Professional Documents
Culture Documents
Ukraina. Przewodnik Historyczny - Slawomir Koper
Ukraina. Przewodnik Historyczny - Slawomir Koper
Od autora
Rozdział 1
Rynek we Lwowie
Śladami polskości Lwowa
Rodzinne miasto Hemara i Lema
Lwowska nauka
Księga Szkocka
Człowiek z Wysokiego Zamku
Lwowski bałak i batiarzy
Cmentarz na Łyczakowie
Orlęta Lwowskie
Rozdział 2
Miasteczko Bełz
Tragiczne dzieje pewnego mezaliansu (Krystynopol)
Ulubione siedziby Jana III Sobieskiego (Jaworów, Żółkiew)
Femme fatale Rzeczypospolitej (Brody, Podhorce)
Wszystkie drogi prowadzą do Oleska
Skomplikowane losy wnuków Aleksandra Fredry (Rudki)
Brzeżany
Rozdział 3
Na kozackiej Siczy (Chortyca w Zaporożu)
Stolica księcia Jaremy (Łubnie)
Ukraina w ogniu
Polskie Termopile Anno Domini 1649 (Zbaraż)
Wiśniowiec
Pułkownik Iwan Bohun (Beresteczko)
Wojny polsko-kozackie w rosyjskiej i sowieckiej propagandzie
Rozdział 4
Truskawiec
Gorączka naftowa w Borysławiu
Miasto malarzy, poetów i generałów (Drohobycz)
Obsesje Brunona Schulza
Ulice Drohobycza
Antychryst w Drohobyczu
Dwa strzały na Czackiego
Skandal z freskami
Rozdział 5
Krzemienic nad Ikwą
Wołyńskie Ateny
Utracony raj wieszcza
Krzemienieckie cmentarze
Stolica Wołynia (Łuck)
Halszka z Ostroga
Radziwiłłowskie ostatki (Ołyka)
Rozdział 6
27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK (Kowel i okolice)
Nad Prypecią (Szack, Horki, Strybuż)
Ostatnie dni Witkacego (Jeziory)
Legionowskie pobojowiska (Kostiuchnówka, Wołczeck)
Miejsca smutnej pamięci (Parośle, Janowa Dolina, Huta
Stepańska, Lipnik, Police, Huta Stara)
Czas odwetu
Rozdział 7
Twierdza nad Dniestrem (Chocim)
Kresowe heroiny (Trembowla i Winnica)
Na zachodnim Podolu (Podhajce, Buczacz, Jałowiec)
Kamieniec Podolski
Prawda i legenda o „małym rycerzu”
Śladami polskości Podola
Kariera pewnej kurtyzany (Tulczyn)
Zofiówka (Humań)
Rozdział 8
Książę Emanuel Richelieu
Na słynnych schodach
Gubernator i poeta
Mickiewicz w Odessie
Miłość i polityka
Śladami dawnej świetności Odessy
Rozdział 9
Kirowograd (Elizabetgrad, Jelizawetgrad)
Pisz pan na Berdyczów!
Gdzie zanocować w Kijowie?
Bolesław Chrobry i Złota Brama
Diabeł w Kijowie mówił po polsku
Świat prawosławnych ikon
Rodzinne miasto królowej Sońki
Piotr Mohyła i Ławra Peczerska
Kijowscy Polacy w mieście carów
Śladami Władysława Horodeckiego
Cmentarz Bajkowy
Rozdział 10
Nutria w sosie piwnym (Symferopol)
Eupatoria i Karaimi
Goci na Krymie (Mangup-Kale)
Bałakława i wino
Mgła na Judahu skale
Uroki tatarskiej kuchni (Bachczysaraj)
Pałac chanów
Tajemnice Czufut-Kale
Ważniejsza bibliografia
Od autora
L wów nie jest miejscem na jeden czy dwa dni pobytu – to miasto
należy poznawać powoli, bez pośpiechu i nerwowego
przepychania się w tłoku. Spokojnie spacerować po jego ulicach,
smakować zabytki i atmosferę, wspominać ludzi, którzy tu żyli. A
lista sławnych Polaków ze Lwowa jest nieprawdopodobnie długa –
figurują na niej nazwiska pisarzy, malarzy, aktorów, muzyków,
dziennikarzy, polityków, sportowców, wojskowych. Nie bez powodu
w herbie Lwowa znalazł się krzyż Virtuti Militari i maksyma semper
fidelis – zawsze wiemy. W ciągu wieków swojego istnienia Lwów
uczciwie zapracował na miano najbardziej polskiego z miast
Rzeczypospolitej.
Na lwowskim rynku
Z powstaniem Lwowa nie wiążą się żadne legendy. Nie było
syrenki pluskającej się w wodzie, po Pełtwi nie pływał kosz z
bliźniętami, nie znaleziono żadnego gniazda na drzewie. Po prostu
książę halicki Daniel w połowie XIII stulecia założył gród, który
nazwał na cześć swojego syna (Lwa). Lokalizacja okazała się
doskonała i niebawem Lwów stał się najważniejszym grodem
księstwa. Wygaśnięcie panującej dynastii (1340 rok) wywołało
dwudziestoletni okres wojen pomiędzy Polską, Litwą i Tatarami.
Ostatecznie Lwów przyłączono do państwa Kazimierza Wielkiego, a
w 1356 roku przeprowadzono jego lokację na prawie magdeburskim.
Efekty decyzji króla możemy oglądać do dnia dzisiejszego. Chociaż
centrum życia miasta przeniosło się na pobliski prospekt Swobody,
to rynek pozostał najważniejszym miejscem na historycznej mapie
Lwowa.
Przez stulecia był też miejscem, gdzie odbywały się sądy,
koncentrowało się lwowskie życie handlowe i towarzyskie, a
czasami rozgrywały się wydarzenia rangi ogólnopaństwowej. W
1387 roku hospodar Mołdawii, Piotr, uznał się za lennika władców
Polski i na lwowskim rynku złożył hołd Jadwidze i Jagielle. Książąt
mołdawskich spotykały jednak we Lwowie również znacznie gorsze
przygody niż hołdy lenne. Na miejscowym rynku ścięto Stefana VII
Tomşę, Iwana Pidkowę i Jana V Sasa. Władza nad Mołdawią,
obiektem rywalizacji pomiędzy Polską, Węgrami i Turcją, była
niebezpiecznym profitem.
Chociaż na rynku tracono z reguły najwyżej urodzonych
skazańców, to czasami – ze względu na specyfikę występku –
odbywały się tam również inne egzekucje. W 1774 roku miastem
wstrząsnęła makabryczna historia kryminalna. Honorata Makowska z
Nowej Soli współżyła seksualnie z własnym ojcem, czego skutkiem
była ciąża dziewczyny. Pod wpływem ojca zabiła ona swoje nowo
narodzone dziecko, po czym wyszła za mąż za Pawła Djakowskiego.
Małżeństwo nie należało do udanych, a ojciec-kochanek namawiał
córkę do otrucia męża. Kiedy dwie próby nie powiodły się, występna
para udusiła szlachcica.
Oboje stanęli przed sądem lwowskim, a wyrok mógł być tylko
jeden – śmierć w okrutnych mękach. Honoracie Djakowskiej (miała
wówczas 21 lat) publicznie odrąbano ręce, następnie głowę, a jej
poćwiartowane ciało zawisło na słupach ku przestrodze. Większy
problem był z uśmierceniem jej ojca. Lwowscy ławnicy skazali
Piotra Makowskiego na darcie pasów, czyli obdzieranie ze skóry, a
także łamanie kości za pomocą pały! I wówczas zaczęły się
problemy. Miejski kat bez problemów zdarł z ciała szlachcica trzy
zasądzone pasy, natomiast wykazał się wyjątkową nieudolnością
przy łamaniu kości. Tłukąc pałą, połamał zbrodniarzowi ręce i nogi,
powybijał zęby, ale nie potrafił go uśmiercić. Wrzaski skazańca
rozlegały się po całym rynku, widzowie uciekali w popłochu, a i sam
oprawca zemdlał w końcu z wrażenia.
Rynek we Lwowie
Kaźń Makowskiego znalazła swój epilog przed sądem miejskim.
Kat usprawiedliwiał się, że nigdy wcześniej nie wykonywał
podobnej egzekucji, a tylko widział ją raz w życiu, gdy był jeszcze
dzieckiem (!). Prosił magistrat o wyrozumiałość, wyjaśniając, że
przez lata sumiennie wykonywał swoje rzemiosło, a ma przecież na
utrzymaniu rodzinę. Ostatecznie został uniewinniony, a miasto
uchwaliło fundusze na etat dla drugiego kata. Nowy oprawca miał
zapewnić mieszkańcom profesjonalne egzekucje, a przy okazji
nauczać młodych adeptów zawodu. I rzeczywiście – do Lwowa
przybył niejaki Wacław Medulin, którego skusiło wyjątkowo
wysokie uposażenie. Podobno szybko zaskarbił sobie sympatię
mieszkańców miasta, wielokrotnie potwierdzając swój nieprzeciętny
talent i kwalifikacje...
Dzisiejszy rynek przecina linia tramwajowa, a nad głowami
plątanina kabli – cecha charakterystyczna tego miasta i Ukrainy. Pod
stopami stary lwowski bruk, ale lepiej uważać na nogi. Dziury w
chodnikach (o jezdni nie wspominając) to normalny krajobraz u
naszych sąsiadów. I nikt specjalnie się tym nie przejmuje,
wychodząc z założenia, że każdy powinien patrzeć, gdzie idzie, a jak
złamie nogę w niezabezpieczonej studzience kanalizacyjnej, to
wyłącznie z powodu własnej nieuwagi. Na Ukrainie zresztą niemal
wszystko Jest prawie zrobione” lub „prawie gotowe”. A chociaż
podobno to nasz kraj kojarzy się Niemcom z fatalnym bałaganem, to
dla Ukraińców możemy być wzorem porządku i sumienności.
Przybysza znad Wisły wszystko oszałamia: metody załatwiania
spraw w urzędach (szczególnie stosunek urzędników do petentów),
informacja turystyczna, wspomniane dziury w chodnikach czy też
zachowanie w sklepach. Prawie wszyscy usiłują załatwić coś poza
kolejnością, agresywnie wpychając się do kolejki (nawet jeżeli przed
kasą stoją dwie osoby). A do tego ogromne zdziwienie, gdy ktoś
protestuje... Teoretycznie polscy turyści w średnim wieku powinni
dobrze pamiętać czasy PRL i być uodpornieni na podobne
zachowania, ale dwadzieścia lat od upadku komunizmu zrobiło
swoje. I dlatego przed wyjazdem na Ukrainę warto pooglądać filmy
Stanisława Barei – to dobry wstęp do podróży po tym kraju!!!
W rogach lwowskiego rynku zlokalizowano cztery przepiękne
studnie – fontanny z rzeźbami: Neptuna, Amfitryty, Adonisa i Diany,
a całość otaczają czterdzieści cztery kamienice, z których niemal
każda ma swoją historię.
„Tłum stareńkich mieszczańskich domów – kontynuował Szolgi-
nia – otacza ratusz ze wszystkich czterech stron. Jedne rozsiadły się
poważnie i statecznie w poczuciu własnej godności i znaczenia, inne
rozpychają się zuchwale, dufne w swą zasobną okazałość, a jeszcze
inne przycupnęły skromnie wśród możniejszych sąsiadów, jakby
onieśmielone swym chudopacholstwem. Wszystkim im przewodzą
domy w Rynku najgodniejsze – wyniosłe, szlachetne, bogate swymi
cudnie rzeźbionymi portalami, wykwintną rustyką ścian i strojnymi
grzebieniami attyk kamienice Królewska i Czarna.
Rozbłyskujące w miękkim mroku setki złotych od światła okien
wyglądają jak opadły na Rynek rój gwiazd, których zabrakło dziś na
zasnutym chmurami niebie. Partery rynkowych kamienic to jedna
ciągła, czterokrotnie załamana, barwna świetlista smuga. Rzęsiste
złoto, czerwień i błękit biją od sklepowych wystaw, przez które
triumfalnie kroczy święty Mikołaj”[2].
W 1593 roku pod numerem drugim we wschodniej pierzei rynku
powstała kamienica Bandinellich – piękna renesansowa budowla,
utrzymana w stylu lwowskiego manieryzmu. Jej najsłynniejszy
właściciel, Roberto Bandinelli, otrzymał królewski przywilej or-
ganizacji poczty pomiędzy Italią a Polską. Usługi kurierskie były
wówczas (podobnie jak i dzisiaj) intratną profesją, toteż kupiec
błyskawicznie powiększał swój majątek. Dowodem jego powodzenia
stała się zbudowana przy lwowskim rynku kamienica,
przypominająca swoją kompozycją i wystrojem pałace rodów
Pandolfini we Florencji oraz Farnese w Rzymie. Portal głównej
fasady z kolumnami rzeźbionymi w tzw. rybią łuskę i ozdobiony
delfinami, bogato dekorowana fasada boczna z diamentową rustyką
narożników. Nie zapomniano nawet o piwnicach ze wspaniałymi
gotyckimi sklepieniami.
Roberto Bandinelli był wnukiem znanego rzeźbiarza Bartolomeo
Bandinellego – autora kompozycji rzeźbiarskiej Herkules i Kakus na
placu Signorii we Florencji. Zgodnie z dekretem króla polskiego
Zygmunta III, ów przybysz z Italii został w roku 1629 przyjęty w
poczet dworzan królewskich, otrzymując przywilej organizowania
poczty monarszej między Polską i Włochami. Jednocześnie
wojewoda ruski, książę Stanisław Lubomirski, a także hetman polny
koronny, Stanisław Koniecpolski, wydali uniwersały, w których brali
pocztę pod swą opiekę i protekcję.
W porozumieniu z magistratem lwowskim Bandinelli ułożył plan
założenia poczty – tak zwany Ordinatio Postale. Dokument ten
wpisany został do ksiąg miejskich 12 maja 1629 roku, a jego
oryginał przechowywany jest w Centralnym Archiwum
Historycznym we Lwowie.
Korespondencję ze Lwowa odsyłano raz w tygodniu – w sobotę.
Pocztę obsługiwało siedemnastu kurierów, z których dwaj
specjalizowali się wyłącznie w obsłudze klientów wyznania
mojżeszowego. Kurierzy mieli drobiazgowo wyznaczone zadania:
czas trwania podróży, opiekę nad korespondencją, zakaz
samowolnego zabierania przesyłek. Klienci płacili pewną, z góry
umówioną kwotę. Opłatę ustalano indywidualnie, w zależności od
odległości i wielkości przesyłki.
Jeżeli kontrahent chciał wysłać korespondencję, nie czekając do
soboty, wówczas poczmistrz zobowiązany był zapewnić kuriera.
Nadawca powinien jednak wyprowadzić kuriera za miasto, a ten nie
miał prawa dodatkowo zabierać innej korespondencji. Oczywiście
usługa tego typu była wyceniana znacznie drożej niż normalna.
Niestety, wspaniała kamienica Bandinellich z upływem lat
popadła w zaniedbanie i jeszcze kilka lat temu przypominała
prawdziwą ruinę. Po remoncie władze Lwowa zorganizowały tutaj
muzeum poczty. I trzeba pochwalić miejscowych rajców za
doskonały pomysł. Lepszego miejsca na placówkę tego rodzaju nie
można przecież znaleźć w całym Lwowie.
Z kamienicą Bandinellich sąsiaduje kamienica Wilczków (numer
trzeci), która tę nazwę zawdzięcza swoim pierwszym właścicielom.
W dziejach Lwowa rodzina ta zasłynęła krwawym pojedynkiem o
rękę Anny Wilczkówny (1580). W latach 1771– 1772 kamienicę
przebudowano w stylu późnego baroku. W pierwszej połowie XIX
stulecia zamieszkał w niej hrabia Stanisław Skarbek – osoba wielce
zasłużona dla Lwowa. Mieszkanie przy rynku wiązało się z pewnymi
uciążliwościami, ponieważ narażało hrabiego na pokusy hazardu
uprawianego w pobliskiej kamienicy Królewskiej. W ciągu jednej,
szczególnie gorącej nocy zdołał on przegrać do hrabiego Józefa
Kalinowskiego kilka majątków ziemskich. Skarbek był człowiekiem
honoru – wywiązał się z długu, ale przyrzekł więcej nie brać kart do
ręki. Obietnicy nie dotrzymał, co nie przeszkodziło mu zostać
fundatorem pierwszego lwowskiego teatru z prawdziwego zdarzenia.
Pod numerem czwartym znajduje się słynna Czarna Kamienica –
najbardziej chyba znany budynek lwowskiego rynku. Gmach uzyskał
charakterystyczną elewację (boniowanie w kształcie diamentu), ale
dzisiaj jego fasada jest bardziej brudnoszara niż czarna. Budynek
powstał w latach 1588-1589 na miejscu poprzedniego, zniszczonego
w słynnym pożarze z 1571 roku. Jego autorami byli dwaj znakomici
architekci: Paweł Rzymianin i Piotr Barbon. Ciekawostką jest fakt,
że początkowo budynek miał tylko jedno piętro. Trzecia
kondygnacja powstała pod koniec XVI stulecia, a czwarta pojawiła
się dopiero w 1884 roku w efekcie adaptacji strychu.
Najsłynniejszym mieszkańcem Czarnej Kamienicy był znany lekarz
Marcin Anczowski, na którego polecenie wykonano słynne
boniowanie fasady (1675-1677). Kamienicę zajmuje obecnie
Lwowskie Muzeum Historyczne, którego bogate zbiory dokumentują
nowożytną i współczesną historię Lwowa.
Czarna Kamienica
Do tej samej placówki należy również pochodząca z 1580 roku
kamienica Królewska (nr 6), której ozdobą jest przepiękny
renesansowy dziedziniec z trzema rzędami arkad. W kamienicy
mieści się obecnie ciekawa i warta obejrzenia ekspozycja rzemiosła
artystycznego. Obiekt powstał na zamówienie kupca Konstantego
Korniakta, ale swoją nazwę zawdzięcza temu, że nabyła go później
rodzina Sobieskich. W tym właśnie budynku na czas swoich
pobytów we Lwowie zatrzymywał się król Jan III; tutaj też w roku
1686 odbywały się polsko-rosyjskie rokowania zakończone
podpisaniem tzw. pokoju grzymułtowskiego.
Rodzina Korniaktów pochodziła z Krety, a pierwszym członkiem
rodu, który zamieszkał we Lwowie, był specjalizujący się w handlu
winem Michał Korniakt. Po jego bezpotomnej śmierci w 1563 roku
interesy rodziny przejął młodszy brat, Konstanty. Karierę handlową
rozpoczynał w Stambule, na Wołoszczyźnie pełnił funkcję wyższego
urzędnika skarbowego, a dobre kontakty z hospodarami
podtrzymywał aż do śmierci (udzielał im wysokich pożyczek). Od
1560 roku Konstanty Korniakt coraz częściej mieszkał we Lwowie,
chociaż nie cieszył się specjalną przychylnością władz miejskich.
Jako człowiek niezwykle bogaty (miał trzy domy w mieście), nie
zwracał uwagi na humory samorządowców, rozwijając kontakty z
władcami Polski. Umiejętnie pomnażał majątek – zajmował się na
wielką skalę handlem winami greckimi, bawełną, miodem
mołdawskim, skórami i futrami oraz zachodnimi suknami.
Dodatkowym źródłem dochodu były pożyczki na procent, udzielane
polskiej i litewskiej szlachcie. Z finansów Korniakta korzystał nawet
król Zygmunt August, od którego przedsiębiorca otrzymał w zamian
dzierżawę lwowskich opłat celnych.
Majątek i pozycja społeczna kupca widoczna jest w architekturze
kamienicy Królewskiej. Większość kamienic budowano na szerokość
trzech okien, natomiast kamienica pod numerem szóstym jest dwa
razy szersza i mieści sześć okien. Korniakt nie musiał liczyć się z
wydatkami, a dodatkowy podatek od liczby otworów okiennych
również nie stanowił dla niego problemu. Nie żałował również
środków na podniesienie obronności Lwowa – z jego funduszy
powstała wieża Korniaktowa, która odgrywała ważną rolę w
systemie obronnym Lwowa.
Handel uważany był jednak za zajęcie niegodne szlachetnie
urodzonych, a Korniakt miał wielkie ambicje. Nabywał majątki
ziemskie – stał się właścicielem ponad 40 wsi w ziemi przemyskiej i
lwowskiej, miasteczek Hussakowa i Kulikowa, a dodatkowo
otrzymał jeszcze w dzierżawę Szczerzec pod Lwowem. W 1575 roku
ożenił się z Anną Dzieduszycką, po czym przestał osobiście
angażować się w handel, powierzając swoje interesy odpowiednim
specjalistom. Tym sposobem jego dzieci mogły się już zaliczać w
poczet magnaterii polskiej i zawierać związki małżeńskie z
Chodkiewiczami, Tarnowskimi i Ossolińskimi. Jednocześnie rodzina
Korniaktów przeszła z prawosławia na katolicyzm.
