena strzelaniny na dworcu z toczącym się po schodach dziecięcym
wózkiem. Ale w sztuce filmowej nie mogło zabraknąć parodii.
Juliusz Machulski wykorzystał motyw w swoim Déjá vu, a Peter
Segal w Nagiej broni 33 i 1/3.
Oglądając na żywo Schody Nadmorskie, miałem mieszane uczu-
cia. Z jednej strony sceny z filmu Eisensteina, a z drugiej bezpośred-
ni kontakt ze słynnym monumentem. I jak często w takich przypad-
kach, oryginał nie wytrzymał porównania z obrazem utrwalonym w
wyobraźni. Schody wydały mi się mniejsze, niegdyś triumfalnie
schodziły do morza, a teraz perspektywę zasłaniają budynki portowe
i nowoczesny wieżowiec hotelu Odessa. Nie dochodzą już do portu,
na dole wznosi się blokada z metalowych bramek, a za nią przebiega
ruchliwa ulica (Prymorska). Nawierzchnia schodów jest popękana,
miejscami brakuje całych kawałków piaskowca, a pobliska zieleń
wymaga konserwacji i usunięcia leżących w głębi śmieci (stan na
2006 rok). Nieco szacunku dodaje widok z dołu, niemal z samej
ulicy. Z tego miejsca schody wydają się ciągnąć w nieskończoność, a
otoczony stadami gołębi odległy posąg Richelieu sprawia wrażenie
dobrze zadomowionego. Zawsze jednak wyobrażałem sobie tę
budowlę jako bardziej potężną i wyniosłą, ale czego nie może zrobić
z widzem sztuka filmowa w mistrzowskim wykonaniu? Czy ktoś z
nas nie odczuwał zawodu, oglądając po latach miejsce widziane
wcześniej wyłącznie na ekranie?
Motyw Schodów Nadmorskich wykorzystał Juliusz Machulski w
filmie Déjá vu. John Polack (wspaniały Jerzy Stuhr), płatny
amerykański morderca, przybył w latach dwudziestych ubiegłego
stulecia do miasta, aby wykonać wyrok mafii na zdrajcy zbiegłym do
rodzinnej Odessy. Przeżył rozmaite przygody, aż wreszcie, nie
mogąc zaadaptować się do sowieckiej rzeczywistości, stracił zmysły.
A prawdziwą perłą humoru jest scena rozgrywająca się na słynnym
monumencie. Polack, ścigając rowerem zdrajcę (solo na
tandemie!!!), wjechał w ekipę Eisensteina filmującą właśnie masakrę
na schodach. Wywołał ogromne zamieszanie, ale to właśnie jego
autorstwa było sławetne strącenie dziecięcego wózka (oczywiście
przypadkowe). Zachwycony Eisenstein nakazał sfilmować staczający
się wózek i w ten sposób przeszedł do historii światowego kina.

Schody Nadmorskie (widok współczesny)


Na Schodach Potiomkinowskich rozgrywa się również jedna ze
scen Sławy i chwały Jarosława Iwaszkiewicza. Nocą na stopniach
hrabia Janusz Myszyński toczy wewnętrzną walkę. Nie wie, czy
uciekać z ogarniętej rewolucyjną pożogą Odessy, czy też pozostać.
W porcie oczekiwała go ukochana Ariadna, ale hrabia odmówił
jednak wyjazdu i dziewczyna odpłynęła wraz z przyjaciółmi do
Stambułu. Oderwana od rodzinnego miasta, kilka lat później
popełniła samobójstwo.
Umieszczenie kilku rozdziałów Sławy i chwały w Odessie było
efektem wizyty Iwaszkiewicza w mieście latem 1918 roku i czasu
spędzonego w towarzystwie Karola Szymanowskiego. Panowie
zamieszkali w willi Marianny Dawydow, a Iwaszkiewicz pre-
zentował starszemu kuzynowi opowiadania z późniejszego tomu
Legendy i Demeter. Wokół walił się dawny świat, płonęły dwory,
miasto okupowali Austriacy, a Iwaszkiewicz z Szymanowskim
rozmawiali o sztuce. Pobyt w Odessie musiał wywrzeć na młodym
pisarzu duże wrażenie, skoro po latach umieścił w nim akcję jednej
ze swoich najważniejszych powieści. W interesujący sposób
sportretował również polską diasporę, ludzi żyjących z dala od
ojczyzny, ale kultywujących narodowe tradycje.

Gubernator i poeta

S chody Potiomkinowskie są integralnym elementem Bulwaru


Nadmorskiego dominującego nad portem. W okolicy można
odnaleźć kilka budowli z XIX stulecia, na których czoło wysuwa się
hotel Londyński z piękną secesyjną fasadą. Budowla powstała w
1867 roku, a obecny wygląd zawdzięcza przebudowie w ostatniej
dekadzie XIX wieku. Hotel jest jedną z najdroższych „noclegowni”
w mieście – ceny za dwuosobowy pokój zaczynają się od ośmiuset
hrywien. Wystarczy zresztą obejrzeć samochody parkujące w jego
pobliżu, aby uświadomić sobie, że budynek odwiedza wyjątkowo
zamożna klientela. Nie oznacza to, że w mieście brakuje bardziej
eklsuzywnych hoteli: Bristol, Continental czy Otrada przeznaczone
są dla osób z wyjątkowo zasobnym portfelem. W okolicy bulwaru
nie brakuje efektownych budowli pamiętających czasy świetności
miasta. Dom Uczonych (pałac Tołstoja), Klub Kultury Marynarzy
czy budynek dawnego hotelu Petersburskiego przyciągają wzrok z
daleka. Niestety, krajobraz szpeci potężna bryła hotelu Odessa (do
niedawna Kempinski). Koszmarny, niebieski wieżowiec ze szkła i
stali całkowicie niszczy perspektywę, a przy secesyjnych gmachach
wygląda na budowlę z zupełnie innej bajki.
W Odessie można znaleźć również tanie hotele, gdzie za dwu-
osobowy pokój zapłacimy równowartość kilkudziesięciu złotych za
noc. Ale standard tych placówek może wzbudzić przerażenie nawet u
niespecjalnie wymagających. I to nie tylko w kwestii czystości
sanitariatów czy samego pokoju. Wszelkiego rodzaju robactwo o
gigantycznych rozmiarach (mutanty wywołujące skojarzenia z
katastrofą w Czarnobylu) potrafi zniechęcić chyba każdego. Takich
karaluchów jak w jednym z tanich hoteli (jego nazwę miłosiernie
pominę) nie widziałem nawet w warszawskich akademikach w
czasach PRL. A widziałem wówczas niejedno...
Podobnie jest z kwaterami prywatnymi, można znaleźć czyste i
zadbane lub koszmarnie prymitywne. Różnice w cenach są
niewielkie, dlatego warto dokładnie sprawdzić lokal przed podjęciem
decyzji. Ale jedno jest pewne, w Odessie nigdy nie będzie problemu
z noclegiem. A jak zwykle za wschodnią granicą, najłatwiej o to na
dworcu kolejowym okupowanym przez lokalne „babuszki” z
kartkami z napisem kwartira w rękach...

Pałac Woroncowa
Bulwar Nadmorski ma długość pięciuset metrów, a z obu stron
zamykają go monumentalne gmachy autorstwa Francesca Boffy. Od
wschodniej strony wznosi się budynek Starej Giełdy (obecnie
siedziba władz miasta), natomiast w pobliżu ustawiono armatę
pochodzącą z brytyjskiej fregaty Tiger zatopionej na redzie Odessy
podczas wojny krymskiej. W bezpośrednim sąsiedztwie gmachu stoi
pomnik Aleksandra Puszkina przebywającego w mieście na zesłaniu
w latach 1823-1824.

Aleksander Puszkin
Podczas pobytu w Odessie poeta był częstym gościem w gmachu
zamykającym bulwar od strony zachodniej. Przepiękny pałac powstał
na zlecenie hrabiego Michała Woroncowa – rosyjskiego gubernatora
miasta w latach 1823-1844. Hrabia wybudował okazałą rezydencję,
do niedawna znajdującą się w stanie ruiny. Oglądając pierwszy raz
pałac na początku ubiegłej dekady, byłem przekonany, że ten
budynek jest już bezpowrotnie stracony i założenie architektoniczne
Bulwaru Nadmorskiego przestanie istnieć. Na szczęście pomyliłem
się, aktualnie w pałacu prowadzone są prace konserwatorskie i
wszystko wskazuje na to, że ten piękny gmach zostanie uratowany. A
bezwzględnie jest więcej wart pod względem estetyki niż hotel
Odessa z jego nowobogackim szykiem.

Michał Woroncow
Woroncow i Puszkin nie przypadli sobie do gustu. Puszkin
uważał gubernatora za nudziarza i filistra, co nie przeszkodziło mu w
nawiązaniu romansu z jego żoną (Polka z pochodzenia, Branicka z
domu). Hrabia tolerował sytuację, ale usiłował pozbyć się poety z
miasta. Wykorzystując swoje uprawnienia, mianował go członkiem
komisji badającej szkody wyrządzone przez szarańczę nad
Dniestrem. Puszkin zajadle bronił się przed nominacją, ale musiał
ustąpić i na kilka tygodni wyjechał z Odessy. A jego zemsta była
wyrafinowana – gubernator otrzymał raport złożony z sześciu
wersów:
Szarańcza
Leciała, leciała
I siadła
Siedziała, siedziała
Wszystko zjadła
I znowu poleciała
Tym razem Woroncow miał już serdecznie dość poety i jego
pomysłów. Znosił romans żony z Puszkinem, wysłuchując złośli-
wych plotek, ale nie zamierzał tolerować lekceważenia. Interwencja
w Petersburgu spowodowała przeniesienie poety do majątku jego
matki, gdzie miał spędzić następne dwa lata. Tam też powstała
większość z jego najważniejszych utworów, z Eugeniuszem Onie-
ginem na czele. Poeta jednak nigdy nie zapomniał pobytu w Odessie
i hrabiny Elżbiety Woroncowej, do końca życia nosił na palcu
pierścień od niej otrzymany. Zdjęto go z jego dłoni dopiero kilka-
naście lat później, po fatalnym pojedynku, w którym zginął.
Hrabina Woroncowa nie była jedyną polską partnerką Puszkina
w Odessie. Poeta poznał Karolinę Sobańską i nawiązał z nią krót-
kotrwały romans. Kochliwy romantyk zapewne nie przypuszczał, że
Sobańska poszła z nim do łóżka na polecenie szefa carskiej policji.
Karolina pochodziła z niezwykle bogatego magnackiego rodu
Rzewuskich. Jej rodzoną siostrąbyłaEwelinaHańska,długoletnia
przyjaciółka (a później żona) Balzaka, a bratem Henryk Rzewuski –
autor Pamiątek Soplicy. Ksawery Pruszyński w swojej fantastycznej
biografii Mickiewicza zauważył, że Sobańska urodziła się w
niewłaściwej dla siebie epoce. Jej charakter i upodobania bardziej
odpowiadałyby czasom króla Stanisława lub księcia Poniatowskiego,
a na pewno doskonale sprawdziłaby się na dworze Ludwika XV. A
jeżeli już koniecznie musiała przyjść na świat u schyłku XVIII
stulecia, to powinna urodzić się gdzieś w „zaułkach portowego
miasta”.
Pomimo że w Odessie przebywał jej mąż, hrabina nie ukrywała
swoich romansów. Wszyscy wiedzieli, że jest stałą partnerką Jana
Witte, persony jeszcze ważniejszej niż Woroncow. Hrabia był tylko
gubernatorem, natomiast Witte – adiutantem cara, generałem,
głównodowodzącym wojsk na południu Rosji i szefem tajnej policji.
Ado tego nadzorował miejscową oświatę, co niebawem miało okazać
się istotne dla polskiej literatury.

Elżbieta Woroncowa z domu Branicka


O rodzicach carskiego generała wspominałem już w poprzednim
rozdziale: byli to Zofia Potocka i syn komendanta twierdzy w
Kamieńcu. Jan odziedziczył sporo cech charakteru po matce (ta zaś
zadbała o jego finanse), co znacznie ułatwiło mu karierę.

Mickiewicz w Odessie

P ół roku po wyjeździe Puszkina do Odessy przybyło trzech polskich


zesłańców: Adam Mickiewicz, Józef Jeżowski i Franciszek
Malewski. Jako uczestnicy sprzysiężenia filaretów zostali skazani na
osiedlenie się w Rosji i po trzymiesięcznym pobycie w Petersburgu
skierowani do Odessy. Określenie zesłańcy w ich przypadku było
zresztą mocno przesadzone, nie wysłano ich kibitkami na Sybir, byli
na utrzymaniu rządu carskiego i mieli otrzymać zatrudnienie zgodne
z ich wykształceniem. A dopóki nie podjęli pracy zawodowej,
władze carskie płaciły za ich utrzymanie. W Odessie mieli zostać
nauczycielami w Liceum Richelieu i zostali zakwaterowani na
terenie szkoły.

Adam Mickiewicz
Trwał jednak rok szkolny i nie było wolnych etatów. Jeżowski
zajął się przekładami Horacego, Malewski również zakopał się w
książkach, natomiast Mickiewicz korzystał z uroków życia. Młody
poeta (miał dwadzieścia sześć lat) dał się już poznać jako autor
Ballad i romansów, dwóch części Dziadów oraz poematu Grażyna.
Dla odeskich salonów był łakomym kąskiem, a po odjeździe Pusz-
kina brakowało w mieście kogoś podobnego. A przecież trwał kar-
nawał! Mickiewiczem zajęli się osobiście Witte i Sobańska, nato-
miast jego towarzysze nie wzbudzili większego zainteresowania.
Carski policjant obserwował w Odessie miejscowych opozy-
cjonistów, używając do tego niekonwencjonalnych metod. To nie
były czasy zakładania podsłuchów i monitorowania przeciwników
politycznych. Uroczy i dowcipny światowiec prowadził bogate życie
towarzyskie, w czym pomagała mu Sobańska. Kochanka generała
stworzyła salon towarzyski cieszący się ogromną popularnością
wśród „złotej młodzieży” Odessy. Z dzisiejszego punktu widzenia
wydaje się to niemożliwe, ale dziewiętnastowieczni opozycjoniści
bawili się w domu kochanki szefa policji, jedli i pili na jego koszt,
spędzając z nim wolny czas.
Sobańska, Witte i Mickiewicz przez kilka miesięcy tworzyli za-
dziwiająco zgodny trójkąt erotyczno-towarzyski, a ich wzajemne
relacje do dzisiaj wzbudzają spory wśród badaczy. Powtórzyła się
sytuacja z Puszkinem. Hrabina na polecenie Wittego została
kochanką poety, miała kontrolować jego znajomości, kontakty i
notatki.
Przyzwyczailiśmy się widzieć w Mickiewiczu wyłącznie wiel-
kiego patriotę, niemal świętego, sumienie narodu, wieszcza cierpią-
cego za miliony. Tak przedstawiają poetę podręczniki i dziesiątki
publikacji popularnonaukowych. Schyłek jego życia rzeczywiście
był trudny – problemy rodzinne, afera z Towiańskim, spory w śro-
dowiskach emigracyjnych. Nie odbierając jednak Mickiewiczowi
patriotyzmu ani talentu, warto zauważyć, że w młodości kochał
życie, wesołą zabawę i kobiety (to ostatnie uczucie pozostało mu
zresztą do schyłku życia). Kolejnym pokoleniom polskich uczniów
znana jest wyłącznie nieszczęśliwa (rzekomo) miłość do Maryli
Wereszczakówny, ale życie erotyczne poety nie ograniczało się
wyłącznie do tego związku. Podczas pobytu w Kownie nawiązał
romans z żoną lekarza powiatowego – Karoliną Kowalską. Związek
stał się głośny, kiedy pojawił się nowy wielbiciel Kowalskiej –
szambelan Nartowski. Rywalizacja mężczyzn zakończyła się
brutalnie – Adam uderzył w twarz szambelana, a niezadowolony z
efektów potraktował go jeszcze lichtarzem. Zebrał się sąd honorowy,
który orzekł, że jeżeli Mickiewicz wchodzi do domu pani Kowalskiej
(a przebywa tam Nartowski), to „szambelan natychmiast precz
wyruszył i wzajemnie, jeżeli szambelan wchodzi, a Adam siedzi, to
Adam precz wyruszył...”! Zresztą nawet z Marylą utrzymywał
kontakty erotyczne już po jej zamążpójściu, a pośrednikiem
kochanków był Tomasz Zan. Związek ostatecznie zerwał poeta,
porzucając swoją partnerkę. Inna sprawa, że ze wszystkich kobiet w
jego życiu to właśnie Maryla miała najtrudniejszy charakter.
Jeden ze znajomych Mickiewicza wspominał, że poeta „często
wpadał w zamyślenia głębokie, chorowite, ekstatyczne, a do tego tak
ciężki smutek wciąż go ugniatał, że zaledwie chwilowy uśmiech
przelatywał mu czasem po ustach. Ożywiał się tylko nadzwyczajnie,
rozżarzał, rozpłomieniał przy wdziękach płci nadobnej”. To wiele
wyjaśnia, w Odessie Mickiewicz nie narzekał na brak humoru i chęci
do życia, stale był „rozpłomieniony”. To zresztą pozostało mu do
końca życia, w latach czterdziestych w Paryżu oficjalnie mieszkał i
współżył z żoną (Cecylią Szymanowską) i kochanką (Xawerą
Deybel). Cała trójka mieszkała pod jednym dachem, obie panie
rodziły mu dzieci, wspólnie je wychowywali...
Wszyscy znamy Wielką Improwizację z trzeciej części Dziadów.
Mickiewicz słynął z umiejętności improwizacji, czym wielokrotnie
zachwycał i wzruszał słuchaczy. Szczególnie w okresie paryskim po
jego popisach dochodziło do wybuchów entuzjazmu i ataków
histerii. Natomiast w młodości zdarzało mu się improwizować na
różne tematy:
Smutki porzućmy,
Tu się nie smućmy,
Wśród szczęśliwości
Nie ma zazdrości,
Wszystko to fraszki,
Dalej do flaszki!
Improwizacja pochodzi z 1827 roku, a zatem została wygłoszona
dwa lata po opuszczeniu Odessy. To cały Mickiewicz z młodych lat,
wielbiciel życia i jego radości.
Oczywiście nie zawsze improwizacje poety miały równie
frywolny charakter. Zachował się opis jednego z jego popisów
poetyckich w Odessie. Odbył się w domu zamożnych ziemian,
państwa Zalewskich. A dodatkowego smaku dodaje fakt, że pani
domu była nieprzytomnie zakochana w Mickiewiczu.
„Dom ich piętrowy – opisywał Franciszek Kowalski – wspa-
niały, stał we wschodniej części miasta, na wyniosłości, i patrzał na
nieskończoną płaszczyznę morza. Przed balkonem jużeśmy zastali
kilka powozów i dorożek i weszli do pysznego salonu, wprowadzeni
przez uprzejmego gospodarza, który nas zaprezentował swojej żonie
i innym damom, i zaczęła się najrozmaitsza rozmowa. Wkrótce
ozwał się głos fortepianu. Jedna z dam z lekka przegrywając akordy,
prosiła Mickiewicza, aby usiadł przy niej, przy fortepianie, i pieśni
do jej wtóry zaśpiewał. Tuśmy usłyszeli rzewne jego improwizacje,
do których nigdy prosić się nie dał; owszem, chętnie śpiewał, szybko
tworząc w umyśle pieśń na jakąkolwiek podaną mu osnowę i nutę:
wojenną, światową, miłosną, albo myśliwską. Piersi tylko miał za
słabe i następnie głos nie mocny, ale czysty i dźwięczny; więc
fortepian musiał towarzyszyć łagodnie, bo inaczej całkiem by go
zagłuszył. Na podany więc temat zaczął wielki wieszcz śpiewając
improwizować; a śpiewając pieśń sielankową, najbardziej lubił nutę
starej Karpińskiego sielanki Już miesiąc zeszedł. [...] Pomyślawszy
chwilkę, skoro usta otworzył, milczenie opanowało salę, wszyscy
usiedli i słuchali w cichości. My, Wołyniacy, nie mogliśmy wyjść z
zadziwienia: jakieś niewytłumaczone uczucie ogarnęło nasze serca.
[...] Uważałem, że nasz Adam, śpiewając improwizację z powolnym
i łagodnym fortepianu towarzyszeniem, siedział oparty nieco plecami
na krześle; miał oczy wprost siebie zwrócone, ręce założone w krzyż
na piersiach, a nogi trochę wprzód wciągnięte i często jedną stopę
zakładał na drugą. W tym położeniu nieruchomy całą pieśń śpiewał,
a przy końcu głowę i oczy schylał na piersi”[2].
To był Adam w swoim żywiole: salon zachwyconych nim słu-
chaczy (szczególnie kobiety!!!), improwizacja przy dźwiękach
fortepianu. Oczywiście opinie autora wspomnień o „śpiewie”
Mickiewicza możemy traktować z lekkim przymrużeniem oka.
Adam, improwizując przy wtórze muzyki, zadowalał się
melorecytacją. Zresztą nie wymagajmy od niego zbyt wiele.
Wystarczy, że wprowadzał słuchaczy w zachwyt, wyczyny wokalne
były już zupełnie niepotrzebne.
Nie wiemy, jak na popisy poetyckie Mickiewicza reagowała
Karolina Sobańska, ale poeta był zapewne bardziej interesującym
partnerem niż inni osobnicy, z którymi sypiała na polecenie Wittego.
Sobańska odegrała największą rolę w odeskim epizodzie życia
wieszcza. Czy łączyło ich coś więcej niż seks? Uczucia tam zapewne
nie było, ale Mickiewiczowi imponowała starsza od niego o kilka lat
arystokratka, najbardziej interesująca kobieta w mieście. Przy niej
czuł się prowincjuszem, który niedawno opuścił litewskie lasy,
widział swoje braki, ale w jej salonie po raz pierwszy od lat poczuł
się swobodnie. A gdy zostali kochankami, poecie nie przeszkadzało
nadmierne zainteresowanie Karoliny jego prywatnym życiem.
Sobańska prosiła poetę, aby pokazywał jej swoje dzienniki,
chciała oglądać szkice do jego poezji, można odnieść wrażenie, że
była zainteresowana każdym kawałkiem papieru, na którym notował
pomysły. Mickiewicz nie zwracał na to uwagi i bardziej irytował go
fakt, że nie był jedynym partnerem seksualnym Sobańskiej. Sam nie
był jej wiemy, ale od hrabiny żądał wyłączności. Ślady sporów z
Karoliną można odnaleźć w wierszach poety powstałych podczas
pobytu w Odessie.
O gdybym zyskał pewność, że jestem kochany,
Gdybym z serca na chwilę wygnał bojaźń zmiany,
Którą mię straszy nieraz doświadczana zdrada!
O niech będę szczęśliwym, będziesz ze mnie rada.
W tym czasie w Rosji dojrzewała konspiracja nazwana później
spiskiem dekabrystów. Opozycjoniści planowali obalenie abso-
lutyzmu carskiego i zastąpienie go monarchią konstytucyjną. Ze
spiskowcami Mickiewicz spotykał się już podczas pobytu w Pe-
tersburgu, a teraz nawiązał kontakt z dekabrystami mieszkającymi w
Odessie i jej okolicach.
Miłość i polityka

W sierpniu 1825 roku Jan Witte postanowił udać się z inspekcją


na Krym. Wybrał specyficzną metodę działania i w podróży
towarzyszyło mu interesujące grono znajomych. Była tam Karolina,
jej brat, Mickiewicz, kilku Polaków oraz dziwny jegomość o
nazwisku Boszniak, który jako entomolog miał badać krymskie
owady. Dzięki jego osobie po powrocie z wyprawy poeta
zorientował się w subtelnej grze carskiej policji. Mickiewicz na
Krymie nie zajmował się bowiem wyłącznie podziwianiem natury i
kontemplowaniem zabytków kultury materialnej. Całymi dniami
włóczył się konno (czasami w towarzystwie Boszniaka), spotykał się
z opozycjonistami, wśród których byli Aleksander Gribojedow (autor
Mądremu biada) i Gustaw Olizar. Pomimo nalegań Sobańskiej nie
chciał jej pokazać notatek, jakie prowadził. Zaczął domyślać się, że
hrabina relacjonuje wszystko Wittemu, ale nie uważał sytuacji za
niebezpieczną. Wiedział, że niebawem zostanie przeniesiony do
Moskwy, i postanowił zakończyć romans z Sobańską. Skłócona para
powróciła do Odessy i poeta rozpoczął przygotowania do wyjazdu.
Przypuszczał, że Witte wystawi mu dobrą opinię i nie obawiał się
dalszego pobytu w Rosji. I wówczas przeżył chwile grozy. Na
kolacji u szefa policji pojawił się osobnik w mundurze carskiej armii,
z piersią obwieszoną orderami. I ku swojemu przerażeniu poeta
rozpoznał w nim Boszniaka – rzekomego entomologa z wyprawy na
Krym. Nastrój Mickiewicza pogorszył jeszcze Witte, zauważając
ironicznie, że Boszniak łapie dla policji „bardzo różne muszki”.
Wieszcz zrozumiał, że podróż została zaaranżowana wyłącznie po to,
aby umożliwić działania operacyjne Boszniaka.
Mickiewicz miał jednak szczęście, a może po prostu carscy po-
licjanci darzyli go sympatią. Raport policyjny był poprawny, nie
podnoszono jego kontaktów z dekabrystami. I kiedy pod koniec 1825
roku wybuchło krwawo stłumione powstanie, Mickiewiczowi nic się
nie stało. Jego znajomi zawiśli na szubienicach lub zostali zesłani na
Syberię, a on w tym czasie spokojnie podróżował do Moskwy. Czy
miał na to wpływ Witte? Jest to bardzo prawdopodobne.
Mickiewicz długo nie mógł sobie wybaczyć własnej nieostroż-
ności. W wierszu Dumania w dzień odjazdu, powstałym tuż przed
wyjazdem z Odessy, przyrównuje siebie do motyla. Czy to przy-
padek, czy Boszniak i jego upodobania zostawiły niezatarte ślady?
Przecież mógł wybrać inną przenośnię...Karolina Sobańska z czasem
stała się niewygodnym współpracownikiem dla Rosjan. Po
powstaniu listopadowym władze carskie nakłoniły Wittego do
porzucenia kochanki i hrabina, oburzona rosyjską niewdzięcznością,
wyjechała do Paryża. Tam po latach spotkała się z Mickiewiczem i
przeraziła się zmianami w jego poglądach. Uznała go za jakobina i
wroga istniejącego porządku społecznego. Tego, co myślał wówczas
o niej poeta, już nigdy się nie dowiemy. Brak informacji
zawdzięczamy synowi wieszcza, który po śmierci ojca zniszczył
znaczną część jego korespondencji.

Odessa w XIX stuleciu


W dzisiejszej Odessie nie zachowało się wiele śladów po tej
parze. Najważniejszym wspomnieniem o Mickiewiczu jest jego
pomnik przy prospekcie Aleksandryjskim, a w ścianę budynku
Liceum Richelieu przy Deribasowskiej wmurowano tablicę
upamiętniającą wieszcza. Tablica określa go jako nauczyciela pla-
cówki, co nie jest prawdą, albowiem Mickiewicz nie przeprowadził
w szkole żadnej lekcji. Można również pomyśleć o poecie,
przechodząc obok pałacu Woroncowa, w którym czasami bywał go-
ściem. Natomiast jedynym śladem po Karolinie Sobańskiej jest mi-
niatura wystawiona w miejscowym Muzeum Literatury. Oglądamy
twarz blondynki o dużych oczach, lojalnej poddanej cara i agentki
rosyjskiej policji, ale również przyjaciółki naszego największego
poety. Jak wyglądałaby polska literatura bez Sonetów krymskich?
Czy można sobie wyobrazić polski romantyzm bez trzeciej części
Dziadów i Pana Tadeusza? Biorąc to pod uwagę, nie jest już ważne,
jakie Sobańska miała intencje, ważne były wyłącznie skutki pobytu
poety w Odessie dla przyszłych pokoleń. A te bez wątpienia były
pozytywne.

Karolina Sobańska (rysunek Aleksandra Puszkina)


Twórczość Adama Mickiewicza nad Morzem Czarnym nie
ograniczyła się wyłącznie do Sonetów krymskich. Pobyt w Odessie
zaowocował powstaniem wielu wierszy, głównie o tematyce
miłosnej. Adresatką większości była Karolina Sobańska, a naj-
słynniejszy z nich – Niepewność, rozsławiła brawurowa interpretacja
Marka Grechuty (niedawno przypomniany przez Kasię Stankiewicz i
Michała Żebrowskiego oraz Michała Bajora):
Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę,
Nie tracę zmysłów, kiedy cię zobaczę:
Jednakże gdy cię długo nie oglądam,
Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam
tęskniąc sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?[3]
Tekst Mickiewicza jest najlepszym podsumowaniem związku z
hrabiną. Była to przyjaźń, fascynacja erotyczna, a nie uczucie. Ale
jeżeli dzięki temu powstały tak piękne wiersze, to można Sobańskiej
wiele wybaczyć. Nawet współpracę z carską policją...

Śladami dawnej świetności Odessy

M ickiewicz opuszczał w 1825 roku kwitnące miasto, a dobra


passa Odessy trwała aż do wojny krymskiej. Konflikt po-
między Rosją a koalicją złożoną z Turcji, Anglii i Francji zakończył
się klęską armii carskiej. Odessę zbombardowała w kwietniu 1854
roku flota sprzymierzonych, ale miasto szybko podniosło się ze
zniszczeń. W latach sześćdziesiątych uzyskało połączenie kolejowe z
Kijowem, co przyczyniło się do dalszego rozwoju handlu. Odessa
stała się czwartym miastem imperium i najważniejszym rosyjskim
portem nad Morzem Czarnym. Przez tutejsze nabrzeże przechodziła
większość wymiany towarowej z południową Rosją, co oznaczało
ogromne ilości węgla i żelaza wywożonego z Zagłębia Donieckiego
oraz zboża z ukraińskich pól. Obcy kapitał inwestował w mieście:
Belgowie zbudowali linie tramwajowe, Brytyjczycy – wodociągi, a
Niemcy – sieć gazową.
Ogromną rolę odegrał napływ ludności żydowskiej spowodowa-
ny ustawodawstwem carskim. Władze rosyjskie ograniczały moż-
liwość działalności gospodarczej Żydów na terenach wiejskich, co
skutkowało migracją do miast. Odessę zasiedlali żydowscy rze-
mieślnicy i drobni sklepikarze, nadając miastu charakterystyczny
wyraz: hałaśliwy i nowobogacki. Ale wśród osadników nie bra-
kowało ludzi zamożnych oraz inteligencji. Tutaj urodzili się Lew
Trocki, Włodzimierz Żabotyński oraz niezrównany komentator
wojny polsko-rosyjskiej z 1920 roku – Izaak Babel. Z tego miejsca
pochodziła matka Kirka Douglasa i rodzice Stevena Spielberga.
Ludność żydowska stanowiła na przełomie XIX i XX wieku
ponad 30% mieszkańców Odessy. Blisko 50% ludności stanowili
Rosjanie, a po 5% Polacy i Ukraińcy. Reszta obejmowała Niemców,
Greków, Bułgarów, Tatarów, Belgów i innych. W niesamowitym
tyglu narodowościowym powstawały i upadały fortuny, rozwijał się
ruch socjalistyczny i anarchistyczny, funkcjonowało
kosmopolityczne miasto o obliczu, jakie trudno byłoby znaleźć w
ówczesnej Europie.

Odessa w czasach Romanowów


To jednak należy już do przeszłości, tragiczne dekady XX stule-
cia na zawsze zmieniły charakter Odessy. Obecnie dominują tutaj
dwa języki: ukraiński (oficjalny) i rosyjski. Większość napisów,
drogowskazów i nazw ulic jest w języku ukraińskim, natomiast
mieszkańcy z reguły używają rosyjskiego. A pytania po ukraińsku w
sklepie często wzbudzają irytację obsługi. Odpowiedź najczęściej
pada po rosyjsku, niemal nigdy w oficjalnym języku. To skutki
planowej polityki osiedleńczej władz ZSRS – dawna Odessa odeszła
w przeszłość wraz z rewolucją październikową. Po odzyskaniu
niepodległości przez Polskę wyjechali nasi rodacy, niebawem
emigrowali zamożni przedstawiciele miejscowego handlu i
przemysłu, przerażeni widmem rządów komunistów. Ofiarą sta-
linowskich czystek padła prężna mniejszość grecka, podobny los
spotkał Niemców, Tatarów i Bułgarów. Podczas II wojny światowej
hitlerowcy wymordowali miejscowych Żydów, a potomkowie tych,
którzy przeżyli, wyjechali w czasach pierestrojki. Miejsce dawnych
mieszkańców zajmowali Rosjanie z głębi ZSRS, którzy do dzisiaj
stanowią przeważającą grupę narodowościową.
W Odessie nigdy nie brakowało polskich akcentów, tutaj uro-
dziła się druga żona Henryka Sienkiewicza, a od 1893 roku klasę
skrzypiec w miejscowym konserwatorium prowadził Emil Młynarski
– jeden z twórców Filharmonii Warszawskiej. Podczas pobytu nad
brzegami Morza Czarnego zainteresował się utalentowanym synem
polskich Żydów i przeczucie nie zawiodło mistrza. Paweł Kochański
został koncertmistrzem Filharmonii Warszawskiej w wieku 14 lat
(!!!), a z czasem stał się najwybitniejszym polskim skrzypkiem
pierwszej połowy XX stulecia i niezrównanym interpretatorem
muzyki Karola Szymanowskiego.
Znaczną część życia spędziła w Odessie Ludwika Śniadecka.
Ukochana Słowackiego przybyła do miasta niedługo po wyjeździe
Mickiewicza i pozostała w nim aż do 1842 roku. Zamożna córka
lekarza (i bratanica rektora Uniwersytetu Wileńskiego), oddała serce
rosyjskiemu oficerowi Włodzimierzowi Korsakowowi, a po jego
śmierci wstąpiła do religijnej grupy pietystów. Ten luterański ruch w
XIX stuleciu miał w Odessie licznych zwolenników z kręgów
arystokratycznych. Śniadecka łączyła żal po zmarłym z doznaniami
religijnymi, planowała odszukać grób Korsakowa (zginął w wałkach
z Turkami pod Warną), uczcić jego pamięć, a następnie poświęcić się
działalności charytatywnej. Po kilkunastu latach pobytu w Odessie
wyjechała do Konstantynopola, aby tam zrealizować pomysł fundacji
imienia Korsakowa.
W tureckiej stolicy związała się z Michałem Czajkowskim –
przedstawicielem Hotelu Lambert. Oboje przeszli na islam i zawarli
małżeństwo (mimo że Michał miał już żonę i trójkę dzieci).
Czajkowski, jako oficer turecki (Sadyk Pasza), prowadził działania
podczas wojny krymskiej przeciwko Rosji, oboje współpracowali
wówczas blisko z Mickiewiczem, a Ludwika towarzyszyła poecie w
jego ostatnich dniach w Stambule. Śniadecka przeżyła wieszcza o
jedenaście lat i nad Bosforem pozostała na zawsze. Pochowano ją na
katolickim cmentarzu w Adampolu, natomiast Sadyk Pasza po raz
kolejny zmienił poglądy i religię. Tym razem przeszedł na
prawosławie i stał się zwolennikiem panslawizmu. Osiadł w Kijowie
(z kolejną żoną) i publicznie głosił konieczność zjednoczenia
Słowian pod berłem carów. Opuszczony przez otoczenie i znie-
chęcony do życia, popełnił samobójstwo w wieku 82 lat...
Piękny obraz polskich mieszkańców Odessy przedstawił Jaro-
sław Iwaszkiewicz w pierwszym tomie Sławy i chwały. To polska
inteligencja i ziemianie od pokoleń żyjący w mieście lub jego okoli-
cach i uważający Odessę za „małą ojczyznę”. Szyllerowie mieszkali
w kamienicy przy Deribasowskiej 10 (niedaleko Instytutu Richelieu),
był to dom zamieszkiwany niemal wyłącznie przez naszych
rodaków. Polskiej narodowości był nawet stróż. Niedaleko od ka-
mienicy, przy tej samej ulicy, swoją cukiernię miał Franciszek Go-
łąbek, późniejszy mąż Oli Royskiej. Ariadna Tarło, córka rosyjskie-
go policmajstra (polskiego pochodzenia), mieszkała wraz z rodziną
gdzieś w okolicach dworca kolejowego. Powieść Iwaszkiewicza jest
ciekawym obrazem odeskich Polaków w czasach I wojny światowej i
rewolucji bolszewickiej. Chociaż Odessa była ich rodzinnym
miastem, to jednak odzyskanie niepodległości przez Polskę okazało
się wystarczającym powodem do jej opuszczenia. Zresztą w
rewolucyjnym zamęcie nie było to bezpieczne miasto, zajmowali je
Ukraińcy, bolszewicy, Austriacy, białogwardziści i ponownie bol-
szewicy. A każda zmiana władzy łączyła się z represjami. Ostatecz-
nie od 1921 roku Odessa weszła w skład Rosji Sowieckiej.
Podczas wędrówki po dzisiejszych ulicach miasta można za-
obserwować zdecydowaną polaryzację majątkową mieszkańców. Z
jednej strony ogromna liczba luksusowych samochodów, ale na
ulicach dominują rozklekotane „żiguli”, „tavrie” i „zaporożce”.
Niemal nie widać nowych zachodnich samochodów przeciętnej
klasy, charakterystycznych dla polskich miast. To efekt braku klasy
średniej. W Odessie, podobnie jak na całej Ukrainie, ludzie są albo
bardzo biedni, albo bardzo zamożni.
Jednym z najważniejszych zabytków jest gmach opery przy ulicy
Czajkowskiego. Zbudowany w latach 1884-1887 na miejscu
poprzedniej budowli, zniszczonej przez pożar, uważany jest za jeden
z najpiękniejszych teatrów operowych w Europie. Zaprojektował go
austriacki architekt Franz Fellner – twórca słynnej opery
wiedeńskiej. Budynek w Odessie reprezentuje cechy charaktery-
styczne dla architektury schyłku XIX stulecia – eklektyczna fasada z
elementami neorenesansu i neobaroku, dwupiętrowy portyk na
pierwszym poziomie, ozdobiony symbolami antycznymi, a powyżej
popiersia Puszkina i Gogola. Zwiedzanie wnętrza budowli (jeżeli
akurat nie będzie trwał remont) to zupełnie inne przeżycie niż wizyta
w Teatrze Wielkim w Warszawie, tutaj obfite zdobnictwo przytłacza
balkony widowni. Niewielka scena i oszałamiające, neorokokowe
bogactwo. Miejsc dla widzów jest stosunkowo niewiele (około
półtora tysiąca), ale przepych wnętrza oszałamia. Budynek doskonale
ilustruje sytuację miasta na przełomie XIX i XX wieku –
kosmopolitycznego portu, gdzie powstawały fortuny różnego
pochodzenia. Stojąc przed kanałem dla orkiestry, można odnieść
wrażenie wizyty w Łodzi z czasów Ziemi Obiecanej. I tak jak w
polskim mieście, w Odessie słychać było wówczas różne języki, ale
pieniądze były najważniejsze. A puszczając wodze wyobraźni,
możemy przenieść się do epoki sfilmowanej przez Andrzeja Wajdę.
Kto wie, świadkami jakich wydarzeń były tutejsze loże teatralne i
jakie tragedie rozegrały się w tym miejscu? Kto zyskał, a kto stracił
na nagłej zmianie cen albo wahaniu kursów akcji? Nieważne, że
nazwiska były inne i podobnie odmienne narodowości miejscowych
krezusów. W Łodzi byli to Polacy, Niemcy i Żydzi, tutaj dodatkowo
jeszcze Grecy, Rosjanie, Ukraińcy, Bułgarzy i Tatarzy. Mnie Odessa
będzie zawsze przypominała Łódź z czasów Ziemi Obiecanej, to
wędrówka śladami imperialnej przeszłości i zamożności
najbogatszych obywateli.
Kultowym miejscem dla Polaków była do niedawna słynna
restauracja Deża wiu przy ulicy Katarzyny, w pobliżu Bulwaru
Nadmorskiego. Przed wejściem ogromny neon z sierpem i młotem, a
w pobliżu samochody z lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Obsługa
ubrana w stroje z czasów Stalina, dziewczyny-pionierki w
podkolanówkach, kelnerzy w leninówkach na głowach. Można było
jednak bez obawy poprosić o kartę dań – jadłospis nie przypominał
czasów komunizmu, szczególnie pod względem cen. Zbieżność
nazwy z filmem Machulskiego nie jest przypadkowa, wyposażenie
wystylizowano na czasy siermiężnego socjalizmu, z wykorzystaniem
rekwizytów z filmu. Fragment statku Abchazja, bar Bułoczyna,
rozlatujący się samochód z czasów Stalina (film był polsko-radziecką
koprodukcją). Jedząc zawiesisty barszcz i suto kraszone słoniną
pierogi, niemal podświadomie oczekiwałem pojawienia się na sali
Jerzego Stuhra poszukującego amerykańskiego gangstera. Aluzje do
polskich akcentów w filmie są wyjątkowo czytelne. John Polack do
Odessy przybył jako profesor entomologii, legitymując się
fałszywymi dokumentami. Czy to przypadek, czy też Machulski
świadomie cytował dawną sprawę Mickiewicza i Boszniaka? Znając
specyficzne poczucie humoru naszego reżysera, można być
przekonanym o celowości jego działań. John Polack jako entomolog
w Odessie to prawdziwa perła humoru, porównywalna tylko z
wprowadzeniem bohaterów filmu w sekwencję z obrazu Eisensteina,
kręconego na Schodach Potiomkinowskich. Inna sprawa, że Stuhra w
Deża wiu wielbiono na równi z Leninem...
Lokal już nie istnieje, a w jego miejscu działa Bulwar Primorski
(jeszcze droższy niż jego porzednik). Ale w okolicy można znaleźć
wiele innych punktów zbiorowego żywienia, a jak ktoś jest
wyjątkowo wybredny, to niech wieczorem uda się na Deribasowską,
zastawioną ogródkami kawiarnianymi. Tam można znaleźć coś na
każdą kieszeń. A kolacja w jednym z lokali jest idealnym
podsumowaniem dnia spędzonego na spacerach po odeskich ulicach.
Potem pozostaje ponownie Bulwar Nadmorski i słynne schody. Nocą
wyglądają jeszcze inaczej...
Rozdział 9
Kirowograd (Elizabetgrad, Jelizawetgrad)

W miastach dzisiejszej Ukrainy zachowały się dziesiątki ulic


upamiętniających radzieckich bohaterów, natomiast niemal
zupełnie zniknęły nazwy miejscowości związane z ZSRS. Jednym z
wyjątków jest Kirowograd nad Ingułem, powstały w 1754 roku –
miasto pierwotnie nazwano Elizabetgrad (od imienia św. Elżbiety),
ale współczesnym Ukraińcom kojarzy się raczej z carycą Elżbietą,
wyjątkowo źle wspominaną nad Dnieprem.
Pierwsze spotkanie z trzystutysięcznym miastem jest przygnę-
biające – obrzydliwe blokowiska mogą każdemu zepsuć humor. Ale
centrum zachowało układ urbanistyczny z przełomu XIX i XX
stulecia, przypominając o czasach świetności imperium
Romanowów. Synagoga Główna (zwrócona gminie żydowskiej),
XVIII-wieczna cerkiew Przemienienia Pańskiego i zabudowania
dawnej uczelni wojskowej. I coś dla Polaków, czyli relikty życia i
działalności naszych rodaków. W Elizabetgradzie urodził się pisarz
Michał Choromański (Zazdrość i medycyna), przez wiele lat
mieszkali Karol Szymanowski i Jarosław Iwaszkiewicz. Pisarz
uczęszczał do jednego z tutejszych gimnazjów, a jego wspomnienia z
tego okresu są wyjątkowo cenne, to opis życia polskiej diaspory na
terenie imperium rosyjskiego.
„W gimnazjum elisabetgradzkim przebywałem przez pięć lat,
przechodząc z klasy do klasy, i nawet zacząłem tam klasę szóstą,
zanim moja matka zdecydowała się przenieść mnie do Kijowa.
Jednakże z nauki tamtejszej, ze stosunków z kolegami mam
wspomnień bardzo mało [...] raczej pamiętam stosunki rodzinne niż
koleżeńskie [...] wykłady skromnych, w miarę dziwacznych
nauczycieli prowincjonalnych”[1].
Polacy stanowili 20% uczniów gimnazjum, co odpowiadało
odsetkowi naszych rodaków wśród szlachty i inteligencji. Ton życia
w Elizabetgradzie nadawała rodzina Szymanowskich:
„W momencie, kiedyśmy się przenieśli do miasteczka, wcho-
dziliśmy całkowicie w obręb ich promieniowania, w krąg ich in-
teresów. Tym bardziej że mój brat zaczął pracować jako kierownik
fabryki »asfaltytu«, wynalazku wuja Stanisława, służącego do
pokrywania dachów, wynalazku typowo szlacheckiego, który
oczywiście zrobił fiasko, pochłonąwszy sporo pieniędzy”[2].

Karol Szymanowski
Szymanowscy mieszkali przy ulicy Bezpopowskiej (dzisiejsza
Gogola), w wielkiej kamienicy, jak na zamożnych ziemian z Kresów
przystało. W mieście rodzina zwykle spędzała zimę, a na lato
przenoszono się do rodzinnej Tymoszówki, ewentualnie po-
dróżowano nad Bałtyk lub Morze Czarne. Majątek Tymoszówka
popadał w coraz większe kłopoty finansowe, ale Szymanowscy
prowadzili styl życia niezmienny od pokoleń.
„Dom tymoszowiecki był wielki i trochę mroczny – opisywała
Zofia Szymanowska (siostra Karola). – Szeroki korytarz ciągnął się
jak kręgosłup przez całą długość domu. Dom był parterowy, z
jasnym dachem, z jednej strony otoczony lipami. Przez całą prawie
długość domu, od zachodniej strony, ciągnęła się biała weranda,
gęsto dzikim winem obrosła”[3].
Zachowane fotografie ukazują niewielki, zadbany dwór, z bogato
wyposażonym wnętrzem. Dywany, stare meble, srebra, obrazy.
Zwracają uwagę dwa fortepiany – pierwszy w salonie, drugi w
niewielkim domku, gdzie komponował Karol. Nie dziwnego, że ten
budynek nazywano „kompozytomią”.
„Zetknąłem się po raz pierwszy z rodziną, – wspominał Iwasz-
kiewicz – w której każda osoba była interesującą indywidualnością.
Słuchałem gry Feliksa Szymanowskiego, zespołów śpiewaczych
organizowanych przez rodzeństwo, widziałem pomysłowe,
inteligentne zabawy artystyczne. Wreszcie zetknąłem się z no-
woczesną sztuką, z książkami Wyspiańskiego, Stanisława i Dagny
Przybyszewskich, a zwłaszcza Kasprowicza, które leżały na
wszystkich stołach we wszystkich pokojach – podniecając wy-
obraźnię i budząc zaciekawienie”[4].
Szlacheckie domy na Kresach rządziły się swoimi prawami,
tradycja mieszała się z nowoczesnością. Trafnie zauważył to
Iwaszkiewicz:
„W owych czasach lato w Tymoszówce było jednym pasmem
wizyt, zabaw i rozrywek najrozmaitszego rodzaju. Nastrój domu da
się zrozumieć jedynie wówczas, kiedy się wżyjemy w artystyczny
świat ostatnich lat sprzed pierwszej wojny światowej. Nastroje
artystyczne zamknięte w pieśniach Brahmsa i Mahlera, estetyzm
niemieckiej literatury nowoczesnej, potężna indywidualność Wa-
gnera, brutalność Straussa – wszystko to stanowiło przeżycia tych
ludzi, którzy – niby to zamknięci na wsi – współżyli i
współoddychali z twórczością europejską. Ale jednocześnie, jak
obok międzynarodowych artystów w rodzaju Rubinsteina czy
arystokratów w rodzaju Dawidowych czy Druckich-Sokolińskich,
spotykało się w Tymoszówce staroświeckie rezydentki, jak obok
misteriów Wagnera słuchało się nabożeństwa majowego,
odprawianego przez babunię Milusię – tak żyły tam obok
międzynarodowych potęg artystycznych utwory Wyspiańskiego i
Żeromskiego”[5].
Tymoszówkę odwiedzali goście z dalekich stron: młody uta-
lentowany dyrygent Grzegorz Fitelberg, Artur Rubinstein, Paweł
Kochański. Obecność przyjaciół-muzyków Karol wykorzystywał
przy komponowaniu, chętnie słuchając ich opinii. Pracował zawsze
wcześnie rano i przed obiadem – tej metodzie pozostał wierny do
końca życia.
Po rodzinnym majątku Szymanowskich nie pozostało już nic,
rewolucja bolszewicka zniszczyła ślady pracy i życia pokoleń
polskich ziemian. Jedynie w Kirowogradzie zachowała się dawna
kamienica rodziny, w której obecnie mieści się muzeum kompo-
zytora. Niestety, zbiory placówki są bardziej niż skromne. Zresztą
burzliwa historia XX wieku zmiotła niemal całkowicie polskie ślady
na ziemi kijowskiej. A symbolem nowych czasów i władzy
chłopsko-robotniczej stał się fortepian Szymanowskiego utopiony w
dworskim stawie.
„Karol i Feliks Szymanowscy – pisał Iwaszkiewicz – ich ku-
zynowie Feliks i Hieronim Byszewscy oraz mój brat Bolesław
stanowili zgraną paczkę, mocno się rozbijającą po tak małym
miasteczku, jakim był Elizabetgrad. Brat mój miał słabą głowę i pił
bardzo, tracąc powoli na zabawy niedużą sumkę pieniędzy, jaką
pozostawił nam nasz ojciec. Bawił się w Elizabetgradzie w typowo
szlacheckie prowadzenie jakichś interesów, zakładanie sklepu i do
spółki z podejrzanymi kupcami zajmował się to czyszczeniem puchu,
to składem drzewa, to składem z farbami anilinowymi. Oczywiście w
takich warunkach pieniądze topniały szybko. Wuj Szymanowski
pożyczał memu bratu znaczne sumy pieniędzy, ale to nic nie
pomagało”[6].
Szymanowscy również nie mieli zmysłu do interesów. W
Tymoszówce było dużo umiłowania do sztuki, wiele typowo polskiej
gościnności, ale zbyt mało zmysłu praktycznego. Ale na skutek
rewolucji Szymanowscy mogli uchodzić za wygnanych ziemian, a
nie zlicytowanych bankrutów, co trafnie zauważył Iwaszkiewicz:
„Gospodarstwo prowadzone było jeszcze fatalniej [...] i
obdłużenie Tymoszówki stawało się z roku na rok
niebezpieczniejsze. Przypuszczam, że rewolucja, zabierając majątek
Szymanowskim w tragiczny sposób, zaoszczędziła im tylko innej,
bardziej osobistej tragedii”[7].
Oglądając dzisiejsze centrum Kirowogradu, trudno sobie
wyobrazić, że niespełna sto lat temu główną rolę w mieście od-
grywali potomkowie polskiej szlachty kresowej. To tak daleko od
współczesnej Polski...

Pisz pan na Berdyczów!

U żywając tego zwrotu, nie zastanawiamy się na ogół, gdzie ten


Berdyczów leży ani czy w ogóle istnieje. I można powątpiewać
w realny byt miasteczka, skoro stało się synonimem miejsca, dokąd
wysyłano listy, których i tak nikt nie odbierał.
Z drugiej jednak strony Berdyczów pozostał symbolem zagu-
bionego gdzieś na Kresach miasteczka zaludnionego przez brodatych
handlowców z pejsami. I pod tym względem odpowiadało to
prawdzie, Izraelici osiedlali się w Berdyczowie od XVI wieku i po
dwustu latach stanowili ponad 90% mieszkańców. Pozostałością z
tych czasów jest czynna do dzisiaj synagoga przy ulicy Swierdłowa
oraz ogromny kirkut za przejazdem kolejowym.
A zatem skąd wzięło się przysłowie? Według niektórych w mia-
steczku fatalnie działała poczta i większość listów nie docierała do
adresatów. Prawda była jednak chyba nieco inna, po prostu do
Berdyczowa przyjeżdżało w sprawach handlowych wielu
starozakonnych. I często zachodziła konieczność przeadresowywania
korespondencji na Berdyczów, w nadziei, że przesyłka dojdzie do
odbiorcy. Tak powstało słynne przysłowie.
Dzisiejszy Berdyczów liczy niespełna sto tysięcy mieszkańców,
zniknęła już niemal w całości żydowska wspólnota. Niemcy wy-
mordowali kilkadziesiąt tysięcy osób, ale miejscowi Izraelici
przetrwali do upadku ZSRS (około 15 tysięcy). Dopiero wówczas
zaczęli wyjeżdżać masowo do Palestyny i dzisiaj niewielu ich
potomków pozostało na miejscu. Nie ma również już Polaków, a
warto pamiętać, że w Berdyczowie urodził się światowej sławy
pisarz – Józef Korzeniowski (Conrad). Jedynymi śladami po naszych
rodakach są dwa kościoły katolickie wznoszące się po przeciwnych
stronach centrum. Na ulicy Soborowej (Sobomej) trwa odbudowa
klasztoru Karmelitów Bosych ufundowanego przez Janusza
Tyszkiewicza w 1630 roku (przebudową w połowie XVIII stulecia
kierował Jan de Witt – teść Zofii Potockiej i dziadek Jana Wittego).
Wówczas też kościół stał się największym sanktuarium maryjnym na
Ukrainie, tu przechowywano cudowny obraz Najświętszej Marii
Panny z Dzieciątkiem (Śnieżnej). Przy okazji zadbano o
zabezpieczenie sanktuarium – klasztor otrzymał solidne fortyfikacje i
sześćdziesiąt armat.
Z tego zgromadzenia pochodził karmelita, ojciec Marek
Jandołowicz – duchowy przywódca konfederacji barskiej. To jego po
latach Słowacki uczynił bohaterem jednego ze swoich najbardziej
znanych dramatów (Ojciec Marek). Z kolei umocnienia klasztoru
wykorzystał Kazimierz Pułaski, broniąc się przez kilkanaście dni
przed wojskami carskimi. Z niewielkimi siłami (około półtora tysiąca
ludzi) trzykrotnie odparł szturmy wroga, za każdym razem dziękując
ze łzami w oczach przed cudownym obrazem.
I pomimo że Berdyczów po traktacie ryskim pozostał w gra-
nicach ZSRS, to zgromadzenie przetrwało do śmierci ostatniego
karmelity w 1926 roku. Następnie sanktuarium zamknięto, a
wyposażenie rozkradziono, chociaż sam obraz zaginął dopiero po
wybuchu wojny radziecko-niemieckiej. Świątynię zwrócono
wiernym w 1994 roku (bez kompleksu klasztornego) i od tej pory
trwa jej powolna rekonstrukcja. W dolnym kościele kilka lat temu
umieszczono kopię relikwii poświęconą przez papieża Jana Pawła II.
Po drugiej stronie centrum, przy ulicy Karola Liebknechta 25,
wznosi się klasycystyczny kościół pod wezwaniem Świętej Barbary.
W jego murach 14 marca 1850 roku odbył się ślub Honoriusza
Balzaka z Eweliną Hańską – finał wieloletniego romansu
francuskiego pisarza z polską arystokratką.
Balzak był genialnym pisarzem, ale przejawiał chyba jeszcze
większy talent do wydawania pieniędzy i zaciągania długów. Niemal
przez całe życie ścigali go komornicy, wierzyciele i wydawcy, w
efekcie zajmował wyłącznie mieszkania z dwoma oddzielnymi
wyjściami. To zresztą przydawało się czasem w kontaktach z
kobietami, których był wielbicielem. Natomiast Ewelina Hańska
pochodziła z nieprawdopodobnie bogatego rodu Rzewuskich (była
rodzoną siostrą Karoliny Sobańskiej) i w młodym wieku wydano ją
za znacznie starszego, ale równie bogatego Wacława Hańskiego.
Przebywając najczęściej w Wierzchowni (kilkadziesiąt kilometrów
na wschód od Berdyczowa), zabijała codzienną nudę lekturą, a
książki Balzaka zrobiły na niej ogromne wrażenie. Nawiązała
korespondencję z pisarzem, czego efektem był wieloletni romans.
Spotykali się podczas wyjazdów Hańskiej na Zachód, Balzak bywał
również w Wierzchowni. W 1841 roku Hański zmarł, ale
małżeństwo zawarli dopiero po dziewięciu latach. I w ten sposób
niepozorna świątynia w Berdyczowie weszła do historii literatury, a
Hańska zapisała się jako żona, a nie kochanka (tych były dziesiątki)
pisarza. Małżonkowie wyjechali po ślubie do Paryża i tam Ewelina
rozpoczęła spłatę monstrualnych długów męża. Nie zdążyła
ukończyć zadania przed jego śmiercią – Balzak zmarł kilka miesięcy
później. Wdowa dzielnie regulowała jego zobowiązania, chociaż
spotkała się z ostracyzmem rodziny pisarza. Bliscy Bazaka oskarżali
Ewelinę o chęć zagarnięcia jego pieniędzy!!! A przecież poświęciła
na spłatę długów znaczną część swojego majątku! Ale obecnie to
rzecz już bez większego znaczenia, a kościół w Berdyczowie i tak na
zawsze pozostanie związany z Hańską i Balzakiem. Tak samo jak to,
że w pamięci milionów telewidzów ta para zawsze będzie nosić rysy
twarzy Beaty Tyszkiewicz i Pierre’a Meyranda – fantastycznych
odtwórców głównych ról w serialu Wielka miłość Balzaka.

Gdzie zanocować w Kijowie?