Wnuk Konstantego, Karol Franciszek, prowadził już życie godne
polskiego magnata. Studiował w Krakowie, Grazu i Padwie,
podróżował po zachodniej Europie, bywał w Niemczech, Włoszech,
Francji, Hiszpanii, Anglii, Belgii i Holandii. Był dworzaninem
Władysława IV, towarzyszył swojemu wujowi, Jerzemu
Ossolińskiemu, w jego słynnym wjeździe do Rzymu w 1633 roku.
Podczas pokoju utrzymywał przeszło 60 żołnierzy dworskich,
brał udział w wojnach z Kozakami, Szwedami, Węgrami i Ro-
sjanami, wystawiając wówczas na własny koszt chorągiew jazdy.
Odznaczył się podczas obrony Lwowa przed Chmielnickim, a także
w bitwach pod Zborowem i Beresteczkiem. Na jego synach wygasła
męska linia rodu.
Kamienica na rynku nie należała już wówczas do rodziny
Korniaktów. W 1623 roku zakupił ją zakon karmelitów, po czym jej
właścicielami zostali Sobiescy. Ojciec przyszłego króla, kasztelan
krakowski Jakub Sobieski, uważał, że ród powinien posiadać od-
powiednią rezydencję we Lwowie, a w mieście nie było lepszego
gmachu niż kamienica Korniakta. Została ona przebudowana na
polecenie Jana III w roku 1678. Otrzymała wówczas attykę i włoski
dziedziniec z trzema rzędami krużganków.
Jan III Sobieski nie był jedynym polskim monarchą mieszka-
jącym na lwowskim rynku pod numerem szóstym. W 1634 roku
kamienicę tę przez miesiąc zajmował Władysław IV, ale zapewne nie
wspominał najlepiej tego pobytu. Chorował wówczas na ospę i nie
mógł korzystać z uroków życia, a przecież był ich wielbicielem, jak
mało który z naszych władców. Nie wiadomo, czy Władysława
odwiedzała wówczas jego faworyta, Jadwiga Łuszczewska,
mieszkająca na co dzień w kamienicy Jakuba Reguły pod numerem
trzydziestym.
W drugiej połowie XVIII wieku kamienica Królewska zyskała
wątpliwą sławę jaskini hazardu. Wraz z francuskimi żonami
władców Polski – Władysława IV, Jana Kazimierza i Jana III So-
bieskiego – do kraju przywędrowała moda na grę w karty. Przy
stoliku w kamienicy Królewskiej zasiadali nawet posłowie polscy i
rosyjscy podczas rokowań zakończonych podpisaniem pokoju
grzymułtowskiego. Ale prawdziwe szaleństwo rozpętało się wraz z
pojawieniem się faraona – gry typowo hazardowej. W kamienicy
mieszkał wówczas Kazimierz Rzewuski – wielki wielbiciel
karcianego stolika. W jego mieszkaniu oraz w domostwach
Ponińskich, Szumańskich i Korytkowskich wygrywano i tracono
ogromne kwoty. Książę Poniński, chcąc mieć lepszą kontrolę nad
sytuacją, założył nawet oddzielny fundusz. Gromadził na nim
wygrane i z niego też spłacał karciane długi. W 1795 roku
zgromadził niebotyczną kwotę 94 000 florenów i zapowiedział, że po
przekroczeniu 100 000 przestanie oddawać się ulubionej rozrywce.
Fortuna jednak się odwróciła i niebawem zyski skurczyły się, ale nie
stracił na hazardzie, podobnie jak Jan Ochocki, który po miesiącu
intensywnej gry zakupił karetę z parą koni krwi angielskiej, konia
dojazdy wierzchem, meble do mieszkania i wynajął trzech służących.
Hazard stał się tak popularny, że władze centralne postanowiły
interweniować. Cesarz Józef II specjalnym edyktem zakazał gier
hazardowych swoim galicyjskim poddanym. Cesarski zakaz
przyniósł jednak skutki odwrotne do zamierzonych – dopiero wtedy
zaczęto grać na całego, tym bardziej że kara za złamanie prawa
wynosiła zaledwie 300 florenów, a przy stoliku można było wygrać
znacznie więcej. W ciągu nocy jeden z Branickich stracił 10 000
florenów, a Kacper Lubomirski wygrał dokładnie cztery razy więcej!
Jak zawsze w takich przypadkach, pojawiły się wyspecjalizo-
wane szajki szulerów. Ich najłatwiejszymi ofiarami byli zamożni
ziemianie, którzy podczas zimowych kontraktów często zostawiali
przy stolikach zyski ze swoich zbiorów. Ale dla oszustów
przyłapanych na gorącym uczynku nie było litości – tłuczenie po
głowie masywnymi świecznikami należało do jednego z najniższych
wymiarów kary.
Ale jak się tutaj dziwić ziemianom, skoro w obliczu hazardu
tracili rozsądek nawet duchowni. Biskup wileński Massalski
specjalnie przyjeżdżał do Lwowa na zimowe kontrakty, a prze-
myskiemu sufraganowi Sierakowskiemu (późniejszemu arcybi-
skupowi) podczas pewnej podniosłej uroczystości kościelnej wy-
padła z rękawa talia kart! Lwowskie noce karciane zyskały taką
sławę, że z całej Europy ściągali tu wielbiciele hazardu.
Królowie polscy rezydowali również w pałacu Arcybiskupim
pod numerem dziewiątym. Mieszkali tam Zygmunt III i Władysław
IV, natomiast w listopadzie 1673 roku w jednej z komnat tej
kamienicy zmarł Michał Korybut Wiśniowiecki. Syn słynnego
Jeremiego Wiśniowieckiego był wyjątkowo nieudolnym władcą
(podobno znał pięć języków, ale w żadnym nie miał nic ciekawego
do powiedzenia), a poza tym nie dopisywało mu szczęście. Wszyscy
pamiętają mu utratę Kamieńca Podolskiego na rzecz Turków,
natomiast nikt nie chce pamiętać o wiktorii hetmana Sobieskiego pod
Chocimiem. Może dlatego, że słynna bitwa rozegrała się dzień po
śmierci pechowego króla...
Pałac Arcybiskupi, który w roku 1832 przestał pełnić funkcję
siedziby metropolitów, zawdzięcza swój dzisiejszy wygląd
przebudowie z 1634 roku. W późniejszych latach dobudowano
jeszcze trzecie piętro, co zmieniło charakter budynku. Obecnie jest
najwyższą kamienicą we wschodniej pierzei rynku i ma dwa
oddzielne wejścia od strony placu.
W sierpniu 1724 roku w pałacu odbyło się wesele córki hetmana
Adama Sieniawskiego. Była to typowa sarmacka biesiada, doskonale
ilustrująca przysłowie „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. W
kulminacyjnym momencie imprezy do budynku przymocowano
cztery nowe rynny, przez które zaczęto wylewać wino na ulice.
Przechodnie nabierali trunek do naczyń, pili prosto z czapek, ale
zdarzali się i tacy, którzy po prostu kładli się pod rynnami. Czegoś
podobnego we Lwowie więcej już nie oglądano.
Ciekawa anegdota wiąże się z kamienicą Mieszkowskiego pod
numerem trzynastym w południowej pierzei rynku. W II połowie
XVIII stulecia budynek należał do braci Signio, którzy organizowali
popularne bale i zabawy. Z czasem imprezy miały coraz mniej
wspólnego z przyjęciami tanecznymi, zamieniając się w burdy
chuligańskie. W języku ówczesnego Lwowa pojawił się nawet
eufemizm „dostać signio”, określający cios taboretem w głowę. Na
koniec policja zakazała organizowania balów, a właściciele ka-
mienicy odwołali się do Wiednia. Apelacja okazała się skuteczna,
nakazano tylko braciom zadbać o porządek podczas imprez.
W kamienicy Gutterierowskiej (Rynek 18), przebudowanej w
1785 roku, do dzisiaj działa apteka, chlubiąca się pochodzeniem od
placówki Macieja Ziętkiewicza (Pod złotym jeleniem), powstałej w
1574 roku. Odległą o kilka numerów barokową kamienicę (pod
numerem 21) zbudowano na polecenie Ripa Ubaldiniego,
przeciwnika władców Florencji – Medyceuszy. Wygnany z ro-
dzinnego miasta osiadł we Lwowie i dzięki udanym transakcjom
skutecznie powiększał swój majątek. W okresie międzywojennym na
parterze kamienicy mieściła się cukiernia prowadzona przez Feliksa
Michotka – znana z fantastycznych wypieków. Lokal był
największym rywalem słynnej cukierni Zaleskiego (na dzisiejszej
ulicy Szewczenki 10 – obecnie cukiernia Switocz), wspominanej z
łezką w oku przez niemal wszystkich lwowiaków.
Synem właściciela cukierni był Jerzy Michotek – piosenkarz i
aktor, autor wspomnień Tylko we Lwowie. W 1939 roku podzielił los
wielu krajanów – zesłany do kopalń Workuty, powrócił dopiero po
siedmiu latach. Osiadł we Wrocławiu, tam ukończył studia
uniwersyteckie (specjalność – historyk literatury polskiej), następnie
zdał eksternistyczny egzamin aktorski i reżyserski. Gdy w latach
pięćdziesiątych grał w warszawskim teatrze Syrena, dyrektor Jerzy
Jurandot nieustannie upominał go podczas prób: „Bez akcentu, panie
Jerzy, bez akcentu”. Pomimo ograniczeń cenzury, trzykrotnie udało
mu się posłużyć lwowską gwarą w filmie. Chociaż pierwsza próba
została niemal w całości wycięta (Akcja V), to dwie następne na
zawsze zostały w pamięci widzów. Adaśko Horoszewski – przyjaciel
Kurasia i Niwińskiego w serialu Polskie drogi Janusza
Morgensterna, i Tolek Pocięgło – powracający do kraju o kulach
zesłaniec z serialu Jana Łomnickiego Dom. W obu przypadkach były
to kreacje ludzi pogodnych, pełnych radości życia, o ciepłym sercu,
takich, jakimi wyobrażamy sobie lwowiaków. I taki też pozostał
Michotek w naszej pamięci. U schyłku życia występował z recitalami
piosenek lwowskich, budząc ogromne wzruszenie rozsianych po
Polsce repatriantów znad Pełtwi.
W zachodniej pierzei rynku zwracają uwagę dwie
późnorenesansowe kamienice: Szolc-Wolfowiczów (pod numerem
23) i Heppnerowska (28). W pierwszej z nich, z fasadą ozdobioną
portretami ówczesnych mieszczan, mieszkał i tworzył poeta Szymon
Szymonowie – potomek lwowskich Ormian. Jeden z najwy-
bitniejszych polskich twórców epoki renesansu, pierwszą część życia
spędził we Lwowie, zanim przeniósł się na stałe do Zamościa, gdzie
został wychowawcą syna Jana Zamoyskiego. Na polecenie kanclerza
współorganizował tamtejszą Akademię, poświęcając jej resztę życia.
Druga kamienica należała do członka magistratu i lekarza Pawła
Heppnera – jednego z długiej listy doskonałych lwowskich lekarzy.
Ostatnią stronę placu otwiera późnobarokowa kamienica
Gielazynów, w której w latach 1784-1785 mieszkał książę Józef Po-
niatowski. Przyszły marszałek Napoleona służył wówczas w armii
austriackiej i nikt nie przypuszczał, że w przyszłości zostanie
bohaterem narodowym, tym bardziej że od najmłodszych lat prze-
jawiał upodobanie do lekkiego trybu życia, co mogłaby potwierdzić
niejedna mieszczka lwowska. Natomiast w kamienicy pod numerem
czterdziestym piątym w 1924 roku przyszedł na świat Adam
Hanuszkiewicz – wybitny reżyser i aktor. Trzeba przyznać, że
Hanuszkiewicz (jak na artystę przystało) urodził się w wyjątkowym
miejscu. W budynku funkcjonował słynny lokal założony przez
wynalazcę znakomitych wódek – żydowskiego restauratora M.L.
Atlassa. Lokal wziął nazwę od nazwiska założyciela (spolszczono na
Atlas), a w latach międzywojennych prowadził go zięć pierwszego
właściciela – Edmund Tarlerski. Popularny „Edzio” zasłynął jako
specjalista od nalewek, był autorem dwunastu autorskich przepisów,
w tym słynnej nemówki. Kredytował nieustannie odwiedzających go
artystów, ale musiał mieć wyjątkowy zmysł do interesów, ponieważ
lokal wciąż się rozrastał.
Atlas przyciągał artystów i ekscentryków, snobów i literatów,
młodą cyganerię i rewolucjonistów, Polaków, Ukraińców, Żydów i
Niemców. Całe to towarzystwo zgodnie egzystowało – był to lokal
ponadnarodowy i ponadwyznaniowy. Jedynym dozwolonym
podziałem było rozgraniczenie biesiadników ze względu na
upodobanie do poszczególnych sal restauracji (Biała, Zielona, Szara,
Beczkowa i Artystyczna). Rachunki szły tutaj w setki złotych, ale
wydawano też potrawy „artystyczne” po sześćdziesiąt groszy – małe
piwo i bigos.
Tadeusz Boy-Żeleński
A Boy mógł po latach wspominać z sentymentem czasy, gdy nad
Pełtwią leczył złamane przez Jadwigę Mrozowską serce: „[...]
nigdzie się tak cudownie nie pije jak [...] we Lwowie. Przebyłem tam
takie trzy tygodnie w ciężkim momencie mojego życia. Piło się co
dzień, piło się na umór, szampanskoje z koniakiem i z Kornelem
[Makuszyńskim – S.K.], szklankami, kuflami i cukiernicami.
Muzyka grała do świtu, nadradca namiestnictwa, kochany Antek
Zoll, za pięć koron śpiewał mi do ucha [...], a w głowie tylko jedna
myśl: czemuż to nie może trwać wiecznie?”[3]
W okresie międzywojennym Lwów często odwiedzały nasze
elity artystyczne, ale wyjazd nad Pełtew uznawano raczej za relaks, a
nie czas na robienie interesów. Lwowscy wydawcy uchodzili za
wyjątkowo gościnnych, ale artyści musieli z czegoś żyć i woleli
publikować w stolicy. I nawet pochodzący z tych terenów Kazimierz
Wierzyński nie związał się z Alfredem Altenbergiem: „Pociąg
przychodził rano – opowiadał Wierzyński – i już od wczesnej
godziny wpadało się w nurt lwowskiej zabawy. Nie było czasu na
żadne odwiedziny, na żadne spotkania, nawet na znalezienie hoteli.
Fredzio Altenberg porywał nas z miejsca w swój wir zaproszeń,
umówionych z góry śniadań, obiadów, kolacji, dyskusji o nowych
wydawnictwach, rozmów o nowych pisarzach, aż wreszcie śpiewów,
tańców i długich spacerów po nocnym mieście”[4].
Altenberg był typowym produktem Lwowa. Miał „niewyczer-
pane poczucie humoru, lubił mieć ludzi wokół siebie, grał okropnie
na fortepianie, śpiewał lwowskie piosenki”. Ale chyba nie bez
powodu najlepsi woleli drukować w Warszawie? Ekonomia ma
swoje prawa.
Atlas szczycił się szczególną atrakcją: jego ściany pokrywały
karykatury i wiersze stałych bywalców. Podobno Jan Kasprowicz
spędził kiedyś w lokalu non stop trzydzieści sześć godzin i na koniec
rysował po ścianach wyjątkowo nieprzyzwoite rzeczy. Ślady
zostawili Tadeusz Boy-Żeleński i Leon Chwistek, a ściany zdobiły
karykatury malarzy Ołeksa Nowakiwskiego, Kazimierza
Sichulskiego, Antoniego Procajłowicza, Kazimierza Grusa, Artura
Szyka. Podobno bywał tu nawet Bruno Schulz, ale on zawsze wolał
swój Drohobycz, poza tym nie znosił alkoholu. Rysunki i malowidła
opatrywano złośliwymi wierszykami opisującymi znanych gości. W
ogóle wystrój murów pełnił funkcję komunikacyjną, stanowił rodzaj
księgi miasta, żartobliwej i plotkarskiej. Można było z niego
wyczytać (lub obejrzeć) komentarz do bieżących wydarzeń, a
Tarlerski dbał o jego aktualizację.
W takim lokalu nie mogło oczywiście zabraknąć Henryka
Zbierzchowskiego – najbardziej lwowskiego poety. To w Atlasie
poszukiwali go gońcy lwowskich gazet, aby „wyegzekwować” od
niego zamówiony wiersz do porannego wydania. A sam poeta nie
ukrywał swoich upodobań i lokalnego patriotyzmu:
Jeden oktawy wielbi Słowackiego,
Drugi znajduje cały smak w sonecie,
Dla mnie zaś cztery wódki Baczewskiego
Tworzą najlepszy czterowiersz na świecie...
Zbierzchowski, jak na prawdziwego lwowianina przystało, nad
wyraz cenił wyroby miejscowej gorzelni – firmy Baczewskiego
założonej w 1782 roku. Patriotyzm patriotyzmem, poezja poezją, ale
zadziwiające, kiedy Zbierzchowski znajdował czas na wszystkie
swoje zajęcia. Wspominał go Kazimierz Schleyen:
„Zawsze młody i zawsze zakochany. Poeta, autor powieści, sztuk
scenicznych i piosenek kabaretowych. Piosenkarz i kompozytor.
Redaktor naczelny »Szczutka« i współpracownik wielu pism.
Kierownik literacki teatrzyku, uczestnik wszystkich poważniejszych
imprez i birbantek, nieporównany cicerone lwowskich lokali.
Zawsze uśmiechnięty, bez pieniędzy, zawsze ma czas. [...] Jak przy
tym wszystkim Henio mógł pełnić funkcję, ni mniej ni więcej, tylko
naprawdę urzędującego radcy Izby Skarbowej, tego pojąć nie mogli
nawet ci, dla których znalazł czas na rolę czarującego gospodarza na
oszklonej werandzie willi państwa Zbierzchowskich przy ulicy
Piaskowej. [...] Żył Lwowem, nawet w lecie rzadko go opuszczał,
był lwowskim rekwizytem, miłym, pogodnym i potrzebnym. Wodził
wzrokiem po Lwowie jak ogrodnik po drzewach i kwiatach
powierzonych jego pieczy...”[5]
Zbierzchowski nie opuścił miasta po zajęciu go przez Sowietów,
przetrwał nawet Wandę Wasilewską, która uczyniła mu wiele złego.
Dopiero podczas okupacji niemieckiej wyjechał do Krynicy, tam
zmarł i tam też został pochowany. Nie powrócił do ukochanego
miasta nawet po śmierci.
A jeśli na gwiazd pójdę połów
I zamknie moje znużone powieki
Śmierć swoją dłonią – tak zimną jak ołów,
Jeszcze zobaczę jak obraz daleki:
Te białe wieże Twych cudnych kościołów
Jak się z oparów wyłaniają rzeki –
I jak się pławią w wieczornej godzinie
W bladym, przeczystym niebios seledynie...
Kocham cię, Lwowie!
Nie dziwnego, że do Atlasu chętnie zaglądał bohater kryminałów
Marka Krajewskiego, komisarz Edward Popielski, aby w przerwach
pomiędzy ściganiem lwowskich zbrodniarzy topić swoje smutki w
alkoholu. Lokal był jedną z legend miasta i szkoda, że teraz pozostał
wyłącznie po nim szyld na ścianie kamienicy...
Kaplica Boimów
Tuż przy katedrze zachował się jeden z najcenniejszych zabyt-
ków Lwowa – kaplica Boimów. To prawdziwa perła architektury,
fantastyczny przykład manieryzmu (późnego renesansu), wybu-
dowana w latach 1609-1615 na zamówienie zamożnych sukienników
Jerzego i Pawła Boimów. Przepiękna dekoracja rzeźbiarska fasady
zapowiada cudowne wnętrze i na pewno nikt tam nie dozna zawodu:
bogato rzeźbiony ołtarz i wspaniałe wyobrażenia proroków, ojców
Kościoła i aniołów w kopule (36 kasetonów). Szkoda tylko, że
kaplica jest udostępniana turystom wyjątkowo nieregularnie, a w
sezonie zimowym oficjalnie pozostaje zamknięta. Ale niewielka
opłata (kilka hrywien) spowoduje, że będzie można ją zwiedzić.
Należy tylko powędrować do Lwowskiej Galerii Sztuki przy
Stefanyka 3, a w sezonie również na miejscu można znaleźć kogoś z
kluczem.
W niewielkiej odległości od katedry, na placu Mickiewicza,
wznosi się pomnik wieszcza przewyższający znacznie popularnością
monumenty z Warszawy czy Krakowa. Autorem pomnika był Antoni
Popiel – dzieło odsłonięto w 1904 roku. Niegdyś uważano to miejsce
za centralny punkt miasta i trudno byłoby chyba znaleźć zakochaną
lwowską parę, która nie umawiała się tutaj. Obecnie chętnie
fotografują się pod pomnikiem turyści, bez względu na narodowość,
a ułatwia to brak łańcuchów zdemontowanych po odzyskaniu
niepodległości przez Ukrainę. Monument przetrwał wszystkie
zawirowania historii XX stulecia i nigdy nie został usunięty ani
zniszczony, i stoi w tym samym miejscu od ponad stu lat.