P rzyjazd samochodem do ukraińskiej stolicy jest ekstremalnym


przeżyciem dla kierowcy urodzonego na zachód od Bugu.
Poruszanie się po ulicach Kijowa wymaga wyjątkowej odporności
psychicznej, a polski kierowca, i to nawet przyzwyczajony do tłoku
na ulicach naszych miast, tutaj jednak może poczuć się zupełnie
bezradny. Korki i zatory w stolicy Ukrainy przechodzą wszelkie
wyobrażalne granice, a maniery tutejszych kierowców nie dają się z
niczym porównać: wymuszanie pierwszeństwa, wjazd na siłę na
sąsiedni pas ruchu, gwałtowne manewry bez wcześniejszej
sygnalizacji, jazda po torach tramwajowych i wszechobecne
klaksony. Szczególne zagrożenie stwarzają trolejbusy – pojazdy o
niewielkich możliwościach manewrowych, których kierowcy wydają
się dostrzegać wyłącznie własne problemy.
Wizyta w Kijowie oznacza z reguły kłopoty z noclegiem. W
mieście przygotowano dziesiątki tysięcy miejsc w luksusowych
hotelach, ale ceny (szczególnie dla obcokrajowców) są skandalicznie
wysokie. Dla przeciętnego turysty pozostają kwatery prywatne,
można ich poszukiwać poprzez ogłoszenia prasowe czy biura
pośrednictwa, ale najprostszym (i najtańszym) sposobem jest
przyjazd na Dworzec Główny. W pobliżu kas na piętrze przesiadują
miejscowe „babuszki” z kartkami z napisem kwartira lub komnata.
Osobiście kilka razy korzystałem z tego sposobu, polecałem go także
znajomym i nigdy nie usłyszałem żadnej skargi.
Z niewiadomych powodów za każdym razem trafiałem na osie-
dle Borszczahiwka – ogromne blokowisko wielopiętrowych bu-
dynków. Od Dniepru po Łabę niemal wszystkie podobne osiedla
wyglądają identycznie – potężne pudła ściśnięte na niewielkiej
przestrzeni. I czasami można mieć problem z identyfikacją: Petrzalka
w Bratysławie, warszawski Ursynów czy wileńskie Leszczyniaki
niczym właściwie nie różnią się od siebie.
Pamiętam swój pierwszy pobyt w Kijowie i noclegi na
Borszczahiwce na początku ubiegłej dekady. Z zaciekawieniem
obserwowałem osiedle – niemal wszystkie budynki miały popękane
ściany, szczeliny pozalepiano smołą, a bloki wyglądały jak poryso-
wane w dziwne wzory. Ale z bliska blokowisko nie wydało mi się
ponure (ostatecznie wychowałem się na warszawskim Bródnie),
świeciło słońce, sporo zieleni, a gwar bawiących się w pobliżu dzieci
sprawiał optymistyczne wrażenie. Nie istniała już sowiecka funkcja
blokowego, zamiast tego wewnątrz budynku urzędowała portierka
finansowana przez mieszkańców. Prawdziwe przeżycia
zagwarantowała jednak dopiero podróż windą na ósme piętro –
dziwne buczenie, odgłosy tarcia, co chwila głośny trzask. Gospodyni
machała jednak lekceważąco ręką, tłumacząc, że winda rzadko się
zatrzymuje, a jeszcze nigdy się nie zerwała...
Zdecydowanie jednak odradzam korzystanie w Kijowie z wła-
snego samochodu. Trzy linie metra zapewniają wygodny dojazd do
większości miejsc wartych odwiedzenia, a do tego autobusy,
tramwaje (na Borszczahiwce funkcjonują nawet tramwaje eks-
presowe), trolejbusy i marszrutki. Użycie ostatniego środka loko-
mocji wymaga jednak pewnej odwagi, pamiętam, jak siedząc na
przedzie pojazdu ze zgrozą obserwowałem kierowcę, jedną ręką
prowadzącego wóz, a drugą obsługującego pasażerów (nie tracąc
czasu inkasował pieniądze). Czasami naciskał klakson podbródkiem
(!!!), pochylając się nisko nad kierownicą, i przytupywał nogą (tą od
sprzęgła) do rytmu głośnego disco lecącego z magnetofonu. I to
wszystko na zatłoczonych ulicach, w sytuacji porannego ruchu
samochodowego! A jeżeli już ujdziemy z życiem z takiego pokazu,
to po centrum najlepiej poruszać się pieszo, bez zmartwień o korki
uliczne czy miejsce do parkowania.

Bolesław Chrobry i Złota Brama

N ajstarszym zabytkiem Kijowa są pozostałości cerkwi Bogu-


rodzicy Dziesięcinnej na skwerze przy ulicy Włodzimierskiej
2. Obejrzenie śladów budowli wymaga wejścia schodami na taras,
gdzie odsłonięto pozostałości fundamentów i fragmenty ścian.
Świątynię ufundował po przyjęciu chrztu książę Włodzimierz Wielki
(Święty) i podobno w ramach ekspiacji wybrał miejsce, gdzie
wcześniej składał chrześcijan na ofiarę pogańskim bóstwom. Nazwa
cerkwi powstała od obyczaju przekazywania na jej rzecz dziesięciu
procent książęcych dochodów, co miało zagwarantować dynamiczny
rozwój chrześcijaństwa w stolicy. Badania archeologiczne
potwierdziły, że świątynia była budowlą godną wielkiego władcy.
Marmurowe kolumny i posadzki, wnętrze wykładane jaspisem –
gmach wieńczyło podobno aż 25 kopuł, a wysokość ścian miała
sięgać 45 metrów. Ale z drugiej strony informacje sowieckich
naukowców należy przyjmować z pewną dozą sceptycyzmu –
megalomania w opisie dawnej Rusi była dla nich chlebem
powszednim.
W pobliżu cerkwi odnaleziono pozostałości dwóch pałaców oraz
ślady budynków wzniesionych na potrzeby książęcej drużyny i
dworu. Kompleks pałacowo-sakralny stanowił centrum grodu
otoczonego potężnymi wałami i fosą. Poniżej rozciągało się
podgrodzie z domami kupców i warsztatami rzemieślników.
Książę Włodzimierz był pierwszym władcą Kijowa, który
wszedł w konflikt z państwem Piastów. Jak zanotował ruski kro-
nikarz Nestor (w latopisie Powieść minionych dni), „poszedł Wło-
dzimierz na Lachów i odebrał im grody ich, Przemyśl, Czerwień i
inne grody mnogie, które i do dziś są pod Rusią”. Miało się to
zdarzyć w 981 roku, za panowania Mieszka I, a obszar, o którym
mowa, przeszedł do historii jako Grody Czerwieńskie.
Źródła polskie milczą o tej wojnie, ale u schyłku X stulecia
granice Polski i Rusi dopiero się kształtowały i wcale nie jest pewne,
czy w Przemyślu i Czerwieni stacjonowały wcześniej załogi Mieszka
I. Historia Polski tego okresu zawiera zresztą mnóstwo
niewyjaśnionych do dzisiaj spraw i nawet jeżeli faktycznie
Włodzimierz odebrał Grody Czerwieńskie księciu Polan, to w
przyszłości nic nie zakłóciło dobrych stosunków pomiędzy obu
państwami. Bolesław Chrobry (syn Mieszka I) wydał za syna
Włodzimierza własną córkę (nieznaną z imienia) i przez wiele lat na
wschodniej granicy naszego kraju panował pokój.
Kilkaset metrów od ruin cerkwi Dziesięcinnej, przy dalszym
odcinku ulicy Włodzimierskiej, wznosi się rekonstrukcja słynnej
Złotej Bramy. To tutaj Bolesław Chrobry miał wyszczerbić miecz,
używany następnie przy koronacjach naszych władców. Niestety, to
tylko legenda, monument wybudowano w 1037 roku (dwanaście lat
po śmierci Chrobrego), a Szczerbiec pochodzi z XIII stulecia.
Współczesne Złote Wrota są natomiast wyjątkowo nieudaną
rekonstrukcją z czasów Breżniewa i przynoszą zawód zamiast
pozytywnych emocji. W średniowieczu ponad bramą wznosiła się
złota kopuła cerkwi Zwiastowania, a ogromne wrota wyłożone były
miedzianą blachą. Dawną bramę zbudowano z granitu, kwarcytu i
łupków, natomiast rekonstrukcja powstała z żelbetonu, cegły i
drewna. Ale skoro Krakowa nie można sobie wyobrazić bez
Barbakanu, to i Kijów nie mógł pozostać bez najsłynniejszego
bastionu obronnego. Patrząc na rekonstrukcję, nietrudno pomyśleć,
że dzisiejsza Złota Brama raczej nie stałaby się inspiracją dla
ostatniej części słynnych Obrazków z wystawy Modesta
Musorgskiego. Ale kompozytor napisał swój najsłynniejszy utwór
pod wpływem wystawy akwarel Wiktora Hartmana, co wiele
wyjaśnia. Zresztą pełne patosu dzieło dobrze oddaje charakter
średniowiecznej Rusi, a kto nie lubi muzyki poważnej, to może
sięgnąć po rockową interpretację grupy Emerson, Lake & Palmer.
Wewnątrz budowli zlokalizowano ekspozycję archeologiczną
(często zamkniętą), a z kilkupoziomowych tarasów rozciąga się
interesująca panorama miasta. Niestety, punkty widokowe okupują
najczęściej zorganizowane wycieczki, co może zniechęcić do
przepychania się w tłumie. W pobliżu monumentu warto zwrócić
uwagę na pomnik fundatora budowli, księcia Jarosława Mądrego
(syna Włodzimierza). Wzniesiony w 1997 roku, wywołał znaczne
kontrowersje, co raczej pozytywnie świadczy o jego autorze (Iwanie
Kawaleridze).
Dobre stosunki polsko-ruskie uległy pogorszeniu pod koniec
życia Włodzimierza. Stary książę oskarżył Świętopełka (zięcia
Chrobrego) o zdradę i uwięził wraz z żoną. Bolesław Chrobry,
wykorzystując rozejm z Niemcami, najechał Ruś (1013 rok), ale atak
został odparty. Sytuacja uległa zmianie dopiero po śmierci
Włodzimierza. Władzę przejął Jarosław, a Świętopełk zbiegł z
więzienia. Zięć Chrobrego nie miał hamulców i zamordował trzech
braci (dwaj z nich zostali potem kanonizowani, a zabójca uzyskał
mało pochlebny przydomek Przeklętego), po czym poprosił teścia o
pomoc.
Bolesław Chrobry był zbyt wytrawnym politykiem, aby zmar-
nować podobną okazję. Niedawno zakończył ciężką, kilkunastoletnią
wojnę z Niemcami i potrzebował łupów, aby przywrócić równowagę
finansową państwa. Podstawą ówczesnych budżetów był rabunek
sąsiednich krajów, Ruś stanowiła bogate księstwo, a własny zięć
prosił o interwencję. W 1018 roku Chrobry wyruszył na wschód i
nad Bugiem rozbił wojska Jarosława. Przy tej okazji otrzymaliśmy
garść informacji na temat wyglądu naszego władcy. Ruski kronikarz
zanotował, że pięćdziesięcioletni Chrobry był „tak gruby, że ledwo
mógł na koniu usiedzieć, ale bystrego umysłu”. Nadwaga
piastowskiego władcy musiała być wyjątkowo widoczna, albowiem
jeden z dostojników kijowskich przed bitwą groził Chrobremu, że
osobiście „włócznią rozpruje jego tłusty brzuch”. Bolesław był otyły
i z tego powodu słabo jeździł konno, ale nie przeszkadzało mu to w
skutecznym prowadzeniu wojny. Zajął Kijów, osadzając na tronie
zięcia, a w ważniejszych grodach stanęły polskie załogi. Nasi rodacy
straszliwie złupili Ruś, brano w niewolę ludność ze szczególnym
uwzględnieniem wykształconych rzemieślników. Natomiast sam
Bolesław wywołał w Kijowie skandal, który odbił się głośnym
echem w całej Europie.
Kilkanaście miesięcy wcześniej polański władca starał się bez
skutku o rękę siostry Jarosława (i Świętopełka) – Przecławy. Teraz,
po zajęciu stolicy, księżniczka znalazła się w polskich rękach i
podrażniona ambicja Bolesława znalazła ujście w brutalnej zemście.
Bolesław bez skrupułów zgwałcił Przecławę, a wycofując się do
kraju, zabrał ją ze sobą jako nałożnicę.
Wojnę w średniowieczu prowadzono w okrutny sposób,
wyrzynano załogi zdobywanych grodów, ale nawet wówczas nie
gwałcono chrześcijańskich księżniczek. Gwałt na Przecławie wpisuje
się jednak w całokształt stosunków polsko-ruskich, Piastowie trak-
towali księstwo kijowskie za Europę drugiej kategorii. Walcząc z
Niemcami łupiono, palono i mordowano, ale wobec szlachetnie
urodzonych zachowywano się po rycersku. Natomiast Ruś uważano
za dziki kraj, gdzie nie obowiązywały normy cywilizowanego świata.
Relacja pierwszego kronikarza piszącego na dworze Piastów (Galla
Anonima) sugeruje wręcz znacznie niższy poziom rozwoju
cywilizacyjnego wschodniego sąsiada. Podczas polskiego ataku na
Kijów Jarosław miał zajmować się wędkowaniem, aby zaraz potem
tchórzliwie uciec. Gall Anonim używał ostrych sformułowań,
stwierdził wręcz, że zachowanie Jarosława było przejawem
właściwego dla Rusów prostactwa. Kronikarz zadziwiał
relatywizmem poglądów – niemal z zachwytem pisał o gwałcie na
Przecławie! On, mnich benedyktyński, pochwalał brutalny czyn
Chrobrego, który zniewolił szlachetnie urodzoną brankę, nie
przejmując się własną, niedawno poślubioną małżonką!
Wydaje się jednak, że poczucie wyższości towarzyszyło obu
stronom konfliktu. Przypomnijmy sobie okrzyki ruskiego wojewody
pod adresem Chrobrego przed bitwą nad Bugiem. Takich obelg nie
tolerowano w ówczesnej Europie z ust niżej urodzonych!
Po kilku miesiącach rabunków Polacy powrócili do kraju,
obsadzając załogami Grody Czerwieńskie. Jarosław tylko na to
czekał, ponownie usunął Świętopełka ze stolicy i zięć Chrobrego
niebawem zginął. Na Rusi rozpoczęła się era Jarosława Mądrego –
najwybitniejszego polityka z dynastii Rurykowiczów.
Diabeł w Kijowie mówił po polsku

N ajwspanialszym symbolem panowania Jarosława w Kijowie


jest katedra Mądrości Bożej, zwana soborem Sofijskim.
Wybudowana z ogromnym rozmachem u schyłku życia księcia,
miała stać się symbolem jego władzy. Wielki książę nie żałował
środków finansowych – marmur na kolumny sprowadzano aż z Azji
Mniejszej. Świątynię zaprojektowali mistrzowie z Bizancjum – to
pierwsza na ziemiach Ukrainy budowla z cegły. Wnętrze cerkwi
stanowi pięć naw na planie krzyża greckiego, ściany pokrywają
mozaiki i freski zaliczane do najwybitniejszych dzieł tego rodzaju w
Europie. Kopułę główną zajmują malowidła przedstawiające
Chrystusa, Matkę Boską i archaniołów. Ponad ołtarzem apostołowie
przyjmują komunię z rąk Zbawiciela, poniżej siedzą ewangeliści.
Surowe oczy, twarze bez cienia uśmiechu, przedstawione według
kanonów ówczesnej sztuki bizantyjskiej.

Sobór Sofijski (fot. Elya)


Niestety, w wyjątkowo złym stanie zachowała się najciekawsza
kompozycja plastyczna świątyni. Od schyłku XIX stulecia stopniowo
odsłaniano fragmenty malowidła przedstawiającego rodzinę książęcą
podczas procesji religijnej. Przed zasiadającym na tronie Chrystusem
i stojącym obok księciem Włodzimierzem ukazano Jarosława z żoną
i dziewięciorgiem dzieci. I oglądając pozostałości fresków, można
pozazdrościć Ukraińcom – mają wizerunek swojego
najsławniejszego władcy powstały za jego życia i na jego polecenie.
A nic podobnego nie zachowało się w naszym kraju.
Sobór Sofijski wzorowano na świątyniach bizantyjskich, ale
budowla zawiera pomysły architektoniczne właściwe wyłącznie dla
terenu księstwa kijowskiego. Gmach wieńczy aż trzynaście kopuł
ustawionych piramidalnie – budowle sakralne na Rusi bywały
czasem bardziej monumentalne od swoich greckich odpowiedników.
I można wręcz odnieść wrażenie, że władcy Rusi z gorliwością
neofitów usiłowali przekonać otoczenie o znaczeniu i potędze
własnego państwa.
Wewnątrz soboru, w północnej nawie, zachował się marmurowy
sarkofag kryjący szczątki Jarosława Mądrego i jego żony Ireny.
Monument nie jest oryginalnym produktem – na potrzeby pochówku
władcy zaadaptowano grobowiec powstały trzy wieki wcześniej na
terenach bizantyjskich. Biały sarkofag ma zdobienia
charakterystyczne dla sztuki greckiej: motywy krzyża, gałązek
palmowych, ptaków, ryb oraz monogramy Chrystusa.
W latach trzydziestych ubiegłego stulecia naukowcy zbadali
wnętrze grobowca, odnajdując kości mężczyzny i kobiety zmarłych
w połowie XI wieku. Badacze ustalili, że mężczyzna miał problemy
z chodzeniem (kulał na jedną nogę), co potwierdza autentyczność
szczątków. Nie odnaleziono natomiast zwłok późniejszych książąt
pochowanych w sarkofagu i do dzisiaj nie wiadomo, jaki był los ich
szczątków.
Najpotężniejszy z władców Rusi Kijowskiej miał na sumieniu
udział w zniszczeniu państwa Piastów. Jarosław nigdy nie zapomniał
o wygnaniu z Kijowa, gwałtu na Przecławie, rabunku państwa i
zajęciu Grodów Czerwińskich. Przez lata czekał na sprzyjającą
okazję i kiedy taka się nadarzyła, natychmiast ją wykorzystał.
W 1031 roku przeciwko Mieszkowi II (synowi Chrobrego)
zbuntowali się jego bracia: Otton i Bezprym. Pierwszy z nich zbiegł
do Niemiec, a Bezprym pojawił się nad Dnieprem. Jarosław
porozumiał się z władcą Niemiec i na Polskę spadł najazd z dwóch
stron. Rusowie głęboko wtargnęli w głąb naszego terytorium,
docierając aż do Wielkopolski. Osadzili na tronie Bezpryma, po
czym, obładowani łupami, wycofali się na wschód, obsadzając
załogami Grody Czerwieńskie.
Z czasem okazało się, że interwencja w Polsce przyniosła więcej
szkody niż pożytku. Państwo Piastów załamało się, zniknęła władza
centralna, a kraj ogarnęło powstanie ludowe połączone z reakcją
pogańską. Anarchia za zachodnią granicą zagrażała funkcjonowaniu
księstwa kijowskiego i Jarosław z radością powitał powrót do Polski
przedstawiciela Piastów – Kazimierza Odnowiciela. Bez wahania
zawarł z nim przymierze i oddał mu swoją siostrę Dobronegę za
żonę.
Kijowski książę poparł szwagra w działaniach zmierzających do
zjednoczenia kraju – wojska ruskie umożliwiły przyłączenie do
Polski zbuntowanego Mazowsza. Dobre stosunki z Jarosławem
zapewniły Kazimierzowi spokój na wschodniej granicy i ułatwiły
uporządkowanie sytuacji. A Dobronega otworzyła długą listę ruskich
księżniczek wychodzących za mąż za Piastów. Niebawem zresztą
siostra Kazimierza, Gertruda, poślubiła najstarszego syna Jarosława
– Izasława.
Jarosław Mądry przed śmiercią podzielił swoje księstwo pomię-
dzy synów. Najstarszy z rodu miał sprawować władzę zwierzchnią z
Kijowa, a pozostali otrzymali własne księstwa dziedziczne w obrębie
rodziny. I jak to w średniowieczu bywało, zasady ustalone przez
Jarosława nie przetrwały nawet pokolenia. Wielki książę Izasław
został wygnany ze stolicy, co spowodowało polską interwencję.
Bolesław Śmiały (syn Kazimierza) wiernie naśladował swojego
imiennika i pradziada. Osadził Izasława w Kijowie, złupił Ruś i
przyłączył do Polski Grody Czerwieńskie. Niewykluczone, że to
właśnie on uderzył mieczem w Złotą Bramę (budowla już istniała),
chociaż na pewno nie mógł uszkodzić Szczerbca. Kilka lat później
wojska polskie po raz drugi osadziły Izasława na tronie, ale pechowy
władca zakończył ostatecznie życie jako wygnaniec. Kijów
przechodził z rąk do rąk, Ruś rozpadała się na coraz mniejsze
księstwa. Na początku XII stulecia państwo zjednoczył Włodzimierz
Monomach, aczkolwiek był to tylko epizod. Tradycja jednak
przetrwała do czasów państwa moskiewskiego, a jej symbolem stała
się słynna czapka Monomacha. Zwężająca się ku górze, zwieńczona
krzyżem, otoczona futrem z soboli i zdobiona kamieniami
szlachetnymi, stała się najważniejszym atrybutem władzy. Po
wiekach znalazła się w skarbcu carów moskiewskich, jako stały
element koronacyjny.
Trzykrotne zdobycie Kijowa przez Polaków w XI wieku (oraz
towarzyszące temu gwałty i rabunki) pozostawiły ślady w
świadomości miejscowej ludności. W Powieści minionych lat
Nestora można odnaleźć fragment rzucający ciekawe światło na
stosunki polsko-ruskie. Podobno w latach siedemdziesiątych tego
stulecia pojawił się w Kijowie diabeł, wzbudzając przerażenie
mieszkańców. A co ciekawe, wysłannik piekieł ubrany był podobno
w polski strój...
Relacja przypomina do złudzenia nasze opowieści, w których to
diabeł mówił po niemiecku, a wszystko, co złe, przychodziło z
zachodu. Dla Rusów Polska stanowiła zagrożenie, a odmienność
kultury łacińskiej przyciągała i odpychała jednocześnie. Nie mogli
się z tym pogodzić prawosławni mnisi – autorzy latopisów. Polacy
wkraczali do Kijowa jako zwycięzcy, groźni zdobywcy, a to musiało
działać na wyobraźnię mieszkańców.

Świat prawosławnych ikon

S obór Sofijski jest zabytkiem wpisanym na listę światowego


dziedzictwa UNESCO. Jest to miejsce, które przekaże więcej
informacji o średniowiecznej Rusi niż dziesiątki książek. Stojąc
przed kompleksem i patrząc na plątaninę złoconych kopuł, bez
problemu dostrzeżemy ambicje fundatora. To nieprawda, że władcy z
Kijowa chcieli dorównać Bizancjum. Zbyt skromny to cel dla
ambitnych Rurykowiczów. Książęta kijowscy zamierzali prześcignąć
cesarstwo, nie zadowalali się kilkoma kopułami jak ich mistrzowie,
ale nakazywali projektować kilkanaście. I w efekcie w budowlach
sakralnych Rusi brakuje prostoty sztuki bizantyjskiej, są
przeładowane zdobnictwem, a wszechobecne bogactwo przyćmiewa
architekturę. Porównując Bazylikę Mądrości Bożej w Stambule
(słynna Hagia Sophia) z soborem Sofijskim miałem wrażenie
konfrontacji arystokraty z parweniuszem. Pierwszy nie musiał
niczego udowadniać, a drugi krzykliwym bogactwem zwracał na
siebie uwagę. Ale po wiekach obaj stali się klasykami...
Przyznam się, że nigdy nie byłem specjalnym wielbicielem ikon.
Fascynowała mnie architektura prawosławia, zachwycałem się
wyposażeniem wnętrz, ale święte obrazy wydawały mi się zbyt
statyczne, zbyt podobne do siebie, aby wzbudzić zainteresowanie. A
do tego kompletnie niezrozumiały kult ikon, żywy we wschodniej
odmianie chrześcijaństwa. Ale spacerując po wnętrzach soboru
Sofijskiego, zacząłem wreszcie dostrzegać odmienność tutejszej
sztuki od obrazów oglądanych przeze mnie w cerkwiach Serbii,
Czarnogóry czy Bułgarii. Ikony wydały mi się mniej statyczne, o
żywszych barwach, mniej dostojne. I miałem rację, albowiem
historia sztuki malarstwa religijnego dawnej Rusi potoczyła się
inaczej niż w Bizancjum czy na Bałkanach.
Ikony powstawały z symboli, tak jak teksty z pojedynczych liter.
Zbiór wszystkich ikon kanonicznych oddawał naukę prawosławnego
chrześcijaństwa, niezmienną przez stulecia. Aby ją zachować,
tworzono i przekazywano wzorce identyczne przez pokolenia. A
przy ich odtwarzaniu oblicza świętych traciły indywidualne rysy,
przekształcając się w symbole – w znaki pochodzące z innego
świata.
Chrześcijanie z Zachodu używali w tym czasie obrazów niemal
wyłącznie do upiększania świątyń i celów edukacyjnych. W łaciń-
skiej Europie nie ustalono sztywnych kanonów malarstwa sakral-
nego, co zadecydowało o rozwoju plastyki. Artyści indywidualnie
poszukiwali własnych rozwiązań, tworząc dzieła odmienne od utar-
tych schematów. Powstawały obrazy religijne o nowej perspektywie,
sposobie wyrażania ruchu, kolorystyce, grze światła i cienia.
W Bizancjum (a następnie w Bułgarii i Serbii) ikonografia stała
się sztywnym dogmatem. Obrazy zostały uznane za obiekt kultu i nie
mogły podlegać zmianom. Na Rusi uznane schematy stworzyły
system malarstwa religijnego, który odróżniał się jednak od reszty
prawosławnego świata. Miejscowi malarze przejęli tradycję od
Greków, dodając własne elementy. W odróżnieniu od ciężkich i
statycznych obrazów bizantyjskich, ikony ruskie miały żywsze
barwy i subtelne linie, pełne ruchu. Kto wie, może właśnie z tych
powodów bardziej trafiły mi do przekonania od tych oglądanych w
cerkwiach Czarnogóry, Serbii czy Bułgarii?
Autorzy większości ruskich ikon pozostali anonimowi. Obrazy
(tak jak modlitwy) miały być produktem zbiorowej twórczości,
redagowanym przez pokolenia. Zadaniem malarza pozostawało
wyłącznie stworzenie kopii oryginału przypominającego wzór
powstały przed wiekami. Ale utalentowani artyści potrafili również
wyrazić samego siebie – tworząc osobistą modlitwę do Boga.
Najlepsze ikony Rusi są zadziwiająco różnorodne, tak jak ludzie,
którzy je stworzyli[8].