Inną atrakcją okolicy jest „główny mebel w salonie miasta” –
charakterystyczną fasadę hotelu George (Żorż) łatwo można
zlokalizować na skraju placu. Swój obecny wygląd budowla za-
wdzięcza przebudowie z 1901 roku w duchu wiedeńskiej secesji.
Liczba znanych osób, które zatrzymywały się w hotelu, jest nie-
zwykle długa i chyba tylko warszawski Bristol mógłby się z nim
równać. Kto tu nie nocował? Balzak, Liszt, Paganini, Bem, Piłsudski,
Franciszek Józef I, Ravel, Sartre. Z balkonu hotelu swoim
zwyczajem śpiewał zebranym lwowianom Kiepura podczas
triumfalnej wizyty w mieście.
W hotelu zatrzymał się niegdyś szach perski, ale najwięcej za-
mieszania uczynił pewien sprytny oszust podający się za następcę
tronu jednego z indyjskich księstw. Salomon Justyn Balsamin (tak
się przedstawiał) pojawił się w mieście latem 1815 roku, opowia-
dając, że zbiegł z rosyjskiej niewoli. Moskale mieli go obedrzeć z
kosztowności, strojów i służby, zatem łaskawie przyjął pomoc
lwowskich mieszczan. Rezydował w hotelu, pożyczał pieniądze ile
się dało i od kogo się dało, opowiadał, iż czeka na transport złota od
swojego ojca – króla Arakanu. W zamian za utrzymanie oszust
nadawał ordery: „Białego Słonia”, „Złego Tygrysa” i tym podobne o
abstrakcyjnych nazwach. Kiedy jego długi sięgnęły niebotycznych
rozmiarów, zniknął z dnia na dzień i do dzisiaj nie ustalono, kim był
naprawdę.
Pomnik Mickiewicza
Prospekt Swobody od placu Mickiewicza do ulicy Łesi Ukrainki
to tzw. Wały Hetmańskie – teren po wyburzonych średniowiecznych
murach miejskich. W Krakowie na miejscu dawnych fortyfikacji
zlokalizowano Planty, a we Lwowie dwa reprezentacyjne bulwary
miasta (od strony wschodniej Wały Gubematorskie – ulica Pidvalna).
Do schyłku XIX stulecia środkiem obecnego prospektu płynęła
rzeczka Pełtew, ale zamurowano ją ze względów higienicznych,
zamieniła się bowiem w cuchnący ściek, co groziło wybuchem
epidemii, o wątpliwych walorach estetycznych nie wspominając.
Prospekt dzisiaj jest jedną z wizytówek miasta, a w dni wolne od
pracy (i przy dobrej pogodzie) zamienia się w wielki salon gry w
szachy i warcaby. Dziesiątki mężczyzn pochylonych nad planszami
sprawia wrażenie dobrze zadomowionych. Przypuszczam, że od lat
zajmują te same ławki przy chodnikach łączących obie ulice
bulwaru.
Prospekt Swobody zamyka od północy budynek Teatru Wiel-
kiego, czyli Państwowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu
imienia Iwana Franki. Gmach zbudowano w latach 1897-1900
według projektu Zygmunta Gorgolewskiego. Budowla do dzisiaj
oszałamia przepychem: bogato zdobiona fasada, zwieńczona
uskrzydlonymi postaciami Dramatu i Muzyki, z Geniuszem w
środku. Monumentalną lodżię ponad portalem flankują alegorie
Komedii i Tragedii oraz tympanon z rzeźbami Antoniego Popiela.
Początki działalności zawodowego teatru we Lwowie sięgają
sierpnia 1794 roku, kiedy to na pięć lat osiadł w mieście Wojciech
Bogusławski. W Ogrodzie Jabłonowskich powstała scena plenerowa
z widownią na 3000 miejsc, a Bogusławski dbał o repertuar. W
programie były m.in. sztuki Moliera i Szekspira (w przeróbkach) –
pierwszego polskiego Hamleta wystawiono w 1798 roku, w
przekładzie Bogusławskiego z niemieckiej adaptacji Schrödera.
Przez następne trzydzieści lat miejscową sceną zarządzał jego
współpracownik i uczeń, Jan Nepomucen Kamiński. To w jego ręce
złożył w 1816 roku swoją pierwszą komedię nieznany bliżej były
oficer napoleoński i ziemianin z okolic Lwowa. Kamiński dostrzegł
talent w młodym autorze i po przeróbkach (i po zgodzie cenzury) w
rok później wystawił sztukę. Tym utworem była Intryga na prędce, a
autorem – Aleksander Fredro[7].
U schyłku lat trzydziestych XIX stulecia lwowska scena teatralna
doczekała się kolejnego męża opatrznościowego – hrabiego
Stanisława Skarbka. Arystokrata uzyskał odpowiedni przywilej od
władz austriackich i kierowana przez niego fundacja wybudowała
przy dzisiejszej ulicy Łesi Ukrainki 1 profesjonalny gmach teatralny.
Budynek uchodził za jeden z najnowocześniejszych w Europie, a
pojemność widowni (1430 osób) dawała mu prymat na kontynencie.
Na inaugurację 28 marca 1842 roku wybrano komedię Fredry
Śluby panieńskie. Właściciel budynku i autor stali się przyczyną
niewybrednych żartów, a mieszczanie lwowscy mieli o czym
plotkować. Panowie związani byli ze sobą poprzez Zofię Jabło-
nowską – byłą żonę Skarbka i aktualną Fredry.
Nie było ważniejszego artysty w Polsce, który nie występowałby
na tej scenie: Davison, Hubertowa, Rychter, Królikowski,
Modrzejewska, Hoffmanowa, Zboiński, Zamoyski, Kwieciński,
Rapacki, Marcello, Wisnowska, Fiszer. Przez budynek przeszły całe
pokolenia widzów – w gmachu odbyło się dwadzieścia dwa tysiące
przedstawień, a atmosferę miejsca można odnaleźć na stronach
Bezgrzesznych lat Kornela Makuszyńskiego[8].
Opera we Lwowie
4 października 1900 roku odbyła się inauguracja nowo wy-
budowanego Teatru Wielkiego (wówczas nosił nazwę Teatru
Miejskiego). Uroczystość zaszczycili goście honorowi: Henryk
Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, Henryk Siemiradzki, prezydent
miasta Małachowski, namiestnik Piniński, marszałek krajowy
Badeni. Poświęcenia gmachu dokonał lwowski arcybiskup katolicki
obrządku ormiańskiego Izaak Mikołaj Isakowicz (stolice dwóch
pozostałych obrządków katolickich pozostawały nieobsadzone) w
obecności pastora Grafla i rabina Caro.
Interesujący był program inauguracyjnego wieczoru. Wystawio-
no: Baśń nocy świętojańskiej do słów Jana Kasprowicza i muzyki
Seweryna Bersona, operę Władysława Żeleńskiego Janek (specjalnie
skomponowaną na tę okazję) oraz komedię Fredry Odludki. Dyrekcję
instytucji powierzono Tadeuszowi Pawlikowskiemu[9].
Opera lwowska szybko zdobyła uznanie. W styczniu 1925 roku
oficjalnie zadebiutował tutaj nikomu nieznany tenor – Jan Kiepura.
Usunięty za niesubordynację z chóru opery warszawskiej, debiutował
we Lwowie w Fauście Gounoda i sukces, który osiągnął, stał się dla
niego początkiem wielkiej kariery. Na tutejszej scenie występowali
najwybitniejsi artyści, o Lwowie nigdy nie zapominał słynny bas –
Adam Didur. Z miastem wiązał się początek jego kariery, którą
umożliwił mu skromny urzędnik kolejowy – Jan Rasp. Kornel
Makuszyński wspominał w Bezgrzesznych latach:
„Po jednym występie Didura we Lwowie, tuż przed wojną, je-
stem z nim w restauracyjnej sali, a on wyciąga z gardła ślicznym
falsetem nadobne arie nieznanej mi opery: wtem wchodzi do sali
jakiś skromny, starszy pan i zdąża ku nam. Didur zrywa się, rzuca się
w stronę siwego pana i na powitanie ściska go czule i całuje w rękę.
– Czy to ojciec? – pytam potem.
– Nie, to nie ojciec – mówi wzruszonym głosem Didur – to
więcej niż ojciec.
I opowiada.
Kiedy byłem mizernym studentem, ślęcząc nad książką, oszu-
kiwałem głód śpiewaniem. Aż tu raz ktoś puka do mnie. To był mój
sąsiad z poddasza, straszny amator śpiewu, biedaczyna, mały
urzędnik kolejowy. Prosi mnie, abym śpiewał. Śpiewam. Wtedy on
mówi:
– Musisz chłopcze jechać do Włoch, bo masz śliczny głos!
– Za co?
– Ja się wystaram!
I wystarał się; sprzedał, co miał, pożyczył, gdzie mógł i wysłał
mnie do Włoch. Lata całe biedował, zanim mi się poszczęściło...
Całe lata...”[10]
W 1912 roku opinią publiczną Lwowa wstrząsnęło zabójstwo
śpiewaczki Janiny Ogińskiej-Szenderowicz. Mordercą okazał się
zamożny lwowski prawnik – Stanisław Lewicki. Adwokat zdobył
względy pięknej artystki, został jej kochankiem, ale nie potrafił
pogodzić się z faktem, że śpiewaczka nie chciała rozwiązać swego
małżeństwa. W porywie zazdrości zastrzelił ją, a skazany na karę
śmierci, nie czekał na egzekucję. W więzieniu przy ulicy Batorego
(dzisiaj Kniazia Romana) zażył truciznę. A ulice lwowskie miały o
czym śpiewać przez najbliższe lata:
Na Batorego, czy wy słyszycie?
W ponurej sali Lewicki stał,
Bo on kochance odebrał życie
Dając z browninga trzykrotny strzał.
Wszak ona mogła przy męża boku
spokojny żywot w zaciszu wieść,
Lewicki groził na każdym kroku,
Zabrał ji zdrowie, mężatki cześć.
Widzisz Lewicki, co miłość moży,
W ciemnej mogile kochanki trup,
Tobie kat na szyje stryczek włoży
szubienicy wnet ujrzysz słup.
Budynek opery można zwiedzić, to wizyta warta polecenia.
Strop westybulu ozdobiono plafonami Stanisława Dębickiego,
zewsząd otaczają zwiedzającego różnobarwne stiuki i złocenia.
Nieprawdopodobnie piękna sala lustrzana i wreszcie to, co naj-
ważniejsze, czyli scena i widownia. Sala widowiskowa upiększona
dziełami Siemiradzkiego, Harasimowicza, Wojtowicza i
Podgórskiego. Szczególnie warta uwagi jest wspaniała kurtyna –
dzieło Henryka Siemiradzkiego Parnas. Drugą, stalową kurtynę
przeciwpożarową ozdobiono panoramą Lwowa autorstwa Szymona
Jasińskiego.
Teatr Wielki stał się centrum życia kulturalnego Lwowa. Przed
wybuchem II wojny światowej w budynku działały trzy sceny:
operowa, dramatyczna i komediowa. O poziomie miejscowej opery
świadczył jej repertuar – jedyne pełne sceniczne wykonanie
Pierścienia Nibelungów Ryszarda Wagnera na ziemiach polskich
odbyło się w 1911 roku we Lwowie. Na następną inscenizację
tetralogii trzeba było czekać aż do lat dziewięćdziesiątych XX
stulecia (Teatr Wielki w Warszawie).
Wspaniałe osiągnięcia stały się udziałem sceny dramatycznej i
komediowej. Tadeusz Pawlikowski stworzył świetny zespół (Irena
Solska, Paulina Wojnowska, Anna Gostyńska, Kazimierz Kamiński,
Ludwik Solski, Karol Adwentowicz). Na deskach teatru lwowskiego
debiutowali znakomici autorzy: Zapolska (również jako aktorka),
Perzyński, Rittner. W 1905 roku odbyła się prapremiera Legendy
Wyspiańskiego, a rok później po raz pierwszy zaprezentowano
widzom Moralność pani Dulskiej Zapolskiej. Warto pamiętać, że w
oryginalnej wersji akcja komedii toczy się we Lwowie. Niestety,
zmiany polityczne po 1939 roku wymusiły przeniesienie wydarzeń
do Krakowa, a wspaniała ekranizacja Wajdy w serialu Z biegiem lat,
z biegiem dni dopełniła reszty. I dlatego Felicjan Dulski pod okiem
swojej straszliwej małżonki oddaje się symulacji spacerów na kopiec
Kościuszki, a nie na Wysoki Zamek![11]
Lwowska nauka
Ossolineum
Z dziejami polskiej nauki nierozerwalnie związana jest inna
lwowska instytucja. Fundacja pod nazwą Zakład Narodowy im.
Ossolińskich została utworzona w 1817 roku przez Józefa Mak-
symiliana hrabiego Ossolińskiego (1748-1826). Ten uczony,
bibliofil, kolekcjoner, członek wieku towarzystw naukowych i
prefekt biblioteki cesarskiej w Wiedniu, postanowił założyć in-
stytucję, która miała pomóc polskiemu narodowi w zachowaniu
tożsamości. Uznał, że najlepszym sposobem będzie powołanie
placówki biblioteczno-muzealnej, która przypominałaby Polakom ich
wielką historię.
Zgodnie z wolą założyciela, fundacja miała się składać z kolekcji
ofiarowanych przez hrabiego oraz drukami. Arystokrata pamiętał
również o zabezpieczeniu finansowym instytucji, przekazując
majątki ziemskie mające służyć jej utrzymaniu.
Józef Ossoliński nakłonił do współpracy polskie elity intelek-
tualne i finansowe. Rozpoczął współpracę z księciem Henrykiem
Lubomirskim – znakomitym znawcą i kolekcjonerem dzieł sztuki.
Zbiory rodziny Lubomirskich trafiły do Lwowa (wśród nich były
obrazy Albrechta Dürera i Rembrandta). W zamian Lubomirscy
uzyskali zwierzchnictwo nad fundacją obejmując dziedziczne
stanowisko kuratora literackiego[17]. Ossoliński nie dożył chwili
rozpoczęcia działalności fundacji. Zmarł w 1826 roku w Wiedniu, a
zbiory zapisane Zakładowi zostały przewiezione do Lwowa.
Klasycystyczny pałac (ul. Stefanyka 2), mieszczący siedzibę
fundacji, wzniesiono w pierwszej połowie XIX stulecia na terenie
dawnych zabudowań kościoła i klasztoru Karmelitanek Trze-
wiczkowych. Budową kierowało kilku architektów, a jednym z nich
był późniejszy bohater Polski i Węgier – Józef Bem. Po II wojnie
światowej miejscowe władze postarały się o nadanie budowli
ukraińskiego charakteru. W latach 80. wmurowano płytę
upamiętniającą trzech przedstawicieli ukraińskiego odrodzenia
narodowego – Szaszkewycza, Wahyłewycza i Hołowackiego, czyli
tzw. Ruską Trójcę. Przed wejściem głównym ustawiono również
pomnik innego ukraińskiego poety – Stefanyka. W zbiorach
dzisiejszej placówki najcenniejszymi eksponatami są jednak
woluminy związane z kulturą polską które po zakończeniu wojny nie
zostały przewiezione do Wrocławia. Ocenia się, że ponad 70%
najcenniejszych zbiorów pozostało nad Pełtwią[18].
Ossolineum szybko stało się prężnym ośrodkiem nauki i kultury.
W jego murach odbywały się doroczne spotkania naukowe,
urządzano wieczory literackie i koncerty. Podjęto prace edytorsko-
wydawnicze, które zaowocowały m.in. reedycją Słownika języka
polskiego Samuela Bogumiła Lindego.
W miejscowej oficynie wydawniczej publikowano rozprawy z
historii piśmiennictwa polskiego, prace krytyczne. Ogromną rolę
odegrał druk podręczników – zakład posiadał przez pewien czas
wyłączność na terenie Galicji.
Rozkwit działalności Ossolineum przypadł na lata międzywo-
jenne. Niestety, po 1939 roku stowarzyszenie straciło swój polski
charakter, chociaż zbiory nie ucierpiały. Ogromna w tym zasługa
kustosza Mieczysława Gębarowicza, który po objęciu stanowiska
całkowicie poświęcił się misji ratowania zasobów Ossolineum dla
narodu polskiego. Kiedy na początku 1944 roku władze okupacyjne
zarządziły ewakuację zbiorów do Krakowa, Gębarowicz wykorzystał
sytuację dla własnych planów. Wiosną 1944 roku część
najcenniejszych zbiorów trafiła do magazynów Biblioteki
Jagiellońskiej, skąd po kilku miesiącach została wywieziona na
Śląsk. Tam, tuż po zakończeniu wojny, zostały odnalezione i
przekazane do Wrocławia, gdzie w 1947 roku reaktywowano
instytucję. W tym też czasie z Lwowa przekazano kolejną część
zasobów Ossolineum (ponad 217 000 woluminów) jako „dar narodu
ukraińskiego”(sic!!!)[19].
Niestety, praktycznie przez cały okres PRL Zakład im. Osso-
lińskich we Wrocławiu nie utrzymywał współpracy ze swoim
lwowskim odpowiednikiem (Biblioteką im. Stefanyka). Zmiana
sytuacji nastąpiła dopiero wraz z przemianami politycznymi i
ustrojowymi. Obecnie pojawia się szansa na wymianę części zbiorów
(we Wrocławiu znalazło się dużo eksponatów ukraińskich), a na
razie odbywa się katalogowanie i skanowanie. Reszta zależy od
dobrej woli zarządów obu instytucji oraz władz samorządowych i
państwowych.
Księga Szkocka
Cmentarz na Łyczakowie
Zamek w Żółkwi
Inną ulubioną siedzibą Jana III była Żółkiew – kilkunastoty-
sięczne miasteczko w połowie drogi od przejścia granicznego w
Hrebennem do Lwowa. W ostatnich latach, dzięki niebagatelnym
nakładom inwestycyjnym, miejscowość stała się ważną atrakcją
turystyczną. To prawdziwa perła ziemi lwowskiej, miasto, które
koniecznie należy odwiedzić, miejsce, gdzie zachowały się znaczące
ślady polskiej przeszłości.
Ratusz w Żółkwi
Nie tylko usiąść przy stoliku w restauracji i chłonąć klimat tego
niepowtarzalnego miasteczka. A smaczny obiad w umiarkowanej
cenie będzie dodatkową atrakcją, szczególnie jeżeli dodamy do niego
kufel (lub dwa) doskonałego piwa z browaru lwowskiego, który
godnie kultywuje przedwojenne tradycje. Szczególnie warto polecić
Złotego Lwa, nawet jeżeli zamówimy piwo Halickie z Redechowa, to
również dokonamy właściwego wyboru.
Polaka na Ukrainie zaskakuje dostępność piwa. Złocisty napój
kupić można praktycznie wszędzie: w małych sklepikach, od
konduktorów w pociągach, z lodówek na ulicach. Miejscowi spo-
kojnie spacerują z butelkami piwa w ręku, popijając je w miejscach
publicznych. Ale to też ma się zmienić – niedawno wprowadzono
zakaz spożywania piwa w takim terenie. Ale czy będzie
przestrzegany, to dopiero się okaże.
Najważniejszymi markami ukraińskimi są: Obołoń, Czerni-
chowskie, Lwowskie, Sławutycz i Rohań. Warto jednak zwrócić
uwagę na produkty dwóch niewielkich browarów Mikulinieckiego
koło Tarnopola i kijowskiego Na Podoli. Warto poszukać tych pro-
duktów, szczególnie fantastycznego piwa miodowego pierwszego z
producentów. Z gatunków bardziej tradycyjnych na uznanie za-
sługuje Magnat z browaru Obołoń, to jedno z lepszych jasnych piw,
jakie w życiu piłem. I dorównujące w zupełności chorwackiemu
Karlovacko czy słowackiemu Smadnemu Mnichowi. Doskonały
smak ma Czernichowskie Białe, smakoszy zadowoli zapewne Stare
Mis to z Lwowa i wspominany już Złoty Lew.
Rynek w Żółkwi
Atrakcje turystyczne Żółkwi nie ograniczają się do rynku
miejskiego. Przy ulicy Lwowskiej zachowały się otoczone murem
zabudowania klasztoru i kościoła Dominikanów. Budowlę
ufundowała wnuczka Stanisława Żółkiewskiego, a matka Jana III –
Zofia Daniłowiczówna. Klasztor powstał na cześć jej starszego syna
Marka, zamordowanego przez Kozaków po klęsce pod Batohem
(1652 rok). Wewnątrz kościoła zachowały się nagrobki matki i syna,
ale sama świątynia została przekazana cerkwi greckokatolickiej.
Cudowny obraz Matki Boskiej, eksponowany tu do 1945 roku, został
przewieziony do kościoła dominikańskiego na warszawskiej
Starówce.
Zofia Daniłowiczówna zdecydowanie wyróżniała starszego syna
i śmierć Marka była dla niej ogromnym ciosem. Młodszy potomek,
przyszły król, nie był specjalnie związany z rodzicielką, być może do
sporów dochodziło z powodu rozrywkowego trybu życia Jana.
Tadeusz Boy-Żeleński w biografii Marysieńki Sobieskiej napisał
ironicznie, że Zofia była typem matki – Spartanki szepczącej: „zgiń
synku, zgiń, dla dobra ojczyzny”. A Jan Sobieski, chociaż był
patriotą, nie zamierzał umierać dla ojczyzny – zbyt lubił zabawę,
dobre jedzenie, alkohol i kobiety. Podobno jeszcze będąc starostą
jaworowskim, utrzymywał w mieście jakąś łaźnię z Czerkieskami i
Wołoszkami, które ściągał z południowych Kresów. Marysieńka
wypominała mu to wielokrotnie w listach, nie kryjąc złośliwej
satysfakcji, gdy jakiś najazd tatarski zagarnął w jasyr „obsługę
lokalu”.
Synagoga w Brodach
Przy ulicy Honczarskiej zachowały się ruiny Wielkiej Synagogi,
jednej z dwóch pozostałości po żydowskiej przeszłości miasta.
Ceglana budowla na planie kwadratu (w 1935 roku uznana Za
zabytek kultury) ma wysoką, dwukondygnacyjną attykę, po
wschodniej stronie można odnaleźć kartusz z hebrajską datą budowy
bożnicy (5503 według kalendarza żydowskiego, czyli 1742 rok).
Niestety, wejście do środka grozi śmiercią lub kalectwem i jeżeli
szybko nie znajdą się fundusze na remont, to ten wspaniały zabytek
ulegnie całkowitemu zniszczeniu.
Aleksander Fredro
W głównym ołtarzu kościoła znajduje się kopia cudownego
obrazu Matki Boskiej Rudeckiej. Oryginał ikony trafił do świątyni
(wówczas jeszcze drewnianej) ze zniszczonego przez Tatarów
kościoła w Żeleźnicy na Podolu. Obraz otaczali czcią katolicy i
prawosławni, Rudki stały się więc jednym z najważniejszych
sanktuariów maryjnych Rzeczypospolitej. W 1946 roku repatriowani
na zachód parafianie zabrali relikwię ze sobą przekazując ją do
Seminarium Duchownego w Przemyślu. W 1968 roku ikonę
przeniesiono do kościoła w Jasieniu koło Ustrzyk Dolnych, a jej
intronizacji dokonał ówczesny metropolita krakowski – Karol
Wojtyła. Niestety, w lipcu 1992 roku relikwia została skradziona i do
dzisiaj jej nie odnaleziono.
Brzeżany
Rynek w Brzeżanach
Brzeżany do 1720 roku należały do rodziny Sieniawskich, którzy
wybudowali renesansowy zamek – pozostałości budowli znajdują się
na terenie parku pomiędzy ulicami Franki a Tarnopolską Bogata
brama wjazdowa z herbami właścicieli i tablicą erekcyjną (1554 rok)
zwraca uwagę zwiedzających. W 1675 roku hetman Mikołaj
Hieronim Sieniawski umocnił zamek systemem kanałów, spiętrzając
nurt Złotej Lipy, dzięki czemu rezydencja stała się twierdzą nie do
zdobycia. Powolny upadek przyniosło wygaśnięcie rodu,
miejscowość przechodziła z rąk do rąk (Czartoryscy, Lubomirscy,
Potoccy).
Oglądając pozostałości rezydencji, trudno uwierzyć, że to nie
bolszewicy doprowadzili do jej zniszczenia. Podróżując po Ukrainie,
można się przyzwyczaić do schematycznych opowieści o dziejach
reliktów polskości. Najczęściej relacje mają jedną wspólną cechę –
kończą się informacją że obiekty popadły w ruinę po II wojnie
światowej. Tymczasem zamek w Brzeżanach chylił się ku upadkowi
już od XIX stulecia. Austriacy nakazali rozebranie części umocnień
twierdzy, potem w zabudowaniach pałacowych powstał browar.
Następnie przyszła I i II wojna światowa, po których gmach stał się
kompletną ruiną bez dachów i stropów. Wspaniała kaplica zamkowa
pod wezwaniem Świętej Trójcy grozi zawaleniem, a słynne
grobowce Sieniawskich, wykonane przez Jana Pfistera (1627-1638),
w obawie przed bolszewikami jeszcze w 1920 roku wywieziono na
zachód. Nagrobki zdeponowano w Olesku, cynowe trumny ze
szczątkami Sieniawskich pojechały na Wawel, a następnie
przeniesiono je do Pieskowej Skały. I dzisiaj, patrząc na tę ruinę,
trudno sobie wyobrazić, że mauzoleum Sieniawskich porównywano
niegdyś do nekropolii królewskiej w Krakowie.
Wędrówkę po dziedzińcu zamku brzeżańskiego trudno nazwać
przechadzką. To niebezpieczna wyprawa, można potknąć się o
porozrzucane fragmenty murów, jakieś kawałki ozdób, kamienie czy
po prostu zwykłe śmieci. Wizyta w pozostałościach pomieszczeń jest
wyjątkowo przygnębiająca. W kaplicy straszą puste otwory z
zarysami nisz po pomnikach grobowych, zachowały się wyłącznie
płaskorzeźby na kopułach. Tych nie dało się ukraść...
Warto jednak przypomnieć, jak wyglądały słynne kaplice gro-
bowe właścicieli. W pierwszej z nich (wschodniej) znajdował się
piętrowy grobowiec założyciela Brzeżan, Mikołaja Sieniawskiego,
oraz jego syna Hieronima. Obok stał nagrobek trzeciej żony
Hieronima – Anny, z piękną rzeźbą z białego i czarnego alabastru. W
przeciwległą ścianę wbudowano pomnik Jana (w kształcie ołtarza) –
najmłodszego syna Mikołaja (również z alabastru). W tej samej
kaplicy znajdowały się jeszcze cztery cynowe sarkofagi
Sieniawskich z XVII stulecia, przeniesione z krypty kościoła pod
koniec XIX wieku. W drugiej (zachodniej) kaplicy umieszczono
nagrobne pomniki: Adama Hieronima, jego syna oraz trzykondy-
gnacyjny nagrobek Mikołaja, Aleksandra i Prokopa – wszystkie z
czarnego marmuru.
Centrum Brzeżan stanowi rynek z klasycystycznym ratuszem,
ozdobionym wieżą zegarową z 1930 roku. Przez długie lata w bu-
dynku mieściło się gimnazjum (absolwentami byli Edward Rydz-
Śmigły, Aleksander Brückner, Karol Irzykowski), aktualnie służy
jako siedziba władz miejskich. W części pomieszczeń zlokalizowano
aż cztery ekspozycje muzealne (Krajoznawcze, Bohdana Lepkiego,
Książki i Prześladowanej Cerkwi). Osoby zainteresowane
zwiedzaniem powinny jednak pamiętać o dziwacznym tutejszym
obyczaju, tzn. przerwie obiadowej pomiędzy 14.00 a 15.00.
Rynek w Brzeżanach jest miejscem, gdzie można zanurzyć się na
pewien czas w kresową atmosferę. Panujący tu leniwy spokój skłania
do refleksji, co nie przeszkadza w skorzystaniu z uroków miejscowej
kuchni. Tutejsze lokale kuszą daniami w bardzo przystępnych
cenach, w takim miejscu zawiesisty kapuśniak czy prawdziwy
barszcz ukraiński smakują doskonale. Do tego warenyky, czyli
pierogi polane obficie śmietaną. Po wielokrotnym próbowaniu tej
potrawy przekonałem się, że naprawdę dobrze potrafią ją przyrządzić
chyba tylko na wschód od Bugu. Po takim obiedzie (lepiej nie liczyć
kalorii!) kieliszek (lub nieco więcej) percówki – doskonałej pikantnej
wódki z papryką, wykazuje wręcz lecznicze walory. I podnosi jakość
posiłku.
Podstawą kuchni ukraińskiej są proste potrawy, ale ich smak i
zapach wynagradza wszystko. Podobnie jak na całym świecie, o
jadłospisie mieszkańców kraju decyduje klimat, tradycja i wpływy
sąsiadów. Warunki pogodowe na Ukrainie bywają trudne i dlatego
miejscowe potrawy są bogate w wartości odżywcze i niezwykle
kaloryczne. Zawsze popularne były dania mączne, ziemniaczane oraz
różne ich połączenia z mięsem lub innymi składnikami. Wspomniane
już warenyky to gotowane pierogi z urozmaiconym nadzieniem. Do
wyboru i dla każdego podniebienia: kasza gryczana z bryndzą,
gotowana kapusta, fasola, grzyby, mięso, ziemniaki z serem (na
Ukrainie nie mówi się o nich ruskie), twaróg z rodzynkami, powidła
z owoców, borówki. Różny jest też sposób ich okrasy – masłem,
śmietaną lub skwarkami. Innym rodzajem pierogów są pirohy – duże
drożdżowe pierogi pieczone w piecu, natomiast odpowiednik
naszych uszek to pielmieni pochodzące z kuchni rosyjskiej. Niemal
na każdym kroku można kupić pirożki – rodzaj bułek smażonych jak
pączki na oleju z nadzieniem słodkim lub słonym (ziemniaczanym,
kapuściano-grzybowym czy mięsnym). Natomiast egzotyczną
atrakcją smakową jest oferowany przez ulicznych sprzedawców w
miastach rodzaj hot dogów z pikantną, marynowaną marchewką.
Charakterystyczną pozycją w ukraińskim jadłospisie są zupy.
Gęste i zawiesiste, stanowią pełnoprawną pozycję jadłospisu. To z
reguły samodzielne danie zabielane śmietaną, podawane z chlebem,
niewymagające już podawania drugiego posiłku. Najbardziej
popularnymi zupami są barszcz ukraiński, zupa kapuściana czy rybna
(juszka).
W przeciętnym domu królują ziemniaki i makarony, ser biały i
śmietana oraz, podawany do niemal wszystkiego, chleb. Pewnym
problemem dla polskiego turysty bywają napoje. Soki owocowe są
dość drogie, natomiast miejscowe napoje gazowane praktycznie nie
nadają się do spożycia. Wielbiciele wody mineralnej będą jednak
usatysfakcjonowani, a dla wielbicieli egzotyki znajdzie się
wszechobecny kwas chlebowy (uważam, że całkiem niezły),
sprzedawany w każdej możliwej formie: z beczkowozów, z
saturatorów, w butelkach. Jeszcze dziwniejszym napojem jest sok
brzozowy. Za Bugiem można się przekonać, że poczciwa brzoza ma
zupełnie zaskakujące zastosowania, dużą popularnością cieszy się
bowiem wódka brzozowa (dostępna również u nas w kraju). Ale, jak
to z mocnymi trunkami bywa, jedni wolą je w formie czystej, inni
rozcieńczają sokiem jabłkowym czy ananasowym.
W zachodniej pierzei rynku wznosi się greckokatolicki sobór
Świętej Trójcy, przebudowany z dawnego ormiańskiego składu. Po
kolejnych pożarach i odbudowach obecną formę świątynia uzyskała
na początku ubiegłego stulecia. Wewnątrz zachowały się jednak
dawne elementy wyposażenia, przeniesione tutaj z wcześniejszych
budowli. Niestety, zamknięty dla zwiedzających jest niewielki
kościół ormiański przy ulicy Wirmeńskiej (Ormiańskiej). Po pożarze
miasta w 1810 roku świątynia na pewien czas stała się wzorem
ekumenizmu – odbywały się w niej nabożeństwa wszystkich
obrządków chrześcijańskich. Z polskiego punktu widzenia budowla
ma dodatkową wartość, ponieważ w jej wnętrzu podobno zachowały
się pozostałości polichromii autorstwa Edwarda Rydza-Śmigłego.
Dlatego pojawił się pomysł, aby we wnętrzach świątyni urządzić
mauzoleum marszałka, ale nie wiadomo, czy projekt doczeka się
realizacji. A sama budowa jest w fatalnym stanie i grozi zawaleniem.
Bohdan Chmielnicki
„Spójrz, co się dzieje na Ukrainie? – tłumaczył Chmielnicki
Skrzetuskiemu na stronach Ogniem i mieczem. – Hej! Ziemia bujna,
ziemia matka, ziemia rodzona! A kto w niej jutra pewien? kto w niej
szczęśliw? kto wiary nie pozbawion, z wolności nie obran, kto w niej
nie płacze i nie wzdycha? Sami jeno Wiśniowieccy, a Potoccy, a
Zasławscy, a Kalinowscy, a Koniecpolscy, i szlachty garść. Dla nich
starostwa, dostojeństwa, ziemia i ludzie, dla nich szczęście i złota
wolność, a reszta narodu ręce we łzach do nieba wyciąga, czekając
bożego zmiłowania, bo i królewskie nie pomoże! Ileż to szlachty
nawet, nieznośnego ich ucisku wytrzymać nie mogąc, na Sicz ucieka,
jako i ja uciekłem? Nie chcę też wojny z królem, nie chcę z
Rzeczypospolitą! Ona mać, on ojciec! Król miłościwy pan, ale
królewięta! Z nimi nam nie żyć; ich to zdzierstwa, ich to arendy [...]
ich to tyrania i uciski przez Żydów czynione o zemstę do nieba
wołają. Jakiejże to wdzięczności doznało wojsko zaporoskie za tak
wielkie zasługi w licznych wojnach oddane? Gdzie przywileje ko-
zackie? Król dał, królewięta odjęli. Nalewajko poćwiartowani
Pawluk w miedzianym wole spalon! Krew nie obeschła po ranach
[...] łzy nie obeschły po pobitych, ściętych, na pal wsadzonych...”[1]
Główna siedziba Chmielnickiego leżała prawdopodobnie poniżej
Zaporoża, na nieistniejącej już wyspie Bazawłuk. Ale czego nie
może uczynić wyobraźnia? Skoro zresztą nie ma już oryginalnej
Siczy z czasów Ogniem i mieczem, to stojąc nad brzegiem Dniepru
na Chortycy, można sobie wyobrazić, że w tym miejscu przed
wiekami kozacki przywódca rozmawiał z Tuhaj-bejem, spierał się ze
Skrzetuskim, planował kolejne posunięcia. Ostatecznie tu też kiedyś
była Sicz i to nawet wcześniejsza od stolicy Chmielnickiego. W tym
miejscu umieścił też siedzibę ukraińskiego hetmana Henryk
Sienkiewicz.
Przyszły przywódca powstania urodził się w 1595 roku. Przez
wiele lat służył wiernie Rzeczypospolitej, a pod Cecorą dostał się
nawet do niewoli tureckiej. Po powrocie w rodzinne strony pełnił
różne funkcje w rejestrze kozackim, dochodząc do stanowiska
pisarza wojskowego. Nie brał udziału w kolejnych powstaniach
(ostatnie wybuchło w 1637 roku), zajmując się rozwojem własnego
gospodarstwa w Subotowie. Powodziło mu się tak dobrze, że
wzbudziło to zawiść sąsiadów, a szczególne zainteresowanie
majątkiem pisarza wykazywał podstarości czehryński Daniel
Czapliński. Do sporów finansowych doszedł jeszcze konflikt o
kobietę. Po śmierci pierwszej żony Chmielnicki związał się z piękną
panną Komorowską, którą porwał mu Czapliński. Podstarości nie
poprzestał na uprowadzeniu dziewczyny, splądrował jeszcze
gospodarstwo Chmielnickiego i usunął go z majątku. Skargi pisarza
nie przyniosły efektów, a ludzie Czaplińskiego dokonali zamachu,
który przypłacił życiem dziesięcioletni syn Chmielnickiego. W
zamian za lojalność i wieloletnią służbę zrujnowano mu dorobek
życia i zamordowano dziecko. I to bezkarnie, gdyż protesty wysyłane
do władz nie dały rezultatów...
Stolica księcia Jaremy (Łubnie)
Ukraina w ogniu
Zbaraż
W jednej z sal zamkowych zorganizowano wystawę malarstwa,
w której ważną rolę odgrywają współczesne portrety bohaterów
wydarzeń z 1649 roku. I chociaż wartość artystyczna ekspozycji jest
raczej wątpliwa, to jednak podobizny kozackich watażków dobrze
komponują się z atmosferą miejsca. A może warto byłoby pomyśleć
o portretach polskich dowódców? Coraz więcej Polaków odwiedza
Zbaraż i stanowiłoby to dobre rozwiązanie marketingowe. Osobiście
z przyjemnością zobaczyłbym w galerii podobiznę księcia Jaremy
lub regimentarzy koronnych dowodzących wraz z Wiśniowieckim
obroną twierdzy. A jeżeli to niemożliwe, to może kilka portretów
bohaterów powieści Sienkiewicza albo kadry z filmu? Przecież
ekranizacja Hoffmana zachowała wszelkie zasady poprawności
politycznej.
Kościół w Zbarażu
Pomimo sukcesów oblężonych sytuacja stawała się groźna. Nie
pomogło spalenie kozackich wież oblężniczych, napastnicy sypali
wały przewyższające umocnienia obrońców i zasypywali załogę
pociskami. Coraz trudniej było poruszać się w obrębie twierdzy i
chyba tylko obawa przed rzezią powstrzymywała dowództwo polskie
przed kapitulacją. Kilkakrotnie podejmowano próby skontaktowania
się z wojskami królewskimi zbliżającymi się od zachodu, jednak
wysłannicy wpadali w ręce kozackie i ginęli w męczarniach.
Powodzeniem zakończyła się wreszcie misja prowadzona niezależnie
przez dwóch wysłanników: Krzysztofa Stapkowskiego i Mikołaja
Skrzetuskiego. Można się tylko domyślać, że gdyby Sienkiewicz
trafił w kronikach na nazwisko pierwszego z nich, to inaczej
nazywałby się główny bohater Ogniem i mieczem...
Warto bliżej się przyjrzeć pierwowzorowi bohatera spod Zba-
raża. Mikołaj (a nie Jan) Skrzetuski był szlachcicem z Wielkopolski,
który większość życia spędził na Ukrainie. W odróżnieniu od
swojego literackiego odpowiednika, prowadził awanturnicze życie,
często wchodząc w konflikt z prawem. Najstarsze zachowane
informacje na jego temat pochodzą z wyroku sądowego: oto przyszły
bohater porąbał szablą jakiegoś szlachcica i porzucił go, nie
udzielając pomocy. Podczas wojen sprawował się znakomicie i
szybko awansował, co jednak w niczym nie zmieniło jego
charakteru. Seryjnie zbierał w sądach wyroki infamii i banicji, które,
zgodnie z obyczajami Rzeczypospolitej, pozostawały wyłącznie na
papierze. Oskarżano go o gwałty i rabunki we wsiach szlacheckich,
napady na dwory, zabójstwa niżej urodzonych. W 1667 roku dokonał
zajazdu na posiadłość atrakcyjnej i zamożnej wdowy w
Wielkopolsce, którą w ten sposób chciał zmusić do małżeństwa!
Pierwowzór bohatera Sienkiewicza w niczym więc nie przypominał
„Jezusa Chrystusa w roli oficera jazdy”, jak złośliwie Bolesław Prus
podsumował postać Skrzetuskiego.
Po sześciu tygodniach walk armia kozacko-ukraińska zwinęła
oblężenie i ruszyła naprzeciwko wojsk królewskich. Pod Zborowem
zawarto ugodę, która gwarantowała Kozakom znaczne uprawnienia
na terenie Ukrainy (rejestr podniesiono do czterdziestu tysięcy). Obie
strony traktowały jednak porozumienie wyłącznie jako rozejm i
niebawem doszło do wznowienia walk, których kulminacją była
słynna bitwa pod Beresteczkiem w 1651 roku.
Obalenie postanowień ugody ze Zborowa odegrało decydującą
rolę w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wznowienie
walk pogrzebało możliwość współpracy z Kozakami i bezpowrotnie
stracono okazję przekształcenia państwa w federację polsko-
litewsko-ukraińską. Gdyby nie zacietrzewienie stron konfliktu, to
mogłaby powstać potęga, z którą żaden z sąsiadów nie dałby rady się
równać. A tak, zamiast zgodnie walczyć z Moskwą, Turcją czy
Szwedami, to przez kolejne lata Polacy, Litwini i Ukraińcy
wzajemnie się mordowali. Upust krwi był zbyt wielki i Rzecz-
pospolita już nigdy nie podniosła się z upadku.
W Zbarażu zachował się jeszcze jeden zabytek pamiętający
czasy wojen kozackich. Ogromny kościół pod wezwaniem Świętego
Antoniego ufundowali książęta Zbarascy w 1627 roku dla zakonu
bernardynów. Podczas oblężenia klasztor i kościół zostały
uszkodzone, zginęło kilku kapłanów. W 1675 roku Turcy spalili
budynki (łącznie z resztą miasta i zamkiem), a odbudowa
przeciągnęła się do połowy XVIII stulecia.
W XIX wieku w klasztorze mieściło się studium filozofii oraz
przytułek dla chorych i ubogich. Z czasem powstała szkoła parafialna
i gimnazjum łacińskie, których absolwentami byli Ignacy Daszyński
i arcybiskup Ignacy Tokarczuk. Klasztor ucierpiał podczas walk
polsko-ukraińskich (1918-1919), a w całkowitą ruinę popadł w
okresie powojennym, kiedy zakonnicy zostali usunięci ze Zbaraża.