Rodzinne miasto królowej Sońki

J eden z polskich mitów narodowych głosi, że Kijów przez


stulecia znajdował się w granicach państwa polskiego. Nie
bardziej mylnego. Miasto nad Dnieprem oficjalnie należało do Polski
w latach 1569-1667, a w rzeczywistości do wybuchu powstania
Chmielnickiego, natomiast przez ponad dwa stulecia nad Kijowem
rozciągali swoje zwierzchnictwo książęta litewscy.
Patrząc na dzisiejszą mapę Europy, trudno nie podziwiać roz-
machu potomków Giedymina. Gdzie Wilno i Troki, a gdzie Kijów
czy Morze Czarne? Ale rozpad Rusi na małe księstwa umożliwił
podbój państwa przez Tatarów, a następnie ekspansję litewską. Dla
stolicy nad Dnieprem nadeszły straszne lata.
W 1223 roku na stepach ukraińskich pojawiły się oddziały
Mongołów, którzy rozbili Połowców zamieszkujących nad Morzem
Czarnym. Niedobitki koczowników wycofały się na północ, oferując
Rusom współdziałanie przeciwko Tatarom. Jednak nawet w obliczu
śmiertelnego niebezpieczeństwa Rurykowicze nie zaprzestali
wzajemnych sporów, co przyniosło fatalne skutki.
Do decydującego starcia doszło nad rzeką Kałką. Mongołowie
dysponowali mniejszą armią, ale były to zdyscyplinowane oddziały
prowadzone przez doświadczonych wodzów. Na polu bitwy poległo
około dziesięciu tysięcy ruskich wojowników, a wziętych do niewoli
książąt czekał straszny los. Związanych położono na ziemi,
nakrywając ich drewnianą platformą, na której ustawiono stoły do
uczty. Starszyzna mongolska świętowała zwycięstwo, a książęta
powoli dusili się miażdżeni przez platformę.
Po zwycięstwie Tatarzy wycofali się na wschód i na pewien czas
zapanował spokój. Pojawili się po upływie czternastu lat i kolejno
zdobyli Riazań, Moskwę, Suzdal, Jarosław, Twer, Włodzimierz, a
Nowogród ocaliły tylko wiosenne roztopy. W 1240 roku
Mongołowie otoczyli Kijów, którego władca (książę Michał) opuścił
stolicę. Miasto zostało zdobyte szturmem. Tatarzy metodycznie
zniszczyli najważniejsze budynki Kijowa i bez pośpiechu
wymordowali ludność. Następnie ruszyli na zachód, aby niebawem
rozbić armię polską pod Legnicą.
Najazd mongolski na całe stulecia zadecydował o losach Kijowa
i Rusi. Książęta uznali zwierzchnictwo Tatarów, płacono im haracz,
wspomagając zwycięzców w wyprawach zbrojnych. Wojska ruskie
towarzyszyły Tatarom podczas najazdów na Polskę, brały udział w
straszliwej masakrze mieszczan Sandomierza w 1260 roku. A Kijów
nigdy już nie odzyskał dawnego znaczenia. I kiedy sześć lat po jego
zdobyciu przez Mongołów przez Ruś przejeżdżał włoski dyplomata
Pian del Carpine, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miasta
widział tylko zgliszcza i szkielety. Kijów zamieszkiwało zaledwie
półtora tysiąca mieszkańców (przed najazdem blisko pięćdziesiąt
tysięcy) i podróżnik naliczył nie więcej niż dwieście domów.
Zniszczenie miasta przez Tatarów stało się ważną datą gra-
niczną, był to symboliczny koniec Rusi Kijowskiej. Siedzibę pa-
triarchatu przeniesiono do Włodzimierza nad Klaźmą, a potem do
Moskwy. Stolica Ukrainy nie odzyskała już prymatu i kiedy w 1413
roku odnowiono kijowski patriarchat, metropolia obejmowała już
tylko ziemie państwa polsko-litewskiego. Sytuację wykorzystali
władcy Moskwy, wysuwając pretensje do zwierzchnictwa nad
całością ziem ruskich.
Koniunktura polityczna sprzyjała Litwinom. Zaczęli podpo-
rządkowywać sobie ziemie ruskie i w ciągu kilkudziesięciu lat
powstało państwo sięgające od Bałtyku do Morza Czarnego. Po-
tomkowie Giedymina dysponowali siłą militarną, a permanentny stan
wojny z Krzyżakami nie przeszkadzał im w ekspansji na ziemie
ruskie. W 1362 roku rozbili wojska tatarskie nad Sinymi Wodami i
opanowali Kijów.
Ogromne państwo litewskie nie miało scentralizowanej władzy –
nad poszczególnymi terytoriami panowali członkowie rozrodzonej
dynastii, czasami tylko uznający nad sobą władzę zwierzchnią
seniora. Kijów otrzymał syn Olgierda, Włodzimierz (brat Jagiełły), a
potem kolejni książęta. I taka sytuacja utrzymała się aż do drugiej
połowy XV stulecia, kiedy to księcia kijowskiego zastąpił wojewoda
mianowany przez władcę.
Litwini szybko ulegali zruszczeniu, a wielu członków dynastii
przyjęło chrzest w obrządku wschodnim, stając się zwolennikami
prawosławia. Należał do nich nawet sławny Witold, który przyj-
mował chrześcijaństwo aż trzykrotnie – raz w wersji prawosławnej i
dwa razy katolickiej. Ostatecznie pozostał jednak wiemy zachodniej
odmianie chrześcijaństwa, podobnie jak Władysław Jagiełło (on się
ochrzcił tylko raz).
Kancelaria litewska używała języka ruskiego, również Jagiełło
chętnie się nim posługiwał. Jeszcze niemal dwieście lat po zdobyciu
Kijowa większość dokumentów i przepisów prawnych redagowano
w języku ruskim. Pozycję kultury wschodniej utrwalała miejscowa
magnateria, odgrywająca coraz większą rolę w państwie polsko-
litewskim.
Z książąt kijowskich wywodziła się ostatnia, czwarta żona Wła-
dysława Jagiełły. Sońka (Zofia) Holszańska miała siedemnaście lat,
kiedy poznał ją siedemdziesięcioletni król. Sędziwy władca stracił
zupełnie głowę dla dziewczyny i Sońkę po przejściu na katolicyzm
ukoronowano na Wawelu. I ku zdumieniu współczesnych, ta para
doczekała się trzech synów, z których dwóch dożyło do
pełnoletności. Obaj mieli przed sobą panowanie – Władysław
Warneńczyk został królem Węgier i Polski, natomiast Kazimierz
Jagiellończyk wielkim księciem Litwy, a po śmierci brata – królem
Polski.
Królowa Sońka nie cieszyła się dobrą reputacją. Złośliwie mó-
wiono, że jej uroda przewyższała obyczaje, co w ustach kronikarzy
oznaczało poważne oskarżenia. Uważano, że nie dochowuje
wierności mężowi, szeptano, że Jagiełło nie jest biologicznym ojcem
królewiczów. Sprawa stała się głośna i zagroziła sukcesji młodych
Jagiellonów. Sońka broniła swojego imienia przed sądem, a Jagiełło
szalał. Dziwnym trafem z czterech żon króla aż trzy posądzano o
zdradę małżeńską, a zarzutów nie uniknęła nawet kanonizowana
Jadwiga Andegaweńska.
Sońkę oskarżano również o usunięcie pasierbicy – córki Jagiełły
z drugiego małżeństwa. Królewna Jadwiga miała zdecydowaną
przewagę nad królewiczami – jej matka była wnuczką Kazimierza
Wielkiego i w żyłach dziewczyny płynęła krew Piastów. I chociaż
szlachta uznała następstwo tronu dla synów Sońki, to Jadwiga
stanowiła realne zagrożenie. I wówczas, w najbardziej korzystnym
dla królowej momencie, jej pasierbica zmarła, a przyczyn śmierci
nigdy ostatecznie nie ustalono.

Piotr Mohyła i Ławra Peczerska

P od rządami Jagiellonów Kijów stał się najważniejszym


miastem Ukrainy, chociaż nadal nie mógł imponować roz-
miarami. W pierwszej połowie XVI stulecia naliczono zaledwie
pięćset domów mieszkalnych, co oznaczało, że całe miasto mogło
zamieszkiwać około 5000 osób. Na przyjeżdżających Kijów sprawiał
przygnębiające wrażenie: widoczne ślady dawnej świetności i
upadek. Trudno zresztą przychodziło nazywanie Kijowa miastem,
była to właściwie większa osada obronna, gdzie domy mieszkalne
wznosiły się wśród ruin. Siedziba książąt była również niepozorna –
Litwini zbudowali drewniany zamek otoczony ziemnymi
fortyfikacjami. Miasto otaczały pozostałości dawnych obwarowań,
ale nawet i te marne resztki wielokrotnie niszczyli Tatarzy. O roli
miasta decydowało jednak jego położenie i sławna Ławra Peczerska,
która nawet w najtragiczniejszych czasach zachowała znaczenie dla
kultury prawosławia.
Do Ławry najłatwiej dostać się metrem, w jej pobliżu znajduje
się stacja Arsenalna w dzielnicy Peczerskiej. Kompleks obejmuje
obszar blisko trzydziestu hektarów, z czego połowa została udo-
stępniona dla zwiedzających. Zarządza nim Cerkiew ukraińska
patriarchatu moskiewskiego.
Ławra oznacza klasztor męski podległy wyłącznie synodowi, na
czele którego stoi archimandryta. Pierwsi zakonnicy pojawili się tutaj
w połowie XI stulecia – wokół założycieli zgromadzenia, Antoniego
i Teodozjusza (uznanych za świętych), gromadzili się mnisi
osiedlający się w okolicznych pieczarach. W ogromnym labiryncie
(naturalnych i wydrążonych) jaskiń urządzano kaplice, miejsca
medytacji, grobowce. Ławra rozwijała się dzięki poparciu książąt, a
mnisi skoncentrowali się na prowadzeniu biblioteki, przytułku i
domu gościnnego. Na terenie klasztoru powstawały dzieła literackie,
z których najważniejszą była kronika Nestora – Powieść minionych
lat.

Ławra Peczerska – sobór Uspieński


Na teren górnej Ławry najlepiej dostać się przez bramę, nad
którą wznosi się piękna cerkiew św. Trójcy. Umiejętnie wkompo-
nowana w mury obronne kompleksu, aktualny wygląd zawdzięcza
inwencji barokowych architektów. Zachwyca biało-złota fasada z
ogromnymi wizerunkami świętych i ciasne wnętrze, oświetlone
wyłącznie płomykami świec. Chybotliwy blask umożliwia obejrzenie
fresków i docenienie urody złoconego ikonostasu.
Centralnym miejscem Ławry jest sobór Wniebowzięcia Bogu-
rodzicy (Uspieński) przyciągający z daleka wzrok siedmioma zło-
tymi kopułami. Cerkiew wzniesiono w latach 1073-1078, a wraz z
architektami z Konstantynopola przybyła do Kijowa cudowna ikona
Wniebowzięcia Matki Boskiej. Obraz ugruntował sławę Ławry stając
się jedną z najświętszych relikwii Rusi. Cerkiew została zniszczona
przez Mongołów i świątynia czekała na odbudowę dwieście lat. Po
pożarze w 1718 roku gmach wyposażono w duchu baroku, a zagładę
soborowi przyniosła II wojna światowa. Kilkanaście dni po zajęciu
Kijowa przez Niemców cerkiew wysadzono w powietrze,
prawdopodobnie na skutek prowokacji NKWD. Jej gruzy przykryły
cudowną ikonę, grobowce Rurykowiczów, książąt litewskich,
możnych. Budowlę odbudowano dopiero po odzyskaniu
niepodległości przez Ukrainę, a konsekrował ją w 2000 roku
metropolita Włodzimierz.
Zniszczenie Kijowa przez Mongołów oznaczało ruinę Ławry.
Mnisi ukrywali się w lasach i dopiero z czasem powrócili na teren
monastyru. Ale autorytet zgromadzenia osłabł i pierwszeństwo
uzyskał klasztor Narodzenia Bogurodzicy we Włodzimierzu nad
Klaźmą. Powoli jednak i Ławra Peczerska powracała do dawnego
znaczenia, a jej mężem opatrznościowym (a przy okazji całego
Kijowa) okazał się Piotr Mohyła.
Człowiek, któremu kij owianie mają tak wiele do zawdzięczenia,
urodził się w rodzinie hospodarów (książąt) wołoskich. Studiował na
zachodzie Europy, po czym osiadł na terenie Rzeczypospolitej (był
spokrewniony z wieloma rodami magnackimi). Lojalność wobec
nowej ojczyzny udowodnił walcząc pod Cecorą i Chocimiem, a kilka
lat później porzucił życie świeckie i wstąpił do klasztoru. Jego
kariera potoczyła się błyskawicznie – już dwa lata później został
archimandrytą Ławry Peczerskiej, a potem metropolitą kijowskim.
To rzadki przypadek, aby jeden człowiek wywarł podobny
wpływ na miasto o tak bogatej historii. Mohyła poświęcił się bez
reszty Kijowowi, a na plan pierwszy wysunął postulat przywrócenia
właściwej roli prawosławiu. Wschodni obrządek tracił w tym czasie
na znaczeniu, najważniejsze rody Rusi przyjmowały zachodnią
odmianę chrześcijaństwa, część hierarchii zaakceptowała unię
brzeską i zwierzchnictwo papiestwa (grekokatolicy). Prawosławie na
terenie Rzeczypospolitej stawało się wyznaniem mieszczan i
chłopów, a Mohyła wiedział, że nigdy nie powróci ono do znaczenia
bez wychowania własnej kadry intelektualnej. A do tego potrzebne
było odpowiednie szkolnictwo i odnowienie najważniejszych miejsc
dla wiernych.
Do realizacji zadań patriarcha przystąpił z ogromną energią. W
1631 roku na terenie Ławry powstało Kolegium Kijowskie,
zorganizowane na wzór innych szkół Rzeczypospolitej. Dwa lata
później szkoła została przekształcona w Akademię – pierwszą
ukraińską szkołę wyższą. Zajęcia odbywały się po łacinie i po
polsku, a drukarnia Ławry na ogół wydawała pozycje w języku
polskim. Polszczyzna była zresztą powszechna, spełniając funkcję
języka codziennego warstwy wykształconej, a także języka
literackiego Ukrainy. 1 chociaż Kijów odpadł od Rzeczypospolitej
niebawem po śmierci Mohyły, to polski pozostał językiem wy-
kładowym Kolegium Kijowskiego aż do końca XVIII stulecia.
Piotr Mohyła dobrze wiedział, że wiernym potrzebne są symbo-
le. Przeciętnego kijowianina interesowały relikty świetności, tra-
dycja, którą mógł przeciwstawić agresywnej propagandzie katolic-
kiej. Na polecenie patriarchy rozpoczęto poszukiwania szczątków
Włodzimierza Wielkiego i podobno odnaleziono je w ruinach cerkwi
Dziesięcinnej. A do tego dochodziły jeszcze znaczne środki na
odbudowę symboli prawosławia: soboru Sofijskiego, Uspieńskiego,
cerkwi św. Michała. Kijów przestał straszyć ruinami i ponownie stał
się najważniejszym miastem Ukrainy, czego symbolem był wzrost
liczby mieszkańców do 20 tysięcy.
Największą atrakcją dolnej Ławry (i chyba całego kompleksu)
jest system pieczar i jaskiń adaptowanych (i budowanych) na
potrzeby wspólnoty. Tak zwane Pieczary Bliższe nie są udostępnione
turystom, mogą je odwiedzać wyłącznie pielgrzymi. Natomiast przed
cerkwią Podwyższenia Krzyża znajduje się wejście na teren Galerii
Dalszych Pieczar o długości pięciuset metrów i sięgających
dwadzieścia metrów w głąb podłoża. Pod ziemią zlokalizowano trzy
świątynie, których geneza sięga początków zgromadzenia, chociaż
wyposażenie (szczególnie ikonostasy) pochodzą z XVIII wieku.
Znajduje się tutaj również kilkadziesiąt grobowców mnichów, w tym
wielu kanonizowanych, ze św. Teodozjuszem na czele. Ostatnie
schronienie znaleźli tutaj również trzej metropolici ukraińscy oraz
Fedor Ostrogski – dowódca wojsk ruskich pod Grunwaldem.
Zwiedzanie pieczar Ławry jest nieprawdopodobnym przeżyciem.
W ciągu kilku minut widziane wcześniej cuda architektoniczne
wydały się drobiazgami bez znaczenia. Jaką wartość mogą mieć
skrzące się przepychem cerkwie przy podziemnych świątyniach,
symbolu wiary sięgającej poza życie doczesne? Szybko przestała mi
imponować atmosfera świątyni św. Trójcy czy soboru Uspieńskiego,
w podziemnych pieczarach można zrozumieć fenomen życia
monastycznego, poświęcenia się regule zakonnej i całkowitej izolacji
od spraw doczesnych. Żałowałem, że nie mogłem odwiedzić Galerii
Bliższych Pieczar, chętnie dołączyłbym do pielgrzymów idących
śladem prawosławnych świętych. Ale nie chciałem zakłócać
atmosfery, ludzie wychowani w kulturze łacińskiej nie potrafią
zachować się we właściwy sposób w miejscach kultu
prawosławnego. Pamiętałem niechętne spojrzenia wiernych z
czarnogórskiego klasztoru Ostrorog i nie próbowałem powtarzać
błędu. A w takim państwie jak Ukraina, po kilkudziesięciu latach
wojującego ateizmu, poszanowanie wiary miejscowej ludności ma
szczególne znaczenie.

Kijowscy Polacy w mieście carów

S tołeczną rolę Kijowa doceniał Bohdan Chmielnicki i od


początku powstania dążył do opanowania miasta. Specjalnie
wysłany oddział opanował Kijów na początku 1649 roku i doszło do
rzezi katolików, grekokatolików i Żydów. Wymordowano setki osób
bez względu na płeć i wiek.
W Kijowie Chmielnicki zawarł swoje drugie małżeństwo, a
miasto nad Dnieprem stało się stolicą państwa kozackiego. Po raz
ostatni wojska Rzeczypospolitej (pod dowództwem znanego z
Potopu Krzysztofa Radziwiłła) zajęły Kijów na początku sierpnia
1651 roku, ale niebawem musiały się wycofać, a potężny pożar
strawił część miasta. Na wiosnę następnego roku król Jan Kazimierz
zwolnił Kijów na cztery lata z podatków i dokonał licznych nadań
dla miejscowych klasztorów. Ale nie miało to już większego
znaczenia – Rzeczpospolita utraciła miasto na zawsze.
Nie dożył tego jeden z największych zwolenników ugody z
Kozakami – senator Adam Kisiel. Szczerze przywiązany do
prawosławia polski patriota, przez całe życie starał się zapewnić
Ukrainie należne jej miejsce w Rzeczypospolitej. Pochodził z
miejscowej magnaterii, z rodziny wyznającej grekokatolicyzm, a
jako dojrzały człowiek przeszedł na prawosławie, stając się jedynym
członkiem senatu tego wyznania. Doskonale wiedział, że
podstawowym problemem Ukrainy była szybka polonizacja
najbogatszej części społeczeństwa. Wielkie rody bojarskie stawały
się polską magnaterią, szlachta ukraińska – szlachtą polską,
porzucano rodzimy język i religię. Kisiel chciał doprowadzić do
trwałej ugody i przekształcenia Rzeczypospolitej w federację polsko-
litewsko-ruską. Niestety, zacietrzewienie przeciwników
uniemożliwiło realizację planów i rozczarowany senator zmarł w
1653 roku, a na Rzeczpospolitą spadły niebawem jeszcze większe
klęski.
Przyłączenie Kijowa do Rosji (1667) spowodowało katastrofę
ekonomiczną miasta. Kijów odcięto od jego naturalnego zaplecza –
granica państwowa biegła wzdłuż Dniepru. Sytuacja zmieniła się
dopiero po II rozbiorze, kiedy Rosja zagarnęła niemal całą Ukrainę.
Polacy z ziemi kijowskiej stali się poddanymi carów, a Kijów –
naturalną metropolią Ukrainy. To tutaj przyjeżdżano w interesach,
budowano zimowe rezydencje i wysyłano dzieci do szkół.
Ciekawą relacją są wspomnienia Antoniego Pietkiewicza po-
chodzące z lat czterdziestych XIX stulecia, opisujące polskich
ziemian i przemysłowców w Kijowie:
„Kijów podówczas słynął swojemi kontraktami, na które się
zjeżdżało najprzedniejsze obywatelstwo z całej Ukrainy, Wołynia i
Podola, a po części i z Litwy, nie tylko dla załatwienia interesów
ziemiańskich, nabycia albo zbycia majątku, dla sprzedaży
produktów, ulokowania kapitałów lub też zaciągnięcia pożyczki, nie
tylko dla zaopatrzenia się na cały rok w wiktuały i wszelką prowizyą
spiżarnianą, jako też w rozmaite przedmioty elegancyi i zbytku, w
pyszne futra, jedwabie i aksamity, w marmury, srebra i kryształy, co
wszystko zwozili tu kupcy przedniejsi z Warszawy, z Wilna, z
Petersburga, z Moskwy i z zagranicy; ale nie mniej, a może jeszcze
bardziej, dla wesołego przepędzenia czasu, dla świetnych uczt i
balów, a często gęsto i dla bachanalii bałagulskiej, gdzie się wino
lało strumieniem, i na stoły zielone sypały się tysiące peców, z
któremi nieraz jedna karta zabijała całą fortunę, a czasami i dobrą
sławę”[9].
Przypominało to nieco sytuację polskich ziemian w Odessie, ale
Kijów miał mniej kosmopolityczny charakter, a Polacy odgrywali
nad Dnieprem większą rolę.
„Obok tego wszelakoż wielu tu pociągały i wznioślejsze, szla-
chetniejsze upodobania; na sali bowiem kontraktowej można się było
spotkać niekiedy i z obrazem wcale udatnym, i z rzeźbą niepoślednią,
i z antykiem osobliwszym w magazynie Schafnagla; księgarnie
Gliicksberga i Zawadzkiego rozwijały tu całe swoje zasoby,
popisując się najświeższemi płodami; a nieraz nawet pierwszorzędni
artyści, jak np. Lipiński, Dreischok, Liszt, Apolinary i Antoni
Kątscy, występowali tutaj z koncertami. Zjeżdżali się na kontrakty i
literaci, wszyscy prawie przedstawiciele życia umysłowego w trzech
guberniach, a współpracownicy »Tygodnika Petersburskiego« i
»Athenaeum«, z których grona ksiądz Hołowiński stale podówczas
przemieszkiwał w Kijowie, a z prowincyi przybywali hr. Aleksander
Przeździecki, hr. Henryk Rzewuski, Michał Grabowski, Aleksander
Groza, Michał Jezierski, Konstanty Podwysocki, hr. Gustaw Olizar,
Karol Drzewiecki, wreszcie miłośnicy i zbieracze starych ksiąg,
manuskryptów, rycin i obrazów: Konstanty Świdziński i German
Hołowiński, krewny żony Podwysockiego. (Pomimo woli
przychodzi nam uwaga, że wszystko to byli bracia-szlachta,
obywatele ziemscy, ba i wielcy nawet panowie! Niechże to posłuży
za rehabilitacyą tej kasty w oczach tych, co w niej chcą upatrywać
samych tylko próżniaków i półgłówków, a nawet prawa bytu jej
odmawiają)”[10].
W tym czasie do Kijowa przyjechał również Józef Ignacy Kra-
szewski i zachwycił się miastem. Kijów go oczarował – to miejsce
mogło zafascynować każdego:
„Kijów wydał mi się, mimo zimy, prześlicznym, a tak ory-
ginalnym, tak dziwnym! Wystaw sobie trzy miasta oddzielne, z
ogromnych gmachów złożone, najeżone złocistemi kopułami cerkwi
niezliczonych, rozrzucone wpośród drzew, po wysokich górach, u
brzegu Dniepru. A co za widoki! Z galeryi cerkwi św. Andrzeja
odkrywa ci się Padół, u nóg twych Dniepr, za nim step siniejący w
oddaleniu, góry Carskiego sadu... nie do opisania. Z mieszkania
znowu mojego na Starym Kijowie, przy kościele katolickim, widać
całe Peczerskie i część Kreszczatki.
Kiedy drzewa jeszcze ubrały się w swoje brylantowe zimowe
sukienki ze szronu, nic równego wyobrazić nie możesz. Jest to
miasto w ogrodzie prześlicznym. Nie potrzebuję ci pisać, że w czasie
kontraktów życia było wiele, ludu bożego mnóstwo. Nie myśl
jednak, aby ludzie, i choroba nawet, do tego stopnia mnie opanowała,
żebym wyjechał z Kijowa, nie zwiedziwszy jego starożytności i
osobliwości. Co mogłem, obejrzałem: Pieczary, Ławrę, Sobór
Michajłowski, Sofijski itd... (szczegóły i uwagi o tem
pomijamy)”[11].
Kraszewskiego zainteresowała polska elita, a jako
powieściopisarz zwrócił uwagę na twórczość Rzewuskiego
prezentującego nowe utwory:
„Naszych panów literatów było dość wielu. Hr. Rzewuski przy-
był na końcu. Usposobieni jesteśmy z nim jeśli nie serdecznie, co nie
możliwa, to przynajmniej na oko dobrze. Czytał nam część swojej
powieści Listopad.
Jest to Soplica na większą skalę, ale wiele gawędy, a
dramatyczności wcale brak, co czyni rzecz trochę wodnistą. Ma
jednak to poprawić. Grabowski urywek ze swej powieści Tajkury;
będzie to rodzona siostra Stanicy i kto wie, czy nie więcej jeszcze
interesująca. Obrazy niektóre (mało czytał) wyborne. Na koniec twój
najniższy sługa czytał Mindowsa, a przyjęto go dobrze, aż nadto
dobrze, zwłaszcza że czytałem go całego, a kilka tysięcy wierszy do
wysłuchania to kara Boża. Tak na lekturach, gawędkach,
sprzeczkach, obiadach, śniadaniach, przeszły nam kontrakty, jak z
bicza trząsł”[12].
Przy ulicy Włodzimierskiej 60 funkcjonuje obecnie najważ-
niejsza uczelnia Ukrainy – Uniwersytet imienia Tarasa Szewczenki.
Uczelnię założono w 1834 roku, wykorzystując potencjał
zlikwidowanego Liceum Krzemienieckiego, i wielu polskich wy-
kładowców zostało przesiedlonych nad Dniepr. Paradoksalnie,
wzmocniło to polski żywioł w mieście, a Polacy stali się najważ-
niejszą narodowością wśród studentów. Już niebawem urzędnicy
carscy mieli pożałować pomysłu, ale napływu polskiej młodzieży nie
można było pohamować. Powstawały tajne organizacje, a uko-
ronowaniem procesu był udział studentów w powstaniu stycznio-
wym. Niestety, zorganizowany oddział został szybko rozbity i na
uczestników insurekcji spadły represje. Jednym z uwięzionych i
zesłanych był Bolesław Iwaszkiewicz – ojciec Jarosława. Pomimo to
niemal do końca istnienia państwa carów jedną piątą studiującej
młodzieży w Kijowie stanowili nasi rodacy.
Liberalizacja życia politycznego w początkach XX stulecia nie
pozostała bez wpływu na tutejszych Polaków. 1 lutego 1906 roku w
Kijowie ukazał się pierwszy numer „Dziennika Kijowskiego” –
codziennej gazety w języku polskim. Jej założycielem i redaktorem
naczelnym był hrabia Władysław Grocholski, który kierował
redakcją przez trzy lata. Inicjatywa Grocholskiego nie była jedyną, w
kwietniu 1906 roku rozpoczęto wydawanie „Głosu Kijowskiego”;
tytuł w końcu roku zmienił nazwę na „Świt i Praca”. W latach 1906-
1918 ukazywały się w Kijowie aż 32 polskie periodyki o bardzo
zróżnicowanym charakterze.
Polskie programy polityczne miały w Kijowie mniej lub bardziej
trwałe reprezentacje wydawnicze. Program „Dziennika Kijowskiego”
odpowiadał zdecydowanej większości ziemian, zachowując znaczną
rezerwę w stosunku do Narodowej Demokracji. Periodyk „Świt i
Praca” Artura Śliwińskiego miał niepodległościowy i lewicowy
charakter, natomiast „Goniec Kijowski” Wacława Lipińskiego
reprezentował niezależne i federacyjne poglądy. Wydawcy dbali o
zróżnicowanie charakteru prasy i jej odbiorców. Ukazywały się:
dzienniki, tygodniki i miesięczniki, pisma ilustrowane, społeczno-
kulturalne, popularnonaukowe, satyryczne, a nawet zawodowe. A na
dodatek wychodziło jeszcze dziewięć nielegalnych tytułów w języku
polskim.
Wydawano również prasę kościelną, tytuły dla dzieci, mło-
dzieży, kobiet, nauczycieli i wojskowych. Były też organy stowa-
rzyszeń i organizacji – np. „Przewodnik Kółek Rolniczych” czy
„Polski Miesięcznik Lekarski”. Na łamach jednego z nich (o lite-
rackim charakterze) debiutował Jarosław Iwaszkiewicz – student
miejscowego uniwersytetu.
W Kijowie ukazywały się również polskie książki, a szczególną
rolę w ich dystrybucji odegrała rodzina Idzikowskich – właścicieli
dużego składu książek i nut przy ulicy Włodzimierskiej Idzikowscy
nie ograniczali się wyłącznie do sprowadzania i druku polskich
pozycji, zajmowali się również przekładami literatury obcej na język
polski. Propagowali także polskich artystów i w 1911 roku do
Kijowa przyjechał młody Artur Rubinstein.
Odbijając w bok od Kreszczatiku w ulicę Instytucką, odnaj-
dziemy budynek dawnej Giełdy, zwany przed I wojną światową
Resursą Kupiecką. Obecnie gmach znajduje się w gestii Rady
Ministrów Ukrainy, natomiast przed rewolucją odbywały się w nim
ważne wydarzenia kulturalne. Należały do nich koncerty polskiego
pianisty.
Dwudziestoczteroletni Rubinstein był dopiero u progu wielkiej,
światowej kariery, i w 1911 roku odbywał tournee koncertowe po
zachodniej części imperium rosyjskiego, a ostatnie koncerty
zaplanowano w Kijowie. Recitale zorganizowano w budynku Re-
sursy, a ich promotorem był Stanisław Idzikowski:
„Zaprowadził mnie – wspominał pianista – do sali koncertowej
będącej własnością kijowskiej Resursy Kupieckiej. Położona w
parku miejskim, odznaczała się pięknymi proporcjami i idealną
akustyką, wyglądała też nader sympatycznie. Fortepian, dobry
bechststein, był nastrojony”[13].
Pierwszy koncert zakończył się kompletnym niepowodzeniem.
Na sali zjawiło się zaledwie kilkadziesiąt osób – Rubinstein był
zupełnie anonimowy i nie przyciągnął publiczności. Artysta miał
jednak szczęście, na prośbę Idzikowskiego włączył do repertuaru
utwór Szymanowskiego i w jego garderobie pojawiła się trójka gości
(hrabia Pruszyński i małżonkowie Dawydow). To w ich willi w
Odessie mieli za kilka lat mieszkać Szymanowski z Iwaszkiewiczem,
natomiast teraz zapewnili Rubinsteinowi powodzenie nad Dnieprem.
„Dymitr Dawydow był siostrzeńcem kompozytora Czajkow-
skiego, [jego] żona Natalia okazała się jedną z owych tak rzadko
spotykanych istot ludzkich, których zapomnieć nie sposób – ema-
nowała z niej jakaś światłość, niezwykła szlachetność serca i inte-
ligencja; oczarowała mnie z miejsca. [...] Wszyscy jednomyślnie
nalegali, abym nie opuszczał jeszcze Kijowa. [Tłumaczyli]:
– Dymitr Dawydow jest marszałkiem szlachty ukraińskiej, a jego
szwagier to zięć generała Trepowa, gubernatora Ukrainy. We dwójkę
potrafią wypełnić w Kijowie dziesięć sal”[14].
Tak się stało i Rubinstein zdobył ogromne powodzenie. Ubocz-
nym skutkiem recitalu był zachwyt pewnego siedmioletniego
chłopca, który po koncercie postanowił zostać pianistą. Był nim
Włodzimierz Horowitz – przyszły gigant światowej pianistyki.
Osoba Stanisława Idzikowskiego przewija się we wspomnie-
niach kijowskich Polaków, jego placówka odgrywała ważną rolę w
życiu miejscowej Polonii:
„Książki w języku polskim – wspominał Iwaszkiewicz – oprócz
tych, które znajdowały się w domach polskich, można było wy-
pożyczać w publicznej, dobrze zaopatrzonej bibliotece polskiej
mieszczącej się przy ul. Dużej Włodzimierskiej na odcinku po-
między Dużą Podwalną i placem Sofijowskim. Księgarnia i dru-
karnia Idzikowskiego dostarczała nowych wydawnictw w postaci
książek i nut. Z poszczególnych pozycji zapamiętałem książkę dla
młodzieży pod tytułem Gwiazda wschodzi z opowiastkami m.in.
Kornela Makuszyńskiego, np. O Wicku Warszawiaku, ilustrowaną
pięknymi drzeworytami. Dalej były takie książki, jak Bajka o
sierotce Marysi, Na jagodach, Noc wigilijna Dickensa, Robinson
Crusoe, Robinson szwajcarski, Zaginiona w Alpach, W pustyni i w
puszczy, Trylogia Sienkiewicza, Na srebrnym globie Żuławskiego,
fantazja o tytule W głębinach morza (lub podobnym), Dzieci
kapitana Granta, Kapitan Nemo, Kapitan Fracasse. Oczywiście
także Szopka Rydla wystawiana w teatrzykach szkolnych i Bardzo
dziwne bajki. Niezależnie od lektur polskich czytało się lektury
rosyjskie i np. Trylogię czytałem również w przekładzie w języku
rosyjskim. Uzupełnieniem lektur jeszcze w Szarogrodzie były
numery »Mojego Pisemka« i »Przyjaciela Dzieci«, które były
prenumerowane przez dziadków do wybuchu wojny w 1914 roku.
Niektórzy wydawcy, jak np. S. Lewental (wydał w 1876 roku m.in.
Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe Kazimierza
Władysława Wójcickiego z pięknymi drzeworytami Andriollego,
Gersona, Kiełkiewicza i innych), zamieszczali na ostatnich 12
stronach spis prenumeratorów, wśród których widnieje nazwisko
dziadka, Wacława z Szepietówki”.
Lektura Sienkiewicza w rosyjskiej wersji językowej nie była
wyjątkiem. Nawet taki mistrz słowa polskiego jak Iwaszkiewicz pisał
pierwsze utwory na przemian po rosyjsku lub po polsku. Polonia w
Kijowie była dwujęzyczna, a niektórzy jej przedstawiciele,
przyznając się do polskości, w ogóle nie znali rodzimego języka.
Iwaszkiewicz wyjaśniał przyczyny zjawiska, wspominając naukę w
kijowskim gimnazjum:
„Oczywiście i tutaj, jak w Elizabetgradzie, najbardziej zwartą
grupę w klasie stanowili Polacy, których było aż ośmiu, czyli 20%.
Dwaj z tych Polaków, zresztą może najwybitniejsi, byli zupełnie
zrusyfikowani. W obu wypadkach nastąpiło to z przyczyn
jednakowych, a mianowicie obaj byli synami małżeństw mieszanych,
Polaków z Niemkami. Rodzice, nie znając nawzajem swoich
języków, porozumiewali się ze sobą po rosyjsku i dzięki temu
chłopcy znali język tylko rosyjski i niemiecki. Ale obaj, jako ka-
tolicy, stanowili wspólną z nami gromadę”[15].
W Kijowie Iwaszkiewicz przeżył również pierwsze fascynacje
homoseksualne, które wspominał po latach. Razem z Kolą
Niedźwieckim zaczął pisać operę opartą na Dorianie Grayu Oskara
Wilde’a. Młodzieńcy prowadzili ożywioną korespondencję, przesy-
łali sobie wzajemnie sonety, natomiast utwór dokończył po latach
sam Niedźwiecki, już po odbytych studiach kompozytorskich.
W podobny sposób potoczyła się przyjaźń Jarosława z Kostią
Maslejewem:
„[...] był moim młodszym kolegą w kijowskim gimnazjum –
wspominał Iwaszkiewicz po latach. – Był to prześliczny chłopiec o
wiele ode mnie młodszy; wybrałem go spośród najmłodszych,
wiedziony nowym dla mnie i niespodziewanym instynktem. Pocią-
gała mnie jego piękna twarz, nieprawdopodobny wdzięk, uśmiech
wiosenny. [...] Po raz pierwszy skonstatowałem wtedy rewelacyjny
dla mnie związek pomiędzy twórczością a erotyzmem. Pierwszą
książką, jaką kupiłem sobie na własność jako zaczątek mojej
biblioteki, była Uczta Platona. Przez lekturę tej książki i poprzez
czarowną postać Maslejewa odkryły mi się perspektywy sublimacji
instynktu, z którym nie wiedziałem, co począć... Stosunek nasz nie
wyszedł nigdy poza radość wspólnych spacerów, chodzenia do
teatru, składania sobie dość oficjalnych wizyt... ale Kostia przeszedł
przez moją młodość jak jasny promień, bukiet bzu majowy. I pamięć
– do dziś dnia, choć kontakt nasz był tak wątły, myśl o miłości, choć
jej nie było, zapowiedź czegoś, co się nie ziściło...”[16]
Na przełomie stuleci Kijów był miastem rosyjsko-ukraińskim, a
znaczące mniejszości narodowe stanowili Polacy i Niemcy. Nasi
rodacy wnosili do życia kulturalnego miasta jednak tak wiele, że
praktycznie każdy człowiek o ambicjach towarzyskich i kulturalnych
musiał znać język polski (dzięki temu Michał Bułhakow poznał i
docenił naszą literaturę). Przed wybuchem I wojny światowej na
600 000 tysięcy mieszkańców Kijowa 10% stanowili Polacy, w
ogromnej większości katolicy (chociaż zdarzali się również
prawosławni). Największe znaczenie mieli ziemianie (blisko 6000),
kupcy (około 1200) i bliżej nieokreślona liczba inteligencji. Zresztą
te grupy przenikały się wzajemnie i czasami były problemy z
zaliczeniem kogoś do jednej z nich.
Znaczna część rolnictwa i przemysłu przetwórczego Ukrainy
pozostawała w rękach polskich. Dla przykładu: właścicielami 96
cukrowni (na 180) byli Polacy, z 400 gorzelni 154 należały do
naszych rodaków, a kapitał polskich banków wynosił wówczas
ponad 430 mln rubli. Łącznie wartość całego polskiego kapitału
wyceniano na blisko 10 mld rubli w złocie, a polscy przemysłowcy i
ziemianie finansowali wiele inicjatyw społecznych. Budowano
kościoły, zakładano towarzystwa dobroczynne, wspierano polskie
szkolnictwo. Tworzone przez Polaków firmy, banki i hotele mieściły
się przy głównych ulicach miasta – na Kreszczatiku, Luterańskiej,
Mikołajewskiej. Wybuch wojny nasilił jeszcze napływ Polaków do
Kijowa – w 1915 roku liczba naszych rodaków przekroczyła
100 000.