Bernardyni powrócili w 1990 roku. Budynki wymagają grun-
townego remontu, dotychczas zabezpieczono sklepienie, otynkowano
mury, dach pokryto blachą. Nabożeństwa odbywają się w
tymczasowej kaplicy wewnątrz wirydarza klasztornego i uczestniczy
w nich kilkadziesiąt osób. To niemal wszyscy miejscowi katolicy,
podczas II wojny światowej większość Polaków zginęła, a ci, którzy
przeżyli, wyjechali na Ziemie Odzyskane. Ale zakonnicy ponownie
podjęli misję swoich poprzedników, znów służą ziemi, na której
osiedli.
Wiśniowiec
Pałac w Wiśniowcu
Pałac zbudowano nad wąwozem rzeki Horyń, w pobliżu zacho-
wały się pozostałości bastionów obronnych, bramy i ogrodzenia (do
niedawna brakowało metalowych elementów). Ale okoliczny park w
niczym nie przypomina już magnackich posiadłości, obecnie to
bardziej las niż ogród. I to zaniedbany las. Zresztą dziedziniec przed
pałacem również wygląda jak zapomniane wiejskie boisko – to
właściwie klepisko, co chyba jednak nikomu z miejscowych nie
przeszkadza. Nie zachował się niestety słynny kościół Karmelitów
Bosych ufundowany przez Jeremiego Wiśniowieckiego na trzy lata
przed wybuchem rebelii. W 1744 roku w świątyni odbył się pogrzeb
księcia Michała Serwacego, uznany za najwspanialszą ceremonię
żałobną Rzeczypospolitej. Ściany kościoła przybrano adamaszkiem i
jedwabiem, na którym zawieszono portrety przodków księcia.
Dobudowano 27 ołtarzy (dotychczas było ich 10), a nabożeństwa
odprawiało 40 księży. Uroczystości trwały cztery dni, a na koniec
nad grobem księcia strzaskano herby Wiśniowieckich na znak
wygaśnięcia rodu.
W ramach represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano
wspólnotę karmelicką, a kościół na blisko sto lat przekształcono w
cerkiew. Całkowite zniszczenie przyniosły tragiczne wydarzenia z
lutego 1944 roku, kiedy to oddziały ukraińskich nacjonalistów
spaliły budynek wraz z polskimi katolikami szukającymi w nim
ocalenia. Razem z mieszkańcami Wiśniowca zginęli zakonnicy i
wspólnota karmelicka już nigdy nie odrodziła się w tym miejscu. W
ocalałych zabudowaniach klasztornych do niedawna mieścił się
internat.
Przy wejściu na pobliski cmentarz katolicki zachowały się
nagrobki Michała Serwacego i jego żony – Tekli z Radziwiłłów.
Pierwotnie pochowano ich w podziemiach kościoła wraz z członkami
rodu Mniszchów, ale na początku ubiegłego stulecia szczątki
przeniesiono na cmentarz. Niestety, w czasach rządów bolszewików
większość grobów uległa zniszczeniu, a w latach sześćdziesiątych
wysadzono w powietrze pozostałości kościoła.
Borysław
Borysław nabierał urody nocą. Setki wież wiertniczych rzęsiście
oświetlonych, języki ognia z szybów, plamy świateł na wzgórzach,
pełzające cienie i nierealna poświata. Czar znikał wraz z nadejściem
świtu. Płonące choinki okazywały się niechlujnymi wieżami, a
plamy świateł – oknami ruder na wzgórzach. Tylko płomienie
spalanego gazu pozostawały bez zmian, ale w dzień kopciły
nieprzyjaznym, duszącym dymem.
Przed stuleciem ściągali tu z całej Europy ludzie inwestujący w
pola naftowe, osiedlali się specjaliści i robotnicy zwabieni wysokimi
zarobkami. Borysław stał się terenem bezwzględnej rywalizacji
przedsiębiorców, miejscem, gdzie znikały hamulce moralne, gdzie
nie cofano się przed żadnym oszustwem czy zbrodnią. Niedawni
potentaci tracili wszystko na skutek nieszczęśliwego wypadku lub
zmowy konkurentów, nagle powstawały ogromne fortuny. Niektórzy
dorabiali się majątku i tracili go, aby ponownie osiągnąć
powodzenie. Najgorszy los czekał ludzi uczciwych, usiłujących
własną pracą osiągnąć sukces. Wielu z nich straciło nie tylko
pieniądze, ale również życie.
Ulice Drohobycza
Antychryst w Drohobyczu
Wołyńskie Ateny
Fasada Liceum
Szkołę zlokalizowano w budynkach dawnego klasztoru jezuitów,
a na potrzeby placówki zaadaptowano również pobliski klasztor
Bazylianów. Tadeusz Czacki zapewnił szkole fantastyczne
wyposażenie. Zasłużoną sławą cieszyła się biblioteka szkolna (jej
kierownik był jednym z zastępców dyrektora), powszechne uznanie
budziły gabinety i pracownie z bogatymi zbiorami. Chlubą szkoły
był ogród botaniczny należący do najwspanialszych w Europie.
Gimnazjum Wołyńskie przekształcone ukazem carskim z 1818
roku w Liceum Krzemienieckie stanowiło drugą po Uniwersytecie
Wileńskim placówkę oświatową na Kresach. I chociaż szkoła
przeznaczona była głównie dla potomków rodzin szlacheckich, to
dzięki systemowi stypendiów i funduszów edukacyjnych naukę
pobierała również młodzież pochodzenia ukraińskiego i
żydowskiego.
Na teren dawnego liceum prowadzą rozpadające się, zarośnięte
zielskiem schody. Po chwili wyłania się charakterystyczny widok
(bryła kościoła licealnego w środku i dwa skrzydła szkolne) znany z
dziesiątków fotografii. Dzisiaj to jednak obraz nędzy i rozpaczy –
miejsce tak zasłużone dla kultury polskiej wydaje się kompletną
ruiną. Zabudowania są nieprawdopodobnie zaniedbane, dziurawe
podłoże, odpadające tynki, poplamione ściany, byle jak pokryte
dachy. Tylko fasada kościoła licealnego wygląda względnie
przyzwoicie, chociaż raczej z większej odległości. Ale szkoła nadal
żyje, wypełniając jednak już zupełnie inne zadania. Obecnie w
budynkach Liceum mieści się kolegium pedagogiczne z internatem i
trwają starania o nadanie placówce statusu szkoły wyższej. Inne jest
również przeznaczenie kościoła licealnego, w którym nie zachowało
się już dawne wyposażenie. Trzy ostatnie obrazy pochodzące ze
świątyni przeniesiono do miejscowego kościoła parafialnego, reszta
uległa rozproszeniu i grabieży po II wojnie światowej. Do 1969 roku
budowlę wykorzystywano jako halę sportową, potem przekształcono
na skład meblowy. Od 1992 roku zarządza nią Ukraińska Cerkiew
Autokefaliczna, obecnie jest tu sobór pod wezwaniem Przemienienia
Pańskiego.
Liceum Krzemienieckie
Stłumienie powstania listopadowego oznaczało koniec Liceum
Krzemienieckiego. Władze carskie przeniosły szkołę do Kijowa i
wcieliły do powstającego Uniwersytetu Włodzimierza. Pedagogów
skierowano nad Dniepr, wywieziono bogate zbiory krzemienieckie.
Nie pominięto nawet ogrodu botanicznego – bez skrupułów
wyrywano z ziemi rośliny, drzewa i krzewy, wywożąc je
furmankami do Kijowa.
W 1920 roku rozkazem Józefa Piłsudskiego Liceum Krzemie-
nieckie powróciło do życia. Powstała prawdziwa ostoja oświaty na
Kresach, której zadania nie ograniczały się wyłącznie do edukacji na
poziomie szkoły średniej. W skład Liceum wchodziły: trzy
przedszkola, siedmioklasowa Szkoła Ćwiczeń, Seminarium
Nauczycielskie, Gimnazjum, Średnia Szkoła Rolnicza, Szkoła
Rzemieślniczo-Przemysłowa, dwa Uniwersytety Ludowe, kursy
ogrodnicze, Muzyczne Ognisko Wakacyjne i Biblioteka Licealna.
Niewielki Krzemieniec nie mógł pomieścić tak wielu placówek i filie
szkoły rozlokowano na terenie całego województwa. W 1935 roku w
poszczególnych oddziałach Liceum uczyło się około tysiąca
dziewcząt i chłopców.
Potężna machina edukacyjna wymagała znacznych nakładów
finansowych. Liceum Krzemienieckie otrzymało własny majątek:
sześć leśnictw, dwa folwarki fundacyjne, cztery tartaki i fabrykę
mebli. Szkoła zarządzała terenem o powierzchni 35 000 hektarów, co
zapewniło stabilne podstawy materialne. Krzemieniec ponownie stał
się centrum kulturalnym Wołynia i promieniował polskością na
Kresy Rzeczypospolitej.
Panorama Krzemieńca
Małżonkowie zakupili czynszowy grunt miejski i na wzór
dworków kresowych zbudowali przy ulicy Ogrodowej (obecnie
Słowackiego) dom mieszkalny. Jeszcze przed zakończeniem
budowy, we wrześniu 1809 roku, urodził się ich jedyny syn –
Juliusz. Przyszły wieszcz przyszedł na świat w drewnianym dworku
rodziców Salomei (naprzeciwko budowanego domu Euzebiusza),
niestety niezachowanym do dzisiaj. W 1921 roku kolejni właściciele
nieruchomości sprzedali dom „do rozbiórki”, a władze polskie nie
zdążyły zareagować. Można to tłumaczyć trudną sytuacją polityczną
odradzającego się państwa (wojna z Rosją, powstania śląskie,
plebiscyty), ale nie jest to do końca oczywiste. Nawet władze
marionetkowej Litewsko-Białoruskiej Republiki Radzieckiej jednym
z pierwszych dekretów nakazały przekształcenie rodzinnego domu
Mickiewicza w Nowogródku w muzeum. A cała Litewsko-
Białoruska Republika Radziecka istniała zaledwie kilkanaście
tygodni. Bolszewicy doceniali Mickiewicza, a Polacy zapomnieli o
drugim wieszczu...
Rodzina Słowackich mieszkała w Krzemieńcu do 1811 roku.
Wtedy Euzebiusz objął katedrę literatury polskiej na Uniwersytecie
Wileńskim i dwa lata później dworek został sprzedany. Niestety, w
1814 roku profesor zmarł i matka wraz z synem powróciła do domu
rodziców. Jesienią 1817 roku Juliusz rozpoczął naukę w Gimnazjum,
ale ze względów rodzinnych edukacja trwała tylko przez rok. W
1818 roku Salomea Słowacka ponownie wyszła za mąż, za Augusta
Bécu, profesora Uniwersytetu Wileńskiego.
Na Górze Bony
Opinie współczesnych o ojczymie Słowackiego były wyjątkowo
podzielone. Z jednej strony podnoszono jego zasługi – wprowadził
obowiązkowe szczepienia przeciwko ospie, dbał o stan sanitarny
Wilna podczas odwrotu wojsk napoleońskich. Opinię publiczną
drażnił jednak jego poddańczy stosunek do władz carskich i zażyłe
stosunki z osławionym senatorem Nowosilcowem. Profesor odegrał
również niepochlebną rolę w śledztwie przeciwko filomatom i
filaretom, dzięki czemu stał się pierwowzorem postaci Doktora z III
części Dziadów. Zmarł we wrześniu 1824 roku, porażony przez
piorun kulisty we własnym mieszkaniu. Stopieniu uległy leżące w
pobliżu pistolety (a nie srebrne ruble, jak napisał Mickiewicz), a
negatywny obraz, w jakim przedstawił go autor Pana Tadeusza,
przez długi czas był przyczyną jego konfliktu ze Słowackim.
Salomea Becu pozostała w Wilnie przez następne dwa lata. Przez
pewien czas rodzina (oprócz Juliusza jeszcze dwie córki ojczyma z
poprzedniego małżeństwa) mieszkała w apartamentach
Nowosilcowa! Pani Salomea była z tego faktu zadowolona, pisała, że
„pysznie, jak senatorowie mieszkają”. Gorący patriota, przyszły
wieszcz narodu, korzystał z gościny jednego z najgorszych
polakożerców. Naprawdę, czasami dziwnymi drogami toczyły się
losy naszych romantyków...
Juliusz Słowacki
Juliusz Słowacki nie powrócił już na stałe do Krzemieńca. Matka
ponownie zamieszkała w domu rodziców, gdzie syn czasami ją
odwiedzał. Dworek dziadków stał się dla poety ucieleśnieniem
szlacheckiej tradycji i staropolskiego obyczaju. Bywał w rodzinnym
mieście podczas wakacji, czasami przejazdem w drodze na Podole
lub do Odessy. Dłużej przebywał tylko po ukończeniu studiów, przed
wyjazdem do Warszawy (lipiec 1828-luty 1829 roku). Ostatni raz
odwiedził Krzemieniec latem 1830 roku – powracał jednak tam
myślami w chwilach tęsknoty.
Upływający czas i melancholia wyidealizowały rodzinne miasto
w pamięci Słowackiego. Tym, czym dla Mickiewicza był jego „kraj
lat dziecinnych” z Nowogródkiem i Wilnem, tym samym dla
Słowackiego stał się Krzemieniec. Poeta kreował rodzinną
miejscowość na „raj utracony”, miejsce związane z osobą matki,
sielskim dzieciństwem i odległą ojczyzną.
Lecz póki Ikwa ma rodzinna płynie
Wezbrana łzami po tych, którzy mieli
Serce i ducha, póki w Ukrainie
Dziad chodzi z pieśnią, a z Dniepru topieli
Ciągle niby gwar smętnych duchów mgli się
I Pułaskiego spieszny rumak śni się –
Dopóki ludzie w nowych ducha siłach
Nie znajdą w sobie rycerstwa i śpiewu:
Dopóty ja mam prawo na mogiłach
Stanąć i śpiewać – srogi – lecz bez gniewu...[3]
Krzemienieckie cmentarze
Łuck
(http://upload.wikimedia.Org/wikipedia/commons/d/d4/CollageLutsk.jpg)
Miasto zawdzięcza swoją karierę wielkiemu księciu Witoldowi,
była to jedna z jego ulubionych siedzib. Władca Litwy nadał
Łuckowi szereg przywilejów, osadzał Żydów, Ormian i Karaimów.
Ufundował i uposażył klasztor Dominikanów, przeniósł tu z
Włodzimierza biskupstwo. Odbywający się na rok przed jego
śmiercią zjazd monarchów był symbolem potęgi księcia, ukoro-
nowaniem dzieła życia.
Dwa lata później o Łucku ponownie stało się głośno na terenie
całego państwa. Następca Witolda, Swidrygiełło (rodzony brat
Jagiełły), zbuntował się przeciwko królowi i wojska polskie
przystąpiły do oblężenia zamku. Twierdza przetrwała szturmy, ale
Swidrygiełło poniósł klęskę i udał się na wygnanie. Powrócił dopiero
dziesięć lat później i ostatecznie zrezygnował z ambicji
wielkoksiążęcych. Osiadł w Łucku jako książę Wołynia – lennik
Kazimierza Jagiellończyka. Po jego śmierci księstwo wcielono do
Litwy, a w 1569 roku znalazło się w granicach Korony.
Halszka z Ostroga
Baszta Okrągła
Zwiedzanie zamku w Ostrogu przynosi mieszane uczucia. Z
dawnej twierdzy zachowały się wyłącznie dwie baszty obronne,
przebudowane w wyjątkowo niefortunny sposób. Szczególnie
ucierpiała Wieża Murowana, zaadaptowana na potrzeby muzeum, ale
zawód rekompensuje nieco ekspozycja: znaleziska archeologiczne,
portrety Ostrogskich, kolekcja ikon i porcelana z manufaktury w
Korcu. Wielbicieli dawnej architektury ucieszy renesansowy portal w
jednej z sal na najwyższym piętrze. Elementy renesansu (attyka)
można odnaleźć również w architekturze drugiej wieży (Baszta
Okrągła).
Cerkiew Bogojawleńska
Nie zachowały się mury obronne zamku w Ostrogu, jego po-
zostałości otacza więc zwykłe ogrodzenie. Natomiast opinie na temat
wznoszącej się na dziedzińcu cerkwi Bogojawleńskiej są wyjątkowo
podzielone. Świątynię odrestaurowano u schyłku XIX stulecia i
zgodnie z obowiązującą wówczas modą nadano jej styl bizantyjsko-
ruski, zupełnie nieodpowiadający pozostałościom zamku. Na ich tle
cerkiew wygląda na gmach z zupełnie innej bajki, na intruza
wtłoczonego na siłę. Podobne uczucia wzbudza zresztą dzwonnica z
1905 roku, zlokalizowana na miejscu bramy wjazdowej. W
podziemiach cerkwi pochowano stryja Halszki, Konstantego Wasyla
Ostrogskiego, o czym przypomina tablica wmurowana w 1908 roku.
Ale mnie podobały się prawosławne akcenty na wzgórzu zam-
kowym. Ostatecznie byłem na Ukrainie, gdzie większość ludności
wyznaje wschodnią odmianę chrześcijaństwa w obrządku unickim
lub prawosławnym. Również Ostrogscy przez pokolenia byli
prawosławni i nie ma co na siłę doszukiwać się katolickiej
przeszłości rodu, nawet jeżeli jego ostatni przedstawiciel porzucił
wiarę ojców.
Wśród portretów rodzinnych eksponowanych w zamkowym
muzeum nie zabrakło podobizny pechowego księcia Ilii, jego żony
ani słynnej Halszki. Ich losy są doskonałą ilustracją tezy, że
pieniądze szczęścia nie przynoszą. A śledząc wydarzenia, jakie
rozegrały się po śmierci Ostrogskiego, nie można wyjść ze zdu-
mienia, że to wszystko działo się w epoce ostatnich Jagiellonów,
uważanej za złoty wiek Rzeczypospolitej. Przy postępowaniu
magnatów zamieszanych w sprawę Halszki kompania Kmicica z
Potopu wydaje się wędrowną grupą ascetów!
Elżbieta Ostrogska była najbogatszą dziedziczką w kraju, los
obdarzył ją nieprzeciętną urodą i na brak kandydatów do
zamążpójścia nie mogła narzekać. Nie mając jeszcze czternastu lat,
zakochała się ze wzajemnością w księciu Dymitrze Sanguszce, ale
małżeństwu sprzeciwiała się matka i niebawem doszło do tragedii.
Ukochany wraz ze stryjem dziewczyny najechali na Ostróg, zdobyli
zamek szturmem i porwali Halszkę. Małżeństwo zostało pospiesznie
pobłogosławione i z jeszcze większym pośpiechem skonsumowane.
Matka Halszki błyskawicznie uzyskała wyrok na gwałcicieli
(utrata czci i gardła) i w pogoń za Sanguszką ruszyła pokaźna armia
odtrąconych zalotników. Świeżo upieczony małżonek popełnił
fatalny błąd i po przekroczeniu czeskiej granicy uznał, że jest już
bezpieczny. Ścigający nie zwracali uwagi na takie drobiazgi i
skatowanego Sanguszkę zamordowano na oczach Halszki.
Dziewczynę wysłano na dwór Zygmunta Augusta, który posta-
nowił cudzym kosztem załatwić własny interes. Pospiesznie wydał
dziewczynę (nie wiadomo, pannę czy wdowę, gdyż małżeństwo
uznano za nieważne) za przywódcę polskich protestantów – Łukasza
Górkę. Protestowała matka i córka, ale król postawił na swoim.
Wojewoda brzesko-kujawski uzyskał prawo do fantastycznego
majątku Halszki.
Halszka i Beata nie zamierzały biernie pogodzić się z dyktatem
królewskim. Kobiety schroniły się w lwowskim klasztorze Domi-
nikanów, a niebawem pod jego murami pojawił się Górka. Sprawa
była wyjątkowo delikatna: klasztor był katolicki, Halszka wyznawała
prawosławie, a Górka był kalwinem. Doszło jednak do regularnego
oblężenia, a pod ogniem napastników Halszka wyszła za mąż za
księcia Słuckiego. Bigamia? I tak, i nie, przecież na małżeństwo z
Górką nie wyraziła zgody. Sprawę rozwiązała przemoc, żołnierze
Górki odcięli wodę i zdobyli klasztor, a sam Słucki niebawem zmarł.
Halszkę wywieziono do Szamotuł, a gdy odmówiła współżycia z
mężem, została na wiele lat uwięziona. Podobny los spotkał jej
matkę – Beata Kościelecka wyszła za mąż za Olbrachta Łaskiego i
również wylądowała w lochu (mąż w tym czasie przejął jej majątek).
Nie zobaczyła już nigdy córki, zmarła po dziesięciu latach
odosobnienia.
W pobliżu zamku w Ostrogu zachował się kościół parafialny pod
wezwaniem Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny. Wznie-
siony w 1582 roku, po pożarze w 1888 roku został przebudowany w
stylu neoklasycystycznym. W jego wnętrzu znajduje się jedna z
najcenniejszych relikwii Wołynia – cudowny obraz Matki Bożej
Nieustającej Pomocy. Budowla jest siedzibą dekanatu, jedną z naj-
ważniejszych świątyń rzymskokatolickich na zachodniej Ukrainie.
Cennym zabytkiem renesansu jest zachowana do dzisiaj brama
Łucka (ulica Papanina). Ma kształt małego barbakanu, którego
półkolista część wystawała niegdyś poza mury miejskie. Przez
budowlę nie prowadzi już przejazd – zamurowano go w ramach
adaptacji na potrzeby Muzeum Książki i Drukarstwa. Najcen-
niejszym eksponatem placówki jest Biblia Ostrogska z 1581 roku –
pierwszy drukowany przekład Pisma Świętego na język
starocerkiewno-słowiański.
Po śmierci Górki Halszka odzyskała wolność. Była już jednak
tylko strzępem człowieka, podczas pobytu w Szamotułach pojawiły
się u niej symptomy choroby psychicznej. Odzyskała majątek, ale nie
miało to dla niej już znaczenia. Pogrążona w depresji, zmarła w 1582
roku w Dubnie, a Ostróg przeszedł w ręce jej stryja. Losy
nieszczęsnej dziedziczki wielkiej fortuny stały się inspiracją dla
pisarzy, malarzy i poetów – artyści z reguły z ludzkiego nieszczęścia
potrafią czerpać natchnienie. A niebawem (1620 rok) całkowicie
wygasł ród książąt Ostrogskich. Ostatni jego przedstawiciel, książę
Janusz, w młodym wieku przeszedł na katolicyzm, co dało powód do
sugestii, że spotkała go kara za porzucenie wiary przodków. Żył
jednak wystarczająco długo (blisko siedemdziesiąt lat), aby uznać
teorię o zemście niebios za propagandę prawosławnego
duchowieństwa. Ostróg wcielono do majątku spokrewnionej rodziny
Zasławskich.
Czas odwetu
Twierdza w Chocimiu
Kamienne mury zamku zachowały się w dobrym stanie, kilka-
naście lat temu przeprowadzono gruntowną renowację. Twierdza
zmieniała oblicze przez stulecia, ale badania naukowców umożli-
wiły odtworzenie jej pierwotnego wyglądu. Na końcu skalnego cypla
znajdował się dziedziniec wewnętrzny z potężną czworoboczną
wieżą wysuniętą poza obwód murów. Do czasów nam współcze-
snych zachował się wyłącznie dwukondygnacyjny pałac zachodni z
gotyckimi oknami i portalami oraz kamiennymi ławami we wnękach.
Wewnątrz dziedzińca zwraca uwagę zadaszona studnia (o głębokości
prawie sześćdziesięciu metrów), dom komendanta oraz koszary z
kaplicą ozdobioną romańsko-gotyckim portalem. Na południowym
odcinku murów zamkowych wznosiła się kiedyś wieża bramna,
aktualnie można obejrzeć wyłącznie baszty obronne.
Zamek wzniesiono z kamienia, niegdyś był ozdobiony pasami
geometrycznych wzorów z cegły. Dzisiaj jest szary, mury sprawiają
posępne wrażenie, zniknęły bizantyjskie motywy (kratki,
szachownice, trójkąty zwieńczone krzyżami). To ponura forteca nad
brzegiem Dniestru, doskonałe miejsce na ekranizację powieści o
strzygach czy wampirach.
Wnętrza budowli są niemal zupełnie puste, niezagospodarowane.
W jednej z sal zlokalizowano niewielką kawiarnię zachęcającą do
pokrzepienia się kawą (dla poszukiwaczy mocnych wrażeń wino
Lenin z portretem wodza rewolucji!!!), warto również obejrzeć
wystawę obrazów współczesnego ukraińskiego malarza Andrija
Chołomaniuka (stan na 2005 rok). Ekspozycję poświęcono
wydarzeniom z 1621 roku, uwagę zwraca konna podobizna
Chodkiewicza, portret Sahajdacznego, sceny batalistyczne. To
doskonały przykład znaczenia walk pod Chocimiem dla narodów
dawnej Rzeczypospolitej: Polaków, Litwinów, Ukraińców. I można
tylko żałować, że współpraca z Kozakami na taką skalę ograniczyła
się wyłącznie do tej jednej bitwy.
Obrona Chocimia trwała sześć tygodni. Odpierano kolejne
szturmy muzułmańskie, dużą rolę odgrywały wypady husarii, często
przesądzające o wyniku starć. Trudów kampanii nie wytrzymał
sędziwy hetman (miał ponad siedemdziesiąt lat) i zmarł na
kilkanaście dni przed zakończeniem walk. Obrońcy nie poddali się
jednak panice i pomimo kurczących się zapasów skutecznie odpierali
kolejne szturmy. Na początku października sytuacja stała się
krytyczna – po kolejnym ataku przeciwnika w obozie polskim
pozostała zaledwie jedna beczka prochu. W tej sytuacji polscy
parlamentariusze udali się do obozu sułtańskiego, aby negocjować
warunki rozejmu. Trafili na właściwy czas, dowództwo tureckie
również miało dosyć wojny – straty w armii padyszacha były
ogromne. Bez większych problemów zawarto porozumienie,
zachowując status quo sprzed wojny. Przelano tyle krwi, zginęło tylu
ludzi, aby nic się nie zmieniło...
Pół wieku później, w listopadzie 1673 roku, pod twierdzą
chocimską stoczono kolejną bitwę ważną dla dziejów Rzeczypospo-
litej. Tym razem pod jej murami bronili się Turcy, a siłą zaczepną
była armia hetmana Jana Sobieskiego. Obrońcy wykorzystali część
okopów z 1621 roku, doraźnie wzmocnionych. Siły z obu stron były
niemal równe, a o zwycięstwie zadecydowała taktyka Sobieskiego.
Noc poprzedzająca bitwę była wyjątkowo mroźna, padał śnieg, wiał
silny wiatr. Hetman trzymał armię w gotowości, nie pozwalając
Turkom na wypoczynek. Część żołnierzy muzułmańskich,
przyzwyczajonych do cieplejszego klimatu, nie wytrzymała
warunków atmosferycznych i opuściła pozycje. Rankiem na Turków
ruszyła armia polsko-litewska, gromiąc przeciwnika. Chocim
ponownie okazał się szczęśliwym miastem dla Polski, a zwycięstwo
utorowało Sobieskiemu drogę do tronu.
Dniestr
Wizyta w Chocimiu to obowiązkowy punkt podróży dla każdego
Polaka wędrującego po południowej Ukrainie. Zamek tak bardzo
zapisał się w dziejach Polski, tak dużo przelano tutaj krwi obywateli
Rzeczypospolitej, że nie można go pominąć. I chociaż sam zabytek
oferuje niemal wyłącznie surowe mury twierdzy, to jednak znajduje
się tutaj miejsce, które powie więcej o Ukrainie niż setki książek.
Aby do niego dotrzeć, trzeba wspiąć się na jedną z baszt zamku, a
jeżeli jest zamknięta, to odnaleźć osobę z kluczem i nakłonić ją do
wpuszczenia na górę.
Z baszty rozciąga się widok, z którym żaden nie może się rów-
nać – zielony step, pofałdowane podłoże i piękny, zagadkowy
Dniestr. W tym miejscu można cofnąć się w czasie i poczuć jak
rycerz armii Rzeczypospolitej. Na baszcie w Chocimiu zrozumiały
wydał mi się wreszcie urok ukraińskiego stepu, zaczerpnąłem tchu
pełną piersią, patrząc z zachwytem przed siebie. Wyprostowałem się,
czułem puls w skroniach, a dłoń bezwiednie zaczęła poszukiwać
szabli. Niemal odruchowo wypatrywałem chorągwi husarii czy też
oddziału lekkiej jazdy ścigającej czambuł tatarski. To było to!!!
Ukraina, na jakiej żyli nasi przodkowie, o którą walczyli i którą
kochali. Bezkresny step, zielone wzgórza i zakola tajemniczej rzeki
pod stopami.
Buczacz
Zwiedzanie można rozpocząć od trójkątnego rynku miejskiego i
budynku ratusza wzniesionego w latach 1750-1751 z fundacji
Mikołaja Potockiego. Piętrowa budowla na planie czworoboku
zwieńczona jest wysoką (35 metrów) wieżą z bogato zdobionymi
fasadami. Pierwotnie ratusz zdobiło dwanaście rzeźb przedstawia-
jących prace Herkulesa, ale obecnie pozostało ich zaledwie kilka, a
każda jest mocno zdekompletowana. Na barokowym frontonie
fasady zachował się kartusz herbowy (Pilawa – herb Potockich i
miasta), ściany budynku podzielone są pilastrami z ozdobnymi
głowicami. Parter obejmuje dwanaście pomieszczeń przykrytych
sklepieniami krzyżowymi, ale nieużytkowany budynek popada w
coraz większa ruinę.
Mikołaj Potocki ufundował również pobliski, późnobarokowy
kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny
(1761-1763). Na portalu zachował się napis:
Chcąc Potockich Pilawa mieć trzy krzyże całe,
Dom Krzyżowy na Boską wybudował chwałę.
1763
Motyw nawiązuje do herbu fundatora i powtórzono go w krzyżu
wieńczącym świątynię. Niegdyś pięknie ozdobione wnętrze kościoła
jest mocno zniszczone, ocalały jednak fragmenty fresków na
sklepieniu.
Mikołaj Potocki był typowym przedstawicielem magnaterii
schyłku Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pełen pychy
gwałtownik, łączył dewocję z pijaństwem, obżarstwem, rozpustą i
okrucieństwem. Zasłynął ze strzelania śrutem do kobiet ze swoich
posiadłości – zmuszał je do wchodzenia na drzewa i naśladowania
głosów ptaków. Wynagradzał jednak sowicie ofiary i raczej nie miał
problemów ze znalezieniem ochotniczek. Jednocześnie przeznaczał
ogromne kwoty na fundacje katolickie i unickie. Symbolem takich
działań była budowa świątyni Wniebowzięcia Najświętszej Marii
Panny.
Po wypędzeniu ludności polskiej w 1945 roku władze radzieckie
zamknęły kościół, a potem urządzono w świątyni magazyn ar-
tykułów żelaznych. Z kościelnej krypty wyrzucono kości Potockich
(obecnie pochowane są na miejscowym cmentarzu, a urny z sercami
znajdują się w muzeum w Tarnopolu), przekształcając ją w
kotłownię. W 1991 roku świątynia została zwrócona katolikom,
głównie dzięki staraniom ks. infułata Ludwika Rutyny. Duchowny
urodził się w pobliskim Podzameczku, po repatriacji pracował w
parafiach na Opolszczyźnie, a upadek sowieckiego imperium
umożliwił mu powrót w rodzinne strony. Położył ogromne zasługi
dla katolicyzmu na zachodniej Ukrainie, a pomimo podeszłego
wieku i wielu obowiązków, zawsze znajdował czas na rozmowę z
polskimi turystami (ksiądz zmarł w grudniu 2010 roku i został
pochowany w kościele).
Powracając ze świątyni ulicą Zamkową w górę rzeki Strypy,
dojdziemy do ruin zamku na wzgórzu dominującym nad miastecz-
kiem. Najstarsza, północna część budowli (z jasnego i czerwonego
piaskowca) zajmuje trójkątny cypel wzgórza, to pozostałość z
czasów średniowiecza. Zamek rozbudowała i wzmocniła żona
Stefana Potockiego – Maria Mohylanka, budowlę rozszerzono o
część południową z dwiema basztami, a zamek stał się wówczas
jedną z ważnych warowni kresowych. Na murach obronnych od
wewnątrz pozostały kamienne wsporniki dźwigające niegdyś
drewniane ganki strzelnicze.
W XVII wieku zamek oparł się licznym najazdom, dając schro-
nienie okolicznej ludności. Wprawdzie w 1676 roku zdobyli go i
zniszczyli Turcy, ale wkrótce został odbudowany. W połowie XVIII
stulecia był już jednak opuszczony i zaniedbany, a sto lat później
mury zamkowe rozbierano i sprzedawano na materiał budowlany.
Przebywając w Buczaczu, warto wspomnieć, że miasto wyjąt-
kowo zapisało się w dziejach polskich Izraelitów. W 1888 roku
urodził się tutaj Samuel Józef Agnon – piszący po hebrajsku laureat
literackiej Nagrody Nobla z 1966 roku. Z tego miasta pochodził
również Szymon Wiesenthal – niezmordowany tropiciel śladów
hitlerowskich zbrodniarzy (twórca Żydowskiego Centrum
Dokumentacji w Wiedniu).
Czternaście kilometrów od Buczacza, przy drodze do
Czerniowiec, leży słynny Jazłowiec. Osada jest wspaniałe położona,
a najpiękniej prezentuje się ze wzgórza za Zaleszczykami Małymi.
Urodziwy jar Strypy, na pierwszym planie cmentarz miejski z
neogotycką kaplicą barona Błażewskiego, a dalej gruzy zamku i park
z białym pałacem. W oddali ruiny kościoła dominikańskiego. Cała
miejscowość tonie w zieleni, z której jak białe wysepki wynurzają się
domy. Z kominów leniwie snują się stróżki dymu, miejscowość
sprawia wrażenie sielskiej, kresowej osady. Dla takich widoków jak
ten warto podróżować...
Dzisiejszy Jazłowiec nie ma już nawet statusu osiedla miejskie-
go, ale przez wieki stanowił ważny element systemu obronnego
(nazywano go kluczem do Podola). W ręce muzułmanów wpadł
podczas nieszczęsnej wojny w 1672 roku i nigdy już nie odzyskał
dawnego znaczenia. I nawet zakupienie miasta przez Stanisława
Poniatowskiego (ojca króla) nie uchroniło go przed upadkiem,
magnat wybudował wprawdzie piękny pałac u podnóża zamku, ale
dawna twierdza popadała w coraz większą ruinę.
Miasteczko przeszło w XIX stuleciu w ręce barona Błażew-
skiego, który w 1862 roku przekazał pałac przybyłej z Rzymu
siostrze Marcelinie Weryha-Darowskiej z przeznaczeniem na
zgromadzenie niepokalanek. Klasztor rozpoczął działalność rok
później; w sali balowej urządzono kaplicę, a na terenie rezydencji
powstała szkoła dla dziewcząt. W 1883 roku przywieziono z Rzymu
posąg Niepokalanej (dzieło Tomasza Oskara Sosnowskiego), który
niebawem zasłynął cudami.
Założycielka zgromadzenia zmarła w 1911 roku. Pochowano ją
wśród innych zakonnic, w parku, za pałacem, w grobowcu zbu-
dowanym na wzór rzymskich katakumb. W 1996 roku papież Jan
Paweł II beatyfikował siostrę Darowską, a katakumby z tej okazji
odnowiono. Zgromadzenie przetrwało w Jazłowcu do 1946 roku,
kiedy siostry musiały wyjechać do Szymanowa. Przewieziono tam
również figurę Niepokalanej, a w transporcie pomagali (o dziwo!)
radzieccy saperzy.
Klasztor przekształcono na szpital chorób płuc, miejscowa lud-
ność nie pozwoliła jednak na zniszczenie katakumb. Wpływ na to
miał zapewne fakt, że grekokatolicy również uznawali kult Panny
Jazłowiekiej. Po zmianie ustroju do pałacu powróciły zakonnice i
zajmują dzisiaj część dawnych pomieszczeń (w pozostałych nadal
mieści się szpital). Warto zajrzeć do sióstr, są niezwykle gościnne i
świetnie gotują!
Z Jazłowcem na zawsze pozostało związane imię 14 pułku uła-
nów, stacjonujących na lwowskim Łyczakowie. Podczas walk
polsko-ukraińskich 11 lipca 1919 roku pod Jazłowcem pułk prze-
prowadził zwycięską szarżę, której zawdzięczał swoją nazwę. Na
pamiątkę tego wydarzenia na stromym zboczu o nazwie Szańce
wybudowano w roku 1936 kapliczkę z wizerunkiem Najświętszej
Marii Panny Jałowieckiej, a dzieci z miejscowej szkoły ułożyły
wielki napis z białego piaskowca z nazwą miasta. Litery miały sześć
metrów wysokości i były widoczne z odległości kilku kilometrów.
Dzisiaj po kapliczce i napisie nie pozostał już żaden ślad.
Żołnierze 14 pułku ułanów wierzyli, że znajdują się pod szcze-
gólną opieką Niepokalanej i co roku 8 grudnia do klasztoru przy-
bywała grupa najmłodszych oficerów, aby oddać cześć patronce.
Ułani Jazłowieccy uczestniczyli również we wszystkich świętach
kościelnych i państwowych w mieście, po raz ostatni przybyli na
koronację rzeźby Niepokalanej w lipcu 1939 roku. Nazwa pułku do
dzisiaj jest znana w Polsce – to symbol cnót wojskowych i me
tylko... Wystarczy przypomnieć sobie słowa jednej ze zwrotek
żurawiejki o polskich pułkach kawalerii:
Hej dziewczyny w górę kiecki
Jedzie ułan Jazłowiecki
Lance do boju, szable w dłoń
Bolszewika goń, goń, goń!
Autorem refrenu (ostatnie dwa cytowane wersy) był inny słynny
ułan, Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Ostatni dowódca ułanów Jazłowieckich pozostał po II wojnie
światowej na emigracji. Generał Klemens Rudnicki marzył, aby
kiedyś jeszcze „zapukać znowu do furty klasztornej i złożyć Pani
Jazłowieckiej wotum, tym razem dziękczynne...” Oficer miał
szczęście, żył wystarczająco długo, aby doczekać się upadku ko-
munizmu. Do Jazłowca wprawdzie nie dotarł, ale krótko przed
śmiercią w 1992 roku odwiedził kraj i odbył pielgrzymkę do Szy-
manowa, do Jazłowieckiej Pani...
Kamieniec Podolski
Jar Smotrycza
Opuszczając teren zamku, cofnąłem się mostem
Nowoplanowskim i przeszedłem na ulicę Onufryjską (Onufrijwśka),
ciągnącą się wzdłuż jaru Smotrycza. I miałem rację, warto było.
Spacer tą drogą dostarcza wyjątkowych przeżyć estetycznych,
krajobrazy rozciągające się przed oczami na zawsze zapadają w
pamięć. Głęboki jar rzeczny i jasne skały, szczególnie przed
zachodem słońca pejzaż jest niewyobrażalnie piękny. I nie wiadomo,
co bardziej podziwiać, twierdzę i miasto, czy wytwór natury. Zawsze
uważałem, że zdarzają się chwile, dla których warto żyć, na które
warto latami czekać. Chwile absolutnego zachwytu, gdzie wszelkie
słowa wydają się zbędne. Coś podobnego odczuwałem w
słoweńskich jaskiniach, na Jeziorach Plitwickich w Chorwacji, w
klasztorze Ostroróg w Czarnogórze, czy wędrując nad Niemnem w
okolicach Druskiennik. Chwile absolutnego zjednoczenia z miejscem
i z czasem, wrażenie osobistego obcowania z czymś absolui
cudownym, odbieranym wszystkimi zmysłami. I coś takiego
przeżyłem nad jarem Smotrycza w Kamieńcu Podolskim.
Przed laty miasto podzielone było na dzielnicę polską ormiańską
i ukraińską. Do dzisiaj można odnaleźć pozostałości trzech wieków
władzy Rzeczypospolitej, polskich śladów nie zatarli Rosjanie i
Ukraińcy. Przy ulicy Tatarskiej zachowała się katedra pod
wezwaniem Świętych Piotra i Pawła – ufundowana na początku XVI
stulecia i rozbudowana w następnych dziesięcioleciach. Turcy po
opanowaniu Kamieńca dobudowali minaret, a świątynię zamienili w
meczet. Na mocy pokoju w Karłowicach (1699 r.) Podole powróciło
do Polski, ale zgodnie z warunkami układu minaret został
zachowany. To chyba jedyny przypadek na ziemi pradawnej
Rzeczypospolitej, gdzie świątyni katolickiej towarzyszyła budowla
charakterystyczna dla świata islamu. Zachowano nawet półksiężyc
na szczycie, nad sprowadzoną z Gdańska miedzianą figurą Matki
Boskiej. I mimo wszelkich zmian politycznych i światopoglądowych
pozostało tak do dzisiaj.
Wejście na teren przy katedrze (dawny cmentarz) prowadzi przez
Bramę Triumfalną zbudowanąna cześć Stanisława Augusta
Poniatowskiego w 1781 roku. Wewnątrz katedry warto zwrócić
uwagę na mimbar (turecka kazalnica), sprowadzony do Kamieńca z
Konstantynopola i pozostawiony z tych samych względów co
minaret. Ale najważniejsze miejsce dla Polaków znajduje się w
prawej nawie świątyni, to kaplica Matki Boskiej Ormiańskiej –
symbol katolickiej przeszłości Podola. Za kratą po lewej stronie,
znajduje się ołtarz z ikoną – niestety, to tylko kopia oryginału
zniszczonego przez bolszewików w 1920 roku. Pod obrazem
umieszczono napis:
Tej to opieka, co w Ormian kościele
Ta, nieprzyjaciół pod stopy ściele
Ta, co ozdobą na księżycu stoi
Niech się Podole już pogan nie boi.