Śladami Władysława Horodeckiego

N iestety, niewiele z tych czasów zachowało się do dzisiaj –


okrutne wydarzenia XX stulecia niemal zupełnie zatarły
polskie ślady w mieście. I właściwie w ukraińskiej stolicy można
prześledzić wyłącznie działalność pewnego genialnego architekta
polskiego pochodzenia.
Władysław Horodecki urodził się w maju 1863 roku w okolicach
Bracławia. Rodzinny majątek przepadł z powodu udziału stryjów w
powstaniu styczniowym. Przyszły architekt dorastał nad Bohem i w
Odessie, a następnie studiował w Petersburgu.
Przez większość życia związany był z Kijowem i tutaj zapro-
jektował swoje najważniejsze budowle. Był niespotykanie płodnym
architektem – z jednakowym zapałem projektował kościoły,
kamienice, rzeźnie, zakłady przemysłowe czy łaźnie. Karierę nad
Dnieprem rozpoczął od nagrobków cmentarnych, ale niebawem
poznano się na jego talencie. Brał udział w projektowaniu osiedla
mieszkaniowego przy ulicy Mikołajewskiej (sam zamieszkał w
jednym z domów), a prawdziwą sensacją okazały się jego projekty
pawilonów na Wystawę Rolniczą i Przemysłową w 1897 roku.
Wkrótce otrzymał zamówienie od miejscowej gminy karaimskiej na
budowę kienesy przy Wielkiej Podwalnej.

Dom pod Chimerami (fot. Aleksander Illin)


Budynek świątyni zachował się do dzisiaj (Dom Aktora – ulica
Wał Jarosława 7, naprzeciwko ambasady RP), chociaż nie ma już
charakterystycznej kopuły zaprojektowanej przez Horodeckiego.
Możemy podziwiać budowlę w stylu mauretańskim, z fantastycz-
nymi zdobieniami i półokrągłymi drzwiami i oknami. Uroczystego
otwarcia dokonał w 1902 roku specjalnie przybyły hacham Taurydy i
Odessy, Samuel Pampałow.
Najważniejszymi dziełami Horodeckiego zachowanymi w Ki-
jowie są: kościół katolicki pod wezwaniem Świętego Mikołaja przy
Wielkiej Wasylkowej 75 i Dom pod Chimerami przy Bankowej 10.
Pozwolenie na budowę świątyni administracja carska wydała z dużą
niechęcią, ale wpływy polskich kijowian przeważyły. Horodecki
wzniósł świątynię w stylu neogotyckim, a ze względu na podmokły
grunt zastosował betonowe pale pod fundamentami. W nowatorski
sposób zaprojektował również sklepienia – ze sprężonego
żelazobetonu. Świątynię zwieńczyły dwie 55-metrowe wieże w
fasadzie i jedna niższa nad transeptem, z rozetą i witrażem nad
głównym portalem. Świątynię poświęcono w 1909 roku, a funkcje
kultowe pełniła do czasów sowieckich. Zwykłą koleją rzeczy władze
komunistyczne zamknęły kościół, a w 1978 roku przekształcono go
w salę koncertową i tę funkcję (muzyka organowa i kameralna)
spełnia do dzisiaj. Od pewnego czasu odbywają się tu jednak polskie
nabożeństwa (podobnie jak w kościele św. Aleksandra przy
Kościelnej 17, w pobliżu Majdanu Niezależności). W czerwcu 2001
roku kościół odwiedził Jan Paweł II podczas swojej pielgrzymki po
Ukrainie.
Przebywając w Kijowie, należy koniecznie obejrzeć słynny Dom
pod Chimerami znajdujący się obecnie w gestii Kancelarii
Prezydenta Ukrainy. To najwspanialsze dzieło Horodeckiego w
mieście – fantastyczny przykład wyobraźni i talentu architekta.
Horodecki zakupił tanio mało przydatną działkę pomiędzy ulicą
Bankową a placem Mikołajewskim i w strome zbocze wkomponował
kilkupiętrowy budynek (tylna ściana ma dwa razy więcej
kondygnacji niż przednia). Na malowniczej skarpie powstał mo-
dernistyczny gmach pełen dziwacznych stworów na półkolumnach,
dekoracji mitologicznych i myśliwskich. Wewnątrz kamienica
otrzymała nieprawdopodobne rozwiązanie – okna wszystkich
salonów wychodziły na piękne schody oświetlone wielkim, wi-
trażowym oknem. A sam Horodecki zamieszkał w ośmiopokojowym
apartamencie na pierwszym piętrze.
Kamienica już od chwili rozpoczęcia budowy wzbudzała kon-
trowersje. Architekt Aleksander Kobielew nazwał Horodeckiego
wariatem, ale po ukończeniu budowy przyznał pomysłom twórcy
słuszność. Podobno nie było osoby, która przechodząc po raz
pierwszy obok gmachu nie zatrzymałaby się na dłuższą chwilę.
Opowiadano zadziwiające historie, podobno Horodecki zaprzedał
duszę diabłu czy też wykorzystywał energię umierających na suchoty
żony i córki.
Kiedy w czerwcu 1920 roku wojska polskie wycofywały się z
Kijowa, Horodecki opuścił miasto. Stracił cały majątek, ale z
właściwym sobie optymizmem objął stanowisko naczelnika Biura ds.
Budowli i Sieci Wodnokanalizacyjnych w odrodzonej RP.
Projektował zadziwiające gmachy: rzeźnie w Lublinie i Radomiu,
wieże ciśnień w Piotrkowie i Częstochowie, kasyno w Otwocku,
elektrownię i łaźnię miejską w Zgierzu. U schyłku życia wyjechał do
Iranu, gdzie w ciągu dwóch lat zaprojektował dworzec kolejowy,
teatr i hotel w Teheranie. Tam też zmarł na atak serca i został
pochowany.
Nad Dnieprem o nim nie zapomniano. Nazywany „kijowskim
Gaudim”, doczekał się małego, gustownego pomnika przy
Kreszczatiku. Wielki artysta siedzi przy kawiarnianym stoliku z fili-
żanką w dłoniach. A przed nim jego książka W dżunglach Afryki,
albowiem Horodecki był jeszcze zapamiętałym podróżnikiem i
myśliwym...

Cmentarz Bajkowy

W iększość kijowskich Polaków opuściła miasto w dniach


rewolucji październikowej. Inni (jak Iwaszkiewicz) wyjechali
po zajęciu miasta przez wojska niemieckie, a reszta ewakuowała się
wraz z oddziałami Rydza-Śmigłego. Ostatni wyjechali po traktacie
ryskim, na ogół pod zmienionymi nazwiskami. W mieście pozostali
tylko tacy, którzy nie chcieli porzucać rodzinnego miasta, oraz
zdeklarowani zwolennicy nowego ustroju. Z czasem w Kijowie
osiedliła się garść Polaków z innych rejonów ZSRS, najczęściej
zmuszonych do migracji przez władze sowieckie.
Przez wiele lat wydawało, że ślady kijowskich Polaków można
znaleźć wyłącznie na założonym w latach trzydziestych XIX stulecia
cmentarzu Bajkowym. I chociaż sowieckim obyczajem przez całe
lata niszczono tam polskie mogiły w mniej lub bardziej dyskretny
sposób, to relikty polskości przetrwały i spacerując po nekropolii
można obejrzeć nagrobki naszych rodaków ze swojsko brzmiącymi
napisami.
Cmentarz zawdzięcza nazwę właścicielowi gruntu – generałowi
Siergiejowi Bajkowowi. To piękna nekropolia na pagórkowatym
terenie, a malownicza lokalizacja dodaje uroku temu miejscu. Od
początku istnienia cmentarz dzieli się na rejony wyznaniowe:
prawosławny, protestancki i katolicki – nazywany „polskim”.
Groby naszych rodaków przetrwały na przekór tragicznej historii
XX stulecia. Nagrobki wykonywali wybitni artyści, a dzięki Sekcji
Opieki nad Mogiłami Polskimi, działającej przy Stowarzyszeniu
Kulturalnym Polaków w Kijowie „Zgoda”, w ostatnich latach
uporządkowano (a często na nowo odkryto) groby wielu zasłużonych
Polaków. Należą do nich miejsca ostatniego spoczynku Leona
Idzikowskiego, Ludwika Góreckiego, Józefa Zawadzkiego, Leonarda
Jankowskiego, ks. Piotra Żmigrodzkiego i Wilhelma Kotarbińskiego.
Warto wspomnieć te osoby, odgrywające niegdyś ważne role w życiu
kijowskiej Polonii. Ludwik Górecki był lekarzem i wieloletnim
kierownikiem kliniki terapeutycznej, a Józef Zawadzki – pierwszym
prezydentem Kijowa i twórcą giełdy miejskiej. Pochodzący z
Żytomierza Leonard Jankowski był absolwentem prawa na
miejscowym uniwersytecie i zatrudnienie znalazł w kancelarii
gubernatora. W roku 1851 powoła- no go na urząd deputata szlachty
w Kijowskiej Izbie Cywilnej, a później wiceprezesa Kijowskiego
Towarzystwa Rolniczego. Był również przewodniczącym budowy
polskiego kościoła pod wezwaniem św. Mikołaja. Z okolic
Żytomierza pochodził również ksiądz Piotr Żmigrodzki, który przez
16 lat był proboszczem parafii polskiej przy kościele św. Aleksandra.
Wilhelm Kotarbiński był absolwentem Warszawskiej Szkoły
Rysunku, a następnie ukończył Akademię św. Łukasza w Rzymie
oraz Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu. W jego twórczości
dominowała tematyka religijna – był jednym z artystów
zatrudnionych przy ozdabianiu wnętrz soboru św. Włodzimierza w
Kijowie.
Na cmentarzu Bajkowym pochowano również 114 polskich
żołnierzy poległych w walkach o Kijów w 1920 roku. Odnalezienie
ich mogił było wyjątkowo trudnym zadaniem. Dopiero po długich
poszukiwaniach w dokumentacji cmentarza oraz dzięki pomocy
naocznego świadka (nieżyjącej już dziś Marii Berezowskiej) udało
się odszukać te mogiły.
Dziś uporządkowaną kwaterą „legionistów”, a właściwie jej
ocalałym fragmentem (placyk osiem na cztery metry) opiekują się
członkowie Sekcji. Powojenne pochówki zniszczyły znaczną część
żołnierskich mogił, ale udało się odnaleźć dawne elementy fasady
granitowego postumentu – kamienną płytę z reliefem krzyża Virtuti
Militari. Zamontowano ją na odbudowanym cokole, który
zwieńczono dużym żelaznym krzyżem. Z przedwojennych krzyży na
grobach odnaleziono tylko jeden – obecnie stoi na placyku.
Uporządkowanie polskich mogił na cmentarzu Bajkowym to
zasługa kijowskich Polaków, którzy po latach sowieckiej dominacji
ponownie stali się prężną mniejszością w Kijowie. Polonię w mieście
szacuje się na 10 000 osób, działa tu kilka polskich stowarzyszeń.
Najważniejszym z nich jest wspomniana „Zgoda”, powstała w roku
1990, dwa lata później oficjalnie zarejestrowana.
Ważną rolę w życiu kijowskiej Polonii odgrywają również:
Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe imienia Adama
Mickiewicza, Związek Polaków Miasta Kijowa, Stowarzyszenie
Uczonych Polskich, Międzynarodowe Stowarzyszenie Przedsię-
biorców Polskich, Polskie Stowarzyszenie Medyczne, Stowa-
rzyszenie Kombatantów Wojska Polskiego, Międzynarodowe
Stowarzyszenie Farmerów Polskich i Stowarzyszenie Młodzieży
Polskiej.
Najstarszym z wymienionych jest Polskie Stowarzyszenie Kul-
turalno-Oświatowe imienia Adama Mickiewicza oraz Biblioteka
Polska, założona przed sześćdziesięciu laty. W końcu lat osiem-
dziesiątych ubiegłego stulecia przy bibliotece posiadającej niewielki
zbiór polskich książek skupiła się grupa naszych rodaków, powołując
polską sekcję wypożyczalni. W roku 1993 decyzją Kijowskiej Rady
Miejskiej placówkę przemianowano na Polską Bibliotekę imienia
Adama Mickiewicza.
Obecnie z placówki korzysta codziennie ponad setka czytel-
ników, zarówno Ukraińców, jak i Polaków. To jedyna polska bi-
blioteka na Ukrainie, ma ponad 4000 zarejestrowanych użytkow-
ników, co dobrze świadczy ojej popularności.
Stowarzyszenie imienia Adama Mickiewicza organizuje razem z
biblioteką wiele ciekawych imprez: konferencje czytelnicze,
wieczory literacko-muzyczne, spotkania z wybitnymi osobistościami
i absolwentami uczelni polskich. Niestety, problemem pozostaje brak
środków finansowych na zakup nowych periodyków.
W Kijowie ukazuje się „Dziennik Kijowski” – kontynuacja ga-
zety założonej przez hrabiego Grocholskiego, odrodzonej w roku
1993 jako pismo polskiej mniejszości narodowej na Ukrainie.
Niestety, nie jest to gazeta codzienna, od roku 1995 „Dziennik
Kijowski” ukazuje się dwa razy w miesiącu (obecnie jako dodatek do
„Hołosu Ukrainy” – ma również edycję internetową). Nakład pisma
wynosi kilka tysięcy egzemplarzy i jest dostępny na terenie całej
Ukrainy. Redakcja stawia sobie za cel odrodzenie kultury i oświaty
polskiej na Ukrainie, ochronę praw obywatelskich mniejszości
polskiej, promocję gospodarki polonijnej oraz współpracę
narodowości zamieszkujących Ukrainę.
Od roku 1994 wydawany jest w Kijowie przez oficynę Ojców
Dominikanów kwartalnik „Krynica”. Periodyk porusza sprawy
mniejszości polskiej na Ukrainie oraz zamieszcza korespondencje z
różnych stron republiki, informując o aktualnym stanie stosunków
polsko-ukraińskich. Podniesienie zgromadzenia dominikanów do
rangi konwentu było ważnym wydarzeniem dla kijowskich Polaków
oraz wszystkich miejscowych katolików. To symboliczne
przekreślenie lat rusyfikacji i ateizacji nad Dnieprem, uznanie
wolności religijnej i narodowej w ukraińskiej stolicy.
Rozdział 10
Nutria w sosie piwnym (Symferopol)

J eżeli we Włoszech wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to na


Krymie trudno (chociaż jest to możliwe) ominąć Symferopol.
Stolica Autonomicznej Republiki Krymu leży w centrum półwyspu,
na pograniczu stepu i gór. Dogodną lokalizację doceniono już przed
wiekami – w czasach antycznych powstała w tym miejscu stolica
państwa Scytów. Niestety, niewiele śladów przetrwało do dzisiaj –
Rosjanie po opanowaniu Krymu traktowali pozostałości miasta
koczowników jako źródło materiału budowlanego. Na
przedmieściach stolicy zachowały się wyłącznie resztki fun-
damentów i ruiny piętrowego, mocno zaśmieconego budynku –
dawnego mauzoleum. Poszukiwacze śladów antyku będą zawiedzeni,
Symferopol nie ma im nic więcej do zaoferowania.
Współczesne miasto powstało w czasach Katarzyny II, o czym
przypominają dwa monumenty wyjątkowo szpecące centrum.
Dwudziestometrowy obelisk ustawiono na cześć księcia
Dołgorukowa, natomiast w pobliżu hotelu Ukraina wznosi się
pomnik generała Suworowa. Rosyjski dowódca wyjątkowo źle
kojarzy się Polakom, ponieważ był sprawcą rzezi warszawskiej Pragi
podczas powstania kościuszkowskiego. Ale carski generał nie miał
skrupułów również wobec własnych podwładnych. Armia rosyjska
poniosła ogromne straty podczas walk o Krym, a szturm na
umocnienia Przesmyku Perekopskiego (oddzielające półwysep od
stałego lądu) kosztował życie jednej trzeciej żołnierzy.
Wizytę w Symferopolu można ograniczyć do minimum. Miasto
nie ma znaczących zabytków, a pochodzący z XVI stulecia meczet
Kebir-Dżami był w przeszłości tak często niszczony i odbudowy-
wany, że w niczym już nie przypomina oryginalnej budowli. Spe-
cyficzną ozdobą stolicy jest natomiast dworzec kolejowy – biała
budowla o orientalnym klimacie stanowi centrum turystyczne miasta.
Można tu zamówić kwaterę, kierowcę z samochodem, przewodnika
po mieście (lub półwyspie), materiały turystyczne. Humor poprawia
możliwość zakupu europejskiej prasy (łącznie z polską sprzed kilku
dni). I pozostaje tylko uważać na miejscowych taksówkarzy. To
wyjątkowo arogancka nacja, z podobną bezczelnością nigdy
wcześniej się nie spotkałem. Jako wieloletni mieszkaniec Warszawy
widziałem niejedno, ale nawet w naszej stolicy taksówkarze nie
wmawiają, że jest inny dzień tygodnia niż w rzeczywistości, a
komunikacja już nie kursuje...
W Symferopolu, tak jak na całej Ukrainie, poraża organizacja
pracy. W jednym okienku biletów nie ma, a w sąsiednim są. Jedna
pani sprzedaje bilet, druga go podaje i kasuje, a po zakupie żetonów
wrzucamy je do bramki pod czujnym okiem kolejnej pracownicy. A
kolejki i tak są koszmarne i właściwie nie wiadomo, czy przy
mniejszej liczbie zatrudnionych obsługa nie szłaby znacznie
sprawniej. Ale wówczas zapewne zwiększyłoby się bezrobocie.
W Symferopolu zachowała się znacząca liczba reliktów socja-
lizmu. Ulice noszą imiona komunistycznych działaczy, a patronem
centralnego placu jest oczywiście Włodzimierz Lenin. Plac jego
imienia jest ponurym miejscem – typowym dla sowieckiej
architektury. Dużo przestrzeni, pomnik wodza rewolucji i smutne
budynki przypominające warszawski plac Konstytucji. Na pobliskiej
ulicy Odeskiej (przedłużenie Karola Marksa i Róży Luksemburg)
mieści się restauracja Falstaff, gdzie podobno można zamówić nutrię
duszoną w piwie. To intrygujący wstęp kulinarny do zwiedzania
półwyspu, a pod względem gustów kulinarnych zawsze
przypominałem Chińczyka. Uważam, że niemal wszystko nadaje się
do zjedzenia i należy spróbować, co tylko można. Ale nutria nie była
mi pisana, lokal z niewiadomych względów (Ukraina!) był
zamknięty, wobec czego wybrałem inny, którego nazwę wolę
zapomnieć. Zamówiony królik okazał się całkowitą porażką –
rozgotowane kawałki łykowatego mięsa (czy na pewno króliczego?)
i wyjątkowo mdła polewa. Danie nie prezentowało się zachęcająco
(na początku jedzą oczy), a smak dorównywał wyglądowi.

Eupatoria i Karaimi

Z apewne sam Mickiewicz nie spodziewał się, że wycieczka na


Krym przyniesie tak bogate efekty artystyczne. Poeta marzył o
poznaniu półwyspu, intrygowały go dzieje i przyroda Krymu, ale
chyba nie przypuszczał, że wyprawa będzie aż tak udana. Osobiste
przeżycia i obserwacje wieszcza zaowocowały arcydziełem poezji,
cyklem osiemnastu utworów o niezwykłej urodzie. Sonety krymskie
weszły na stałe do kanonu polskiej literatury i nawet włączenie cyklu
do obowiązkowego programu szkolnego nie zaszkodziło ich
popularności.
Eskapada zorganizowana przez Wittego przybyła na Krym pod
koniec sierpnia 1825 roku. Generał wraz z Karoliną Sobańską
pozostał w Eupatorii na zachodnim wybrzeżu, natomiast Mickiewicz
wolał włóczyć się konno po półwyspie z Boszniakiem i Rzewuskim.
Miasto nie wywarło na poecie większego wrażenia – w cyklu
sonetów nie poświęcił mu żadnej wzmianki, podobnie potraktował
również Symferopol. W porównaniu z carskim letniskiem półwysep
oferował znacznie więcej atrakcji.

Tramwaje w Eupatorii (fot. Rumlin)


Eupatoria leży na płaskim zachodnim wybrzeżu Krymu, a jej
atutami są: niewielka ilość opadów, wysokie temperatury i
piaszczyste plaże. Pomimo blisko stu tysięcy mieszkańców miasto
jest typowym letniskiem zamierającym zimą, aby od połowy maja
przeżywać inwazję turystów. W okolicy występują lecznicze błota i
wody mineralne, dzięki czemu miasto uzyskało status uzdrowiska.
Eupatoria była popularna już w czasach Mickiewicza i Wittego
nieprzypadkowo wybrał to miejsce na swoją kwaterę.
W Eupatorii zetknąłem się po raz pierwszy z naturalnym pod-
grzewaniem wody stosowanym przez mieszkańców. Nocowałem w
kwaterze prywatnej i natrysk dla turystów zlokalizowano w innym
budynku. Na jego dachu umieszczono dużą metalową bańkę na wodę
pomalowaną na czarno. Funkcjonowała jak rodzaj termy słonecznej,
zresztą wyjątkowo skutecznej. W tym klimacie woda ogrzewa się
błyskawicznie i przez kilka dni nie narzekałem na jej temperaturę. A
jak miałem się niebawem przekonać, tego rodzaju rozwiązanie było
dość popularne w krymskich kwaterach.
Specyficzną atrakcją Eupatorii jest jedyna na półwyspie trakcja
tramwajowa. Stare, poniemieckie wagony (z lat czterdziestych
ubiegłego stulecia), poruszające się po jednym, wąskim torze, i
mijanki zlokalizowane w pobliżu przystanków. Jazda takim
wehikułem dostarcza wrażeń zdecydowanie przewyższających koszt
biletu. Hałas i zgrzyt metalu, wstrząsy i przechyły, orientalne
budowle za oknami – po prostu krymska odmiana lizbońskiej
Alfamy. Kadry z Lisbon story Wima Wendersa przeniesione kilka
tysięcy kilometrów na wschód, w inną tradycję i kulturę.
Intrygującą częścią Eupatorii jest stare miasto podzielone nie-
gdyś na dzielnicę ormiańską, karaimską i tatarską. Zabudowane
parterowymi domami, bez utwardzonych ulic i oświetlenia, trudno
tam znaleźć sklep czy lokal gastronomiczny. I chociaż do dzisiaj
widoczne są różnice w architekturze i wystroju budynków, to
burzliwe dzieje XX stulecia wymieszały ludność. Obecnie nie ma już
znaczenia, kto kiedyś tu zamieszkiwał – dzisiaj z reguły są to
Rosjanie lub (rzadziej) Ukraińcy. Najmniej jest potomków dawnych
właścicieli: Karaimów, Tatarów i Ormian.
Cennym zabytkiem jest meczet Dżuma-Dżami wzorowany na
bazylice Hagia Sophia w Stambule (1552-1564). Świątynia za-
chowała się w niemal niezmienionym kształcie od czasu powstania,
to wspaniały przykład islamskiego budownictwa sakralnego na
Krymie oraz symbol multietnicznej i wielowyznaniowej przeszłości
półwyspu.