Po przeciwnej stronie ołtarza wisi portret Jana Karola Chodkie-
wicza, którego ciało przez pewien czas spoczywało w katedrze
(przeniesiono je później do kościoła Jezuitów w Ostrogu). Obok
tablice upamiętniające postacie zasłużone dla Polski i Kamieńca, w
tym dwóch komendantów twierdzy, Michała Kuczyńskiego i Jana de
Witte. Sąsiaduje z nimi tablica z 1990 roku, która robi największe
wrażenie, bo poświęcona jest pomordowanym za wiarę w czasach
władzy sowieckiej:
„Pamięci katolików, którzy wierze swojej dali świadectwo,
których imiona starto i wdeptano w ziemię, którzy konania bestii
widzieć nie zdążyli”.
Katolicy odzyskali katedrę w 1990 roku i od tego czasu świą-
tynia jest najważniejszym kościołem Podola. Ponownie stała się
siedzibą biskupa, miejscem, gdzie okoliczni Polacy dają świadectwo
wiary i przywiązania do tradycji. Po upływie dwustu lat od
opanowania Podola przez Rosjan (na mocy II rozbioru), po kil-
kudziesięciu latach rządów komunistów w okolicach Kamieńca nadal
żyją potomkowie polskiej szlachty. To niezwykły przypadek, polskie
wsie przetrwały do dzisiaj jako miejsca, gdzie polskość i katolicyzm
oznaczają to samo.
Na szczyt minaretu prowadzą 123 stopnie, a z wysokości 37 me-
trów rozciąga się wspaniała panorama miasta i twierdzy. Od kilku lat
z ruin paulini odbudowują pobliski kościół dominikański, którego
początki sięgają 1370 roku. Latem można spotkać tutaj grupy
studentów z Polski wspierających zakonników i pomagających w
pracach. Przetrwały również kościoły Trynitarzy, Franciszkanów,
Ratusz Polski, kilka polskich kamienic (szczególnie warta uwagi jest
pięknie odnowiona kamienica Seferatowicza na Polskim Rynku).
Budowle te powstały na pograniczu różnych kultur i religii.
Kamieniec oznacza polskie Kresy w najlepszym wydaniu,
konglomerat różnych tradycji, miejsce magiczne dla Polaków,
Ormian i Ukraińców.
Zachwyty ostudziła jednak wizyta poza centrum miasta. Wła-
ściwie już w pobliżu twierdzy można napotkać slumsy, zupełnie jak
w średniowieczu. Bogata twierdza i ubogie podgrodzie. A po zmroku
lepiej nie zaglądać na przedmieścia, w biały dzień zresztą również.
Twarze tam oglądane wywołują wyjątkowo złe skojarzenia,
spojrzenia również. Samotny turysta wzbudza niezdrowe
zainteresowanie, miałem wrażenie, że szukano zaczepki na silę. I nie
był to jednostkowy przypadek.
Dwadzieścia kilometrów na północ od Kamieńca leżą dwie wsie
(Słobódka i Maków) zamieszkane przez ludność polskiego
pochodzenia. Mimo dwustu lat rusyfikacji, kilkudziesięciu lat
wojującego ateizmu, potomkowie polskich katolików do dzisiaj
używają rodzimego języka, kultywując dawne tradycje. Ich świa-
topoglądu nie potrafili zmienić ani carscy urzędnicy, ani bolszewicy.
To fantastyczny przykład przywiązania do własnej kultury,
nieprawdopodobny przypadek hartu ducha, odporności psychicznej i
fizycznej tutejszej ludności.
Po upadku komunizmu katolicy w Słobódce wybudowali nie-
duży kościółek. Posesję otoczono ogrodzeniem, a wnętrze świątyni
urządzono własnymi środkami. Ci ludzie przeżyli rusyfikację,
władzę sowiecką, głód na Ukrainie, kołchozy. I nadal pozostali
Polakami, biednymi, ale dumnymi z własnego pochodzenia. I starają
się odnowić pamiątki ważne dla społeczności, takie jak miejscowy,
zarośnięty cmentarz katolicki[5].
Kilka kilometrów dalej, przy bocznej drodze, leży Maków. Z
dawnej rezydencji szlacheckiej pozostały wyłącznie schody, dalej
sad i park. Piękne, stare drzewa, polanki, kępy krzewów. Potem
droga schodzi łagodnie w dół nad staw zasilany źródełkiem. Na
drugim brzegu wapienne skałki, polna droga i dolina z kolejnym
źródłem. To wspomnienie o dawnej urodzie i dostatku Podola, o
sprawach, które odeszły w przeszłość wraz z wybuchem rewolucji
październikowej[6].
Pałac w Tulczynie
Na miejscowym cmentarzu zachował się grób Stanisława Trem-
beckiego. Nadworny poeta ostatniego króla Polski nie przypuszczał,
że oda napisana kiedyś dla żony oficera z Kamieńca zapewni mu
dostatnią emeryturę. Zofia miała dobrą pamięć i po zawarciu
małżeństwa ze Szczęsnym ściągnęła sędziwego poetę do Tulczyna.
Jako rezydentowi w najbogatszej siedzibie magnackiej niczego mu
nie brakowało, żył w dostatku, chociaż czasami musiał znosić drwiny
młodszego otoczenia. Stojąc nad jego grobem, pomyślałem o
dziwnych przypadkach kierujących losami ludzkimi. Trembecki
ofiarował dziesiątki utworów Stanisławowi Augustowi Poniatow-
skiemu, a dostatnie dożywocie zapewnił mu wiersz, o którym za-
pewne sam szybko zapomniał. Odwdzięczył się natomiast swoim
protektorom już w Tulczynie, pisząc poemat Sofiówka, wyjątkowo
ceniony przez młodego Adama Mickiewicza.
Zofia i Szczęsny pobrali się w 1798 roku, oboje byli już wów-
czas poddanymi rosyjskimi. Większość dóbr Potockich przyłączono
do Rosji w 1793 roku, a III rozbiór dwa lata później zlikwidował
zupełnie Rzeczpospolitą. Nowa pani Potocka zupełnie się tym nie
przejęła, do końca życia nie nauczyła się poprawnie mówić po
polsku. Bardziej interesowały ją prace, jakie na polecenie
Szczęsnego rozpoczęto w tym czasie w Humaniu. Tam bowiem
budowano park dla księżnej – słynną Zofiówkę.
Zofiówka (Humań)
Na słynnych schodach
Gubernator i poeta
Pałac Woroncowa
Bulwar Nadmorski ma długość pięciuset metrów, a z obu stron
zamykają go monumentalne gmachy autorstwa Francesca Boffy. Od
wschodniej strony wznosi się budynek Starej Giełdy (obecnie
siedziba władz miasta), natomiast w pobliżu ustawiono armatę
pochodzącą z brytyjskiej fregaty Tiger zatopionej na redzie Odessy
podczas wojny krymskiej. W bezpośrednim sąsiedztwie gmachu stoi
pomnik Aleksandra Puszkina przebywającego w mieście na zesłaniu
w latach 1823-1824.
Aleksander Puszkin
Podczas pobytu w Odessie poeta był częstym gościem w gmachu
zamykającym bulwar od strony zachodniej. Przepiękny pałac powstał
na zlecenie hrabiego Michała Woroncowa – rosyjskiego gubernatora
miasta w latach 1823-1844. Hrabia wybudował okazałą rezydencję,
do niedawna znajdującą się w stanie ruiny. Oglądając pierwszy raz
pałac na początku ubiegłej dekady, byłem przekonany, że ten
budynek jest już bezpowrotnie stracony i założenie architektoniczne
Bulwaru Nadmorskiego przestanie istnieć. Na szczęście pomyliłem
się, aktualnie w pałacu prowadzone są prace konserwatorskie i
wszystko wskazuje na to, że ten piękny gmach zostanie uratowany. A
bezwzględnie jest więcej wart pod względem estetyki niż hotel
Odessa z jego nowobogackim szykiem.
Michał Woroncow
Woroncow i Puszkin nie przypadli sobie do gustu. Puszkin
uważał gubernatora za nudziarza i filistra, co nie przeszkodziło mu w
nawiązaniu romansu z jego żoną (Polka z pochodzenia, Branicka z
domu). Hrabia tolerował sytuację, ale usiłował pozbyć się poety z
miasta. Wykorzystując swoje uprawnienia, mianował go członkiem
komisji badającej szkody wyrządzone przez szarańczę nad
Dniestrem. Puszkin zajadle bronił się przed nominacją, ale musiał
ustąpić i na kilka tygodni wyjechał z Odessy. A jego zemsta była
wyrafinowana – gubernator otrzymał raport złożony z sześciu
wersów:
Szarańcza
Leciała, leciała
I siadła
Siedziała, siedziała
Wszystko zjadła
I znowu poleciała
Tym razem Woroncow miał już serdecznie dość poety i jego
pomysłów. Znosił romans żony z Puszkinem, wysłuchując złośli-
wych plotek, ale nie zamierzał tolerować lekceważenia. Interwencja
w Petersburgu spowodowała przeniesienie poety do majątku jego
matki, gdzie miał spędzić następne dwa lata. Tam też powstała
większość z jego najważniejszych utworów, z Eugeniuszem Onie-
ginem na czele. Poeta jednak nigdy nie zapomniał pobytu w Odessie
i hrabiny Elżbiety Woroncowej, do końca życia nosił na palcu
pierścień od niej otrzymany. Zdjęto go z jego dłoni dopiero kilka-
naście lat później, po fatalnym pojedynku, w którym zginął.
Hrabina Woroncowa nie była jedyną polską partnerką Puszkina
w Odessie. Poeta poznał Karolinę Sobańską i nawiązał z nią krót-
kotrwały romans. Kochliwy romantyk zapewne nie przypuszczał, że
Sobańska poszła z nim do łóżka na polecenie szefa carskiej policji.
Karolina pochodziła z niezwykle bogatego magnackiego rodu
Rzewuskich. Jej rodzoną siostrąbyłaEwelinaHańska,długoletnia
przyjaciółka (a później żona) Balzaka, a bratem Henryk Rzewuski –
autor Pamiątek Soplicy. Ksawery Pruszyński w swojej fantastycznej
biografii Mickiewicza zauważył, że Sobańska urodziła się w
niewłaściwej dla siebie epoce. Jej charakter i upodobania bardziej
odpowiadałyby czasom króla Stanisława lub księcia Poniatowskiego,
a na pewno doskonale sprawdziłaby się na dworze Ludwika XV. A
jeżeli już koniecznie musiała przyjść na świat u schyłku XVIII
stulecia, to powinna urodzić się gdzieś w „zaułkach portowego
miasta”.
Pomimo że w Odessie przebywał jej mąż, hrabina nie ukrywała
swoich romansów. Wszyscy wiedzieli, że jest stałą partnerką Jana
Witte, persony jeszcze ważniejszej niż Woroncow. Hrabia był tylko
gubernatorem, natomiast Witte – adiutantem cara, generałem,
głównodowodzącym wojsk na południu Rosji i szefem tajnej policji.
Ado tego nadzorował miejscową oświatę, co niebawem miało okazać
się istotne dla polskiej literatury.
Mickiewicz w Odessie
Adam Mickiewicz
Trwał jednak rok szkolny i nie było wolnych etatów. Jeżowski
zajął się przekładami Horacego, Malewski również zakopał się w
książkach, natomiast Mickiewicz korzystał z uroków życia. Młody
poeta (miał dwadzieścia sześć lat) dał się już poznać jako autor
Ballad i romansów, dwóch części Dziadów oraz poematu Grażyna.
Dla odeskich salonów był łakomym kąskiem, a po odjeździe Pusz-
kina brakowało w mieście kogoś podobnego. A przecież trwał kar-
nawał! Mickiewiczem zajęli się osobiście Witte i Sobańska, nato-
miast jego towarzysze nie wzbudzili większego zainteresowania.
Carski policjant obserwował w Odessie miejscowych opozy-
cjonistów, używając do tego niekonwencjonalnych metod. To nie
były czasy zakładania podsłuchów i monitorowania przeciwników
politycznych. Uroczy i dowcipny światowiec prowadził bogate życie
towarzyskie, w czym pomagała mu Sobańska. Kochanka generała
stworzyła salon towarzyski cieszący się ogromną popularnością
wśród „złotej młodzieży” Odessy. Z dzisiejszego punktu widzenia
wydaje się to niemożliwe, ale dziewiętnastowieczni opozycjoniści
bawili się w domu kochanki szefa policji, jedli i pili na jego koszt,
spędzając z nim wolny czas.
Sobańska, Witte i Mickiewicz przez kilka miesięcy tworzyli za-
dziwiająco zgodny trójkąt erotyczno-towarzyski, a ich wzajemne
relacje do dzisiaj wzbudzają spory wśród badaczy. Powtórzyła się
sytuacja z Puszkinem. Hrabina na polecenie Wittego została
kochanką poety, miała kontrolować jego znajomości, kontakty i
notatki.
Przyzwyczailiśmy się widzieć w Mickiewiczu wyłącznie wiel-
kiego patriotę, niemal świętego, sumienie narodu, wieszcza cierpią-
cego za miliony. Tak przedstawiają poetę podręczniki i dziesiątki
publikacji popularnonaukowych. Schyłek jego życia rzeczywiście
był trudny – problemy rodzinne, afera z Towiańskim, spory w śro-
dowiskach emigracyjnych. Nie odbierając jednak Mickiewiczowi
patriotyzmu ani talentu, warto zauważyć, że w młodości kochał
życie, wesołą zabawę i kobiety (to ostatnie uczucie pozostało mu
zresztą do schyłku życia). Kolejnym pokoleniom polskich uczniów
znana jest wyłącznie nieszczęśliwa (rzekomo) miłość do Maryli
Wereszczakówny, ale życie erotyczne poety nie ograniczało się
wyłącznie do tego związku. Podczas pobytu w Kownie nawiązał
romans z żoną lekarza powiatowego – Karoliną Kowalską. Związek
stał się głośny, kiedy pojawił się nowy wielbiciel Kowalskiej –
szambelan Nartowski. Rywalizacja mężczyzn zakończyła się
brutalnie – Adam uderzył w twarz szambelana, a niezadowolony z
efektów potraktował go jeszcze lichtarzem. Zebrał się sąd honorowy,
który orzekł, że jeżeli Mickiewicz wchodzi do domu pani Kowalskiej
(a przebywa tam Nartowski), to „szambelan natychmiast precz
wyruszył i wzajemnie, jeżeli szambelan wchodzi, a Adam siedzi, to
Adam precz wyruszył...”! Zresztą nawet z Marylą utrzymywał
kontakty erotyczne już po jej zamążpójściu, a pośrednikiem
kochanków był Tomasz Zan. Związek ostatecznie zerwał poeta,
porzucając swoją partnerkę. Inna sprawa, że ze wszystkich kobiet w
jego życiu to właśnie Maryla miała najtrudniejszy charakter.
Jeden ze znajomych Mickiewicza wspominał, że poeta „często
wpadał w zamyślenia głębokie, chorowite, ekstatyczne, a do tego tak
ciężki smutek wciąż go ugniatał, że zaledwie chwilowy uśmiech
przelatywał mu czasem po ustach. Ożywiał się tylko nadzwyczajnie,
rozżarzał, rozpłomieniał przy wdziękach płci nadobnej”. To wiele
wyjaśnia, w Odessie Mickiewicz nie narzekał na brak humoru i chęci
do życia, stale był „rozpłomieniony”. To zresztą pozostało mu do
końca życia, w latach czterdziestych w Paryżu oficjalnie mieszkał i
współżył z żoną (Cecylią Szymanowską) i kochanką (Xawerą
Deybel). Cała trójka mieszkała pod jednym dachem, obie panie
rodziły mu dzieci, wspólnie je wychowywali...
Wszyscy znamy Wielką Improwizację z trzeciej części Dziadów.
Mickiewicz słynął z umiejętności improwizacji, czym wielokrotnie
zachwycał i wzruszał słuchaczy. Szczególnie w okresie paryskim po
jego popisach dochodziło do wybuchów entuzjazmu i ataków
histerii. Natomiast w młodości zdarzało mu się improwizować na
różne tematy:
Smutki porzućmy,
Tu się nie smućmy,
Wśród szczęśliwości
Nie ma zazdrości,
Wszystko to fraszki,
Dalej do flaszki!
Improwizacja pochodzi z 1827 roku, a zatem została wygłoszona
dwa lata po opuszczeniu Odessy. To cały Mickiewicz z młodych lat,
wielbiciel życia i jego radości.
Oczywiście nie zawsze improwizacje poety miały równie
frywolny charakter. Zachował się opis jednego z jego popisów
poetyckich w Odessie. Odbył się w domu zamożnych ziemian,
państwa Zalewskich. A dodatkowego smaku dodaje fakt, że pani
domu była nieprzytomnie zakochana w Mickiewiczu.
„Dom ich piętrowy – opisywał Franciszek Kowalski – wspa-
niały, stał we wschodniej części miasta, na wyniosłości, i patrzał na
nieskończoną płaszczyznę morza. Przed balkonem jużeśmy zastali
kilka powozów i dorożek i weszli do pysznego salonu, wprowadzeni
przez uprzejmego gospodarza, który nas zaprezentował swojej żonie
i innym damom, i zaczęła się najrozmaitsza rozmowa. Wkrótce
ozwał się głos fortepianu. Jedna z dam z lekka przegrywając akordy,
prosiła Mickiewicza, aby usiadł przy niej, przy fortepianie, i pieśni
do jej wtóry zaśpiewał. Tuśmy usłyszeli rzewne jego improwizacje,
do których nigdy prosić się nie dał; owszem, chętnie śpiewał, szybko
tworząc w umyśle pieśń na jakąkolwiek podaną mu osnowę i nutę:
wojenną, światową, miłosną, albo myśliwską. Piersi tylko miał za
słabe i następnie głos nie mocny, ale czysty i dźwięczny; więc
fortepian musiał towarzyszyć łagodnie, bo inaczej całkiem by go
zagłuszył. Na podany więc temat zaczął wielki wieszcz śpiewając
improwizować; a śpiewając pieśń sielankową, najbardziej lubił nutę
starej Karpińskiego sielanki Już miesiąc zeszedł. [...] Pomyślawszy
chwilkę, skoro usta otworzył, milczenie opanowało salę, wszyscy
usiedli i słuchali w cichości. My, Wołyniacy, nie mogliśmy wyjść z
zadziwienia: jakieś niewytłumaczone uczucie ogarnęło nasze serca.
[...] Uważałem, że nasz Adam, śpiewając improwizację z powolnym
i łagodnym fortepianu towarzyszeniem, siedział oparty nieco plecami
na krześle; miał oczy wprost siebie zwrócone, ręce założone w krzyż
na piersiach, a nogi trochę wprzód wciągnięte i często jedną stopę
zakładał na drugą. W tym położeniu nieruchomy całą pieśń śpiewał,
a przy końcu głowę i oczy schylał na piersi”[2].
To był Adam w swoim żywiole: salon zachwyconych nim słu-
chaczy (szczególnie kobiety!!!), improwizacja przy dźwiękach
fortepianu. Oczywiście opinie autora wspomnień o „śpiewie”
Mickiewicza możemy traktować z lekkim przymrużeniem oka.
Adam, improwizując przy wtórze muzyki, zadowalał się
melorecytacją. Zresztą nie wymagajmy od niego zbyt wiele.
Wystarczy, że wprowadzał słuchaczy w zachwyt, wyczyny wokalne
były już zupełnie niepotrzebne.
Nie wiemy, jak na popisy poetyckie Mickiewicza reagowała
Karolina Sobańska, ale poeta był zapewne bardziej interesującym
partnerem niż inni osobnicy, z którymi sypiała na polecenie Wittego.
Sobańska odegrała największą rolę w odeskim epizodzie życia
wieszcza. Czy łączyło ich coś więcej niż seks? Uczucia tam zapewne
nie było, ale Mickiewiczowi imponowała starsza od niego o kilka lat
arystokratka, najbardziej interesująca kobieta w mieście. Przy niej
czuł się prowincjuszem, który niedawno opuścił litewskie lasy,
widział swoje braki, ale w jej salonie po raz pierwszy od lat poczuł
się swobodnie. A gdy zostali kochankami, poecie nie przeszkadzało
nadmierne zainteresowanie Karoliny jego prywatnym życiem.
Sobańska prosiła poetę, aby pokazywał jej swoje dzienniki,
chciała oglądać szkice do jego poezji, można odnieść wrażenie, że
była zainteresowana każdym kawałkiem papieru, na którym notował
pomysły. Mickiewicz nie zwracał na to uwagi i bardziej irytował go
fakt, że nie był jedynym partnerem seksualnym Sobańskiej. Sam nie
był jej wiemy, ale od hrabiny żądał wyłączności. Ślady sporów z
Karoliną można odnaleźć w wierszach poety powstałych podczas
pobytu w Odessie.
O gdybym zyskał pewność, że jestem kochany,
Gdybym z serca na chwilę wygnał bojaźń zmiany,
Którą mię straszy nieraz doświadczana zdrada!
O niech będę szczęśliwym, będziesz ze mnie rada.
W tym czasie w Rosji dojrzewała konspiracja nazwana później
spiskiem dekabrystów. Opozycjoniści planowali obalenie abso-
lutyzmu carskiego i zastąpienie go monarchią konstytucyjną. Ze
spiskowcami Mickiewicz spotykał się już podczas pobytu w Pe-
tersburgu, a teraz nawiązał kontakt z dekabrystami mieszkającymi w
Odessie i jej okolicach.
Miłość i polityka
Karol Szymanowski
Szymanowscy mieszkali przy ulicy Bezpopowskiej (dzisiejsza
Gogola), w wielkiej kamienicy, jak na zamożnych ziemian z Kresów
przystało. W mieście rodzina zwykle spędzała zimę, a na lato
przenoszono się do rodzinnej Tymoszówki, ewentualnie po-
dróżowano nad Bałtyk lub Morze Czarne. Majątek Tymoszówka
popadał w coraz większe kłopoty finansowe, ale Szymanowscy
prowadzili styl życia niezmienny od pokoleń.
„Dom tymoszowiecki był wielki i trochę mroczny – opisywała
Zofia Szymanowska (siostra Karola). – Szeroki korytarz ciągnął się
jak kręgosłup przez całą długość domu. Dom był parterowy, z
jasnym dachem, z jednej strony otoczony lipami. Przez całą prawie
długość domu, od zachodniej strony, ciągnęła się biała weranda,
gęsto dzikim winem obrosła”[3].
Zachowane fotografie ukazują niewielki, zadbany dwór, z bogato
wyposażonym wnętrzem. Dywany, stare meble, srebra, obrazy.
Zwracają uwagę dwa fortepiany – pierwszy w salonie, drugi w
niewielkim domku, gdzie komponował Karol. Nie dziwnego, że ten
budynek nazywano „kompozytomią”.
„Zetknąłem się po raz pierwszy z rodziną, – wspominał Iwasz-
kiewicz – w której każda osoba była interesującą indywidualnością.
Słuchałem gry Feliksa Szymanowskiego, zespołów śpiewaczych
organizowanych przez rodzeństwo, widziałem pomysłowe,
inteligentne zabawy artystyczne. Wreszcie zetknąłem się z no-
woczesną sztuką, z książkami Wyspiańskiego, Stanisława i Dagny
Przybyszewskich, a zwłaszcza Kasprowicza, które leżały na
wszystkich stołach we wszystkich pokojach – podniecając wy-
obraźnię i budząc zaciekawienie”[4].
Szlacheckie domy na Kresach rządziły się swoimi prawami,
tradycja mieszała się z nowoczesnością. Trafnie zauważył to
Iwaszkiewicz:
„W owych czasach lato w Tymoszówce było jednym pasmem
wizyt, zabaw i rozrywek najrozmaitszego rodzaju. Nastrój domu da
się zrozumieć jedynie wówczas, kiedy się wżyjemy w artystyczny
świat ostatnich lat sprzed pierwszej wojny światowej. Nastroje
artystyczne zamknięte w pieśniach Brahmsa i Mahlera, estetyzm
niemieckiej literatury nowoczesnej, potężna indywidualność Wa-
gnera, brutalność Straussa – wszystko to stanowiło przeżycia tych
ludzi, którzy – niby to zamknięci na wsi – współżyli i
współoddychali z twórczością europejską. Ale jednocześnie, jak
obok międzynarodowych artystów w rodzaju Rubinsteina czy
arystokratów w rodzaju Dawidowych czy Druckich-Sokolińskich,
spotykało się w Tymoszówce staroświeckie rezydentki, jak obok
misteriów Wagnera słuchało się nabożeństwa majowego,
odprawianego przez babunię Milusię – tak żyły tam obok
międzynarodowych potęg artystycznych utwory Wyspiańskiego i
Żeromskiego”[5].
Tymoszówkę odwiedzali goście z dalekich stron: młody uta-
lentowany dyrygent Grzegorz Fitelberg, Artur Rubinstein, Paweł
Kochański. Obecność przyjaciół-muzyków Karol wykorzystywał
przy komponowaniu, chętnie słuchając ich opinii. Pracował zawsze
wcześnie rano i przed obiadem – tej metodzie pozostał wierny do
końca życia.
Po rodzinnym majątku Szymanowskich nie pozostało już nic,
rewolucja bolszewicka zniszczyła ślady pracy i życia pokoleń
polskich ziemian. Jedynie w Kirowogradzie zachowała się dawna
kamienica rodziny, w której obecnie mieści się muzeum kompo-
zytora. Niestety, zbiory placówki są bardziej niż skromne. Zresztą
burzliwa historia XX wieku zmiotła niemal całkowicie polskie ślady
na ziemi kijowskiej. A symbolem nowych czasów i władzy
chłopsko-robotniczej stał się fortepian Szymanowskiego utopiony w
dworskim stawie.
„Karol i Feliks Szymanowscy – pisał Iwaszkiewicz – ich ku-
zynowie Feliks i Hieronim Byszewscy oraz mój brat Bolesław
stanowili zgraną paczkę, mocno się rozbijającą po tak małym
miasteczku, jakim był Elizabetgrad. Brat mój miał słabą głowę i pił
bardzo, tracąc powoli na zabawy niedużą sumkę pieniędzy, jaką
pozostawił nam nasz ojciec. Bawił się w Elizabetgradzie w typowo
szlacheckie prowadzenie jakichś interesów, zakładanie sklepu i do
spółki z podejrzanymi kupcami zajmował się to czyszczeniem puchu,
to składem drzewa, to składem z farbami anilinowymi. Oczywiście w
takich warunkach pieniądze topniały szybko. Wuj Szymanowski
pożyczał memu bratu znaczne sumy pieniędzy, ale to nic nie
pomagało”[6].
Szymanowscy również nie mieli zmysłu do interesów. W
Tymoszówce było dużo umiłowania do sztuki, wiele typowo polskiej
gościnności, ale zbyt mało zmysłu praktycznego. Ale na skutek
rewolucji Szymanowscy mogli uchodzić za wygnanych ziemian, a
nie zlicytowanych bankrutów, co trafnie zauważył Iwaszkiewicz:
„Gospodarstwo prowadzone było jeszcze fatalniej [...] i
obdłużenie Tymoszówki stawało się z roku na rok
niebezpieczniejsze. Przypuszczam, że rewolucja, zabierając majątek
Szymanowskim w tragiczny sposób, zaoszczędziła im tylko innej,
bardziej osobistej tragedii”[7].
Oglądając dzisiejsze centrum Kirowogradu, trudno sobie
wyobrazić, że niespełna sto lat temu główną rolę w mieście od-
grywali potomkowie polskiej szlachty kresowej. To tak daleko od
współczesnej Polski...
Cmentarz Bajkowy
Eupatoria i Karaimi
Meczet Piątkowy
Meczet flankują dwa 35-metrowe minarety przebudowane w
XIX stuleciu (groziły zawaleniem). Ale poza tym wszystko wygląda
jak w czasach, gdy nad Krymem sprawowała władzę dynastia
Gerejów, a chanowie byli lennikami Turcji.
W sektorze karaimskim warto odnaleźć dwa domy modlitw na-
zywane kenesami (kienesami). Większa z nich do niedawna znaj-
dowała się w remoncie (została otwarta we wrześniu 2005 roku),
natomiast druga, również do niedawna, była jedną z czterech dzia-
łających świątyń karaimskich w Europie. Klasycystyczna, niedawno
odnowiona fasada z zielonymi wrotami, a wewnątrz wąski i długi
dziedziniec. Białe kolumny, orientalne łuki, roślinność pokrywająca
ściany, przechodząca w zielone sklepienie nad głową.
Karaimi są jedną z najbardziej tajemniczych grup etnicznych i
religijnych funkcjonujących do dzisiaj w Europie. Wyznają wersję
judaizmu, która oddzieliła się od głównego nurtu w VIII stuleciu –
Karaimi odrzucili Talmud (zbiór komentarzy do Biblii), akceptując
wyłącznie Stary Testament. Początkowo religia miała charakter
wybitnie misyjny, gminy karaimskie powstawały na Bliskim
Wschodzie, w Azji Mniejszej i Hiszpanii. Do X wieku karaimizm
rozprzestrzenił się na terenie południowej Ukrainy, stając się
dominującym wyznaniem Chazarów. Po upadku państwa
koczowników resztki wyznawców pozostały na Krymie, gdzie
przetrwały do czasów nam współczesnych. Powstała intrygująca
wspólnota łącząca w sobie elementy mniejszości etnicznej i
religijnej, nieliczna, żyjąca na uboczu.
Wnętrze meczetu
Przy ulicy Karaimskiej znajduje się dom, w ścianę którego
wmurowano tablicę upamiętniającą wizytę Mickiewicza. Wieszcz
wraz z Rzewuskim gościł u przywódcy Karaimów, Hadżi-Aga-Sima
Babowicza, późniejszego hachana (zwierzchnika) taurydzkiego.
Poznał tam również jego bliskiego współpracownika, hazzana
(kapłana) Jaszara. Wizyta wywarła duże wrażenie na obu Polakach, a
Henryk Rzewuski opisywał ją w liście z Symferopola do Konstancji
Szaszkiewiczowej:
„Gdyśmy przybyli do Kislev [Eupatorii – S.K.], Symeon Baba,
najbogatszy Karaim okoliczny, przybył na brzeg morza, aby nam
zaofiarować gościnność. Upał był okropny, morze całkiem nas
zmęczyło, szlachetna gościnność tego szanownego syna Wschodu
kazała nam o wszystkiem zapomnieć. Nasze u niego przyjęcie,
naiwny obraz obyczajów patriarchalnych, łącznie ze studnią
znajdującą się w środku podwórza, i młoda córka jego, bogato
przybrana, podająca nam wodę, wszystko to było prawdziwym
rozdziałem z Genezis. Pani wie, że Karaimi są najczystszymi
wyznawcami zakonu Mojżeszowego, wolnego od wszelkich za-
bobonów synagogalnych, gościnni, tolerancyjni, żądni Światła
(wiedzy) i jednocześnie obeznani z europejskim sposobem myślenia,
chociaż tak różniący się od nas obyczajami swemi. Karaimi żywią
najgłębszą pogardę dla Żydów, język turecki jest ich językiem
macierzystym, zaś język hebrajski jest dla nich tylko językiem
naukowym i teologicznym, znanym wyłącznie ich duchowieństwu.
Pani wie najlepiej, że nasz uczony Czacki znalazł, iż wśród nich w
Polsce nigdy nie ma przestępstw, a i na Krymie cieszą się oni tą samą
sławą. Wschodni obiad, którym nas poczęstowali, zaprawiony miłą
otwartością dobrego Baba, oryginalnym wdziękiem żony jego i córek
promieniejących pięknością i diamentami, naiwną wesołością tych
młodych dziewcząt, a zwłaszcza że byliśmy okropnie głodni, wydał
się nam doskonałym; olbrzymie oplatane stągwie z jasnoróżowem
winem z jego winnic zaspokoiły nasze pragnienie po obiedzie;
poprosiłem o pokazanie ich świątyni i pan domu nas tam
zaprowadził, duchowny czekał tam na nas, zwróciłem się doń po
hebrajsku z paroma słowy grzecznościowemi (komplementem); był
on zachwycony, spotykając Europejczyka, który na to mógł się
zdobyć, i odpowiedział mi daleko bardziej wytwornemi;
Przedstawiłem mu Mickiewicza i obaj byliśmy nader zdumieni,
przekonawszy się, że duchowny karaimski jest obeznany z literaturą
polską; ofiarowałem mu psalm, który starałem się oddać po polsku,
on zaś dał mi kilka wierszy Trembeckiego przetłomaczonych przez
się wierszem hebrajskim, które pokażę Pani w Odessie, jeżeli nie
umrę, ponieważ zachowam je na całe życie moje. Mickiewicz
zaimprowizował mu kilka strof o tolerancji, któremi poczciwy
duchowny był zachwycony i staliśmy się serdecznymi przyjaciółmi;
nic tak nie łączy ludzi jak nieszczęście i nauka”[1].
Karaimi używali w liturgii hebrajskiego oraz własnego języka
należącego do grupy języków tureckich. Karaimski był mową
codzienną, a także językiem literackim – najstarszy drukowany
przekład Biblii ukazał się w 1841 roku w Eupatorii. Wyznawcy
posługiwali się również rosyjskim, a jego znajomość jest obecnie
znacznie bardziej powszechna od karaimskiego, która zanikła w
ciągu XX stulecia.
Kenesa w Eupatorii
Pod koniec XIV wieku Karaimi pojawili się na ziemiach litew-
skich. Wielki książę Witold osiedlił dużą grupę na terenie Litwy, a w
Trokach stanowili załogę miejscowego zamku. W czasach
Rzeczypospolitej Obojga Narodów Karaimi stanowili niewielką, ale
prężną mniejszość wyznaniową, cieszyli się znaczną autonomią, a na
ich czele stał obieralny wójt podległy sądom królewskim. Polscy
Karaimi utrzymywali ścisłe kontakty ze współwyznawcami na
Krymie, do czego zresztą zmuszały ich zmiany w zasadach
obowiązujących grupę. Wprowadzono zakaz akcji misyjnej, Karaimi
zamykali się we własnym kręgu – członkiem wspólnoty można było
zostać wyłącznie z racji urodzenia. Potomków mieszanych
małżeństw nie uważano za współwyznawców i młodzi mężczyźni
wyjeżdżali na Krym, aby w krainie przodków znaleźć żonę. Efekty
takiej polityki były tragiczne, oznaczały izolację i powolne
wymieranie społeczności.
Ruiny fortecy
Dzieje krymskich Gotów znalazły niespodziewany epilog w cza-
sach II wojny światowej. Politycy hitlerowscy, zafascynowani le-
gendą dawnych zdobywców, postanowili wskrzesić germańskie
tradycje półwyspu. Planowano osiedlić kilkaset tysięcy osadników z
południowego Tyrolu i stworzyć czystą etnicznie enklawę o nazwie
Gotlandia. Plany osobiście zaaprobował Hitler, polecając przystąpić
do ich realizacji. Na szczęście dla mieszkańców półwyspu załamanie
frontu wschodniego uniemożliwiło powstanie Gotlandii i pomysły
hitlerowskich polityków nie doczekały się realizacji.
Bałakława i wino
Uliczka w Bachczysaraju
Odwiedzając pierwszy raz Bachczysaraj (na początku ubiegłej
dekady) zadbałem o bardziej przyziemne potrzeby. W pobliżu
rezydencji zapraszały Krymskie Czebureki, polecany przez prze-
wodniki punkt zbiorowego żywienia. Jak sama nazwa wskazuje,
specjalnością lokalu były czebureki – duże i płaskie pierogi smażone
we wrzącym oleju. Wszystkie odmiany pierogów mają jedną
wspólną cechę – smakują doskonale. Porcja była ogromna (6 dużych
sztuk), a czebureki wyjątkowo sycące. Nie przeszkadzało mi wnętrze
knajpki przypominające lokal GS z epoki wczesnego Gierka. To też
powiew egzotyki, a stołując się na ukraińskiej prowincji,
przyzwyczaiłem się do podobnych widoków. Błędem natomiast było
zamówienie do obiadu miejscowego, wyjątkowo niesmacznego piwa
o nazwie Krym. A może nawet napój nie był taki zły, ale
okoliczności jego podania? Chyba słowacki Smadny Mnich czy
chorwackie Karlovacko też nie smakowałyby z musztardówki...
Czeburekom warto poświęcić więcej uwagi. Tradycyjne nadzie-
nie to siekana wołowina z miejscowymi przyprawami. I chociaż
można obecnie znaleźć pierogi z wegetariańskim nadzieniem, to
jednak klasyka dominuje. Zagadką natomiast zawsze pozostawało
dla mnie ciasto. W przepisach była mowa o cieście drożdżowym,
mnie jednak bardziej w smaku przypominało francuskie. Ale to
zapewne tajemnica miejscowych kucharzy.
Obecnie Bachczysaraj otworzył się na turystów i ich potrzeby.
Pojawiły się niedrogie, miłe knajpki tatarskie, gdzie siedzi się po
turecku na poduszkach, a dania podawane są na niskich stolikach.
Tutejszy jadłospis jest naprawdę znakomity. Czy zresztą może być
inaczej, skoro w tradycyjnej kuchni tatarskiej używa się dużo na-
biału, warzyw, mięsa wołowego i baraniny? Częstym dodatkiem do
potraw jest ryż i suszone owoce. W niemal każdym miejscu na Kry-
mie można zjeść plow (ryż duszony w tłuszczu z warzywami) lub
kołduny tatarskie (pierożki faszerowane skrobaną nożem baraniną).
Nigdy nie zapomnę smaku bakłażanów w pomidorach, którymi
częstowała mnie właścicielka kwatery w Eupatorii. Duszone w oleju
warzywa z dodatkiem czosnku, pieprzu i miejscowych przypraw
oczarują każdego, nie tylko wielbicieli potraw bezmięsnych.
Jeszcze bardziej egzotyczne przygody kulinarne można przeżyć
na targowiskach czy w budkach ulicznych. Z reguły smak jest
niezapomniany, ale do degustacji ulicznych specjałów konieczny jest
zdrowy żołądek i dużo odwagi.
Z bazarowych przysmaków warta polecenia jest marchewka na
ostro. Tarte warzywo na zimno, w miejscowych przyprawach, ma
fantastyczny smak, ale kontakt z nim może skończyć się nie naj-
lepiej. Wówczas przydają się przywiezione z kraju zapasy kropli
żołądkowych i węgla lekarskiego! W miejscowych sklepach można
zakupić przyprawy służące do przygotowania smakołyku, ale w
warunkach domowych potrawa smakuje zupełnie inaczej niż na
krymskim targowisku...
Pałac chanów
Pałac chanów
Pałac jest niewielki, klimatyczny – architektura i kolorystyka
dobrze komponują się z otoczeniem. Kompleks zaskakuje kame-
ralnym urokiem, przepych jest przytłumiony, odkrywa się go stop-
niowo w miarę oglądania kolejnych pomieszczeń. Najważniejszą
budowlą zespołu jest meczet Chan-Dżami, którego masywna bryła
kontrastuje ze smukłymi minaretami. Budowla przypomina nieco
chrześcijańskie bazyliki z wyższą nawą główną i dwiema niższymi
po bokach. Ale to wyłącznie założenie architektoniczne, wewnątrz
dominują geometryczne wzory charakterystyczne dla sztuki islamu.
Zgodnie z nauką Koranu wyposażenie świątyni nie zawiera rzeźb i
obrazów, jedynie loża chanów jest bogato zdobiona.
Pałac chanów
Jeżeli będziemy mieli dużo szczęścia, to uda się nam wejść do
wnętrza świątyni bez towarzystwa hałaśliwej wycieczki. W pustej
nawie, bez szmeru rozmów i gderliwego głosu przewodnika można
niemal usłyszeć głos Boga. W takiej chwili nie ma znaczenia, czy
jest to kościół, cerkiew, meczet czy synagoga, liczą się wyłącznie
osobiste doznania. To nieważne, że tutaj oddawano cześć Allachowi,
Bóg jest jeden, tylko inaczej głoszono Jego chwałę. A w takim
miejscu, jak meczet Chan-Dżami, liczy się tylko wiara i własne
sumienie...
Obok świątyni, ukryty wśród bogatej roślinności, zachował się
niewielki cmentarz. Przez stulecia stanowił nekropolię chanów, ich
rodzin i możnych. Pięknie rzeźbione sarkofagi, płyty ozdobione
cytatami z Koranu. Nagrobki przykryte kamiennymi turbanami, te
postawione na cześć kobiet odróżnia odmienny kształt, z niewielkim
zagłębieniem w środku. Zbierająca się woda miała wabić ptaki, aby
modliły się do Allacha w intencji dusz zmarłych.
Tu z winnicy miłości niedojrzałe grona
Wzięto na stół Allacha; tu perełki Wschodu,
Z morza uciech i szczęścia, porwała za młodu
Truna, koncha wieczności, do mrocznego łona.
Skryła je niepamięci i czasu zasłona,
Nad nimi turban zimny błyszczy śród ogrodu,
Jak buńczuk wojska cieniów, i ledwie u spodu
Zostały dłonią giaura wyryte imiona[12].
Największym grobowcem jest mauzoleum Mengli II Gireja z
przepiękną arkadową rotundą. Nieco dalej wznosi się sarkofag
ostatniego władcy Tatarów, Krym Gireja. Po jego śmierci i podboju
rosyjskim nadeszły trudne czasy dla muzułmanów. Władze carskie
rozpoczęły planową kolonizację i po upływie pół wieku Tatarzy
stanowili już tylko 60% mieszkańców półwyspu, aby po kolejnych
pięćdziesięciu latach stać się mniejszościąwe własnym kraju.
Rewolucję październikową powitali z radością, uznając przewrót za
okazję do zrzucenia obcego jarzma. Lenin i jego współpracownicy
głosili prawo narodów do samostanowienia, ale w istocie oznaczać to
miało wyłącznie znamiona autonomii w ramach imperium.