Meczet Piątkowy
Meczet flankują dwa 35-metrowe minarety przebudowane w
XIX stuleciu (groziły zawaleniem). Ale poza tym wszystko wygląda
jak w czasach, gdy nad Krymem sprawowała władzę dynastia
Gerejów, a chanowie byli lennikami Turcji.
W sektorze karaimskim warto odnaleźć dwa domy modlitw na-
zywane kenesami (kienesami). Większa z nich do niedawna znaj-
dowała się w remoncie (została otwarta we wrześniu 2005 roku),
natomiast druga, również do niedawna, była jedną z czterech dzia-
łających świątyń karaimskich w Europie. Klasycystyczna, niedawno
odnowiona fasada z zielonymi wrotami, a wewnątrz wąski i długi
dziedziniec. Białe kolumny, orientalne łuki, roślinność pokrywająca
ściany, przechodząca w zielone sklepienie nad głową.
Karaimi są jedną z najbardziej tajemniczych grup etnicznych i
religijnych funkcjonujących do dzisiaj w Europie. Wyznają wersję
judaizmu, która oddzieliła się od głównego nurtu w VIII stuleciu –
Karaimi odrzucili Talmud (zbiór komentarzy do Biblii), akceptując
wyłącznie Stary Testament. Początkowo religia miała charakter
wybitnie misyjny, gminy karaimskie powstawały na Bliskim
Wschodzie, w Azji Mniejszej i Hiszpanii. Do X wieku karaimizm
rozprzestrzenił się na terenie południowej Ukrainy, stając się
dominującym wyznaniem Chazarów. Po upadku państwa
koczowników resztki wyznawców pozostały na Krymie, gdzie
przetrwały do czasów nam współczesnych. Powstała intrygująca
wspólnota łącząca w sobie elementy mniejszości etnicznej i
religijnej, nieliczna, żyjąca na uboczu.

Wnętrze meczetu
Przy ulicy Karaimskiej znajduje się dom, w ścianę którego
wmurowano tablicę upamiętniającą wizytę Mickiewicza. Wieszcz
wraz z Rzewuskim gościł u przywódcy Karaimów, Hadżi-Aga-Sima
Babowicza, późniejszego hachana (zwierzchnika) taurydzkiego.
Poznał tam również jego bliskiego współpracownika, hazzana
(kapłana) Jaszara. Wizyta wywarła duże wrażenie na obu Polakach, a
Henryk Rzewuski opisywał ją w liście z Symferopola do Konstancji
Szaszkiewiczowej:
„Gdyśmy przybyli do Kislev [Eupatorii – S.K.], Symeon Baba,
najbogatszy Karaim okoliczny, przybył na brzeg morza, aby nam
zaofiarować gościnność. Upał był okropny, morze całkiem nas
zmęczyło, szlachetna gościnność tego szanownego syna Wschodu
kazała nam o wszystkiem zapomnieć. Nasze u niego przyjęcie,
naiwny obraz obyczajów patriarchalnych, łącznie ze studnią
znajdującą się w środku podwórza, i młoda córka jego, bogato
przybrana, podająca nam wodę, wszystko to było prawdziwym
rozdziałem z Genezis. Pani wie, że Karaimi są najczystszymi
wyznawcami zakonu Mojżeszowego, wolnego od wszelkich za-
bobonów synagogalnych, gościnni, tolerancyjni, żądni Światła
(wiedzy) i jednocześnie obeznani z europejskim sposobem myślenia,
chociaż tak różniący się od nas obyczajami swemi. Karaimi żywią
najgłębszą pogardę dla Żydów, język turecki jest ich językiem
macierzystym, zaś język hebrajski jest dla nich tylko językiem
naukowym i teologicznym, znanym wyłącznie ich duchowieństwu.
Pani wie najlepiej, że nasz uczony Czacki znalazł, iż wśród nich w
Polsce nigdy nie ma przestępstw, a i na Krymie cieszą się oni tą samą
sławą. Wschodni obiad, którym nas poczęstowali, zaprawiony miłą
otwartością dobrego Baba, oryginalnym wdziękiem żony jego i córek
promieniejących pięknością i diamentami, naiwną wesołością tych
młodych dziewcząt, a zwłaszcza że byliśmy okropnie głodni, wydał
się nam doskonałym; olbrzymie oplatane stągwie z jasnoróżowem
winem z jego winnic zaspokoiły nasze pragnienie po obiedzie;
poprosiłem o pokazanie ich świątyni i pan domu nas tam
zaprowadził, duchowny czekał tam na nas, zwróciłem się doń po
hebrajsku z paroma słowy grzecznościowemi (komplementem); był
on zachwycony, spotykając Europejczyka, który na to mógł się
zdobyć, i odpowiedział mi daleko bardziej wytwornemi;
Przedstawiłem mu Mickiewicza i obaj byliśmy nader zdumieni,
przekonawszy się, że duchowny karaimski jest obeznany z literaturą
polską; ofiarowałem mu psalm, który starałem się oddać po polsku,
on zaś dał mi kilka wierszy Trembeckiego przetłomaczonych przez
się wierszem hebrajskim, które pokażę Pani w Odessie, jeżeli nie
umrę, ponieważ zachowam je na całe życie moje. Mickiewicz
zaimprowizował mu kilka strof o tolerancji, któremi poczciwy
duchowny był zachwycony i staliśmy się serdecznymi przyjaciółmi;
nic tak nie łączy ludzi jak nieszczęście i nauka”[1].
Karaimi używali w liturgii hebrajskiego oraz własnego języka
należącego do grupy języków tureckich. Karaimski był mową
codzienną, a także językiem literackim – najstarszy drukowany
przekład Biblii ukazał się w 1841 roku w Eupatorii. Wyznawcy
posługiwali się również rosyjskim, a jego znajomość jest obecnie
znacznie bardziej powszechna od karaimskiego, która zanikła w
ciągu XX stulecia.

Kenesa w Eupatorii
Pod koniec XIV wieku Karaimi pojawili się na ziemiach litew-
skich. Wielki książę Witold osiedlił dużą grupę na terenie Litwy, a w
Trokach stanowili załogę miejscowego zamku. W czasach
Rzeczypospolitej Obojga Narodów Karaimi stanowili niewielką, ale
prężną mniejszość wyznaniową, cieszyli się znaczną autonomią, a na
ich czele stał obieralny wójt podległy sądom królewskim. Polscy
Karaimi utrzymywali ścisłe kontakty ze współwyznawcami na
Krymie, do czego zresztą zmuszały ich zmiany w zasadach
obowiązujących grupę. Wprowadzono zakaz akcji misyjnej, Karaimi
zamykali się we własnym kręgu – członkiem wspólnoty można było
zostać wyłącznie z racji urodzenia. Potomków mieszanych
małżeństw nie uważano za współwyznawców i młodzi mężczyźni
wyjeżdżali na Krym, aby w krainie przodków znaleźć żonę. Efekty
takiej polityki były tragiczne, oznaczały izolację i powolne
wymieranie społeczności.

Goci na Krymie (Mangup-Kale)

N eal Ascherson w swojej znakomitej książce Morze Czarne


zauważył, że piękno Krymu „we wszystkich odwiedzających
budzi niemal erotyczną żądzę posiadania”[2]. A to oznaczało
wyjątkowo burzliwą historię. Półwysep będący częścią
eurazjatyckiego stepu doświadczył w swojej historii wielu migracji, a
pojawienie się nowego ludu oznaczało z reguły krwawy podbój.
„Krym – pisał Ascherson – zawsze był celem podróży, klifami
na horyzoncie lub morskim brzegiem, na którym wozy musiały
zakończyć jazdę. Wędrowne plemiona osiadały na Krymie (Scytowie
mieszkali tam przez prawie tysiąc lat), lecz w końcu zawsze ruszały
w dalszą drogę”[3].
Kogo na półwyspie nie było? Scytowie, Goci, Chazarowie,
Pieczyngowie, Połowcy, Tatarzy. A do tego Grecy, Rzymianie,
Bizantyjczycy, Turcy. Z kolei w 1783 roku caryca Katarzyna II
ogłosiła, że półwysep będzie już na zawsze rosyjski, natomiast w
1954 roku Nikita Chruszczow (Ukrainiec) przekazał Krym
Ukraińskiej SSR.
Nie dziwnego, że w historycznym tyglu mieszały się tradycje,
elementy różnych kultur i religii splatały się ze sobą. Ascherson nie
ukrywał zaskoczenia, oglądając koło Sudaku mogiłę zamożnego
członka elity Chazarów, wyznającego karaimizm:
„[...] wspomniany wojownik, potomek szamanistycznych
Azjatów, został pochowany według obrządku żydowskiego w
mieście, którego włodarze byli greckimi chrześcijanami. Doszedł do
tego jeden dodatkowy element ani chrześcijański, ani żydowski.
Pochówku dopełniło złożenie ofiary z człowieka: zabity ciosem
siekiery w głowę, został wrzucony do grobowca obok chazarskiego
okupanta”[4].

Okolice Mangup-Kale (fot. Denis Kamajew)


Burzliwe dzieje stały się udziałem jednego ze skalnych miast w
południowej części półwyspu (Mangup-Kale). U schyłku antyku
miasto zasiedlili Goci – niewielkie grupy Germanów, które pozostały
na Krymie. Większość ich pobratymców wywędrowała na zachód
Europy, gdzie odegrali pierwszoplanową rolę w zniszczeniu władzy
rzymskiej. Ostrogoci stworzyli własne państwo w Italii, a Wizygoci
– w Hiszpanii. Oba królestwa uległy zagładzie we wczesnym
średniowieczu i wydawało się, że historia ludu dobiegła końca.
Rzeczywistość była inna i niewielkie grupy przetrwały zagładę
antycznej cywilizacji. Przez dziesiątki lat krymscy Goci uznawali
zwierzchnictwo Bizancjum, a potem kolejnych władców półwyspu.
Aż do czasów nowożytnych zachowali swój język, chociaż ich
obyczaje coraz mniej przypominały tradycje dawnych germańskich
zdobywców.
Otoczony pionowymi skałami płaskowyż góruje trzysta metrów
ponad okolicą – z daleka widoczne są pozostałości bastionów
obronnych. To miejsce stworzone do obrony, przeznaczone przez
naturę do zachowania niezależności przez nieliczną grupę etniczną.
W tym miejscu Goci założyli swoją stolicę, która przetrwała do
drugiej połowy XV stulecia.
Przed wejściem do miasta zaskoczenie. Praktycznie żadnych
turystów, było pusto i nie ukrywałem zdziwienia, gdy nagle jak spod
ziemi wyrosły dwie osoby, od których musiałem kupić bilet. I
dobrze, że go zachowałem! Pod koniec wizyty w mieście pojawił się
jakiś smutny pan, który zażądał ode mnie okazania biletu i z całą
powagą go skasował...
Krymscy Germanie przez stulecia lawirowali pomiędzy lo-
kalnymi potęgami, uznawali zwierzchnictwo kolejnych plemion
nomadów pojawiających się na stepach Ukrainy (Chazarów,
Pieczyngów, Połowców). Według relacji ruskich kronikarzy posił-
kowali koczowników w walkach z książętami kijowskimi, a wy-
znawane chrześcijaństwo nie przeszkadzało im w przymierzu z
poganami. Z upływem czasu coraz mniej było w ich obyczajach i
kulturze elementów germańskich, przejmowali tradycję kolejnych
ludów osiedlających się na Krymie. Ale nadal używali własnego
języka. W XIII stuleciu na zachodzie Europy pojawiły się
informacje, że gdzieś w górach Krymu żyją potomkowie Gotów.
Podobno widzieli ich (a właściwie słyszeli) posłowie zmierzający na
dwór chana Mongołów, a jeden z niemieckich służących rozmawiał
w swoim rodzimym języku z mieszkańcem półwyspu.
Mangup-Kale ostatecznie opuszczono na początku XIX stulecia,
a jego ostatni mieszkańcy (Karaimi) nie przywiązywali wagi do
zabezpieczania pozostałości po poprzednikach. W tej chwili miasto
to cztery bastiony obronne połączone pozostałościami murów, a
wewnątrz wykuto w skałach cerkwie, domy mieszkańców,
pomieszczenia gospodarcze. Zwracają uwagę ruiny pałacu książąt
gockich, ale z głównego budynku miasta (Wielkiej Bazyliki)
pozostały niestety wyłącznie fundamenty.
Krymscy Goci ulegali wpływom kultury bizantyjskiej. Ger-
mańskie księstwo nazywano Teodoro, władca nosił tytuł despoty,
popularnością cieszyły się greckie imiona (ostatni despota nazywał
się Aleksander). Mieszkańcy państwa wyznawali prawosławie. To
chyba jedyny przykład w dziejach Europy, aby lud germański przyjął
wschodnią odmianę chrześcijaństwa. W 1475 roku nastąpił jednak
kres gockiej państwowości na półwyspie. Imperium tureckie
zlikwidowało pozostałości Cesarstwa Bizantyjskiego
(Konstantynopol 1453, Trapezunt 1461) i potężna armia
muzułmańska ruszyła na Krym. Obrońcy Mangupu bronili się przez
sześć miesięcy, aż wreszcie brak żywności zmusił ich do kapitulacji.
Aleksander został stracony, ludność wymordowana, a kilkanaście lat
później wielki pożar strawił większość miasta.
Z murów twierdzy rozciąga się fantastyczny widok na okolicę.
Zielone wzgórza z wystającymi skałami, poprzecinane nielicznymi
drogami. Pod miastem przepływa niewielka rzeka rozlewająca się w
małe jezioro, a na horyzoncie rysuje się główny masyw Gór
Krymskich. Podobno przy dobrej pogodzie można stąd zobaczyć
Zatokę Sewastopolską (podobno – mam niezły wzrok, było
przejrzyste powietrze, nic nie widziałem, a lornetkę zostawiłem na
kwaterze). Kontemplację krajobrazu mogą zakłócić jedynie zaro-
śnięci, dziwacznie ubrani tubylcy, tak zwani krymscy Indianie (!!!).
W mieście i okolicach koczują grupy uciekinierów od cywilizacji,
utrzymujących się z oprowadzania turystów i datków od przyjezd-
nych. Ich liczba wzrasta w okresie letnim i charakterystyczne posta-
cie współczesnych nomadów (obowiązkowo bez butów) są stałym
dodatkiem folklorystycznym do zwiedzania dawnej stolicy Gotów.
Zniszczenie księstwa Teodoro nie oznaczało zaniku języka ger-
mańskiego na półwyspie. W połowie XVI stulecia poseł cesarski w
Stambule spotkał dwóch wysłanników z Krymu na dwór padyszacha.
Miał okazję z nimi długo rozmawiać i poczynić ważne obserwacje.
Zanotował wiele słów podanych przez posłów, które okazały się
zdumiewająco podobne do współczesnej niemczyzny (broe – brot –
chleb, handa – hand – ręka, apel – apfel – jabłko). Szczególne
znaczenie miała kołysanka zaśpiewana przez jednego z gości.
Cesarski poseł był chyba ostatnim Europejczykiem, który usłyszał
mowę Gotów, zniekształconą przez stulecia, ale zbliżoną do
dawnego języka. Niebawem język gocki ostatecznie zaginął, a
potomkowie narodu ulegli tataryzacji. Po podboju Krymu przez
Rosję nie zamieszkiwali tam już ludzie posługujący się językiem
germańskim.

Ruiny fortecy
Dzieje krymskich Gotów znalazły niespodziewany epilog w cza-
sach II wojny światowej. Politycy hitlerowscy, zafascynowani le-
gendą dawnych zdobywców, postanowili wskrzesić germańskie
tradycje półwyspu. Planowano osiedlić kilkaset tysięcy osadników z
południowego Tyrolu i stworzyć czystą etnicznie enklawę o nazwie
Gotlandia. Plany osobiście zaaprobował Hitler, polecając przystąpić
do ich realizacji. Na szczęście dla mieszkańców półwyspu załamanie
frontu wschodniego uniemożliwiło powstanie Gotlandii i pomysły
hitlerowskich polityków nie doczekały się realizacji.
Bałakława i wino

M ickiewicz nie dotarł do Mangup-Kale, zapewne zresztą nie


znał losów dawnego państwa Gotów. Zdecydowanie większe
zainteresowanie wykazywał pozostałościami kolonii genueńskich –
odwiedził w tym celu Bałakławę.
Tu Grek dłutował w murach ateńskie ozdoby,
Stąd Italczyk Mongołom narzucał żelaza
I mekkański przybylec nucił pieśń namaza[5].
Bałakława jest niewielkim portem nad otoczoną górami zatoką o
brzegu długości kilometra. Wylot z zatoki na otwarte morze ma
szerokość zaledwie czterdziestu metrów i nawet podczas silnego
sztormu nie ma tutaj fal. Dogodne położenie doceniono już w sta-
rożytności, a do 1996 roku miejsce to wraz z całą okolicą było
szczelnie zamknięte dla przybyszów z zewnątrz (baza okrętów
podwodnych). Teraz, po rozpadzie imperium, miasteczko powraca
do dawnej funkcji miejscowości letniskowej, jaką pełniła za czasów
carskich.
W Bałakławie zaspokoiłem pewien nieco staromodny kaprys. W
dobie elektroniki rzadko korzystam z usług poczty – mail, esemes
czy rozmowa telefoniczna zastąpiły dawne przyzwyczajenia. Ale
tutaj naszła mnie ochota, aby „po bożemu” wysłać kilka kartek z
pozdrowieniami do znajomych. A że był to mój pierwszy kontakt z
ukraińskim urzędem pocztowym, przeżyłem niemałe zaskoczenie.
Poczta przypominała bardziej sklep spożywczo-przemysłowy niż
poczciwą placówkę do nadawania korespondencji czy płatności za
rachunki. Napoje, konserwy, kubki, jakieś pamiątki, ciastka, chemia
gospodarcza – do wyboru i koloru. Ale przy okazji zakupów
faktycznie można tam załatwić sprawy, do których pocztę powołano.
Cóż, co kraj, to obyczaj.
Miejscowe władze udostępniły zwiedzającym część dawnej bazy
sowieckiej. Wykute w skale tunele stanowiły schronienie dla
okrętów podwodnych, wędrówka korytarzami bazy wywołuje więc
ogromne wrażenie. Co chwila ciężkie pancerne drzwi, śluzy,
urządzenia wentylacyjne, pod nogami tory dla wózków z minami i
torpedami, na ścianach zdjęcia. Ostre światło lamp pogłębia uczucie
nierealności. Modele okrętów, min morskich, elementy wyposażenia
okrętowego. I bardzo zimno, przewodnik przy wejściu uprzedzał,
aby nie wchodzić bez cieplejszej odzieży (wewnątrz jest zaledwie
kilka stopni ciepła).
Do dnia dzisiejszego znaczny procent mieszkańców Bałakławy
stanowią byli marynarze z tutejszej bazy. To na ich potrzeby
zbudowano bloki w centrum, to oni świętują radzieckie rocznice. Z
reguły są Rosjanami i język ukraiński rzadko można usłyszeć na
ulicach. Emerytowani marynarze są najczęściej przeciwnikami
państwa ukraińskiego i żądają włączenia Krymu do Rosji. Z
nostalgią wspominają dawne czasy, kiedy uważali, że ich służba
przyczyni się do sukcesu ZSRS, nawet jeżeli miało to oznaczać
wojnę światową. Rozmowa z nimi jest interesującym przeżyciem,
rzadko można już spotkać ludzi, którzy tyle lat po upadku
komunizmu nadal wierzą w jego ideały. I chociaż na ogół mają z
czego żyć i dostają na czas emerytury (co na Ukrainie nie jest
regułą), zarabiają wynajmując pokoje turystom.
Deptak, ciągnący się wzdłuż wybrzeża, zachęca do wczesnego
obiadu. Naczytałem się sporo na forach internetowych o dziwnych
porządkach panujących w miejscowych lokalach. Podobno w jednym
z nich po złożeniu zamówienia kelnerka powędrowała do
pobliskiego sklepu, aby kupić zamówione danie w postaci mrożonki.
Nie dziwnego, że wybrałem pizzerię. Zresztą w tym miejscu włoskie
klimaty są jak najbardziej na miejscu – przez wieki portem władali
kupcy z Genui. A przy okazji stwierdziłem, że tutejsi restauratorzy
mają poczucie własnej wartości – ceny są o ponad dwadzieścia
procent wyższe niż w Bachczysaraju.
W Bałakławie zetknąłem się po raz pierwszy z domowym winem
rozlewanym z beczki (rozliw) – mocnym, wzmacnianym destylatem.
Ale na to też jest sposób, rozcieńczone gazowaną wodą mineralną
staje się przyjaznym trunkiem w upalny wieczór. A niesmak w
oczach obsługującego mnie osobnika nie miał większego znaczenia.
Zawsze uważałem, że każdy powinien pić to co lubi, a rozcieńczone
bąbelkujące wino domowe wydawało mi się godnym napitkiem.
Winorośl dotarła na Krym w czasach antycznych, razem z kolo-
nistami greckimi, i w ciągu kilkudziesięciu lat wybrzeże pokryło się
winnicami. Grecy produkowali wino na własne potrzeby oraz na
eksport, dla koczowników – elita Scytów i Sarmatów rozsmakowała
się w helleńskim trunku. Z czasem jednak mieszkańcy miast
ograniczyli zasięg upraw, sytuacja polityczna uniemożliwiała
utrzymanie winnic na dalszym obszarze. Praktycznie tylko w
bezpośredniej bliskości murów miejskich przetrwała winorośl, co
drastycznie ograniczyło ilość i jakość produkcji.
Upadek miast helleńskich nie oznaczał zaprzestania wyrobu
wina na Krymie, pod ochroną bizantyjskich i genueńskich garni-
zonów winnice przetrwały do drugiej połowy XV stulecia. Osta-
teczny cios dawnej tradycji zadali muzułmanie. Turcy i Tatarzy nie
byli zainteresowani konsumpcją wina (Koran im tego zabraniał), co
zadecydowało o likwidacji upraw na półwyspie.
Winorośl powróciła na Krym po podboju półwyspu przez Ro-
sjan. Wśród carskich osadników było wielu Ormian i Greków
znających zasady uprawy i produkcji. Ponownie zakładano winnice,
a miejscowe wyroby szybko zdobyły uznanie na terenie Rosji.
Posiadanie własnych upraw stało się modne wśród rosyjskiej
arystokracji i na Krym sprowadzano specjalistów z całej Europy.
Intersujące eksperymenty przeprowadzał znany nam z Odessy książę
Woroncow, natomiast książę Lew Golicyn przeznaczył znaczne
środki na znalezienie receptury wytwarzania odpowiednika
francuskiego szampana. Ściągnął fachowców z Szampanii,
sprowadził szczepy tamtejszej winorośli i dzięki temu odniósł sukces
– wina musujące z Krymu zdobyły uznanie koneserów i szereg
prestiżowych nagród. Resztki dawnej świetności poznaliśmy w
czasach PRL. Krymskoje igristoje było najbardziej popularnym
winem musującym w naszym kraju, najczęściej znanym jako
Sowietskoje igristoje.
Rewolucja październikowa przyniosła upadek przemysłu wi-
niarskiego na Krymie. Uprawy upaństwowiono i rozpoczęto masową
produkcję bez dbałości o jakość. Sklepy w krajach dawnego bloku
komunistycznego oferowały tanie wyroby z Krymu, ale ich smak
mógł zadowolić wyłącznie mało wybrednego konsumenta. Teraz, po
upadku komunizmu, winiarstwo na Krymie odradza się w nowej
rzeczywistości. Większość winnic znajduje się w okolicach
Sewastopola i Symferopola – ogromne, przemysłowe tereny
dostarczające surowca dla wytwórni win musujących. Na
południowym wybrzeżu, na stokach Gór Krymskich, znajdują się
najcenniejsze uprawy półwyspu. Obok lokalnych szczepów o
egzotycznych nazwach uprawia się tam odmiany pochodzące z
Kaukazu oraz szczepy zachodnioeuropejskie: riesling, cabernet
sauvignon, merlot i pinot noir. Dzięki zabiegom Borysa Jelcyna
Francuzi zgodzili się, aby miejscowe wino musujące na terenie Rosji
nosiło nazwę szampana, poza Rosją zaś igristoje wino.

Bałakława (fot. Tomasz Wojtyś)


Jedną ze specjalności Krymu są wina słodkie. Najlepsze z nich to
złocista Massandra, przypominająca w smaku maderę. Równie
mocna (wzmacniana destylatem) jest różowa Ałupka, produkowana z
mieszanki szczepów białych i czerwonych, warto też spróbować
Liwadii o zapachu kwiatów i smaku świeżych winogron. Dużą
popularnością wśród turystów cieszy się Czarny pułkownik, chociaż
najczęstszy kontakt z miejscowym winem to konsumpcja produktów
domowej roboty lub zakup z beczki na straganie. To normalna
praktyka w krajach o długiej tradycji winiarskiej, najpopularniejszym
winem we Włoszech jest domestico, w Chorwacji – domače, a na
Krymie – rozliw. Smak miejscowych trunków umożliwia
zapomnienie o wątpliwych walorach ukraińskich win z okropnym
Kahorem na czele.
W 1266 roku chan tatarski przekazał genueńskim kupcom Teo-
dozję przemianowaną przez nich na Kaffę, a handlowcy z Italii
otrzymali również prawo założenia faktorii handlowych w Eupatorii
i Bałakławie. Krym stał się domeną Genueńczyków i jednym ze
źródeł ich zamożności. Pod rządami włoskich kupców kolonie te
stały się centrum handlu niewolnikami, pośrednictwa w handlu
jedwabiem i przyprawami. Jedwab zawsze wysoko ceniono w
Europie, a w średniowieczu pieprz indyjski był droższy od złota.
Włoskim kupcom sprzyjała sytuacja polityczna – po podbojach
mongolskich niemal cały obszar od Dniepru do Chin został poddany
jednolitej władzy. Warunki sprzyjały prowadzeniu interesów, co
Genueńczycy skwapliwie wykorzystywali. A pozostałością po ich
obecności w Bałakławie są resztki fortecy górujące nad portem.
Do ruin twierdzy prowadzą dwie drogi: krótsza (trudniejsza) i
dłuższa, zaczynająca się na końcu promenady. Miejscowi odradzają
tą pierwszą i mają całkowitą rację.
Te zamki, połamane zwaliska bez ładu,
Zdobiły cię i strzegły, o niewdzięczny Krymie!
Dzisiaj sterczą na górach jak czaszki olbrzymie,
W nich gad mieszka lub człowiek podlejszy od gadu[6].
Nie wiem, jaką drogę wybrał Mickiewicz, ale pół godziny
wspinaczki w upale okazało się wyjątkowo męczące. Poza tym droga
jest po prostu niebezpieczna – tubylcy słusznie doradzali. Niczym nie
zabezpieczona ścieżka nad urwiskiem i śliska skalista nawierzchnia.
Szczeblujmy na wieżycę! Szukam herbów śladu;
Jest i napis, tu może bohatera imię,
Co było wojsk postrachem, w zapomnieniu drzymie,
Obwinione jak robak liściem winogradu[7].
Ruiny twierdzy zachowały się w niezłym stanie – pozostałości
murów i wież obronnych. Tuż obok strome, kilkusetmetrowe
urwisko, skały opadające do wody. Piękny widok na wąską zatokę,
domy i morze. Podobno o tym miejscu wspominał Homer w Odysei,
tak przynajmniej twierdzą znawcy tematu.
Znalazły tam wyborną przystań nawy nasze:
Skał niebotycznych ściana przystań tę zamyka
I tylko wąskim wnijściem okręt się przemyka,
Gdzie dwie skały ogromne z dwóch stron w morze wbiegły[8].
Genueńczycy wybudowali twierdzę, chroniąc swoje interesy
przed Gotami z Teodoro (Mangup-Kale). Na początku XV stulecia
doszło do zbrojnego konfliktu zakończonego zwycięstwem Genui –
po raz pierwszy w dziejach Krymu użyto broni palnej. Forteca
pozostała w rękach italskich kupców do podboju tureckiego, a
wówczas to sułtan pogodził zwaśnionych chrześcijan, eliminując ich
z półwyspu. I z krajobrazu Krymu zniknęły winnice...

Mgła na Judahu skale

P odczas podróży po Krymie Adama Mickiewicza na równi


fascynowały pozostałości kultury materialnej, jak i dzika
przyroda półwyspu. Szczególną uwagę poświęcił dwóm krymskim
szczytom: Czatyrdahowi i Ajudahowi. Wyprawa na pierwszy z nich
jest górską wycieczką trwającą kilka godzin. Wspinaczka nie
wymaga specjalnego doświadczenia, ale odległości i zmienna pogoda
powodują, że wybrać się na nią mogą osoby przygotowane do tego
rodzaju eskapad. Konieczne jest również odpowiednie obuwie i
okrycie przeciwdeszczowe.
Maszcie krymskiego statku, wielki Czatyrdahu!
O minarecie świata! O gór padyszachu!
Ty nad skały poziomu uciekłszy w obłoki,
Siedzisz sobie pod bramą niebios, jak wysoki
Gabryel pilnujący edeńskiego gmachu[9].
Czatyrdah zdecydowanie wyróżnia się w masywie Gór Krym-
skich. Oryginalna w kształcie góra, oglądana z różnych stron,
przypomina śpiącego potwora, namiot czy nawet stół. Krasowa
rzeźba terenu jest bardzo urozmaicona – pełno szczelin, jaskiń,
źródeł i potoków. Zwiedzanie jaskiń odbywa się z miejscowym
przewodnikiem (wejście oczywiście jest płatne), natomiast ogrom-
nym zaskoczeniem mogą okazać się odległości do pokonania.
Zalecane przez przewodniki dojście do miejscowości Mramornoje od
drogi Ałuszta-Symferopol to w istocie spacer o długości 20
kilometrów... Warto jednak bezwzględnie zwiedzić Jaskinię
Murowaną, to absolutne arcydzieło natury. A do tego doskonale
oświetlone i zadbane: różnego rodzaju galerie, sale, chodniki –
nazwy zresztą nie mają znaczenia, każdy widzi w nich coś innego.
Natomiast podczas wspinaczki na szczyt problemem może być (jak
zwykle na Krymie) oznakowanie szlaków. Na rozwidle niach ścieżek
turyści (!!!) usypali kopczyki kamieni ułatwiające orientację.
Rekompensatą za trudy wspinaczki są piękne widoki, ale szczyt
często kryje się w chmurach i czasami można nic nie zobaczyć
(osobiście tego doświadczyłem). Na podobny problem możemy
natrafić na znacznie łatwiejszym do zdobycia Ajudahu.
Ajudah wznosi się w pobliżu Ałuszty, bezpośrednio nad brze-
giem morza. W niedużej odległości od wzniesienia znajduje się
sławny obóz pionierów „Artek” – znany z czytanek propagan-
dowych, którymi zamęczano nas w czasach PRL (oraz z jednej z
ksiąg kultowego cyklu Tytus, Romek i A’tomek). Można się
ironicznie uśmiechać, ale okolica jest piękna, a sam Ajudah robi
ogromne wrażenie. Potężna góra o kształcie przypominającym
niedźwiedzia pijącego wodę schodzi wprost do morza. Obecnie
porośnięta jest lasem, ale w czasach Mickiewicza był to nagi szczyt,
zapewne wywołujący potężniejsze wrażenie niż dzisiaj. U jego
podnóża poeta spotkał się z Gustawem Olizarem, który, odtrącony
przez ukochaną kobietę, wiódł żywot pustelnika.
Olizar nie zapomniał jednak, że jest arystokratą, a to zobowią-
zywało. Zraniony w uczuciach, postanowił wyrzec się doczesności,
ale cierpieć musiał w odpowiednich warunkach. Zakupił ziemię u
stóp Ajudahu i tam wybudował wygodną pustelnię Rozpoczął
również wznoszenie „świątyni bólu” pod wezwaniem Kobiety. A w
wolnych chwilach (a miał ich dużo) wspominał nieszczęśliwą miłość
i pisał wiersze pełne melancholii. Przy okazji dyskretnie spiskował z
dekabrystami.
Ajudah oglądany z poziomu morza przedstawia się imponująco.
Góra jest niezwykle fotogeniczna i trafiła nawet do jednej z
najlepszych polskich komedii wojennych – Jak rozpętałem II wojnę
światową. W jej okolicach nakręcono sekwencje pobytu kaprala
Franciszka Dolasa we Włoszech wkrótce po ucieczce z niemieckiego
statku szpitalnego. Nasz dzielny wojak zainteresował się piękną
Włoszką i śpiewając wraz z nią, przebierał się w cywilne ubrania.
Oczywiście robił to na oczach Niemców, którzy natychmiast
zatrzymali go jako dezertera. Na kilku ujęciach widać w tle
charakterystyczną sylwetkę Ajudahu – tę górę można rozpoznać na
pierwszy rzut oka.

Ajudah (fot. G. Podkolzin)


Wędrując szlakiem na szczyt, można obejrzeć też nieodległą
Ałusztę, ale nie jest to budujący obraz. Piękny pejzaż oszpecony
przez szeregi ciężkich pensjonatów, zresztą cała góra opleciona jest
daczami i pałacykami nowobogackich. Nietrudno się tam pogubić,
warto zaopatrzyć się w mapę z zaznaczonymi szlakami – można ją
otrzymać w sanatoriach u podnóża Ajudahu. Wspinaczka nie jest
trudna, po upływie pół godziny pierwsze skałki, potem ścieżka za-
nurza się w las. Ale ostrożnie z pogodą, szczególnie zdradliwe są
zamglenia, co może spowodować niemiłą niespodziankę na szczycie.
Ścieżka rozwidla się, podobnie jak na Czatyrdahu ważne są usypane
z kamieni kopczyki, albowiem czasami nie widać innych oznakowań.
Chwilę później już szczyt i jeżeli jest przejrzyste powietrze, poniżej
rozciąga się fantastyczny krajobraz. Dla tych, którzy trafią na
zamglenia, pozostają tylko strofy Mickiewicza:
Lubię poglądać wsparty na Judahu skale,
Jak spienione bałwany to w czarne szeregi
Ścisnąwszy się buchają, to jak srebrne śniegi
W milijonowych tęczach kołują wspaniale.
Trącą się o mieliznę, rozbiją na fale,
Jak wojsko wielorybów zalegając brzegi,
Zdobędą ląd w tryumfie i na powrót, zbiegi,
Miecą za sobą muszle, perły i korale[10].
W odstępie kilku lat byłem dwukrotnie na szczycie. Za pierw-
szym razem nie miałem szczęścia. Stałem oparty o kupę kamieni,
złorzecząc na mgłę, pogodę i Krym. Wchodzić dłuższy czas pod
górę, być w miejscu, które zafascynowało naszego wieszcza i nic nie
zobaczyć. Żadnych „spienionych bałwanów”, które ponoć „trącą się
o mieliznę”, tylko mgiełki i mgiełki, przez które coś tam
prześwitywało. A jakby tego było mało, to na szczyt dotarła jakaś
młodociana hałaśliwa wycieczka i gwar do reszty zepsuł atmosferę.
Pamiętam, jak zrezygnowany ruszyłem w dół, aby zejść innym
szlakiem do zatoki u stóp Ajudahu. Oczywiście pomyliłem drogę
(przy takim oznakowaniu to nic dziwnego) i w ostatniej chwili
zatrzymałem się przed skalistym żlebem. Najwyraźniej góra nic była
mi tego dnia przeznaczona...

Uroki tatarskiej kuchni (Bachczysaraj)

T wórcy epoki romantyzmu z reguły przejawiali ogromne


zainteresowanie kulturą Orientu i Mickiewicz nie był pod tym
względem wyjątkiem (Giaur Byrona). Na Krymie zafascynowali go
Tatarzy, a szczególnie Bachczysaraj – dawna stolica chanów. Z
cyklu osiemnastu sonetów aż cztery poświęcił tatarskiej stolicy, jej
zabytkom, mieszkańcom i atmosferze.
Początki miasta sięgają XVI stulecia – w 1502 roku Mengli Girej
rozpoczął budowę w wąwozach nad rzeką Czuruk-Su. Stolicę
nazwano miastem ogrodów (Bachczysaraj) i nie było w tym żadnej
przesady. Relacje podróżników przybywających na dwór chana były
pełne zachwytu nad urodą tatarskiej stolicy. Bachczysaraj tętnił
życiem, w mieście funkcjonowały 32 meczety, nie licząc świątyń
ormiańskich i prawosławnych. Liczne targowiska odwiedzali kupcy,
uznaniem cieszyły się warsztaty miejscowych rzemieślników.
Podziwiano pałace możnych, ogrody i mosty, ale za najwspanialsze
miejsce uznawano rezydencję chanów. Kompleks pałacowy do
dzisiaj jest największą atrakcją miasta, przyciąga turystów i
muzułmanów z całego półwyspu. Dla Tatarów jest symbolem dawnej
potęgi narodu, czasów minionej chwały.

Uliczka w Bachczysaraju
Odwiedzając pierwszy raz Bachczysaraj (na początku ubiegłej
dekady) zadbałem o bardziej przyziemne potrzeby. W pobliżu
rezydencji zapraszały Krymskie Czebureki, polecany przez prze-
wodniki punkt zbiorowego żywienia. Jak sama nazwa wskazuje,
specjalnością lokalu były czebureki – duże i płaskie pierogi smażone
we wrzącym oleju. Wszystkie odmiany pierogów mają jedną
wspólną cechę – smakują doskonale. Porcja była ogromna (6 dużych
sztuk), a czebureki wyjątkowo sycące. Nie przeszkadzało mi wnętrze
knajpki przypominające lokal GS z epoki wczesnego Gierka. To też
powiew egzotyki, a stołując się na ukraińskiej prowincji,
przyzwyczaiłem się do podobnych widoków. Błędem natomiast było
zamówienie do obiadu miejscowego, wyjątkowo niesmacznego piwa
o nazwie Krym. A może nawet napój nie był taki zły, ale
okoliczności jego podania? Chyba słowacki Smadny Mnich czy
chorwackie Karlovacko też nie smakowałyby z musztardówki...
Czeburekom warto poświęcić więcej uwagi. Tradycyjne nadzie-
nie to siekana wołowina z miejscowymi przyprawami. I chociaż
można obecnie znaleźć pierogi z wegetariańskim nadzieniem, to
jednak klasyka dominuje. Zagadką natomiast zawsze pozostawało
dla mnie ciasto. W przepisach była mowa o cieście drożdżowym,
mnie jednak bardziej w smaku przypominało francuskie. Ale to
zapewne tajemnica miejscowych kucharzy.
Obecnie Bachczysaraj otworzył się na turystów i ich potrzeby.
Pojawiły się niedrogie, miłe knajpki tatarskie, gdzie siedzi się po
turecku na poduszkach, a dania podawane są na niskich stolikach.
Tutejszy jadłospis jest naprawdę znakomity. Czy zresztą może być
inaczej, skoro w tradycyjnej kuchni tatarskiej używa się dużo na-
biału, warzyw, mięsa wołowego i baraniny? Częstym dodatkiem do
potraw jest ryż i suszone owoce. W niemal każdym miejscu na Kry-
mie można zjeść plow (ryż duszony w tłuszczu z warzywami) lub
kołduny tatarskie (pierożki faszerowane skrobaną nożem baraniną).
Nigdy nie zapomnę smaku bakłażanów w pomidorach, którymi
częstowała mnie właścicielka kwatery w Eupatorii. Duszone w oleju
warzywa z dodatkiem czosnku, pieprzu i miejscowych przypraw
oczarują każdego, nie tylko wielbicieli potraw bezmięsnych.
Jeszcze bardziej egzotyczne przygody kulinarne można przeżyć
na targowiskach czy w budkach ulicznych. Z reguły smak jest
niezapomniany, ale do degustacji ulicznych specjałów konieczny jest
zdrowy żołądek i dużo odwagi.
Z bazarowych przysmaków warta polecenia jest marchewka na
ostro. Tarte warzywo na zimno, w miejscowych przyprawach, ma
fantastyczny smak, ale kontakt z nim może skończyć się nie naj-
lepiej. Wówczas przydają się przywiezione z kraju zapasy kropli
żołądkowych i węgla lekarskiego! W miejscowych sklepach można
zakupić przyprawy służące do przygotowania smakołyku, ale w
warunkach domowych potrawa smakuje zupełnie inaczej niż na
krymskim targowisku...

Pałac chanów

B achczysaraj oczarował Mickiewicza. Poeta szczególną uwagę


poświęcił pałacowi chanów, ale wyobraźnia raczej poniosła
wieszcza i w poetycki sposób przedstawił widmo ruiny siedziby
władców:
Jeszcze wielka, już pusta Girajów dziedzina!
Zmiatane czołem baszów ganki i przedsienia,
Sofy, trony potęgi, miłości schronienia
Przeskakuje szarańcza, obwija gadzina.
Skroś okien różnofarbnych powoju roślina,
Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
Zajmuje dzieło ludzi w imię przyrodzenia
I pisze Balsazara głoskami »RUINA« [11].
Opinie na temat pałacu chanów mogą być zróżnicowane, ale
budowla na pewno nie jest ruiną. Obiekt podobnie prezentował się w
czasach Mickiewicza, a rosyjscy zdobywcy półwyspu zadowolili się
wyłącznie przeróbkami kompleksu. Skąd zatem wzięły się uwagi
poety? Może po prostu siedziba władców Krymu podczas wizyty
wieszcza była trochę zaniedbana? Mickiewicz cenił luksus i nocując
na terenie budowli mógł odczuwać pewien dyskomfort. Przecież po
osiedleniu się w Moskwie (rok później) złorzeczył na kiepskie
jedzenie, brak wina i fatalną kawę...
Wejście na teren kompleksu jest bezpłatne, opłaty następują
później (zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem). Ale koszt wizyty
(chociaż wysoki jak na ukraińskie warunki) i tak jest stosunkowo
niewielki, jeżeli porównamy go chociażby z kompleksowym
zwiedzaniem Wawelu. A siedziba chanów jest chyba największą
atrakcją na Krymie, to miejsce, którego nie można pominąć.

Pałac chanów
Pałac jest niewielki, klimatyczny – architektura i kolorystyka
dobrze komponują się z otoczeniem. Kompleks zaskakuje kame-
ralnym urokiem, przepych jest przytłumiony, odkrywa się go stop-
niowo w miarę oglądania kolejnych pomieszczeń. Najważniejszą
budowlą zespołu jest meczet Chan-Dżami, którego masywna bryła
kontrastuje ze smukłymi minaretami. Budowla przypomina nieco
chrześcijańskie bazyliki z wyższą nawą główną i dwiema niższymi
po bokach. Ale to wyłącznie założenie architektoniczne, wewnątrz
dominują geometryczne wzory charakterystyczne dla sztuki islamu.
Zgodnie z nauką Koranu wyposażenie świątyni nie zawiera rzeźb i
obrazów, jedynie loża chanów jest bogato zdobiona.
Pałac chanów
Jeżeli będziemy mieli dużo szczęścia, to uda się nam wejść do
wnętrza świątyni bez towarzystwa hałaśliwej wycieczki. W pustej
nawie, bez szmeru rozmów i gderliwego głosu przewodnika można
niemal usłyszeć głos Boga. W takiej chwili nie ma znaczenia, czy
jest to kościół, cerkiew, meczet czy synagoga, liczą się wyłącznie
osobiste doznania. To nieważne, że tutaj oddawano cześć Allachowi,
Bóg jest jeden, tylko inaczej głoszono Jego chwałę. A w takim
miejscu, jak meczet Chan-Dżami, liczy się tylko wiara i własne
sumienie...
Obok świątyni, ukryty wśród bogatej roślinności, zachował się
niewielki cmentarz. Przez stulecia stanowił nekropolię chanów, ich
rodzin i możnych. Pięknie rzeźbione sarkofagi, płyty ozdobione
cytatami z Koranu. Nagrobki przykryte kamiennymi turbanami, te
postawione na cześć kobiet odróżnia odmienny kształt, z niewielkim
zagłębieniem w środku. Zbierająca się woda miała wabić ptaki, aby
modliły się do Allacha w intencji dusz zmarłych.
Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona
Wzięto na stół Allacha; tu perełki Wschodu,
Z morza uciech i szczęścia, porwała za młodu
Truna, koncha wieczności, do mrocznego łona.
Skryła je niepamięci i czasu zasłona,
Nad nimi turban zimny błyszczy śród ogrodu,
Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu
Zostały dłonią giaura wyryte imiona[12].
Największym grobowcem jest mauzoleum Mengli II Gireja z
przepiękną arkadową rotundą. Nieco dalej wznosi się sarkofag
ostatniego władcy Tatarów, Krym Gireja. Po jego śmierci i podboju
rosyjskim nadeszły trudne czasy dla muzułmanów. Władze carskie
rozpoczęły planową kolonizację i po upływie pół wieku Tatarzy
stanowili już tylko 60% mieszkańców półwyspu, aby po kolejnych
pięćdziesięciu latach stać się mniejszościąwe własnym kraju.
Rewolucję październikową powitali z radością, uznając przewrót za
okazję do zrzucenia obcego jarzma. Lenin i jego współpracownicy
głosili prawo narodów do samostanowienia, ale w istocie oznaczać to
miało wyłącznie znamiona autonomii w ramach imperium.

Cmentarz przy pałacu chanów (fot. Pablo000– Paweł Zaręba)


Ozdobą głównej części pałacu jest przepiękny portal nazywany
Poselskimi Wrotami. Autorem arcydzieła był włoski artysta Alevis
Novi, a zabytek powstał na zamówienie chana Mengli Gireja w 1503
roku. Jest to wspaniałe dzieło sztuki ujawniające wpływy włoskiego
renesansu, cudowne połączenie tradycji europejskich ze sztuką
islamu. Dalej Sala Dywanów i Dziedziniec Fontann. Najważniejszą z
nich jest Fontanna Łez, upamiętniająca ukochaną ostatniego chana
Krymu – Dilarę Bikecz. W rzeczywistości dziewczyna nazywała się
Maria Potocka i w młodości została porwana z ziem
Rzeczypospolitej. Girej zakochał się w urodziwej niewolnicy i po jej
śmierci bardzo rozpaczał. Na polecenie chana perski rzeźbiarz Omer
stworzył dzieło mające oddać ból władcy po stracie ukochanej.
Artysta wywiązał się ze zlecenia bez zarzutu. Z jednego kawałka
białego marmuru wyciosał fontannę, a delikatne złocenia dodają jej
tylko uroku. Z rozety spływają kolejne krople wody, rozdzielając się
na dole, aby ponownie się połączyć. Stojąc w skupieniu, po chwili
można odnieść wrażenie, że słyszymy cichy płacz. Nastroju nie
zakłócają nawet tandetne sztuczne róże (biała i czerwona) ani
popiersie Puszkina umieszczone w pobliżu. Rosyjski poeta poświęcił
fontannie wiersz, a podobno jako pierwszy ułożył róże na fontannie i
tak już zostało...
Wobec urody dzieła perskiego rzeźbiarza nie pozostał obojętny
Adam Mickiewicz. O pięknej fontannie i romantycznej historii
wspominał w dalszej części sonetu Bakczysaraj:
W środku sali wycięte z marmuru naczynie;
To fontanna haremu, dotąd stoi cało
I perłowe łzy sącząc woła przez pustynie:
Gdzież jesteś, o miłości, potęgo i chwało!
Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
O hańbo! wyście przeszły, a źródło zostało[13].
Poeta ma prawo przekształcać rzeczywistość, można przypusz-
czać, że losy Potockiej poruszyły wyobraźnię Mickiewicza. Po-
mińmy jednak milczeniem wzmianki o samotnej żałobie (w
Eupatorii czekała Karolina Sobańska!!!), zresztą ukochana chana
raczej nie mogła narzekać na swój los. Wieszcz (przynajmniej w tym
czasie) również.
Polko! – i ja dni skończę w samotnej żałobie;
Tu niech mi garstkę ziemi dłoń przyjazna rzuci.
Podróżni często przy twym rozmawiają grobie,
I mnie wtenczas dźwięk mowy rodzinnej ocuci;
I wieszcz, samotną piosnkę dumając o tobie,
Ujrzy bliską mogiłę i dla mnie zanuci[14].
Ozdobą kompleksu jest altana letnia otoczona oknami z pasami
kolorowych ozdób na szybach. Wygodne kapy stwarzają atmosferę
relaksu, a subtelna fontanna dodaje urody pomieszczeniu. Pobliski
gmach haremu Rosjanie przebudowali w XIX stuleciu. W czasach
chanów harem składał się z kompleksu budynków otoczonych przez
bujną roślinność, altany i fontanny. Ale nawet to, co zachowało się
do dzisiaj, godne jest najwyższej uwagi. Drewniany, piętrowy
budynek z zakratowanymi oknami i bawialnią na piętrze. Niskie
siedziska, łoża i stoliki, podłoga pokryta dywanami. To nieważne, że
kiedyś wyglądało to inaczej, nie ma znaczenia, że chanowie
oddawali się erotycznym rozrywkom w innym otoczeniu. Wnętrze
jest tak sugestywne, że po przymknięciu oczu bezwiednie cofamy się
do epoki Girejów.
Rozchodzą się z dżamidów{*} pobożni mieszkance,
Odgłos izanu{**} w cichym gubi się wieczorze,
Zawstydziło się licem rubinowym zorze
Srebrny król nocy dąży spocząć przy kochance.
Błyszczą w haremie niebios wieczne gwiazd kagańce,
Śród nich po safirowym żegluje przestworze
Jeden obłok, jak senny łabędź na jeziorze,
Pierś ma białą, a złotem malowane krańce[15].
A chociaż w czasach Mickiewicza Krym znajdował się od kil-
kudziesięciu lat pod władzą Rosjan, poeta dostrzegał tu niemal
wyłącznie Tatarów. Nie przypuszczał zapewne, że niewiele ponad
sto lat później naród ten zniknie z terenu półwyspu.
W trzeciej dekadzie XX stulecia na Ukrainie zapanował strasz-
liwy głód sprowokowany przez polityków z Kremla. Katastrofa nie
oszczędziła Krymu – na półwyspie zmarła niemal połowa
mieszkańców. Kilka lat później przystąpiono do brutalnej rusyfikacji:

* – Dżami, dżamid – wielki meczet (przyp.red.)


** – Izan – wezwanie na modlitwę u muzułmanów (przyp.red.)
pozamykano tatarskie szkoły, zlikwidowano miejscową prasę.
Zmieniano nazwy miejscowości na rosyjskie, legalne życie
kulturalne przestało istnieć, a cały naród miał rozpłynąć się w so-
wieckim otoczeniu.
Ostateczny cios Tatarom krymskim zadała II wojna światowa.
Po inwazji niemieckiej na Krym muzułmanie wstępowali do
oddziałów tworzonych u boku Wehrmachtu, okupanci nie mieli
jednak wobec nich sprecyzowanych planów. Tworzono oddziały
wojskowe, powstał tatarski teatr, zakładano tatarskie gazety, ale na
półwyspie pojawiły się oddziały SS, krwawo pacyfikując wsie i
miasteczka. Do tego jeszcze dochodził złowieszczy projekt
utworzenia Gotlandii – germańskiej enklawy na półwyspie. Trudno
powiedzieć, jak potoczyłyby się losy muzułmanów pod rządami III
Rzeszy, gdyby nie załamanie frontu wschodniego. Wiosną 1944 na
Krym wkroczyła Armia Czerwona i rozpoczął się najtragiczniejszy
okres w dziejach narodu tatarskiego. Na latarniach Symferopola
powieszono islamskich przywódców, rozstrzeliwano całe wioski, nie
oszczędzając kobiet i dzieci. Ale był to dopiero początek zemsty
Stalina.
Kilka tygodni po zakończeniu wojny cały naród został wy-
siedlony z Krymu. Tatarów zapędzono do bydlęcych wagonów i
wywieziono do Azji Środkowej. Tam znaleźli się w nowej rze-
czywistości, bez dobytku, narzędzi i dachu nad głową. Umierali
tysiącami, ale nigdy nie zapomnieli o słonecznej ojczyźnie. Rozpad
systemu komunistycznego umożliwił im powrót na Krym, po
półwieczu wracali potomkowie wysiedleńców, ich dzieci i wnuki. Na
Krymie powitało ich wrogie otoczenie, Rosjanie i Ukraińcy nie
chcieli powrotu dawnych gospodarzy i nie zamierzali oddać
zagrabionych posiadłości. Obecnie Tatarzy osiedlają się na nie-
użytkach, których nikt nie chce uprawiać. Budują domy z cegieł i
trzciny, nawadniają jałowe doliny, ponownie stają się znaczącą grupą
etniczną na Krymie.
Tajemnice Czufut-Kale

P ołudniowa część Krymu obfituje w miejsca zagadkowe, któ-


rych przeszłość kryje się w mrokach niepamięci. Należy do
nich Czufut-Kale (Żydowska Twierdza) – skalne miasto o nieznanym
pochodzeniu w pobliżu Bachczysaraju. Niektórzy badacze datują
powstanie miasta na VI wiek naszej ery, inni na przełom X i XI
stulecia, a rozbieżności panują również w opiniach na temat
przynależności etnicznej jego założycieli. Tak naprawdę wiadomo
tylko, że miasto było przez pewien czas stolicą chanatu, a potem
osiedlili się w nim Karaimi.
Przed Czufut-Kale znajduje się jeszcze jedna atrakcja tury-
styczna najwyższej klasy. W IX stuleciu na skalnym wzniesieniu
osiedlili się prawosławni zakonnicy z Bizancjum. Zaadaptowali teren
na potrzeby wspólnoty, poszerzyli system grot i korytarzy,
dobudowali pomieszczenia. Przez stulecia klasztor Wniebowzięcia
Najświętszej Marii Panny (stąd nazywany Uspieńskim) był
symbolem prawosławia na Krymie, a upadek przyniosły rządy
bolszewików. Wspólnota została rozwiązana, mnisi wypędzeni.
Dopiero kilkanaście lat temu prawosławni zakonnicy powrócili i
trwa powolna rekonstrukcja obiektu.
Klasztor zwiedzamy, oglądając kolejne pomieszczenia wykute w
skałach. Płonące świece, szepty modlitw, ikony i relikwie, należy
być odpowiednio ubranym, obowiązuje zakaz fotografowania
(łamany zresztą przez niemal wszystkich). Można jednak odnieść
wrażenie, że większość prawosławnych turystów przybyła tu
wyłącznie po pamiątki. Kolejka starszych kobiet do kranu ze
święconą wodą, napełniane kolejne butelki i kanistry. Biorąc pod
uwagę przeciętną liczbę naczyń przyniesionych przez jedną osobę,
nie wchodzi raczej w rachubę pobór na prywatny użytek. Może woda
przeznaczona była dla rodziny i sąsiadów, a może miała komercyjne
znaczenie? Warto natomiast zaopatrzyć się w płyty lub kasety ze
śpiewami miejscowych mnichów, to niezapomniana pamiątka.
Droga z monastyru do skalnego miasta zajmuje trochę czasu,
omijamy cmentarz muzułmański i pozostałości klasztoru derwiszów.
Niemal dwa wieki wcześniej przemierzał konno tę trasę Adam
Mickiewicz, opisując ją w sonecie Droga nad przepaścią w Czufut-
Kale. Poeta po raz kolejny dał się ponieść twórczej fantazji:
I ręką tam nie wskazuj – nie masz u rąk pierza;
myśli tam nie puszczaj, bo myśl jak kotwica,
Z łodzi drobnej ciśniona w niezmierność głębiny,
Piorunem spadnie, morza do dna nie przewierci,
łódź z sobą przechyli w otchłanie chaosu[16]
Wędrując do skalnego miasta, odruchowo porównywałem je z
Mangup-Kale. Tam niemal pustka, tutaj tłumy zwiedzających i
chwilami czułem się jak na odpuście gdzieś na polskiej wsi.
Wpływała na to zapewne bliskość Bachczysaraju i klasztoru
Uspieńskiego. Dla wielu osób wizyta w Czufut-Kale była tylko
zakończeniem wycieczki, kolejną atrakcją turystyczną. Ale skalne
miasto miało tyle do zaoferowania, że niebawem przestałem zwracać
uwagę na podobne drobiazgi.
W ruinach Czufut-Kale sąsiadują ze sobą relikty muzułmańskie i
karaimskie, pozostałości meczetów i kienes, domów mieszkańców i
bastionów obronnych. Niektóre budowle zachowały się w dobrym
stanie (odrestaurowano mauzoleum córki jednego z chanów), a po
innych pozostały wyłącznie ruiny. W skalnym podłożu są widoczne
koleiny, wyżłobione przez koła wozów – ślady bytności ludzi przez
stulecia. I wreszcie widok na kanion leżący poniżej! Na wprost
płaski, ścięty szczyt (Tepe-Kermen), oszałamiający barwami. Białe
kamienie przechodzą w barwy drzew, krzewów i trawy w dole jaru,
aby zlać się w jedno morze zieleni w rozległej dolinie przed
następnym wzniesieniem. I w tym miejscu, na końcu skalnego muru,
naprawdę można wystraszyć się przepaści pod stopami. A może to
miejsce miał na myśli Mickiewicz?
Przez świata szczeliny
Tam widziałem – com widział, opowiem – po śmierci,
Bo w żyjących języku nie ma na to głosu[17].
W ruinach miasta zrealizowano długą sekwencję filmu Przygody
pana Michała Jerzego Hoffmana. Młody Nowowiejski (nieza-
pomniany Marek Perepeczko) w słoneczny dzień czekał wraz ze
swoim oddziałem na Lipków Azji Tuhajbejowicza. Nowowiejski
leżał na skale, w tle charakterystyczny pejzaż Gór Krymskich,
żołnierze gotowali strawę przy mauzoleum Dżanike-Chanym,
wachmistrz biegł z informacjami przez bramę. A chociaż oficjalnie
rzecz działa się gdzieś na ukraińskich stepach, to wykorzystano
możliwości wizualne wymarłego miasta.
W pobliskim lesie znajduje się największa na świecie nekropolia
karaimska, pozostałość kilkusetletnich dziejów wspólnoty na
Krymie. Tysiące potrzaskanych nagrobków z hebrajskimi napisami,
dowód istnienia grupy religijnej, która przed laty ostatecznie opuściła
miasto. Cisza, wiatr i cień drzew. Dotarłem do tego miejsca
samotnie, wsłuchiwałem się uważnie w szum gałęzi, czułem dreszcze
na plecach. W pewnym momencie miałem wrażenie, że słyszę
szepty, szmer tysięcy głosów mówiących w nieznanym języku. A
chociaż nie należę do lękliwych, to z radością wracałem do skalnego
miasta, tam gdzie byli żywi ludzie, nieważne, że czasem hałaśliwi...

Czufut-Kale (fot. Enzojabol)


Po podboju półwyspu przez Rosjan, Katarzyna II zainteresowała
się losami wspólnoty. Wyznawcy otrzymali prawa podobne jak inni
mieszkańcy imperium (jakich nie dostali Żydzi), zatrudniano ich
chętnie w administracji państwowej. Karaimi osiągnęli sukces, który
stał się przyczyną wyludnienia skalnego miasta. Najbardziej zdolni i
ambitni wyjeżdżali, szukając szczęścia daleko od rodzinnych stron.
W połowie XIX stulecia żyła tutaj już tylko garstka mieszkańców, a
ostatni Karaimi opuścili skalne wzniesienie sto lat temu. Po nich nikt
już nie osiedlił się w Czufut-Kale.

Mauzoleum Dżanike-Chanym (fot. Enzojabol)


Również Karaimi rozsiani na terenie dawnego imperium rosyj-
skiego nie uniknęli swojego losu. Liczebność wspólnoty stopniowo
zmniejszała się, powoli wymierały poszczególne rody. Dawna
społeczność zanikała również na terenie Polski i przed II wojną
światową w naszym kraju było zaledwie półtora tysiąca Karaimów.
Poświęcano im stosunkowo wiele uwagi, co wiązało się ze specyfiką
ich kultury oraz faktem, że z tego środowiska wywodziło się wielu
uczonych (szczególnie orientalistów). Po II wojnie światowej polscy
Karaimi ulegli rozproszeniu, gminy powstały we Wrocławiu,
Warszawie, Gdańsku i Opolu. Przez pewien czas funkcjonowała
kienesa we Wrocławiu, a właściwie przysposobiony pokój w
mieszkaniu jednego z wyznawców. Karaimi gromadzili się również
na cmentarzu wspólnoty w Warszawie, ale kult religijny ograniczał
się już wyłącznie do praktyk w gronie rodziny. Obecnie nie ma już w
Polsce żadnej kienesy ani żyjącego hazzana, a liczba wyznawców
spadła do 45 osób (na Litwie niespełna 300). W dodatku tylko 1/3 z
polskich Karaimów zadeklarowała, że ich współmałżonkowie
również są Karaimami.
Cmentarz w Czufut-Kale jest ostatnią pozostałością historii
niewielkiej społeczności na Krymie. W skalnym mieście przemijały
pokolenia, ludzie żyli i umierali przez stulecia, unikano katastrof
dziejowych. Nie wiadomo, czy ostatni Karaimi zmarli tu śmiercią
naturalną, czy też pewnego dnia opuścili rodzinne miasto, aby w
innym miejscu rozpocząć nowe życie. Pozostały po nich wyłącznie
ruiny i nagrobki oraz pamięć o kulturze odmiennej od innych.
Ważniejsza bibliografia

Anonim (tzw. Gall), Kronika, Warszawa 2004.


Ascherson Neal, Morze Czarne, Poznań 2002.
Atanazy Ryszard, Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej,
Wrocław 1991-1997.
Bakula Bogusław, Świat naukowo-artystyczny lwowskiej knajpy lat 30.,
http://www.eurozine.com/articles/2004-08-17-bakula-pl.html
Bieliński Bogusław, Ołyka czyli bezsilny żal,
http://obiektywnie.blog.onet.pl/2011/02/21/olyka-czyli-bezsilny-zal/
Biernacki Witold, Żółte Wody – Korsuń 1648, Warszawa 2004.
Boy-Żeleński Tadeusz, Brązownicy, Warszawa 1972.
Boy-Żeleński Tadeusz, Marysieńka Sobieska, Warszawa 1956.
Budzyński Wiesław, Schulz pod kluczem, Warszawa 2001.
Budzyński Wiesław, Miasto Schulza, Warszawa 2005.
Bułhakow Michał, Biała gwardia, Warszawa 1998.
Bułhakow Michał, Notatki na rękawach, Kraków 1984.
Bułhakow Michał, Pan Piłsudski, Warszawa 1990.
Chanas Ryszard, Czerwiński Janusz, Przewodnik turystyczny, Lwów,
Wrocław 1992.
Chciuk Andrzej, Ziemia księżycowa, Londyn 1972.
Chciuk Andrzej, Atlantyda, Londyn 1969.
Chrzanowski Tadeusz, Wędrówki po Sarmacji europejskiej, Kraków 1988.
Chudzikowska Jadwiga, Dziwne życie Sadyka Paszy, Warszawa 1982.
Dubas-Urwanowicz Ewa, Urwanowicz Jerzy, Jan Karol Chodkiewicz,
Warszawa 1998.
Długołęcki Wojciech, Batoh 1652, Warszawa 1996.
Dylewski Adam, Krym, Bielsko-Biała 2005.
Feliński Szczęsny, Pamiętniki, Warszawa 1986.
Fiałkowski Tomasz, Stanisław Lem, czyli życie spełnione,
http://solaris.lem.pl/olemie/artykuly/60-artykuly/232-artykul-
fialkowski?start=2
Ficowski Jerzy, Regiony wielkiej herezji, Warszawa 1992.
Filar Władysław, Burza na Wołyniu, Warszawa 1997.
Fischer Anna, Ballada o Jurku Bits chanie,
http://www.niedziela.pl/artykul_w_niedzieli.php?doc=nd200746&nr=44
Fuksa Jerzy, Wspomnienia z Kijowa, Wrocław 2005.
Gisges Jan, A po człowieku dzwon dzwoni, Rzeszów 1985.
Gogol Mikołaj, Taras Bulba, Warszawa 2002.
Gondowicz Jan, Schulz, Warszawa 2006.
Grossman Artur, Krym. Półwysep rozmaitości, Kraków 2005.
Grynberg Henryk, Drohobycz, Drohobycz, Warszawa 1997.
Hemar Marian, Poezje zebrane, Warszawa 2004.
Hemar Marian, Pierwsza piosenka o Lwowie,
http://prawicowyinternet.pl/pierwsza-piosenka-o-lwowie-marian-hemar/
Historia Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich,
http://ossolineum.pl/index.php/aktualnosci/historia-znio/
Homer, Odyseja, Kraków 2009, Pieśń X.
http://www.amigo.wroc.pl/lwow/kopiec.htm
https://books.google.pl/books?id=-bsnAAAAYAAJ&pg=PA208&lpg=
%20PA208&dq=j%C5%82owicki+aleksander+odessa&source=bl&ots=
%20cTDOeQ-IAv&sig=WTTOyY_Edp32jyPCi2G7SyavaT4&hl=pl&ei
%20=bsxuTrmECpT34QThhaTBCQ&sa=X&oi=book_result&ct=result
&resnum=%201%20&ved=0CBcQ6AE
http://www.ikony.netgaleria.pl/?o-ikonie,17,,,5
http://www.longinus.org.pl/olesko.htm
http://migawkisubiektywne.blox.pl/2010/09/Spacer-Lyczakowskim.html
http://www.moje.friko.pl/smolka.htm
http://pl.shvoong.com/social-sciences/1975664-pogrzeb-jako-manife stacja-
%C5%BCalu-teatralno%C5%9B%C4%87/
Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich wspomnień, Warszawa 1994.
Iwaszkiewicz Jarosław, Sława i chwała, Warszawa 1967.
Iwaszkiewicz Jarosław, Spotkania z Szymanowskim, Kraków 1986.
Jasienica Paweł, Polska Piastów, Warszawa 1985.
Jasienica Paweł, Polska Jagiellonów, Warszawa 1985.
Jasienica Paweł, Rzeczpospolita Obojga Narodów, Warszawa 1986.
Kaczmarczyk Janusz, Bohdan Chmielnicki, Warszawa 2002.
Kadłubek Wincenty, Kronika, Warszawa 2005.
Kiec Izolda, W kabarecie, Wrocław 2004.
Klimecki Michał, Lwów 1918-1919, Warszawa 1998.
Kolbuszowski Jacek, Kresy, Wrocław 2006.
Koper Sławomir, Kobiety w życiu Mickiewicza, Warszawa 2010.
Koper Sławomir, Życie prywatne elit artystycznych II Rzeczypospolitej,
Warszawa 2010.
Koper Sławomir, Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej, Warszawa
2009.
Kosman Marceli, Na tropach bohaterów Trylogii, Warszawa 1986.
Kosman Marceli, Ogniem i mieczem – prawda i legenda, Poznań 1999.
Kozłowski Maciej, Zapomniana wojna, Warszawa 2002.
Kozyckyj Andrij, Bilostockyj Stefan, Szemrany światek starego Lwowa,
Warszawa 2006.
Kuchowicz Zbigniew, Żywoty niepospolitych kobiet polskiego baroku,
Łódź 1989.
Kuczyńska Maria, Kamieniec Podolski. Osobiste refleksje Potomka
Komendanta Twierdzy,
http://www.lwow.com.pl/kamieniec/kamieniec.html
Lem Stanisław, Wysoki Zamek .Warszawa 1966.
Łojek Jerzy, Dzieje pięknej Bitynki, Warszawa 1970.
Mackiewicz (Cat) Stanisław, Dom Radziwiłłów, Warszawa 1988.
Mackiewicz (Cat) Stanisław, Stanisław August, Warszawa 1999.
Makuszyński Kornel, Bezgrzeszne lata, Kraków 1980.
Malczewski Antoni, Maria, Wrocław 1999.
Malczewski Antoni, Wybór poezji, Wrocław 1976.
Marszałek Agnieszka, Cztery wieki lwowskiego teatru, www.lwow.com.pl
Marzęcka Arietta, Stosunki narodowościowe na Wołyniu w czasach II
Rzeczypospolitej – praca magisterska, Wrocław 1994.
Mayen Jan, Gawędy o lwowskich kawiarniach,
http://www.lwow.com.pl/rocznik/kawiarnie.html
Medyński Aleksander, Ilustrowany przewodnik po cmentarzu Łycza-
kowskim, http://www.lwow.com.pl/lyczakow/medynski37-2.html
Michotek Jerzy, Tylko we Lwowie, Warszawa 1991.
Mickiewicz Adam, Ajudah, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Bakczysaraj, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Bakczysaraj w nocy, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Czatyrdach, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Droga nad przepaścią w Czufut-Kale, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Grób Potockiej, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Mogiły haremu, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Niepewność, Kraków 1928.
Mickiewicz Adam, Ruiny zamku w Bałakławie, Kraków 1928.
Motyka Grzegorz, Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisł a”. Konflikt polsko-
ukraiński 1943-1947, Kraków 2011.
Nestor, Powieść minionych lat, Warszawa 1987.
Nicieja Stanisław, Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, Wrocław 1989.
Niemcewicz Julian Ursyn, Podróże historyczne, Paryż, Petersburg 1858.
Nossig Alfred, Jan Prorok – opowieść na tle galicyjskim z roku 1880 w
dziesięciu księgach, Lwów 1892.
Opera lwowska, wikipedia.org/wiki/Opera_Lwowska
Osiecka Agnieszka, Miasteczko Bełz, http://www.emuzyka.pl/Agnieszka-
Osiecka/piosenka/Miasteczko-Belz,87871.html
Pajewski Janusz, Buńczuk i koncerz, Poznań 1997.
Parandowski Jan, Świat w płomieniach, Warszawa 1976.
Parandowski Jan, Zegar słoneczny, Warszawa 1972.
Piasecki Sergiusz, Kochanek wielkiej niedźwiedzicy, Warszawa 1999.
Pług Adam, Józef Ignacy Kraszewski na Ukrainie w latach czterdziestych
XIXwieku, http://www.kbroszko.dominikanie.pl/kraszewski.htm
Pługator Halina, Podhajce: miasto dawnej chwały i obecnej ruiny,
http://www.iuve.pl/dowiadujemy-sie/wiadomosci/article/podhajce-
miasto-dawnej-chwaly-i-wspolczesnej-ruiny/
Podhorodecki Leszek, Sobiescy herbu Janina, Warszawa 1984
Podhorodecki Leszek, Władysław IV, Warszawa 1976.
Podhorodecki Leon, Dzieje Kijowa, Warszawa 1982.
Pruszyński Ksawery, Opowieść o Mickiewiczu, Warszawa 1956.
Pruszyński Ksawery, Podróż po Polsce, Warszawa 2000.
Radziwiłł Stanisław Albrycht, Pamiętnik, Warszawa 1980.
Rajca Czesław, Głód na Ukrainie, Lublin 2005.
Rakowski Grzegorz, Przewodnik po Ukrainie Zachodniej. Wołyń,
Pruszków 2005.
Romański Romuald, Beresteczko 1651, Warszawa 1994.
Rubinstein Antoni, Moje młode lata, Kraków 1986.
Rybak Natan, Rada Perejasławska, Warszawa 1954.
Sachs Harley, Artur Rubinstein, Wrocław 1999.
Schleyen Kazimierz, Lwowskie gawędy, Warszawa 2002.
Schulz Bruno, Sklepy cynamonowe, Warszawa 1986.
Schulz Bruno, Sanatorium pod klepsydrą, Warszawa 1986.
Seferowicz Andrzej, Jarosław Iwaszkiewicz – 30 rocznica śmierci,
http://www.polgej.pl/ludzie-mainmenu-50/6424-jarossaw-iwaszkie wicz-
30rocznica-pmierci.html
Serczyk Władysław, Historia Ukrainy, Wrocław 2001.
Serczyk Władysław, Na zielonej Ukrainie, Wrocław 1992.
Serczyk Władysław, Piotr I, Warszawa 1984.
Serczyk Władysław, Na płonącej Ukrainie, Warszawa 1994.
Schlechter Emanuel, Lwów jest jeden na świecie,
http://www.lwow.com.pl/muzyka/piosenki.html
Schulz Bruno, Sklepy cynamonowe, Wrocław 2001.
Siedlecka Janina, Mahatma Witkac, Warszawa 1992.
Sienkiewicz Henryk, Ogniem i mieczem,Warszawa wyd. z 1976.
Sienkiewicz Henryk, Pan Wołodyjowski, Warszawa wyd. z 1977.
Sienkiewicz Henryk, Potop, Warszawa wyd. z 1969.
Skrzypczak Alina, Moje podróże po Kresach,
http://www.longinus.org.pl/kresy.htm
Słonimski Antoni, Alfabet, Warszawa 1999.
Słowacki Juliusz, Beniowski, wyd. W. Gubrynowicz, Lwów 1901.
Słowacki Juliusz, Duma o Wacławie Rzewuskim, wyd. Bronisław Gu-
brynowicz, Lwów 1909.
Słowacki Juliusz, Jan Bielecki, Petersburg 1857.
Słowacki Juliusz, Godzina myśli, Wrocław 1974.
Słowacki Juliusz, Wybór poezji, Warszawa 1995.
Sobol Satumin, Tajemnice polskich rodów arystokratycznych, Poznań
2001.
Stomma Ludwik, Kobiet czar, Warszawa 2003.
Stomma Ludwik, Królów polskich przypadki, Warszawa 1996.
Stomma Ludwik, Sławnych Polaków uczucia i śluby, Poznań 2004.
Strojny Aleksander, Kijów. Miasto złotych kopuł, Kraków 2005.
Strojny Aleksander, Bzowski Krzysztof, Grossman Artur, Ukraina Za-
chodnia. Tam szum Prutu, Czeremoszu..., Kraków 2005.
Strońska Anna, Dopóki milczy Ukraina, Warszawa 2006.
Sudolski Zbigniew, Słowacki, Warszawa 1996.
Szolginia Witold, Dom pod żelaznym lwem, Warszawa 1971.
Szymanowska Zofia, Opowieść o naszym domu, http://www.atma.z-
ne.pl/Lektury/Opowiesc_o_naszym_domu/Dom.htm
Śledziński Kacper, Zbaraż 1649, Warszawa 2003.
Tazbir Janusz, Polska na zakrętach dziejów, Warszawa 1997.
Tazbir Janusz, Pożegnanie z XX wiekiem, Warszawa 1999.
Tazbir Janusz, W pogoni za Europą, Warszawa 1998.
Turowski Jerzy, Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Warszawa
1990.
Wańkowicz Melchior, [w:] Kolbuszewski Jacek, Kresy, Wrocław 1997.
Wierzyński Kazimierz, Pamiętnik poety, Warszawa 1991.
Widawski Jan, Kniaź Jarema, Wrocław 1986.
Wilson Andrew, Ukraińcy, Warszawa 2002.
Winklowa Barbara, Boyowie. Zojia i Tadeusz Żeleńscy, Kraków 2001.
Wiszewski Przemysław, Michał Korybut Wiśniowiecki i jego czasy,
Wrocław 1999.
Wittlin Józef, Mój Lwów, Warszawa 1991.
Wittlin Tadeusz, Szabla i koń. Gawęda o Wieniawie, Warszawa 2003.
Wisner Henryk, Zygmunt III Waza, Wrocław 1991.
Wojciechowki K., Mistrz Betonu, http://www.kresy.pl/kresopedia,postacie?
zobacz/mistrz-betonu
Wójcik Zbigniew, Jan Kazimierz Waza, Warszawa 2004.
Wróbel Tadeusz, Borysław nie śmieje się, Warszawa 2003.
Wyszczelski Lech, Kijów 1920, Warszawa 1999.
Artykuły prasowe
Fiałkowski Tomasz, Stanisław Lem, czyli życie spełnione, „Gazeta Wy-
borcza ”, 1/2 04.2002.
Janicki Jerzy, Szczepcio i Tońcio, „Przekrój” 1991, wydanie specjalne,
http://www.lwow.com.pl/przekroj/szczepcio.html
Nowotarska Róża, Arcymistrz fraszki kabaretu, „Nowy Dziennik”,
07.12.2001.
Pruski Zdzisław, Pod Kostiuchnówką, „Spotkania z Zabytkami”, 11/1993.
Seraja Szapszał Hadży, „Adam Mickiewicz w gościnie u Karaimów”,
„Awazymyz”, 2/2005.
http://www.awazymyz.karaimi.org/dzialy/item/151-adam-mickiewicz-
w-goscinie-u-karaimow
Truszkowski Jerzy, Sztuka przekraczania granic, „Magazyn Sztuki 2000”,
http://magazynsztuki.eu/old/archiwum/teksty_internet_arch_all/archiwu
m_teksty_online_13.htm
Ulam Stanisław, Wspomnienia z Kawiarni Szkockiej, „Wiadomości
Matematyczne”, 12/1969.
Ziółkowska Ewa, Poryck, „Przeszłość i Pamięć” 3/2001.
Ziółkowska Ewa, Przebraże, „Przeszłość i Pamięć” 4/2001.
Ziółkowska Ewa, Uroczystości w Kostiuchnówce, „Przeszłość i Pamięć”
3/1998.
Ziółkowska Ewa, Uroczystość w Wołczecku, „Przeszłość i Pamięć” 3/2001.
Żyła Marcin, Ulica Karaimska, http://wiadomosci.onet.pl/religia/ulica-
karaimska/eqey3
Przypisy
Rozdział 1
[1] Szolginia Witold, Dom pod żelaznym lwem, Warszawa 1971, s. 92.
[2] Ibidem, s. 92.
[3] Winklowa Barbara, Boyowie. Zofia i Tadeusz Żeleńscy, Kraków 2001,
s. 59.
[4] Wierzyński Kazimierz, Pamiętnik poety, Warszawa 1991, s. 171.
[5] Schleyen Kazimierz, Lwowskie gawędy, Warszawa 2002, s. 94.
[6] Sienkiewicz Henryk, Potop,Warszawa 1969, s. 142.
[7] Marszałek Agnieszka, Cztery wieki lwowskiego teatru,
www.lwow.com.pl
[8] Ibidem.
[9] Opera lwowska, wikipedia.org/wiki/Opera_Lwowska
[10] Makuszyński Kornel, Bezgrzeszne lata, Kraków 1980, s. 67-68.
[11] Marszałek Agnieszka, op. cit.
[12] Hemar Marian, Pierwsza piosenka o Lwowie,
http://prawicowyinternet.pl/pierwsza-piosenka-o-lwowie-marian-hemar/
[13] Fiałkowski Tomasz, Stanisław Lem, czyli życie spełnione,
http://solaris.lem.pl/olemie/artykuly/60-artykuly/232-artykul-
fialkowski?start=2
[14] Lem Stanisław, Wysoki Zamek, Warszawa 1966, s. 91.
[15] Fiałkowski Tomasz, op. cit.
[16] Lem Stanisław, op. cit., s. 18.
[17] Historia Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich,
http://ossolineum.pl/index.php/aktualnosci/historia-znio/
[18] Ibidem.
[19] Ibidem.
[20] Mayen Jan, Gawędy o lwowskich kawiarniach,
http://www.lwow.com.pl/rocznik/kawiarnie.html
[21] Ulam Stanisław, Wspomnienia z kawiarni szkockiej, „Wiadomości
Matematyczne” XII/1969.
[22] Bakula Bogusław, Świat naukowo-artystyczny lwowskiej „ knajpy” lat
30., http://www.eurozine.com/articles/2004-08-17-bakula-pl.html
[23] Ibidem.
[24] Ibidem.
[25] http://www.amigo.wroc.pl/lwow/kopiec.htm
[26] Schleyen Kazimierz, op. cit., s. 54.
[27] http://www.amigo.wroc.pl/lwow/kopiec.htm
[28] http://www.moje.friko.pl/smolka.htm
[29] Ibidem.
[30] Ibidem.
[31] Nossig Alfred, Jan Prorok – opowieść na tle galicyjskim z roku 1880
w dziesięciu księgach, Lwów 1892.
[32] Ibidem.
[33] Schleyen Kazimierz, op. cit., s. 93-94.
[34] Wittlin Józef, Mój Lwów, Warszawa 1991, s. 23-24.
[35] Schlechter Emanuel, Lwów jest jeden na świecie
http://www.lwow.com.pl/muzyka/piosenki.html
[36] Kiec Izolda, W kabarecie, Wrocław 2004, s. 69.
[37] Janicki Jerzy, Szczepcio i Tońcio, „Przekrój” 1991, wydanie specjalne,
http://www.lwow.com.pl/przekroj/szczepcio.html
[38] http://migawkisubiektywne.blox.pl/2010/09/Spacer-
Lyczakowskim.html
[39] http://pl.shvoong.com/social-sciences/1975664-pogrzeb-jako-
manifestacja-%C5%BCalu-teatralno%C5%9B%C4%87/
[40] Ibidem.
[41] http://pl.shvoong.com/social-sciences/1975675-pogrzeb-jako-
manifestacja-%C5%BCalu-teatralno%C5%9B%C4%87/
[42] Anna Fischer, Ballada o Jurku Bitschanie,
http://www.niedziela.pl/artykul_w_niedzieli.php?doc=nd200746&nr=44
[43] Medyński Aleksander, Ilustrowany przewodnik po cmentarzu
Łyczakowskim, http://www.lwow.com.pl/lyczakow/medynski37-2.btml
Rozdział 2
[1] Osiecka Agnieszka, Miasteczko Bełz,
http://www.emuzyka.pl/Agnieszka-Osiecka/piosenka/Miasteczko-
Belz,87871.html
[2] Ibidem.
[3] Malczewski Antoni, Maria, Wrocław 1999.
[4] Boy-Żeleński Tadeusz, Marysieńka Sobieska .Warszawa 1956, s. 296.
[5] Ibidem, s. 296.
[6] Ibidem, s. 296.
[7] Ibidem, s. 296.
[8] http://www.longinus.org.pl/olesko.htm
[9] Słowacki Juliusz, Duma o Wacławie Rzewuskim, wyd. Bronisław
Gubrynowicz, Lwów 1909.
[10] Słowacki Juliusz, Jan Bielecki, Petersburg 1857, s. 3.
[11] Koper Sławomir, Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej,
Warszawa 2009, s. 220.
Rozdział 3
[1] Sienkiewicz Henryk, Ogniem i mieczem, Warszawa 1976, s. 134.
[2] Ibidem, s. 164
Rozdział 4
[1] Schulz Bruno, Sklepy cynamonowe, Wrocław 2001.
[2] Ibidem.
[3] Ibidem.
Rozdział 5
[1] Pruszyński Ksawery, Podróż po Polsce, Warszawa 2000, s. 93.
[2] Słowacki Juliusz, Godzina myśli, Wrocław 1974.
[3] Słowacki Juliusz, Beniowski, wyd. W. Gubrynowicz, Lwów 1901,
Pieśń VIIIB.
Rozdział 6
[1] Truszkowski Jerzy, Sztuka przekraczania granic, „Magazyn Sztuki
2000”,
http://magazynsztuki.eu/old/archiwum/teksty_internet_arch_all/archiwu
m_teksty_online_13.htm
[2] Wittlin Tadeusz, Szabla i koń. Gawęda o Wieniawie, Warszawa 2003, s.
97.
[3] Wańkowicz Melchior, [w:] Kolbuszewski Jacek, Kresy, Wrocław 1997.
[4] Pruszyński Ksawery, op. cit., s. 112.
[5] Motyka Grzegorz, Od rzezi wołyńskiej do akcji „ Wisła Konflikt polsko-
ukraiński 1943-1947, Kraków 2011, s. 27.
[6] Ibidem, s. 28.
[7] Turowski Jerzy, Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Warszawa
1990, s. 151, 160-164.
[8] Ibidem.
[9] Ibidem.
[10] Motyka Grzegorz, op. cit., s. 163-164.
[11] Ibidem, s. 160.
[12] Ibidem, s. 162.
[13] Ibidem, s. 161-162.
Rozdział 7
[1] Kuchowicz Zbigniew, Żywoty niepospolitych kobiet polskiego baroku,
Łódź 1989, s. 42.
[2] Sienkiewicz Henryk, Pan Wołodyjowski, Warszawa 1977, s. 47-48.
[3] Ibidem, s. 492.
[4] Ibidem, s. 492.
[5] Kuczyńska Maria, Kamieniec Podolski. Osobiste refleksje Potomka Ko-
mendanta Twierdzy,
http://www.lwow.com.pl/kamieniec/kamieniec.html
[6] Ibidem.
[7] Niemcewicz Julian Ursyn, Podróże historyczne, Paryż, Petersburg
1858, s. 332-333.
[8] Dylewski Adam, Ukraina, Bielsko-Biała 2005, s. 174.
Rozdział 8
[1] https://books.google.pl/books?id=-bsnAAAAYAAJ&pg=PA208&lpg=
%20PA208&dq=j%C5%82owicki+aleksander+odessa&source=bl&ots=
%20cTDOeQ-IAv&sig=WTTOyY_Edp32jyPCi2G7SyavaT4&hl=pl&ei
%20=bsxuTrmECpT34QThhaTBCQ&sa=X&oi=book_result&ct=result&r
esnum=%201%20&ved=0CBcQ6AE
[2] Pruszyński Ksawery, Opowieść o Mickiewiczu, Warszawa 1956, s. 154.
[3] Mickiewicz Adam, Niepewność, Kraków 1928.
Rozdział 9
[1] Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich wspomnień. Warszawa 1994, s.
542-55.
[2] Ibidem, s. 39.
[3] Szymanowska Zofia, Opowieść o naszym domu, http://www.atma.z-
ne.pl/ Lektury /Opowiesc_o_naszym_domu/Dom.htm
[4] Iwaszkiewicz Jarosław, Spotkania z Szymanowskim, Kraków 1986, s.
24.
[5] Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich..., Warszawa 1994, s. 52.
[6] Ibidem, s. 47.
[7] Iwaszkiewicz Jarosław, Spotkania z..., s. 41.
[8] http://www.ikony.netgaleria.pl/?o-ikonie,17,,,5
[9] Adam Pług, Józef Ignacy Kraszewski na Ukrainie w latach
czterdziestych XIXwieku,
http://www.kbroszko.dominikanie.pl/kraszewski.htm
[10] Ibidem.
[11] Ibidem.
[12] Ibidem.
[13] Rubinstein Artur, Moje młode łata, Kraków 1986, s. 342.
[14] Ibidem, s. 343.
[15] Iwaszkiewicz Jarosław, Książka moich..., s. 59.
[16] Seferowicz Andrzej, Jarosław Iwaszkiewicz – 30 rocznica śmierci,
http://www.polgej.pl/ludzie-mainmenu-50/6424-jarossaw-iwaszkiewicz-
30-rocznica-pmierci.html
Rozdział 10
[1] Seraja Szapszał Hadży, Adam Mickiewicz w gościnie u Karaimów,
„Awazymyz” 2/2005, http://www.awazymyz.karaimi.org/index.php?
p=411&a=3
[2] Ascherson Neal, Morze Czarne, Poznań 2002, s. 37.
[3] Ibidem, s. 21.
[4] Ibidem.
[5] Mickiewicz Adam, Ruiny zamku w Bałakławie, Kraków 1928.
[6] Ibidem.
[7] Ibidem.
[8] Homer. Odyseja, Kraków 2009, Pieśń X.
[9] Mickiewicz Adam, Czatyrdah, Kraków 1928.
[10] Mickiewicz Adam, Ajudah, Kraków 1928.
[11] Mickiewicz Adam, Bakczysaraj, Kraków 1928.
[12] Mickiewicz Adam, Mogiły haremu, Kraków 1928.
[13] Mickiewicz Adam, Bakczysaraj, op. cit.
[14] Mickiewicz Adam, Grób Potockiej, Kraków 1928.
[15] Mickiewicz Adam, Bakczysaraj w nocy, Kraków 1928.
[16] Mickiewicz Adam, Droga nad przepaścią w Czufut-Kale, Kraków
1928.
[17] Ibidem.

You might also like